WAWRZYNIEC ŻUŁAWSKI SYGNAŁY ZE SKALNYCH ścian ŚCfANTRAGE DIETATRZAŃ- SKfEWĘDKÓW KIALPEOSKIE SKALNE LATO NA SZA KS{ Ę GAKNIA 1^58 Okładkę, »(ron( tytułową l układ gintlcsny tlmtracil piolektowat ZBIONIBW SYCHUCKI We 3: 3. .A ^ W.W At^^AS. ,^)ł A'S. WST^P T? . ofc 1957. Rok w Alpach wyjątkowo tragiczny. Co parą dni nadchodzą wieści o zaginionych w górach. Przychodzi również wiadomość: wraz z dwoma Jugosłowianami zagi- nął jeden z wybitnych polskich alpinistów, Stanisław ^Groń- ski. Staszek Groński, z którym Wawrzyniec Żuławski przed laty stawiał pierwsze kroki w Alpach. Na ratunek rusza ekipa francuska i polska. Wawrzyniec Żuławski staje się duszą akcji ratunkowej, niesłychanie tru- dnej i niebezpiecznej. Poszukiwania utrudnia niepogoda., Mgły. Śnieżyce. Lawiny. Mijają noce i dni. Akcja trwa już tydzień. Nadzieja gaśnie. 16 sierpnia 1957 Żuławski pisze z Chamonix: „...Nie ma już niestety żadnej nadziei, aby żył Groński., Trawersował Mont Blanc z jakimiś dwoma Jugosłowianami i wszelki ślad po nim zaginął. Nie pomogły rekonesanse lotni- cze, wie pomogła akcja, którą wczoraj prowadziłem przez cały dzień po północnych szlakach Mont Blanc, we mgle, w silnej zadymce, w głębokim na metr świeżym śniegu, pod ciągłą groźbą lawin, z radiotelefonem, z którego co godzina odzywało się niespokojne wołanie: »Allo, allo, l'equipe polonaise! Descen- dez, descendez! Le mauvais temps s'approche«1. Burza przy- szła rzeczywiście pod wieczór, ale zdołaliśmy już zakończyć nasze bezowocne poszukiwania i uciec do nie zagospodaro- 1 Allo... (franc.) — Halo, halo, ekipa polska! Schodźcie, schodźcie/ Burza nadchodzi! .f 5; wanego, starego schroniska na Grands Mullets, z tych, które najbardziej uwielbiam. Wieczorem pioruny waliły, schronisko, umieszczone na wysokiej, samotnej skale, sterczącej z lodow- ca, wyło i trzeszczało pod naporem wiatru. Znów miałem kawał prawdziwej, alpejskiej przygody, niestety okupionej zniknięciem starego, zacnego towarzysza. Dziś w południe zeszliśmy z Grands Mullets, a granie Mont Blanc pozostały puste i ciche". 17 sierpnia na naradzie francuskiego pogotowia alpejskiego z udziałem polskich alpinistów uznano, że akcję ratunkową należy zakończyć. Groński i towarzysze przebywali w górach już dziewięć dni bez namiotu. Nie było nadziei, by mogli żyć. Gdy jednak wieczorem tego dnia zaczęła się poprawiać po- goda, ratownicy francuscy postanowili raz jeszcze wyruszyć na postukiwania. Było nie do pomyślenia, by w akcji tej zabrakło Polaków. 18 sierpnia przed świtem wyrusza ostatnia wyprawa. „...Góry potrafią być straszliwie nieubłagane — pisał Wa- wrzyniec Żuławski — a mimo to nadal mam jakiś bardzo oso- bisty stosunek do Mont Blanc, do tych wielkich, pustych pła- szczyzn śnieżnych, do nie kończących się szerokich grzbietów, pokrytych gdzieniegdzie zielonkawym lodem. Nie mam nawet — mimo wszystko — żalu za okrucieństwo, z jakim pochłania ludzi, zagubionych w tych przestrzeniach podczas niepogody, za dziesiątki ofiar, których ciał nigdy nie znaleziono, tak jak, być może, nie odnajdzie się nigdy ciał Grońskiego i to- warzyszy". Nie odnaleziono również i Wawrzyńca Żuławskiego, gdy na zboczu Mont Blanc du Tacul porwała go i zasypała w lodowej szczelinie potężna lawina seraków. „Dnia 18 sierpnia 1957 roku, w masywie Mont Blanc w Alpach, śpiesząc na ratunek zaginionym towarzyszom, zginął śmiercią górską..." Na ratunek? To do niego pasuje. Ale śmierć? Bywają tacy ludzie — żyjący i już nieżyjący — których przesiania ich własna twórczość lub działalność. Myśląc o nich, w gruncie rzeczy myślimy o ich dziełach, czynach czy postępkach, niejako w oderwaniu od ich osobowości. Oni sami — rozpływają się, nikną. Są mniej interesujący, mniej potrzebni, niż to, co zdziałali. Z Wawrzyńcem Żuławskim — inaczej. Ważne jest nie tylko to, co stworzył i czego dokonał. Należał do tych nie- licznych ludzi, którzy już samym faktem swego istnienia wzbogacają życie innych. Niełatwy do zdefiniowania, skompli- kowany i prosty jednocześnie, wszechstronnie utalentowany, pełen wdzięku, o zamyślonych oczach i sceptycznym uśmie- chu, głęboko uczuciowy, potrafił być również chłodny, ostry, skupiony, praktyczny. Zawsze — naturalny. Nawet najbardziej niezwykłych czy- nów, wymagających męstwa, ofiarności i siły, czasem nawet heroizmu, dokonywał od niechcenia, lekko, z uśmiechem. Wielu ludzi wdzięcznych mu jest za wszystko, czego dla nich dokonał. Nie można sobie jednak wyobrazić, aby kto- kolwiek odczuwał ciężar tej wdzięczności. Wawrzyniec Żu- ławski nie miał w sobie nic z ofiarnictwa, choć ofiarowywał wiele. Umiał pięknie i lekko dawać. I — co jest równie rzadkie — umiaSt brać. Równie naturalnie, z równym wdzię- kiem, jak dawał. Nienawidził spraw i ludzi nieludzkich. Nie cierpiał cięż- kich, przygniatających atmosfer. Nie pasowało do niego nic, co jest nieodwracalne, nieodwołalne, ostateczne. Dlatego nie- którzy z jego bliskich mówią, że Wawrzyniec został w ma- sywie Mont Blanc. Jakby to była tylko przerwa w jego alpejskich wędrówkach. Był utalentowanym kompozytorem, uporczywie i bezkom- promisowo walczącym o własny styl, o własny wyraz arty- styczny. Napisał wariacje fortepianowe, sonatinę na forte- pian, kilka mazurków, sonatę skrzypcową, kwintet fortepiano- wy, trio na instrumenty dęte, kilka pieśni. Może najlepiej wypowiedział się w mazurkach. Ale swej pełni muzycznej nie osiągnął. Nie zdążył. . Był nie tylko twórcą, ale człowiekiem, który oddaje się więcej i goręcej sprawom innych ludzi niż własnym. Znakom mity organizator, wieloletni sekretarz generalny Związku, Kompozytorów Polskich, prezes ogromnej i skomplikowanej instytucji, jaką jest Stowarzyszenie Autorów, ZAIKS, odda- jący — z krzywdą dla własnej twórczości — swe zdolnością siły i czas potrzebom kolegów i organizacji. Był także muzykologiem o wszechstronnej i rozległej wiedzy, świetnym krytykiem muzycznym i znakomitym pedagogiem^ Tuż po wojnie, mimo bardzo młodego podówczas wieku, wykła- da w Konserwatorium Łódzkim. Wkrótce jednak przenosi sit? do Warszawy, aby objąć katedrę w odbudowującym się z wojennych zniszczeń Konserwatorium Warszawskim. Był również pisarzem. Pisał o tym, co poza muzyką było główną jego namiętnością: o górach. Góry kochał i znał od najwcześniejszego dzieciństwa. Wyrósł w domu od lat zwią- zanym z górami. Jego ojciec — znany pisarz i poeta Jerzy Żuławski — chodził po Alpach, rozkochany był w Tatrach, jako jeden z pierwszych porzucił utarte tatrzańskie szlaki, szukając nowych, nie zdobytych jeszcze dróg. W tajniki wspi- naczki wprowadzali Wawrzyńca dwaj starsi bracia — Marek, i Juliusz, oraz stryjeczny brat — Jacek. Kilkunastoletni chło- piec znał już świetnie góry, otrzaskany był z wszystkimi nie- bezpieczeństwami, grożącymi tym, którzy wdzierają się w ich głąb. Jego pierwsza książka, „Niebieski krzyż", przyniosła sze- reg wspomnień z wypraw ratunkowych, w których brał udział już jako siedemnastoletni chłopiec w 1933 roku. Dużo wcześniej niż jego rówieśnicy kończył okres „terminu" górskiego i do- skonale przygotowany wkraczał w okres samodzielności ta- ternickiej. Umiał uczyć się od starszych kolegów i bardzo wcześnie nauczył się umiejętności swe przekazywać tym, którzy żywot górski dopiero rozpoczynali. Od pierwszej chwili zetknięcia z górami był zawsze gotów śpieszyć z pomocą oczekującym ratunku, ...."• Rok 1935 —rok „Skalnego lata" — to jego pierwszy, wielki rok taternicki. Po sukcesach zimowych nadchodzi sezon letni i oto pada cały szereg wspaniałych, przez nikogo dotąd nie zdobytych ścian tatrzańskich. Pierwsze przejście północnej Ściany Małego Młynarza. Pierwsze przejście wschodniej ściany Łomnicy. Pierwsze całkowite przejście północno-wschodniego filara Mięguszowieckiego Szczytu. Długa jest lista przejść zimowych i letnich Wawrzyńca Żuławskiego tego roku. Fa- chowe pismo „Taternik" tak ocenia niektóre z tych przejść: „Droga nadzwyczaj trudna i bardzo piękna, o wyjątkowej ekspozycji". „Droga nadzwyczaj trudna, należąca do naj- większych i najwspanialszych przejść tatrzańskich i bardzo eksponowana". W tym pamiętnym roku Wawrzyniec Żuławski staje się jednym z wielkich zdobywców ścian tatrzańskich. Oto piękny rok, który ze świetnie zapowiadającego się taternika robi doświadczonego wygę, przed którym Tatry nie mają już tajemnic. I w tym roku — jak i w poprzednich, jak i w następnych — tak charakterystyczny dla Żuławskiego udział w wyprawach ratunkowych. Jako dziewiętnastoletni chłopiec nie tylko uczestniczy w akcjach ratunkowych. Po- trafi już nimi kierować. Jeden z jego starszych kolegów i przyjaciół pisze o tym okresie: „Jesienią, wracając z Kaukazu, zawędrowałem w Tatry. Byłem ciekaw, czy nasz beniaminek nie zmienił się, stając się jednym z czołowych bohaterów tatrzańskiego sezonu. Ale o tego chłopca można było być spokojnym. Wyrósł prędko na jednego z asów, zachowując całą swoją skromność, takt, koleżeńskość, wdzięk i bezpośredniość. Po- głębił się tylko jego stosunek do słabszych towarzyszy. Stał się hardziej opiekuńczy i braterski. W górach, na wspi- naczce, gdy każdy krok zagraża życiu, najłatwiej można voy, trio-na instrumenty dęte, kłlkapieśni. Może najlepiej wypowiedział się w mazurkach. Alę :swej pełni muzycznej nie osiągnął. Nie zdążył. Był nie tylko twórcą, ale człowiekiem, który oddaje się więcej i goręcej sprawom innych ludzi niż własnym. Znako" mity organizator, wieloletni sekretarz generalny Związku, Kompozytorów Polskich, prezes ogromnej i skomplikowanej instytucji, jaką jest Stowarzyszenie Autorów, ZAIKS, odda- jący — z krzywdą dla własnej twórczości — swe zdolności, siły i czas potrzebom kolegów i organizacji. Był także muzykologiem o wszechstronnej i rozległej wiedzy, świetnym krytykiem muzycznym i znakomitym pedagogiem. Tuż po wojnie, mimo bardzo młodego podówczas wieku, wykła- da w Konserwatorium Łódzkim. Wkrótce jednak przenosi siiedziałem w autobusie odjeżdżającym z Zakopanego do Morskiego Oka. Pękaty plecak, wyładowany żywnością na nowy kilkutygodniowy pobyt w górach, spoczywał pod ław- ką. Wraz ze mną jechało młode wesołe towarzystwo, z któ- rym udawałem się do Roztoki. Na najbliższe dni nie mia- łem, przyznaję, zbyt ambitnych planów taternickich — na- leżał mi się odpoczynek po serii ciężkich wspinaczek z Koro- sadowiczem, w których zrobiliśmy pierwsze wejścia północną ścianą Małego Młynarza i wschodnią Łomnicy, a droga na Mały Kieżmarski doczekała się wreszcie powtórzenia. Zre- sztą „Święto Gór", które się dziś właśnie zaczynało, to dobra rzecz pod warunkiem... że się je spędzi gdzieś głęboko w górach nad pawiookim stawem tatrzańskim, z dala od głównych szlaków, z dala od hałaśliwych snobów tłoczących się po Zakopanem i okolicznych schroniskach — w ciszy i spokoju szczytów. Autobus właśnie miał ruszyć, gdy usłyszałem, że ktoś głośno woła mnie po nazwisku. Obejrzałem się i zobaczyłem 66 stojący obok motocykl z zapuszczonym motorem, w przyczepce leżał sprzęt ratowniczy, a przy kierownicy siedział Józef Oippen- heim, kierownik Pogotowia. — Pojedzie pan ze mną? — pyta. — Gdzie? Dokąd? — Ktoś leży pod Giewontem, w Żlebie Kirkora. Wyciągnąłem szybko z plecaka sweter i wiatrówkę, na ra- mię zarzuciłem linę. — Zaopiekujcie się moim workiem! — wołam do towarzy- szy już z przyczepki motocykla. — Zostawcie go najlepiej u dróżnika przy Wodogrzmotach. Zobaczymy się jutro w Roz- toce. Do widzenia! Jedziemy w kierunku Doliny Strążyskiej. Po drodze Oppen- heim udziela mi informacji o wypadku. Młody i niedoświad- czony turysta, Stanisław B., odłączył się wraz z towarzyszem od liczniejszej wycieczki i poszedł na Giewont tak zwanym Żle- bem Kirkora, nie zdając sobie sprawy, że droga ta wymaga już pewnej rutyny i sprawności taternickiej. W żlebie spadł — na szczęście tylko kilka metrów — ulegając, jak się zdaje, dość ciężkim obrażeniom. Towarzysz jego krzykiem zaalarmował przygodnych turystów, którzy dali znać do Pogotowia. Ekspe- dycja wyruszyła i prawdopodobnie dotarła już do rannego. Ze względu jednak na niełatwy teren pan Józef zdecydował się nadesłać posiłki, no i w tej właśnie roli jechaliśmy na miejsce wypadku. Wypytuję, kto wchodzi w skład poprzednio wysłanej eks- pedycji. Są tam dwaj przewodnicy, Józef Stopka i Stanisław • Majerczyk, taternicy, Tadek Pawłowski i Witold Paryski oraz Henryk Bednarskil, znakomity wspinacz sprzed pierwszej woj- ny światowej, jeden z założycieli Pogotowia i do końca życia czynny jego członek. Wjeżdżamy w głąb Doliny Strążyskiej tak daleko, jak 1 Zmarł w r. 1945, tuż po uwolnieniu go z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego. 67 tylko droga pozwala, po czym zostawiamy motocykl i ruszamy dalej pieszo. Pan Józef, mimo że już me pierwszej młodości, gna w górę jak młodzieniec. Dotrzymuję mu kroku nie bez trudu — tempo ma rzeczywiście niezgorsze. Wkrótce jesteśmy w pobliżu miejsca wypadku. Posuwamy się jakiś czas ścieżką idącą na Giewont, potem skręcamy w lewo i teraz już tylko wyniosłe żebro oddziela nas od Żlebu Kirkora. Wspinamy się na jego krawędź, skąd do- kładnie widzimy rannego i całą grupę ratowniczą. Rozstaję się tu z Oppenheimem (będzie on kierował z góry całą akcją), sam zaś schodzę do żlebu. Od jego dna oddziela mnie tylko dwa- dzieścia lub trzydzieści metrów wspinaczki, ale za to poprzez jakże kruchy teren! Muszę bardzo uważać, bo wystarczy jeden kamień przeze mnie zrzucony, aby któregoś z ratowników za- mienić w potrzebującego pomocy. Schodzę wreszcie na samo dno żlebu. Witam się z kolegami, a także z towarzyszem rannego i z nim samym. Witold Pa- ryski — pełniący w Pogotowiu funkcję lekarza — zabiera się właśnie do składania złamanej nogi turysty. Od czasu pierw- szej mojej wyprawy ratunkowej zrobiłem pewne „postępy", toteż nie reaguję zbyt silnie na głośne okrzyki bólu wydawa- ne przez nieszczęśnika. Gawędzimy spokojnie z Tadkiem Paw- łowskim, siedząc nad progiem żlebu z nogami zwieszonymi w dół — tylko papierosy palimy jeden za drugim. Operacja skończona! Trzeba teraz myśleć o zejściu, bo jest już piąta po południu i słońce schowało się za Giewont. Owijamy rannego w siatkę i przyczepiamy ją do bambusa. Następnie przywiązujemy go mocno liną, aby uniknąć chybo- tania na boki i zsuwania się siatki wzdłuż rury przy przechy- laniu noszy do pozycji pionowej. Teraz Bednarski i Józef Stopka biorą nosze na ramiona, z pozostałych zaś — jedni asekurują ich i same nosze z góry na linach, inni — podpierają całą siłą niosących, nie dopusz- czając, by się potknęli lub upadli. Praca to cięższa, niż się może wydawać. Zwłaszcza opusz- 68 czarne rannego poprzez liczne i strome, choć niewysokie progi żlebu było istną mordęgą. Z całym podziwem patrzyłem na Bednarskiego, który ani na chwilę nie oddał nikomu drążka noszy, choć pot kroplisty zlewał mu czoło. Wszyscyśmy się zre- sztą dobrze namęczyli, gdyż każdy pomagał ile mógł przez tych kilka godzin, zanim znaleźliśmy się u wylotu żlebu. Tam — po krótkim odpoczynku — ruszyliśmy dalej, bo za- padające ciemności zmuszały nas do pośpiechu. Zluzowawszy Bednarskiego i przewodników, we dwóch z Pawłowskim wzię- liśmy nosze na ramiona. Niemały to był wysiłek! Noc już zapadła, a latarnie nie- wiele rozjaśniały mrok. Śliski, wapienny piarg utrudniał scho- dzenie. Przy dużej elastyczności bambusa chybotanie noszy nie- mal uniemożliwiało utrzymanie równowagi. Trzeba było iść, szeroko rozstawiając nogi, uważając, żeby się nie potknąć i nie upuścić rannego. Ramię, na którym spoczywał drążek, bolało dotkliwie. Gdy się szło na przedzie, niesiony ciężar przesuwał się na barki dźwigającego. Gdy się szło z tyłu, nosze uciekały w dół i trzeba je było całą siłą powstrzymywać. Mimo że zmie- nialiśmy się kilkakrotnie z Oppenheimem i jednym z przewod- ników, wszystkie mięśnie czułem boleśnie, zanim zanieśliśmy rannego do szałasów w Strążyskiej. Tu był już koniec naszej roboty. Na sprowadzoną wcześniej furkę załadowaliśmy pechowego turystę. Przetransportowano go natychmiast do szpitala. Pawłowskiego i mnie Oppenheim odwiózł do Zakopanego. Zostaliśmy z Tadkiem sami. Było już pewnie około jedena- stej w nocy. Zjedliśmy kolację w Dworcu Tatrzańskim, a po- tem długo włóczyliśmy się po ciemnych ulicach miasteczka. Jeszcze jeden dzień górskiej przygody mieliśmy poza sobą. Mi- mo zmęczenia nie chciało nam się jakoś spać. Rozmawialiśmy o górach, o naszych ostatnich wyprawach taternickich, o pro- jektach na przyszłość. Z jasno oświetlonych drzwi dansingów dobiegały wrzaskli- we dźwięki jazzu, hałasy tańczących, rozgwar i śmiechy pod- 69 pitych gości. Prawda! Wszak to dzisiaj „Święto Gór". Otrząs- nąłem się mimo woli i nagle poczułem znużenie. — Chodźmy już stąd — rzekłem do Tadka. Jutro znów ruszę na długie tygodnie w głąb gór. Już ju- tro — w ciszy tatrzańskich dolin, w blasku płonącego przed kolebą ogniska — snuć będę dalej moje skalne lato. W ŚCIANACH RUMANOWEGO I GANKU sterpłełi-wrzesleil 1949 r. O, d owych słonecznych dni 1935 roku upłynęły długie lata, w czasie których szlaki mych wędrówek rzadziej krzyżowały się z Tatrami. Zaglądałem tam częściej zimą, sezo- ny letnie 1936, 1937 i 1938 spędziłem na lodowcach Alp — a potem wybuchła wojna... Całe obławy hitlerowskich patroli z bronią w ręku prze- szukiwały góry. Gdzieniegdzie przemykały się sylwetki party- zantów lub uciekinierów. Ciszę górską przeszywał niekiedy su- chy trzask wystrzału. Po zwycięskiej wojnie i wypędzeniu okupanta Tatry po- częły się powoli zaludniać. Znów zimą zajrzałem do opustoszałej kotliny Morskiego Oka. Lato 1947 roku przebyłem jeszcze raz na śnieżnych szczytach alpejskich, ale już poczynając od na- stępnego roku powróciłem na stałe do Tatr. W ciągu tych lat Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ra- tunkowe nadal działało sprawnie, nadal — zimą czy latem, w pogodę czy w niepogodę — niosło pomoc ofiarom gór. Wielu z moich dawnych przyjaciół-przewodników zginęło w hitle- rowskich kazamatach, wielu zmarło lub zestarzało się. Miejsce ich zajęli młodzi, dobrze wyszkoleni, pełni sił i energii — godni następcy swych dzielnych poprzedników: Władek Rój, Tadek Giewont, bracia Grandys, Wojas, Strzeboński, Zubek i tylu in- nych. Na ich czele stanął, tak dobrze nam znany z poprzednich opowieści, Tadeusz Pawłowski, który .całe swe ogromne do» 70 świadczenie górskie zdobyte w Tatrach, Alpach, Dolomitach czy afrykańskim Ruvenzori oddał pracy w Pogotowiu, poświę- cając się jej bez reszty. W roku 1948 ruch turystyczny był już pokaźny i stale przy- bierał na sile. Natomiast działalność taternicka była jeszcze ciągle nieznaczna. Klub Wysokogórski zaledwie się zreaktywo- wał, w górach ton nadawała garstka „niedobitków" spośród taterników przedwojennych. Jednakże „młodzi" ze środowiska krakowskiego zaczynali się coraz częściej pokazywać w Tatrach i coraz śmielej atakować ściany górskie. Widać było, że rośnie tam liczne i pełne rozmachu nowe pokolenie taternickie. Postanowiliśmy z kolei rozruszać środowisko warszawskie. Zebrało się kilku nas „ starych" i kilku młodszych, czynnych taterników. Rozpoczęliśmy wspólnie pracę nad propagowaniem taternictwa wśród młodzieży warszawskiej. W zadaniu tym niezwykle cenną pomocą była współpraca Andrzeja Nunberga, młodzieńca o niezwykłych zaletach umysłu i charakteru. Mimo młodego wieku odznaczał się jasnym, spo- kojnym i trafnym sądem, który świadczył o wielkiej dojrza- łości. Był świetnie zapowiadającym się wspinaczem i wraz ze swym krakowskim przyjacielem, Jerzym Woźniakiem, two- rzyli najlepszy podówczas zespół taternicki młodego pokolenia. W połowie sierpnia 1949 roku spotkałem ich obu w Morskim Oku. Korzystając z paszportów zagranicznych wybierali się na dłuższy czas na słowacką stronę Tatr Wysokich. Andrzej przy- jechał tylko co z Warszawy, był zmęczony i mizerny. Radziłem, by odpoczął kilka dni, zanim wybierze się na jakąś poważniej- szą wspinaczkę. Wkrótce po ich odejściu, 17 sierpnia, pogoda popsuła się gwałtownie. Począł padać drobny, niewinny „kapuśniaczek", który stopniowo zamieniał się w śnieg. Pod wieczór śnieżyca rozszalała się na dobre. Byliśmy wtedy wraz z moim bratem, Juliuszem, w dolnych partiach ściany Cubryny i na pierwszy sygnał niepogody uskoczyliśmy czym prędzej do schroniska w Morskim Oku. Śnieżyca trwała prawie pięć dni. Trzeciego dnia, korzysta- 71 jąć z chwilowego przejaśnienia, wybraliśmy się na krótką, nie- zbyt trudną wspinaczkę w bliskości schroniska. Gdy przeszliś- my dolne partie i najtrudniejsze miejsca, przejaśnienie skoń- czyło się, śnieg począł sypać na nowo, a warunki stały się tak ciężkie, że trzeba było przywołać na pomoc całą siłę woli i całe doświadczenie, by z tej „niewinnej" wspinaczki ujść z życiem. Pamiętam moment, gdy na nietrudnej zresztą ściance straci- łem w pewnej chwili władzę w obu zmarzniętych, zesztywnia- łych dłoniach. Ostatkiem sił wpiąłem linę w poprzednio wbity hak i owinąwszy ją dookoła przedramieni, zjechałem z powro- tem na skalną platformę. Lina zesztywniała jak drut i gdy po długiej i wyczerpującej walce wyszliśmy wreszcie na łatwy te- ren, nie było mowy, żeby ją rozwiązać i zwinąć. Związani do- szliśmy do schroniska i dopiero tam pomogli nam wyplątać się z węzłów. Potem nastąpił okres słoneczny, śniegi stopniały szybko, w Tatrach zapanowała piękna sierpniowa pogoda. Toteż nie zdziwiliśmy się ani zaniepokoili, że Nunberg i Woźniak nie przybyli z końcem sierpnia na Walne Zebranie Klubu Wysoko- górskiego w Zakopanem. — Nareszcie mają pogodę; nic dziwnego, że im się nie chciało schodzić z gór — mówiliśmy. W połowie września otrzymaliśmy w Warszawie wiadomość, która uderzyła w nas jak piorun: młodzi taternicy krakowscy, zaniepokojeni brakiem wiadomości od Wożniaka, udali się na poszukiwanie do Doliny Kaczej. W skalnej kolebie tej pustej doliny znaleźli rzeczy Nunberga i Wożniaka oraz ich kartkę z 17 sierpnia z informacją, że udają się na przejście północ- no-wschodniej ściany Rumanowego Szczytu 1. Przybyło zaalar- mowane Pogotowie. Kilka zespołów członków Pogotowia i ta- 1 Płn.-wsch. ściana Rumanowego Szczytu jest to 600-metrowe, w gór- nych partiach nadzwyczaj trudne urwisko opadające do Doliny Kaczej. Zdobyte zostało prawym skrajem przez J. Golcza, T. Krystka i K. Nar- kiewicza-Jodko w r. 1927, lewym żebrem — przez W. Stanisławskiego, B. Chwaścińskiego i J. Wojsznisa w r. 1929, a środkiem górnych partii przez T. Bernadzikiewicza i B. Chwaścińskiego w r. 1932. Wejście Nun- berga i Wożniaka było próbą trzeciego przejścia tej ostatniej drogi. 72 terników pod kierownictwem Pawłowskiego przeszukiwało ściany Rumanowego i Ganku. Na platformie prawego żebra ściany, w miejscu gdzie wrasta ono w nadzwyczaj trudną tur- nię szczytową, znaleziono resztki jedzenia — ślad po krótko- trwałym postoju. Tu prawdopodobnie Nunberg i Woźniak za- trzymali się w chwili, gdy zaczął padać śnieg. Gdyby dobrze znali ścianę, przedostaliby się łatwymi żłobkami na lewe jej że- bro, a stąd trawiastymi półkami w lewo na grań i w ciągu pół godziny byliby w bezpiecznym terenie, skąd mieli otwartą dro- gę zejścia do schroniska przy Popradzkim Stawie. Niestety, nasi nieszczęśliwi koledzy, nie wiedząc o tej 'możliwości, usiło- wali uciec w prawo, na ściany Ganku i wydostać się na szczyt Ganku bądź na Gankową Przełęcz. Ta sama grupa taterników, która odkryła ślady postoju — w chwilę później w żlebie spa- dającym z Gankowej Przełęczy dostrzegła roztrzaskane zwłoki Wożniaka. Po trzech dniach pełnych bohaterskich wysiłków, trudów i niebezpieczeństw, wyprawa ratunkowa ściągnęła ciało Woż- niaka do doliny. Andrzej Nunberg zniknął bez śladu. Na wieść o katastrofie postanowiliśmy z Tadeuszem Orłow- skim udać się natychmiast do Zakopanego i wznowić poszuki- wania zwłok Andrzeja. 17 września samolot dowiózł nas do Krakowa, a samochód — do Zakopanego. Zdążyliśmy jeszcze na smutną uroczystość pogrzebu Wożniaka. Następnego dnia wyruszyliśmy przez Rysy do Popradzkie- go Stawu. Wraz z nami udał się Witold Paryski i Jan Staszel, dołączyła się także koleżanka Krystyna Jakubowska. Zupełna niepogoda, mgła i śnieg z deszczem trzymały nas na uwięzi przez następny dzień w schronisku przy Popradzkim Stawie. O ile poszukiwanie zaginionego, o którym się przypuszcza, że żyje, jest możliwe i konieczne przy każdej pogodzie, o tyle po- szukiwanie zwłok przy złej widoczności jest, ze zrozumiałych względów, zupełnie bezcelowe. 21 września rozpogodziło się o tyle, że można było rozpocząć akcję. Deszcz siąpił wprawdzie od czasu do czasu, ale szare, mgliste niebo uniosło się nieco ponad wierzchołki gór. 73 Czytelnik zapyta może, dlaczego zamiast śladem poprzed- nich ekspedycji pójść do Doliny Kaczej, przedostaliśmy się do Popradzkiego, a więc niejako „na tyły" Rumanowego i Ganku? Otóż istniały dwie hipotezy co do losów Andrzeja Nunberga. Według jednej, znajdował się on w pobliżu mi^sca, gdzie zna- leziono Woźniaka, w jakiejś nyży skalnej tak ukrytej w plą- taninie żlebów i żeberek popod Gankową Przełęczą, że wypra- wa ratunkowa po prostu jej nie dostrzegła. Według drugiej wersji, którą uważaliśmy również za możliwą, Andrzej przeżył śmierć towarzysza i zdołał się wydostać bądź na grań, bądź na Galerię Gankowął i w stanie kompletnego wyczerpania fizycz- nego i nerwowego mógł umrzeć w szalejącej zamieci śnieżnej równie dobrze w pobliżu grani, jak i kilka kroków od zbawcze- go schroniska, nie natrafiwszy na ścieżkę wiodącą do niego po- przez Dolinę Złomisk. Wyprawa nasza — zgodnie z planem ustalonym z kierowni- kiem Pogotowia — miała na celu potwierdzenie lub obalenie słuszności tej drugiej hipotezy. Poszukiwania miały więc objąć ogromny teren, a rozpoczy- nały się właśnie tuż za progiem schroniska. Całą piątką roz- ciągnęliśmy się w szeroką tyralierę, posuwając się powoli w gó- rę Doliną Złomisk, zaglądając pod każdy większy głaz, który mógł skusić naszego przyjaciela do szukania za nim schronie- nia od wichru i śnieżycy, zaglądając do każdego otworu między kamieniami, do którego człowiek mógłby się zmieścić. Tak uszliśmy do ujścia bocznej doliny — Doliny Rumano- wej i stąd, tą samą metodą, wspięliśmy się południowo-zachod- nimi stokami Rumanowego Szczytu i Gankowej Przełęczy. W pobliżu Przełęczy zebraliśmy się wszyscy na naradę. Ku pół- nocnemu wschodowi spadały z Gankowej Przełęczy dwa pode- rwane kominy łączące się niżej w żleb, ten sarn właśnie, w któ- rym znaleziono ciało Woźniaka. Dziwnie nas kusił zwłaszcza lewy z tych kominów. Zasta- 1 Ogromny taras skalny pod wierzchołkiem Małego Ganku; opada ku Dolinie Czeskiej 300-metrowym, przewieszonym urwiskiem. 1^ ^ ^\\ „i^ - -——-l^""" - »^^c nawialiśmy się, czy nie zjechać nim przynajmniej ^ długość naszych lin zjazdowych. Jednakże mieliśmy jeszcze p^ed sobą wiele terenu do przeszukania, a krótki, i g^y dzień lesienny nie pozwalał na stratę dodatkowych paru godzin. Podzieliliśmy się więc na dwie grupy. Orłowski i Staszel weszli granią na szczyt Ganku i jego wschodnim filarem opu- ścili się jakieś dwieście lub trzysta metrów w stronę Doliny Kaczej, lustrując przylegające do filaru ściany. Pozostali, to jest Jakubowska, Paryski i ja, przetrawersowaliśmy w poprzek południowo-wschodnie stoki wszystkich trzech wierzchołków Ganku, osiągnęliśmy Rumanową Przełęcz i stamtąd krawędź " Galerii Gankowej. Tu rozeszliśmy się znów w tyralierę, aby przeszukać ten olbrzymi, przysuty piargami taras. Smutne to były poszukiwania, jakże inne niż wtedy, gdy się spieszy ratować żywego człowieka! Samotnie — bo towarzyszy mych nie widziałem z powodu oddalenia i mglistego powie- trza — wałęsałem się to tu, to tam, lustrując najniższą, przyty- kającą do urwiska część galerii. Zaglądałem do każdej dziury, pod każdy głaz, z tą ciągle napiętą świadomością, że oto za chwilę mogę się natknąć na sztywne zwłoki człowieka, który był mi serdecznym przyjacielem. Choć i w górach, i na wojnie tyle śmierci widziałem wokół siebie, bałem się — przyznaję otwarcie — tak bardzo bałem się tej chwili. Już z daleka ujrzałem otwór niewielkiej groty wśród gła- zów, tej samej, w której nocowaliśmy z Orłowskim w ulewnym deszczu w roku 1943 po przejściu drogi środkiem urwisk Ga- lerii Gankowej. Gdy zbliżyłem się do tej prowizorycznej ko- leby, stanąłem raptem jak wryty. Z 'otworu sterczały wyraźnie dwie nogi w ciężkich, turystycznych butach... Opanowałem z trudem przykre wrażenie i podszedłem jeszcze bliżej. Do- piero z odległości kilku kroków przekonałem się, że uległem złudzeniu. Po prostu skalne złomy ułożyły się w ten szczególny sposób, a mglista pogoda i niewątpliwie także napięcie nerwo- we dokonały reszty. Na miejsce zbiórki u skraju Galerii przyszedłem ostatni. 75 Twarze towarzyszy powiedziały mi, że ich poszukiwania były daremne. Wróciliśmy z powrotem na Rumanową Przełęcz, a stamtąd wprost w dół do Doliny Rumanowej, aby przeszukać jeszcze ją i dolne partie ziboczy Ganku. Na progu doliny spotka- liśmy się z Orłowskim i Staszlem. W pełnym przygnębienia nastroju odbył się nasz powrót do Popradzkiego, a następnego dnia — wśród deszczu — przez Rysy do Morskiego Oka. W dziesięć dni później trzecia ekspedycja Pogotowia odna- lazła zwłoki Andrzeja. Siedział martwy w głębokiej nyży skal- nej, w kominie spadającym z Gankowej Przełęczy, w tym właśnie, który nas tak fascynował poprzednio. Przy nim leżała lina, haki i cały sprzęt taternicki obu wspinaczy. Tragedia w ścianach Rumanowego i Ganku została wyjaśniona. W chwili zmiany pogody taternicy postanowili uciec na niezbyt odda- loną (choć bardzo trudno dostępną) Gankową Przełęcz. Zeszli więc z żebra Rumanowego Szczytu w prawo i kominem, którym wiedzie droga Stanisławskiego na Gankową Przełęcz, posu- wali się w górę. Potworne warunki, które się w tym czasie wytworzyły, zimno, grad, potem śnieżyca zmusiły ich do schro- nienia się w stosunkowo wygodnej i zacisznej nyży o kilka- dziesiąt metrów poniżej przełęczy. Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, ile dni i nocy spędzili tam nieszczęśliwi. Wołania o pomoc na nic by się nie zdały. Najbliżsi ludzie byli o wiele godzin marszu. Zapewne pierwszy zmarł Nunberg — z głodu, zimna i wyczerpania. Instynkt samozachowawczy kazał silniej- szemu fizycznie Woźniakowi próbować ratunku, a jednocześnie wstrząs nerwowy wywołany śmiercią towarzysza i przyjaciela spowodował, że nie wziął z sobą haków ani liny, istotnie zre- sztą wskutek oblodzenia bardzo trudnej do użycia. Począł więc schodzić tak, jak stał, zrzuciwszy tylko z nóg ślizgające się na mokrej, zalodzonej skale gumowe trampki. Dwadzieścia, może trzydzieści metrów powyżej łatwiejszej już partii żlebu jego siły wyczerpały się ostatecznie, zesztywniałe z zimna ręce zsu- nęły się z chwytów... Błyskawiczny upadek — łoskot lecących głazów — potworny wstrząs — i cisza. Tragedia skończona... 76 ŚMIERTELNA WYPRAWA 1—11 kwiecień 1950 r. W kwietniu 1950 roku spotkaliśmy się z Tadeuszem Orłow- skim w Zakopanem, by jak zwykle o tej porze roku zrobić krótki wypad w Tatry. Kwiecień to zazwyczaj najpiękniejszy miesiąc na zimowe wspinaczki: dni już dłuższe, słońce przy- grzewa mocniej, a na ścianach górskich jeszcze pełne zi- mowe warunki. Jeśli w dodatku słońce spoi śnieg w twarde wiosenne firny, chodzi się po nich w rakach lekko, szybko, nie zapadając się — na dużych stromiznach wyrąbuje się stopnie czekanem i wtedy nasze tatrzańskie ściany jakże podobne się stają do urwisk alpejskich. Wynajęty samochód dowiózł nas szosą do Morskiego Oka tak daleko, jak na to pozwalało zaśnieżenie, to jest do końca serpentyn, o jakieś dwa i pół kilometra od schroniska. Dalej trzeba już było wziąć na plecy ciężkie wory i iść piechotą w za- padającym się głęboko śniegu. Szczerze mówiąc, byliśmy obaj z Tadeuszem bardzo wymęczeni warszawskim trybem życia i pracą, a w dodatku jeszcze niewygodną podróżą z Warszawy, którą odbyliśmy ostatniej nocy. Zresztą, co tu ukrywać — po prostu byliśmy w kiepskiej formie i kondycji. Toteż gdy zbliża- liśmy się do Morskiego Oka, jedynym naszym pragnieniem było zrzucić z ramion plecaki i odpocząć. Snuliśmy niewinne i, zda- wałoby się, realne marzenia, że położymy się zaraz do łóżek, choć jeszcze nie było trzeciej po południu — zgadywaliśmy, co też nam każą podać do jedzenia na powitanie Łapińscy, nie- ocenieni zarządcy schroniska. Postanowiliśmy wypocząć także i przez jutrzejszy dzień. Ciężkie chmury zakrywające szczyty górskie wróżyły kilkudniową niepogodę i zdawały się sprzyjać tym zamiarom, wykluczając na najbliższy czas wszelkie pro- jekty taternickie. Zanim dotarliśmy do schroniska, uwagę naszą zwrócił jakiś niezwykły ruch. Naprzeciw nam wybiegła Wanda Łapińska. — Dobrze, że jesteście — mówi zdenerwowana — musicie wyruszyć natychmiast. Abgarowicz zasłabł w czasie wspinacz- 77 ki i wisi w tej chwili w północnej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. Jego towarzysz, Ostrowski, zeszedł w dół. Właśnie pro- wadzą go przez staw. Za chwilę będzie tutaj. Stanęliśmy jak wrośnięci w ziemię. Północna ściana Mię- guszowieckiego Szczytu — jedno z najcięższych przejść zimo- wych w całych Tatrach! Pamiętamy przecież, ile trudu kosz- towało zdobycie w zimie tego 900-metrowego, najwyższego w Tatrach urwiska. Ilu świetnych wspinaczy przedwojennych cofało się, zanim w roku 1936 przeszli je po raz pierwszy — po licznych próbach — Zbigniew Korosadowicz i Jan Staszel. Ściana została dopiero raz powtórzona przez młodych taterni- ków krakowskich. Sprawa przedstawia się bardzo poważnie! Jesteśmy w tej chwili nie przygotowani do wspinaczki i cał- kowicie bez treningu. Godzina trzecia po południu. Mamy przed sobą jeszcze tylko cztery godziny dnia. Czy zdążymy dojść do oczekującego pomocy kolegi? Łapińska zniża głos. — Tu jest jego żona — dodaje szeptem. Spojrzeliśmy z Tadeuszem po sobie. Nie wolno było stracić ani chwili. W jednym z pokojów schroniska wyrzucamy na zie- mię zawartość plecaków, pakujemy sprzęt taternicki, zapaso- we ubrania i swetry, jemy na stojąco jakąś jajecznicę, popi- jając gorącą herbatą... Gdy po paru minutach zeszliśmy do ogólnej sali, Ostrowski był już w schronisku. Widać po nim ogromne wyczerpanie fi- zyczne i nerwowe, ale na zewnątrz jest spokojny i opanowany. Od niego dowiadujemy się, co właściwie zaszło. Poprzedniego dnia, 4 kwietnia, Zbigniew Abgarowicz i Wi- told Ostrowski, dwaj czołowi przedstawiciele młodszego poko- lenia taternickiego, podjęli próbę trzeciego zimowego przejścia północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. Abgarowicz miał z tą drogą specjalne porachunki, bowiem rok temu, atakując ją wraz z Andrzejem Nunbergiem, odpadł w dolnych partiach i złamał nogę. Teraz, pełen ambicji i chęci odwetu, był inicja- torem wyprawy. Z nieopatrzną porywczością nie zważał na fakt, że złamana noga zmusiła go do całorocznej przerwy we 78 wspinaczce i że brak mu było treningu koniecznego do tak po- ważnego przedsięwzięcia. Wyruszyli. Początkowo prowadził Abgarowicz. Na podej- ściu i w dolnej części ściany rwał w górę, rozwijał zawrotne tempo. Rozważniejszy i bardziej doświadczony od niego Ostrow- ski — uczestnik wyprawy alpejskiej z 1947 roku — mitygo- wał go, nawoływał do oszczędzania sił. Jeszcze nie podejrzewał zresztą, że rozpęd Abgarowicza wynika nie tyle z jego dobrej formy, ile z napięcia nerwów i nieugiętej woli przejścia ściany za każdą cenę. Po południu tempo słabnie. Pada śnieg, pogoda staje się coraz gorsza. Abgarowicz upiera się, aby forsować odcinek ściany prostujący dotychczasową drogę, ale jednocześnie znacz- nie ją utrudniający. Gdy skończyli ten fragment wspinaczki, zapadła noc. Biwak na stromiźnie śnieżnej — mniej więcej w dwóch trzecich wysokości ściany — odbył się w warunkach bardzo ciężkich. Śnieżyca trwała nadal, a małe lawinki zasypywały od czasu do czasu wykopaną w śniegu jamę, w której taternicy przeczekiwali noc. Ostrowski przetrzymał biwak w dobrej for- mie, natomiast na Abgarowiczu począł się mścić coraz wyraź- niej brak treningu i kondycji fizycznej. Słabł w oczach, chwi- lami nawet tracił przytomność. Przygotowanie się następnego dnia do wymarszu, wyjście z biwaku, aby rezygnując z dalszej wspinaczki jak najszybciej przedostać się do schroniska, było ostatnim aktem jego świadomości i woli życia. Mgła stłumiła wołanie o pomoc. Nie usłyszano ich w schro- nisku mimo stałej uwagi i czujności. Pozostawało tylko jedno wyjście z sytuacji: próba wytrawersowania ze ściany w prawo na rozległe tarasy śnieżne, położone pod Hińczową Przełęczą i wierzchołkiem Cubryny — na tak zwane Pola pod Cubryną — następnie zejście z nich do ogromnego Żlebu pod Mnichem i żlebem tym w dół do Morskiego Oka. O siódmej rano, 5 kwietnia, podjęto marsz. Ostrowski po- szedł jako pierwszy na linie. Trzydzieści początkowych metrów przeszedł w kilka minut. Ten sam odcinek pokonywał Abgaro- 79 wieź około dwóch godzin, padając co chwila w śnieg, tracąc wielokrotnie przytomność, miejscami ciągnięty dosłownie liną towarzysza. W tak stromym terenie — cud doprawdy, że nie skończyło się to śmiertelną katastrofą obydwu. Gdy dotarł wreszcie do Ostrowskiego, nie można się już z nim było po- rozumieć. Bez wątpienia była to agonia. Ostrowski wyszedł kilkanaście metrów w górę, wbił hak w skałę, przywiązał linę i wrócił do Abgarowicza. Ciało jego wkopane w śnieg leżało bezwładnie. Tętno ustało. Wszelkie próby ocucenia okazały się bezskuteczne... Ostrowski urwał opowiadanie i nachylił się ku nam. — Zostawiłem go martwego — rzekł cicho. — Nie miałem odwagi powiedzieć tego żonie. Warn mówię tak, jak jest. Zre- sztą, nie jestem lekarzem. Nie mogłem mieć pewności... My tę pewność, niestety, mamy. Ma ją przede wszystkim Tadeusz, doświadczony lekarz, mam ją i ja. Gdybyśmy założyli, że Ostrowski zostawił go jeszcze żywego, gdyby nawet jakimś cudem żył jeszcze w tej chwili, mógłby być uratowany jedynie w takim wypadku, jeśliby już teraz znajdował się pod opieką lekarską w najlepszych warunkach klinicznych. W tym stanie serca nie przetrzymałby już z pewnością transportu nawet z Morskiego Oka do Zakopanego, a przecież znajdował się jesz- cze w środku ogromnej i niedostępnej ściany tatrzańskiej... Mimo to naszym obowiązkiem ludzkim było wyruszyć natych- miast i starać się dotrzeć do ciała kolegi. Od momentu kiedyśmy przybyli z Zakopanego, upłynęło nie- spełna dwadzieścia minut. W milczeniu wkroczyliśmy na za- marzniętą taflę Morskiego Oka kierując się widocznymi na śniegu śladami stóp Ostrowskiego. Siady te kreśliły na powierzchni stawu dziwaczne łuki, tak jakby idący zataczał się. Wyżej natomiast, na stromym stoku, tworzyły równą, prawidłową linię. Widać było, że instynkt ży- cia, że napięcie nerwowe, które gnało Ostrowskiego w dół, roz- luźniło się całkowicie, gdy osiągnął bezpieczną, płaską powierz- chnię Morskiego Oka, że wyczerpanie wzięło górę, gdy ze schroniska wybiegli ludzie zaalarmowani jego okrzykami. 80 Na tatrzańskiej ścianie (Fot. Z. Matek) Widok na Mnicha (Fol. H. Neudek) Na ścianie Kościelca — zjazd na linie IFot. R. Serafin) W drodze przyłączyli się do nas dwaj koledzy — obaj stare wygi alpejskie: Kazimierz Paszucha i Józef Zubek, oraz młody taternik krakowski, Tadeusz Nowicki. Dochodzimy do wylotu olbrzymiego żlebu spadającego spod Mnicha i posuwamy się nim ile sił w górę. Zmęczenie podróżą i brak kondycji daje się nam we znaki. Nie dopasowane w pośpiechu raki spadają kil- kakrotnie z nóg, zanim udaje się nam przywiązać je ostatecz- nie do butów. Mimo to idziemy w tempie bardzo ostrym, goniąc uciekające światło dnia. Żleb, kończy się nareszcie. Siady Ostrowskiego skręcają w lewo i bardzo stromą, lodową rynną wybiegają na brzeg dolnego tarasu pod Cubryną. Wiemy, że nieco wyżej jest możli- wość o wiele łatwiejszego wydostania się na taras. Chcemy jednak trzymać się ściśle szlaku Ostrowskiego, wiedząc, że gdzieś na nim — bliżej lub dalej — znajdować się muszą zwło- ki Abgarowicza. Ostrowski nie umiał nam powiedzieć dokład- nie, gdzie je pozostawił. Schodził we mgle, na oślep, nie zna- nym sobie terenem, na wpół przytomny po wstrząsie, jaki wy- wołała śmierć towarzysza. Właściwą drogę znajdował prawie podświadomie, wiedziony instynktem człowieka gór. Wspinamy się więc rynną, rąbiąc stopnie w lodzie i aseku- rując się liną. Z podziwem myślę o tym, że Ostrowski ze- szedł tu samotnie bez asekuracji. Pokonanie rynny zajęło nam z górą godzinę. Gdy stanęliśmy na skraju tarasu, w wypełnio- nej mgłami kotlinie Morskiego Oka zapadał już zmrok. Ustaliliśmy plan dalszego działania. Postanowiliśmy roz- dzielić się na dwie grupy. Paszucha i Nowicki otrzymali zada- nie połączenia się z postępującą za nami dwójką krakowską: Jakubowskim i Jaworowskim, oraz założenia wspólnie z nimi linowej poręczówki, która umożliwiałaby nam wycofanie się po ciemku do żlebu. Po wykonaniu tego mieli oczekiwać na nas. Tadek Orłowski, Zubek i ja ruszyliśmy w górę na dalsze poszukiwania. Stromym, niepewnym śniegiem w pobliżu pode- rwanych ścian tarasu przetrawersowaliśmy w lewo. Poprzez krótki stok lodowy wydostaliśmy się na grzędę, która wypro- wadziła nas na płaskie górne Pole pod Cubryną. g - W. Żuławski gj Robi się zupełnie ciemno. Siady stóp Ostrowskiego są pra- wie niewidoczne. Wbrew złym tradycjom taternickim, każącym tłuc się po ciemku bez latarek — tym razem wyjątkowo jesteś- my w nie zaopatrzeni. Błogosławimy chwilę natchnienia, która skłoniła nas rano w czasie postoju autobusu w Nowym Targu do kupienia dwóch nowiutkich latarek i zapasowych baterii. Obniżamy się nieco i przekraczamy teraz żleb spadający z Hińczowej Przełęczy. Jest tak ciemno, że doszedłszy do ma- łej skałki sterczącej ze śniegu, dotykamy jej czekanem, aby się przekonać, czy nie stoimy przy zwłokach Abgarowisza. Za chwilę wkraczamy na stromy zachód śnieżny ciągnący się w poprzek północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. Teren staje się coraz bardziej przepaścisty. Przebywamy jeszcze około stu metrów, stajemy na wypukłości niewielkiej grzędy i za- stanawiamy się, co robić. Staje się widoczne, że informacje Ostrowskiego były nie- dokładne. Zaszliśmy znacznie dalej w północną ścianę Mięgu- szowieckiego Szczytu, niżby to wynikało z jego opisu, a ciała Abgarowicza nie ma dotąd i nie widać go również na prze- strzeni kilkudziesięciu dalszych metrów, które oświetliliśmy latarkami. Posuwanie się z latarką w ręku w terenie, gdzie obie ręce stale są zajęte wspinaczką, byłoby niemożliwością. W zu- pełnej zaś ciemności (była ósma wieczór) obsunięcie się któ- regoś z nas było więcej niż prawdopodobne. Asekuracja z wbi- tych w śnieg czekanów — jedyna, jaka tu była możliwa — da- wała zabezpieczenie całkowicie iluzoryczne, bowiem w głębo- kim, nie związanym z podłożem, świeżym puchu czekany nie trzymały zupełnie. Przepaścistość terenu była tak duża, że w razie upadku jed- nego z nas i prawie nieuniknionego pociągnięcia za sobą dwóch pozostałych, nie mogliśmy liczyć na zatrzymanie się wcześniej niż u stóp ściany, o sześćset metrów poniżej. Ryzyko skręce- nia karku w tych warunkach w czasie nocnej wspinaczki po- przez jedną z najniebezpieczniejszych zimą ścian tatrzańskich było więc kolosalne. Gdybyśmy mogli mieć choćby najmniejszą nadzieję, że Abgarowicz żyje jeszcze — ryzykowalibyśmy oczy- 82 wiście bez dyskusji. Z ciężkim sercem powzięliśmy decyzję od- wrotu. Jak się później okazało, byliśmy wtedy o jakieś sto metrów od ciała Abgarowicza. Powrót był uciążliwy i niebezpieczny. Gdy jeden z nas szedł, drugi starał się oświetlić mu stopnie latarką, trzeci zaś aseku- rował liną — i tak na zmianę. Trwało to bardzo długo... Na skraju dolnego tarasu oczekiwała nas druga grupa. Zacni koledzy! Nie tylko założyli poręczówki do żlebu, ale po- nadto wykopali w śniegu jamę osłaniającą od wiatru i na pa- lącym się prymusie trzymali dla nas gorącą herbatę. Dzięki zawieszonej na hakach poręczówce szybko dostaliśmy się do Żlebu pod Mnichem, a dalej już bez trudności dotarliś- my około północy do schroniska w Morskim Oku. Następnego dnia wyruszyła ekspedycja Pogotowia Ratun- kowego, złożona z grupy taterników i członków Pogotowia z kierownikiem Tadeuszem Pawłowskim, J. Hajdukiewiczem, E. Strzebońskim i innymi. Wyprawa dotarła do zwłok Abgaro- wicza, przetransportowała je około stu metrów w kierunku żlebu z Hińczowej Przełęczy, to jest mniej więcej do miejsca, do którego myśmy poprzednio doszli, założyła poręczówki za- bezpieczając akcję. Z powodu późnej pory i złej pogody eks- pedycja powróciła na dół. Niepogoda — śnieżyce i wichury uniemożliwiły wszelką akcję przez szereg dni. Zwisające na linie ciało Abgarowicza, widoczne zupełnie wyraźnie przez lornetkę ze schroniska, po- zostało nadal w ośnieżonych zerwach północnej ściany Mięgu- szowieckiego Szczytu. Góry nie chciały oddać zwłok swej ofiary. Śnieżyca trwała jeszcze parę dni. Gdy 9 kwietnia zabłysło wreszcie słońce — wyprawa została postanowiona. Spośród przebywających w Morskim Oku taterników wybrano ośmiu wspinaczy mających przeprowadzić właściwą akcję w ścianie Mięguszowieckiego i na Polach pod Cubryną. W skład tej „gru- py szturmowej" weszli: Kazimierz Paszucha, Adam Górka, S3 Karol Jakubowski, Zbigniew Jaworowski, Zbigniew Hegerle, Stanisław Worwa, Tadeusz Orłowski i ja. Wymarsz miało po- przedzić wyjście grupy pomocniczej pod kierownictwem Józefa Zubka. W skład tej grupy weszło kilku taterników oraz młodzi uczestnicy odbywającego się w tym czasie zimowego kursu ta- ternickiego Klubu Wysokogórskiego. Grupa ta miała przetoro- wać szlak poprzez s-tuki śnieżne, wnieść sprzęt potrzebny do akcji i założyć obóz-baze w Dolinie za Mnichem na skraju przy- tykającym do dolnego turasu pod Cubryną. Kierownictwo nad całością operacji koled/y powierzyli mnie. Wieczorem nastąpiło niespodziewane ocieplenie. W nocy dął silny wiatr. Gdy w poniedziałek, 10 kwietnia przed świtem, wyszliśmy ze schroniska — była całkowita odwilż. Padał deszcz pomieszany ze śniegiem. Obawialiśmy się ciężkich lawin, praw- dopodobnych przy tak gwałtownej zwyżce temperatury. Zdecy- dowaliśmy się przełożyć wyprawę na dzień następny. We wtorek, 11 kwietnia o wpół do czwartej rano, jeszcze po ciemku, schodzę przed schronisko. Na dworze zadymka. Pa- da śnieg, dmie gwałtowny wiatr, ale przynajmniej oziębiło się wyraźnie. Waham się chwilę. Jutro koniec kursu i większość taterników wyjeżdża z Morskiego Oka. Trudno będzie zebrać tak liczną ekipę, jakiej potrzeba do akcji. Zimno jest wpraw- dzie przejmujące. Ale co tam! Nie należy się pieścić. Spróbu- jemy! Idę budzić kolegów. O piątej wyrusza Zubek ze swoją dwudziestoosobową gru- pą. Obserwujemy ich przez chwilę w szarym świetle poranka, jak przebijają się z trudem poprzez zadymkę. Czas już obu- dzić kolegów z „grupy szturmowej". Wychodzimy w niespełna dwie godziny później. Szlak na- szych poprzedników jest już prawie zupełnie zasypany śnie- giem. Musimy torować sobie drogę właściwie na nowo. Na pię- trach Doliny za Mnichem ataki wichru chwilami dosłownie zbijają nas z nóg. W obozie grupy Zubka odpoczywamy tylko chwilę. Koledzy zdążyli już zawiesić na wbitych w skałę ha- kach linową poręczówkę wiodącą na skraj dolnego tarasu pod 84 Cubryną. Wykopane w śniegu schrony — coś w rodzaju eski- moskich „ igloo" — są jeszcze niezupełnie gotowe. Wiążemy się po dwóch linami asekuracyjnymi i wchodzi- my trzymając się poręczówki na taras, na którym dyżurują wy- trwale Rokita i Manda. Doszedłszy do nich zauważam, że stra- ciłem zupełnie czucie w obu dłoniach i że czekan wypada mi z zesztywniałych rąk. Zdjąłem rękawice, jednocześnie koledzy Rokita i Manda wzięli się do mnie energicznie. Rozcierali mi bezlitośnie obie ręce, jeden jedną, drugi drugą, aż po dobrych dziesięciu minutach szarpiący ból zasygnalizował mi, że krew poczęła w nich krążyć na nowo. Włożyłem zapasowe suche rę- kawice wełniane i ruszyliśmy z Orłowskim w drogę. Trzy pierwsze dwójki poszły tymczasem naprzód. Dogania- my je na górnym tarasie. Wiatr dmie tak silnie, że przez ten krótki czas ślady naszych kolegów stały się prawie niewidocz- ne na śniegu. Około godziny dwunastej czterech z nas doszło do zwłok Abgarowicza. Koledzy podają nam linę przywiązaną do jego ciała. Ciągniemy go ile sił przez pierścień wbitego w ścianę haka. Idzie to strasznie ciężko i powoli, śnieg bowiem jest tak głęboki, że zapadamy się wyżej pasa. Z napięciem wpatrujemy się w krawędź odległej o kilka- naście metrów grządki śnieżnej, poza którą niknie ciągnięta przez nas lina. Po długich chwilach męczącego oczekiwania wyłania się zza krawędzi sztywny, nieruchomy kształt zwią- zany sznurami: martwe ciało naszego nieszczęsnego kolegi, po- dobniejsze do bryły zmarzniętego śniegu niż do człowieka, któ- regośmy znali... Teraz trzeba podciągnąć zwłoki na stumetrowej linie skoś- nie w górę w poprzek żlebu spadającego z Hińczowej Przełę- czy do stanowiska przy niewielkiej skałce na górnym tarasie pod Cubryną. Dwóch kolegów idzie bezpośrednio obok zwłok Abgarowicza, dwóch innych odciąga je liną z przeciwległej strony żlebu, by nie dopuścić do ześliznięcia się ciała ruchem wahadłowym w przepaść, dwóch pozostałych wreszcie — likwi- duje niepotrzebną już poręczówkę założoną poprzednio przez 85 wyprawę Pogotowia. Wciągamy więc z Orłowskim we dwóch tylko straszliwie ciężkie, obmarznięte lodem zwłoki. Pot zale- wa nam czoła, serca uciekają pod gardła — praca ta przekra- cza siły dwóch ludzi. Na szczęście, około godziny drugiej przy- bywają posiłki: Zubek z Rokitą, Manda i młody taternik Biel. Za chwilę przyłączają się do nas także Paszucha i Górka. W ośmiu ciągniemy silnie i zwłoki zbliżają się teraz szybko. W pewnym momencie — pęka nagle bloczek, przez który prze- chodziła lina. Walimy się wszyscy w śnieg głowami na dół. Szczęściem śnieg był głęboki i działo się to na łagodnym, dość płaskim w tym miejscu, górnym tarasie pod Cubryną. Przy twardym, śliskim śniegu, wplątani w przeróżne liny, zjechalibyś- my błyskawicznie kilkusetmetrowym urwiskiem do stóp ściany. Wkrótce zwłoki znalazły się przy nas. Przesunęliśmy je nieco w prawo, na grządkę, i wzdłuż niej ostrożnie opuściliśmy na dolny taras. Ten odcinek poszedł nam szybko i sprawnie. Pozostał jeszcze ostatni etap drogi: poprzez kilkudziesięciome- trową przewieszoną ściankę mamy opuścić ciało wprost do Żlebu pod Mnichem. Część grupy pomocniczej schodzi teraz do żlebu. Rzucamy im długą linę przywiązaną do zwłok Abgarowicza. Ściągają ją powoli i lekko, podczas gdy stopniowo popuszczamy nasze liny. Metr za metrem ciężar zbliża się ku przepaści. Stoję z Orłowskim w bardzo niewygodnym miejscu, na płyt- kim, niepewnym śniegu, popuszczam swoją linę, która wprost przerzyna mi plecy, i rozglądam się z niepokojem dokoła. Jest dość późno, światło dzienne poczyna stopniowo szarzeć. Pogo- da, która w ciągu dnia poprawiła się nieco, teraz ku wieczo- rowi pogarsza się znowu. Silny wicher miecie nam w twarze tumany śniegu. Poczynają się sypać lawinki pyłowe — na szczęście niewielkie, niektóre docierają aż do naszych stano- wisk obsypując nas śnieżnym puchem. Gdzieś z mgły docho- dzą nas grzmoty dużych lawin — obawiamy się, że śnieg, na którym stoimy, może ruszyć wraz z nami. Sztywne, oblodzone liny wciąż zacinają się, utrudniają pracę. Wreszcie, po długich wysiłkach ciało Abgarowicza dociera 86 do krawędzi przepaści i zawisa w powietrzu. Lina przesuwa się szybko kilka metrów — i nagle stop! Nie pomaga nasze szarpanie ani ściąganie liny dolnej przez grupę stojącą w żle- bie. Zwłoki musiały się zaczepić w jakiejś szczelinie skalnej. Sytuacja staje się coraz poważniejsza. Jest godzina szósta, szybko zapada zmrok. Z największą trudnością porozumiewamy si^ ze sobą wśród wichru. Staszek Worwa dokazuje cudów. Schodzi na linie pod prze- wieszkę, wisząc w powietrzu usiłuje uporządkować sytuację. Chce zjeżdżać obok zwłok na sam dół. Sprzeciwiam się temu stanowczo — ryzyko jest zbyt wielkie. Staszek nie wziął za- pewne pod uwagę, że lina, na której zjeżdża z pełnym zaufa- niem, przytwierdzona jest do bardzo słabo wbitego haka, jedy- nego, jaki się udało umieścić w tym kruchym terenie. W rezul- tacie jego linę zjazdową trzyma przez plecy Tadek Orłowski, którego z kolei ja asekuruję mocno zaparty i wypuszczam jed- nocześnie linę asekuracyjną Stasia. To wszystko dobre, póki Staś trzyma się blisko skały; przy jego niewielkim ciężarze — sił nam wystarcza. Gdyby natomiast zjeżdżał całkiem luźno po- wietrzem, pod okapem ogromnej przewieszki, narażony wsku- tek wichru na silne ruchy wahadłowe i szarpnięcia — cały ten „misterny" system asekuracyjny mógłby zawieść... Nareszcie udaje się Staszkowi odplątać uczepione ciało. Znów lina przesuwa się z ogromną szybkością hamowaną z ca- łej siły przez trzymających ją — i znów przeszkoda. — Koniec liny! — melduje Zubek ze swego stanowiska. Ogarnia nas niepokój. Dowiązanie nowej do olodzonej i na- prężonej do ostatnich granic liny jest prawie niemożliwością. — Ile metrów brak? — wołam do tych na dole w żlebie. — Ciało jest jakieś dwa metry nad nami, nad miękkim, .głębokim śniegiem. Możecie puścić! — krzyczą w odpowiedzi. Odetchnąłem. — Uwaga! Puszczać liny! — wołam. Zwolnione liny przesuwają się koło nas błyskawicznie i znikają za krawędzią urwiska. Zwłoki Abgarowicza wylądo- 87 wały bez przeszkód w ramionach towarzyszy z dolnej grupy,. którzy natychmiast zwieźli je do Morskiego Oka. Zbieramy pozostałe liny i haki, trawersujemy dolny taras pod Cubryną i likwidując poręczówkę schodzimy w ciemnoś- ciach do Żlebu pod Mnichem. Była już późna noc, gdy wkroczyliśmy na zamarzniętą taflę Morskiego Oka. Czułem, że mam dość silnie odmrożone stopy,. a może raczej odnowiły mi się dawne odmrożenia alpejskie. „Trudno. Trzeba będzie parę dni przesiedzieć w schroni- sku" — pomyślałem. Powinniśmy byli właściwie odczuwać ogromne znużenie po- tak ciężkim i wyczerpującym kilkunastogodzinnym wysiłku. Tymczasem, jakoś nikt z nas o tym nie myślał. Napięcie ner- wowe było widać tak silne, że o zmęczeniu zapomnieliśmy po. prostu. Szliśmy spokojnym, równym krokiem w kierunku świa- teł schroniska, błyszczących coraz wyraźniej we mgle i mro- ku. Jeszcze chwila — i zaczerniał przed nami drugi brzeg je- ziora. Tak się zakończyła wiele dni trwająca zawzięta walka o ciało" kolegi-taternika, który swe umiłowanie świata skał i śniegów,. swe pragnienie górskiego czynu zapłacił życiem. NOC W BUCZYNOWEJ DOLINIE 22—23 lipca 1951 r.- R, JTl.ano 10 lipca 1951 roku w schronisku w Morskim Oku,. gdy zastanawialiśmy się z Tadeuszem Orłowskim, dokąd by pójść na pierwszą wspinaczkę w tym sezonie, wbiegła do' naszego pokoju Wanda Łapińska. — Lećcie zaraz! — woła. — Jakiś wypadek pod Zadnim. Mnichem. Czesław już tam popędził, ale trzeba mu pomóc. Zbieramy się jak najszybciej i ruszamy ścieżką do Doliny za Mnichem. Wychodzimy na jej najwyższe piętro, na krawędź. wzniesioną ponad wielkim żlebem, tam gdzie w czasie wyprawy- 88 po zwłoki Abgarowicza mieścił się obóz grupy pomocniczej. Tym razem nie skręcamy jednak w dół na Pola pod Cubryną, tylko przeciwnie — w prawo, gdyż na piargach pod Zadnim Mnichem, mniej więcej w linii spadku Ciemnosmreczyńskiej Przełączki, widzimy sporą grupę ludzi, skupioną nad czymś le- żącym na ziemi. Trawersujemy płat twardego śniegu i szybko dołączamy się do owej grupy. Tadeusz, jako lekarz, zajmuje się rannym, ja zaś wypy- tuję tymczasem Łapińskiego o przyczynę wypadku. Młody ta- ternik R. Topczyński miał rzeczywiście wybitnego pecha. Wraz z kilkorgiem przyjaciół wybrali się, by przejść północną ścianę Zadniego Mnicha. Gdy przyszli na miejsce, zastali już inną partię młodych, początkujących taterników wspinających się tą samą drogą. Siedli na piargach, kilkadziesiąt metrów niżej, aby coś zjeść i rozwinąć liny. Tymczasem wspinający się spuścili lawinkę kamienną. Gła- zy spadły do stóp ściany, ześliznęły się po stromych trawkach i jeden z nich z całym rozpędem trafił Topczyńskiego w głowę. Reszta towarzystwa wyszła bez szwanku. Nieszczęśliwy leżał teraz nieprzytomny i stan jego budził poważne obawy. Tym razem ofiara wypadku była całkowicie bez winy. Natomiast należy jak najostrzej potępić nieuwagę czy też lekkomyślność tych, którzy wspinając się zrzucają kamienie, nie troszcząc się o to, gdzie one dolecą i czy w kogo przypadkiem nie trafią. Przywiązaliśmy biedaka do bambusa i poczęliśmy go zno- sić. Chcąc skrócić sobie drogę skomplikowaliśmy ją nieco, nio- sąc rannego wprost w dół, poprzez dosyć strome prożki skal- ne — mimo to w godzinę czy półtorej byliśmy już przy Staw- kach Staszica, na najniższym piętrze Doliny za Mnichem. Tam spotkaliśmy Tadka Pawłowskiego idącego ku nam z wyprawą Pogotowia. Przewodnicy-górale wzięli od nas nosze i szybko ponieśli je w dół do czekającej w Morskim Oku karetki Po- gotowia. Topczyński wrócił do zdrowia i z całej przygody wyszedł bez szwanku. Góry były dla niego łaskawsze niż dla Nunberga, 89 Woźniaka, Abgarowicza i tylu innych. Zawdzięcza to jednak temu, że wypadek zdarzył się w okolicy bardzo uczęszczanej przez turystów i taterników, w okolicy, gdzie natychmiastowa pomoc była możliwa. Gdyby jednak znalazł się w sytuacji, w której akcja Pogotowia musiałaby trwać wiele godzin, a na- wet kilka dni — byłby zgubiony bez ratunku. W tydzień później otrzymaliśmy wiadomość, że do Zako- panego przyjechał Arno Puśkaś, najwybitniejszy słowacki taternik i alpinista, zdobywca zachodniej ściany Łomnicy zimą i wielu innych pięknych dróg. Arno wyraził chęć po- znania się z Orłowskim i ze mną i odbycia wspólnie jakiejś wspinaczki. Oczywiście z radością przyjęliśmy tę propozycję i czekaliśmy w Morskim Oku na jego przybycie. Przyjechał istotnie i okazał się nadzwyczaj miłym, prostym i serdecznym kolegą. Zaprzyjaźniliśmy się z nim od razu. Oświadczył nam na wstępie, że jego marzeniem jest przejść południową ścianę Zamarłej Turni, jedną z najbardziej klasy- cznych „nadzwyczaj trudnych" dróg tatrzańskich, której zdo- bycie w roku 1910 stanowiło rekord trudności przez długie lata nie pobity. Dziś — choć dawniejsze próby przejścia ściany po- chłonęły kilka istnień ludzkich — sława Zamarłej przybladła już nieco: każdy dobrze zaawansowany wspinacz przebywa ją obecnie bez szczególnych trudności. Pozostała jednakże krótka, ale bardzo piękna i zawsze trudna wspinaczka poprzez nad- zwyczaj eksponowaną płytową ścianę, wśród wspaniałej sce- nerii skalnej. Znając tę drogę, zapewniamy naszego miłego gościa, że dla taternika tej klasy, co on, marzenie takie bynajmniej nie jest trudne do zrealizowania. Byle tylko pogoda się polepszyła, bo właśnie lało jak z cebra, prawdziwie po tatrzańsku. Jednakże już następnego ranka, 22 lipca, wita nas piękne słońce. Wspa- niale! Na wieczór pójdziemy do Pięciu Stawów, które są naj- lepszym punktem wyjściowym na Zamarłą, a przez dzisiejszy 90 dzień ściany podeschną w słońcu i jutro będziemy mieli przy- jemną wspinaczkę po suchej, wygrzanej skale. Po południu pakujemy się i ruszamy ścieżką przez Swi- stówkę do Pięciu Stawów. Obserwujemy nieznacznie Arna; nie- wysoki, ale barczysty, muskularny, dobrze zbudowany, porusza się lekko i łatwo wytrzymuje ostre tempo, które nadaliśmy, by go trochę „wypróbować". Przyjemnie jest prowadzić prawdzi- wego człowieka gór i pokazywać mu tak dobrze sobie znane okolice Tatr, które on właśnie widzi po raz pierwszy. Po raz pierwszy bowiem, z zielonej łączki Opalonego, na której od- poczywamy, widzi Arno w pełnym blasku słońca wspaniałą kotlinę Morskiego Oka, pochłania wzrokiem groźne ściany Mię- guszowieckich, Wołowej Turni, Niżnich Rysów, szuka sławnych z trudności dróg taternickich, których opisy zna z literatury niemal na pamięć. A dalej widzi już „swoje" Tatry: Staroleś- ną, Świstowy, Jaworowe, Lodowy Szczyt... Późnym popołudniem dotarliśmy do Doliny Pięciu Stawów. Jeszcze nie zdążyliśmy się rozgościć w schronisku ani przy- witać z Józkiem Krzeptowskim, któregośmy tam właśnie spot- kali, gdy wbiegło dwoje turystów alarmując, że w Buczynowej Dolince rozlegają się wołania o pomoc. Turystom owym udało się porozumieć z zaginionym. Tkwił on w poderwanych u dołu ścianach, jakimi grań Koziego Wierchu opada ku Buczynowej. Niezbyt trudnymi żlebami i trawiastymi zachodami górnych partii schodził w dół z grani, po której biegnie Orla Perć, nie bacząc na to, że teren robi się coraz bardziej stromy. Wreszcie -utknął w pułapce bez wyjścia, kilkadziesiąt metrów ponad piar- gami doliny, na skraju przewieszonych urwisk. Tyle zdołaliśmy się dorozumieć z wyjaśnień turystów i z sy- tuacji, jaką zastaliśmy na miejscu, gdy pędząc możliwie naj- szybciej — przybyliśmy tam wraz z Józefem Krzeptowskim i kilkoma przypadkowymi ochotnikami spośród turystów prze- "bywających w Pięciu Stawach. Te kilkadziesiąt metrów ściany, które nas dzieli od wzy- wającego pomocy, wygląda bardzo niezachęcająco: teren zupeł- nie pionowy, miejscami nawet przewieszony, a przy tym kru- 91 ćhy i poprzerastany trawkami. W dodatku jest już wieczór i zaczyna się ściemniać. Arno, który biegnąc na podejściu wyprzedził nas nieco, pierwszy wszedł w ścianę, przebywając kilkanaście łatwiejszych metrów. Gdyśmy przybyli na miejsce, atakował już najniższy pas przewieszek. Tadek Orłowski doszedł do niego, związał się: z nim i przyasekurował liną. Przewieszki jakoś nie chcą pusz- czać — teraz z kolei próbuje Tadeusz. Na razie niepotrzebni, zostajemy z Krzeptowskim bezczyn- nie pod ścianą i obserwujemy w napięciu Tadeusza, jak metr po metrze mozolnie zdobywa przewieszoną, prawdopodobnie „bardzo" lub „nadzwyczaj trudną", rysę, wbijając gęsto haki; asekuracyjne, które zresztą słabo siedzą w kruchych skałach. Trwa to niezmiernie długo, a tymczasem zmrok zapada szybko. Alarm nastąpił bowiem o siódmej wieczór, a obecnie zbliża się- już dziewiąta. Po dalszej godzinie nieustannego wysiłku — od zaginio- nego turysty dzieliło Orłowskiego już tylko kilkanaście metrów. Cóż, kiedy od dłuższego czasu nastały zupełne ciemności. Wspi- nający się nie mógł widzieć ani chwytów, ani stopni, nie mógł ocenić nachylenia terenu ani też znaleźć miejsc do wbijania haków. Lekkomyślny turysta będzie więc musiał spędzić chłod- ną tatrzańską noc na przepaścistej półce skalnej — decyzja odwrotu była bowiem w tych warunkach nieuniknioną konie- cznością. Powoli i ostrożnie począł się Tadeusz wycofywać w dół, pozostawiając linę zawieszoną na hakach dla ułatwienia wspi- naczki następnego dnia. Sporo jeszcze czasu upłynęło, zanimi obaj z Puśkasem znaleźli się na piargach obok nas. Od chwili przybycia do doliny słychać było wołanie dobie- gające nas co pewien czas od strony Wielkiej Buczynowej Turni. Początkowo nie zwracaliśmy na nie uwagi, przyzwycza- jeni do plagi nieustannych hałasów i krzyków w górach. Jed- nakże gdy po ściemnieniu się wołania nie ustawały, dochodząc- nas raz głośniej, to znów bardzo słabo i niewyraźnie, poczęliś- my niepokoić się, czy nie zaszedł gdzie indziej jakiś nowy wy- 92 padek. Staraliśmy się wytłumaczyć sobie, że zapewne ktoś z ko- legów naszego turysty szuka go na Orlej Perci, tłumaczenie to nie wytrzymywało krytyki: wołanie posiadało ten specyficzny -ton rozpaczy, który tak łatwo poznaje wprawne górskie ucho. Zanim nasi towarzysze ukończyli zejście ze ściany, znikły już -wszelkie wątpliwości. Z grani, gdzieś od Przełęczy Nowickiego •dobiegł nas wyraźnie dramatyczny krzyk: „Na pomoc!" Sytuacja jedyna w swoim rodzaju. Dwa wypadki jedno- •cześnie! Odbyliśmy krótką, pośpieszną naradę. Było nas czterech zdolnych do podjęcia akcji w ciężkim terenie. Zbyt mało, by się podzielić na dwie grupy ratunkowe, dostateczna ilość, by sobie dać radę z turystą tkwiącym w ścianie o kilkadziesiąt .metrów nad nami. W dodatku droga na Przełęcz Nowickiego, •chociaż nietrudna, jest od tej strony mocno zawikłana i prze- paścista. Nie ma mowy, by przejść ją w zupełnej ciemności. Światło księżyca, które rozjaśnia teraz dolinę, nie dochodzi do .stoku pod przełęczą. Pada tam cień wybitnej grzędy Buczyno- -wej Turni. Nie ma rady! Trzeba wezwać z Zakopanego ekspe- dycję Pogotowia Ratunkowego. '' Najbliższy telefon jest dopiero w Morskim Oku. Józek Krzeptowski ofiarowuje się zejść tam zaraz i zawiadomić Za- Tsopane. Młodzi turyści-ochotnicy podejmują się przynieść nam z Pięciu Stawów jedzenie, herbatę i koce. My trzej mamy za- miar czekać tu do świtu, by „nasz" turysta, siedzący w pozycji nad wyraz niewygodnej i niebezpiecznej, nie poczuł się w nocy opuszczony, pozbawiony pomocy, nie załamał się nerwowo i nie popełnił jakiegoś głupstwa. Nawiązujemy więc z nim rozmowę, usiadłszy możliwie wy- godnie wśród wielkich bloków skalnych. Krzyczymy do siebie nawzajem, nawołujemy się, jednym słowem, podtrzymujemy go na duchu, jak tylko umiemy. Musi mu być porządnie zimno w krótkich spodenkach i koszulce bez rękawów, bo i my trzę- siemy się trochę mimo ciepłych swetrów. Zawsze mnie to za- stanawia, dlaczego początkujący turyści, wychodząc ze schro- 93 niska na wycieczkę w piękny i ciepły dzień, sądzą, że pogoda i temperatura ma obowiązek utrzymywać się aż do ich powrotu. Jeśli jednak nasz turysta w tej arcynieprzyjemnej sytuacji niezupełnie zatracił poczucie piękna, to owa noc mogła mu do- starczyć nie byle jakich wzruszeń. Dolinka Buczynowa przed- stawiała teraz obraz, który niełatwo zapomnieć. Księżyc w peł- ni jasno oświetlał piargi, śniegi i trawiaste upłazy tego dzi- kiego zakątka. Słoneczna we dnie dolina zachowała i teraz swój, pogodny, cichy nastrój, choć blade światło księżycowe zabar- wiło go akcentami smutku i melancholii. Na tle jasnego, wy- gwieżdżonego nieba rysowała się czarna piła szczytów górskich: spoza wielkich, przepaścistych urwisk Granatów wyłaniał się czworokątny kształt Orlej Baszty i długa, poszarpana grań bieg- nąca ku wschodowi, w której rozróżnić można było Buczynowe- Czuby, Pościel Jasińskiego, ciemny, nie oświetlony księżycem kąt doliny popod Przełęczą Nowickiego i wreszcie wydatny masyw Wielkiej Buczynowej Turni. W taką noc, wśród wielkich głazów, w niesamowitej ciszy i pustce bardziej niż kiedykolwiek czuje się oddech wielkiej przygody... Krzyki z Orlej Perci, które na dłuższy czas ustały, wzma- gają się teraz na nowo. Z Przełęczy Nowickiego błyska światło- jakiejś latarki. Wołamy w tamtym kierunku, skandując sylabę: po sylabie. Wołamy, że Pogotowie zawiadomione,' że pomoc nad- chodzi, żeby się nie ruszali z miejsca i cierpliwie czekali. Słyszą nas, ale ich odpowiedzi są przez dłuższy czas niezro- zumiałe. Wreszcie, około północy, silniejszy powiew wiatru przy- nosi wyraźne słowa — słowa pełne przejmującej treści: — Przychodźcie prędzej... natychmiast... Ranny traci siły... Zrywamy się na równe nogi. Trudno! Nie ma się co zasta- nawiać... — Arno! Zostań tutaj. Gadaj z tamtym całą noc. Po pol- sku, po słowacku, po czesku, po węgiersku — jak umiesz i co chcesz. My idziemy. O świcie będziemy z powrotem. W świetle księżyca posuwamy się z Orłowskim w kierunku Przełęczy Nowickiego. Gdy doszliśmy do ujścia wiodącego na nią żlebu, znaleźliśmy się w zupełnych ciemnościach. Księżyc 94 nie docierał do tego zagłębienia. Latarek naturalnie nie mieliś- my, choć i tak nie na wiele by się nam przydały W terenie, gdzie trzeba mieć obie ręce wolne do wspinaczki. Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że we dwóch nie zdo- łamy przetransportować rannego do schroniska. Do tego trzeba noszy i więcej ludzi. Celem naszym jednakże było dojście do miejsca wypadku, zorientowanie się w sytuacji, ewentualne przeniesienie rannego na bezpieczniejszy teren i czekanie z nim na ekipę Pogotowia, której przybycia spodziewaliśmy się lada godzina. Droga na Przełęcz Nowickiego wiedzie eksponowanym te- renem na lewo od żlebu. Zbyt zawikłana, by zapuszczać się w nią po ciemku. Decydujemy się wspinać wprost żlebem — zawsze to jakoś prościej i bezpieczniej — choć wiemy, że nikt tędy przed nami nie przechodził. Żleb początkowo łatwy, stopniowo zaczyna się spiętrzać. Przebywamy niewysoki próg i utykamy w stromej ściance na bardzo nikłych, niewygodnych stopniach. Postanawiamy zwią- zać się liną dla asekuracji. Wzięliśmy ze sobą siedemdziesięcio- metrową cienką linę zjazdową, którą w chwili wyjścia z Pięciu Stawów dał nam Jędrek Krzeptowski, gospodarz schroniska. Złożywszy ją podwójnie, można się asekurować. Obie nasze liny zostały w Buczynowej: jedną ma Arno, druga wisi na hakach pozostawiona przez Orłowskiego w ścianie. Lina Jędrka zwinię- ta była tak „misternie", że przy próbie rozwinięcia jej zmie- niła się natychmiast w kłąb splątanych węzłów i kluczek. Roz- platanie jej w ciemnościach, na małych stopniach, na których nogi drżały nam z wytężenia od zbyt długiego stania, zajęło nam ponad pół godziny nieproduktywnych wysiłków. Wreszcie lina została uporządkowana. Wiążemy się, wbija- my haki asekuracyjne i wspinamy się poprzez strome progi żlebu. W dzień trudności nie przekraczałyby zapewne tego, co taternicy określają jako „dość trudne", jednakże w nocy, po omacku, gdy nie widać chwytów ani stopni, musieliśmy się po- suwać powoli i z nieustanną ostrożnością. Stopniowo zbliżamy się do przełęczy. Żleb staje się bardzo 95 kruchy i wyprowadza w końcu na przykry, stromy upłaz tra- wiasty. Jeszcze kilka chwil i — o godzinie wpół do drugiej w nocy — dobijamy do celu, dokonując o tak niezwykłej porze i w tak niezwykłych okolicznościach pierwszego wejścia na Przełęcz Nowickiego wprost południowym żlebem. Na przełęczy zastajemy dużą grupę ludzi. To Pogotowie, które zaalarmowane wcześniej przez turystów z Hali Gąsieni- cowej dotarło nocą z Zakopanego poprzez Granaty i Orlą Perć przybywając tu kilka minut przed nami. W przyjacielskim współzawodnictwie, które prowadzimy z Pogotowiem o to, kto pierwszy dotrze do miejsca wypadku, jesteśmy tym razem po- bici. — No, raz wam się przecież udało — gratulujemy żarto- bliwie Tadkowi Pawłowskiemu, witając się z nim i z przewod- nikami. — Chociaż — gdyby nie ta pechowa lina, bylibyśmy tu przed wami. Żartują z nas nawzajem, że gdziekolwiek się zjawiamy w gó- rach, zaraz musi się niedaleko zdarzyć jakiś wypadek. Nic dziw- nego, że zanim oni zdążą z Zakopanego, my jesteśmy już na miejscu. Opowiadamy o turyście, któregośmy zostawili w Bu- czynowej pod opieką Arna, a tymczasem trwa sprawna praca ratowników transportujących ostrożnie rannego na przełęcz, z której stoczył się kilkanaście metrów przez jeden nieostrożny krok na ścieżce. Ranny odniósł zresztą niewielkie i niegroźne potłuczenia i czuje się zupełnie dobrze. Z niejaką zazdrością patrzymy, jak jego, wraz z kolegami, którzy zostali przy nim, poją teraz go- rącą herbatą z termosów Pogotowia. Zbliża się bowiem świt, na grani jest diabelnie zimno i szczękamy zębami jak w ataku febry, i ; l Siadamy na głazach, przytulając się mocno jeden do dru- giego, i czekamy na przenikliwym wietrze i chłodzie, aż zacznie choć trochę szarzeć. Mamy przecież przed sobą powrót do Bu- czynowej i ściąganie tamtego turysty. O czwartej ruszamy. Na pierwszym odcinku asekuruje nas liną z przełęczy Tadek Paw- łowski. Potem hak i zjazd na linie, hak i znów zjazd — byle 96 prędzej znaleźć się w dolince, bo tymczasem zrobiło się zupełnie jasno. Gdy dotarliśmy z Orłowskim z powrotem pod ścianę, oka- zało się, że nie ma tam Puśkaśa, a zaginiony turysta także gdzieś zniknął ze swojej półki. Spojrzeliśmy zaniepokojeni w górę .i ujrzeliśmy następujący obrazek: dość wysoko w ścianie wspi- nał się nasz słowacki przyjaciel. Nieco niżej, na obszernej, tra- wiastej platformie stał poszukiwany turysta. Cała jego postać i ruchy zdradzały daleko idący niepokój i przygnębienie. — Arno! — krzyczymy. — Skąd się tam wziąłeś? — Znalazłem dobre dojście do niego, na lewo od przewie- szek, które próbowaliśmy przejść nocą! — odkrzykuje wspina- jąc się dalej. —A co teraz robisz, u licha? — Chcę z nim wyjść w górę na grań. — A czemu nie schodzicie w dół? — Bo w dół trzeba zjeżdżać, a ja nie mam liny. —.Arno przyjacielu, do grani masz jeszcze duży kawał ściany. — Ależ tu jest zupełnie łatwo! — Łatwo dla ciebie, ale spójrz na niego! Arno spojrzał w dół. W pobladłej twarzy nieszczęsnego tu- rysty musiało być coś takiego, że Puśkaśowi zmiękło serce i na*- tychmiast zszedł z powrotem na platformę. — Schodźcie powolutku i ostrożnie albo lepiej czekajcie na nas. Zaraz przyjdziemy! — krzyczymy jeszcze. Na lewo od miejsca, gdzie wczoraj próbował wydostać się Tadeusz, istotnie jest głęboki komin, a sponad jego pierwszego, niedużego progu wiedzie w prawo skośny płytowy zachód i wy- chodzi na półkę, na której utknął wczoraj ów turysta. Zachód jest stromy, eksponowany i co najmniej bardzo trudny. Jesteś- my z całym podziwem dla odwagi Puśkaśa, że zaryzykował to wejście samotnie i bez asekuracji. Na poderwanej, trawiastej półce nad zachodem nastąpiło spotkanie z Arnem i poszukiwanym turystą, który przedstawił się jako W. K. z Warszawy. Niedoświadczony ten młodzieniec, 7 — W. Żuławski 97 który po raz pierwszy wybrał się w góry, przyznał się nam, że schodził celowo z Orlej Perci ku Buczynowej Dolince, bo sły- szał, że tam jest jakieś specjalnie trudne zejście. Wziął nawet ze sobą linę, ale... w pierwszym trudniejszym miejscu zrzucił ją w dół razem z plecakiem! Wbijamy haki i przygotowujemy się do zjazdu. Zjeżdżam pierwszy skośnym zachodem, po mnie zjeżdża obywatel W. K., starannie asekurowany liną z góry i z dołu. Lądujemy na wiel- kiej platformie w owym głębokim kominie. Tu już koniec na- szych wysiłków. Kilkanaście metrów pod nami widnieją bez- pieczne piargi doliny. Za chwilę zjadą do nas Puśkaś i Orłowski. Spojrzałem na naszego turystę. Leżał na wygrzanej słoń- cem płycie skalnej i zwyczajnie, po prostu — spał. Jego przy- goda skończyła się tym razem szczęśliwie. Nasza — również. ŻLEB KARCZMARZA 30 sierpnia 1953 r. P rzyjaźń z Puśkaśem, zapoczątkowana owej bogatej w wy- darzenia nocy w Buczynowej Dolinie, wytrzymała próbę cza- su. Dwa lata później, w roku 1953, gdy wraz z grupą kolegów otrzymaliśmy przepustki na Słowację, pierwszą wiadomość o tym posłaliśmy naturalnie do Arna. Na rezultat tego zawiadomienia nie trzeba było długo cze- kać. Na trzeci dzień po przybyciu w słowackie Tatry, gdy z Or- łowskim, Paryskim i piątką przypadkowo napotkanych miej- scowych taterników zjeżdżaliśmy drogą Englischa z Ostrego Szczytu — gdzieś z załomów skalnych w okolicy Przełęczy w Ostrym rozległo się wołanie: — Czy jest tam Orłowski i Żuławski?! — Arno?! — krzyczę w odpowiedzi. — Wawrzyniec! — słyszę głos Puśkasa. Qdwiązuję się z liny (nasi czechosłowaccy towarzysze do- 98 l tarli już właśnie do bezpiecznego terenu) i wspinam się w kie- runku głosu. ! Tak, to Arno. Spotkanie nastąpiło na wąskiej listwie skal- nej. Uściskaliśmy się serdecznie. Arno przyszedł dziś do na- szych namiotów w Dolinie Staroleśnej. Dowiedziawszy się, że poszliśmy na Ostry, postanowił nas poszukać. Wspiął się sa- motnie na Przełęcz w Ostrym trudną drogą wiodącą od połud- nia, ze Staroleśnej — nie każdy mógłby sobie pozwolić na taki ,,spacer" bez asekuracji — i zajrzawszy następnie na północną stronę usłyszał w dole nasze głosy. Tak oto — w okolicznościach znów niecodziennych — od- było się nasze ponowne spotkanie z Amo Puśkaśem. Przez naj- bliższych kilka tygodni szlaki tatrzańskie, które przemierzaliś- my, krzyżowały się nieustannie. Na wspólnych drogach górskich, w ścianach Jaworowego, Małego, Ostrego, Lodowego Szczytu nasza przyjaźń utrwaliła się i umocniła. Wieczorem, dnia 29 sierpnia, wraz z moim bratem Juliuszem opuszczamy Stary Smokowiec i lesistą ścieżką poczynamy wznosić się w kierunku Doliny Wielickiej. I tym razem idzie- my, by spotkać się tam z Arnem, a także z Andrassim, Fabrym, Mereśem i wieloma jeszcze innymi słowackimi przyjaciółmi. Gdy opuściliśmy mroczną, aksamitną czerń lasu i wyszliś- my na porosłe kosodrzewiną stoki Doliny Wielickiej, na bla- dym, wieczornym niebie zarysował się olbrzymi, ciemny kształt Gierlachu. Jutro będziemy się wspinać jego wschodnią ścianą lub też poszukamy na nim z Arnem jakiejś nowej drogi. Tak przynajmniej było postanowione. Światła Śląskiego Domu, schroniska w Dolinie Wielickiej, są już dobrze widoczne, ale wygodna dotąd ścieżka gubi się w bagnistych łączkach. Klnąc „polski zwyczaj" chodzenia po nocy bez latarki, pniemy się pomiędzy kosówkami łożyskiem ja- kiegoś potoczku. Co chwila któryś z nas wpada do pół łydki w wodę. Trwa to na szczęście krótko, trafiamy na wygodną drogę i w parę minut dochodzimy do Śląskiego Domu. W schronisku nieprawdopodobny tłok — zeszli się w nim chyba wszyscy przebywający w tym okresie w górach taternicy * 99 słowaccy. Ale Spirko, przemiły gospodarz Śląskiego Domu, pa- miętał o nas i umieścił w wygodnym dwuosobowym pokoju. Przy kolacji omawiamy z Puśkaśem plany taternickie na następny dzień. Stoją one pod znakiem zapytania, bo jak się okazuje, Arno złapał gdzieś grypę — trzęsie go i ma dość silną gorączkę. Pocieszamy się, że do jutra może mu przejdzie i ewen- tualnie pójdziemy na jakąś łatwiejszą wspinaczkę. Niestety, na drugi dzień rano Arno czuł się jeszcze gorzej. Nie było mo- wy, by mógł się ruszyć ze schroniska. Obaj z bratem postana- wiamy solidarnie zostać z nim razem. Wylegujemy się więc w łóżkach, gawędząc z Puśkaśem, go- tując nie wiem już którą z rzędu herbatę koloru smoły — „pe- kelny caj", jak ją ochrzcili Słowacy. Pogoda, z rana słoneczna, teraz nie zachęcała do wstawania. Ciężkie, wilgotne chmury wi- siały nisko nad doliną i zakrywały cały krajobraz. Wreszcie, około godziny jedenastej .zwlekliśmy się z łóżek. Ledwieśmy wrócili z umywalni, gdy Amo zaalarmował nas słowami: — Wypadek w Żlebie Karczmarza. Ubierajcie się szybko. Musicie natychmiast iść. — Co się stało? — pytamy wciągając pospiesznie ubrania. — Nie wiem dokładnie. Wiadomość przynieśli turyści scho- dzący z Polskiego Grzebienia. W Żlebie Karczmarza leży ko- bieta ciężko ranna, przy niej jeden mężczyzna. Drugi zeszedł o własnych siłach i idzie tu powoli ścieżką. Kobietę trzeba bę- dzie znieść na noszach. Leży podobno niedaleko wylotu żlebu. Będziecie niedługo z powrotem. Nic nie mówię, ale nie podzielam tego optymistycznego po- glądu. Po pierwsze—znam dobrze owe ,,niedaleko" w relacjach przypadkowych turystów. Po wtóre — Żleb Karczmarza to nie żarty. Największy w Tatrach, osiemsetmetrowej długości żleb, przecinający wschodnie urwiska Gierlachu, wybiegający pro- sto jak strzelił na grań w pobliżu wierzchołka najwyższego szczytu tatrzańskiego. W dolnych partiach szeroki na jakie sto metrów, w górnych zwężający się do kilkunastu, a nawet kilku, niezwykle stromy, przez całe lato wypełniony twardym, zlodo- * 100 waciałym śniegiem'stanowi może jedyną w Tatrach drogę o charakterze typowo alpejskim. Zapewne, nie przedstawia wielkich trudności dla taternika umiejącego dobrze poruszać się w rakach i z czekanem — wymaga jednakże dużej dojrza- łości i doświadczenia wysokogórskiego. Jest przy tym bardzo niebezpieczny. W Tatrach istnieje niewiele miejsc, w których kamienie spadają same, nie poruszone ręką lub stopą człowieka. Tymczasem właśnie w Żlebie Karczmarza słońce wytapia śnieg w górnych partiach i — podobnie jak w Alpach — odtajałe głazy ruszają w dół pojedynczo lub całymi lawinami. W tych warunkach znoszenie ciężko rannego człowieka jest zadaniem ryzykownym i trudnym. Na szczęście w schronisku znajduje się kilku zdolnych do poważnej akcji taterników, członków „Horskiej Służby" \ a wśród nich Wlado Simo, kierownik słowackiego pogotowia ra- tunkowego. Wyruszamy więc w szóstkę: prócz Simo i nas dwóch idzie Ferko Mrazik, Josef Stolar oraz gospodarz schroniska Spirko. Puśkaś ze względu na stan zdrowia nie może niestety iść z nami. Pytam przed wyjściem, czy jest dostateczna ilość par raków — oddadzą one wielkie usługi na twardym śniegu żlebu. Niestety, była tylko jedna para i tylko dwa czekany. Zabieramy je wraz z dużą ilością lin, haków i karabinków. Oczywiście niesiemy także nosze dla rannej. Zaledwie okrążyliśmy Wielicki Staw i poczęliśmy się wzno- sić ścieżką popod stromy próg doliny, ujrzeliśmy człowieka schodzącego powoli ku nam. Twarz i ubranie miał zalane krwią, rękę zwichniętą lub złamaną. Był to jeden z uczestników wy- padku, ten właśnie, który pierwszy dał znać do schroniska. Po- mimo dość ciężkich potłuczeń trzymał się dzielnie i spokojnym głosem opowiedział nam przebieg katastrofy. Moi towarzysze 1 Organizacja górska na Słowacji, do której należą wszyscy wybit- niejsi taternicy i przewodnicy słowaccy. Do zadań organizacji należy zarówno ratownictwo górskie, jak i przewodnictwo, służba informacyjna, opieka i utrzymanie w należytym stanie ścieżek turystycznych, nadzór nad sprawą ochrony przyrody w Tatrzańskim Parku Narodowym (m. in. prawo ściągania mandatów karnych z turystów nie przestrzegających przepisów o ochronie przyrody) im. 101 poznali w nim turystę i taternika, drą Górskiego. Wraz z dwoj- giem młodych wspinaczy, Rigelską i Tomorskimł, wybrał się na Gierlach Żlebem Karczmarza. Cała trójka posiadała niezbyt wielkie doświadczenie wysokogórskie, a Rigelską pierwszy raz w życiu przypięła raki do nóg. W górnej partii żlebu idący na przedzie Tomorski stracił w pewnym momencie równowagę, ześliznął się i począł zjeżdżać po śniegu. Zwisająca luźno mię- dzy nim a pozostałymi lina (ładna asekuracja!) napięła się błyskawicznie, szarpnęła Rigelską, a następnie Górskiego ścią- gając ich w dół. W sekundę później cała trójka spadała żlebem w zawrotnym pędzie. Uratował ich miękki śnieg środkowej, trochę mniej stromej partii żlebu. Zatrzymali się tuż nad wysokim skalnym progiem, zjechawszy mniej więcej trzysta metrów. Gdyby ich prze- rzuciło przez próg, spadliby na nadzwyczaj twardy i stromy śnieg dolnej części żlebu, ześliznęli się jeszcze pozostałe dwie- ście, trzysta metrów i roztrzaskaliby się na miazgę w piargach doliny. Mieli zresztą w ogóle wyjątkowe szczęście, bo aż dziw- ne, że nie pozabijali się już na tych pierwszych trzystu metrach. W dodatku obaj mężczyźni wyszli niemal bez szwanku, tylko stan Rigelskiej budził poważne obawy. Przyczyny wypadku jasne. Nie — jak początkowo przypusz- czaliśmy — spadające w żlebie kamienie, ale niedoświadcze- nie, nieostrożność, lekkomyślność wspinaczy i błędy asekuracji. Powierzywszy Górskiego opiece przygodnych turystów ru- szyliśmy dalej w górę. Szybko minęliśmy ociekające wodą skały progu Doliny Wielickiej i kwietne łąki, zwane „Ogrodami Wahienberga". Przy Długim Stawie opuściliśmy ścieżkę, pnąc się mozolnie po ruchomych usypiskach skalnych. Mgły wisiały nisko nad doliną, zakrywając wierzchołki i górne partie ścian. Poniżej pułapu chmur widoczność była dosyć dobra. Piętnaście minut po dwunastej stanęliśmy u wylotu Żlebu Karczmarza. Strome pole stwardniałego śniegu wciśnięte pomiędzy pio- . • * Pomimo polskiego brzmienia wszystkich trzech nazwisk cała trójka jest narodowości słowackiej. W nowe obrywy skalne zwężało się ku górze, a dwieście lub trzy- sta metrów nad nami zamykał je pionowy próg. Wyżej żleb zmieniał się w wąską rynnę śnieżną, ginącą we mgle. Nad pro- giem widzimy grupę ludzi. Wypadek zaalarmował całą dolinę. Z okolicznych ścian zbiegli się taternicy i doszli do miejsca wypadku. Macha do nas z góry Szabo, przyjaciel i towarzysz górski Puskaśa. Czekają, aż przyjdziemy do nich z noszami i sprzętem ratunkowym. Tu na piargu, u wylotu żlebu, zasta- jemy również kilka osób. Wśród nich znajomą taterniczkę, lekarkę, drą Miladę Rumlovą. Postanawiamy ją zabrać ze sobą, by ranna jak najszybciej miała pomoc lekarską. Brak raków i czekanów utrudnia i opóźnia akcję. Jedyną parę, jaką posiadamy, przymierzamy po kolei. Okazuje się, że pasuje rozmiarem na nogi Ferko Mrazika, on więc będzie mu- siał iść pierwszy i zakładać dla nas poręczówkę z liny. O tym, by się utrzymać w żlebie na butach z podeszwą „Vibram" 1, nie ma co nawet marzyć. Wspinamy się początkowo skałami z lewej strony żlebu, a gdy to stało się niemożliwe, Ferko wkłada raki, bierze koniec liny zjazdowej i wkracza na śnieg. Idzie szybko w górę. Sie- demdziesiąt metrów — tyle liczy nasza lina — wystarcza mu Popradzkiego Stawu, a 23 kwietnia, na cmentarzu zakopiań- skim odbył się pogrzeb nieszczęśliwej ofiary Tatr. Jak to się mogło stać, że ten świetny taternik zginął w cza- sie próby pierwszego zimowego przejścia wschodniego filaru; Ganku? Czy tak doświadczony, rutynowany alpinista popeł- nił jakiś błąd, śmiertelny w skutkach? Takie pytania nasu- wały się podówczas taternikom, dla których śmierć Birken- majera, jak w kilka miesięcy później równie nieoczekiwana i tragiczna śmierć Wiesława Stanisławskiego stanowiły cios; niepowetowany. Potężny, osiemset metrów wysokości Uczący filar Gan- ku, który zaatakował Birkenmajer, stanowił przedsięwzięcie- o najwyższych trudnościach. Zdobycie go zimą byłoby wy- czynem niezwykłym — rekordem tatrzańskim na długie latal. Więc może tu tkwił błąd? W porwaniu się na zadanie przewyż- szające siły? t Filar ten został zimą zdobyty dopiero w dniach 13—14 grudnia 1948 roku przez braci Voglów. 172 Któż jednak bardziej był upoważniony do podjęcia takiej próby? Wincenty Birkenmajer miał za sobą liczne sukce- sy tatrzańskie, miał za sobą czterdzieści pięć odkrytych przez ••siebie szlaków, wśród nich wiele bardzo i nadzwyczaj trud- nych. W dziejach taternictwa upamiętniły się na zawsze jego „homeryckie boje" o zachodnią ścianę Łomnicy. Ścianę Aę zdobył po licznych próbach w roku 1930 wraz ze swym nieodstępnym towarzyszem, fenomenalnym wspinaczem, Ka- zimierzem Kupczykiem'. Droga ich wytrzymała próbę czasu .i do dziś uchodzi za jedną z najpoważniejszych wspinaczek tatrzańskich. Po Tatrach nastąpiły Alpy: drugie całkowite przejście południowej ściany Meije, dokonane w 1931 roku wspólnie z Golczem, Dorawskim i J. A. Szczepańskim, oraz pierwsze przejście — wraz z B, Chwaścińskim — południowo- zachodniej grani Aiguille du Mołne w roku 1932. Czy tak wiel- ka praktyka tatrzańska i alpejska nie dawała Birkenmajerowi •szans powodzenia w wyprawie na Ganek? Dodajmy jeszcze, że nikt od niego nie znał lepiej filaru •Ganku, gdyż to on właśnie dokonał wraz z Kupczykiem w ro- ku 1930 pierwszego letniego przejścia tej drogi. Wiedział więc, czego się na niej spodziewać można w zimie. A zre- sztą — gdyby trudności okazały się nie do pokonania — od •czegóż rutyna, pozwalająca na bezpieczne przeprowadzenie odwrotu z każdego punktu ściany i w każdych okolicznoś- ciach? Do tej miary przedsięwzięcia potrzebny jest oczywiście towarzysz pewny, odpowiedzialny, równie sprawny i równie •doświadczony — taki, któremu można zaufać jak sobie sa- memu. Stanisław Groński — to stary praktyk, zdobywca "wielu dróg zimowych w Tatrach, uczestnik wyprawy alpejskiej z roku 1932, na której wraz z Golczem dwukrotnie wyszedł ma Mont Blanc: granią Brenva i wspaniałą granią Peuterey. A więc, rachunek sił i szans, ryzyka i możliwości — rachunek, który przeprowadza każdy prawdziwy taternik, ł W tym. samym roku, wkrótce po zdobyciu Łomnicy, Kupczyk zabił •się na stosunkowo łatwej, jak dla niego, drodze: na południowej ścianie Ostrego Szczytu. 173 zanim zaatakuje ścianę — zgadza się bez reszty? Katastrofa- nastąpiła wskutek jakichś okoliczności nieprzewidzianych^ całkowicie niezależnych od człowieka? A jednak, w rachunku od samego początku tkwił pewien błąd. Błąd, który próbę przejścia filaru Ganku zmienił w śmier- telną wyprawę. Zapewne, gdyby trudności ściany były nie- co mniejsze, gdyby pogoda okazała się łaskawsza — błąd ten. nie .zemściłby się może w sposób tak bezlitosny. Ale i trud- ności, i najgwałtowniejsze choćby zmiany pogody muszą, być w owym rachunku uwzględnione. Birkenmajer z pewnoś- cią brał je pod uwagę. Zlekceważył natomiast jeden czynnik: do szturmowania tak ogromnych ścian zimą trzeba posiadać- żelazną kondycję, niewyczerpane zasoby sił, odporność na wszelkie warunki atmosferyczne, i to w stopniu o wiele wię- kszym niż w lecie. Tymczasem tryb życia, który prowadzimy w ciągu długich miesięcy pobytu w mieście, przepełniony pra- cą zawodową, połączony z wiecznym pośpiechem i niedosy- pianiem — trwoni nasze siły i wytrzymałość. Dlatego pierw- szy okres pobytu w górach, szczególnie w zimie, należy poświęcić odpoczynkowi i treningowi kondycyjnemu, aby stop- niowo — poprzez krótsze i mniej trudne drogi — dojść do pełnej formy fizycznej i do możliwości podejmowania po- ważnych zadań wysokogórskich. Birkenmajer chciał przejść filar Ganku za wszelką cenę. Miał trzydzieści cztery lata i sądził, że niedługo zakończy najlepszy okres aktywności tatrzańskiej. Ganek miał być osta- tnim jego rekordowym wyczynem. Wyprosił nawet u towa- rzysza, że będzie przez całą drogę szedł jako pierwszy. Na przeprowadzenie odpowiedniego treningu nie miał czasu. Dysponował krótkim, zaledwie tygodniowym urlopem wiel- kanocnym. Zdecydował się więc podjąć próbę od razu — na- tychmiast po przyjeździe w góry. Popełnił zatem ten sam błąd, który w siedemnaście lat później stał się przyczyną śmierci Abgarowicza w północnej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. Okolicznością dodatkowo nie sprzyjającą był fakt, że Bir- kenmajer w podróży z Poznania, w którym stale mieszkał, 174 dwie kolejne noce spędził w pociągu. Taterników nie zawsze stać na miejsce sypialne. Często jeździ się najtańszym, oso- bowym pociągiem, w okresach ruchu świątecznego raczej stojąc niż siedząc. Nic więc dziwnego, że po dwóch takich nocach i po długich miesiącach ciężkiej pracy Birkenmajer przyjechał w góry kompletnie wyczerpany. Mimo to, prosto- z pociągu udał się wraz z Grońskim do schroniska w Roztoce,. a jeszcze tego samego dnia, 13 kwietnia 1933 roku, po południu dwaj taternicy rozstawili namiot w dalekiej Dolinie Kaczej, nie spuszczając prawie wzroku z ośmiusetmetrowej zerwy Ganku, którą nazajutrz mieli pokonywać. Noc w namiocie na śniegu nie mogła dać dostatecznego wy- poczynku. Zbyt szybki przeskok z nizin na wysokości ta- trzańskie bez żadnej stopniowej aklimatyzacji zwiększył wy- siłek całego organizmu. Gdy wczesnym rankiem wyruszyli z miejsca biwaku, Birkenmajer począł cierpieć na wymioty, bicie serca, lekki krwotok z nosa. Zrozumiałe, że w takich okolicznościach Groński gorąco go namawiał, aby pozostali jeden dzień w dolinie dla odpoczynku. Jednakże Birkenma- jer poczuł się po chwili lepiej i zaproponował, by w każdym. razie dojść do stóp ściany dla lepszego jej obejrzenia. Pod ścianą stwierdził, że słabość przeszła, czuje się już całkiem dobrze i że gotów jest rozpocząć wspinaczkę. Po- goda była słoneczna i zdawała się sprzyjać zamierzeniu. Filar Ganku nie opada bezpośrednio na piargi Doliny Ka- czej. Kończy się on sporą bulą, której stupięćdziesięciometro- wa, stroma ściana czołowa tworzy jakby zaporę broniącą przy- stępu do wschodnich urwisk Ganku. Z prawej strony żłobi się depresja wybiegająca na przełączkę poza bulą, z lewej —- pionowa rynna, w której łączą się potężne żleby Ganku i Gan- kowej Przełęczy. Rynna stanowiła kluczowy odcinek, od którego pokonania zależało powodzenie całej wyprawy. Zgodnie z umową Birkenmajer ruszył pierwszy. Od razu napotkał ogromne trudności terenowe. Uporczywie, metr po metrze zdobywał rynnę. Minęła godzina i dwie, a Birken- 275 ma j er tkwił wciąż prawie w tym samym miejscu. Zdeprymo- wany tym Groński kilkakrotnie wzywał go do odwrotu. Słońce przygrzewało i rynną szły nieustannie małe lawinki z okruchów lodowych. Wreszcie, po pokonaniu pierwszych piętnastu nadzwyczaj trudnych metrów Birkenmajer uległ namowom Grońskiego. Wbił hak i zjechał z powrotem pod ścianę. Taternicy ugoto- wali obiad na maszynce, a w międzyczasie naradzali się nad sytuacją. Groński zaniepokojony słabą kondycją towarzysza proponował zmianę planów i przejście jakiejś łatwiejszej drogi — ot, choćby Batyżowieckiej Grani, którą mogli z pew- nością przebyć bez trudu w jeden dzień. Ale Birkenmajer był głuchy na wszelkie perswazje. Przyzwyczajony do żelaz- nej konsekwencji w realizowaniu wszystkich zamierzeń wy- sokogórskich nie chciał nawet słyszeć o zrezygnowaniu z wy- marzonego filaru. Groński musiał wreszcie ustąpić. Szczerze mówiąc, wykazał tu zbyt mało stanowczości. Powinien był kategorycznie nie zgodzić się na kontynuowanie próby wyjścia. Łatwiej to, co prawda, powiedzieć niż wykonać, zwłaszcza że Groński musiał być niewątpliwie zasugerowany autory- tetem, jakim Birkenmajer cieszył się w środowisku taternickim. Jeśli tej klasy i rutyny taternik twierdzi, że czuje się zdolny do pokonania ściany — trudno poddawać to w wątpliwość. Birkenmajer znów ruszył do szturmu. Doszedł po linie do pozostawionego haka i począł pokonywać dalszy odcinek drogi. Tym razem szło nieco prędzej. Nie było tylko żadnego miejsca nadającego się na stanowisko asekuracyjne. Birkenmajer do- wiązał więc drugą linę i szedł dalej: w ten sposób, w ciągu trzech i pół godzin przezwyciężył blisko sześćdziesiąt metrów rynny i dopiero wtedy zatrzymał się, by ściągnąć worki i za- asekurować Grońskiego. Dalej było już nieco łatwiej, ale je- dnocześnie pogoda zaczęła się psuć. Począł padać śnieg, skut- kiem czego wkrótce ruszyły lawiny pyłowe. Wtedy to, około siódmej wieczorem, Groński po raz ostatni wezwał do odwrotu. Spotkał się wszakże z kategoryczną odmową. : 376 Wspinali się dalej, już po ciemku, pragnąc dojść do przełącz- ki poza bulą. Gdy ją osiągnęli — była godzina pierwsza w nocy; Wykopali jamę w śniegu i rozpięli wewnątrz namiot, urzą- dzając w ten sposób wygodny biwak, zabezpieczony od mrozu i wiatru, który dął coraz silniej. Wszystkie te czynności wraz z ugotowaniem kolacji zajęły im kilka godzin czasu. Dopiero nad ranem ułożyli się spać, postanawiając cały następny dzień przeznaczyć na sen i wypoczynek. Do szczytu mieli jeszcze blis- ko sześćset metrów. W niedzielę, 16 kwietnia wyruszyli dalej, wkraczając na właściwy filar. Śnieg sypał bez przerwy, trudności terenu by- ły nader poważne. Po przejściu dwóch długości liny Birkenma- jer oddał prowadzenie Grońskiemu. Świadczyło to, że nie czuł się już na siłach iść dalej jako pierwszy. Siedemdziesiąt metrów od miejsca biwaku zajęło znów trzy i pół godziny. Wspina- cze zrozumieli, że przy takiej powolności posuwania się nie mają żadnych szans na osiągnięcie szczytu. Postanowili opuś- cić filar i skierować się ku Galerii Gankowej. Przetrawerso- wali w prawo wielki żleb, zbiegający spod szczytowych partii Ganku i osiągnęli żebro, którym poczęli wspinać się w kie- runku Galerii. Groński prowadził teraz bezustannie. Birkenmajer czuł się wyraźnie źle, a nawet często korzystał z pomocy liny. W do- datku zerwała się potężna kurniawa. Pięli się — znów już po ciemku — z nadzieją, że na Galerii wierzchołek Małego Ganku zasłoni ich od wichru i pozwoli założyć względnie bezpieczny biwak. Gdy o jedenastej wieczorem osiągnęli wreszcie wschodni kraniec Galerii, przekonali się o swej pomyłce. Kurniawa była tu jeszcze gwałtowniejsza niż w ścianie i osiągała natężenie huraganu. Przy pierwszej próbie rozbicia namiotu szalejący wicher porwał im gumowaną podłogę i zrzucił do Czeskiej Do- liny. Pozostawało tylko okryć się płachtą namiotową, przy- gnótłszy jej brzegi do ziemi ciężarem własnych ciał, i spędzić bezsenną noc w oczekiwaniu świtu. Jedynym ich celem było 12 — W. Żuławski 177 doczekać następnego dnia i jak najszybciej przetrawersować na Rumanową Przełęcz i do Popradzkiego. Obaj zdawali sobie jasno sprawę, że rozpoczęła się walka już nie o jakiś wyczyn taternicki, ale po prostu — o życie. O zagotowaniu czegokolwiek nie było mowy. Zapałki zamo- kły, a jeżeli którąś z nich udawało się im zapalić — wicher natychmiast gasił ogień maszynki spirytusowej. Płachta na- miotowa nadymała się jak żagiel. Chwilami obawiali się, że huragan zdmuchnie ich w przepaść. W jakimś momencie nieuwagi pudło z żywnością zjechało poza krawędź urwiska. Noc przeszła na walce z kurniawą i z coraiz silniej ogarniającą ich sennością. O szóstej rano wypełzli spod płachty. Huragan uderzył ich z całą gwałtownością. Birkenmajer z trudem zdołał przy- piąć raki i wyruszyć w drogę. Po kilku krokach począł się skarżyć na ciężki plecak. Groński wziął oba — swój i Birken- majera. Po dalszych kilkunastu krokach zorientował się, że towarzysz bez jego pomocy nie jest w stanie iść. Zostawił więc jeden z worków i oddał Birkenmajerowi swój czekan4. Niosąc w jednym ręku pozostały plecak, drugą podtrzymywał Groński towarzysza, a słowami — rozkazem i groźbą — zmu- szał na wpół przytomnego do dalszego wysiłku. Padały nie- ustannie komendy: „Lewa noga! Prawa noga! Teraz czekan". Ale Birkenmajer nie władał już czekanem: zamiast pod- pierać się nim — wbijał prawie równolegle do powierzchni śniegu. Skutkiem tego padał niemal co krok. Zostawiwszy drugi worek Groński obu rękami obejmował i prowadził ko- legę. Ten jednak nadal przewracał się w śnieg, często padali i obsuwali się razem. .Dreszcz zgrozy przejmuje, gdy się uświadomi, że wszyst- ko to odbywało się na pochyłym, stwardniałym stoku śnie- żnym, o kilka kroków od krawędzi groźnej, trzystumetrowej przepaści, 1 Birkeinmajer posiadał składany czekan, którego dolną część zgubił jeszcze pierwszego dnia wspinaczki. ,178 Groński próbował jakiś czas ciągnąć po śniegu towarzysza, ująwszy go wpół pod ramiona. Gdy w pewnym momencie położył go na chwilę, by rozetrzeć zmarzniętą rękę — zro- zumiał, że ciągnie już trupa. Birkenmajer usta miał otwarte, nieruchome, oczy zaszłe bielmem, tętno ustało, oddechu nie można było wyczuć. Czekanem wykopał Groński półeczkę w śniegu i ułożył na niej ciało. Miejsce to było oddalone za- ledwie o jakieś sto metrów od punktu, z którego wyruszyli rano. Groński wiedział, że i jego niedługo spotka ten sam los, jeśli natychmiast nie pomyśli o ratunku. Wołanie o po- moc byłoby, oczywiście, bezcelowe. Musiał za wszelką cenę przedostać się na Rumanową Przełęcz i zejść do Popradz- kiego. Tak jak stał, jedynie z czekanem w ręku ruszył w kie- runku zachodniego krańca Galerii. Gdy odiftedł kilkanaście kroków, w .szalejącej wichurze usłyszał z tyłu za sobą głos. Natychmiast zawrócił do miejsca, w którym zostawił towa- rzysza. Birkenmajer leżał cichy, sztywny i martwy. Gęsto padający śnieg pokrywał już stopniowo jego ciało. Samotny taternik zrozumiał, że uległ halucynacji... Z sercem ściśniętym rozpaczą, przygięty prawie do zie- mi pod potężnymi uderzeniami huraganu wkraczał Groński na wąskie, zawieszone nad przepaścią półki, wiodące ku Ru- manowej Przełęczy... GDY TATRY OGARNIE POWÓDŹ... L, Jato 1937 roku było w Tatrach wyjątkowo niepogodne. Zimne, deszczowe dni w początkach lipca paraliżowały ruch turystyczny i taternicki. Wprawdzie druga połowa miesiąca przyniosła nieco słonecznego ciepła, za to sierpień pobił wszelkie rekordy: zaledwie trzy lub cztery dni przeszło bez deszczu. Poza tym cały czas lało, siąpiło, mżyło — i tak 179 na przemian, a wielka burza, która przewaliła się nad Ta- trami 16 sierpnia, spowodowała śmierć kilku osób od piorunu. Najczynniejsi taternicy, którzy przybyli w góry z dale- ko idącymi zamiarami wyczynowymi, tkwili po schroniskach uwięzieni niepogodą, czekali na upragnione słońce, na jaką- kolwiek choćby poprawę warunków. Próbowali nieraz mimo wszystko wyruszać, by po paru godzinach wracać z niczym, za to w przemoczonych ubraniach, albo też — klnąc z rezy- gnacją — obierali za cel jakąś niezbyt trudną drogę i wspi- nali się, nie zważając na deszcz. Nic więc dziwnego, że pogodniejszy od innych ranek 23 sierpnia zastał u stóp północno-wschodnich urwisk Rumano- wego Szczytu, wysoko ponad Zielonym Stawem w Dolinie Kaczej trójkę wspinaczy, gotujących się do przejścia. Ten, który właśnie zaciągał w pasie węzeł liny, to był Witold Paryski, wybitny alpinista i znawca zagadnień górskich, zdobywca wielu andyjskich szczytów, a także autor przewo- dnika po Tatrach Wysokich. Obok niego stał, gotowy już do drogi, Ludwik Januszewicz, jeden ze znanych w owym czasie wspinaczy tatrzańskich. O parę kroków od nich siedziała na piargu miss Ruth Hale, alpinistka brytyjska,* która poznawszy Tatry, tak je sobie umiłowała, że co roku przyjeżdżała z dale- kiej Anglii. Trójka ta, uprzykrzywszy sobie bezczynność dni deszczo- wych, wyruszyła ze schroniska w Roztoce jeszcze nocą, by znaleźć się o świcie w Dolinie Kaczej i w razie znośnej pogody popróbować pierwszego wejścia prawym żebrem ściany Rumanowego. To ogromne, siedmiusetmetrowe urwi- sko, położone w sąsiedztwie potężnych ścian Ganku i Żłobiste- go Szczytu, opierało się długo licznym atakom taterników. W czasach, o których mowa, zdobywanie go było już wła- ściwie zakończone: ścianą wiodły trzy drogi, nie licząc warian- tów. Jednakże prawe żebro Rumanowego stanowiło jeszcze problem do rozwiązania. Warto się więc było potrudzić. Januszewicz pierwszy wkracza w skały. Niezbyt trudnym 180 terenem trawersuje w prawo. Na eksponowanej półce siada wygodnie za blokiem skalnym i asekuruje towarzyszy. Na razie wspinacze idą wariantem znalezionym przez Szczukę i Swierza w roku 1927, w czasie jednej z pierwszych prób zdobycia ściany. Wariant ten prowadzi aż na ostrze żebra. Znów trawers w prawo, poza skalną krawędź, a z niej nieco w dół, pod przewieszonymi blokami, które za lada do- tknięciem mogą runąć. Dalej już prawie łatwo: jeszcze jedna grzęda i depresja poza nią, jeszcze jedna półka, nachylone ku przepaści trawiaste upłazki, strome płyty — i taternicy osią- gają przełączkę żebra, tuż ponad jego obrywami. Skończył się wariant Swierza i Szczuki, skończyło się to, co było już przed nimi znane, rozpoczynało się teraz — nieznane. Na lewo wznosiła się północno-wschodnia ściana Rumano- wego, na prawo ciągnął się potężny żleb, zbiegający z Ganko- wej Przełęczy — ten sam, którego dolne zerwy pokonali zimą Birkenmajer i Groński w czasie swej tragicznej wyprawy. Jeszcze dalej w prawo — plątanina żlebów i kominów, grzęd, żeber i filarów spiętrzała się w gigantyczną budowlę wschod- niej ściany Ganku. Wprost nad głowami wspinaczy wąska, stroma krawędź skalna wiodła w górę, jakby przez naturę wytyczonym szlakiem wprost na główny wierzchołek Ruma- nowego. Trójka taterników ruszyła dalej. Na razie wszystko szło zgod- nie z planem. Ostrzem żebra, bądź nieco z prawej jego strony, posuwali się dość szybko, napotykając fragmenty trudne, ale nie tak znowu trudne, by mogły stawić poważniejszy opór ich sprawności i doświadczeniu. Pustkę i ciszę ścian otaczających Dolinę Kaczą rozpraszał od czasu do czasu metaliczny dźwięk wbijanych haków lub echo krótkich okrzyków, gdy zacho- dziła potrzeba porozumiewania się pomiędzy sobą. Zajęci wspinaczką zaledwie zwrócili uwagę, że gdzieś ponad dalekimi lasami Podhala począł się kłębić wał czarnych chmur, zbliżających się szybko, coraz szybciej... Jeszcze nie przebyli połowy długości żebra, gdy ogarnęła ich zasłona mgieł i po- częły padać pierwsze krople deszczu. 181 Wspinali się dalej po mokrej, ociekającej wodą skale, na której coraz bardziej ślizgały się buty. Trudności, które godzinę temu nie sprawiłyby im kłopotu, stawały się teraz poważnymi przeszkodami. Deszcz przekształcił się w uporczywą ulewę. Zebro skończyło się wreszcie, wrastając w skrzesaną, pio- nową ścianę turni szczytowej. Wspinacze osiągnęli cel. Złączyli się z drogą pierwszych zdobywców ściany, która prowadziła dalej przez szczytowe partie urwiska do grani wierzchołkowej Rumanowego. Przejście było zatem dokonane. Teraz — wobec pogarszającej się pogody — należało pomyśleć, w jaki sposób najszybciej i najbezpieczniej wymknąć się ze ściany. Spojrzeli na zegarki. Była godzina wpół do siódmej, a więc do zmroku mieli już bardzo niewiele czasu. Na odcinku drogi do szczytu piętrzyły się jeszcze bardzo poważne trudności. W takich warunkach atmosferycznych trudności zwiększały się wielokrotnie i — jeśli w ogóle były do przezwyciężenia — zabrałyby im w każdym razie wiele godzin. Powrót szlakiem, który tylko co przebyli, trwałby oczywiście jeszcze dłużej. Uważali, że najlepiej będzie przeczekać noc, a rano — jakoś dziwnie wierzyli, że deszcz do rana przejdzie i że będzie można na drugi dzień kontynuować wspinaczkę. Ten zbyt pochopny optymizm był z ich strony błędem, który zemścił się bezlitośnie. Opierać w górach rachuby na poprawie pogody to tak, jak zaciągnąć pożyczkę na konto przyszłej wy- granej na loterii. W taternickim rachunku trzeba uwzględniać najgorsze nawet okoliczności. Czy mieli jednak szansę na ucieczkę ze ściany jeszcze przed nocą? Tak, lecz nie wiedzieli o tym, niestety. Nie wiedzieli, że z miejsca, w którym się znaj- dowali, szeroka, zawalona rumowiskiem głazów półka sprowa- dzała w lewo na dno ogromnego koryta, przerzynającego dolne i środkowe partie ściany. Przeciąwszy owo koryto, łatwą rynną mogli się wydostać na lewe, wschodnie żebro Rumanowego. i z niego, systemem listew i zachodzików, wytrawersować da- lej aż na grań, z której już bez trudności zeszliby w Dolinę Rumanową i do Popradzkiego Stawu. 182 , Trudno ich zresztą winić za tę nieświadomość. Ściana była wtedy dość rzadko odwiedzana, wariant, który pozwoliłby im w ciągu godziny osiągnąć grań — nie został jeszcze nigdzie ogłoszony drukiem, mógł więc być im nie znany. Z kilku kamieni ułożyli małą ławeczkę, na której siedli na- krywszy się wspólnie gumowaną peleryną i — tak przeczekiwali noc. Ulewa, zamiast ustać, spotęgowała się jeszcze. Wspinacze nie wiedzieli, że owa ulewa przybierze charakter niemal ka- taklizmu, że będzie trwała półtorej doby bez przerwy i spo- woduje w dolinach gwałtowną powódź. Nie wiedzieli również, co się wokół nich dzieje, oddzieleni nikłą osłoną peleryny od nieprzeniknionej czerni nocy. Uświadamiali sobie jednak co- raz wyraźniej, że sytuacja z uciążliwej zmienia się stopniowo w katastrofalną. W niewidocznych po ciemku żlebach i ko- minach szum wody wzmagał się z każdą chwilą, aż przeszedł w ogłuszający ryk rozszalałych wodospadów. Gdy około pół- nocy nadleciały huraganowe porywy wichru — przyciśnięci plecami do mokrej skały alpiniści zrozumieli, że drogę odwrotu mają odciętą. Właściwie nie mieli szans ratunku, szans wygrania walki z rozpętanym żywiołem, z masami wody, huczącej w każdym zagłębieniu ściany. Liczyć na pomoc z zewnątrz? W Roztoce zostawili oczywiście szczegółowe informacje o swych zamie- rzeniach, mieli więc prawo oczekiwać, że ekspedycja ratun- kowa prędzej czy później wyruszy. Jakżeż jednak dostaną się tu choćby najlepsi wspinacze Pogotowia, skoro oni sami — z pewnością nie mniej sprawni — znajdując się w pełni zdro- wia i sil, nie są w stanie wyrwać się z pułapki? Istotnie, w dzień później wyprawa Pogotowia wyruszyła na ratunek Paryskiemu i towarzyszom, jednakże próba przyj- ścia z pomocą zakończyła się... na progu Doliny Kaczej. Potok, płynący z Doliny Litworowej, był tak wezbrany, że okazał się przeszkoda nie doi przebycia. Jeden z uczestników, uwiązany na linie trzymanej przez pozostałych, wielokrotnie usiłował go przekroczyć. Za każdym razem porywała go szumiąca woda, 183 w której tkwił po szyję, podczas gdy normalnie strumień ten sięga niewiele wyżej kostek. , . Tam na ścianie zdawano sobie jasno sprawę, że można liczyć tylko na własne siły. I jeżeli poprzedniego dnia wspinacze popełnili niewielką, lecz groźną w skutkach nieostrożność, to w dalszym przebiegu straszliwej przygody wykazali godny podziwu spokój, hart ducha, odporność nerwową i fizyczną. W beznadziejnej zdawałoby się sytuacji postanowili walczyć o swe życie — walczyć do ostatka. Świt zastał ich zmordowanych nieustannym wichrem, zaty- kającym oddech, szarpiącym peleryną, podtrzymywaną z ca- łej siły rękami. Ubrania, swetry, wiatrówki kompletnie prze- moczone przylegały do ciała, strumyczki zimnej wody spły- wały im po plecach. Zimno byłoi nie do wytrzymania. Gdy wyszli spod nakrywającej ich płachty, dostrzegli miejsce sto- sunkowo lepiej osłonięte od wiatru. Przesiedzieli tam długi czas, starając się nieco rozgrzać, zjadając część skromnych resztek posiadanych zapasów żywności i naradzając się nad wyborem drogi odwrotu. Zdecydowali się schodzić żlebem, spadającym z Gankowej Przełęczy. W dwanaście lat później dwaj młodzi taternicy, Nunberg i Woźniak, w tym samym miejscu i w niemal iden- tycznych okolicznościach powzięli podobną decyzję. Odwrót ich zakończył się tragiczną śmiercią obydwóch. Dnem żlebu waliła spieniona siklawa. Paryski i towarzysze starali się o ile możności kluczyć po bocznej jego ścianie. Na odcinkach, na których'to było niemożliwe, wbijali haki i zje- żdżali na linach wprost przez wodospady. Było im już zupełnie obojętne, że przy takich zjazdach woda wlewa się za koł- nierze i przez rękawy, a wypływa nogawkami spodni. Trwogą napełniał ich natomiast fakt, że z każdym zjazdem ubywał jeden hak i haków tych było coraz mniej. A w dole ściany — wszystkie jej żleby i grzędy, podcięte przewieszonym urwi- skiem, dadzą się pokonać jedynie wieloma dziesiątkami me- trów powietrznej jazdy na linach. 184 Nie l Tu haki ani liny nie pomogą. Woda spiętrza się w żlebie i rzuca stumetrową kaskadę ponad pionowym komi- nem. Tędy się nie zejdzie. Bliscy rozpaczy z determinacją wspinają się z powrotem w górę- Postanawiają wytrawerso- wać w prawo, na wschodni filar Ganku. Przejście w poprzek żlebu kosztowało wiele wysiłku. Ase- kurowany liną Januszewicz kilkakrotnie ponawiał próby, za- nim udało mu się przekroczyć siklawę. Wiele godzin kołowali po ścianach Ganku, w deszczu, lejącym z gwałtownością ży- wiołu, a jednocześnie z jakąś maszynową regularnością. Wiele godzin walczyli z zaciekłym wichrem, spychani to tu to tam trudnościami terenu. Gdy osiągnęli wreszcie krawędź filaru — była już godzina szósta wieczorem. Idący na czele Januszewicz zauważył tuż przy ostrzu filaru pęknięcie skalne, tworzące jakby okap koleby. Postanowiono spędzić tu następną — drugą już noc. Schronienie było małe i niewygodne — zaledwie zdołali wcisnąć się we trójkę — jednakże osłaniało jako tako od wiatru i deszczu, dając możność choćby częściowej regeneracji sił. A sił tych mieli coraz mniej. Długotrwały trud, zimno, przemoknięcie, walka z wichrem zrobiły swoje. Dokuczał im także głód. W ciągu poprzedniego dnia jedli bardzo niewiele — tyle co zwykle podczas wspinaczki — od rana nie mieli nic w ustach, a obecnie dzielili się ostatnią, mikroskopijną porcją chleba z serem. Wyczerpanie fizyczne sprawiło, że zapadli w kamienny sen. Gdy ocknęli się rano, 25 sierpnia, deszcz przestał już padać. Wzbudziło to w nich cień nadziei, choć w zasadzie — nie zmieniało ich sytuacji. Potoki i wodospady przewalały się dalej żlebami, mokre mgły nie pozwalały zorientować się w kierunku drogi, ociekające wodą skały i trawy stawiały opór zmordowanym do ostatka wspinaczom. Asekuracja przy pomocy przemokniętych, sztywnych jak drut lin i dwóch ostatnich pozostałych haków przestawała być rzeczywistym zabezpieczeniem przed katastrofą. 185 Wspinali się początkowo w górę krawędzią filaru Ganku. Upłynęły długie godziny wysiłków, zanim zaistniała możli- wość wy trawersowania w prawo ponad rozpoczynającym się niżej wielkim żlebem — tym samym, ku któremu skierowali się ongiś Birkenmajer i Groński, szukając również ucieczki ze ściany. Przekroczenie samego żlebu byłoby zapewne unie- możliwione przez spływający nim potok. Pionowa ścianka po- wyżej pozwoliła wykonać trawers i trójka wspinaczy osiąg- nęła wreszcie początek stosunkowo łatwego, trawiasto-skali- stego terenu. Teraz chwila namysłu. Co dalej? Paryski wyciąga kompletnie rozmokłe przewodniki, cierpliwie oddziela posklejane kartki i czyta głośno opisy dróg. Jedna z nich prowadzi ukosem w prawo na brzeg Galerii Gankowej ł, skąd można zejść po- pod Kaczą Turnię do Doliny Czeskiej. Trzeba' by jednak iść jeszcze duży kawał w górę, a taternicy są już u kresu wy- trzymałości. Tak blisko na pozór odsłania się w dole z mgieł Zielony Staw w Kaczej Dolinie. Przewodnik przestrzega wprawdzie, że istniejące ku niemu zejście jest bardzo za- wikłane, ale przy odrobinie szczęścia potrafią chyba wylawi- rować, pomimo mgły, z labiryntu grzęd i żlebów. Znów wiele dziesiątków i setek metrów zejścia, odmierza- nych długością rozwijającej się i zwijającej liny. Teren robi się bardzo stromy, dno doliny jest już coraz bliżej. Aż wresz- cie... chwila straszliwego, bolesnego rozczarowania: od piargów w dole oddziela ich wysoki pas przewieszonych, niedostępnych ścian... Nie czas na rozpacz! Ostatnia szansa to wydostać się z urwiska dziś, przed nocą! Jeszcze jeden biwak byłby równo- znaczny z wyrokiem śmierci. Trójka wspinaczy sięga do osta- tnich rezerw sił i energii, przywołuje na pomoc nieustępliwą zaciętość prawdziwych ludzi gór, wolę walki o życie do końca, do ostatniego tchu. 1 Tą właśnie drogą osiągnęli Galerię Birkenmajer i Groński w kwie- tniu 1933 roku. 186 Jakże ciężko iść w górę na powrót tą samą drogą, którą z takim trudem tylko co się schodziło! Jakże wydłuża się każdy metr marszu, opłacany spazmatycznym wysiłkiem zmęczo- nych płuc. Głód przestał się już przypominać bolesnymi skur- czami żołądka — wywołuje teraz jakąś specyficzną słabość całego ciała, jakieś niepokojące przyspieszenie tętna — owo uczucie podchodzenia serca pod gardło przy każdym gwał- townym ruchu, przy każdym szybkim kroku. A spieszyć się trzeba za wszelką cenę. Rozumie to dobrze idący na przedzie Januszewicz i doświadczony wyga, Paryski', i wreszcie miss Hale, która wytrzymała już do tej chwili o wiele więcej, niż mógłby wytrzymać niejeden silny mężczyzna. Mijają minuty, kwadranse i godziny, a oni nie zwalniają tempa. Wiedzą, że to dla nich jedyny ratunek. Już osiągnęli miejsce, z którego zdecydowali się schodzić w dół. Teraz kierują się w prawo, przecinają liczne żeberka i rynny, wznosząc się w kierunku wschodniego krańca Galerii Gankowej i grani opadającej ku Kaczej Turni. Byle tylko znów nie zaplątać się w tym nietrudnym, ale rozległym i dia- belsko zawikłanym terenie! Smukła iglica Kaczej Turni, ma- jacząca od czasu do czasu we mgle, staje się dla nich zba- wiennym drogowskazem. Gdy stanęli na grani Kaczej Turni i ujrzeli poniżej wy- godny trawiasty zachód, zbiegający do Doliny Czeskiej, wie- dzieli, że ich walka o życie została wygrana. W dwie godziny później, siedzący w szałasie na Polanie pod Wysoką stary góral-przewodnik przeżył chwilę niema- łego zdumienia. Pozostawiono go tu, by pilnował ogniska i z gorącą herbatą oczekiwał na powrót reszty wyprawy ra- tunkowej, która nie zrezygnowała jeszcze z usiłowań przyjścia z pomocą grupie Paryskiego. Toteż, gdy usłyszał kroki na zewnątrz, był przekonany, że za chwilę zjawią się jego towa- rzysze. Tymczasem drzwi szałasu skrzypnęły i do środka wsu- nęły się — duchy, nie duchy? — Trzy wynędzniałe, wymize- rowane postacie, w których z trudem rozpoznał... poszukiwa- 187 nych. Już podniósł rękę, by się na wszelki wypadek prze- żegnać, ale w następnej chwili pomiarkował, że ma do czynienia z żywymi ludźmi. Na twarzy zjawił się szeroki, serdeczny uśmiech, a ręka wyciągnęła się ku ognisku po ko- tlik z gorącą herbatą...1 W SIERPNIOWEJ ŚNIEŻYCY T uż po ustaniu działań wojennych ściany tatrzańskie świe- ciły pustkami. Reaktywowanie taternictwa spadło głównie na barki niedobitków pokolenia przedwojennego. Przedsta- wiciele tego pokolenia byli to ludzie pamiętający dobrze tragiczny los swych najaktywniejszych kolegów — Kup- czyka, Birkenmajera czy Stanisławskiego, ludzie otrzaskani w wyprawach alpejskich, andyjskich, kaukaskich, himalaj- skich — zbyt doświadczeni, by popełniać błędy na tatrzań- skich wspinaczkach. Nieliczna grupka ich wychowanków z cza- sów wojny na ogół przejęła szybko metody i doświadczenia swych nauczycieli. W roku 1948, z inicjatywy ówczesnego Klubu Wysokogór- skiego PTT (Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego), powstała tzw. Komisja Szkolenia Górskiego, na czele której stanęli tak doświadczeni alpiniści, jak Paryski, Wojsznis i inni. Rozpo- częło się planowe szkolenie: kursy turystyczne, w których jako instruktorzy brali udział najwybitniejsi taternicy, kursy wspinaczkowe letnie i zimowe, kursy teoretyczne i skałkowe, kursy dla przewodników i ratowników, dla instruktorów i Miss Hale nie uniknęła jednak tragicznego losu. Wkrótce po przy- godzie na Rumanowym, 6 września 1937 roku zginęła w czasie wyjścia na Cubrynę od pn.-wsch. odpadając wraz z ruchomym blokiem skalnym w terenie stosunkowo łatwym, w którym wspinacze zwinęli już linę i szli bez asekuracji. Ciało miss Hale spoczywa na cmentarzu zakopiańskim u stop szczytów górskich, do których przybyła z obcej ziemi, wśród których pozostała na zawsze. 188 szkoleniowych i dla przewodników wycieczek zbiorowych. Akcja rozpoczęta z dużym — jak na szczupłość przedwojennej kadry — rozmachem, rozwijała się pomyślnie. Nie uchroniło to „młodych" od kilku bolesnych strat. W ścianach Rumanowego i Ganku w sierpniu 1949 roku zgi- nęli może najbardziej obiecujący ich przedstawiciele: Andrzej Nunberg ,i Jerzy Woźniak, a w kwietniu 1950 roku Zbigniew Abgarowicz, w czasie zimowego przejścia północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. W obu wypadkach przyczyną ka- tastrofy była — oprócz niepogody — zła ocena zasobu wła- snych sił i brak treningu, a więc — błąd Birkenmajera z 1933 roku. Reorganizacja polskiego ruchu turystycznego, jaką było po- wstanie w grudniu 1950 roku Polskiego Towarzystwa Tury- styczno-Krajoznawczego — odbiła się na sprawie szkolenia górskiego początkowo niekorzystnie. Młode stowarzyszenie miało w pierwszych latach zbyt wiele trudności do zwalczenia, zbyt wiele problemów na niespotykaną dotąd skalę. Komisja Szkolenia Górskiego przestała istnieć, zarzucono całkowicie szkolenie turystyczne. Jedynie taternickie szkolenie nie uległo likwidacji — przeciwnie, ilość kursów wspinaczkowych w skał- kach i Tatrach nawet wzrosła. Jednakże żywiołowy napływ coraz to nowych ochotników sportu taternickiego przy ciągle jeszcze minimalnej ilości doświadczonych i odpowiednio wy- kwalifikowanych instruktorów spowodował poważne wypa- czenia w metodach szkoleniowych. Taternictwo jest sportem trudnym i niebezpiecznym, toteż wymaga dłuższego i syste- matycznego przygotowania. Tymczasem działo się niejedno- krotnie tak, że ci, którzy przeszli w Tatrach dziesięciodniowe przeszkolenie dla początkujących, już w następnym roku sta- wali się instruktorami na nowych kursach dla początkujących, ucząc swych młodszych kolegów tego... o czym sami mieli słabe pojęcie. Nic też dziwnego, że w takim stanie rzeczy po- częły się mnożyć wypadki na kursach i obozach, a jeśli koń- czyły się one przeważnie szczęśliwie, to głównie dzięki gę- stemu rozmieszczeniu schronisk w Tatrach Polskich, a więc .189 możności szybkiego zorganizowania akcji ratunkowej, a także dzięki wysokiej technice współczesnej asekuracji, której za- sady wpajane są adeptom od samego początku. Niestety nie wszystkie z tych wypadków powodowały w re- zultacie tylko dłuższą lub krótszą kurację szpitalną niefor- tunnego wspinacza. Były i takie, które okrywały żałobą ro- dzinę i przyjaciół nieszczęśliwej ofiary. Szczególnie jeden z nich swym wyjątkowo tragicznym przebiegiem wrył się silnie w pamięć ludzi ze środowiska taternickiego'. 17 sierpnia 1954 roku pogoda była niepewna. Ciężkie mokre mgły oblepiały szczyty, piętrzące się wokół Morskiego Oka. Wiał zimny, przenikliwy wiatr. Deszcz wisiał w powietrzu. Był to jeden z tych dni typowo tatrzańskich: nie tak złych, by siedzieć w schronisku, a zbyt grożących niespodziankami pogody, by podjąć jakąś poważną wyprawę. Toteż z kolegą Bolesławem Chwaścińskim dłuższy czas namyślaliśmy się nad wyborem wspinaczki. Zadecydowaliśmy w końcu, że wyjdzie- my na Miedziane granią tzw. Kieszonkowych Turni. Jest to rodzaj grzędy, wyrastającej z trawiastych stoków Miedzia- nego, złożonej z licznych iglic i turni skalnych. Wspinaczka długa, ładna, przeplatana bardzo trudnymi fragmentami. Jedno- cześnie zaś, z każdej niemal przełączki pomiędzy turniami da się bez żadnych przeszkód zejść na owo trawiaste zbocze. Wymarzona droga na taką pogodę: w razie deszczu, burzy czy śnieżycy — w każdej chwili można uciec do schroniska. ' W tym czasie przebywał w Morskim Oku obóz taternicki, złożony z przeszło sześćdziesięciu uczestników, członków Sekcji Taternictwa z Katowic i Gliwic. Zaledwie kilku z nich było pełnowartościowymi taternikami. Reszta to albo nowicjusze, albo tzw. zaawansowani, tj. tacy, którzy w ubiegłym roku ukończyli kurs dla początkujących. Ci ostatni na przemian pełnili rolę instruktorów, bądź też chodzili samodzielnie i to nieraz na drogi bardzo trudne i forsowne. Kierownictwo obozu zapatrywało się na pogodę widać o wiele bardziej optymi- stycznie niż Chwaściński i ja, gdyż nie stawiało przeszkód 190 w podejmowaniu przez' poszczególne grupy długich i odległych od schroniska wspinaczek. Między innymi, grupa taternicka z Gliwic wyruszyła na Mięguszowiecki Szczyt granią od Przełęczy pod Chłopkiem, a więc drogą wprawdzie nie tak trudną, ale długą i nie da- jącą możliwości szybkiego odwrotu. Ponadto zejście z Mięgu- szowieckiego, nawet najłatwiejszą drogą, wymaga dobrej orientacji i znajomości terenu, a w razie niepogody może 'przedstawiać poważne trudności. W skład grupy wchodziło sześciu instruktorów i uczestników gliwickiego kursu dla po- czątkujących. Na grani podzielili się oni na trzy zespoły po dwie osoby. Pierwszą i ostatnią dwójkę prowadzili instruktorzy, Witold Udziela i Jacek Bilczewski, w środkowej jako pierw- sza na linie szła Zofia Uhl, która miała ukończony kurs dla początkujących, a towarzyszył jej uczestnik kursu, Stanisław Kotlarski. O godzinie 11,30 przy silnym zachmurzeniu i wie- trze zespoły rozpoczęły wspinaczkę granią. Dołączyła się do nich jeszcze jedna dwójka z obozu Katowickiego, Adam Mi- łówka (z grupy zaawansowanych) z początkującym partne- rem, Trybusiem. Wspinaczka w tak dużej liczbie osób trwa zwykle długo, gdyż poszczególne zespoły muszą czekać na przejście idących przed nimi. Nic też dziwnego, że dopiero około godziny drugiej wspinacze znaleźli się na ostatniej tur- niczce w grani Mięguszowieckiego Szczytu Środkowego, skąd zjeżdża się na linie poprzez ośmiometrowy uskok na Mięgu- szowiecką Przełęcz, Wyżnią, a dalej tak zwanym Kominem Martina wspina się w górę na grań wierzchołkową Mięguszo- wieckiego Szczytu. O tej właśnie godzinie z wiszących nisko mgieł począł kropić drobny deszczyk. Znajdowaliśmy się wtedy z Chwaścińskim mniej więcej w połowie grani, Kieszonkowych Turni. Osiąg- nąwszy najbliższą przełączkę zeszliśmy z grani, schowali się pod jakimś okapem skalnym i próbowaliśmy przeczekać nie- pogodę. Istotnie, deszcz po krótkim czasie ustał, skała była wprawdzie mokra, ale poza tym nic nie stało na przeszkodzie, by z powrotem podjąć wspinaczkę. Gdy poszliśmy dalej, deszcz 191 rozpadał się na nowo, tym razem już na dobre. Nim dotar- liśmy do następnej szczerbiny, byliśmy już niezgorzej prze- moczeni. Wobec tego postanowiliśmy... iść dalej. Do komplet- nego zmoknięcia i tak nam niewiele brakowało, zaś trudności drogi były poza nami. Właśnie ukończyliśmy wspinaczkę po- przez ostatnią z iglic i mieliśmy przed sobą tylko skalisto- trawiastą grzędę — stromą, ale pozbawioną trudności i eks- pozycji. Idziemy więc w coraz silniej lejącym deszczu. W górze, na wysokości około dwóch tysięcy metrów, ulewa zmieniła się stopniowo w śnieg, padający wielkimi mokrymi płatami. Nie mając już nic do stracenia posuwaliśmy się dalej niezbyt spiesznie, a pieczołowicie chronione od zmoknięcia zapałki umożliwiały nam wypalenie od czasu do czasu odpoczynkowe- go papierosa. Mijamy szczyt, we mgle i śnieżycy nie bardzo nawet wie- dząc, czy garb, który uznaliśmy za wierzchołek, był nim isto- tnie. Czekał nas jeszcze długi kawał łatwej i niezbyt ciekawej grani, zanim dobrnęliśmy do Szpiglasowej Przełęczy. Wkro- czywszy tam na znaczoną ścieżkę poczęliśmy nią schodzić w kierunku schroniska. W dole śnieg zmienił się znów w deszcz, a my — przemoczeni do nitki — krótko po godzinie siódmej wieczór dotarliśmy z powrotem do Morskiego Oka. W schronisku uderzyło nas od razu jakieś niezwykłe po- ruszenie. — Wypadek — informuje nas kierowniczka schroniska, pani Łapińska. — Jeden z, uczestników kursu śląskiego leży potłuczony na grani Mięguszowieckiej, tuż koło Mięguszowiec- kiej Przełęczy Wyżnie j. Nie masz po co iść — dodaje spiesznie, obejmując wzrokiem moją przemoczoną postać — wiadomość otrzymaliśmy już ze trzy godziny temu. Natychmiast poleciał tam Biel z całą masą ludzi. Z pewnością już są przy rannym i albo go zniosą, albo zabiwakują przy nim. Zresztą przyje- chała tu ekspedycja Pogotowia i zaraz wyruszy. Istotnie na werandzie natykam się na grupę ratowników Po- gotowia wraz z kierownikiem GOPR, świetnym alpinistą, Ta- deuszem Pawłowskim. Odwołuję Pawłowskiego na bok. 192 — Czy mam z wami iść? — pytam. — Trochę zmokłem, ale mam jeszcze dość suchych rzeczy, by się przebrać. Za pięt- naście minut możemy być obaj z Chwaścińskim gotowi. — Nie ma sensu — odpowiedział. — Jest nas tu ośmiu, a tam już popędziło chyba z dwudziestu. Ludzi aż za dużo. Nie warto, żebyś bez potrzeby moknął na nowo. Argumentacja nie była bez słuszności. Nie upierałem się więc dłużej. Pogotowie wkrótce potem zanurzyło się w ciem- ność deszczowej nocy, a ja zostałem w schronisku. Spałem bardzo źle. Co tu ukrywać? — Gnębiło mnie sumie- nie taternickie. Pierwszy to raz w życiu nie wziąłem udziału w akcji ratunkowej, która toczyła się niemal obok mnie, i ta myśl nie dawała mi zasnąć. Co pewien czas wyglądałem przez okno. Ulewa trwała, a wiedziałem, że w górze przybiera po- stać śnieżycy. Ciężką noc mają ci na Mięguszowieckim. Na zdrowy rozum byłem tam rzeczywiście niepotrzebny. Nie Ucząc Pogotowia, poszło z pomocą rannemu przeszło dwudzie- stu pięciu ludzi. Dobrze, ale któż są właściwie ci ludzie, tak chętni i tak ofiarni? Stanisław Biel, Andrzej Pietsch, Jacek Bilczewski, jeszcze kilku dobrych i samodzielnych wspinaczy, ale reszta? Młodzi ludzie, przeważnie bardzo mało doświad- czeni, o niedostatecznych kwalifikacjach i nieraz słabej kon- dycji fizycznej. Postanowiłem wstać wcześnie i bez względu na rozwój sytuacji wyruszyć na teren akcji — choćby sa- motnie. Nie znałem jeszcze—wszyscyśmy jeszcze wtedy nie znali— dokładnego przebiegu wypadku i jego przyczyn. Okoliczności te ustaliło dopiero później szczegółowe dochodzenie, przepro- wadzone przez specjalnie powołaną komisję Sekcji Alpinizmu. Sięgnijmy więc do dokumentów, do zeznań licznych świadków i protokołów komisji. Zjazd na linie z turniczki na grani Mięguszowieckiej prze- biegał normalnie. Na wierzchołku został jeszcze Bilczew- ski oraz idący na końcu zespół Milówki. Bilczewski słusznie proponował, by Milówka wraz z towarzyszem zjechali przed nim, a on zaasekuruje ich dodatkowo z góry na linie. Milów- 13 — W. Żuławski 19.5 ka stanowczo się temu sprzeciwił, uważając widocznie, że zjazd z górną asekuracją byłby ujmą dla ,,samodzielnego" taternika. Z trudem zgodził się na to, aby przynajmniej jego początkujący towarzysz skorzystał z asekuracji. Po odejściu zatem dwójki Bilczewskiego zjechał najpierw Try- buś, a na końcu, asekurowany już tylko z dołu, począł zjeżdżać Milówka. Inne zespoły poszły dalej granią, na półce poniżej zjazdu znajdował się prócz Trybusia jeszcze tylko Kotlarski. Milówka trzymając się liny zeszedł kilka metrów po pochyłej płycie opadającej z wierzchołka turniczki i za- trzymał się na wygodnym stopniu tuż powyżej pionowej części uskoku. Poprawił na sobie tzw. klucz zjazdowy (tj. linę, na której się zjeżdża, przełożoną popod udo, następnie przez pierś i przeciwległe ramię) i rozpoczął dalszy zjazd. W pewnej chwili bez żadnego widocznego powodu, bez jednego okrzyku puścił linę obiema rękami, roizkrzyżował je i runął do tyłu, głową w dół. Przeleciawszy sześć lub osiem metrów upadł ciężko na półkę, tuż obok Kotlarskiego i począł zsuwać się dalej. Kot- larski zachował się bardzo przytomnie. Błyskawicznym ru- chem chwycił Milówkę za nogę i wstrzymał dalszy upa- dek. Na jego krzyk przybiegli najbliżej znajdujący się, Trybuś i Uhl. Podtrzymawszy obsuwające się bezwładnie ciało Milówki, zdołali wciągnąć je i ułożyć na półce. Na- tychmiast pospieszyli na miejsce wypadku pozostali uczestni- cy wspinaczki. Milówka był nieprzytomny. Miał rany na czole, wylew krwi do oczu i dużą, groźną ranę z tyłu głowy. Rzęził, rzu- cał się w konwulsyjnych drgawkach. Studentka medycyny, Uhl, przypuszczała, że nastąpił wstrząs mózgu. Zabezpieczyli rannego, jak tylko się dało, i odbyli krótką naradę. Sytuacja była rzeczywiście bardzo ciężka. Z całej pozostałej siódemki tylko dwóch, Bilczewski i Udziela, po- siadali dostateczny zasób doświadczenia i orientacji, by poruszać się samodzielnie w terenie górskim, by we mgle 194 i psującej się coraz wyraźniej pogodzie (wypadek nastąpił o godzinie wpół do trzeciej) znaleźć drogę na Przełęcz pod Chłopkiem w dość łatwych, ale bardzo zawikłanych i prze- paścistych południowych stokach Mięguszowieckiego Szczytu Środkowego. Z pozostałych jedynie Uhl chodziła po Tatrach drugi sezon, inni byli kompletnymi nowicjuszami, wśród których wypadek spowodował poważny wstrząs psychiczny. Tymczasem ranny potrzebował pomocy i trzeba ją było jak najszybciej sprowadzić. Nie było innego wyjścia — jeden z instruktorów, Udziela, musiał biec do schroniska przy Morskim Oku, drugi zaś, Bilczewski, wraz z medyczką Uhl — opiekować się Milówka. Pozostali skazani byli na oczeki- wanie do czasu przyjścia ekipy ratunkowej. Okrążając grań Mięguszowieckiego Środkowego tzw. ,,Dro- gą po głazach" dotarł Udziela do Przełęczy pod Chłopkiem, a stamtąd zbiegł szybko w dół ścieżką i zaalarmował schro- nisko. Przebywający tam taternicy, niezależnie od zawiado- mienia Pogotowia, samorzutnie zorganizowali akcję ratun- kową. Kierownictwo jej objął Stanisław Biel. Natychmiast wysłał na miejsce wypadku dwóch taterników, Bałę i Ko- walczyka, którzy wzięli ze sobą apteczkę, nie zabierając nie- stety nic poza tym — ani zapasowych ubrań, ani żywności, ani nawet liny. Dwójka ta, zmyliwszy szlak na ,,Drodze po głazach", wyszła na grań Mięguszowiecką ponad uskokiem, z którego zleciał Milówka. Tylko dzięki dużej odwadze i szczęściu zdołali bez wypadku zejść poprzez uskok bez liny, bez asekuracji, w gęsto padającym deszczu pomieszanym ze śniegiem. Około wpół do ósmej wieczór dotarli do Milówki i grupy Bilczewskiego. Tymczasem Biel zorganizował główną ekipę ratunkową, złożoną z najaktywniejszych spośród przebywających w schronisku młodych wspinaczy. W skład tej ekipy wcho- dzili krakowianie, Pietsch, Pietrzyk, Tadeusz Westwalewicz, Stanoch i Serafin oraz Jan Majchrowicz ze Śląska. Biel z to- warzyszami wyruszył w pół godziny po pierwszej dwójce, a po następnej godzinie polecił wysłać pod kierunkiem taterni- 395 ków Wilczkowskiego i Urbańskiego grupę odwodową, któ- ra by wyszła na Przełęcz pod Chłopkiem i tam nawiązała z nim łączność. Biel wychodził z błędnego niestety zało- żenia, że uda mu się znieść rannego i sprowadzić jego towarzyszy jeszcze za dnia, bądź też o zmroku. Nie wziął pod uwagę, że późna pora dnia, zła pogoda i teren wyklu- czały z góry taką możliwość i że wyprawa skazana była na akcję nocną, względnie biwakowanie w ciężkich warunkach. Z tego zasadniczego błędu w założeniu — niezależnie od naj- lepszych intencji oraz dużej ofiarności osobistej, wykazanej przez Bielą — wynikły później tragiczne przejścia dla całej ekipy. Aby bowiem jak najszybciej dojść na miejsce wypad- ku, grupa Bielą nie zaopatrzyła się w dostateczną ilość sprzę- tu wspinaczkowego, żywności i suchych, ciepłych ubrań, nie miała ani śpiworów, ani maszynki spirytusowej. Należało w tym wypadku dobrać raczej małą, a odporną na warunki atmosferyczne grupę, zabrać jedzenie i sprzęt biwakowy w takiej ilości, aby móc przeczekać noc, aż do nadejścia Tatrzańskiego Pogotowia. Trzeba dodać, że bez wiedzy i woli Bielą, na wiadomość o wypadku, w schronisku, a zwłaszcza w obozie śląskim wy- tworzył się chaos i dezorganizacja. Do akcji ratunkowej ru- szyły bezładnie pojedyncze grupy. Wzięło w niej udział wie- lu zupełnie początkujących, nieraz bez ekwipunku, a nawet bez odpowiedniej odzieży i butów. W twardym zmaganiu z nocną śnieżycą większość załamała się fizycznie i psy- chicznie, stała się niezdolna do akcji. Niewątpliwie ten zryw świadczy dobrze o poczuciu koleżeństwa, o odwadze i zdol- ności do poświęceń młodych taterników. Trzeba jednak stwierdzić, że zaistniały w ten sposób warunki, które mogły doprowadzić do wielkiej ilości śmiertelnych ofiar. Tak na przykład z odwodową grupą Wilczkowskiego wy- ruszyło aż dwanaście osób. Koło koleby w Kotle Mięguszo- wieckim Wilczkowski zauważył, że większość uczestników ma na nogach tylko płócienne trampki. Słusznie też wyłą- czył z grupy sześciu najgorzej wyekwipowanych i polecił 196 im zostać na noc w kolebie. Śnieg padał gęsto. Zanim ra- townicy doszli do Przełęczy pod Chłopkiem, warstwa śniegu wynosiła już blisko dziesięć centymetrów. Na przełęczy spotkali Udzielę, który po zaalarmowaniu schroniska wrócił tu wraz z Żukowskim. Wyczerpani walką z wichrem i śnieżycą zbierali się właśnie obaj do zejścia w dół. Wilczkowski odesłał wraz z nimi jeszcze dwóch ludzi ze swej grupy. W ten sposób został tylko z Urbańskim, Rado- niem i Dębińskim. Była godzina około wpół do dziewiątej wieczór. W zupeł- nej ciemności, w szalejącej wichurze, skuleni w jakimś zagłębieniu wśród głazów czterej młodzi taternicy próbowali nawiązać kontakt głosowy z grupą Bielą, działającą po połud- niowej stronie Mięguszowieckiej Grani. Wołania ich długo ginęły w czarnej pustce. Wreszcie w krótkich przerwach pomiędzy uderzeniami wiatru dosłyszeli odpowiedź. Nie uda- ło się jednak zrozumieć jej treści. Głos powtórzył się kilka- krotnie i ucichł. Czekali dalej. Patrząc na rosnącą warstwę śniegu na skałach zrozumieli, że transport rannego do Morskiego Oka stał się prawie niemożliwy. Można było je- dynie spuścić go na linach w dół do Hińczowych Stawów, a potem znieść do schroniska przy Popradzkim Stawie. Postanowili wobec tego wezwać do pomocy słowackie pogo- towie górskie (Tatranska Horska Służba — THS), które, znajdując się po południowej stronie Tatr, miało szybszy i łatwiejszy dostęp do miejsca wypadku. Myśl była słuszna, niesłusznie tylko udali się do Popradzkiego wszyscy czte- rej. Dwóch z nich powinno było zostać na przełęczy, oczekując w myśl umowy na grupę Bielą. O drugiej w nocy Wilczkowski z towarzyszami dotarł do Popradzkiego i zaalarmował Horska Służbę. O wiele bardziej dramatyczne były losy grupy Bielą. Bardzo szybkim marszem, zagarniając po drodze rozproszone pojedyncze grupki, ratownicy osiągnęli Przełęcz pod Chłop- kiem. Stanęli na niej wcześniej, bo krótko po godzinie szó- stej, ale już mocno zmęczeni ostrym tempem i całkowicie 197 przemoknięci. W gęstej mgle i pomieszanym ze śniegiem de- szczu ruszyli dalej ,,Drogą po głazach". Dta ułatwienia orien- tacji w czasie powrotu z rannym, w kluczowych punktach szlaku zostawiał Biel kolejno Pietrzyka (jego to właśnie okrzyki słyszała później grupa Wilczkowskiego), Majchro- wicza i Pietscha. O wpół do ósmej Biel z pozostałymi dotarł do Milówki. Dopiero teraz przekonał się, że biwak jest nieunikniony. Transport „Drogą po głazach", w ciemności i niepogodzie był wykluczony. Postanowił wraz z Bilczewskim zostać przy Milówce i jego niezdolnych już do samodzielnego zejścia towarzyszach, natomiast całą grupę ratowniczą odesłać z po- wrotem do schroniska, polecając, by przyszli do pomocy na drugi dzień. Grupa ta, w której kierownictwo objął Pietsch, rozpoczęła odwrót. Ciężki to był odwrót. W ciemnościach nocy, które zaledwie trochę rozjaśniał bielejący śnieg, w silnej wichur-ze posuwali się zmęczeni, zmoknięci ratownicy. Nogi ślizgały się po coraz silniej oblodzonej skale, przemarznięte ręce z trudem zaciskały się na chwytach. Najmniej przemoczeni Majchrowicz i Pietsch czuli się stosunkowo najlepiej i otwierali pochód, zakładając w trudniejszych miejscach linę jako poręcz. Pozostali znajdowali się na granicy zupełnego wyczerpania. Odczuwali senność, apatię, zobojętnienie, cierpieli na bolesne skurcze w okolicach kręgosłupa — skutki zmarznięcia i prze- moknięcia. Marsz w tych warunkach groził w każdej chwili katastrofą. Ratownicy zdawali sobie sprawę, że najbezpiecz- niej byłoby przeczekać do rana w jakimś względnie wygod- nym miejscu. Nie mogli tego jednak uczynić: nie mieli ma- szynki spirytusowej, by ugotować herbatę, wszystkie cieplej- sze rzeczy zostawili grupie nocującej z Milówką — za- trzymanie się więc na biwak groziło zamarznięciem. Dobrze po północy wyszli na szeroki piarżysty zachód, przecinający południowe ściany Mięguszowieckiego Szczytu Środkowego. Skomunikowali się latarką i głosem z pozo- 198 stawionym najbliżej Przełęczy pod Chłopkiem Pietrzykiem. Gdy do niego dotarli, poczynało już świtać. Od przełęczy dzielił ich jeszcze stromy, poderwany żleb, który mieli przetrawersować kilka metrów powyżej przepaści. Asekurowany przez Pietscha liną zjazdową Majchrowicz rozpoczął trawers. Obniżył się nieco na przysypane śniegiem trawiaste stopieńki w żlebie i doszedł do tkwiącego w nim sporego bloku skalnego. Trzymając się dolnej jego krawę- dzi przeszedł najniebezpieczniejsze miejsce. Osiągnąwszy łatwiejszy teren wbił hak, a następnie wyszedł na przeciw- ległe żebro żlebu i wbił tam nowy hak. W ten sposób lina napięta pomiędzy nim a Pietschem tworzyła rodzaj poręczy dla następnych, którzy szli już bez dodatkowej asekuracji. Jako drugi trawersował żleb Westwalewicz. Mając silnie zmarznięte ręce, wolał dla bezpieczeństwa przypiąć się ka- rabinkiem do liny poręczowej. Przemoknięte gumowe tramp- ki ślizgały mu się na śniegu i trawie. Poprosił więc Pietscha, by mocno naciągnął linę. Nie obniżając się na trawiaste stopnie, poszedł poziomo, wprost na blok. Przywarł ciałem do jego gładkiej powierzchni, trzymając się rękami górnej krawędzi. Wtem głaz począł się z wolna zsuwać, pękając równocześnie na kilka części. Wraz z nim zsuwał się West- walewicz. Pietsch naciągnął silniej linę — i w tym momencie poczuł, że zwisa ona luźno... Jeszcze ułamki sekund i West- walewicz wraz z częścią rozpękniętego bloku, nie wydawszy nawet krzyku, znikł za krawędzią obrywu żlebu. Długi prze- ciągły grzmot kamiennej lawiny oznajmił koniec dramatu... Wstrząśnięci katastrofą towarzysze stali, nie mogąc ochło- nąć z wrażenia. Gdy zdołali się wreszcie opanować, Pietrzyk z Pietschem chcieli zejść w dół, zobaczyć, co się stało z ich kolegą. Cóż, kiedy mieli do dyspozycji jedynie przeciętą przez ów fatalny głaz resztę zjazdowej liny. Nie można było myśleć o zejściu przez urwisko bez odpowiedniego sprzętu wspinaczkowego. Należało ratować życie własne i komplet- nie wyczerpanych, załamanych towarzyszy. Do resztek przeciętej liny dowiązali kawał posiadanej pętli. Z tak pro- 199 wizoryczną asekuracją musiał Pietsch przetrawersować żleb, w którym lecące bloki wydarły trawę i odsłoniły sypką czerwonawą ziemię. Powoli, z wielką ostrożnością minął miejsce katastrofy. Gdy dotarł do pozostałej części przerwanej liny, związał oba jej końce. Przy pomocy tej sztukowanej poręczówki przecho- dzili żleb pozostali uczestnicy ekipy, w najniebezpieczniej- szym miejscu asekurowani dodatkowo przez Pietrzyka ka- wałkiem pętli. Gdy już ostatni z nich przechodził żleb — od strony Przełęczy pod Chłopkiem zjawiła się ekspedycja ratunkowa polskiego Pogotowia, która noc przepędziła w kolebie, w Mię- guszowieckim Kotle. Ratownicy TOPR pomogli wspinaczom przedostać się na Przełęcz pod Chłopkiem, po czym skiero- wali się na miejsce wypadku Milówki. Taternicy z grupy Piet- scha poczęli schodzić ścieżką do Morskiego Oka, szlakiem prze- torowanym w śniegu przez Pogotowie. Dwóch najbardziej wy- czerpanych zostało z tyłu pod opieką Majchrowicza i scho- dziło wolno, asekurując się liną. Było to wcześnie rano. Trwająca w dalszym ciągu ulewa nie zachęcała turystów w Morskim Oku do opuszczenia wy- godnych łóżek. W pustej sali jadalnej kończyłem właśnie śniadanie. Jako tako już wysuszony przygotowywałem się do wyruszenia na miejsce wypadku, gdy przyszedł Pietrzyk z wia- domością o nowym nieszczęściu. Z przerażeniem wysłucha- łem krótkiej, wstrząsającej relacji o tej niewiarygodnej kata- strofie, o śmierci jednego z ofiarnych ratowników. Znając bowiem miejsce, z którego zleciał Westwalewicz, nie mogłem się łudzić, żeby istniały jeszcze szansę znalezienia go przy życiu. Opowiadanie Pietrzyka tchnęło grozą i stawiało przed oczyma obraz rozproszonych grup ratunkowych, błąkających się bezradnie w śnieżycy, ludzi wyczerpanych, załamanych, bliskich całkowitej rezygnacji — sytuacja, która wymagała natychmiastowego działania. Odrzuciłem pierwotną myśl o samotnym dotarciu do miejsca wypadku Milówki. Trzeba było przede wszystkim pomyśleć 200 o tych, którzy usiłowali się teraz dowlec do schroniska. Przy- jąłem ofertę kolegi Słupskiego z Krakowa oraz Udzieli, który wycofawszy się wczoraj przed nocą z akcji, zdołał już wysuszyć się i nieco odpocząć. Wyruszyliśmy we trzech, zabie- rając spory zapas suchych ubrań, kurtki puchowe, jedzenie oraz środki na pobudzenie działania serca. Ponadto poleciliśmy młodemu taternikowi śląskiemu, koledze Surdelowi, zorganizo- wanie większej grupy ludzi możliwie wypoczętych, wyposa- żonych w maszynki spirytusowe, śpiwory lub koce, ubrania itd. Grupa ta miała iść tuż za nami i wszystkich wracających ra- towników odsyłać pod dobrą opieką do schroniska. Sytuacja na szlaku wiodącym z Przełęczy pod Chłopkiem wywierała przejmujące wrażenie. Począwszy niemal od samego schroniska spoza zasłony mgły i deszczu wyłaniali się poje- dynczy uczestnicy bądź grupy Pietscha, bądź jakichś innych bliżej nie określonych grup, które wędrowały całą noc wśród ośnieżonych turni. Mijali nas ludzie nieraz chwiejący się na nogach, z nieprzytomnym wyrazem oczu, niezdolni do dawania logicznych odpowiedzi na nasze pytania. Jeden z nich zameldo- wał, że któryś z jego towarzyszy pozostał w Kotle Mięguszo- wieckim, nie będąc w stanie się już ruszyć o własnych si- łach. Pospieszyliśmy na pomoc. Staraliśmy się iść tempem równym, a nie nadmiernie wytę- żającym, by jak najszybciej być na miejscu, ale z drugiej strony nie zgrzać się i nie wyczerpać przedwcześnie. Nie wie- dzieliśmy bowiem, ile jeszcze godzin będziemy musieli walczyć z zimnem i niepogodą. Ulewa nie zmniejszała się i nim do- szliśmy do Czarnego Stawu, byliśmy już przemoczeni. Zimno było dokuczliwe, poczynając od dolnej krawędzi Mięguszowiec- kiego Kotła deszcz zamienił się w śnieg. Przekroczywszy wezbrany potok znaleźliśmy się w górnej części Kotła. Rozejrzeliśmy się po piargach, ale na razie nie było widać nikogo i nikt nie odpowiadał na wołanie. Widocznie dramat rozgrywał się wyżej, w górnej części szlaku. Poszliśmy dalej w kierunku zaśnieżonej czuby Kazalnicy. Istotnie, po jakichś piętnastu minutach, gdy byliśmy tuż poniżej pierwszych 201 klamer ścieżki, o kilkanaście kroków przed nami zamaja- czyły we mgle dwie postacie, siedzące na głazach. Jeden z siedzących trzymał się dobrze. Widać było, że został, aby opiekować się towarzyszem, aby nie zostawiać go samego. Zimno i śnieżyca nie robiły na nim zbyt wielkiego wrażenia. Jeśli się nie mylę, był to właśnie kolega Majchrowicz, jeden z bezpośrednich świadków katastrofy Westwalewicza. Drugi, taternik śląski o nie znanym mi nazwisku, przedstawiał widok prawdziwie żałosny. Siedział sztywno, oczy miał przymknięte i zamglone, skurcz szczęk nie pozwalał mu na wydobycie je- dnego słowa. Był bosy — widać towarzysz zdjął mu zdarte i rozmoczone trampki, by rozetrzeć nogi. Był też prawie nagi... Trudno bowiem w taką pogodę uważać za ubranie koszulkę i lichą wiatrówkę, podarte spodnie i cienkie kąpielówki — wszystko to wyglądające jak szmaty długo moczone w wodzie. Tętna nie mogłem już wyczuć. Wystarczył zresztą jeden rzut oka, by mieć pewność, że młody taternik znajdował się w stanie krańcowego wyczerpania i zmarznięcia. Jeszcze godzina lub półtorej i pomoc mogłaby być spóźniona. Zabraliśmy się we trzech do roboty. Wleliśmy mu w usta sporą dawkę koraminy. Następnie zdarliśmy z niego całe odzie- nie i poczęliśmy mocno rozcierać szorstkim, włochatym swe- trem. Powoli jego skóra traciła trupi, sinoblady^ kolor i poczę- ła czerwienieć. Gdy ubraliśmy go w suche spodnie, swetry i kurtkę puchową, widać było, że stopniowo wraca do siebie. Niedługo mógł już podtrzymywany przez nas pić herbatę, którą zagotowali koledzy z grupy Surdela, przybyli w pół go- dziny po nas. Nie był jednak w stanie iść o własnych siłach i grupa, na którą spadł obowiązek przetransportowania Ślązaka do schroniska, musiała go przez większą część drogi znosić. Jeszcześmy nie zaczęli zbierać się do odmarszu, gdy usłysze- liśmy powyżej nas kroki i z mgły wynurzył się Andrzej Ma- rusarz, znany ongiś skoczek narciarski, członek Pogotowia, uczestnik ekipy ratunkowej TOPR. Był silnie przemarznięty i wyczerpany. Wychodząc w pośpiechu z wyprawą Pogotowia 202 wyekwipował się zbyt lekko, miał na sobie tylko cienki ba- wełniany swetr i bynajmniej nie nieprzemakalną wiatrówkę. W rezultacie musiał wycofać się z ,, Drogi po głazach" i wra- cał właśnie do schroniska. Oczywiście, ten stary praktyk górski był zbyt odporny fizycznie i psychicznie, abyśmy się o niego mieli specjalnie troszczyć. Kilka łyków gorącej herbaty wy- starczyło, by postawić 'go na nogi i przywrócić siły. Od Marusarza dowiedzieliśmy się, że kierownik Pogotowia, Pawłowski, uznał — podobnie jak przedtem Wilczkowski — że ofiary wypadków należy ściągać na stronę słowacką i wy- słał dwóch ratowników, by sprowadzili na pomoc Horską Służ- bę. Sam wraz z resztą członków Pogotowia udał się ,,Drogą po głazach" ..na 'miejsce wypadku Milówki. Nim ze Słupskim i Udzielą ruszyliśmy w górę, zgłosił się do mnie Surdel, prosząc, aby go zabrać ze sobą. Grupa do znoszenia taternika śląskiego była wystarczająco liczna, a je- den więcej mógł się przydać naszej ekipie. Przystałem zatem na jego propozycję i poszliśmy dalej już we czwórkę. Do Przełęczy pod Chłopkiem nie spotkaliśmy nikogo. Brnę- liśmy w śniegu po świeżych śladach Jędrka Marusarza. Na przełęczy gęsta biała mgła, śnieg, silny wicher, zimno — i pust- ka. Wołania pozostawały bez odpowiedzi. Spodziewaliśmy się tego zresztą. Według naszych obliczeń Pogotowie powinno się było znajdować obecnie w żlebie zbiegającym z Mięguszowiec- kiej Przełęczy Wyżniej ku Hińczowym Stawom. Wołaliśmy ra- czej w obawie, czy nie został tu któryś z błąkających się uczestników ochotniczych grup ratunkowych. Należało jednak nawiązać łączność z ekipą Pogotowia. Wy- dało nam się, że w tym celu powinniśmy zejść do Hińczowych Stawów. Istotnie, gdy wydostaliśmy się ze śliskiego, ekspono- wanego żlebu, zbiegającego w dół, ujrzeliśmy na piargach dwie znajome sylwetki. Byli to: Pawłowski i, kierownik Horskiej Służby, nasz stary słowacki przyjaciel, Vlado Simo. Witamy się serdecznie, Tadek Pawłowski, zsiniały z zimna, opowiada nam o dalszym przebiegu akcji ratunkowej. Gdy ,,Drogą po głazach" doszli do Milówki, był przy nim tylko Bilczewski. Okazało się, 205 że po bardzo ciężkiej nocy w śnieżycy, bez sprzętu biwakowego i gorącej herbaty, stan towarzyszy Milówki był tak krytyczny, iż dalsze pozostawanie w miejscu mogło mieć groźne skutki. Wobec tego Biel zdecydował się nie czekać już dłużej na Pogotowie i — zostawiając Milówkę pod opieką Bilczewskiego — sprowadzić resztę do Hińczowych Stawów. Udało mu się założyć poręczówki i mimo ciężkich warunków atmosfery- cznych, mimo wyczerpania i załamania psychicznego całej grupy odwrót odbył się bez wypadku. Na piargach spotkano idącą w górę ekspedycję słowacką. Biel ze swymi ludźmi zszedł następnie do Popradzkiego. Tymczasem Pawłowski i przewodnicy -TOPR poczęli opu- szczać w dół na linach Milówkę, który w dalszym ciągu był nieprzytomny i tylko drgawki, wstrząsające nim co pewien czas, świadczyły o tym, że żyje. Znoszenie rannego stromym, zaśnie- żonym żlebem było ciężkim zadaniem, ale członkowie Pogo- towia pracowali z całym poświęceniem. Gdy nadeszła ekipa słowacka, przejęła dalszą akcję z rąk polskich kolegów. Sło- wacy wnieśli nowe siły. Byli jeszcze wypoczęci, a poza tym o wiele lepiej od Polaków wyposażeni w sprzęt, nieprzemakal- ne ubiory, termosy z herbatą i kawą. Ratownicy TOPR ze- szli do Hińczowych Stawów. Część przewodników rozpalała właśnie ognisko w dole, w kolebie. — Co z Westwalewiczem? — pytamy. Jakby w odpowiedzi słyszymy szelest usypujących się ka- mieni i z góry schodzi do nas jeden z członków Pogotowia, Eugeniusz Strzeboński. — Znalazłem go — mówi — leży tu trochę wyżej w żlebie. Zginął na miejscu. Całą głowę ma zmiażdżoną. Chwila milczenia. To, czegośmy się spodziewali, stało się nieodwołalnym faktem. Żaden szczęśliwy przypadek nie urato- wał życia taternika. Zginął w ofiarnej próbie ocalenia kolegi, zginął tak, jak niegdyś, przed laty, Klimek Bachleda... — Nie wiesz, czy są tu jeszcze jacyś Polacy? — pytamy po pewnym czasie Pawłowskiego. — Moglibyśmy pomóc im schodzić do Morskiego. 204 — O ile wiem, nie ma nikogo — odpowiada. — Ci wszyscy, którzy byli po południowej strome, zeszli już do Popradzkiego. My też zresztą będziemy tam zaraz schodzić. Ciało Westwa- lewicza zniesiemy jutro, gdy odpoczniemy i wysuszymy się. Może też jutro będzie lepsza pogoda. Pożegnaliśmy się i po chwili Pawłowski wraz ze Strze- bońskim poczęli schodzić w dół. My z Vladem Simo udaliśmy się do ujścia żlebu z Mięguszowieckiej Przełęczy Wyżniej. Zastajemy tam licznych znajomych z Horskiej Służby: Josefa Stolara, Otto Krejćiego i innych. W górę ciągnie się napięta na hakach lina i niknie w mglistej gardzieli żlebu. Słychać głosy pozostałych ratowników. Są oni itak rozstawieni, że mo- gą pomiędzy sobą zachować kontakt głosowy, łączność za- pewniają im ponadto dodatkowe liny. Przekazujemy w górę zapytanie, czy nie zostali tam jeszcze jacyś polscy ratownicy. Otrzymujemy odpowiedź przeczącą. W terenie są już tylko Słowacy. Pomimo to, nie mieliśmy żadnej pewności, czy kto nie leży gdzieś w piargach lub skałach, niezdolny do porusza- nia się o własnych siłach, a może nawet nieżywy. Dopiero po dwóch dniach, po powrocie wszystkich grup ze Słowacji można było sprawdzić, że nikt więcej w górach nie pozostał. , Upewniwszy się, że nie jesteśmy potrzebni do pomocy, czekamy na dalsze wiadomości, rozkoszując się tymczasem go- rącą herbatą z termosu, którą nas częstuje Krę j ci. Wiadomość przyszła niedługo. Niestety, potwierdziła najgorsze obawy: Milówka zmarł podczas transportu. Działo się to 18 sierpnia, około godziny pierwszej po południu. A więc wszystkie wysiłki, cała nocna męczarnia ochotniczych grup ratunkowych, śmierć Westwalewicza — wszystko to nie zdołało uratować życia młodego taternika, wszystko było bez- skuteczne, daremne!... Nasza rola skończona. Żegnamy słowackich przyjaciół i pniemy się w górę z powrotem na Przełęcz pod Chłopkiem. W dwie godziny po rozstaniu ze Słowakami, nie spotkawszy nikogo po drodze, wkraczaliśmy ociekając wodą do schroniska nad Morskim Okiem. 205 Gdy stojąc otoczony dużą grupą turystów i odpowiada- jąc na liczne pytania powiadomiłem obecnych o znalezieniu zwłok Westwalewicza, jakaś młoda dziewczyna w tłumie wy- dała rozpaczliwy okrzyk i upadła zemdlona. Zrozumiałem, że dla narzeczonej Westwalewicza stałem się posłańcem najstra- szliwszej wieści... Tragedia na Mięguszowieckim Szczycie wstrząsnęła opinią świata taternickiego. Powstała na krótko przedtem nowa orga- nizacja, .skupiająca cały polski ruch wysokogórski, Sekcja Alpi- nizmu GKKF i PTTK zbadała gruntownie przebieg wypadku oraz akcji ratunkowej i wyciągnęła odpowiednie wnioski i do- świadczenia. Wysiłki Sekcji w ciągu ubiegłego roku szły w kie- runku opanowania żywiołowości w szkoleniu taternickim i przejścia na pracę planową, fachową, ujętą w karby dyscy- pliny. Wydano liczne zarządzenia, instrukcje, regulaminy, pod- niesiono na kursach unifikacyjnych poziom fachowy in- struktorów, zajęto się doszkalaniem początkujących — dobrych wspinaczy, a jeszcze niesamodzielnych taterników. Nie od razu udało się zwalczyć pozostałości poprzedniego okresu. Świadczy o tym śmierć w ścianie Niebieskiej Turni studentki, Marii • Paulo, w sierpniu 1955 roku, na wrocławskim obozie między- szkoleniowym — wypadek wynikły wyłącznie 'z nieposzanowa- nia regulaminowych instrukcji. Jednakże stała, uparta praca wychowawcza nad podniesieniem bezpieczeństwa kursów i obo- zów, nad podniesieniem dyscypliny i poczucia odpowiedzial- ności instruktorów oraz uczestników musi w najbliższym czasie dać owoce. Doprowadzi ona z pewnością do tego, że młodzi ludzie będą mogli uprawiać przepiękny, podnoszący spraw- ność fizyczną, kształtujący wolę i charakter sport taternicki bez niepotrzebnego narażania się, a ich rodziny bez trwogi oczekiwać powrotu z Tatr swych synów: zdrowych, wypoczę- tych, pełnych wrażeń i radości życia. WĘDRÓWKI ALPEJSKIE Obory — Warszawa, wrzesień — październik 1955 r. PODROŻ W NIEZNANE Jadę doprawdy w nieznane — myślę sobie, spoglądając z okna wagonu na olbrzymie skalne obeliski wyrosłe wokół .Salzburga, na barwne miasteczko, domki i ogrody rozrzucone u ich stóp. Słońce zachodzi właśnie i wapienne skały świecące białawo, niebiesko i rudo zdają się dosięgać niebios. „Kto wie, może dogonię ich jeszcze w Żeli am See" —^ rozmyślałem dalej, gdy tymczasem pociąg pędził poprzez gi- nący w mroku kanion doliny. Szum potoku góruje chwilami nad turkotem kół. Złośliwa grypa postawiła pod znakiem zapytania mój pierwszy w życiu wyjazd w Alpy, latem 1936 roku. Zacho- rowałem 'akurat w dzień, kiedy ośmiu moich kolegów pod wodzą doświadczonego alpinisty, inżyniera Adama Karpiń- skiego, opuszczało Polskę udając się na alpejski obóz trenin- gowy. Obóz, który miał nas wprowadzić w tajniki pokony- wania lodowców, w technikę wspinania się po śnieżnych stromiznach i graniach — słowem, zapoznać nas z całą „wie- dzą" alpejską. A wszystko po to, by w przyszłości otworzyć nam drogę ku wyśnionym śnieżnym olbrzymom: Himalajom. Można więc sobie wyobrazić nastrój, kiedy rad nierad kła- dłem się do łóżka, spoglądając żałośnie na gotowy już pasz- port zagraniczny i bilet. Moje pragnienie wyjazdu było tak silne, że z całym przekonaniem, zapowiadałem odjeżdżającym towarzyszom swe niezawodne przybycie. Kiwali głowami ze źle ukrytym powątpiewaniem, ale w myśl zasady:'.„choremu 14 — W. Żuławski 3 Q Q nie należy się sprzeciwiać", zapewnili, że przyślą depeszę z dokładnym określeniem miejsca pobytu, a w hotelach i schroniskach zostawią dla mnie listowne informacje. O ile jednak ja spełniłem istotnie swoją obietnicę i po trzech czy czterech dniach choroby zwlokłem się z łóżka i wyjechałem, o tyle uzasadniony sceptycyzm moich kole- gów zwyciężył najwidoczniej, bo żadnej depeszy w ogóle nie otrzymałem. Wiedziałem jednak, że terenem działania polskiej wyprawy będzie początkowo masyw Grossglockneru w Alpach Austria- ckich. Wiedziałem także, że stacją dojazdową i punktem wyj- ściowym w tę grupę górską jest małe miasteczko alpejskie Żeli am See. To mi wystarczyło i któregoś popołudnia — jeszcze silnie osłabiony gorączką — usadowiłem się w po- ciągu idącym przez Wiedeń i Salzburg do Żeli am See. Właśnie dojeżdżałem na miejsce. Nie miałem pojęcia, gdzie mogą być w tej chwili moi koledzy. Jeśli opuścili już Żeli i poszli w góry, to gdzie ich szukać? Muszę się tu od razu przyznać, że Alpy razem z lodowcami i wszelkimi innymi pu- łapkami, czyhającymi na niedoświadczonego turystę, znałem tylko z opowiadań. Miałem więc dostateczne powody do nie- pokoju. Widziałem już w wyobraźni siebie błądzącego sa- motnie w daremnych poszukiwaniach po nieznanych, obcych i groźnych górach. Moją sytuację komplikowało także i to, że nie miałem więcej niż trzydzieści szylingów w kieszeni, co na ceny austriackie-było sumą znikomą. Ponadto jechałem w swoim normalnym, miejskim ubraniu, gdyż cały mój ekwipunek górski: raki, czekan, podkute buty, zabrali ze sobą uczestnicy obozu. Gdzież go mogli zostawić? Zapewne w hotelu, w którym się zatrzymali. Ba, ale któryż to hotel i jak go odszukać? Jeżeli dodam jeszcze, że po niemiecku umiałem dosłownie pięć wyrazów, co skazywało mnie na po- rozumiewanie się głównie na migi — to czytelnik zgodzi się chyba, że swoją włóczęgę śmiało mogę nazwać ,,podróżą w nieznane". W pozie pełnej zamyślenia stoję na opustoszałym już pe- 210 ronię dworca w Żeli am See. Niewielki, na wpół pusty ple- cak zwisa mi z ramienia, w ręku trzymam płaszcz i kapelusz. Ostatecznie Żeli nie jest tak wielkie, aby pobyt ośmiu Po- laków nie zwrócił niczyjej uwagi. Od czego więc zacząć? Naturalnie — od biura informacyjnego. "Urzędnik biura informacyjnego pobił rekord uprzejmości. Mimo późnej pory telefonował kolejno do wszystkich miej- scowych hoteli. Nareszcie, jest! „Byli tu Polacy, zostawili nawet jakiś list". Informacja zawarta w liście przedstawiała się dość niejas- no: ,,Jedziemy autobusem na Franz Josefs Hóhe, a stamtąd wyruszamy założyć obóz na wyżniej płaszczyźnie lodowca Pasterze" — pisał Karpiński. Tylko tyle. Trochę mało! Ta „wyżnia płaszczyzna" — wliczając w nią wielką ilość bocz- nych odnóg lodowca Pasterze — liczy sobie pewnie kilka- dziesiąt kilometrów kwadratowych. Jakże tu znaleźć trzy nie- wielkie białe namioty, prawie niewidoczne na śniegu! W dodatku list nie zawierał żadnych informacji, gdzie jest mój ekwipunek górski. Daremnie szukałem go wśród stosu gratów zostawionych w hotelu przez uczestników wyprawy. Znalazłem za to parę zapasowych butów górskich jednego z kolegów. Zabrałem je bez skrupułów. Czekan pożyczył mi właściciel hotelu, sympatyczny Szwajcar. Czekan ten wyglą- dał jak jakiś historyczny zabytek z muzeum alpinizmu: dłu- gością przewyższał mnie chyba o głowę. Szedłem do autobusu, wśród zdumionych spojrzeń przechodniów, niosąc ten dziwny przedmiot pod pachą. Raków nie miałem i musiałem się na razie bez nich obchodzić. Hotel na Franz Josefs Hóhe położony jest na zboczu, wyso- ko ponad ogromną, zastygłą w lodzie rzeką lodowca Pasterze. Gwarny, hałaśliwy, wypełniony warkotem samochodów i mo- tocykli, hotel ten jest celem wycieczek bogatych turystów wszelkich narodowości. Przyjeżdżają tu „podziwiać piękno Alp", zaledwie racząc spojrzeć na majestatyczną sylwetkę Grossglockneru, najwyższego szczytu Wysokich Taurów. Po- lacy? Tak, byli tutaj. Gdzie są w tej chwili? Któż to może 221 wiedzieć! Wyfraczony „ober"1 informuje łaskawie, lecz nie- cierpliwie. Spieszy się, musi przecież obsłużyć innych gości,, od których spodziewa się dostać dobry napiwek. Trudno, będę szukał na chybił trafił. Jest już wieczór — mam jeszcze tyle pieniędzy, ile trzeba, aby tu przenocować. Mam także tabliczkę czekolady — od biedy wystarczy 'za prowiant. Trzeba było widzieć, jak „stary" taternik, u siebie w Ta- trach patrzący z pogardą na tak zwanych „ceprów", wkra- czał po raz pierwszy na lodowiec. Myślę, że nawet niejeden nowicjusz alpejski miałby powód do śmiechu, gdyby mnie wtedy zobaczył. U skraju dolnych partii lodowca Pasterze, tam gdzie setki miejskich gapiów spacerują co dzień bez oba- wy, ja stałem z kwadrans, zanim zdecydowałem się postawić nogę na nie znanym mi, obcym i wrogim gruncie. Pierwszy krok przyniósł mi ważne doświadczenie: lodowiec bynajmniej nie ma zamiaru załamać się ani zapaść wraz ze mną pod ziemię, a przy tym lód w dolnych partiach jest gąbczasty i zupełnie nie śliski. Zrobiłem parę kroków; doszedłem do małej, zupełnie niewinnej szczelinki. Miała może półtora me- tra głębokości. Po długim namyśle przekroczyłem ją ostrożnie i znowu przekonałem się, że nic strasznego mnie nie spotkało. Coraz śmielej spacerowałem to tu, to tam. Nie minęła godzi- na, a już po tej łatwej zresztą i bezpiecznej części lodowca poruszałem się 'zupełnie swobodnie. Teraz mogłem się zasta- nowić nad planem poszukiwań. Prawą stroną doliny ciągnął się główny szlak turystyczny, uczęszczany przez dziesiątki ludzi. Szlak, na którym roz- mieszczone były gęsto schroniska: Hofmannshutte i położone wysoko, na górnym piętrze lodowca — Oberwalderhutte. Lewa partia doliny była rzadko odwiedzana. Przyjąłem lo- giczne — jak mi się zdawało — założenie, że koledzy moi * „Ober" — starszy kelner (skrót niem. słowa „Oberkelner", dosłow- nie nadkelner), zajmujący się inkasowaniem należności. 212 rozbili namioty w tej właśnie mało uczęszczanej części lo- dowca. Przypuszczenie moje—mylne, jak się później okaza- ło — potwierdzał na pozór fakt, że w schronisku Hofmanna nic nie wiedziano o pobycie Polaków. Postanowiłem wobec tego zboczyć z głównego szlaku, zatoczyć wielki łuk poprzez górne partie lodowca, przeszukać boczne jego odnogi i do- trzeć znów do szlaku, gdzieś w okolicy Oberwalderhutte. Przebyłem w poprzek lodowiec Pasterze i po stromym, zmarzniętym śniegu począłem wchodząc w górę. Zaraz na początku spotkałem dwóch turystów. Na pytanie, czy nie wi- dzieli gdzieś polskich namiotów — odpowiedzieli przecząco. Z kolei turyści zainteresowali się, dokąd idę. Pokazałem im ręką na zbocza śnieżne ponad zerwami seraków, które spły- wały z górnego na dolne piętro lodowca. Potrząsnęli głowami z powątpiewaniem. — Tam się nie da iść. — Dlaczego? — Niebezpieczeństwo szczelin. — No, zobaczymy. Idę dalej kierując się wielkim łukiem ku płaszczyznom lodowca pod Johannisbergiem. Omijam odkryte, widoczne z dala szczeliny. O tym, że istnieją szczeliny całkowicie zakryte śniegiem i że rozsiane są gęsto pod śnieżną skorupą, po której stąpam — po prostu nie wiedziałem. Nie domyśla- łem się również, że one to właśnie są owymi pułapkami; o których tyle słyszałem. Koło południa zatrzymuję się i zjadam trochę czekolady ze zbawiennej tabliczki, którą żyję od dwudziestu czterech godzin. Potem ruszam dalej, nie zważając wcale na to, że śnieg rozmiękł pod palącymi promieniami słońca, że brodzę w nim do pół łydki, a owe zakryte szczeliny 'zmieniły się: teraz w zdradliwe zasadzki. ' Lodowiec — początkowo przeceniany przeze mnie, teraz lekceważony — wkrótce pokazał, co potrafi. Nagle, tak jak zapadałem się dotąd po kolana, teraz zapadłem się głębiej, — po pas, po barki —/aż raptem poczułem próżnię pod sobą. 21S Trwało to ułamek sekundy i wtedy — równie nieoczekiwa- nie — stanąłem na twardym, zlodowaciałym śniegu. Wokół mnie ciemno i otchłań, tylko nad głową okrągła dziura roz- jaśniana oślepiającym blaskiem słonecznego dnia... Gorącz- kowo, w popłochu, walę czekanem w ściankę szczeliny, czepiam się na oślep śniegu i szczęśliwie wyłażę na zewnątrz. Leżę na brzuchu — bo czuję instynktownie, że tak jest naj- bezpieczniej — i usiłuję zrozumieć, co się właściwie stało. Zorientowałem się, że wpadłem do szczeliny z wierzchu zupeł- nie niewidocznej. Zatrzymałem się wyjątkowym 'zbiegiem oko- liczności na mostku śnieżnym, uformowanym wewnątrz szczeli- ny. Mostek był twardy, bo słońce tam nie dochodzi, i dzięki temu utrzymał mnie. Przez otwór wybity moim ciałem zieje czarna pustka. Nie wiem, jak głęboka była szczelina. To pew- ne, że gdyby nie ten zbawczy most, zabiłbym się na miejscu albo też, doleciawszy nawet jakimś cudem żywy do dna, byłbym skazany na powolną śmierć. W tej bowiem części lodowca rzadko kiedy zjawia się alpinista i szansa znalezienia mnie równała się zeru. Wstałem ostrożnie i począłem szukać obejścia szczeliny. Posuwałem się z wolna, każdy krok sondując czekanem. Jeśli chodzi o lodowce — ten dzień nauczył mnie bardzo wiele. Przede wszystkim ostrożnego posuwania się w nie- bezpiecznym terenie. Nie tylko 'tego zresztą. W piętnaście minut po wypadku raptem zacząłem „widzieć" wszystkie zakryte szczeliny, to jest raczej intuicyjnie domyślać się, gdzie są, gdzie mogą być i w jakim kierunku przebiegają. Południe dawno minęło. Już z daleka zobaczyłem deli- katną linię szlaku, rysującą się poprzez nieskazitelnie białe płaszczyzny śnieżne. Zbiegała gdzieś z przełęczy Riffitor i szła dalej ku schronisku Oberwalder. Zjadam resztki czeko- lady i wlokę się zrezygnowany w kierunku szlaku. Czuję się przytłoczony ogromem i pustką, znużony beznadziejnością poszukiwań, wyczerpany upałem i długim marszem. Dotarłszy do wydeptanej poprzez śnieg ścieżyny siadam znowu. Nie imam się co spieszyć. Schronisko jest już niedaleko, ale nie- 214 czeka w nim nic na tego, który ma dwadzieścia groszy austriackich w kieszeni. Mam za to jeszcze papierosy — za- palam jednego z nich. Od Riffitor idzie ktoś w moją stronę. Przyglądam mu się obojętnie. Gdy zbliżył się na odległość głosu, zadaję mu stereotypowe pytanie: — Nie widzieliście przypadkiem polskich alpinistów? — Widziałem — pada sensacyjna odpowiedź. Zrywam się na równe nogi. •— Gdzie?! — krzyczę z całej siły. Otrzymuję odpowiedź w tak łamanej niemczyżnie, a przy tym tak znajomym głosem, że zaczynam bacznie wpatrywać się vi mego rozmówcę... — Ależ tak! — krzyczę biegnąc ku niemu. Doprawdy, cudowne spotkanie! Był to Zdzisław Dąbrowski, jeden z członków polskiego obozu! Ściskamy się serdecznie. Nie spodziewali się mego przyjazdu. — Gdzieżeście założyli obóz? — pytam się zaraz ciekaw rozwiązania zagadki dręczącej mnie od dwóch dni. — O pięćdziesiąt kroków od Oberwalderhutte. Mimo woli zakląłem. Tego już naprawdę nie mogłem przypuszczać. — Jak to, ja was szukam po najgorszych wertepach, a wy siedzicie tutaj — obok schroniska?! — Ano, tak jakoś uchwaliliśmy, że będzie wygodniej — odpowiada. Nie minęło pół godziny, gdy wśród okrzyków zdziwienia wkraczałem pomiędzy namioty towarzyszy. Rozpoczęły się hałaśliwe i trochę bezładne opowiadania, a tymczasem ko- ledzy krzątali się wokół rozgrzanego prymusa i gotowali dla mnie obfity obiad. Znalazłem obóz i towarzyszy — a więc „podróż w nie- znane" skończona? Ależ nie! Właściwie dopiero się zaczęła. Nie znany był mi lodowiec —- łatwy lodowiec Pasterze — 215 zanim po raz pierwszy wkroczyłem nań nieśmiałą stopą. Poznałem go wzdłuż i wszerz, poznałem zdradliwe niebez- pieczeństwo szczelin. Ale to był zaledwie początek. Wszystko mam przed sobą i wszystko jest jeszcze nie znane. Prze- dziwne labirynty seraków, tęczowo opalizujące w słońcu jak zamki wyśnione z bajki. Ogromne, śnieżne pustynie, bez śladu życia — w słoneczne południa upalne jak Sahara. Gładkie jak tafla ślizgawki, strome żleby i rynny, skute błyszczącym lodem. Zakamarki skalne i skały groźnie pię- trzące się nad głową. Lawiny. Powietrzne granie — wy- rzeźbioine ze śniegu krawędzie ostre jak nóż. W białej pustce, gdzieś pod Riffitor, zakładałem mój pierwszy w życiu alpej- ski szlak, ze wzruszeniem stawiając stopy w świeżo spadłym, nieskalanym śniegu. Na lodowych stromiznach uczyłem się rąbać czekanem pierwsze w życiu stopnie. Poznawałem wiel- kość Alp, odległości i przestrzenie. Na zwyczajnej, łatwej drodze na Grossglockner opadałem z sił, nie przyzwyczajony do pokonywania wielkich alpejskich różnic wzniesienia, nie przyzwyczajony do szybkiego tempa marszu. Poznałem pie- kący żar słońca i wiatr, deszcz, śnieżycę, mgłę i burze. W namiocie nad lodowcem Pasterze, przy krwawo zacho- dzącym słońcu, w upiornym, stalowoniebieskim blasku skał i lodów, po raz pierwszy w życiu walczyłem ze wściekłymi atakami fóhnu. Wiał całą noc i całą noc szarpał, łopotał zawzięcie ściankami naszego schronienia. A potem rozpoczęły się długie dni niepogody. Mgła, pozwalająca zaledwie widzieć plecy idącego przodem towa- rzysza, udaremniła pierwszy atak na rynnę Pallaviciniego. We trójkę z Korosadowiczem i Staszlem lawirowaliśmy wtedy w plątaninie lodowych złomisk na progu kotlinki Inneres Glocknerkarr. Później siedzieliśmy cierpliwie nad czeluścią szczeliny brzeżnej, czekając — a nuż się trochę rozwidni? Padający śnieg wypłoszył nas z powrotem do obozu. Nasze namioty przemakają haniebnie. Długotrwałe deszcze stają się udręką. Przenosimy się wreszcie do wysoko położonego schroniska. Tu znów sypie bezustannie śnieg. 216 Zagrzebuje wszystkie szlaki: .te wiodące w górę i te scho- dzące w dół, ku cywilizacji. Gdy wychodziliśmy ze schroniska, wszyscy trzej związani liną, zaledwie zdołaliśmy otworzyć drzwi, tak je zasypało. Pod Riffitor godzina za godziną brniemy do pół uda w śnieżnym puchu. Wiatr wznosi tumany pyłu, mgła zakrywa wszystko. Białość wokoło jest już tak niesamowita, że sami pytamy się siebie, gdzie jesteśmy: czy w górach, czy w pod- biegunowej pustce — na ziemi, czy w obłokach? Gdy dotar- liśmy na przełęcz, mgły się rozpełzły i ukazał się świat nowy: doliny i szczyty wybielone świeżym śniegiem, iskrzące się w słońcu. Doliny i szczyty dotąd nie widziane. Podróż w nieznaa-ie trwała. ALPY W ŚNIEŻYCY S. /ciężka wiła się monotonnymi zakosami. Szeroka, rozło- żysta dolina Kaprun zostawała coraz niżej pod nami. Dno jej pokryte gęstą, zieloną trawą przerzynał potok. Wypły- wał z czoła lodowca i pełznął leniwie w dziesiątkach bocznych łożysk, tworząc delty, rozlewiska, młaki i bagna — praw- dziwą udrękę dla wędrowca. Dopiero z progu doliny rzucał się gwałtownie w dół w majestatycznej kaskadzie. Wyżej — ponad zielonością — wypiętrzały się śnieżne wierzchołki. Po nich pełgały chmury. Dwudniowy odpoczynek w Moserboden — gospodzie tury- stycznej w dolinie Kaprun — zrobił swoje. Szło mi się lekko i dobrze, chociaż po niedawno przebytej grypie daleko mi jeszcze było do normalnej formy. Pobyt w Moserboden nie był zresztą dobrowolny. W ciągu ostatnich dni lało tak haniebnie, że nie pozostawało nam nic innego, jak skracać sobie czas grą zwaną „Kanonenspiel" (dosłownie „gra w armaty"), a będącą czymś w rodzaju 217 futbolu stołowego. Z zapałem uganialiśmy się po salce, usiłu- jąc gęstą kanonadą sprężynowych armatek wpędzić piłkę do miniaturowych bramek. Wieczory spędzało się w biblio- tece na wertowaniu książek i czasopism. Znudzeni takim trybem życia, postanowiliśmy we trójkę z Korosadowiczem i Staszlem przenieść się do Schweiger- haus — schroniska górskiego, położonego o 800 metrów wyżej — i mimo nieszczególnej pogody popróbować przejścia północno-zachodniej ściany Wiesbachhomu. Trzeba przyznać, że postawiliśmy sobie zadanie wcale nie- łatwe do wykonania. Gdy około roku 1925 słynny alpinista niemiecki, Willy Welzenbach, rozpoczął szturm, na szereg urwisk alpejskich, uznawanych dotąd za „absolutnie nie- dostępne" — ściana Wiesbachhomu była jedną 'z pierwszych jego rekordowych wspinaczek. Groźna sława tej nadzwyczaj trudnej drogi wzrosła jeszcze, gdy w roku 1931 zabił się na niej młodziutki Toni Schmidt, zdobywca straszliwej północnej ściany Matterhomu. Sam Welzenbach również 'zginął śmier- cią górską w burzy śnieżnej, gdzieś na podniebnych graniach himalajskiej Nanga Parbat, w czasie tragicznej wyprawy niemieckiej 1934 roku. Dla nas północna ściana Wiesbachhomu — to coś więcej niż głośna ,z trudności i niebezpieczeństw wspinaczka. To pierwsze prawdziwie alpejskie i po alpejsku trudne przed- sięwzięcie, które podjęliśmy. Pogoda napełniała nas niepokojem. Wprawdzie przed po- łudniem rozjaśniło się nieco i deszcz przestał padać, ale pułap chmur wisiał wciąż nisko nad ziemią — ciężki, oło- wianoszary. Nie zdążyliśmy dojść do schroniska, gdy począł sypać śnieg. Jakżeż różnił się Schweigerhaus od schronisk, a raczej hoteli alpejskich, które poznaliśmy dotychczas! Położony wysoko, na niewielkiej platformie kolosalnej skalistej grzędy, górował wyniośle nad całym otoczeniem doliny Kaprun. Tuż — za nikłą metalową balustradą — rozwierały się otchła- 218 nie północnych ścian Bratschenkopfu i Glockerinu. Dalej, 'W wieczornym mroku i śnieżnej zadymce, ginęła majesta- tyczna panorama od Eiskógele aż po Kitzsteinhom. Tutaj już nie dosięgał hałaśliwy rozgwar turystów z dobrze wypcha- nymi portfelami. Nie spotykają nas na progu krytyczne spojrzenia gospodarzy, starające się odgadnąć, co też mogą zawierać nasze kieszenie. Tu zapowiedź, że jutro będziemy atakować północną ścianę Wiesbachhomu, czyni z nas od razu miłych i pożądanych gości. Do świtu brakowało kilku godzin, gdy opuszczaliśmy schronisko. Po ciemku jeszcze wspinamy się po klamrach i łańcuchach, w które hojnie wyposażono górne partie grzędy wiodącej na grań. Świt zastaje nas już na niewybitnej turni, zwanej Fochezkopf. Stąd biegnie ostra, śnieżna grań i ginie w chmurach. To Kaindigrat — łatwa i najbardziej uczęszczana droga na Wiesbachhorn. Stąd także po raz pierwszy odsłania się widok na nasz cel dzisiejszy — pół- nocną ścianę. Wygląda diabelnie stromo i niedostępnie. Jednostajna zerwą śnieżna, przecięta w środku ciemniejszym pasem od- słoniętego lodu. Nie stromość nas jednak niepokoi. Niepo- koją raczej liczne ślady po spadłych lawinach, widnie- jące u stóp ściany. Przykrym stokiem śnieżnym schodzimy z grani na lodowiec i ruszamy do szturmu. Ściana, wyglądająca z daleka tak groźnie i niedostępnie, z bliska okazała się 'znacznie mniej stroma. Na lodzie leżała warstwa świeżego śniegu. Cienka wprawdzie, ale stwardniała od rannego mrozu, utrzymuje nas doskonale, uwalnia od konieczności rąbania stopni i zmniejsza prawdopodobieństwo lawiny. Z rakami umoco- wanymi do butów posuwamy się szybko w górę, a tylko co 30 metrów (bo taką długość ma nasza lina) wbijamy hak dla asekuracji i wykuwamy stopień, aby nogom dać wypoczy- nek. Nachylenie ściany nie przekracza tu chyba 40 stopni. Jesteśmy prawie rozczarowani łatwością terenu. Wiemy Jednak, że główną przeszkodą będzie pas lodu o nachyleniu 219 blisko 80 stopili, przecinający w połowie ścianę. Pokonanie go przez Welzenbacha było ongiś w świecie alpinistycznym nie lada sensacją. Cóż, kiedy na owym uskoku zawiedliśmy się do reszty. Nie miał on z pewnością nawet 60 stopni nachylenia! Jest to wprawdzie bardzo stromo, ale nie tegośmy się spodziewali. Cała trudność sprowadzała się do. rąbania stopni na przestrzeni 40 lub 50 metrów. Nie należy jednak sądzić, abyśmy mieli do czynienia z jakąś przesadną reklamą czy mistyfikacją zdobywców. Bynajmniej! W czasach Welzenbacha uskok był z pewnością taki, jak go opisywał, a nawet może cała ściana była znacz- nie bardziej pionowa. Trzeba jednak pamiętać, że materia- łem, z którym 'mieliśmy do czynienia, nie była skała, tylko lód. Niestały, podatny, plastyczny lód — nieskończenie wolno, ale nieubłaganie spływający z wierzchołków w doliny. Trzeba pamiętać, że teren lodowy może się zmienić nawet z roku na rok: z trudnego na łatwy, z łatwego na niedostępny. Jeszcze nie zdążyliśmy wyrąbać pierwszych stopni w ścian- ce, kiedy ze zwisającego nisko nad naszymi głowami czar- nego zwału chmur poczęły padać pierwsze płatki śniegu.. Jeszcze chwila — i powietrze rozbłysło dokoła liliowonie- bieskim światłem elektrycznych wyładowań, a z nieba sypnęło gradem. Rozpoczęła się burza, a dla nas dopiero teraz—walka. Po kilku zaledwie minutach grad zmienił się w gwałtowną śnie- życę. Śnieg zsuwał się szeleszczącym strumieniem po stoku; w jednej chwili zasypał stopnie tylko co przez nas wyrąbane. „Jeżeli to potrwa jeszcze godzinę — całe zbocze zjedzie w dół wraz z nami" — myślał po cichu każdy z nas trzech, patrząc z niepokojem na rosnącą z chwili na chwilę warstwę świeżego śniegu. Dziwne to było połączenie: zadymka śnieżna i błyskawice. Pioruny biły gęsto jeden po drugim — to gdzieś daleko, to tuż obok nas. Dolinę wypełniał bezustanny grzmot. Przewalał się poprzez lodowce, dźwigał na wierzchołki, przetaczał przez przełęcze. Spotęgował się do takiej orgii hałasu, że aby po- 220 inieć się z towarzyszami, 'trzeba było krzyczeć im wprost cha. Niebieskie błyski otaczały nas zewsząd. Atmosfera tak przesycona elektrycznością, że z metalowych dzio- naszych czekanów tryskały snopy bladoliliowych iskier. •ro zakończonych haków, wiszących u pasa, biły minia- re pioruny. Wszystko, co mieliśmy z metalu, stało się źródłem krótkich spięć. Nawet włosy na głowie podno- iię pod kapturami wiatrówek z cichym trzeszczeniem. ot piorunów i ryk burzy coraz się wzmagał. ,iśmy się na oślep prosto w górę. Wierzchołka nie wi- 'any, bo wszystko, co było o kilkadziesiąt kroków od okrywały chmury. Nie wiedzieliśmy, jak daleko mamy J i do szczytu Wiesbachhornu, ale czuliśmy wzrastającą b;ć grani po coraz silniejszych wyładowaniach elek- ti ych, które szarpały trzymane w ręku czekany. krótki moment odsłonił się blisko nas skrawek grani •K grat, zbiegającej ze szczytu. Nie namyślając się skrę- ca ku niej. Wierzchołek jest już niedaleki i łatwy do os1 ęcia, ale wejść na niego — znaczyło znaleźć się w jrum burzy elektrycznej, a tego właśnie pragnęliśmy uni^. Nyrani nie zatrzymujemy się już ani chwili i pędzi- my ^ w dół na łeb, na szyję. Galopem przebiegamy przez Focheopf. Burza elektryczna dogania nas i tutaj. Gdy na krótk&hwilę zatrzymujemy się, by zdjąć z nóg raki — śnieg kończcie tutaj, dalej są już skały — kolce raków tryskają znowu skrami. Jeszcze nisko w dole, na klamrach spadzistej grzędy .trzaskające ogniki elektryczne naglą nas do pośpie- chu. Al gościnny Schweigerhaus jest już niedaleko. Jeszcze krótki z^zd -na .butach łagodnie nachylonym polem śnieżnym, jeszcze ^ka kroków po skałach i jesteśmy na miejscu. W przedsionku schroniska — przemoczeni i zziębnięci — skostniałymi palcami długo rozplątywaliśmy węzły liny, któ- rą dotąd byliśmy razem związani. Lina zamieniła się w ja- kiś sztywny^ oblodzony drut. Przez otwarte drzwi izby jadal- nej biło rozkoszne ciepło. 221 Idącego Posu- zonych ; grzę- głazy. i.roz- ; obok j pod >ardzo •mina, ie na - nie wia- liśmy Liśmy 'Q __ 'koło. spo- ;nne. wy- lieba tako de- pa- żne, się dko ejś- ale ny. vy- ro- '23 Następny dzień zużyliśmy na powrót do Moserboden i odpoczynek. Wieczorem wypogodziło się na tyle, że można było spodziewać się kilku dni dobrej pogody. Postanowiliśmy wobec tego popróbować wejścia na Glockerin, piękną lodo- wo-skalną, północną jego ścianą. Ścianę tę liczącą 800 metrów wysokości przeszedł jako pierwszy wspomniany już po- przednio Welzenbach. Od tego czasu nikt jeszcze tej drogi nie powtórzył. Nasze więc przejście miało być dopiero drugie. Ponieważ prowiant mieliśmy na wyczerpaniu, musiałem na drugi dzień po zejściu ze Schweigerhausu udać się do miasteczka położonego u wylotu doliny Kaprun i odnowić zapasy żywności. Tego samego dnia przy pięknej pogodzie Karpiński i Pierzchała powtarzali nasze wejście północną ścianą Wies- bachhornu i — jak się później dowiedziałem — powiodło się im to w zupełności. Przeszli ścianę w doskonałej formie i w czasie krótszym niż my. Znowu nocą wychodzimy ze schroniska w Moserboden. Znowu w ciemnościach błąkamy się po piargach i usypiskach i o szaro bielejącym świcie lawirujemy wśród szczelin nie- wielkiego lodowca, leżącego pod stopami Bratschenkopfu i Glockerinu. Stożek zbitego w bryły śniegu — pozostałość po spadłej lawinie — ułatwia nam przejście przez szczelinę brzeżną. Nad nami wznosi się stromy żleb. Spod śniegu i lodu ciemnieją w nim czasem skały. Szybko pokonujemy wznie- sienie to na rakach, to znów rąbiąc stopnie. Teraz żleb ścisnął się i zwęził. Z lewej strony przewieszają się nad nim czarne skały. Z prawej — gwałtowne obrywy maleńkiego lodow- czyka, który zajmuje środkową część ściany. Żleb stał się teraz wąskim przesmykiem 'pomiędzy niedostępną skałą a niedostępnym lodem. Trudności, które napotykamy, są znacznie większe niż na Wiesbachhornie. Przesmyk zmusza nas do urozmaiconej wspi- naczki to po skałach, to po lodzie. Mnie przypadla dzisiaj rola środkowego na linie, której zresztą organicznie nie 222 .znoszę. Muszę więc asekurować na przemian to idącego przede mną, to znów idącego z 'tyłu. Jesteśmy już ponad dolnymi obrywami lodowczyka. Posu- wamy się teraz skośnie w prawo w pobliżu przewieszonych wysoko nad naszymi głowami skał kolosalnej grzędy. Z grzę- dy sypią się małe lawinki kamienne lub pojedyncze głazy. Ściana jest krucha i niebezpieczna. Spadający kamień roz- łupuje się w locie na dwoje. Jedna część przelatuje tuż obok głowy Staszla, druga — obok mojej. Idziemy dalej pod groźnym i denerwującym obstrzałem. Tempo mamy bardzo dobre i szybko zbliżamy się do wylotu głębokiego komina, przerzynającego górne partie ściany i wiodącego skośnie na szczyt. Mamy za sobą już blisko dwie trzecie drogi. I teraz jednak — jak tyle razy przedtem i potem — nie mogliśmy przewidzieć kaprysów alpejskiej pogody. Nie wia- domo skąd i kiedy nadciągnęły chmury i zanim zdołaliśmy się spostrzec, począł z wolna sypać śnieg. Gdy stanęliśmy u podnóża komina, znowu — tak jak na Wiesbachhornie — zahuczały pioruny, a zadymka śnieżna rozszalała się wokoło. Grzmoty zatrzęsły Glockerinem i poruszyły leżące dotąd spo- kojnie głazy. Po chwili w kominie ruszyły lawiny kamienne. Szły jedna za drugą w odstępach dwu-, trzyminutowych, wy- miatały do szczętu dno komina, wylatywały na tle nieba czarną, rozpryśniętą fontanną, niby z krateru wulkanu. Schroniliśmy się na skalną półkę, osłoniętą jako tako przed kurniawą i pociskami. Trzeba było powziąć szybką de- cyzję. O dalszym posuwaniu się w górę nie można było na- wet marzyć. Lawiny kamienne, a także lawiny śnieżne, których wobec gwałtowności śnieżycy spodziewaliśmy się lada chwila, odcinały nam drogę na szczyt. Pozostawał tylko odwrót. Odwrót? Tak, ale jak go wykonać? W prawej części ściany widać było względnie łatwe wejś- cie na boczną grań Glockerinu. Łatwe — może niełatwe, ale w każdym razie istniała jakaś możliwość ucieczki ze ściany. Do tego jednak trzeba było wykonać trawers wprost pod wy- lotem plującego lawinami komina; po twardym, wypolero- 223 wanym spadającymi kamieniami lodzie. Rąbanie w nim sto- pni zajęłoby wystarczającą ilość czasu, aby głazy zmiażdżyły nas i zrzuciły w dół. Trzeba więc było przebiec szybko pod wąską gardzielą komina i już poza jego obrębem zatrzymać się i wbić hak. Obaj ze Staszlem zaparliśmy się mocno w skały i chwycili linę. Korosadowicz zszedł kilka metrów niżej, a potem — ufając już tylko kolcom raków — puścił się biegiem po stro- mym, czystym lodzie. Przebiegł trzydzieści metrów, tyle, na ile pozwalała mu długość liny, i stanął 'na moment. Widzieliśmy jego wysiłki, aby utrzymać równowagę i ustać na gładkiej stro- miźnie. Potem zaczął się zsuwać. Z początku powoli, a następ- nie, już leżąc na brzuchu, z piorunującą szybkością zatoczył po lodzie wielki łuk o promieniu trzydziestu metrów. Ściągnę- liśmy, ile się dało, liny, aby skrócić jego upadek. Wyszedł z niego bez szwanku, ale próba skończyła się niepowodze- niem. Droga w kierunku zachodniej grani była odcięta. Pozostawała jeszcze droga w dół. Należało zejść jakieś 100 metrów niżej, aż do pierwszych obrywów lodowczyka. Tam, pod osłoną górnego brzegu wielkiej szczeliny lodowcowej, mogliśmy ponownie próbować trawersu w prawo na grań. Gwałtowność śnieżycy przekraczała chyba wszystkie, jakie kiedykolwiek widziałem. W ciągu może godziny, bo nie wiem dokładnie, jak długo trwała, napadało dobre ćwierć metra świeżego śniegu. Ćwierć metra śniegu, leżącego na czystym lodzie, nie związanego zupełnie z podłożem! Leciutkiego pu- chu, gotowego w każdej chwili runąć w dół! Nie musieliśmy długo czekać. Gdzieś w górnych partiach ściany spełzł łagodnie biały tuman śnieżnego pyłu niby zwiewna chmurka. Potem drugi, trzeci, coraz częściej, coraz większe, z coraz to rosnącym łoskotem. Żleb, którym wspina- liśmy się rano, grzmiał od lawin. Zewsząd sypią się pyłówki. Suną w dół niby macki jakie- goś potwornego, białego polipa, wytrysku j ą w powietrze to chmurą, to kaskadą duszącego śnieżnego pyłu. Teraz już właściwie cała ściana zmienia się w bezustannie płynący po- 224 i l tok. Śnieg wciska się pod ubrania, pod ciemne okulary na oczach, do ust, do uszu — dusi, oszałamia. ' Stoję pod niewielką skałką sterczącą z lodu. Obok mnie Staszel. W skałę wbity jest hak, z którego asekuruję idącego Korosadowicza. Nad głową słyszę grzmot lawiny. Pyłówka idzie prosto na nas. Biały, bezkształtny obłok jest tuż. Przy- ciskam się do skały. Masy śniegu przewalają się przeze mnie, duszą, oślepiają, zbijają z nóg. Kurczowo trzymam się haka, a jednocześnie ściskam linę tak mocno, jak tylko potrafię. Lina szarpie mi się w rękach. Wiem, co to oznacza: lawina zmiotła Korosado- wicza i Staszla. Tańczą oni teraz bezwładnie w śnieżnym wo- dospadzie. Mimo woli myślę sobie, że jeśli szarpnięcia ustaną i poczuję w ręku luźny sznur, będzie to znaczyło, że napór lawiny zwyciężył... •- Koniec. Wygrzebujemy się ze Staszlem spod śniegu, łapie- my powietrze w usta. Oddychamy głęboko. Patrzymy na Ko- Eosadowicza. Jest zdrów i cały. Wypluwa śnieg i klnie po swojemu. Lawina zabrała mu dolną część składanego czeka- na. Oddaję mu swój, a zabieram resztę, która mu pozostała w ręku. Jako środkowemu na linie, łatwiej mi się obyć bez czekana niż obu towarzyszom. ; : Dochodzimy do upragnionej szczeliny. Dolna jej warga tworzy szeroką platformę, górna wznosi się pionowo na kilka metrów. Jeszcze i tutaj — w miejscu zdawałoby się zakry- tym od lawin — jakaś zabłąkana pyłówka dopada Korosado- wicza, zasypuje wraz z głową i tworzy nad nim spory kopiec. Ma on dzisiaj rzeczywiście pecha. Dziwne to może się wydawać w tych okolicznościach, ale przygoda ta rozśmieszyła nas wszystkich. Posuwamy się poziomo w prawo i wkraczamy w seraki lodowczyka. Lawirujemy wśród nich jakiś czas. Zbawcza grań wydaje się już niezbyt daleka. Niestety, głęboka otchłań szczeliny, nie dającej się w żaden sposób obejść, odcina nas od niej bezapelacyjnie. Odwrót odcięty i tutaj. Jesteśmy w pułapce. - 15 — W. Żuławski 225 Dziwaczna sytuacja! Na tej samej wysokości, na której jesteśmy, oddzielone od nas tysiącem metrów powietrza, znajduje się schronisko Schweigerhaus. Widzimy je dosko- nale. Wydaje się tak bliskie, jeszcze bliższe, niż jest w rze- czywistości. W takiej chwili mimo woli zazdrości się ptakom skrzydeł. W dole, też nie więcej niż kilometr lub dwa w linii po- wietrznej, widać wyraźnie zabudowania Moserboden. Tam są nasi koledzy, niepokoją się o nas i chcą nam pomóc. Na wy- bielonej świeżym śniegiem ścianie mogą obserwować dokład- nie każde nasze poruszenie. Karpiński z lornetką przy oczach nie odchodzi od okna, krzyczy, gestykuluje. Widzi to, czego my niestety nie widzimy, że ku grani pomiędzy serakami przejścia nie ma. Chciałby wprost pofrunąć na ścianę i zako- munikować nam swe spostrzeżenia. Oddycha z ulgą, gdy zawracamy znad szczeliny. Chcą wyjść nam na pomoc, ale cóż, kiedy żleb w dolnych partiach ściany — jedyna droga, którą się można ku nam dostać — grzmi i huczy. Lawiny pędzą w nim jedna za drugą. Zmiotłyby każdego. Ale my przecież nie możemy tu siedzieć całe życie! Lawi- ny, nie lawiny — innej drogi nie ma. Trawersujemy w lewo do żlebu. Czuję się wyraźnie źle. Poruszam się coraz sztywniej i stopniowo popadam w apatię. Dokucza mi obtarta kilka dni temu noga, wytrąca z równowagi rola środkowego na linie, której wybitnie nie lubię. Wreszcie, co tu ukrywać, miałem po prostu swój słaby dzień. Widocznie nie osiągnąłem jeszcze dobrej formy po przebytej grypie. Kilka szorstkich napomnień ze strony towarzyszy postawiło mnie na nogi. Staram się przynajmniej nie opóźniać tempa wspinaczki. Ostatnia droga odwrotu, jaka nam pozostała, droga niemal desperacka, bo zejście' żlebem, w którym koncentrowało się nasilenie lawin, nasuwała poważne trudności. Od żlebu od- dziela nas prawie pionowa ścianka obrywu lodowczyka, którą trzeba było przetrawersować poziomo; Pocieszamy się za to, że grzmot lawin w żlebie powoli się zmniejsza, a chwi- 226 • lami ustaje zupełnie. Widać świeży śnieg zsuną? się już z bardziej stromych partii ściany. " .^ r" "' Korosadowicz czyni cuda: rąbie stopnie, wbija haki i po- woli przegryza się przez ściankę. Trwa to długo, ale wreszcie wszyscy trzej dochodzimy do skraju żlebu. Teraz zaczynamy schodzić. Ciężkie to było schodzenie. Na lodzie utrzymała się spora warstwa miękkiego, lepkiego śniegu. Tworzył on pod stopa-' mi wielkie, nieforemne bryły. Nie pozwalał zębom raków na choćby iluzoryczne zaczepienie o twardy lód. Sam śnieg nie był na tyle spoisty, aby dostatecznie utrzymywać ciężar na- szych ciał. Jedynie mocny dziób czekana zaczepiał się o lód i dawał jakie takie oparcie. O żadnej asekuracji nie było mowy. Zajęłaby zbyt wiele czasu, a pośpiech był konieczny, bo niebezpieczeństwo lawiny wisiało ciągle nad nami. Szliś- my więc wszyscy trzej równocześnie, byle szybciej. Upadek jednego z nas porwałby zapewne obydwóch pozostałych, nie przygotowanych na szarpnięcie. Nerwy były napięte do ostatnich granic. Nie umiałbym powiedzieć, jak długo trwało zejście. Za- pewne nie więcej niż godzinę lub dwie, choć wydłużało się w nieskończoność. Wreszcie ujrzeliśmy sterczącą w środku żlebu wysepkę skał. Szliśmy ku niej w zapadającym coraz gęściej mroku. Przyjemnie jest czuć pod stopami twardą, niewzruszoną skałę. Zwłaszcza gdy znajdzie się na niej płaską, wygodną platformę, nieźle osłoniętą przed lawinami śnieżnymi i ka- miennymi. Dobre miejsce do spędzenia nocy. Do podnóża ściany było już właściwie niedaleko, ale zejście tym razem po ciemku przedstawiało zbyt wielkie ryzyko. Biwak był niewesoły. Przemoknięci, zesztywniali z zimna, wyczerpani całodzienną walką, siedzieliśmy w wielkiej, gu- mowej kopercie, która tylko słabą ochronę dawała przed noc- nym mrozem. Na gumowych ściankach skraplał się oddech i po pewnym czasie czuliśmy się jak w zimnej kąpieli. Kilka landrynek — to wszystko, co mieliśmy do zjedzenia. W do- 227Ciatku, przez jakieś nieszczęsne zapomnienie, nikt z nas nie zabrał zapasowych zapałek, Te, które mieliśmy w kieszeni, rozpłynęły się dosłownie. Ze złością patrzyliśmy na bezuży- teczną paczkę papierosów i woreczek pełen tytoniu do fajki. Szczęście to prawdziwe, że po nocy, choćby najdłuższej, następuje dzień. I że za dnia można sztywnymi z chłodu pal- cami włożyć zamarznięte buty, przypiąć raki i zejść w labi- rynt szczelin lodowca. Jeszcze godzina lub dwie wysiłku? Nie, raczej radosnego oczekiwania na ciepłą izbę schroniska, na wesołe powitania stroskanych kolegów. Godziny marzeń o jedzeniu, suchym ubraniu, o wypoczynku i śnie. Mógłby kogoś dziwić nasz dobry humor mimo poniesionej porażki. Porażki? Protestuję. Odwrót nie zawsze oznacza klę- skę. Nie było w naszej mocy wejść na szczyt, ale w tych okolicznościach zejść mimo wszystko, zejść o własnych siłach i w dobrej formie — to 'właśnie jest zwycięstwo. ' ALPY W SŁOŃCU G, ^J" dy w odległości.-kilku miesięcy czy kilku lat zajmujemy się rozpatrywaniem wspomnień chwil spędzonych w górach, wtedy najsilniej przyciągają myśl dwa przeciwne sobie ro- dzaje przeżyć. Pierwszy — to wspomnienia dni walki, walki z niepogodą; zimnem, skałą, lodem, własnym wyczerpaniem. Dni takich jest we wspomnieniach sporo. Mają w sobie siłę ogromną, niemal dramatyczną. Mają w sobie moc piękna, patos i monumentalność. W bezsenne noce stają czasem przed oczyma w nieubłaganej grozie. Są także inne dni. Dni pełne powietrza i słońca. Spokoju, pustki, surowej ciszy. Lodowce oślepiają bielą. Gdzieniegdzie tylko czernią się skały. W południe żar słońca dochodzi do zenitu, spala skórę, rozleniwia. Gdy wyjdziesz na szczyt — w dole, poniżej linii śniegów, zobaczysz doliny. Soczysta zie- 228 leń alpejskich hal, niżej są lasy. Doliny ciągną się jeszcze dalej. Gdzieś tam u ich krańca są wsie, miasteczka. Ale ich już nie widać. Zakrywa je leciutka, niebieskawa mgiełka. To są dni radości. Gdy myślę o pierwszym moim pobycie w Alpach, staje mi przed oczyma białe piekło na północnej ścianie Glockerinu: burza śnieżna, lawiny sunące na nasze głowy, niby kolosalne śnieżne wodospady. Odwrót. Schwytani jak w pułapkę, chce- my za wszelką cenę uciec ze ściany. Próbujemy tu i tam. Biwak. Burza gradowa, śnieżna i elektryczna na Wiesbach- hornie. Na Riffitor brniemy w puszystym, świeżo spadłym śniegu. Świat ginie w mlecznych obłokach. Takich dni było najwięcej. Ale później, już pod koniec, zaczęły się inne, pełne słońca. Nic ich zresztą nie zapowiadało w chwili, gdy opuszczaliś- my Heiligenblut, uroczą mieścinę górską, malowniczo poło- żoną u stóp Grossglockneru, żegnając spojrzeniem piękny, starożytny kościółek z XI wieku. Jeszcze następnego dnia rano, w chwili gdy dochodziliśmy do Oberwalderhlitte, po- goda nie wróżyła nic dobrego. W schronisku nastąpiło roz- stanie. Zegnałem się z Korosadowiczem i Staszlem, towarzy- szami tylu wspólnych wypraw tatrzańskich, a ostatnio i alpej- skich. Wraz z Tadeuszem Bernadzikiewiczem mieli tu pozo- stać i jeszcze raz zaatakować rynnę Pallaviciniego na Gross- glocknerze. Ja zaś z kolegami: Karpińskim, Pierzchała, Dą- browskim, Grońskim i Tadeuszem Ostrowskim, miałem prze- maszerować na drugi kraniec Wysokich Taurów, do odle- głej grupy górskiej Venediger. To, po czym dotąd deptaliśmy w różnych kierunkach — okolice lodowca Pasterze z Grossglocknerem i dolina Kaprun — stało się już dobrze znane. Co więcej, znużyła nas brutalna cywilizacja, która się tam niemal wszędzie wdzierała. Zwłasz- cza okolice lodowca Pasterze były pod tym względem niekie- dy okropne. Hałaśliwe tłumy ludzkie spotykało się na wszyst- kich łatwych szlakach; tłumy te zapełniały schroniska, a zwłaszcza niżej położone hotelowe domy turystyczne. Od 229 Franz Josefs Hohe płynęły cały dzień ryki syren samochodo- wych i warkot motorów. Nocą nękały nas eksplozje. To dy- namitem wysadzano skały, aby przedłużyć szosę, aż gdzieś pod Fuscherkarkopf. Z tego gwaru i wrzasku rojowiska ludz- kiego przełęcz Odenwinkelscharte wyprowadziła nas jak wro- ta na świat. Rozpoczął się niezapomniany trzydniowy marsz. Tuż za Odenwinkelscharte opuściła nas niepogoda. Została nad lo- dowcem Pasterze, jakby chcąc zasłonić barbarzyństwa, któ- rych dokonywano na górskiej przyrodzie. Wszystko, co leżało za przełęczą, było ciche, bezludne, zalane słońcem i nowe. Pamiętam pierwszy nocleg w namiotach na lodowcu Oden- winkeikees. Od lodu tak ciągnęło zimnem, że musieliśmy wyjść ze śpiworów i położyć się na wierzchu, aby warstwa dzieląca nas od ziemi była grubsza. Po nocy przepiękny wschód słońca: różowawy blask na lodowych zerwach Eis- kógele, wystrzelający ponad świetliste obłoki. Rudolfs- hutte — ostatnie schronisko na naszej trasie, przed dojściem do Yenedigeru. A dalej cudowna wędrówka lodowcem na przełęcz Granatscharte. Lodowiec kipi od słońca. Z przełęczy otwiera isię znów inny świat. Wielkie i puste doliny, łańcu- chy górskie o mocnej, granitowej skale. Zieloność traw. Sta- wy, jeziora. Ani śladu 'schronisk i ścieżek. Coś niby Tatry, tylko większe i opuszczone przez ludzi. Nasz szlak, biegnący graniami, trochę jak tatrzańska Orla Perć, jest jedną dobrze utrzymaną ścieżką. I znów biwak. Namioty postawiliśmy na progu odludnej dolinki. Próg urywa się stromo; gdzieś głęboko pod stopami, o tysiące metrów — niziny. Nasz obóz króluje nad światem. Rankiem idziemy dalej. Maszerujemy na podniebnych gra- niach, a droga otwiera oczom coraz to nowe szczyty, prze- łęcze, doliny... Mijamy Zielony Staw o zjadliwie szmaragdo- wej wodzie, Czarny Staw, ukryty w dzikim kotle górskim, a wreszcie pod wieczór zjawia się daleko, na tle nieba sub- 230 telna, biaława piła szczytów Yenedigeru jak nieuchwytne widmo z zaświatów. Jeszcze ostatni biwak, a po nim pół dnia marszu. Biały zarys wierzchołków grupy Yenediger staje się coraz bliższy i coraz realniejszy. Niedługo już wkraczamy na lodowce. Skalistą Granatspitzgruppe zostawiliśmy poza sobą! Skaczemy poprzez szczeliny lodowca Wiltragen. Jeszcze jedna niewysoka przełęcz i jesteśmy u celu. Tuż pod nami leży niewielkie schronisko Neue Pragerhutte. O sto lub dwieście metrów niżej maleńki stawek i zielona łączka po prostu zapraszają do założenia obozu. W ostatnich dniach czułem się doskonale. Osłabienie i wszelkie dolegliwości zniknęły i byłem w doskonałej for- mie. W czasie trzydniowego marszu z grupy Glockner do .grupy Venediger nie omijałem żadnej okazji, aby zboczyć ze ścieżki i zwiedzić leżące w pobliżu szczyty. Wśród towarzy- szy z tego okresu najmilej wspominam Adama Karpińskiego. Uzadko z kim chodziło mi się tak dobrze. Decydowała o tym zapewne zgodność naszego tempa marszu i tego, co obydwaj -odczuwaliśmy pnąc się w górę lub z wierzchołków patrząc w doliny. Z nim to właśnie robiłem krótkie wypady na roz- liczne szczyty grupy Granatów: Sonnblick, Granatspitze, 3-iandeck... Zaledwie też ustawiliśmy namioty nad stawkiem i otwo- rzyli plecaki, już snuliśmy z Karpińskim wysokogórskie plany na dzień następny. Po naradzie obraliśmy za cel niewysoką -wprawdzie, bo około 300 metrów liczącą, ale efektowną pół- nocną ścianę Schwarze Wand (3512 m). O drugiej po północy brutalnie zaterkotał budzik. Spać -mi się chciało straszliwie, do wstawania nie miałem naj- mniejszej ochoty, toteż z niepokojem spoglądałem na towa- rzysza. Niepokój był na szczęście bezpodstawny, bo Karpiń- ski nie dawał się tak łatwo wyrwać ze snu. Nie potrzebuję dodawać, że skoro terkoczące niebezpieczeństwo ucichło, zasnąłem ponownie, tłumiąc z powodzeniem wyrzuty sumie- nia. W rezultacie zbudziliśmy się obaj około dziewiątej wy- 231 spani i w nastroju szturmowym. Nic to nam zresztą nie mo- gło pomóc, bo w Alpach o tej godzinie za późno jest gdzie- kolwiek iść. Czekał nas zatem dzień pełen radosnego leni- stwa i obżarstwa, tych dwóch spośród grzechów głównych, które w górach nabierają szczególnego uroku. Tymczasem, pomimo wszystko, o godzinie dziesiątej opu- ściliśmy namioty. Po prostu zrobiło nam się żal wspaniałej, sierpniowej pogody. Wyszliśmy pod skromnym pretekstem zrobienia kilku zdjęć filmowych na lodowcu, od wypadku jednak wzięliśmy ze sobą linę, młotki i parę haków. Kiedy o jedenastej znaleźliśmy się na skraju lodowca Schlattenkees, z Grossvenediger (3660 m) — najwyższego szczytu tej części Alp — wracały już do schroniska całe grupy turystów. Jeden. z przewodników widząc, że idziemy do góry, namawiał, aby- śmy zawrócili, gdyż na odwiedzenie Grossvenediger nawet zwykłą, łatwą drogą jest już o wiele za późno. Ponieważ. nasze utajone plany były daleko bardziej ambitne, mogliśmy z czystym sumieniem uspokoić poczciwca, że na Venediger na pewno nie pójdziemy. Wobec wyrzeczenia tej solenne} obietnicy nie pozostawało nam nie innego, jak związać się liną i wziąć kurs na lewo... wprost pod północną ścianę Schwarze Wand. Wkroczyliśmy w labirynt złomisk Schlattenkeesu. Lodowe turnice, lodowe korytarze i zaułki, skoki nad szczelinami ziejącymi pustką, białość tak oślepiająca, "że o zdjęciu cie- mnych, alpejskich okularów nie mogło być mowy. Słońce płonące na granatowoczarnym, przez kontrast ze śniegiem, niebie — była to podróż po kramie światła i nieznanych. czarów. Szliśmy wolno, bez pośpiechu, zatrzymując się pod byle pretekstem. To było zbyt piękne, ażeby przejść obojętnie. Filmujemy. Każda ściana, do której się z daleka podchodzi, ma jedną niebezpieczną właściwość: im jest do niej bliżej, tym mniej groźnie wygląda. Wszystko, co z odległości wydaje się pio- nowe, teraz — widziane w skrócie — przestaje nas niepo- 232 koić. Pionowa ściana zmienia się w pozornie niewinne zbo- cze. Całkiem z bliska ściana „kładzie się" i po prostu za- prasza do wejścia. Tak właśnie było pod północną ścianą Schwarze Wand. Ściana „położyła się" całkowicie. Naturalnie wiedzieliśmy z doświadczenia, że jest to tylko złudzenie. W przewodniku po Wysokich Taurach nie było opisu zamierzonej przez nas drogi. A więc pierwsze przejście? Tym lepiej — szkoda tylko, że nie wiemy, ile czasu może nam zająć przebycie wypełnionego lodem żlebu, który, wy- biegając tuż obok wierzchołka, wskazywał naturalny kieru- nek naszej drogi. Po krótkiej naradzie, po rozważeniu wszyst- kich za i przeciw, włożyliśmy raki i —o godzinie drugie} piętnaście po południu weszliśmy w ścianę. Przez pierwsze 30 metrów prowadził mój towarzysz, następnie ja, i tak na zmianę rąbaliśmy stopnie w stromym lodzie lub szukaliśmy chwytów w skałach sterczących z dna żlebu. Ta zabawa znudziła nam się po jakichś 100 metrach. Skierowaliśmy się więc ,na skały lewej grzędy żlebu, gdzie świeciło słońce. Gdy stanęliśmy na krawędzi grzędy, słońce niestety już z niej uciekło. Wobec tego włożyliśmy swetry i ruszyliśmy dalej. •; Grzęda nie była znowu taka łatwa, jak się początkowo wydawało. Gdybyśmy oceniali podług skali tatrzańskiej, nazwalibyśmy ją trudną, może nawet więcej, ale prawdziwą przeszkodą była jej wyjątkowa kruchość. Ani jeden chwyt nie był naprawdę pewny, chwilami szło się całkiem „na słowo honoru". Jak zawsze wtedy w Alpach, wspinaliśmy się po skale w podkutych butach, co bynajmniej nie ułatwiało zadania. Towarzysz proponował, żeby wrócić do żlebu, ja znów utrzymywałem, że mimo wszystko w skale mamy szyb- sze tempo niż w czystym lodzie, a za nic nie chcieliśmy biwa- kować w ścianie. Choćby już dlatego, że w Neue Pragerhutte obserwowano nas cały czas przez lornetki — nie mogliśmy się przecież kompromitować wobec cudzoziemców. Moja rada oka- zała się dobra, bo istotnie po kilku jeszcze długościach liny 233 dotarliśmy do malutkiej przełączfei, powyżej które] grzęda kładła się tym razem naprawdę. Skała zmieniła się w błotnisty łupek. Strącając całe lawiny kamieni dobiegamy do końca grzędy. Trawersujemy strome pole śnieżne, dalej trochę lodu i wresz- cie skręcamy w prawo, w kierunku wierzchołka. Śnieg staje •się coraz bardziej stromy i coraz głębszy. Mijam towarzysza -wkopanego głęboko w śnieg na stanowisku asekuracyjnym. Brnę powyżej pasa, przekopuję się z trudem przez śnieżny puch i po kilkunastu metrach docieram pod nawis szczytowy. Podsuwam się coraz wyżej, wreszcie ręką sięgam ponad śnieżną przewieszkę. Wbijam czekan aż po łopatkę, tak daleko, jak tylko mogę sięgnąć ręką, dźwigam się silnie i ląduję na płaskim pólku firnowym tworzącym wierzchołek. Jest godzina dziewiętnasta minut piętnaście. Szybko, zbiegamy na pobliską przełęcz pod szczytem Schwarze Wand i tam dopiero odpoczywamy chwilę. Robi się prawie zupełnie ciemno. Zaglądamy z przełęczy na stronę lodowca. Wielki, kilkumetrowy nawis, potem lodowe zbocze, a wreszcie szeroka szczelina brzeżna oddziela nas od dosko- nale widocznego szlaku biegnącego z Yenedigeru. Od biedy dałoby się tędy zjechać na linie, ale nie nocą. A biwakować już teraz ani nam się śni — lepszy śpiwór i namiot w obozie niż nocleg na śniegu, bez jedzenia i odpo- wiednich ubrań, przy kilku stopniach mrozu. Następna przełęcz — Rainerscharte, jest dosyć uczęszcza- na, więc spodziewamy się złapać tam dobrze przetorowany szlak, który zaprowadzi nas nawet po ciemku do obozu. Przechodzimy granią w zupełnej ciemności poprzez szczyt Rainerhorn (3561 m) na przełęcz o tej samej nazwie. Nie była to niestety taka wąska tatrzańska przełęcz, na której od razu wiadomo, że na prawo jest dolina X, a na lewo dolina Y. Ta tutaj miała dobre pół kilometra długości i tyleż •szerokości. Po prostu wielkie, płaskie pole śnieżne. Znajdź tu teraz, wśród nocy, nikły sznurek śladów ludzkich! Co prawda ślady są, tylko właśnie jest ich za dużo i nie wiadomo, które. 234 i gdzie prowadzą. Chodzimy po krzyżujących się ścieżynach w zygzak, którego każdy odcinek ma paręset metrów dłu- gości. Wreszcie jakiś wyraźniej szy szlak prowadzi zdecydo- wanie w dół. Podążamy nim i ku naszej radości wkrótce jesteśmy na upragnionej drodze ze szczytu Grossvenediger. Tu już czujemy się jak w domu. Możemy zatrzymać się i bez pośpiechu wypalić papierosa. Karpiński wbija czekan w śnieg i siada na nim z westchnieniem ulgi. Czekan mo- mentalnie zapada się aż po łopatkę, towarzysz rozkłada się jak długi i niknie mi na moment w mroku nocy. Za chwilę i mnie spotyka podobna przyjemność. Po odpoczynku idziemy dalej doskonale przetorowaną trasą. Po pewnym czasie dochodzimy do miejsca, gdzie lodowiec opada nieco bardziej stromo w dół. Stąd już widzi- my światła schroniska i naszego obozu. Jesteśmy także zmuszeni zapalić latarkę, bo jest tak ciemno, że o dwa kroki przed sobą nie widzimy już nic. Z obozu dostrzeżono nasze •światło i poczęto sygnalizować latarkami. Jeszcze godzina i wkraczamy na kamienistą ścieżkę w pobliżu schroniska. Po chwili widzimy jakąś postać idącą ku nam. To lekarz polskiego obozu — Tadeusz Ostrowski, zauważył, że nasza latarka świeci coraz słabiej i wyszedł naprzeciw z nową baterią. O godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści jesteśmy na miejscu, jemy sporządzoną przez towarzyszy kolację i włazimy do śpiworów. Następnego dnia w południe witamy grupę Korosadowicza, która w dwudniowej wspinaczce do- konała wejścia na Grossglockner rynną Pallaviciniego. Cie- szymy się sukcesem kolegów. Zbliżał się nieodwołalnie termin naszego wyjazdu. Jeszcze pogodnym rankiem robimy wypad zwykłą drogą na Gross- venediger. Jeszcze z Karpińskim — aby nie pominąć żadnej okazji — dosłownie galopem przebiegamy tego samego dnia przez wierzchołek Kleinvenediger. Jeszcze jedna nowa prze- łęcz i jedna nieznana dolina w wielogodzinnym marszu przemierzona aż do samego krańca: dolina Hollersbach. Skończyła się „podróż w nieznane". 235 Wszystko w niej było dla mnie olśnieniem. Wszystko, na co patrzyłem, widziałem i czułem po raz pierwszy. I bez- kresne przestrzenie lodowców, i cudowne bladozielone, blado- niebieskie wieżyce lodowych złomisk, i zbocza dolin po- rośnięte krzewami kwitnących rododendronów1. Po raz pierwszy czułem na twarzy porywiste podmuchy fóhnu, po raz pierwszy poznałem rozkosz torowania własnego szlaku po nieskalanym alpejskim śniegu i po raz pierwszy wśród grzmotu lawin walczyłem o swoje życie. Po raz pierwszy także — gdy auto nasze w potokach deszczu, zalewającym szyby, przebijało się przez ciemność nocy do Salzburga — poczułem ostre ukłucie tęsknoty za śnieżną bielą alpejskiego świata. BURZA NA MONT BLANC I J. znowu Alpy. Zaledwie wczoraj deptaliśmy po rozpalo- nych brukach Wiednia, a kika godzin temu włóczyliśmy się gondolą po przecudnych zaułkach Wenecji! Jeszcze nie zdołaliśmy się otrząsnąć z widoku na Adriatyk, jeszcze czujemy na sobie powiew renesansu od placu św. Marka, a już pociąg w błyskawicznym tempie unosi nas w stronę gór. Drzemiąc w kącie przedziału próbuję uporządkować nieco wrażenia ubiegłych dni. Rok minął od czasu, kiedy pełen wzruszenia i niepewności rozpoczynałem swoją pierwszą wędrówkę w Alpy. Od tego czasu świat alpejski stał mi się znany i bliski, choć znałem go jeszcze tak niewiele. Świat ten miałem teraz zobaczyć znowu. Jechaliśmy w samo jego serce: pod stopy śnieżnego wierzchołka Mont Blanc, najwyższego szczytu Europy. Także ludzie, z którymi miałem przeżywać nowe alpejskie 1 Rododendron (luib:różaneczni'k)—krzew górski dochodzący w Alpach. do 2 m wysokości, o pięknych kwiatach purpurowej barwy. 236 przygody, nie byli-.ei sami. Karpiński został w kraju. Nieza- leżne od nas wszystkich okoliczności nie pozwoliły mi złą- czyć się z Korosadowiczem i Staszlem w zespół wypróbowany na ścianach Wiesbachhornu i Glockennu. Partnerem moim 'był obecnie doktor Tadeusz Bernadzikiewicz, a w łatwiejszych -wspinaczkach towarzyszyć nam miała Zofia Wysocka-Bema- •dzikiewiczowa. We trójkę jechaliśmy właśnie poprzez równi- ny Lombardii. Reszta kolegów, to jest doktor Zofia Radwańska, Wiktor Ostrowski (jeden z polskich zdobywców Aconcagua, wysokość 6955 m, najwyższego szczytu Ameryki), Tadeusz Pawłowski, Stanisław Groński, Zbigniew Korosadowicz i Jan Staszel mieli przyjechać później. Za oknami pociągu robi się już dzień. Okolica jest na razie płaska i monotonna, toteż w sennym nastroju oczekujemy pierwszych oznak zbliżania się gór. Za którąś tam stacją teren zaczyna być coraz bardziej falisty, aż wreszcie, niemal bez wstępów, pociąg wjeżdża w środek rozległej, zielonej doliny. Po obu jej stronach spadziste zbocza pokryte są tarasami winnic. Otaczające nas wzgórza to na razie niezbyt strome grzbiety, usiane tu i ówdzie wapiennymi skałkami. Ale już koło Aosty widać z daleka lodowce połyskujące bielą. Pociąg coraz częściej wpada w mroczne tunele, to znów przebiega z hukiem żelazne mostki nad potokami, w których roz- bryzguje się o głazy turkusowa woda. . Jakżeż dziwne się wydaje odnajdywanie w krajobrazie szczytów i przełęczy, których nazwy zna się od lat z litera- tury alpejskiej i których wzajemny układ studiowało się z mapą w ręku na miesiąc przed wyjazdem! Wszystkie są rozmieszczone tak, jak być powinny, i to proste odkrycie cieszy nas niesłychanie. W krótkich przerwach pomiędzy je- dnym tunelem a drugim wykrzykujemy nazwy do niedawna oderwane od rzeczywistości: Mont Blanc de Courmayeur! Jorasses! Dent du Geant! Bionnassay! W miastecziku Prę St. Didier przesiadamy się na autobus, który po chwili wspina się ciężko wraz z nami poprzez stromy próg doliny do Courmayeur — celu, naszej podróży. 237 Courmayeur to jakby włoskie Zakopane, tyle że O wiele,. wiele mniejsze i musimy stwierdzić z przykrością, znacznie porządniejsze i czystsze. Uliczki śmiesznie wąskie, ale prze- ważnie asfaltowane, eleganckie hotele, kilkanaście sklepów, murowane domki rozrzucone po obszernym piętrze doliny. Nad wszystkim góruje majestatyczny, iskrzący w słońcu lodowcami łańcuch Mont Blanc, niby prostopadły mur, któ- rego krańce wznoszą się przeszło 3500 metrów ponad. Courmayeur. Góry przykuwają uwagę przybysza, a gdy w nocy oświetla je pełnia księżyca, trudno od nich oderwać oczy. Następnego dnia zwiedzamy sklepy, zaopatrujemy się w żywność, najnowsze przewodniki i mapy, a wreszcie pakujemy worki i pod wieczór 24 lipca 1937 roku opuszcza- my Courmayeur. Zamiarem naszym było dojście do małego jeziorka — Lago di Miage, leżącego u południowych stoków masywu Mont Blanc. Tam mieliśmy rozbić obóz, stamtąd wyruszać na pierwsze górskie wspinaczki i przebyć trening tak bardzo potrzebny po całorocznym miejskim trybie życia. Nie umiałbym, dziś doprawdy wyjaśnić, jak to się stało, że przeoczyliśmy wyraźną drogę prowadzącą w stronę Lago di Miage i że omyłkę spostrzegliśmy dopiero w Entreves, małej wiosce położonej u zbiegu dwóch głównych dolin, rozciągających się wzdłuż południowych zboczy łańcucha górskiego Mont Blanc: Val Veni i Val Ferret. Co gorzej, zamiast wrócić po prostu do rozstaju, postanowiliśmy prze- ciąć czoło lodowca Brenva wprost w kierunku widocznego z daleka białego kościółka znajdującego się już na właści- wym szlaku. Skutki tej lekkomyślnej decyzji były wcale niezabawne. O zmroku brodzimy przez rwący lodowcowy potok, skaczemy po wystających z wody głazach, przerzucając sobie z rąk do rąk nasze bagaże. Wśród ciemności i pierwszych kropel deszczu wstępujemy na obrzydliwie ruchome piarżysko, które pokrywa dolne partie lodowca. Minuty i kwadransy upływają na błądzeniu po ciemku wśród usuwających się spod nóg 238 głazów, na potknięciach i upadkach. Deszcz zmienia się w gwałtowną ulewę, grzmoty huczą po dolinie. Przemoknięci,. znajdujemy w końcu jakie takie schronienie pod wielkim głazem. Ponieważ nie ma miejsca na ustawienie namiotu,. więc układamy się do snu możliwie najwygodniej tam, gdzie jesteśmy. Niestety, sen nasz nie był bynajmniej spokojny. Wielkie- głazy, leżące luźno na posuwającym się bądź co bądź cielsku lodowca, teraz, w czasie burzy, zdradzały niebywałą ruchli- wość. Dość powiedzieć, że przy każdym grzmocie kamień," tworzący naszą przygodną sypialnię, poruszał się z lekka,. jakby ostrzegając, że bezpieczniej się spod niego wynieść1. Na szczęście sytuacja wyjaśniła się sama. Deszcz przestał padać, chmury rozsunęły się nieco, a światła kaplicy Notre Damę zajaśniały w odległości nie większej niż dwieście kroków. Pakujemy manatki, przekraczamy głęboki parów i po kilku minutach wydostajemy się na wcale szeroką drogę. Tutaj znalazło się już dość miejsca na rozbicie namiotu. ~^ Rezultat naszych nocnych perypetii był dość nieoczeki- wany. Zbudziły mnie rano jakieś ożywione głosy i dźwięk klaksonu samochodowego. Otworzywszy oczy ujrzałem nad. sobą łeb osiołka i stojącego przy nim woźnicę. Parę kroków dalej niecierpliwił się kierowca samochodu. Okazało się, ż& leżymy na samym środku jezdnej drogi, i to dosyć uczęszcza- nej. W nocy, gdyśmy uciekli spod grożącego zawaleniem się głazu, nie zastanowiliśmy się po prostu nad tym, że nasz. biwak może spowodować aż takie zaburzenia w komunikacji. Zawstydzony wyskoczyłem ze śpiworu i pomogłem Berna- dzikiewiczom usunąć szybko namiot, pracowicie rozpięty na linkach i kołkach, a przez ten czas na drodze gromadził się coraz większy tłum pojazdów różnego rodzaju. W pięknym słońcu ruszyliśmy dalej. Droga wiodła teraz. nad potokiem, wśród coraz to odsłaniających się widoków ' Istotnie, głaz ten wkrótce się zawalił, jak stwierdziliśmy w kilka dni później, w drodze powrotnej. 239 na granie Mont Blanc, aż przyćmiły je czarne krzesanice Aiguille Noire de Peuterey. Za oberżą górską Yisaille krajobraz zmienił się całkowicie. Odtąd szliśmy wąską doliną porośniętą bujną roślinnością. Dnem parowu płynął potok turkusowej barwy, skacząc po głazach, waląc się z hukiem w pienistych siklawach, by za chwilę przyczaić się w niebieskozielonych, spokojnych staw- kach. Tak szło się godzina za godziną, a świat był w słońcu i tak piękny, że nawet wory na plecach wydawały się nie tak ciężkie. Ustronna łączka nad Lago di Miage zachęca do rozbicia namiotów. Tu właśnie stanie nasz obóz. Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię, jeszcze wygrzaną słońcem, gdy — szczęśliwi, że mamy dach nad głową— wleźliśmy do naszych płóciennych domków. Leżąc w śpiworach, gotujemy wyśmie- nity obiad, palimy papierosy, piszemy listy, gawędzimy, nie troszcząc się zbytnio, że gdzieniegdzie w naszych namiotaetl zaczynają się robić spore zacieki. Jeśli nawet któremuś z nas sytuacja taka niezupełnie dogadzała, to wynagrodził ją sowicie dzień następny. Słońce wypędziło nas wcześnie z namiotów. Było zbyt gorąco, żeby spać. I wtedy dopiero mogliśmy się lepiej rozejrzeć wokoło i dostrzec cuda, które nas otaczały. Łączka przed obozem była istnym zielnikiem bogatej, alpejskiej przyrody. W dole, wśród modrzewi, połyskiwało jeziorko ukryte w bocznej morenie lodowca Miage. Wody jeziorka miały barwę mleka. Lodowiec urywał się nad nim niebieskawozieloną, iskrzącą się w słońcu ścianą, od której raz po raz odrywały się spore bryły i pływały po wodzie niby miniaturowe góry lodowe. Z drugiej strony — umajony roślinnością próg moreny odgra- dzał nas i jeziorko od reszty świata. W nocy, gdy z uchy- lonego wejścia namiotu patrzyło się na płynące w blasku księ- życa chmury, jeziorko, drzewa, otaczające szczyty — wszystko wirowało dokoła niby na jakiejś gigantycznej, czarodziejskiej karuzeli. 240 Księżyc w pełni świecił, gdy po jednodniowym odpoczynku opuszczaliśmy obóz. Oświetlał naszą mozolną wędrówkę wśród piargów, które zasypały dolne partie lodowca Miage. Blady był i nikły, gdy wkraczaliśmy wyżej na śniegi. Po- między szczelinami w pobliżu dolnych zerw lodowca Bion- nassay zastał nas już dzień. Wymarsz rozpoczął się niepomyślnie: w obozie eksplo- dował nam prymus, szliśmy więc dosłownie o chlebie l wodzie, a co gorsze, byliśmy skazani na obywanie się bez gorącego pokarmu przez najbliższe dni. Nadzieja, że w leżą- cych na trasie schroniskach zastaniemy choć trochę opału, miała, niestety, najzupełniej zawieść. Minęliśmy już seraki lodowca. Rozpoczynamy teraz długą i uciążliwą wspinaczkę poprzez dość łatwe, ale kruche skałki. W południe wypadło nam grzebać się po kolana w mokrym, rozmiękłym od słońca śniegu. Wreszcie, klucząc wśród szczelin, zlani potem, wyczerpani tropikalnym wprost żarem słońca, wychodzimy na przełęcz. Tuż pod przełęczą, po stronie zwróconej ku Francji, znaj- dujemy malutkie nie zagospodarowane schronisko. Refuge Durier — po prostu niewielka budka z drzewa, obita blachą, ustawiona na miniaturowej platformie skalnej, przylepiona do przepaścistego zbocza, na poły zagrzebana w śniegach. Wewnątrz jest cień, zacisznie i dziwnie przytulnie. Tutaj zostaniemy do wieczora, a przed świtem pójdziemy dalej. Następny etap naszej drogi — schronisko Yallot pod szczy- tem Mont Blanc — jest oddalone od nas o cały dzień wy- tężonego marszu. Jak bardzo różni się schronisko Durier od tych, które widziałem w Alpach Austriackich! Tam komfort, ^wygoda } prawie luksus, tu prostota, prymityw i atmosfera przygody. Tak odmienne jest to schronisko, jak odmienny jest masyw Mont Blanc od Wysokich Taurów. Ani śladu szerokich ścieżek, gęsto usianych klamrami i łańcuchami, zabezpieczającymi turystę przed upadkiem. Tu ścieżki są przeważnie tylko tam, gdzie je ludzie sami wydeptali. W części masywu, która na- 18 — w. Żuławski 241 leży do Włoch, największe schronisko „Torino" pod Przełęczą Giganta jest cztery razy niniejsze niż „Murowaniec" na tatrzańskiej Hali Gąsienicowej. Poza tym tylko trzy lub cztery schroniska są w ogóle zamieszkane i zagospodarowane, i to tylko przez lato. Inne są takie jak to, w którym obecnie zatrzymaliśmy się: jedna mała izdebka, kilka pryczy, koce, i to wszystko. Czasem jeszcze miotła, parę garnków, dwie, trzy książki dla tych, którzy tu będą musieli przetrwać kilku- dniową niepogodę, i czasem (ale rzadko niestety!) prymus z zapasem nafty. Są także jeszcze inne schroniska: śmieszne ,,bivacco", kształtem przypominające przewróconą beczkę, w której mogą się zmieścić dwie lub trzy osoby, ale tylko w pozycji leżącej albo siedzącej. Szlaki przez lodowce nie są oznaczone tyczkami, tak jak w okolicy Grossglockneru. Szlaki te istnieją wtedy, gdy je alpinisfta własnymi nogami wydepce. Kiedy spadnie świeży śnieg, ginie wszelki ślad ludzki i Alpy wyglądają tak, jak w dniu, w którym powstały przed wiekami. Dobrze przed świtem opuszczamy schronisko. Łatwą, śnieżną granią posuwamy się dłuższy czas w górę, a potem stajemy pod skalistym uskokiem Aiguille de Bionnassay (4052 m). Pokonanie tych 200 czy 250 metrów pochłonęło nam kilka godzin solidnej, skalnej roboty. Trudność, prze- paścistość, a zwłaszcza kruchość ściany wymagały szczegól- nej ostrożności. Minęło już południe, gdy otwarła się przed nami wąska grań wierzchołka Bionnassay. W godzinę później staliśmy już na szczycie. Powitał nas porywisty wicher, uderzył w twarze tumanem śniegu i ostrych odłamków lodu. Ryczał wściekle, przewalał się ze strony francuskiej na włoską, a pod jego bezustannym naporem grań dymiła jak od pożaru. Przed nami ciągnął się kilkusetmetrowy „koń śnieżny", jak ostrze szabli ze śniegu i lodu przecinał przestrzeń skłę- bioną wichrem i niknął gdzieś koło' przełęczy. Pamiętam mozolną wędrówkę po nim okrakiem. Rozpaczliwie długie 242 minuty oczekiwania, aż towarzysze przejdą kolejno swoje odcinki drogi. Wiatr, który oszałamiał i zamieniał twarz w bryłę lodu. I pamiętani nawis, który runął w dół pod ciężarem mojej nieopatrznie postawionej stopy... Zapadał mrok, gdy minąłem przełęcz i, rąbiąc stopnie w ściance stromego lodu, stanąłem na wyraźnym szlaku prowadzącym z lodowca del Dóme granią na Mont Blanc. Szliśmy nim w górę, przebijając się z trudem poprzez wicher. Goniliśmy już resztkami sił, wyczerpani długą drogą i bra- kiem ciepłego pokarmu od dwóch prawie dni. Wiatr o hura- ganowej wprost sile zatykał nas i dusił — z trudem chwy- taliśmy oddech. Na wielkiej platformie pod śnieżną kopułą Dóme du Gouter rozstawiliśmy naszą płachtę biwakową, nadając jej kształt namiociku. W zimnie i szalejącym wichrze, na wysokości 4250 metrów nad poziomem morza leżeliśmy w naszym schronieniu, łapiąc powietrze w zdyszane, rozdęte wiatrem płuca i zapadając od czasu do czasu w niespokojną drzemkę, wśród marzeń o gorącej herbacie. Następnego dnia przed południem dotarliśmy do schroniska Vallot. Położone 500 metrów poniżej wierzchołka Mont Blanc, sławne z tylu powieści i filmów alpejskich, było bodaj jeszcze bardziej prymitywne niż schronisko Durier. Wymarzonego przez nas pieca lub prymusa ani śladu. Nasz prowiant, obli- czony początkowo na dwa dni, był już prawie zupełnie .wyczerpany. Na domiar złego, pogoda, dotąd burzliwa, ale słoneczna, poczęła się psuć gwałtownie. Wicher się wzmagał, ciężkie mgły otuliły góry, począł padać śnieg. Partia alpi- nistów francuskich, uciekających ze szczytu Mont Blanc w dół, do Chamonix, zostawiła nam resztę swego prowiantu. Nie było tego wiele: puszka konserw, trochę chleba i ćwierć butelki wina. Z kamieni zbudowaliśmy wewnątrz izby prymitywny pie- cyk, kilka znalezionych mokrych desek dostarczyło nam opału i tak zostaliśmy sami w schronisku Vallot, by przetrwać burzę na Mont Blanc. Leżeliśmy na pryczach w maleńkiej izdebce, której podłogę S43 zalegały zwały nigdy nie topniejącego śniegu, wtuleni w swetry i brudne koce. Senni i odrętwiali, wsłuchiwaliśmy się w wycie wiatru, który wdmuchiwał śnieg przez szpary jedynego okna i trząsł całą chałupką, jakby ją chciał strącić w przepaść. Dwa razy na dzień zwlekaliśmy się z posłania, by wśród gryzącego swędu mokrych szczap drzewa, na ognisku, z poświęceniem przez nas kolejno rozdmuchiwanym, ugotować trochę obrzydliwej, zadymionej herbaty ze śniegu. Śnieg trzeba było przynieść z zewnątrz — ten w izbie nawet na nasze skromne wymagania był za brudny. Wyjść ze schroniska — była to sztuka nie lada. Napór wiatru na drzwi był tak silny, że aby je otworzyć, trzeba było raz po raz uderzać w nie ciałem jak taranem. Wreszcie drzwi z łomotem otwierały się, waląc z trzaskiem o zewnętrzną ścianę chałupy, ą izbę obejmowała w posiadanie skłębiona zadymka. Przejście kilkudziesięciu kroków do zamkniętego na głucho obserwa- torium było całą wyprawą. Gdy raz poszedłem w tę stronę w nadziei, że znajdę jakąś deskę na opał, musiałem się uwią- zać na linie z obawy, że nie trafię z powrotem do schroniska. Chałupka trzęsła się i jęczała we wszystkich wiązaniach, zatracała w odmętach kurniawy. 30 lipca pod wieczór na krótko się rozjaśniło. Jeden szybki wypad z Tadeuszem Bernadzikiewiczem pomiędzy szóstą a ósmą wieczór — i we mgle i wichrze stanęliśmy po raz pierwszy na wierzchołku Mont Blanc. Po powrocie do schro- niska należało tylko czekać na chwilę ponownego rozpogo- dzenia i uciekać w dół. Chwili takiej nie doczekaliśmy się właściwie wcale. Prze- ciwnie, nazajutrz pogoda raczej się pogorszyła. Mimo to, zjadłszy ostatnie okruchy prowiantu, w południe 31 lipca ruszyliśmy w drogę powrotną. Zazwyczaj łatwe zejście przed- stawiało teraz poważne trudności. Szlaki zasypał głęboki, świeży śnieg. Mgła była tak gęsta, że mogliśmy się kręcić w kółko i błądzić nie wiadomo jak długo. Instynktownie jednak trafialiśmy na właściwą drogę. Tak szliśmy godzinę lub dwie, aż nagle, niby za czarodziejskim zaklęciem, mgły 244. ustąpiły," wiatr ucichł i ujrzeliśmy słonce nad wybielonymi śnieżnym puchem wierzchołkami. Trochę niżej natknęliśmy się na szlak przetarty przez alpinistów, którzy w czasie nie- pogody próbowali wejść na Mont Blanc, by prędzej lub później zawrócić. Jeszcze godzina i wstąpiliśmy w szczeliny lodowca del Dóme, a w dole było schronisko, ludzie, odpo- czynek i posiłek. Pierwszy normalny posiłek po pięciu dniach głodowania. IHNOMINATA JLnnominata —„turnia nie nazwana"! — wysmukła pira- mida, ginąca w masie monumentalnego cielska Mont Blanc. Wraz z Picco Eccies, jak dwa potężne pylony \ strzegą wrót południowej ściany najwyższego szczytu Europy. Gdy przejdziesz te wrota, ściana ogarnia cię jak morze. Widzisz piętrzące się nad tobą skalne turnice; mienią się w słońcu róż- nymi barwami: szarą, różową, piaskowożółtą, zielonkawą i brur natną. Widzisz dokoła kolosalne żleby, depresje, kominy, w któ- rych iskrzą się w słońcu niebieskozielone zwały lodu. Świat rozciąga się teraz nad twą głową i pod twymi stopami, Gdy zbliża się południe, w kominach i żlebach grzmią lawiny. Masy rozpryśniętego lodu, dziesiątki wielkich głazów walą się w dół w obłąkanym pędzie. Wkoło rozgrzane słonecznym żarem powietrze drga od huku. Śnieg, po którym stąpasz, jest rozmiękły, lecz nie gasi dręczącego pragnienia. O kilka- dziesiąt kroków — tak blisko zdawałoby się, a jednak już poza zasięgiem stopy ludzkiej — z lodowych sopli ściekają wąskie strumyczki wody. Gdzieś w odległym żlebie szumi wodospad. W tej właśnie ścianie spędziliśmy z Tadeuszem-Bernadzi- * Pylony — wieże w kształcie piramidy, stojące po obu stronach wej- ścia do świątyń egipskich. 245 kiewiczem prawie całe pięć dni. Były to dni ciężkiej walki o życie w groźnym, plującym lawinami urwisku. Te dni i noce, gdy szalejące raz po raz śnieżyce wysysały z . nas wszystkie siły, kruszyły wolę oporu — te dni pozostaną na zawsze w pamięci... Popełniliśmy tu wiele błędów. Zbyt ciężki ekwipunek, plecaki ważące po kilkanaście kilogramów opóźniły znacznie nasz pochód. Zła interpretacja lakonicznego opisu zdobyw- ców tej rzadko podówczas odwiedzanej drogi spowodowała niedocenienie jej trudności. Dziś wiadomo już, że jest to jedna z najtrudniejszych, jeżeli nie najtrudniejsza z dróg wiodących na szczyt Mont Blanc. Wtedy jednak porwaliśmy się na nią dość pochopnie, wkrótce po przyjeździe w Alpy, nie osiągnąwszy jeszcze pełnej kondycji i formy. Byliśmy wówczas doświadczonymi taternikami — nie dość jednak doświadczonymi alpinistami i do wyczynu tej klasy nie 'dojrzeliśmy jeszcze. Nie błędy jednak zdecydowały ostatecznie o ciężkich przejściach, które czekały nas w ścianie. Główna przyczyna tkwiła w wyjątkowo nie sprzyjających warunkach lodowych i atmosferycznych, na jakie natrafiliśmy. Początek nie zapowiadał nic szczególnie groźnego. Tyle ze nie znając dojścia do ściany poprzez lodowiec, nie mo- gliśmy wyjść ze schroniska Gamba o północy — jak to czynili miejscowi alpiniści — tylko o świcie. Spowodowało to opóźnienie większe, niż się na oko wydaje, przejście "bowiem lodowca w słoneczny dzień, przy silnie zapadającym się śniegu, zajmuje nieraz kilkakrotnie więcej czasu niż w nocy, gdy śnieg jest zmarznięty. Skutkiem tego było już prawie południe, gdy po przejściu przepastnej szczeliny lodowcowej, dzielącej nas od przełęczy Freney, i po przerą- baniu się czekanem przez spiętrzenie czystego, twardego lodu stanęliśmy na obszernej platformie śnieżnej u początku właściwych trudności drogi. Skwar południowego słońca potęgował się do niemożli- wości. Śnieg rozmiękł jak masło, zapadaliśmy się w nim 246 chwilami do pół uda. W czasie krótkiego odpoczynku musie- liśmy wypróżnić plecaki i włożyć je na głowy, by uniknąć porażenia. Kto nie zna śnieżnych i często tak mroźnych Alp, z trudem tylko może sobie wyobrazić potworny żar i upał panujące tam w słoneczne, letnie dni, wyobrazić sobie nie- znośne pragnienie, które dręczy stale wędrowca. Te ciągłe kontrasty klimatu, ciągłe przeskoki od warunków polarnych do 'tropikalnych stanowią specyficzną trudność gór wysokich, tym większą, im góry są wyższe — największą oczywiście w Himalajach. Przeszedłszy niepewny most śnieżny na wielkiej szczelinie wkroczyliśmy w skały. Teraz rozpoczęły się długie godziny wspinaczki przez nie tyle trudne, ile kruche ścianki skalne, na których trzeba było zdejmować raki, to znów poprzez strome, zdradliwe pólka lodu, gdzie raki okazywały się ko- niecznością. Lód był prawie całkiem ogołocony ze śniegu i wyjątkowo twardy, rąbanie w nim stopni czekanem zabie- rało wiele czasu. Już wtedy stało się oczywiste, że warunki na ścianie są o wiele gorsze niż zazwyczaj. Ciężar naszych plecaków, nie- zbyt może wielki do niesienia na ścieżce, stał się zupełnie nieznośny przy pokonywaniu trudności terenu. Zwiększał wielokrotnie wysiłek, zwalniał szybkość poruszania się. Cze- kan, trzymany w ręku, przeszkadzał na skale, raki — nie zdejmowane często przez pośpiech — także nie ułatwiały zadania. Pod wieczór dotarliśmy w pobliże wierzchołka Picco Eccies, którego granią posuwaliśmy się dotychczas. Pierwszy biwak wypadł na podniebnej platforemce, na wysokości około 4000 metrów nad poziomem morzal. Platforemka była tak mała, że musieliśmy wbić kilka haków w skałę, przywiązać do 1 Obecnie w tym miejscu stoi miniaturowe, nie zagospodarowane schronisko. Ułatwia ono naturalnie w znacznym stopniu wejście na Mont Blanc poprzez Innominatę, a jednocześnie — jak słusznie zauważa Przewodnik Vallota — „cywilizuje miejsce o wyjątkowej dzikości, co jest godne pożałowania". 247 kolejno obu plecaków, czekanów i butów, które pod ścianką zdjęliśmy. Następnie towarzysz pokonał ściankę i znalazł się obok mnie. Z półki, na której siedzieliśmy, widać było doskonale słynną grań Peuterey: wierzchołek Aiguille Blanche de Peu- terey i przełęcz pod nią. Wydawała się tak bliska, że można by prawie dorzucić kamieniem. Właśnie zza skał grani wyszło trzech alpinistów. Zbiegli do olbrzymiej szczeliny brzeżnej i rozsypali się nad nią w poziomy łańcuch. Szczelinę prze- skoczył najpierw środkowy z alpinistów, asekurowany liną z dwóch stron przez pozostałych. Potem kolejno przeskoczyli tamci dwaj. Z przełęczy zobaczyli nas — pozdrowiliśmy się okrzykiem i gestem ręki. Idą dalej. Rąbiąc stopnie w lodowej stromiźnie wspinają się granią w kierunku Mont Blanc. Zdumiewa nas szybkość ich marszu w górę. Był to, jak się później do- wiedzieliśmy, zespół znanych alpinistów austriackich, a wśród nich Peringer, słynny ze swych znakomitych wejść na Kaukazie. Czas i nam wyruszyć. Krótki, przykry trawers po zlo- dowaciałym śniegu — bez raków dla pośpiechu — potem kominek wiodący na krawędź grzędy, śmieszne skalne okno przykryte wielkim głazem niby okapem, jeszcze jeden bardzo trudny uskok, jeszcze kilkadziesiąt metrów ciężkiej wspi- naczki i już pierwsze trudności ściany mamy poza sobą. Łatwiejszym terenem idziemy w górę, rozglądając się przy tym za jakąś platformą nadającą się na biwak. Spieszymy się, bo słońce uciekło już ze ściany —"idziemy w mroku i chłodzie. Trzecią już z rzędu noc spędzamy w ścianie Mont Blanc. Burza śnieżna trwa. Leżymy w płachcie biwakowej, strzepu- jemy z twarzy śnieg, który sypie się do środka przez szpary, i szczękamy zębami. Jest zimno, zbyt zimno, żeby spać, choć każdy z nas ma na sobie po dwa grube swetry i brezentową wiatrówkę, a twarz zasłonił wełnianym szalem. 250 Próbuję zapalić fajkę. Wydaje mi się, że to rozgrzewa. Zresztą rozgrzewa na chwilę każde silniejsze poruszenie. Mimo to trwamy w apatycznym odrętwieniu, bo brak już energii na wyjście z bezruchu. Wielka gumowana koperta, w której biwakujemy, po kilku godzinach „snu" zawiera tak mało tlenu, że wszelkie próby zapalenia fajki nie dają rezultatu. Można wprawdzie rozpiąć nieco płachtę i wpuścić trochę powietrza, ale wtedy gwał- towny wicher ze śniegiem wedrze się do środka. Odkładam więc z rezygnacją fajkę i usiłuję zasnąć. Zasnąć i zapomnieć, że jesteśmy w środku kolosalnej ściany alpej- skiej w sytuacji wprost katastrofalnej. Któż by z nas spodziewał się tego jeszcze dziś rano, kiedy w potokach słońca wkraczaliśmy na lodowe zbocza olbrzy- miej depresji huczącej lawinami! Ten trzeci już dzień wspi- naczki z ciężkim bagażem na plecach nadszarpnął nasze siły, ale mimo to parliśmy naprzód, a każdy wyrąbany w lodzie stopień zbliżał nas o krok do skalistej grzędy widniejącej na tle nieba. Grzędy tej wyczekiwaliśmy jak zbawienia. Wyda- wało się, że zaprowadzi ona łatwo i szybko na grań szczy- tową Mont Blanc. Godziny upływały, a im bliżej byliśmy grzędy, tym silniej ogarniało nas poczucie bliskiego zwy- cięstwa. Po cichu zaczynaliśmy nawet mieć nadzieję, że może już dzisiaj będziemy nocować w schronisku Vallot pod szczytem Mont Blanc, które, choć prymitywne i nie zagospo- darowane — wydawało nam się teraz bezpieczną przystanią. Nawet niewytłumaczone zniknięcie mojego młotka do wbija- nia haków — strata, która tak fatalnie miała zaciążyć nad dalszym przebiegiem wyprawy — nie potrafiło nas zmartwić na długo. Trudno — zniknął, to zniknął — będziemy sobie jakoś radzili bez niego. Gorzej, że pogoda psuła się najwi- doczniej. Ciężkie burzowe chmury nadciągnęły od południa, otoczyły nas zewsząd i zakryły świat. Gdy na śnieżnej prze- łączce upragnionej grzędy zapalałem papierosa, wiedziałem już, że nie będziemy nocować u Yallotą ani dziś, ani może nawet jutro, bo grzęda spiętrzała się nad nami w skrzesanych 251 uskokach ginących we nagle, a burza śnieżna zbliżała się szybko, by ogarnąć nas za chwilę... : Diabelnie niemiło wspinać się ciasnym, pionowym komin- kiem z ramionami obciążonymi plecakiem. Wyrąbywałem czekanem miniaturowe stopnie dla oparcia dwóch przednich kolców raków, a marznące palce rąk obejmowały sople lodu. Sople trzeszczały niepokojąco, groziły oderwaniem. Burza śnieżna rozpoczęła się na dobre. Pole widzenia za- cieśniło się do kilku najbliższych metrów. Dalej zacierało się .w szarości zadymki. Ostry wicher przenikał nas poprzez swetry i wiatrówki. Mokry śnieg wciskał się za kołnierz i nasycał wilgocią. Stromość grzędy nie złagodniała. Coraz to się spiętrzała odsłaniając oczom uskok za uskokiem. Teraz, chcąc nie chcąc, odpinam raki, by wykonać skomplikowany trawers skalny, który trudnością i charakterem nasuwa nam obu porównanie ze słynnym „dolnym trawersem" na tatrzańskiej Zamarłej Turni. Po nim na odmianę — przykre, oblodzone płyty. Wyżej spiętrza się pionowa ścianka śnieżna. Wbijam w nią ręce poza łokcie, nogi wkopuję głęboko. Śnieg jest tu podejrzanie miękki. Utrzyma, czy runie w dół? Utrzymał! Głęboką szczeliną pomiędzy śniegiem a przewieszoną skałą przeciskam się kilka metrów w prawo i staję na dość obszer- nej półeczce pod nowym uskokiem. Od biedy można by tu biwakować, zwłaszcza że robi się coraz ciemniej, a burza coraz bardziej przybiera na sile. Wyżej jednak, kilkanaście metrów nade mną, grzęda obiecuje wygodną platformę i, kto wie, może koniec trudności. A więc — nie ma się co zastana- wiać, ostatni uskok nie będzie chyba gorszy niż poprzednie. Usiłuję przekrzyczeć ryk burzy, aby porozumieć się z towa- rzyszem. Dochodzi do mnie i usadawia się wygodnie na półeczce, zapewniając mi dobrą asekurację. Wiatr, śnieżyca, trudności drogi — wszystko to podnieca nerwy, dopinguje do wysiłku i pośpiechu. Pośpiechu nieopatrznego, który już sam w sobie nosi zarodek niebezpieczeństwa. Tak jak stałem, z czekanem zwisającym na pętli z przegubu prawej dłoni, 252 w rakach, z ciężkim workiem na plecach, wparłem się w ścianę uskoku. - Od razu widzę, że jest źle. Wychodzę kilka metrów. Trudno, nadzwyczaj trudno. Stoję teraz na miniaturowej listewce skalnej i rozmyślam, że w tych warunkach iść w górę bez wbijania haków byłoby prostym szaleństwem. I nagle uświadamiam sobie: zgubiłem młotek. Drugi, wraz ,z wszyst- kimi hakami, ma mój towarzysz. Sytuacja staje się groźna, bo trzeba po nie wrócić, ale i wracać bez wbicia haka jest bardzo trudno. Trzeba jednak spróbować. Szczęście, że mam przynajmniej dobrą asekurację. Robię krok w dół i natychmiast orientuję się, że jest znacz- nie gorzej, niż było. Trzymam się kurczowo skały, bo na maleńkich stopniach stoję kolcami raków tak niepewnie, że nie mogę ani na chwilę oderwać ręki od skały. Wydaje mi się, że na prawo znajdę wygodniejszy stopień. Wyciągam nogę daleko, rozpieram się... i czuję, że za chwilę polecę. — Asekuracja! Uwaga! Ściągnij linę! — wołam do towa- rzysza, a jednocześnie usiłuję przenieść czekan nieco w górę, wczepić jego ostry, stalowy dziób w szczelinę skalną. Kon- centruję na tych wysiłkach resztki energii. — Uwaga, zaraz polecę! — mówię znowu. Towarzysz milczy, napinając linę, którą jesteśmy ze sobą związani. Upływają minuty — na wietrze i chłodzie palce, "którymi trzymam się skały, marzną mi dotkliwie i coraz bardziej tracę władzę w rękach. Za chwilę chwyty wysuną mi się ze sztywniejących dłoni. — Lecę! — powiedziałem jeszcze, czując, że odrywam się Od skały. Spadłem na położoną niżej płytę — na nogi. Odbiłem się od niej jak piłka i głową w dół runąłem w próżnię. Świat zawirował dookoła. Jak oszalała karuzela przeleciały mi w oczach kominy, żleby, lodowe plaśnie i skalne grzędy. Znikły. Zostały tylko chmury i przestrzeń. Nagłe, bolesne zetknięcie ze skałą. Zbudzony instynkt życia każe się ratować do ostatka. Poczułem, że — ciągle do góry nogami —-. sunę 253 na plecach po stromym, piarżystym żlebku. Gwałtownie wysuwam w tył łokcie i ze wszystkich sił hamuję pęd. Za- trzymałem się! Leżę bez ruchu. Nie od razu wracam do rzeczywistości. Z bezkształtnej mgły przed oczyma wyłania mi się głęboko w dole lodowiec, położony o jakieś 1000 metrów poniżej mej głowy. Nieokreślony szum w głowie znika, a słabym jakby jego przedłużeniem jest stuk drewnianego kija spadającego po głazach. Czekan — zrozumiałem natychmiast — zgubiłem czekan! Z góry spływa stroskany głos: — Czy nic ci nie jest?... I czy w ogó^.e żyjesz? Przekręcam się o 180 stopni i gramolę żlebkiem w górę. — Naturalnie, że żyję. I nic mi właściwie nie jest, tylko zgubiłem czekan! — mówię dochodząc do półeczki, gdzie zostawiłem towarzysza. — Zabiwakujemy tu chyba? Mówię to z trochę nienaturalną wesołością, ale w chwilę potem — patrząc lępo, jak towarzysz czyni przygotowania do noclegu — czuję ostry ból w prawej kostce, ciało piecze mnie od potłuczeń, boję się spojrzeć w dół, a nogi dygocą pode mną z nagłego wyczerpania i rozluźnienia napiętych nerwów. Gwałtowny atak zimna przerywa mi bieg myśli. Szczęki latają jak w gorączce, ciałem wstrząsają dreszcze. Słyszę obok siebie poruszenie i teraz już obaj z towarzyszem kła- piemy zgodnie zębami jak w napadzie febry. Noc wlecze się beznadziejnie wolno. Minuty rozciągają się na kwadranse, kwadranse — na godziny. Natrętnie powracają do mojej świadomości słowa towa- rzysza, wypowiedziane kilka godzin temu. Napomknąłem wtedy, że nie bardzo wierzę, abym mógł się nazajutrz wspi- nać bez czekana i ze zwichniętą nogą. — No cóż —• powiedział — w najgorszym razie zosta- niemy tutaj. 254 Słowa te wyrzekł jakoś dziwnie lekko, jakby mimochodem. Z przeraźliwą jasnością zrozumiałem, co oznacza ten pozor- nie beztroski ton: rezygnację, zobojętnienie na wszystko, świadomość beznadziejności naszej sytuacji. I wtedy — właśnie wtedy, chyba jedyny raz w górach pomyślałem, że właściwie nie mamy żadnych szans ratunku: pierwszy raz pomyślałem o śmierci. Każdy z nas wyniósł z lektury lat młodzieńczych pełne grozy i patosu obrazy zmagań człowieka z siłami przyrody. Obrazy ginących kolejno w śnieżnej zamieci członków wy- prawy polarnej Scottal, tragedie bohaterskich zdobywców Alp czy Himalajów rozpalały młodą wyobraźnię, a podziw i entuzjazm dodawały im romantycznego blasku. Teraz obraz taki przestał być literaturą, stał się nagą, konkretną rzeczy- wistością. Tkwiliśmy uwięzieni w środku ogromnej ściany alpejskiej, najbliżsi ludzie znajdowali się o kilka dni drogi od nas. Byłem rozbity, potłuczony, pozbawiony czekana, burza śnieżna szalała z gwałtownością, która nie pozwalała nawet marzyć o opuszczeniu płachty biwakowej. Jedzenia i paliwa nie mieliśmy już wcale. Zadymka mogła potrwać nawet kilka dni. A wtedy — czyż rzeczywiście ,,zostaniemy tutaj''? Trudno się było łudzić: nasza sytuacja od wielu godzin stała się powolnym konaniem. Widziałem w myśli dwa zesztyw- niałe trupy — tu, na tej podniebnej półce skalnej — zawinięte w pokrytą lodem płachtę, przywiązane sznurami do wbitych haków. Nie — wierzcie mi — to nie wydawało mi się wtedy romantyczne. To było po prostu okropne — okropne i prze- rażające w swej brutalnej, niszczycielskiej przemocy. Czy odczuwałem strach? Z pewnością. Ale jednocześnie uprzytomnienie sobie całej grozy sytuacji wywołało uczucie t Scott Robert Falcon — angielski badacz Antarktydy, kierownik wy- prawy do bieguna południowego; po dotarciu do bieguna w dniu 17 stycz- nia 1912 roku stwierdził, że w odkryciu ubiegł go Norweg Amundsen. W powrotnej drodze zginął .z wycieńczenia wraz z czterema towarzy- szami. 255 gwałtownego buntu przeciw owym siłom przyrody, które się na nas sprzysięgły. Nie, nie zostaniemy tutaj! Czułem wzma- gający się przypływ energii, przypływ potężnego, pierwot- nego instynktu nakazującego ratować życie. Wydawało mi się, że mógłbym porwać się już, zaraz, w środku nocy, iść dalej, zmagać się ze skałą i lodem — walczyć. Godziny upływają powoli. Za cienką ścianą naszego schro- nienia wiatr ucisza się stopniowo. Śnieg sypie dalej, ale już nie tak gęsto jak wieczorem. Budzi się nadzieja. Czyżby burza miała się ku końcowi? Czyżby nie była zapowiedzią dłuższego okresu niepogody, jak tego obawialiśmy się? Nowe uderzenia wichru przywołują nas do rzeczywistości. Mimo wszystko zmęczenie bierze górę. Robi nam się jakby cieplej, przestajemy S2czękać zębami i w sennym odrętwieniu ocze- kujemy świtu. Poranek wita nas słońcem. Słońce oznacza ciepło — dla nas oznacza życie. Czujemy się jak ludzie, którzy wygrali wielki los na loterii. Szybko zwijamy biwak, pakujemy ple- caki. Ściana pokryta jest sporą warstwą świeżego, mokrego śniegu. Ale to nic. Trzeba iść — iść w górę za wszelką cenę. Przecież trudności ściany kiedyś, się wreszcie skończą! Próbuję stanąć na nadwerężonej stopie. Boli, i to porządnie, ale nie ma rady. W walce ze skałą będę musiał zapomnieć o bólu. Fatalną ściankę, z której wczoraj zleciałem, pokonuję obecnie z najdalej idącą ostrożnością, zdjąwszy raki i plecak, bijąc gęsto haki asekuracyjne. Poszło to niełatwo. Pomijając zmęczenie i ból nogi — sądzę, że w każdym wypadku miejsce to można by określić jako ,,nadzwyczaj trudne". Jeszcze jeden pionowy uskok wypadło nam przezwyciężyć, ale ponad nim grzęda stawała się coraz dostępniejsza. Powoli zamieniła się w wąską i ostrą krawędź — stromą, ale stosun- kowo niezbyt trudną. Na prawo widniały dzikie, poszarpane obrywy południowej ściany Mont Blanc, na lewo — w głębo- kim żlebie bezustannie sunęły lawiny. Co kilka minut z hukiem wystrzału armatniego ruszają grzęda południowej ściany Mont Blanc spiętrzała się nad nami w skrzę- tnych uskokach Ferma-posta (włosk., dosł.: „zamknięta poczta"; franc.: poste restante, dosł.: „poczta pozostająca") — jeśli do jakiegokolwiek urzędu poczto- wego przyjdzie list bez adresu, ale z adnotacją: „poste restante", list taki zostaje w urzędzie odłożony do skrytki i czeka, aż adresat zgłosi się sam. Zwyczaj ten — stosowany na całym świecie — umożliwia korespon- dowanie z kimś, kto wyjeżdżając do jakiejś miejscowości nie wie jeszcze, gdzie będzie mieszkać i jaki będzie jego adres. 267zwykle, gdy skończy wiać fóhn. Postanowiliśmy ten czas wykorzystać na odwiedzenie Matterhornu tak zwaną „granią włoską". Wczesnym rankiem wyruszyli nasi towarzysze. Radwańska, Pawłowski i Staszel pierwsi, w parę godzin później — Bernadzikiewiczowie. Ostrowski i ja postanowi- liśmy przeczekać jeden dzień, aż słońce stopi lód że skały, aby jutro pójść jednym tchem aż do nie zagospodarowanego schroniska Luigi di Savoia (3840 m), położonego na grani Matterhornu, i następnego dnia być jak najbliżej szczytu. Moją skręconą nogę postanowiliśmy uznać -za wyleczoną, nie pytając jej wcale o zdanie. Noga, niestety, ani myślała zastosować się do tej decyzji. Przeszkadzała mi nazajutrz już na wygodnej ścieżce do hote- lowego schroniska lo Rionde. Prawdziwa jednak męczarnia zaczęła się dalej — w drodze do Luigi di Savoia. Trzeba było wznosić się po sypkich piargach lub, na odmianę, po śniegu, to znów wspinać się po łatwych skałkach. Każdy krok na tych wysokogórskich wertepach opłacałem ostrym szarpnię- ciem bólu. Wprawdzie w trudniejszych odcinkach wspinaczki, gdzie wchodzenie wymagało więcej pracy rąk niż nóg, szło mi lepiej — jednakże, dochodząc pod wieczór do schroniska, zdawałem sobie sprawę, że z jutrzejszego wejścia na szczyt muszę, niestety, zrezygnować. W schronisku sytuacja ułożyła się następująco: Ostrowski znalazł partnerów w trójce alpinistów włoskich, ja zaś postanowiłem wrócić. Byłem zadowolony, że towarzysz nie straci z mej winy wejścia na Matterhorn, a równocześnie opanowało mnie przygnębienie, że omija mnie okazja wejścia na szczyt, który od lat wabił mnie swą pięknością, legendą i sławą. Na razie jednak pocieszałem się, że oto raz jeszcze jestem w górach, że jeszcze raz widzę zachód słońca z tak wysoka, doliny pogrążone w mroku, szczyty i granie dźwigające się zeń jak wyspy, że widzę świat na setki kilometrów wokoło, że jeszcze raz wdycham ostre i mroźne powietrze wyżyn, że 268 raz jeszcze, ostatni, zanim na długo odjadę W doliny — chłonę w siebie nastrój alpejskiego, zagubionego w skałach schro- niska. Jak wiele jeszcze romantyzmu błąka się w takich schro- niskach, jak chatka na grani Matterhornu! Mała, wąską zaledwie galeryjką oddzielona od przepaści, wewnątrz zwy- czajne prycze, stół, ławy i rozżarzony piecyk, ośrodek zain- teresowania obecnych. Turyści tutaj — to nie krzykliwi miłośnicy kolejek linowych, to prawdziwi ludzie gór, ludzie, którzy widzą się po raz pierwszy i może ostatni w życiu, a jednak czują się braćmi. W schronisku jest ponad trzy- dzieści osób — miejsc do spania tylko dwanaście. W tych warunkach jakże nieprzychylne spojrzenia powitałyby nas wszędzie gdzie indziej, a już zwłaszcza w Tatrach! Tu witają nas spojrzenia życzliwe, słowa wesołe i beztroskie: „Czy będzie gdzie spać?" „Czemużby nie? Tu już raz spało 40 osób". Zabieramy się do gotowania; sąsiad z przeciwka, niewiele pytając, bierze jeden z naszych garnków i na własnej maszynce gotuje nam makaron. „Możecie tymczasem na swojej ugotować herbatę, będzie prędzej" — wyjaśnia po prostu. Przed udaniem się na spoczynek nie ma pospiesznego zajmowania miejsc ani walki o koce. Każdy dba nie tylko o siebie i dzięki temu wszyscy mogą się względnie wygodnie ułożyć. Między turystami siedzą przewodnicy — synowie, i wnu- kowie sławnych w historii zdobywania Matterhornu postaci: Maquignaz, Carrel, Pelissier, Bich. Wąsaty Józef Pelissier, gdy dowiaduje się, że muszę zrezygnować z wejścia na szczyt, ściska mi mocno rękę ze zrozumieniem i współ- czuciem. Nazajutrz powoli wlokłem się w doliny. Zatrzymywałem się często — zapalałem papierosa, by pod tym pretekstem spojrzeć jeszcze raz na góry. Gdy w kilka godzin później odjeżdżałem z Breuil, mgły opadły nisko i zakryły szczyty. Dopiero w samym dole 269 chmury rozsunęły się i Matterhorn błysnął mi przez chwilę na pożegnanie. I jeszcze raz widziałem góry. Padał śnieg, horyzont zasnuty był mgłami, a tylko gdzieniegdzie lodowce przebłyskiwały bielą. Było to wówczas, gdy pociąg z hukiem i łoskotem wpadał w czarną otchłań tunelu St. Gothard. W ALPACH BERNEŃSKICH M .inął rok, jest znowu lato i niebo, pod którym ma- szerujemy, wisi ponad Alpami. Niebo to jest spowite gę- stymi chmurami i czarne — maszerujemy bowiem nocą. Właśnie opuściliśmy Baregghaus — gospodę górską położoną u skraju berneńskiego Morza Lodu. Towarzyszem moim jest doktor Włodzimierz Gosławski z Krakowa. Z nim to właśnie postanowiliśmy zrobić kilkudniowy wypad w nie znane mi dotąd Alpy Berneńskie, zanim w Courmayeur spotkamy się z resztą polskich kolegów i razem już — tak jak ubiegłego roku — będziemy przemierzać śnieżne wyżyny masywu Mont Blanc. Wczoraj właśnie pociąg dowiózł nas brzegiem Jeziora Tuńskiego do Interlaken, pod trójzębną piłę szczytów: Jung- frau, Mónch, Eiger. Jeszcze tego samego popołudnia zdąży- liśmy udać się do Grindelwaldu, a noc spędziliśmy już w Baregg — wysoko w górach. Dziś czeka nas całodzienny marsz na górne krańce Morza Lodu. W drodze tej mieliśmy dwóch towarzyszy. Pierwszy z nich — deszcz, nie opuszczał nas ani na chwilę. Przepajał po- wietrze wilgocią, wciskał się za kołnierze naszych wiatrówek, z rond kapeluszy ściekał do butów. Koszule wyglądały tak, jakbyśmy odbyli w nich kąpiel. Drugi towarzysz — to mała, czarna jaszczurka. I nie jedna. Było ich pełno na ścieżce. Niekiedy uciekały leniwie na nasz widok. Częściej jednak 270 trwały butnie na drodze ł, unosząc się nieco na przednich łapkach, spozierały na nas jak przedpotopowe smoki. Opuści- ły nas dopiero na granicy zasięgu zieleni, gdyśmy wstąpili w nagie skały i śniegi. Deszcz towarzyszył nam dalej. Razem z mgłą zasłaniał świat. Czasem tylko prześwitywał w dole lodowiec, to szary, to znów lśniący białością. W drodze mówi się mało. Myśli się o tym i owym. Naj- częściej myśl nasza zwracała się wówczas ku czterem mło- dym alpinistom niemieckim, którzy ruszyli dwa dni temu do szturmu na nie zdobytą jeszcze północną ścianę Eigeru. Ścianę, z której niemal nikt dotąd nie wrócił żywy. Do wczo- raj pogoda była piękna, aż w południe przyszła gwałtowna burza. Po burzy widziano ich jeszcze z Grindelwaldu przez chwilę, aż zniknęli we mgle. Dziś, w niedzielę, od samego rana trwa niepogoda. Deszcz, który dokucza nam dotkliwie w marszu — tam, wysoko, szaleje śnieżycą. Może się stać wyrokiem śmierci dla młodych ludzi uwięzionych w ogrom- nej, 1800-metrowej ścianie. Ze schroniska, do którego dążymy — Strahiegghutte — niepogoda wypłoszyła turystów. Wita nas gospodarz —ł młody, barczysty, wzbudzający sympatię. Prócz niego jest jeszcze dwóch Szwajcarów z młodziutką towarzyszką. W rozmowie padają pytania: „Czy wiecie coś o tych z Eigerwandu?" „Niewiele. Widziano ich wczoraj już po burzy. Podobno o 300 metrów poniżej wierzchołka". „Tak, 300 najtrudniejszych metrów". „Jeśli uda im się wytrawer- sować na te strome pola śnieżne — pamiętacie? — to mają szansę się ocalić". „Tak, mają szansę. Jedną na sto". Za oknami było ciemno, wiatr i kurniawa. Czasami z dachu z łoskotem zsuwał się śnieg. Wnętrze schroniska napełniliśmy dymem cygar, fajek i papierosów. O siódmej rano, jakby za sprawą czarów, zrobiła się prze- piękna pogoda. Pierwsza myśl: jeśli tamci — ci z Eigerwan- diu — żyją jeszcze, to dzisiejszy ranek przynosi im ratunek. Mimo masy świeżego śniegu powinni dać sobie radę. To przecież pierwszorzędni alpiniści! 27.1 Schodzimy na śniadanie i zastanawiamy się, co robić dalej. Na wspinaczkę jest dziś o wiele za późno, poza tym trzeba poczekać, aż świeży śnieg osiądzie, a słońce wypłoszy lawi- ny. Z drugiej strony, żal nam w taką pogodę siedzieć cały dzień przy schronisku. Gospodarz, wytrawny szwajcarski przewodnik, doradza nam Pfaffenstockli (3124 m), niewielki szczycik, z którego roztacza się piękny widok na Alpy Berneń- skie od Jungfrau aż po Wetterhorn. Idziemy tam, a przetoro- wanym przez nas świeżym szlakiem śnieżnym posuwa się z tyłu grupa szwajcarskich alpinistów. Na szczycie wygrzewamy się chyba ze dwie godziny. Wi- dok jest istotnie wspaniały. Wierzchołki gór wybielone świe- żym śniegiem błyszczą w słońcu miliardami tęczowych iskier. Nad dolinami leży morze mgieł. Bliżej gór urywa się ono i pod pułapem chmur widać głęboko w dole zielone łąki alpejskie, miasteczka rozsiane wzdłuż dolin, jeziora. Tu nad chmurami, „na drugim piętrze świata", są tylko skały, śnieg i słońce. Rok temu niespełna — daleko stąd — na grani Mat- terhornu oglądałem o zachodzie słońca podobne morze mgieł. Schodziłem wtedy w doliny na długo, a góry w dzień później żegnały mnie potokami deszczu. Dziś, po roku, góry witają mnie słońcem i radością wyżyn. Miło jest patrzeć wieczorem sprzed schroniska na szlak, który się wydeptało własnymi nogami poprzez śniegi lodow- ca. Subtelna, szarawa kreska rysuje zgrabne zakosy, wikła się w labiryncie szczelin, a dalej już jedną ukośną linią wy- biega na przełęcz i niknie. Jutro wybieramy się na północną grań Finsteraarhornu (4275 m). Idzie tam także nasz gospodarz prowadząc dwoje turystów. Będziemy więc mieli towarzystwo. Budzą nas o pierwszej po północy i podają śniadanie. Je- steśmy już całkiem przygotowani do drogi. Przełykamy kawę i o wpół do drugiej wychodzimy ze schroniska. Szybko doga- niamy grupę gospodarza, która już wyszła wcześniej. Z latar- ikami świecowymi w ręku idziemy poprzez ciemności. Obecność znającego doskonale teren przewodnika uwalnia S72 nas od kłopotu wyszukiwania drogi na podejściu. Korzysta- jąc z tego idziemy ślepo za poprzednikami. Ale cóż to? Gru- pa gospodarza wpakowała się w skalistą grzędę, wraca, sypie na nas kamienie. Zdaje się, że zmylili drogę. Postanawiamy obejść grzędę lodowcem i dobrze na tym wychodzimy, bo na przełęczy Finsteraarjoch jesteśmy od nich o pół godziny wcześniej. Nie oddajemy już prowadzenia i na przełęczy Agassizjoch (3850 m) jesteśmy znowu pierwsi, mimo iż wy- braliśmy wejście wprost, lodową depresją, w której trzeba było rąbać mozolnie stopień za stopniem, gdy tymczasem tamci weszli łatwiejszymi skałkami z prawej strony. Na przełęczy okazuje się, że turyści idący z naszym go- spodarzem są zmęczeni, rezygnują z dalszej wspinaczki i schodzą w dół do schroniska po przeciwnej strome na Walliser Fiescher Firn. My idziemy granią na szczyt. Godzinę zabiera nam wejście na pierwszy stopień grani poprzez przykre, nadzwyczaj kruche skałki. Dalej musimy przerąbywać się uciążliwie przez wysokie spiętrzenie lodo- we. Krótki odpoczynek i wreszcie ostatni etap: nietrudna, ale chwilami bardzo przepaścista grań szczytowa. Na wąskiej krawędzi, tworzącej wierzchołek, zabawiamy niedługo. Mi- mo palącego słońca zimny i przenikliwy wiatr spędza nas szybko w dół. Finsteraarhorn — najwyższy szczyt Alp Berneńskich — mamy już poza sobą. Grząski śnieg na stoku zwróconym ku zachodowi daje się nam bardzo we znaki. Brniemy w nim chwilami po pas. Dy- szymy ciężko, upał osłabia nas do reszty, skóra jest boleśnie spieczona słońcem. Stosunkowo późno, bo dopiero po trzech godzinach zejścia, wkraczamy do Finsteraarhornhutte — schroniska na lodowcu Walliser Fiescher Firn (3100 m). W schronisku, jak wszędzie gdzie się w owych dniach spotkało ludzi, padają pytania: ,,Co się stało z tymi ze ściany Eigeru? Nie wiecie?" „Nie, nie wiemy, ale od wczoraj jest po- goda; jeśli przeżyli przez niedzielę, to chyba są uratowani". „Podobno na wieść o niepogodzie przybyła z Monachium 18 — W. Żuławski 275 Sześcioosobowa ekspedycja ratunkowa. Przyjechali samolo- tem i zaraz weszli w ścianę". „Czy to prawda?" W nocy przeszła gwałtowna burza: śnieżyca i wspaniałe wyładowania elektryczne. Zrywamy się o drugiej po północy. Idziemy na Agassiz- joch, zabieramy zostawione tam wczoraj plecaki i schodzimy aż do Grindelwaldu. Trzeba pożegnać Alpy Berneńskie — czas już jechać do Courmayeur. Razem z nami szło pięciu turystów szwajcarskich. Prze- prowadziliśmy ich gładko przez szczeliny lodowca na prze- łęcz, a teraz — w zejściu — cierpliwie czekamy, aż uporają się z kruchą, ale łatwą zresztą skałą. W Interlaken czeka nas dobra wiadomość: „Żyją, wiecie? '— i zdobyli ścianę Eigeru. Mimo tej strasznej niepogody skończyli wspinaczkę — wtedy w niedzielę — i zeszli w dół. Dzielni chłopcy — mówi gospodyni hotelu. — I tacy skromni. Widziałam ich wczoraj. Są mili i prości". Tak, rzeczywiście dzielni chłopcy. Cieszymy się razem ze wszystkimi. Jutro wyjeżdżamy. Z mrocznej głębi tunelów Lotschberg i Simplon wyjedziemy nad niebieską płaszczyznę jeziora La- go Maggiore, stamtąd skręcimy na zachód. Czekają na nas koledzy z Polski. Znów będziemy w górach, a nad nami wzno- sić się będzie majestatyczny Mont Blanc. CZERWONY WARTOWNIK W, łosi biwakują na północnej ścianie. Grandes Joras- ses. Robią pierwsze przejście filaru Walkera. Są już bardzo wysoko — jutro pewnie wyjdą na szczyt. — Spotkałem dziś Loulou Boulaz z Charletem. Niedawno robili Sentinelle Rouge. — Camille Tournier przeszedł wczoraj całą grań Zęba Rekina. 274 Takie i tym podobne wieści dochodziły nas zewsząd. Słu- chaliśmy z zazdrością. Szczęśliwcy — ci z Jorasses i ci inni. Siedzą tu już od czerwca i są teraz w najlepszej formie. A my zaledwie przybyliśmy do masywu Mont Blanc i wielu z nas wczoraj dopiero po raz pierwszy w tym roku włożyło worek na plecy, by pomaszerować w góry. W najlepszym stosunkowo położeniu jest Korosadowicz. Mieszka w Zako- panem, więc stale ma możność treningu. Gosławski i ja ma- my za sobą przynajmniej kilkudniową wycieczkę w Alpy Berneńskie, Pawłowski — dwutygodniowy pobyt w Dolomi- tach. Inni jednak — Jerzy Golcz, Ludwik Januszewicz i Wi- told Orłowski — przyjechali tutaj wprost z biur lub fabryk. Czeka więc nas wszystkich mozolny trening wysokogórski, zanim będziemy mogli zaatakować jakąś poważniejszą ścia- nę alpejską. A tu, jak na złość, psuje się pogoda. Przykry zachodni wiatr wali przez doliny, przetacza się poprzez prze-^ łęcze i szczyty. Młynek powietrzny przed schroniskiem Re- quin dniem i nocą warczy jak śmigło samolotu. Na gra- niach ledwie można ustać na nogach. Wielkie, czarne chmury pędzą po niebie, jak oszalałe. Zachody słońca są krwawoczer- wone. Zbliża się fóhn. Na razie jednak ranki są względnie pogodne. Staramy się nie zmarnować czasu. Odbywamy ćwiczenia na trudniejszych partiach lodowca, dalekie przemarsze, aż wreszcie pięknym lodowczykiem, wśród fantastycznych szczelin i seraków, wchodzimy na nietrudny zresztą wierzchołek Aiguille du Plan. Trzeciego dnia pod wieczór gwałtowne zatrzaśnięcie drzwi schroniska i świst wiatru dały znać, że fóhn się rozpoczął. Był zmrok. Niebo miało barwę stalową, a na zachodzie go- rzało. Powietrze świeciło niesamowitym, fosforycznym blas- kiem. Nad wszystkim panował wiatr. Wył i szumiał jak potok górski, gdy wzbierze na wiosnę. Zatykał oddech, zbijał z nóg... Miał siłę i grozę żywiołu. Jeszcze następny dzień był pogodny, jak zwykle po fóhnie. W duszne południe, w śniegu grząskim jak masło, brniemy 275 poprzez beznadziejne płaszczyzny lodowca ku grani Aiguille du Midi. Wiatr umilkł, cisza wprost niepokoi. Poruszamy się wolno — prawie omdlewamy z upału. Z wierzchołka spoglą- damy na morze śnieżnych szczytów, niebieską mgiełkę nad dolinami i — marzymy o wodzie. Rozpoczęły się teraz długie dni niepogody. Nerwowe chwi- le, godziny i doby wyczekiwania w maleńkich schroniskach opuszczonych przez ludzi, zagubionych w śniegach i skałach. Krótkie wypady w doliny po żywność. Dni głodu, gdy żywno- ści brakło, a pogoda nie pozwalała schroniska opuścić. We czwórkę z Januszewiczem, Orłowskim i Pawłowskim robimy przemarsz pod odległą Aiguille de Triolet w nadziei, że w innej części gór znajdziemy lepszą pogodę. Korosado- wicz i Gosławski bezskutecznie czatują pod północną ścianą Tour Ronde. Schronisko Dalmazzi pod Triolet jest obszerne, .wygodne i dobrze wyposażone. Nie ma w nim gospodarza, bo rzadko kto je odwiedza. Tym lepiej. Gospodarujemy sobie sami. Z determinacją wychodzimy o trzeciej w nocy, w gęsto pa- dającej śnieżycy. Liczymy, że przed rozpoczęciem wspinaczki pogoda się poprawi. Kilka godzin siedzimy cierpliwie pod nie zdobytą jeszcze wówczas południowo-zachodnią ścianą Triolet — ścianą, na której w niespełna dwa tygodnie później zabił się sławny wspinacz włoski Boccalatte 1. O siódmej, gdy warunki atmosferyczne zamiast poprawić pogorszyły się jesz- cze, rozpoczynamy powrót. Ciągłe próby przezwyciężenia złych warunków, desperackie szturmy i błyskawiczne odwro- ty — to najbardziej charakterystyczne momenty dla naszych poczynań w tym okresie. W połowie sierpnia zbieramy się wszyscy w niewielkim schronie na przełęczy Col de la Fourche, u stóp ściany, któ- 1 Najwybitniejszy włoski wspinacz zachodnio-alpejski sprzed wojny. Zabił się w czasie próby pierwszego przejścia pd.-zach. ściany Aiguille de Triolet w roku 1938, w ten sam dzień, w którym szturmowaliśmy Sentinelle Bouge. 276 rej przejście było ukrytym marzeniem każdego z nas: wscho- dniej ściany Mont Blanc. Było to marzenie dość śmiałe. Ściana ta — prawdziwy ko- los liczący blisko 1500 metrów wysokości — jest jedną z naj- większych w masywie Mont Blanc. Prowadzą przez nią trzy drogi. Jedna z nich — ta właśnie, która była naszym celem — nosi nazwę drogi przez Sentinelle Rouge (Czerwony Wartow- nik). Nazwa ta odnosi się do wysokiego obelisku skalnego o czerwonawym zabarwieniu, który — jak prawdziwy straż- nik — broni przystępu do wschodnich flanków Mont Blanc. Nielicznym udało się je dotąd sforsować. W księdze pamiątko- wej na Col de la Fourche wpisane są ich nazwiska. Są tam naj- lepsi z alpinistów angielskich, szwajcarskich, francuskich, nie- mieckich i włoskich. Pytamy się mimo woli, czy zjawią się obok nich także i nazwiska polskie. Niepogoda trwająca trzeci tydzień napełnia nas zwątpieniem. Upłynął nowy szereg dni oczekiwania. Jedynego pogodne- go dnia, jaki się zdarzył, nie udało się wykorzystać na przej- ście Sentinelle. Choroba zdekompletowała nasz zespół. Mu- sieliśmy zawrócić spod samej ściany. Odczekaliśmy jeszcze dwa dni, po czym, zniechęceni, zeszliśmy w dół do Entreves. Wreszcie — już z końcem sierpnia — mgły i deszcze ustą- -piły. W Alpach ubielonych masą świeżo spadłego śniegu za- panowało słońce. Słońce to jednak, choć silnie przypiekało w dolinach, wyżej traciło swą moc i nawet w samo południe zimno było przejmujące. Nowy śnieg był suchy, sypki i zmar- znięty. Przenikliwy, huraganowy wicher północny wznosił go całe tumany. Szczyty i granie zadymiły białymi pióro- puszami. W Alpach rozpoczęła się zima. Bez namysłu opuściliśmy Entreves i wyruszyliśmy we trzech — z Golczem i Korosadowiczem — z powrotem do schroniska na Fourche1. Nie ma na co dłużej czekać. Lepszej pogody i Jednocześnie Gosławski i PawłowsM poszli szturmować — bezsku- tecznie, jak się później, niestety, okazało — wierzchołek Grandes Jorasses nadizwyczaj trudną granią od Przełęczy Jaskółek. 277 już nie będzie. Ostatecznie w zimowych warunkach też się da chodzić. Na przełęczy, przed samym schroniskiem, wiatr dosłownie kładzie nas na twarze. Ręce, zaciśnięte na czekanie, sztywnie- ją. Trudno. Tak czy tak — jutro wyruszamy. Minęło już wiele lat od owego szturmu na wschodnią ścia- nę Mont Blanc. Przewaliły się w tych latach wielkie katakli- zmy dziejowe — wojna, oblężenie Warszawy, powstanie... Prócz przeżyć, których świeżości nic nie jest w stanie za- trzeć, niewiele mi zostało, niewiele pamiątek dochowało się z tamtych dni. Kilka fotografii z przejścia ściany, stare, wy- służone raki Eckensteina — te same, których używałem na Wiesbachhornie, Glockerinie, Innominacie i których uży- wam jeszcze dzisiaj, kominiarka — pożyczyłem ją wówczas Golczowi — no i wreszcie... moje własne stopy, okaleczone mocnym mrozem podczas biwaku. Został mi także przypadkowo ocalony z warszawskich gru- zów, zniszczony, pogięty na rogach, niewielki czerwony ze- szyt, w którym, jako kierownik wyprawy, zapisywałem wszel- kie jej wydatki od chwili wyjazdu z kraju aż do momentu opuszczenia Courmayeur. Prawą część każdej stronicy wy- pełniają kolumny cyfr pisanych piórem lub ołówkiem, podsu- mowanych „do przeniesienia". W lewej połowie — zwięzła, jedno-, dwusłowna notatka określa cel wydatku. Cyfry i no- tatki są suche i obiektywne, lecz gdy myśl zatrzyma się na chwilę przy jednej z nich — mała, niepozorna książeczka w czerwonej okładce zaczyna żyć. Cyfry i notatki nabierają kształtów, oblekają się w ciało, mówią, opowiadają — a poza nimi nieodstępnym tłem stają góry. Mocna zieleń alpejskich łąk i dolin, a wyżej groźny pejzaż, lśniący białością śniegów i kontrastujący czernią skał. Data? — 22 sierpnia. Pod tym pozycja. Czterysta dziewięć- dziesiąt lirów kosztował nas pobyt w Entreves. Pamiętam. Rachunek schowałem do kieszeni. Stojąc dopijamy wieczor- 278 nej herbaty. Obok, na krzesłach, piętrzą się ciężko wyłado- wane wory. Z każdego wystrzela w górę metrowy szpic czekana. Z poręczy niedbale ' zwisa lina. Na dworze już ciemno: jest ósma wieczór. Gospodarz życzy nam powodze- nia. „Z tarczą albo na tarczy" 1 — dopowiada jeden z żegna- jących nas kolegów. ,,No chyba. Tym razem musi się udać" — mówimy do sie- bie, podchodząc w ciemności lesistą ścieżką. Ciepła, przy- tulna czerń lasu nasycona jest czarem nocy letniej; nad gło- wami intensywnie świecą gwiazdy. To już 23 sierpnia. Pod tą datą figuruje następna pozycja: rachunek w Mont Frśty. Zegnamy sympatyczną gospodę górską i ruszamy dalej. Mgły włóczą się po skałach i żlebach, zakrywają Przełęcz Giganta, ku której wznosimy się z wolna po sypkich piargach. Wyżej chłodzi nas przenikliwy wiatr. Gdy dochodzimy do schroniska „Torino", pogoda jest już zu- pełnie zła. Otulają nas gęste chmury, wstrząsa dotkliwe zimno: mroźny oddech tysięcy ton świeżo spadłego śniegu. Po obiedzie zakopujemy się pod stertę koców. Trzęsiemy się jak potępieńcy. Któż by nam kazał iść dalej? Na mróz i wiatr. Torować szlak, brnąć po kolana w zmarzłym puchu... A jednak po godzinie ni to drzemki, ni to snu — wyruszamy. Po notatce, która określa wydatek za obiad w ,,Torino", w książce rachunkowej następuje dłuższa przerwa. Widać wyszliśmy już poza zasięg mocy pieniądza, poza terytorium, gdzie pieniądz posiada w ogóle jakąkolwiek wartość. Banknot pięćsetlirowy znaczy teraz tyle, co zwykły skrawek papieru. Bilon absurdalnie obciąża kieszenie. Gdy w skoku nad szczeliną ześliźnie mi się noga — życia nie uratuje nawet majątek Rockefellera2. 1 Wyrażenie, którym w starożytnej Sparcie matki żegnały synów wy- ruszających do boju. Mówiąc prościej, oznaczało to: „Wróć zwycięzcą lub zgiń na polu walki". 2 Rockefeller John (1839—1937) — przemysłowiec amerykański, którego majątek uchodził za największy, jaki udało się zgromadzić w prywatnych rękach jednego człowieka. 279 Uratuje je natomiast skromna, niepozorna lina z konopi. Zresztą noga nie ześliznęła mi się wcale. To Jurek Golcz jakoś podejrzanie głęboko zapadł się w miękki śnieg, gdy doszliśmy do stoków Col de la Fourche. Szczelina! Okrą- żamy ją ostrożnie, z daleka. Mgły ustąpiły. Słońce zachodziło gdzieś poza Mont Blanc. Szczyty i granie zadymiły pióropuszami śnieżnego pyłu. — Nie idziemy jutro. Oszalelibyśmy chyba — mruczę sam do siebie osłaniając rękami głowę przed atakiem wichru. To już wprost jakiś kataklizm powietrzny zrywa nam śnieg spod nóg i ciska w twarze. ,,Cudowna rzecz schronisko — tutaj, w taką pogodę" — myślę dalej, stukając czekanem w zasuw- kę zamkniętych na głucho drzwi. Zadyszany od wiatru, skost- niały, odrąbuję raki przymarznięte do butów. Następnego dnia poszliśmy mimo wszystko. Wiatr trochę osłabł — mróz dręczył nas dalej, ale to może lepiej: śnieg będzie zapewne mniej podatny do tworzenia lawin. Niebo było czyste, tylko parę chmurek włóczyło się nad dolinami. A zresztą — to przecież ostatnia szansa przejścia Sentinelle! Jeśli nie dziś — będziemy musieli wyrzec się jej zupełnie. Wzrok ślizga się automatycznie po białej, nie zapisanej kar- tce czerwonooprawnego zeszyciku. Myśl biegnie dalej i wy- pełnia tę lukę. Biegnie po lśniących lodem zerwach wschod- niej ściany Mont Blanc; po żlebach huczących lawinami; po barierach seraków, przez które monotonnie przesypują się kaskady śnieżnego pyłu. Zatrzymuje się pod obeliskiem Czerwonego Wartownika. Odpoczywamy tam za skalnym załomem. Miejsce jest zakryte od wiatru i robi się prawie ciepło, choć słońce grzeje ane- micznie. Nisko w dole — o 2500 metrów poniżej naszych stóp — ścielą się doliny. Zieleń łąk i lasów, radosna jeszcze w sierpniowym słońcu i trochę melancholijna — jak zapo- wiedź jesieni. Tutaj, wysoko, jest cisza i martwa, biała zima. Pod nami na lodowcu Brenva są ludzie. To ekspedycja ra- tunkowa szuka zwłok pewnego Niemca, który zleciał spod 280 szczytu Mont Blanc de Courmayeur. „Biedak" — myślimy sobie ze zdawkowym współczuciem. Za to w piekle Grand Couloir współczucie nasze nabiera cech pewnej solidarności z nieboszczykiem. Do pół łydki bro- dzimy w bezustannie spływających lawinkach. Wiatr zrywa nawisy z grani i ciska je wprost w nas. W żlebie panuje za- dymka. Ostry pył lodowy wciska się nam pod koszule, nie mamy nawet czasu, aby się zatrzymać i włożyć swetry. Jest właśnie południe — pora, kiedy lawiny są tu najsilniejsze. Lada chwila cały śnieg Grand Couloiru — tego kolosalnego żlebu, przebiegającego z góry na dół na przestrzeni przeszło 1000 metrów — może runąć wraz z nami w dół. Musimy się spieszyć, bo każda chwila zwiększa niebezpieczeństwo. Ręce mdleją od ciągłego wbijania czekana, nogi — od nienormalnie powykręcanych na stromiznach stóp. Słońce przygasło, za- kryte wirującymi chmurami śniegu. Skalista grzęda wydała się nam rajem. Zimno tu było przej- mujące, wiatr może silniejszy niż w żlebie, ale znikła dręczą- ca obawa lawiny. Rozpoczęła się teraz wspinaczka po oblo- dzonej skale, na której mróz porozwieszał fantastyczne sople, to znów wznoszenie się poprzez strome pólka firnu czy lodu. Mozolne wykuwanie czekanem dziesiątków stopni lub szuka- nie chwytów w zimnej, oślizłej skale, na której niemile zgrzy- tały raki. Wlokły się w nieskończoność godziny walki z wi- chrem, skałą i lodem, z uczuciem zimna i wzrastającego wy- czerpania. Pod wieczór wiatr wzmógł się na sile. Teraz już całe pry- sznice lodowych odłamków smagają nam twarze. Znak to, że jesteśmy coraz bliżej grani. Gonimy już resztkami sił, ale pod- nieca nas myśl, że łatwy teren powinien być blisko. Wiemy, że jeśli uda się nam osiągnąć łagodne pole śnieżne, opadające z wierzchołka Mont Blanc, będziemy mogli iść nawet nocą na szczyt i zejść do schroniska Vallot. Niepokoi nas tylko myśl o najwyższej barierze seraków., Podświadomie wyczuwamy, że może nam ona spłatać przykrego figla. 281 Była to diabelnie niemiła chwila, gdy pierwszy z nas do- szedł pod lodową ściankę bariery, stał pod nią dłuższy czas, a potem bez słowa zawrócił i począł schodzić ku nam. Słowa jego i tak nie przedarłyby się przez ryk wiatru, zresztą — po- jęliśmy sami, co zaszło: bariera była niedostępna. O piętna- ście metrów wyżej płaskie pole firnowe ciągnęło się łagodnie w kierunku szczytu. Cofamy się. Gorączkowe narady. Próby zejścia, strawerso- wania tu czy tam, ucieczki przed zapadającą nocą. Wreszcie beznadziejna pewność, że tutaj — na tej piekielnej stromiźnie, gładkiej jak tafla ślizgawki — musimy czekać do rana. Stoję na szalejącym wichrze z głową wtuloną w zagięcie ramienia, aby — po bezowocnych poszukiwaniach miejsca na biwak — wytchnąć trochę i ochronić twarz od siekących od- łamków lodu. Z kolei towarzysze trawersują w kierunku ster- czących ze stoku skałek, aby wynaleźć punkt choć trochę osłonięty od wiatru. Nie ma ich już dłuższą chwilę; zapewne rąbią platformę w lodzie. Od czasu do czasu zdobywam się z wysiłkiem na odkrycie twarzy, aby rzucić ku nim krótkie spojrzenie wprost pod wiatr. Na szaro jaśniejącym w ciemno- ści lodzie widzę ich — dwie nieruchome, ciemne plamy jak wielkie, czarne kleksy atramentowe. Nieruchomość ich dziwi mnie i niepokoi. Zbliżam się w końcu i widzę, że stoją jak wrośnięci w ziemię, głowami wsparci o czekany, wbite w przeszło pięćdziesięciostopniową pochyłość. Spalił Z trudem wyrąbaliśmy maleńką półeczkę. Z ledwością zdo- łaliśmy usiąść na niej skuleni, plecami oparci o stok, z raka- mi wbitymi w lód. Z ledwością głowy i ramiona zdołaliśmy otulić płachtą biwakową. Godziny nocy wloką się przeraźliwie wolno. Płachta biwa- kowa popękała w dziesiątkach miejsc. Wiatr i dwudziestosto- pniowy mróz wciskają się do wnętrza swobodnie. Rzemienie raków krępują nogi. Wiemy, co nas czeka: odmrożenia, dłu- gie miesiące cierpień, może amputacje... Krew coraz wolniej krąży w stopach — zamiera... • Wzrok od dawna już przestał dostrzegać stronice niewiel- 282 t kiej czerwonej książeczki, wypełnionej kolumnami cyfr. Widzi teraz białą, rozsłonecznioną pustkę wyżyn i idzie w ślad za naszymi utrudzonymi krokami, gdyśmy następnego ranka do- chodzili do szczytu Mont Blanc. Wiatr dognał nas i tutaj. Nie pozwolił odpoczywać zbyt długo. Zejściem do schroniska Yallot rozpoczęliśmy powrotny marsz do cywilizacji. I znów, jak przed rokiem, ukłucie żalu przy pierwszym ze- tknięciu się z ludźmi. Nieuzasadnionego, oczywiście, bo ci, którzy tu wygrzewają się na słońcu przed schroniskiem, to grupki przeciętnych turystów, wychodzących i powracających z Mont Blanc najłatwiejszą drogą. Zadowoleni z odbytej wy- cieczki, syci, roześmiani, nie mogą się nawet domyślać tego, co przeżyliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, ani stanu wyczerpania, w jakim się znajdujemy. To nie oni, to raczej my stanowimy ostry, zgrzytliwy kontrast szaleństwa przygody z normalnym, codziennym życiem. Ale już z tłumu wysuwa się wyniosła postać, wsparta na czekanie i lasce. To alpinista francuski, Daniel Souverain — w swoim rodzaju fenomen woli, który pomimo jednej sztyw- nej nogi doszedł do pięknych wyników wysokogórskich. Za- cny kolega! — gdy dostrzegł nas koło schroniska Yallot, wpa- trujących się bezradnie w odmrożone, zmartwiałe stopy, za- brał się natychmiast do rozcierania ich śniegiem1, usiłując przywrócić im życie. Nie zapisana strona skończyła się. Pieniądz wrócił do swej normalnej roli. Wszystko w ogóle powróciło do zwykłego sta- nu rzeczy, a tylko szarpiące bólem stopy pozostały świadec- twem wichru, mrozu, skały, lodu, lawin — tego wszystkiego, co było Wielką Przygodą i co zostało za nami. Nowe kolu- mny zapisanych wydatków przypominają o powrocie pienią- dza do władzy. Na samym początku data: 26 sierpnia, rachunek w schroni- sku Gonella na morenie lodowca del Dóme. Ścieżka zbiega 1 Sposób dawniej stale praktykowany w wypadkach odmrożenia. Obec- nie — uznany słusznie przez lekarzy za szkodliwy — został całkowicie zarzucony. 283 ostro w dół stromym usypiskiem. Gospodarz i dwaj przewo- dnicy żegnają nas okrzykami zachęty. Każdy krok wywołuje .bolesny skurcz twarzy. Kroków tych mamy przed sobą jeszcze wiele tysięcy. 26, 27, 28 sierpnia: lekarze, taksówki, hotele i cały łańcuch pozycji rachunkowych związanych z likwidacją naszego po- bytu w masywie Mont Blanc. I wreszcie: trzem spośród nas na koszta podróży do kraju. Jadą już. Zabierają ze sobą chorego Korosadowicza. W szarym świetle wczesnego poranku nastę- puje pożegnanie. Takie sobie pospieszne, mniej lub więcej zdawkowe pożegnanie, kryjące w głębi jakąś bezsensowną dramatyczność. Tu już kończy się opowieść niepozornej, zniszczonej ksią- żeczki, w której sucho i skrupulatnie zapisywałem codzienne wydatki obozu alpejskiego. Dwie poziome kreski atramentowe i kilka niezapisanych kartek wypełniają do końca jej treść zamkniętą w formę z czerwonego kartonu. Nad atramentowy- mi kreskami widnieje jeszcze pozycja ostatnia: autobus. Szofer naciska starter, motor długo nie chce zapalić. Wreszcie auto- bus rusza z wolna i stacza się w dół szosą w kierunku Aosty. Od czasu do czasu odwracamy głowy i widzimy góry za- mknięte w ramy tylnego okna, jak obraz. MORZE LODU U, L-J płynęły dwa lata od zakończenia ostatniej wojny, za- nim ci ludzie gór, którzy pozostali przy życiu, zdołali ze- brać się na nowo, wskrzesić Klub Wysokogórski i rozpocząć pracę nad odbudową polskiego alpinizmu. Jako pierwszy i najważniejszy cel postawiliśmy sobie umasowienie sportu wysokogórskiego, który dawniej w Polsce był sprawą dosłow- nie jednostek. Na tym odcinku ofiarna praca szczupłej garstki 284 przedwojennych alpinistów i wychowanych przez nich instruk- torów wysokogórskich dała rezultaty godne uwagi. Dziś ilość aktywnych wspinaczy wzrosła do blisko tysiąca. Jednocześnie Klub Wysokogórski postanowił podjąć próbę kontynuowania dawnych świetnych tradycji polskiego alpi- nizmu wyczynowego, tradycji godnie zapoczątkowanych w Alpach, Andach, Atlasie, Ruwenzori, na Kaukazie i w Hi- malajach. Toteż w roku 1947 została zrealizowana polska wy- prawa treningowa w Alpy Zachodnie (łańcuch Mont Blanc). Wiadomość o wyprawie i oficjalne zaproszenie Klubu Wy- sokogórskiego zastały mnie w czerwcu w Paryżu. Postanowi- łem wobec tego wykorzystać okazję pobytu w stolicy Francji, by odnowić dawne kontakty z francuskimi kolegami, a przede wszystkim z wybitnym organizatorem ruchu wysokogórskie- go, świetnym alpinistą Lucien Devies, ówczesnym prezesem Groupe de Haute Montagne1. Wiele radości dały mi także przyjacielskie pogawędki z Danielem Souverain — tym sa- mym, który w roku 1938 przed schroniskiem Vallot z taką wytrwałością rozcierał nasze odmrożone stopy. Dzięki życzliwości francuskich alpinistów uzyskaliśmy wie- le udogodnień: zniżki w schroniskach, bezpłatne kwatery w domu Narodowej Szkoły Alpinizmu i Narciarstwa2 w Cha- monix itd. 1 Groupe de Haute Montagne — francuski odpowiednik naszego Klubu Wysokogórskiego. Bardzo ostre warunki przyjęcia na członka G.H.M. czynią z niego wybitnie zamknięty, dostępny tylko dla „wybranych" klub alpinistyczny. Obecnym prezesem G.H.M. jest Maurice Herzog, zdobywca Annapurny, a członkami m. in. zdobywcy Everestu: Hillary i Tensing. 2 Scole National d'Alpinisme et de Ski — państwowa szkoła dla alpi- nistów i zawodowych przewodników. Instrukturami są najlepsi przedwo- jenni alpiniści francuscy, jak Pierre Allain, Armand Charlet i in. Dzięki istnieniu tej szkoły alpinizm francuski wysunął się w latach powojennych na jedno z czołowych miejsc w świecie. Dowodem tego było m. in. zdo- bycie w roku 1950 Annapurny (8078 m), pierwszego z ośmiotysięcznych szczytów himalajskich pokonanych przez człowieka, a w r. 1955 — Ma- kalu (8470 m), piątego co do wysokości szczytu na świecie. 285 Tuż przed 14 lipca 1947 roku, gdy Paryż dekorował się fla- gami, czcząc rocznicę zburzenia Bastylii1, a wieczorem ognie sztuczne rozbłyskiwały nad Sekwaną — polska ekipa wyso- kogórska zjawiła się w komplecie. Nie było w niej tych, wraz z którymi w latach 1937 i 1938 atakowaliśmy ściany Mont Blanc. Zginął w roku 1939 w Himalajach Adam Karpiński ra- zem ze Stefanem Bernadzikiewiczem, wojna zabrała Tadeusza Bernadzikiewicza, Zdzisława Dąbrowskiego, Włodzimierza Go- sławskiego — o losach wielu innych brak było jakichkolwiek wiadomości. Z uczestników przedwojennych wypraw alpej- skich był tylko Jan Staszel, towarzysz ze ścian Wiesbach- hornu i Glockerinu, a znający grupę Mont Blanc z wyprawy w roku 1937. Oprócz nas dwóch tylko jeden jeszcze uczestnik polskiej ekipy poznał Alpy już dawniej: doktor Jerzy Hajdu- kiewicz, internowany w czasie wojny w Szwajcarii, roz- wijał tam działalność alpinistyczną, uwieńczoną pięknym sukcesem w postaci przejścia północnej ściany Dent d'He- rens. Kierownikiem był doktor Stanisław Siedlecki, doświadczo- ny człowiek gór, znany badacz polarny, uczestnik wypraw na Wyspę Niedźwiedzią, Szpicberg i Grenlandię. Pozostali uczestnicy — to dwaj wybitni taternicy przedwojenni: Cze- sław Łapiński i Kazimierz Paszucha, zdobywcy m. in. wschod- niej ściany tatrzańskiego Mnicha. Prócz nich trzej podówczas młodzi, świetnie zapowiadający się, dziś już czołowi wspina- cze polscy: Witold Ostrowski, Jerzy Piotrowski i Stanisław Worwa, a wreszcie lekarz wyprawy, mój stały towarzysz tatrzański, doktor Tadeusz Orłowski, zdobywca urwisk Ga- lerii Gankowej i wielu innych pięknych dróg. Jeszcze kilka dni biegania po Paryżu, załatwiania spraw organizacyjnych, ostatnich przygotowań i — 19 lipca wie- czorem pociąg uwozi nas w kierunku Chamonix, miasteczka * Zdobycie Bastylii w dniiu 14 lipca 1789 roku było hasłem rozpoczęcia rewolucji francuskiej. Dzień 14 lipca jest we Francji corocznie obchodzony jako święto narodowe. 286 po północnej stronie łańcucha Mont Blanc. Gawędzimy pra- wie całą noc, snujemy plany na najbliższą przyszłość... ran- kiem kiwaliśmy się już sennie w takt ruchu pociągu, gdy na- gle w oddali błysnęła biel śniegów. Znowu — po dziewięciu latach — Alpy!... Znów — jak dziewięć lub dziesięć lat temu — maszeruję poprzez nie kończące się płaszczyzny Morza Lodu. Znów po długich latach oglądam znajome szczyty, ściany i żleby, przy- jaźnie milczące, nie zmienione. Witam je, jak się wita starych przyjaciół, z którymi rozdzieliły nas na długo losy wojny. Z każdym prawie miejscem łączy mnie jakieś wspomnienie, czasem ważkie, czasem błahe — zawsze drogie, przechowy- wane troskliwie poprzez ponure czasy okupacji jak cenny klejnot. Oto tutaj, przez to samo Mer de Glace, zbiegaliśmy w roku 1938 z Aiguille du Plan. Nieco niżej, już na ścieżce, zatrzymałem się, by porozmawiać chwilę ze znajomymi alpi- nistami szwajcarskimi. Powyżej w głębi widać Col de la Fourche. Ileż to razy wspinałem się jej stromym stokiem, przerąbywałem przez trudną szczelinę brzeżną u jej stóp! Ileż razy otwierałem zamarzniętą zasuwkę zbudowanego na niej bivacco w kształcie beczki, zanim dane mi było z niego wyruszyć na przejście wschodniej ściany Mont Blanc. Idę obok Tadeusza Orłowskiego, który alpejskie cuda oglą- da właściwie po raz pierwszy. Przedwczoraj bowiem przyje- chaliśmy dopiero do Chamonix, a wczoraj zaledwie zerknę- liśmy na góry, odbywając jeszcze w miejskich ubraniach ma- ły spacer kondycyjny: marsz w ostrym tempie do schroniska położonego o 1200 metrów powyżej Chamonix i z powrotem w dół. Dziś, 22 lipca, stękając nieco pod ciężarem dobrze wy- ładowanych worków na odwykłych od noszenia plecach — dochodzimy właśnie do schroniska Requin, położonego na, wyniosłej grzędzie skalnej, wysoko ponad zastygłym, pofał- dowanym cielskiem Morza Lodu. 287 Wszyscy pozostali koledzy znajdują się w tej chwili po przeciwnej, zachodniej stronie masywu Mont Blanc. Jutro pójdą do schroniska na Aiguille du Gouter, a pojutrze roz- poczną marsz graniami poprzez Dóme du Gouter (4304 ml, wierzchołek Mont Blanc (4807 m), Mont Maudit (4468 m) i Mont Blanc du Tacuł (4249 m) aż na przełęcz Col du Midi. Droga nietrudna, ale długa, wyczerpująca, biegnąca na du- żych wysokościach, cały czas powyżej 4000 metrów — do- skonała jako trening dla nabrania kondycji po długiej nie- obecności w górach. My dwaj postanowiliśmy rozplanować okres wstępnego tre- ningu nieco odmiennie, nie rezygnując zresztą z przejścia gra- niowego wierzchołków masywu Mont Blanc. Na razie jesteśmy zmęczeni pierwszym dniem marszu i decydujemy się następ- nego dnia trochę odpocząć: wyspać się w schronisku, a po- tem odbyć niewielki stosunkowo kurs na przełęcz Col du Geant, stanowiącą granicę pomiędzy Francją a Włochami. Taki dzień pozwoli nam nabrać sił i stopniowo oswoić się z wysokościami alpejskimi. W schronisku spędzamy wieczorne godziny na miłej poga- wędce z bratem zarządcy schroniska (sam zarządca, dawny mistrz narciarski, Biollay, był chwilowo nieobecny) oraz mło- dym alpinistą francuskim, Ludwikiem Lachenal, późniejszym zdobywcą Annapurny. Na sali noclegowej schroniska ruch ,, poranny" rozpoczyna się około drugiej po północy. Drzemiąc czekamy, aż wyjdzie ostatni turysta i skończą się hałasy. O piątej rano ustaje wszelki ruch, robi się cisza i zasypiamy smacznie w pustej sali. Niestety nie trwało to długo. Około siódmej budzimy się raptownie, czując, że ktoś z nas ściągnął koce. Nad nami stoi sam pan Biollay z miną nie wróżącą nic dobrego. „Ach, więc wy tak rozumiecie góry?! — krzyczy gniew- - nie. — Przychodzicie się tu wysypiać, zamiast iść na wspi- naczkę?" Uspokoił się dopiero wtedy, gdy po naszych wyjaśnie- 288 Aiguille de Dru, Aiguille Verte, Moine niach zrozumiał, że nie ma do czynienia z „górskimi bu- melantami". Incydent ten zapoczątkował zresztą z zarządcą Requin przy- jacielskie stosunki, które trwały do końca naszego pobytu w Alpach. Biollay ujął nas swym rzeczywiście „bojowym" podejściem do spraw górskich, typowym zresztą dla obycza- jów panujących w tamtejszych schroniskach. Dobrze mi znaną drogą poprzez fantastyczny labirynt sera- ków i złomisk, którymi Lodowiec Giganta spływa z progu doliny do Morza Lodu, wydostaliśmy się na ogromne, płaskie pola śnieżne. Po kilku godzinach uciążliwego marszu, dręcze- ni nieludzkim upałem, doszliśmy do schroniska „Torino" na Col du Geant. Jakże się tu zmieniło przez tych dziewięć lat! Z włoskiej strony, z Entreves, kursuje obecnie kolejka linowa, która wówczas była zaledwie w projekcie. Dawne, prawdziwie wy- sokogórskie schronisko nabrało teraz charakteru prawie ho- telowego. Od rana do wieczora przewalają się przezeń tłumy publiczności, nierzadko ubranej po miejsku i mającej z gó- rami niewiele wspólnego. Ale i wśród tych tłumów miga cza- sem sylwetka, w której od razu poznajemy alpinistę. Oto właśnie siedzący przy sąsiednim stole szczupły blondyn, o ty- powej budowie wspinacza, przygląda mi się uporczywie, a i ja dostrzegam w jego twarzy coś bardzo znajomego. Za chwilę zwraca się do mnie z jakimś pytaniem, jakby się chciał upew- nić, czy to naprawdę ja. Ależ tak! To Herman Steuri, znako- mity przewodnik szwajcarski, który w roku 1937, na dzień przed Bernadzikiewiczem i mną, przechodził południową ścianę Mont Blanc poprzez Innominatę. Zamieniłem z nim wtedy kilka słów w zatłoczonym schronisku Gamba, a dziś, po dziesięciu latach, poznał mnie od razu. Takie spotkania górskie mają dziwną moc utrwalania się w pamięci na całe życie. Mogłem się o tym nieraz przekonać. Siadamy ze Steurim przy butelce doskonałego chianti * * Chianti — gatunek włoskiego wina. 19 — w. Zuławiici 289 i długo rozmawiamy o szlakach wysokogórskich pełnych przygód i niebezpieczeństw. Nazajutrz nasze drogi się rozejdą i możemy nie spotkać się więcej. Wiem jednak, że jeśli losy znów nas zetkną ze sobą — wszystko jedno, za ile lat i w ja- kich okolicznościach — jeden drugiego nie minie obojętnie i zawsze rad pospieszy z pomocą. Takie już są nie pisane pra- wa górskiego koleżeństwa. Jeszcze przed świtem 24 lipca opuściliśmy schronisko. Szybki marsz po Lodowcu Giganta zaprowadził nas do stóp północnej ściany Tour Ronde (3792 m), której lewy filar postanowiliśmy dziś zaatakować. Traktowaliśmy to wyjście treningowe i — prawdę mówiąc — nie spodziewaliśmy się natrafić tam na większe trudności. Opieraliśmy się zresztą na informacjach gospodarza schroniska, byłego przewodnika, który — jak twierdził — zna dobrze tę ścianę. Za jego radą nie zabraliśmy ze sobą haków, koniecznych nie tylko do asekuracji, ale i w wypadku przymusowego odwrotu. Nie przypuszczaliśmy, że nasza wspinaczka będzie próbą pierw- szego przejścia nie zdobytego dotąd filaru! Tymczasem — muszę przyznać — ściana Tour Ronde spła- tała nam niemiłego figla. Początkowo posuwaliśmy się szybko dość łatwą i niezbyt stromą krawędzią filaru, wkrótce jednak spiętrzył się on w szereg uskoków, które w Tatrach określi- libyśmy jako częściowo ,,bardzo trudne", a stare pętle, naj- widoczniej służące do zjazdu jakimś nie znanym nam po- przednikom, świadczyły, że filar odparł zwycięsko dotychcza- sowe szturmy1. Rozpoczęło się uparte zdobywanie terenu, metr za metrem, aż zagrodził nam drogę ostatni przed pozio- mą i łatwą już prawdopodobnie granią wierzchołkową kilku- dziesięciometrowy, pionowy uskok. 1 Były to — jak ustaliliśmy później — pętle... nabzych polskich kolegów sprzed lat piętnastu. W czasie II polskiej wyprawy alpejskiej W. Birken- majer, J. Kiełpiński i J. A. Szczepański zaatakowali 29 lipca 1932 r. pn. filar Tour Ronde. Trudności zmusiły ich do odwrotu po przejściu około jednej trzeciej filaru. 290 Dolną część uskoku przecinało płytowe zacięcie, zamknięte od góry potężną przewieszką. Pokonanie jej wydawało się wątpliwe, a, w każdym razie co najmniej „nadzwyczaj trud- ne". Wyobraźmy sobie teraz, co by się stało, gdyby jeden z nas, ten idący naprzód, utknął w połowie przewieszki, nie mogąc jej przezwyciężyć! Bez solidnie wbitego haka, z któ- rego mógłby zjechać w dół po linie, nie miałby innego od- wrotu, jak chyba tylko... skoczyć te 8 czy 10 metrów na plat- formę z asekurującym go towarzyszem. Takie zaś skoki w górach rzadko kiedy dobrze się kończą. Próbowaliśmy więc obejść uskok w lewo i w prawo, a gdy to zawiodło — chcąc nie chcąc — musieliśmy postanowić odwrót. Odwrót ten nie przedstawiał się zresztą zbyt różowo. Zej- ście w dół przez pokonane tylko co, trudne i przepaściste uskoki, i to bez haków, pętli i liny zjazdowej, nie należało do przyjemnych i nastręczało wiele kłopotów. Zaczepiając, gdzie się dało, naszą trzydziestometrową linę o występy skalne, zjeżdżaliśmy powoli po kilkanaście metrów w kierunku wi- dniejącego w dole lodowca. Gdy nareszcie dotknęliśmy go stopą, pierwszą naszą myślą było usiąść w cieniu, wydobyć z plecaka maszynkę spirytusową i stopionym na niej śnie- giem zaspokoić pragnienie. Pod wieczór tego dnia, czując dobrze w kościach całodzien- ną wspinaczkę, powlekliśmy się wolno po grząskim, zapada- jącym się śniegu w kierunku małego obserwatorium na Col du Midi, gdzie postanowiliśmy przenocować. Spotkaliśmy tam całą ekipę polską, która wypełniwszy swój program tra- wersowania wierzchołków Mont Blanc — schodziła nazajutrz do Chamonix. Chcąc sobie odbić dzisiejsze niepowodzenie postanowiliśmy z Orłowskim przejść ten sam szlak, ale w odwrotnym kierunku, to znaczy w wejściu. Będziemy na skutek tego musieli pokonać większe wzniesienie niż nasi koledzy, wzniesienie wynoszące w sumie ponad 2200 metrów. Następnego dnia wschód słońca zastaje nas już wysoko na stokach Mont Blanc du Tacuł, posuwających się szybkim 291 krokiem w porannym chłodzie. Przed siódmą osiągamy wierz- chołek i po krótkim odpoczynku zbiegamy na szerokie siodło pomiędzy Tacuł i Mont Maudit. Dalsza droga jednakże staje się stopniowo coraz bardziej uciążliwa. Był to właśnie szczy- towy okres wielkich upałów panujących podówczas w całej Europie. Trudno sobie wprost wyobrazić, jak dalece były one dotkliwe w rozrzedzonym alpejskim powietrzu. Poczynając od siódmej rano żar słońca, odbitego od śniegu i załamań lo- dowców niby od tysięcy luster, stwarzał uczucie palenia się żywcem w jakimś potwornym tyglu. Zatrzymanie się na od- poczynek w pełnym słońcu było niepodobieństwem, cienia zaś na bezkresnych polach śnieżnych Mont Blanc nie zna- lazłoby się za żadne skarby. Wspinaczka lub choćby marsz pod górę z ciężkim plecakiem stawały się w tych warunkach wymyślną męczarnią. Z wysiłkiem dowlekliśmy się granią na wierzchołek Mont Maudit, którego nazwa wydała nam się w tej chwili wyjątko- wo trafnał. W wejściu na przełącz Brenva, oddzielającą nas od właściwego szczytu Mont Blanc, wypadło nam przejść po- przez dwustumetrowe pole stromego, twardego lodu. Posze- dłem naprzód, rąbiąc stopnie czekanem. Skutki tego wysiłku, a przede wszystkim upału i niedostatecznej jeszcze kondycji nie dały na siebie długo czekać: na przełęczy stanąłem zlany potem, ledwie trzymając się na nogach, a czarne płaty tań- czyły mi przed oczami. Z najwyższym trudem podjąłem osta- tni etap drogi przez długi, dość łagodnie wznoszący się, za- bójczo nudny stok śnieżny. Te chwile wspominam jak senny koszmar. Pamiętam właściwie tylko nieopisane uczucie ulgi, gdy — po nie wiem już ilu godzinach tych mąk — płaskie pole śnieżne, poza którym nic się już nie wznosiło, upewniło nas, że jesteśmy wreszcie na szczycie Mont Blanc. Po raz czwarty w życiu nań wchodziłem — za każdym razem inną drogą, zawsze o wiele trudniejszą od dopiero co 1 W dosłownym tłumaczeniu Mont Maudit znaczy: Przeklęta Góra. 292 przebytej, ale chyba jeszcze nigdy nie byłem aż tak wy- czerpany. Nie było wiele czasu na odpoczynek i podziwianie widoku. Dzień miał się ku końcowi, a ciężkie, czarne chmury nadcho- dzącej burzy zbliżały się od zachodu. Z pośpiechem, na jaki tylko pozwalało zmęczenie, pędzimy granią w dół naprzeciw burzy. Szczęściem, schronisko Vallot jest niedaleko. Nie ma w nim co prawda specjalnej wygody. Zbudowane w roku 1938, nie zagospodarowane, nowe schronisko, wyko- nane od ścian aż po najdrobniejszy przedmiot wewnątrz z lekkiego metalu — jest wyjątkowo zimne i nieprzytulne. O ileż milsze było dawne: romantyczna, drewniana chałupka, w której w roku 1937 przeczekiwałem kilkudniową śnieżycę! Bardzo przemyślne wejście podobne do włazu na strych — śliska drabinka, z której trzeba nad głową otworzyć ciężką metalową klapę — zabezpiecza wprawdzie wnętrze obecnego schroniska od wiatru i śniegu, może jednak spowodować, że jakiś, będący u kresu sił, alpinista umrze z wyczerpania, za- nim dostanie się do środka. Tak czy owak, znajdujemy u Yallota to, co w górach decyduje o życiu: dach nad głową podczas burzy i spory zapas ciepłych koców. Topiąc śnieg na herbatę wsłuchujemy się w ryk wiatru i grzmot piorunów. Nieufnie spoglądamy na metalowe ściany schroniska, nała- dowane teraz elektrycznością jak kondensator. Gdy się na nie patrzy od zewnątrz, pobłyskują niesamowitym blaskiem w wieczornym zmierzchu i śnieżnej zamieci. Pod wieczór temperatura silnie się obniża. Już dawno za- pomnieliśmy o dziennym upale. Trzęsąc się z zimna włazimy pod górę koców. Wargi mamy spieczone, trawi nas gorączka. Skóra spalona słońcem, mimo smarowania wszelkimi posia- danymi tłuszczami — do oliwy z sardynek włącznie — boli przy zetknięciu z ubraniem lub szorstkim kocem. Mimo po- chłaniania kubłów wody i herbaty pragnienie będzie nas trapić chyba do końca żyda... Z wolna zapadamy w gorączko- wy, niespokojny sen. 293 PODNIEBNY BIWAK K ilka dni odpoczynku w Chamonix zrobiło nam dosko- nale. Zmęczone mięśnie nabrały na nowo sprężystości — jedynie spalona na brąz skóra świadczyła o parodniowym pobycie w słonecznym piekle wyżyn. Czuliśmy się już wszy- scy w dostatecznej formie, aby podjąć poważniejsze działania wyczynowe. Początek był niezbyt fortunny: próba przejścia północnej ściany Dru, jednej z najtrudniejszych dróg skalnych łańcucha Mont Blanc, przez Łapińskiego i Paszuchę omal nie skończyła się katastrofą. Kamienie spadającej tuż obok lawiny ugodziły ich tak dotkliwie, że musieli przerwać wspinaczkę, zejść w dół i zrezygnować na parę dni z działalności górskiej, do- póki potłuczone ramię Paszuchy nie wróciło do normalnego stanu. Pozostałym kolegom z polskiej ekipy powiodło się lepiej. Hajdukiewicz i Staszel w dniu 31 lipca weszli na Mont Blanc granią Brenva, a w tym samym okresie Ostrowski, Piotrow- ski, Siedlecki i Worwa w pięknej dwudniowej wspinaczce dokonali drugiego przejścia lodowo-skalnej grani od przełę- czy Col des Hirondelles (Przełęcz Jaskółek) poprzez wszyst- kie wierzchołki masywu Grandes Jorasses aż po przełęcz Col des Grandes Jorasses. Wyczyn ten, połączony z pokonaniem ośmiusetmetrowego uskoku grani od Col des Hirondelles, jest jednym z najpiękniejszych dotychczasowych osiągnięć pol- skich w Alpach 1. Co do nas — Orłowski i ja — postanowiliśmy przejść je- dną z najbardziej ,,klasycznych" dróg tej części Alp, miano- wicie wschodnią ścianę Aiguille de Grepon (3482 m) od strony Mer de Glace. Wyrusza się na nią z maleńkiego schroni- i Drogi tej próbowali już -w roku 1938 W. Gosławski i T. Pawłowski. Warunki śnieżne i lodowe na uskoku grani nie pozwoliły na dokonanie przejścia. Tak więc wyprawa z roku 1947 zrealizowała jedno z naszych przedwojennych zamierzeń. 294 ska Tour Rouge, zbudowanego na platformie skalnej już w samej ścianie, mniej więcej 100 metrów powyżej lodow- czyka leżącego u stóp Grepon. Może się to wydać zabawne komuś znającemu ogromne, hotelowe schroniska tatrzańskie, do których prowadzi zawsze wygodna, szeroka ścieżka — .ale te 100 metrów, dzielących lodowiec od drewnianej chałupki Tour Rouge, to już prawdziwa wspinaczka, i to wcale nie- łatwa. Właśnie wieczorem 31 lipca — związani liną, wbi- jając gdzieniegdzie haki asekuracyjne — wspinaliśmy się z Tadeuszem bardzo trudnym terenem skalnym, obserwując z niepokojem szybko zapadający zmierzch. Chatka na Tour Rouge, o rozmiarach nieco większych niż buda sporego brytana, umieszczona jest w ten sposób, że ściany wznoszą się bezpośrednio z krawędzi platformy, wisząc prawie nad przepaścią. Nawet na stosunki .alpejskie efekt znalezienia schroniska w pionowej ścianie skalnej jest co najmniej nie- codzienny. Oczywiście nie ma w nim nic oprócz paru mate- raców na podłodze, kilka podartych koców, dwóch czy trzech garnków oraz... budzika. Nie czeka w nim uprzejmie uśmiech- nięty gospodarz, u którego można zamówić kolację lub her- batę, i jeśli się samemu nie przyniesie wody, ściekającej w dość odległym żlebie, trzeba zrezygnować z jedzenia. Ponieważ nie ma mowy o poruszaniu się po ciemku w terenie, w którym każdy krok wymaga asekuracji na linie — musimy położyć się spać bez herbaty. Układamy się więc, jak możemy najwygodniej, obok trzech młodych wspinaczy francuskich, którzy również mają atakować nazajutrz wschodnią ścianę Grepon. Około piątej rano dnia l sierpnia opuszczamy schronisko na Tour Rouge. Puszczamy przodem trójkę francuską, sami zaś zatrzymujemy się przy pierwszej wodzie i gotujemy śniadanie. Po śniadaniu wyruszamy i posuwamy się szybko pomimo ciężkich — o wiele za ciężkich do wspinaczki — plecaków. Idziemy na razie z tak zwaną ,,lotną asekuracją", to jest 295 poruszając się obaj jednocześnie. Po kilku godzinach wspi- naczki trawersujemy w lewo, zjeżdżamy na linie do głębo- kiego żlebu, wychodzimy z jego czeluści pod obstrzałem spa- dających kamieni na grzędę i wkrótce dochodzimy nią do obszernej platformy otoczonej pionowymi, zda się na pozór, niedostępnymi skałami. Z tego miejsca, od tej tak zwanej Niszy Przyjaciół zaczynają się główne trudności ściany. Odpoczywamy tam dobrą chwilę i bierzemy się do roboty. Od razu pierwszy fragment — pęknięcie pomiędzy dwoma pionowymi płytami skalnymi, załamującymi się pod kątem prostym jak ściany izby — nastręcza nam poważne trudności. Klinując w nim połowę ciała, posuwamy się mozolnie w górę. Platforemka ponad pęknięciem — na której przez chwilę mu- simy stać obaj jednocześnie, zanim jeden z nas nie zacznie wspinać się w górę, a drugi asekurować go liną — jest tak mała, że ledwie możemy się na niej zmieścić. Manipulacje z ciężkimi plecakami, zdejmowanie ich z ramion i wkłada- nie, przypinanie do haków, przywiązywanie i przyciąganie na linie w trudniejszych miejscach — wszystko to może ze- psuć przyjemność najpiękniejszej nawet drogi. Przez chwilę, na przykład, muszę wspinać się solidnie trudną rysą z dwo- ma naraz workami na plecach, asekurowany przez towarzy- sza z boku poziomo napiętą liną, mając zatem w razie upad- ku perspektywę wykonania kilkumetrowego wahadła nad ko- losalną próżnią. Szczęśliwie udaje mi się przetrawersować wraz z całym bagażem z rysy do stanowiska asekuracyjnego towarzysza. Wychodzimy na strome żeberko. W tej partii dogania nas trójka alpinistów francuskich, która — wyszedł- szy ze schroniska przed nami — wkrótce zgubiła drogę, stra- ciła wiele czasu i dopiero, kierowana naszymi nawoływa- niami, wróciła na właściwą trasę. Puszczamy ich naprzód, bo idąc zupełnie „na lekko", bez obciążenia, mogą posuwać się znacznie szybciej od nas. Czekamy więc dobrą chwilę, aż miną nas, podziwiając przez ten czas nie tyle ich technikę wspinania, ile lekkomyślność i kompletną ignorancję zasad 296 prawidłowej asekuracji. Oto, na przykład, gdy pierwszy z idą- cych tkwi właśnie pod nadzwyczaj trudną przewieszką w sy- tuacji krytycznej — łydki drżą mu z wysiłku i widać wy- raźnie, że za chwilę może polecieć — towarzysze jego stoją poniżej niedbale i zamiast asekurować... flegmatycznie wyj- mują z plecaka manierkę, by ugasić pragnienie. Wreszcie pierwszy na linie wbija za naszą radą hak i gramoli się ponad przewieszkę. Za chwilę wszyscy trzej znikają nam z oczu. Idziemy dalej i my. Pokonujemy pionowy kominek za- mknięty od góry przewieszką. Ostatni odcinek od Niszy Przyjaciół był niemal bez przerwy bardzo lub nadzwyczaj trudny, a przy tym niezwykle eksponowany. Nieco łatwiej- szym terenem wydostajemy się na śnieżną przełączkę w kra- wędzi grzędy. Ponad nią wznosi się płytowa ścianka o ską- pych chwytach — znowu nadzwyczaj trudna. Nieco wyżej nastąpił wypadek, który mógł mieć dla nas groźne konse- kwencje: w moim plecaku — zawierającym jedzenie, buty (wspinaliśmy się w lekkich pantoflach na gumowej pode- szwie) oraz niezbędną do zejścia linę zjazdową — rozwiązał się węzeł i plecak runął w dół. W tak pionowej ścianie mieli- śmy jedną szansę na sto, że się zatrzyma. Z przerażeniem patrzyliśmy, jak wywinął potężnego kozła, odbił się od prze- łączki, wpadł w czeluść komina i... zaklinował się między dwoma głazami. No, mieliśmy prawdziwe szczęście! Wygra- liśmy tę jedną szansę. Zejście poprzez ową nadzwyczaj trudną ściankę do ko- mina i ponowne wyciąganie plecaka na linie zabrało nam chyba z półtorej godziny. Ten czas stracony zaważył pó- źniej silnie: zadecydował o przymusowym biwaku w zejściu z Grepon. Na razie usiłujemy odrobić zwłokę, goniąc w górę tak szybko, jak tylko trudności na to pozwalały. Wkrótce docho- dzimy do partii szczytowych ściany. Kruchą, ale łatwą półką trawersujemy daleko w lewo, potem skośnym kominem do- 297 chodzimy pod najtrudniejsze miejsce: wąską, pionową rysę wyprowadzającą w pobliże wierzchołka. Wspinamy się nią z trudem prawie dwie długości liny, klinując ręce i nogi w pęknięciach skalnych, szukając, gdzie tylko się dało, chwy- tów i stopni. Spod przewieszonej części rysy wychodzimy w prawo na wąziutką półeczkę. Stamtąd jeszcze trudność ostatnia: wyjście na wysoki, odpęknięty blok skalny poprzez silnie wyważającą ściankę. Dalej to już drobiazg: łatwym, niezbyt nachylonym żlebem wybiegamy na malutką przełącz- kę w grani Grepon, tuż obok wierzchołka. Nie odpoczywając ani chwili rozpoczynamy zejście. Chce- my uciec w dół przed zapadającym zmierzchem. Za późno! Noc jest szybsza od nas. Już pierwszy zjazd na Unie odby- wamy prawie po ciemku. Usiłujemy schodzić jakiś czas jesz- cze, ale wkrótce staje się to zbyt ryzykowne. Szczęście je- dnakże niezupełnie nas opuściło: znajdujemy tak ogromny, a przy tym tak zupełnie oddzielony od przepaści taras skal- ny, że możemy się na nim swobodnie położyć, nie dbając wcale o asekurację. Z odrobiny śniegu gotujemy jakąś zup- kę, ia potem wkładamy na siebie swetry i wszystkie ciepłe rzeczy, jakie mieliśmy pod ręką, nogi zaś pakujemy do plecaków. Noc jest piękna — pogodna, bezwietrzna i tak ciepła, że daremnie szukam równie łagodnej we wspomnieniach z licz- nych biwaków spędzonych pod gołym niebem w Alpach i Tatrach... Nawet nad ranem temperatura nie spadła chyba poniżej zera. Wyciągnięci wśród głazów, palimy papierosy i myślimy sennie o tym, że jutro — po zejściu na przełęcz Nantiiions i dalej poprzez lodowiec o tej samej nazwie — będziemy mogli w hotelu Montenvers jeść i pić, ile tylko zechcemy. Gdzieś w dole gasną światła Chamonix. Wysoko nad na- szym skalnym gniazdem, wiszącym w otchłani, na aksamitne czarnym niebie ostro świecą gwiazdy. Wokół milczące, wy- niosłe szczyty czernieją w mrokach alpejskiej nocy. 298 WE MGLE G ' dy przekraczaliśmy Przełęcz Giganta schodząc w głąb terytorium Włoch, w całych Alpach świeciło słońce. I te- raz jeszcze w marszu nad brzegiem spienionego górskiego potoku w czarownej dolinie ciągnącej się wzdłuż południo- wych stoków Mont Blanc — upał doskwierał nam mocno. Wiemy jednak, że nie można zbytnio ufać pogodzie. Trzy dni temu wiał fóhn, po którym nieuchronnie następuje okres . niepogody. Idziemy poprzez leśne polanki, to znów przez pasterskie hale, a wreszcie skręcamy w prawo i poczynamy piąć się w kierunku schroniska Noire. Podobnie jak do Tour Rouge nie prowadzi do niego żadna ścieżka. Trzeba się wspinać przy użyciu całego arsenału górskiego — liny, haków, młot- ków — by pokonać kilkusetmetrowy próg skalny, jakim obrywa się mała dolinka, zwana Fauteuil des Allemands, wciśnięta w południowe stoki szczytu Aiguille Noire de Peuterey. Od tego szczytu długa grań, poprzez wierzchołki Dames Anglaises i Aiguille Blanche de Peuterey prowadzi na Mont Blanc. Całkowite przejście grani Peuterey obfituje w liczne trudności i stanowi najdłuższą z dróg wiodących na Mont Blanc, a bodaj czy nie najdłuższą wspinaczkę alpej- ską. Zdobywcy tej drogi — świetna trójka alpinistów mo- nachijskich — zużyli na jej pierwsze przejście w roku 1934 aż cztery dni. Tyleż samo potrzebowali w rok później ich następcy. Orłowski i ja — decydując się na próbę trzeciego całkowitego przejścia grani Peuterey — chcemy go dokonać w ciągu dwóch dni. Nie jest to łatwa sprawa uzyskać szybkość dwa razy więk- szą od tak wybitnych „asów" alpejskich. Będziemy mogli taką przewagę osiągnąć tylko wtedy, jeśli pójdziemy niemal nie obciążeni, wiemy bowiem, że tamci dźwigali ze sobą ogromne plecaki wypełnione sprzętem biwakowym, wspi- naczkowym i jedzeniem, co hamowało ich tempo. Oczywiście 299 i my musimy zabrać odpowiedni sprzęt: gdy wyjdziemy na Aiguille Noire, czeka nas dalej blisko cztery stumetrowy zjazd na linach poprzez pionowy, skrzesany uskok, na przełączkę pod turniami Dames Anglaises. Do tego trzeba ponad sto metrów lin, mnóstwo haków, karabinków, pętli, dwa młotki... Potem zaś, zaczynając od Aiguille Blanche aż po szczyt Mont Blanc, następuje wspinaczka lodowo-śnieżna, na której znów raki i czekany są niezbędne. Wszystko to razem wraz z je- dzeniem — mimo że zrezygnowaliśmy już nawet ze sprzętu biwakowego — waży tyle, że nasze plecaki mają chyba po trzydzieści kilo. Postanowiliśmy zatem wynieść je na wierz- chołek Aiguille Noire de Peuterey, zostawić tam i wrócić na noc do schroniska Noire. Następnie, po jednodniowym odpo- czynku, wyruszyć zupełnie „na lekko". Z wierzchołka Aiguil- le Noire zabrać pozostawione worki, zjechać z nimi w dół na linach, dojść na przełęcz pomiędzy Dames Anglaises a Aiguille Blanche, przenocować tam w maleńkim bivacco i — zostawiwszy wszystko, co zbędne — z rakami, czeka- nami i liną tylko wejść następnego dnia poprzez Aiguille Blanche na Mont Blanc. Plan zupełnie realny, jesteśmy obaj w dobrej formie i czu- jemy się na siłach go wykonać. Nie wszystko, niestety, za- leży od nas — ostatnie słowo będzie miała pogoda. Wspinaczka do schroniska Noire na Fauteuil des Allemands jest może nieco łatwiejsza niż do chatki w ścianie Grepon. Za to o wiele dłuższa, no — i nasze ciężkie plecaki mogą najcierpliwszego doprowadzić do rozpaczy. Jesteśmy uszczęśli- wieni, gdy wieczorem 7 sierpnia możemy je wreszcie zrzucić z ramion, wejść do zatłoczonego schroniska i ugotować sobie kolację. W maleńkiej izdebce ciasno — zastajemy tu chyba z dziesięć osób różnej narodowości: Szwajcarów, Francuzów, Włochów — sami alpiniści o głośnych nazwiskach. Trudno dostępne schronisko Noire jest miejscem, gdzie spotyka się tylko czo- łowych przedstawicieli świata alpinistycznego. 8 sierpnia jest dla nas dniem ciężkich wysiłków. Od świtu 300 dźwigamy nasze wory. Wejście na Aiguille Noire do Peute- rey początkowo południową ścianą, później południowo- wschodnią granią nie należy do przejść zbyt trudnych. Wspi- naczka jednak z bagażem, którego niesienie po zwykłej szosie byłoby bardzo uciążliwe, tutaj staje się czymś prawie nie do wytrzymania. Teren jest kruchy, przepaścisty i nawet w normalnych warunkach wymagałby wiele ostrożności i uwagi, a ogromne wzniesienie — 1400 metrów ze schroniska na wierzchołek — zużyłoby sporo sił. W tych zaś okolicz- nościach przejście wąskiej, eksponowanej półki skalnej, po której można by kiedy indziej chodzić z rękami w kiesze- niach, zmusza do skrupulatnej asekuracji, bo plecak wyważa niebezpiecznie ku otchłani. Pokonanie ciasnego kominka, w którym worek klinuje się beznadziejnie, wciągnięcie ponad przewieszkę ciężaru ciała zwiększonego o trzydzieści kilo ba- gażu — wszystko to urasta do rozmiaru skomplikownych problemów. Dopiero późnym popołudniem dotarliśmy w po- bliże szczytu. Złożywszy plecaki pod głazami, zbiegliśmy jak się dało najszybciej z powrotem w dół. Następnego dnia wylegujemy się długo w schronisku, by nabrać sił przed wyprawą, a potem w pobliskich skałkach ćwiczymy szybkie sposoby zjeżdżania na linie. Musimy prze- cież pamiętać, że jutro czeka nas kilkusetmetrowy zjazd z wierzchołka Aiguille Noire. Po południu zaczyna się gwał- towna burza gradowa, pod wieczór zaś ciężka mgła spowija szczyty, granie, spełza ku naszemu schronisku i zakrywa w dole słoneczne doliny włoskie. W nocy sytuacja nie poprawia się ani trochę. Mgła zgęst- niała jeszcze — z progu schroniska nie widać jego krawędzi oddalonej o kilka metrów. Zdecydowani przejść grań Peuterey za wszelką cenę, o godzinie trzeciej w nocy, w zupełnej ciem- ności, w gęsto padającym śniegu —• wyruszamy. Idziemy raczej instynktownie, bo nie widzimy niemal do- słownie nic. Dobra znajomość drogi — przebywamy ją prze- cież drugi raz w krótkim odstępie czasu — umożliwia nam po- suwanie się stosunkowo szybko. W dole słyszymy głosy: to 301 trójka alpinistów szwajcarskich, zachęcona naszym przykła- dem, próbuje forsować niepogodę. Po godzinnym błądzeniu wracają do schroniska. My tymczasem jesteśmy już dość wy- soko w ścianie. Teraz dopiero odczuwamy w pełni dobrodziej- stwo wspinania się bez plecaków: w kruchym, przepaścistym, mocno skomplikowanym i wcale niełatwym terenie idziemy cały czas z lotną asekuracją. Tempo mamy obecnie doskona- łe — w niespełna pięć godzin stajemy na wierzchołku, czyli o całą dobę szybciej niż nasi poprzednicy — zdobywcy grani Peuterey. Zaczynamy wierzyć, że zamierzony plan uda nam się mimo niepogody w całości przeprowadzić. Na szczycie Aiguille Noire nastrój nasz zmienia się o 180 stopni. Można posuwać się we mgle drogą, którą się już zna, na której napotyka się jakieś charakterystyczne formacje. , Nie sposób jednak w tych warunkach zjeżdżać prostopadle w dół za liną nie znając przynajmniej zasadniczego kierunku drogi. Liczyliśmy, że rozjaśni się choć na moment, choć na tyle, aby zobaczyć następne turnie grani Peuterey i zoriento- wać się, w którym kierunku biegną. Tymczasem marzniemy tu już od godziny, daremnie czekając na taką chwilę. Na sa- mym wierzchołku smukłej iglicy Noire znajdujemy co prawda stary hak monachijskich zdobywców, ale można przecież z niego zjeżdżać zarówno w prawo, jak w lewo, jak i w każ- dym dowolnym pionowym kierunku. Chociaż... zaraz!... Gdybyśmy odszukali następny hak, który powinien tkwić gdzieś na długość luźno zwisającej liny, czyli mniej więcej o 30 metrów niżej — to dwa te punkty wytyczy- łyby nam już kierunek zjazdu!... Takie szukanie małego haka na ślepo w nieokreślonym miejscu przypomina trochę poszu- kiwanie igły w stogu siana, ale nie mamy innego wyjścia — trzeba spróbować! Zgrabiałymi rękami dociskam, ile mogę, wę- zeł liny — towarzysz asekuruje mnie zza bloku szczytowego — chwytam przemokniętą, sztywną jak drut ,,zjazdówkę" i rozpoczynam zejście. Trzymając się liny schodzę niezbyt stromą, skalistą rynną. Po kilkunastu metrach rynna urywa 302 się. Zjeżdżam teraz pionową ścianą w nieznaną otchłań, w któ- rej kłębią się leniwe brudnoszare mgły... Wiszę w powietrzu na napiętej linie, nogami zapierając się o byle jakie występy ściany, rękami szukając haka w mo- krych, oślizłych płytach skalnych. Gdy poszukiwania na dłu- gość wyciągniętych ramion nie przynoszą rezultatu, daję znak Orłowskiemu, by przerzucił o kalka metrów w prawo linę ase- kuracyjną, chwytam się mocno zjazdówki, puszczam skałę i... lecę parę metrów w powietrzu jak wahadło ściennego .ze- gara. Nowe poszukiwania i nowe wahadło. Czasem krótki wy- poczynek na jakichś mizernych stopieńkach i znów dalsze wysiłki. Przed sobą widzę tylko czarne, pionowe skały i wolno spa- dające płatki śniegu. Z tyłu, z boków — mgła, pod stopami może 500, może 1000 metrów próżni zakrytej szczelną zasło- ną. Sztywna, olodzona lina — nić paromilimetrowej grubości — jest teraz jedyną więzią łączącą mnie ze światem. Ludzie są od nas daleko — o wiele godzin marszu. Odczuwam silnie cały patos samotności. Jakby prawem kontrastu przypomina mi się przeczytane kilka dni temu w jakimś piśmie zdanie, które określa trwający w tym czasie wyścig kolarski dookoła Francji jako: ,,najbardziej samotną walkę człowieka z prze- strzenią". Stają mi w oczach sceny widziane we wszystkich aktualnych kronikach filmowych: zwarta grupa kolarzy, za ni- mi dziesiątki aut z dziennikarzami, obsługą techniczną, pogo- towiem lekarskim. Rozentuzjazmowane tłumy po obu stronach szosy, kwiaty rzucane pod koła rowerów. Wsiadający do sa- mochodu kolarz, któremu odechciało się już ,,samotnych" zmagań... Myśli te śmieszą groteskowością kontrastu. Poczucie samotności pogłębia się, łagodzi je tylko lina, napięta mocno niezawodnymi rękami przyjaciela... Dość rozmyślań! Moment odpoczynku skończony. Teraz znowu wahadło, nowe poszukiwania i... — Jest — krzyczę, ile sił, do towarzysza. — Masz hak? — Mam! — stukam tymczasem młotkiem, czy aby dobrze 303 siedzi. — To może być tylko „ich" hak. Przyślij mi worki i przygotuj się do zjazdu. Stoję na niewielkim gzymsie karabinkiem ciasno przypięty do haka, czekam na towarzysza i'spoglądam w dół. Gdyby tak wiedzieć, co się kryje za zasłoną mgły! Jakby w odpowiedzi w dole zaczyna się przecierać. Szarość przechodzi w jaskrawą biel, już widzę spękane cielsko lodowca. Za sekundę ujrzę ciemne skały grani Peuterey. Nic! Widać ciągle tylko lodo- wiec, jakoś strasznie głęboko pode mną. Po chwili wszystko zakrywa się z powrotem, tylko przez moment mignął mi ska- listy przeciwległy stok. Poznałem: podnóże Picco Innominata. Ależ, w takim razie... Cierpnę na ułamek sekundy. W takim razie, w dole — to lodowiec Freney, a ja tkwię w tysiąometrowym zachodnim urwisku Aiguille Noire! W urwisku raz dopiero przebytym w roku 1939 przez Vitaliego i Rattiego, wśród nieustannych skrajnych trudności, niemal cały czas za pomocą haków. Na drodze dotąd nie powtórzonej, o której krążą legendy, że jest najtrudniejsza w Alpach! — Stój! — krzyczę do Tadeusza. — Ściągaj linę. Wracam! Trzymając się rękami liny, stopami zapierając o skałę, sil- nie podciągany przez zdziwionego towarzysza, w kilka chwil wydostaję się na blok szczytowy. Wyjaśniam mu, o co chodzi. Mamy szczęście — trzeba to przyznać! Gdybyśmy zaczęli tędy „na ślepo" zjeżdżać, naszych dwadzieścia haków star- czyłoby może na połowę ściany. Potem sytuacja byłaby roz- paczliwa. Znaleźlibyśmy się dosłownie w zamkniętej pu- łapce bez wyjścia! Po krótkiej naradzie zgadzamy się obaj, że ryzyko dalszych prób w tych warunkach przekracza granice zdrowego rozsąd- ku. Możemy co najwyżej czekać dalej na wierzchołku na krótkotrwały choćby moment przejaśnienia. Czekaliśmy na próżno, drżąc z zimna, przemoknięci i głodni. Pogoda nie uległa zmianie — tyle że śnieg raz sypał, to znów ustawał. Świat zagubił się w chmurach, tylko huk lawin dalekich i bliskich przerywał czasem ciszę i przypominał, 304 że poza martwotą białej mgły, kłębią się nieustannie groźne i' potężne siły. Było już dobrze po południu, gdy zdecydowaliśmy się roz- począć odwrót — z ciężkim sercem, ze świadomością, że drugi raz próbować przejścia grani Peuterey — w tym roku przy- najmniej — już nie będziemy. Ze świadomością, że kilku- dniowe wysiłki poszły na marne. Z uczuciem porażki. Znienawidzone worki znów kolebią się na naszych plecach, znów wyważają na przepaścistej grani, przyprawiają o utratę równowagi, zmuszają do najwyższego wysiłku i największej ostrożności. Z łatwej drogi robią trudną, z bezpiecznej — ryzykowną. Blisko osiem godzin trwał ten odwrót, o wiele dłużej fliz pochód w górę tym samym szlakiem. Ostatni zjazd na linie robiliśmy już zupełnie po ciemku. Przy małym potoczku, płynącym poprzez Fauteuil des Allemands, w pobliżu schro- niska długo gasiliśmy pragnienie mroźną, lodowcową wodą. O dziesiątej wieczór byliśmy na miejscu. Siedliśmy ciężko na podłodze schroniska i plecami wsparliśmy się o ścianę, długo nie mogąc się zdecydować na wysiłek potrzebny do położenia się na pryczę pod koce... Dziewiętnaście godzin temu opuszczaliśmy schronisko Noire pełni niepewności, obaw i" nadziei. Wszystko ma swoje dobre strony. Myśl, że możemy odpo- cząć, napić się do syta wody i wyspać w ciepłej izbie, nie- wątpliwie łagodziła doraźnie gorycz poniesionej porażki. " Na drugi dzień spaliśmy chyba do dziesiątej rano. Zbudziła nas grupa alpinistów włoskich, z których jeden okazał się moim znajomym sprzed dziesięciu laty ze schroniska na grani Matterhornu. Był to ten sam, który poszedł wówczas z Wik- torem Ostrowskim na szczyt, gdy tymczasem ja, ze swoją nogą nadwerężoną upadkiem na Innominacie, musiałem, po- wrócić w doliny. ; ;,>. -;•.;. . Taka okazja, tak radosne spotkanie po tylu lalacn nie mo- 20 — w- Żuławski 305 gło, oczywiście, przejść bez jakiejś małej uroczystości. Zo- staliśmy zaproszeni do obozu włoskich alpinistów, położonego na pięknej hali pasterskiej w dole, w Purtud, u wylotu lodow- ca Brenva. Gościli nas tam serdecznie aż do następnego dnia. Pożegnawszy naszych włoskich przyjaciół, 12 sierpnia rano rozpoczęliśmy drogę powrotną do Francji. Na Przełęczy Gi- ganta czekało nas niespodziewane spotkanie: okazało się, że w schronisku „Torino" przebywa aż czterech kolegów z pol- skiej ekipy, mianowicie Hajdukiewicz, Ostrowski, Siedlecki i Staszel. Byliśmy cały tydzień odseparowani od reszty wy- prawy, więc oczywiście ciekawi jesteśmy dowiedzieć się, co się działo przez ten czas. Okazało się, że — na skutek złej pogody — powiodło im się jeszcze gorzej niż nam. W czasie gdy pozostałym udało się zaledwie wyjść łatwymi drogami na kilka wierzchołków, spotkana przez nas czwórka czatowała parę dni w schronisku na Col de la Fourche, by złapać do- godny moment na przejście dwóch pięknych i trudnych dróg na wschodniej ścianie Mont Blancł. Czatowała bezskutecznie. Mgły i śnieżyce, które zmusiły nas do cofnięcia się z. grani Peuterey, nie pozwoliły im nawet - zaatakować ściany. Zeszli wreszcie poprzedniego dnia do „Torino" wyczerpawszy cały zapas żywności. Zazwyczaj takie kilkudniowe oczekiwanie na pogodę, w ciasnocie schroniska o powierzchni kilku metrów kwadra- towych, zmienia się szybko w monotonię i nudę. Tym razem jednak nasi koledzy mogli się co najwyżej uskarżać na nad- miar emocji, i to emocji mogących doprawdy wstrząsnąć swą ponurą grozą. Na dzień przed ich przybyciem do Fourche na pobliskiej, widocznej stamtąd dobrze grani Brenva wydarzyła się kata- strofa. Granią schodziło z wierzchołka Mont Blanc czterech ł Wschodnią ścianą Mont Blanc przebiegają trzy drogi: przez Sentinelle Rouge, przebyta przez nas w roku 1938 (por. rozdz.: „Czerwony War- townik"), przez Sentinelle Rouge „lewą stroną" i droga poprzez „Poire'* (dosł.: „gruszka"). Te dwie ostatnie były celem polskich alpinistów w roku 1947 — niestety nie zrealizowanym na skutek złych warunków atmosferycznych. 506 doskonałych alpinistów angielskich, wśród nich Jenkins, były kierownik wyprawy w Kaukaz, oraz Hodgkin, uczestnik dra- matycznych ataków na himalajski szczyt Masherbrum (7820 m) w roku 1938. Posuwali się związani linami po dwóch. W pewnej chwili lawina seraków strąciła w przepaść dwóch spośród alpinistów, a mianowicie Jenkinsa i jego towarzysza. Spadli do żlebu na stronę lodowca Brenva, a w trakcie upadku łącząca ich lina zaczepiła się gdzieś po drodze o wystający blok skalny. Nieszczęśliwi zawiśli po obu stronach głazu — martwi lub, co gorzej, może tylko ciężko poranieni. Hodgkin wraz z pozostałym alpinistą, nie mogąc z powodu nieustannych lawin dotrzeć do nieszczęśliwych towarzyszy, zeszli natychmiast w dół i przez Col de la Fourche udali się do ,, Torino". Zorganizowawszy z przewodników włoskich ekspedycję ratunkową, wrócili na drugi dzień do schroniska na Fourche. Tam właśnie polscy alpiniści byli świadkami i obserwatorami dramatycznych wysiłków czynionych począt- kowo w nadziei uratowania życia dwóch Anglików, później — już tylko dla zniesienia ich ciał. Dwa dni upłynęły na bezskutecznych próbach dotarcia do ciągle jeszcze zwisających na linie zwłok. Nieustanne lawiny kamienne, wymiatające żleb, paraliżowały wszystkie wysiłki. Nowa wyprawa ratunkowa, ciągle pod kierunkiem Hodgkina, postawiła sobie za cel już nie zniesienie ciał towarzyszy, ale tylko przecięcie łączącej ich liny, tak aby zwłoki spadły na lodowiec. Zanim zdołali to uczynić, wyręczyła ich jedna z licznych lawin, strącając trupy obu Anglików na lodowiec Brenva. 11 sierpnia znaleziono dwa plecaki oraz zwłoki Jen- kinsa. Odciągnięto je na środkową, płaską, zdawałoby się, bezpieczną od lawin część lodowca, a resztę dnia strawiono na daremne poszukiwania ciała drugiego alpinisty, który wi- docznie wpadł w jakąś głęboką szczelinę lodowcową. W tym momencie nasi koledzy przerwali opowiadanie, a zakończenie tragedii usłyszeliśmy już z ust samego Hodg- kina. Zbliżał się właśnie od strony Przełęczy Giganta na czele grupki zmęczonych wyprawą ratunkową przewodników. 307 Spojrzałem na niego z.. ciekawością. Szczupły, niebieskooki, typowy Anglik, spokojny, uprzejmy i opanowany. Miał tylko cztery palce u obu rąk. Pozostałe sześć i wszystkie u nóg postradał w Himalajach w czasie szturmu na Masherbrum. Otoczyliśmy go wkoło i zasypali pytaniami. Zdawał relację spokojnie, bez cienia histerii czy afektacji. Wieczorem poprzedniego dnia, gdy powrócili już do schro- niska na Fourche, gdzieś spod szczytu Mont Maudit oberwała się ogromna lawina seraków. Przebiegła rozpędem przez płaską część lodowca Brenva i porywając po drodze zwłoki Jenkinsa, runęła niby gigantyczny wodospad poprzez wszyst- kie kolejne progi i piętra lodowca, aż zgasła gdzieś w dole, w wysokopiennym borze, rosnącym w pobliżu Entreves1. Było wśród nas wielu starych wygów alpejskich, ale bodajże nikt nie widział jeszcze podobnego kataklizmu. Teraz już trudno było nawet marzyć o poszukiwaniach w kolosalnych zwałach lawinowych. Ciała obydwu Anglików pozostały na zawsze w szczelinach lodowca Brenva. FILAR BOCCALATTEGO M lYJLuszę wyznać, że jestem w poważnym kłopocie, gdy mam pisać o wejściu drogą Boccalattego na Mont Blanc du Tacul. Dochodzi się bowiem do wniosku, że im jakieś przejście zostało sprawniej i bardziej „fachowo" wykonane, tym mniej silnych wrażeń zostawia, a więc — tym trudniej o nim pisać. Opis jakiegoś górskiego przejścia — jeśli nie ma być suchą relacją — wymaga podzielenia się ż czytelnikami w możliwie żywy sposób tym, co się tam od- czuwało, na ścianie. A zwłaszcza, co się odczuwało, gdy życie było w niebezpieczeństwie, gdy trudności zmuszały do naj- ' ł Niezwykłą tę lawinę obserwowaliśmy z Orłowskim z dołu, nocu.jąć w obozie alpinistów włoskich w Purtud. 308 wyższego wysiłku, ogromna ściana wydawała się zamkniętą pułapką bez wyjścia, a nerwy były napięte do ostatecznych granic... Jeśli jeszcze miesza się w to burza śnieżna, lawina, odpadnięcie w ścianie własne lub towarzysza — efektowny opis sam ciśnie się pod pióro. Tymczasem Mont Blanc du Tacul... Nie chcę przez to po- wiedzieć, że droga była łatwa lub nieciekawa. Przeciwnie — osobiście sądzę, że należy do naszych najlepszych osiągnięć alpejskich obok Grandes Jorasses, Dru czy Dent d'Herens i przedwojennego przejścia poprzez Innominatę, południową ścianę Meije, grań Peuterey lub Sentinelle Rouge. Czy mogę jednak, sięgając do własnych choćby wspomnień, porównać z tą wspinaczką sumę przeżyć doznanych przy przejściu Inno- minaty? O ileż silniejsze wrażenia pozostawiła na przykład orgia lawin śnieżnych w czasie ataku na północną ścianę Glockerinu lub z tegorocznych wspomnień — bój o trzecie całkowite przejście grani Peuterey! Jeśli chodzi o filar Mont Blanc du Tacul, to przy jako tako „trzymającej" pogodzie wszystko szło jak dobrze wyregulowany zegarek. Nic też dziwnego, że najsilniejszym wrażeniem, jakie mi pozostało; jest uczucie spokojnej pewności realizowania zamierzonego celu. Uczucie tak dominujące, że dopiero teraz — napisawszy to wszystko — uświadamiam sobie, że przecież były i lawiny, i wisząca ciągle groźba biwaku bez sprzętu, bez jedzenia i tyle innych elementów wystarczających, aby opis wypadł dosta- tecznie efektownie. Decyzja przejścia filaru Tacul była zamierzeniem bardzo ambitnym. Drogę tę do roku 1947 przebyto dopiero trzy razy. Bohaterzy tych trzech pierwszych przejść to Boccalatte, Re- buffat i Gervasutti. Trzeba było nie lada śmiałości, aby po- myśleć o dopisaniu do tych dźwięczących sławą alpejską nazwisk naszych polskich — skromnych i nieznanych. A przy tym Boccalatte uważał tę drogę za jeden z największych swych sukcesów! O dokonanym w dziesięć lat później (w 1946 roku) powtórzeniu Rebuffata chodziły słuchy, że zgubił się w górnej partii ściany, zrobił parusetmetrowy wa- 309 riant w prawo i dopiero po kilku godzinach skrajnych trud- ności powrócił na właściwą drogę. W tym samym roku Ger- vasutti przeszedł wprawdzie ścianę gładko po raz trzeci, ale zginął na niej w kilka dni później, próbując przejść filar ściśle po ostrzu. Następnie sama ściana... Oglądaliśmy ją dokładnie z Orłow- skim, przechodząc pod nią gdzieś jeszcze w lipcu. — Brzydka ściana — powiedział wtedy Tadeusz — krucha, lawiniasta. Orientacja skomplikowana, no i trudności muszą być [oierwszorzędne. Nie chciałbym jej robić. Było to zresztą stwierdzenie całkiem retoryczne. Nie mie- liśmy wtedy jeszcze najmniejszego zamiaru atakowania Tacul. Kusiła mnie wprawdzie przelotnie już w roku 1938, ale fatal- ne pogody ówczesnego lata nie pozwalały o niej nawet my- śleć na serio. Zamiar zrodził się właściwie dopiero na kilka dni przed jego realizacją, dokładnie 11 sierpnia, w schronisku Noire na Fauteuil des Allemands, gdy rozgoryczeni niezasłużoną po- rażką poniesioną na grani Peuterey zbieraliśmy się do zejścia w dół. Poddałem wtedy Tadeuszowi myśl, że filar Boccalat- tego byłby niezłą rekompensatą za obecne niepowodzenie. Już następnego popołudnia, siedząc na przełęczy Col des Flambeaux w pobliżu „Torino" z najnowszym wydaniem Przewodnika Yallota w ręku, lustrowaliśmy ścianę szczegół za szczegółem. Wyglądała diabelnie odstraszająco, a docho- dzący do nas co chwila grzmot lawin kamiennych — lawin, które tego samego dnia zmusiły do odwrotu ze ściany naj- lepszą dwójkę szwajcarską: Loulou Boulaz i Pierre Bonnanta — z pewnością nie dodawał nam ducha. Nasze obserwacje miały wszakże jedną dobrą stronę, pozwoliły mianowicie zorientować się dokładnie w topografii zamierzonej drogi. W rezultacie przejście zostało postanowione. Wyłoniła się tylko różnica zdań: ja byłem za biwakiem pod ścianą i próbą wejścia już następnego dnia — Tadeusz radził zejść do Chamonix dla przeczekania kapryśnej pogody, która od kilku dni paraliżowała nam i naszym kolegom wszelkie górskie 310 poczynania. Przyznawałem mu w duchu słuszność, mimo to zaszliśmy aż pod ścianę, gdzie rozpoczynająca się na dobre śnieżyca rozstrzygnęła wątpliwości. Wskutek tego nocowa- liśmy w schronisku Requin, następne zaś dwa dni zużyliśmy na zejście do Chamonix i odpoczynek. 15 sierpnia rano pogoda była znośna, ruszamy więc z za- miarem biwakowania pod ścianą, obarczeni dwoma śpiworami z płachtą Zdarsky'ego. Już przy Montenyers chmury przesła- niają niebo, zrywa się silny wiatr, a w połowie Mer de Glace łapie nas gwałtowny deszcz. Płachta biwakowa przydaje się znakomicie, chroniąc przed deszczem plecaki i nas samych, bo -wiatrówki niestety mocno przeciekają. Siedzimy więc smętnie pod głazem, czując, że jutrzejsze przejście wymyka się z rąk. Mont Blanc du Tacul i wszystko zresztą, co leży powyżej zerwy seraków Lodowca Giganta, tonie w gęstej mgle. W tych warunkach nie ma mowy o zaatakowaniu ściany. Nie może- my również przeczekiwać niepogody — kierownictwo wypra- wy nakazało powrót najdalej pojutrze wieczór. 18 lub 19 sierpnia bowiem mamy opuścić Alpy. Postanawiamy zanoco- wać w schronisku Requin w gruncie rzeczy tylko po to, by nie mieć sobie nic do wyrzucenia. Nawet gdyby się jutro wy- pogodziło, i tak nie zdążymy przejść ściany nocując w Requin, skąd można wyruszyć dopiero o świcie ze względu na pląta- ninę seraków Giganta, rozpoczynającą się tuż za schroni- skiem. Deszcz i mgła — nie ustępująca jeszcze późnym wie- czorem — utwierdzają nasz pesymizm. Tylko silny wiatr budzi pewne nadzieje. Nad ranem zrobiło się pogodnie. Zimno prawdziwie sierpnio- we, wichura trwa, ale niebo jest czyste, gwiazdy świecą moc- nym blaskiem. Trzeba spróbować podejść pod ścianę i zoba- czyć co dalej. Ponieważ lubimy zacząć dzień od solidnego śniadania, wychodzimy ze schroniska o godzinie piątej trzy- dzieści już jako ostatnia partia. Wkładając raki zauważamy, że stroma ściana seraków Giganta upstrzona jest ludźmi — po trzy, po cztery czarne punkty złączone cienką nitką liny, błądzące we wszystkich kierunkach niby muchy w sieci pa- 311 Jąka. Nieco zdziwieni ruszamy dalej,przybyciena%e zpstitłp powitane jak upragniona odsiecz; :• — Czy znacie drogę? — pytają. Obejmujemy prowadzenie, nie wiążąc się liną dla dalszego zwiększenia naszego prestiżu, a ponad progiem seraków je- steśmy o dobre dwadzieścia minut przed następnymi partiami. Solidne śniadanie opłaciło się widocznie tym razem. Uginając się z lekka pod workami, idziemy poprzez bezna- dziejnie długie płaszczyzny górnych partii Lodowca Giganta, a potem, stromym stokiem, do bocznego kociołka lodowco- wego u stóp ściany. Jest prawie dziewiąta rano. Trzeba od- począć i zastanowić się, co robić. Pogoda jak dotąd zupełnie dobra — żal byłoby rezygnować z tej ostatniej szansy przej- ścia ściany. Z drugiej strony, chcemy iść „lekko", na szyb- kość, zostawiając cały sprzęt i jedzenie pod ścianą, co znowu w razie biwaku i zupełnie prawdopodobnego pogorszenia po- gody mogłoby się na nas porządnie zemścić. Wspinaczka zaś z tym obciążeniem — to murowane dwa biwaki w ścianie. Sprawa więc sprowadza się do tego, czy chcemy ryzykować biwak bez żadnego zabezpieczenia, w lekkim ubraniu, być może w najgorszych do pomyślenia warunkach. Jestem zda- nia, że biwak nas prawie na pewno nie minie, niemniej jed- nak trzeba iść. Co zaś do Tadeusza... — Za osiem godzin będziemy na szczycie! Zobaczysz! — mówi. Dobrze by było! O tej porze wielkich dróg alpejskich w za- sadzie się nie rozpoczyna. W tym jednak wypadku mamy pewien plus: ściana ma kierunek dokładnie wschodnio-pół- nocno-wschodni, słońce zjawia się na niej tuż po świcie i wtedy właśnie lawiny kamienne są największe. Do tej chwili cała dzisiejsza „porcja dzienna" powinna była już zlecieć. Zresztą zbliża się dziesiąta; nie ma się co bawić w przewidywania — trzeba ruszać. Wkładamy do jednego worka wiatrówki i zapasowe swetry, trochę jedzenia, jeden czekan i parę raków. Resztę zpstawia- 312 my pod kamieniem. Towarzysz idzie w gumowych trampkach, ja w, kutych butach (jakże przeklinaliśmy wtedy brak Vi- bramów!) Podchodzimy pod samą ścianę, wiążemy się liną i -— parę minut przed dziesiątą wkraczamy w skały. Pierwszy fragment — to kruchy komin wiodący na wy- bitną przełączkę w ostrzu filaru. Nie jest on trudny, lecz szalenie delikatny, bo wszystko w nim ledwie się trzyma. Po drodze natykamy się na świeże pętle zjazdowe, pozosta- wione przez Loulou Boulaz i Bonnanta w czasie próby czwar- tego wejścia dwa dni przed namił. Ich spędziły ze ściany. lawiny kamienne, dla nas są one jakoś łaskawsze. Chociaż... Słyszę gwizd kamiennych pocisków i ostrzegawczy krzyk towarzysza. Uskakuję w prawo pod okap grzędy komina, który w tym miejscu rozszerzył się na chwilę w piarżysty żleb, i rzucam okiem na Tadeusza., Znaj duj e się on nieco po- wyżej mnie, uwięziony w połowie trudnego progu komina, Spłaszcza się rozpaczliwie pod niewybitną przewieszką. Szczęściem dla niego, lawiny nie idą kominem, w którym. się znajdujemy, musiałyby go wtedy zmieść w ciągu sekundy' Wyskakują one w sposób dość niespodziewany spoza prze- ciwległej grzędy, rozpryskują się na tle nieba jak plamy czarnego błota i z hurkotem bombardują wnętrze naszego komina. Jedna, druga, trzecia — jak rozrywające się nad głową pociski artyleryjskie! Loulou Boulaz i Bonnant podobno cztery godziny tkwili pod przewieszką, zanim odważyli się rozpocząć odwrót. Może to było pod tą przewieszką, pod którą wciska się obecnie mój towarzysz? Myśmy mieli więcej szczęścia. Jeszcze jedna lawinka, jeszcze kilka kamieni, które trafiały tuż koło nas — potem cisza. Obydwaj jesteśmy nie uszkodzeni i co dziw- niejsze łącząca nas lina również nie nosi śladów uderzeń. W pośpiechu pokonujemy kilka długości liny, dzielących nas. od bezpiecznej przełączki. 1 Dowiedzieliśmy się o tym nazajutrz od Raymond Lamberta. Wkrótce po nas — pod koniec sierpnia — L. Boulaz i P. Bonnant zaatakowali ścianę powtórnie, dokonując piątego jej przejścia. 313 Nad przełączką wznosi się spory uskok, jeśli wierzyć opi- sowi w przewodniku — niedostępny. Droga nasza prowadzi dalekim trawersem w prawo do niewidocznej od nas depresji, depresją w górę, a potem z powrotem w lewo, na żebro. Od razu widać, że obejście to, w naszych przynajmniej warun- kach, jest zupełnie zbędne. Najbliższa depresja pomiędzy nie- dostępnym uskokiem filaru a żebrem, którym idzie nasza droga, przedstawia się zupełnie dobrze. Wspinamy się nią, znów raczej z ostrożnością niż wysiłkiem, robiąc w ten spo- sób wariant upraszczający osiągnięcie żebra — „plus elegant", jakby powiedział Przewodnik Vallota — a jednocześnie zy- skujemy nieco na czasie. Z maleńkiego siodełka w żebrze mamy do wyboru łatwy trawers w lewo od żlebu lub wprost w górę piękną płytową skałą z pokonaniem po drodze IV i V stopnia trudności1. Wybieramy ten drugi wariant, którego zdobywcą jest, zdaje się, Gervasutti. Nieco na lewo od ostrza żebra w pięknej wspinaczce wznosimy się kilkanaście metrów płytowym za- cięciem. Teren zmusza nas tu do sztywnej asekuracji, sta- ramy się tylko dla pośpiechu bić jak najmniej haków. Ponie- waż podzieliliśmy role w ten sposób, że główne trudności skalne bierze na siebie Tadeusz, lodowe — ja, on to właśnie pokonuje zamykającą zacięcie przewieszkę. Przewieszka jest nadzwyczaj trudna, ładna i efektowna. Jeszcze kilkadziesiąt metrów intensywnej wspinaczki, wśród nie zmniejszających się trudności, potem piękny trawers w lewo, V stopnia, ,,na równowagę", z opuszczeniem się w dół bez chwytów. Teraz, wśród malejących trudności, skośnie w lewo do ogromnego żlebu, który wchodzi obok śmiałego w kształtach monolitu 1 Alpejski IV stopień trudności skalnych odpowiada w przybliżeniu naszemu „bardzo trudnemu" (górnej granicy) lub dolnej granicy „nadzwy- czaj trudnego"; V stopień — „nadzwyczaj trudnemu"; VI — „skrajnie trudnemu". III stopień zazwyczaj oznacza: dolna granicę naszego „bar- dzo trudnego" lub „trudny". I i II stopnia najczęściej w opisach dróg nie wymieniają. Stopniowanie to cechuje na ogół lekceważenie małych trudności, a precyzyjniejsze niż u nas rozgraniczenia w górnych stop- niach skali. • 314 skalnego na ostrze głównego filaru; tam dopiero filar ten staje się jednolity i zdecydowanie wyodrębnia się ze ściany. Zanurzamy się w żleb i gonimy nim bez wytchnienia, oczy- wiście znowu z lotną asekuracją. Wymaga to ogromnej uwa- gi, bo żleb jest bardzo kruchy i eksponowany. Idealne ło- żysko dla lawin kamiennych. Idziemy więc jak najszybciej, mimo to wydaje nam się, że górna krawędź żlebu oddala się wciąż od nas zamiast przybliżać. Wreszcie, po nie wiem ilu długościach liny, odchylającym się w prawo bocznym żlebem osiągamy niewielkie siodło śnieżne. Nad nami piętrzy się potężny uskok filaru, który należy obejść od prawej strony poprzez niezwykle stromy teren, pokryty płaszczem lodu, spod którego gdzieniegdzie sterczą skałki. Jest tego tylko 80—100 metrów, ale jakże przykrych! Najpierw długi trawers wznoszący się w prawo, ogromnie eksponowany, a potem pionowy i zalodzony komin, który ma nas wprowadzić z powrotem na filar. Jako posiadacz jedynego czekana i pary raków, wkładam te ostatnie na nogi i ruszam pierwszy. Przerąbuję się zawzię- cie w nieprzyjemnej stromiźnie, odkopuję spod lodu chwyty na skałkach. Muszę rąbać dość duże stopnie, mając na uwa- dze to, że towarzysz będzie tu szedł w trampkach, z młotkiem zamiast czekana i ze skośną tylko asekuracją. Pokonuję po drodze maleńki, może dwumetrowy, ale całkiem niełatwy ko- minek z lodową przewieszką, ściągam towarzysza, trawersuję dalej i zagłębiam się we wnętrze kluczowego komina. Wy- gląda całkiem niezachęcająco: u samego początku jest prze- wieszony — dalej już chyba będzie trochę lepiej. Zresztą i tak nie mamy ,wyboru: od pokonania tego komina zależy przejście całej drogi. Typowy „passage clef"1 tej ściany, jakby to określili nasi francuscy koledzy. Podsuwam się jak mogę najwyżej pod sporą przewieszkę, wyrąbuję coś, by móc stanąć, wbijam hak i wołam na Tadeusza. 1 „Passage clef"; dosł.: „przejście-klucz" górskiej. kluczowy fragment drogi 315 Szybko do mnie dociera, posługując się, ile było można, skałkami, i proponuje, zamiast forsowania wprost przewie- szonego okapu lodowego próbę obejścia przewieszki ż lewej strony techniką bardziej skalną. Ponieważ ma do tego wy- godniejszą pozycję wyjściową niż ja, oczyszczam mu stopnie i chwyty z lodu, na ile sięgam czekanem, i puszczam go naprzód. Z uznaniem obserwuję, jak — lekceważąc śliskośc gumowych podeszew — z wysiłkiem pokonuje metr za me- trem. Pomagając sobie wziętym ode mnie czekanem, tra- wersuje ponad przewieszką w prawo, wchodzi jeszcze kawałek wyżej i wbija hak. Teraz znów mnie czeka robota. Doszedłszy do Tadeusza muszę przeciąć kilkumetrowym trawersem w lewo stok czy- stego lodu o nachyleniu chyba blisko 70 stopni. Szczęściem, trawers ten nie był długi, a przy jego końcu widniało że- berko, na którym udało mi się oczyścić coś w rodzaju minia- turowej platforemki, dającej dobrą podstawę wyjściową do bicia stopni w górę. Zabrałem się do tego energicznie. Teraz już każdy metr zmniejszał nachylenie i szybko zbliżał do przełączki. Półtorej długości liny po lodzie bądź po zalodzo- nych skałkach wprowadziło nas na nią w niedługim czasie. Spojrzałem na zegarek. Było mniej więcej wpół do czwar- tej. Więcej niż połowę ściany i główne jej trudności mie- liśmy poza sobą. Uniknięcie biwaku zależało teraz od tego, jak szybko pokonamy żleb, ciągnący się z lewej strony ostrza filaru, i jak szybko z wielkiej, widocznej dobrze ze schro- niska „Torino" platformy w górnej części drogi osiągniemy ostatnią trudność: uskok szczytowy. Bez chwili odpoczynku (na całej tej ścianie nie odpoczy- waliśmy w ogóle ani jednej minuty) trawersujemy w lewo do żlebu. Nie przedstawia on na szczęście żadnych szczegól- niejszych trudności i pozwala posuwać się obydwom jedno- cześnie — tyle że znów zdaje się nie mieć końca i znów kruchość i spadające kamienie nie pozwalają rozluźnić czuj- ności i uwagi. Mięśnie, zmęczone bądź co bądź wysiłkiem wspinaczki, coraz większą wysokością, a zwłaszcza morder- 316 czym tempem,—poczynają się nieco buntować. Mimo, .to -paręset metrów żlebu przebywamy w dwadzieścia, może trzy- dzieści minut. Stanąwszy ponad wielką platformą na krawędzi filaru, który zanienia się teraz w wyraźną grań, wiemy, że niebez- pieczeństwo biwaku jest już poza nami. W górze jeszcze jeden uskok IV stopnia trudności. Damy z nim sobie radę. Nie martwi nas już nawet pogarszająca się pogoda: mgła, zimno, z lekka prószący śnieg. Nie zmniejszamy tempa i — ciągle z lotną asekuracją — posuwamy się w górę w śnieżno-skalnej wspinaczce, w ogromnej ekspozycji, wymijając od prawej strony liczne turniczki. Jeszcze godzina i spiętrza się nad nami ostatni uskok: czterdziestometrowy pionowy koń skalny o cienkim ostrzu. Za nim bieleją śniegi grani wierzchołkowej Mont Blanc du Tacul. Znowu Tadeusz rusza pierwszy. Szybko i w pięknym stylu pokonuje dolny fragment uskoku. Gdy osiągnąłem jego sta- nowisko przy haku, atakuję ostatnią trudność drogi: według naszych tatrzańskich pojęć „nadzwyczaj trudne", ryzykowne, bo w ogromnej ekspozycji i bez chwytów, wyciągnięcie się „na tarcie" na pochyłą płytę. Z plecakiem i w butach zma- chałem się na tym solidnie. Dalej już tylko kilka kroków po skałkach na malutkie siodełko. Wprost nad nami wschodni wierzchołek Tacul i o sto me- trów w prawo, połączony z nim śnieżną granią, główny -wierzchołek. Wkładam raki (Tadeusz zmienia swe trampki na buty) i ruszam skośnie w prawo poprzez stromy twardy firn w kierunku grani łączącej oba wierzchołki, kopiąc no- gami głębokie stopnie. - Grań ta jest raczej płaskim, szerokim siodłem, którym kieruję się w prawo, wprost na główny wierzchołek. W se- kundę po mnie wbiega nań Tadeusz. Jest kilka minut po szóstej. Wspinaczka trwała osiem godzin, dokładnie tak, jak przepowiedział mój towarzysz. Ściskamy się serdecznie, potem siadamy na głazach szczy. 317 towych, na pierwszy od wejścia w ścianę odpoczynek. Za- palamy papierosy. Mamy przed sobą jeszcze dwie godziny • dnia — dość, by spacerkiem prawie, dobrze nam znaną drogą, zejść na nocleg do ciepłej chatki na Col du Midi. — To była fachowa robota — zakonkludował Tadeusz. ROZSTANIE Z ALPAMI N, ocleg na przełęczy Col du Midi należał do naj- radośniejszych w czasie całego pobytu w Alpach. Poczucie spełnionego obowiązku wobec planów i zadań naszej wy- prawy, świadomość sukcesu odniesionego na ścianie Mont Blanc du Tacuł, świeże wspomnienie pięknych chwil twardej, nieustępliwej walki — wszystko to składało się na ten jedyny w swoim rodzaju nastrój, który daje alpiniście zwycięstwo górskie. Lekkie, jakżeż nieznaczne zmęczenie dodawało tylko smaku odpoczynkowi w ciepłej izbie schro- niska. Rozwaleni na ławach wokół gorącego pieca, dzielimy pomiędzy siebie cały posiadany zapas żywności: tabliczkę czekolady i garść suszonych owoców. Trochę to za mało, zwłaszcza że w ścianie nie jedliśmy nic, aby nie opóźniać tempa wspinaczki. Na szczęście gościnni gospodarze — ro- botnicy zatrudnieni przy budowie kolejki linowej z Chamonix — częstują nas zupą. Przyjmujemy z wdzięcznością, odwza- jemniając się papierosami, których mamy sporą ilość. Dość wcześnie rano, 17 sierpnia, jeszcze po twardym śniegu, schodzimy z przełęczy i z powrotem pod ścianę Mont Blanc du Tacuł, do pozostawionych wczoraj plecaków z zapasami żywności, ubrań i sprzętem biwakowym. Tutaj dopiero wy- ciągamy maszynkę spirytusową i zabieramy się na serio do jedzenia. Czasu mamy dość dużo — w Chamonix musimy być dopiero wieczorem — pierwszy głód już zaspokojony, a śnieg w menażce nastawiliśmy na herbatę. Wpada nam do 318 głowy, czy by nie wyskoczyć tymczasem na jakąś niedaleką wspinaczkę, aby wykorzystać ostatni dzień pobytu w górach. Niewysoko nad naszymi głowami wznosi się boczna grań, biegnąca od Mont Blanc du Tacuł, zakończona strzelistą turniczką zwaną Le Chat — Kot. Wejście na przełączkę pod nią nie może zabrać zbyt wiele czasu, a będzie to bądź co bądź rozwiązanie problemu pierwszego wejścia na nią od północy. Zostawiamy zapaloną maszynkę i ruszamy w górę. Przej- ście ogromnej szczeliny brzeżnej nie nastręcza nam zbyt wiele kłopotu, za to powyżej niej trzeba wyrąbać sporą iloś6 stopni w lodzie, aby dostać się do pierwszych skałek. Teraz na przemian, to po kruchych, niemiłych ściankach, to po lo- dzie, wcale niełatwo, wydostajemy się wprost na przełęcz. Wejście to zabrało nam około godziny czasu. Smukły obelisk le Chat kusi nas okazją do spróbowania sił na słynnym. alpejskim VI stopniu trudności. Piękna pogoda, sucha, mocna i szorstka skała obiecywała prawdziwą rozkosz wspinaczki — jednakże po chwili namysłu dochodzimy do wniosku, że jest już na nią trochę za późno. Moglibyśmy nie zdążyć na wie- czór do Chamonix, a przecież jutro czeka nas uciążliwe pa- kowanie bagażu wyprawy i — wyjazd. Zakładamy pętlę na blok skalny i dzięki naszej siedem- dziesięciometrowej linie zjazdowej w niedługim czasie lądu- jemy na lodowcu i zbiegamy do maszynki spirytusowej, w której tymczasem zagotowała się woda. Dobrze znany labirynt seraków na progu Lodowca Giganta przechodzimy tym razem po raz ostatni. O mało w nim zresztą nie skręciłem karku na samo zakończenie, pośliznąwszy się niebezpiecznie nad jakąś szczeliną. Po raz ostatni również przeskakujemy rwące potoki lodowcowe, szerokie, wezbrane od upałów późnego alpejskiego lata. Już z daleka widać hotel Montenvers — Morze Lodu za chwilę zostanie poza nami. Sapiąca dychawiczna kolejka zębata ze świstem i zgrzy- taniem hamulców zwiozła nas do Chamonix, gdzie zastaliśmy całą ekipę polską zebraną już w komplecie. Czekały nas tam 319 dobre wiadomości: ostatnie dni pobytu nie tylko nam przy- niosły sukcesy. Łapińśki i Paszucha w dniach 14 i 15 sierpnia, w dwudniowej wspinaczce, przy złej pogodzie dokonali przej- ścia słynnej z trudności północnej ściany Dru, tej samej, na której o mało nie zginęli od lawiny kamiennej w czasie pierwszej próby w końcu lipca. 16 sierpnia Ostrowski i Pio- trowski wzbogacili listę osiągnięć wyprawy piątym wejściem na Grands Charmoz, nadzwyczaj trudną północno-wschod- nią granią, poprzez Aiguille de la Republique. : Oba te wejścia zaliczyć można do najlepszych polskich zdobyczy alpejskich. Prócz nich — drugie całkowite trawer- sowanie Grandes Jorasses, lodowe wejście Hajdukiewicza i Staszla granią Brenva i północną ścianą Aiguille de Bion- nassay, czwarte wejście filarem Mont Blanc du Tacuł, wscho- dnia ściana Grepon, zaawansowane próby na grani Peuterey, nie licząc wielu łatwiejszych dróg — oto pokaźny dorobek powojennej wyprawy alpejskiej Klubu Wysokogórskiego, Jeśli chodzi o poziom tego dorobku, nie ustępuje on jakościo- wo wyprawom przedwojennym, ilością wyników przewyższa je znacznie. Przewyższa je także stylem i formą, w jakiej zostały osiągnięte. O ile przed wojną uzyskiwaliśmy na dro- gach alpejskich czasy nieraz kilkakrotnie dłuższe od normal- nych, o tyle w roku 1947 wszystkie przejścia miały tempo z reguły bardzo dobre, a osiem godzin na filarze Tacuł było wówczas rekordem ściany. Świadczy to wyraźnie o postępie polskich wspinaczy w opanowaniu techniki alpejskiej, świad- czy o zdobyciu czegoś niezmiernie cennego: doświadczenia w pokonywaniu wielkich ścian. Chodzi tu nie tylko o doświadczenie osobiste poszczegól- nych uczestników wypraw. W latach 1931, 1932, a także •1936 i 1937 polscy taternicy płacili w Alpach „frycowe", uczyli się wszystkiego od początku, przestawiali stopniowo swe tatrzańskie założenia na nowoczesne, alpejskie. Stąd zda- rzały się takie przygody, jak choćby nasze prawie pięcio- dniowe przejście Innominaty. W roku 1938 abecadło alpejskie mieliśmy całkowicie opanowane. Biwak na Sentinęlle——.to ?20 już tylko wynik wyjątkowych warunków lodowych i atmo- sferycznych. Moja droga od pierwszych kroków na lodowcu Pasterze do Sentinelle czy Tacuł — to nie tylko droga jed- nostki, to ewolucja całego polskiego pokolenia wysokogór- skiego. Następne pokolenie, które wchodziło w Alpy, nie miało już tych trudności. Czas nauki był coraz szybszy, doświadcze- nia jednostek sumowały się — wytworzyły ciągłość tradycji współczesnego alpinizmu polskiego, tradycji, którą nowe, na- rastające licznie kadry mogą przejmować i kontynuować. Droga do najwyższych gór świata została otwarta. Przy- szłość pokaże, czy droga ta doprowadzi do osiągnięć alpini- stycznych na miarę światową. Tymczasem trzeba żegnać czytelnika, bo oto doszliśmy już do kresu alpejskich wędrówek. Z okien pociągu opuszczają- cego dworzec w Chamonix patrzymy na błyszczące w sierp- niowym słońcu lodowce Mont Blanc, na Aiguille du Gouter, Bionnassay, znajome szczyty i turnie, na szlaki, któreśmy tylokrotnie przemierzali. Zostawiamy poza sobą na długo dni upartej walki z lodem i skałą, radość górskiego zwycięstwa, gdy z czeluści urwiska wychodzi się na słoneczny szczyt. Zostawiamy skute lodem, grzmiące lawinami żleby, przepastne iglice skalnych grani, nie kończące się płaszczyzny lodowców, pokryte lśniącym firnem. Pozostała za nami swoista poezja odciętych od świata starych schronisk, w których, zda się, błądzą jeszcze cienie Whympera, Mummery'ego, Walkera — pozostał swoisty pa- tos alpejskiej przygody, przesycony cierpkim zapachem wiatru. Smak wędrówek alpejskich nie opuści do końca życia tych, którzy go raz zakosztowali. Nieraz zbudzi ich ze snu dręczącą wyrazistością wspomnienia, nieraz wśliżnłe się w rytm co- dzienności spraw, przeszyje iskrą młodzieńczego porywu, skieruje ku wielkim, nieznanym szlakom. 21 SKALNE LATO RZECZ O DUCHACH C 'i z Czytelników, którym, zdarzyło się kiedyś uciec z dusznej, pełnej letniego kurzu Warszawy i znaleźć się nazajutrz w świeży czerwcowy poranek w Zakopanem. — zrozumieją od razu nastrój, w jakim się znajdowałem. Zro- zumieją tym lepiej, gdy dodam, że miałem wówczas lat tylko dziewiętnaście, a przed sobą perspektywę długich, trzymie- sięcznych wakacji uniwersyteckich. Stałem na pustym peronie zakopiańskiego dworca i pa- trzyłem w stronę gór. W Warszawie zostawiłem upalne lato — tu przywitała mnie późna górska wiosna, pełna zapachu ziół i kwiatów. Od gór tchnęło surowe, rześkie powietrze, nasycone chłodem topniejących śniegów tatrzańskich. Było- słonecznie, cicho i pusto. Na dworcu ani żywej duszy, lecz, dalej, wokół — iluż znajomych! Stary Giewont, trochę efek- ciarsko kokietujący swą sylwetką śpiącego rycerza, straszący co lękliwszych ,,ceprów" ogromem białawych, wapiennych urwisk północnej ściany, z tyłu kopuły Czerwonych Wier- chów, gdzieniegdzie przykryte jeszcze płatami śniegu, na lewo Kasprowy, nie zakuty jeszcze wówczas w uciążliwe łańcuchy kolejki linowej, a dalej — to już „prawdziwe" góry: Wysokie Tatry. Wyniosła Swinica, smukła piramida. Kościelca, baszty Kozich Wierchów, Granaty, Buczynowe, rozłożyste cielsko Koszystej... Ile jeszcze śniegu po żlebach!' No cóż — 25 czerwca, tatrzańskie lato dopiero się roz- pocznie. 325. Na Koszystej kończy się widoczna z Zakopanego panorama Tatr, ale .godzinę temu — jeszcze z okna pociągu mogłem powitać innych znajomych, tych zza czechosłowackiej gra- nicy. Gierlach, Światowy, Jaworowe, a przede wszystkim Lodowy — ten najbardziej z dala rzucający się w oczy szczyt tatrzański. Jego poziom, zaśnieżone półki, upodobnia- jące go nieco do Everestu, widoczne są ponoć niekiedy i z Krakowa. Jakżeż niedawno to było — zaledwie dwa mie- siące temu! — gdy na śnieżnych urwiskach Lodowego zdo- bywałem swe ostrogi wysokogórskie, wprowadzające mnie do szczupłej garstki taternickich „asów"... Z poczuciem całkowitej beztroski rozpoczynałem swoje skalne lato. Cóż z tego, że na cały zamierzony pobyt posia- dałem dwadzieścia złotych w kieszeni? Takimi drobiazgami nikt z nas się wtedy nie przejmował. Nie było wprawdzie „obozów sportowych", „wyczynowych" czy innych, Klub Wysokogórski nie łożył wielotysięcznych dotacji, uważając zapewne, że wspinaczka przynosi pożytek samemu wspina- jącemu się, a nie organizacji alpinistycznej — nie było też kursów szkoleniowych, na których „w ramach pracy spo- łecznej" można by w charakterze instruktora zarobić na dostatnie życie. Za to za dwadzieścia złotych można było kupić całą furę — oczywiście niezbyt wybrednej — żywności: kasz, makaronów, cukru, boczku, słoniny, herbaty, cebuli, suszonych jarzyn. Ciepły, puchowy śpiwór zapewniał wy- godny nocleg w każdej tatrzańskiej kolebie. A zresztą w Roztoce, u zacnej, kochanej pani Grabowskiej, „mamy" wszystkich taterników, kredyt był stale otwarty. Na powrotną drogę także pożyczała — cóż zresztą miała robić nieszczęsna? — a potem się jakoś po trochu z Warszawy od- syłało. Jak widać — nie miałem więc zbytnich powodów do zmartwień. Nim minęło południe, zapasy zostały skompletowane, ale byłoby to złą wróżbą dla mego sezonu taternickiego, gdybym go nie rozpoczął od spotkania z przewodnikiem Józkiem Krzeptowskim, przyjacielem i towarzyszem wielu wypraw 326 górskich. Józka nietrudno odnaleźć w Zakopanem — dużo trudniej zgubić, zwłaszcza gdy się do tego wcale nie ma ochoty. Toteż Zakopane, Kościeliska, Krzeptówki wi- działy nas tego dnia w wielu miejscach, gdy wałęsaliśmy się do późnej nocy, trzymając się za ramiona, gadając, śpiewając, odwiedzając różnych góralskich znajomych i przyjaciół. Nazajutrz rano rozsiadłem się w autobusie idącym do Morskiego Oka. W owych czasach nie kursowały jeszcze na tej trasie autobusy państwowe; wprowadzono je na krótko przed wojną. W roku 1935 — oprócz taksówek — jeździły do Roztoki i Morskiego Oka niewielkie odkryte autobusiki prywatne. Nie było też ustalonego rozkładu jazdy. Gdy uzbie- rało się kilku, czasem kilkunastu pasażerów i kierowca uznał, że kurs będzie już dostatecznie opłacalny — nastę- pował odjazd. Ponieważ większość kierowców, a zarazem właścicieli tych autobusów, byli to zakopiańscy koledzy szkolni moich braci — korzystałem z jakże dogodnego dla mnie przywileju przejazdów. Dzięki temu stosunkowo nie- wiele razy zdarzyło mi się pędzić z ciężkim worem pieszym szlakiem przez Waksmundzką Polanę do Roztoki, co było normalnym znojnym chlebem moich — nawet zamożniej- szych ode mnie — kolegów taterników. Pomimo że poprzednią noc spędziłem w pociągu (oczywi- ście na siedząco, w trzeciej klasie — sypialnym pierwszy raz w życiu jechałem chyba po wojnie), a ostatnią gdzieś na sianie u Józka na Krzeptówkach — gdy tylko autobus ruszył, poczułem się wypoczęty i pełen sił. Ranek znów był słoneczny, krystaliczne powietrze górskiej wiosny odczuwało się w sposób całkowicie realny i dotykalny, na kształt czegoś, co się da pić i łykać jak orzeźwiający płyn. Wreszcie samo zbliżanie się do gór wprowadza mnie zawsze w stan jakie- goś radosnego podniecenia; pod tym względem nie zmieniłem się chyba w ciągu tych długich lat. Właściwie dopiero w autobusie zacząłem snuć pierwsze konkretne plany. Plany były zresztą zupełnie proste. Jestem 327 teraz sam — koledzy i towarzysze z liny poczną się zjeżdżać za kilka dni. Góry są jeszcze puste, pogoda piękna. Cóż można uczynić lepszego, jak pójść do jakiejś słonecznej, dzikiej doliny tatrzańskiej, posiedzieć w niej samotnie, od- począć, rozluźnić się, wyrzucić z siebie, wyparować wszyst-' kie pozostałości miejskiego życia, wszystko, co w nas tkwi z drobnych, nieważnych spraw nizin? Wybieram Litworową, jedną z mych najbardziej ulubionych dolin. Wymarsz? — jeszcze dzisiaj. Autobus mija Capowski Las, Suchą Wodę, wspina się ser- pentynami od Zazadniej na Wierch Poroniec. W owych cza- sach szosa do Morskiego Oka była daleko bardziej widokowa niż obecnie, a już od Wierchu Porońca nieomal co chwila odsłaniał się wgląd we wnętrze Doliny Białej Wody z ota- czającymi ją szczytami: Gierlachem, Batyżowieckiemi, Mły- narzem... Cóż — przez, te dwadzieścia parę lat lasy urosły znacznie, tworząc gęsty, zielony tunel, oddzielający wędrow- ca od górskiej panoramy. Przy Wodogrzmotach wyskakuję z autobusu, zbiegam ścieżką w dół, za chwilę jestem na zalanej słońcem roztockiej polanie i wkraczam do schroniska. W pustej jadalni zastaję tylko Jurka Grabowskiego, młodszego brata dzierżawcy schroniska, inż. Romana Grabowskiego. To wzorowo prowa- dzone schronisko, które do dziś z wdzięcznością wspomina każdy przedwojenny turysta, obsługiwane było właściwie w całości przez rodzinę Grabowskich przy niewielkiej ilości pomocnic i podkuchennych. Jurek zawiadywał bufetem, opiekował się gośćmi, wyznaczał miejsca noclegowe, Roman pomagał mu, ale przede wszystkim załatwiał wszystkie spra- wy urzędowe w Zakopanem i w Krakowie, a ponadto zaopa- trywał schronisko w żywność wożąc ją sam z Zakopanego furką zaprzężoną w konia o imieniu Kuba. Ów Kuba był to rumak ognisty o manierach wysoce niesympatycznych. Gdy tylko znajdował się poza swą zagrodą i zoczył jakiegoś tu- rystę — natychmiast pędził za nim szczypiąc go zębami gdzie popadło. W pogoni za umykającym turystą potrafił 328 •^ się zapędzić aż na schody werandy. Baliśmy się go wszyscy jak ognia1. Duszą schroniska była pani Stanisława Grabowska, matka obu braci. Prowadziła kuchnię, całe gospodarstwo, miała pieczę nad wszystkim. Ta drobna, szczupła, starsza pani, pełna dobroci i życzliwości dla każdego, miała przy tym tyle energii, że jej kierowniczy autorytet uznawali wszyscy — i Roman, i wysoki, barczysty Jurek, i mąż, czarujący starszy pan, który także nieraz potrafił stanąć za bufetem, a ponadto prowadził buchalterię schroniska. Autorytet ten szanowali nawet dość niesforni z natury taternicy. Czyż mogło być zresztą inaczej? — traktowała nas po trosze jak swoje dzieci: była surowa, wymagająca, ale jednocześnie czuła, opiekuńcza — miała wielkie, dla każdego z nas szeroko otwarte serce. W tym czasie byłem jeszcze młodym taternikiem i dość świeżym członkiem „roztockiej rodziny". Z rodziną Grabow- skich nie byłem jeszcze tak zżyty, z Romanem i Jurkiem byłem na „pan". Dopiero właśnie w ciągu lata 1935 nasza przyjaźń została przypieczętowana i przetrwała do chwili obecnej, choć dzielą nas od siebie tysiące kilometrów prze- strzeni. Wróćmy jednak do opowiadania. r — Przyjechał pan sam? — zapytał mnie Jurek po ser- decznym przywitaniu. — Sam. Na razie sam. Za trzy dni przyjeżdża Orenburg, po pierwszym Zdziś i Lux, potem Róża, Maciek Zajączkow- ski i cała reszta warszawskiej paczki. — Świetnie. A zatem przyjechał pan forpocztą? — Nie... autobusem — odpowiedziałem, zadowolony ze swego wątpliwego dowcipu. Jurek spojrzał na mnie zdumiony i prędko, zaproponował, — Obawy nie były nieuzasadnione: w dwa lub trzy lata później zabił kopnięciem w głowę starszego pana Grabowskiego, ojca Romana i Je- rzego. 329 żebym coś zjadł lub wypił. Zamówiłem mleko, bo to było najtańsze. Duża szklanka wyśmienitego gorącego mleka ko- sztowała ze zniżką bodaj 15 groszy. Trzeba tu dodać, że członkowie Klubu Wysokogórskiego mieli przed wojną w schroniskach specjalne, większe niż inni członkowie PTT, zniżki na noclegach, a ponadto ulgi w cenach posiłków. Mile się gawędzi z Jurkiem, ale muszę pamiętać, że jeszcze dziś chcę dojść do Litworowej Doliny, to znaczy — mam przed sobą około czterech godzin marszu. Zaczynam się przepakowywać. Jurek pokazuje mi najnowszą inwestycję schroniskową: duże, zamykane szafki na przechowywanie rzeczy. Innowacja bardzo wygodna dla taterników, gdyż Roz- toka stanowiła wówczas najlepszy punkt wyjściowy w Tatry, zwłaszcza słowackie. Toteż schronisko w Roztoce traktowali taternicy jako swą stałą bazę: instalowali się na całe lato wraz ze sprzętem, żywnością, zapasową bielizną itd. i stąd dokonywali kilkudniowych lub dłuższych wypadów z odpo- wiednią porcją żywności do poszczególnych dolin. Więcej nawet — krótszych wspinaczek w otoczeniu Morskiego Oka czy Pięciu Stawów, takich jak Żabi Koń, Mnich czy Zamarła — dokonywano z wyjściem i powrotem do Roztoki. Tak ustalony tryb wymagał ciągłego zostawiania rzeczy pod opieką gospodarzy Roztoki. Szafki rozwiązywały tę trudność. Natychmiast zająłem dla siebie szafkę nr l, która służyła mi stale aż do wybuchu wojny (liny i haki np. zostawiałem tam na cały rok). Umieściłem w niej swój dobytek, zabie- rając tylko śpiwór, maszynkę, trochę ubrań i żywność na trzy dni. Jurek był ostatnim człowiekiem na trasie mych najbliż- szych paru dni, a Roztoka — ostatnim zamieszkanym osie- dlem. Gdy wąską kładką przeprawiłem się na drugi brzeg Białej Wody — zostałem sam i miałem pozostać samotny aż do końca tej wycieczki. Dotarłszy do krańca Polany Białej Wody począłem się wznosić w górę stokami Szerokiej Jaworzyńskiej, starą my- śliwską ścieżką. Normalna droga, zniszczona przez wielką 330; M» powódź lipcową 1934 roku, była w tym czasie zbyt niewy- godna. Z górnej ścieżki odsłaniał się widok na wnętrze do- liny, a także na jej boczną odnogę — Dolinę Żabich Stawów Białczańskich. Tę ostatnią zakryły wkrótce groźne spaszty Młynarza, dominującego w tej części doliny. Wspaniale wy- glądało stąd zwłaszcza urwisko dwuwierzchołkowej turni Małego Młynarza. Ściana ta interesowała mnie już od zeszłe- go roku. Jest duża — ma ze trzysta metrów wysokości —• rozległa, a co najważniejsze nie dotknięta jeszcze stopą ludzką. Jedna to już z ostatnich wielkich ścian tatrzańskich, która dotąd pozostała dziewicza. Może by spróbować ją zdo- być? Wygląda wprawdzie odstraszająco, ale cóż można wie- dzieć, póki się samemu nie „ugryzie". Spróbować zawsze warto. Oczywiście, trzeba by ją atakować we dwójkę z ja- kimś doskonałym wspinaczem, wytrawnym, doświadczonym towarzyszem. Samotnie maszeruje się zazwyczaj dość szybko. Już mijam górny kraniec Polany pod Zabiem, widzę w dole, nad poto- kiem nie istniejący dziś szałas, już wkraczam w głęboki las i niebawem łączę się z normalną drogą, biegnącą z dołu, z Roztoki. Jeszcze pół godziny wędrówki i Polana pod Wy- soką odsłania się tak raptownie, jakby opadła nagle jakaś niewidzialna kurtyna. Tyle razy byłem tam już przedtem i znów zatkał mi oddech w piersi widok na tę słoneczną górską halę, otoczoną łańcuchem potężnych szczytów: Mły- narza, Rysów, Wysokiej, Ganku, Rumanowego, Gierlachu, Swistowego... Ostra skarpa Młynarza zdaje się zwisać tuż nad głową, przysiągłbyś, że któregoś dnia zwali się na dachy szałasów pasterskich, rozrzuconych po obu stronach potoku. Dalej za Młynarzem, a raczej za ową skarpą zwaną Nawie- sistą Turnią, wokół Polany pod Wysoką widnieją doliny wi- szące, wpadające stromymi Ścianami Stawiarskimi, rozmie- szczone na kształt lóż w jakimś gigantycznym teatrze. Oto na prawo najwyższa z lóż, blisko czterysta metrów ponad Polanę wzniesiona Dolina Czeska, wciśnięta pomiędzy stoki Młynarza, Wysokiej i Ganku. Oto na wprost nisko rozsiadła 331' się Dolina Kacza — szeroka, reprezentacyjna loża królewska, a z tyłu nad nią, wciśnięta poza Zasłonistą Turnię, mała łóżka straży przybocznej: górne piętro Kaczej. Na lewo, oddzielona od Kaczej grzbietem Hrubej Turni — loża Doliny Swistowej, a jeszcze bardziej w lewo — już trochę z tyłu — Dolina Rówienek. Szałasy na polanie są jeszcze puste. Wypasający tu przez lato juhasi z Jurgowa przygonią swoje krowy dopiero w po- czątkach lipca, gdy trawa będzie już dostatecznie wyrośnięta i soczysta. Obecnie dolina ta, jak i całe Tatry słowackie, należy do czechosłowackiego Tatrzańskiego Parku Narodo- wego, na terenie którego wszelki wypas jest surowo zabro- niony. Opuszczone od lat szałasy pozawalały się i dziś spo- tykamy tylko ich resztki. Wtedy jednakże Polana tętniła bujnym życiem, pasterskim, a w głównym szałasie, jedynym po prawej stronie potoku, paliło się stale potężne ognisko. W szałasie tym sypiali pospołu juhasi i taternicy, którzy miejsce to uważali za swą wysuniętą „bazę wypadową". Za to roślinność na Polanie nigdy nie była tak bujna jak teraz. Postój na Polanie trwał krótko. Godzina jest późna i trzeba ruszać dalej. Zagłębiam się w wysoki, stary bór, obrastający próg Doliny Kaczej, by wynurzyć się z niego w pobliżu wspaniałej Kaczej Siklawy, spadającej z grzmotem poprzez Ścianę Stawiarską. Mimo zbliżającego się zmierzchu na skraju Kaczej Doliny muszę się zatrzymać, by choć przez chwilę popatrzeć na monumentalny trójząb szczytów Ganku, Rumanowego i 2ło- bistego, opadających do doliny siedmiuset- i ośmiusetmetro- wymi urwiskami, czy na ściany grzebienia, biegnącego od Zachodnich Żelaznych Wrót, poprzez Śnieżne Kopy, wscho- dni szczyt Żelaznych Wrót, Zamarzły, Kaczy, Batyżowiecki, aż do cofniętego w tył Zadniego Gierlachu. Nasyciwszy się nieco widokiem włożyłem znów plecak na siebie, skręciłem w lewo wzdłuż Litworowego Potoku i pomaszerowałem po- przez rozległe skalisto-trawiaste bule podnóża Litworowej 332 T Doliny. Nim dotarłem na najwyższe piętro doliny — było już prawie zupełnie ciemno. Do tej chwili samotność była źródłem jeszcze jednej do- datkowej przyjemności dnia górskiego, teraz — zaczęła mi ona nieco ciążyć. Trudno powiedzieć, na czym to polega. Miałem przecież świadomość całkowitego bezpieczeństwa. Dzikich zwierząt, które by mogły zagrażać człowiekowi, w Tatrach nie ma, tym bardziej nie groziło mi nic od ludzi. Drogę miałem przed sobą już niedaleką i dobrze mi znaną, więc jakkolwiek niewyraźna perć gubiła się w ciemnościach, nie mogło być mowy o zbłądzeniu. Oczywiście — nie muszę dodawać — nie jestem ani przesądny, ani szczególnie lękli- wy, ani nie wierzę w ,,duchy". A jednak — co tu ukrywać — człowiek jest widać stworzeniem towarzyskim i samotnie w górach, w nocy, czuje się trochę nieswojo. Osobliwy patos samotności dobry jest w dzień, przy jasno świecącym słonku, ale teraz myśl, że najbliżsi ludzie są oddaleni ode mnie 'o cztery godziny marszu — wcale nie dodawała mi ducha. Gdy, mimo woli coraz bardziej przyspieszając kroku, do- tarłem do łączki, na której znajduje się koleba, o kilka kro- ków od Litworowego Stawu — zrzuciłem plecak i natych- miast, po omacku, zacząłem zbierać suche drzewo na opał (było go tam wówczas sporo; dziś nad Litworowym Stawem jest dość trudno znaleźć luźne, suche gałązki korówki, na- łamane przez potoki lub wiosenne roztopy). W kilka chwil zapłonęło ognisko, a wraz z nim powróciło do równowagi zachwiane poczucie bezpieczeństwa. Dziwne, nieomal magicz- ne jest oddziaływanie ogniska w nocy, w górach. Ten nie- wielki krąg światła, które wokół rozsiewa, w jednej chwili rozprasza wszystkie uroki nocy, rozprasza ów nieokreślony lęk przed ciemnością, w której nie wiadomo co się kryje. To znaczy — rozum człowieka cywilizowanego wie z całą pew- nością, że w ciemności tej nie kryje się nic złowrogiego, ale w każdym z nas tkwi potężny kawał pradawnego dzi- kusa, skrępowanego na codzień więzami cywilizacji współ- 333 czesnego życia. Tu wysoko w górach, w warunkach byto- wania, które nie różnią się wiele od życia epoki jaskiniowej, dzikus wyzwala się i bierze górę, wraz ze swymi ciemnymi instynktami i odczuwaniami. Nasze cywilizowane „ja" zo- stawiamy w Warszawie, a w najlepszym razie w ostatnim schronisku. Tak jest w istocie i nie ma się czego wstydzić. Może dlatego pobyt w górach, w owych prymitywnych wa- runkach, stanowi tak potężne odprężenie psychiczne, może dlatego alpinizm i turystyka wysokogórska uchodzi i nie bez racji za „sport intelektualistów". Dla człowieka, który pracuje intelektem, którego umysł pozostaje przez cały rok w stanie silnego napięcia i skupienia nad sprawami kultury, wiedzy, postępu, cywilizacji, górując całkowicie nad reszt- kami owego drugiego, barbarzyńskiego „ja" — dla człowieka takiego jest czymś w rodzaju orzeźwiającej kąpieli życie sprowadzone do najprostszych problemów bytu: do zaspo- kojenia głodu i zapewnienia sobie względnie suchego i cie- płego miejsca dla spędzenia nocy! I wtedy ten przerafino- wany intelektualista może sobie pozwolić na wyswobodzenie owych pokładów dzikości, na luksus spontanicznej wrażli- wości odczuwania, nawet na luksus pierwotnych, pogańskich wierzeń i strachów, z których normalnie by się wyśmiewał. Czyż godzinę temu siedząc nad Zielonym Stawem w Kaczej Dolinie, ja — urodzony sceptyk — nie westchnąłem z mi- mowolnym żalem, że nie przyszedłem tam dwa dni wcze- śniej w noc świętojańską, kiedy pojawia się zaczarowana kaczka i składa złote jajo? „Romantyk jestem — trochę panteista..." — mógłby ktoś powiedzieć o mnie za Słowackim. Być może — ale to chyba nie wina mych niedostatków światopoglądowych. To raczej wina uroku czerwcowej nocy tatrzańskiej, wina nieba roziskrzonego gwiazdami, na tle którego rysują się czarne sylwetki szczytów, wina odległego szumu wodospadu i łagodnego plusku jeziora. Wybacz dygresję, drogi Czytelniku. Będę w przyszłości starał się ich unikać. Zechciej tylko uwierzyć, iż bez względu na to, czy jesteś lekarzem, czy inżynierem, kompozytorem 334 czy doktorem filozofii — gdy spojrzysz z ciemności nocy górskiej na płonące ognisko, na czerwony odblask, który drga •na pobliskich głazach, ręczę, że odczujesz to samo, co ja wtedy. Odczujesz, że to Twój dom, Twoje bezpieczne schro- nienie przed wszystkim, czym mogłaby Ci grozić przyroda lub Twoja własna wyobraźnia. Ale ogień już dogasa. Czas schronić się do wnętrza koleby. Litworowa Koleba to ogromny, pęknięty na dwoje głaz, oparty jedną krawędzią o mniejsze bloki skalne i tworzący dzięki temu płaski okap, wzniesiony skośnie nad powierz- chnią łączki, na której się znajduje. Wnętrze jest obszerne, choć sufit zwisa trochę za nisko. W każdym razie cztery lub pięć osób mogłoby się pomieścić wygodnie. Będąc sam, za- żywam rozkoszy dowolnego układania się i rozprzestrzeniania, co w kolebie zazwyczaj nie jest takie proste. Umieszczam głowę w pobliżu „okienka" i otworu wejściowego, włażę w śpiwór i zasypiam w rozkosznym cieple stygnącego ogniska. Gdy nie pali się już ogień, góry obejmują znów we wła- danie „złe moce" czyhające na biednego barbarzyńcę, śpią- cego pod włazem koleby. Budzą mnie jakieś głosy. W szu- mie wodospadu słyszę wyraźnie przeciągłe, jękliwe wołanie, monotonne zawodzenie człowieka wzywającego ratunku. Chwilami urywa się ono, potem odzywa się znowu. Próbuję liczyć, czy wołanie następuje sześć razy na minutę. Nie zga- dza się. Któż jednak zaręczy, że wołający zna górskie prze- pisy ratunkowe? Wyskakuję z koleby, idę w kierunku głosu, krzyczę, świecę latarką. Wołanie umilkło na dłuższy czas, by znów wybuchnąć z rozpaczliwą siłą. I nagle — gdy już odszedłem paręset kroków od koleby — uświadomiłem so- bie, że padłem ofiarą złudzenia. To po prostu wiatr wypra- wia harce w wodospadzie, naśladując ludzkie głosy. O, znowu się odzywa... Mózg pracuje normalnie i przywołuje do porządku roz- ognioną wyobraźnię. Nic, takiego! — tyle razy już dawniej 335 słyszałem podobne głosy... Ale wracając do koleby czuję nieprzyjemny dreszczyk w plecach. To zapewne z nocnego chłodu. Zły na siebie, lokuję się z powrotem w śpiworze. Nim zdążyłem się zdrzemnąć — nowe strachy. W zupełnej ciszy panującej na zewnątrz koleby słyszę kroki. Ktoś idzie wzdłuż stawu w górskich, podkutych butach. Nie ma głu- pich! Słyszałem to już dziesiątki razy. Gdy leciutki wiaterek • marszczy wodę stawu, falki odbijają się kolejno o głazy zaokrąglonego zwykle brzegu. Daje to efekt do złudzenia przypominający zbliżające się kroki. Zresztą któż by to mógł iść o tej porze? Najbliżsi ludzie są przecież o cztery godziny drogi! A jeśli ktoś rzeczywiście zaplątał się tu od strony Rohatki czy Polskiego Grzebienia? Jeśli wołanie od strony wodo- spadu, spływającego ze Zmarzłego Stawu w Dolinie Swisto- wej nie było złudzeniem? Jeśli ten turysta zgubił niewyraźną perć, wzywał nadaremnie pomocy, a potem udało mu się zejść na trawy Doliny Litworowej i teraz kroczy nad sta- wem? Całość zaczyna się układać w pozornie logiczny zespół faktów. Realność sytuacji usuwa natychmiast lęk. Trzeba się zaopiekować zbłąkanym wędrowcem. Znów wychodzę przed kolebę, znów wołam, krzyczę, sy- gnalizuję latarką. Oczywiście bez rezultatu. Wracam do śpi- wora. Kroki rozbrzmiewają po chwili, potem jękliwe nawo- ływanie w wodospadzie, potem znowu kroki, ale tym razem strasznie blisko, tuż przed kolebą. Wyskakuję do otworu wejściowego i szybko się cofam... Wstyd mi się po prostu przyznać... Tuż przed wyjazdem do Zakopanego wpadł mi w ręce zbiór nowel narciarsko- taternickich Rafała Malczewskiego, ,,Narkotyk gór". Były to opowiadania niesamowite i makabryczne w stylu Edgara Poe, nad którymi — nie ujmując nic talentowi autora — miałem chwilami ochotę wzruszyć ramionami. Pełno w nich było tajemniczych upiornych „turystów", znikających na zawołanie lub zjawiających się w pustej dolinie taterników, 336 którzy poprzednio gdzieś się w pobliżu pozabijali. Powta- rzam — wstyd się przyznać, ale teraz te nowele wróciły, ku mojej irytacji, z sugestywną wyrazistością, nie dając się odpędzić. Mimo głębokiego oburzenia na samego siebie nic mnie już teraz w tych opowiadaniach nie pobudzało do śmiechu! Szczególnie utkwiło mi w pamięci jedno z nich, najlepiej •pasujące do mej aktualnej sytuacji. Pewien taternik nocuje samotnie w kolebie, w pobliżu ściany, na której zabił się jego przyjaciel i towarzysz. W pewnej chwili słyszy na ze- wnątrz kroki w podkutych butach, kroki są coraz bliższe, słychać je już przed samą kolebą, płachta zawieszona w otwo- rze wejściowym drgnęła, uniosła się i... Daję słowo, nie pa- miętam, co się dalej stało, czy duch przyjaciela wszedł do środka, czy też kontentował się rozmową na odległość. Zresztą to mi było obojętne. Wystarczał mi najzupełniej ten zapamiętany fragment i gdy kroki odzywały się znowu, zbliżały, a potem urywały nagle — musiałem całą siłą woli zmuszać się do spokojnego leżenia w śpiworze i nieodwra- cania głowy w stronę wejściowego otworu. Można się śmiać z tej sytuacji w jasny dzień lub gdy obok śpi towarzysz. W czasie samotnej nocy górskiej wcale to nie wydaje się śmieszne. Jeden z mych kolegów, taternik doświadczony, chłop zdrowy jak tur i bynajmniej nerwowo nie przewrażliwiony, nocował kiedyś samotnie w kolebie przy Żabich Stawach Mięguszowieckich, nasłuchawszy się przedtem, że tam ,,straszy" Wachter — taternik węgierski, który przed laty zabił się na pobliskim Żabim Koniu. Gdy obudziły go zbliżające się kroki, które zatrzymały się przed kolebą, i gdy w dodatku spadła mu na głowę poruszona wia- trem płachta wisząca na otworze wejściowym — zerwał się z niesamowitym rykiem, tłukąc po drodze głową w ka- mienny strop, i pognał po ciemku, na oślep, w kierunku schroniska przy Popradzkim Stawie, jakby go upiory ści- gały. 22 — W. Żuławski 337 Opowiadał to później wiele razy, śmiejąc się z samego siebie. Śmiałem się również, ale nie ręczę za to, co bym uczynił w podobnej sytuacji. Jeśli zaś chodzi o noc w Li- tworowej — młody i zdrowy organizm 'zawsze się w końcu upomina o swoje prawa. Niesamowite odgłosy dochodziły mnie jak przez mgłę... zasnąłem. POCHWAŁA SAMOTNOŚCI S wiatło dzienne odgania wszystkie strachy i niepokoje, zwłaszcza gdy ranek jest słoneczny, ciepły i świeży. Wra- ca pogodny, beztroski nastrój, wraca poczucie bezpieczeństwa — aż nieprawdopodobne się wydaje, że było ono choć przez chwilę zachwiane. Wyłażę leniwie ze śpiwora, zrzucam z sie- bie wszystkie swetry, biorę kąpiel w stawie, gotuję śniadanie, a potem w spodenkach kąpielowych wyciągam się twarzą do słońca. Mógłby ktoś zapytać, czy taka perspektywa bezczynnego dnia, i to bez możności zamienienia z kimkolwiek paru słów, nie jest po prostu nużąca? Z pewnością nie nudziłem się tam ani chwili. Oczywiście, bezczynnego leżenia nie wytrzymał- bym długo, ale gdy się po roku nieobecności przybędzie do dobrze sobie znajomej doliny — ileż tam jest do oglądania? Modrozielony staw, przykryty jeszcze u przeciwległego brzegu płatem topniejącego śniegu i lodu. Rozkoszna łączka, rozciąga- jąca się pomiędzy stawem a zwałem głazów, z których pierw- szy u skraju kryje kolebę. Kępa lila dzwonków rosnących w pęknięciu skalnym nie rozkwitła jeszcze, ale wydaje się, że będzie ich w tym roku dużo. Jak wiele na tej łączce pachnących ziół i kwiatów! Rozrzucone wokół bloki skalne, głazy o tych samych niezmiennych w ciągu lat i dziesięcio- leci kształtach, głazy, które się wita jak starych, wiernych przyjaciół. 338 A przy tym — czyż rzeczywiście jestem sam? Na płat śniegu pod ścianami Litworowego Szczytu wbiegło stadko kozic. Trzy dorosłe i dwoje małych koźląt. Małe są rozkoszne. Biegają, wpadają na siebie, przewracają — bawią się jak dzieci. Zjeżdżają po śniegu na siedzeniach, wyprężając przed siebie przednie kopytka. Stare pilnują ich jak niańki, prze- chadzając się dostojnym krokiem lub schodząc na stok obok śniegu, by szczypać trawę. Tuż koło mnie, może o dziesięć kroków, zza kamienia wynurzył się ostrożnie młody świstak. Gwizdnął przeraźliwie i znikł w skalnej szparze. Ale po ja- kimś czasie ciekawość przemogła. Wylazł znów na wierzch i stanął słupka, wyprężając swoje śmieszne, tłuste ciałko małego misia i świdrując mnie ciemnymi oczkami. Stał tak dłuższą chwilę — gdybym miał aparat fotograficzny, byłoby wspaniałe zdjęcie. Uciekł wreszcie, ale w ciągu dnia zjawiał się jeszcze kilkakrotnie. W pewnej chwili słyszę jakiś dziwny hałas wewnątrz ko- leby. Czyżby znowu ,,duchy"? W biały dzień? Zaglądam. Wi- dok jest niesamowity. Jedno z jabłek zostawionych w środku samo drga i trzepoce się gwałtownie w powietrzu w którymś kącie pod sufitem koleby. Gdy jednak spojrzeć uważniej — widać wyglądające spoza jabłka małe, świecące żarłocznie ślepka. To łasica. Ukradła jabłko, za taszczyła aż tutaj, ale teraz jabłko ani rusz nie chce się prześliznąć przez wąską szparę, choć łasiczka' ciągnie ile sił zębami za ogonek. Re- zygnuje wreszcie, jabłko stacza się z powrotem, a przez uła- mek sekundy miga mi w półmroku szpary ostry, spiczasty pyszczek i białe podgardle. Dolina Litworowa uchodzi ku zachodowi w dół ku Dolinie Kaczej. Stamtąd właśnie wczoraj przyszedłem. Od wschodu wysoki próg, przez który bije siklawa, oddziela ją od Zmar- złego Stawu — górnego piętra Doliny Swistowej. Stronę po- łudniową i południowo-wschodnią zagradzają ściany Litwo- rowego i Wielickiego Szczytu. Mogę godzinami wpatrywać się w grzebień Litworowych Turni, w urwiste kominy spada- jące z przełączek, w rysy, rynny, skośne zachody — i od- 339 krywać wzrokiem nowe szlaki, które by można w przyszłości poprowadzić w tym silnie rozczłonkowanym terenie wysoko- górskim. Obok, tuż na lewo, piękna płytowa ściana północno- zachodnia Wielickiego Szczytu. Nie te ściany jednak przyciągają najsilniej mój wzrok. Gdy obrócę się w tył, ku północy, widzę niewielką odosobnioną piramidę skalną Hrubej Turni. Opada ku dolinie niezbyt wy- soką, ale nieprzystępną południową ścianą, uzbrojoną w dol- nej części czerwonawymi dachówkami wielkich przewieszek. Na ścianie tej — dotąd nie zdobytej — przeżyłem przed nie- spełna rokiem jedną z najgroźniejszych mych przygód tater- nickich. Gdy patrzę znów na Hrubą Turnię, w umyśle mym rozwija się szereg obrazów ostrych i wyrazistych, jakby utrwa- lonych na taśmie filmowej: Wyruszyliśmy wtedy we dwóch z mym bratem, Juliuszem. Jest to nasz pierwszy wspólny, poważny, samodzielnie pod- jęty „problem" taternicki. W mej osiemnastoletniej głowie widzę już siebie jako zdobywcę tych odstraszających prze- wieszek. W parę chwil dochodzimy do stóp ściany. Wytyczamy wzrokiem najlepszy — jak nam się wydało — szlak. Wiedzie on płytkim, pionowym kominkiem czy też rysą, zamkniętą od góry potężnym okapem. Stąd trzeba trawerso- wać skośnie w prawo w poprzek wielkich, płytowych dachó- wek i próbować się dostać do głębokiego komina. To będzie najcięższe — komin powinien już chyba jakoś „puścić". Ruszam pierwszy terenem niezbyt trudnym, ale stromym i bardzo kruchym. Szybko wychodzę na długość liny. Brat dochodzi do mnie — asekurowałem go z ręki, nie zważając •na to, że w razie szarpnięcia wyleciałbym prawdopodobnie z mych niepewnych stopni. Teraz Juliusz obejmuje prowa- dzenie. Wspina się powoli, gdyż dalszy odcinek rysy jest dużo trudniejszy i ciągle kruchy, a zresztą brat jest ode mnie starszy i o wiele ostrożniejszy. Zatrzymuje się po kilkunastu metrach, pod przewieszkami, i przygotowuje się do zaaseku- rowania mnie. Stanowisko ma bardzo niewygodne: ledwie 340 stoi na jakichś trawkach, usiłuje więc wbić hak asekuracyjny. W kruchym terenie nie jest to takie proste — gdzie nie wbije, hak wyłazi szarpnięty ręką. Wreszcie znajduje odpowiednie miejsce, bije zaciekle. Patrzę na zegarek. Trwa to już prawie godzinę. Niecierpliwię się, z całą nieprzezornością mego wieku krzyczę, by już dał spokój z tym hakiem, ale brat z uporem robi swoje. Wreszcie daje sygnał, że mogę iść. Szybko, niedbale wspinam się w górę i dochodzę do stano- wiska brata. Mijając go — gdyż pójdę teraz znowu jako pierwszy — zauważam, że jedno z włókien naszej liny jest nadcięte w odległości kilku metrów ode mnie. Prawdopodobnie szkodę tę wyrządził jakiś kamień, których kilka spadło w cza- sie naszej dotychczasowej wspinaczki. Nie komunikując nawet o tym bratu ruszam do ataku na kluczową partię naszej drogi. Wznoszę się kilka metrów w skos w prawo i wychodzę na owe dachówki. Są to rzeczywiście wielkie, rudawej barwy płyty skalne, długości kilkunastu metrów, szerokości kilku, a grubości ponad półtora, ułożone na podobieństwo bardzo spadzistego dachu. Powierzchnia każdej warstwy płyt jest zbyt stroma, by się na niej utrzymać, a grubość warstwy tworzy pas przewieszonych skał, oddzielających ten dach od następnego pięterka dachu. Przy pomocy nie tyle mikroskopijnych chwytów i stopni, ile tarcia mego ciała o szorstką powierzchnię płyt, przesuwam się parę metrów w prawo. Dalej nie idzie. Trzeba spróbować wyjrzeć ponad przewieszki — może tam, na następnym pasie płyt będzie trochę lepiej. Szukam chwytów w skałach prze- wieszki. Są, ale niestety tylko tzw. podchwyty, to jest wy- stępy skalne, dające się przytrzymać dłońmi od dołu. Stojąc na stopniach można się przy pomocy takich podchwytów utrzymać w równowadze, ale nie można na nich oczywiście zwisnąć na rękach. A stopni niestety nie ma na lekarstwo. Łapię się podchwytów i przy ich pomocy usiłuję zmienić pozycję na klęczącą, rozmyślając jednocześnie, o ileż byłoby łatwiej, gdyby tę niekorzystnie uwarstwioną ścianę obrócić 341 do góry nogami. Ani mi do głowy nie przyszło, by spróbować wbić następny hak asekuracyjny, choć ekspozycja jest całko- wita, a od poprzedniego, jedynego haka i stanowiska asekura- cyjnego brata jestem odległy o jakieś osiem metrów w linii poziomej, a dwa do trzech w linii pionowej. Zresztą haków mam mało — trzy lub cztery — mogą się przydać później. Z pewnością będzie jeszcze trudniej. Stopa nie ustoi mi na spadzistej płycie, ale rośnie na niej maleńka kępka trawy — tak akurat na jedną nogę. Nie mając wyboru staję na skalnej ławce i delikatnie wyprostowuję się do pozycji pionowej. Już stoję na wyprostowanej prawej no- dze, druga luźno opiera się o płyty, ręce na podchwytach utrzy- mują ciało w równowadze — teraz wysuwam ostrożnie głowę ponad przewieszkę, by rozejrzeć się w dalszej drodze. Wtem czuję, że prawa noga zjeżdża mi w dół. Wątły traw- niczek nie utrzymał ciężaru. Cały misterny układ równowagi został zniweczony, podchwyty przestały odgrywać jakąkolwiek rolę. Padam płasko na płytę z rozmachem, który wyklucza możliwość zatrzymania się przez tarcie. Błyskawicznie -uświa- damiam sobie, że upadek w przepaść jest nieunikniony... Podobno w takich chwilach staje przed oczyma całe do- tychczasowe życie, dom, rodzina, bliscy... Być może. Mnie się jednak nic podobnego nie zdarzyło. Natomiast w błyskawicz- nym skrócie przeprowadziłem bilans sytuacji: hak wbity w kruchy teren nie wytrzyma szarpnięcia, Juliusz, stojący na nędznych stopniach, poleci za mną ściągnięty liną — a zresztą lina jest przecież naderwana, trzaśnie pod moim ciężarem. Leciałem w sposób niebezpieczny jeszcze później dwa razy w życiu — raz w Tatrach i raz w Alpach. Ale wtedy do ostatka myślałem o ratunku i wiedziałem, że istnieją ku temu poważne możliwości. Tu jedyny raz spadałem, uświadamiając sobie dokładnie, że nie mam żadnych szans. Koniec. Pasjo- nująca gra mego osiemnastoletniego życia skończona. Pozo- stało jedynie „zachować twarz" do ostatka; zsuwając się jeszcze ciągle po płycie odwracam głowę w stronę stanowiska ase- 342 kuracyjnego, które znalazło się teraz na mojej wysokości, i głosem — jak mi się wydaje — spokojnym, normalnym, opanowanym mówię wyraźnie: — Lecę! Jednocześnie odczuwam jakąś dziecinną satysfakcję: moi pierwsi „mistrzowie" taternictwa, starsi bracia, Marek i Jacek, "byliby teraz zadowoleni ze swego ucznia. W krótkim ułamku sekundy widzę Juliusza 'na stanowisku asekuracyjnym. Jest spokojny, skupiony, naprężony — zwró- cony twarzą do ściany, linę trzyma po obu stronach karabinka, głowę ma schyloną nad hakiem. Na moje „lecę" odpowiedział kiwnięciem głowy i jakimś odmruknięciem. Na 'moment zalała mnie fala ciepłego uczucia wdzięczności za ten uspokajający gest. Płyta, po której zjeżdżałem na brzuchu, skończyła się. Lecę teraz powietrzem i natychmiast obróciło mnie do góry nogami. Czuję potężne uderzenie w głowę — prawdopodobnie o następne „pięterko" płyt. Skutkiem uderzenia odwraca mnie znowu, robię salto w tył i przez sekundę na wysokości oczu widzę wielką, rozpry śniętą na płycie kałużę mej własnej krwi. Lecę znowu w próżnię. Dachówki się skończyły — teraz głę- "boko w dole pod nogami dostrzegam piargi. Za chwilę poczuję szarpnięcie, lina się zerwie i polecę dalej ku głazom, cierpli- wie czekającym pod ścianą... Szarpnięcie nastąpiło — potwornie silne, wgniatające mi w żebra młotek zatknięty za pasem, tak bolesne, że aż wydarł mi się jęk, a potem, nagle... Martwa cisza, ustał szumiący w uszach pęd powietrza, nie obijam się już więcej o ścianę. Nogi zwisają mi luźno w powietrzu. Nie spadam już. Wiszę. Z góry dochodzi mnie trochę niepewny głos: — Żyjesz? — Żyję. — Gdzie jesteś? — Wiszę. Rozglądam się: metr czy dwa pod sobą widzę dosyć obszer- ną platforemkę. 343 — Opuść mnie kawałek niżej l Prędko, bo długo nie wy- trzymam! Lina drgnęła, zjechałem jak windą i wylądowałem na piarżystej platforemce. Rozluźniłem trochę zaciśnięty mocno węzeł na klatce piersiowej i odetchnąłem swobodniej. Za- cząłem łapać zduszony oddech. — Zjedziesz do mnie? — pytam po chwili. — Zaraz. — Sprawdź, czy hak jeszcze dobrze siedzi — raptem sta- łem się bardzo ostrożny. Hak istotnie mógł być mocno osła- biony szarpnięciem. Słyszę stukanie młotka, a tymczasem wspieram się o jakiś występ skalny, bo nogi trzęsą się pode mną z wrażenia. — Hak siedzi doskonale! — woła brat już trochę wesel- szym głosem. Za chwilę słyszę chrobot liny, potem znad prze- wieszki zjawiają się jego nogi, wreszcie sam staje obok mnie. Obie dłonie ociekają mu krwią, bo lina przy szarpnięciu zdarła z nich skórę i ciało prawie do kości. Ja mam tylko rozbitą głowę, a raczej rozciętą na sporej przestrzeni skórę i ze dwa lub trzy żebra prawdopodobnie pęknięte. Zakrwa- wieni jesteśmy obaj nieludzko, ale to głupstwo. Przecież nie- wiele brakowało, by jeden lub dwa trupy legły pod ścianą. Schodzimy ostrożnie na piargi, a potem w dół, do Litworo- wego Stawu... Teraz jest czerwiec, rok 1935 i siedzę bezpiecznie na głazie przed kolebą. Ale ściana przyciąga mnie, fascynuje, nie po- zwala oderwać wzroku. — Trzeba ją obejrzeć jeszcze raz z bliska, zobaczyć to miejsce, sprawdzić, czy szlak naszej próby był rzeczywiście trafnie wybraną możliwością przejścia ściany. Tak jak stałem, w kostiumie kąpielowym i gumowych trampkach, wspinam się po piargach i trawach do podnóża ściany. Wzdłuż niej ciągnie się w prawo ku górze spory żleb, 344 ograniczony wybitną grzędą, wybiegającą na wschodnią grań Hrubej Turni. Z owej grzędy będzie widać ścianę doskonale, na wprost, a towarzyszy jej ona aż do szczytowej partii. Włażę na grzędę i lustruję ścianę. Świetnie widzę kruchy kominek i dachówkowate przewieszki, i platformę, nad którą zawisłem na linie. O, widzę i hak z karabinkiem, pozosta- wiony w zeszłym roku przy odwrocie. Właściwie można by się teraz wspiąć do niego i wybić. Teren poniżej haka nie jest zbyt trudny — tyle że pionowy i kruchy. Ale nie! — samotnie, 'bez asekuracji nie zaryzykuję. Rok dzielący mnie od wypadku na Hrubej to nie tylko rok życia więcej. To jakby całe lata pozyskanego doświadczenia wysokogórskiego: mocne uderzenie w głowę owego sierpnio- wego dnia rozjaśniło mi w niej — i to nie tylko w prze- nośni. W czwartym roku uprawiania taternictwa ze zdolnego, dobrze wspinającego się adepta zmieniłem się w pełnowarto- ściowego taternika — ostrożnego i obdarzonego poczuciem odpowiedzialności za siebie i innych. Natomiast grzęda, na której się znajduję, przedstawia się całkiem łatwo, to znaczy jest może „nieco trudna", według przyjętej ogólnie skali taternickiej. Postanawiam ją przejść w całości. Wspinam się po trawkach i wielkich mocnych blo- kach skalnych, zatrzymując się często i oglądając kolejne fragmenty „swojej" ściany i hipotetycznej drogi, którą by należało przez tę ścianę poprowadzić1. Dotarłszy do głównej grani robię jeszcze jakiś „dość trudny" wariant na uskoku i w ten sposób „pierwsze wejście na Hrubą Turnię od południa" zostało dokonane. Droga „częściowo dość trudna", może niezbyt „honorna", ale w sam raz dla samotnika, no i zawsze — nowa. Na wąskiej grani szczytowej korzystam znów z ciepła, a potem zbiegam w kilkanaście minut z powrotem do koleby. 1 Południową ścianę Hrubej Turni zdobyli w kilka lat później, w roku 1939, Stanisław Braun i Tadeusz OrłowskL drogą nadzwyczaj trudną, co- kolwiek różniącą się w dojściu do głównego komina naszej próby. 345 Czas już zebrać drzewo na opal, zapalić ognisko, zagotować kolację. Krzątam się po mym niewielkim gospodarstwie — teraz już znów ubrany w sweter z powodu wieczornego chło- du — i mogę sprawdzić doświadczalnie, że pewien szczegół opowiadań samotnych podróżników lub rozbitków nie jest wyssany z palca. Mianowicie, przebywając zaledwie drugą dobę z dala od ludzi, zaczynam sam do siebie głośno mówić, zadawać pytania, odpowiadać — bodaj czy nie spierać się nawet sam ze sobą. Wieczór przy ognisku, z kubkiem mocnej herbaty w jednym ręku, a papierosem w drugim, pod wygwieżdżonym niebem, przy cichym plusku stawu, dostarcza znów — jak zawsze — niezapomnianych przeżyć i rozkoszy. A potem znów — nocne lęki i niepokoje. Wybieganie przed kolebę, świecenie i nawo- ływanie z silnym przeświadczeniem rozumowym, że ulegam złudzeniom, i z wewnętrzną obawą, czy jednak tym razem ktoś naprawdę nie potrzebuje pomocy. Następny dzień — równie słoneczny jak poprzednie — był dniem mego powrotu do ludzi. Żywność mi się skończyła, ponadto miał przyjechać z Warszawy kolega, Józef Orenburg, z którym byłem umówiony na najbliższy okres. Wystarczyło jednak, bym dotarł do Roztoki na wieczór — miałem więc przed sobą cały dzień czasu. Postanowiłem wobec -tego wyjść na Polski Grzebień, przejść granią przez Wielicki i Litworowy na Litworową Przełęcz i zejść z niej do Doliny Kaczej i Roz- toki. Aby z Kaczej nie wracać już w górę do koleby po rze- czy — cały dobytek zabrałem w plecaku ze sobą. Niosąc więc dosyć ciężki — jak na wspinaczkę — worek, z którego sterczał metrowy szpic czekana, zabranego z uwagi na sporą jeszcze ilość śniegu w górach — pomaszerowałem na przełęcz. Miałem tego dnia wyjątkowe szczęście, gdyż na uczęszczanym zwykle szlaku przez Polski Grzebień nie spo- tkałem żywej duszy. Odsapnąwszy chwilę na przełęczy ruszy- łem granią. Pokonując niewielkie zęby skalne i uskoki grani, wkrótce dotarłem do wierzchołka Wielickiego Szczytu. Stąd 346 znów mogłem spojrzeć na Litworowy Staw, na łączkę, na której znajduje się niedawno opuszczona koleba, na nieefek- towną stąd, nisko w dole leżącą Hrubą Turnię i jej południową ścianę. Tuż za Wielickim natknąłem się na najpoważniejszą prze- szkodę tej nietrudnej zresztą drogi: wysoki, bardzo stromy uskok, opadający w dół na wąską, dalszą część grani. Uskok ten ma być ,,nieco trudny", przynajmniej robiony w odwrot- nym kierunku — w wejściu. Można go pokonać i wprost, i z prawej strony. Kręcę się, zaglądam tu i tam — jakoś nie widzę tych „nieco trudnych" możliwości, a ekspozycja w każ- dą stronę — ogromna. Decyduję się w końcu na zejście po stronie Doliny Litworowej. Zapewne — nie było to ,,trudne", ale więcej niż ,,nieco trudne", zwłaszcza z odciągającym mocno do tyłu plecakiem, ówczesny redaktor ,,Taternika", Jan Alfred Szczepański, stwierdził później, że było to pierwsze zejście tym wariantem. Dobrze, że tego wtedy nie wiedziałem. W pewnym momencie — już w dole uskoku — musiałem się zdecydować na opuszczenie na rękach na całą długość ciała i ryzykować w tych okolicznościach zeskoczenie na leżącą z pół metra poniżej półeczkę. Tego dnia jednak szczęście mnie nie opuszczało: mogłem nie ustać na nogach po skoku — ale ustałem. Dalej grań była już łatwa i po niedługim czasie sta- nąłem na Litworowym Szczycie, skąd po wielkich blokach skalnych zbiegłem szybko na Litworową Przełęcz. Ogromny żleb spadający z przełęczy na górne piętro Kaczej Doliny był jeszcze zawalony śniegiem. Okoliczność to dla mnie sprzyjająca, gdyż miałem ze sobą czekan. Wyjąłem go z plecaka, wsadziłem pod pachę i mogłem teraz użyć do woli szybkiej, a bezpiecznej, dzięki czekanowi, jazdy po śniegu na butach. Nie wiem, czy trwało dłużej niż trzy minuty, gdy znalazłem się na końcu górnego piętra Kaczej. Nie tracąc rozpędu zbiegałem dalej przez wysoki próg oddzielający je od głównego piętra doliny. Zajęty wspinaczką i zejściem ani zauważyłem, że piękna od 347 wielu dni pogoda 'poczyna się psuć. Zerwał się wiatr. Od po- łudniowego zachodu napłynęły ciężkie burzowe chmury, a teraz, gdy już byłem prawie na dnie doliny, zahuczał grzmot i spadły pierwsze, grube krople deszczu. Rozejrzałem się do- koła za jakimś schronieniem. W Dolinie Kaczej nie istniała jeszcze wówczas znana dziś koleba, odkryta i wyporządzona w rok później przez Antoniego Kenara i Stanisława Zieliń- skiego, ani też „luksusowa", wyposażona w drzwiczki, okienka i prycze koleba, zbudowana po ostatniej wojnie przez Pawła Vogla. Nad stawem znajdowała się wprawdzie mała i dosyć nędzna koleba, ale byłem jeszcze dostatecznie od niej odda- lony, aby kompletnie zmoknąć. Miałem jednak tego dnia ciągle wyjątkowe szczęście: ledwie rzuciłem okiem — dostrzegłem tuż, o parę kroków, wielki, wspaniały okap skalny, pod którym mogłem nie tylko swo- bodnie siedzieć, ale nawet stać. Wewnątrz było zupełnie sucho i o tyle ciepło, że nie dochodziły uderzenia wiatru. Zaledwie znalazłem się w kryjówce, burza rozszalała się na dobre. Z nieba lały się całe strugi deszczu, a spływając z okapu mego schronienia tworzyły coś w rodzaju wodnej firanki. Błyskawice raz za razem rozjaśniały szarość ulewy. Nieustanne grzmoty, wzmacniane echem górskiej kotliny, łączyły się w prawie nieprzerwany łoskot. Tylko ten, kto widział burzę w górach, może sobie uzmysłowić tę piekielną orgię hałasu. Siedząc sucho i wygodnie, obserwowałem to wspaniałe szaleństwo żywiołów z uczuciem zadowolonego widza w te- atrze, w pierwszym rzędzie foteli. Pomyślałem sobie, że do pełni rozkoszy brak mi tylko gorącej, mocnej herbaty. Nie ruszając się z miejsca wyjąłem z plecaka maszynkę spiry- tusową, zapaliłem, wysunąłem czajnik na zewnątrz i po krótkiej chwili był napełniony deszczową wodą. Za parę minut herbata będzie gotowa. Wtem w przerwie między piorunami usłyszałem jakieś kroki, tym razem najzupełniej realne. Wyjrzałem. O kilka- 348 naście metrów od koleby biegła na oślep jakaś zmoknięta kobieca postać. — Tutaj! — krzyknąłem. — Proszę do mnie. Tutaj! Postać szarpnęła się w tył jak spłoszony koń, rozejrzała się i zobaczywszy mnie wreszcie, przypędziła do koleby. Zdumiałem się. Była to kobieta o wyglądzie na skutek przemoknięcia tak pożałowania godnym, że nie umiem dziś określić, czy była młoda, czy niemłoda — ładna czy brzydka. Prawdopodobnie nie wyróżniała się ani wiekiem, ani urodą. Była szara i doskonale przeciętna. Natomiast uwagę zwracał strój, zupełnie taki, jaki się bierze na spacer po Krupówkach: letnia sukienka, gabardynowy płaszczyk i tzw. „sportowe" półbuty na niskim obcasie. Skąd taka się wzięła, tu, w środku gór? Wyjaśniła, że wyszła dziś rano na spacer z Roztoki, a że „lubi dużo chodzić", więc szła, szła i szła — aż dotarła tutaj. Gdy rozpoczęła się burza, widać straciła nieco poczucie kierunku, bo zamiast ku Roztoce — pobiegła w głąb doliny. Dałem jej trochę suchych zapasowych ubrań, okryłem śpi- worem, nalałem kubek gorącej herbaty. Rozmowa się nie kleiła. Prawdę mówiąc nie byłem zbytnio zachwycony po- jawieniem się tu tej przygodnej turystki. Moja trzydniowa samotność została przerwana zbyt nagle i zbyt nieoczekiwanie. Nastrój kontemplowania żywiołów prysnął. Teraz niecierpli- wie czekałem na rozpogodzenie, aby ruszyć w drogę. Nie wyjaśniłem, skąd się tu wziąłem, na zapytania odpowiada- łem monosylabami. Przypuszczam, że sytuacja ta poczęła mej towarzyszce ciążyć. Zmęczenie dosyć długą drogą, przestrach spowodowany poczuciem osamotnienia w pustej, odległej dolinie, w szale- jącej burzy, wreszcie zmokniecie i zziębnięcie — spowodowały lekki wstrząs nerwowy. A teraz ten zagadkowy, nie ogolony facet, który się tu znalazł ni stąd ni zowąd, w środku burzy suchy, popijający spokojnie herbatę, milczący, trochę jakby niechętny. Zbieg polityczny? Uciekinier z więzienia? Bandyta? A może... 349 Kilkakrotnie przyłapuję skośne, niespokojne spojrzenie, pa- trzące na mnie ukradkowo z zabobonnym lękiem. Burza minęła tak raptownie, jak przyszła. Poprzez kłębiące się w dolinie resztki mgieł przebija słońce, oświetlając lśniące wilgocią ściany Rumanowego i Ganku. W żlebach i kominach przerzynających urwiska szumią i huczą białe spienione wo- dospady. Niedługo spłyną one w dolinę, słońce wysuszy skały i trawy — tylko wezbrane na przeciąg kilku najbliższych godzin potoki będą świadczyć o gwałtowności minionej burzy. Nie od razu wyruszyliśmy, gdyż właśnie gotowała się na maszynce następna porcja herbaty. Siedliśmy na mokrych głazach przed kolebą. Pogoda poprawiła z lekka nastroje. Moja towarzyszka patrzyła na mnie nieco śmielej, a nawet przerwała milczenie pytaniem: — Co to właściwie są za szczyty przed nami? Trochę się ożywiłem objaśniając jej panoramę górską. Co tu gadać — wielu taterników lubi opowiadać o szczytach, ścianach, drogach, historiach z nimi związanych i ja pod tym względem nie należę do wyjątków. — To jest Złobisty, a to Rumanowy Szczyt i jego północno- wschodnia ściana — opowiadałem, przechodząc od ogólników do szczegółów. — Widzi pani to wielkie koryto, przerzyna- jące dolne i środkowe partie ściany? Tamtędy idzie droga pierwszych zdobywców, aż pod turnię szczytową — tę w kształcie regularnego trapezu — a potem w prawo, na żebro i na grań wierzchołkową. Ale jest i droga samym środ- -kiem ściany szczytowej, a także całym lewym żebrem. Tę ostatnią zdobyli Chwaściński, Stanisławski i Wojsznis. Wie pani? — ten sławny Stanisławski, który zginął dwa lata temu na Kościółku, niedaleko stąd. O, za tą granią, w Baty- żowieckiej Dolinie. Dalej, na prawo, to wschodnia ściana Ganku, jedna z największych w Tatrach — przeszło 800 me- trów wysokości. Widzi pani ten ogromny żleb, którym teraz bije wodospad? To żleb z Gankowej Przełęczy. Ogranicza on wschodnią ścianę z lewej strony. A ta pionowa krawędź. 350 w środku ściany — widzi pani? — ta z taką ciemniejszą turniczką w połowie wysokości — to filar Ganku, zdobyty przez Birkenmajera i Kupczyka. Birkenmajer tu później zginął w czasie próby zimowego przejścia. Widzi pani tę bulę u stóp filara? Wydaje się mała, a ma ponad 150 metrów wysokości — tyle, co cała Zamarła Turnia. Birkenmajer i Groński przeszli ten głęboki komin na lewo od buli i biwa- kowali na siodełku za bulą. Potem próbowali pokonać filar, ale burza śnieżna zmusiła ich do szukania ucieczki ze ściany. Przetrawersowali w prawo — o, tak, jak wiodą te półki trawiaste, które pani widzi — i osiągnęli skraj Galerii Gan- kowej. Tam Birkenmajer zmarł z wyczerpania... Z początku słuchała z zainteresowaniem, ale w miarę opo- wiadania zauważyłem, że wywiera ono efekt zgoła nieocze- kiwany. Dla człowieka „niewtajemniczonego", przybysza z dolin, góry kształtują się początkowo jako jakieś niewy- raźne, trudne do odróżnienia, postrzępione kontury grani i jednolite, odstraszające urwiska. Widzenie i dostrzeganie rzeźby ściany, wszystkich żlebów, kominów, kominków, rys, żeber, półek czy zachodów — to już późniejsza sprawa. Sprawa wyrobienia turystycznego i taternickiego. Tak też było zapewne z moją przygodną towarzyszką. Moja normalna u każdego taternika znajomość szczegółów i szczególików zdumiewała ją, przerażała, wydawała się czymś niemal nie- samowitym. Spojrzała na mnie znów z trwogą. — A właściwie — zapytała — właściwie, to skąd pan zna tak doskonale każdy kamień w tej okolicy? Wiem, że to, co zrobiłem, było z mojej strony podłe. Wstydzę się tego do dzisiaj, ale okazja okrutnego żartu była zbyt silna, abym się mógł jej oprzeć. Spojrzałem na nieszczęsną turystkę z bladym uśmiechem, a ręką wskazałem na widoczną stąd w dali południową ścianę Hrubej Turni... — Bo widzi pani — powiedziałem z wahaniem — od kiedy spadłem na tej oto ścianie — strasznie lubię te strony i ciągle się tu włóczę... 351 Miałem tego dnia rzeczywiście wyjątkowe szczęście: mogła przecież zemdleć — ale nie zemdlała. Patrzyła tylko na mnie osłupiałym wejrzeniem szaroniebieskich oczu, a usta miała półotwarte od wstrzymywanego krzyku. PRZYGODA NA ŚNIEŻNEJ KOPIE S ezon w Roztoce był już rozpoczęty. Gdy pod wieczór przy- szedłem z Litworowej i Kaczej, zastałem izbę schroniskową pełną ruchu i gwaru. Jurek Grabowski uwijał się wśród turystów, zawsze wesoły i uśmiechnięty. Mimo szczupłego personelu pomocniczego każdy był szybko i sprawnie obsłu- żony, każdy mógł sobie wymyślić jakieś dowolne danie, a ku- chnia dostarczała mu je w krótkim czasie. Dla każdego Gra- bowscy mieli jakieś uprzejme słowo. Dodajmy, że prowadzili oni równocześnie dobrze prosperujący warsztat samochodowy w Krakowie i jakoś im wystarczało czasu na jedno i drugie. Wydaje się to dziś niemal egzotyczne dla nas, przyzwyczajo- nych do dostojnej struktury biurokratycznej Zarządu Urzą- dzeń Turystycznych i PTTK. Dla mniej zamożnych turystów, do których się zaliczałem, była do dyspozycji obszerna, doskonale wyposażona kuchnia turystyczna, z piecem, z długimi stołami, obitymi blachą, z garnkami, patelniami itd. Tam można było gotować na kuchni, na maszynce czy prymusie — gospodarować ile się chciało, byleby się po sobie zrobiło porządek, do czego, zo- bowiązywały dowcipne rysunki i napisy. A przy tym, gdy się korzystało nawet wyłącznie z dobrodziejstw kuchni tu- rystycznej i osobiście „pichconych" własnych zapasów, gdy jedyny dochód, jakiego się dostarczało schronisku, to było 50 groszy za „nocleg ze zniżką" (i to przeważnie zapisywane na kredyt) — nigdy nie czuło się w Roztoce gościem „drugiej. 352 Wawrzyniec Żuławski. Rok 1935 kategorii". Gdy z menażką pełną kaszy czy makaronu wła- ziło się do jadalni i zajmowało najlepszy stół — było się respektowanym na równi z turystą zamawiającym sznycel Czy befsztyk. A już taternicy byli rzeczywiście „gośćmi ho- norowymi". Ileż to razy — nie było prawie dnia — gdy po owej „własnej" kaszy popijało się nie mniej „własną" her- batę, zjawiał się uśmiechnięty Jurek, przynosząc pełny talerz i komunikując, że „mama" Grabowska przysyła omlet z kon- fiturami. Orenburga jeszcze nie było w Roztoce. Przyjechał z War- szawy dopiero następnego dnia. Był to typ nadzwyczaj ory- ginalny. Szczupły, wątły, z zapadniętą klatką piersiową, ważący chyba mniej niż pięćdziesiąt kilogramów, miał wy- gląd zabiedzonego, niedożywionego inteligenta, jakim zresztą w istocie był. Znakomicie oczytany w literaturze wysoko- górskiej, zwłaszcza angielskiej, posiadał wyjątkową znajo- mość zagadnień alpinistycznych, i to dotyczącą nie tylko Tatr i taternictwa, ale i innych gór wysokich, a jeśli chodzi o sprawy himalajskie, był wówczas jednym z najlepszych (oczywiście teoretycznie) ich znawców. Starszy ode mnie o przeszło dziesięć lat, jakkolwiek wspinał się dosyć zręcznie, przy swojej bardzo słabej kondycji fizycznej nie posiadał wła- ściwie żadnych warunków na taternika. Miał za to silną wolę i „serce do gór", więc mimo iż męczył się zawsze na po- dejściu, trochę grzebał się w zejściu, chodził na wspinaczki, i to chodził dość intensywnie, osiągając wiele godnych uwagi wyników taternickich, wśród nich tak piękny sukces, jak pierwsze przejście, wraz ze Staszkiem Motyką, popularnej dziś zachodniej ściany Kozich Czub. Jakkolwiek podśmie- waliśmy się trochę z jego najrozmaitszych pechowych przy- gód górskich, lubiliśmy wszyscy Jora (tak go w skrócie na- zywano od pierwszych liter imienia i nazwiska). Ceniliśmy i w gruncie rzeczy szanowali jego bystrą inteligencję, cha- rakter i niezłomny zapał do taternictwa. Zaprzyjaźniliśmy się z nim w czasie wspólnej pracy w Zarządzie Koła Wyso- 23 — W. Żuławski 353 kogórskiego Oddziału Warszawskiego PTTł, a teraz byliśmy umówieni na wspólną wycieczkę górską. Józek był trochę zmęczony niewygodną podróżą, postano- wiliśmy więc wyruszyć następnego dnia. 30 czerwca przy- niósł jednak deszcz, wobec tego dopiero l lipca po południu pomaszerowaliśmy na Polanę pod Wysoką. Szałas na Polanie był jeszcze nadal pusty, nie było więc w nocy wspaniałej wielkiej watry, która mu dodaje tyle uroku. Przyrządziliśmy więc kolację na maszynce i wle- źliśmy do mego śpiwora. Był to bowiem śpiwór dwuosobowy, wypożyczony z Klubu, ze sprzętu pozostałego po wyprawie andyjskiej. Spało się w nim wprawdzie może trochę mniej wygodnie, za to oszczę- dzało na wadze, gdyż był niewiele cięższy od pojedynczego. A zresztą nie było co kaprysić — w tych czasach śpiwór nie był sprzętem tak rozpowszechnionym jak dziś. Mało który taternik posiadał go na własność. Pożyczało się tych kilka klubowych, czasem szyło domowym sposobem z jakiegoś. pledu, a jeśli nie — nosiło się do koleby po prostu zwykły koc. Ranek, 2 lipca, zastał nas już w drodze do Doliny Kaczej. Mieliśmy ze sobą sprzęt taternicki i żywność na dwa lub trzy dni. W zasadzie chcieliśmy przejść do Doliny Rumano- wej i biwakując w tamtejszej kolebie zaatakować jakiś „problem" w Wysokiej lub Szarpanych Turniach. Aby jednak nie tracić dzisiejszego dnia, postanowiliśmy do Rumanowej dotrzeć nie przełęczami, to jest przez Zachodnie Żelazne Wrota i Przełączkę pod Kozią Strażnicą, ale odbywając po drodze wraz z workami wspinaczkę poprzez jakąś ścianę, i z wierz- 1 KWOWPTT — organizacja wysokogórska, która skupiała taterników warszawskich. Ruchliwe i w tym okresie najsilniejsze w Polsce war- szawskie środowisko alpinistyczne zainicjowało i przeprowadziło pierw- sze polskie wyprawy pozaeuropejskie: Andy (1933—34), Spitzbergen (1934). W tymże samym 1935 roku KWOW wraz z Sekcją Taternicką AZS Kra- ków i najstarszą Sekcją Turystyczną PTT zjednoczyły się w Klub Wysokogórski PTT z siedzibą w Warszawie. 354 chołka zejść potem już bezpośrednio do obranej przez nas koleby. Początkowo projektowaliśmy przejście wschodniego filaru Ganku, ale już w drodze do Kaczej i w podejściu po piar- gach powyżej stawu, zorientowałem się, że cel został obrany niewłaściwie. Towarzysz mój, z natury — jak już powie- działem — fizycznie dość słaby, był jeszcze w dodatku nie w formie po całorocznej pracy w warszawskim biurze. Szedł wolno i nie bez wysiłku. Filar Ganku nie posiada być może wielkich trudności wspinaczkowych, ale stanowi wyprawę poważną, długą — jedną z najdłuższych w Tatrach — wy- maga doskonałej kondycji i szybkiego tempa posuwania się. A przy naszych workach, ważących ponad dziesięć kilo każdy, nie byłoby to łatwe i musiałoby się skończyć w najlepszym razie biwakiem w ścianie. Proponuję więc zmianę planu. Wpada mi w oko boczna, północna grań środkowego wierz- chołka Śnieżnej Kopy. Grań ta ogranicza od wschodu potężny, zaśnieżony, kilkusetmetrowy żleb, spadający z Zachodnich Żelaznych Wrót wzdłuż ścian Złobistego i Rumanowego. Droga wygląda ładnie, a z góry można przepowiedzieć, że widokowo będzie wspaniała. Ponadto grani tej przed nami nikt jeszcze nie przechodził, a więc — na pociechę za filar Ganku — mamy „problem" do rozwiązania. Jor zgadza się na mój projekt i za chwilę wznosimy się owym wielkim żlebem, rozglądając się w lewo, by znaleźć dogodne wyjście na naszą grań. Obieramy krótką, zaśnieżoną rynnę ł posuwamy się nią aż pod zamykające ją przewieszki. Wiążemy się liną i ruszam pierwszy w drogę. Trawersuję w prawo, potem bardzo kru- chym terenem wspinam się pod płytowy uskok turniczki w grani. Uskok pokonuję zygzakiem w prawo i w lewo, a potem w górę, przez trudną przewieszkę osiągam wierz- chołek turniczki. Teraz posuwamy się krawędzią grani. Droga jest prześliczna. Na prawo widać z bezpośredniej bliskości imponujące ściany Rumanowego, Złobistego, Zachodniego Szczytu, Żelaznych Wrót. Na lewo — Litworowy, Zadni 355 Gierlach, Batyżowiecki, a bliżej, tuż pod naszymi stopami, dziki kocioł górski, leżący pomiędzy naszą granią a granią Zasłonistej Turni, zamknięty wysokim progiem od strony Doliny Kaczej — samotna, pusta dolinka, w której do dziś zapewne stopa ludzka nie stanęła więcej niż dwa lub trzy razy. Zatrzymujemy się często i rozglądamy po okolicy. Jor po- kazuje mi strome dolne partie ściany Rumanowego, mówiąc nie bez kąśliwości: — Nasza „superelita" (w warszawskim środowisku termin ten miał zabarwienie trochę ironiczne) ponoć chodzi tędy w kutych butach ł aż pod samą turnię szczytową... Spojrzałem z powątpiewaniem. Nie przypuszczałem wtedy, że jeszcze w tym sezonie przejdę w kutych butach nie tylko dolne partie, ale całą tę ścianę. Musimy przezwyciężyć po drodze jeszcze jedno spiętrze- nie grani i jeszcze jedną przewieszkę, ale wyżej teren staje się stopniowo coraz łatwiejszy. Szeroką, z wielkich bloków zbu- dowaną krawędzią dochodzimy do miejsca, w którym grań wrasta w ogromny śnieżny taras, rozciągający się pod wierz- chołkami Śnieżnej Kopy. Jest godzina czwarta po południu. Siadamy na głazach tarasu, rozwiązujemy się, zwijamy linę i wkładamy buty. Główny wierzchołek Śnieżnej Kopy jest kilkadziesiąt me- trów nad nami — ,,problem" został już właściwie rozwią- zany, gdyż nasza droga łączy się tu ze zdobytą w latach przed pierwszą wojną światową drogą od Zasłoniętej Turni. Zaglądamy do przewodnika J. Chmielowskiego i M. Swierza. Przedłużenie naszej grani od tarasu w górę wydaje się nam 1 Buty z uniwersalną podeszwą Vibram (rodzaj syntetycznego kauczuku), umożliwiającą zarówno chodzenie turystyczne, jak i wspinaczkę, wpro- wadzono dopiero po ostatniej wojnie. Dawniej taternicy chodzili w pod- kutych (i przez to b. ciężkich) butach, a ponieważ uniemożliwiały one wspinaczkę w trudnym terenie skalnym — u wejścia w ścianę wkładano lekkie pantofle na podeszwie gumowej (najczęściej trampki), sznurkowej lub manszałowej (rodzaj filcu) — tzw. w żargonie taternickim „kleterki". Buty niosło się w plecaku lub zostawiało pod ścianą, by zabrać po zejściu, 356 dosyć spiętrzone, ale opis w przewodniku uspokaja, że teraz będziemy iść „dość stromo ku górze (pod koniec ekspozycja!), na środkowy wierzchołek. Droga łatwa". Wszystko jasne. Stromo, to stromo — łatwo, to łatwo. Mógłby nas zaniepokoić co najwyżej ten wykrzyknik przy słowie ,,ekspozycja", ale któż by się w końcu przejmował ekspozycją na łatwej drodze. Łatwej, czyli takiej, jak na przykład ścieżka z klamrami na Zawrat. Wkładamy plecaki. Idę przodem, Jor za mną. Przecinamy taras i wchodzimy na grań. Jest od razu spiętrzona z wiel- kich nastermanych bloków skalnych, przetykanych trawkami. Zgadza się, że stromo i że ekspozycja, ale teren jest co najmniej „nieco" albo „dość" trudny. Nic takiego — zdo- bywcy mogli się trochę pomylić, a może zresztą my jeszcze nie jesteśmy w formie? — Zwiążemy się liną — woła z dołu Jor. — Oszalałeś? Na „łatwej" drodze? — Może i łatwa, ale ekspozycja spora, a pamiętaj, że to moja pierwsza wspinaczka w tym sezonie. Ustępuję, wiążę się liną i zrzucam towarzyszowi drugi koniec. Wspinam się jeszcze kawałek i dochodzę do małej „kazalnicy", ponad którą ostrze staje dęba w niewysoki, kilkumetrowy, ale zupełnie prostopadły i gładki uskok. Eks- pozycja rzeczywiście ogromna: na prawo od krawędzi olbrzy- mia, niemal pionowa płyta bez chwytów i stopni spada na bardzo stromy śnieg żlebu, zbiegającego od Zachodnich Że- laznych Wrót. Gdyby tu polecieć, znalazłoby się szybko po kilkusetmetrowej podróży z powrotem w Dolinie Kaczej. Przymierzam się do uskoku. Widzę, że w kutych butach nie da rady, bo stopnie, a także i chwyty — minimalne. Ściągam do siebie Jora, a potem zdejmuję buty. — Pójdę w skarpetkach. Nie opłaca się wkładać trampek na te parę metrów. Weź z łaski swojej moje buty do swego plecaka. Wyjmuję młotek i przypinam do pasa jeden hak, na wszel- ki wypadek. Wkładam swój worek na plecy i ruszam do 357 ataku. Ścianka jest słabo urzeźbiona, u góry z lekka prze- wieszona, wypychająca. Pokonuję ją dość szybko, ale nie mam wątpliwości, że jest dobrze „bardzo trudna". — Nie wiesz, kto jest zdobywcą tej drogi? — pytam Jora. — Bracia Goetlowie, zdaje się, i ktoś tam jeszcze. — No, no — ci się musieli wspinać! Spójrz, jakie my dziady... Dla nich to była droga łatwa — taki powiedzmy Zawrat — a my tu ledwie zipiemy... Nad uskokiem było rzeczywiście „łatwo", to jest najwyżej „dość trudno". Po wielkich blokach przebiegam kilkanaście metrów, dzielących mnie od głównej, zachodniej grani Śnie- gowej Kopy, w którą uchodzi pierwsza boczna grań, i do wierzchołka. Zdejmuję worek, kładę go na szczycie, odwra- cam się twarzą do przebytej właśnie drogi, ściągam linę i przekładam ją przez plecy. Stoję bardzo mocno poza blo- kami grani wierzchołkowej, nie ma mowy, by jakiekolwiek szarpnięcie liny wyrwało mnie ze stanowiska — mogę więc śmiało asekurować „z ręki". — Możesz iść — wołam do towarzysza. — Poczekaj, teraz ja zdejmę buty i włożę „kleterki" — odpowiada. — Warto ci na taki mały kawałek? .— Warto. Nie lubię chodzić w skarpetkach. Czekam więc, paląc tymczasem papierosa. — Teraz chowam buty do plecaka — informuje mnie Jor po chwili. — Uu! — stęka. — Plecak się teraz zrobił ciężki jak diabli. Nic dziwnego, do żywności, którą niósł, przybyły dwie pary kutych butów: jego i moje — a to oznacza dobre cztery czy pięć kilo więcej. — Nie martw się, „podmelzaczę" cię trochę — pocieszam go. Napinam linę dosyć silnie. Jor, którego zresztą nie widzę, gdyż zasłania go pionowa część grani, próbuje pokonać uskok, ale jakoś mu nie idzie. Trwa to dłuższą chwilę. — Wiesz co? — wołam trochę zniecierpliwiony. — Szkoda 358 czasu na zabawę. Musimy dziś jeszcze zdążyć do Rumanowej koleby. Złap się obiema rękami liny, nogami przebieraj po skale, a ja będę ciągnął. Inaczej nie dasz rady. Masz o wiele za ciężki worek. Tu kilka słów o trudnej sztuce „melzaczenia". By wyciąg- nąć się przez ściankę czy przewieszkę na linie w pozycji pionowej, trzeba mieć ogromną siłę rąk. Także asekurujący z góry towarzysz nie jest w stanie wyciągnąć wprost doro- słego człowieka wraz z ciężkim plecakiem. Natomiast gdy się zdecydowanie i odważnie odchylić silnie w tył, a stopy całą powierzchnią tarcia postawić na skale jak na poziomej podłodze, można, przy stale napiętej przez towarzysza linie, przejść bez wielkiego wysiłku obu spory kawałek w górę. Oczywiście — nie muszę dodawać — sposób ten jest możliwy tylko dla drugiego na linie, gdy pierwszy asekuruje go z góry. O technice tej — wymagającej pewnej wprawy — mówię bez ironii. W Tatrach — wspinaczki są na ogół krótkie i jest dość czasu, by drugi przeszedł swą drogę na luźnej linie równie samodzielnie, jak pierwszy — sposób ten rzadko kiedy ma zastosowanie i słusznie uchodzi za niezgodny z etyką tater- nicką. W Alpach — na ogromnych ścianach, które trzeba przejść jak najszybciej, by uniknąć biwaku i jego groźnych następstw — „melzaczenłe" się drugiego jest niemal regułą, uznaną za rzecz całkowicie dopuszczalną. Drugi idzie prawie zawsze z ciężkim plecakiem i jego zadaniem — poza aseku- rowaniem pierwszego — jest jak najszybsze przejście swego odcinka, mniejsza o to jakim sposobem. Inaczej trzeba by we wszystkich trudniejszych partiach wyciągać osobno jego worek, co pochłania wiele czasu i nieraz wymaga użycia dodatkowej liny. Aby było sprawiedliwie, wspinacze zazwy- czaj zmieniają co pewien czas kolejność prowadzenia. Jak widać, „melzak" stanowi niezbędny składnik umie- jętności alpinisty, a i taternik powinien ją na wszelki wy- padek opanować, zwłaszcza że dziś posiada duże znaczenie na drogach pokonywanych tzw. „techniką hakową". W naszej 359 sytuacji można było po prostu wyciągnąć na linie plecak towarzysza, ze względu jednak na późną godzinę wolałem do- radzić ten właśnie sposób. Jednakże Jor był ambitny i postanowił przejść uskok samodzielnie i „czysto". — Dam sobie jakoś radę! — krzyczał. — Przerzuć tylko linę na lewo, bo mi jakoś niewygodnie. Przerzucam linę raz i drugi. — Za mało! — woła Jor. Schodzę parę kroków w dół grani, zostawiając na wierz- chołku plecak i znów przerzucam. — Nie ciągnij za mocno! Jeszcze przerzuć w lewo! Znowu schodzę ze dwa metry. Zauważam mimochodem, że hak, który miałem u pasa, odpiął się, nie wiem jakim cu- dem, i leży na głazie w pobliżu wierzchołka. Głupstwo, po co mi teraz hak? Musi być widocznie zepsuty zamek kara- binka albo też może źle go zapiąłem. — Muszę chwilę odsapnąć, bo lina mi zrzuciła kamień na głowę — słyszę głos Jora. — Mocno dostałeś? — Nic ważnego, ale trochę mi rozciął skórę. — Odpocznij. Czekam, napinając linę. Dostrzegam, że lina łącząca mnie z towarzyszem, na skutek kilkakrotnego przerzucania w le- wo, nie idzie już pionowo w dół, lecz nad uskokiem skręca ku mnie skośnie z prawej strony ku lewej. — Uważaj! — krzyczę. —W razie czego wyważy cię w bok na płytę w prawo od ciebie. — Dobrze, dobrze — już wszystko w porządku. Jestem prawie nad uskokiem. Ciągnę linę i raptem... Stało się! Słyszę krótki, rozpaczliwy krzyk, widoczny ode mnie od- cinek liny przesuwa się z szurgotem z uskoku o kilka me- trów w lewo. Zapieram się mocno w nogach, czuję silne szarpnięcie, parę centymetrów liny przesuwa mi się przez plecy... i stop! Utrzymałem. 360 Utrzymać nie było zresztą trudno: stanowisko asekuracyjne mam dobre, a Jor, nawet razem z plecakiem, nie waży zbyt dużo. Gorzej, że wyważyło go na ową olbrzymią, pionową i diabelnie eksponowaną płytę i że lecąc musiał zrobić po- tężne wahadło na linie. Wprawdzie dzięki właśnie gładkości płyty nie powinien był się potłuc, ale przecież nigdy nie wiadomo... Jakby na potwierdzenie obaw z przepaści do- chodzi mnie jękliwe zawodzenie. — Jor! Co się stało? Co ci jest? — krzyczę. Odpowiada poprzez stękanie, głosem nienormalnie piskli- wym: — Nie wiem... Bardzo źle. — Wisisz?! — Nie wiem. Zdaje się, że wiszę. Próbuję go wyciągnąć wprost, „na siłę". Gdzie tam! Nie ma mowy, zwłaszcza że lina wpadła w jakąś skalną szparę, zwiększając tarcie. Natomiast gdy trochę zluźniam linę — zjeżdża natychmiast w dół. — Możesz tam gdzie stanąć na chwilę? — pytam. — Nie. Nigdzie! — jęczy dalej, roztrzęsiony zupełnie, i — Rozejrzyj się! Znajdź jaki stopień. Musi tam przecież coś być! — Nie ma. Wszystko stracone! Odetnij mnie! Odetnij linę! — Zwariowałeś, idioto? — krzyczę z pasją. Odpowiada mi tylko przejmujący jęk. Gadaj z takim! Trzeba przywiązać linę na stałe w miejscu, w którym ją trzymam, a na pozostałej części zjechać do niego i zobaczyć, co się dzieje. I nagle uświadamiam sobie: odpięty hak leży o dwa metry ode mnie, a plecak z pozo- stałymi haka.mi jeszcze dalej, na wierzchołku... Sytuacja robi się bardzo poważna. Trzymam towarzysza przez plecy bardzo mocno, ale ciężar jest na tyle wielki, że muszę w utrzymywaniu go zaangażować nie tylko plecy i ręce, ale całe ciało, wsparte mocno na nogach i odchylone do tyłu. Wszelkie próby poruszeń kończą się tym, że lina poczyna się wymykać i z trudem zatrzymuję ją na nowo. 361 O tym, bym się mógł przesunąć w bok, choćby jeden metr — nie ma mowy. Czuję doskonale, że w momencie zmiany nóg, w ułamku sekundy, w którym będę stał na jednej — ciężar wiszącego towarzysza wyrwie mnie, przerzuci przez krawędź grani i obaj polecimy do pięćsetmetrowego żlebu, pod ściany Złobistego i Ganku. Rozglądam się, czy w zasięgu ręki nie ma jakiegoś bloku skalnego, do którego mógłbym przywiązać linę. Niestety... Jedyny ratunek w tym, by towarzysz stanął na jakimś stopniu choćby na chwilę, na tyle czasu, ile potrzeba na przebycie dwóch metrów dzielących mnie od haka. Na tak wielkiej płycie coś się chyba znajdzie — jakieś stopieńki, jakieś poziome pęk- nięcie! W razie potrzeby mogę go przecież opuścić kawałek na linie... — Jor! — wołam znowu, skandując słowo po słowie. — Uważaj! Musisz znaleźć jakieś miejsce do stania! Jor nie odpowiada. Jęczy dalej nieprzytomnie. Jęk stop- niowo cichnie, wreszcie ustaje... — Jor! Mów coś! Co się z tobą dzieje? — krzyczę już z rozpaczą. Odpowiada mi kompletna cisza... Stoję zupełnie bezradny, z trudem trzymam linę z zawie- szonym w przepaści towarzyszem i gorączkowo szukam wyj- ścia z sytuacji. Jest już wieczór. Jak długo mogę tak stać? Może do rana. I co dalej? Krzyczeć o pomoc? Nie ma sensu! Nikt przecież nie usłyszy. Szałasy na Polanie pod Wysoką jeszcze puste, od Roztoki dzieli nas odległość około ośmiu kilometrów w linii powietrznej, a w drugą stronę, od schro- niska przy Popradzkim Stawie — około trzech. Głos nie do- niesie ani tu, ani tam. Zaczynam rozmyślać, czy nie spróbować powoli i ostrożnie cofać się wprost do tyłu, dość łatwym południowym stokiem Śnieżnej Kopy, i obniżyć się tak daleko, jak tylko długość liny pozwoli. Wtedy miałbym ręce wolne, bo ciężarem własnego ciała utrzymywałbym towarzysza w równowadze. Łatwiej by mi było wytrzymać do rana. No dobrze, a co rano? Jest 362 wczesne lato, ruch turystyczny minimalny i nie ma żadnej nadziei, by przybłąkał się ktoś w te dzikie, prawie nie uczęsz- czane okolice. A zresztą straciłbym wtedy nawet nadzieję na kontakt z towarzyszem, gdyby oprzytomniał. Nieprawdopodobnie głupia sytuacja. Śmieliśmy się z niej później niejeden raz. Wtedy jednak, zaręczam, wcale nie było mi do śmiechu. W gruncie rzeczy nie popełniliśmy ani jednego błędu czy nieostrożności. Może tylko należało, nie żałując czasu, wyciągnąć ten plecak Jora na linie. Ale i z tym nawet mogło się to wszystko zdarzyć. Tak czy owak, zna- leźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Nie wiem, jak długo stałem tak, z poczuciem całkowitej bezsilności, próbując od czasu do czasu wołać do towarzysza. Według późniejszych, przybliżonych obliczeń trwało to w każ- dym razie o wiele dłużej niż godzinę. W pewnej chwili usłyszałem głuche plaśnięcie jakiegoś miękkiego spadającego ciała, a potem długotrwały hurkot kamieni. Czuję skurcz przerażenia. Czyżby ciało towarzysza wysunęło się z pętli liny, którą był w pasie uwiązany? Gwałtownie szarpię linę, w obawie, czy nie poczuję, że jest luźna... Ale nie! Szarpnięcie przekonuje mnie, że lina jest dalej obciążona. — Jor! — wołam ze ściśniętym gardłem. — Jor! Co się stało? I nagle wtedy niespodziewanie słyszę jego głos — zupełnie przytomny i normalny: — Plecak! Zrzuciłem plecak! Na razie nic nie rozumiem, nie wiem, po co zrzucił plecak, ale mniejsza o to. Najważniejsze, że mogę się z nim poro- zumieć. — Masz tam jaki możliwy stopień? — Mam. — Tym razem odpowiedź przychodzi bardzo szybko. — Możesz na nim stać chwilę nie asekurowany? Muszę dojść do haka. — Już stoję. Możesz iść. 363 — Dobrze. Uważaj. Idę. Nie puszczając lewą ręką przełożonej przez plecy liny, błyskawicznie przesuwam się owe dwa metry do leżącego na głazie haka. Gdy go poczułem w swej prawej ręce — odetchnąłem z ulgą. Jesteśmy uratowani! Znalazłem dogodną poziomą szczelinę skalną i teraz wbijani hak z całej siły, głęboko, aż po 'samo kółko. Zdaję sobie sprawę, że za chwilę obaj zawierzymy mu 'swe życie. Siedzi doskonale. Robię na linie małą kluczkę i wpinam ją w karabinek, owiązując w ten sposób towarzysza sztywno napiętą liną. Teraz już obaj jesteśmy bezpieczni, a ja mogę się poruszać swobodnie, nie zajmując się więcej asekuracją. Wyjmuję z plecaka parę haków, przypinam je do pasa, biorę w ręce pozostałą, luźną część liny i trzymając się jej zbiegam w dół. Modlę się w duchu, żeby liny starczyło na dotarcie do towarzysza. Na szczęście wypadek nastąpił w mo- mencie, gdy Jor był odległy ode mnie o połowę długości liny. Starczyło mi więc akurat, by zjechać na ,,kazalnicę" pod owym fatalnym uskokiem. Stąd już wreszcie widzę towarzysza. Stoi twarzą do eks- pozycji, wpół wisząc na linie, piętami oparty o jakiś ma- leńki stopień, plecami — o ścianę. Chudy, w nieforemnym kapeluszu z luźno wiszącymi kresami, w wąskich i krótkich ,,pumpach", przerobionych ze starych, sztuczkowych spodni, zielonoblady na twarzy z wrażenia — miał w tej chwili wygląd wielce żałosny. Całkiem nieoczekiwanie zalewa mnie fala irytacji za tyle strachu, ile się najadłem przez ostatnią godzinę. — Mówiłem ci, człowiecze, żebyś się „wymelzaczył"! — krzyczę gderliwie. — O, tak! I aby mu pokazać, jak to należało zrobić — łapię się liny i dwukrotnie przebywam ściankę uskoku. Nieszczęśnik kiwa smętnie głową, z rezygnacją. Złość mi odeszła równie nagle, jak przyszła. — Jak ja cię teraz stąd wydobędę? — zastanawiam się. Jor znajduje się o parę metrów od krawędzi uskoku. Oczy- 364 wiście, zrobiwszy wahadło, mógłbym się z łatwością znaleźć koło niego, ale płyta, na której zwisa, jest zbyt stroma i zbyt słabo urzeźbiona, byśmy mogli z powrotem się cofnąć (linia pionu liny idzie wprost od haka do mego towarzysza),. Już mam! Przypominam sobie, że w plecaku mam czekan, który i tym razem wziąłem, z uwagi na zaśnieżone jeszcze żleby. Nie przypuszczałem, że odda mi jeszcze większe usługi. Korzystając z pomocy liny (proszę, jak ten system ,,mel- zak" się przydaje!) wbiegam na wierzchołek, biorę czekan i za minutę jestem z powrotem. Tuż nad uskokiem wbijam jeszcze jeden hak i przepinam przez niego swoją część liny. Teraz już nie grozi mi podobne wyważenie, w prawo na płytę, jakie spotkało mego towarzysza, gdyż hak przyciąga, mnie do krawędzi grani. Zabezpieczony w ten sposób wy- łażę na płytę tyle, ile mi ciągnąca do haka lina pozwala. Wychylam się jak najdalej w prawo, wyciągam rękę, w któ- rej trzymam czekan za sam szpic i... jest! Dziobem czekana zaczepiłem za linę nad głową towarzysza. Powoli, ostrożnie, żeby się lina nie ześliznęła z czekana, cofam się do haka, przyciągając stopniowo Jora. Wreszcie mam! Mogę już jego liny dostać ręką, wspiąć się także do haka, a wtedy, już po sekundzie, ląduję bezpiecznie na plat- foremce pod uskokiem. Pomagam mu przebyć uskok, wybijam niepotrzebny już hak i — trzymając się każdy swojej po- łówki liny — za chwilę docieramy do wierzchołka Śnieżnej Kopy. Tam ściskamy się serdecznie, dziękujemy sobie wzajemnie za wszystko: za pomoc i za to przede wszystkim, że obaj żyjemy. Gdy minął moment czułości, zapalam papierosa (jakże mi teraz smakował!) i proszę, by mi wreszcie powie- dział, dlaczego właściwie zrzucił plecak. Wyjaśnienie ma posmak jednocześnie tragiczny i komiczny. Gdy Jor odleciał od ścianki uskoku i zrobił wahadło na płytę — zawisł, ale nie tak normalnie, w pozycji pionowej, tylko tak, że głowa znalazła się niemal na równej linii z nogami. Był zbyt oszołomiony upadkiem, aby zdać sobie 365 sprawę, dlaczego tak się dzieje, dlaczego głowa zwisa mu w dół. Czuł tylko jakiś ciężar gniotący mu czaszkę, czuł piekielny ból żeber od wrzynającej się pętliny, która dusiła go tak silnie, że coraz bardziej tracił oddech. Przepaść pod sobą — ową gładką płytę i żleb, spadający do Kaczej Doliny — poczynał już widzieć jak przez mgłę. Zemdlał. Nie zdawał sobie sprawy, że tak długo wisiał bez przy- tomności. Na koniec, w jakimś przebłysku świadomości na- stąpił moment olśnienia: zrozumiał, dlaczego mu jest tak źle i niewygodnie, zrozumiał, dlaczego znajduje się w pozycji przypominającej złożony scyzoryk. Plecak! Wszystko przez ten przeklęty plecak! Przy sporym ciężarze, a niewielkiej wadze ciała Jora, to on przygniatał go tak ku dołowi... Chwila koncentracji woli, odpięcie rzemieni i już plecak wali się w dół. Jora natychmiast odkręca do pozycji pio- nowej. Szum w głowie i uczucie duszenia ustępuje. Jor jest znów przytomny. Z góry dociera mój głos... Zastanawiamy się chwilę, co mamy począć. Z Rumanowej musimy oczywiście zrezygnować. Jest już po ósmej wieczór. Ściemnia się. Trzeba przenocować na szczycie, a jutro scho- dzić na Polanę pod Wysoką. Robimy krótki „remanent": w moim plecaku jest całe ,,żelastwo" — haki i karabinki — ponadto czekan, bezużyteczna w naszych okolicznościach ma- szynka spirytusowa i na szczęście — mój dwuosobowy śpi- wór. W zrzuconym na dół worku był całkowity zapas żyw- ności i — niestety — obie pary butów. Będziemy więc jutro schodzić nie tylko na czczo, ale, co gorzej, bez butów. Jor przynajmniej ma na nogach gumowe tenisówki — mnie czeka zejście w skarpetkach. Jest już całkiem ciemno, przygotowujemy się więc do biwaku, zdążymy tylko, przy resztkach światła dziennego, przestudiować jeszcze raz ów rzekomy opis górnej części naszej drogi w przewodniku Chmielowskiego i Swierza. Po- wtórne przeanalizowanie go upewnia nas, że dotyczy on niewątpliwie całkiem innego wyjścia. Na pociechę więc w swoich tarapatach mamy świadomość, że północna grań 366 Śnieżnej Kopy jest w całości — od dołu do góry — naszą zdobyczą. Nie pozostaje nam więc nic innego jak dodawanie sobie ducha dzieleniem się wrażeniami na temat istotnie wielkiej piękności tej drogi. Owe przygotowania do biwaku nie są zbyt skomplikowane. Wybieramy obszerną, lekko pochyłą platformę trawiastą na grani, tuż pod blokiem szczytowym, rozkładamy na niej śpiwór i włazimy do środka, podkładając pod głowy zwi- niętą linę. Noc mamy na szczęście pogodną, bez deszczu, śpiwór chroni od zimna, trawiasta platforma jest dość miękka — jest nam więc w tej chwili ciepło i wygodnie. Jor zasypia momentalnie, znużony przeżyciami dnia. Niestety, chrapie przy tym straszliwie, a w dodatku zsuwa się po pochyłości platformy, przygniatając mnie sobą do ziemi i do jakiegoś sterczącego kamienia. Widzę, że z mego spania nic nie będzie, zwłaszcza że zdenerwowanie jeszcze nie całkiem mi przeszło. Pozostaje mi tylko wpatrywać się w jasne niebo usiane gwiaz- dami i rozkoszować się myślą, że oto spędzamy noc wysoko nad dolinami, na tatrzańskim szczycie, miejscu tak dzikim, tak odległym od ludzi i cywilizacji. Ale myśl wraca uparcie do minionych godzin, do owych niedawnych chwil, przerażają- cych swą bezsilnością, gdy stałem samotnie na krawędzi grani, z trudem utrzymując wiszące na linie ciało towarzysza, nie widząc żadnych dróg ratunku... Nie zmrużywszy oka doczekałem momentu, gdy niebo po- częło szarzeć, a gwiazdy gasły jedna po drugiej. Zbudziłem towarzysza. Czas rozpocząć zejście. Nie wiadomo, ile godzin nam ono zajmie. Pakujemy wszystko do mego plecaka i o go- dzinie trzeciej trzydzieści wyruszamy. Zejście łatwą granią poprzez wschodni wierzchołek Śnież- nej Kopy przebiega dość szybko i sprawnie. Tyle że na szorstkich porostach wielkich granitowych bloków grani i na jej ostrych, suchych trawach zdarłem sobie dokładnie po- deszwy wełnianych skarpetek. Gdy stanęliśmy więc na siodle Wschodnich Żelaznych Wrót, sytuacja przedstawiała się następująco: ja byłem bosy, 367 Jor — w gumowych pantoflach, a przed nami widniał ogro- mny żleb, spadający z przełęczy na górne piętro Doliny Ka- czej, całkowicie wypełniony twardym, letnim śniegiem. Szczęście to przynajmniej, że wziąłem, czekan! Po raz drugi już gratulowałem sobie tego. Bez czekana nie uniknęlibyśmy niebezpiecznego pośliźnięcia, które skończyłoby się despe- racką jazdą po śniegu wprost na kończące go ostre głazy. Asekuruję Jora liną, a on schodzi twarzą do śniegu przy- trzymując się młotkiem. Sznurowane pantofle nie dają na śniegu żadnego oparcia, przewraca się więc, hamuje młot- kiem, obraca się raz tak, raz inaczej. Trwa to bar- dzo długo. Nie mogę go namówić, by zawierzył linie i nie bronił się przed ześliźnięciem. Nie dziwię mu się zresztą — po wczorajszych przygodach ma już dosyć wszelkich „lo- tów". Gdy doszedł na odległość naszej trzydziestometrowej liny, stanął, a ja — wziąwszy czekan pod pachę — zjeżdżam ile sił na bosych piętach. Teraz wbijam czekan głęboko w śnieg, przekładam przez niego linę i Jor zaczyna znów swą wędrówkę. Spróbujcie stanąć boso na zmarzniętym śniegu. Ręczę, że długo nie wytrzymacie! Ja też bym nie wytrzymał, gdyby nie to, że musiałem. Zimno, piekielne zimno! Ból taki, jakby łamało kości w stopach. Tortura trudna do opisania. Jedyne, co mogę zrobić, to stawać jak bocian na jednej nodze, a drugą trzeć o nogawkę spodni — i tak na przemian. I to coraz szybciej, bo nim jedną trochę rozgrzeję — druga, żywcem zamrażana, boli tak, że chciałoby się krzyczeć. Próbuję po- łożyć się na brzuchu i podnieść w górę jednocześnie obie stopy, ale wtedy asekuruję zbyt niepewnie, bo prawą ręką muszę się silnie trzymać czekana, a linę trzymam jedynie w lewej. Muszę więc zrezygnować z tej metody, bo towarzysz na swych gumowych podeszwach może w każdej chwili po- jechać w dół. Marzę więc tylko, by te trzydzieści metrów się skończyły, bo gdy zjeżdżam na piętach, stopy jakby się trochę rozgrzewały przez tarcie. Potem znów wbijam czekan i znów Jor rusza w drogę. 368 Od głazów dzieliło nas kilkanaście długości liny. Nie wiem, ile czasu nam to zajęło, ale z ośmiu i pół godziny (tyle trwało ogółem nasze zejście) sądzę, że nie mniej niż dwie lub trzy spędziłem na śniegu. Nie wiem, jakim cudem nie odmrozi- łem nóg ani nie dostałem jakiegoś ciężkiego reumatyzmu. Gdy doszliśmy wreszcie do głazów, zaczęła się dla mnie nowa męczarnia. Po sypkim, ostrym piargu noga się zsuwa mimo ostrożnych stąpnięć i czuję aż do kości każdy kamyk. Teraz znowu płat śniegu. Może już to lepsze? Ale nie — zimno jest potworne. Znów na wygrzany słońcem piarg i znów na śnieg, by chłodzić obolałe stopy. Ponury, opętańczy taniec z zimnego na gorące i z gorącego na zimne. W pogrzebowym tempie schodzimy przez tak zwane Gier- lachowskie Spady, to jest przez próg opuszczający się na dolne piętro Kaczej. Nareszcie trawy! Ostre i kłujące, ale zawsze trawy. Cóż, kiedy poprzez nie wrzyna się w podeszwy nóg ostry, kłujący szuter, na którym rosną. Znów „droga przez mękę..." Nad Zielonym Stawem siedzą jakieś dwie osoby. Wreszcie szczęśliwy przypadek: zbliżywszy się dostrzegamy, że to nasi znajomi. Jeden z nich, znany dziennikarz, red. Stanisław Rothert, wyjmuje natychmiast z plecaka swe pantofle wspi- naczkowe. Nie wierzę wprost swemu szczęściu, gdy wło- żywszy czuję, że warstwa gumowej podeszwy oddziela me pokaleczone stopy od kamieni ścieżki. Teraz już prawie w podskokach zbiegam na Polanę pod Wysoką. Juhasi jeszcze nie przybyli, ale kręci się już sporo tury- stów. Przychodzi inż. Zastaw Malicki, przychodzi Jurek Gra- bowski w towarzystwie słynnego wówczas tenisisty polskiego, Maksa Stolarowa. Dzielą się z nami żywnością, więc jemy, śpimy i odpoczywamy, zwłaszcza że pogoda się psuje i ku wieczorowi zaczyna lać po tatrzańsku. No, mieliśmy szczę- ście! Dałoby nam szkołę, gdyby deszcz zaczął się poprzed- niego wieczoru, w czasie naszych dziwnych „wyczynów" na Śnieżnej Kopie. Następnego dnia, 4 lipca, niepogoda trwa dalej. Rano 24 — W. Żuławski 369 przychodzą juhasi, przypędzając krowy. Kuby — nie wiem, czy ci dwaj rośli chłopcy z Jurgowa istotnie obaj noszą imię Jakub, czy też ich tak tylko dla uproszczenia nazywano — krzątają się to tu, to tam. Szałas robi się natychmiast za- mieszkany, płonie już ognisko z ogromnych pniaków — robi się ciepło i przyjemnie, a za parę godzin, po udoju, będzie się można napić świeżego mleka. W ciągu dnia zjawia się jeden z najwybitniejszych ówcze- snych (a sądzę, że i nie tylko ówczesnych) wspinaczy, Staszek Motyka. Zatrzymuje się na krótko w drodze do Staroleśnej czy też Wielickiej Doliny. Robimy wspólnie małą naradę wojenną: trzeba przecież spróbować odzyskać nasze buty, zrzucone w przepaść przez Jora. Postanawiamy, że jutro inż. Malicki i ja ruszymy na poszukiwania. Gdyby się nam one powiodły — mamy na progu Kaczej Doliny ustawić zwracający uwagę kopczyk kamienny z zatkniętą gałązką korówki. Miał to być sygnał dla Staszka Motyki, który tam- tędy będzie za dwa lub trzy dni wracał. Jeśli Staszek nie zastanie kopczyka, będzie to znaczyło, że z powodu złej po- gody lub dla jakichś innych przyczyn zrezygnowaliśmy z po- szukiwań, a wtedy on popróbuje odnaleźć nasze zgubione przedmioty. 5 lipca było dalej mglisto i deszczowo, mimo to wyru- szyliśmy. Od Zielonego Stawu wspięliśmy się do ujścia znanego nam już dobrze żlebu, spadającego z Zachodnich Żelaznych Wrót. Teraz, w niepogodzie, żleb był ponury, groźny i niespokojny. Od czasu do czasu z mgły wylatywały kamienne pociski, obrywające się zapewne ze ścian 2ło- bistego lub z wysokiego, kruchego progu, w który spiętrza się żleb tuż poniżej przełęczy. Musieliśmy być z Malickim ostrożni i często uskakiwać do szczeliny pomiędzy śniegiem a skałą. Posuwając się w górę po obu stronach żlebu przeszu- kujemy każdy zakamarek. W pewnym momencie słyszę okrzyk: „Jestl" — Oglądam się i widzę, jak Malicki podnosi w górę rękę, w której trzyma but. Za chwilę po swojej 370 stronie znajduję drugi. Sprawdzamy. Mam powód do ucie- chy, bo jest to moja para w komplecie. Gdy doszliśmy mniej więcej do miejsca, w którym zaczyna się nasza droga północną granią Śnieżnej Kopy, dostrzegamy na sterczącym ze śniegu głazie — plecak Jora. Jest oczywiście rozwalony, popruty w wielu miejscach i pusty, ale dokoła leży trochę wysypanych z niego przedmiotów — pogięta metalowa puszka z masłem i parę , innych drobiazgów. Mimo bardzo skrupulatnych dalszych poszukiwań, z bu- tów Jora nie znaleźliśmy ani jednego! Trudno -— mogło być gorzej. Przy pechu mogliśmy na przykład znaleźć oba lewe lub oba prawe buty. Zresztą sam poszkodowany nie zgłaszał żadnych pretensji: buty były bardzo zużyte i wła- śnie miał zamiar kupić sobie nowe. Cieszył się natomiast ze znalezienia moich, bo wiedział, że noszę je dopiero drugi sezon. Istotnie mimo owej niezwykłej przygody, mimo kilkusetmetrowego lotu, buty te służyły mi jeszcze długo. Na drugi dzień — równie niepogodny jak poprzedni — postanowiliśmy z Jorem zejść do Roztoki. Nie wiem już dziś, z jakich powodów, wracając ze znalezionym plecakiem, nie ustawiłem umówionego kopczyka dla Motyki na znak, że poszukiwania się udały. Zapewne po prostu o nim zapomnia- łem. „Kto nie ma w głowie — musi mieć w nogach", za- nim więc wyruszyliśmy w powrotną drogę, musiałem po- pędzić w deszczu na próg Doliny Kaczej, zbudować kopczyk, zatknąć w nim gałązkę korówki i co duchu wrócić na Polanę pod Wysoką. Solidność podobno zawsze popłaca — w tym jednak wypadku nie bardzo, gdyż — jak się póź- niej dowiedziałem — Staszek ze Staroleśnej wracał i tak inną drogą. Na tym już skończyły się nasze przygody z butami i bez butów. Powrót z Polany, w siąpiącym tatrzańskim ka- puśniaczku, nie zabrał nam zbyt wiele czasu ani trudu i niebawem — syci nie tyle może chwały, ile wrażeń — wkroczyliśmy do schroniska w Roztoce. 371 NIE WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO CELU JLonieważ następnego dnia, 7 lipca, lało w dalszym cią- gu, postanowiłem odwiedzić brata, który przebywał na Głodówce'. Mieszkał on tam w czarującej, maleń- kiej, drewnianej chałupce, którą poprzedniego roku sam, niemal własnoręcznie zbudował jako „letnią rezydencję" jednego z naszych wspólnych przyjaciół. Domek zbu- dowany był z grubych płazów na podobieństwo chałup góralskich i posiadał tylko jedną izbę z, piecem i najprost- szym, niemal schroniskowym umeblowaniem. Posiadał za to jeden, i to bezcenny skarb: najpiękniejszy, jaki istnieje,' widok na Tatry od strony północnej. Od Tatr Biel- skich poprzez Jagnięcy, Kołowy, Baranie Rogi, Lodowy, Jaworowe, Gierlach, Batyżowieckie, Ganek, Wysoką, Rysy, Mięguszowieckie, Wołoszyn, Kosistą aż po Giewont i Ta- try Zachodnie — wszystko to można zobaczyć z okna cha- łupki na Głodówce. Wtedy jednak, gdy tam zawitałem — nie można było zo- baczyć nic. Za oknami włóczyły się mgły, deszcz padał mo- notonnie i beznadziejnie. Nazajutrz było już lepiej: po- chmurno, ale nie lało, a 9 lipca obudziliśmy się w słońcu. Cały dzień spędziliśmy przed chałupą, opalając się, patrząc na góry i snując plany na najbliższe dni. Juliusz od zeszłego roku, od czasu wypadku na Hrubej Turni, nie był jeszcze na wspinaczce i chciałby spróbować, jak mu się po tym bę- dzie chodzić. Postanowiliśmy odbyć parodniową wycieczkę turystyczno-wspinaczkową, z tym że zabierzemy ze sobą nowicjuszkę p. Martę F. Na początek pójdziemy do Zielonego Stawu Kieżmarskiego, a dalej — zobaczymy. Ponieważ jednak przyszedłem tu, że tak powiem, „ze szczo- 1 Lesiste wzgórze leżące na starym szlaku z Poronina do Morskiego Oka, na połowie drogi pomiędzy Bukowiną a Wierch Porońcem, na któ- rym szlak ten zbiega się z obecną szosą Zakopane — Morskie Oko. 372 teczką do zębów", musiałem następnego dnia wrócić do Roztoki po rzeczy, sprzęt taternicki i żywność. Pogoda była nadal .słoneczna. Pod wieczór przeszła wpraw- dzie dość silna burza, ale zdążyłem do schroniska, zanim się rozpoczęła. W roztockiej jadalni jak zwykle pełno turystów, nie brak także i taterników. Jor (poszedł wprawdzie do Zakopanego kupić buty, ale jest wysoki i dobroduszny Janek Petecki (zginął na wojnie w 1939 roku), z którym rok później miałem przeżyć niebezpieczną przygodę na Swistowym Rogu, jest Jan Alfred Szczepański, czyli tak zwany popularnie Jaszcz1, redaktor ,,Taternika", wybitny alpinista i znawca zagadnień wysokogórskich, późniejszy zdobywca andyjskiego Ojos del Salado. Jest także Zbigniew Korosadowicz, jeden z naj- świetniejszych alpinistów polskich. Oczywiście widywałem nie- raz przedtem w górach jego charakterystyczną, niewysoką, ale barczystą, trochę atletyczną sylwetkę, ale osobiście znałem go wówczas bardzo mało, a ponadto czułem się ciągle jeszcze adeptem taternickim i do kolegów o sławnych nazwiskach od- nosiłem się z nieśmiałym respektem. Byłem więc zadowolony, że i on, i Jaszcz przywitali się ze mną serdecznie i zaprosili do swego stołu. Korosadowicz ujął mnie koleżeńską bezpośredniością, z ja- ką się do mnie — o dziesięć lat młodszego taternika — od- nosił. Imponował mi bardzo swymi wyczynami tatrzańskimi, zwłaszcza wspaniałymi przejściami zimowymi, toteż gdy w pewnej chwili zaproponował mi, abyśmy przeszli na „ty", poczułem się tak zaszczycony, jakby mię udekorowano ja- kimś wysokim odznaczeniem. Powiecie z pewnością, że po- wtarzam zarzut, który zawsze starsza generacja stawia młodszej,- ale w owych czasach młodzi taternicy naprawdę 1 Taternicy tego pokolenia, jak widzimy, mieli tendencje do tworzenia przezwisk z pierwszych liter imion, i nazwisk: Jor, Jaszcz, dalej Akar (Adam Karpiński), Tebek (Tadeusz Bernadzikiewicz), Wipar (Witold Paryski) itd. Szczepański pozostał już na zawsze Jaszczem i pod tym pseudonimem znany jest obecnie jako czołowy krytyk teatralny „Try- buny Ludiu". 373 szanowali i podziwiali swych starszych, wybitnych kolegów. A już w żadnym razie nie odnosili się do nich — jak dziś — z pełnym wyższości i niechętnym lekceważeniem, gdy im się zdarzyło dokonać piętnastego czy dwudziestego przejścia drogi, którą tamci zdobyli. Nawet i teraz, choć nie jestem . młody, odczuwam zawsze ten sam szacunek, gdy rozmawiam na przykład z nestorem taternictwa polskiego Januszem Chmielowskim, choć — przyzna mi to on sam — nie wspi- nałem się przecież od niego gorzej. Nie o to przecież chodzi. Cenię jego wielką wiedzę i doświadczenie i wielkie zasługi położone dla alpinizmu polskiego, a nie mające doprawdy nic wspólnego z tym, kto z nas zręczniej czy szybciej prze- śliźnie się przez jakąś przewieszkę. Ale dość utyskiwań na młodzież! Wieczór zeszedł nam na rozmowie. Oczywiście rozmowie o górach. Ku ogólnej radości opowiedziałem — naturalnie w formie już odpowiednio żartobliwej — nasze niefortunne przygody na Śnieżnej Kopie. Potem rozmowa zeszła na nie zdobytą jeszcze północno-wschodnią ścianę Małego Młynarza. - Korosadowicz z Peteckim robili dziś właśnie jakąś drogę w pobliżu i Zbyszek bardzo sobie tę ścianę upodobał. Odwa- żyłem się wtrącić, że i mnie interesuje ona od roku. Jaszcz zakładał się, że Młynarz „nie puści", a Zbyszek godził się przyjąć zakład. Coraz to nowe ściany i drogi, coraz to nowe przygody i anegdoty górskie stawały się kolejno niewyczerpa- nym tematem pogawędki. W jakimś momencie Korosadowicz zwrócił się na boku do mnie: — Słuchaj, powiedz, jak to było na tym zimowym wyjściu na Lodowy przez Śnieżną Dolinkę? Strasznieście mi zaimpo- nowali tym przejściem. Poczułem, że się rumienię jak panna, która usłyszała pierwszy w życiu komplement, i bąknąłem coś tam, że znowu nie było to takie trudne. — Ee, daj spokój! Nie gadaj. Ta grzęda na Ramię Lodo- 374 wego jest diabelnie stroma. Musiała tam być solidna robota w skale i w lodzie. Słuchaj — powiedział po chwili. — Czy jesteś z kimś umówiony na stałe na ten sezon? Odpowiedziałem, że z kilkoma osobami, ale tak dosyć luźno. — No to może byśmy razem coś spróbowali? — zapropo- nował. — Choćby tego Małego Młynarza. I jeszcze parę innych ścian. Co ty na to?! Nie wierząc prawie własnym uszom umówiłem się z nim na 18 lipca po południu w Morskim Oku. Chciałby tam, zanim wybierzemy się na Młynarza, „postukać" najpierw środek północnej ściany Wołowej Turni. Ja też mam w tej okolicy jakieś swoje zamiary. Może nie uwierzycie, ale prawie nie spałem tej nocy. Przewracałem się z boku na bok na pryczy, zemoc jonowany, rozgorączkowany, myśląc bezustannie, jakich to przejść, ja- kich to wyczynów razem dokonamy w tym sezonie, w na- stępnych... I mogę Warn wyznać, że w rzeczywistości nie zawiodłem się na moich marzeniach z owej nocy ———— Na tym urywa się rękopis „Skalnego lata" osta- tniej książki Wawrzyńca Żuławskiego. Książkę tę, poświęconą wspomnieniom z pierwszego okresu swoich wypraw wysokogórskich, z lat 1934—1935 — zaczął pisać na krótko przed ostatnią wyprawą w Alpy, w której zginął tragicznie, poszukując za- ginionego towarzysza, zasypany lawiną lodową pod graniami Mont Blanc du Tacul, dnia 18 sierpnia 1957 roku. SŁOWNIK alguille (franc.) — igła albo iglica — nazwa oznaczająca w termino- logii alpinistycznej większych rozmiarów turnię lub mniejszy szczyt, nie tworzący oddzielnego masywu i nie mający pobocznych wierz- chołków. Mianem tym określa się zawsze punkty o samodzielnej już nazwie — najczęściej wierzchołki jakiegoś większego masywu górskiego. Nie nazwane turnie w grani określają Francuzi najczęściej terminem gendarme — odpowiednik polskiego „chłopka", turniczki czy iglicy — albo tour — baszta. We włoskiej terminologii alpejskiej nie ma odpowiednika nazwy alguille. Na przemieszanym narodo- wościowo i językowo terenie pogranicza włosko-francuskiego (np. w łańcuchu Mont Blanc) słowo to jest stosowane przez Włochów bez żadnych zmian, stąd powstają takie dziwolągi językowe, jak np. Aiguille de la Brenva, w którym jedno słowo ma wymowę fran- cuską, drugie — włoską asekuracja — sposoby zabezpieczania się przed wypadkiem w te- renie wysokogórskim. W ścianie skalnej asekuracja odbywa się następująco: dwaj wspinacze wiążą się na dwóch końcach liny o dłu- gości najczęściej 30—35 m. Jeden z nich -wspina się w górę (jest to tzw. „prowadzący", inaczej „pierwszy na linie" lub w gwarze wysoko- górskiej: idący „na pierwszego"), a drugi zostaje w miejscu i aseku- ruje pierwszego. Jest to tzw. dolna asekuracja i polega na tym, że drugi wspinacz siada lub staje zapierając się plecami i no- gami pomiędzy skały tak, aby w razie upadku pierwszego nie zostać wyrwanym ze stanowiska asekuracyjnego. Linę prze- kłada on przez odpowiednio mocny i pewny blok skalny (tzw. asekuracja przez blok) i przesuwa ją („wypuszcza") sto- pniowo w miarę posuwania się pierwszego wspinacza. W razie odpadnięcia od skały pierwszego, drugi stara się szybko ściągnąć linę, aby długość upadku możliwie skrócić. Ponieważ upadek dłuższy niż 10 m (jeżeli odbywa się powietrzem, bez odbicia od skały lub 376 zsuwania się) grozi zerwaniem liny, więc na odcinkach trudniejszych i bardziej niebezpiecznych „pierwszy na linie" stara się zwiększyć ilość punktów asekuracyjnych przez kolejne wbijanie haków asekuracyjnych. Są to stalowe lub żelazne gwoździe długości 10—15 cm zakończone metalowym kółkiem. Hak wspinacz wbija w skalną szczelinę za pomocą młotka zawieszonego na szyi, na- stępnie na kółko zapina tzw. karabinek (stalowy, owalny pierścień z automatycznym zamkiem), przez który przewleka linę. Dobrze wbity hak wytrzymuje szarpnięcie przy kilkumetrowym upadku wspinacza. Gdy pierwszy na linie kończy swój 30-metrowy odcinek, wyszukuje nowe dogodne stanowisko asekuracyjne i zapewnia dru- giemu tzw. górną asekurację. Drugi dochodzi do pierwszego wybijając po drodze zostawione przez niego haki. Pierwszy tymcza- sem ściąga linę w miarę posuwania się drugiego. Oczywiście aseku- racja górna silą rzeczy daje o wiele większą gwarancję bezpieczeń- stwa niż dolna. Gdy drugi dojdzie do stanowiska asekuracyjnego, pierwszy idzie znowu naprzód (jeśli nie nastąpiła zmiana „prowa- dzenia", czyli kolejności posuwania się). W ten sposób posuwa się w górę zespół wspinaczy, ruchem przypominającym pochód gąsie- nicy. Gdy brak odpowiednich naturalnych stanowisk asekuracyj- nych — wbija się haki (jeden lub kilka). W terenie lodowym używa się specjalnych haków dłuższych' i zwykle cieńszych od skalnych (długość 20—30 cm i więcej). Z re- guły haki bije się w tym wypadku tylko na stanowiskach asekura- cyjnych (co 30 m, czyli co jeden ..wyciąg" liny). W terenie śnieżnym zamiast haka wbija się czekan i przekłada przezeń linę. Opisany dotychczas sposób asekuracji można by nazwać aseku- racją ze stanowisk lub też asekuracją sztywną (względnie „'stałą"). Stosuje się ją przede wszystkim w ścianach skal- nych o dużych trudnościach. Przy przejściach wielkich ścian alpej- skich, zwłaszcza tam, gdzie przeważa teren lodowo-śnieżny, stosuje się tzw. lotną asekurację. Polega ona na tym, że alpiniści wiążą się liną w odstępach krótszych (zwykle 15 m), a ponadto jeszcze część liny łączącej obydwóch zwijają i trzymają luźno w ręku. W terenie posuwają się obydwaj jednocześnie. W razie upadku jednego, drugi wypuszcza luźny zapas liny (aby nie zostać natych- miast szarpniętym i ściągniętym w dół) i wbija dziób czekana w lód, względnie, jeśli mamy teren śnieżny, to całe stylisko czekana w śnieg. Asekuracji lotnej używa się z reguły "w terenie lodowym, a zwłaszcza śnieżnym, a nieraz i w łatwiejszym terenie skalnym. Ten sposób asekuracji jest znacznie mniej pewny od poprzedniego, ale poko- nywanie 1000- i 1500-metrowych ścian alpejskich przy użyciu szty- 377 wnej asekuracji zabrałoby zbyt wiele czasu. Natomiast w Tatrach ze względu na mniejsze rozmiary ścian i duże nagromadzenie trud- ności prawie stale stosuje się asekurację sztywną bambus — w gwarze wysokogórskiej nosze używane przez TOPR. Składają się one z elastycznej, rozkładanej na dwie części rury z lekkiego metalu. Oba jej końce zaopatrzone są w rękojeści i sze- rokie, miękkie pierścienie do opierania na ramieniu. Do rury tej przy- czepia się siatkę. Dawniej zamiast duralowej rury używano drąga bambusowego (stąd nazwa). Nosze takie niesie dwóch ratowników. Elastyczność bambusa w znacznym stopniu chroni rannego od wstrzą- sów biwak — prowizoryczny obóz. W języku alpinistycznym biwak ozna- cza zwykle nieprzewidziane spędzenie nocy w terenie wysokogór- skim. (co nie wyklucza jednak, że mogą być biwaki przewidziane, a nawet biwaki w miejscach z góry upatrzonych) bulą — wystające ze ściany zakończenie grzędy. Bulą przybiera często kształt samodzielnej turniczki oddzielonej od ściany przełączką ceper — górale podhalańscy nazywają tak przybyszów z dolin. W gwa- rze taternickiej „ceper" jest nieco pogardliwym określeniem czło- wieka chodzącego po Tatrach bez kwalifikacji turystycznych, nie znającego gór, nie umiejącego się w nich poruszać, niedoświadczo- nego, nie orientującego się w terenie chwyt — niewielki występ lub szczelina dająca oparcie dla ręki i pozwalająca wspinaczowi wydźwignąć się w górę lub opuścić na rękach w dół czekan — rodzaj ciupagi zaopatrzonej zamiast siekierki łopatką oraz ostro zakończonym dziobem (przypomina nieco motykę). Niezbędny sprzęt wycieczek alpejskich i zimowych tatrzańskich. Służy do rą- badania stopni w lodzie i twardym śniegu, asekuracji itd. diretissima — termin ukuty przez włoskich wspinaczy w Dolomi- tach, oznaczający drogę prowadzącą możliwie najbardziej samym środkiem urwiska wprost (idirette) na wierzchołek eksponowany — przepaścisty; ekspozycja — w języku alpi- nistycznym stopień przepaścistości ściany, drogi prowadzącej przez daną ścianę lub jakiegoś miejsca na danej drodze firn — specjalny rodzaj twardego, zmarzniętego śniegu. Powstaje on wskutek zamarznięcia wierzchniej warstwy śniegu, stopionej po- przednio przez słońce 378 f 6 h n — ciepły, południowy wiatr alpejski, odpowiednik tatrzańskiego halnego wiatru. Siła fohnu jest niekiedy zdumiewająca. Fóhn jest zapowiedzią zmiany, a zazwyczaj pogorszenia pogody grań — góry typu łańcuchowego, a takimi są Tatry — tworzą jak gdyby kolosalny mur o wyraźnie wyodrębniającej się krawędzi, czasem szerokiej, czasem wąskiej i ostrej. Krawędź ta — linia styku dwóch ścian lub zboczy — nazywa się granią. Łańcuch górski ma oczywiście profil nie jednolity, lecz falisty na kształt ogromnego grzebienia czy piły. Najwyższe i najwybitniejsze punkty tego grze- bienia zwą się szczytami, podrzędne — turniami. Najniższe za- głębienia między szczytami i turniami noszą nazwę przełęczy (mniej wybitne wcięcia grani nazywamy przełączką m i, szczer- binami itd). Od głównego łańcucha („głównej grani Tatr") od- dzielą się granie boczne, od tych dalsze (drugo-i trzeciorzędne itd.), . tworząc rozgałęzioną sieć, w którą wrzynają się doliny (otoczone zawsze z trzech stron graniami) grzęda — patrz ściana iglica — wysmukła, ostra turniczka w grani (zazwyczaj niewielkich rozmiarów) k a r r — w niemieckim nazewnictwie alpejskim słowem tym określa się zwykle boczne piętro lodowca lub polodowcowy kocioł, zazwyczaj oddzielony od reszty doliny wysokim progiem. Termin ten znajduje również zastosowanie w języku polskim. Takie formacje, jak np. powstały na skutek ruchu lodowców kocioł Czarnego Stawu nad Morskim Okiem czy tzw. Kocioł Mięguszowiecki — nazywamy kar- rem polodowcowym lub cyrkiem lodowcowym kociołek — rodzaj wgłębienia w ścianie, zwykle znaczniejszych roz- miarów, otwartego od góry koleba — w języku podhalańskim: niewielki szałas pasterski („ko- liba"). W języku taternickim: schronienie pod okapem wielkiego głazu, nierzadko obudowane kamiennym murem i wyścielone w środ- ku trawą, nadające się na biwak, a nawet na długotrwałe obozo- wanie w dolinie komin — patrz ściana koń śnieżny — grań o ostrej, wąziutkiej krawędzi ze śniegu zma- rzniętego (firnu) lub zlodowaciałego lawina — masa śniegu obrywająca się ze stromego zbocza i zsuwa- jąca się w doliny. Lawiny tworzą się najczęściej po dużych opadach śnieżnych lub na skutek operacji słonecznej albo też z przyczyn 379 mechanicznych', gwałtowny wstrząs, hałas lub przecięcie śladem narciarskim stoku. W kruchym i zwietrzałym terenie skalnym t^rorzą się często lawiny kamienne. Siła lawin jest niekiedy tak wielka, że potrafią one np. zburzyć schronisko, obalić las itp. lawina pyłowa — lawina z suchego lotnego śniegu. Powstaje naj- częściej na dużych stromiznach (ścianach) po świeżym opadzie śnieżnym lodowiec — jeżeli powyżej grani wiecznego śniegu, tj. linii, ponad którą śnieg w zasadzie nigdy nie topnieje, znajduje się jakaś obszerna płaszczyzna wklęsła (dolina), to staje się ona zbiornikiem dla opadów śnieżnych, a zwłaszcza dla śniegu zsypującego się z otaczających tę płaszczyznę szczytów. Taki zbiornik śnieżny z biegiem lat (setek, tysięcy, dziesiątków tysięcy), na skutek ciśnienia wytwarzanego przez własny ciężar, ulega zgęszczeniu, sprasowanm, zlodowaceniu i z wol- na przemienna się w lód o specjalnej gąbczastej konsystencji, od- miennej od konsystencji lodu powstałego z zamarznięcia wody. Po dalszym jeszcze upływie czasu ta nagromadzona masa lodu przewala się przez próg owej wklęsłej płaszczyzny, w której się utworzyła, i rozpoczyna powolną wędrówkę w doliny (z szybkością około l m na rok!). Skutki przepłynięcia lodowca poza próg kotliny są bardzo do- niosłe dla jego ukształtowania: na powierzchni lodowca tworzy się cały system podłużnych pęknięć (tzw. szczelin), głębokich niekiedy na kilkadziesiąt lub więcej metrów, a ciągnących się w linii prostej, częściej półkolistej, na przestrzeni nieraz setek metrów. Szczeliny te w dolnych partiach lodowca są odkryte, w górnych natomiast — leżący na powierzchni płaszcz śnieżny zakrywa je często całkowicie (przynajmniej te węższe, kilkumetrowej szerokości) tworząc zdra- dliwe pułapki, coś w rodzaju gigantycznych „wilczych dołów". Szer- sze szczeliny są zwykle odkryte, a tylko w węższych ich miejscach płaszcz śnieżny z obu brzegów styka się ze sobą, tworząc tzw. m o- sty śnieżne, po których z zachowaniem wszelkich ostrożności asekuracyjnych można się przedostać na drugą stronę, gdy śnieg jest dostatecznie twardy. Ponadto, gdy lodowiec rusza w dół — odrywa się niejako od sto- . ków doliny, w której powstał, tworząc tzw. szczelinę brzeżną — wielkie pęknięcie, ciągnące się nieprzerwanie wzdłuż zboczy. Przejście takiej szczeliny brzeżnej przysparza zwykle alpiniście wiele kłopotu, a czasem jest trudniejsze niż cała następująca potem wspi- naczka, bo przyległa do stoku „warga" szczeliny leży zawsze wyżej niż „warga" należąca do płaskiej części lodowca. Masa lodowca spływając w dół przewala się poprzez progi doliny przełamując się wielokrotnie, tworząc fantastyczne rumowiska lo- 380 dowych brył i rozpadlin. Te nieregularne lodowcowe formacje, turnie, bloki, piramidy, powstające na tzw. spadach albo z e rwać h (także obrywach) lodowca nazywają się serakami (z franc. serac). Gdy przednia część, tzw. czoło lodowca, dotrze w doliny znacznie poniżej granicy wiecznego śniegu — lód roztapia się i z końcowego „języka" wypływa potok, który biegnie w dół dając początek rzekom. Lodowiec w swoim pochodzie porywa z dna doliny ziemię i głazy i pcha je przed sobą bądź też rozgarnia na boki. W pierwszym wy- padku tworzy się skalisty wał u czoła lodowca, zwany moreną czołową (lub przednią), a w drugim — kamienne wały po bo- kach lodowca, zwane morenami bocznymi. Moreny takie (przeważnie typu czołowego) możemy oglądać także i w Tatrach jako pozostałości epoki lodowcowej. Zamykają one po- lodowcowe cyrki (inaczej karry) górskie, odgradzają zawarte w nich stawy, które są również resztkami roztopionych lodowców, od niższych części doliny, tworząc tzw. ściany stawiarskie, poprzez które nieraz spadają wypływające ze stawu malownicze siklawy (wodospady). Tak np. schronisko nad Morskim Okiem zbudowane jest na morenie polodowcowej meta — rodzaj paliwa preparowanego w tabletkach nyża — rodzaj niewielkiego wgłębienia w ścianie względnie dziupli skalnej perć — rodzaj wąskiej ścieżki górskiej piarg, piargi — głazy większych lub mniejszych rozmiarów osypu- jące się ze ścian i zboczy górskich zaścielające w Tatrach całe do- liny. Piargi leżące w bardziej stromych miejscach nazywają się usypiskami. Piargi rozrzucone po dnie doliny zwykle wię- kszego kalibru (nieraz kilkumetrowej wysokości) noszą nazwę zło- m i s k lub maliniaków platforma — patrz ściana połogi — niezbyt stromy grzbiet, stok itp. poręczówk.a — lina zawieszona na wbitych w skałę hakach, którą. zakłada się zwykle podczas akcji ratunkowej dla ułatwienia przej- ścia w poszczególnych miejscach i zwiększenia bezpieczeństwa ratowników. Tworzy rodzaj poręczy do trzymania się — stąd jej nazwa półka (skalna) — patrz ściana ' 381 próg (skalny) — niezbyt wysokie spiętrzenie w żlebach i kominach. Często tworzy go zaklinowany głaz. Nad nim osypujące się mniejsze kamienie tworzą zwykle poziomą platformę przewieszka — fragment ściany o nachyleniu przekraczającym pion. Na przykład progi żlebu czy komina tworzą często przewieszki raki — stalowe kolce (zazwyczaj dziesięciozębne) nakładane na buty dla ułatwienia poruszania się po lodzie lub stromym twardym śniegu regle — pas roślinności podtatrzańskiej, rozciągający się od wyso- kości około 1000 m nad poziomem morza do około 1550 m, nazywa się krainą regli. Charakterystyczną cechą krajobrazu regli są porosłe lasem pagórki. Regel — lesisty pagórek u stóp Tatr (np. Nosal, Krokiew, Sarnia Skałka, Łysanki) rekonesans — rozpatrzenie się w topografii terenu: w dolinie, w ścianie, które ma się zamiar zaatakować, w drodze wiodącej na szczyt — celem ustalenia kierunku dalszego działania rynna — patrz ściana skala trudności — zespół umownych określeń dla oznaczenia trudności poszczególnych dróg wysokogórskich. Skala trudności używana w Tatrach przez wspinaczy polskich składa się z określeń przymiotnikowych: „droga bez żadnej trudności" (zwykła ścieżka), „bardzo łatwa", „łatwa" (wymagająca już użycia rąk, ale nie wy- magająca asekuracji), „nieco trudna" — od tego stopnia trudności zaczynają się już drogi taternickie z asekuracją linową „dość trudne", „trudne", „bardzo trudne", „nadzwyczaj trudne" (typową drogą „nadzwyczaj trudną", jest np. południowa ściana Zamarłej Turni) i wreszcie wprowadzone w ostatnich latach przed wojną określenie: „droga skrajnie trudna" dla szlaków taternickich o najwyższych trudnościach wspinaczkowych. Jeszcze raz podkreślić trzeba umo- wność i typowość tych określeń, dla wspinacza bowiem najwyższej klasy i znajdującego się w dobrej formie droga „trudna" czy nawet „bardzo trudna" nie przedstawia jeszcze szczególnych trudności. Skala zachodnioalpejska różni się od tatrzańskiej tym, że za- miast określeń przymiotnikowych używa się oznaczeń cyfrowych od I—VI dla określenia technicznych trudności skalnych poszczegól- nych miejsc drogi, dla całości zaś — określeń przymiotnikowych, takich samych jak tatrzańskie. I i II oznacza miejsca o trudnościach nie wyższych jak tatrzańskie, „dość trudne", III odpowiada skali „trudne" i częściowo „bardzo trudne", IV — to „bardzo trudne" i ła- twiejsze z „nadzwyczaj trudnych". Wreszcie VI — słynne dolomickie 382 sesto grade (włosk. —• szósty stopień) to nasze „skrajnie trudne". Jako całość, droga mająca fragmenty np. IV i V może być określona przymiotnikowo jako „trudna". Taternicy czechosłowaccy używają skali cyfrowej dla omawiania trudności całej drogi (podobnie jak w Alpach Wschodnich). Po- szczególne cyfry odpowiadają dokładnie stopniom polskiej skali trudności: I — „łatwe", II — „nieco trudne", II—III — „dość trudne", III — „trudne" itd. spaszty — stronie obrywy, urwiska stopień — w skale: miejsce (występ, listewka, szparka) nadająca się na oparcie dla stopy; stopień lodowy lub śnieżny: płaskie wgłębienie wyrąbane czekanem (w lodzie) lub wybite butem (w śniegu) szlak — droga, ale niekoniecznie w sensie jakiejś realnie istniejącej ścieżki czy perci. Może to być np. „droga" taternicka poprzez piono- wą ścianę czy urwistą grań. Na owej ścianie czy grani nie znajdziemy oczywiście żadnych śladów pobytu człowieka, oprócz pozostawionych niekiedy z tych czy innych względów haków asekuracyjnych. O istnieniu i szczegółach kierunkowych drogi wysokogórskiej do- wiedzieć się możemy tylko z technicznego opisu drogi umieszczone- go w przewodniku taternickim (np. w wychodzącym obecnie prze- wodniku W. H. Paryskiego „Tatry Wysokie"). Taki szlak w żargonie taternickim nazywany jest jednak najczęściej po prostu — drogą (np. „droga wschodnią ścianą Mnicha" lub od imienia pierwszego zdobywcy danej drogi, np. „droga Stan';sławs.kiego" na zachodniej ścianie Łomnicy). Termin „szlak" najczęściej stosowany jest przez taterników dla określenia drogi wydeptanej w zimie poprzez pła- szczyzny czy zbocza śnieżne. Wydeptuje go, czyli toruje szlak pierwszy z idących, który musi być często zmieniany, gdyż torowanie, zwłaszcza w głębokim śniegu, wymaga dużego wysiłku. Następni starają się iść dokładnie po jego śladach. Szlak taki istnieje oczy- wiście tylko do najbliższego opadu śnieżnego ściana — zbocza, których stromość jest tak wielka, że gdy na nie pa- trzymy z doliny, wydają się pionowe, nazywane są w języku alpinisty- cznym ścianami. Każda ściana posiada swoją charakterystyczną rze- źbę. Zasadniczym elementem rzeźby ściany są przebiegające z góry na dół zagłębienia i odpowiadające im wypukłości (wynik erozyj- nego działania wody). Do charakterystycznych zagłębień ściany na- leży: depresja — płytkie, a szerokie wgłębienie o wielkich roz- miarach (często kilkadziesiąt metrów szerokości), żleb — rodzaj stromego koryta (zazwyczaj wypełnionego piargiem, często śniegiem) 383 o długości nieraz kilkuset metrów. Wąski żleb nosi nazwę rynny. Żleb pionowy, o przekroju czworokątnym, (zamknięty skałą z trzech stron, z jednej otwarty) nazywa się kominem. Podobna formacja o małych rozmiarach (kilka, kilkanaście metrów długości) zwie się kominkiem. Ponadto jeszcze cały szereg nazw: rysa, zacię- cie, pęknięcie, szczelina itp. odnosi się do zagłębień rozmai- tego typu, kształtu i rozmiarów. Depresje i żleby ograniczone są z obu stron grzędami. Grzęda jest to krawędź skalna w rodzaju stromej grani. Pionową grzędę nazywa się często filarem. Inne wypukłości będące ograniczeniem kominów i innych formacji wklę- słych nazywają się żebrami, żeberkami itp. Gwałtowne spię- trzenia grzędy lub grani zwane są uskokami, żlebów lub komi- nów — progami. Ponadto w rzeźbie ściany wyróżniamy formacje poziome, platformy, półki, płasienki, zachody (pozio- me lub skośne), listwy itp. trawersować — wspinać 'się w kierunku poziomym lub skośnym. Do zabezpieczenia się służy tu tzw. boczna asekuracja. Trawers — fragment ściany, którą pokonuje się za pomocą tra- wersowania upłazy — strome, często poderwane zbocza trawiaste uskok — patrz ściana zachód — patrz ściana zacięcie — rodzaj stromej lub pionowej rynny o ścianach płytowych, stykających się ze sobą pod kątem rozwartym z e rwy — pionowe lub bardzo strome urwisko, eweiitualnlie — pode- rwana część jakiejś ściany l żebro — patrz ściana żleb — patrz ściana SPIS TREŚCI WSTĘ^ SYGNAŁY ZE SKAUfYCH ŚCIAN . Na ratunek . . . Dwudziestoczterogoldalinny dzień pracy „Udania" wycieczka ..... Tragiczny dzień ...... Przez Kondratową najbliżej ... Niefortunna przygoda . . . . . „Święto gór" ........ W ścianach Rumanowego i Ganku . Śmiertelna wyprawa ...... Noc w Buczynowej Dolinie . . . . Żleb Karczmarza ....... Koniec opowieści ....... TRAGEDIE TATRZAŃSKIE . . . . . Droga ku śmierci ...... W ścianie Małego Jaworowego . Zdradziecka pułapka Granatów . Zamarła Turnia ....... Tajemraioa Doliny Jaworowej . Śmierć Birkenmajera ..... Gdy Tatry ogarniie powódź .... W sierpniowej śnieżycy ..... .WĘDRÓWKI ALPEJSKIE ..... Podróż w nieznane ...... Alpy w śnieżycy ....... Alpy w słońcu ....... 25 — W. Żuławski Burza nad Mont Blanc ........ 236 Innominata ........... 245 W powrotnej drodze ......... 259 U 'stóp Matterhomu ......... 266 W Alpach Berneńskich ........ 270 Czerwony Wartownik ........ 274 Morze Lodu ........... 284 Podniebny biwak .......... 294 We mgle ............ 299 Filar Boccalattego ......... 308 Rozstanie z Alpami ......... 318 SKALNE LATO ........... 323 Rzecz o duchach .......... 325 Pochwała samotności . . ^ . . . . . 338 Przygoda na Śnieżnej Kopte ...... 352 Nie wszystkie drogi prowadzą do celu .... 372 SŁOWNIK ............. 376 Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej „Nasza Księgarnia". Warszawa 1958. Wydanie I Nakład 10 000 + 253 egz. Ark. wyd. 23,3. Ark. druk. 24,25 + 25 wkł. Papier diuk. sat. kl. III, 70 g, 61X86/16 i rotogr. b. d. 120 g, 63X87/16 Oddano do składania 20.2.58. Podpisano do druku 23.7.58. Druk ukończono w sierpniu 1958 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Łódź, ul. PKWN 18 Żarn. 224 M-6