Marian Brandys Niespokojne lata. Cz.II cyklu Koniec œwiata szwoleżerów I Wieœć nadbiegła do Warszawy póŸnš nocš z 7 na 8 grudnia 1825 roku. Niektóre osoby, zmuszone z takich czy innych względów do przebywania o tej porze na ulicach, widziały na własne oczy pędzšce w kierunku Belwederu sanie cesarskiego feldjegra. Ale nikt nie mógł przeczuć, że to JeŸdziec Apokalipsy wtargnšł do uœpionej stolicy Królestwa Polskiego. Prawdę poznano dopiero w kilkanaœcie godzin póŸniej. Bywalec literackiego salonu generała Wincentego Krasińskiego, Julian Ursyn Niemcewicz - w pisanym z dnia na dzień pamiętniku * (* Chodzi o prowadzone w formie diariusza Pamiętniki z lat 1821-1829, których nie włšczono do wznowionych po wojnie Pamiętników czasów moich. Warszawa PIW, 1957 Cytowane fragmenty czerpałem z III tomu pracy zbiorowej Pamiętniki dekabrystów. Warszawa PIW, 1960 zredagowanej przez Wacława Zawadzkiego. Dla uniknięcia ewentualnych nieporozumień wyjaœniam od razu, iż zwišzki Niemcewicza z dekabrystami ograniczajš się jedynie do tego, że w jego pamiętnikach odnaleŸć można wiele ciekawych informacji o warszawskich skutkach powstania na Ukrainie.) pod datš 8 grudnia dał wyraz swemu zaskoczeniu: "Któż by przejrzał, któż by się kiedy spodziewał okropnej wiadomoœci, jak piorun z nieba spadłej na nas. Olbrzym fizycznie i moralnie, najpotężniejszy mocarz œwiata, imperator Aleksander I żyć przestał. Wieœć ta dziœ w nocy o godzinie trzeciej nadeszła z Taganrogu nad morzem Azofu... Imperator dnia 29 listopada zapadł na żółciowš goršczkę, inni mówiš - z przeziębienia, inni na ciężki paroksyzm doznawanej już dawniej choroby róży. Zapalenie œciskało mu gardło, tak, że przez trzy dni aż do œmierci mówić nie mógł... O, próżnoœci i próżnoœci œwiata! Przerażajšcy potęgš swojš mocarzy, w 49 roku życia, w nędznym Azji miasteczku zgasł raptownie dnia 1 grudnia. Cios wywracajšcy wszystkie panujšcych układy, cios może œmiertelny dla nas, bo zawziętoœć przeciwko nam i narodu moskiewskiego, i Austrii, i Prusaków, wszystko się spiknie, by i tę tak wštłš Polskę wywrócić [...] Nowosilcow, jak lis układny, padł zaraz na kolana i pozdrowił w. księcia gosudarem swoim. W stanie, w którym był pan ten, pochlebstwo może być niewczesnym. W wieczór jeszcze wieœć była z Belwederu, że wielki ksišżę panować nie chce i że z deklaracjš tš bawišcy tu od kilku niedziel brat jego Michał do Petersburga wysłany; jakoż w nocy wyjechał. Smutny zgon monarchy, lubo jeszcze urzędownie nie oznajmiony, okropne na wszystkich zrobił wrażenie. Jakoż lubo przez wrodzonš trwożliwoœć dla nienarażania się bratu i Moskalom nie robił tyle, ile mógłby zrobić, przecież powrócił nam imię Polski, zaprowadził jakiœ porzšdek, był wyrozumiałym, ludzkim i hojnym dla ubogich. Podejrzliwoœć i miernoœć przeszkodš była spełnienia najlepszych intencyj". Po œmierci cesarza-króla zaczęły się dziać w stolicy Królestwa rzeczy niezwykłe - wzbudzajšce zdumienie i niepokój nie tylko w Warszawie, ale całej Europie. Tron ogromnej monarchii carów - której jedynym duchem poruszajšcym była wola samowładcy - stał bezpański. W Petersburgu, w Moskwie, w innych miastach niezmierzonych dziedzin rosyjskich - składano przysięgi na wiernoœć cesarzowi Konstantemu I. Dygnitarze, dworzanie, czynownicy wszelkich szczebli marzyli o awansach i orderach, wišżšcych się zazwyczaj ze zmianš panujšcego. Faworyci zmarłego cesarza trzęœli się ze strachu przed jego niezrównoważonym następcš. "Ożarowski, adiutant nieboszczyka - informował warszawski kronikarz - nielubiany jak wielu od w. księcia, z niespokojnoœci schorzał. Ileż tych chorób, niespokojnoœci ludzi ambitnych i tu, cóż dopiero w Petersburgu". Niektórzy pacykarze stołeczni cichcem przemalowywali portrety Aleksandra na wizerunki Konstantego, okolicznoœciowi poeci przygotowywali ody pochwalne na jego czeœć. Na obcych dworach wyznaczono nadzwyczajnych ambasadorów, którzy mieli zawieŸć do Warszawy powinszowania dla nowego imperatora Wszechrosji. Ale wszystkie te wysiłki, nadzieje i obawy były przedwczesne. Prawowity następca tronu rosyjskiego, rezydujšcy w warszawskim Belwederze, wielki ksišżę-cesarzewicz, z jakichœ zagadkowych, nie znanych jeszcze nikomu przyczyn wzbraniał się uparcie przed przyjęciem należnej mu korony. Konstanty zachowywał się jak szaleniec. Nazwany "cesarskš moœciš" przez jednego z przybocznych generałów, kazał go uwięzić. Kiedy szpiedzy mu donieœli, "iż wojsko żšda go mieć cesarzem i za pierwszym pokazaniem się tym tytułem go pozdrowi, zawołał do siebie dowódców dywizji, oœwiadczył im, iż odzywanie się takowe uważa za bunt i że wodzowie gardłami swymi odpowiedzš, jeœli odgłosy takie więcej szerzyć się będš". Co noc i co dzień przylatywali do Belwederu gońcy z różnych stron cesarstwa, lecz że przywozili listy z adresem: "a Sa Majeste" - więc nie odpieczętowywał ich wcale i kurierów odsyłano z powrotem. "Godny zaiste litoœci jest ten stan - notował naoczny œwiadek owych praktyk. - Kurierów, zaledwie przybiegajš, wraz policja otacza, wiedzie do Belwederu, tam zamkniętym dajš jeœć i wraz nazad odprowadzajš do rogatek... Te ustawiczne latania wielkš klęskę zadały biegajšcym ludziom. Jeden z nich, rzecz prawie niepodobna do wiary, w trzech dniach i dziesięciu godzinach przebiegł niezmiernš odległoœć między Petersburgiem i Warszawš. Niektórzy pomarli nagle, inni połamali ręce i nogi; przeszło sto koni już padło na pocztach..." W równie bezwzględny sposób postępował sobie Apollo Belwederski z wysłańcami znacznie bardziej dostojniejszymi od zwykłych kurierów. Dwór wiedeński wysłał do Warszawy swego ambasadora w stopniu generała-feldmarszałka z tzw. "powinszowaniem tronu" dla nowego cesarza. Zawrócono go z drogi, aby nie narażał się niepotrzebnie na obraŸliwš odmowę przyjęcia, mogšcš doprowadzić do poważnych powikłań międzynarodowych. Senat petersburski, po złożeniu przysięgi na wiernoœć (jako pierwszy złożył jš podobno młodszy brat Konstantego wielki ksišżę Mikołaj), wydelegował z czołobitnoœciš do "Najjaœniejszego Gosudara" swojego "oberprokuratora" Piotra Kajsarowa. Po przetrzymaniu wysłannika senatu przez dzień w Jabłonnie Konstanty przyjšł go na uroczystej audiencji w obecnoœci wyorderowanej œwity, ale tak go zwymyœlał za przysięgę "bez rozkazu", że jeden z najwyższych dostojników cesarstwa publicznie się rozpłakał. Natychmiast po audiencji odesłano go z powrotem nad Newę. "Stary, niezmiernie tłusty prokurator jedenaœcie dni, jak mówiš straciwszy w podróży swej, do Petersburga z kwitkiem powraca" - odnotowano w Warszawie. - "Postępek, który zapewne nie wzbudzi żalu w Moskalach, że w. ksišżę Konstanty panować nad nimi nie chce". Pomimo przedłużajšcego się bezkrólewia stolica Królestwa nie była jeszcze oficjalnie powiadomiona o œmierci Aleksandra. Na łamy prasy nie przedostawała się najmniejsza nawet aluzja na ten temat. "Radca stanu Szaniawski, dyrektor jeneralny wychowania, zajęty jest zupełnie gazetami - informował Tymoteusz Lipiński, pamiętnikarz blisko zwišzany z ministerstwem oœwiaty - cały dzień z ołówkiem w ręku kreœli i przekreœla miejsca, które majš być drukowane lub opuszczone. Dzień i noc jest tš sprawš zajęty tak dalece, iż parę razy niebezpiecznie na zdrowiu zapadł..." Informacje Lipińskiego potwierdzali i uzupełniali inni kronikarze. "Nie wolno nikomu wiedzieć ni mówić, że Aleksander I umarł - pisał Niemcewicz pod datš 29 grudnia, a więc prawie w miesišc po œmierci cesarza - Wszystkie obwieszczenia i dekrety sš jeszcze w imieniu zmarłego, po prowincjach obchodzono nawet dzień urodzenia zeszłego 24 grudnia. Uwierzyż temu potomnoœć? Jeden szaleniec paraliżem naruszył całš Europę, naigrawa się z milionów poddanych swoich [...] Od dwóch niedziel wszystkie nie tylko zagraniczne, ale nawet petersburskie gazety zakazane sš tu surowo, tak dalece, że kupcy nie majš ceny wekslów i ceny kolonialnych towarów po miastach handlowych Europy. Stan pasowania się między tchórzostwem przyjęcia skrwawionego berła a żalem postradania rozkoszy rozkazywania prawdziwš dla Konstantego staje się męczarniš. Od trzech niedziel nie sypia, nie pokazuje się nigdzie, zżółkł i wysechł niezmiernie; jedynš pociechš jego jest żona, tej ustawicznie powiada: Vous etes ma couronne (Ty jesteœ mojš koronš)". Niezrozumiałe postępowanie legalnego następcy tronu i brak jakichkolwiek wyjaœnień ze strony czynników urzędowych powodowały powszechnš dezorientację. "Gdy się pytano pewnego oficera (rosyjskiego) - pisze Tymoteusz Lipiński - czy bardzo żałujecie cesarza, odpowiedział, że nielzia żałowat', bo jeszcze prikazu niet." Z woli warszawskiego wielkorzšdcy widmo jego zmarłego brata nadal zasiadało na tronie, nadal rzšdziło, odbierało hołdy poddanych i wydawało dekrety. Równoczeœnie jednak na rozkaz Belwederu okreœlano już z całš dokładnoœciš długoœć trenów żałobnych dla różnego kategorii dam polskich, u jubilerów sprzedawano pamištkowe pierœcionki z podobiznš nieboszczyka, a w teatrach warszawskich zawieszono wszelkie przedstawienia, co zdarzało się tylko w wypadkach wielkiej żałoby państwowej. Umotywowanie tego ostatniego zarzšdzenia było równie lakoniczne co zdumiewajšce: ogłoszono po prostu, że pracę teatrów przerywa się bez przyczyny. W salonach, kawiarniach i redakcjach przekazywano sobie po cichu informacje pochodzšce od osób majšcych takie czy inne powišzania z Belwederem bšdŸ Pałacem Namiestnikowskim. Opowiadano na przykład, że w jednej z gazet londyńskich ukazały się obszerne artykuły, imputujšce, że Aleksander umarł otruty i że Konstanty był w tę sprawę zamieszany. Zapewniano, że szef tutejszej tajnej służby zagranicznej cesarzewicza pułkownik żandarmerii Sass wyjechał już do Londynu, aby tym oszczerstwom przeciwdziałać. Inne wieœci przenikały od kurierów przybywajšcych z Petersburga. Za poœrednictwem strzegšcej ich dniem i nocš polskiej policji i żandarmerii dowiadywano się, że Konstanty żenišc się z Joannš Grudzińskš zrzekł się formalnie wszelkich praw do tronu na rzecz młodszego brata Mikołaja i że dokument z tym zrzeczeniem - przechowywany przez trzy lata u zaufanych osób - odczytano już w senacie, ale wielki ksišżę Mikołaj wzdraga się przejšć tron, póki Konstanty dobrowolnie i oficjalnie swej rezygnacji nie potwierdzi. Te wieœci wyjaœniały całkowicie dziwne zachowanie się Konstantego, ale na razie kršżyły tylko w formie plotek, więc nie dawano im pełnej wiary. Tym bardziej, iż z Belwederu dochodziły słuchy, że cesarzewicza od czasu do czasu - jak to formułował Niemcewicz - "zalatuje węch panowania". W parę tygodni po œmierci brata miał się nagle odezwać do jednego ze swoich polskich adiutantów: Quand tout est bien ordonne, regnier n'est pas chose difficile, aujourd'hui il ny'a pas un revers a changer, un bouton ajouter dans nos uniformes. (Kiedy wszystko jest ustalone, panować nie jest rzeczš trudnš; dziœ nie trzeba już zmieniać żadnych dystynkcji ani dodawać guzika do naszych mundurów). "Oto słowa - komentował tę plotkę Niemcewicz - uderzajšcym sposobem malujšce człowieka i wyobrażenia jego, na czym sztuka panowania polega". Wszystko to razem prowadziło do coraz większego zamieszania i niepokoju, potęgowanego jeszcze przez stale wzmagajšcy się terror policyjny i prowokacje Nowosilcowa. "Gęsta mgła podejrzenia otacza zawsze Belweder - martwił się Niemcewicz. - Lecz nic jasnego, pewnego prócz tego, że Konstanty w ustawicznych gniewach i niespokojnoœciach. Nieodstępny Kuruta zachorował niebezpiecznie, mówiš, że w malignie krzyczy ustawnie: Kiedy wy, duraki, panować nie chcecie, więc ja będę. I rozumie się być carem. Mohrenheim, sekretarz poufny księcia, w najgorszym humorze; wszystko dowodzi, iż musi się coœ dziać nadzwyczajnego. Nowosilcow nie przestaje powiększać trwogi, wskrzeszajšc mniemane sprzysiężenia swoje. Policja po 5.000 florenów na dzień na powiększenie szpiegów dostała. Rożnieckiemu to powierzono [...] Jakoż i w stolicy, i po prowincjach ustawne chwytanie nieszczęsnych i małych studentów, którzy z wrodzonš wiekowi swemu nieostrożnoœciš odważajš się [...] Rożniecki posłany był do Szaniawskiego z rozkazem, by wszystkie zagraniczne gazety, w których będzie wzmianka o œmierci Aleksandra, wydawanymi nie były [...] OdpowiedŸ na listy zrzekajšce się berła, przez w. ks. Michała przesłane, jeszcze nie przyszła; mówiš, że ksišżę ten dla gęstej kry na DŸwinie do czterech godzin był przytrzymanym. W takich odległoœciach, z takimi głowami, jakże długo przewlekajš się męki nasze. Tatiszczew, minister wojny, wysłał także gońca do Konstantego, składajšc mu hołd jako monarsze, donoszšc, że już mu wojsko przysięgło; jakoż i do Kuruty, szefa sztabu ksišżęcia, przysłał rozkaz, aby będšcemu pod wodzš jego wojsku litewskiemu i wołyńskiemu również poprzysišc rozkazał. Za odebraniem listów tych wielki ksišżę takim uniósł się gniewem, iż listy te w oczach kuriera podarł..." Ta paradoksalna sytuacja cišgnęła się do ostatniego dnia roku 1825. Smutny jak nigdy był ten dzień sylwestrowy. "Zamknięty teatr, ucichła muzyka, ustały wszelkie zgromadzenia - relacjonował warszawski kronikarz - każdy dom, każde drzwi otoczone podsłuchujšcymi. Strwożeni szepcš tylko między sobš, a gdy prawdzie zabroniony przystęp, natężone umysły w chwili tak krytycznej tysišce rojš sobie widma i baœnie. Tak się skończył rok ten, podług wszelkiego podobieństwa następny, ważne, byle, daj Boże, nie krwawsze wróżył nam zdarzenia". W chwili gdy kronikarz notował te słowa, kurierzy dyplomatyczni z Petersburga doręczali wielkiemu księciu Konstantemu z dawna oczekiwanš odpowiedŸ na jego ostateczne zrzeczenie się praw do korony, zawiadamiajšc go oficjalnie o wstšpieniu na tron wielkiego księcia Mikołaja. Następnego dnia dowiedzieli się o wszystkim mieszkańcy Królestwa. "Nowy Rok był posępny - czytamy w zapiskach Tymoteusza Lipińskiego - nie widać było tego ruchu, jaki zwykle tego dnia bywa. Namiestnik ani ministrowie powinszowań urzędowych nie przyjmowali. Przecież zagadka rozwišzana została - mamy za cesarza i króla Mikołaja I. Tegoż dnia W. Ksišżę przywoławszy jenerałów, uwiadomił ich o tem... Ale ten sam goniec z Petersburga przywiózł także wiadomoœć o krwawych zajœciach, które towarzyszyły wstšpieniu na tron nowego władcy. Z palcem na ustach odnotowuje w dzienniku te zatrważajšce wieœci Niemcewicz: "Pod najœciœlejszš tajemnicš dawnych czasów kolega (prawdopodobnie gen. Wincenty Krasiński - M.B.) zawierzył mi je. List Mikołaja I tak się zaczynał: Vous l'avez voulu, mon cher Constantin, je regne, mais Grand Dieu a quel prix! Le sang de mes sujets a coule" (Życzyłeœ sobie tego, mój drogi Konstanty, więc panuję, ale wielki Boże, za jakš cenę! Polała się krew moich poddanych). W dniach 4-6 stycznia 1826 gazety warszawskie po raz pierwszy ogłosiły znane już całej Europie szczegóły œmierci Aleksandra oraz manifest nowego cesarza-króla z załšczeniem tajnej korespondencji, wymienionej w latach 1820-1823 między Aleksandrem a Konstantym w sprawie zmiany następstwa tronu. Na wyraŸny rozkaz cesarzewicza w gazetach polskich pominięto jedynie drukowany już przedtem w prasie petersburskiej list z 14 stycznia 1822 roku, w którym - zakochany w Joannie Grudzińskiej - Konstanty na żšdanie cesarza złożył wysoce dla siebie upokarzajšce wyznanie "Nie majšc w sobie ni ducha, ni zdolnoœci, ni sił potrzebnych, abym na najwyższš godnoœć mógł kiedykolwiek być wzniesionym, chcšc na zawsze zapewnić byt Cesarstwa, proszę W.C.M., abyœ prawa moje przelał na kogo z kolei wypada". Aleksander zapewniał podobno Konstantego, że treœć tego listu nie będzie nigdy podana do wiadomoœci publicznej, ale Mikołaj nie odmówił sobie przyjemnoœci skompromitowania nie lubianego brata, tym bardziej że podane w liœcie przyczyny szczególnie przekonywujšco uzasadniały zmianę następstwa tronu wobec rosyjskich legitymistów i zagranicy. Polacy zwišzani z Belwederem opowiadajš, że Konstanty po przeczytaniu swego listu w gazecie petersburskiej omal nie uległ apopleksji. Miał zresztš po temu powody, gdyż prasa zagraniczna (m. in. paryski "Constotutionel"*, (* Założycielem tego pisma był najbliższy przyjaciel Józefa Sułkowskiego - Piotr Maleszewski.) który cesarz czytywał stale do poduszki) przedrukował natychmiast rewelacje petersburskie, opatrujšc je komentarzem oœmieszajšcym niedoszłego cara. Niedyskrecja Mikołaja mogła była doprowadzić do nieobliczalnych konsekwencji historycznych. Wynika to jasno z wiarygodnego œwiadectwa Ksawerego Korczak-Branickiego, wnuka niesławnej pamięci Franciszka Ksawerego hetmana targowiczanina, a syna Władysława Grzegorza, rosyjskiego generała i senatora. "W roku 1825, w chwili œmierci Aleksandra, moi rodzice zamieszkiwali w Warszawie w domu Gšsiorowskiego, póŸniejszym Hotelu Angielskim... - wspominał Ksawery Branicki w swoim pamiętniku. - Naprzeciw wznosił się pałac Brhlowski, rezydencja wielkiego księcia Konstantego. Przypominam sobie, że pewnego dnia kończyliœmy nasze œniadanie w kółku rodzinnym i ojciec mój w szlafroku palił fajkę, dopijajšc filiżankę kawy. Naraz wpada pułkownik Fanshawe, adiutant wielkiego księcia. Ze zmienionš twarzš pocišgnšł mego ojca do framugi okna i po zamianie kilku słów po cichu ojciec mój poszedł do swego pokoju, przywdział œpiesznie paradny mundur i pocałowawszy matkę mojš, bardzo przestraszonš, poszedł za swoim przyjacielem. Nie wrócił aż po upływie dwóch godzin, a po jego powrocie długa rozmowa miała miejsce pomiędzy rodzicami. Jakkolwiek byłem zupełnie dzieckiem, zrozumiałem jednakże, iż działo się coœ nadzwyczajnego, zwłaszcza kiedy w rozmowie ich, prowadzonej półgłosem, usłyszałem następujšce wyrazy: Może mnie kazać rozstrzelać, ale nigdy nie przyłożę ręki do tego, czego wymaga ode mnie. W cišgu dnia znów zjawił się pułkownik Fanshawe, ale z minš już mniej ponurš. I znów mój ojciec towarzyszył mu do pałacu Brhlowskiego, powróciwszy zaœ w chwili obiadu, uspokoił obawy matki, mówišc do niej: Na szczęœcie ta fantazja już mu przeszła, ale musiałem przejœć przez bardzo ciężkš próbę(r) Siedemnaœcie lat póŸniej wypadek zrzšdził, że w tymże samym mieszkaniu, gdzie w roku 1825 byłem œwiadkiem sceny, o której zachowałem przykre wspomnienia, stanšł ze mnš ojciec, wówczas wielki podczaszy dworu cesarskiego, w przejeŸdzie przez Warszawę, do wód niemieckich. Spytałem go co było powodem niepokoju mojej matki i wzburzenia, w którym jego samego widziałem przed laty. - >>Mój kochany Ksawery - odpowiedział mi - wystaw sobie, że kiedy Fanshawe zaprowadził mnie wówczas do wielkiego księcia, znalazłem Konstantego w napadzie gniewu; siny z pianš na ustach przelatywał goršczkowo przez pokój, rzucajšc przerażenie pomiędzy kilku œwiadków jego wœciekłoœci. Nasz naczelny dowódca sztabu jego, jenerał Kuruta, wciœnięty w kšt, trzšsł się wszystkimi członkami. Pułkownik Turno adiutant jego, stał na œrodku pokoju ze zmienionš twarzš... - Branicki - rzekł do mnie Konstanty... - odstšpiłem tron mojemu bratu Mikołajowi, ale nigdy nie upoważniłem go, aby mnie upokarzał przed œwiatem. Czytaj ten list do mojego brata, cesarza Aleksandra. Napisałem go tylko dla niego samego, a Mikołaj bez żadnego względu na mnie, brata starszego, podał go do wiadomoœci publicznej. - Wielki Ksišżę - dodał mój ojciec - dał mi do przeczytania swój list, w którym zrzekał się tronu... skoro skończyłem czytanie, Konstanty pod wpływem wzrastajšcego uniesienia zawiadomił mnie ledwie zrozumiałymi wyrazy, czego żšdał ode mnie: - Po tym, co się stało - zawołał - uważam się za zupełnie zwolnionego względem Mikołaja. Jutro odbieram Koronę. Ogłaszam manifest i będę miał pod rękš sto tysięcy doskonałego wojska: wojsko polskie i korpus Litewski. Co do ciebie, jenerale Branicki, pojedziesz do Dubna, głównej kwatery pierwszej dywizji korpusu Litewskiego. Jenerał Gogiel, który niš dowodzi, jest słaby i niepewny!... Ty go zastšpisz... Potem... Niech się dzieje wola boska!...<< Mój ojciec zwrócił wówczas uwagę wielkiego księcia, że Jego Ksišżęca Moœć dobrowolnie zrzekł się korony i że po œmierci cesarza Aleksandra poœpieszył bez najmniejszej goryczy potwierdzić zrzeczenie się. Usiłował mój ojciec przekonać go, że jeżeli ten list sekretny został podany do wiadomoœci publicznej, to nie w celu zapewne upokorzenia go, ale dla przyczyn politycznych, których niepodobna było w Warszawie ocenić w całej doniosłoœci. W końcu oœwiadczył Konstantemu stanowczo, że będšc dawniejszym adiutantem Aleksandra szanował go zanadto, nawet w grobie, aby przyłożyć rękę do tego, co uważał za bunt przeciw jego woli. Pułkownik Turno energicznie popierał zdanie ojca mego, podczas gdy Kuruta cišgle trzšsł się w swoim kšcie, a Fanshawe cišgle trzšsł się we łzach. Jednakże gniew wielkiego księcia nie uspokoił się wobec energicznej protestacji ojca mego: wracaj do siebie - rzekł rozkazujšcym tonem - i pomyœl, że niespełnienie mej woli naraża cię na rozstrzelanie! - Mój ojciec zakończył swoje opowiadanie w ten sposób: - Kiedy po raz drugi przybyłem do pałacu Brhlowskiego, scena zmieniła się. Konstanty rzucił mi się na szyję, uznajšc, że mój œmiały opór odwrócił go od spełnienia czynu, który byłby dla niego Ÿródłem wieczystych wyrzutów sumienia. Co się takiego stało? Oto Mikołaj przez umyœlnego kuriera wytłumaczył swoje postępowanie bratu i uspokoił go..." Tak więc: dzięki odmianie humoru cesarzewicza nie doszło do historycznej interwencji wojska polskiego i litewskiego w dynastyczne sprawy rosyjskie. Poza manifestem nowego cesarza gazety warszawskie - ku powszechnemu zdumieniu swoich czytelników - podały za prasš petersburskš doœć dokładny opis krwawo stłumionego buntu oddziałów wojskowych, które 26 grudnia (14 dekabra starego stylu) 1825 roku pod pretekstem złożenia już raz przysięgi Konstantemu odmówiły posłuszeństwa Mikołajowi. Wieœć o tragicznych zajœciach na placu senackim wywołała w Warszawie ogromne wrażenie. "Rzecz osobliwa i niepojęta dla nas - zdumiewał się Tymoteusz Lipiński - my, co przyzwyczajeni, aby przed nami tajono wypadki w odległych krainach zaszłe, zaburzenia itd., wyczytujemy opisanie powstania petersburskiego w naszych gazetach [...] Prywatne wieœci głoszš, że domagano się praw i konstytucji, o czem jednak nie ma wzmianki w pismach publicznych..." Ponure sensacje nie ograniczyły się do rewelacji o buncie petersburskim, w kilkanaœcie dni póŸniej dowiedziano się o powstaniu w pułku czernichowskim na Ukrainie oraz o odkryciu spisku oficerskiego w Korpusie Litewskim na BiałostocczyŸnie. Szerokim echem rozeszła się po Warszawie wiadomoœć o nagłym aresztowaniu popularnego oficera rosyjskiego, podpułkownika huzarów gwardii Michała Łunina, byłego adiutanta wielkiego księcia. Senator Nowosilcow, zaszczycony szczególnie łaskawym listem, zapewniajšcym go o pełnym zaufaniu nowego imperatora - przeżywał wielkie dni. Konsekwentny w swej nienawiœci do Polski, uważał jš już od dawna za gniazdo wszystkich sprzysiężeń i Ÿródło wszelakiego zła. Zdaniem "pana senatora" to od Polaków właœnie nauczyli się Rosjanie dšżeń konstytucyjnych i "rewolucyjnych zasad". Zdwajał więc wysiłki, aby zdobyć jak najwięcej dowodów na poparcie tych tez. W tropieniu tajnych sprzysiężeń sekundował mu dzielnie generał Rożniecki z całym aparatem policyjnym. Z raportów agenta Henryka Mackrotta wynika, że już w połowie stycznia 1826 roku tajna policja starała się ustalić powišzania między odkrytš w roku 1822 konspiracjš Łukasińskiego a petersburskim buntem dekabrystów. W raporcie z 17 stycznia agent Henryk Mackrott donosił m.in.: "Eks-pułkownik Sznayder, ten sam, który przyczynił się do aresztowania majora Łukasińskiego, twierdzi, że zamieszki w Petersburgu były dziełem sekty, noszšcej w Rosji nazwę Iluminatów, a na Wołyniu Czarnych Braci. Uważa on, że ta sekta miała zwišzki z polskimi Kosynierami. Dodaje, że członkami Kosynierów byli oprócz aresztowanych jeszcze pułkownik Pršdzyński z kwatermistrzostwa oraz pułkownik Kozakowski. Według Sznaydera członkami tej rewolucyjnej organizacji jest wielu oficerów rosyjskich stacjonujšcych w Warszawie". W dwa dni póŸniej szef biura œledczego uzupełnił swe informacje. "Warszawa, 19 stycznia 1826 r. Zgodnie z otrzymanym rozkazem zwrócono się do eks-pułkownika Sznaydera z zapytaniem o nazwiska rosyjskich oficerów członków sekty Łukasińskiego. Pytano również, czy nie figuruje wœród nich kapitan gwardii Żełtuchin. Sznayder powiedział, że w swoim czasie adwokat Szreder mówił mu, iż stacjonujšcy w Warszawie oficerowie rosyjskiej gwardii należš do sekty, ale nazwisk nie wymieniał. Prawdopodobnie będš to oficerowie gwardii wołyńskiej, gdyż z tymi przyjaŸnił się Łukasiński. Dodał też, że wielu oficerów rosyjskiej gwardii kirasjerów zerwało z nim (tzn. ze Sznaydrem) stosunki od czasu sprawy Łukasińskiego. O Żełtuchinie nie słyszał nic prócz tego, że przyjaŸni się z polskim podchoršżym nazwiskiem Wysocki..." W dziesięć dni póŸniej wypadki petersburskie odbiły się w Warszawie nowym echem. "Od dwóch niedziel - notuje w swoim dzienniku Niemcewicz - szukano tu jednego ze zbiegłych sprzysiężonych w Petersburgu, nazwiskiem Kchelbecker, gdy sam niebacznie wpadł w ręce moskiewskie, za paszportem służšcego, w odzieży jego. Z Petersburga aż tu szedł piechotš w największe mrozy. U rogatek pytał żołnierza Moskala o oficerów, o koszary. To dało podejrzenie. Przytrzymany, przyznał się, czym był. Zawieziono go do wielkiego księcia. Na widok połowu tego zaczšł wielki ksišżę skakać z radoœci. Ile Kchelbecker pokazał się nieostrożnym w tym, że dał się przytrzymać, tyle œmiałym i niezatrwożonym w odpowiedziach swoich wielkiemu księciu i Nowosilcowowi. Jest to człowiek dobrze urodzony, spokrewniony, œwiatły, biegły w literaturze. Okowano go w kajdany, wsadzono w kibitkę, ręce do niej przykuto i tak z oficerem i dwoma kozakami odesłano do Petersburga"*. (* W drukowanym tekœcie Pamiętników z lat 1820-1829 zdarzenie to figuruje pod datš 20 stycznia 1826 r., co jest niewštpliwie pomyłkš, gdyż ze wszystkich innych Ÿródeł wynika, że Kchelbeckera pochwycono 30 stycznia, a wywieziono go 1 lutego.) W taki sposób zakończyła się w Warszawie przygoda rewolucyjna jednego z najszlachetniejszych dekabrystów, barona Wilhelma Kchelbeckera, towarzysza młodzieńczych zabaw i nauki wielkich ksišżšt Mikołaja i Michała, popularnego Kuchli" z powieœci J. Tynianowa - ulubieńca salonów literackich Petersburga i Moskwy, przyjaciela Puszkina i Gribojedowa, autora wierszy oraz tragedii historycznej o carach Szujskich, którš póŸniej przepisywać mu będš w więzieniu polscy podchoršżowie z 1831 roku. Ale Warszawa nie miała czasu przejmować się dramatami spiskowców petersburskich. Dla mieszkańców Królestwa znacznie groŸniejszym i tragiczniejszym w skutkach okazało się powstanie w pułku czernichowskim, zorganizowane przez członków Towarzystwa Południowego na Ukrainie. Z tym sprzysiężeniem Polacy rzeczywiœcie mieli pewne powišzania. Wkrótce dowiedzieli się o tym wszyscy. Pierwszy cios uderzył w dom szczególnie bliski jednemu z bohaterów tej ksišżki - generałowi Tomaszowi Łubieńskiemu. 5 lutego Niemcewicz odnotował fakt, przeżyty głęboko przez całe towarzystwo warszawskie: "Rano o godzinie dziewištej pokazał się raptem u męczonej od dawna chorobš raka starej księżnej Jabłonowskiej p. Nowosilcow z Lubowidzkim dla przetrzšœnięcia papierów nieprzytomnego (nieobecnego - M.B.) syna jej, księcia Antoniego Jabłonowskiego. Łatwo sobie wystawić można pomieszanie i przestrach chorej. Nowosilcow powiedział, że to czyni z rozkazu z Petersburga, podobniej, że z tutejszego. Nie znaleziono w papierach nic prócz korespondencji o mškę i zboże, lecz co za gwałt przy zaprzysiężeniu tak uroczystym konstytucji. Kto wie, jeœli ks. Antoni Jabłonowski, będšcy teraz na Wołyniu, przytrzymanym nie został..." W dwa tygodnie póŸniej pamiętnikarz miał już pewnoœć, że nie pomylił się w swoich przewidywaniach. "Schwytane u najpierwszego ze sprzysiężonych, niejakiego Pestela, w Kijowskiem papiery pokazały, że niektórym Polakom sprzysiężenie Moskali było powierzonym - pisał 20 lutego. - Porwano więc Księcia Jabłonowskiego, Olizara, Moszyńskiego, Wierzbickiego [...] Chodkiewicza i zawieziono do Petersburga. Tam twierdzš, że Antoni Jabłonowski wszystko, co wiedział, podał na piœmie, a co wstydniej, wielu nawet i tutejszych wojskowych wymienił i na sztych wydał. Dziœ więc, gdyœmy się najmniej spodziewali tego, zaczęto szeptać po mieœcie, że przywieziono w nocy więŸniów z Petersburga i że komitet jakiœ sekretny u Nowosilcowa zebrany był..." Generał Łubieński w trzy dni po rewizji u księżnej Teodory zdecydował się powiadomić o tym wydarzeniu przebywajšcego w Krakowie ojca. O stanie ducha, w jakim pan Tomasz musiał się wówczas znajdować, œwiadczy najlepiej styl jego listu, pozbawiony zwykłej rzeczowoœci - pełen niedomówień i niejasnoœci, unikajšcy nazywania po imieniu osób i zdarzeń, przetykany wiernopoddańczymi deklaracjami na użytek ewentualnych cenzorów. "Warszawa, 8 lutego 1826 Drogi Ojcze. Nieszczęœliwe wypadki sšsiadów, aż do współzwišzków naszych, jak powiadajš, zasięgajš. Głoszš tu albowiem, że już kilku przytrzymano i do stolicy odesłano. Jakkolwiek przekonany jestem, że się ich niewinnoœć okaże, że się przekonajš, że jeżeli nam zarzucano niejakie wady, posiadamy także istotne zalety; niespokojnoœć, troskliwoœć osób interesowanych nie może nie zasmucać; cierpienia albowiem ze strony serca jakkolwiek nie sš oparte na rozumowaniu, zawsze jednak sš cierpieniami i niepodobna ich nie dzielić, tym bardziej kiedy ich doznajš osoby, z którymi nas wišżš dawne zwišzki i kiedy osłabione cišgłymi i bezprzestannymi cierpieniami, już tylko chwilowo na tym bawiš œwiecie (to odnosiło się niewštpliwie do księżnej Jabłonowskiej - M.B.). Jeżeli jednak były takie osoby, które należały do zaburzeń zbrodniczych naszych sšsiadów, jeżeli z drugiej strony niegodziwa zawiœć rzuciła na nich tę potwarz, jakże za to przed Bogiem odpowiedzš. Przekonany albowiem jestem, że w postępowaniu publicznym, we wszystkich działaniach politycznych, toż samo jest co i w życiu prywatnym, i jak to mówiš, małe parta idš do czarta, to jest, że dobre z dobrego tylko wyniknšć może i że dobre narodu postępowanie tak sobie u Boga może zasłużyć na Dobrodziejstwa, jak postępowanie osobiste. Cała więc podług mnie nadzieja dla naszego kraju, w dobrym, wiernym, i przykładnym naszym postępowaniu. Zaszczepujmy, pielęgnujmy cnoty domowe, a natenczas z nich wypłynš i publiczne, które potem jednajšc nam serca Możnowładców okażš potrzebę istnienia narodu tchnšcego takimi zasadami..." List Tomasza Łubieńskiego włšcza nas znowu w główny nurt ksišżki, poœwięconej losom byłych szwoleżerów napoleońskich. Zanim jednak pochłonš nas całkowicie sprawy rodzinne, towarzyskie i zawodowe Łubieńskich i Krasińskich (o życiu prywatnym Walentego Zwierkowskiego w tym okresie niewiele niestety da się powiedzieć), chciałbym wyjaœnić pokrótce zwišzek przyczynowy między zebraniem założycielskim tajnego Towarzystwa Patriotycznego (zwanego poczštkowo także Zwišzkiem Kosynierów) z maja 1821 r. - a dramatycznymi wypadkami, które zapoczštkować miała dla Warszawy przeprowadzona w lutym roku 1826 rewizja u starej księżnej Jabłonowskiej. Trzeba więc jeszcze raz wrócić do zdarzeń sprzed pięciu lat. II W niespełna cztery miesišce po historycznym zebraniu - na Bielanach - w sierpniu 1821 roku - policja zdobyła pierwsze informacje o istnieniu "sprzysiężenia Łukasińskiego"*. (* Wiadomoœci historyczne, wykorzystane w tym podrozdziale czerpię przede wszystkim z fundamentalnego dzieła Szymona Askenazego pt. Łukasiński oraz z wydanej w roku 1970 pracy Hanny Dylšgowej O Towarzystwie Patriotycznym i Sšdzie Sejmowym. Niezwykle cennym Ÿródłem jest także pamiętnik samego Łukasińskiego, wydany w całoœci po raz pierwszy w roku 1960, w znakomitym opracowaniu profesora Rafała Gerbera. Nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że prawydanie tego wstrzšsajšcego dokumentu nie wywołało żadnego echa wœród recenzentów i wskutek tego przeszło prawie nie zauważone przez czytelników. Pamiętam, jak zdumiał się i zainteresował Julian Przyboœ - a należy on do nielicznych literatów naprawdę oczytanych w historii - kiedy na tydzień przed Jego œmierciš powiedziałem Mu w Oborach, że istnieje autentyczny pamiętnik Łukasińskiego i że ogłoszono go u nas przed paru laty w ksišżce. Niestety, pracy profesora Gerbera nie zdšżyłem już Przybosiowi doręczyć.) Donosicielem okazał się członek nie istniejšcego już wtedy Wolnomularstwa Narodowego, były pułkownik Augustyn Sznayder - dawny dowódca Łukasińskiego i Machnickiego z kampanii 1809 r. Ten stary żołnierz koœciuszkowski i legionista, obnoszšcy się ze swymi "jakobińskimi" poglšdami, był kreaturš wyjštkowo szubrawš. Łukasiński w swoich póŸniejszych zeznaniach nazwie go "starym rabusiem, chcšcym skorzystać z zamieszania". W roku 1821 nie osšdzano go jeszcze tak surowo, ale już wówczas nie cieszył się chyba szczególnym zaufaniem swoich dawnych subalternów. Jednakże kontakty ze Sznaydrem były dla Towarzystwa Patriotycznego cenne ze względów na jego niemiecko-mieszczańskie pochodzenie, umożliwiajšce mu nawišzywanie bliższych stosunków ze œrodowiskiem rzemieœlniczym. Zwłaszcza adwokat Szreder, jeden z najbliższych współpracowników Łukasińskiego, pilnie zabiegał o rozszerzenie wpływów Towarzystwa na sfery rzemieœlnicze i o wykorzystanie w tym celu pułkownika Sznaydra. Nie wtajemniczajšc tedy Sznaydra w fakt powstania drugiego sprzysiężenia, zaproponowano mu zorganizowanie wœród znajomych rzemieœlników "gminy" na zasadach Wolnomularstwa Narodowego. Doręczono mu też kopię rozdziału o gminach z opracowanego przez Łukasińskiego statutu nowego Towarzystwa. Była to oczywiœcie ogromna nieostrożnoœć, ale podobne nieostrożnoœci zdarzały się także - jak wiemy z historii - konspiratorom bardziej doœwiadczonym niż Łukasiński i jego towarzysze. A zresztš podwładni Sznaydra z I. pułku piechoty galicyjsko-francuskiej (adwokat Szreder również do nich należał) mogli, z tych czy innych względów, nie zachwycać się swoim dawnym pułkownikiem, lecz trudno im było przypuœcić, że okaże się on zwykłym donosicielem. Tymczasem dla Sznaydra - zagrożonego wówczas sprawš kryminalnš o bigamię i sfałszowanie dokumentów osobistych, nękanego w zwišzku z tym cišgłymi przesłuchaniami policyjnymi - misja, zlecona mu przez Szredera, stała się wymarzonš sposobnoœciš do "zrehabilitowania się" wobec władz. Nie namyœlajšc się długo, doniósł o "konspiracji majora Łukasińskiego" szefowi biura œledczego Henrykowi Mackrottowi i przekazał mu powierzony sobie dokument. Mackrott poinformował o wszystkim Belweder. Wielki ksišżę-cesarzewicz, zazwyczaj podejrzliwy i lękajšcy się jak diabła wszelkiej polityki w wojsku, tym razem odniósł się do policyjnych rewelacji powœcišgliwie i nieufnie. Meldunek Mackrotta nadszedł nie w porę. Konstanty przygotowywał się właœnie do ostatecznej rezygnacji z praw do tronu rosyjskiego i spodziewał się uzyskać w zamian za to od Aleksandra udzielnš władzę w Królestwie i na Litwie. W tej sytuacji byłoby mu bardzo nie na rękę ujawniać przed cesarskim bratem sprawę mogšcš rzucić cień na lojalnoœć wojska polskiego, zwłaszcza że chodziło o oficera warszawskiego pułku czwartaków, których cesarz-król szczególnie lubił i uważał za wzorowych żołnierzy. Poza tym Konstanty nie był pewny, czy cały donos Sznaydra wraz z dostarczonym przez niego dokumentem nie jest po prostu prowokacjš Nowosilcowa. Apollo Belwederski zdradzał często cechy psychopatyczne, lecz głupcem nie był. Wysoko oceniał zasługi "pana senatora" dla cesarstwa i dynastii, ale wiedział o nim doœć, by nie darzyć go pełnym zaufaniem. Znał uparte dšżenie Nowosilcowa do zniweczenia autonomii Królestwa. Wiedział, że komisarz cesarski wyolbrzymiał dla swoich celów najdrobniejsze objawy niezadowolenia ze strony Polaków, że wymyœlał nie istniejšce spiski, że sztucznie starał się podniecać "nienawiœć między Polakami a Ruskimi", że z jego to poœredniej inspiracji zdarzało się, że kaprale rosyjscy, prowadzšc przez Warszawę skutego w dyby szeregowca polskiego, namawiali go, by się zatrzymywał po ulicach i pobudzał lud do litoœci nad sobš i skruszenia "kajdan jego..." - że krótko mówišc, pan senator robił wszystko, by sprowokować zamieszanie w mieœcie czy nawet bunt wojskowy - i móc póŸniej straszyć nim imperatora, aż upragniony cel - starcie z mapy konstytucyjnego Królestwa Polskiego - zostanie osišgnięty. Wiedział również Konstanty, że komisarz cesarski mógł sobie pozwolić na tak rozległš i wielostronnš działalnoœć prowokatorskš, ponieważ poza własnš policjš, kierowanš przez osławionego Leona de Baykowa ("Vivat Bajkow, Nowosilcow, bicze tajnych klubów...") miał jeszcze do dyspozycji dwóch oddanych sobie szczerze, choć nie bezinteresownie, współpracowników z zewnštrz: generała jazdy Aleksandra Rożnieckiego - szefa podlegajšcej wielkiemu księciu Wyższej Wojennej Sekretnej Policji oraz wiceprezydenta Warszawy Mateusza Lubowidzkiego-naczelnika Policji Municypalnej, zależnej służbowo od namiestnika Zajšczka (z inicjatywy Nowosilcowa w sierpniu roku 1821 rozproszone służby policyjne połšczono w jedno Centralne Biuro Policji, którego kierownictwo objšł Rożniecki). Chcšc się zabezpieczyć przed spółkš Nowosilcow-Rożniecki Konstanty stworzył sobie wewnštrz Wyższej Wojennej Sekretnej Policji (oczywiœcie bez wiedzy jej bezpoœredniego szefa) odrębnš, œciœle zakonspirowanš i opłacanš ze swoich prywatnych funduszów, tzw. Najtajniejszš Kontrpolicję Osobistš. Głównym celem podwójnie tajnej kontrpolicji był nadzór nad Nowosilcowem, Rożnieckim i Lubowidzkim: "œledzenie ich nadużyć prywatnych i służbowych, sprawdzanie dostarczanej przez nich roboty donosicielskiej, odgarnięcie z niej plew treœci bšdŸ prowokatorskiej, bšdŸ rozmyœlnie sfałszowanej, wykrycie własnych ich ubocznych intencyj i widoków osobistych i politycznych". Do swojej kontrpolicji cesarzewicz wcišgnšł najwytrawniejszych agentów tajnej policji państwowej, którzy występowali odtšd w charakterze podwójnym: jako podwładni generała Rożnieckiego i jako jego nadzorcy. Jednym z tych podwójnie tajnych agentów był właœnie Henryk Mackrott, który przekazał wielkiemu księciu pierwszy donos na konspirację patriotycznš majora Łukasińskiego. Powoływałem się już parokrotnie w tej opowieœci na raporty szpiegowskie Mackrotta, przechowywane w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie i będę to czynił jeszcze wiele razy - trzeba więc powiedzieć kilka słów o ich autorze, zwłaszcza że stanowił on w swoim rodzaju prawdziwy fenomen. Henryk Mackrott był szpiegiem z urodzenia i z naturalnych skłonnoœci, miał - jak się to mówi - szpiegostwo we krwi. Jego ojciec, fryzjer warszawski, Tobiasz Mackrott, wywodzšcy się chyba od jakichœ osiadłych w Polsce Austriaków albo Szkotów, był naczelnym konfidentem jeszcze... przy generale Igelstr"mie, i wiosnš roku 1794 wkładał zapewne wiele rzetelnego wysiłku w tropienie organizatorów insurekcji koœciuszkowskiej. PóŸniej wysługiwał się kolejno różnym innym tajnym policjom, aż ostatecznie po stworzeniu Królestwa, urzšdził się jako fryzjer i perukarz Teatru Narodowego, a zarazem osobisty informator wielkiego księcia-cesarzewicza. Syn wczeœnie poszedł w œlady ojca - nie jako fryzjer, lecz jako carski policjant. Wstšpił do tajnej policji w wieku szkolnym, jeszcze za naczelnictwa byłego szwoleżera Vandernoota, i rozpoczšł karierę od denuncjowania kolegów - najpierw w warszawskiej szkole pijarów - na wydziale medycznym Uniwersytetu Warszawskiego (w raporcie z 25 marca 1819 roku, donoszšc o tajnym zebraniu studentów, w którym uczestniczył jako prowokator, Henryk Mackrott chwalił się, że koledzy wybrali go "jako najmuzykalniejszego" do odœpiewania w imieniu zebranych rewolucyjnej pieœni, skierowanej przeciwko tyranom i szpiegom). Inteligencja, dokładnoœć informacyjna i umiejętnoœć dobierania sobie odpowiednich konfidentów z różnych œrodowisk społecznych - zapewniły Mackrottowi szybkš karierę. W roku 1821 był już szefem samodzielnego biura œledczego w sekretnej policji Rożnieckiego, a zarazem asem kontrpolicji Konstantego. Za swš wieloletniš działalnoœć na szkodę narodu polskiego Henryk Mackrott poniósł w czasie powstania zasłużonš karę: powieszono go na ulicznej latarni. Ale w wiele lat po œmierci tego najniebezpieczniejszego szpicla warszawskiego, przedziwny paradoks historii na nowo powołał go do życia - w zupełnie odmiennej postaci. Jak już wspomniałem, w zbiorach archiwalnych dochowało się do naszych dni kilkadziesišt tomów raportów, składanych przez Mackrotta wielkiemu księciu. Codziennie w cišgu kilkunastu lat na wytwornych różowych arkusikach, pięknym kaligraficznym pismem w poprawnej na ogół francuszczyŸnie - główny agent Konstantego przekazywał swemu panu najrozmaitsze sprawy z życia stolicy, zbierane przez gromadę konfidentów po ulicach, parkach publicznych, koszarach wojskowych, teatrach, urzędach, salonach literackich i najobskurniejszych szynkach. Zasadniczym celem tej działalnoœci szpiegowskiej było zabezpieczenie i umocnienie władzy carskiego wielkorzšdcy w Warszawie. Przeważna częœć donosów Mackrotta godziła w ludzi uczciwych i szlachetnych, powodowała dla nich przykre konsekwencje, wtršcała ich nieraz w straszne nieszczęœcia; ocena wydarzeń zawarta w raportach Mackrotta, była z gruntu sprzeczna z sšdami patriotycznej opinii polskiej i wyrzšdzała szkody polskiej społecznoœci. Ale w perspektywie czasu wszystko to uległo jednemu z tych czarodziejskich przeobrażeń, jakie na ogół zdarzajš się tylko w bajkach. To, co Mackrott pisał przeciwko Warszawie i jej najlepszym obywatelom - dzięki obiektywnej doskonałoœci jego rzemiosła stało się po stu latach œwiadectwem niezniszczalnej żywotnoœci stolicy Królestwa, jej patriotyzmu i niezasłużonych cierpień. Lud warszawski sprawiedliwie wywarł zemstę na znienawidzonym szpiegu, ale gwoli sprawiedliwoœci trzeba także przyznać, że dziœ nie sposób pisać o tamtych czasach bez znajomoœci raportów Henryka Mackrotta *. (* Częœć raportów H. Mackrotta w przekładzie Karoliny Beylin z ksišżki Tajemnice Warszawy Warszawa PIW 1957, pozostałe przetłumaczone zostały bezpoœrednio z francuskich oryginałów, przetrwałych w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie.) Po odebraniu meldunku w sprawie Łukasińskiego wielki ksišżę Konstanty nakazał agentowi swej kontrpolicji zachowanie wszystkiego w absolutnej tajemnicy przed Rożnieckim. Zabezpieczywszy się w ten sposób od ingerencji Nowosilcowa, postanowił całš rzecz załatwić w trybie czysto wojskowym. Ponieważ Sznayder w swoim donosie wymienił wœród spiskowców kapitana Tomasza Skrobeckiego - adiutanta pełnišcego obowišzki ministra wojny, generała Maurycego Haukego - wielki ksišżę polecił Haukemu, aby w sposób jak najbardziej dyskretny skłonił swego adiutanta do napisania dokładnego sprawozdania o konspiracji Łukasińskiego. Skrobecki rozkaz wykonał, ale że należał tylko do Wolnomularstwa Narodowego, a o drugim tajnym zwišzku w ogóle nie wiedział - więc sprawie w niczym nie zaszkodził. Przeciwnie - dopomógł, gdyż zawiadomił o wszystkim dawnych zwierzchników z masońskiej konspiracji, dzięki czemu Łukasiński był już odpowiednio nastawiony psychicznie, kiedy w parę tygodni póŸniej - również za poœrednictwem generała Haukego - jego też "poproszono" najpierw o napisanie sprawozdania, a póŸniej o osobiste stawienie się w Belwederze na rozmowę z wielkim księciem - wodzem naczelnym. "Audyencja miała charakter œciœle poufny - pisze Askenazy - usunięty został nawet Kuruta i najzaufansi generałowie rosyjscy; oprócz W. Księcia i Łukasińskiego obecny był tylko jeden Hauke. Co między tymi dwoma osobliwszymi interlokutorami: W. Księciem Cesarzewiczem a majorem-naczelnikiem zwišzku tajnego polskiego, przy milczšcym jak posšg Haukem, było wtedy mówione na tej audyencji w Belwederze w gabinecie Konstantego, tego stwierdzić dosłownie we wszystkich szczegółach nie ma sposobu... Tyle pewna, że Łukasiński wezwany był do tłumaczenia się nie tyle jako winowajca, ile raczej jako przyjaciel. Cesarzewicz przemawiał z pozornš względnoœciš i zaufaniem. Łukasiński odpowiadał z ostrożnš rozwagš..." Ostatecznie nie ma się co dziwić, że w takiej właœnie atmosferze odbyło się to spotkanie. Przynależnoœć do masonerii nie była jeszcze wtedy zabroniona, a dekret namiestnika Zajšczka, zakazujšcy należenia do jakichkolwiek stowarzyszeń tajnych został ogłoszony w "Dzienniku Praw" dopiero 16 grudnia 1821 roku - a więc w trzy miesišce po rozmowie. Z póŸniejszych zeznań Łukasińskiego i z jego więziennych zapisków wynika, że wielki ksišżę "traktował (w rozmowie) Wolnomularstwo Narodowe jako rzecz sobie i Aleksandrowi od dawna znanš i bynajmniej nie karygodnš", ale równoczeœnie z naciskiem twierdził, że trzeba z nim raz na zawsze skończyć i że nikt, nawet cesarz, nie powinien się dowiedzieć "o jego przedłużonym trwaniu". Starał się też z Łukasińskiego wydobyć, czy z Wolnomularstwa Narodowego nie wyłoniła się przypadkiem jakaœ "nowa niezawisła formacya zwišzkowa", udzielajšc mu przy tym "wynurzeń daleko idšcych oraz zapewnień zupełnej bezkarnoœci dla ogółu zwišzkowców". W prawie pół wieku po tej audiencji - po czterdziestu latach cierpień więziennych, przerastajšcych ludzkš wyobraŸnię, Łukasiński wspominał w swoim szlisselburskim pamiętniku rozmowę z cesarzewiczem i jej wszystkie póŸniejsze konsekwencje: "Nie mogšc otrzymać, że to Towarzystwo jest polityczne, w. ks. Konstanty zakończył tym, że on nie dozwoli, żeby to doszło do cesarza (który by mu tego nie przebaczył, najwięcej dlatego, że to działo się w wojsku) pod tym jednak warunkiem, ażeby ten zwišzek był rozpuszczony, dodał przy tym, że będzie miał baczne oko... Major Łukasiński nadto dobrze znał wielkiego księcia Konstantego i domyœlał się przyczyny takiego pobłażania*, (* Łukasiński przypuszczał, że Konstanty nie chce rozdmuchiwać sprawy ze względu na ówczesnš obecnoœć w Warszawie trojga osób z rodziny cesarskiej: wielkiego księcia Mikołaja z małżonkš i wielkiego księcia Michała.) Pewnym będšc, że w swoim czasie będzie surowo ukarany, lecz nie widzšc żadnego sposobu do uniknięcia swego losu, oczekiwał spełnienia jego z rezygnacjš..." Nie kazano mu czekać długo; w trzy miesišce po rozmowie w Belwederze poddany został nowej próbie: "W. ks. Konstanty, chcšc przyzwyczaić wojskowych do œlepego posłuszeństwa, dyktował sšdom wojennym wyroki, jakie powinni dawać nawet przeciwko prostym żołnierzom, dlatego tylko, żeby wola jego była szanowana - czytamy w pamiętniku szlisselburskim. - Tak więc wkrótce po tej rozmowie Łukasińskiego z w. ks. Konstantym wyznaczony został sšd wojenny pod prezydencjš generała Żymirskiego, złożony z 6 członków (w których liczbie był rzeczony major Łukasiński) dla osšdzenia majora na placu Zamoœcia z dwoma adiutantami. Kiedy decyzja już jednomyœlnie została przyjęta i podpisana i wyrok prawie napisany gen. Żymirski przywołany przez w. ks. Konstantego powróciwszy oœwiadczył: że w. ks. Konstanty niedowolny (po przeszło trzydziestoletnim oderwaniu Łukasińskiego od kraju jego język roił się od jaskrawych błędów i zniekształceń - M.B.) przeznaczonš karš dla majora Gołaszewskiego i żšda, ażeby była zamieniona takš, jakš mu w. ks. Konstanty wskazał, i zakończył: wybierajcie - trzymać się prawa lub woli w. ks. Konstantego; 5 członków przyjęli rozkaz. Major Łukasiński został przy dawnej decyzji, generał Żymirski ostatni przyłšczył się do niego. W. ks. Konstanty odebrawszy rzeczony wyrok i widzšc, że ten, który już był winnym i który powinien był zgładzić swoje przewinienie uległoœciš, odważył się jeszcze zasłużyć nowš niełaskę, nie posiadał się w gniewie. Naprzód z całš wœciekłoœciš napadł na gen. Żymirskiego, który wytrzymał tę burzę z zimnš krwiš. Nie tak zimno przyjšł podobnš burzę pułkownik Bogusławski, dowódca 4. pułku liniowego (w którym służył major Łukasiński), wymówki i wyrzuty sypały się jak grad: Ty mnie dobrze mówiłeœ o majorze Łukasińskim, a teraz widzisz, co to jest za człowiek. Nie dosyć, że tajnie gotuje bunty, ale nawet otwarcie odmawia mnie posłuszeństwa. Nieszczęsny pułkownik, odważny na polu bitwy, lecz bojaŸliwy w obecnoœci w. księcia, przestraszony, zaledwie miał tyle sił, że wyszedł z gabinetu, a potem osłabionego zanieœli oficerowie do powozu..." Kara za nieposłuszeństwo spadła na niezależnego sędziego bezpoœrednio po procesie. W rozkazie dziennym wodza naczelnego z 8 grudnia 1 821 roku ogłoszono, że "przechodzi na reformę z pułku 4 liniowego major Łukasiński". Przejœcie na reformę - które za czasów napoleońskich było rodzajem honorowej emerytury - w rękach Konstantego stało się wymarzonym œrodkiem do pozbywania się ze służby czynnej niewygodnych oficerów z obniżaniem im o połowę żołdu i przymusowym kierowaniem do okreœlonych garnizonów prowincjonalnych. "Rozkaz ten spadł na Łukasińskiego znienacka - pisze Askenazy. - Wzięto go tak, jak stał tegoż dnia, i odesłano do Krasnegostawu, nie pozwalajšc mu ani uporzšdkować mieszkania, ani nawet zabrać rzeczy, chodziło bowiem o to, aby nie mógł zabezpieczyć swych papierów, na które szykowano już wyprawę, ledwie zdšżył uprzedzić jednego ze zwišzkowców, porucznika Ant. Tarnowskiego, płatnika 4 pułku, i prosić go o zaopiekowanie się mieszkaniem..." W kilka dni póŸniej tenże Tarnowski pisał do Krasnegostawu, że "wszystkie papiery kazał zabrać [...] a zaœ niegodne zabrania popalił" oraz że "Machnicki [...] dosyć zdrów jest". W Krasnymstawie stał wówczas sztab drugiej brygady ułanów, dowodzonej przez generała Adama księcia Wirtemberskiego, syna nieszczęœliwej księżnej Marii z Czartoryskich - towarzyszki karlsbardzkich spacerów Tomasza Łukasińskiego (warto przy okazji przypomnieć, że w roku 1818 drugš brygadš ułanów dowodził sławny pułkownik Jan Leon Hipolit Kozietulski). Garnizon krasnostawski nadawał się w sam raz na miejsce pobytu dla "buntowników". Major na reformie Łukasiński pozornie korzystał na swym zesłaniu z pełnej wolnoœci osobistej, lecz były to tylko pozory, gdyż Konstanty polecił dowódcy brygady roztoczyć nad nim "specjalny nadzór", co ze względu na okreœlone powišzania młodego księcia-generała i jego nie skrywanš niechęć do Polaków - było jednoznaczne z poddaniem najbaczniejszej kontroli każdego kroku Łukasińskiego i stawiało go w sytuacji niemal internowanego (po wybuchu powstania nazwisko generała brygady Adama księcia Wirtemberskiego, "odrodnego wnuka starych ksišżšt z Puław", odnaleziono na "liœcie alfabetycznej osób należšcych do tajnej policyi rzšdu zeszłego"). Ale ani oderwanie od towarzyszy, ani szykany Wirtemberga nie zdołały naruszyć duchowej równowagi naczelnika konspiracji. Już z Krasnegostawu pisał do swego szwagra i współspiskowca Wierzbołowicza: "Powiem tylko [...] że mi to wszystko, co się mojej tylko tycze osoby, tak jest obojętne, że zdaje mi się nawet godne zastanowienia; wreszcie nie jest czas po temu; trzeba więc oddać się przeznaczeniu i być zupełnie spokojnym..." W chwili kiedy zaskoczył go rozkaz przejœcia na reformę i wyniesienie się z Warszawy, Łukasiński mieszkał na pierwszym piętrze domu czynszowego oznaczonego numerem 4/1885 przy ulicy Przyrynek na Nowym Mieœcie. Dowiedziałem się o tym - jak i o innych szczegółach z jego życia - przed laty, kiedy jeszcze jako student przebijałem się po raz pierwszy przez gšszcz materiałów biograficznych, zawartych w pomnikowej monografii Szymona Askenazego. Aura miejsc, zwišzanych z interesujšcymi mnie osobami i zdarzeniami historycznymi, zawsze działała magicznie na mojš wyobraŸnię. Idšc więc za wskazówkami Askenazego, odnalazłem ostatniš siedzibę warszawskš majora-spiskowca; starš kamieniczkę w pobliżu Rynku Nowomiejskiego - nie przebudowywanš chyba od XVIII wieku. Miałem wielkš ochotę na zwiedzenie dawnych pokojów Łukasińskiego, ale że dom zajmowało schronisko dla starych kobiet pod jakimœ œwiętym wezwaniem, nie chciałem zakłócać im spokoju i ograniczyłem się tylko do odnalezienia (na wyczucie) dwóch historycznych okien na pierwszym piętrze. Zdziwiło mnie, że na kamieniczce nie było żadnej pamištkowej tablicy. Dom stał przecież w mieœcie, gdzie jak narodowe œwięto obchodzono każdš premierę Kordiana czy Nocy Listopadowej, a ludzie obcišżeni obowišzkiem popularyzacji wybitnych postaci historycznych musieli chyba wiedzieć, że zdarzenia upamiętnione w owych sławnych dramatach miały swe pierwotne Ÿródło w działaniach skromnego lokatora na Przyrynku. Ale cóż: twórca Wolnomularstwa Narodowego i pierwszy faktyczny naczelnik Towarzystwa Patriotycznego nie należał do postaci historycznych, mogšcych liczyć na łatwš i szerokš popularnoœć u potomnych. Po raz drugi wybrałem się na ulicę Przyrynek z wizytš do Łukasińskiego przed paru laty - bezpoœrednio po przeczytaniu jego Pamiętnika, ogłoszonego przez profesora R. Gerbera. Dzieło Askenazego wzbudziło we mnie zainteresowanie osobš i działalnoœciš Łukasińskiego - Pamiętnik wstrzšsnšł mnš do głębi. Byłem w tym czasie szczególnie uwrażliwiony na lektury tego rodzaju, gdyż kończyłem właœnie pracę nad smutnym epilogiem ksišżki Kozietulski i inni. Uprzytomniłem sobie, że to przecież zaledwie w dziesięć miesięcy po œmierci pułkownika Kozietulskiego major Walerian Łukasiński wyszedł po raz ostatni z domu na Przyrynku, aby wkrótce potem rozpoczšć swš martyrologię - tak niezwykłš i przerażajšcš (nawet w skali polskich doœwiadczeń), że gdyby jej podmiotem był głosiciel prawd nie politycznych, lecz religijnych - to zaliczono by go może w poczet œwiętych męczenników. Historycznej kamieniczki na Przyrynku już nie zastałem. Wytrzymała wiele wojen, ale ostatniej się nie oparła. Zamiast starego domu - opatrzona tym samym numerem 4 - stoi tam teraz luksusowa willa, tak elegancka i nowoczesna, że najgorętszy nawet czciciel Łukasińskiego nie odważyłby się zabiegać o umieszczenie na tym architektonicznym cacku tablicy poœwięconej pamięci skromnego majora piechoty. Ale w uliczce Przyrynek, pomimo gruntownej powojennej przebudowy, przetrwało coœ z atmosfery tamtych czasów. Przede wszystkim ocalały z pożarów wojny i powstania stare mury koœcioła Nawiedzenia Najœwiętszej Marii Panny, w którego podziemiach w roku 1944 zginęła od bomb większoœć staruszek z kamieniczki nr 4 i obok którego w latach 1818-1821 przechodzić musiał co najmniej dwa razy dziennie major Walerian Łukasiński. Założyciel Wolnomularstwa Narodowego nie miał jeszcze wtedy brody ani kajdan na rękach - atrybutów nieodłšcznie kojarzšcych się z jego osobš, dzięki alegorycznej litografii Kurowskiego, reprodukowanej od pół wieku w szkolnych podręcznikach historii. Był raczej taki, jak na swojej drugiej mniej efektownej podobiŸnie, którš kazał kiedyœ namalować dla kochanej kobiety, ale która pomimo tego romantycznego przeznaczenia wcale nie sprawia wrażenia pochlebionej. Podparty wysokim oficerskim kołnierzem, jak usztywniaczem ortopedycznym, z nieporzšdnymi kosmykami włosów, opadajšcymi na czoło intelektualisty, z wyrazem gorzkiej zadumy w oczach i całej twarzy - a przy tym bardzo jakiœ zwyczajny, nie wyróżniajšcy się niczym szczególnym, trudny do zapamiętania - Łukasiński z tego portretu stanowi najskrajniejsze przeciwieństwo junackich "konnych bohaterów" z kręgu szwoleżerskiego. Tak pewnie wyglšdał, kiedy przy swoim biurku na pierwszym piętrze nie istniejšcej już kamieniczki pisał gęsim piórem ustawę o Towarzystwie Patriotycznym, kiedy odbierał mało pocieszajšce meldunki od emisariuszy "gmin" z różnych stron kraju, kiedy w chwilach przedwieczornego wytchnienia - obserwowany z ukrycia przez ludzi Mackrotta - wpatrywał się w zamyœleniu w osnute leciutkš, różowawš mgiełkš szare wody Wisły. Jestem przekonany, że obraz tej warszawskiej uliczki Przyrynek, skarpy wiœlanej i samej Wisły uniósl z sobš w pamięci na wszystkie tamte lata. Kto wie, czy nie te właœnie wspomnienia nawiedzały go w majaczeniach "niespokojnych dni" po szlisseburskim spotkaniu z Bakuninem. Wielki myœliciel i rewolucjonista rosyjski Michał Bakunin - przywieziony do Szlisselburga w roku 1854 - dostarczył jednego z ostatnich œwiadectw o "sekretnym więŸniu" petersburskich carów, którego nazwisko znane było już wówczas całemu postępowemu œwiatu. Po wydostaniu się ze Szlisselburga Bakunin zdał dokładnš relację ze swego spotkania z Łukasińskim jego dawnemu koledze z 4 pułku piechoty liniowej, podpułkownikowi Witowi Czaykowskiemu. Opis tej relacji, uzyskany bezpoœrednio od spadkobierców podpułkownika Czaykowskiego, opublikował w swej pracy o Łukasińskim historyk Askenazy. Przytaczam tę scenę w całoœci, aby nie osłabić w niczym siły jej wyrazu. "W czasie, gdy nas wypuszczono na powietrze - opowiadał Bakunin - dnia jednego uderzyła mnie postać pierwszy raz widziana, postać starca z długš brodš, jakkolwiek zgięta, wojskowej postawy. Strzegł go osobno oficer dyżurny, tak aby nikt nie zbliżał się do niego. Starzec ten chodził powolnym, słabym, jakby miarowym krokiem, nie oglšdajšc się na nikogo. Pomiędzy oficerami dyżurnymi był jeden człowiek godny, współczujšcy; od niego dowiedziałem się w zaufaniu, iż ów więzień był to major Łukasiński. Cała moja usilnoœć odtšd była, aby móc go jeszcze zobaczyć, przemówić do niego; ułatwił mi to zacny oficer. Po kilku tygodniach, w czasie dyżuru oficera tego pod jego osłonš znów wyprowadzono Łukasińskiego; sposobem umówionym zawczasu, niepostrzeżony od współwięŸniów doszedłem go z bliska i półgłosem zawołałem: Łukasiński! - Drgnšł na całym ciele, obrócił na mnie współzaciemnione oczy. Kto? - zapytał. - Więzień od tego roku - odrzekłem. Który rok? - zapytał. Odpowiedziałem. Kto w Polsce? - Mikołaj. Konstanty? - Nie żyje. Co w Polsce? Wkrótce dobrze będzie - odpowiedziałem. Odwrócił się, nagle stanšł, widziałem przyœpieszony oddech jego, obejrzał się, po chwili szedł znów swym zwykłym słabym, miarowym krokiem, powoli, ze spuszczonš głowš. Kiedy znów nadszedł czas dyżuru oficera tego, pierwsze moje pytanie było o Łukasińskiego. Powiadał, że był przez kilka dni niespokojny, majaczył, przypisywali to powietrzu. Powrócił następnie do swego półsennego stanu. Pytałem się oficera, czy on nie może przemówić kiedy do nieszczęsnego, pomóc mu w czem? Odparł, że do jego celi wchodzi się tylko we trzech, nie wolno inaczej, więc nic uczynić nie można nigdy. Więcej Łukasińskiego nie widziałem". Bakunin spotkał Łukasińskiego dokładnie w trzydzieœci lat po skazaniu go przez sšd warszawski, a w dwadzieœcia trzy lata po zamknięciu go w najstraszliwszym lochu podziemnym "sekretnego zamku" twierdzy szlisselburskiej. Trzymano go tam jeszcze potem przez następne dziewięć lat. W owym czasie, jak i poprzednio, podejmowano najrozmaitsze starania, aby ulżyć jego nieszczęsnej doli. Rodzina Łukasińskiego, a także bardziej ludzcy komendanci Szlisselburga, odwoływali się do najwyższych instancji, aby uzyskać dla niego jeżeli nie całkowite ułaskawienie, to przynajmniej złagodzenie warunków więziennych. Ale na wszystkich proœbach i raportach, wstawiajšcych się za "sekretnym więŸniem stanu", cesarz Mikołaj I własnš rękš skreœlał stanowcze "Nie!" Historycy cišgle jeszcze rozszyfrowujš przyczyny tej mœciwej, nie dopuszczajšcej przebaczenia nienawiœci najpotężniejszego z europejskich mocarzy do skromnego polskiego więŸnia. Na ogół przypuszcza się, że Mikołaj tak samo jak Konstanty widział w Łukasińskim rzeczywistego choć odległego inspiratora powstania listopadowego. Podobno generał Kuruta, szef sztabu wielkiego księcia po jego œmierci, w czerwcu 1831 r. przekazał cesarzowi ostatniš wolę swego szefa "aby Łukasiński pozostał w więzieniu do końca życia". Profesor Rafał Gerber w swoim wstępie do Pamiętnika Łukasińskiego przytacza wypowiedŸ carskiego ministra wojny Czernyszewa, który w roku 1850 informował szefa żandarmerii, iż "zdaniem nieboszczyka Cesarzewicza zbrodnie Łukasińskiego były tak wielkie, że Jego Cesarska Moœć raczył uznać wywołany w Królestwie Polskim w roku 1830 bunt za skutek tylko dwóch poprzedzajšcych go spisków: Łukasińskiego i Krzyżanowskiego". Los więŸnia uległ pewnemu polepszeniu dopiero po wstšpieniu na tron następcy Mikołaja I - Aleksandra II. Ówczesny komendant Szlisselburga generał-major Józef Leparski (Polak z pochodzenia), szczególnie Łukasińskiemu przychylny, zdołał mu wyjednać przeniesienie z podziemnego lochu "sekretnego zamku" do zwykłej kazamaty więziennej. Wydobyty z "samego dna piekła" po przeszło 30 latach kompletnej izolacji i klauzury milczenia, więzień mógł teraz swobodniej się poruszać, rozmawiać z nadzorcami i współwięŸniami, nawet pisać. Nastšpiły niezwykłe cztery miesišce od wrzeœnia 1863 do stycznia 1864 roku, kiedy półœlepy starzec, "ekshumowany z grobu trup" ujawnił całš siłę i wielkoœć swego charakteru, dajšc przykład najwspanialszego zwycięstwa ducha nad ciałem. Myœlę o pracy nad owym Pamiętnikiem. Rozpoczšł jego pisanie pod wpływem nieprzepartego musu wewnętrznego, choć ani przez chwilę nie wierzył, żeby jego myœli zdołały się kiedyœ wydostać poza mury Szlisselburga. "Mój głos jest mniej jak głos w pustyni, on nie będzie słyszany przez żadne żyjšce jestestwa" - uœwiadamiał sobie gorzkš prawdę. Mimo to pisał dalej. Natężajšc do bólu ledwie już widzšce oczy, kreœlił dzieje Królestwa Kongresowego, poddawał analizie czyny władców i wydarzenia historyczne. Człowiek, który przez 40 lat był całkowicie odizolowany od swego narodu, przedstawiał jego losy w sposób tak przenikliwy, z takim zrozumieniem rzeczy i z takim dystansem do opisywanych faktów, że wzbudza to podziw i wzruszenie jeszcze u dzisiejszego czytelnika. Ale najbardziej godna podziwu, najbardziej wzruszajšca w tych wspomnieniach ofiary najokrutniejszego gwałtu jest ich wielkodusznoœć. "Nieprzyjaciół osobistych takich, którzy by zasłużyli na nienawiœć i zemstę ja nie miałem - pisał Łukasiński. - Gniewałem się na tych, którzy nie tak myœleli i działali w polityce i na tych, którzy mnie oskarżali, lecz nie myœlałem o zemœcie. Oni działali tak, jak umieli i mogli aby pomóc sobie..." I dalej: "Nie przestajšc kochać nad wszystko mojš ojczyznę, ja nie mogę nienawidzieć żadnego narodu. Każdy naród mnie interesuje (chociaż nie jednakowo) i sprawia mnie prawdziwe ukontentowanie z postępów, które czyni na drodze polepszenia moralnego i materialnego, bynajmniej nie zważajšc, czy ten kraj i naród zowie się Tunis, Maroko, Portugalia, Algier lub Hiszpania. W Rosji, gdzie teraz żyję, znalazłem wiele ludzkoœci spomiędzy małej liczby osób, z którymi moje położenie pozwalało zbliżyć się, każda z nich starała się nieœć mi ulgę i pocieszenie, nawet prostym żołnierzom winien jestem wdzięcznoœć, żaden z nich nie odmówił mi usługi i pomocy, których żšdałem. Lud prosty przeczuie instynktem, kto mu dobrze życzy..." Po przedstawieniu w pięciu obszernych punktach win Aleksandra, Konstantego i Mikołaja wobec Polaków, Łukasiński tak kończył swoje wywody: "Ja nie jestem już z tego œwiata. Wolny od obaw i nadziei, a nawet od przesšdów, uprzedzeń i namiętnoœci, mało majšc stycznoœci z obecnoœciš, ja żyję tylko w przeszłoœci. Przeszłoœć jest moje stanowisko, w którym gotuję się do dalekiej podróży w nieznane kraje przyszłoœci. Tak usposobiony, wkrótce spodziewam się stanšć przed tronem Wszechmocnego i poniosę te 5 punktów jako akt oskarżenia przeciwko niesprawiedliwoœci i tyranii, prosić będę nie kary, nie zemsty, a nawet nie surowej sprawiedliwoœci, lecz tylko ojcowskiej poprawy dla winnych, pocieszenia i ulgi dla cierpišcych i na koniec zgody, pokoju i błogosławieństwa dla obydwóch narodów, gdyż będšc sšsiadami nie będš nigdy używać pomyœlnoœci, jeżeli zachowajš dawnš nienawiœć i będš szkodzić sobie wzajemnie[...] Sšdzę, że œmierć moja będzie niespodziewana. Testament mój jest krótki. Oœwiadczam, że chociaż urodzony i wychowany w religii katolicznej rzymskiej, ja w duszy jestem chrzeœcijaninem w duchu i prawdzie, szanuję każde wyznanie i jego obrzędy, uważam tylko moralnoœć i dobre uczynki. Oœwiadczam, że moje ostatnie tchnienie będzie poœwięcone ojczyŸnie i ostatnia modlitwa za jej pomyœlnoœć i za pomyœlnoœć tych, którzy jš wspierali i jej służyli i którzy zostali jej wiernymi w jej nieszczęœciu i dzielili z niš cierpienia..." Ton ewangelicznej pokory, jakim pobrzmiewajš niektóre karty pamiętnika, nie miał nic wspólnego z rezygnacjš. W dniach gdy dostarczane przez generała Leparskiego gazety zapowiadały nieuchronnš klęskę dogasajšcego powstania styczniowego, półœlepy, umęczony więzień Szlisselburga ułomkiem ołówka na skrawku "kazionnego" papieru kreœlił dumne słowa: "Sto razy orężem Polaki mogš być zmuszeni do posłuszeństwa i sto razy powstawszy walczyć będš z powiększonym zapałem za swojš niepodległoœć, dopóki nie zostanš wolnymi..." Niepodległoœć Polski - zdaniem Łukasińskiego - była jak najbardziej zgodna z interesem Rosji: "... rozsšdna i umiarkowana polityka nabędzie dla Rosji dobrego i przychylnego sšsiada i tym sposobem oba narody, żyjšc w zgodzie, będš pracować wspólnie dla swojej pomyœlnoœci". Oburzała autora pamiętnika szowinistyczna działalnoœć niektórych carskich publicystów i uczonych, podjudzajšcych w prasie żołnierzy i masy narodu rosyjskiego przeciwko Polsce. "Często się zdarza - ostrzegał ich Łukasiński - że ten, który podpala dom sšsiada, ujrzy własny w płomieniach". Œledzšc trop naczelnika konspiracji niepodległoœciowej, zapędziliœmy się trochę za daleko w przyszłoœć. Na razie jest dopiero poczštek roku 1822. Generał Wincenty Krasiński czuwa z synem u łóżka chorej żony. Generał Tomasz Łubieński zamyœla przenieœć się ze wsi do miasta. Major Łukasiński przebywa na reformie w Krasnymstawie. Ale jego warszawskie mieszkanie w kamieniczce na Przyrynku nadal jest pilnie obserwowane przez "najtajniejszš kontrpolicję" wielkiego księcia. Czterej zasłużeni pracownicy tej instytucji: naczelnik kontrpolicji Mateusz Schley, jego zastępca Henryk Mackrott oraz dwaj pomniejsi agenci - Ludwik Grunberg i Hieronim Szymanowski - dokładajš wszelkich wysiłków, aby dostać się do zamkniętego na strychu kufra z papierami Łukasińskiego (widocznie policja nie wiedziała, że porucznikowi Tarnowskiemu udało się usunšć stamtšd wszystkie kompromitujšce dokumenty). Konstantemu bardzo musiało zależeć na zdobyciu tych papierów w sposób jak najbardziej dyskretny, żeby nie zdradzić całej sprawy przed Rożnieckim i Nowosilcowem. Nie żałowano też na to przedsięwzięcie czasu ani pieniędzy. W dziesięć lat póŸniej, kiedy wyznaczona w roku 1831 komisja zajęła się badaniem "działalnoœci tajnej policyi zeszłego rzšdu" i materiały z dochodzenia przeciwko Łukasińskiemu opublikowano w prasie - publicznoœć warszawska miała możnoœć przekonać się ile to kruczków i mistyfikacji musieli używać policjanci cesarzewicza, aby zamaskować swe poszukiwania na Przyrynku przed policjantami Rożnieckiego. Jednego z najsprytniejszych agentów kontrpolicji, Ludwika Grunberga wprowadzono do kamieniczki w charakterze stałego lokatora. Pozostali agenci odwiedzali go codziennie i wraz z nim starali się pod rozmaitymi pozorami nawišzywać stosunki towarzyskie ze znajomymi i sšsiadami nieobecnego właœciciela papierów. Szczególnie zabiegano o względy mieszkajšcej w tymże domu kochanki lokaja Łukasińskiego - młodej modystki PaŸdzierskiej. Spokojna kamieniczka na Przyrynku stała się na parę tygodni widowniš nader urozmaiconego życia towarzyskiego. Grunberg urzšdzał za pienišdze wielkiego księcia obiady i libacje dla PaŸdzierskiej i jej dwóch współlokatorek - również młodych modystek. Stronę męskš tych zabaw, poza gospodarzem, reprezentowali jego zaufani przyjaciele: "pisarze wojskowi" Schley i Mackrott. Przystojny Henryk Mackrott uwodził PaŸdzierskš, starajšc się wycišgnšć z naiwnej dziewczyny wszystkie wiadomoœci o Łukasińskim, nadsyłane jej przez zakochanego lokaja w listach z Krasnegostawu. Schley i Grunberg zajmowali się koleżankami PaŸdzierskiej. Agent Hieronim Szymanowski, syn znanego i lubianego aktora warszawskiego Marcina Szymanowskiego, załatwiał od czasu do czasu dla całego towarzystwa bezpłatne bilety do teatru. I pomyœleć, że te wszystkie wesołe zabawy - wzbudzajšce zapewne wiele przyjemnych wzruszeń i nadziei w sercach trzech łatwowiernych dziewczšt z Przyrynku - miały za jedyny cel doprowadzenie do zguby dzielnego, szlachetnego majora Łukasińskiego. Agenci wielkiego księcia działali oczywiœcie tylko jako posłuszni wykonawcy rozkazów i ich osobiste nastawienie nie odgrywało w ich czynnoœciach większej roli. Niemniej jednak, jako literat, ciekaw jestem bardzo, czy syn staromiejskiego stolarza, dawny podoficer koœciuszkowski, agent Mateusz Schley zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo sprzyjał warszawskim rzemieœlnikom tropiony przez niego szlachcic Walerian Łukasiński; albo czy wywodzšcy się z żydowskiego gminu agent Grunberg wiedział, kto był autorem Uwag pewnego oficera nad uznanš potrzebš urzšdzenia Żydów w naszym kraju... Pomimo starannie przestrzeganej dyskrecji, poszukiwań w kamieniczce na Przyrynku nie udało się ukryć przed Nowosilcowem. W "najtajniejszej kontrpolicyi" Konstantego także zdarzały się prowokacje. Agent Hieronim Szymanowski okazał się człowiekiem Rożnieckiego i Lubowidzkiego, celowo podstawionym przez nich Schleyowi i Mackrottowi. Wkrótce też "pan senator" dowiedział się o wszystkim. Wielki ksišżę, uprzedzony przez Schleya o "zdradzie" Szymanowskiego, szalał z wœciekłoœci, lecz musiał z tej informacji wycišgnšć dla siebie odpowiednie konsekwencje: o dochodzeniu przeciwko majorowi Łukasińskiemu powiadomił oficjalnie Nowosilcowa i namiestnika Zajšczka. Poszlaki, wskazujšce na istnienie tajnego sprzysiężenia w armii Królestwa, ogromnie ucieszyły pana komisarza cesarskiego, który zajęty był w tym czasie tropieniem tajnych zwišzków studentów polskich w Królestwie, w Wilnie, a nawet na uniwersytetach niemieckich. Powišzanie w jednš całoœć spisków studentów z knowaniami oficerskimi byłoby zwycięstwem politycznym, o jakim "Zyzowaty" (tak nazywał Nowosilcowa Niemcewicz) marzył od lat. Zabrał się więc ochoczo do rozdmuchiwania sprawy, którš Konstanty nakładem tylu starań i kosztów starał się dotšd przyciszać. Na specjalne żšdanie Nowosilcowa oddano mu do dyspozycji pierwszego denuncjatora Towarzystwa Patriotycznego - byłego pułkownika Sznaydra, który znalazł w senatorze słuchacza o wiele wdzięczniejszego, niż miał go uprzednio w cesarzewiczu. Wszystkie materiały uzyskane od Sznaydra i innych donosicieli, po odpowiednim spreparowaniu, przekazywał Nowosilcow w raportach składanych cesarzowi. Jednoczeœnie w sposób dyskretny, lecz stanowczy oskarżał przed Aleksandrem Konstantego o "niezwracanie żadnej uwagi [...] na ten sekretny zwišzek wœród oficerów armii". Pisane po francusku raporty Nowosilcowa (obszerne ich fragmenty przytacza Askenazy w przypisach do swojej pracy o Łukasińskim) wyraŸnie pokazujš, do jak paradoksalnego pomieszania ról i poglšdów dochodziło na najwyższym szczeblu władz Królestwa w wyniku odkrycia tajnego sprzysiężenia w armii. Oto najsroższy despota, postrach wojskowych, "demon z placu saskiego", wielki ksišżę-cesarzewicz własnš piersiš osłaniał oficerów, mogšcych na szwank narazić dobre imię jego ukochanej armii, i starał się za wszelkš cenę bagatelizować kompromitujšce ich donosy; natomiast w roli najsurowszego oskarżyciela sprzysiężonych patriotów - ramię w ramię z Nowosilcowem występował dawny protegowany Sułkowskiego*, (* Zajšczek dostał się w roku 1797 do sztabu Bonapartego dzięki protekcji Józefa Sułkowskiego.) jakobin i generał koœciuszkowski - ksišżę-namiestnik Józef Zajšczek. "Nie mogę dłużej ukrywać przed Waszš Cesarskš Moœciš - pisał Nowosilcow w raporcie z kwietnia 1822 roku - iż jestem œwiadom, jak bardzo Jego Cesarzewiczowskiej Wysokoœci nie podoba się moje mieszanie w sprawy wojskowe. Również zeznania, które złożył mi Nagórski (drugi po Sznaydrze denuncjant tajnego zwišzku - M.B.), zostały bardzo Ÿle przyjęte. Wielki Ksišżę wyobraża sobie, że sš one wynikiem intrygi... Jego Cesarzewiczowska Wysokoœć rozmawiał z Księciem-Namiestnikiem, który powiedział Mu szczerze, że nie ufa już więcej całemu narodowi, bo go poznał i że skłonny jest wierzyć, iż wszystko, co doniesiono w materii tych towarzystw, jest aż nadto prawdziwe. Jego Cesarzewiczowska Wysokoœć wpadł w gniew i powiedział księciu Zajšczkowi, w mojej obecnoœci, wiele bardzo przykrych rzeczy, jak np. że on, Cesarzewicz, jakkolwiek cudzoziemiec, jest lepszym niż ksišżę Polakiem i że bierze na siebie obronę Polaków przed Waszš Cesarskš Moœciš." Przypuszczam, że Nowosilcow piszšc ten raport był przekonany, że wyœwiadcza nim Zajšczkowi wielkš przysługę. Może i sam Zajšczek, gdyby znał treœć raportu, byłby tego samego zdania. A przecież właœnie ta życzliwa relacja komisarza cesarskiego - dosadniej niż jakikolwiek inny dokument biograficzny - wyjaœnia dlaczego w cztery lata póŸniej nawet najbliżsi przyjaciele księcia namiestnika nie odważyli się przemówić nad jego grobem. Wkrótce okazało się, że szalony Wielki Ksišżę z Kordiana i tym razem poniósł porażkę w rozgrywce z podstępnym Senatorem z Dziadów. Nowosilcowowi przyszły w sukurs nowe wydarzenia, które sprawę polskiej konspiracji patriotycznej wyolbrzymiły do skali międzynarodowej. W wyniku zdrady jednego z zagranicznych emisariuszy Towarzystwa carski ambasador w Paryżu - a był nim Korsykanin Pozzo di Borgo, znany jeszcze z czasów napoleońskich jako zaciekły wróg Polaków - zdobył za cenę 2000 franków materiały œwiadczšce o "istnieniu we wszystkich prowincjach Polski tajnej organizacji, stawiajšcej sobie za cel obalenie prawowitego rzšdu". Pozzo di Borgo poœpieszył natychmiast powiadomić o tych relacjach petersburskie ministerstwo spraw zagranicznych, Petersburg z kolei odwołał się do swoich prokonsulów w Warszawie. Wielki ksišżę-cesarzewicz nie mógł już dłużej udawać, że lekceważy sobie meldunki policji o sekretnym sprzysiężeniu, kierowanym przez jego oficerów. W maju 1822 roku rozpoczęły się aresztowania i trwały aż do listopada. Pierwsze uderzenie skierowano na Kalisz, gdzie naczelnikiem loży Wolnomularstwa Narodowego, a póŸniej "gminy" Towarzystwa, był imiennie skompromitowany przez paryskiego zdrajcę dymisjonowany kapitan Mikołaj Dobrzycki, zatrudniony w kaliskiej komisji wojewódzkiej jako "naczelny kontroler Kassy". Razem z Dobrzyckim aresztowano wielu jego kolegów biurowych, chociaż niektórzy z nich nie mieli nic wspólnego z patriotycznš konspiracjš. Konstantemu ogromnie na rękę były te aresztowania kaliskie, gdyż dotyczyły nie oficerów służby czynnej, lecz przeważnie urzędników administracji, a ponadto usytuowanie geograficzne "miejsca przestępstwa" otwierało piękne widoki na wcišgnięcie do sprawy znienawidzonych przez cesarzewicza kaliszan - Niemojowskich i przerzucenie na nich głównej odpowiedzialnoœci za tajne knowania rewolucyjne. Ale te błogie marzenia nie spełniły się. Pierwsza faza dochodzeń, wszczętych pod kontrolš Nowosilcowa pchnęła sprawę w innym kierunku. Wszystkie nici jakie udawało się wychwycić organom œledczym, prowadziły nieodmiennie do Łukasińskiego. "Majora na reformie" Waleriana Łukasińskiego aresztowano 25 paŸdziernika 1822 roku w ówczesnej siedzibie sztabu II brygady ułanów w Siedlcach. W tym samym mniej więcej czasie dobrano się do jego dwóch najbliższych współpracowników: Kazimierza Machnickiego, byłego sędziego trybunału w Łomży, i adwokata warszawskiego Jakuba Szredera. Aresztowanych, niezależnie od miejsca ich zatrzymania, zwożono do Warszawy. Poczštkowo lokowano ich prowizorycznie w byłym klasztorze Dominikanów przy ulicy Freta, póŸniej, kiedy liczba podejrzanych rosła coraz to bardziej, skupiono wszystkich w byłym klasztorze Karmelitów na Lesznie. Nowe więzienie - specjalnie do tego celu przysposobione przez generała Rożnieckiego i odgrodzone od œwiata "pudłami" jego wynalazku - zyskało sobie odtšd w historii i literaturze ponurš sławę miejsca szczególnych udręczeń patriotów polskich. Œledztwo w sprawie Wolnomularstwa Narodowego (pod tš nazwš sprawę Łukasińskiego zapisano w urzędowych aktach) cišgnęło się przez dwa lata. Indagację podejrzanych o zbrodnię stanu prowadziła wieloosobowa "Komisya œledcza względem wyœledzenia Wolnomularstwa Narodowego" (przy przesłuchaniach majora Łukasińskiego asystował ponadto generał Aleksander Rożniecki, który formalnie do komisji nie należał). Komisja œledcza składała się w większoœci z polskich urzędników sšdowych, ale podporzšdkowana była całkowicie i wyłšcznie Nowosilcowowi. Pan senator grał wtedy jednoczeœnie na dwóch fortepianach: w Wilnie - również pod jego czujnym nadzorem - dobiegało właœnie końca dochodzenie w sprawie tajnych zwišzków uniwersyteckich filomatów i filaretów. W czasie kiedy w warszawskim klasztorze Karmelitów Walerian Łukasiński obchodził pierwszš rocznicę swego aresztu œledczego - w wileńskim klasztorze Bazylianów zamykały się drzwi celi więziennej za Adamem Mickiewiczem, Tomaszem Zanem i innymi osobami, unieœmiertelnionymi póŸniej w III częœci Dziadów. (Jednym ze współwięŸniów Mickiewicza był filomata Michał Rukiewicz, dawny szwoleżer napoleoński. Czytelnicy poznajš go bliżej w dalszym cišgu tej opowieœci). Warszawskie więzienie Karmelitów nie doczekało się swoich Dziadów. Jednakże zabezpieczona przez historyków dokumentacja œledztwa, rozprawy sšdowej i póŸniejszych losów karmelickich więŸniów stanu sama przez się jest wystarczajšco dramatyczna. Dwaj młodzi urzędnicy kaliskiej komisji wojewódzkiej: Stanisław Dzwonkowski i Michał Szyc - nie mogšc znieœć udręczeń warszawskiego œledztwa - popełnili w więzieniu samobójstwo. Ale nie mniej wstrzšsajšce od tych tragicznych zgonów były dramaty żywych. Jak plastycznie rysuje się w relacjach sprzed półtora wieku postać biednego podpułkownika Ignacego Dobrogoyskiego, który - majšc chęci jak najlepsze - swojš lekkomyœlnoœciš i gadulstwem wyzwolił lawinę nieszczęœć, godzšcych w ludzi, darzonych przez niego najszczerszš przyjaŸniš i najgłębszym szacunkiem. Temu najstarszemu z więŸniów stanu (w chwili aresztowania liczył lat pięćdziesišt) zarówno dokumenty, jak znajšcy go pamiętnikarze wystawiajš œwiadectwa jak najchlubniejsze. Swymi czynami wojennymi w kampaniach napoleońskich zdobył sobie Dobrogoyski w obu armiach - polskiej i francuskiej - opinię "najmężniejszego z mężnych". Uchodził także za człowieka o złotym sercu i wielkiej prawoœci oraz za goršcego patriotę. Ale na członka tajnych zwišzków nie nadawał się zupełnie, konspiratorem był od siedmiu boleœci. Próżny, "lubišcy uchodzić za osobę znacznš w Towarzystwie [...] w mówieniu nie zachowywał doœć ostrożnoœci" - powie o nim Łukasiński. Pomimo poważnego już wieku, stary wiarus był ufny i łatwowierny jak dziecko. On to właœnie zwiedziony "chwalebnymi bliznami, srebrnym krzyżem wojskowym" i szumnym frazesem patriotycznym dawnego kolegi z wojska, dymisjonowanego kapitana Jana Karskiego - złożył los współzwišzkowców w ręce pospolitego awanturnika, a ten sprzedał ich wszystkich w Paryżu za 2000 franków. Kiedy przy pierwszym badaniu przez Komisję Œledczš Dobrogoyskiemu dano do przeczytania zeznanie paryskiego judasza "nie zupełnie jeszcze kończšc czytanie, zaczšł się trzšœć, zasłabł i usiadł na krzeœle, z którego potem omdlawszy spadł na podłogę". Ale nie nauczyło go to ostrożnoœci. Z karygodnš naiwnoœciš pozwalał się wodzić za nos sędziom œledczym, wpadał we wszystkie nastawione na niego sidła, aż wreszcie uwierzywszy w okazane mu "przyznania" ze sfałszowanymi podpisami Łukasińskiego, Dobrzyckiego i trzeciego zwišzkowca, Koszutskiego zgodził się potwierdzić autentycznoœć najgroŸniejszego dokumentu oskarżycielskiego (który nawet Konstanty uważał za falsyfikat, sfabrykowany przez Nowosilcowa): owej dostarczonej przez pułkownika Sznaydra ustawy Towarzystwa, zawierajšcej między innymi tekst przysięgi, złożonej w lasku Bielańskim - co samo już wystarczało za podstawę do oskarżenia o zbrodnię stanu. "Ten nieszczęœliwy starzec - usprawiedliwiał póŸniej Dobrogoyskiego najbardziej obcišżony jego zeznaniem Łukasiński - przyciœnięty wiekiem, chorobš i nudami więzienia, gdy miał przedstawiony przez Komisyę Œledczš tylekroć wspomniany papier, z dodatkiem, że tenże papier uznałem za ode mnie wyszły, że Koszutski przyznał, że go zawiózł do Kalisza, a Dobrzycki, iż go odebrał, cóż miał w takim razie innego czynić, jak tylko podobnie przyznać, że tenże papier był ode mnie, nieufny czy go osłabiona pamięć nie zawodzi?" Historyk Towarzystwa doda do tego usprawiedliwienia, że "Dobrogoyski, przeniesiony do celi po Życu (samobójcy, którego zwłoki wiceprezydent Lubowidzki osobiœcie wywiózł nocš na Powšzki - M.B.), sam wkrótce tak zesłabł, że przenieœć go wypadło do lazaretu, gdzie nierównie znoœniejszy miał pobyt, lecz złamany moralnie rozpaczš z powodu wyłudzonych na nim zeznań nosił już w sobie zaród bliskiej œmierci". Mikołaj Dobrzycki, który po wyroku razem z Dobrogoyskim i Łukasińskim odsiadywał karę więzienia w twierdzy Zamoœć, opisuje w swoim pamiętniku okolicznoœci œmierci nieszczęsnego pułkownika. Dobrogoyski umarł 26 kwietnia 1825 roku. Dopiero na godzinę przed zgonem, kiedy dostał gwałtownego krwotoku, rozkuto go z kajdan. W ostatnich chwilach życia zobowišzał jednego ze współwięŸniów - pisze Dobrzycki - "by Łukasińskiego i mnie pożegnał, mówišc: przeproœ ich ode mnie za to, że jeżeli przyczyniłem się do ich cierpień, to nie było ze złego serca, ale raczej ze słaboœci, która mnie opanowała w czasie badań". A oto charakterystyki innych najważniejszych aresztantów œledczych z więzienia karmelickiego. Obok Dobrogoyskiego - jego skrajne przeciwieństwo: Kazimierz Machnicki. Idealny konspirator, który podczas trzyletniej działalnoœci w Wolnomularstwie Narodowym i Towarzystwie Patriotycznym nie pozostawił po sobie żadnego kompromitujšcego œladu, najdrobniejszej nawet możliwoœci zahaczenia dla œledztwa. Œwiadomy swych przewag, odnosił się do komisji œledczej, a następnie także do sšdu, z wyniosłym, chłodnym spokojem. "Trwajšc uparcie w przyjętej przez siebie zasadzie - notowano z hamowanš wœciekłoœciš w protokole komisji - nie chciał żadnego uczynić zeznania, ograniczajšc się na powtarzaniu swego dilemma: "Albo rzecz, o którš pytany jestem, jest mi wiadomš, albo nie. W pierwszym przypadku postanowiłem nic nie wyjawić; w drugim nic wyjawić nie mogę." Komisja była wobec niego bezsilna. Miał niespożytš odpornoœć na cierpienia fizyczne, a wszelkie ulgi, jakimi próbowano go kupić, gniewnie odrzucał. Jeden z kaliszan - Józef Hugo Koszutski, asesor Trybunału Cywilnego, wspomniany przez Łukasińskiego w Pamiętniku, jako "młody człowiek pobożny, uczciwy, szanowany od wszystkich, kto by go tylko znał" miał nieszczęœcie kończyć uniwersytet we Wrocławiu, co zwróciło na niego szczególnš uwagę senatora Nowosilcowa, tropišcego jeszcze cišgle powišzania między Królestwem a rewolucyjnymi stowarzyszeniami młodzieży niemieckiej. Męczono go też na wszelkie sposoby. "Doprowadzony (był) do takiego stanu osłabienia, że cucić go trzeba było i pokrzepiać winem grzanem, ilekroć wołany bywał przed Komisyę. Była nawet chwila, kiedy zwštpiono o jego życiu; a i wtedy jeszcze nie dano mu spokoju, lecz znajšc głębokš jego religijnoœć, podesłano mu niegodnego księdza, który podjšł się pod osłonš spowiedzi wydobyć z niego tajemnicę zwišzku; Koszutski wszakże postrzegłszy się z jego zapytań, jaka ich była istotna intencya, przerwał spowiedŸ i oœwiadczył, że woli umierać bez rozgrzeszenia..." Podobnš twardoœć, acz przerywanš niekiedy wybuchami gwałtownego temperamentu, zachował tenże główny podejrzany kaliski Mikołaj Dobrzycki wspomniany w Pamiętniku Łukasińskiego jako "młody wesoły człowiek, który poœród zabaw musiał w czymœ wymówić się". W protokołach Komisji Œledczej trudno doszukać się œladów wesołego usposobienia naczelnego kontrolera kaliskiej kasy wojewódzkiej. "Notuje się - pisał protokolant komisji - że JW Dobrzycki, którego uporne zaprzeczenia... okazywały tak jawnie zaciętoœć jego, miał sobie czynione... stosowne refleksye; osobliwie, że na słowo honoru zaprzecza okolicznoœci te, których dowód jest zupełny, lecz zawsze przy swoim pozostał a nareszcie [...] wœród powtarzanych takich samych uwag porwał się w największym uniesieniu z krzesła i uderzywszy się w piersi wyrzekł: ja chcę zginšć! Gdy mu z powodu tego czynione znowu były refleksye, powtórzył znowu słowa: niech zginę! Komisya, wezwawszy go do spokojnoœci i przyzwoitego zachowania się, odejœć Dobrzyckiemu kazała i ostrzegła kapitana dozór majšcego o potrzebie należytej na osobę jego bacznoœci..." Wiadomo także, że innym razem doprowadzony do ostatecznoœci Dobrzycki rzucił się na dozorujšcego więŸniów kapitana Niewodowskiego (dawnego towarzysza broni z armii napoleońskiej) i pewnie by go zabił, gdyby nie został w czas obezwładniony. W najtrudniejszej, w najbardziej skomplikowanej sytuacji znajdował się jednak sam major Łukasiński. Chociaż wytrzymałoœciš psychicznš i fizycznš nie ustępował swemu najbliższemu współpracownikowi, Machnickiemu, nie mógł jednak jak tamten wszystkiemu zaprzeczać. Przeciwko Machnickiemu nie było żadnych dowodów, poza zeznaniami płatnych szpiegów i prowokatorów - Łukasińskiego oskarżały dokumenty. Przy rewizji przeprowadzonej w kasie Dobrzyckiego odnaleziono rytuał Wolnomularstwa Narodowego, napisany od poczštku do końca rękš "Najczcigodniejszego Wielkiego Mistrza". Tytuł o gminach z Ustawy Towarzystwa Patriotycznego znany był wprawdzie komisji œledczej tylko z kopii dostarczonej przez pułkownika Sznaydra, ale Dobrogoyski w swoim zeznaniu stwierdził wyraŸnie, od kogo ta cała Ustawa wyszła. Osaczony z dwóch stron Łukasiński, obrał sobie taktykę, zdaniem historyków - najtrafniejszš, a dla niego jedynie możliwš. "Milczeć zupełnie on nie mógł - pisze jego wnikliwy biograf Askenazy. - Stanšł tedy na gruncie obrony już wówczas przed rokiem na pierwsze wezwanie W. Księcia dojrzale obmyœlonej i rozwijał jš konsekwentnie w dalszym cišgu, odkšd teraz postawiony został przed Komisjš Œledczš w paŸdzierniku 1822 r. Nie ukrywał istnienia Wolnomularstwa Narodowego, owszem podawał pewne o niem szczegóły, lecz sprowadzał je do założeń legalnych, powoływał się na zwinięcie zwišzku przed zakazem stowarzyszeń tajnych, zarazem zaœ ani jednym słowem nie zdradzał się z Towarzystwem Patriotycznem. Skoro mu następnie, w końcu listopada okazano w Komisyi tamte dwa dokumenty, on przyznał od razu przedstawiony sobie rytuał wolnomularsko-narodowy, przez siebie pisany, ale zaprzeczył wręcz, aby wiedział cokolwiek o swym najgłówniej kompromitujšcym drugim dokumencie, tytule o gminach. Tyle tylko, że odtšd starał się w swoich zeznaniach z dużš subtelnoœciš mieszać niektóre ujawnione czynnoœci organizacyjne Towarzystwa Patriotycznego, w szczególnoœci krzewienie gmin wojskowych, z poprzedniš działalnoœciš Wolnomularstwa Narodowego, aby wytworzyć z tych obu kategoryi jedno nie rozwikłane junctim i tym sposobem już z góry podcišgnšć wszystko pod jedno, mniej uchwytne politycznie i karnie, wspólne pojęcie akcyi wolnomularsko-narodowej. Zresztš o ile chodziło o Wolnomularstwo Narodowe, brał całš odpowiedzialnoœć wyłšcznie na siebie, jako twórcę i naczelnika, wygarniajšc troskliwie innych współoskarżonych..." O swojej naczelnej roli w konspiracji patriotycznej nie zapominał ani na chwilę. Ten skromny, nie uganiajšcy się nigdy za sławš ani zaszczytami oficer piechoty - za największš chwałę życia uważał to, że dał poczštek ruchowi niepodległoœciowemu w Królestwie. W swoim szlisselburskim Pamiętniku, gdzie rozmawiał już tylko z Bogiem i z samym sobš z nieskrywanš dumš pisał o sobie: "...ten człowiek (Łukasiński), nie majšc żadnego znaczenia, jakie dajš urodzenie, majštek, zasługi lub znane talenta, przyjšł trudnš i niebezpiecznš misję nieœć pomoc i ulgę nieszczęœliwym ziomkom, a w szczególnoœci kolegom". O kolegach również pamiętał przez cały czas œledztwa i póŸniejszego odsiadywania kary w Zamoœciu i Górze. Tworzšc na użytek komisji œledczej swoje misterne konstrukcje zeznań, w których prawda mniej istotna służyła do przesłonięcia prawdy najistotniejszej - miał na względzie nie tylko siebie i innych podsšdnych, lecz przede wszystkim tych, co pozostali na wolnoœci: cišgle jeszcze istniejšce Towarzystwo, za które czuł się odpowiedzialny jako inspirator i naczelnik. Starał się swymi zeznaniami zamortyzować ewentualny cios, mogšcy w każdej chwili spaœć na patriotycznš konspirację, starał się ostrzec współzwišzkowców przed zagrażajšcym im niebezpieczeństwem i powstrzymać ich od nierozważnych kroków. Tragiczne w tej szamotaninie było to, że przywódca tajnego zwišzku - porażony zdradš niektórych kolegów i lekkomyœlnoœciš innych - nie wierzył już w celowoœć stworzonego przez siebie dzieła. "Odłšczony od wszystkich znajomych, od zgiełku stolicy, zostawiony prawie samemu sobie w Krasnymstawie, Łšcznej i Siedlcach, miałem czas zastanowić się nad rzeczš i osobami" - pisał Łukasiński w swoich póŸniejszych wyjaœnieniach. - "Z boleœciš serca przekonałem się, że błšdziłem, sšdzšc Polaków bydŸ zdatnymi do podobnych zwišzków... Przebiegajšc w myœli szereg osób i ich charaktery, liczšc głupstwa, które zrobili, ich niesfornoœć i zarozumiałoœć w swoich zdaniach, wreszcie kiedy widziałem, że prawie wszyscy weszli do zwišzku bez powołania, bez zastanowienia się nad osobistym niebezpieczeństwem, osšdziłem, że ten Zwišzek w żadnym czasie, nawet w naypomyœlnieyszych okolicznoœciach nie przyniesie żadney korzyœci Krajowi, lecz przeciwnie w każdym momencie szkodliwym Mu bydŸ może". Pewnie miał rację historyk biograf utrzymujšc, że Łukasiński "obrał był taktykę najtrafniejszš a dla niego jedynie możliwš". Ale trzeba też dodać, że to zeznawanie półprawdy było taktykš arcyniebezpiecznš - o wiele niebezpieczniejszš niż wyniosłe milczenie Machnickiego - gdyż nawišzywało dialog z oskarżycielami. A dialog z takimi partnerami jak wielki ksišżę Konstanty i senator Nowosilcow musiał być doprowadzony do końca. Dziwne, że te wszystkie dramaty karmelickie z lat 1822-1824 - rozchodzšce się szerokim echem po Warszawie i całym kraju - nie znalazły żadnego odbicia w ogromnej i doskonale uporzšdkowanej korespondencji rodzinnej byłego generała Tomasza hrabiego Łubieńskiego ani w korespondencji generała Wincentego hrabiego Krasińskiego i jego przyjaciół z klubu literackiego na Krakowskim Przedmieœciu. Ta wyraŸna rezerwa w stosunku do głoœnego procesu politycznego uderza szczególnie w zestawieniu z żywym zainteresowaniem, a nawet głębokim zaangażowaniem uczuciowym - jakie wyżej wspomniani korespondenci przejawiać będš póŸniej wobec drugiej sprawy Towarzystwa Patriotycznego z lat 1826-1829. Właœciwie to nie ma się czemu tak bardzo dziwić. Major piechoty Walerian Łukasiński i jego towarzysze niedoli - w większoœci także dawni piechocińcy, po wyjœciu z wojska pracujšcy jako asesorzy prowincjonalnych trybunałów, adwokaci bšdŸ urzędnicy wojewódzcy œredniej kategorii - nie mieli żadnych punktów stycznych z kawaleryjsko-arystokratycznymi kołami towarzyskimi, w jakich obracali się głównie dawni dowódcy szwoleżerów napoleońskich. W oczach przedstawicieli tych sfer członkowie "sekty Łukasińskiego" prezentowali się jako anonimowi homines novi, a co gorsza - jako niebezpieczni wywrotowcy, zmierzajšcy do podważenia stabilizacji społecznej, narażajšcy kraj na utratę łask wspaniałomyœlnego monarchy. Dowódca Gwardii Królewsko-Polskiej i naczelnik bogacšcego się klanu ziemian-przemysłowców - nie mieli żadnych powodów po temu, aby sprawę Łukasińskiego uważać za swojš sprawę. Inaczej będzie wyglšdało wszystko w latach 1826-1829, kiedy w więzieniu karmelickim zamiast anonimowych wywrotowców znajdš się krewni i przyjaciele Krasińskiego i Łubieńskiego, kiedy "patriotyczne szaleństwo" wtargnie do pałacu na Krakowskim Przedmieœciu i do pałacu przy ulicy Królewskiej, aby zniszczyć dostojny spokój tych pańskich rezydencji i wniknšć w sferę najbardziej osobistych przeżyć ich mieszkańców; kiedy się stanie sprawš między ojcem, a synem, mężem a żonš, bratem a siostrš, opiekunem a wychowawcš. Wszystko to odnosi się oczywiœcie tylko do bohaterów dwóch głównych wštków szwoleżerskiej opowieœci. Wiele przemawia za tym, że bohater wštku trzeciego (nie z winy autora najsłabiej dotychczas zarysowanego) - Walenty Zwierkowski miał od poczštku zupełnie inny stosunek do sprawy Łukasińskiego. Wprawdzie żadnej korespondencji Zwierkowskiego z lat 1822-1824 nie ma, a jego autobiografia spaliła się, zanim zdšżyli zajrzeć do niej historycy, ale pewne dowody zaangażowania się "szwoleżera złej konduity" w sprawę Łukasińskiego można odnaleŸć w opisach póŸniejszych sejmów. Niektóre "petycje", wnoszone przez deputowanego z Olkusza na sejmie roku 1825 (więc zaledwie w kilkanaœcie miesięcy po skazaniu Łukasińskiego i towarzyszy), nawišzywały tak odważnie i uparcie do "sprawy Wolnomularstwa Narodowego", że mógł je wnosić tylko człowiek, któremu ta sprawa rzeczywiœcie leżała na sercu. Inny œlad emocjonalnych powišzań Zwierkowskiego z Łukasińskim zachował się w diariuszu sejmu lat 1830-31. W maju 1831 roku deputowany warszawski Walenty Zwierkowski domagał się usilnie od Rzšdu Narodowego, aby nieszczęsnego majora wywiezionego z kraju starano się wymienić na rosyjskich generałów, znajdujšcych się w polskiej niewoli. Gwoli sprawiedliwoœci trzeba jednak przyznać, że i w kręgach towarzyskich Krasińskich i Łubieńskich znaleŸli się ludzie, którzy w decydujšcym momencie "sprawy Wolnomularstwa Narodowego" starali się dopomóc Łukasińskiemu i jego towarzyszom - i to w sposób bardzo konkretny. Zdarzenie odnotowane w pamiętnikach generała Ignacego Pršdzyńskiego, a następnie zweryfikowane przez historyków - tak œwietnie wprowadza w "arcydzieła szatańskiej sztuki Konstantego" (okreœlenie Pršdzyńskiego), że chciałbym tu przytoczyć pełny opis tej niecodziennej historii, łšcznie z jej charakterystycznym tłem. Po zakończeniu œledztwa w sprawie Wolnomularstwa Narodowego (i wyłšczeniu z ogólnej liczby 79 osób zaplštanych w tę sprawę wszystkich delatorów, "którzy "swoimi szczerymi wyznaniami dopomogli œledztwu", a także wszystkich oficerów służby czynnej wybronionych przez Konstantego) komisja œledcza Nowosilcowa, pomimo braku dostatecznych dowodów winy, zdecydowała się szeœciu głównych podejrzanych oddać pod sšd. W stan oskarżenia o "odległe usiłowania zbrodni stanu" postawieni zostali: 1) Walerian Łukasiński - major piechoty Królestwa Polskiego na reformie, 2) Ignacy Dobrogoyski, dymisjonowany podpułkownik piechoty Królestwa Polskiego, 3) Kazimierz Machnicki - dymisjonowany major piechoty Królestwa Polskiego, były sędzia trybunału cywilnego w Łomży, 4) Jakub Szreder - były porucznik piechoty Księstwa Warszawskiego, adwokat z Warszawy, 5) Mikołaj Dobrzycki - dymisjonowany kapitan piechoty Królestwa Polskiego, naczelny kontroler kasy w kaliskiej komisji wojewódzkiej, 6) Józef Hugo Koszutski - absolwent korpusu kadetów, asesor trybunału cywilnego województwa kaliskiego. Ze względu na polityczny charakter zarzucanego przestępstwa instancjš konstytucyjnie w tej sprawie właœciwš był Sšd Sejmowy. Ale Konstantemu zależało na tym, aby nie nadawać sprawie zbyt wielkiego rozgłosu i nie wypuszczać jej spod swojej bezpoœredniej kontroli. Nakłoniony przez brata cesarz-król w poczštkach stycznia 1824 "oœwiadczyć raczył", że ze względu "na trudnoœci, które dotšd wstrzymały ostatecznš organizacyę sšdownictwa konstytucyjnego i zaprowadzenie Sšdu Sejmowego [...] zezwala, aby cała ta sprawa oddana została pod rozstrzygnięcie Sšdu Wojennego, przez Jego Cesarzewiczowskš Moœć W. Księcia Konstantego jako Naczelnego Wodza wyznaczonego". Obdarzony tym szerokim pełnomocnictwem, cesarzewicz wyznaczył w połowie lutego tegoż roku Sšd Wojenny Najwyższy, który "działajšc w zastępstwie Sšdu Sejmowego", osšdzić miał bezapelacyjnie szeœciu "zbrodniarzy stanu". Ponieważ żaden z podsšdnych nie był wojskowym służby czynnej, niewłaœciwoœć wyznaczonej instancji była tak oczywista, że obrońcy oskarżonych "mieli sobie najsurowiej nakazane, iż nie wolno im zgoła tykać ... kwestyi kompetencyi Sšdu Wojennego". Głównym referentem i oskarżycielem w pierwszym wielkim procesie politycznym Królestwa został z urzędu generalny audytor armii Franciszek Ksawery Krysiński, wspomniany już raz w tej opowieœci w zwišzku z pamiętnš polemikš z Wincentym Krasińskim. Ponieważ jednak w kilkanaœcie dni po oddaniu mu sprawy Krysiński nagle zmarł (może to lęk przed wystšpieniem w procesie o charakterze tak zdecydowanie narodowym przyœpieszył œmierć prokuratora - frankisty) - w połowie marca miejsce jego zajšł nowy generał-audytor - płk Leon Tarnowski. Na przewodniczšcego kompletu sędziowskiego powołał wielki ksišżę oddanego sobie kierownika Rzšdowej Komisji Wojny, generała dywizji Maurycego Haukego, na sędziów - dwóch generałów brygady: Ignacego Aleksandra Blumera i Zygmunta Kurnatowskiego oraz dwóch pułkowników: Ludwika Bogusławskiego, dowódcę 4. pułku piechoty liniowej i Jana Zygmunta Skrzyneckiego, dowódcę 8. pułku piechoty liniowej. "Wiadomy skład Sšdu był tego rodzaju - przyznaje historyk owych czasów - że odmówić mu nie można było szacunku, a jednak z góry niepodobna było wštpić o skazaniu podsšdnych". Metoda stale stosowana przez Konstantego. Łukasiński pisał przecież w swoich wspomnieniach szlisselburskich, że wielki ksišżę miał zwyczaj wyznaczać na członków sšdów wojennych najbardziej zasłużonych oficerów, a następnie kompromitować ich w opinii publicznej, wymagajšc od nich "zdań i głosów niezgodnych z prawem i sprawiedliwoœciš". Z relacji pamiętnikarskiej generała Ignacego Pršdzyńskiego można się dowiedzieć, jak ta metoda wyglšdała w praktyce. Cesarzewicz starał się o to, aby równolegle z dramatami "zbrodniarzy stanu" rozgrywały się także dramaty moralne ich sędziów. Z pięciu sędziów, powołanych przez Konstantego, dwaj zdawali się wolni od jakichkolwiek skrupułów: Hauke i Blumer. Ci dwaj generałowie, wywodzšcy się z cudzoziemskich rodzin, zdšżyli już mocno wrosnšć w grunt i w historię nowej Ojczyzny dzięki swoim znakomitym zasługom żołnierskim i dowódczym we wszystkich wojnach polskich od roku 1792 aż po ostatnie kampanie napoleońskie. Po upadku Napoleona wstšpili do nowej armii i stali się najwierniejszymi wykonawcami rozkazów nowego wodza naczelnego. Grubemu, ciężkiemu Saksończykowi Haukemu (nie tylko zewnętrznie, lecz i pewnymi zaletami umysłu Hauke przypominał Dšbrowskiego, przy którym niegdyœ był adiutantem) nie zadrżała nigdy ręka przy podpisywaniu najsurowszych nawet wyroków. Suchy, napięty jak cięciwa Blumer, potomek kilku pokoleń irlandzkich kondotierów O'Bloommerów tak rygorystycznie strzegł narzuconej przez Konstantego dyscypliny, że zdobył sobie u żołnierzy przydomek "generała-pistoleta". Ale uległoœć ich obu wobec wielkorzšdcy z innych płynęła motywów niż wyrachowany serwilizm Rożnieckiego czy gwardyjski lojalizm Wincentego Krasińskiego. Hauke i Blumer - znakomici fachowcy i fanatycy wojskowoœci - widzieli w cesarzewiczu przede wszystkim tego, który wraz z nimi tworzy œwietnie wyszkolonš i nowoczeœnie uzbrojonš armię polskš. Ten wzglšd przesłaniał im inne. Ale ich posłuszeństwo tylko pozornie było œlepe. Ileż gorzkiej samowiedzy tkwiło w opiniach, jakie w prywatnych rozmowach z Pršdzyńskim prezes sšdu Hauke wystawiał "zbrodniarzom stanu", których miał sšdzić. "Ja ich znam - mawiał Pršdzyńskiemu o Łukasińskim i jego towarzyszach - bo oni byli w garnizonie Zamoœcia pod mojemi rozkazami: to sš uczciwi ludzie i patrioci; oni sš przeto niezawodnie winni". I póŸniej - kiedy przed wydaniem wyroku przyszło mu wypełniać sędziowskie arkusze wotacyjne - generał Hauke bez wahania przy wszystkich nazwiskach oskarżonych wpisywał słowo "winien". Ani on ani Blumer nie mogli przewidzieć, że podpisujšc wyrok skazujšcy w sprawie Łukasińskiego podpisujš jednoczeœnie wyroki œmierci na samych siebie. Wykonawcami tych wyroków stać się mieli ich własni żołnierze w pierwszych godzinach Nocy listopadowej. Pozostali członkowie kompletu sšdzšcego nie byli tak twardzi jak Hauke i Blumer. "W cišgu tego sšdu - pisze Pršdzyński - dwóch sędziów, Kurnatowski i Bogusławski, których sumienie jak się zdaje, nie mogło się bez walki poddać woli Konstantego, udało się do generała Kuruty, proszšc o przedstawienie W. Księciu ich skrupułów, jako obeznawszy się ze sprawš, nie mogš w niej znaleŸć powodów do potępienia, jak on tego wymagał. Kuruta odpowiedział im słodziuchno, że nie powinni brać tej sprawy tak zupełnie na seryo, że jak rzeczy zaszły, muszš wydać wyrok potępiajšcy, ponieważ inaczej Ksišżę byłby skompromitowany i daliby powód Cesarzowi wnioskowania o złym duchu całego narodu polskiego, co by dla tego najgorsze skutki œcišgnęło; ale że się powinni spuœcić na W. Księcia, że on nie dozwoli, ażeby kara haniebna spadła na oficerów polskich, których on tak bardzo kocha, że trzeba koniecznie zostawić Księciu pole do łaskawoœci". Sędziowie z dobrš wiarš przyjęli słowa najbliższego współpracownika Konstantego i uspokoiwszy w ten sposób swoje sumienia, wypełnili arkusze wotacyjne zgodnie z zaleceniami wielkiego księcia, liczšc na to, że kary ciężkiego więzienia, na które skazywali Łukasińskiego i jego towarzyszy, i tak zostanš darowane w drodze amnestii. "Ale jakie było ich (sędziów) przerażenie, gdy przyszedł dzień egzekucyi! - pisze pamiętnikarz. - Biegnš do Kuruty i przypominajš mu zaręczenia, które im czynił w imieniu W. Księcia. Kuruta o niczem nie pamięta. Mówi im, że Monseigneur więcej niż kto bšdŸ ubolewa nad smutnym losem winowajców, ale że nie może zmienić dla honoru sędziów, bo cóżby œwiat na to powiedział, gdyby on, Rosyanin, okazał się dla nich mniej surowym, niż byli właœni ich ziomkowie ." W sposób jeszcze bardziej skomplikowany i dramatyczny ułożyła się sytuacja pištego sędziego: pułkownika Jana Zygmunta Skrzyneckiego. I to właœnie jest ta zapowiadana sensacja, wszystko dotychczas było tylko wstępem. "Skrzynecki chorował zawsze na pana, chorobę dosyć pospolitš u Polaków, - pisze niechętnie nastawiony do póŸniejszego wodza naczelnego Pršdzyński - nie wystarczała mu intrata, lubo tak ogromna, jakš pułk dowódcy przynosił. Otóż pewnego razu wpadł w zawikłania pieniężne, grożšce smutnym dla niego wypadkiem, przynajmniej utratš pułku. Nie mógł znaleŸć pieniędzy na pożyczenie, ponieważ warszawskie Geldhaby znały, że on nad stan wydaje, więc nie miał u nich kredytu. Tymczasem Skrzynecki stał niewypowiedzianie dobrze w opinii jako Polak i jako znakomity pułkownik (do tej opinii przyczyniała się także dzielona ze szwoleżerem Ambrożym Skarżyńskim sława ocalenia Napoleona pod Arcis-sur-Aube - M.B.). Zwišzkowi, lubo on nigdy do tajnego zwišzku należeć nie chciał, uważali go za przyszłš podporę sprawy polskiej. Było to w czasie sšdu Łukasińskiego. Sprawa ta zajmowała do żywego opinię powszechnš; po salonach o niej wyłšcznie mówiono. Jednym z celniejszych był podówczas dom pani generałowej Mokronowskiej, póŸniej Zielonkowej. Tam na jednym wieczorze Skrzynecki, mianowany już sędziš Łukasińskiego i widzšc usposobienie powszechne, oœwiadcza uroczyœcie, że co do niego zaręcza, że wypełni swój obowišzek jako Polak i jako sędzia, jakkolwiek go to może przywieœć o stratę pułku, że mu tylko żal z tego względu, iż właœnie był przymuszony na różne forszusa z pieniędzy skarbowych wydać 16.000 złp., z której to okolicznoœci nie omieszka skorzystać złoœliwoœć W. Księcia na rzucenie plamy na jego charakter..." WypowiedŸ Skrzyneckiego słyszał obecny na przyjęciu u generałowej Mokronowskiej szef szwadronu (póŸniejszy podpułkownik) pułku strzelców konnych gwardii Seweryn Krzyżanowski, który od chwili uwięzienia Łukasińskiego stał na czele Towarzystwa Patriotycznego. Zawiadomił o tym natychmiast innych członków kierownictwa konspiracji i na wspólnej naradzie postanowiono "ratować honor Skrzyneckiego i usunšć ten wzglšd, który by mógł wpływać na jego wyrokowanie". Okazało się jednak, że cały zwišzek nie miał na swoje rozporzšdzenie potrzebnych 16.000 złp. Pomoc nadeszła ze strony najmnniej oczekiwanej, bo od "znanego ze sknerstwa" szwagra Tomasza Łubieńskiego: Wiktora Ossolińskiego. Bogaty kasztelanic z Rudek, za rzšdów Łukasińskiego mało uczestniczšcy w działalnoœci Towarzystwa, teraz - zapewne pod wpływem siostry Konstancji, zakochanej już wtedy w pięknym Krzyżanowskim - zgodził się dostarczyć ze swoich prywatnych funduszów owš wysokš sumę, koniecznš do zabezpieczenia niezawisłoœci sędziowskiej Skrzyneckiego. Ponieważ sprawa była doœć drażliwa, na poœrednika w pertraktacjach ze Skrzyneckim wybrano zaprzyjaŸnionego z nim podpułkownika strzelców konnych gwardii, Benedykta Zielonkę (dawnego szwoleżera i człowieka z najbliższego otoczenia Wincentego Krasińskiego), który wprawdzie do Towarzystwa Patriotycznego nie należał, ale był kolegš pułkownika i dobrym znajomym Seweryna Krzyżanowskiego. Tak więc do sprawy Łukasińskiego wkroczyli jednoczeœnie: bliski człowiek generała Tomasza Łubieńskiego i bliski człowiek generała Wincentego Krasińskiego. Niestety, nie dało to spodziewanych wyników. Skrzynecki przy ferowaniu wyroku starał się nie zawieœć pokładanego w nim zaufania. Był jedynym z sędziów, który głosował za uniewinnieniem oskarżonych. "Rozpisał się więc - opowiada Pršdzyński - motywujšc swojš opinię tem, że nie widzi w sprawie dostatecznych dowodów na potępienie oskarżonych. Zaraz po zapadłym wyroku Hauke zdał raport o całym wypadku Księciu, który natychmiast posłał po Skrzyneckiego, i gdy ten stanšł przed nim, wpadł na niego z największš furyš, używajšc najpospolitszych obelg, które z ust jego płynęły i wœród których powiada milczšcemu Skrzyneckiemu, że jego kreski nie potrzebuje na potępienie oskarżonych, którzy już sš większoœciš skazani, ale że jego potrzebuje na udowodnienie œwiatu i jemu samemu, że on, Skrzynecki, niewłaœciwie nad innych się wynosi i że nie jest więcej wart, a może i mniej od drugich. Rozkazuje mu, ażeby natychmiast odwołał swojš kreskę, a to pod zagrożeniem reformy i utraty pułku. Zakończył W. Ksišżę słowem: allez! (odmaszerować), wskazujšc rękš drzwi. Skrzynecki pokłonił się, wyszedł ze spuszczonymi oczami, pojechał z Belwederu prosto na Saski plac, gdzie w sali sšdowej zastaje audytora (dywizyjnego - M.B.) Kalińskiego, któremu podyktował odwołanie własnego i przystšpienie do zdania innych sędziów, co i podpisał. Te obadwa, tak zupełnie różne zawyrokowania Skrzyneckiego w jednej sprawie, znajdujš się w aktach". Nie była to, niestety plotka, wynikła z niechęci osobistej i złoœliwoœci pamiętnikarza. Arkusze wotacyjne ze sprzecznymi orzeczeniami Skrzyneckiego zostały odnalezione i zbadane przez historyków sprawy Łukasińskiego. Oto dosłowna treœć powtórnej "Deklaracyi" zniewolonego sędziego: "Rozbierajšc sprawę obecnš, obcišżony byłem ogromem okolicznoœci, składajšcych cały przedmiot przestępstwa i dowodów oraz usprawiedliwienia się obwinionych. Nadzwyczajnoœć przedmiotu przewyższyła możnoœć zgłębienia wszystkich okolicznoœci. Z tego powodu, teraz dopiero, rozbierajšc w myœli wszystkie pobudki, które posłużyły wszystkim członkom Sšdu Najwyższego do uznania osšdzonego przestępstwa o odległe usiłowanie zbrodni stanu, czuję się w mojem sumiennem przekonaniu, iż winienem mój głos połšczyć z ich zdaniem i dlatego, pomimo podpisanego przeze mnie wotum przy onegdajszej deliberacyi, żšdam i upraszam Sšdu Najwyższego, iżby w deklaracyi wyroku decyzya w tym przedmiocie za jednomyœlnie przyjętš oznaczona była. Dnia 16 junii 1824 r. w Warszawie. Pułkownik Skrzynecki" "Co szczególniejsza - reasumuje Pršdzyński - że powszechnoœć nie dowiedziała się podówczas, w jaki sposób ten dramat co do Skrzyneckiego się zakończył. WyraŸnie nie chciano wiedzieć, tylko o pierwszej częœci i zamiast co Ksišżę zamierzał poniżyć go w opinii, Skrzynecki został w niej wielce podniesiony. Wielbiono go jako sumiennego sędziego, prawego Polaka i wojownika z tęgim charakterem, który jeden z pomiędzy sędziów rozpisujšc się w tej sprawie, œmiał stawić czoło Konstantemu. I ta opinia, na tak mylnem wyobrażeniu zasadzajšca się, stała się jednš z głównych sprężyn, które go póŸniej na czele sprawy polskiej postawiły". Tak więc udział w sprawie Łukasińskiego wywarł poważny wpływ na losy aż trzech członków kompletu sędziowskiego: przyczynił się do haniebnej œmierci Haukego i Blumera-i do wyniesienia Skrzyneckiego na wodza naczelnego w wojnie 1831 roku. Z szeœciu oskarżonych, trzej zostali uznani za "winnych odległego usiłowania zbrodni stanu". Łukasińskiego, jako twórcę i przywódcę zwišzku, "wskazujšcego rewolucyjne cele ku połšczeniu wszystkich częœci dawnej Polski", Sšd Wojenny Najwyższy skazał na dziewięć lat ciężkiego więzienia; Dobrogoyskiego i Dobrzyckiego - po szeœć lat ciężkiego więzienia. Trzech pozostałych oskarżonych: Machnickiego, Szredera i Koszutskiego - uznanych za "podejrzanych, lecz nie przekonanych o zbrodnię stanu" sšd od kary uwolnił, ale oddał na czas nieograniczony pod nadzór policji, co było wtedy rygorem nader dotkliwym, gdyż uniemożliwiało niemal całkowicie swobodę poruszania się, pracę zawodowš i życie osobiste. Obiecana przez Kurutę amnestia rzeczywiœcie nadeszła, ale zamiast oczekiwanego darowania kar, obniżyła je zaledwie o dwa lata - co wszyscy współczujšcy ze skazanymi uznali za "naigrywanie się nad nieszczęœliwymi". Wykonanie wyroku na Łukasińskim, Dobrogoyskim i Dobrzyckim odbyło się 2 paŸdziernika 1824 roku na tak zwanym Polu Marsowym za obozem wojskowym na Powšzkach. Biograf Łukasińskiego Rafał Gerber, opierajšc się na relacji naocznych œwiadków, tak opisuje ten ponury ceremoniał: "Nazajutrz z rana... ubrano ich w mundury oficerskie, ozdobione posiadanymi oznakami honorowemi - gdyż i Dobrogoyski, i Dobrzycki, choć dymisjonowani, byli zachowali prawo noszenia munduru - i w odkrytym furgonie wojskowym pod silnš eskortš żandarmów konnych zawieziono do obozu za rogatkami powšzkowskimi. Tutaj stały w wielkim czworoboku odkomenderowane do tego ponurego obrzędu, stosownie do wyraŸnego rozkazu W. Księcia, z całego garnizonu warszawskiego oddziały wojsk polskich i rosyjskich: pełne pułki czwarty, siódmy, pišty i pierwszy piechoty liniowej, batalion saperów, pułk czwarty ułanów, detaszmenty gwardyi, piechoty i jazda. Dokoła cisnęły czarne, milczšce tłumy zgromadzonego ludu. WięŸniów wprowadzono w sam œrodek czworoboku, ustawiono szeregiem w odstępach, przy każdym stanęło po dwóch żandarmów z dobytym pałaszem. Wojska sprezentowały broń; audytor podniesionym głosem odczytał wyrok, konfirmowany przez Najjaœniejszego Pana. Uderzono w bębny. Człowiek wysoki, barczysty, czarno ubrany, kat stołeczny, przystšpił do skazańców, poczynajšc od Łukasińskiego, zerwał im szlify i odznaki, złamał szpadę nad głowš; pomocnicy kata zdarli im mundury, ubrali ich w szare kitle więzienne i zgolili głowy, posadzono na ziemi i zaraz kowale okuli ich na butach w przygotowane kajdany wagi 22 funtów, poczem dano im w ręce taczki przy cišgłym ogłuszajšcym biciu w bębny kazano przejœć przed frontem wojsk. Nikt nie odzywał się słowem, tłum z zapartym patrzał się oddechem. Wojsko stało nieporuszone, lecz po twarzy wielu oficerów i szeregowców również i Rosyan - œciekały łzy. Łukasiński szedł pierwszy, nogi plštały mu się w kajdanach, wpijajšcych się w długie twarde aleksandryjskie botforty, był bardzo blady, ale pchał mocno taczki przed siebie, z głowš podniesionš, wzrokiem wlepionym w linię frontowš wojska, mijał jš, patrzšc prosto w oczy dowódcom i żołnierzom..." Nikt z płaczšcych wówczas nad losem Łukasińskiego nie przewidywał, że kara siedmioletniej pracy katorżniczej w twierdzy Zamoœć, na którš został skazany, będzie zaledwie pierwszym etapem jego męczeńskiej drogi. Że nieszczęsny naczelnik Towarzystwa Patriotycznego najgorsze przejœcia ma dopiero przed sobš. Że czeka go jeszcze ów tajemniczy, z pewnoœciš nie wolny od elementu prowokacji, bunt więŸniów zamojskich, którego uczestnik zezna na torturach, że Łukasiński zamierzał w wypadku powodzenia buntu wygnać z twierdzy garnizon, obwarować się w niej i prosić cesarza o ułaskawienie, w przypadku zaœ odmowy założyć miny i wysadzić twierdzę w powietrze. Że za to nowe przestępstwo skazany będzie na karę œmierci, którš zamieniš mu na bezterminowe więzienie - po to jedynie, aby przez następne dwa lata móc go dręczyć wznowionym œledztwem, poddajšc raz jeszcze wyszukanym cierpieniom fizycznym i moralnym. Że wreszcie "osłabiony i ledwie trzymajšcy się na nogach" - pragnšc, jak sam to potem wyjaœni, ustrzec pozostajšcych na wolnoœci zwišzkowców od niebezpiecznych "gaskonad" - zburzy kunsztowny gmach całej swej dotychczasowej obrony i odkryje istnienie Towarzystwa Patriotycznego, że póŸniej nastšpi scena, opisana przez Maurycego Mochnackiego, Stanisława Barzykowskiego i sekretarza Sšdu Sejmowego, Tadeusza Bieczyńskiego, kiedy doprowadzony przed nowš Komisję Indagacyjnš dla potwierdzenia zeznań złożonych w œledztwie, Łukasiński [...] odsłoni wobec zgromadzonych członków Komisji... rany swoje dotychczas jeszcze nie zagojone i zawoła: Uważcie panowie, czy to może być prawda, co w takich boleœciach wyznawałem! Że nieszczęsny więzień ma jeszcze przed sobš tę chwilę, ze strasznych najstraszniejszš, że po Nocy listopadowej, z ogarniętej już powstaniem Warszawy, uprowadzš go skrycie w dalekie kraje, przykutego łańcuchem do obcej armaty. I że potem przez lat przeszło trzydzieœci będzie musiał umierać w "sekretnym zamku" twierdzy szlisselburskiej. Zastanawiajšc się z perspektywy dwudziestu lat nad okrutnš pacyfikacjš "sekty Łukasińskiego" Ignacy Pršdzyński snuje w swych pamiętnikach znamienne na ten temat refleksje: "Zachodzi ważne pytanie - pisze dawny członek Towarzystwa Patriotycznego - czy rzšd ma mieć oczy zamknięte na rzeczy, które mogš sprowadzić zaburzenia w kraju i jego własnemu zagrażajš bezpieczeństwu. Bez żadnego wštpienia - nie. Każdy rzšd winien czuwać nad spokojnoœciš kraju, każdy rzšd, dopóki istnieje, winien czuwać nad własnš powagš i bezpieczeństwem. Ale dosyć mu mieć oczy otwarte, wiedzieć wszystko co się dzieje, uprzedzać złe usuwaniem słusznych powodów do żalu, mieć zawsze gotowe œrodki do powœcišgnienia nieprawnych wyskoków, na koniec winnych karać, nawet podług całej surowoœci praw, ale podług praw istniejšcych tylko i zostawujšc legalnym sšdom całš tę robotę. Ale jeżeli rzšd zamiast tego, stanšwszy na fałszywem stanowisku, upiera się na niem pozostawać, a przekonany, że się to narodowi podobać nie może, œledzi w nim malkontentów i przerabia ich na winowajców, jeżeli domysły swojej podejrzliwoœci przyjmuje za dowody, jeżeli despotyzm swój rozcišga na sędziów i przymusza ich sšdzić, wykręcajšc prawo wbrew przeciwko własnemu sumieniu, jeżeli ten rzšd dla ludzi zupełnie niewinnych używa kilkoletniego więzienia w sekrecie i inkwizycji, z których robi moralnš torturę, jeżeli ten rzšd robi zbrodniarzami stanu godnego oficera lub urzędnika i za winę, która by ledwie œcišgnšć powinna kilka miesięcy aresztu lub najwięcej oddalenie ze służby, na całe życie do kajdan posyła [...] co właœnie czynił w Polsce rzšd cesarsko-królewski: wnosić natenczas trzeba koniecznie, że tym rzšdem zwierzęca kieruje głupota, albo też że ma w tem jaki machiawelski interes przywieœć naród do rozpaczy i z namysłem chce go popchnšć do gwałtownego wybuchnienia". Nie ma tu miejsca na szczegółowe przedstawienie dalszych losów Łukasińskiego. Trzeba pamiętać, że tragiczny major piechoty został wprowadzony do opowieœci o szwoleżerach jedynie po to, aby wyjaœnić genezę zdarzeń, które już wkrótce zburzš spokój naszych głównych bohaterów. Rola Łukasińskiego w tym względzie kończy się z dniem 2 paŸdziernika 1824 r., z chwilš wywiezienia go do Zamoœcia. Odtšd przewodnikami naszymi będš następcy Łukasińskiego - nowi kierownicy konspiracji patriotycznej. Dwaj z nich: podpułkownik Gwardii Królewsko-Polskiej Seweryn Krzyżanowski i eks-szwoleżer Antoni ks. Jabłonowski - to ludzie blisko zwišzani z pierwszoplanowymi postaciami tej ksišżki. Właœnie ci dwaj dodadzš do dawnych "zbrodni" Łukasińskiego nowš "zbrodnię", szczególnie niebezpiecznš w oczach rzšdu cesarsko-królewskiego: kontakty z rewolucjonistami rosyjskimi. III "Rozkaz dzienny do woyska polskiego Nr 11 W Kwaterze Głównej w Warszawie 20 stycznia Dnia 1 lutego 1826 Szef Sztabu Głównego Jego Cesarsko-królewskiey Moœci, generał-Adiutant Baron Diebicz, Rozkazami Swoiemi ogłasza Armii i całemu Woysku: [...], że z odbytego œledztwa i z zeznań uczestników spisku okazało się: iż z Czerniechowskiego Pułku Piechoty Podpułkownik Murawiew-Apostoł był jednym z pomiędzy głównieyszych spiskowych dšżšcych do zaburzenia powszechnego, i zniszczenia pomyœlnego bytu Państwa; spiskowych tych którzy, już przed kilkš laty, mieli zbrodnicze zamiary przeciw rzšdowi, a nawet knowali zamachy na życie wiekopomney pamięci zmarłego Nayjaœnieyszego Cesarza Jmci Alexandra. W tym samym czasie, gdy po odkryciu tey zbrodni, przystšpiono do aresztowania Podpułkownika Murawiewa-Apostoła, ten zadał kilka ran swemu Pułkowemu Dowódcy Podpułkownikowi Geblowi, i nagle potrafił zbuntować częœć Pułku pieszego Czerniechowskiego, pod tymże równie fałszywem hasłem dochowania wiernoœci wykonaney wprzód przysiędze Jego Cesarzewiczowskiej Moœci Wielkiemu Xięciu Konstantemu, aresztował posłanych po niego Feldjegra i Żandarmów, zabrał kassę pułkowš, uwolnił z kaydan zbrodniarzy utrzymywanych w Wasilkowskiem więzieniu, a miasto oddał niesfornoœci żołnierstwa. Trzy jednak Kompanie, pod komendš Majora Truchina, pozostały wiernemi Prawemu Swoiemu Monarsze, i od buntujšcych się oddzieliły; Adiutant zaœ Pułku Porucznik Pawłow ocalił pieczęć i Akta Pułkowe. Główno-Kommenderujšcy 1-szš Armiš polecił naybliższemu Dowódcy, Generałowi Piechoty Xięciu Szczerbatow, aby sam z potrzebnš siłš woyskowš, wystšpił dla zniszczenia tey bandy powstańców i przywrócenia porzšdku w Pułku Czerniechowskim Piechoty, używajšc w tym celu œrodków przyzwoitey surowoœci i nie oszczędzajšc buntowników... ...Jego Cesarsko-królewska moœć przyjšwszy za prawidło działać z zupełnš otwartoœciš przed Woyskami których wiernoœci i stałoœci względem prawey władzy doœwiadczył i przy samem wstšpieniu Swoiem na tron, rozkazać raczył Generał-Adiutantowi Baronowi Diebicz, ogłosić Woysku pomieniony wypadek, aby podawszy onemu na pogardę imię zbrodniarza Murawiewa-Apostoła głoœnemi uczynić imiona Podpułkownika Gebla, Majora Truchina i Porucznika Pawłowa, którzy niezachwianš gorliwoœciš zasłużyli na szacunek walecznych i wiernych Woysk Rossyiskich. W chwili ogłoszenia ninieyszego Rozkazu, otrzymano doniesienie od Główno-Kommenderujšcego 1-szš Armiš, wraz z Rapportem od Dowódcy 3-go Korpusu piechoty Generał-Porucznika Rota, do Generała-Adiutanta Xięcia Szczerbatowa, w odpisie przy ninieyszym załšczonym, że zamieszanie w Pułku Czerniechowskiem zupełnie uspokojonem zostało... Rozkaz ninieyszy odczytany bydŸ ma w Szwadronach, Kompaniach i Artylleryi Woysk, pod rozkazami moiemi zostajšcych Naczelny Wódz (podpisano) Konstanty W.X.R. Zgodno z oryginałem Generał Dyżurny Rautenstrauch" Ten historyczny dokument, udostępniony mi z prywatnych zbiorów kolekcjonera, magistra farmacji Jerzego Dunina-Borkowskiego z Kroœniewic pod Kutnem, doskonale wprowadza w klimat swego czasu. Gruby, szarawy papier ma charakterystyczny znak wodny, wspólny wszystkim urzędowym formularzom armii Królestwa Kongresowego. Druk jest duży, nieoszczędny, po bizantyjsku zróżnicowany. Gdzieniegdzie wybijajš się z tekstu składane uroczystymi wersalikami tytuły dwóch cesarzy-królów: Aleksandra i Mikołaja. Zgodnoœć drukowanej odbitki z oryginałem poœwiadcza własnoręczny podpis "Generała Dyżurnego" Józefa Rautenstraucha. Ów podpis, skreœlony czarnym atramentem, z biegiem lat zrudział, przystosowujšc się barwš do ognistej czupryny generała, którš kronikarze wojen napoleońskich mieli okazję podziwiać, gdy Rautenstrauch (podówczas jeszcze zaufany sztabowiec księcia Józefa) zmykał pewnego razu bez czapki z pola bitwy. Ulubieniec dwóch wodzów naczelnych musiał przy biurku czuć się o wiele pewniej niż w warunkach bojowych. W zamaszystym podpisie przetrwał jeszcze energiczny ruch ręki sprzed półtora wieku. Jego indywidualne piętno ożywia treœć starego dokumentu. Dzięki temu łatwiej można sobie wyobrazić tamto lutowe rano 1826 roku, kiedy podczas "odprawy posyłek" na placu Saskim ten właœnie egzemplarz Rozkazu Dziennego Nr 11 przekazywano do ogłoszenia w którejœ z polskich jednostek wojskowych. I jego póŸniejsze odczytywanie przy apelu wieczornym w oœwietlonym œwiecami korytarzu koszarowym. I nagłe przerażenie polskich wtajemniczonych, którzy poczuli się naraz zamieszani w arcyniebezpiecznš, gardłowš sprawę politycznš. Na szarawym papierze sprzed półtora wieku widać kilka podejrzanie rdzawych plam. Sš to prawdopodobnie œlady długiego przechowywania w ziemi lub w wilgotnej piwnicy. Ale kojarzš się z krwiš. Bo krew jest także w treœci dokumentu. Oto załšczony do rozkazu raport generała-porucznika Rotha z dnia 3 (15) stycznia 1826 roku, zawiadamiajšcy generała-adiutanta księcia Szczerbatowa o stłumieniu buntu wojskowego na Ukrainie: "Powzišwszy, po przybyciu moiem dnia wczorayszego do wsi Mochnaczki, wiadomoœć że Podpułkownik Murawiew z buntownikami, wskutek powziętey wiadomoœci o moiem marszu, zaniechał zamiaru udania się przez Fastów do Brusiłowa i zmieniwszy kierunek postępuie do Białey Cerkwi, w nadziei że mu się uda zabrać u Hrabiny Branickiey znacznš summę pieniężnš: wystšpiłem dnia dzisiejszego, o godzinie 3-ey po północy, z Jazdš i Artyleryš konnš, wyprawiwszy Generał-Majora Geysmara z dwoma Działami i 3 Szwadronami do wsi Uœcimówki, sam z 5-ciu Szwadronami i 6-ciu Działami szedłem przez Fastów, dla odcięcia Murawiewowi odwrotu; wysłałem także, po północy, 12 kompaniów Piechoty i 4 Działa piesze z Wielkiego Połowecka do Białey Cerkwi. Tym sposobem Murawiew ze wszystkich stron był otoczony, gdy w godzinę po południu, Generał-Mayor Geysmar zbliżył się do wsi Uœcimówki, gdzie buntownicy bronili się, lecz po kilku armatnich wystrzałach broń złożyli. Podpułkownik Murawiew jest ranionym, brat jego zastrzelił się, ieden Officer zabity, oprócz innych ranionych i poległych. O czem Waszey Xišżęcej Moœci mam honor naypierwsze uczynić doniesienie". W taki to marny i żałosny sposób zakończyła się druga (po wypadkach na placu Senackim w Petersburgu) próba powstania zbrojnego rosyjskich rewolucjonistów szlacheckich, okreœlanych dziœ wspólnš nazwš dekabrystów; w taki sposób spełzło ostatecznie na niczym zamierzenie, które jeden z jego czołowych orędowników na Ukrainie, najbliższy przyjaciel Sergiusza Murawiewa-Apostoła, podporucznik Michał Bestużew-Riumin z połtawskiego pułku piechoty - jeszcze w listopadzie 1825 roku, podczas nocnego spotkania w Puławach przedstawił księciu Antoniemu Jabłonowskiemu jako przedsięwzięcie olbrzymie, zdolne obalić władzę carów i przekształcić despotyczne cesarstwo rosyjskie w nowoczesne państwo konstytucyjne o ustroju republikańskim. I trzeba przyznać, że młody emisariusz południowców nie zamierzał wprowadzać w błšd swego polskiego rozmówcy. Bo jakkolwiek liczba członków obu tajnych stowarzyszeń rosyjskich: Północnego (w Petersburgu i w Moskwie) oraz Południowego (na Ukrainie i na Wołyniu) nie przekraczała kilkaset osób - siła ich wpływów była rzeczywiœcie bardzo poważna. Do grona spiskowców należeli członkowie potężnych rodów magnackich Rosji, blisko zwišzani z dworem i piastujšcy wysokie funkcje wojskowe: dowódców dywizji, brygad, pułków. Nawet komendanci niektórych korpusów odnosili się do sprzysiężenia z wyraŸnš sympatiš. Wiadomo, na przykład, jak zareagował na wiadomoœć o powstaniu w pułku czerniechowskim dowódca 4. korpusu, ten sam ksišżę Aleksy Szczerbatow, którego obcišżono obowišzkiem "nieoszczędzania buntowników". Po aresztowaniu w Kijowie jednego z emisariuszy powstańców Szczerbatow zamknšł się z nim w gabinecie i powiedział ze szczerym żalem: - "Za wczeœnie rozpoczęliœcie działać; znam osobiœcie Sergiusza Murawiewa, szanuję go i boleję szczerze, że taki człowiek musi zginšć razem z tymi, którzy wzięli udział w jego daremnem przedsięwzięciu. Żal mi pana, jesteœ młody i także musisz zginšć". I emisariusz widział, jak "łzy płynęły z oczu dobrego generała". Biegu wydarzeń jednak to nie wstrzymało. Po otarciu łez Szczerbatow odesłał aresztowanego oficera na œledztwo do sztabu I Armii, a generałowi Rothowi zlecił niezwłoczne zorganizowanie karnej wyprawy przeciwko powstańcom. Generał Roth - emigrant francuski rodem z Alzacji - nie wzruszał się tak łatwo jak jego słowiański zwierzchnik. Ale i Roth musiał sobie zdawać sprawę z szerokiego zasięgu spisku, gdyż z ekspedycji karnej, wysłanej przeciwko Murawiewowi, na wszelki wypadek wyłšczył trzech wyższych oficerów, rdzennych Rosjan, a rolę bezpoœredniego tłumiciela buntu powierzył Niemcowi w służbie carskiej - generałowi Teodorowi von Geismarowi. Wszystko zresztš przemawia za tym, że w owym momencie były to już ostrożnoœci zbędne. Po rozejœciu się wieœci o grudniowej klęsce powstańców petersburskich i o ostatecznym zwycięstwie Mikołaja, w starszyŸnie wojskowej, należšcej do Stowarzyszenia Południowego, całkowicie upadły serca. Różni arystokratyczni generałowie i pułkownicy - przeważnie ludzie w pełnym rozkwicie kariery, doskonale urzšdzeni, ojcowie rodzin, starali się za wszelkš cenę odżegnać od swej wspólnoty ze spiskowcami, aby uratować się w ten sposób przed gniewem nowego cesarza. Myœl o jeszcze jednej rewolcie napełniała ich przerażeniem, nie wišzali z niš już żadnych nadziei, widzieli w niej jedynie akt rozpaczliwej determinacji, równoznaczny z samobójstwem - co nie było zresztš dalekie od prawdy. We wspomnieniach uczestników i œwiadków powstania na Ukrainie przetrwały liczne œwiadectwa owej zdrady dowódców, która szeroko zamierzonš akcję zbrojnš sprowadziła do rozmiarów drobnej ruchawki. Można się stamtšd dowiedzieć o haniebnym odstępstwie jednego z głównych sprzysiężonych, dalekiego krewniaka Sergiusza Murawiewa-Apostoła - pułkownika Artamona Murawiewa *, (* W ruchu dekabrystów były licznie reprezentowane dwa stare rody bojarskie: Murawiewów i Murawiewów-Apostołów, zwišzane ze sobš odległym pokrewieństwem.) dowódcy achtyrskiego pułku huzarów - który w momencie wybuchu powstania nie tylko odmówił powstańcom wszelkiej pomocy, ale - ogarnięty panicznym lękiem przed utratš stanowiska - postanowił natychmiast jechać do Petersburga, aby pokajać się przed cesarzem Mikołajem i odkryć mu wszystkie tajemnice spisku. I o zupełnej obojętnoœci wobec planów powstańczych brata tegoż Artamona - pułkownika Aleksandra Murawiewa, dowódcy aleksandryjskiego pułku huzarów. I o tragicznym załamaniu nerwowym pułkownika Powało-Szwejkowskiego, który miał zapewnić powstaniu wsparcie artylerii. I o tchórzostwie pewnego kijowskiego generała nie ujawnionego w pamiętniku z nazwiska. I o ucieczce z Białej Cerkwii 17. pułku jegrów, na którego pomoc powstańcy najbardziej liczyli. Jedynie dzięki żarliwej pomocy młodych kapitanów, poruczników i podporuczników - rekrutujšcych się przeważnie z wchłoniętego przez Stowarzyszenie Południowe radykalnego Zwišzku Zjednoczonych Słowian - udało się podpułkownikowi Sergiuszowi Murawiewowi-Apostołowi porwać za sobš do powstania szeœć kompanii czernichowskiego pułku, stacjonujšcego w rejonie miasteczka Wasylków. Niespełna tysišc piechurów, pozbawionych wsparcia kawalerii i artylerii, powstało przeciwko całej potędze petersburskich carów. Szans na zwycięstwo nie było dla powstańców żadnych, ale swoim desperackim czynem dali poczštek pięknej legendzie, co miało potem ogromne znaczenie dla rozwoju ruchów rewolucyjnych w carskim imperium. Dalekowzroczny polski kronikarz tamtych lat generał Ignacy Pršdzyński przekazuje nam arcymšdrš uwagę, że "niepopularnš władzę odkryte i nieodkryte spiski jednako do upadku popychajš". Mniej więcej tydzień po krwawym stłumieniu powstania "czernichowców" w krótkiej bitwie pod Ustymówkš - przed wspaniałš rezydencję wołyńskš ksišżšt Prus-Jabłonowskich w Annopolu zajechał feldjeger cesarski z żandarmami, aby zabrać z sobš do Petersburga właœciciela Annopola, trzydziestoletniego Antoniego Jabłonowskiego, byłego szwoleżera gwardii napoleońskiej, młodszego szambelana (kamerjunkra) dworu cesarsko-królewskiego w Petersburgu, wicereferendarza warszawskiej Rady Stanu. Aresztowanie popularnego magnata wołyńskiego wywołało piorunujšce wrażenie na Wołyniu i Ukrainie, zwłaszcza że wielu okolicznym ziemianom wydawało się trudne do pojęcia, aby ten wesoły, lekkomyœlny ksišżę - chętnie widywany w towarzystwie i szanowany dla swego nazwiska i majštku, ale na ogół nie traktowany zbyt poważnie - mógł mieć jakieœ bezpoœrednie powišzania ze zbrojnym wystšpieniem rosyjskich "buntowników". A jednak to właœnie on: "Antoœ" Jabłonowski - syn księżnej Teodory z Walewskich, kuzyn pięknej szambelanowej Marii Walewskiej, przyjaciel braci Łubieńskich - był obok podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego najbardziej wplštany w sprawę dekabrystów, jako jeden z przedstawicieli warszawskiego Towarzystwa Patriotycznego w pertraktacjach z tulczyńskim Stowarzyszeniem Południowym. Jego to czcigodne, zasłużone nazwisko rodowe będzie wkrótce z jednakowš zgrozš wymawiane w Warszawie, w Kijowie i w Petersburgu. Według ustaleń historyków w pierwszej fazie pertraktacji ze spiskowcami rosyjskimi głównš rolę odgrywał pułkownik Krzyżanowski, faktyczny naczelnik Towarzystwa Patriotycznego, a ksišżę Jabłonowski włšczył się do tych pertraktacji dopiero w styczniu roku 1825. Jednakże œwiadek zasługujšcy na pełne zaufanie - Gustaw hrabia Olizar stwierdza w swoich pamiętnikach (przyznał to zresztš także w œledztwie petersburskim), że w jego majštku Korostyszowie na Ukrainie ksišżę Antoni już w roku 1823 spotkał się parę razy i rozmawiał z Sergiuszem Murawiewem-Apostołem oraz jego nieodstępnym przyjacielem i współspiskowcem Michałem Bestrużewem-Riuminem. Mogły to być oczywiœcie rozmowy czysto towarzyskie, jako że nie wiadomo, czy Jabłonowski wiedział już wtedy o konspiracyjnej działalnoœci Rosjan. Hrabiego Gustawa Olizara, przyjaciela polskich i rosyjskich spiskowców, chciałbym powołać na głównego œwiadka wydarzeń, jakie zamierzam tu przedstawić, gdyż jego barwne, żywo pisane wspomnienia w ciekawy sposób ukazujš ówczesne stosunki polsko-rosyjskie w tzw. zachodnich guberniach cesarstwa (ziemiach odpadłych od Rzeczypospolitej w wyniku drugiego rozbioru), a zarazem wprowadzajš w sprawę powstania wojskowego na Ukrainie akurat na tyle, ile jest to potrzebne w naszej opowieœci. Urodzony w roku 1798 Gustaw Olizar-poeta, ziemianin, "marszałek guberski" szlachty kijowskiej, a przy tym uczestnik sjest literackich u Wincentego Krasińskiego, gdzie staczał zajadłe boje z KoŸmianem i Osińskim, bronišc poezji romantycznej i swego przyjaciela Adama Mickiewicza - był postaciš malowniczš i bardzo typowš dla swojej epoki. W latach 1821-1823 udało mu się wzniecić dużo hałasu dokoła swej nieszczęœliwej miłoœci do pięknej Rosjanki, Marii Rajewskiej - córki generała broni Mikołaja Dunina-Rajewskiego, dowódcy kijowskiego okręgu wojskowego, a wnuczki wielkiego poety i uczonego Michała Łomonosowa. Olizar nie był w swych zalotach odosobniony. Wdzięki uroczej i kulturalnej gubernałówny podbijały wiele serc męskich - i to nie byle jakich. Najpierw zakochał się w niej (gdy miała lat szesnaœcie) zaprzyjaŸniony z rodzinš Rajewskich Aleksander Puszkin. Napisał dla Marii Rajewskiej wiele pięknych wierszy, a na koniec unieœmiertelniłjš pod imieniem Tatiany w Eugeniuszu Onieginie. Kochał się też podobno w Rajewskiej "chłodny Anglik" pułkownik Paweł Pestel, kierownik zakonspirowanego w Tulczynie "dyrektoriatu" Stowarzyszenia Południowego, jeden z najœwietniejszych umysłów ówczesnej Rosji, autor tzw. Ruskiej prawdy, czyli ramowej konstytucji dla przyszłej republiki rosyjskiej, majšcej powstać po obaleniu caratu przez spiskowców. Kochali się w Marii prawie wszyscy poddani jej ojca, na czele z póŸniejszym jej mężem generałem Sergiuszem księciem Wołkońskim, przedstawicielem najwyższej arystokracji rosyjskiej i wybitnym działaczem rewolucyjnego Stowarzyszenia Południowego. Ale przystojny i bogaty Olizar ufał swoim walorom męskim, i licznš konkurencjš specjalnie się nie przejmował. Jego "dramat miłosny", szeroko omawiany w polskich dworach i salonach literackich od Warszawy po Wilno i Odessę - wynikał raczej z przyczyn narodowo-politycznych. W atmosferze zaostrzajšcej się wrogoœci między rzšdem carskim a jego polskimi poddanymi w zachodnich guberniach cesarstwa, z obu stron coraz niechętniej patrzano na mieszane małżeństwa polsko-rosyjskie. Poeta - marszałek opisuje, jak to "pasował się długo sam wewnętrznie z myœlš, czy mu wolno pojšć małżonkę innej wiary i wrogiego narodu", i jak zabiegał o uzyskanie "w tym względzie patriotycznej niejako dyspensy prywatnej" od najwyższych autorytetów polskich w kraju i za granicš: generała Karola Kniaziewicza, księcia Adama Jerzego Czartoryskiego i Juliana Ursyna Niemcewicza. Duchowe rozterki zakochanego patrioty - szczodrze przenoszone na papier w formie wierszy i poematów - jednały mu pocieszycieli z różnych stron. Sam parokrotnie nadmienia w pamiętnikach, że jego nieszczęœliwš miłoœciš interesowali się żywo: Aleksander Puszkin (wiersz Do hrabiego Olizara) i "wieszcz litewski" Adam Mickiewicz (ciekawe byłoby wiedzieć, czy rodzšcy się w tym czasie Gustaw z II i IV częœci Dziadów nie zawdzięczał przypadkiem swego imienia zakochanemu dziedzicowi z Korostyszowa). Innym powiernikiem i pocieszycielem "guberskiego marszałka" był poznany w domu Rajewskich podpułkownik Sergiusz Murawiew-Apostoł, póŸniejszy naczelnik ukraińskiej rewolty wojskowej. PrzyjaŸń z rodzinš Rajewskich, w połšczeniu z rozległymi stosunkami towarzyskimi, narzucanymi mu przez piastowany urzšd obywatelski - wcišgały Olizara, bez jego wiedzy, w główny nurt knowań spiskowych na Ukrainie. W goœcinnym Korostyszowie - położonym przy ważnym trakcie, wiodšcym z Kijowa do Żytomierza, bywało mnóstwo Polaków i Rosjan, zaangażowanych w działalnoœć konspiracyjnš. Oprócz Sergiusza Murawiewa-Apostoła i Michała Bestużewa-Riumina można tam było spotkać księcia Sergiusza Wołkońskiego, pułkownika Pawła Pestela, młodych Rajewskich (braci Marii-Tatiany) i ich szwagra, generała Michała Orłowa. Z polskich konspiratorów bšdŸ ich sympatyków najczęœciej zasiadali do stołu Olizara: ksišżę Antoni Jabłonowski, hrabia Aleksander Chodkiewicz oraz dwaj szwagrowie generała Tomasza Łubieńskiego, eksponowani członkowie Towarzystwa Patriotycznego: hrabia Wiktor Ossoliński i hrabia Ludwik Sobański. Goœcinny "marszałek guberski" chętnie podejmował tych wszystkich panów, znakomicie nadajšcych się na partnerów do błyskotliwych konwersacji, umożliwiał im wzajemne poznawanie się, patronował ich przypadkowym spotkaniom - pojęcia nie majšc, jak niebezpieczne prochy gromadzi pod swym dachem. Wiadomy wszystkim goœciom "labirynt miłosny", w jakim się znajdował, chronił go skutecznie przed wcišgnięciem w politykę. "Ja na szczęœcie moje wcale nic o tym (tzn. o spiskach - M.B.) nie wiedziałem - wyznaje prostodusznie w pamiętnikach - ponieważ namiętne moje w owš porę uczucia dla Rosjanki wstrzymywały delegatów zwišzkowych (polskich) od zwierzenia mi tajemnicy... Znajomi też moi rosyjscy spiskowi nie mieli ochoty zwierzenia się mnie z tego samego powodu... Pestel i Wołkoński, bo w drogę afektu mojego wchodzili. Najznakomitszy z nich wszystkich co do uczuć i umysłu Sergiusz Murawiew-Apostoł tak mnie serdecznie kochał, że się więcej zbolałym stanem serca mojego troszczył, niż przyszłš politycznš karierš mojš zajmował... Tak więc z rozporzšdzenia Opatrznoœci, której miłosierdzia prawie nigdy w czasie zrozumieć nie umiemy, od zgubnej już wtedy konfidencji uwolniony zostałem przez lekceważenie mojego rozmarzonego truciznš miłoœci serca!" Miłoœć Olizara uchroniła go od formalnego uczestnictwa w tajnych zwišzkach, ale poza tym niczego dobrego mu nie przyniosła. Nie wiadomo, czy jego wštpliwoœci patriotyczne trwały zbyt długo, czy też przecenił swoje szanse u uwielbianej generałówny; dosyć, że kiedy - zaopatrzony już we wszystkie możliwe dyspensy - zdecydował się wreszcie poprosić generała Rajewskiego o rękę córki, otrzymał uprzejmš lecz stanowczš odmowę. Wkrótce potem zadomowiony u Rajewskich Sergiusz Murawiew-Apostoł uprzedził polskiego przyjaciela serdecznie współczujšcym listem, że Maria Rajewska zamierza poœlubić księcia Sergiusza Wołkońskiego (w trzy lata póŸniej ten francuski list Murawiewa-Apostoła, zabrany Olizarowi przy aresztowaniu, będzie przedmiotem dociekliwych badań petersburskiego Komitetu Œledczego). Stan rozpaczy odrzuconego konkurenta - jak można wnosić z jego nieco egzaltowanych wynurzeń - był tak wielki, że dla zwykłego zjadacza chleba musiałby zakończyć się tragicznie. Na szczęœcie Gustaw Olizar był poetš, a ponadto człowiekiem bogatym. Znalazł więc inne wyjœcie z sytuacji - równie efektowne i zgodne z duchem czasu jak wertherowskie samobójstwo z miłoœci. Zorganizował sobie egzotycznš wyprawę na Krym, gdzie nabył od Tatarów na własnoœć romantyczne uroczysko Artek (dziœ teren słynnego miasteczka pionierów radzieckich), położone u stóp majestatycznej góry Ajudah, po czym osiadł tam w małym domku i - odosobniwszy się od œwiata, majšc przy sobie tylko dwóch służšcych ("gorliwych, ale bardzo głupich ludzi") - zajšł się przetwarzaniem swych miłosnych cierpień na poematy i wspomnienia literackie. Uczucia miotajšce jego udręczonym sercem znalazły pierwszy upust w wierszu Rozpacz, zaczynajšcym się od słów: Twoje, o Dante! słowa nieœmiertelne, Któremiœ bramy usrożył piekielne, I w mym sercu wyryte. Już i moje życie Nieczułej na igraszkę rzucone kobiecie, Na drugš wiecznej bramy przewlekło się stronę! Już mi przez ciemnš nie przejrzeć zasłonę!... Nie mnie już œlubnš ty œwiecisz pochodniš... Już zemsta prawem, już nadzieja zbrodniš... W sierpniu 1825 roku odwiedził Olizara w jego krymskiej pustelni Adam Mickiewicz. Autor Ballad i romansów zwolniony niedawno z więzienia Bazylianów z nakazem zamieszkania w głębi cesarstwa - przed odjazdem na dłuższy pobyt do Moskwy i Petersburga, zaznajamiał się z urokami starożytnej Taurydy. Zafascynowany pięknem pustelni Olizara i poruszony raz jeszcze jego "dusznš męczarniš", wielki poeta stworzył na pociechę swemu wielbicielowi i obrońcy jeden z najpiękniejszych sonetów krymskich - Ajudah. W ostatecznym więc rozrachunku zawód miłosny "guberskiego marszałka" nie wyszedł na złe literaturze polskiej. W czasie kiedy Gustaw Olizar leczył się na Krymie z okaleczeń serca, niektórzy z jego rosyjskich i polskich znajomych spotykali się ze sobš na sekretnych schadzkach i prowadzili niebezpieczne rozmowy, których treœciš zajmować się będš póŸniej przez długie miesišce najwyższe instancje œledcze i sšdowe w Petersburgu i w Warszawie. Do pierwszego "oficjalnego" spotkania przedstawicieli rosyjskiego Stowarzyszenia Południowego z przedstawicielami polskiego Towarzystwa Patriotycznego doszło w czasie kontraktów kijowskich w styczniu 1824 roku na balu noworocznym w domu generała Mikołaja Rajewskiego - ojca "nieczułej" Marii. Tu właœnie - w otoczeniu uroczych młodych kobiet i szlachetnych matron, utytułowanych generałów i pułkowników, szambelanów i kamerjunkrów, w atmosferze wytwornej zabawy, muzyki, tańców i intelektualnych rozmów, prowadzonych w wybornej francuszczyŸnie - rozegrał się prolog przyszłego dramatu. Uproszony przez Sergiusza Murawiewa-Apostoła i Michała Bestużewa-Riumina - Aleksander hrabia Chodkiewicz z Młynowa, znany już czytelnikom tej ksišżki jako teœć Wiktora Ossolińskiego, brata generałowej Tomaszowej Łubieńskiej, wielki pan wołyński, uczony i literat, eks-pułkownik Księstwa Warszawskiego i eks-generał Królestwa polskiego - umożliwił spiskowcom rosyjskim nawišzanie bezpoœredniej łšcznoœci z obecnym na balu podpułkownikiem Sewerynem Krzyżanowskim z Warszawy, faktycznym naczelnikiem polskiej konspiracji patriotycznej. Następne tajne spotkania polsko-rosyjskie (z materiałów œledczych i pamiętnikarskich można wnosić, że w latach 1824-1825 odbyło się ich około dziesięciu) również organizowano przeważnie podczas kontraktów kijowskich, w takiej samej atmosferze towarzysko-rozrywkowej. Bo kontrakty kijowskie, podtrzymujšc tradycje słynnych kontraktów dubieńskich w dawnej Rzeczypospolitej, były nie tylko największš imprezš handlowo-targowš guberni zachodnich cesarstwa, lecz równoczeœnie czymœ w rodzaju dorocznego festiwalu kultury dwóch narodów. U progu każdego roku zjeżdżały do Kijowa wielotysięczne tłumy szlachty polskiej i rosyjskiej dla załatwienia wszelkiego rodzaju transakcji finansowo-gospodarczych, a przy okazji dla zabawienia się i zaczerpnięcia nowinek z szerokiego œwiata. Przez cały czas trwania kontraktów Kijów huczał od zabaw, zataczał się od pijaństwa i sycił się najrozmaitszymi atrakcjami kulturalnymi. Oglšdano występy goœcinne teatrów rosyjskich i polskich, księgarze warszawscy organizowali sprzedaż zagranicznych ksišżek i czasopism, na koncertach publicznych popisywali się swš sztukš najsławniejsi w Europie muzycy i œpiewacy. Rzecz prosta, że szlachta obu narodów interesowała się także politykš, więc chętnie wymieniano wzajemnie poglšdy na rozmaite aktualne tematy, co wprawiało w stan nerwowego podniecenia miejscowe władze policyjne i zmuszało je do podwajania liczby szpiegów i donosicieli. Z inicjatywš porozumienia między tajnymi zwišzkami cesarstwa i Królestwa pierwsi wystšpili Rosjanie. Wielu historyków przypuszcza wprawdzie, że już założyciel Narodowego Towarzystwa Patriotycznego major Walerian Łukasiński szukał zbliżenia ze spiskowcami rosyjskimi, ale nie ma na to żadnych konkretnych dowodów, poza mętnymi donosami składanymi warszawskiej policji przez zdrajcę Wolnomularstwa Narodowego, byłego pułkownika Augustyna Sznaydra. Zresztš Łukasiński nie miał wiele czasu, gdyż aresztowano go wkrótce po uformowaniu się na Ukrainie Stowarzyszenia Południowego. W pracach historycznych za głównego inspiratora i orędownika zbliżenia polsko-rosyjskiego uważa się podporucznika połtawskiego pułku piechoty Michała Bestużewa-Riumina. Podobno on pierwszy - dowiedziawszy się w styczniu 1823 roku w jednym z zaprzyjaŸnionych domów polskich o istnieniu szeroko rozgałęzionego Towarzystwa Patriotycznego z naczelnym oœrodkiem dyspozycyjnym w Warszawie, zwrócił na nie uwagę tulczyńskiego "dyrektoriatu" Stowarzyszenia Południowego i uzyskał dla siebie tudzież dla swego najbliższego przyjaciela, podpułkownika czernichowskiego pułku piechoty Sergiusza Murawiewa-Apostoła, pełnomocnictwo do nawišzania łšcznoœci z polskimi spiskowcami. O poœredniczenie w tej sprawie uproszono hrabiego Aleksandra Chodkiewicza z Młynowa. Teœć Wiktora Ossolińskiego sam wprawdzie do żadnej konspiracji nie należał, ale jego œmiało wypowiadane liberalne poglšdy oraz fakt opuszczenia przez niego z hukiem armii Królestwa, po głoœnej awanturze z wielkim księciem Konstantym - stworzyły mu opinię człowieka dobrze wprowadzonego we wszystkie polskie imprezy patriotyczne. Miał zresztš z Towarzystwem Patriotycznym bliskie powišzania osobiste: nie tylko przez zięcia, lecz również przez podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, który był jego serdecznym przyjacielem i dawnym towarzyszem broni. Postępowy autor Chemii oraz Pism wierszem i prozš podjšł się poœrednictwa, lecz w praktyce okazało się ono zadaniem niezmiernie trudnym. I gdyby nie godna najwyższego podziwu wytrwałoœć Bestużewa-Riumina, do nawišzania stosunków prawdopodobnie by nie doszło. Uparty zapał, z jakim dwudziestotrzyletni podporucznik połtawskiego pułku piechoty zabiegał o porozumienie patriotów dwóch narodów - jednakowo gnębionych przez carski despotyzm, ale rozdzielonych przepaœciš przeciwstawnych tradycji patriotycznych - był doprawdy wzruszajšcy. Przez cały rok młody oficer "chodził jak cień" za uczonym panem na Młynowie, zadręczajšc go dopominaniem się o przyrzeczone spotkanie z polskimi spiskowcami. PóŸniej, w styczniu 1824 roku - bezpoœrednio po przeprowadzeniu wstępnych rozmów z Sewerynem Krzyżanowskim - Bestużew-Riumin samodzielnie opracował projekt umowy między dwoma sprzysiężeniami. Jakkolwiek projekt ten nie doczekał się ostatecznego zatwierdzenia ani od dyrektoriatu w Tulczynie, ani od komitetu centralnego w Warszawie - obie strony przyjęły go za głównš podstawę do rokowań. Pierwszy, najbardziej zasadniczy punkt umowy, proponowanej przez Bestużewa-Riumina, głosił, że "Rosja przekładajšc posiadanie wdzięcznych sprzymierzeńców nad ukrytych wrogów, po zakończeniu swych przemian zwraca niezależnoœć Polsce". W jednym z dalszych punktów projektu Bestużew-Riumin, w imieniu południowców, zapewniał polskich kontrahentów, iż "Towarzystwo rosyjskie będzie się starało wszelkimi sposobami wykorzeniać nienawiœć istniejšcš między obu narodami..." Pomimo najlepszej woli i niezmordowanej energii entuzjasty Bestużewa rokowania kijowskie toczyły się niemrawo, potykajšc się o przeszkody trudne do zwalczenia. W kilka lat póŸniej płomienny trybun powstania listopadowego Maurycy Mochnacki całš odpowiedzialnoœć za zmarnowanie historycznej szansy obcišżył stronę polskš. "Spiskowcy rosyjscy rzecz swojš i polskš jasno pojmowali... - napisze w Powstaniu narodu polskiego - lecz niestety nie znaleŸli w polskim zwišzku to, czego szukali: wzajemnej otwartoœci i tej samej co ich ożywiała chęci wspólnego działania... Niezręcznoœć, lekkomyœlnoœć, opieszałoœć Polaków w tych stosunkach z Moskalami przechodzi wszelkie wyobrażenia. Wszystko można było zrobić - oni nic nie zrobili..." To namiętne oskarżenie Mochnackiego pod adresem przedpowstaniowych przywódców Towarzystwa Patriotycznego wydaje się nieco uproszczone i niesprawiedliwe. Ale wielki publicysta potrafi przemówić do wyobraŸni nawet wtedy, gdy nie ma całkowitej racji. W zestawieniu z klęskami dekabrystów na placu Senackim w Petersburgu i na Ukrainie słowa Mochnackiego, że "wszystko można było zrobić", brzmiš mało przekonywajšco. A jednak nie trudno sobie stawiać pytania, jak potoczyłyby się dzieje narodów, gdyby powstanie polskie wybuchło nie w listopadzie roku 1830, lecz w grudniu roku 1825, kiedy mogło jeszcze być zharmonizowane z powstaniem rosyjskim i kiedy w Warszawie trwał jeszcze chaos wywołany œmierciš Aleksandra. Ogromna dokumentacja œledcza, dotyczšca rokowań kijowskich, pod jednym względem w pełni potwierdza ocenę Mochnackiego. Rosjanie rzeczywiœcie byli w tych rozmowach stronš o wiele aktywniejszš i bardziej zdecydowanš. Polacy natomiast zachowywali się biernie i unikali jakichkolwiek oœwiadczeń. Wynikało to przede wszystkim stšd, że Stowarzyszenie Południowe było znacznie lepiej zorganizowane i posiadało wyraŸniejszy program polityczno-społeczny niż Towarzystwo Patriotyczne, odbudowujšce się dopiero po katastrofie, spowodowanej "sprawš Łukasińskiego". Niezależnie jednak od tego na inicjatywę obydwóch pertraktujšcych stron wpływały hamujšco rozmaite czynniki obiektywne i subiektywne, które zrozumieć można najlepiej, przyglšdajšc się z bliska uczestnikom rokowań. Stronę rosyjskš w różnych fazach rozmów reprezentowali czterej czołowi działacze Stowarzyszenia Południowego: pułkownik Paweł Pestel, podpułkownik Sergiusz Murawiew-Apostoł, generał Sergiusz ksišżę Wołkoński (œwieżo poœlubiony mšż Marii Rajewskiej) i podporucznik Michał Bestużew-Riumin. Na łšcznika południowców w Warszawie wybrano stacjonujšcego tam oficera rosyjskiego pułku huzarów gwardii, podpułkownika Michała Łunina - wspominanego już w tej ksišżce, znajomego generała Tomasza Łubieńskiego z Paryża i z Karlsbadu. Z ramienia Towarzystwa Patriotycznego głównymi rozmówcami w Kijowie byli: podpułkownik Seweryn Krzyżanowski oraz ksišżę Antoni Jabłonowski, interesujšcy nas szczególnie jako dawny szwoleżer gwardii napoleońskiej. Aż dziwne jak ci reprezentanci konspiracji patriotycznych dwóch narodów byli do siebie podobni. Przynajmniej na pozór. Przede wszystkim zwraca uwagę, że każdy z nich miał w swoim życiorysie krótszš lub dłuższš służbę oficerskš w elitarnych pułkach gwardyjskich. Jakkolwiek większoœć rosyjskich spiskowców była już w owym czasie karnie poprzebierana w skromne mundury oficerów piechoty, nie opuszczała ich gwardyjska fantazja, tak bardzo przypominajšca polskš brawurę szwoleżerskš, upamiętnionš w setkach anegdot z epoki napoleońskiej. Jakże bliski tej ulubionej polskiej legendzie był rosyjski podpułkownik Sergiusz Murawiew-Apostoł, kiedy na czele szeœciu rot czernichowców wyruszał Przeciwko całej potędze caratu. I rosyjski podporucznik Bestużew-Riumin, który podczas manewrów na Ukrainie w roku 1823 zamierzał z czterema kolegami porwać cesarza Aleksandra I, by zmusić go do podpisania proponowanej przez spiskowców konstytucji. I dawny rotmistrz petersburskich kawalergardów, podpułkownik Michał Łunin, który - obrażony w Warszawie przez wielkiego Księcia Konstantego uganiał się za nim z obnażonš szablš po pałacu Brhlowskim, domagajšc się honorowego zadoœćuczynienia. Fakt, że wszyscy główni uczestnicy pertraktacji polsko-rosyjskich byli czynnymi lub byłymi oficerami gwardii, wynikał nie z przypadkowego zbiegu okolicznoœci, lecz z podobnego usytuowania tych ludzi w społeczeństwie cywilnym. Byli gwardzistami, bo do służby w gwardii dawała im prawo ich przynależnoœć do najbardziej uprzywilejowanych warstw społecznych i towarzyskich. Prawie wszyscy wywodzili się z arystokracji bšdŸ z bogatych, dygnitarskich rodów ziemskich. Pestel dawny kolega Łunina z pułku kawalergardów, był synem generała-gubernatora Syberii, siemionowiec Bestużew-Riumin miał w rodzie kanclerza cesarstwa, ojciec siemionowca Murawiewa-Apostoła, podobnie jak ojciec szwoleżera Antoniego Jabłonowskiego, był senatorem i dyplomatš wysokiego szczebla. Najbliższa rodzina gwardzisty Sergiusza Wołkońskiego odgrywała wielkš rolę na dworze petersburskim. Jedynie w wypadku podpułkownika strzelców konnych Gwardii Królewsko-Polskiej Seweryna Krzyżanowskiego - który nie był ani arystokratš, ani potomkiem dygnitarskiego rodu wielkoszlacheckiego, lecz urodził się w œrednio zamożnej rodzinie ziemiańskiej doœć niejasnego pochodzenia* (* Z dokumentu przytoczonego w Ÿródłowej ksišżce Jadwigi Chudzikowskiej Dziwne życie Sadyka Paszy Warszawa, PIW, 1971, wynika, że protoplastami Krzyżanowskich z Parchomówki na Ukrainie byli żyjšcy w pierwszej połowie XVIII wieku: "przechrzta" Władimir Krzyżanowski oraz jego kochanka czy konkubina - żona zbiegłego na Sicz Kozaka, Wasilija Placenka.) - kolejnoœć faktów była odwrócona: piękny oficer najpierw (w sierpniu 1815 r) dostał się do gwardii, a dopiero póŸniej - właœnie dzięki gwardyjskim szlifom i akselbantom - dopuszczono go do najbardziej ekskluzywnego towarzystwa. Ale w roku 1824 ta odmiennoœć nie miała już istotnego znaczenia, podpułkownik Krzyżanowski, w wyniku swoich licznych dystyngowanych znajomoœci oraz romansu z hrabinš Konstancjš z Ossolińskich Łubieńskš był już całkowicie włšczony w życie wyższych sfer; w dołach Towarzystwa Patriotycznego zarzucano mu nawet, że nazbyt trzyma się arystokratów. Okolicznoœć, że emisariusze obu tajnych zwišzków należeli do tych samych kręgów towarzyskich - niewštpliwie ich do siebie zbliżała. Mieli wspólnych znajomych, podobne upodobania, interesowali się tymi samymi plotkami. Antoni Jabłonowski, Murawiew-Apostoł i Łunin spędzili wiele lat w Paryżu i znali to miasto równie dobrze jak swe strony rodzinne. Słynna paryska jasnowidzšca Maria Lenormand była bliskš powiernicš matki księcia Antoniego w tym samym czasie, kiedy przepowiadała młodziutkiemu Sergiuszowi Murawiewowi-Apostołowi, że "zostanie drugim Bonapartš w Rosji" (zdaniem cesarza Aleksandra właœnie ta wróżba "przewróciła mu w głowie"). Podpułkownika warszawskich strzelców konnych gwardii Seweryna Krzyżanowskiego i podpułkownika czernichowskiego pułku piechoty Murawiewa-Apostoła zbliżała do siebie jednakowa skłonnoœć do urodziwych mężatek (Pani Henryeta z Działyńskich Błędowska, dziedziczka z Zikracz pod Kijowem, opisuje w pamiętniku, jak Murawiew-Apostoł oœwiadczał się jej ze swojš miłoœciš i gotów był nawet zmieniać dla niej granicę między cesarstwem a Królestwem). Natomiast Jabłonowskiego i Bestużewa-Riumina łšczyło wspólne zamiłowanie do poezji romantycznej. Ksišżę Antoni podzielajšcy gusty swego przyjaciela, Tomasza Łubieńskiego, wielbił Byrona i Goethego, Bestużew-Riumin, przygotowujšc się do zamachu na cara, czytał swoim współspiskowcom wiersz Aleksandra Puszkina Sztylet. Jestem przekonany, że dla Krzyżanowskiego i Jabłonowskiego gospodarz domu, w którym spotykali się w Kijowie ze spiskowcami rosyjskimi, ksišżę Sergiusz Wołkoński był przede wszystkim "tym Wołkońskim, co odbił pannę Olizarowi". Witajšc uroczš księżnę Marię, zastanawiali się niezawodnie, kiedy też powróci z Krymskiego wygnania goœcinny marszałek korostyszowski. Kamerjunker dworu cesarsko-królewskiego Antoni Jabłonowski nie gorzej od swych rosyjskich rozmówców orientował się w arkanach życia towarzyskiego najwyższych sfer Petersburga, a znowu podpułkownik Michał Łunin - wybitny pisarz i filozof, oryginał i zawadiaka - był całym sercem zaangażowany w życie towarzyskie Warszawy: wielbił polskš kulturę i studiował polskš historię, kochał się w młodziutkiej Natalii Potockiej, bywał w domu matki księcia Antoniego i w domach jego przyjaciół Łubieńskich. Bardzo możliwe, że słynna anegdota o niedŸwiedziach Łunina, utrwalona w kilku pamiętnikach polskich, dotyczyła właœnie doskonale znanej księciu Antoniemu teœciowej Henryka Łubieńskiego, pani Konstancji z Potockich Potockiej, córki targowiczanina Szczęsnego. "Stojšc ze swoim szwadronem pod Warszawš w majętnoœci bogatej familii, której jeden z członków słynšł jako zdrajca ojczyzny - głosi anegdota - Łunin utrzymywał dwóch niedŸwiedzi, które z nim wszędzie wałęsały się i strachem napełniał bojaŸliwych. Gospodyni domu nie podobały się zwyczaje Łunina i napisała do niego list, w którym uskarżała się na jego ekscentryczne upodobania i prosiła o zamknięcie niedŸwiedzi. Łunin odpisał jej, że gdyby jej ojciec nie był Polski zdradził, nie byłaby dzisiaj narażona na nieprzyjemnoœć oglšdania w swoim pałacu nie tylko czworonożnych, ale i dwunożnych niedŸwiedzi". Stosunek spiskowców dwóch narodów do życia i do œwiata był także podobny. Należeli już do pokolenia romantycznego. "Rozumni szałem" wyznawali zasadę: "Mierz siły na zamiary, nie zamiar według sił". Jakkolwiek byli wœród nich tak wybitni intelektualiœci, jak Pestel czy Łunin, uczucie w ich życiu odgrywało większš rolę niż "mędrca szkiełko i oko". Skłonni byli do gwałtownych wzruszeń i łez, lubili piękne gesty i piękne słowa. Kiedy omawiano sprawę szyfrowanej korespondencji między Stowarzyszeniem Południowym a Warszawš, Murawiew-Apostoł wybrał sobie na podpis słowa: Vive la joie! a Bestużew-Riumin cytat z dramatu Tankred: Moi toujours eprouve, moi qui suis mon ouvrage. Jak wszyscy romantycy, interesowali się ludem i chcieli go uszczęœliwić. Oczywiœcie, że inaczej widzieli to uszczęœliwianie "zarażeni francuskim jakobinizmem" bojarzy ze Stowarzyszenia Południowego, a inaczej "Antoœ" Jabłonowski, zaprzyjaŸniony z kapitalistycznym klanem Łubieńskich; ale niezależnie od proponowanych recept upodobniało ich jedno: chcieli uszczęœliwić lud ponad jego głowami i bez jego udziału. Spiskowcy rosyjscy zamierzali przekształcić strukturę rolnš swego kraju w sposób jak najbardziej postępowy i korzystny dla chłopstwa, ale chłopów-żołnierzy w program spisku nie wtajemniczali i stosunek do nich mieli tak samo pański jak dumny dziedzic Annopola i Dęblina do swoich włoœcian. Sergiusz Murawiew-Apostoł podobno mdlał, słyszšc jęki żołnierzy poddawanych torturze "knuta" czy "zielonej ulicy", ale radykalny intelektualista, pułkownik Pestel w swoim wiackim pułku stosował drakońskie kary, aby "wzbudzić wœród żołnierzy nienawiœć do rzšdu", a szlachetny Bestużew-Riumin gotów był rozstrzelać podwładnych za drobne uchybienia przeciwko dyscyplinie. Skutki oparcia spisku na samych dowódcach były żałosne. Wystarczyło usunięcie bšdŸ załamanie kilku ludzi, aby planowanš "rewolucję" pozbawić całego jej napędu. Ponieważ delegatów rosyjskich i polskich tak wiele ze sobš łšczyło, mieli z pewnoœciš mnóstwo tematów, które mogli poruszać z pełnš swobodš i przyjemnoœciš. O jednej tylko sprawie rozmawiało im się trudno i z wielkimi oporami: o porozumieniu, jakie mieli ze sobš zawrzeć. Bo prócz zbieżnoœci już wymienionych istniało między nimi jeszcze jedno ważne podobieństwo, które skutecznie anulowało całš bliskoœć, wynikajšcš z podobieństw poprzednich. W roku 1826, czekajšc na œmierć w "ciupie" twierdzy Petropawłowskiej "zbrodniarz stanu" Sergiusz Murawiew-Apostoł spisał swoje ostatnie wyznanie wiary. Znalazły się tam następujšce słowa: "Byliœmy dziećmi 1812 roku. Złożyć w ofierze wszystko, nawet życie oddać za ojczyznę, było naszym najgorętszym pragnieniem". Antoni Jabłonowski i Seweryn Krzyżanowski mogli byli z czystym sumieniem podpisać się pod słowami rosyjskiego dekabrysty i uznać je za swoje własne. Oni także byli dziećmi 1812 roku, oni także gotowi byli poœwięcić dla ojczyzny wszystko, nawet życie. Ale w roku 1812 walczyli po przeciwnych stronach, rozdzielała ich nieprzejednana wrogoœć. W czasie gdy podporucznik szwoleżerów gwardii Antoni Jabłonowski i major wojsk Księstwa Warszawskiego Seweryn Krzyżanowski szli pod sztandarami Napoleona na Moskwę - Murawiew-Apostoł, Pestel, Wołkoński, Łunin i inni póŸniejsi dekabryœci z rozpaczš w sercach cofali się na wschód, burzyli się przeciwko odwrotowej strategii swoich wodzów, zgłaszali się ochotniczo do "dzikich dywizji" partyzanckich, pomagali przy organizowaniu chłopskiej "małej wojny". Nie zapomnieli o tej przeszłoœci ani jedni, ani drudzy. Pamiętali także o roku 1794 i o roku 1772 i o datach jeszcze wczeœniejszych - wpajanych im od dziecka z pierwszš naukš narodowych tradycji. Przyjaciel dekabrystów Aleksander Puszkin, pocieszajšc Gustawa Olizara po stracie Marii Rajewskiej, tłumaczył mu w skierowanym do niego wierszu, jak beznadziejnym przedsięwzięciem byłoby jego małżeństwo z Rosjankš, wobec odwiecznych konfliktów dzielšcych dwa narody: Poeto! Z dawna u granicy Nasze zmagały się plemiona; To nasza w boju cierpi strona, To wasza pada w nawałnicy. Bywało żeœcie œwiętowali Sromotę Kremla, (carów) pęta, I myœmy wasze niemowlęta O gruzy Pragi rozbijali, Gdyœmy w kurzawie krwi deptali Sztandarów Koœciuszkowskich piękno. I nie nasz ten, kto z pannš waszš Pierœcieniem losów połšczony; Nie będzie toast wina czaszš Za krasę waszych dziew spełniony...* (* Wiersz Do hrabiego Olizara w tłumaczeniu Mariana Toporowskiego zaczerpnšłem z jego pięknej ksišżki pt. Poezja i caryzm - rzecz o Puszkinie. Warszawa, PIW, 1971.) Nie było chyba przypadkiem, że najgorętszym zwolennikiem porozumienia rosyjsko-polskiego był dwudziestotrzyletni Michał Bestużew-Riumin, który w roku 1812 miał zaledwie dziewięć lat i w wojnie udziału nie brał. Tradycje antagonistycznej przeszłoœci cišżyły nad obradami kijowskimi i utrudniały porozumienie między patriotami dwóch narodów. Dotyczyło to zwłaszcza punktów najbardziej dla obu stron zasadniczych. Zarówno Pestel w swojej Ruskiej prawdzie, jak Bestużew-Riumin w swoim projekcie Umowy zapewniali Polakom niepodległoœć państwowš. Ale dla patriotów polskich niepodległoœć utożsamiała się z powrotem do granic co najmniej sprzed drugiego rozbioru. A na to niełatwo już było się zgodzić patriotom rosyjskim, zwłaszcza uczestnikom kampanii 1812 roku, dla których zachodnie prowincje nie były już spadkiem po niesprawiedliwych rozbiorach Polski, lecz integralnš częœciš cesarstwa, odzyskanš w sprawiedliwej wojnie z Napoleonem, kosztem morza przelanej krwi i ogromnego wysiłku całego narodu rosyjskiego. Kiedy w roku 1817 cesarz Aleksander I wyodrębnił z armii rosyjskiej osobnš formację pod nazwš Korpusu Litewskiego i poddał jš naczelnemu zwierzchnictwu wielkiego księcia Konstantego - co poczytano powszechnie za pierwszy krok w kierunku połšczenia ziem litewsko-ruskich z Królestwem Polskim - w całej Rosji zawrzało. Znany historyk i pisarz Karamzin, dopuszczony przed oblicze cesarza, powiedział mu prosto w oczy: "Jeżeli oddasz Litwę, Najjaœniejszy Panie, jedno z dwojga sprowadzisz niechybnie: albo zgubisz Rosyę, albo też synów naszych, synów Rosyi zmusisz, by raz jeszcze krwiš swojš zrosiły wały Pragi" (za zgodš najwyższych czynników polemizował wtedy z Karamzinem na łamach petersburskiego "Archiwum Północnego" znakomity historyk polski Joachim Lelewel). Gorzej, że z protestem konserwatywnego pisarza solidaryzowali się również szlacheccy rewolucjoniœci, rekrutujšcy się głównie z oficerów frontowych wojny 1812 roku. Niezadowolenie przyszłych dekabrystów z polonofilskiej polityki Aleksandra było tak wielkie, że właœnie wtedy - jak pisze historyk - ujawniła się w ich kołach po raz pierwszy "mœciwa myœl carobójcza". W okresie rokowań kijowskich w latach 1824-1825 radykalni działacze Towarzystwa Południowego - wierni wysuwanej przez Pestela "zasadzie narodowoœci" skłonni byli zwrócić Polsce "obwody nie doœć zruszczone, by mogły psychicznie czuć się zwišzane z pomyœlnoœciš Rosji" (sformułowanie z projektu Bestużewa-Riumina). Ale te proponowane koncesje na rzecz Polaków "bardzo rozgoryczyły członków petersburskiego Zwišzku Północnego, którzy uważali, że nie należy ustępować zdobyczy i własnoœci Rosji". Członkowie Rady Północnej - a zwłaszcza jej przewodniczšcy, umiarkowany liberał, Nikita Murawiew-przekonywali "południowych bojarów", że koncepcja ich "jest niegodna z duchem i dumš narodu przyzwyczajonego w cišgu dwóch stuleci zdobywać, a nie oddawać terytorium..." Z drugiej strony: kompromisowe propozycje południowców nie mogły także zadowolić Polaków. Granica przyszłego niepodległego państwa polskiego, wytyczona na mapie pułkownika Pestela, nie obejmowała ani Annopola Jabłonowskich, ani Parchomówki - rodzinnej wsi Seweryna Krzyżanowskiego. "Najbardziej sporna kwestia - sprawa granicy polsko-rosyjskiej" - pisze we wstępie do Pamiętników dekabrystów Wiktoria Œliwowska - "była niesłusznie potraktowana przez obie strony, z których jedna ulegała naciskowi nacjonalizmu, druga zaœ - wielkomocarstwowego szowinizmu. Nawet najbardziej radykalni spoœród dekabrystów, jak Pestel czy Rylejew (znakomity poeta K. Rylejew należał do Stowarzyszenia Północnego - M.B.) uważali ziemie ukraińskie, białoruskie za integralnš częœć Rosji, podczas gdy polscy działacze pretendowali do znacznej częœci tego terytorium. Żaden z nich nie wysuwał nigdy kwestii prawa Ukraińców czy Białorusinów do decydowania o swoim losie". Poważne trudnoœci wynikały także z odmiennych poglšdów na sprawy ustrojowo-społeczne. Przywódcy Stowarzyszenia Południowego, jakkolwiek sami należeli do warstw najbardziej w społeczeństwie uprzywilejowanych, wysuwali program reform bardzo zasadniczych: żšdali uwolnienia i obdzielenia ziemiš chłopów, wprowadzenia ustroju republikańskiego i szerokiej demokracji parlamentarnej. Natomiast spiskowcy polscy-zwłaszcza od czasu aresztowania Łukasińskiego i przejęcia władzy w Towarzystwie Patriotycznym przez arystokratów i ludzi z nimi zwišzanych za jedyny cel stawiali sobie odzyskanie niepodległoœci państwa jako kontynuacji dawnej Rzeczypospolitej, nie wdajšc się w żadne rozważania na temat reform społeczno-ustrojowych. Najpoważniejszy autorytet we władzach Towarzystwa Patriotycznego, sędziwy kasztelan Stanisław Sołtyk, zasłużony działacz polityczny jeszcze z okresu Sejmu Czteroletniego, odnosił się do programu zwišzkowców z największš nieufnoœciš, widzšc w nim zapowiedŸ przewrotu społecznego i zarażał tš nieufnoœciš Krzyżanowskiego i Jabłonowskiego. Zdaniem Sołtyka rewolucja w Polsce byłaby jeszcze straszniejsza niż rewolucja we Francji i ofiarš rewolucjonistów padłaby przede wszystkim szlachta. Opinię senatora Sołtyka podzielała zresztš cała zachowawcza częœć ówczesnego społeczeństwa polskiego. W pamiętnikach przetrwały dwa arcyciekawe œwiadectwa na ten temat. Doktor Józef Frank - znakomity lekarz i profesor Uniwersytetu Wileńskiego, ale przy tym wielki legalista i wielbiciel cesarza Aleksandra I - tak wspominał swoje rozmowy z rosyjskimi "rewolucjonistami szlacheckimi": "Kilku oficerów, należšcych do wyższej arystokracji rosyjskiej, bywało w moim domu i od ich rozpraw rewolucyjnych włosy mi powstawały na głowie. Czułem się w obowišzku prosić o oszczędzenie mi słuchania podobnych rzeczy i mówiłem im: - Czy sšdzicie, panowie, że jeżeli w Rosji wybuchnie rewolucja, że to wy, magnaci będziecie zbierać jej owoce? Że zachowacie przywileje? że będziecie mogli po dawnemu poniewierać swoich poddanych i żołnierzy i że będziecie jak dotšd ozdabiać swe piersi orderami? Nie łudŸcie się. Wszak wy pierwsi zostaniecie zmasakrowani, ponieważ rewolucjoniœci zwykle zaczynajš od pożarcia twórców rewolucji". Znacznie ostrzej, ale w sposób o wiele mniej godny, zareagował na wypowiedŸ "rosyjskich buntowników" jeden z głównych bohaterów tej ksišżki, warszawski ultralojalista generał-wojewoda Wincenty hrabia Korwin-Krasiński. Ten wyjštkowo przykry epizod urozmaiconej biografi dawnego dowódcy szwoleżerów można uznać za konsekwentny wstęp do jego póŸniejszego zachowania się w sšdzie sejmowym. Rzecz całš ujawnił po pijanemu generał Aleksander Rożniecki (w jednej osobie dowódca jazdy i szef tajnej policji Królestwa), a utrwalił jš dla potomnoœci pamiętnikarz w pełni zasługujšcy na uznanie - poseł Prot Lelewel. "W czasie kontraktów w Kijowie - opowiadał Rożniecki - byłem ja z właœciwego obowišzku, generał Krasiński - za urlopem i oficerowie jazdy naszej na remontš wysłani. Dla uczczenia wojskowych polskich oficerów jazdy rosyjskiej, konsystujšcy w Kijowie, zaprosili (nas) na obiad. Wœród ochoczych kielichów przyszło do zbytecznej otwartoœci, a oficerowie ruscy zanadto pozwolili sobie wyjawiać swe zdania, nasi zaœ ostrożniejsi i dyskretni. Gdyœmy już razem salę opuœcili, dziękowałem kolegom moim za tak przyzwoite znalezienie się. Za powrotem do Warszawy, kiedy w. ks. Konstanty przy zdarzonej okazji wobec wielu wyższych oficerów dał mi pochwałę, że doniosłem mu o owym buntowniczym usposobieniu ruskich oficerów, Krasiński zmierzył mnie tryumfalnym okiem pogardy od stóp do głowy. W. ksišżę kontynuujšc, dodał: Ale to, co zrobił generał, było tylko dopełnieniem powinnoœci i misji, większy tu dowód przywišzania do tronu dał gen. Krasiński, który nie majšc directe obowišzku, a obecny temu zgorszeniu, jeszcze wprzódy mnie to objawił. - Wtenczas kolej na mnie przyszła i ja go też wzgardliwie zmierzyłem". Propozycja zwišzkowców rosyjskich zamiany ustroju na republikański również nie mogła wzbudzać entuzjazmu u władz Towarzystwa Patriotycznego, stojšcych twardo na gruncie Konstytucji 3 maja, a więc - monarchii dziedzicznej. Sšdzę, że z ustrojem monarchicznym najtrudniej byłoby się rozstać księciu Antoniemu Jabłonowskiemu, który chlubił się tym, że jego żona, Paulina z Mniszchów, była ciotecznš wnuczkš ostatniego króla polskiego. Najwięcej jednak kłopotów było ze sprawš dla Rosjan najważniejszš i najpilniejszš: z unieszkodliwieniem wielkiego księcia Konstantego. Przywódcy Stowarzyszenia Południowego obawiali się, że w razie wybuchu rewolucji i udanego zamachu na cesarza, cesarzewicz może wszystko udaremnić wkraczajšc do Rosji na czele armii Królestwa i Korpusu Litewskiego jako legalny pretendent do tronu. Dlatego też delegatom rosyjskim zależało przede wszystkim na tym, aby delegaci polscy zobowišzali się, że uniemożliwiš Konstantemu wydostanie się z Królestwa. Rosjanie, oswojeni z "rewolucjami pałacowymi", w których mordowano panujšcych (tak właœnie zginęli dziad i ojciec cesarza Aleksandra), proponowali, aby Polacy w taki sam sposób załatwili się z Konstantym. Ale polscy delegaci nawet słuchać o tym nie chcieli. Kiedy młody Bestużew-Riumin przekazał Krzyżanowskiemu propozycję Pestela zabicia cesarzewicza, otrzymał odpowiedŸ, że "żaden Polak nie zbroczył ršk w krwi swoich monarchów". Udzielajšc tej odpowiedzi Krzyżanowski był w zgodzie z pięknš tradycjš narodowš, którš od wieków chlubiono się przed obcymi. Jak głęboko ta tradycja była zakorzeniona wœród szlachty polskiej, œwiadczył tragiczny zgon samobójczy w roku 1816 byłego szwoleżera kapitana Michała Wilczka. "Nigdy panujšcy w Polsce ani nawet bliscy ich nie ginęli z ręki Polaka" - napisał Wilczek w liœcie przedœmiertnym do wielkiego księcia - "wolę się więc zgładzić, niż na nieszczęœliwy, lecz nieskażony dotšd naród mój rzucić plamę zabójstwa". Ale na Rosjan wychowanych na innych tradycjach, te skrupuły polskie w stosunku do znienawidzonego tyrana były niezrozumiałe i wzbudzały w nich jedynie nieufnoœć. Pestel po otrzymaniu odpowiedzi Krzyżanowskiego zaczšł go podejrzewać, że Polacy "pragnš dopomóc Konstantemu w zdobyciu tronu rosyjskiego, aby w dowód wdzięcznoœci otrzymać od niego niepodległoœć". Widać z tego wszystkiego, jak wiele piętrzyło się przeszkód, uniemożliwiajšcych zawarcie historycznego przymierza. Dla przezwyciężenia wzajemnej nieufnoœci, narosłej w cišgu wieków z krańcowo różnych doœwiadczeń historycznych, trzeba było szczególnie dobrej woli z obu stron i bardzo długiego czasu. Poczštkowo wydawało się, że czasu będzie dosyć. W pierwszych rozmowach z Polakami Bestużew-Riumin wyrażał przekonanie, że do wybuchu rewolucji nie dojdzie wczeœniej niż za lat pięć, a Murawiew-Apostoł odsuwał ten termin w jeszcze dalszš przyszłoœć. Ale póŸniej spiskowcy rosyjscy poczuli się już doœć silni, aby moment przewrotu przyspieszyć. Podczas ostatniego spotkania pułkownika Pestela i generała Wołkońskiego z księciem Jabłonowskim w styczniu 1825 roku w Kijowie, brano już pod uwagę, że rewolucja może się rozpoczšć wczesnš jesieniš roku 1826. Następne spotkanie delegatów zwišzkowych miało się odbyć w styczniu 1826 roku, jak zwykle na kontraktach w Kijowie. Ale w sierpniu 1825 roku został nagle zdjęty ze stanowiska dowódcy pułku jeden z najważniejszych "bojarów południowych", pułkownik Powało-Szwejkowski. Rosyjscy spiskowcy poczuli się zagrożeni, gdyż dalsze posunięcia tego rodzaju mogły pozbawić ich całkowicie władzy nad wojskiem. W pierwszym nerwowym podnieceniu chciano działać natychmiast (kto wie, czy tajemniczy "bunt Łukasińskiego" w Zamoœciu nie pozostawał w jakimœ zwišzku z tš sprawš), ale po rozwadze postanowiono jedynie przesunšć termin wybuchu powstania z jesieni na wiosnę roku 1826. Zaczęto się na gwałt starać o nawišzanie bezpoœredniego kontaktu z przedstawicielami władz Towarzystwa Patriotycznego, aby ich zawiadomić o zmianie planów. Z zeznań pułkownika Pestela wiadomo, że jeŸdził on kilkakrotnie do Berdyczowa, liczšc, że na tamtejszych targach uda mu się spotkać Jabłonowskiego albo jakiegoœ innego przedstawiciela władz warszawskich. Ale starania te nie dały żadnego rezultatu. Podjšł je potem, na polecenie tulczyńskiego dyrektoriatu bšdŸ z własnej inicjatywy, "odważny do szaleństwa" podporucznik Bestużew-Riumin. Młody oficer - powiadomiony zapewne przez swojš bliskš znajomš paniš Henrykę z Działyńskich Błędowskš - że 19 listopada w Puławach odbędzie się uroczyste wesele jej kuzyna Tytusa Działyńskiego, na które zjedzie cała arystokracja polska - postanowił z tej okazji skorzystać i przedsięwzišł swój zuchwały rajd konny do odległej rezydencji Czartoryskich, aby tam uchwycić Jabłonowskiego. Wiemy już od Andrzeja Edwarda KoŸmiana, że nocne odwiedziny Bestużewa-Riumina wprawiły księcia Antoniego w stan istnej euforii ("głoœno mówił o koniecznoœci zmiany politycznej i bliskie jej nadejœcie przepowiadał"). Ale wypadki, niezależnie od woli spiskowców, nabierały znacznie szybszego tempa, niż ktokolwiek z nich mógłby sobie życzyć. W niecałe dwa tygodnie po odwiedzinach Bestużewa w Puławach zmarł nagle w Taganrogu cesarz Aleksander, co zupełnie pokrzyżowało plany rewolucyjnych bojarów Południa i Północy. Na domiar złego na biurku zmarłego cesarza znaleziono nie wykorzystany jeszcze przez niego obszerny donos, ujawniajšcy istnienie rozległego sprzysiężenia rewolucyjnego w armii. Zamieszanie, wywołane œmierciš panujšcego i powikłaniami w sprawie następstwa tronu, było tak wielkie, że donosem zainteresowano się dopiero w parę tygodni póŸniej. Pierwszš jego ofiarš padł główny dyrektor Stowarzyszenia Południowego pułkownik Paweł Pestel, dowódca wiackiego pułku piechoty. Aresztowano go w Tulczynie 13/25 grudnia tak niespodziewanie, że nie zdšżył zniszczyć różnych kompromitujšcych papierów. Następnego dnia rozegrały się w Petersburgu tragiczne wypadki na placu Senackim. Sprowokowany przedwczeœnie naporem wypadków, bunt petersburski był wyjštkowo niedołężnie zorganizowany. Wyznaczony na dyktatora powstania ksišżę Sergiusz Trubecki, uległszy niepojętemu załamaniu, nie przybył w ogóle na plac Senacki - co sparaliżowało na czas dłuższy wszelkš akcję powstańców i umożliwiło Mikołajowi opanowanie sytuacji. Kiedy wieœci o tym wszystkim nadeszły na Ukrainę, dwaj nieustraszeni bojarzy Południa: podporucznik Sergiusz Murawiew-Apostoł i podporucznik Michał Bestużew-Riumin, nie baczšc na ogarniętš "wielkš trwogš" starszyznę zwišzkowš, zdecydowali się podjšć ostatniš rozpaczliwš próbę ocalenia odkrytego sprzysiężenia, a wraz z nim - wymarzonej wizji innej, lepszej Rosji. Œmierć cesarza Aleksandra I zakończyła również krymskie rekolekcje Gustawa Olizara. "Guberski" marszałek szlachty - wezwany do złożenia przysięgi na wiernoœć nowemu władcy: cesarzowi Konstantemu I, a następnie zaopatrzony w "kartę podróżnš", wystawionš w imieniu tegoż Konstantego - wyruszył w podróż powrotnš do ukraińskiego Korostyszowa. Przybył do swoich włoœci na krótko przed wybuchem powstania w pułku czernichowskim. Zwiastun historycznych wydarzeń zaskoczył go w czasie pierwszego obiadu spożywanego w gronie przyjaciół pod rodzinnym dachem. "Siedzšc u stołu - wspomina Olizar - usłyszeliœmy pocztowy dzwonek, a z małych sanek wysiadł płaszczem i szalem okryty oficer, uzbrojony w pałasz i pistolety. Gdy go służba bez zameldowania wpuszczać nie chciała, ja po głosie poznałem, że to był Riumin-Bestużew, ów młody nieodstępny przyjaciel Sergiusza Murawiewa. Proszę go więc, aby bez żadnej ceremonii zasiadł zaraz do stołu i ogrzał się zupš goršcš, którš właœnie podawano, co też uczynił skwapliwie, proszšc z większš skwapliwoœciš jeszcze o danie mu natychmiast koni na dalszš podróż, prywatnš drogš do Lubaru, dokšd œpieszyć musi tak w celu własnego, jak i przyjaciela swego Sergiusza bezpieczeństwa. Zapewniwszy się, że nie ma powodu wystrzegania się towarzyszów moich, opowiedział wprędce wypadki... petersburskie, wybuch rewolucji spiskowej, nieudanie się całego zamachu, aresztowanie Pestela, nikczemny przestrach księcia Trubeckiego, którego w domu szwagra jego, posła austriackiego hr. Lebzelterna, do więzienia schwytano, słowem zwycięstwo Mikołaja, który się carem ogłosił; wykrycie listy wszystkich spiskowych, a w końcu przysłanie feldjegra do Wasilkowa w celu aresztowania Murawiewa, gdy on Bestużew, będšcy trafem za urlopem w Wasilkowie, nie tracšc czasu zdšżył wymknšć się z kwatery przyjaciela, nim Gebel, pułkownik Czerniechowskiego pułku, jego samego jako powiernika Murawiewa, mógł zaaresztować [...] Ostatnia zostawała tylko nadzieja w powstaniu na prowincji, które to naprawić może, co się w stolicy nie udało. W tym celu spieszył więc do Sergiusza Murawiewa [...] w nadziei podniesienia otwarcie buntu w pułku, gdzie wiernym sobie batalionem komenderuje: że inne pułki których naczelnicy należš do spisku, przyłšczš się do pierwszego ruchu; że artyleria w Żytomierzu będzie... o wszystkich wypadkach uwiadomiona i że tym jednym sposobem potrafi może jeszcze uratować kraj i jego prawych obrońców [...] Straszliwe a bolesne dla mnie były te zwierzenia Bestużewa, łacno bowiem przewidzieć można było smutny koniec wszystkich tych iluzji, skoro zamach petersburski tak spełzł nikczemnie. Nierad go byłem dla niego i dla siebie dłużej zatrzymywać, a nie majšc jeszcze urzšdzonej stajni, kazałem najšć w miasteczku trójkę furmańskš z budkš żydowskš do Berdyczowa i w godzinę po jego przybyciu wyprawiłem go w dalszš niefortunnš podróż..." Wkrótce po odjeŸdzie Bestużewa tropišca go pogoń żandarmska dotarła do Korostyszowa. "Jakoż tej samej nocy budzi mnie mój kamerdyner około pierwszej z północy, uwiadamiajšc, że jakiœ niebieski oficer (żandarmii rosyjscy majš mundur jasny tej barwy), z kilku takimiż żołnierzami, którzy u wszystkich wejœć stanęli, żšda w tej chwili mówić ze mnš w imieniu cesarza. Schwyciwszy więc szlafrok na siebie, każę go prosić i następna wszczyna się między nami rozmowa: Oficer: - U was jest Bestużew - ja, w imię cesarza, mam rozkaz schwytać go żywego lub umarłego. Ja: Nie możesz pan tego dopełnić, bo go tu nie ma! Był wprawdzie, jadł obiad i wyjechał. Oficer: Ale pan wybaczysz, że ja muszę najœciœlejszš w całym domu zrobić rewizję. Ja: Czyń pan swój obowišzek, jeżeli mi nie wierzysz, ale panu honorem ręczę, że to istna prawda; zresztš nie dziwi mnie wcale, że nowy cesarz, a więc i sługi jego, nie mogš uczciwemu słowu zawierzyć; czas dopiero pokaże, kto sprzyja, a kto przeciwny rzšdom cesarza Konstantego! Zaledwiem to czarodziejskie słowo wymówił, oficer odskoczył ode mnie i krzyknšł: - Jaki car Konstanty? Naszym carem jest Mikołaj I i ja w jego imieniu przyjeżdżam do pana ukrytego goœcia aresztować. Majšc podorożnš (kartę podróżnš - M.B.) jeszcze na stoliku, pokazuję mu jš i rzeknę: - Widzisz pan za jakš podorożnš wczoraj dopiero do siebie przyjechałem z Krymu, tam przysięgałem cesarzowi Konstantemu i o niczym innym nie wiem. - Jak to? - odparł żandarm. - Pan nie wiesz o wypadkach 14 decembra w stolicy? I tu dopiero widzšc moje zdziwienie i udanš ciekawoœć, zaczšł mi opowiadać wypadki, o których przed kilku godzinami uwiadomiony byłem przez Bestużewa..." Chcšc zapewnić Bestużewowi bezpieczne ujœcie przed poœcigiem, Olizar czynił, co mógł, aby sztucznie przedłużyć "gawędę" z pułkownikiem żandarmów. Kiedy ten oœwiadczył na koniec, że musi "lecieć za swojš zwierzynš" i zażšdał dostarczenia w tym celu odpowiednio szybkiej podwody, dziedzic Korostyszowa posłał po niš do miasteczka zaufanego lokaja, dajšc mu uprzednio do zrozumienia, że z szukaniem koni nie musi się zbytnio œpieszyć. I rzeczywiœcie: rozwœcieczony żandarm otrzymał konie dopiero po półtoragodzinnym czekaniu - i to mocno ochwacone. "Uspokojony w duszy, że już zbiega nie dosięgnš... - cišgnie pamiętnikarz - umyœliłem wszakże nazajutrz wyjechać z miejsca, gdzie byłem na przesmyku uciekajšcych i gonišcych, a postanowiłem wprost do Kijowa się udać, by tam zostawać na oczach wyższej władzy, wyrozumialszej zawsze jednak od policyjnych drabów wiejskiego ustronia". W drodze do Kijowa Olizar zatrzymał się na nocleg u swoich dzierżawców pod Radomyœlem. Zmęczony niepokojami poprzedniej nocy, spodziewał się, że tym razem nikt nie zakłóci mu snu. Ale sšdzone mu było jeszcze jedno dramatyczne spotkanie z Bestużewem-Riuminem, który po uzgodnieniu z Murawiewem-Apostołem planów powstańczych kršżył nadal po okolicy, starajšc się bezskutecznie zjednać dla powstania należšcych do spisku generałów i pułkowników. "Nie wiem, z jakiego instynktu, czego nigdy nie robię, zamknšłem się na klucz w pokoju, który mi dano - wspomina dziedzic Korostyszowa i Arteku - gdy około siódmej z rana nazajutrz w pogodny, ale mroŸny dzień słyszę dobijajšcego się do drzwi moich tego samego Bestużewa, którego sšdziłem o tyle mil oddalonego, krzyczšcego przez drzwi: - Ouvrez, de grace! Vite, des chevaux et quelque chose de chaud a avaler, car je meurs de froid - et puis une pelisse, au nom de Dieu, car je succemberai avant de rejoindre nos soldats pour le grand et dernier coup! (Otwórz, błagam! Szybko konie i kilka łyków czegoœ goršcego, bo umieram z zimna - poza tym futro, na litoœć boskš, bo padnę trupem, nim dojadę do naszych żołnierzy, aby zadać ostatnie, potężne uderzenie!)" Olizar - po niedawnej rozmowie z pułkownikiem żandarmerii - rozumiał doskonale, czym groziło dobrowolne udzielenie pomocy œciganemu oficerowi rosyjskiemu. Oœwiadczył tedy Bestużewowi przez zamknięte drzwi, że "nie otworzy, żeby móc w razie potrzeby przysišc, że go nie widział". Jednoczeœnie doradził mu, aby wszystkiego, czego mu potrzeba domagał się "z gatunkiem gwałtu", le pistolet a la main (z pistoletem w ręku)". Upozorowane wymuszenie pomocy przebiegło sprawnie. "Pani domu [...] zrozumiała o co rzecz idzie, i zwiększajšc ten alarm domowy poœpiesza z goršcš kawš. Lokaj mój, dostawszy nieborak w twarz, oddać musi wyborny nowy swój kożuch, a sotnik, czyli wójt wiejski, przywitany kijem po plecach, przyprowadza natychmiast saneczki z parš koni, które na koniec uwiozły w lasy tego uzbrojonego szaleńca! Tš roztropnoœciš mogę się tu pochwalić, bo mi jš natchnęła nie moja własna, ale jakaœ niewidzialna, opiekuńcza siła!" Dalej opowiada Olizar, jak to Bestużewowi udało się dostać do zbuntowanych kompanii (rot) pułku czernichowskiego, dowodzonych przez Sergiusza Murawiewa-Apostoła; jak powstańcy zdobyli macierzysty garnizon pułku - miasto Wasilków - i panowali w nim przez 24 godziny, "kazawszy popom ogłaszać w dwóch cerkwiach przysięgę na konstytucjš i na rzšd, jaki ta konstytucja ustanowi"; jak oficerowie ogłaszali żołnierzom "zasady i obowišzki wolnych obywateli", a żołnierze krzepili się tymczasem plotkš, że w Wasilkowie przebywa już w chłopskim przebraniu "prawowity car" Konstanty Pawłowicz, który poprowadzi ich przeciw przywłaszczycielowi tronu, Mikołajowi Pawłowiczowi; jak Murawiew-Apostoł przyjmował i odprawiał kurierów, obiecujšcych przystšpienie do powstania innych pułków i jak "nabawił wielkim strachem Kijów i Białocerkiew, bo nie wiadomo było, w którš stronę się obróci". Ale po opisie tej pierwszej, radosnej i pełnej nadziei doby powstania odnajduje się już tylko rzeczy smutne. Żandarmeria wyłapuje kolejno wysyłanych po pomoc emisariuszy Murawiewa-Apostoła. Piesza kolumna tysišca straceńców kluczy samotnie wœród pustych zaœnieżonych pól, daremnie wypatrujšc nadejœcia obiecanych posiłków huzarów i artylerii. Aż wreszcie między wsiami Ustymówkš i Kowalówkš dochodzi do krótkiego morderczego starcia z wielokrotnie silniejszymi wojskami generała Geismara. "W tym wydarzeniu - kończy relację Olizar - Gejsmar haniebnie splamił szablę swojš, może z przekonania i obowišzku na tę braterskš wojnę dobytš, bo po skończonej batalii leżšcego już rannego Murawiewa sam jeszcze w twarz ršbnšł! Tak więc walka o swobodę Rosji trwała pół godziny, po której nastšpić miało dwudziestodziewięcioletnie panowanie Mikołaja, przypominajšce, o ile wiek nasz pozwalał, rozkosze kraju tego za Iwana GroŸnego". Roztropnoœć wykazana przy drugim spotkaniu z Bestużewem-Riuminem, nie zdołała uchronić Olizara od poważnych nieprzyjemnoœci. Trzecie i ostatnie spotkanie "pustelnika Ajudahu" z czernichowskim powstańcem odbyć się miało w więzieniu œledczym twierdzy Petropawłowskiej pod Petersburgiem. "Moje aresztowanie nastšpiło 15-27 stycznia przy doœć komicznych okolicznoœciach; tegoż dnia poir faire, jak mówiš Francuzi, bonne mine a mauvais jeu (robišc dobrš minę do złej gry), zaprosiłem był na œwieżo przybyłe ostrygi i pasztety sztrasburskie kilku z przyjezdnych moskiewskiego towarzystwa gwieŸdzistych łakomców... Œniadanie było na pierwszš, a mnie o dwunastej godzinie aresztowano. Kijowski policmajster, pułkownik Durow, gwardzijski bon vivant, ustawił już był przy drzwiach mojego mieszkania szyldwachy z rozkazem niewpuszczania nikogo; sam zaœ z jakimœ drugim policyjnym fagasem zajmowali się opieczętowywaniem moich papierów. Przez okno z piętra widzieliœmy nie bez uœmiechu, jak wszyscy przyjeżdżajšcy zaproszeni z fantazjš właœciwš poważnie zajeżdżali w dziedziniec, a jak po dostrzeżeniu szyldwachów [...] z zasłonionš twarzš co prędzej zmykali, jakby ukryć pragnęli, że się na zapowietrzony dom natknęli..." Po przywiezieniu aresztowanego do Petersburga odtransportowano go do Pałacu Zimowego, gdzie w bogato urzšdzonym gabinecie, sšsiadujšcym z pokojami carskimi, poddał go wstępnemu przesłuchaniu starszy generał-adiutant Lewaszew. Olizar znał się doskonale z Lewaszewem z rozmaitych okazji towarzyskich w Petersburgu i Moskwie, ale tamten uparcie udawał że go nie poznaje. Przesłuchanie dotyczyło głównie wizyt w Korostyszowie: księcia Jabłonowskiego, Murawiewa-Apostoła i Pestela oraz znalezionego przy rewizji francuskiego listu, w którym Murawiew-Apostoł zawiadomił polskiego przyjaciela o małżeństwie Marii Rajewskiej z Sergiuszem księciem Wołkońskim. Cesarz nie pokazał się przesłuchiwanemu ani razu, ale Olizar wyczuwał jego obecnoœć za zielonš jedwabnš kotarš, za którš znikał co pewien czas generał Lewaszew - najwyraŸniej dla pobrania instrukcji. Chociaż dziedzic z Korostyszowa na wszystkie pytania odpowiadał zgodnie z prawdš, odpowiedzi jego nie zadowoliły widocznie wymagań cesarskich, gdyż po zakończeniu przesłuchania odwieziono go "na zmiękczenie" do twierdzy Petropawłowskiej. Tam spotkał się ze starym znajomym. "Naprzeciwko mojej ciupy była ciupa Rumina-Bestużewa, o czym przekonałem się z trafu pęknięcia ogrzewalnej piecowej rury, co przez wszystkie drewniane przegrody, czyli klatki nasze przechodziła. Duszšcy dym, jaki się rozszedł po ciupach, sprawił, żeœmy wszyscy instynktowo do drzwi naszych zapukali, aby nam trochę powietrza wpuszczono... i wtedy, gdy je otworzono, to po raz ostatni ujrzałem naprzeciw siebie Rumina, który wykrzyknšł: Comment? et vous aussi ici? (Jak to? i pan też tutaj?)". Poza tym jednym przelotnym widzeniem Olizarowi nie udało się już nigdy zobaczyć swego rosyjskiego znajomego. Ale słyszał go jeszcze wiele razy. Najmłodszy z południowych bojarów, chociaż natura obdarzyła go głosem niezbyt melodyjnym, zabawiał więŸniów bezustannym wyœpiewywaniem francuskich i włoskich pieœni. Dopiero po pewnym czasie Olizar zorientował się, że Bestużew po prostu wykorzystywał okolicznoœć, że strażnicy nie znali obcych języków i porozumiewał się w ten sposób z lokatorami sšsiednich cel. "Bestużew cišgle kaczkowatym swoim głosem œpiewał do obok siebie siedzšcego Murawiewa podobno, po zobaczeniu mnie naprzeciw siebie z wypadku wyżej wspomnianego i do mnie recytatywa swoje zwracał. Zrazu pełen jeszcze ducha prozelityzmu politycznego, chciał on w rozmowach swoich nawracać po celach chodzšcego popa... PóŸniej, gdy męczarnie ciała osłabiły w nim ducha, przeczuwać zaczynał smutny swój koniec, wtedy œpiewał do mnie: - Le regne sera cruel et bien long! Vous vous echapperaz a la mort; vous serez meme libre, a moi, on me destine une mort ignomigneuse. C'est triste, car des generations passeront avant que nous soyons venges. Pauvre Russie! Une fóis que vous serez libre, tachez de decouvrir mes restes et faites les inhumer sous le tertre d' Ascold a Kiev! C'est la que j'ai medite, reve si souvent le bonheur de ma patrie. (Panowanie będzie srogie i bardzo długie! Unikniesz œmierci; będziesz nawet wolny, a dla mnie przeznaczona jest sromotna œmierć. Smutne to, gdyż pokolenia przeminš, zanim zostaniemy pomszczeni. Biedna Rosja! Kiedy znajdziesz się już na wolnoœci, postaraj się odszukać moje szczštki i pochować je w mogile Askolda * (* Ksišżę kijowski z IX wieku n.e.) w Kijowie. Tam to rozmyœlałem, marzyłem tak często o szczęœciu mojej ojczyzny)". Bliska przyszłoœć miała wykazać, że Bestużew-Riumin był, niestety, lepszym wróżbitš niż słynna jasnowidzšca paryska pani Lenormand, która przepowiedziała jego przyjacielowi Murawiewowi-Apostołowi, że "zostanie w Rosji drugim Bonapartš". "Bóg mi œwiadkiem - kończy swš opowieœć poczciwy Olizar - że nie byłem w możnoœci spełnić tej ostatniej woli współkolegi więŸnia, ale zapisuję to dla pamięci, aby kiedyœ kto może z familii nieboszczyka lub jaki rosyjski patriota w nieprzewidzianym roku wolnoœci kraju tego wiedział, na jakim miejscu wystawić pomnik, który by cienie tych pierwszych męczenników ich narodu, zwłaszcza Bestużewa i Sergiusza Murawiewa, prawdziwie rozradował!" Z zestawienia dat wynika, że Antoniego Jabłonowskiego porwano z pałacu jego w Annopolu na kilka dni przed aresztowaniem Olizara. Ale dramat księcia eks-szwoleżera - dramat, który stać się miał przyczynš dramatów tylu innych ludzi zaczšł się dużo wczeœniej. Trudno dziœ dokładnie ustalić, na czym polegał i kiedy nastšpił pierwszy fałszywy krok niefortunnego uczestnika rokowań kijowskich, w pamiętnikach czyta się na ogół, że Jabłonowski sprzeniewierzył się obowišzkowi tajemnicy zwišzkowej, wręczajšc pułkownikowi Pestelowi, podczas jednego ze spotkań w Kijowie, spisanš przez siebie listę ważniejszych członków Towarzystwa Patriotycznego. Po aresztowaniu Pestela lista ta miała się dostać w ręce władz. Możliwe, że było nieco inaczej. W protokole pierwszego petersburskiego zeznania księcia z 29 stycznia 1826 roku jest wprawdzie wzmianka, że badanemu okazywano jakšœ listę, lecz z kontekstu wynika, że była ona pisana po rosyjsku, co przemawia raczej przeciwko autorstwu księcia, który z Rosjanami porozumiewał się wyłšcznie po francusku. Jabłonowski przyznawał w œledztwie, że większoœć nazwisk na liœcie pokrywa się z jego ustnymi zeznaniami, co do reszty nazwisk oœwiadczył jednak, że "były tak napisane, iż nie wie, do kogo się odnoszš". Należy więc przypuszczać, że owš listę sporzšdził sam Pestel, po otrzymaniu ustnych informacji od Jabłonowskiego. Tak czy inaczej, fakt karygodnej niedyskrecji księcia eks-szwoleżera zdaje się nie ulegać wštpliwoœci. Wszyscy pamiętnikarze zgodni sš co do tego, że odkrycie przez Jabłonowskiego tajemnicy zwišzkowej, potwierdzone i uzupełnione następnie jego zeznaniami ustnymi przed cesarzem i komitetami œledczymi w Petersburgu i w Warszawie - stało się głównš podstawš do wytoczenia procesu przeciwko Towarzystwu Patriotycznemu. Mimo to pamiętnikarze, oceniajšcy tę sprawę już z pewnego dystansu, uważajš, że lekkomyœlny przyjaciel generała Łubieńskiego nie zasłużył sobie aż na takie odium pogardy i nienawiœci, jakim obcišżali go jego współczeœni. Prawie wszyscy kronikarze podkreœlajš osobistš zacnoœć i patriotyczne uczucia młodego księcia. Nie umniejszajšc jego obiektywnej winy, wysuwajš jako okolicznoœć łagodzšcš fakt, że swoje zeznania weryfikujšce uprzedniš nieostrożnoœć, składał nie z niskich pobudek obliczonych na "polepszenie własnego położenia", lecz z naiwnej wiary, że szczerym wyznaniem wszystkiego przebłaga cesarza i uratuje zarówno siebie, jak i skompromitowanych kolegów. Nawet tak surowy rejestrator i sędzia wszystkich potknięć bliŸnich, jak generał Pršdzyński, wyraża w swoich pamiętnikach przekonanie, iż Jabłonowski "mniemał, że jeżeli wszystko odkryje, wszystko ocali". W zgodzie z wieloma innymi pamiętnikarzami, Pršdzyński przypuszcza, że właœnie z powodu tego błędnego mniemania "Jabłonowski, choć mógł się ratować ucieczkš, czekał u siebie na feldjegra i kozaków". Z niektórych Ÿródeł wynika, że Jabłonowski dowiedział się o grożšcym mu aresztowaniu bezpoœrednio po znalezieniu u Pestela kompromitujšcych papierów. Podobno uprzedził go o tym kijowski gubernator cywilny Kowalew, cieszšcy się u ziemian kijowskich i wołyńskich opiniš "bardzo ludzkiego urzędnika". Blisko zwišzana z Jabłonowskim pamiętnikarka Rozalia z Lubomirskich Rzewuska (owa straszna ciotunia pani Ewy Hańskiej-Balzakowej - która tak zalazła za skórę Balzakowi, że uczynił jš prototypem najkoszmarniejszych krewnych z Komedii ludzkiej), utrzymuje, że Kowalew, pokazujšc księciu znalezionš u Pestela listę, powtarzał parokrotnie: "Albo trzeba wytrwale zaprzeczać wszystkiemu, ale to wymaga niemałej odwagi fizycznej i moralnej, albo też skorzystać z jedynej sprzyjajšcej chwili... chwili, gdy zwróci się do pana cesarz". Nie ulega wštpliwoœci, że Jabłonowski mógł "się ratować ucieczkš". Majšc do dyspozycji duże fundusze, stajnie pełne wybornych koni, tłum wiernych służšcych i dzierżawców, niezliczonych przyjaciół na całym obszarze dawnej Rzeczypospolitej, a także we wszystkich europejskich stolicach - mógł z łatwoœciš uciec za granicę bšdŸ zaszyć się w jakiejœ głuszy wiejskiej, niedostępnej dla żandarmów i konfidentów policyjnych. Nie uczynił tego, a tym samym zdecydował się na kapitulację. Bo musiał przecież wiedzieć, że nie stać go było na "niemałš odwagę fizycznš i moralnš". Stršcony ze szczytu swych osišgnięć życiowych w przepaœć œmiertelnego zagrożenia, odarty w jednej chwili ze wszystkich swoich racji, zahipnotyzowany strachem - czekał na wezwanie cesarza. Opowiadajš, że kiedy matka księcia, stara księżna Teodora dowiedziała się o aresztowaniu syna, zareagowała na to okrzykiem: - Ach Boże, on ma słabe nerwy! O tych słabych nerwach księcia Antoniego czyta się dużo w pamiętnikach. Nawet on sam starał się póŸniej usprawiedliwiać słaboœciš nerwów swoje postępowanie w œledztwie. Ale do owego fatalnego stycznia 1826 roku jego brak odpornoœci psychicznej nie wyrzšdzał szkody ani jemu, ani innym. Młody ksišżę należał do tych ulubieńców fortuny, których życie nie wystawia na ciężkie próby charakteru. Poza jedynym wypadkiem, kiedy w paŸdzierniku 1812 roku, prowadzšc pluton zwiadowczy szwoleżerów, wskutek własnej nieostrożnoœci dostał się razem z nim do niewoli rosyjskiej, jego kariera przebiegała gładko i bezkolizyjnie. Dbała o to księżna-matka, prezentujšca sobš potężnš indywidualnoœć i równie potężne stosunki z możnymi œwiata. Ona to od najmłodszych lat syna do jego pełnoletnoœci "urzšdzała" mu życie, usuwajšc z jego drogi wszelkie przeszkody, a jednoczeœnie tę drogę kształtujšc. Ona nauczyła go hałaœliwego, egzaltowanego patriotyzmu, tak charakterystycznego dla atmosfery jej dawnej rezydencji w Mons-sur-Orge pod Paryżem - i zaszczepiła mu wygórowane ambicje polityczne. Ona kiedy miał lat niespełna dziewiętnaœcie, zrobiła z niego podporucznika w I pułku szwoleżerów, chociaż, jak wiemy z biografii Walentego Zwierkowskiego, nie było to wcale rzeczš łatwš. Ona postarała się póŸniej o uwolnienie go z niewoli rosyjskiej. Jej też wpływom eks-szwoleżer zawdzięczał, że po powrocie do kraju otrzymał nominację na kamerjunkra dworu i wicereferendarza Rady Stanu,. Prawdopodobne jest także, że to właœnie księżna Teodora chlubišca się zawsze bliskš znajomoœciš z Tadeuszem Koœciuszkš, skłoniła syna do wszczęcia akcji na rzecz sprowadzenia zwłok Naczelnika ze Szwajcarii do kraju, a następnie wykorzystujšc swoje stosunki z dworem petersburskim, spowodowała, że cesarz właœnie księciu Antoniemu zlecił zaszczytnš misję przewiezienia historycznej trumny z Solury do Krakowa. To ostatnie wydarzenie musiało porzšdnie zawrócić w głowie młodemu księciu. Do tego czasu był tylko synem znanej (nie zawsze z najlepszej strony) księżnej-wojewodziny Jabłonowskiej i bohaterem niezbyt chlubnego epizodu wojennego pod Słonimiem: młodym arystokratš Antosiem Jabłonowskim, wykształconym, dowcipnym i bardzo przystojnym (nie ostała się po nim żadna podobizna, wiadomo jednak, że kiedy w roku 1816 przebrał się na balu za kobietę, na jego "dziewczęcš urodę" dali się nabrać nawet najwytrawniejsi uwodziciele). Ale poza tym nie odznaczał się niczym szczególnym: był typowym, dobrze urodzonym "złotym młodzieńcem". Przeobrażenie nastšpiło dopiero w tryumfalnej drodze powrotnej z Solury. Jadšc na czele witanego wszędzie z najwyższš czciš konduktu pogrzebowego, ksišżę Antoœ Jabłonowski - tak samo jak niegdyœ powracajšcy z Francji Wincenty Krasiński - poczuł się nagle postaciš historycznš. Tę œwiadomoœć własnej ważnoœci historycznej wzmocniło w nim jeszcze zawarte w tymże roku małżeństwo z bogatš dziedziczkš Dęblina, Paulinš Mniszchównš i wejœcie w nieprzytomnie snobistycznš rodzinę Mniszchów, wynoszšcš się nad wszystkich z racji bliskiego pokrewieństwa z ostatnim królem polskim Augustem Poniatowskim. Być może, iż właœnie to poczucie historycznej pozycji w społeczeństwie skłoniło lekkomyœlnego kamerjunkra dworu i wicereferendarza rady stanu do zwišzania się z tajnym ruchem niepodległoœciowym, chociaż do roli konspiratora absolutnie się nie nadawał. W pierwszych latach swojej kariery politycznej Antoni Jabłonowski upamiętnił się tylko jednym faktem, odpowiednio póŸniej przez niego samego rozdmuchiwanym. W okresie słynnej awantury teatralno-prasowej lat 1819-1820 był podejrzewany o wynoszenie różnych pikantnych ploteczek z rady stanu i przekazywanie ich buntowniczym redaktorom "Orła Białego": Brunonowi Kicińskiemu i Teodorowi Morawskiemu. W zwišzku z tym wzywano go "na wygawor" do Belwederu. W każdym innym wypadku musiałoby się to skończyć przynajmniej usunięciem winnego z posady rzšdowej - w wypadku młodego księcia ograniczyło się tylko do "ojcowskiego" zmycia głowy. Cesarzewicz Konstanty pamiętał jeszcze, jak wielkš przysługę wyœwiadczyła tronowi w roku 1814 Teodora Jabłonowska organizujšc swój historyczny bal na czeœć Aleksandra I i Koœciuszki. Prawdziwie ożywiona działalnoœć Jabłonowskiego w Towarzystwie Patriotycznym rozpoczęła się dopiero po zniknięciu z widowni majora Łukasińskiego. Pierwszy naczelnik konspiracji nie znosił arystokratycznych lekkoduchów w rodzaju księcia eks-szwoleżera i nie dopuszczał ich do żadnych ważniejszych zadań. Sytuacja uległa zmianie po aresztowaniu Łukasińskiego, kiedy na czele nowego Komitetu Centralnego stanšł życzliwy księciu stary kasztelan Stanisław Sołtyk, a faktycznym kierownikiem Towarzystwa stał się podpułkownik Seweryn Krzyżanowski, dobrze znajšcy Jabłonowskiego z domu generałostwa Łubieńskich. W tym samym mniej więcej czasie zmarł stary ksišżę-wojewoda Stanisław Jabłonowski, i syn odziedziczył po nim Annopol na Wołyniu. Nowi kierownicy Towarzystwa uznali, że młody magnat, majšcy dobra w Królestwie i w zachodnich guberniach cesarstwa, a ponadto powišzany rozmaitymi pokrewieństwami i powinowactwami z Galicjš i Krakowem - nadaje się idealnie na łšcznika między warszawskš centralš a odpadłymi prowincjami dawnej Rzeczypospolitej. Został więc dopuszczony do naczelnych władz Towarzystwa, a że miał bujnš fantazję i był bardzo próżny, wkrótce poczęło mu się roić, że jest kimœ szczególnie ważnym w ruchu patriotycznym. Pozorami tej swojej rzekomej ważnoœci starał się także imponować innym, zapominajšc często o podstawowym obowišzku zachowania tajemnicy konspiracyjnej. Wielu pamiętnikarzy zwraca uwagę na niedyskrecję i lekkomyœlne gadulstwo księcia eks-szwoleżera. Podpułkownikowi Pestelowi przedstawiał się podobno jako najwyższa osoba w tajnym zwišzku "nie majšca już nad sobš nikogo". Aby przekonać naczelnego bojara Stowarzyszenia Południowego o swoim wszechstronnym wtajemniczeniu, sypał mu nazwiskami ważniejszych członków Towarzystwa Patriotycznego, wymieniajšc wœród nich także rozmaite wysokie osobistoœci do ruchu w ogóle nie należšce*. (* Na podstawie zeznań Jabłonowskiego został również aresztowany generał Karol Kniaziewicz przebywajšcy wówczas w Saksonii. W wyniku ostrej interwencji ambasadora rosyjskiego władze saskie osadziły Kniaziewicza w twierdzy Koenigstein, gdzie spędził pół roku. Warto dodać, że w tym samym Koenigsteinie w r. 1939 Niemcy stworzyli oflag dla jeńców polskich.) Nawet przez myœl mu nie przechodziło, jak groŸne konsekwencje mogš z czasem z tego wyniknšć. Kiedy nadeszła wiadomoœć o uwięzieniu Pestela i znalezieniu u niego kompromitujšcych papierów - "wtajemniczony najwyższego stopnia", dla którego konspiracja była dotychczas tylko pasjonujšcš imprezš towarzyskš, stracił głowę tak samo, jak w roku 1812, kiedy ze swymi szwoleżerami wpakował się w zasadzkę kozackš. Ale czekajšc w pałacu annopolskim na przyjazd cesarskiego feldjegra, łudził się pewnie jeszcze, że i tym razem jego opiekuńcza gwiazda go nie zawiedzie i pozwoli mu jakoœ wybrnšć z opresji. Załamał się dopiero w czasie aresztowania. Bo też aresztowano go w okolicznoœciach osobliwych. Opowiada o tym w niewydanym tomie swoich Wspomnień Leon Dembowski, pamiętnikarz poważny i równie dobrze wprowadzony w życie wyższych sfer, jak w kulisy procesu Towarzystwa Patriotycznego. "Wydano rozkaz przywiezienia x. Antoniego Jabłonowskiego - pisze Dembowski. - Oficer żandarmerii, któren wykonywał to polecenie, zjechawszy do dóbr jego na Wołyniu, zastał go w szlafroku w porze rannej, a zatrzymawszy nie dał mu się ubrać i tak go do Petersburga dostawił, gdzie natychmiast do Cesarza został przywołany. BšdŸ że się zmieszał, okazujšc się w tak nieprzyzwoitym stroju przed Monarchš, bšdŸ że zdawało mu się, iż w okolicznoœciach podobnych najlepiej uczyni wyjawiajšc wszystko, co wiedział, wyspowiadał się całkowicie N. Panu... Tym sposobem od razu odkryto działania zwišzku patryotycznego w Królestwie i jego stosunki z Rosyjskimi buntownikami". Kto wie, czy ów szlafrok rzeczywiœcie nie wywarł decydujšcego wpływu na póŸniejszš postawę Jabłonowskiego. U człowieka o tak słabych nerwach a jednoczeœnie tak próżnego jak on - byłoby to najzupełniej możliwe. Zwłaszcza że ten nieszczęsny szlafrok musiał mu się wydawać szczególnie poniżajšcy na tle pysznej scenerii, w jakiej przeprowadzał œledztwa nowy cesarz-król Mikołaj I. Najważniejszych więŸniów, których spotykał zaszczyt przesłuchiwania przez samego monarchę, wprowadzano do wypełnionych skarbami sztuki sal Ermitażu. Jeden z dekabrystów wspomina, iż przez cały czas œledztwa miał możnoœć podziwiania Œwiętej rodziny Domenichina i Syna marnotrawnego Salvatora Rosy. Nad stołem, przy którym stał "nowy cesarz", wisiał wielki portret Klemensa IX. Nowy cesarz różnił się od swoich starszych braci. Spojrzenia na ludzi i sprawy nie zamšcały mu ani liberalistyczne tęsknoty Aleksandra, ani psychopatyczne szaleństwa Konstantego. Jakkolwiek w przeciwieństwie do starszych braci nie był wychowywany na dziedzica tronu, znacznie lepiej od tamtych nadawał się na samowładcę rozległego imperium. Jako dziecko napisał kiedyœ w wypracowaniu historycznym, że "monarcha nie ma prawa wybaczać wrogom państwa". Wierzył œwięcie w słusznoœć tej maksymy. Uczynił z niej głównš zasadę swego panowania. W jego chłodnych ołowianych oczach, gdy z wysokoœci swego ogromnego wzrostu spoglšdał na badanych spiskowców, odbijał się wstręt, połšczony z czymœ w rodzaju zbożnego zdumienia. Nie mógł pojšć ludzi, oœmielajšcych się występować przeciwko ustalonemu porzšdkowi. Nie mógł im wybaczyć wielkiego strachu, jaki przeżył w czasie grudniowych wydarzeń na placu Senackim. Był dobrym mężem, a jego żona, z domu księżniczka pruska, nabawiła się wtedy nerwowej "drżšczki głowy", która miała jej już pozostać do końca życia. Metody œledcze nowego cesarza wobec doprowadzonych do niego "zbrodniarzy stanu" (często jego dawnych kolegów szkolnych i towarzyszy młodzieńczych zabaw) były doœć schematyczne. Przeważnie zaczynał od straszenia więŸniów karami, jakie czekajš ich po œmierci, na tamtym œwiecie. "Przekleństwo i potępienie!" krzyczał do nich szczerze przejęty. Potem zmieniał ton na spokojniejszy i bardziej rzeczowy. "Jeżeli nie chce pan zgubić swojej rodziny i być traktowany jak œwinia - mówił po prostu - musi pan do wszystkiego się przyznać". Czasami zdarzały się mu odezwania godne utrwalenia w historii. Kiedy niedoszły dyktator powstania petersburskiego, tchórzliwy ksišżę Sergiusz Trubecki, błagał go o darowanie życia, powiedział "Zostawię ci to twoje nędzne życie, jeżeli potrafisz udŸwignšć jego ciężar". Najczęœciej jednak bywał po prostu ordynarny. Kiedy jeden z przesłuchiwanych dekabrystów, którego portret wisiał jeszcze w sšsiadujšcej z miejscem przesłuchań Galerii Bohaterów 1812 r., próbował tłumaczyć, że honor nie pozwala mu zdradzić nazwisk współspiskowców, cesarz Wszechrosji w sposób niesłychanie brutalny zabronił mu "wyjeżdżać ze swoim plugawym honorem". W wypadkach, gdy opór przesłuchiwanego przedłużał się - uroczystš ciszę sal, wypełnionych arcydziełami œwiatowej sztuki, rozdzierał najdostojniejszy wrzask: "Zakuć go w kajdany tak, żeby nie mógł się ruszyć!" Przypuszczam, że wobec Jabłonowskiego stosowanie tak gwałtownych œrodków nie było konieczne. Dla zdominowania księcia o słabych nerwach wystarczała w zupełnoœci sama zewnętrznoœć Mikołaja I, o którym pewien podróżnik francuski napisał, że "nie można było być bardziej cesarzem niż on". Postawiony przed obliczem "najbardziej imponujšcego z monarchów", œciœniętego gorsetem i zapiętego na ostatni guzik munduru, nieszczęsny kamerjunker w szlafroku nie miał żadnych szans na wybronienie się. Powiedział wszystko, czego od niego żšdano. Gustaw Olizar, któremu żadnej winy nie potrafiono udowodnić, po kilkudniowym œledztwie został zwolniony z więzienia. Dla uzyskania pełnej rehabilitacji "guberski marszałek" w tydzień po uwolnieniu przedstawił się na publicznej audiencji cesarzowi. W zwišzku z tš audiencjš odnotował w pamiętniku zabawny epizod. "Niezwykłš dworskš jakšœ pomyłkš zgromadzono nas do jednej z sal pałacu, która nie nam przeznaczonš była; spostrzega się w tym jakiœ szambelan, wpada zdyszany i prosi, abyœmy za nim szli prędzej tajnym, ciemnym korytarzem, by przed wejœciem cesarza jeszcze zdšżyć i stanšć we właœciwej do przyjęcia sali. Kłusujemy więc ordynkiem parami za przewódcš naszym przez oœwiecony lampami labirynt. Do tego korytarza wiodły z boku jakieœ schody do pokoi cesarskich. W chwili właœnie, kiedy nasza para te schody mijała, cesarz z wielkim księciem Michałem nie spodziewajšcy się kogo bšdŸ w tym przesmyku napotkać, oba jak dwa studenty, trzymajšc się pod ręce, z chustek do nosa zrobiwszy sobie fartuszki dla ochrony białych ineksprymablów, œmiejšc się zeskakiwali o jednej nodze na stopnie schodów. Lecz gdy spostrzegli, cesarz stanšł, i widziałem, jak z dopiero co najweselszego i przyjemnego oblicza w oka mgnieniu utworzyła się groŸna, przerażajšca samowładcy postać..." No cóż, na upartego można by się w tym epizodzie doszukać pewnej rekompensaty za ów fatalny szlafrok Jabłonowskiego. Ba, gdybyż to nieszczęsny kamerjunker w szlafroku mógł widzieć przedtem fartuszek na ineksprymablach cesarza, może by się inaczej zachował w czasie póŸniejszego œledztwa. Postępowanie karne w sprawie dekabrystów cišgnęło się przez wiele miesięcy. Mniej obcišżonych oficerów i szeregowych sšdził sšd I Armii w Mohylowie. Wœród sšdzonych oficerów pułku czernichowskiego znaleŸli się dwaj wołyńscy Polacy: kapitan Karol Majewski i porucznik Antoni Wojniłłowicz. Pozbawiono ich stopni oficerskich i zesłano do dalekich garnizonów. Zesłany do korpusu syberyjskiego Karol Majewski zmarł w drodze na Syberię, Antoni Wojniłłowicz trafił na Kaukaz, gdzie poległ wkrótce w walkach z tamtejszymi góralami bronišcymi swojej wolnoœci. Szeregowców, którzy uczestniczyli w powstaniu ukraińskim, skazywano przeważnie na przepędzenie przez tzw. "zielonš ulicę". Ustawieni w długim szpalerze żołnierze oddziałów egzekucyjnych, uzbrojeni w grube kije, wymierzali biegnšcemu skazańcowi od tysišca do dwunastu tysięcy uderzeń. Żołnierze wyznaczeni do wykonania wyroków starali się oszczędzać skazanych kolegów i bili ich bez zawziętoœci. Ale nie obejmowała ta wyrozumiałoœć dawnych oficerów, zdegradowanych w przeszłoœci za jakieœ przewinienia dyscyplinarne i przeniesionych karnie z macierzystych jednostek do pułku czernichowskiego. Na tych nieszczęœnikach - a było ich wœród skazanych czernichowców paru - skupiła się cała wœciekłoœć żołnierzy, których zmuszono do bratobójczej walki, a następnie do katowania kolegów. Mszczono się na dawnych oficerach za "uciemiężenia i niesprawiedliwoœć, których każdy z żołnierzy w mniejszym lub większym stopniu doznał od szlachty. Żołnierze nie bili nieszczęœliwych - szarpali kawałkami ciała w jakimœ upojeniu." Wœród tych skatowanych nieszczęœników znalazło się także dwóch polskich synów ziemiańskich, przeniesionych do pułku czernichowskiego jeszcze w roku 1821: Dymitr Grocholski, dawny sztabskapitan połtawskiego pułku piechoty, przyjaciel Murawiewa-Apostoła i Bestużewa, oraz Ignacy Rakuza, dawny porucznik penzeńskiego pułku piechoty. Obaj odebrali po szeœć tysięcy pałek. Wyniesiono ich z "zielonej ulicy" na wpół martwych. Asystujšca przy wykonaniu wyroku narzeczona Grocholskiego, córka bogatych ziemian z okolicy Białej Cerkwi, dostała pomieszania zmysłów i tego samego wieczora zmarła. Najważniejszych oskarżonych badano i sšdzono w Petersburgu. Po wielu miesišcach œledztwa pięciu z nich, którym dowiedziono planowanie zamachu na œwiętš osobę imperatora: Pawła Pestela, Sergiusza Murawiewa-Apostoła i Michała Bestużewa-Riumina ze Stowarzyszenia Południowego oraz poetę Kondratija Rylejewa i dymisjonowanego oficera Piotra Kachowskiego ze Stowarzyszenia Północnego - skazano na karę œmierci przez ćwiartowanie, trzydziestu jeden dalszych oskarżonych - na œcięcie. Ale Mikołaj nie chcšc obcišżać poczštków swego panowania karami tak okrutnymi, w swoim "niezmierzonym miłosierdziu" ćwiartowanie zamienił na szubienicę, a œcięcie na dożywotniš katorgę. Wyroki wykonano 27 lipca 1826 roku. W pamiętnikach dekabrystów zachowało się wiele opisów tej egzekucji - częstokroć niezupełnie œcisłych. Za najprawdziwszš, bo zgodnš z protokołem urzędowym, uznać wypada relację znanej nam już Marii z Rajewskich księżnej Wołkońskiej, ukochanej Gustawa Olizara - Tatiany z Eugeniusza Oniegina. "Przyprowadzono pięciu skazanych na œmierć. Pestel, Sergiusz Murawiew, Rylejew, Bestużew-Riumin (Michał) i Kachowski zostali powieszeni, ale tak okropnie niezręcznie, że trzech z nich urwało się ze stryczka i po raz drugi zostali wprowadzeni na szafot. Sergiusz Murawiew nie pozwolił, by go podtrzymywano; Rylejew, który odzyskał zdolnoœć mówienia, wyrzekł: Jestem szczęœliwy, że dwa razy umieram za ojczyznę. Ciała ich złożono w dwóch wielkich skrzyniach napełnionych niegaszonym wapnem i zakopano na wyspie Gołodaj. Wartownik nie pozwalał nikomu zbliżyć się do grobu. Nie potrafię opisać tej sceny, jest ona zbyt wstrzšsajšca, czuję się chora, gdy jš sobie przypominam. Jej opis przechodzi moje siły. Generał Czernyszew (póŸniejszy hrabia, a następnie ksišżę) galopował na koniu wokoło pięciu szubienic, patrzšc na ofiary przez lornetkę, i chichotał". Wœród skazanych na dwadzieœcia lat katorgi był także mšż księżnej, generał Sergiusz Wołkoński - syn wielkiej ochmistrzyni dworu, szwagier potężnego ministra dworu i apanaży. Odebrano mu tytuł i stopień wojskowy, przebrano w kitel aresztancki i popędzono do kopalń Sybiru. Dwudziestojednoletnia księżna Maria ("nieczuła kobieta" - jak nazywał jš w wierszu Olizar) postanowiła towarzyszyć mężowi. Nie baczšc na klštwę ciężko chorego ojca, na osobiste perswazje cesarza, godzšc się na rozstanie z ukochanym synkiem i na podpisanie straszliwego zobowišzania, które z jej przyszłych dzieci urodzonych na Syberii miało uczynić "poddanych chłopów przypisanych do przedsiębiorstw państwowych" młodziutka księżna, wierna swojej miłoœci, zrezygnowała z tytułu, majštku, wszelkich przywilejów - i ruszyła œladami męża do kopalni srebra w Nerczyńsku. Tak samo postšpiły dwie inne młode damy z najwyższego towarzystwa rosyjskiego: księżna Katarzyna Trubecka, żona niefortunnego "dyktatora" powstania petersburskiego, i Aleksandra Murawiewa, żona Nikity Murawiewa, głównego ideologa Stowarzyszenia Północnego. Za poœrednictwem tych bohaterskich kobiet przyjaciel dekabrystów, wielki poeta Aleksander Puszkin przesłał więŸniom Sybiru poetyckš pociechę zaczynajšcš się od słów. W głębinie syberyjskich rud Wytrwajcie, dumni, niezawiœli, Nie zginie wasz bolesny trud I lot wysoki waszych myœli... Odpowiedział mu z Nerczyńska skazany na katorgę dekabrysta Włodzimierz ksišżę Oderjewski: Jesteœmy dumni - wiedz to, bardzie - Z kajdan i z losu każdy rad, W więziennych murach spoza krat Każdy z nas carów ma w pogardzie... Dekabryœci nie zdali egzaminu jako organizatorzy zbrojnego przewrotu. Wydaje mi się, że jednš z przyczyn ich klęski było zbyt jeszcze silne zwišzanie z caratem, który zamierzali obalić. Ludwika Œniadecka, opisujšc w liœcie do siostry wypadki na placu Senackim w Petersburgu, ze szczególnym przejęciem podkreœlała bliskie zwišzki między carem a powstańcami: "O szóstej wieczorem cesarz wysyła przeobrażeńców i artylerię - przeciwko komu! Nieba! przeciwko braciom, krewnym, przyjaciołom, znajomym, kompanom zabaw, towarzyszom broni..." - Poczucie osobistych powišzań z caratem musieli mieć także sami dekabryœci. Mikołaj ani przez chwilę nie był dla nich wrogiem, z którym nie mogło być pojednania. Ta właœnie œwiadomoœć osłabiała ich stanowczoœć w walce, ta właœnie œwiadomoœć skłaniała w póŸniejszym œledztwie nawet najodważniejszych z nich do odkrywania przed cesarzem tajemnic zwišzkowych, gdyż łudzili się, że Mikołaj podejmie przynajmniej częœciowo, realizację ich idei reformatorskich. Dekabryœci przegrali jako wojskowi i politycy, zwyciężyli natomiast jako bohaterowie legendy. Ich wspaniała postawa osobista w nieludzkich warunkach katorgi syberyjskiej oraz ich pisma literackie i filozoficzne, stworzone na zesłaniu, stały się na całe stulecie orężem w walce z caratem. Na Syberii dokonało się także to, o co daremnie zabiegano w czasie kontraktów kijowskich. W pamiętnikach polskich zesłańców popowstaniowych zachowało się mnóstwo wspomnień, œwiadczšcych o serdecznym i całkowitym porozumieniu z zesłańcami rosyjskimi. Szczególnie chwalony w polskich wspomnieniach sybirskich dawny podpułkownik Sergiusz Łunin pisał z zesłania: "Pragnienia nowego pokolenia kierujš się w stronę syberyjskich pustkowi, gdzie sławni wygnańcy błyszczš w mroku, w którym starano się ich zgubić. Ich życie więzienne œwiadczy bezustannie o prawdzie ich zasad. Słowo ich jest tak mocne, że zabroniono go używać nawet w zwykłych listach do najbliższej rodziny. Zabrano im wszystko: tytuł, ziemie, zdrowie, ojczyznę, wolnoœć, lecz nie udało się odebrać im miłoœci narodu..." W czasie kiedy Maria Wołkońska, w której domu odbywały się parokrotnie kijowskie rokowania polsko-rosyjskie, wędrowała szlakiem skazańców do kopalń Nerczyńska - w Warszawie toczyło się nadal œledztwo przeciwko członkom Towarzystwa Patriotycznego, ujawnionym w petersburskich zeznaniach księcia Antoniego Jabłonowskiego. Dopiero w toku warszawskich konfrontacji ze zdradzonymi przez siebie kolegami - kiedy dano mu odczuć całš nienawiœć i pogardę, jakš wzbudzał do siebie w społeczeństwie polskim - ksišżę o słabych nerwach pojšł w pełni swš winę i wpadł w najszczerszš rozpacz. Pamiętnikarze dobrze się orientujšcy w szczegółach warszawskiego œledztwa twierdzš, że starał się na wszelkie sposoby odwołać swe zeznania i całš odpowiedzialnoœć za nielegalne postępki przejšć na siebie. Jego współlokatorzy z celi więziennej widywali jak całymi nocami "łkał rozpaczliwie", "oskarżał się o zdradę" i "prosił Boga na klęczkach, aby na jego głowę zwalił wszystkie kary". Ale nie mogło mu to już pomóc w opinii publicznej. Jego żałosna rola w procesie bojowników o niepodległoœć została oficjalnie potwierdzona przez samego cara. Na rezolucji ułaskawiajšcej księcia eks-szwoleżera Mikołaj napisał własnoręcznie: "Jabłonowskiego - ze względu na to, że mnie osobiœcie najszczerzej przyznał się do winy i okazał skruchę, a także dlatego, że ze szczególnš gotowoœciš dopomógł mi odkryć wszelkie knowania tajnych stowarzyszeń - ułaskawić". IV Ksišżę Antoni Jabłonowski nie był, na szczęœcie, jedynym eks-szwoleżerem zwišzanym ze sprawš dekabrystów. Z ogromnej dokumentacji tej sprawy wyłania się jeszcze jeden weteran sławnego regimentu: białostocczanin Michał Rukiewicz - przyjaciel Adama Mickiewicza, Tomasza Zana i Jana Czeczota, żarliwy działacz wileńskich zwišzków akademickich: Towarzystwa Filomatów, Zwišzku Przyjaciół, Koła Promienistych i Zwišzku Filaretów, a póŸniej - co w danym wypadku najważniejsze - założyciel polsko-rosyjskiego Towarzystwa Przyjaciół Wojskowych w Korpusie Litewskim, trzeciego - obok petersbursko-moskiewskiego Stowarzyszenia Północnego i ukraińskiego Stowarzyszenia Południowego - tajnego spisku w armii rosyjskiej, podcišganego przez historyków pod wspólnš nazwę dekabrystów. Były szwoleżer - dekabrysta rysuje się w œwietle dochowanych dokumentów jako postać zdecydowanie dodatnia i urzekajšco barwna. Od pierwszych chwil zyskuje sobie sympatię i nie traci jej do końca. Michał Rukiewicz - potomek starej, lecz do cna zbiedniałej szlachty podlaskiej herbu Hippocentaurus (już sam ten herb nasuwa skojarzenia z Sienkiewiczowskš Trylogiš) - urodził się w tragicznym dla Polski roku 1795, w wioszczynie HoŸna pod Białymstokiem, należšcej jeszcze wtedy do jego rodziców. W trzydzieœci lat póŸniej dawny "panicz z HoŸnej" - przebywajšc w carskim więzieniu - opisał wierszem swoje życie. Autobiograficzne Wspomnienie, poœwięcone "rodzeństwu i przyjaŸni", nie œwiadczy może o szczególnym talencie literackim przyjaciela Mickiewicza, ale w swoim rodzaju jest tak urzekajšce i rozrzewniajšce, że nie mogę oprzeć się chęci przedstawienia go w obszernych fragmentach. Poemacik rozpoczyna się opisem beztroskich lat, spędzonych w domu rodzicielskim: Wokoło kwieciste łški Bystry przerzynał strumyczek; Gaik ożywiał słowiczek, W polu terlały skowronki. Tam stała chatka uboga, W niej tatunio z mamš byli; Kochać œwięte prawa Boga, Kochać ludzi mnie uczyli. Konik, biczyk - me kłopoty, Pierwsze do kobiet westchnienia, Tam czułych ust, dłoń pieszczoty - O, jakże lube wspomnienia... Kiedy chłopiec ukończył 12 lat, oddano go na naukę do gimnazjum białostockiego (Adieu, domowe zabawki, pieszczotom mamuni basta). W niedługi czas potem rodzice musieli sprzedać HoŸnš, bo nie starczało pieniędzy na kształcenie żšdnego wiedzy potomstwa: syna i dwóch córek: Kornelii i Ksawery. Cała rodzina przeniosła się do Białegostoku gdzie zakupiono jakšœ kamieniczkę. Po ukończeniu gimnazjum niespełna siedemnastoletni Michał jesieniš 1811 roku zapisał się na Uniwersytet Wileński. W kilka miesięcy póŸniej przerwał mu studia wybuch "drugiej wojny polskiej". Œwieżo upieczony akademik zacišgnšł się, razem z wieloma innymi kolegami, do 3. pułku szwoleżerów Gwardii Polsko-Cesarskiej, formowanego z młodzieży litewskiej przez kadrę oficerskš z pułku generała Wincentego Krasińskiego. Jeszcze sił niewiele było, Krzyknięto: "Polska powstaje! Niech każdy co ma, daje!" Dać siebie ojczyŸnie miło! Bardzo wštpię, czy szwoleżer Michał Rukiewicz zdšżył jeszcze zawrzeć bliższš znajomoœć ze starszym od siebie o dwa lata podporucznikiem księciem Jabłonowskim. Drogi dwóch szwoleżerów, których przyszłoœć miała zwišzać ze sprawš dekabrystów wkrótce się rozeszły. Ksišżę Antoni umieszczony dzięki rodzinnej protekcji w szwadronie dowodzonym przez jego ciotecznego brata Adama Bierzyńskiego, dostał się z większoœciš pułku do niewoli już w paŸdzierniku 1812 roku. Natomiast Rukiewicz miał szczęœcie trafić pod rozkazy słynnego "szwoleżera nad szwoleżery" Ambrożego Skarżyńskiego, który w momencie zaskoczenia pułku przez kozaków w miasteczku Słonim zdołał przerzucić swój szwadron przez rzekę Szczarę i wyrwał się z pułapki. Dzięki temu pan Michał mógł sobie jeszcze powojować przez prawie półtora roku. Byłem u brzegu Sekwany, I gdzie wiernych ziomków cienia Gdzie legł Józef nasz kochany - Jakże bolesne wspomnienia... Ocalony z pogromu słonimskiego szwadron Skarżyńskiego dołšczył do rezerw 1. pułku szwoleżerów, organizowanych w Warszawie przez podpułkownika Kozietulskiego, ciężko kontuzjowanego w odwrocie spod Moskwy. Razem ze słynnym zdobywcš Somosierry przebył szwoleżer Rukiewicz poszczególne etapy wycofywania się do Saksonii, gdzie się już znajdowały główne siły szwoleżerskie pod dowództwem generała Wincentego Krasińskiego. W Saksonii lekkokonni ulegli gruntownej reorganizacji i podziałowi na dwa regimenty. Rukiewicza wcielono do regimentu œredniej i młodej gwardii, dowodzonego formalnie przez generała Krasińskiego, a faktycznie - przez podpułkownika Kozietulskiego. Całš kampanię saskš "panicz z HoŸny" przewojował jako "furyer" czyli podoficer gospodarczy jednego ze szwadronów. W następnej kampanii: francuskiej - musiał mieć jednak funkcje bardziej bojowe, gdyż wysłużył sobie awans na podporucznika oraz Krzyż Legii Honorowej. 23 marca 1814 roku, we wspomnianej już parokrotnie bitwie pod Arcis-sur-Aube walczył pod dowództwem Skarżyńskiego w szwadronie przybocznym, który uratował Napoleona. Zamiast "bohatera wieku" dostał się do niewoli sam Rukiewicz. Jak długo tam przebywał, kiedy powrócił w strony ojczyste, dokładnie nie wiadomo. W każdym razie w roku 1816 odnalazł się znowu w Wilnie, gdzie po raz drugi wstšpił na "wydział moralny" Uniwersytetu Stefana Batorego, aby kontynuować przerwane wojnš studia. Biegnę do Batora szkoły Przerwane kończyć mozoły: Może praca zdatnš będzie, Wszak z naukš dobrze wszędzie Pełne projektów zabawy, Życie brat daje za brata, W sercu ogień, szczęœcie œwiata, A œwiata mało dla sławy, Boskiego œwiatła promienia, Wesołe jamby przy stole, Zbiór na Jagiellońskie pole - O, jakże drogie wspomnienia... Wierszom "szwaliżera" Rukiewicza (tak nazywał kolegę w listach Adam Mickiewicz) rzeczywiœcie daleko do doskonałoœci, lecz jeœli chodzi o ładunek treœci i lapidarnoœć ujęcia - trudno zarzucić im cokolwiek. Zmieœciły się w nich wszystkie zasadnicze elementy lat uniwersyteckich autora: jego wytężona praca naukowa, uwieńczona w lipcu 1820 roku stopniem kandydata praw ("przykładał się ze szczególnš pilnoœciš do nauki prawa krajowego, prawa rzymskiego, ekonomii politycznej i teologii moralnej"); dydaktyczno-patriotyczny program filomatów, do których grona należał od jesieni 1819 roku; "teoria promionków" służšca za biblię promienistym, którzy obrali go swoim "marszałkiem nadwornym"; wesołe biesiady poetyckie w oficynach wileńskiego pałacu Paca: "mleczne" majówki na Polu Jagiellońskim, Popławach i Rosie pod Wilnem; entuzjazm romantycznej, zdobywczej młodoœci, co "okiem słońca ludzkoœci całe ogromy przeniknie z końca do końca". Z pisanego w więzieniu wiersza wyczuwa się, że te uniwersyteckie wspomnienia były Rukiewiczowi szczególnie drogie. Bo też lata spędzone w Wilnie stanowiły chyba najszczęœliwszy okres w życiu póŸniejszego dekabrysty. Najwczeœniejsze wiadomoœci o kontaktach "ucznia wydziału moralnego" Michała Rukiewicza ze zwišzkami studenckimi, kierowanymi przez: Adama Mickiewicza, Tomasza Zana, Jana Czeczota, Józefa Jeżowskiego, Onufrego Pietraszkiewicza i Franciszka Malewskiego - pochodzš z roku 1819. W korespondencji filomatów nazwisko byłego szwoleżera pojawia się po raz pierwszy dopiero w listopadzie tego roku. Rok akademicki 1819, do czasu wyjazdu Mickiewicza na posadę do Kowna, był okresem największej prężnoœci filomatów. Zwišzek kilkunastu zaprzyjaŸnionych z sobš studentów, który w chwili swego powstania w roku 1817 stawiał sobie skromnie za cel: "Ćwiczenia naukowe, mianowicie sztukę pisania, udzielania wzajemnej w naukach pomocy" - w poczštkach roku 1819 występował już ze œmiałym programem patriotycznym o charakterze ogólnonarodowym. "W szczególnoœci przedsiębierze Towarzystwo - formułował cele filomatów Mickiewicz - rozszerzyć jak tylko można oœwiecenie w narodzie polskim; poprawić instrukcję; ugruntować niezachwianie narodowoœć; rozszerzyć zasady liberalne; obudzać ducha działania publicznego i zajmowania się rzeczami ogół narodu obchodzšcymi; na koniec formować, podnosić i ustalać opinię publicznš [...] starać się o rozkrzewienie pewnych zasad moralnoœci, tak mocno między młodzieżš nadpsutej". Do realizacji tak szeroko zakrojonego programu nie mogło wystarczyć szczupłe i ekskluzywne Towarzystwo Filomatów. Postanowiono tedy zmobilizować w tym celu "kluby podległe Towarzystwu, lecz nie wiedzšce o jego istnieniu bšdŸ założone przez filomatów, bšdŸ opanowane przez nich". 24 marca 1819 roku na posiedzeniu "rzšdu" Towarzystwa Filomatów powzięto (na wniosek Adama Mickiewicza) uchwałę o stworzeniu pierwszego z takich klubów satelickich: Zwišzku Przyjaciół ("w którym by mniejszoœć celu i odmienny porzšdek prędszy otwierały przystęp... dla łatwiejszego pomnożenia Towarzystwa"). Otóż w jesiennej korespondencji wileńskich filomatów z Mickiewiczem, który właœnie jesieniš 1819 roku rozpoczšł pracę nauczyciela gimnazjalnego w Kownie ("wielka jama, gdy nie ma Adama" - ubolewał Tomasz Zan), zachowała się wzmianka, stwierdzajšca wyraŸnie, że Michała Rukiewicza przyjęto do Zwišzku Przyjaciół już 19 kwietnia (a nie jak podaje się w jego wzmiankach biograficznych: 18 paŸdziernika) 1819 roku. 5 grudnia 1819 roku Onufry Pietraszkiewicz, sekretarz tajnego Towarzystwa Filomatów, a zarazem administrator jawnego Zwišzku Przyjaciół, pisał z Wilna do przebywajšcego w Kownie Mickiewicza. "Pamiętasz 19 kwietnia, kiedyœ był chory, a my zrobili ochotkę ("ochotkš" nazywano w korespondencji filomackiej przyjęcie do Zwišzku Przyjaciół, "całš ochotš" - przyjęcie do Towarzystwa Filomatów - M.B.). Otóż on, Rukiewicz o całej myœli ochocie. Chce, abym ja z nim, wzišwszy konie w grudniu, bo 7 i 8 œwięto, przyjechali do Kowna, dla utworzenia całej ochoty w czasie Bożego Narodzenia. Ja potakiwałem, ale goły i przy obowišzkach tak mnogich... wyrwać się nie będę mógł. Myœli jego i uczucia sš najlepsze, ale cietrzewia nie spłoszy, bo tok cietrzewia ogłuszył go nieco. Tak mi się zdaje; żyję i częœciej widuję się z nim niż przedtem, bo oprócz widywania się na Subotkach (sobotnich posiedzeniach Zwišzku Przyjaciół - M.B.), ja u niego, on u mnie bywa - gdyby na cietrzewia nie polował i toku jego nie znał, byłby jedynym". Ów "cietrzew" uparcie kršżšcy w liœcie Pietraszkiewicza i najwyraŸniej szkodzšcy Rukiewiczowi w oczach filomatów - był kryptonimem... masonerii. Filomaci starali się ustrzec młodzież litewskš przed wpływami obcych zwišzków, zwłaszcza kosmopolitycznych lóż masońskich. Rukiewicza podejrzewano o przynależnoœć do wolnomularstwa zapewne dlatego, że masonami byli niemal wszyscy oficerowie napoleońscy. Pierwszy sformułował to podejrzenie Franciszek Malewski w liœcie do Mickiewicza z 17 listopada 1819 r.: "Rukiewicz bardzo dobrze w Zwišzku się popisuje; wyborny, jak wnoszę, będzie członek), ale czy nie Mason? Jest to kawaler legii honorowej, był w wojsku..." Mickiewicz nie zlekceważył ostrzeżenia. "Rukiewicza ja bardzo chwalę - odpowiada z Kowna Malewskiemu w tydzień póŸniej - należy jednak strzec się i œledzić czy nie Mason. Ty powinieneœ dotrzeć tego jakkolwiek; wreszcie ktokolwiek niech szpieguje. Jest patryotš, gorliwy i dosyć zdatny..." Ten lęk filomatów przed "masoniš" wydaje się trochę dziwny, jeœli się zważy, że w Warszawie działało już od paru miesięcy, zawišzane przez Waleriana Łukasińskiego, Wolnomularstwo Narodowe, którego program pokrywał się niemal całkowicie z celami wileńskiego Towarzystwa. Ale pierwsi wzbudzajšcy zaufanie emisariusze "sekty" Łukasińskiego dotrš na Litwę dopiero w ostatnich dniach roku 1819. Już w roku następnym stosunek czołowych filomatów do masonerii ulegnie poważnej zmianie, a niektórzy z nich (Tomasz Zan) stanš się nawet czynnymi członkami Wolnomularstwa Narodowego. Zarzšdzone przez Mickiewicza œledztwo nie przyczyniło, na szczęœcie Rukiewiczowi żadnej szkody. 18 grudnia 1819 r. przyjęto go uroczyœcie do Towarzystwa Filomatów - na razie, co prawda, tylko jako "członka-korespondenta". W cztery dni póŸniej Malewski pisał do Mickiewicza: "Rukiewicz już z nami, mocno wewnętrznie zdziwiony, poruszony. Już z nim miałem długš rozmowę, niemało rokuję po nim. Perora moja przypadła mu do smaku i szczerze się zajmuje myœlami, które rzuciłem. Piasecki w porównaniu do niego jest lód..." 27 grudnia 1819 roku œwieżo kreowany filomata Michał Rukiewicz wydawał bankiet koleżeński dla uczczenia imienin razem z nim przyjętego do Towarzystwa Jana Sobolewskiego (uwiecznionego póŸniej w III częœci Dziadów). Z uroczystoœci tej zachowało się parę wierszy, zaimprowizowanych na czeœć gospodarza. Jan Czeczot, przyjaciel Mickiewicza, jeden z najwybitniejszych filomatów, dał w swoim wierszu piękny portret "szwaliżera": Zna oręż i ma krzyże, także zna dziewczęta, I ma włosy, pierœcienie, wstšżki, mecymenta. Daj mu dudę a on gra: sam zagraj, on skacze. Chcesz œpiewać, œpiewa; kochać, kocha; płakać, płacze. Słowem to jest płynista i przyjaciolasta. Złš ma wadę: nie pije! Poznałeœ go - basta! W innym miejscu długiej improwizacji Czeczot, wymieniajšc kary, jakie zagrażajš zdrajcom tajemnic zwišzkowych, straszy ich również Rukiewiczem: W końcu tego widzcie jak srogo napada Honorowa, gorliwa Michałowa szpada. Ten co się bił potężnie, umiał wrogów gładzić Potrafi nędznych zdrajców na ostrš stal wsadzić. W odmienny sposób œwiadczył hołdy Rukiewiczowi inny wybitny przywódca zwišzków akademickich - Tomasz Zan. Jego zachwyty wzbudzał przede wszystkim obfity i urozmaicony poczęstunek, samej osobie fundatora były poœwięcone dopiero jamby* końcowe. (* Jamb jest miarš antycznš wiersza, ale filomaci i filareci podcišgnęli pod ten termin całš swojš poezję okolicznoœciowš.) Cicho, cicho o Michale! Coœ mój szepce upit brzuch: Oj, herbaty! - Michał wcale Wielki żołnierz, wielki zuch, I do kata Filomata; Więc mój dobry Mężu chrobry Co przez płyny Znasz dziewczyny A przez cnotę Masz ochotę Kochać zamiast filomacji Ojczyznę, naukę, braci Tnę na proœbę jambululek Pełen kwasu i birulek. O mój ty jambululeczku! Sporo jeszcze w tych pijanych jambach Zana wpływu osławionego księdza Baki (Czy młodziku, migdaliku...), ale najważniejsze, że wyczuwa się w nich takš samš przychylnoœć dla Rukiewicza, jak w wierszu Czeczota. Na sławnej zajšcowej, przysłowiowej uczcie Michałowej był także Mickiewicz (Adam ze Szpicem mieli jamby œpiewane), niestety: jego wierszowana pochwała "szwaliżera" nie dotrwała do naszych czasów. Warto dodać, że bankiet wydany przez Rukiewicza, podobnie jak wiele innych uczt filomackich, odbywał się w oficynach pałacu generała dywizji Ludwika Michała Paca, ojca chrzestnego Zygmunta Krasińskiego i dawnego szwoleżera napoleońskiego, który w roku 1808 tak czule opiekował się Kozietulskim podczas jego hiszpańskiej żółtaczki, a w roku 1814 tak dzielnie walczył w obronie Paryża. Senator Nowosilcow w czasie póŸniejszego œledztwa w sprawie tajnych zwišzków wileńskich bardzo się interesował ich kontaktami z jednym z najpopularniejszych generałów królestwa; musiał też zaalarmować tymi kontaktami Petersburg, gdyż jeszcze w styczniu 1826 roku petersburski Komitet Œledczy, zajmujšcy się badaniem dekabrystów, wielokrotnie indagował księcia Jabłonowskiego w sprawie "działalnoœci rewolucyjnej generała Paca w Wilnie". Pamiętniki filomatów głoszš jednak, że słynny kawalerzysta nawet pojęcia nie miał, jak niebezpieczne uczty odbywały się w jego domu. "Nie pamiętam z jakich powodów - wspomina filomata Ignacy Domeyko (Żegota z III Częœci Dziadów - M.B.) - Pietraszkiewicz miał bliskie stosunki z rzšdcš pałacu Paca; to nam dawało wstęp i sposobnoœć do zbierania się na swe obchody i na posiedzenia do zamkniętych pospolicie pokojów generała, o czym sam dostojny gospodarz, żyjšcy w Warszawie nie wiedział..." Ponieważ z przekazu Domeyki jasno wynika, że dawnego druha Kozietulskiego nie da się powišzać z działalnoœciš tajnych zwišzków studenckich na Litwie, chciałbym tu przynajmniej wspomnieć o dwóch efektownych wyczynach eks-szwoleżera Paca, które równie głoœnym echem odbiły się wówczas w Wilnie, jak i w Warszawie. Pierwszym było wybudowanie przez generała (przy pomocy majstrów specjalnie w tym celu sprowadzonych z Anglii) przepięknego pałacu w "stylu staroangielskim" w majštku Dowspuda pod Augustowem. Wspaniałoœć tej rezydencji dała podobno poczštek znanemu przysłowiu "Wart Pac pałaca, a pałac Paca". Z drugiego wyczynu żadne porzekadło wprawdzie nie wynikło, lecz był on przez wiele tygodni głównym tematem rozmów szlacheckich na całym obszarze dawnej Rzeczypospolitej. Chodzi o tragikomicznš i "arcyromansowš" sprawę pojedynku generała Paca z księciem Adamem Jerzym Czartoryskim, niedoszłym namiestnikiem Królestwa, kuratorem okręgu szkolnego wileńskiego. Konflikt powstał na tle konkurów do tej samej panny - księżniczki Anny Sapieżanki, córki zmarłego księcia Aleksandra Sapiehy-Kodeńskiego, ulubionego szambelana Napoleona i pierwszego protektora pułku szwoleżerów gwardii. Całš tę sprawę opisuje doœć dokładnie w swoich pamiętnikach brat księżniczki Anny (póŸniejszej Adamowej Czartoryskiej) Leon Sapieha: "Już moja siostra zaczynała wyrastać na pannę, a że była niepospolicie ładnš, i wiedziano, że posażna, więc na konkurentach nie zbywało - wspomina arystokratyczny pamiętnikarz. - Między innymi starali się o rękę mojej siostry jenerał Pac i Adam Czartoryski. Pierwszy, jako jenerał polski z napoleońskich czasów, miał za sobš wszystkich oficerów, swoich kolegów, którzy byli przeciwni xięciu Czartoryskiemu, jako przyjacielowi cesarza Aleksandra, który nie brał udziału w wojnach o niepodległoœć kraju. Wyrobiła się stšd kwestya zupełnie polityczna, w której znowu poważniejsi ludzie, uznajšc żeœmy xięciu Adamowi winni istnienie Królestwa Polskiego, za nim obstawali. Wojskowi, mianowicie jenerał Wincenty Krasiński, chcieli widzieć obrazę całego wojska, gdyby Pac był odmówiony, i namówili go, aby xięcia Adama wyzwać na pojedynek (Krasiński był szczególnie niechętnie nastawiony do Czartoryskiego jako do najpoważniejszego rywala w staraniach o posadę namiestnika - M.B.). Sprawa ta cišgnęła się dwa lata. Pięć razy obydwa występowali na plac boju... Kilka razy policya nie dopuœciła do pojedynku (aby temu zapobiec, rywale wyznaczali sobie niekiedy miejsca spotkań za granicš, np. w Bautzen w Saksonii - M.B.). Ostatnie spotkanie miało miejsce już po œlubie xięcia Adama z mojš siostrš i po œlubie Paca z pannš Małachowskš (córkš kasztelana-generała Stanisława hr. Nałęcz-Małachowskiego z Końskich - niedoszłego mówcy nad grobem namiestnika Zajšczka, siostrš Gustawa Małachowskiego, wybitnego działacza Towarzystwa Patriotycznego - M.B.)..." Po dopełnieniu obowišzku kronikarskiego wobec szwoleżera Paca powracam do "szwaliżera" Rukiewicza. O jego pracach w Towarzystwie Filomatów wiemy niewiele. Z dochowanych listów i protokołów posiedzeń wiadomo jedynie, że 14 czerwca 1820 "wyniesiono go" na czynnego członka Towarzystwa oraz że na którymœ z posiedzeń "wydziału literackiego i naukowego" filomatów czytał swoje Krótkie uwagi nad politykš Filipa króla macedońskiego. Wolno przypuszczać, że ta rozprawka o "mordercy wolnoœci greckiej" była przepojona duchem "filipik" Demostenesa (o wielkim mówcy i patriocie ateńskim pisał w tym czasie również Mickiewicz) i że nie brakowało w niej aktualnych akcentów politycznych. Z materiałów jednak wynika, że sympatyczny pan Michał prawdziwie się wyżywał nie w uczonym wšskim gronie filomatów, lecz w zawišzanym na przełomie kwietnia i maja 1820 roku Zwišzku Przyjaciół Pożytecznej Zabawy, czyli Promienistych. Promieniœci byli drugim, obok Zwišzku Przyjaciół, klubem filialnym filomatów. Nowa organizacja wynikła z na poły żartobliwej "teorii promionków", wymyœlonej przez niesłychanie popularnego wœród akademików Tomasza Zana, ale była wyrazem powszechnej wówczas tęsknoty młodzieży do lepszego œwiata, opartego na zasadach miłoœci, przyjaŸni i cnoty. Zastanawiajšc się nad istotš modnego "magnetyzmu zwierzęcego", Zan doszedł do wniosku, że uczucia przyjaŸni i miłoœci między ludŸmi rodzš się z wzajemnej emanacji pewnej energii, którš poczštkowo okreœlał jako "płyn delikatniutki" (stšd te aluzje do "płynów" w wierszach Czeczota i Zana, poœwięconych Rukiewiczowi, który słynšł z niechęci do alkoholu), a póŸniej jako "promionki". Teoria zdobywała sobie popularnoœć wœród młodzieży, grupujšcej się wokół filomatów. "Promienistoœć" zaczęła być uważana za symbol więzi między przyjaciółmi, a jednoczeœnie za miarę wszelkiego dobra i piękna. "Studenci Uniwersytetu - czytamy we Wstępie do dziejów Promienistych, zachowanych w archiwach filomackich - czujšc iż zabawy wspólne sš przyjemniejsze niż pojedyncze, które częstokroć do nieszlachetnych spraw prowadzš, umyœlili zbierać się na zabawy na polu, gdy niedostatek miejsca w mieœcie do tego zmuszał, a piękna pora majowa sprzyjała. Zabawy te, aby przyjemniejszemi się stały, wszyscy do nich chcšcy należeć przyrzekli sobie przyjaŸń, na wzajemnej pomocy w naukach i potrzebach zasadzonš, przyrzekli wzajemne zachęcanie się do obowišzków, do œciœlejszego wykonywania prawideł uniwersyteckich, przyrzekli przez prawe postępowanie zyskać sobie na szacunek u starszych, na miłoœć u rówienników, słowem starać się o to wszystko, co jest dobre i piękne. Przyczynę która tę myœl nastręczyła, przez krotofilę nazwali promionkami, a siebie Promienistymi. Zabawy te życzyli, aby się składały z rozweselenia umysłu naukš i ćwiczeń ciała, a odbywały się bardzo rano, iżby zatrudnieniom dziennym nie przeszkodzić. Za przewodnika zabaw obrano Tomasza i nazwano Arcy (promienisty) i dano mu moc mówienia prawdy szczerej i otwartego przestrzegania tych, który by obowišzkom stanu swojego lub przyrzeczeniom uchybiali". Tak więc w różnych miejscach i œrodowiskach zainteresowania fenomenem promieniowania do zupełnie odmiennych prowadziły skutków. OboŸnica Krasiński, autor prac O magnetyzmie zwierzęcym urzšdzał w swoim warszawskim pałacu przy ulicy Mazowieckiej i w Radziejowicach "seanse magnetyczne" z udziałem medium Marewiczowej, a w domach swoich przyjaciół "magnetyzował" młode i ładne pokojówki; tymczasem w Wilnie i jego uroczych okolicach Zanowe "promionki" torowały drogę wpływom naukowo-wychowawczym tajnego Towarzystwa Filomatów. Podobieństwo między eksperymentami warszawskimi i wileńskimi polegało na tym, że jedne i drugie obudziły czujnoœć władz. Zwišzek Promienistych pomyœlany był jako organizacja jawna i legalna. Dwaj filomaci Tomasz Zan i Józef Jeżowski opracowali Piętnaœcie prawideł... Zgromadzenia Przyjaciół Pożytecznej Zabawy... i przedstawili je do zatwierdzenia rektorowi uniwersytetu profesorowi Szymonowi Malewskiemu, ojcu filomaty Franciszka. Rektor po trzydniowym namyœle udzielił pozwolenia na urzšdzanie wspólnych zabaw studenckich połšczonych z wycieczkami za miasto, czyli tzw. "majówek". Pierwsza majówka promienistych odbyła się 18 maja 1820 r. na Popławach i na Rosie. "Nie pamiętam już, komu składano półzłoitki na zakupienie bułek i mleka na Popławach - wspomina Arcy-Promienisty Zan. - Z rana o godzinie 5-tej [...] zebrało się dosyć akademików z różnych oddziałów z fletami, klarnetami, skrzypcami, itp., zaœpiewali pieœń Kiedy ranne wstajš zorze i grajšc poszli do mleka; pijšc mleko, każdy sobie z bliżej znajomym rozprawiał, rozmawiał, żartował. Czytali prawidła, pozwolenie Rektora na majówki i dowiedzieli się, że jestem od Rektora obowišzany, abym strzegł pod osobistš odpowiedzialnoœciš, iżby nic nieprzystojnego na zabawach nie stało się. Wzajemnie się zachęcali do œcisłego podług 15 prawideł postępowania. Po mleku były gry rozmaite, granie w piłkę, bieganie itp..." Suchy protokół "odpowiedzialnego" kierownika majówki nie daje pełnego pojęcia ani o jej przebiegu i atmosferze, ani o roli jakš odegrał w niej "szwaliżer" Rukiewicz. Na szczęœcie w archiwum filomackim dochowały się materiały mniej oficjalne. Bezpoœrednio po powrocie z majówki Franciszek Malewski pisał do Adama Mickiewicza: "18 maja 1820, Wilno [...] Tylko com powrócił z widowiska promienistego, które p. Tomasz swoim kosztem wyprawił [...] Wyszliœmy dzisiaj o 5, ale nie na Pole Jagiellońskie, skšd się marsz rozpoczynał, ale wprost na miejsce promieniste. Zebrały się tłumy ludu, najwięcej studenckiego. Stanęła rzesza jaœniejšca w koło, a Tomasz zaczšł perorę wierszowanš. Michał (Rukiewicz - M.B.) czytał Ojcze nasz, Zdrowaœ Feli (piękna Felicja Micewiczówna córka Dominika, marszałka powiatu wiłkomirskiego była muzš filomatów, kochał się w niej platonicznie Tomasz Zan - M.B.) i Wierzę w Twórcę [...] Po odbytych pocałowaniach wezwał p. Tomasz na mleko [...] Wszystko odbyło się bardzo dobrze, a nawet i nie bez korzyœci, lubo mało było osób obcych, po większej częœci sami zwišzkowi (członkowie Zwišzku Przyjaciół - M.B.)..." Żartobliwie "promienista" trawestacja pacierza spreparowana przez byłego szwoleżera i przyjęta z entuzjazmem przez młodych słuchaczy, nie miała w sobie nawet cienia zamiaru obrażenia czyichkolwiek uczuć religijnych. Oto dla przykładu dwa fragmenty Pacierza promienistego: "W imię ojca promionków, synów jego, ducha czasu i œwiętej przyjaŸni. Amen. Ojcze nasz, promionku œwiatła, którym człowieka Bóg udarował, œwięte twe dary; przyjdŸ twoje panowanie, bšdŸ wolš naszš tak w domowem zaciszu, jak i w publicznej usłudze; miłoœć rzetelnego dobra daj nam dzisiaj, prostuj nam nasze postępki, tak jak my innych prostować chcemy, odwódŸ i zachowaj nas ode złego. Amen. Zdrowaœ Feli, pełna œwiatła promionków, Zan z tobš, błogosławionaœ ty między Promienistymi i błogosławion owoc wdzięków twoich, teorya promionków. Œwięta miłoœci kochanej Ojczyzny, przymiocie Arcego, bšdŸ w sercach naszych teraz i zawsze w każdej potrzebie. Amen..." Po Pacierzu odczytał Rukiewicz Dziesięcioro Promienistych przykazań oraz rodzaj litanii złożonej z pytań, na które zebrani udzielali chóralnych odpowiedzi ("Wierszem ułożone pytania z krzykiem i radoœciš odpowiadali" - pisał potem Zan do Mickiewicza). "Szwaliżer" zręcznie wplótł w swš litanię cały dydaktyczny program Stowarzyszenia Filomatów. A teraz Promienistym zapytania damy. Przyrzekacież mnie słuchać, bracia? - "Przyrzekamy!" Przez naukę i cnotę zmyć pstrokate plamy Z siebie czyż przyrzekacie, bracia? - "Przyrzekamy!" Przez naszš prawoœć kłaœć występkom tamy W młodzieży przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!" Nie pozwolić by nieszczęsny długo stał u bramy Bez wsparcia - przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!" Pracować myœlš, piórem, poznać kraju kramy, Bogactwa - przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!" Cnoty i odzież przodków przekładać nad błamy Wykwintne - przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!" Zaszczepiać narodowoœć, poprawować damy Przykładem - przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!"... itd. itd... "I nastšpiło pocałowanie na znak przyjaŸni... - kończy kronikarz promienistych opis ich pierwszej majówki - i wszyscy ruszyli na mleko, bo już się jeœć chciało, i wesołoœć na wszystkich okazała się twarzach". Podczas tej pierwszej majówki Michał Rukiewicz obrany został "prowizorem" albo "marszałkiem dworu" Koła Promienistych. Aby zręcznie mleko do nas przysposobił I w kole Promienistem porzšdek robił. Skandal wybuchnšł dopiero po dwóch tygodniach, kiedy o przebiegu majówki promienistych dowiedziały się władze koœcielne. W liœcie z 22 maja 1820 r. Tomasz Zan donosił jeszcze Mickiewiczowi, że "Rukiewicz bardzo dowcipnie ułożył Pacierz..." ale w dziesięć dni póŸniej, we wspólnym liœcie Zana i Czeczota wyczuwa się już niepokój. W pierwszej częœci listu pisze Czeczot: "Posyłamy ci Pacierz...", lecz w częœci drugiej Zan taki do tego dodaje komentarz: "Pacierz, posyłajšcy się skasowaliœmy, bo narobiłby hałasu!..." Onufry Pietraszkiewicz w liœcie do Mickiewicza 4 czerwca 1820 roku wygarnšł całš kawę na ławę: "...co tu nas jakby piorunem uderzyło, to to, że promienistoœć zgaœnie. Rektor zły i krwisty, a wszystkiego bojšcy się, a Kundicz (ks. Tadeusz Kundicz, biskup-sufragan, prałat Kapituły wileńskiej - M.B.) od całej Kapituły przyszedł w poselstwie, donoszšc iż mahometańska sekta formuje się między młodzieżš, a choć wszyscy sš skromni w koœciele, przeklęty jednak Pacierz tak go rozgniewał, że radby fanatycznemi nożycami poucinał głowy sekt, tak jak obcinał uszy przez gospodarnoœć zwierzštkom karmišcym się żołędziš. Zmiłuj się więc, spal Pacierz, bo na jego miejsce inny już zrobiliœmy w kole wyborowem..." Trzeba pamiętać, że rzecz rozgrywała się w okresie niezwykle ostrej walki konserwatywnych kół klerykalnych Królestwa z liberalnymi reformami warszawskiego ministra oœwiecenia "arcymasona" Stanisława Kostki Potockiego. Duszpasterze wileńscy byli więc szczególnie uczuleni na najlżejsze przejawy "libertynizmu" wœród młodzieży. 8 czerwca 1820 roku sprawa była rozstrzygnięta. "Już się więc wszystko skończyło - pisał tego dnia Mickiewiczowi syn wileńskiego rektora, filomata Franciszek Malewski - ...Kundicz albowiem biskup i Kontrym prałat przychodzili ze skargš na Pacierz czytany, żšdajšc œledztwa w tej materyi. Natychmiast wzięliœmy się do przerobienia Pacierza, a że rektor na dziœ ostatni wyrok odłożył, czekamy więc na to. Już wiem z góry, że nam promienistoœć skasuje, bo mi wczoraj wyraŸnie powiedział, że nie tyle o Pacierz tu chodzi, ile o samš rzecz. - Nie spodziewałem się (jego słowa), żeby się tak dalece to rozniosło; gdzie dziœ się obrócę, wszędzie słyszę promienistoœć. Skoro dojdzie do Petersburga, nie będzie czasu tłumaczyć się. Wypadnie więc znieœć nazwisko, skasować urzšdzenie, ale na majówkę dlatego pójdziem..." Mickiewicz w tym czasie doœć ciężko chorował na piersi i miał poważne kłopoty sercowe, wywołane zamšżpójœciem umiłowanej Maryli, mimo to na list Malewskiego odpowiedział już 12 czerwca, a w dwa tygodnie póŸniej raz jeszcze powrócił do tej sprawy. "Przybył tu niedawno - pisał w drugim liœcie - doktór Kosztulski z Wilna, mówił o promienistoœci [...] dodał, że piękny zamiar, - ale na co Promieniœci oœwiadczajš się głoœno ojczyznę z kajdan ratować? To wszystkich przeraziło. Widzicie, jak trzeba ostrożnie [...] Chociażby rektor Zanowi zakazał zwoływania, Promieniœci niech się sami zgromadzš i Zana wezwš [...] Prosić rektora o rady i protekcję, dodać, iż rozrzucone wieœci, jakoby na majówce dopuszczono się mów nieprzyzwoitych, pochodzš od nieprzyjaciół i niechętnych, że wreszcie mogš być przytomne osoby z uniwersytetu. Nie mam czasu pisać motywów, dlaczego to wszystko uskutecznić trzeba, zastanawiajcie się sami". Kowieński przewodnik zwišzkowców wileńskich chciał za wszelkš cenę zachować szerokš popularnoœć promienistych, a jednoczeœnie nadać organizacji charakter bardziej sekretny. Ze skrzyżowania tych dwóch dšżeń narodził się w kilka miesięcy póŸniej tajny Zwišzek Filaretów, czyli Przyjaciół Cnoty. Michałowi Rukiewiczowi awantura z Pacierzem nie zaszkodziła ani u Mickiewicza, ani u innych filomatów. W listach z Kowna nadal powtarzały się życzliwe wzmianki o niezwykłym "szwaliżerze", co uważa, że "wino nic dobrego, a pijatyka do złego prowadzi"; w najkrytyczniejszym momencie afery majówkowej dotychczasowy "członek-korespondent" Towarzystwa podniesiony został do godnoœci "członka czynnego" tajnego areopagu filomatów. Raz tylko w owym czasie wesoły "szwaliżer" naraził się kolegom. Ale nie o Pacierz, chodziło, ale o niepoważne ustosunkowanie się do nowej agendy filomatów: Zwišzku Naturalistów do którego zbiorów - o czym wiemy skšdinšd - Mickiewicz osobiœcie "złowił węża i rzadkiego motyla nocnego". "Wczoraj otworzył Zan Zwišzek Naturalistów - donosił 26 czerwca do Kowna Fr. Malewski - (Jeż) (Jeżowski - M.B.) wcišgnšł tam i mnie na honorowca. Michał wcisnšł się, Bóg wie jak. Posiedzenie odprawiło się niedobrze, bo nasz Michał i Morawski (Stanisław - M.B.) nie zachowali powagi przystojnej, ale swawolili i œmieszkami psuli..." Wkrótce Rukiewicz zarzucić musiał "œmieszki i swawole", gdyż rozpoczęły się egzaminy uniwersyteckie. Ale wszystko odbyło się magna cum laude i w lipcu 1820 roku "szwaliżer" miał już w kieszeni dyplom kandydata nauk prawnych, upoważniajšcy go do wstšpienia na drogę "karyery urzędniczej lub palestranckiej". Nie poszedł jednak tš drogš. Zatęsknił za rodzinnym Podlasiem, za pracš na roli, za rodzeństwem (rodzice już wtedy nie żyli). Ojca stratę płakałem; Płakać jeszcze stratę matki Sierota, do sióstr wracałem Być z niemi życia ostatki, Składać rodzinne zagony... Dwudziestoletni kandydat praw wzišł w dzierżawę odległy o cztery mile od Białegostoku folwark Zawyki nad Narwiš, osiadł tam z siostrami i zabrał się do gospodarki. Nie oznaczało to jednak wcale zerwania z dawnš działalnoœciš społeczno-zwišzkowš. Dzierżawca z Zawyk nie zapomniał o swych wileńskich przyjaciołach, filomaci nie zapomnieli o sympatycznym "szwaliżerze". W chwili kiedy Rukiewicz opuszczał Wilno, między filomatami wileńskimi a ich kowieńskim przewodnikiem toczyła się ożywiona dyskusja na temat zmian, jakim powinna ulec struktura organizacyjna całego życia zwišzkowego. Otóż "wyborny członek na prowincyi" (tak okreœlano Rukiewicza w korespondencji filomackiej po jego zamieszkaniu w obwodzie białostockim) był nadal informowany o wszelkich instrukcjach nadsyłanych z Kowna, a ze swej strony starał się wnieœć jak najwięcej pomysłów do programu i ustroju kształtujšcej się właœnie organizacji filaretów. W archiwach filomackich zachował się obszerny memoriał pt. Projekt reorganizacji Towarzystwa Filomatycznego z 1821 r. napisany przez Rukiewicza i przekazany przez niego wileńskim kolegom prawdopodobnie już w kilka miesięcy po osiedleniu się w Zawykach. Zadzierżysty weteran napoleoński tak skłonny do rymowanych żarcików, "œmiechów i swawoli" bynajmniej nie od parady nosił głowę na karku. Istota programu, który "szwaliżer" stawiał przed filaretami, sprowadzała się do postulatu, "aby każden z nich, oœwiecajšc siebie i sobie podległych, a szczególnie włoœcian, wspierajšc biednych współziomków, stał się pożytecznym dla Polski, własnš swš siłš, majštkiem i ludŸmi w każdym czasie i miejscu". Przy czytaniu tego projektu nasuwa się uparcie refleksja, że wiedza o filomatach, jakš przeciętny Polak od pięćdziesięciu lat wynosi ze szkół jest bardzo niepełna. Ogranicza się ona w zasadzie do skojarzeń z osobš Mickiewicza, z romantycznymi wzlotami poetyckimi oraz z póŸniejszš martyrologiš więŸniów Nowosilcowa. Nie pamięta się zaœ wcale o tym, jak mocno ci romantyczni filomaci i filareci tkwili w materialnej rzeczywistoœci swej ojczyzny, jak bardzo interesowały ich problemy społeczno-ekonomiczne kraju, jego system oœwiatowy, bogactwa naturalne, przemysł, handel i rolnictwo. Obszerne (a wskutek tego trudne do przytoczenia) wytyczne programowe Rukiewicza zgadzajš się idealnie z tym, co w trzy lata póŸniej w sposób bardziej esencjonalny wyłoży w swoim zeznaniu pisemnym dla komisji œledczej jego przyjaciel i współspiskowiec Józef Jeżowski, założyciel Towarzystwa Filomatów. "Obdarzeni od natury ochotš do nauk lecz przechodzšc przez ręce niesposobnych lub nie doœć troskliwych nauczycieli, czuliœmy bardzo mocno i żywo skutki tego losu... A że dobroć wychowania naukowego zależy po wielkiej częœci od dobroci ksišżek i nauczycieli, zamiarem więc było naszym w obu tych względach czynić zadoœć, w miarę możnoœci naszej, potrzebom krajowym. Zaczęliœmy byli obeznawać się z lepszymi ksišżkami elementarnymi w różnych językach, aby one z czasem albo tłumaczyć, albo stosownie do potrzeb szkół krajowych przerabiać. Lecz i najlepsza ksišżka bez dobrego nauczyciela niewiele pomoże, stšd było staraniem naszym sposobić się na nauczycieli, poznawać ważnoœć tego powołania, obudzać do niego ochotę i zamiłowanie i przekonywać się nawzajem, że nauczyciel nie dlatego jest nauczycielem, aby miał z tego placu sposób do życia, lecz że ma staraniu swemu poruczonš pierwszš i najważniejszš częœć życia ludzkiego, że od pierwotnego wychowania człowieka los jego dalszy, jego cnoty lub wady, jego użytecznoœć dla drugich lub szkodliwoœć po największej częœci zależš. Te były w nas myœli panujšce pod względem instrukcji (oœwiaty - M.B.) krajowej. Lecz nie dosyć na tem. Wychowani w ubóstwie lub œcisłej oszczędnoœci, doœwiadczajšc cišgle niedostatku, uczšc się potrzeby życia zaspokajać ekonomicznie, musieliœmy czuć w całej mocy zbytki krajowe. Bolało to nas, że mnóstwo pieniędzy wychodzi za granicę na towary obce, gdy tymczasem własna ziemia bogata jest w produkta przyrodzone, mogšce niemal wszystkie, a przynajmniej główne zaspokajać potrzeby mieszkańców, byleby chcieli i umieli korzystać z darów przyrodzenia, przerabiać płody surowe, podnosić przemysł, zakładać fabryki, rzemiosła, rękodzieła itd. Było więc zamiarem naszym to samo przekonanie wlewać w młodzież, mianowicie majętniejszš, i zachęcać jš do wspierania z czasem przemysłu krajowego, a zdatniejszych z młodzieży uboższej zachęcać, aby się sposobili na technologów, mechaników, agronomów itd. Nadto było życzeniem naszem obudzać w dzieciach rodziców majętniejszych uczucie ludzkoœci i skłaniać, aby zostawszy z czasem właœcicielami, nie uciemiężali włoœcian swoich, udzielali im pomocy i podnosili rolnictwo... Zamiarem jeszcze było naszym obudzać wczeœnie sumienie w młodych, ugruntować uczucia cnoty i sprawiedliwoœci, aby gdy z czasem zostanš urzędnikami, sędziami, adwokatami, nie pomnażali złego, lecz starali się je pomniejszać..." Ze względu na szczególne warunki, w jakich to oœwiadczenie było składane - zabrakło w nim najistotniejszego elementu, mocno podkreœlanego w projekcie Rukiewicza, naczelnej idei przyœwiecajšcej zarówno filomatom, jak majorowi Łukasińskiemu, twórcy Towarzystwa Patriotycznego - idei utrzymania narodowoœci, zagrożonej zarówno przez wynaradawiajšce poczynania caratu, jak i przez demoralizację zniewolonego społeczeństwa. Wobec poważnych wyrw w dokumentacji filomackiej i filareckiej trudno już dziœ się zorientować, czy i w jakim stopniu projekt Rukiewicza był uwzględniony przy reorganizacji wileńskich zwišzków akademickich. W każdym razie praktyczne postępowanie "szwaliżera" na jego rodzinnym Podlasiu uzyskało pełnš aprobatę filomatów. Zasłużył sobie na niš pracowicie. W listach dochowanych w archiwum filomackim odnaleŸć można odbicie ożywionej działalnoœci Rukiewicza a zarazem kilka przyczynków do charakterystyki tej barwnej postaci. Malewski do Mickiewicza. Wilno, 22 lutego 1821: "Michał pisał do mnie z Grodna, donoszšc o swoich zamiarach, które na teraŸniejszych sejmikach guberskich ma przywieœć do skutku. Ma zebrać i zrobić zwišzek w celu osadzenia urzędów godnemi osobami, zwišzek NB (notabene - M.B.) z samej młodzi. Ma zebrać składkę 1 st. na utrzymanie jednego ucznia przy uniwersytecie, 2 st. na nagrodę za napisanie rozprawy o sposobach polepszania bytu włoœcian. Odpisałem z kilku przestrogami, a kilkunastu zachęceniami, bo to sš bardzo dobre poczštki..." K. Piasecki do Pietraszkiewicza. Wilno, 19 marca 1821: "Rukiewicz milczy na wsi; gdzieœ zalazł do dziewek umizgać się..." Malewski do Mickiewicza. Wilno 7 maja 1821: "Mieliœmy tu Michała na dwa dni. Wyzdrowiał i utył. Ucieszony został zwišzkiem Przyjaciół i Filaretami, ja zaœ ucieszyłem się z jego rozmów, w których widać było chęć szczerš, zdolnoœć, gorliwoœć tylko nie do metodologii". W wyniku raportów Rukiewicza "rzšd" filomatów upoważnił go oficjalnie do utworzenia w Białymstoku nowego Zwišzku Przyjaciół oraz zwišzków filareckich w Grodnie, Bielsku, Drohiczynie, Sokółce - które ze swej strony mogły zakładać kółka powiatowe i parafialne. Pracę organizacyjnš rozpoczšł Rukiewicz od młodzieży. Wkrótce po przyjeŸdzie zapoznał się z uczniem swego dawnego gimnazjum w Białymstoku, szesnastoletnim Feliksem Lachowiczem i po pewnym czasie skłonił go do zawišzania wœród bliższych przyjaciół i kolegów Towarzystwa Zgodnych Braci, bliŸniaczo podobnych do wileńskich zwišzków filareckich. Sprawujšc przewodnictwo duchowe nad młodymi filaretami białostockimi, dawny wojak spod Arcis-sur-Aube zaangażował się w obronie swych wychowanków w poważny konflikt wewnštrz gimnazjum. O co dokładnie w tej sprawie chodziło nie sposób już dziœ ustalić. Z dochowanej korespondencji filomatów zdaje się wynikać, że był to zatarg między ożywionymi duchem filareckim szóstoklasistami a oportunistycznym nauczycielem, który w wykonywaniu swego zawodu dbał jedynie o to "aby miał z tego placu sposób do życia". 9 kwietnia 1821 roku Franciszek Malewski pisał do Mickiewicza: "W Białymstoku klasa VI okazała nieposłuszeństwo, zaniosło się na wielkš sprawę. Nasz Michał dawał uczniom radę i pomoc, u niego zgromadzili się uczniowie..." 12 kwietnia Malewski do Józefa Jeżowskiego: "W Białymstoku klasa VI okazała nieposłuszeństwo, nasz Michał poduszczał..." 18 kwietnia Malewski do Mickiewicza: "Z Michałem w Białymstoku takoż awantura: wdał się w sprawę z dyrektorem gimnazyum), przysłał proœbę do uniwersytetu. Pisałem do niego namawiajšc, aby tak niepewnej rzeczy poprzestał, lecz wštpię czy usłucha: oprze się więc aż u ministra..." Zawzięty "szwaliżer" nie usłuchał, rzecz cišgnęła się do jesieni. PóŸniejsze losy tej sprawy nie sš już znane, w każdym razie nie pocišgnęła ona za sobš żadnych groŸnych następstw; pewnie jš załagodził ugodowy, lecz zacny rektor Malewski. Białostockie towarzystwo Zgodnych Braci nadal doskonaliło się w naukach i cnocie i nadal raz w miesišcu odbywało swe "promieniste" wycieczki do dzierżawionego przez pana Michała folwarku Zawyki, gdzie podejmowano ich œwieżym mlekiem i cennymi pouczeniami. Rzecz charakterystyczna: zarówno w statucie Zgodnych Braci, jak i statutach wszystkich innych tajnych zwišzków, powstałych z inspiracji Michała Rukiewicza, ze szczególnym naciskiem zalecało się walkę z "goršcymi trunkami" i "niewstrzemięŸliwoœciš". Trzeba przyznać, że wiarus napoleoński, walczšc zajadle z alkoholizmem i nakłaniajšcy do picia mleka jest raczej w naszej tradycji postaciš raczej nietypowš. Trudno się dziwić, że filomaci w swoich żartobliwych "jambach" tyle uwagi poœwięcali tej niezwykłej właœciwoœci "swego szwaliżera". Dalsze dokumenty wišżšce się z biografiš Rukiewicza pochodzš z 1822 roku. W roku tym w Wilnie działo się wiele interesujšcych rzeczy. Na uniwersytecie rozpoczšł wykłady z historii powszechnej z dawna oczekiwany przybysz z Warszawy, uwielbiany przez młodzież Joachim Lelewel. Tłum studentów przybyłych na inauguracyjny wykład Lelewela nie mógł się pomieœcić w "sali posiedzeń". "Chcieliœmy wydać bal jemu - pisał 21 stycznia 1822 roku Czeczot do Jeżowskiego - ale to lepszy bal nad wszystkie bale, kiedy taki ogrom cisnšcych się do słuchania jego koło siebie widzi". Adam Mickiewicz uczcił przyjazd Lelewela skierowanym do niego wierszem, zaczynajšcym się od słów: O, długo modłom naszym będšcy na celu, Znowuż do nas koronny znidziesz Lelewelu! I znowu cię obstšpiš pobratymcze tłumy, Abyœ naprawiał serca, obiaœniał rozumy, Nie ten, co wielkoœć całš gruntuje w dowcipie, Rad tylko, że swe imię szeroko rozsypie I że barki księgarzom swymi pismy zgarbi: Nie taki ziomków serca na wiecznoœć zaskarbi; Ale kto i wyższoœciš sławy innych zaćmi, I sercem spółrodaka żyje między braćmi. Lelewelu, w oboim jak ci zrównać blasku?... Mickiewicz już od jesieni 1822 przebywał na urlopie zdrowotnym w Wilnie. W liœcie z 4 lutego 1822r., pisanym do bawišcego wówczas za granicš Franciszka Malewskiego, Jan Czeczot przedstawił ciężkie warunki materialne chorego poety: "Sam w niedostatkach, patrzy i cierpi na niedostatki innych [...] Dobrze by to było go wyprawić choć na kilka miesięcy na przejażdżkę. Ale tu sęk, pieniędzy nigdzie a nigdzie nie ma. Ani z prenumeraty, ani z pożyczki nic prawie zebrać nie przyjdzie..." W zwišzku z tš sytuacjš słano z Wilna rozpaczliwe apele o pożyczki i pilniejsze rozprowadzanie tomików poezji Mickiewicza do jego przyjaciół, pracujšcych na prowincji: do Józefa Jeżowskiego, siedzšcego na posadzie nauczycielskiej w Trokach, do Jana Sobolewskiego, nauczajšcego w Krożach na Żmudzi, do Michała Rukiewicza. Na tego ostatniego liczono najbardziej jako na bšdŸ co bšdŸ "posesora". Ale obszerny list Rukiewicza do Czeczota z 16 marca 1822 roku nadzieje te rozwiał. "Szwaliżer" zawiadamiał Czeczota, że otrzymał "bilety na Poezye Adama" (bony na prenumeratę) i że wybiera się do Grodna i Białegostoku, gdzie ma nadzieje wszystkie je rozdać. Zarazem jednak usprawiedliwiał się, dlaczego nie może udzielić przyjaciołom obiecanej przedtem pożyczki. "Kochany Janie, nie myœl, aby przyrzeczenie, które ci dałem, tak ważne w przyjaŸni, a w skutku swoim tyle słodyczy przynoszšce (prawdopodobnie aluzja do pomożenia Mickiewiczowi w wyjeŸdzie do Warszawy - M.B.) umysł i serce moje zajmować przestało. Patrzę z czułoœciš braterskš na was, a z żalem na te otaczajšce mnie osoby, które nie sš w stanie spełnić obowišzku nie tylko dobroczynnych współrodaków, ale nawet zwyczajnych dłużników. Tu prawdziwie smutne moje położenie. Z jednej strony istotnym potrzebom serca, z drugiej bardzo często koniecznym swoim ujmować muszę. Chcę i staram się szczerze, ale Bóg mi œwiadkiem, że nie mogę. Dzisiejszy mój dochód 300 rubli sr. i to kapaninš odbieranych ograniczony, rozmaitym i licznym potrzebom nie wystarcza [...] Miej mnie więc za wymówionego, że ci teraz nie posyłam pieniędzy..." W innym liœcie z tego samego roku pan Michał również wspominał o swej trudnej sytuacji materialnej: "Każmierz pyta się, czy się kocham, czy ożeniłem? - Kocham się w tem, co i wy, bo kocham was więcej, jak wszystkie panny, przynajmniej dotychczas. Nie ożeniłem się, bo zajmujšc z żonš częœć kamienicy, ujšłbym sobie z niej dochodów, które dziœ przynajmniej na opłacenie podatków reparacyš wystarczajš..." Ponieważ w drodze prywatnej funduszów na wyjazd Mickiewicza zdobyć się nie udało, filomaci wszczęli w tej sprawie starania urzędowe - najpierw u ojca swego kolegi, rektora Malewskiego, póŸniej u samego Jaœnie Oœwieconego księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, kuratora Wileńskiego Okręgu Szkolnego. Ale kiedy sprawa była już na najlepszej drodze, przeszkodziły jej realizacji wydarzenia polityczne. Po buncie w siemionowskim pułku gwardii rosyjskiej rozgniewany i przestraszony cesarz całš gwardię pieszš "przegnał" z Petersburga na Litwę. W wyniku tego posunięcia Wilno zaroiło się od buńczucznych pięknie wystrojonych i często utytuowanych oficerów gwardyjskich. Akademicy od pierwszej chwili ustosunkowali się do przybyszów bardzo niechętnie. Trzeba przyznać, że jednš z głównych przyczyn tej niechęci było ogromne powodzenie, jakim niektórzy gwardziœci cieszyli się u wileńskich panien. "Młodzież akademicka zażalona, że znaczna częœć płci pięknej zaczęła się skłaniać więcej do oficerów niż do nich, umyœliła wymówić to pannom publicznie - wspomina jeden z filaretów wileńskich, Otto Œlizień. - Nie pomnę z czyjej inicjatywy uprojektowano w tym celu maskaradowš maskę pod hasłem: Za mundurem panny sznurem. (Stšd poszło znane do dziœ porzekadło - M.B.) Maska ta składała się ze czterech osób: z krawca, niosšcego pod pachš gwardyjski oficerski mundur, od którego guziki i hafty na zewnštrz œwieciły, za krawcem trzy biegnšce panny, do których nosów przyczepione trzy-łokciowej długoœci sznurki, drugiemi końcami były przymocowane do haftów i guzików mundurowych; na plecach krawca papier z napisem: Za mundurem panny sznurem. Krawcem był szeroki, niski Łoziński, trzema pannami: Aleksander ChodŸko, Adam Kurowski i moja godnoœć. Dla zabezpieczenia naszej maskowej grupy od możebnej jakiejœ oficerskiej protestacji masa akademików wyprzedziła nas do sali maskaradowej i ustawili się gęsto po obu stronach przejœcia [...] Gdyœmy w asystacji kilkunastu młodzieży wpadli do sali, znaleŸliœmy wszystkie ławki i siedzenia stojšce publikš pokryte, wszystkie oczy wlepiły się na nas, my cišgniemy sznurami za nosy, nieco w obawie, by któren nos się nie oderwał przebiegliœmy wœród grzmotów oklasków i wołania: Brawo, brawo! Przebiegłszy tak za naszym krawcem wœród szeregu uszykowanych akademików wkoło sali, zdšżaliœmy ku drzwiom ale na usilne wołania: Jeszcze, jeszcze! musieliœmy przebiec po raz drugi i kontenci, że nosy całe wylecieliœmy za drzwi, wpadliœmy na czekajšce nas sanie i tyle nas widzieli"... Szopa maskaradowa (rozegrano jš w styczniu 1822 r.) uszła akademikom na sucho. Ale w marcu tegoż roku doszło do incydentu znacznie poważniejszego. 16 marca oficer gwardii, kniaŸ Pełski, zaczepiony przez kilku akademików, wdał się z nimi w awanturę i został spoliczkowany. Gwardzista domagał się satysfakcji od uniwersytetu, sprawa nabrała rozgłosu. Wszczęte na polecenie księcia-kuratora A. J. Czartoryskiego œledztwo uniwersyteckie naprowadziło na œlady młodzieży z kręgu dawnych promienistych. Mickiewicz, Zan, Łoziński - w cišgu marca i kwietnia - byli poddawani wielokrotnym przesłuchaniom. Wreszcie Czartoryski nakazał oficjalne rozwišzanie Towarzystwa Przyjaciół Pożytecznej Zabawy, a Zana, Mickiewicza i Łozińskiego oddał pod "szczególny nadzór władz uniwersyteckich". Wyłoniony z Promienistych tajny Zwišzek Filaretów pozostał, na razie, nie odkryty. Czartoryskiemu zależało na jak najszybszym zatuszowaniu sprawy, a groŸny senator Nowosilcow, obdarzony czułym węchem policyjnym, zajęty był w tym czasie w Warszawie tropieniem "sekty Łukasińskiego". Ale z wyjazdu Mickiewicza nic nie wyszło. Swoje imieniny, w dzień wigilijny roku 1822, obchodzić musiał w Wilnie. Z korespondencji filomatów wynika, że gospodarzem (a zapewne i fundatorem) obchodu imienin Mickiewicza w roku 1822 był Michał Rukiewicz, który specjalnie w tym celu zjechał z Zawyk do Wilna. Bliższych szczegółów tej uroczystoœci nie znamy poza tym, że filareta Aleksander ChodŸko (jeden z uczestników maskarady Za mundurem panny sznurem) wygłosił na czeœć solenizanta wiersz, zaczynajšcy się od zwrotki: A witajże nam, hospodynie, Zawitaj, duszom spragnionym roso! Och, bym wiedział, że tobie tym czeœci przyczynię, Po ostrych cierniach skoczyłbym boso... Solenizant był w nastroju nieco lepszym niż wiosnš, ale cišgle cierpiał jeszcze z powodu zamšżpójœcia ukochanej Maryli i bolały go zęby. "Adam na Boże Narodzenie [...] wyrwał i złocił zęby - odnotował skrupulatny Pietraszkiewicz - zdawało się, że nieco spokojniejszy, zawsze jednak chimeryczny. Do spokojnoœci wiele się przyczynić mogło nie znajdowanie się Marii w Wilnie. Wyjazd za granicę, oderwanie się od miejsc rozogniajšcych uczucie i tyle wznawiajšcych pamištek najlepszym, a zdaje się skutecznym, byłoby lekarstwem [...] Czas chyba uleczy ranę miłosnš..." - Ale nie dawali mu zapomnieć o ukochanej nawet najbliżsi przyjaciele. Czeczot właœnie podczas tego Bożego Narodzenia czytał z Mickiewiczem poprawki do II częœci Dziadów i uparcie przekonywał przyjaciela, że zamiast "brzydkiego imienia Haliny, lepiej położyć Maryli"... W zwišzku z tš krytycznš uwagš Czeczota odnoœnie tekstu Dziadów (wiemy, że autor jš uwzględnił), warto wspomnieć o zabawnych reakcjach kolegów Mickiewicza na powstałš dwa lata wczeœniej Odę do młodoœci - "Posłałem jš z Kowna do przyjaciół w Wilnie - skarżył się póŸniej Mickiewicz - Zan i Czeczot znaleŸli jš arcygłupiš, a ten ostatni pisał mi, pytajšc, czym nie zwariował, i posyłajšc do Malewskiego po radę..." Skšdinšd wiadomo, że Czeczotowi znacznie bardziej od Ody przypadła do gustu stworzona w tym samym czasie "balladka" pt. Powrót taty. O stosunku "szwaliżera" Rukiewicza do poszczególnych utworów "kochanego Adama" nie ma w archiwum filomackim żadnej wzmianki. Z korespondencji wynika, że na swoim terenie upowszechniał je wszystkie z jednakowym zapałem. W dokumentacji z roku 1823, pamiętnego rozpoczęciem procesu Zwišzku Filaretów, zachowały się trzy interesujšce listy Rukiewicza. Pierwszy z nich - do Tomasza Zana - poœwięcony jest w całoœci tańcom i prezentuje pana Michała jako zawołanego tancerza (skšdinšd wiadomo, że był nim rzeczywiœcie). Ale list wyraŸnie jest zaszyfrowany, tańce oznaczajš w nim działalnoœć organizacyjno-politycznš, a nazwisko słynnego baletmistrza wileńskiego Dziewoniego służy za kryptonim wileńskich przywódców konspiracji. Widać z listu, że "szwaliżer" nie może się doczekać instrukcji z centrali. "26 lutego (11 marca) 1823, Mikowszczyzna. Ty uczysz się; i ja nie bez tego. Ty chcesz krajowi i monarsze być pożytecznym; ja też idę tš kolejš. Choć rzadko się z sobš widujemy i rozmawiamy, jednak znajdziem się póŸniej, byle Tomasz pamiętał, że przyjaciel pomocy jego i rady potrzebuje, że przy nich możnoœć więcej chęciom odpowiadać będzie [...] Karnawał się kończy; mało co więcej prócz potów z tegorocznych zabaw skorzystałem (nb. trzeba wiedzieć, że zawzięcie tańcuję, a jeżeli mniej dobrze - to wina moich Dziewonich). Spotniałem nieraz więcej, jak po lekarstwie na transpiracyš, ale cóż z tego, kiedy odpoczywajšc po każdym tańcu, sam spostrzegałem, że gdybym umiał nowe kroki, które mój metr JM Dziewoni dla własnego honoru powinienby mnie komunikować, z mniejszš trudnoœciš daleko piękniejbym tańcował, a dla p. Dziewoniego sławę i pożytek zapewniał. Zobacz się z Dziewonim i napomnij go po ojcowsku, czemu on o swym uczniu, a tem samem o własnym dobrze zrozumiałym interesie nie pamięta i przypomnij, co mnie wyjeżdżajšcemu z Wilna przy pożegnaniu powiedział: Będziesz w swoich stronach do pierwszych moich uczniów należał; przez piżony i piruety, czy to w solowych, czy to z kilku osób złożonych tańcach, zadziwiaj i do uczenia się u mnie tańców zachęcaj! Jakże tego przez same poty bez znajomoœci nowych figur dokazać, kiedy z innej strony Bóg wie, z jakimi ale z nowymi tańcami przybywajšce skoczki (mowa prawdopodobnie o emisariuszach innych organizacji spiskowych - M.B.) wszystkich zajmujš, żadnego dla p. Dziewoniego ucznia nie zostawujšc!..." Drugi list z 11 maja 1823, pisany do filomaty Kazimierza Piaseckiego, ukazuje dla odmiany Rukiewicza w roli uwodziciela. Pocišg do płci odmiennej miał ponoć wielki. Sšdzę jednak, że i w tym wypadku mamy do czynienia z zaszyfrowanym sprawozdaniem z działalnoœci konspiracyjnej. Ale dla właœciwego odczytania tego listu trzeba było znać nazwiska kierowników kółek filareckich, tworzonych przez Rukiewicza w Białymstoku i innych oœrodkach jego działalnoœci. "Białystok, 11 maja 1823 W tydzień po wyjeŸdzie z Wilna stanšłem szczęœliwie w Białymstoku. Piękna tu pogoda i dobrze się bawiš. Po skończonym Wielkim Poœcie znowu wraca karnawał i choć dosyć ciepło, nic na to nie uważamy, tańcujemy. Wiersze, co z Wilna przywiozłem... bardzo się podobały, słowem wszystko przyjęto z radoœciš. Z pannš Łuczkównš widziałem się w Grodnie: zawsze najpiękniejsza i najmilsza; ale druga panna, Dankowska zimna i zimnš zostawiłem. U nas w Białymstoku mniej zimne, bo też i trochę cieplejsze klima. Panny Daszkiewiczówny zawsze piękne. Ale panna Trojanowska boi się chłopców, chociaż nie tak zimna, jak grodzieńska..." W zakończeniu listu Rukiewicz zawiadamiał wileńskich kolegów, że "Ballad tom II (Mickiewicza - M.B.) z radoœciš przyjęty został", prosił też Piaseckiego o odesłanie mu ksišżki Ludwika Osińskiego Rady ojca dla syna. W chwili kiedy Kazimierz Piasecki odbierał ten pozornie beztroski list od białostockiego druha - w Wilnie rozpoczynały się wydarzenia oddtworzone póŸniej w III częœci Dziadów. 15 maja 1823 roku (na Litwie gdzie obowišzywał kalendarz juliański obchodzono tego dnia rocznicę Konstytucji 3 maja - M.B.) uczeń pištej klasy gimnazjum wileńskiego piętnastoletni Michał Broel-Plater, napisał na tablicy szkolnej: "Vivat konstytucya 3 Maja!", a jego koledzy dopisali poniżej: "jak słodkie wspomnienie dla nas rodaków, lecz nie ma, kto by się o niš upomniał". Władze szkolne potraktowały to wydarzenie doœć pobłażliwie. Wprawdzie przeciwko Platerowi i jego kolegom wszczęto œledztwo, lecz w rezultacie wymierzono im tylko kary dyscyplinarne, "przystosowane do małoœci przewinienia". Ale policji zaniepokojonej od czasu awantury z kniaziem Pełskim i stale podniecanej do działania przez Nowosilcowa, zależało na tym, aby nie dopuœcić do prostego zakończenia sprawy. W tydzień póŸniej (21 maja) na murze klasztoru Dominikanów ukazał się rewolucyjny napis, którego treœć i ortografia wyraŸnie zdradzały rękę obcego prowokatora: "Niech żyje konstytucja 3 maja, œmierć Dispotom, Day Boze, gdyby sie to sprawdziło". Władze uznały, że to już nie przelewki: publicznie nawoływano do zabicia cesarza! Wileński gubernator wojenny, generał Aleksander Rimskij-Korsakow "z niebywałš energiš wdał się w sprawę i niezwłocznie wyprawił do w. księcia Konstantego do Warszawy obszerny raport oskarżycielski, malujšcy w najczarniejszych barwach zaszłš aferę szkolnš, wypadek z napisem klasztornym, oraz karygodne osłonięcie rzekomej zbrodni przez władze gimnazjalne i uniwersyteckie" Zdaniem Askenazego, podzielanym także przez nowszych historyków, u podstaw całej tej akcji tkwiła nieprzejednana nienawiœć Nowosilcowa do swego dawnego protektora, księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. "Wprawdzie (Nowosilcow) - pisze Askenazy - wysadził już Czartoryskiego z ufnoœci monarszej, wydalił go z rzšdu, z Warszawy, ale nie poprzestawał na tem, nie uważał rzeczy za skończonš, obawiał się jego powrotu do ucha Aleksandra, odzyskania przez niego głosu i wpływów, i dla zapobieżenia raz na zawsze podobnej ewentualnoœci postanowił sobie zrzucić go z ostatniego stanowiska urzędowego, z kuratorstwa w Wilnie, doprowadzić do zupełnego, nieodwołalnego zerwania pomiędzy nim a cesarzem". Nowosilcow już od dawna krok po kroku dobierał się do Uniwersytetu Wileńskiego, który niezależnie od wspomnianych motywów osobistych "był mu solš w oku, jako uosobienie idei polskiej na Litwie". Nie pomogły wysiłki Czartoryskiego, który pojechał do Warszawy, aby osobiœcie bronić przed wielkim księciem swego ukochanego uniwersytetu. Konstanty był wœciekły na młodzież wileńskš od czasu spoliczkowania przez akademików oficera gwardii, poza tym - odpowiednio zastraszony przez Nowosilcowa raportami o działalnoœci spiskowej w armii Królestwa - lękał się, aby wpływy rewolucyjne nie dotarły do podległego mu Korpusu Litewskiego. Stało się więc zadoœć życzeniom pana senatora. Sprawa uczniów wileńskich została rozdmuchana na nowo. W lipcu 1823 roku sam Nowosilcow, wyposażony w nieograniczone pełnomocnictwa, zjechał do Wilna i objšł przewodnictwo nad nadzwyczajnš Komisjš Œledczš, aby wkrótce zasłużyć sobie na miano "litewskiego Heroda". Tak się złożyło, że niemal w tym samym czasie, kiedy Nowosilcow wszczynał œledztwo w sprawie zapoczštkowanej awanturš z oficerem gwardii rosyjskiej - jeden z byłych oficerów tej samej gwardii: dawny siemionowiec podporucznik Michał Bestużew-Riumin przyjechał skrycie do Wilna (w sierpniu 1823 r.) jako wysłannik tulczyńskiego dyrektoriatu Stowarzyszenia Południowego w celu porozumienia się ze zwišzkowcami wileńskimi. Szczegóły pobytu w Wilnie póŸniejszego organizatora "zamieszania w pułku czernichowskim" sš mało znane, gdyż Bestużew-Riumin podczas œledztwa w roku 1826, nie chcšc prawdopodobnie narażać wileńskich spiskowców, uparcie twierdził że "wyjeżdżał na Litwę w sprawach wyłšcznie prywatnych". Wiadomo jednak na pewno, że spotykał się z przedstawicielem wileńskiej "gminy" Towarzystwa Patriotycznego: Księciem Konstantym Radziwiłłem; przypuszcza się również, że musiał się stykać z kołami filomacko-filareckimi, gdyż Mickiewicz utrwalił póŸniej jego obecnoœć w Wilnie w pięknej scenie rozmowy z filaretš Justynem Romualdem Pohlem na balu u Senatora w III częœci Dziadów. Justyn Pohl do Bestużewa, pokazujšc na senatora Chcę mu scyzoryk mój w brzuch wsadzić Lub zamalować w pysk Bestużew Cóż stšd, jednego łotra zgładzić Lub obić; co za zysk, Oni wyszukajš przyczyny, By uniwersytety znieœć, Krzyknšć, że ucznie jakubiny, I waszš młodzież zjeœć. Justyn Pol Lecz on zapłaci za męczarnie, Za tyle krwi i łez Bestużew Cesarz ma u nas liczne psiarnie, Cóż, że ten zdechnie pies. Tymczasem filomatom wileńskim grunt zaczynał się palić pod nogami. W wyniku przypadkowej rewizji u filarety Jana Jankowskiego i jego póŸniejszych zeznań, Nowosilcowowi udało się wpaœć na trop organizacji filareckiej. Koledzy starali się za wszelkš cenę wyprawić z Wilna Mickiewicza. 25 wrzeœnia 1823 roku Jan Czeczot pisał w tej sprawie do Rukiewicza: "Panie Michale! Adam uwolniony od obowišzków dla słaboœci zdrowia, ciężko podupadły na zdrowiu i teraz nawet chory, już od marca czeka tentowanego paszportu i podług wszelkiego podobieństwa, jeœliby nawet (co bardzo wštpliwe) otrzymał paszport, tę zimę przebyć w kraju musi. Zbyt niedogodne i kosztowne, a niewiele przyjemnoœci dla niego obiecujšce, byłoby mieszkanie cišgłe w mieœcie, proponowałem tedy jemu, ażeby pomieszkawszy tu czas niejaki, do ciebie na jakiœ czas przyjechał. Przykro mu zapewne wycierać choć przyjacielskie kšty i propozycja ta, lubo dla niego nie bardzo smaczna, jednak podług najlepszej rachuby musi zostać dobra: a bez żadnych komplementów, przyjaciel u przyjaciela może znaleŸć przytułek i przykroœci nie czynić ani sobie, ani jemu. Spodziewam się nawet, że majšc tam familię i znajomych potrafisz dla niego zrobić wiele przyjemnoœci, które życie jego tak stargane, a tak dla nas drogie i miłe, pokrzepić zdołajš. Przyjdzie może kiedyœ pora, że ci to odwdzięczyć potrafim i przyjemnoœciami jakimi nagrodzić. Donieœ więc, jak ta ci propozycja spodoba się. Wszak dla siebie jeœć gotujesz i stancję palisz, nie więcej przeto zachodu mieć będziesz z przyjacielem [...] BšdŸ zdrów. Jan. List ten posyłam przez pocztyliona, więc donieœ, czy doszedł. Czekam jak najprędzej odpowiedzi. De rebus publicis, musicie słyszeć co się tu dzieje, pisać nie chcę"... "Szwaliżer" odpowiedział Czeczotowi listem z 3 paŸdziernika (21 wrzeœnia starego stylu): "21 wrzeœnia 1823 roku. Zawyki. Janowi Michał. List twój z 13 (25 - M.B.) wrzeœnia ostatniej poczty odebrałem. Zamiar przybycia do mnie na mieszkanie Adama napełnił prawdziwš rozkoszš niezmienne serce, którego zawsze jedynym celem i jedynem szczęœciem jest przyjaŸń. Ile mu przykro, jak mówisz, wycierać choć przyjacielskie kšty, ile ta propozycja dla niego niesmaczna, tyle mu to wszystko prawdziwy przyjaciel starać się będzie osłodzić. Nie dozna zapewne kochany Adam tych przyjemnoœci, jakich mu Jan lub Tomasz dostarczyć mogš; ale się też przekona, że i Michał, równie jako oni, przyjaciel, równej chęci widzenia jego szczęœliwym. Choć przy mniejszych zdolnoœciach, tyle jednak smacznym pobyt Adama na wsi uczyni, że nie powie, czyje kšty wycierał... Niech Adam przyjeżdża, kiedy zechce, i prędzej; czekam go zawsze z otwartemi rękoma. Uwiadom mnie czy odebrałeœ 50 r. sr., które ci przez Ryszarda Daszkiewicza, jadšcego na uniwersytet posłałem. BšdŸ zdrów!" Pomimo tak serdecznych intencji Rukiewiczowi nie udało się goœcić Mickiewicza w Zawykach. Nie wiadomo nawet, czy ten list, wysłany 3 paŸdziernika (21 wrzeœnia starego stylu) zdšżył dotrzeć do ršk Czeczota. Bo w Wilnie rozpoczęły się właœnie w tym czasie aresztowania czołowych filomatów. Jana Czeczota uwięziono już 22 paŸdziernika, w dwa tygodnie póŸniej (5 listopada) podzielili jego los: Adam Mickiewicz i Tomasz Zan. Wkrótce potem aresztowano także Rukiewicza. "Rewelacye Jankowskiego, wykrywajšce zwišzki uniwersyteckie - pisze historyk Henryk Moœcicki - wskazały między innymi na Rukiewicza, jako na członka Towarzystwa Filaretów, majšcego szerzyć organizację analogicznš w Obwodzie Białostockim". Aresztowanie nastšpiło prawdopodobnie nie póŸniej niż w połowie listopada 1823 r., bo już 22 tego miesišca "szwaliżer" składał zeznania przed wileńskš Komisjš Œledczš Nowosilcowa. W więzieniu w klasztorze Bazylianów Rukiewicz spotkał się ze wszystkimi przyjaciółmi wileńskimi. Brał też na pewno udział w więziennych zebraniach filareckich, odbywajšcych się w celi Mickiewicza. Nazwisko "nadwornego marszałka" Koła Promienistych nie zostało co prawda uwidocznione w Dziadach, ale trzeba pamiętać, że III częœć Dziadów ukazała się w Paryżu w roku 1832, kiedy Rukiewicz pozostawał jeszcze więŸniem carskim na Syberii i rozgłaszanie jego nazwiska w patriotycznym utworze byłoby karygodnš nierozwagš. Ale i bez tego istniejš chyba wystarczajšce podstawy do włšczenia "szwaliżera" w kršg bohaterów jednego z najwspanialszych arcydzieł literatury polskiej. Organizator tajnych zwišzków białostockich siedział w więzieniu zaledwie parę miesięcy. Badany przez organy œledcze stosował takš samš metodę jak Machnicki w Warszawie: kategorycznie zaprzeczał wszelkim oskarżeniom Jankowskiego, a innych dowodów przeciwko niemu nie było. Ten nie milknšcy na chwilę gawędziarz, którego koledzy w listach nazywali "niepomiarkowanym gadułš" i zarzucali mu, że "gadać bez miłosierdzia lubi" - w swojej rozległej pracy zwišzkowej umiał być zadziwiajšco dyskretny i nie pozostawiał po sobie żadnych œladów. Nawet Nowosilcow nie potrafił niczego z niego wycisnšć i po pewnym czasie zdecydował się zwolnić go "dla braku jakichkolwiek dowodów winy". Utworzone przez Rukiewicza tajne organizacje na razie ocalały. Nie miał takiego szczęœcia jak jego przyjaciel Jan Sobolewski, uczczony niegdyœ "sławnš ucztš zajšcowš" w domu Paca. Filomata Sobolewski po ukończeniu uniwersytetu objšł posadę nauczyciela w Krożach na Żmudzi i prowadził tam takš samš pracę wœród uczniów jak Michał w Białymstoku. Po aresztowaniu Sobolewskiego członkowie założonej przez niego organizacji uczniowskiej wpadli na pomysł pomagania więzionym filaretom, m. in. przez zwiększenie liczby winowajców; "w tym celu podjęto rozsyłanie i rozlepianie w mieœcie wierszy i odezw patriotycznych". Senator Nowosilcow, odkrywszy sprzysiężenie szkolne w Krożach, postanowił zastosować wobec gimnazjalistów karę, która stałaby się ostrzeżeniem dla wszystkich szkół na Litwie. Piętnastoletnich uczniów z Kroży "obcišżonych kajdanami, jak zbrodniaży, wodzono po ulicach wileńskich i z ostentacjš wyprawiano w sołdaty gdzieœ daleko do Rosji". Właœnie wtedy nazwano Nowosilcowa "litewskim Herodem". Powiadomiony o tym przydomku przez swoich konfidentów pan senator nie przejšł się nim zbytnio i sprawę filaretów doprowadził do końca. Z jego to polecenia w motywach wyroków wydanych na przywódców zwišzków wileńskich obwiniono ich oficjalnie o szerzenie na Litwie "nierozsšdnej narodowoœci polskiej". Sformułowanie to kładło ostateczny kres rozbudzonym przez Aleksandra marzeniom o połšczeniu Królestwa Polskiego z zachodnimi prowincjami cesarstwa rosyjskiego. W nagrodę za uspokojenie Litwy cesarz-król oddał Nowosilcowowi opróżnione przez Czartoryskiego stanowisko kuratora wileńskiego okręgu szkolnego. Od chwili zwolnienia Rukiewicza (opuœcił więzienie prawdopodobnie wczesnš wiosnš roku 1824) informacje o nim stajš się skšpsze i mniej bezpoœrednie. Nie ma już korespondencji ani poetyckich uczt z kolegami wileńskimi, gdyż częœć tych kolegów została skazana na katorgę, a reszta (między innymi Mickiewicz) - na osiedlenie się w głębi Rosji. Inne cenne materiały zwišzane z biografiš szwoleżera-filomaty zniszczyła prawdopodobnie jego siostra, Ksawera Rukiewiczówna - na krótko przed jego powtórnym aresztowaniem. Wszystko, co wiemy o Rukiewiczu w latach 1824-1826, pochodzi z akt jego drugiego œledztwa, zbadanych i skompletowanych przez profesora Henryka Moœcickiego. Sš to, niestety, dane niepełne i niekiedy wzbudzajš wštpliwoœci, dziœ niemożliwe już do rozstrzygnięcia. Pan Michał powrócił do Zawyk z mocnym postanowieniem kontynuowania swej pracy zwišzkowej, lecz w nieco zmienionym kierunku. Być może, iż już na zebraniach więziennych w celi Mickiewicza przywódcy zwišzkowi doszli do wniosku, że nie można się dłużej ograniczać do dotychczasowej pracy społeczno-oœwiatowej, że nieludzkie metody, stosowane przez carat, domagajš się przeciwdziałania bardziej zdecydowanego. Zarówno Rukiewicz, jak i inni filomaci wiedzieli z pewnoœciš o rewolucyjnych nastrojach nurtujšcych korpus oficerski wojsk rosyjskich, stacjonujšcych na Litwie, Białorusi i Ukrainie. W raportach szpiegów policyjnych z roku 1824, spotyka się doniesienia sugerujšce, że na zebraniach filareckich omawiano "projekty rozpoczęcia agitacyi w armii". Możliwe więc, że to z ogólnych nastrojów filareckich wyniknšł œmiały pomysł Rukiewicza utworzenia tajnego towarzystwa wœród oficerów Korpusu Litewskiego. "Szwaliżer" zabrał się energicznie do realizowania nowego zamierzenia. Jego pierwszym łšcznikiem z Korpusem Litewskim był dawny znajomy, czy też nawet kolega szkolny z gimnazjum białostockiego, Hofman (imienia jego Moœcickiemu nie udało się widocznie ustalić), porucznik nieœwieskiego pułku karabinierów. Za poœrednictwem porucznika Hofmana Rukiewicz nawišzał stosunki z oficerami stacjonujšcego w Brańsku batalionu pionierów: kapitanem Konstantym Igelstr"mem (prawdopodobnie krewnym osławionego generała Igelstr"ma, naczelnego dowódcy wojsk rosyjskich w Polsce podczas powstania koœciuszkowskiego), porucznikiem Aleksandrem Wegelinem i podporucznikiem Piotrowskim (imię nieznane). Ponieważ z Brańska do Zawyk było niedaleko, młodzi oficerowie rosyjscy z Korpusu Litewskiego stali się częstymi goœćmi w dworku weterana napoleońskiego, zwłaszcza, że spodobały im się siostry gospodarza. Niestety, pierwszemu i dotychczas jedynemu biografowi rodziny Rukiewiczów, profesorowi Henrykowi Moœcickiemu, nie udało się zebrać żadnych bliższych informacji o tych dwóch sympatycznych i dzielnych pannach podlaskich (siostry pana Michała nie mogły nie być sympatyczne, a ich dzielnoœć potwierdziły póŸniej urzędowe dokumenty). Z relacji Moœcickiego można jedynie wnosić, że w roku 1825 doszło w Zawykach do podwójnych zaręczyn: dwudziestoszeœcioletni kapitan Igelstr"m zaręczył się z Ksawerš Rukiewiczównš, dwudziestopięcioletni porucznik Wegelin - z Korneliš Rukiewiczównš. Że żadne z tych zaręczyn nie zostały uwieńczone póŸniej małżeństwem - to już wina historii. Po zdobyciu pełnego zaufania Rosjan dawny "marszałek nadworny" Koła Promienistych poczšł wtajemniczać młodych oficerów w program ideologiczny zwišzkowców wileńskich. Po przygotowaniu sobie w ten sposób odpowiedniego gruntu zaproponował porucznikowi Hofmanowi stworzenie wœród oficerów Korpusu Litewskiego tajnego stowarzyszenia, zbliżonego do filaretów. Przejmujšc główne cele filareckie: samokształcenie, wzajemnš pomoc, wykorzenianie wad i nałogów - nowe Towarzystwo Przyjaciół Wojskowych miało zajšć się ponadto: "złagodzeniem zbytniej dyscypliny, dajšcej się we znaki szczególnie oficerom niższych stopni, usunięciem kategorycznego protegowania jednych, a poniżania drugich itd." Szczegółowy regulamin nowej organizacji opracowano najpierw po polsku, a następnie przetłumaczono na rosyjski. Towarzystwo dzieliło się na trzy stopnie wtajemniczenia. Do stopnia pierwszego (najwyższego), czyli właœciwego Towarzystwa Przyjaciół Wojskowych mogli należeć tylko oficerowie służby czynnej, a w wyjštkowych wypadkach także dymisjonowani. Stopień drugi (niższy), nazywany Towarzystwem Zgody, przeznaczony był głównie dla urzędników. Jako stopień trzeci (najniższy) przyłšczono do Towarzystwa niedobitków białostockiej organizacji uczniowskiej, powstałej w roku 1821 z inspiracji Rukiewicza i występujšcej najpierw pod nazwš Zgodnych Braci, a póŸniej pod nazwš Zwišzku Zorzan. Przez przeszło rok polsko-rosyjskie Towarzystwo Przyjaciół Wojskowych, którego œciœle zakonspirowany oœrodek dyspozycyjny mieœcił się u Rukiewicza w Zawykach, szerzyło ideologię filareckš w różnych oddziałach Korpusu Litewskiego, zmierzajšc w ten sposób do ugruntowania swoich wpływów w najpotężniejszej formacji zbrojnej na obszarze Litwy i Białorusi (tajna instrukcja Towarzystwa polecała zwracać "szczególniejszš uwagę" na brygadę artylerii, batalion pionierów, brygadę grenadierów i pułk karabinierów). Ta spiskowa działalnoœć, kierowana z ukrycia przez szwoleżera-filomatę, trwała nieprzerwanie do przełomowej jesieni 1825 roku. "Wiadomoœć o œmierci Aleksandra I dotarła na Litwę w końcu listopada starego stylu - relacjonuje Henryk Moœcicki. Wojska i władze w guberniach zachodnich aż do Wilna włšcznie, za przykładem Petersburga i Moskwy, złożyły przysięgę na wiernoœć nowemu cesarzowi Konstantemu I. Dopiero w Grodnie, na wyraŸny rozkaz cesarzewicza, nie doszło do przysięgi. Sprzeczne wieœci obiegały Litwę. W Towarzystwie Przyjaciół Wojskowych wrzało od dysput i goršczkowych narad. Na zebraniach omawiano monarchicznš i konstytucyjnš formę rzšdu, przyznajšc wyższoœć tej ostatniej. Ostatecznie obecnie celem zwišzku miało być domaganie się konstytucji [...] Postanowiono działać zgodnie z instrukcjami, które rozesłane zostały do niektórych oficerów Korpusu Litewskiego przez zwišzki rosyjskie". Dnia 2 stycznia 1826 r. (21 grudnia 1825 roku starego stylu) uciekajšcy do Warszawy po nieudanym powstaniu petersburskim dekabrysta Wilhelm Kuchelbecker przesłał swemu przyjacielowi kapitanowi Konstantemu Igelstr"mowi list z dokładnym opisem wypadków na placu Senackim. "Pewny jestem - pisał w tym liœcie - że cały Korpus Litewski nie będzie patrzeć obojętnie na to, że prawego następcę pozbawiš tronu, a to tembardziej, że służšc pod jego rozkazami, wszyscy należšcy do tego Korpusu poznali charakter swego wodza i wiernie stać będš po stronie Jego Cesarskiej Wysokoœci Cesarzewicza". Wychwalajšc charakter Konstantego (baron Kuchelbecker znał go zbyt dobrze, by mógł czynić to na serio) autor listu pozostawał wierny ogólnej taktyce dekabrystów, którzy wykorzystywali odsunięcie od tronu legalnego dziedzica jako pretekst do nieuznawania Mikołaja za cesarza. "Igelstr"m po otrzymaniu powyższego pisma i naradzie z towarzyszami - ustalono w toku póŸniejszego œledztwa - odbył kilka wycieczek do różnych pułków, konsystujšcych w okolicach Białegostoku, namawiajšc wszędzie do składania przysięgi na wiernoœć Konstantemu. Dnia 23 grudnia (4 stycznia według polskiej rachuby czasu - M.B.) długš prowadził rozmowę z podoficerami i szeregowcami swego batalionu, stojšcego załogš w Brańsku. Nazajutrz, w sam dzień Wigilii Bożego Narodzenia (4 stycznia 1826 r.) odbyć się tam miała przysięga wiernoœci Mikołajowi I. Mała mieœcina podlaska rzadkš oglšdała uroczystoœć. Batalion pionierów w pełnej gali wystšpił na rynek. Odczytano manifest o wstšpieniu na tron Mikołaja I, poczem wezwano do złożenia przysięgi. Wtem szmer jakiœ złowrogi przeszedł w zwartych szeregach żołnierzy, rósł, wzmagał się i zrazu jękliwie, rozproszone, po chwili coraz œmielsze, gęstsze odezwały się głosy protestu. Niech żyje Najjaœniejszy Pan Konstanty Pawłowicz! - wykrzyknięto. Wœród oficerów zapanowała konsternacya"... Dowódca batalionu próbował interweniować. "Jšł wyjaœniać przyczyny wstšpienia na tron cesarza Mikołaja I, tłumaczył powody zrzeczenia się cesarzewicza, przekładał, powołujšc się na słowa Najwyższego Manifestu; groził surowš odpowiedzialnoœciš za sprzeciwianie się woli monarszej. Naraz przerwał mu kapitan Igelstr"m: Ludzie rozumiejš tę pisaninę, lecz chcš mieć bardziej wyraŸne dowody jej prawdziwoœci. Postępek kapitana silnie podziałał na wojsko. Nie zważano już na dowódcę. Ten widzšc bezowocnoœć swych zabiegów, chwycił się ostatniego œrodka. Sam zaczšł składać przysięgę w przekonaniu, że za jego przykładem pójdš oficerowie, a za nimi żołnierze. Tymczasem szeregi złamały się, wojsko z wolna poczęło się rozchodzić. Głos komendy ginšł w tłumie rozgwarzonym, pomrukujšcym, zgoła niepewnym..." Organizatorzy demonstracji w Brańsku byli w pełni œwiadomi konsekwencji, na jakie narażali się swym postępowaniem. Bezpoœrednio po odmowie przysięgi zagrożony aresztowaniem kapitan Igelstr"m z drugim członkiem Towarzystwa, choršżym Wojechowiczem, "najętš brykš pojechali do Zawyk, do Rukiewicza". Chodziło prawdopodobnie o uzgodnienie planu dalszego postępowania. Niestety: w materiałach, opracowanych przez profesora Moœcickiego, nie ma dokładniejszych informacji na temat tej dramatycznej wizyty. Dowiadujemy się tylko, że kapitan Igelstr"m wręczył swojej narzeczonej, Ksawerze Rukiewiczównie, "jakieœ papiery do przechowania". Sytuacja w Brańsku została opanowana przez władze bez przelewu krwi. W dwa dni po odmowie przysięgi - 6 stycznia 1826 r. - przybył tam, w silnej asyœcie wojska i żandarmerii, szef sztabu Korpusu Litewskiego, generał-major Weliaminow. W jego obecnoœci oporny batalion zmuszony był zaprzysišc wiernoœć Mikołajowi I. O "zamieszaniu" w Korpusie Litewskim zawiadomiono niezwłocznie jego najwyższego zwierzchnika wielkiego księcia Konstantego. Ale odpowiedŸ z Warszawy nadeszła ze znacznym opóŸnieniem. Na opóŸnienie to wpłynęły niewštpliwie wieœci o wybuchu rewolty wojskowej na Ukrainie. Dopiero 19 stycznia (7 stycznia starego stylu) 1826 r., a więc w cztery dni po ostatecznym zdławieniu powstania Sergiusza Murawiewa-Apostoła, wielkorzšdca warszawski wydał rozkaz powołania w Białymstoku specjalnego sšdu wojennego, dla rozpatrzenia i osšdzenia zajœć w Brańsku. Prowadzenie tej sprawy powierzył Konstanty dwóm emigrantom francuskim w służbie carskiej. Przewodniczšcym sšdu został generał-major Piotr Perrin, ogólny dozór nad postępowaniem sšdowym zlecono dowódcy Korpusu Litewskiego generałowi-porucznikowi Teodorowi d'Auvray. Pierwszym posunięciem białostockich organów œledczych było wydanie nakazu aresztowania "głównych sprawców niepokoju": kapitana Igelstr"ma, porucznika Wegelina, choršżego Wojechowicza i byłego podporucznika szwoleżerów napoleońskich Rukiewicza. "Po œledztwie pierwiastkowem prezes komisyi Perrin udał się do Warszawy dla przedstawienia W. Księciu dokładnego raportu - referuje Moœcicki. - Cesarzewicz, dowiedziawszy się o współudziale w sprawie Przyjaciół Wojskowych niektórych osób cywilnych, niezwłocznie udzielił szerokich pełnomocnictw generałowi d'Auvray wraz z poleceniem aresztowania wszystkich podejrzanych bez hałasu, raptownie, i osadzenia ich w pewnych więzieniach, pod surowš strażš. Ze szczególnym naciskiem podkreœlał koniecznoœć bezwłocznego aresztowania Ksawery Rukiewiczówny, siostry Michała. Jednoczeœnie W. Ksišżę komunikował rezultaty dotychczasowego œledztwa Nowosilcowowi. Senator, powiadomiony o udziale w tajnych towarzystwach uczniów gimnazjum białostockiego i œwisłockiego, oraz studentów Uniwersytetu, zażšdał wyłšczenia sprawy uczniowskiej spod kompetencyi komisyi wojskowej i przekazania jej władzom edukacyjnym. Żšdaniu temu uczyniono zadoœć. Z ramienia Nowosilcowa, jako kuratora okręgu wileńskiego, wysłany został na œledztwo do Białegostoku nowy rektor uniwersytetu Pelikan (postać znana niechlubnie z III częœci Dziadów - M.B.), zaprawiony do tego rodzaju czynnoœci podczas niedawnego procesu filareckiego. Odtšd proces towarzystw tajnych białostockich prowadzony jest przez dwie komisje: wojskowš pod zwierzchnictwem Perrina i szkolnš pod doœwiadczonym kierunkiem Pelikana". Pelikan przywiózł ze sobš akta procesu filareckiego dotyczšce Rukiewicza; po rozejrzeniu się w nich doszedł do wniosku, że dla pełnego naœwietlenia działań, które doprowadziły do utworzenia zwišzku "Zorzan" (Zgodnych Braci) i Towarzystwa Przyjaciół Wojskowych - konieczne jest wznowienie, a co za tym idzie rewizja procesu filaretów. GroŸne niebezpieczeństwo zawisło nad głowami przebywajšcych cišgle na obszarze cesarstwa: Mickiewicza, Zana i Czeczota. Jest rzeczš zupełnie prawdopodobnš, że gdyby doszło do żšdanej przez Pelikana rewizji, a tym samym - do połšczenia sprawy filaretów ze sprawš dekabrystów - to nie mielibyœmy dzisiaj w literaturze ani Konrada Wallenroda, ani III częœci Dziadów, ani Pana Tadeusza. Na szczęœcie propozycji Pelikana nie uwzględniono. Wielki ksišżę był już wtedy całkowicie pochłonięty sprawš Towarzystwa Patriotycznego w Warszawie i nie zależało mu na dalszym rozkręcaniu epizodu białostockiego. Œledztwo w sprawie Towarzystwa Przyjaciół Wojskowych i "Zorzan" cišgnęło się przez kilkanaœcie miesięcy. Dzięki godnej podziwu dyskrecji większoœci członków obu Towarzystw oraz spaleniu przez Ksawerę Łukiewiczównę kompromitujšcych papierów, wręczonych jej przez kapitana Igelstr"ma, udział Michała Rukiewicza w robotach konspiracyjnych nie został dostatecznie udowodniony. Tylko jeden członek Towarzystwa dymisjonowany urzędnik wojskowy, litewski Tatar: Ananiasz Ugryczicz-Trebiński - przyparty do muru - zeznał, że "possesor z Zawyk" był "osiš" wszystkich tajnych zwišzków na BiałostocczyŸnie. To jedno wymuszone zeznanie wystarczyło za podstawę do skazania Rukiewicza na utratę szlachectwa, 10 lat katorżniczej pracy w kopalniach i póŸniejsze osiedlenie na Sybirze. Na takie same kary z jednoczesnš degradacjš do stopnia szeregowców skazani zostali niedoszli szwagrowie Rukiewicza: kapitan Konstanty Igelstr"m i porucznik Aleksander Wegelin. Nie uniknęły także kary osoby oskarżone o udzielanie pomocy spiskowcom: siostry Rukiewicza i jego służšcy Franciszek Waszkiewicz, stary żołnierz jeszcze z czasów dawnej Rzeczypospolitej. Ksawerę Rukiewiczównę skazano na rok aresztu, Kornelię Rukiewiczównę - na szeœć miesięcy aresztu, Franciszka Waszkiewicza - na wcielenie do rosyjskiego wojska i zesłanie na służbę do dalekich garnizonów. Wtedy to zapewne - czekajšc w więzieniu białostockim na zatwierdzenie wyroku - "szwaliżer" napisał swe autobiograficzne Wspomnienie, w którego ostatnich strofach dawał wyraz smutnym przeczuciom: Żegnam was, serca słodycze, Krewnych, druchów i Emilie!* (* Anonimowy przepisywacz tego tekstu dodał do słowa "Emile" następujšcy komentarz: "Tytuł, który Michaœ naszym dał przyjaciołom".) Już mych snopków nie policzę W przyjaŸni wesołem kole; Już więcej nie poswywolę, Znikły mych rozkoszy chwile. Obcy mnie piasek zasłoni, Obcy kamień na wezgłowie, I nikt łezki nie uroni I "wieczny pokój" nie powie. Jeszcze z zimnego sklepienia, Gdzie się ziemia w ziemi skończy, Gdy się duch z duchem połšczy, Pójdš do was me westchnienia, Ze mnš tylko te wspomnienia. Rukiewicz powędrował na Sybir razem z Igelstr"mem i Wegelinem. Do Tobolska wieŸli ich kibitkami żandarmi, ale od Tobolska pędzono ich piechotš, zakutych w kajdany, z partiš więŸniów do Irkucka. Po przejœciu w ten sposób około 2000 kilometrów w poczštkach roku 1828, osišgnęli miejsce swego przeznaczenia: więzienie przy kopalni srebra w Czycie w Zagłębiu Nerczyńskim. Przybycie Rukiewicza do Czyty odnotowała w swoich Wspomnieniach przebywajšca tam już od kilku miesięcy Maria z Rajewskich księżna Wołkońska, ukochana Gustawa Olizara, żona dekabrysty Sergiusza Wołkońskiego. Młode arystokratki rosyjskie, które dobrowolnie wyrzekły się były wszystkiego, aby towarzyszyć mężom w katordze syberyjskiej, pędziły w Czycie żywot nader smutny. Wyruszyły na Syberię z mocnym postanowieniem dzielenia losu swoich mężów i w nadziei, że zamieszkajš z nimi razem. Ale i tego im odmówiono... Po przyjeŸdzie do Czyty miały możnoœć widywania się ze swymi mężami tylko dwa razy tygodniowo i za każdym razem nie dłużej niż kilka godzin. Coraz to któraœ z nich podchodziła niepostrzeżenie do ostrokołu, żeby spojrzeć na swego męża i zamienić z nim kilka słów, ale i to nie zawsze się udawało; wartownicy mieli surowy nakaz nie pozwalać nikomu zbliżać się do więzienia i nieraz zdarzało się, że wartownik wykonujšc rozkaz władzy, "kolbš odpędzał odwiedzajšcš". W chwili gdy Rukiewicza i jego towarzyszy wprowadzono na dziedziniec więzienia w Czycie - dwudziestotrzyletnia księżna Maria Wołkońska ze swymi przyjaciółkami: młodszš o rok księżnš "Kataszš" (Katarzynš) Trubeckš i Aleksandrš Murawiewš - czuwały jak zwykle przy palisadzie więziennej. Nowy transport zesłańców przycišgnšł ich uwagę. "Jeden z nich, Rukiewicz - wspominała póŸniej księżna Maria - rozœmieszał nas swojš staroœwieckš galanteriš. Zaledwie wszedł na dziedziniec więzienny, stanšł przy palisadzie z minš sentymentalnš, zaczšł œpiewać z wyraŸnym polskim akcentem stary romans francuski Dans une tour obscure un jeune roi languit (w posępnej wieży tęskni królewicz młody). Rukiewicz nie był ani młody, ani piękny, ani interesujšcy; jego pretensjonalna chęć zaimponowania nam francuszczyznš, przy nieznajomoœci tego języka, niezwykle nas rozœmieszyła..." Można by mieć słusznš pretensję do księżnej Marii za to, że tak bezlitoœnie wykpiła popis œpiewaczy "marszałka dworu" Koła Promienistych, gdyby rzecz rozgrywała się w warunkach bardziej normalnych - na przykład: na balu w kijowskim domu ojca księżnej - generała Rajewskiego albo na przyjęciu u jej moskiewskiej szwagierki, Zenaidy Wołkońskiej (którš w tym czasie opiewał w wierszach, wygnany z Wilna, Adam Mickiewicz). Ale sceneria tego wydarzenia była inna. Działo się to na samym dnie syberyjskiego piekła, w miejscu niezasłużonych męczarni najszlachetniejszych patriotów Rosji i Polski. Niemłody, niepiękny i zabawnie staroœwiecki zesłaniec polski, który po przejœciu w kajdanach dwóch tysięcy kilometrów zdobył się na dziarskie odœpiewanie francuskiej piosenki dla pokrzepienia serc młodych, uroczych a tak bardzo nieszczęœliwych pań rosyjskich - dokonał czynu heroicznego, zasługujšcego na zapisanie w kronikach obu narodów. Pamiętnikarce, która ten czyn uchroniła od zapomnienia, możemy być tylko wdzięczni. Księżna Maria Wołkońska - jak już wspominałem - była prototypem Tatiany z Eugeniusza Oniegina; Michał Rukiewicz należał do kręgu postaci występujšcych w III częœci Dziadów. W dziwnych zaiste okolicznoœciach spotykali się z sobš bohaterowie największych poematów romantycznych! O dalszych losach "szwaliżera" nie wiadomo prawie nic. Podobno w kazamatach syberyjskich uczył rosyjskich dekabrystów polskiego i łaciny. W roku 1832 widziano go we wsi Korkina w guberni irkuckiej, gdzie przebywał "na osiedleniu" Na tym informacje się urywajš. Jedno wiadomo na pewno: w rodzinne strony już nie powrócił. V 20 lutego 1826 roku w godzinach porannych feldjeger cesarski dostawił do Warszawy więŸnia stanu Antoniego Jabłonowskiego wraz z odpisami jego petersburskich zeznań. Tego samego dnia o szóstej po południu odbyło się w pałacu Bruhlowskim pierwsze posiedzenie polsko-rosyjskiego Komitetu Œledczego, ustanowionego przez wielkiego księcia-cesarzewicza "do dochodzenia zawišzania się i postępów Towarzystw taynych w Królestwie Polskim oraz stycznoœci onych z podobnemi zwišzkami w Rossyi istniejšcymi". W nocy z 20 na 21 lutego rozpoczęły się aresztowania osób najbardziej obcišżonych zeznaniami księcia eks-szwoleżera. W pierwszej grupie aresztantów, osadzonych w "tajemnym więzieniu u Karmelitów", znaleŸli się członkowie naczelnych władz Towarzystwa Patriotycznego: siedemdziesięcioszeœcioletni senator Stanisław Sołtyk, podpułkownik gwardii Seweryn Krzyżanowski, referendarz Rady Stanu Wojciech Grzymała, podpułkownik kwatermistrzostwa Ignacy Pršdzyński i ksišdz-profesor Konstanty Dembek, dyrektor Drukarni Rzšdowej. Aresztowanie osób tak znacznych wywołało popłoch w stolicy Królestwa. Podobno najmniej byli zaskoczeni sami aresztowani. Maurycy Mochnacki - wierny swojej tezie, że powstanie powinno było wybuchnšć w roku 1826 - utrzymuje, że naczelnicy Towarzystwa Patriotycznego wiedzieli o zamierzonych aresztowaniach i mieli możnoœć zupełnie inaczej pokierować wypadkami. "Krzyżanowski siedział spokojnie u siebie, choć wiedział, że lada moment będzie wzięty..." - głosi wersja Mochnackiego. - Zwišzkowi oficerowie pułku strzelców konnych, gdzie służył, i reprezentanci innych gmin wojskowych zebrali się około północy w jego kwaterze w wigilię tego dnia, w którym miał być powołany do Karmelitów. - Albo wsiadaj na koń i w tej samej chwili zaczynaj rewolucyš, albo zmykaj - mówili do niego ci koledzy, ofiarujšc mu w pierwszym rzędzie pomoc całego garnizonu stolicy, w drugim powóz już zaprzężony, pienišdze i paszport. Jeden z owych oficerów, B. uklškł przed Krzyżanowskim, chcšc go koniecznie skłonić, żeby albo uciekał, albo wpadł do Belwederu z szaserami, którzy by za nim, jak to mówiš poszli do piekła; bo Krzyżanowski było to bożyszcze tego pułku..." Ale Krzyżanowski nie dał się skłonić kolegom ani do ucieczki ani do wszczęcia powstania. "W Warszawie - mówił na to - dałoby się wszystko zrobić, ale co by potem było, nie wiem, i sprawy krajowej narażać nie chcę, wolę cierpieć jak drudzy". Bezpoœrednio po pierwszych aresztowaniach generał Tomasz Łubieński zawiadomił o wydarzeniach warszawskich przebywajšcego w Krakowie patriarchę rodu: "Warszawa, 22 lutego 1826. Drogi Ojcze. Nie mogę powiedzieć, jak mnie zgryzło i jak mnie cišgle martwi nowo ustanowiony sšd na odkrytych u nas, nie wiem, jak ich nazwać, winowajców, a to z dwóch przyczyn główniejszych, najprzód przede wszystkiem, że mogli być w naszym kraju ludzie, którzy by mogli należeć do podobnych spisków, jak te co w Rosyi się pokazywały, na co się wzdryga myœl moja; po wtóre, że między obwinionymi znajdujš się osoby, którzy mnie jako Rodacy i jako przyjaciele interesujš. Nie mogę przypuœcić do myœli, żeby byli istotnie winni w czym innym jak w niepotrzebnym gadaniu, ale gdyby byli winni, tym więcej bym ich żałował. O niczym innym pisać nie mogę, gdyż tym całkiem myœl moja zajęta. Powiadajš, że sšd ten składa się z Pana Zamoyskiego* (* Ordynat Stanisław hrabia Zamoyski, szwagier księcia Adama Jerzego Czartoryskiego był trzecim z kolei [po Tomaszu Antonim Ostrowskim i Stanisławie Kostce Potockim] prezesem Senatu Królestwa Polskiego.) (Stanisława), który jest jego prezesem, z Panów Sobolewskiego (Ignacego) Ministra Sprawiedliwoœci, Grabowskiego (Stanisława) Ministra Oœwiecenia, Grabowskiego (Franciszka) Wojewody, Haukego Generała, Nowosilcowa, Morenheima, Kalrakowa (Kałzakowa - M.B.) Kriwcowa i Generała Kuruty, Generał Rautenstrauch ma trzymać pióro. Wybór ten dowodzi, że niczego nie żšda Rzšd, jak wykrycia prawdy, i przez to niejako usprawiedliwia sšd ten nadzwyczajny. Mam ja nadzieję, że nawet dobre pocišgnie za sobš skutki i że okaże się w tej okolicznoœci, jak i we wszystkich Polacy już dowiedli, że umiejš korzystać ze swobód im nadanych, dopełniajšc powinnoœci poddanych i obywateli, a zwłaszcza miłujšc Monarchów, którzy im te swobody nadajš i utrzymujš; pomimo jednak tej nadziei, tak jestem zgryziony, że trudno mi jest czym innym się zajmować, jakkolwiek pokładam ufnoœć w tak dobrze dobranym sšdzie i w niewinnoœci obwinionych". Nie wiadomo, o ile te komplementy pana Tomasza pod adresem Komitetu Œledczego były szczere, a o ile - przeznaczone dla policyjnych cenzorów, przeglšdajšcych pocztę odchodzšcš do Krakowa. Z polskiego punktu widzenia powołana przez Konstantego mieszana instancja œledcza była sprzeczna z konstytucjš i warszawska opinia publiczna od poczštku ustosunkowała się do niej zdecydowanie wrogo. "Już skład osobowy Komitetu wzbudził ogólne poruszenie" - pisze historyk Towarzystwa Patriotycznego Hanna Dylšgowa. - "Uważano niemal za hańbę udział Polaków w pracach niekonstytucyjnego przecież Komitetu. Zwłaszcza pod pręgierzem znalazł się Zamoyski, który jako prezes polskiego senatu nie powinien był zgodzić się na przewodniczenie Komitetowi". Trzeba tu dla sprawiedliwoœci dodać, że Zamoyskiego skłonili do przyjęcia tej funkcji dwaj najwybitniejsi ministrowie rzšdu Królestwa: Tadeusz Mostowski i Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki. Sšdzili oni pewnie, że autorytet prezesa senatu najskuteczniej potrafi zrównoważyć wpływy rosyjskich członków komitetu, a zwłaszcza Nowosilcowa. Rachuby te jednak zawiodły. Po pierwszym posiedzeniu komitetu stało się jasne, że rzeczywistym kierownikiem całej imprezy będzie sam wielki ksišżę, a jej "duchem poruszajšcym" - senator Nowosilcow. Udział polskich członków komitetu sprowadzał się w tych warunkach do roli figurantów. Ich autorytet społeczny miał przesłaniać bezprawnoœć komitetu i ułatwiać Konstantemu przeprowadzenie całego postępowania w sposób równie niekonstytucyjny, jak przed dwoma laty w sprawie Łukasińskiego. W miarę rozszerzania się kręgu aresztowanych rosło zdenerwowanie wyższych sfer stolicy. To już nie była sprawa Łukasińskiego, którš można było oceniać z bezpiecznego dystansu. Teraz, kiedy zaczęto aresztować: ksišżšt i hrabiów, senatorów, referendarzy stanu i wyższych oficerów gwardii - nobile warszawscy poczuli się bezpoœrednio zagrożeni. "Nieszczęsne czasy dzisiejsze przypominajš czasy cezarów rzymskich - notował w swoim diariuszu Niemcewicz. - W trwodze wszystkie familie, tłumy podsłuchujšcych szpiegów, bojaŸń i nieufnoœć powszechna. Do godziny drugiej w nocy, gdy zwykle bywajš aresztowania, nikt nie œpi, a budzšc się rano, patrzy, czy jeszcze jest w łóżku". W pierwszych dniach marca 1826 roku burza polityczna dotarła do znanych nam pałaców: na Krakowskim Przedmieœciu i na Królewskiej. 2 marca, nad ranem, wiceprezydent Mateusz Lubowidzki, w asyœcie policji, naruszył spokój nocny domu generała Wincentego Krasińskiego, aresztujšc mieszkajšcego tam ówczeœnie męża wychowanicy generała - referendarza Rady Stanu Królestwa Romana hrabiego Załuskiego, byłego majora 11. pułku ułanów Księstwa Warszawskiego, a jeszcze do niedawna adiutanta wielkiego księcia Konstantego. Wkrótce potem kilka dotkliwych ciosów spadło na prawowity i lojalny klan Łubieńskich. 3 marca przywieziono do Warszawy nowy transport aresztowanych z zachodnich prowincji cesarstwa. Byli wœród nich obaj podolscy szwagrowie generała Łubieńskiego: brat żony - Wiktor hrabia Ossoliński, dziedzic Jampola oraz mšż najmłodszej siostry - Ludwik hrabia Sobański z Ładyżyna. Za mężem zjechała nielegalnie do Warszawy pani Róża z Łubieńskich Sobańska, co pocišgnęło za sobš dalsze nieprzyjemne konsekwencje. Zmartwienia te znalazły odbicie w marcowej korespondencji pana Tomasza z ojcem. Generał nadal prowadził swojš dyplomatycznš rozmowę z nieproszonymi "dozieraczami" poczty, ale nie ukrywał już nurtujšcej go irytacji. "Warszawa, 7 marca 1826 Drogi Ojcze. Ostatniš pocztš nie odebrałem listu od Ojca. Jeżeli to pochodzi ze zbytniej ciekawoœci tych, co w teraŸniejszych bolesnych okolicznoœciach cudze listy czytajš, powinniby już znać i Ojca i te przez Ojca w nas wszystkich zaszczepione zasady, które nigdy w niczym rzšdowi podejrzane być nie mogš, ażeby już ani nawet otwierano naszych listów. Jak drogiemu Ojcu wiadomo, Rózia przyjechała tutaj w Sobotę około jedenastej z rana ale przyjechała bez paszportu, gdyż jej go odmówił Gubernator (podolski). Jechała na los do granicy, gdy przypadkiem spotkawszy naszego brata Franciszka do niej jadšcego, wsiadła z nim i za jego paszportem tutaj przybyła. Zaraz za przyjazdem napisała do Wielkiego Księcia, oznajmujšc błšd, który popełniła, i proszšc Wielkiego Księcia, żeby jej dozwolił pozostać w Warszawie, póki niewinnoœć jej męża uznanš nie będzie [...] Ale nie trafiło to do przekonania Wielkiego Księcia i rozkazał jej natychmiast wyjechać i wrócić za granicę Rosyjskš [...] Franciszka zaœ kazał przywołać do siebie, wyłajał i do aresztu posłał. Mamy nadzieję, jakkolwiek wyznajemy, że wina jego w teraŸniejszych okolicznoœciach większš zdawać się może, w sprawiedliwoœci Wielkiego Księcia, że ten pierwszy moment gniewu jego ominšwszy, daruje tę winę poczciwemu naszemu Franciszkowi... Co się tyczy Sobańskiego, wiemy tylko, że powołany pod Sšd, czy za jakš winę, czy do indagacyi nie wiemy. Jakkolwiek bšdŸ skład Sšdu œledczego obiecywać każe, że tylko winy istotnej szukać będš. Nie przypuszczamy do myœli, żeby Sobański mógł być w czym winny. Skoro więc winy tylko szukać będš, interes ogółu towarzystwa wymaga, żeby jeżeli jest istotnie wina jaka ważna, żeby dowiedziona była i ukarana. Serce œciœnione nie dozwala mi niczem prawie się trudnić, majšc przed oczyma żałobę nad tylu familiami i nad całym krajem rozcišgniętš..." Tak więc i "poczciwego Franciszka" - byłego kapitana szwoleżerów i druha sławnego pułkownika Kozietulskiego - również nie ominęły represje polityczne i gwałtowne zderzenie z despotš Belwederu. "Najmniej życiowy" z braci Łubieńskich - wyniszczony długš służbš frontowš w historycznych kampaniach, pochłonięty swymi chorobami - wiódł cichy żywot zasłużonego weterana, nie mieszajšc się do żadnych spraw politycznych. Kiedy jednak zaszła potrzeba udzielenia pomocy zrozpaczonej siostrze, nie zawahał się tego uczynić i musiał swój postępek odpokutować. Dzięki energicznym zabiegom ustosunkowanych młodszych braci wypuszczono go wprawdzie z więzienia już po tygodniu, lecz i to krótkie zamknięcie nie wyszło mu chyba na zdrowie. Franciszek Łubieński przetrwał w tradycji rodzinnej i we wspomnieniach przyjaciół jako uroczy człowiek i znamienity żołnierz, ale od jego kolegów pułkowych wiemy również, że dzielny kapitan szwoleżerów, posiadacz najwyższych odznaczeń wojennych, był z natury tak nieœmiały, że przechorowywał każdš przykroœć służbowš, a zganiony przez zwierzchnika, ze zdenerwowania zaczynał się jškać i zacinać. Możliwe więc, że rozmowa z szalejšcym cesarzewiczem i póŸniejsze uwięzienie podziałały na niego znacznie silniej, niżby mógł sobie życzyć Konstanty. Po opuszczeniu więzienia hrabia Franciszek wyjechał na odpoczynek do ojca, aby w spokojnym klimacie Krakowa ochłonšć z burz warszawskich. Ale "pan minister" niedługo cieszył się najstarszym synem. W poczštkach czerwca 1826 roku czterdziestodwuletni Franciszek Łubieński po krótkiej chorobie zmarł w domu ojcowskim "z przepalenia głowy od słońca". Lato tego roku - jak utrzymujš kronikarze - rzeczywiœcie było wyjštkowo upalne, nie ma więc żadnych podstaw do podważania tej rodzinnej wersji, powtórzonej przez pamiętnikarza pułkownika F. S. Gawrońskiego. Mimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że ów zgon tak przedwczesny pozostawał w jakimœ bezpoœrednim zwišzku z poprzedzajšcš go o zaledwie trzy miesišce awanturš warszawskš. Jeżeli jednak takie powišzanie istniało, to w korespondencji Tomasza Łubieńskiego zostało ono starannie zatarte. Byłoby to zgodne z ogólnym stylem korespondencji generała. Ciężkie przeżycia jego najmłodszej siostry, Róży Sobańskiej, również traktowane sš w listach z wyraŸnš dyskrecjš. Aby móc odtworzyć sobie pełny obraz tych perypetii, trzeba sięgać do diariuszy Niemcewicza i innych Ÿródeł pamiętnikarskich. Dwudziestosiedmioletnia hrabina Róża Sobańska, podobnie jak rosyjska księżna Maria Wołkońska, zdecydowała się nie opuszczać męża w nieszczęœciu. Ludwik Sobański, jako poddany rosyjski, więziony był w zasadzie w Petersburgu, a do Warszawy przywożono go tylko na konfrontacje. Jego młoda żona z wytrwałoœciš właœciwš całej rodzinie Łubieńskich kršżyła niestrudzenie między Warszawš, Odessš a Petersburgiem, starajšc się przezwyciężyć opory władz policyjno-administracyjnych i uzyskać możnoœć regularnego widywania się z uwięzionym. Kiedy Sobańskiego powtórnie przewieziono do Petersburga, dzielnej pani Róży udało się przesłać z Odessy list do samej cesarzowej rosyjskiej. Ta, wzruszona przykładem tak wiernej miłoœci małżeńskiej, skłoniła cesarza do udzielenia petentce upragnionego przyzwolenia. Ale petersburskie "szczęœcie" Sobańskich nie trwało długo. Wielki ksišżę cesarzewicz, dowiedziawszy się o zezwoleniu cesarskim, anulujšcym jego uprzedni zakaz, potraktował to jako obelgę wymierzonš przeciw sobie. Zasypywany protestami Mikołaj - któremu w przededniu koronacji szczególnie zależało na dobrych stosunkach z bratem, uważanym jeszcze przez wielu za prawowitego dziedzica tronu - uległ w końcu Konstantemu i wycofał swe pozwolenie, a paniš Sobańskš pod eskortš żandarma odesłał do jej podolskiego majštku. Ale ofiarna żona nie skapitulowała i wszczęła starania na nowo. Cišgnęła się ta nieszczęsna sprawa przez przeszło trzy lata, wzbudzajšc żywe zainteresowanie i współczucie w arystokratycznych salonach Warszawy, Odessy i Petersburga. Pani Róża osišgnęła swój cel nie wczeœniej niż jesieniš 1829 roku, kiedy Ludwika Sobańskiego zwolniono wreszcie z petersburskiego więzienia, aby w niedługi czas potem zesłać go na przymusowe osiedlenie do Permu nad rzekš Kamš. Dopiero wtedy pozwolono żonie połšczyć się z mężem i dzielić jego los na wygnaniu. Najmłodsza siostra Łubieńskich przebywała nad Kamš aż do roku 1833, poœwięcajšc się całkowicie sprawie pomocy dla zesłańców politycznych. Tam właœnie zasłużyła sobie na piękne miano "Róży wygnańców". Z listów generała Łubieńskiego łatwo można wyczytać, jak szczerze bolał z powodu przedwczesnej œmierci najstarszego brata i jak głęboko współczuł niedoli najmłodszej siostry. Ale jednoczeœnie odnosi się wrażenie, że zależało mu na tym, aby jego nieszczęœcia rodzinne nie rzucały nawet najlżejszego cienia na rzšd cesarsko-królewski. Nie wynikało to chyba jedynie z ostrożnoœci czy z jakiegoœ abstrakcyjnego lojalizmu. Wydaje mi się, że przyczyny tego "rozdarcia wewnętrznego" dawnego szwoleżera wišzały się raczej z konkretnš sytuacjš, w jakiej znajdował się wówczas klan Łubieńskich. Od sejmu 1825 roku - na którym powstało Towarzystwo Kredytowe Ziemskie - rozpoczšł się drugi (po latach szwoleżerskich) etap historycznej kariery Tomasza Łubieńskiego. On sam i jego bracia, jako współorganizatorzy i współkierownicy Towarzystwa Kredytowego, stawali się pierwszoplanowymi postaciami w szeroko zakrojonej, prowadzonej równoczeœnie na wielu frontach kampanii o uzdrowienie gospodarcze Królestwa. Naczelnym wodzem w tej kampanii był minister Przychodów i Skarbu Franciszek Ksawery ksišżę Drucki-Lubecki. Z perspektywy historycznej różnie można oceniać osobę i działalnoœć Lubeckiego. Różnie też oceniali go jego współczeœni. Wynoszono go pod niebiosy i mieszano z błotem. Chlubiono się nim i pogardzano. Uważano go za zbawcę ojczyzny i za jej grabarza. Nie było jeszcze nigdy w rzšdzie Królestwa ministra, który potrafił zmobilizować przeciwko sobie tak potężnš i różnorodnš opozycję. Senator Nowosilcow nienawidził księcia-ministra (nazywał go lekceważšco "kniazikiem") za to, że skuteczniej niż inni umiał przeciwstawiać się jego zamachom na autonomię Królestwa; liberalni kaliszanie potępiali Lubeckiego za "protekcjonizm", za nadmierny "fiskalizm" kosztem obywateli, za "wszechwładzę monopoli", za niedemokratyczne metody rzšdzenia, za chęć sprzedaży dóbr narodowych, staroszlachecka konserwa nie mogła œcierpieć jego "rewolucji przemysłowej"; radykalny Mochnacki uważał, że "faworyta" Mikołaja należało po prostu powiesić jako zdrajcę i sprzedawczyka. Lubeckiego poznaje się najlepiej, przerzucajšc cztery wielkie tomy jego korespondencji z polskimi ministrami - sekretarzami stanu w Petersburgu, a także inne materiały biograficzne z lat 1821 - 1830, zebrane przez znakomitego historyka Stanisława Smolkę. Z roboczej korespondencji, przecišżonej liczbami, planami technicznymi i mnóstwem innych szczegółów, trudnych do strawienia dla niefachowego czytelnika - wyłania się imponujšca, choć bardzo kontrowersyjna postać męża stanu, wyraŸnie przerastajšcego zdolnoœciami, siłš charakteru i szerokoœciš horyzontów swoich współrzšdzšcych. Lubecki wszystko ogarniał i wszystko go interesowało. Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, majšce oddłużyć zrujnowane rolnictwo i zaprowadzić ład w stosunkach kredytowych, było zaledwie poczštkiem "cudu gospodarczego", jakim ksišżę minister zamierzał wydŸwignšć z upadku zbankrutowane Królestwo. Bardziej jeszcze niż ratowaniem majštków ziemskich przejmował się Lubecki sprawami techniki przemysłowej, bo - jak pisał - "fabryki winny skupiać całš uwagę rzšdu i celem całego jego systemu powinno być stopniowe ich ulepszanie". Przygotowywał podstawy do stworzenia państwowego banku inwestycyjno-kredytowego, którego głównym celem miało być wsparcie rozbudowy przemysłu. Budował nowe drogi lšdowe i wodne (Kanał Augustowski), aby móc przerzucić eksport towarów polskich na porty bałtyckie cesarstwa, z pominięciem Gdańska, blokowanego przez "rozbójnicze" cła pruskie. Sprowadzał z zagranicy wybitnych fachowców z najrozmaitszych dziedzin, ale przede wszystkim starał się o szkolenie kadr krajowych. "Chciałbym każdš specjalnoœć z pieluch wyprowadzić - zwierzał się przyjacielowi. - Zagranicznych drogo opłacamy i nie zawsze wdzięczna ich praca. Własna pepiniera nam potrzebna... My wszystko mieć i wiedzieć musimy, co majš i wiedzš oœwieceńsze narody... Zdolnoœci nam nie brak, trzeba je tylko skierować na właœciwš drogę, przysporzyć œrodków, a raz w nie wdrożeni przeœcigniemy innych..." Dobijał się więc u namiestnika o jak najhojniejsze fundusze na powstajšcš w Warszawie Szkołę Politechnicznš, współdziałał przy tworzeniu Szkoły Medycznej, popierał żarliwie tworzenie uczelni zawodowych wszelkich specjalnoœci, nie odmawiajšc swej uwagi nawet specjalnoœciom tak bardzo prywatnym jak zawód gospodyń domowych. Upajał się wizjš przyszłej Warszawy, nowoczesnego miasta ludzi wykształconych - "nowych Aten w Europie". Wysyłał za granicę ekipy uczonych ekspertów dla podpatrywania tamtejszych sekretów oraz całe tłumy fachowców na doskonalenie się w różnych zawodach: "Mechanik, chemik, mineralog, metalowiec, wszyscy sš w drodze albo też przygotowujš się do niej; kilka miesięcy spędzonych w wielkich zakładach Europy na pewno przyœpieszy ten postęp, który nas czeka..." W pracy był niezmordowany. Nerwy, według własnego wyrażenia "miał jak wołowe struny". Umiał otaczać się właœciwymi ludŸmi i należycie korzystać z ich zdolnoœci. Jego czujnemu oku nie uchodziła żadna intryga Nowosilcowa ani jego przyjaciela Szmidta, pruskiego konsula w Warszawie. Miał błyskawiczny refleks w parowaniu ciosów i argumentów przeciwnika. W zwalczaniu wrogów politycznych nie cofał się przed stosowaniem najbrutalniejszych œrodków. Jako polityk był trudny do jednoznacznego osšdu. Dzięki wyœrubowanym do najwyższego stopnia podatkom bezpoœrednim, poœrednim i wszelakim opłatom skarbowym napełniał pusty skarb państwa, ale rujnował szerokie rzesze uboższych obywateli. Słusznie zarzucano mu konserwatyzm polityczny i społeczny w wielu sprawach, ale równoczeœnie nie można zaprzeczyć, że był jednym z najbardziej nowoczesnych ludzi w kraju. Słusznie wytykano mu, że interes narodu utożsamiał z interesem cesarza-króla, ale wiedziano także, iż był jedynym ministrem, który oœmielał się temu cesarzowi-królowi ršbać prawdę w oczy i bronić przed nim spraw jego Królestwa. W końcu marca 1826 roku, kiedy w Warszawie rozkręcała się w najlepsze działalnoœć polsko-rosyjskiego Komitetu Œledczego, kiedy były szwoleżer Antoni Jabłonowski "nader strwożony [...] kompromitował wiele osób", a były szwoleżer Franciszek Łubieński ponosił tego poœrednie konsekwencje, kiedy wiceprezydent Lubowidzki i komendant placu Aksamitowski "jak lady Mackbeth ze œwiecš w ręku" pojawiali się przy łóżkach œpišcych obywateli, aby porywać ich do więzienia Karmelitów, kiedy "niespokojnoœć, trwoga schyliła wszystkich do ziemi", a "podejrzliwa potęga drżała przed stworzonymi przez siebie widmami" - w tych okropnych trudnych do zniesienia dniach minister prezydujšcy w Komisji Rzšdowej Przychodów i Skarbu Królestwa Polskiego ksišżę Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki wyjechał do Petersburga na czele deputacji, majšcej złożyć hołd nowemu cesarzowi. Ukrytym i najważniejszym celem petersburskiej misji Lubeckiego było zdobycie poparcia Mikołaja dla swej polityki gospodarczej. Stosunki gospodarcze między małym Królestwem a wielkim cesarstwem wkraczały w tym czasie w fazę bardzo krytycznš. Postępujšce naprzód uprzemysłowienie Królestwa i rosnšcy napływ towarów polskich (zwłaszcza sukna) do cesarstwa - wywoływały coraz ostrzejsze sprzeciwy w rzšdzšcej klasie rosyjskiej. "Przemysł rosyjski miał przeważnie siedzibę w dobrach administracyi - wyjaœnia istotę tego zjawiska Stanisław Smolka - nic więc dziwnego, że rozkwit wytwórczoœci Królestwa budził jej zazdroœć, wzywał jš do walki. Przedsiębiorstwa fabryczne w posiadłoœciach rosyjskich ksišżšt i zamożniejszej szlachty, urzšdzane z ogromnym nakładem kosztów, bez znajomoœci rzeczy, rzadko dawały jakiœ zysk pod zarzšdem techników cudzoziemców, którzy nie znali kraju, pamiętali o sobie, a nie dajšc właœcicielom dochodów, skwapliwiej zasłaniali się konkurencjš fabryk i warsztatów Królestwa". Alarm podnoszony przez arystokratów-przemysłowców znajdował chętny posłuch u biurokracji skarbowej cesarstwa, a zwłaszcza u jej kierowników: ministra skarbu Jegora hrabiego Kankrina, któremu zależało na zahamowaniu sukcesów ekonomicznych Królestwa również dlatego, że zaczynały mu one zagrażać osobiœcie. Dla Kankrina nie było tajemnicš, że w ostatnich latach panowania cesarza Aleksandra popularnoœć Lubeckiego na dworze rosyjskim wzrosła do tego stopnia, iż zastanawiano się poważnie, czy "uzdrowiciela polskiej ekonomiki" nie należałoby powołać na stanowisko ministra skarbu cesarstwa. Kankrin zwalczał więc Lubeckiego jako groŸnego rywala i dšżył do zburzenia podstaw jego powodzeń gospodarczych. Z całego też serca popierał żšdania przemysłowców rosyjskich, zmierzajšce do wprowadzenia ceł prohibicyjnych na towary polskie. Dla Królestwa, nastawionego głównie na rosyjskie rynki zbytu, byłoby to jednoznaczne z całkowitym zahamowaniem dalszego rozwoju przemysłu. Równoczeœnie groził Lubeckiemu cios w plecy ze strony Nowosilcowa. ZaprzyjaŸniony z konsulem pruskim Szmidtem, pan senator był zainteresowany osobiœcie w zawarciu układu handlowego z Prusami, które skłonne były ułatwić polskiej pszenicy dostęp do Gdańska w zamian za zniesienie barier celnych dla pruskiego eksportu przemysłowego. Nowosilcow miał w tej sprawie sprzymierzeńców w całym niemal ziemiaństwie polskim i zyskał dla niej poparcie Konstantego. Lubecki rozumiał, że zalanie Królestwa przez towary pruskie byłoby dla rozwoju przemysłu polskiego prawie tak samo niebezpieczne, jak utrata rosyjskich rynków zbytu. Rozumiał również, że o zwycięstwie czy klęsce w obu sprawach zadecyduje wynik rozmów petersburskich. Ksišżę-minister orientował się doskonale, w jak nie sprzyjajšcej sytuacji rozpoczynał swš misję. Rezydujšcy w petersburgu polski minister-sekretarz stanu Stefan Grabowski nie omieszkał go poinformować na wstępie, że w czasie ostatniej audiencji cesarz, zaalarmowany raportami Kankrina, "żalił się na upadek rosyjskich fabryk, ubolewał, że to szkodę wyrzšdza finansom Rosyi". Złożenie takiego oœwiadczenia oficjalnemu przedstawicielowi Królestwa w przeddzień przyjazdu ministra, który zamierzał walczyć, jeżeli nie o zwiększenie, to w każdym razie o utrzymanie polskiego eksportu do cesarstwa, miało wymowę jednoznacznš. Lubecki wiedział, że nie ma czasu do stracenia: od wyniku jego misji zależała przyszłoœć gospodarcza Królestwa. Postanowił zastosować swojš ulubionš metodę obrony: frontalny atak na całej linii. Przez dwa miesišce przygotowywał teren batalii. Uczestniczył w ceremonialnych audiencjach, prowadził rozmowy z ministrami, pisał memoriały. Kiedy uznał, że jest już należycie przygotowany, wniósł proœbę o nadzwyczajne posłuchanie u monarchy. Podczas tego posłuchania - 26 maja 1826 roku - rozegrało się decydujšce starcie. "Nadzwyczajne było to posłuchanie - pisze z podziwem historyk Smolka. - Był to atak rozstrzygajšcy, zuchwały, szarża w której nacierajšcy ginie albo zwycięża; (Lubecki) druzgotał bez skrupułów całš rosyjskš administracyę, na niš, na rzeczywistš winowajczynię zwalał odpowiedzialnoœć za wštły rozwój rosyjskiego przemysłu. Młody brygadyer na carskim tronie, inteligentny, choć mało wykształcony, szukał naokół prawdy, a znajdował serwilizm i pochlebstwem pokrytš niechęć. Prawda, jakš Lubecki bryznšł, otwarła Mikołajowi oczy, odsłoniła w całej nagoœci mnóstwo ciekawych rzeczy, o których się nie œniło doskonałemu frontowszczykowi". W pewnej chwili między imperatorem Wszechrosji a polskim "kniazikiem" doszło do owej historycznej wymiany zdań, przekazanej potomnym w relacji powiernika Mikołaja, barona Korffa: "Cesarz słuchał cierpliwie, nagle przerwał: - Powiedz mi - jeœli łaska, skšd wzięła ci się ta œmiałoœć, że mi mówisz to wszystko w oczy? - Ja widzę, że kto chce powiedzieć prawdę W. C. Moœci, nie napotka żadnej przeszkody w samej osobie Najjaœniejszego Pana; widzę to, według tego też postępuję. Ale władza - to największa balownica (kapryœnica) na tym œwiecie. Dziœ W. C. Moœć pozwala mi tak gawędzić i nie gniewa się na mnie, ale minie lat dziesięć albo nie tyle nawet, a wszystko będzie inaczej. Przywykniesz Najjaœniejszy Panie do wszechwładzy, do płaszczenia się, pochlebstw, i za to samo, co mi dzisiaj uchodzi, każesz mnie może powiesić. - Nigdy! Ja zawsze będę rad słuchać prawdy; pozwalam ci raz na zawsze, jeżeli jakie głupstwo powiem albo popełnię, powiedz mi prosto w oczy: Nikołaj, ty wriosz! (Mikołaju, łżesz!)". Trudno się dziwić, że rozradowany ksišżę-minister pisał w liœcie do żony: "Niepospolitego mamy króla i Polacy będš mieli powody kochać go i szanować; zgoła czas wiele pokaże i wielu zadziwi..." Takimi oczami patrzał na Mikołaja I (Mikołaja "Pałkina" - jak nazwš go wkrótce wdzięczni poddani) Franciszek Ksawery ksišżę Drucki-Lubecki, minister skarbu Królestwa Polskiego. Działo się to na krótko przed straceniem dekabrystów, w najcięższym okresie œledztwa przeciwko Towarzystwu Patriotycznemu. Punkt widzenia generała Łubieńskiego niewiele się różnił od punktu widzenia księcia-ministra. Byli zaangażowani przecież w to samo przedsięwzięcie. W czasie gdy Lubecki zabiegał w Petersburgu o rozwój gospodarczy Królestwa, Łubieński robił to samo na swoim skromnym odcinku w Warszawie. I takie same nadzieje wišzał z nowym cesarzem-królem. "Henryk, Piotr i ja cišgle zajęci jesteœmy pracami w Dyrekcji Towarzystwa Kredytowego, do których nas wybory obywatelskie powołały - pisał pan Tomasz do ojca w kwietniu 1826 r. - jakkolwiek sš ciężkie i zupełnie zajmujšce, z ochotš je poniesiemy, chlubišc się że możemy krajowi i współziomkom prawdziwš oddać przysługę. Życzyć by dla dobra kraju wypadało, żeby większa częœć Rzšdowych czynnoœci podobnie odbywać się mogły. Konstitucya wtenczas prawdziwa byłaby w tej chęci każdego służenia swojemu krajowi i dopełniania obowišzków, które na niego włoży ufnoœć współziomków, ufnoœć którš by sobie każdy jak za najdroższy skarb uważał. Ale urzędomania, która jest chorobš prawdziwie tegowiecznš, cišgle się temu sprzeciwiać będzie [...] Sšdzę, że podróż księcia Lubeckiego do Petersburga wiele nam przyniesie zmian, widać albowiem, że Król nasz teraŸniejszy z innego stanowiska jak przeszły na te rzeczy spoglšda. Jakkolwiek ze względu finansowego jeszcze daleko jesteœmy od sšsiedzkich narodów, i że można powiedzieć, że cywilizacja naszego kraju z tego względu dopiero rozwijać się poczyna, wieleœmy już zyskali, że myœli wielu a uwaga wszystkich w tę stronę zwracać się poczyna; tu to albowiem prawdziwa wolnoœć cywilna najstalsze ma zasady, a nie w rozwoju politycznych działań, jak nieszczęœciem Rewolucya francuska, w wielu bardzo umysłach zaszczepiła..." Pozwoliłem sobie wyodrębnić to zdanie z całoœci listu, gdyż zawiera ono pełnš i jasnš deklarację œwiatopoglšdowš Tomasza Łubieńskiego. Generał sam podsuwa uniwersalny klucz do zrozumienia swego ówczesnego stanowiska w wielu zasadniczych sprawach i do odczytania swojej ówczesnej korespondencji. Trzeba przyznać, że to nowe sformułowanie "prawdziwej wolnoœci cywilnej" - w liœcie dawnego szwoleżera napoleońskiego może przyprawić o szok wyznawców tradycyjnych legend. W zakończeniu listu generał przekazywał ojcu najważniejsze wiadomoœci bieżšce: "Żałowałem, że kazanie ks. Biskupa Woronicza na exekwiach za Naj. Pana (w Warszawie odprawiano wtedy ceremonie żałobne na intencję zmarłego Aleksandra I - M.B.) nie odpowiadało tej reputacji, którš sobie był (Aleksander I) tak sprawiedliwie zyskał, w materyi zwłaszcza, w której tyle było do powiedzenia rzeczy, które wprost do serca, do duszy każdego Polaka dojœć mogły. Kilka osób już z więzienia wypuszczono, kilka w tych dniach ma być uwolnionych, ale tę klęskę nie uważajšc za osobistš, za indywidualnš, ale za ogólnš na cały kraj cišżšcš, wyznam, że spokojnym nie będę, póki cała ta rzecz zupełnie skończonš nie zostanie i zwróconš do zwyczajnego biegu Sprawiedliwoœci. Mamy tutaj Wellingtona z całš swojš œwitš, ale nie zdaje (się), żeby tutaj długo bawił". Angielski ksišżę-feldmarszałek Arthur Wellesley-Wellington, pogromca Napoleona spod Waterloo zatrzymał się w Warszawie w drodze powrotnej z Petersburga, gdzie reprezentował był rzšd brytyjski na pogrzebie cesarza Aleksandra i załatwiał ważnš sprawę sojuszu anglo-rosyjskiego w obronie Grecji. 14 kwietnia Wellington, odziany w mundur rosyjskiego generała, uczestniczył w paradzie na placu Saskim, po czym wielki ksišżę Konstanty przedstawił mu polskich generałów. W rojšcej się od byłych napoleończyków Warszawie "Żelazny Ksišżę" nie wzbudzał specjalnej sympatii. Niezależnie od sprawy Waterloo naraził się warszawiakom swoim skšpstwem. "Stał w zamku, a wyjeżdżajšc nic na dworskich nie zostawił" - oburzał się na Wellingtona pamiętnikarz Tymoteusz Lipiński - "ale co więcej: przez całe królestwo kosztem rzšdowym jadšc, mógłby choć postyljonom tryngeld udzielić, gdy tymczasem wszędzie po 14 groszy na milę płacił - jak o tem donosi raport pocztamtowy". Oficjalnym wyrazicielem polskich uraz do angielskiego wodza stał się nie kto inny, tylko sam ksišżę-namiestnik, a dawny generał napoleoński, Józef Zajšczek. Znienawidzony i pogardzany "królik" warszawski dożywał ostatnich dni i od czasu do czasu nawiedzało go przemożne pragnienie utraconej sympatii rodaków. Na zasadniczš odmianę postępowania nie było go już stać, tym chętniej więc korzystał z każdej okazji do błyœnięcia efektownym gestem, obliczonym na popularnoœć. "Gdy [...] zjawił się w Warszawie ksišżę Wellington i wizytę mu oddał - œwiadczy biograf i przyjaciel Zajšczka Kajetan KoŸmian - nie przyjšł go, udawszy chorego, i nie taił się z wyznaniem, że nie chciał się spotkać z zażartym przeœladowcš Napoleona". Wellington, dotknięty chłodnym przyjęciem w stolicy Królestwa, wyjechał wczeœniej niż oczekiwano. Ale Zajšczek swoim gestem i tak sobie na przemówienie nad grobem nie zarobił. Wiadomoœć o Wellingtonie zamyka rejestr tematów poruszonych w liœcie Tomasza Łubieńskiego. Ale chciałbym tu także wspomnieć o innych sprawach z tego czasu, których nie ma w kwietniowej korespondencji generała, choć sprawy te niewštpliwie były mu dobrze znane i obchodziły go wiele bardziej niż wizyta brytyjskiego zwycięzcy spod Waterloo. Można je odnaleŸć w diariuszach i wspomnieniach pamiętnikarzy. Tymoteusz Lipiński opisuje w swoim dzienniku tragiczne wydarzenie, które w pierwszych dniach kwietnia 1826 roku wstrzšsnęło Warszawš; jego bohaterem negatywnym był jeden z najbliższych przyjaciół klanu Łubieńskich. "Temi dniami badany porucznik z 6 pułku Sabiński - brzmi przekaz Lipińskiego - do niczego się nie przyznajšc, zażšdał, aby był stawiony ten, kto go oskarżył i zarzucił jego zbrodnicze postępki. Komisja wymienia mu księcia Jabłonowskiego, którego natychmiast stawiono. Tu Sabiński w mocnych wyrazach gromi potwarcę, we wszystkim fałsz mu zadaje, w końcu rzuca się na niego, daje mu policzek, drapie, szczypie i oko chce mu wyłupać, aby był znaczny ze swej niegodziwoœci. Zaprowadzony Sabiński do swej celi, powiesił się na drzwiach". Inna wiadomoœć. 7 kwietnia odbył się w Warszawie uroczysty "pogrzeb" Aleksandra, który jako cesarz-król musiał być żegnany w obu swych stolicach. Był to oczywiœcie pusty ceremoniał, gdyż zmarłego pogrzebano już w Petersburgu, ale odbywał się z całš pompš. "Tuż za marami jechał konno W. Ks. majšc przy sobie adiutanta króla duńskiego i gener. Wincentego Krasińskiego - notował T. Lipiński. - Profesorowie Uniwersytetu... w togach i biretach, zwracali wszystkich na siebie oczy i do dziwacznych domysłów byli przedmiotem. Pierwszy bowiem raz ujrzała ich publicznoœć - jedni utrzymywali, że sš to księża schyzmatycy, drudzy, że to rabini, sędziowie itd..." Znacznie mniej uroczyœcie od profesorów, zaprezentowali się na carskim pogrzebie ich wychowankowie. "Uczniowie Uniwersytetu wcale nieprzyzwoicie się znaleŸli przez cały czas - gorszy się legalista Lipiński. - Wystšpili niedbale ubrani, szli w nieładzie itd., słowem, że wszystkim się to nie podobało". Z całš pewnoœciš nie podobało się to także generałowi Łubieńskiemu, który w liœcie do ojca ganił przecież biskupa Woronicza za zbyt chłodne kazanie "na exekwiach za Naj. Pana". Najbardziej jednak nie podobało się władzom. Od czasu żywiołowych manifestacji patriotycznych na pogrzebie Stanisława Staszica w styczniu 1826 roku - zachowanie akademików na pogrzebach było przedmiotem bacznej obserwacji zarówno ze strony władz policyjnych, jak oœwiatowych. Nie mogła więc ujœć uwagi i ta milczšca demonstracja antycarska. "Dnia 10 kazano się zebrać uczniom Uniw. w sali szkolnej, gdzie minister Wyznań i Oœwiecenia dał im napomnienie i oœwiadczył nieukontentowanie z powodu nieprzyzwoitego zachowania się w dniu pogrzebu - informuje Lipiński. - Pogorszył sprawę kurator jlny Oebselwitz, który pompatycznie przemówił i w ostrych wyrazach przyganiał uczniom, mówišc, że oni największe progresa robiš ku niepodległoœci i nieuszanowaniu władz rzšdowych... że zasłużyli na karę itd. Nie dano mu dokończyć - powstał szmer, sykanie, szuranie nogami. Koniec końcem, aresztowano winniejszych, wszystkim zaœ uczniakom wzbroniono wejœcia dnia tego do katedry na nabożeństwo żałobne. Widziałem, jak policja zatrzymywała i wołała: panom akademikom nie wolno wchodzić". (Kto wie, może te właœnie okrzyki wpłynęły ostudzajšco na swadę biskupa Woronicza? - M.B.). I jeszcze jedna zapiska kwietniowa tegoż Tymoteusza Lipińskiego: "W tych dniach dwa okropne wydarzyły się zdarzenia. Uwięziony u Karmelitów ksišdz Dembek, utłukłszy szkło, zjadł je z chlebem. Porwały go nadzwyczajne bóle, które przez kilka dni cierpiał, lecz staraniem lekarzów zdrów jest zupełnie... Drugi wypadek nie mniej okropny: uwięziony Marcin Tarnowski, były pułkownik (krewny gen. Wincentego Krasińskiego - M.B.) poderżnšł sobie gardło, lecz wezwany ratunek przy życiu go zachował". A w œcisłej łšcznoœci z tymi sprawami, szeroko kolportowanymi po Warszawie i wzburzajšcymi opinię publicznš - najbardziej prywatna sprawa generała Tomasza Łubieńskiego: romans jego żony z pułkownikiem Krzyżanowskim. Jedyny ujawniony publicznie epizod tej drastycznej historii, o której po salonach plotkowano już od dawna, rozegrał się, według wszelkiego prawdopodobieństwa, również w kwietniu (najpóŸniej w maju) 1826 roku. Odnotował go krótko w swoich pamiętnikach Julian Ursyn Niemcewicz: "Konstanty [...] kazał schwytać służšcego pani Łubieńskiej z podejrzenia, że bilet od niej nosił do jednego z więŸniów. Męczony batogami, nie mógł wyznać czego nie było, skazany atoli na robienie w taczkach przez trzy niedziele". Sformułowanie Niemcewicza sugeruje, że chodziło tylko o nie potwierdzone podejrzenia, gdyż żadnego przedmiotu przestępstwa nie udało się policji przychwycić. Mimo to wielki ksišżę o "złych zamiarach" Konstancji Łubieńskiej nie wštpił. Miał o nich dobre informacje od swoich szpiegów. W rok póŸniej raz jeszcze powrócił do tej sprawy w czasie gwałtownej rozmowy (jeżeli to w ogóle można było nazwać rozmowš) z posłem Romanem Sołtykiem - przyjacielem i towarzyszem walk sejmowych Walentego Zwierkowskiego - który próbował uzyskać widzenie ze swym ciężko chorym ojcem: więŸniem stanu, senatorem Stanisławem Sołtykiem. Rozwœcieczony œmiałoœciš znanego z liberalizmu młodego Sołtyka, Konstanty starał się go swoim zwyczajem na wszelkie sposoby zastraszyć. "Wiem wszystko, co się dzieje - powiedział mu między innymi - mam wszędy szpiegów. Chciała Sobańska pomimo mnie pojechać do męża, wywieziono jš z Petersburga z żandarmem. Chciała pani Łubieńska mieć korespondencję z więŸniem, lokaj jej dostał batogi i trzy niedziele robił w taczkach! Niech się każdy ma na ostrożnoœci!" Aresztowanie lokaja miało niewštpliwie na celu publiczne skompromitowanie pani Łubieńskiej i odstręczenie jej raz na zawsze od zajmowania się sprawš uwięzionego Krzyżanowskiego. Być może, iż chodziło także o udzielenie ostrzeżenia "pierwszej damie Królestwa", księżnie Zajšczkowej, która równie gorliwie jak pani Konstancja i z tych samych co ona motywów interesowała się innym więŸniem stanu: referendarzem Wojciechem Grzymałš. Wielkiemu księciu musiało być nad wyraz nie na rękę, że dwie bardzo ustosunkowane panie mieszajš się do jego niekonstytucyjnego œledztwa, zabiegajš o ulgi dla uwięzionych u różnych wysoko postawionych osób, wytwarzajš atmosferę w salonach wokół sprawy itp. Małżonkę księcia namiestnika trudno mu było zaatakować wprost, zaczšł więc od pani Łubieńskiej. Dzielnoœć i zapobiegliwoœć służšcego uchroniła na razie paniš Konstancję od jawnej kompromitacji, ale na tym się nie skończyło. Ponieważ właœnie w tym czasie policja zakończyła badanie papierów znalezionych przy aresztowaniu podpułkownika Krzyżanowskiego, Konstantemu nadarzyła się okazja do zastosowania wobec pani Łubieńskiej œrodków bardziej drastycznych i bardziej bezpoœrednich niż znęcanie się nad jej lokajem. W wiele miesięcy póŸniej - w poufnych rozmowach, prowadzonych z księciem Adamem Jerzym Czartoryskim na temat sšdu sejmowego - wielki ksišżę cesarzewicz pochwalił się "dowcipnym sposobem", w jaki udało mu się przywołać do porzšdku mieszajšcš się w sprawę Krzyżanowskiego generałowš Łubieńskš. "Pani Łubieńska - powiedział Czartoryskiemu - usiłowała wtršcać się w tę sprawę i intrygować (manigancer), ale ja jej kazałem powiedzieć, że mam wszystkie papiery Krzyżanowskiego i jej korespondencję z nim i że jeœli zrobi choćby najmniejszy krok (demarche), każę to opublikować; nawet najgorsza ladacznica (garce) nie zdobyłaby się na pisanie podobnych listów; osobie, którš posłałem do niej, rzuciła się do nóg, przysięgajšc, że nie uczyni już nic więcej, bylem tylko ich nie publikował, dotrzymała słowa, bo odtšd zachowuje się bardzo spokojnie". Czartoryski rozmowę z wielkim księciem skrzętnie odnotował, dzięki czemu najbardziej autorytatywne potwierdzenie rodzinnego dramatu Tomasza Łubieńskiego przetrwało do naszych czasów. Musiano o tej sprawie dużo mówić w Warszawie, gdyż wspominajš o niej wszyscy pamiętnikarze interesujšcy się osobš więŸnia stanu Krzyżanowskiego. Oto co pisze na ten temat w nie wydanym tomie Wspomnień dyskretny kasztelan Leon Dembowski. "Krzyżanowski był dzielnym oficerem kawaleryi, elegantem, któremu szczęœcie służyło w podbojach serc kobiecych i wplštało go w zwišzki miłosne z jednš z dostojniejszych dam towarzystwa warszawskiego, którš skompromitował, bo chowajšc jej listy do siebie pisane, nie zniszczył ich; dostały się w ręce policyi, która z nich użytek zrobiła, ażeby go skłonić do wyjawienia wszystkich szczegółów dotyczšcych spisku. Zagrożono mu bowiem, iż listy te drukiem ogłoszš (do szantażowania więŸnia Konstanty Czartoryskiemu się nie przyznał - M.B.). Krzyżanowski ratujšc reputacyę osoby, do której był przywišzany, co wiedział, nie taił. Aczkolwiek nie ogłoszono listów, lecz cała ta okolicznoœć tyle rozgłosu nabyła - iż nie uratował osobę, którš chciał ochronić...". Pamiętnikarz dodaje jeszcze, że po tym szantażu nieszczęsny więzień "był bliski szaleństwa". Podobnie brzmi wersja Tadeusza Bieczyńskiego, urzędnika kancelarii Sšdu Sejmowego: "Wielki Ksišżę... kazał mu (Krzyżanowskiemu) powiedzieć przez Pułkownika Aksamitowskiego, że jeœli nie potwierdzi zeznań Jabłonowskiego, natychmiast ogłosi drukiem pisane do niego listy osoby, która jemu powierzyła swš sławę, a która będšc w stosunkach miłosnych z Krzyżanowskim, wszelkie zabiegi czyniła, ażeby go z więzienia uwolnić, i w tym celu do wielkiego księcia proœby pisemne zanosiła. Lecz to, co Jabłonowski zeznał o Krzyżanowskim, prowadziło na rusztowanie; otóż Krzyżanowski wolał raczej (nie kompromitujšc nikogo) przyznać się, iż jeŸdził na Ukrainę, zawierał układy ze spiskowcami oraz projektował uzbrajać Ukrainę, niż przez cišgłe i stałe zaprzeczanie tego głównego czynu narażać honor kobiety, która go kochała". Z wymienieniem pełnego nazwiska, ale bardzo życzliwie pisze o pani Łubieńskiej - zazwyczaj złoœliwy i surowy w sšdach - Ignacy Pršdzyński, współwięzień Krzyżanowskiego. "Podobny stosunek, jaki między Grzymałš a Zajšczkowš, zachodził między Krzyżanowskim a paniš Tomaszowš Łubieńskš, z domu Ossolińskš, z tš tylko różnicš, że dla tej mogło służyć poniekšd za wymówkę zachowanie się jej męża (???!!! - M.B.). Dama ta mieszkajšc w Paryżu, gdy jej mšż w pułku szwoleżerów gwardii Napoleona się znajdował, znana tam pod nazwiskiem Ia belle Polonaise, była podobno zwróciła na siebie uwagę samego cesarza, którego życzenie dumnie odepchnęła. Krzyżanowski był jedynš jej słaboœciš wiernš mu została do końca życia i jego pobyt na Syberii miała mu wielce osłodzić nie tylko pieniężnymi datkami, ale i niewieœciš troskliwoœciš. W sprawie Sšdu Sejmowego była również jak Zajšczkowa użytecznš obwinionym zabiegami, które dla Krzyżanowskiego przedsiębrała". Przy okazji warto dodać, iż z raportów agenta Mackrotta wynika, że Konstanty interesował się również listami miłosnymi księżnej namiestnikowej, zabranymi z mieszkania aresztowanego referendarza Grzymały. Ale paniš Zajšczkowš w inny sposób starano się odcišgnšć od zajmowania się więŸniami politycznymi. We wrzeœniu 1826, a więc w dwa miesišce po œmierci męża "zaakordowano" jej 100 000 złp pensji wdowiej oraz mianowano jš "damš portretu cesarzowej". Takie rzeczy działy się owej strasznej wiosny, poprzedzajšcej Sšd Sejmowy. Czyż generał Łubieński mógł nie wiedzieć o czymœ, co rujnowało jego życie osobiste i rodzinne, a było już tajemnicš publicznš, do czego już od paru lat przygotowywała go swoim odosobnieniem żona, co w formie plotek i komentarzy docierało z pewnoœciš, jeœli nie do niego samego to do innych członków rozgałęzionego klanu Łubieńskich? Generał musiał się orientować w sprawie, dotyczšcej go tak bezpoœrednio. To, co wiem od pamiętnikarzy ówczesnych o walorach moralnych i etycznych pani Konstancji Łubieńskiej, upoważnia do przypuszczeń, że to ona pierwsza powiedziała mężowi o swoim romansie z Sewerynem Krzyżanowskim. Sšdzę, że właœnie to wyznanie zapoczštkowało ów osobliwy stan półseparacji między małżonkami, cišgnšcy się prawie nieprzerwanie już od roku 1823. Prawdopodobnie tylko wzglšd na dobro dzieci i opinię publicznš skłaniał Łubieńskich do zachowywania nadal pozorów nie naruszonego małżeństwa. Ale dom był rozbity. To można bez trudu wyczytać z korespondencji pana Tomasza, a lepiej jeszcze - z porównania jego listów z ostatnich lat z listami sprzed roku 1823. W latach 1824-1827 Łubieńscy rzadko przebywali razem. Pani Konstancja chorowała, kurowała się w kšpieliskach bšdŸ podróżowała. Równoczeœnie rzucał się w oczy brak jakiejkolwiek korespondencji między małżonkami. W listach generała do ojca coraz mniej trafiało się wzmianek o żonie. Z przypadkowych napomknięć wynikało wyraŸnie, że generałowa wyprowadziła się z pałacu Łubieńskich i mieszkała osobno (w jednym z póŸniejszych listów odnaleŸć można nawet jej adres: ulica Senatorska, naprzeciwko koœcioła Reformatów). Wszystko zdaje się przemawiać za tym, że Tomasz Łubieński wiedział o romansie żony na długo przed aresztowaniem Krzyżanowskiego. To, co działo się póŸniej, było już tylko naturalnš konsekwencjš wiadomego stanu rzeczy. Nie znaczy jednak wcale, że było dla generała mniej bolesne, że mniej uwłaczało jego dumie i ambicji, że nie narażało go na sytuacje niezwykle trudne dla człowieka na eksponowanym stanowisku i bardziej liczšcego się z opiniš publicznš. Niemniej jednak generał z godnym podziwu opanowaniem chował swoje zmartwienia osobiste wyłšcznie dla siebie. Nawet słowem nie zahaczał o nie w listach do ojca, przed którym nie miał przedtem żadnych tajemnic. W najgorszym okresie sprawy, latem i jesieniš 1826 r., kiedy w całej Warszawie opowiadało się o aresztowaniu lokaja pani Łubieńskiej, a ona sama poddawana była torturze szantaży - w korespondencji z ojcem pojawiły się po długiej przerwie cztery kolejne wzmianki o pani Konstancji, jak gdyby specjalnie sugerujšce, że stosunki między małżonkami układały się jak najlepiej. W liœcie z 16 czerwca 1826 r., poœwięconym opisowi pogrzebu Franciszka Łubieńskiego w Wiskitkach, generał wyliczajšc obecnych, wymienił w pierwszej kolejnoœci: "ja, moja żona i Lolo". W liœcie z 5 lipca: "Irenka (Henrykowa Łubieńska) pije wody w ogrodzie saskim ze swojš matkš Paniš Janowš Potockš i mojš żonš, dotychczas bardzo dobrze im skutkujš i trzeba się spodziewać, że będš kontente". W liœcie z 17 sierpnia: "Byliœmy także w Wilanowie. W jednym powozie jechała moja żona z paniš Poniatowskš, a w drugim ja z Paniš Janowš Potockš i synem moim Lolem, który się tam doskonale zabawił z małym Maurycym Potockim bardzo miłym chłopczynš". I wreszcie wzmianka ostatnia, w liœcie z 7 paŸdziernika: "czas mój przepędzam albo na Biórze, albo u mojej chorej żony". Zdradzony mšż topił swe zmartwienia w pracy. Towarzystwo Kredytowe było dla niego w tych miesišcach murem, którym odgradzał się zarówno od dramatu osobistego jak i narodowego. "Zawsze cišgle zajęci naszem Towarzystwem Kredytowem, mało nam zostaje czasu, nie tylko do rozrywki, ale nawet do innych zatrudnień, które każden ze swojej strony mieć musi - pisał do ojca. - Już w tym tygodniu wychodzš na œwiat pierwsze papiery, to jest listy zastawne, gdyż je nie papierowš monetš nazwać można... ale hypotekš zmobilizowanš... Może na œw. Jan (24 czerwca - termin zawierania kontraktów handlowych) do 30.000.000 złp. listów zastawnych w kurs puszczonych będzie. Z jakiejkolwiek strony uważam ustanowienie tego Towarzystwa... rozumiem, że zbawienne za sobš pocišgnie skutki, jeżeli tak będzie prowadzone jak dotšd [...] Ustanowienie albowiem podobne, które nie może istnieć tylko podług stałych przepisów raz już wydanych, gdzie dowolnoœć nic zmienić nie może bez zachwiania całej czynnoœci, gdzie wszystko stoi na formach - musi mieć wpływ na całš społecznoœć. Z drugiej strony mobilizacya hipotek, to jest kapitałów na hipotece będšcych, które z natury swojej nieczynne i umarłe były, znacznie się przyczynić powinno do wzniecenia i ułatwienia pracy tak w Rolnictwie, jako zwłaszcza w Industryi i handlu..." Poważne sukcesy w pracy nad ożywieniem martwych hipotek napełniały pana Tomasza umiarkowanym optymizmem i wobec innych spraw, widać to z następnego listu. "Warszawa, 19 kwietnia 1826 Drogi Ojcze. Gustaw Małachowski, Lelewel poseł z województwa Podlaskiego, Majewski oficer z 4-go pułku hułanów, do wolnoœci zwróceni zostali w tych dniach, powiadajš że wkrótce większa częœć przytrzymanych wypuszczona będzie i że zostanie tylko kilku, których sšd œledczy uzna za majšcych być oddanymi pod sšd. Dajże Boże, żeby ich liczba była jak najmniejsza, żeby niewinnoœć wszystkich a przynajmniej większej częœci, dowiodła Monarsze, że Polacy umiejš cenić swobody im nadane, że wiernoœć Monarsze pierwszš ich była zawsze zaletš [...] Z wiadomoœci rzšdowych nie ma dotšd nic nowego, oczekujš wszyscy z niecierpliwoœciš skutku przedstawień ks. Lubeckiego Naj. Panu, twierdzš albowiem, że Król nasz wiele majšc wiadomoœci w naukach finansowych, swoje własne w tej mierze mieć będzie myœli, pytanie więc, czyli sposób, którym ks. Lubecki dotšd je prowadził, spodoba się Naj. Panu albo nie. Ja mam nadzieję, jakkolwiek bšdŸ można być przeciw księciu Lubeckiemu, że trafi do przekonania Królewskiego i że potrafi sobie uskarbić Jego ufnoœć. Mówię, że mam tę nadzieję nie dlatego, żebym dzielił we wszystkim myœli Ks. Ministra (wskutek wprowadzonego przez Lubeckiego monopolu na skup i sprzedaż trunków bardzo ucierpiały liczne gorzelnie klanu Łubieńskich - M.B.) żebym wielkš miał opinię o jego wiadomoœciach, ale z jednej strony już po większej częœci dopełnione sš ofiary, które ponieœć było trzeba do zaprowadzenia jego myœli, z drugiej rzadki charakter Księcia, jego stałoœć, nieugiętoœć, rokować każš, że jakikolwiek przedsięweŸmie plan, potrafi go do końca doprowadzić". W zwišzku z tym listem chciałbym zwrócić uwagę na pewien szczegół, ukazujšcy raz jeszcze, na ile trudnoœci i zwodniczych zasadzek narażony jest badacz, próbujšcy ustalić najprostsze dane z niedawnej stosunkowo przeszłoœci. Tomasz Łubieński pisze o zwolnieniu z więzienia trzech aresztowanych, którym nie potrafiono widocznie udowodnić przynależnoœci do tajnego Towarzystwa Patriotycznego i wymienia wœród nich "Majewskiego oficera 4-go pułku hułanów". Ten fragment listu bardzo mnie poruszył, bo chodziło o starego znajomego. Czytelnicy ksišżki Kozietulski i inni także muszš go pamiętać. Właœnie porucznik Majewski, dawny szwoleżer, a potem podwładny pułkownika Kozietulskiego w 4. pułku ułanów, był jednym z najbliższych ludzi bohatera Somosierry w ostatnich, tragicznych latach jego życia. On to - "Maieski kochany" przesyłał Kozietulskiemu w poczštkach jego choroby imponujšco skrupulatne raporty z Warszawy, majšce się przyczynić do uporzšdkowania zabagnionej gospodarki pułkowej, a po przejœciu chorego pułkownika w stan nieczynny, organizował mu polowania, kupował dla niego konie i psy myœliwskie, załatwiał sprawunki dla jego siostrzeńców, młodych Walickich. On wreszcie był adresatem ostatniego wstrzšsajšcego listu Kozietulskiego z 31 paŸdziernika 1818 r. - listu, który zdradzał już tak wyraŸne objawy rozkojarzenia umysłowego, że rodzina zdecydowała się go nie wysyłać, dzięki czemu przetrwał w archiwum rodzinnym Walickich i w 150 lat póŸniej mógł być opublikowany w ksišżce Kozietulski i inni. Zabrałem się tedy gorliwie do studiowania rozmaitych spisów osób zamieszanych w sprawę Towarzystwa Patriotycznego, aby dowiedzieć się, czymże to naraził się rzšdowi cesarsko-królewskiemu przyjaciel ostatnich lat ulubionego bohatera Polaków. Byłem tego prawdziwie ciekaw, gdyż czytajšc przed paru laty listy Kozietulskiego do "szczyrze kochanego Maieskiego", ukształtowałem sobie w wyobraŸni postać sympatycznego, zapobiegliwego oficera gospodarczego - raczej trudnš do skojarzenia z jakškolwiek działalnoœciš politycznš. Ale daremnie wertowałem indeksy opracowań historycznych i pamiętniki z tamtych lat: nigdzie nie udało mi się natrafić na œlad porucznika Majewskiego z 4. pułku ułanów. Natomiast natykałem się cišgle na jednego z głównych oskarżonych w sprawie Towarzystwa Patriotycznego kapitana Franciszka Majewskiego z 1. pułku ułanów Królestwa, założyciela tajnego Zwišzku Templariuszy na Wołyniu. Najobszerniejszš wzmiankę o tej postaci zamieœcił Szymon Askenazy w swoim dziele o Łukasińskim: "Majewski rodem z Mińszczyzny (ur. 1781) służył wojskowo za Księstwa Warszawskiego, walczył w Hiszpanii, tam w 1811 r. dostał się do niewoli angielskiej, więziony był w Szkocyi do 1814 r., a po odzyskaniu wolnoœci wstšpił w stopniu kapitana do 1. pułku ułanów polskich imienia ks. Oranii. Powróciwszy do kraju, zaczšł rozgłaszać, iż w czasie pobytu swego w Szkocyi został tam członkiem wyższego masońskiego zakonu Templaryuszów, przyjęty do loży matki Pod Wschodem Edynburga w wysokim stopniu Kadosza; i na tej zasadzie - najpewniej fikcyjnej, gdyż dyplomu lożowego, na jaki się powoływał, nie mógł nigdy okazać - zaczšł on na własnš rękę przyjmować przez komunikacyę znajome osoby do tego zakonu. Tak więc w 1819 roku w Januszkopolu pod Berdyczowem przyjšł pułkownika Łagowskiego, poczem przy jego udziale w styczniu 1820 roku przyjšł w Kijowie podczas kontraktów Kazimierza Pułaskiego byłego sztabs-rotmistrza wojsk rosyjskich, Kazimierza Karpińskiego, perejesławskiego marszałka szlachty Łukaszewicza, Franciszka i Teofila Czarkowskich, Stanisława Karwickiego i innych; następnie w czerwcu t.r. na jarmarku w Berdyczowie przyjšł Sobańskiego (Ludwika), Piotra Moszyńskiego, Czarkowskiego i innych; wreszcie w styczniu 1821 r. na kontraktach kijowskich, po dokonaniu nowych jeszcze przyjęć ukonstytuował formalnie lożę Templariuszów polskich, w której sam został wielkim mistrzem [...] Przyjętš została oparta na wzorach masońskich ustawa, widocznie sfabrykowana doraŸnie przez Majewskiego, z podziałem na trzy stopnie i przysięgš osobliwszš, gdzie zobowišzywano się do rzeczy najrozmaitszych, nawet do nieuwodzenia cudzych żon. Pocieszna ta maskarada zwišzkowa miała przecie zrazu doœć powodzenia wœród jarmarcznego obywatelstwa na Wołyniu i Podolu. Tymczasem jednak, po zawišzaniu w maju t.r. Towarzystwa Patryotycznego i zjechaniu z Warszawy Sobańskiego (który był już członkiem Zwišzku Templariuszy - M.B.) wynikła stšd kolizya, grożšca rozbiciem całej roboty Majewskiego a tem samem i wpływów i dochodów pieniężnych, jakie on umiał z niej wycišgnšć dla siebie [...] Majewski [...] zmuszony był dla tych samych względów konkurencyjnych dopuœcić do zupełnego niemal skojarzenia swojej kreacyi zwišzkowej i rzekomych Templaryuszów polskich z Towarzystwem Patriotycznym..." W tej nocie biograficznej znakomitego historyka, powtarzanej póŸniej z drobnymi odmianami czy uzupełnieniami przez wszystkich póŸniejszych monografistów Towarzystwa Patriotycznego, uderza ton jakiegoœ szczególnego lekceważenia w odniesieniu do człowieka, który bšdŸ co bšdŸ zajmował poczesne miejsce wœród spiskowców patriotycznych swego czasu, w œledztwie i przed sšdem zachowywał się w sposób nie przynoszšcy mu ujmy, a za swš "pociesznš maskaradę" zapłacił wieloma latami więzienia i Sybiru. Wydaje mi się, że Askenazy zasugerował się opiniami o Majewskim wielkiego księcia Konstantego i ordynata Stanisława Zamoyskiego, przewodniczšcego Komitetu Œledczego (na tych dwóch informatorów powołuje się historyk w odsyłaczu). Obu tych dostojników bardzo gorszyło i œmieszyło, że Majewski organizował swój tajny zwišzek patriotyczny, jeżdżšc na Wołyń w sprawie zakupu koni dla swego pułku. Zamoyski, po przesłuchaniu wielkiego mistrza Templariuszy Polskich, scharakteryzował go z pańskš wyniosłoœciš: "To człowiek bardzo pospolity, handlarz koni, który ma zwyczaj kłamać i imponować". Powišzanie Franciszka Majewskiego z 1. pułku ułanów z końmi zbliża go w jakiœ sposób do Majewskiego z 4. pułku ułanów - totumfackiego pułkownika Kozietulskiego. Bo "Maieski kochany" także był oficerem "remontowym" i stale zajmował się kupowaniem bšdŸ sprzedażš koni pułkowych. I okazuje się, że nie jest to podobieństwo przypadkowe. Askenazy w swej nocie biograficznej, opartej na dokumentach z lat 1826-1828, popełnia błšd, twierdzšc, że "Majewski... po odzyskaniu wolnoœci wstšpił w stopniu kapitana do 1. pułku ułanów polskich imienia ks. Oranii". W rzeczywistoœci Franciszek Majewski, dawny szwoleżer zapisany w rejestrach szeregowych 1. pułku lekkokonnego gwardii Napoleona pod nr 2958, po powrocie z niewoli angielskiej wstšpił w stopniu porucznika do 4 pułku ułanów, dowodzonego wówczas przez pułkownika Kozietulskiego, a dopiero pod koniec roku 1824 został przeniesiony w stopniu kapitana do 1 pułku ułanów. Można to sprawdzić w Ÿródle najbardziej miarodajnym: w Roczniku Woyskowym Królestwa Polskiego za rok 1824 (str. 283 - informacje o przeniesieniach dokonanych w czasie druku)*. (* Na właœciwy trop naprowadził mnie mój nieoceniony doradca w sprawach archiwalnych dr Mieczysław Chojnacki.) A więc kapitan Franciszek Majewski, wielki mistrz Zwišzku Templariuszy Polskich, jeden z głównych podsšdnych w sprawie Towarzystwa Patriotycznego był identyczny z "Majewskim kochanym", który opiekował się chorym bohaterem Somosierry. I pomyœleć, że w tym czasie, kiedy Kozietulski wydawał mu w listach dyspozycje: naprawy "fuzyi", przygotowania "koni i suk" do polowania oraz zakupu "postawu sukna granatowego na ubranie Dzieci" - Franciszek Majewski zaczynał już organizować na Wołyniu swój Zwišzek Templariuszy. Czytelnicy wybaczš mi chyba ten długi wywód prawdy; gdzież ostatecznie ma być jego miejsce, jeœli nie w ksišżce o szwoleżerskich weteranach? A najzabawniejsze, że wszystko wynikło z nieprawdziwej plotki, powtórzonej w liœcie Tomasza Łubieńskiego. Bo byłego szwoleżera Franciszka Majewskiego (Łubieński nie wiedział pewnie o jego przeniesieniu z 4. pułku ułanów, gdzie służył przez lat dziesięć) nie wypuszczono z więzienia: ani przed wyrokiem, ani po wyroku Sšdu Sejmowego. W końcu kwietnia 1826 roku nadeszły do Warszawy wiadomoœci o pełnym zwycięstwie Lubeckiego w Petersburgu. Utwierdziło to jeszcze Tomasza Łubieńskiego w jego pozytywistycznym poglšdzie na sprawy patriotyzmu i wolnoœci i wzmogło jego uwielbienie dla nowego cesarza. "Księcia Lubeckiego jak najgrzeczniej przyjšł - dzielił się dobrymi wiadomoœciami z ojcem - mówi mu, że wprzódy, nim został Cesarzem, już był Polakiem, będšc Senatorem Królestwa Polskiego. Ciekawe sš bardzo decyzye Naj. Pana względem naszych finansów, one to nam służyć będš za najlepszš busolę dyrekcyi, w której rzšdzić zamyœla, gdyż sposób kierowania finansami jest prawdziwš podstawš Rzšdu, on prawdziwš wolnoœć z jednej strony, a siłę z drugiej ustanawia. Ja z moim bratem Henrykiem coraz więcej mamy do czynienia i zaledwie mamy czas do pisania do Ojca. Henryk zwłaszcza, którego czynnoœć nadzwyczajna niezmiernie wiele rzeczy na siebie bierze, zdawałoby się, że jego zdaniem, że im więcej człowiek na siebie wkłada obowišzków, tym więcej ich dopełnić może". Mimo to generał znajdował jeszcze czas na inne rzeczy. Dowiadujemy się na przykład, że na poczštku lata zajmował się intensywnie sprawš leczenia chorej nogi swej córki Adelajdy. Może w stanie zdrowia "Adelki" nastšpiło jakieœ pogorszenie, a może po prostu chodziło o to, aby dojrzewajšcš już do małżeństwa pannę uwolnić od maszyn ortopedycznych, nałożonych jej przez francuskich lekarzy. Z pomocš ofiarowała się siostra pana Tomasza, pani referendarzowa Morawska z Luboni, proponujšc skierowanie Adelki na kurację do cudotwórczego "owczarza" działajšcego w sšsiadujšcych z Luboniš Pawłowicach. Dawny pacjent największych powag medycznych Drezna, Wiednia i Karlsbadu wzdragał się poczštkowo przed oddaniem córki w ręce znachora wiejskiego, lecz perswazje "drogiej Paulusi" (pani referendarzowej) przełamały w nim racjonalny opór: "Po długim namyœle zdecydowałem się na to, może Opatrznoœć nam tę drogę kuracji wskazuje. Pojechała (Adelka) z Paniš Sierakowskš i moim Kuciembš. Kuciemba za powrotem przygna tutaj do Morawskiego 700 owiec, 300 dla mnie, po 200 dla moich braci Piotra i Jana, które w tym roku zakupiliœmy". I okazało się, że pani referendarzowa dobrze radziła: owczarz z Pawłowic zapędził w kozi (lub raczej: barani) róg słynnych specjalistów ortopedycznych z Paryża. Po trzymiesięcznej kuracji Adelka wróciła uzdrowiona i bez machin na nodze. "Nacieszyć się z niš nie mogę - pisał generał do Krakowa - zupełnie dobrze chodzi, dla tych tylko, co widzieli jš z machinami, zostało pełno zwyczajów, które nabrała, ale które powoli straci. Polecił jej jeszcze ów Owczarz, żeby przykładała różne maœci z ziół i tego najmocniej pilnować będziemy..." Ba, gdybyż to uzdrowienie córki nastšpiło wczeœniej! Generał z pewnoœciš nie omieszkałby wtedy œcišgnšć owego owczarza - cudotwórcę do Warszawy, by poddać jego zbawczym zabiegom swojš chorš na raka przyjaciółkę, księżnę Teodorę Jabłonowskš, nad którš lekarze warszawscy od dawna już byli postawili krzyżyk, a którš generał nadal ofiarnie się opiekował. Niestety, uwierzył w owczarza z Pawłowic za póŸno. W czasie gdy Adelka Łubieńska wyjeżdżała do Luboni, biednej starej "mondeny" paryskiej nic już nie mogło uratować. Księżna Teodora miała za sobš życie łatwe, przyjemne i nader urozmaicone. Ale w ostatnich miesišcach płaciła lichwiarski okup za wszystkie poprzednie przyjemnoœci. Przewieziona ze wsi do warszawskiego pałacyku swej córki z pierwszego małżeństwa, księżnej Doroty Lubomirskiej, stara księżna umierała w strasznych męczarniach, powoli, lecz nieuchronnie. Nękana atakami bólów fizycznych, zadręczała się jeszcze niepokojem o uwięzionego syna. Dawna egeria polityczna z zameczku Bretigny w Mons-sur-Orge politykowała do końca. "Najgwałtowniejsze ataki na pana Zamoyskiego (przewodniczšcego komitetu œledczego - M.B.) wychodziły z domu księżnej Jabłonowskiej, matki Antoniego" - œwiadczy zięć tegoż Zamoyskiego, pamiętnikarz Leon Sapiecha - "tej właœnie, która najwięcej nastawała na niego, aby się nie odsuwał od komisji œledczej". Jako matka księżna Teodora była najzupełniej konsekwentna. "Nastawała" na Zamoyskiego, bo wierzyła, że uratuje jej syna - potępiła go, gdy nadzieje te zawiódł. Matka do ostatniej chwili życia czuwała nad ukochanym pierworodnym o słabych nerwach i walczyła w jego obronie. Jednego los jej oszczędził: odchodzšcej starej kobiecie nikt nie odważył się powiedzieć, jakš rolę odgrywał jej "Antoœ" w sprawie Towarzystwa Patriotycznego. Mogła umrzeć w tym przynajmniej błogim przeœwiadczeniu, że pozostawia syna jako męczennika sprawy narodowej, wspieranego sympatiš i współczuciem całego społeczeństwa. Umierajšcš umacniał zapewne w tym przeœwiadczeniu najwierniejszy z jej przyjaciół, generał Tomasz Łubieński. Pan Tomasz, nie baczšc na nawał swych prac, zawsze znajdował czas dla chorej przyjaciółki. "Zatrudniony cały dzień, nie wychodzę aż na obiad albo dopiero wieczór, który zawsze trawię u Księżny Jabłonowskiej - pisał w jednym z listów. - Zawsze w tym samym stanie zdrowia zostaje, będšc nieustannie między życiem a œmierciš. Grywamy zawsze w wista i dosyć drogo, co mnie wcale nie na rękę i dlatego, że mi szczęœcie zwykle nie sprzyja, i że tak długo codziennie w nocy siedzimy, nie chodzšc nigdy spać przed pierwszš a często i póŸniej. Ale nie mogę na siebie wzišć, żeby którego dnia tam nie pójœć, zawsze mi się albowiem zdaje, że ostatni raz jš zobaczę". Ciekawe, o czym rozmawiano podczas tych wieczornych wistów na Ujazdowie. Starš księżnę interesowały przede wszystkim wiadomoœci o œledztwie w sprawie Towarzystwa Patriotycznego, pana Tomasza - emisja listów zastawnych Towarzystwa Kredytowego. Ale niekiedy powracali chyba do dawnych czasów, do rozkosznych chwil spędzonych wspólnie w Mons-sur-Orge pod Paryżem. Nie upłynęło jeszcze dwadzieœcia lat od owych słynnych "wieczorynek" w zameczku Bretigny, na których młodzi szwoleżerowie: Tomasz Łubieński, Jan Leon Hipolit Kozietulski i Ambroży Skarżyński obtańcowywali namiętnie księżnę Teodorę Jabłonowskš i jej pięknš kuzynkę Marię Walewskš, "ulubionš" Napoleona. Księżna Teodora była wtedy powabnš zalotnš rozwódkš i przepadała za szwoleżerami. Młodziutki ksišżę Antoni wielbił "boga wojny" i marzył o bohaterskich czynach i oddaniu życia za ojczyznę. Pan Tomasz... Może zresztš unikano takich wspomnień. Dla zapracowanego dyrektora Towarzystwa Kredytowego i dla umierajšcej matki więŸnia stanu była to już przeszłoœć zbyt odległa. Księżna Jabłonowska umarła 11 czerwca 1826 roku. "Nieszczęœliwe swoje życie jak najszczęœliwiej zakończyła - informował krótko ojca pan Tomasz - dobrze z Bogiem, w jak najmniejszych cierpieniach, można powiedzieć, że zgasła". Nie wspomniał natomiast generał ani słowem o charakterystycznym wydarzeniu z ostatnich dni księżnej - głoœnym w całej Warszawie i odnotowanym przez pamiętnikarzy. "Dnia 11 żyć przestała księżna wojewodzina Jabłonowska, matka wspomnienia niegodnego syna - zapisał w swoim czerwcowym diariuszu Tymoteusz Lipiński. - Na parę dni przed jej zgonem odwiedziła jš ks. Łowicka. Konajšca prosiła, aby mogła u W. Ks. wyrobić pozwolenie widzenia się z synem. Na co Ks. Ł. odpowiedziała, iż o uwięzionych nigdy z mężem nie mówi, ale radziła, aby z jenerałem Kurutš względem tego pomówiono. Koniec końcem, otrzymała od W. Ks. odpowiedŸ: nie ja kazałem go uwięzić, nie mam też prawa uwalniać". Może lepiej się stało, że nie doszło do tego ostatniego spotkania między matkš a synem, niemniej jednak całe to zdarzenie nie ukazuje w najlepszym œwietle ani wielkiego księcia, ani jego polskiej małżonki. Trzeba jednak sprawiedliwie przyznać, że okrutnie zdawkowa odpowiedŸ Konstantego nie była pozbawiona głębszej treœci, a irytacja brzmišca w słowach: "nie ja kazałem go uwięzić" miała pewne uzasadnienie. Bo wielkorzšdca warszawski został "uwikłany" w sprawę Towarzystwa Patriotycznego niejako wbrew swej woli i swoim ówczesnym sentymentom. "Apollo Belwederski z utršconym nosem" uważał się za oszukanego. Odstšpił bratu koronę, ale nie uzyskał w zamian spodziewanego odszkodowania: udzielnej władzy w Królestwie i na Litwie. Gorzej: pierwsze posunięcie nowego cesarza i serdeczne zaufanie, jakim od pierwszej chwili darzył Nowosilcowa, wskazywały na to, że Mikołaj zerwał ostatecznie z koncepcjš połšczenia Królestwa z Litwš, i że dšżyć będzie do osłabienia samodzielnoœci polskiej, a tym samym do usunięcia gruntu spod nóg nielubianego brata. "Konstanty był przeciwny przeniesieniu czynnoœci œledczej (w sprawie dekabrystów) do Królestwa i zaostrzeniu stosunków polsko-rosyjskich - stwierdza historyk Askenazy. - Mikołaj, wprost na odwrót, upierał się przy tym, tyleż skutkiem wrodzonej dšżnoœci autokratycznej i represyjnej, ile w intencji osłabienia i utrudnienia stanowiska Konstantego w Polsce, któremu też najformalniej narzucił w tej sprawie władzę dyktatorskš (pouvoir discretionnaire), czem go wišzał tem bardziej, tem większš obarczał odpowiedzialnoœciš i pod groŸbš podejrzenia o konniwencyę ze zwišzkowcami (trzeba pamiętać, że formalnym pretekstem wystšpień dekabrystów była obrona praw Konstantego do tronu - M.B.). Cesarzewicz próbował przez pewien czas chronić spisek polski przed oficjalnym procesem. W poufnych listach do swego petersburskiego powiernika, generała Opoczynina, jasno wyrażał swe wštpliwoœci co do całej tej sprawy. 17 lutego (1 marca) 1826 roku - a więc już w dziesięć dni po przywiezieniu Jabłonowskiego do Warszawy - pisał, co następuje: "Według tego, co czytam w zeznaniach Jabłonowskiego nie dostrzegam w tym nic innego, jak tylko naturalne następstwo tego kraju i przemówień, wygłaszanych z wysokoœci tronu na trzech Sejmach... Szczerze mówišc, czy można mieć do nich (do Polaków - M.B.) pretensję? Niech Pan się postawi na ich miejscu i wyobrazi sobie, że Rosja uległa rozbiorom jak Polska, co by Pan wtedy robił i myœlał? Niech Pan to wszystko wyłoży Cesarzowi..." Ale Mikołaj nie dał się przekonać i Konstanty musiał wycišgnšć pełne konsekwencje z zeznań księcia eks-szwoleżera. Robił to wbrew sobie, wbrew własnym interesom. Sztucznie zainscenizowana komedia o rzekomym powoływaniu go na tron polski, którš w roku 1825 usiłował zasugerować Walentemu Zwierkowskiemu i innym posłom sejmowym, wyraŸnie wskazuje na to, że proces Towarzystwa Patriotycznego narzucono mu w momencie, kiedy najusilniej zabiegał o zaskarbienie sobie popularnoœci wœród Polaków. Miał więc Apollo Belwederski powód, by nie czuć specjalnego sentymentu do rodziny Jabłonowskich i miał prawo zasłaniać się rozkazem brata. Nie ma tu miejsca ni potrzeby na szerszš i głębszš charakterystykę stosunków między Konstantym i Mikołajem, które w tak genialnym skrócie ukazał Słowacki w III akcie Kordiana - ale trudno mi pominšć zabawnš a mało znanš anegdotę, znakomicie te stosunki ilustrujšcš. Mikołaj - jako doœwiadczony "frontowszczyk" (chętnie legitymował się tym słowem w rozmowach z ministrami) postanowił odmienić dotychczasowe obcisłe mundury wojskowe, bardzo nieprzydatne w warunkach bojowych. Zaczęło się od spodni. Zamiast niepraktycznych białych obcisłych spodni sukiennych i wysokich kamaszy (dla szeregowych), a butów palonych (dla oficerów), wprowadzono dla wszystkich długie luŸne pantalony granatowe. Rozkaz dotyczył także armii Królestwa i miał wejœć w życie od 1 stycznia 1827 r. Wielki ksišżę, który piękny uniform uważał za najistotniejszš zaletę żołnierza, a sam nosił spodnie tak obcisłe, że trudno mu było zginać nogi i po paradach "izwoszczyk" musiał go wcišgać do powozu - wpadł w rozpacz. Prawdopodobnie zmartwił się tym jeszcze bardziej niż narzuceniem mu procesu Towarzystwa Patriotycznego. Wszelkimi sposobami starał się wymóc na bracie, ażeby zmiana kroju mundurów nie dotyczyła przynajmniej Wojska Polskiego i Korpusu Litewskiego. "Posyłał nawet generała Redla w tym celu do Petersburga, zaklinajšc brata, ażeby mu to ustępstwo uczynił - opowiada w pamiętniku dobry znajomy Redla Leon Dembowski. - Nic zabawniejszego, jak instrukcye, które temuż generałowi ustnie udzielił: miał on przedstawić Cesarzowi niebezpieczeństwo, jakie wyniknie z powodu zmiany tej - że się całkowicie subordynacya zniszczy, że dozwalajšc żołnierzom nosić nieobcisłš odzież przyzwyczai się ich do coraz większego odstępowania od form umundurowania, że nikt nie jest w stanie osšdzić, do jakiego stopnia mundur ma bydŸ szeroki i skończy się, że zamiast munduru będš wory. Przy tym wszystkim zachęcał generała Redla, ażeby mówił odważnie i ostro, lecz z zwróceniem uwagi, co się dzieje z nosem panujšcego - ostrzegł go, iż jeżeli nos zacznie czerwienieć wypada natychmiast zwolnić natarczywoœć nalegań, gdyż miała to bydŸ oznaka przytłumionego gniewu. Poselstwo Redla nie powiodło się i chociaż jak mi sam mówił, nos cesarski nie nabrał koloru czerwonego, Cesarz stanowczo oœwiadczył, iż zmiana mundurów i w korpusach dowodzonych przez brata ma bydŸ wprowadzonš. To spowodowało, iż W. Xišżę dowiedziawszy się o tej woli brata, wyrzekł: Je lui ai cede l'empire et il ne veut pas me ceder les culottes (ja mu odstšpiłem cesarstwo, a on nie chce ustšpić mi w sprawie spodni)". Tak to dramat ocierał się w owym czasie o groteskę, rzeczy straszne mieszały się z zabawnymi. W miarę postępowania naprzód œledztwa, z pałacu Brhlowskiego i od Karmelitów, obok wieœci smutnych, poczynały także przenikać do miasta krzepišce anegdoty, które ze smakiem powtarzano sobie w salonach, na uniwersytecie i w kafehauzach. Opowiadano więc na przykład, że "Zamojski badajšc Chodkiewicza Aleksandra (tego, który doprowadził do pierwszego spotkania Murawiewa-Apostoła i Bestużewa-Riumina z Sewerynem Krzyżanowskim - M.B.)... miał rzec: Czy kochasz ojczyznę?, czyli też coœ podobnego. Na co Chodkiewicz miał odpowiedzieć: Przerzućcie dzieje i kroniki polskie, a nigdzie œladu nie znajdziecie, aby się kiedy Zamojski pytał Chodkiewicza, czy kocha ojczyznę". Bohaterem różnych anegdot był także szwagier generała Łubieńskiego Wiktor Ossoliński, któremu niezłomna postawa w œledztwie zaskarbiła powszechnš sympatię. "O Wiktorze Ossolińskim, pułkowniku gwardii szaserów, następujšca kršży facecja: - podaje Tymoteusz Lipiński. - Wiedzieć trzeba, iż znany on jest ze swego sknerstwa; gdy go tu więc przywieziono, zapytać miał, czyim tu kosztem przyjechał. Odpowiedziano, że rzšdowym - na co rzekł: To dobrze. Widzšc że ma wygody i dobre obiady, zapytał znowu: Czyimże kosztem jestem żywiony? Odpowiedziano znowu: rzšdowym. - A to mi tu bardzo dobrze. Mniej wesoła była druga historia zwišzana z Ossolińskim, a utrwalona w pamiętnikach Pršdzyńskiego i Niemcewicza: "Wielkie miał z nim kłopoty Komitet Œledczy, bo żadnego zeznania nie można było z niego ani wymęczyć ani wyprosić - pisze o szwagrze generała Łubieńskiego więzień Karmelitów Ignacy Pršdzyński. - Ossoliński przechadzajšc się pewnego dnia po naszym dziedzińczyku, poczšł œpiewać przytłumionym głosem patriotycznš piosenkę, ażeby tym sposobem dać wiadomoœć o sobie kolegom więŸniom (z akt œledztwa wiadomo, że Ossoliński œpiewał wtedy Wytrzymajmy, wytrzymajmy niesprawiedliwoœć do końca - M.B.). Ogiński (Ksawery) poznaje głos jego. Dzwoni, żšda widzieć kapitana Niewodowskiego (komendanta więzienia u Karmelitów - M.B.), któremu oznajmuje, że pan Wiktor Ossoliński œpiewa buntownicze piosenki dla skomunikowania się z uwięzionymi, co było wielkim, podwójnym występkiem. Żšda on od Niewodowskiego, ażeby w jego imieniu rzecz tę Komitetowi doniósł. Niewodowski chce go uspokoić, zapewnia, że się myli, że Ossolińskiego w tym więzieniu nie ma (trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że kapitan Tadeusz Niewodowski, dawny oficer Księstwa Warszawskiego, uczestnik bojów w Hiszpanii skšd notabene przywiózł był sobie żonę - starał się, ile możnoœci, chronić więŸniów, zwłaszcza byłych wojskowych, od dodatkowych szykan - M.B.). Ale to nic nie pomogło. Ogiński obstaje przy swoim; twierdzi, że doskonale poznał głos i nutę. Na koniec Niewodowski musiał mu ulec, ale nie chcšc się podjšć tej denuncjacji, dostarczył arkusz papieru, na którym Ogiński we własnym imieniu napisał. Ossoliński za karę został przeniesiony do więzienia daleko ostrzejszego, w którym był trzymany przez niejaki czas o chlebie i wodzie z gołš tylko podłogš na posłanie". Ów Ksawery ksišżę Ogiński, syn z pierwszego małżeństwa słynnego kompozytora Michała Kleofasa Ogińskiego, a więc brat stryjeczny (przyrodni) generała Łubieńskiego, nie tylko tš jednš denuncjacjš zasłużył sobie u patriotów na miano zdrajcy. Już w roku 1823, w Wilnie - gdzie przebywał jako jeden z pierwszych emisariuszów warszawskiego Towarzystwa Patriotycznego - swojš przesadnie radykalnš agitacjš w kręgach młodzieży filareckiej wzbudzał podejrzenia Mickiewicza i innych filomatów. Strzeżono go się i uważano za prowokatora, chociaż wówczas były to chyba jeszcze posšdzenia przedwczesne. - "Był on w pierwszej młodoœci - pisze o Ogińskim Ignacy Pršdzyński - kolegš szkolnym z naszym Andrzejem Plichtš (jeden z czołowych działaczy Towarzystwa Patriotycznego - M.B.), którego szlachetne serce zachowało względem niego uczucia, jakie taki stosunek zwykle na całe życie zawišzuje. Gdy tajne zwišzki w największej były czynnoœci, Plichta widujšc Ogińskiego, w poufałych z nim rozmowach udzielał mu bardzo wiele wiadomoœci o tem, co się działo, bardzo wiele bez żadnej potrzeby. Ale bo i Plichta prawdziwym był Polakiem: co w sercu to i na języku. Otóż Ogiński z bratem swoim Tadeuszem byli odziedziczyli na Litwie majštek zupełnie zrujnowany częœciš w skutku klęsk krajowych, częœciš przez własne winy posiadaczy, jak to się w Polsce zbyt często dzieje. Wiele czynili zabiegów, ażeby choć częœć rodzinnej fortuny wyratować. Ksawery bywał zatem często w Warszawie, szukajšc protekcyi pana senatora Nowosilcowa, wszechwładnego pana na Litwie. Gdy nastšpiły pierwsze aresztowania i Plichta do Karmelitów się dostał, ogarnšł wielki strach Ksawerego Ogińskiego - raz dlatego, że zwišzki z Plichtš mogły go skompromitować, a następnie że pewnie by pozbawiły pomocy Nowosilcowa, tak bardzo jemu do interesów potrzebnej. Umyœlił więc zabezpieczyć się od tych dwóch niebezpieczeństw, a nawet pozyskać protekcyš rzšdu, zdradzajšc obowišzki przyjaciela, Polaka, poczciwego człowieka - jednem słowem, stajšc się donosicielem. Jakoż poprosił o posłuchanie pana senatora i powiedział mu wszystko, co wiedział od Plichty. Nowosilcow kazał mu natychmiast złożyć to zeznanie na piœmie. Ogiński lubo czuł, że go taki akt, zostawszy w procesie użytym, bez wštpienia zgubić może, ale nie mogšc się cofnšć, napisał go; chcšc się przecie ratować od osławienia, prosił niemal Nowosilcowa, ażeby go na kilka dni na pozór uwięziono, co łatwo zyskał. Osadzony u Karmelitów, został tam dłużej niż się tego spodziewał. Zaczęło mu się niewypowiedzianie przykrzyć w więzieniu; znowuż go ogarnšł strach, aby z niego nie zażartowano, trzymajšc go w więzieniu przez czas nieograniczony. Szukał przeto sposobnoœci przypomnienia swojej osoby, a gdyby się udało, złożenia nowego dowodu poœwięcenia swojego dla rosyjskiego rzšdu, czyli według klasycznego wyrażenia - "wiernoœci dla monarchy". Z akt œledztwa i z raportów policyjnych wynika niedwuznacznie, że Ogiński przez cały czas pobytu w więzieniu odgrywał rolę prowokatora: dostarczał wiadomoœci o zachowaniu się więŸniów i o sekretach, jakie wycišgał z nich w rozmowach. Podał na przykład - jak stwierdza Hanna Dylšgowa - stosowany, z góry umówiony przez uwięzionych, sposób ich obrony: "nie wiem, nie znam, nie rozumiem". Ale o tym wszystkim dowiedziano się znacznie póŸniej, natomiast historia z Ossolińskim rozeszła się błyskawicznie po całym mieœcie, mobilizujšc opinię publicznš przeciwko księciu - prowokatorowi. Szczególnie musiał być tym poruszony generał Tomasz Łubieński, ze względu na swoje bliskie powišzania rodzinne z obydwoma więŸniami. Zbieg okolicznoœci sprawił, że pan Tomasz studiował właœnie œwieżo wydane w Paryżu dzieło ojca Ksawerego, a swego stryja - Michała Kleofasa Ogińskiego pt. Memoires sur la Pologne et les Polonais, depuis 1788 jusqu'a la fin de 1815. Pierwsze egzemplarze tych głoœnych Pamiętników, będšcych do dzisiaj kapitalnym Ÿródłem historycznym, dotarły do Warszawy dokładnie w tym czasie, gdy po salonach szeptano ze zgrozš o haniebnym postępku młodego księcia. Ta zbieżnoœć dodawała sprawie swoistej pikanterii. Twórca przesławnych polonezów i pieœni patriotycznych Michał Kleofas Ogiński w najgorszych snach wyœnić sobie nie mógł, w jakich okolicznoœciach i w jakich celach jego syn Ksawery korzystać będzie z odziedziczonego po ojcu muzykalnego ucha. * Obszerne pamiętniki Ogińskiego nie były jedynš lekturš historycznš Tomasza Łubieńskiego w dniach poprzedzajšcych sšd sejmowy. Pomimo pochłaniajšcych go zajęć i doskwierajšcych mu kłopotów generał starał się nie zaniedbywać intelektualnie. Czytał wszystkie poważniejsze dzieła ukazujšce się w kraju i za granicš, a refleksjami z lektur dzielił się po dawnemu z panem ministrem. Niektóre z tych myœli, przekazywanych w listach do Krakowa, zasługujš na powtórzenie. Wiele uwagi poœwięcał pan Tomasz wydanemu przez Stanisława Platera Atlasowi Geograficznemu Historyi Polskiej, zawierajšcemu "plany różnych kampanii znaczniejszych przez Polaków albo w Polszcze prowadzonych, z wyszczególnieniami geograficznemi krajów i ich podziałów, jakie podówczas były". Dawny szwoleżer przyznawał, że "może to być bardzo ciekawe, interesujšce", lecz równoczeœnie wyrażał wštpliwoœć, "czy będzie dla młodzieży bardzo potrzebne". Z pełnym natomiast uznaniem odniósł się do (czytanej w oryginale) biograf i angielskiego literata i męża stanu Richarda Sheridana, napisanej przez słynnego poetę romantycznego Thomasa Moore'a. Generałowi ogromnie się spodobał ton tej ksišżki. "Trafił albowiem w myœl, którš zawsze miałem; żeby prawdziwie dobrze opisać kogo, trzeba go wystawić tak jak był ze wszystkimi jego zaletami i wadami, żeby wskazać walkę, która zawsze się w człowieku wznosi, udowadnia jego moc lub słaboœć i stanowi prawdziwie wyższoœć jednego nad drugiemi. Wszystkie albowiem panegiryki, które mi się słyszeć dało, albo które czytałem, zawsze mnie w tem raziły, że nigdy prawdziwego obrazu osoby nie wystawiały, że nigdy prawdziwej wielkoœci człowieka nie wskazywały, która najwięcej się ustanawia na trudnoœciach, które mieli do zniesienia, nałogach, jako też w sprzecznych i przeciwnych najdrobniejszych okolicznoœciach". Trudno oprzeć się wrażeniu, że pan Tomasz, piszšc te słowa, myœlał przede wszystkim o własnych sprzecznoœciach i przeciwnoœciach, z którymi musiał się borykać w owych trudnych miesišcach poprzedzajšcych sšd sejmowy. Życie duchowe pana Tomasza nie ograniczało się do wielojęzycznych lektur, niekiedy uczestniczył także w modnych podówczas sympozjach towarzyskich o charakterze literacko-filozoficznym. Ale nie w "loży szyderców" Wincentego Krasińskiego na Krakowskim Przedmieœciu. Ze swoim dawnym zwierzchnikiem z pułku szwoleżerów generał Łubieński żadnych stosunków towarzyskich nie utrzymywał i w domu jego nie bywał. Wynika to jasno z całej korespondencji. Zerwane jeszcze w latach napoleońskich nici przyjaŸni i koleżeństwa między pałacem przy Królewskiej a pałacem na Krakowskim Przedmieœciu zostanš zawišzane ponownie dopiero w paŸdzierniku 1826 roku, kiedy szwoleżerscy synowie: Zygmunt Krasiński i Leon Łubieński zaprzyjaŸniš się z sobš w szóstej klasie liceum profesora Lindego. Ale mšdre rozmowy przy smacznych obiadkach prowadzono nie tylko u generała-wojewody Krasińskiego. Równie wysoki poziom kulinarny i intelektualny reprezentował salon ministra spraw wewnętrznych Tadeusza Mostowskiego, założyciela grupy literackiej "Iksów"*. (* Wpływowa grupa krytyków literackich i teatralnych, którzy podpisywali swe recenzje literš "X".) W tym właœnie słynnym salonie - przenoszšcym się w porze letniej do wiejskiej rezydencji ministra w Tarchominie (dziœ Praga-Północ - M.B.) - szukał duchowego odprężenia utrudzony emisjš listów zastawnych szwoleżer-dyrektor. "JeŸdziłem jednego dnia do Tarkomina, proszony przez Mostowskiego na obiad. Był Mostowski, Generał Morawski, KoŸmian (Kajetan) i Sierakowski i bardzo długa i zawzięta dyskusya o różnicy socyalnej dawnych Rzymian i naszej". Skład osobowy sympozjonu każe przypuszczać, że u Mostowskiego nie starano się specjalnie podkreœlać tych właœnie podobieństw między Królestwem Polskim z roku 1826 a starożytnym Rzymem, na które zwracał uwagę w swoim diariuszu Julian Ursyn Niemcewicz. W korespondencji Tomasza Łubieńskiego z lata 1826 r. powtarza się parokrotnie nazwisko sympatycznego generała - poety Franciszka Morawskiego. Niestety: na ogół przy okazjach bardzo niewesołych. Przed szeœciu laty pan Tomasz - na proœbę swego partnera od "głoœnego czytania Byrona" - załatwiał dla niego kupno powozu œlubnego, ale pani Aniela ze Zwierzchowskich Morawska niewiele się tym powozem najeŸdziła. W kilka lat po œlubie odezwała się jej zaleczona gruŸlica, w pierwszych dniach lipca 1826 roku było już wiadome, że młoda kobieta musi umrzeć. "Biedna Pani Morawska bardzo już jest Ÿle - pisał pan Tomasz do ojca - żadnej nie majš już nadziei, widziałem Generała wczoraj, biedak zgryziony niezmiernie, trudno sobie wyobrazić, ile przytem ma do wycierpienia..." I w dwa tygodnie póŸniej: "Wychodzi ode mnie Generał Morawski, który w tych czasach tak wielkš poniósł stratę w żonie, pełnej zalet moralnych i fizycznych, której wady tak przykładnie umiał znosić do ostatniego momentu. Stosownie do życzenia matki, dzieci zostajš przy siostrze nieboszczki (generał miał troje dzieci, z których najmłodsze zmarło jeszcze za życia matki - M.B.) pojechali wczoraj do Puław..." Ponieważ generał Morawski będzie jeszcze wiele razy wspominany w tej opowieœci, nie mogę sobie odmówić pewnej drobnej przyjemnoœci. W tekach korespondencji KoŸmiana zachował się list Morawskiego, stanowišcy precyzyjne dopełnienie informacji Łubieńskiego. Generał-poeta opisuje w nim KoŸmianowi podróż swoich dzieci z Radomia (gdzie "konsystował" po przeniesieniu z Lublina) do Puław, gdzie mieszkała siostra nieboszczki (obie panny Zwierzchowskie były wychowankami księżnej Izabeli Czartoryskiej). Otóż muszę ten list przytoczyć, bo pokazuje on, jak powszechnie lubiany był jego autor. "Wystaw sobie - pisał Morawski - poczciwi żołnierze mojej dawnej brygady, widzšc że moje dzieci wyjechać nie mogły w okropnych piaskach okolicy Kozienic, sami, z własnego popędu, popychali przez milę karetę, mówišc: to dzieci naszego Morawskiego. Tyle z tego dumny jestem, ile Byron, gdy się dowiedział, że w czasie zamieszek w Szkocyi, okršżono jego grunta, aby je przechodem nie zniszczyć..." W lipcowych listach Tomasza Łubieńskiego, zdajšcych sprawę ze zmartwień generała Morawskiego, jest także sporo ważnych wiadomoœci politycznych. "Zdaje się, że tu wszystkie niepokoje majš się ku końcowi - pisał 5 lipca pan Tomasz w przypływie nagłego optymizmu - powiadajš, że będzie naznaczony sšd z Senatorów, który prezydować będzie Wojewoda Bieliński". I w drugim liœcie; z 22 lipca: "Namiestnik dogorywa, sš momenta, gdzie już rozumiejš, że kończy, w drugich mu jeszcze kilka miesięcy życia obiecujš. Zresztš wszystko głucho w Warszawie, jeszcze nic nie wiadomo, kiedy się zakończy rozpoznawanie obwinionych, powiadajš jednak, że już piszš zdanie sprawy". Po tym liœcie - z nie znanych mi przyczyn - w korespondencji generała z ojcem następuje parotygodniowa przerwa. Wielka szkoda, bo właœnie w tym czasie wydarzyły się dwa fakty, które pan Tomasz opatrzyłby niewštpliwie jakimœ interesujšcym komentarzem: powrót z Petersburga ministra Lubeckiego i zgon namiestnika Zajšczka. Ale zdarzenia te odnotowano w ówczesnych diariuszach. Nie ma to, jak czytanie starych diariuszy. Utrwalany na goršco suchy zapis faktów lepiej nieraz uwidocznia mijanie czasu i odmiany historii, niż zdołałby to uczynić najmšdrzejszy komentarz. Oto co zapisał pod datš 28 lipca 1826 roku młody historyk i geograf warszawski Tymoteusz Lipiński: "Dnia 28 wrócił ks. Lubecki z Petersburga, zaszczycony łaskami cesarskimi i uprzejmem przyjęciem u dworu. Dnia tegoż biskup sandomierski dysponował Namiestnika na œmierć. Le roi est mort, vive le roi! O œmierci Józefa Zajšczka pisałem już obszernie w zwišzku z Wincentym Krasińskim i jego nadziejami na namiestnictwo. Dodam tylko, że biskup sandomierski ks. Kacper Burzyński - niegdyœ misjonarz przy wyprawie egipskiej Bonapartego - był najstarszym przyjacielem dawnego Generała Arbuza. Fakt, że właœnie on - z pominięciem biskupów warszawskich - został wezwany do umierajšcego, zdaje się œwiadczyć o tym, jak wielkš wagę przywišzywał ksišżę-namiestnik do swej ostatniej spowiedzi. Minister Lubecki powrócił ze stolicy cesarstwa w aureoli zwycięzcy. Po powrocie do laurów petersburskich dodał nowy tryumf, który na krótko zdobył mu sympatię całego społeczeństwa. Skierowanie sprawy Towarzystwa Patriotycznego na konstytucyjnš drogę sšdowš było bezspornš zasługš księcia-ministra. Przyznajš to wszyscy historycy i pamiętnikarze, nawet niechętny Lubeckiemu Ignacy Pršdzyński. "Partya Nowosilcowa i W. Księcia w rzšdzie polskim czuła potrzebę rozstrzygnięcia tej sprawy sposobem najtragiczniejszym dla więŸniów stanu - czytamy w Pamiętnikach Pršdzyńskiego - gdyż to jedno mogło, jeżeli nie zmniejszyć powszechne przeciwko niej oburzenie, to przynajmniej w jakiœ pozór obwinšć wszelkie poprzednie gwałty więzienia, nieprawne wyroki; to jedno mogło okazać, choć w krwawym rezultacie, że Nowosilcow i nikt, tylko Nowosilcow, miał racyš we wszystkiem, co bšdŸ dotychczas mówił i pisał ku zagładzie Polski [...] Przewaga W. Księcia, dalszy kredyt komisarza cesarskiego od tego w znacznej mierze zależały. Czyżby liberalizm, bo liberalizmem nazywano miłoœć ojczyzny w Polsce, nie podniósł wysoko swej głowy, jeœliby taki zamach uszedł bezkarnie? Czyżby natenczas przewrotne nauki (doctrines subverives), jak je Konstanty nazywał, nie wzięły góry? w cóżby się tyle poduszczeń Nowosilcowa, tyle ucisków w Litwie obróciło? Zdrowa także polityka doradzała ugruntować swe stanowisko pod nowem berłem i odœwieżyć rolę, cokolwiek przyćmionš rosnšcymi u dworu względami dla ministra finansów. Trzeba było jednem słowem Nowosilcowowi przekonać œwiat w arbitralnym postępku z więŸniami stanu, że nie Lubecki pod Mikołajem, ale on pod Konstantym Polskš rzšdzić będzie. Takie sobie zyski obiecywał senator moskiewski z dekretu na głowy więŸniów. Ale właœnie dla tej przyczyny, że Nowosilcow tak myœlał, wychodzšc z przeciwnych widoków i także tylko swój interes majšc w tem celu, postanowił wcale inny bieg nadać temu procesowi. Uważał on i słusznie, że uledz w tem zdarzeniu Nowosilcowowi, było to podać w jego ręce całš machinę rzšdowš; wreszcie byłoby to także stanšć w sprzecznoœci z samym sobš, bo [...] powielokroć Nowosilcow, jeszcze za życia Aleksandra, pomawiał Polskę o buntownicze zamysły czy w Radzie Administracyjnej, czy w Belwederze, czy w Petersburgu, bo tyle razy Lubecki zwycięsko zbijał go z tego toru, przekonywujšc Cesarza o nieposzlakowanej Polaków wiernoœci. Z zatargów dawniejszych Nowosilcowa z Lubeckim wypływała dla ostatniego nieuchronna koniecznoœć dotrzymania mu placu i w tym przypadku. Nastšpiła tedy żywa utarczka w Radzie Administracyjnej między tymi dwoma zapaœnikami. Nowosilcow zalecał mocš swego wpływu w Belwederze sšd doraŸny, wojenny (jak w sprawie Łukasińskiego - M. B.) dla uniknięcia przewłok zwyczajnej procedury, dla ukucia wyroku, mogšcego uwolnić i jego, carewicza od odpowiedzialnoœci za podanie bezskuteczne w nienawiœć powszechnš imienia panujšcego; a Lubecki odpychał ten projekt całš swš przewagš w Petersburgu, całš swš wymowš i uporem w Radzie Administracyjnej. Na szczęœcie dla więŸniów stanu władza carewicza, pod panowaniem Aleksandra dyskrecyonalna w Polsce, doznała po jego œmierci pewnego uszczerbku. Lubecki ubiegł Nowosilcowa u monarchy mimo przełożenia W. Księcia. Opinia jego w Radzie Administracyjnej, naprowadzajšca proces na drogę konstytucyjnego sšdownictwa, przemogła i zyskała sankcyš królewskš". Relacja bezpoœredniego œwiadka i uczestnika zdarzeń Ignacego Pršdzyńskiego pokrywa się na ogół z ustaleniami póŸniejszych historyków. Tyle że dzisiaj - kiedy znana już jest poufna korespondencja Konstantego z Opoczyninem, której nie mógł znać Pršdzyński - jeszcze wyraŸniej rysuje się rola Nowosilcowa jako głównego inspiratora polityki Belwederu. Walka między Lubeckim a Nowosilcowem o nadanie postępowaniu przeciwko Towarzystwu Patriotycznemu form przewidzianych w konstytucji cišgnęła się doœć długo. Od pierwszej wzmianki w liœcie generała Łubieńskiego o Sšdzie Sejmowym do rzeczywistego ustanowienia tego sšdu upłynęło dziewięć miesięcy. W swoim diariuszu z maja 1827 roku Tymoteusz Lipiński odnotował: "Dnia 13 ogłoszono w gazetach naszych dekret Naj. Pana, stanowišcy urzšdzenie sšdu sejmowego i prawidła postępowania w tymże sšdzie w sprawach o zbrodnie stanu*. (* Dwa dekrety cesarsko-królewskie, wydane w tej sprawie, nosiły daty: 6(18) i 7(19) kwietnia 1827 r.) Dzień zwołania i rozpoczęcia takiego sšdu nie jest wiadomy". Ignacy Pršdzyński informuje nieco obszerniej: "Mikołaj, czy dla tego, że poprzysišgłszy konstytucyš, po wstšpieniu na tron nie chciał jej zaraz łamać, czy w rzeczy samej miał upodobanie w sprzeciwianiu się Konstantemu, ilekroć tylko sposobna do tego pora się nadarzała [...] zwołał sšd sejmowy w myœl 152 artykułu ustawy konstytucyjnej, polecajšc temu sšdowi wydanie wyroku na oskarżonych o zbrodnię stanu..." Za oskarżonych o zbrodnię stanu uznano oœmiu więŸniów, najbardziej obcišżonych w œledztwie: Seweryna Krzyżanowskiego, Stanisława Sołtyka, Franciszka Majewskiego (dawnego szwoleżera napoleońskiego), księdza Konstantego Dembka, Stanisława Zabłockiego, Wojciecha Grzymałę, Andrzeja Plichtę i Romana Załuskiego. Natomiast Antoni Jabłonowski, Wiktor Ossoliński i inni oskarżeni, będšcy obywatelami cesarstwa, mieli być sšdzeni przez sšd w Petersburgu. Na przewodniczšcego Sšdu Sejmowego był w zasadzie przewidziany z urzędu prezes Senatu. Ale Stanisław Zamoyski, głęboko dotknięty i przygnębiony reakcjš opinii publicznej na jego uczestnictwo w komitecie œledczym, wyprosił był sobie (tak przynajmniej utrzymujš zbliżeni do niego pamiętnikarze) uwolnienie od tej funkcji. "Gdy teraŸniejszy prezes senatu hrabia Stanisław Zamoyski prezydował w komitecie œledczym, któremu powierzone były dochodzenia tyczšce się sprawy odesłanej pod rozpoznanie Sšdu Sejmowego - głosił dekret cesarsko-królewski - mieć chcemy przez wzglšd na takowš okolicznoœć i w celu zabezpieczenia tym bardziej bezstronnoœci wyroków, aby był zastšpiony w obowišzkach Prezesa Sšdu Sejmowego". W miejsce Zamoyskiego cesarz-król powołał na przewodniczšcego Sšdu Sejmowego najstarszego wiekiem i godnoœciš członka senatu Królestwa, siedemdziesięciotrzyletniego schorowanego wojewodę Piotra Szeligę-Bielińskiego, a na jego zastępcę czterdziestoczteroletniego rzutkiego i posłusznego wielkiemu księciu Konstantemu generała-wojewodę Wincentego Krasińskiego (z pominięciem kolejnego w starszeństwie i godnoœci po Bielińskim księcia Adama Jerzego Czartoryskiego). Prokuratorem generalnym procesu został nadzwyczajny radca stanu Antoni Wyczechowski, członek komisji rzšdowej sprawiedliwoœci. Na siedzibę sšdu wyznaczono "największy i najszlachetniejszy gmach w Warszawie": Pałac Rzeczypospolitej na placu Krasińskich. Pałac ów należał niegdyœ do przodków generała Wincentego Krasińskiego, którzy jeszcze przed rozbiorami sprzedali swš rezydencję skarbowi państwa, zastrzegajšc sobie jednak przy sprzedaży konserwowanie na zawsze herbu Korwin. Z tego też powodu gmach, będšcy od przeszło pół wieku miejscem urzędowania różnych wysokich władz państwowych, nadal nazywano potocznie pałacem Krasińskich. Okolicznoœć ta naraziła póŸniej na wiele dodatkowych przykroœci generała Wincentego Krasińskiego i jego syna Zygmunta. Dla uprzedzenia ewentualnych wštpliwoœci uważnych Czytelników wypada tu jeszcze dodać drobne wyjaœnienie natury genealogicznej, odnoœnie senatora-wojewody Piotra Bielińskiego. Prezes Sšdu Sejmowego, który tak chlubnie miał się zapisać w historii swoich czasów, wywodził się z ziemiańskiej rodziny Bielińskich herbu Szeliga, nie zwišzanej żadnym pokrewieństwem z magnackim domem Bielińskich herbu Junosza, z którego wyszła matka Tomasza Łubieńskiego. A jednak między Piotrem Bielińskim a ojcem pana Tomasza istniało pewne osobliwe powinowactwo. Pierwsza żona Feliksa Walezjusza Łubieńskiego, Teodora Rogalińska, wojewodzianka inflancka, po rozwodzie z przyszłym ojcem szwoleżerów wyszła po raz drugi za mšż właœnie za Piotra Szeligę-Bielińskiego. W latach sšdu sejmowego to quasi-powinowactwo prowadziło do częstych nieporozumień. Niektórzy pamiętnikarze opisujšc głoœne zajœcie między Zygmuntem Krasińskim a Leonem Łubieńskim, zwišzane z pogrzebem prezesa Bielińskiego, niesłusznie utrzymywali, że zmarły prezes był dziadkiem młodego Łubieńskiego. W końcu wrzeœnia 1926 roku odbyła się w Moskwie uroczysta koronacja Mikołaja I na cesarza. W zwišzku z tym przez Warszawę przewinęło się mnóstwo wysokich osobistoœci zagranicznych, jadšcych do Moskwy bšdŸ stamtšd powracajšcych. Po oszczędnym zwycięzcy spod Waterloo stolica Królestwa goœciła jeszcze dwóch innych wybitnych wodzów, których nazwiska wišzały się z wojnami napoleońskimi w sposób dla Polaków równie niemiły jak nazwisko Wellingtona. Byli nimi: arcyksišżę Ferdynand d'Este, naczelny wódz austriacki w kampanii 1809 roku w Polsce, oraz marszałek francuski August Fryderyk Ludwik Marmont ksišżę Raguzy, oskarżany powszechnie o to, że w roku 1814 pierwszy zdradził Napoleona, umożliwiajšc Koalicji zdobycie Paryża. Arcyksišżę austriacki robił wszystko, co mógł, aby zyskać sobie względy warszawiaków, natomiast Marmont wywołał ogólne zgorszenie tym, że zamieszkawszy w Hotelu Angielskim przy ulicy Wierzbowej, zajšł historyczny pokój, w którym nocował Napoleon w drodze powrotnej spod Moskwy. Generał Łubieński nie uczestniczył w przyjęciach wydawanych na czeœć cudzoziemskich dygnitarzy, choć wszyscy oficerowie ze œwity Marmonta, pamiętajšcy jeszcze "zdobywcę Somosierry" i męża la belle Polonaise, nie omieszkiwali składać mu wizyt grzecznoœciowych. "Nie wiem, dlaczego, ale nie mam żadnej ciekawoœci widzenia tych Panów - tłumaczył ojcu swojš niechęć do oglšdania sławnych ludzi minionej epoki. - Żyjemy jakoœ w wieku, gdzie tego gatunku ciekawoœć zupełnie nie istnieje, a przynajmniej daleko mniejsza, pochodzi to może z przyczyny, że oœwiata coraz się powiększajšc, czyli raczej rozszerzajšc się w większej liczbie ludzi, mniej się zważa na pojedyńcze osoby, a więcej na ogół". Jesieniš 1826 roku do zajęć generała w Towarzystwie Kredytowym doszły jeszcze kłopoty gospodarskie, zwišzane z odebraniem dzierżawy Rejowca dawnemu koledze z wojska, Wojciechowi Prendowskiemu. Jednš z przyczyn, które zmusiły generała do tego kroku, były nieustanne zatargi i nieporozumienia między dwoma eks-szwoleżerami: Wojciechem Prendowskim i Adamem Jaraczewskim, dziedzicem Borowicy, powišzanej z Rejowcem mnóstwem żywotnych interesów. Jeszcze w grudniu 1825 roku pan Tomasz skarżył się w listach do "pana ministra" że często musi odbywać nieprzyjemne podróże w Lubelskie, aby łagodzić "poróżnienie bardzo rozdrażnione, między dwoma dawnymi przyjaciółmi, których poróżnił interes Ÿle zrozumiany, zwłaszcza podszczuwanie złoœliwych służšcych". Po odebraniu dzierżawy podróże w Lubelskie siłš rzeczy stały się jeszcze częstsze. "Rejowiec, 27 sierpnia 1826 Drogi Ojcze. Przyjechałem tu na kilka dni, odebrawszy na siebie gospodarstwo po czteroletniej dzierżawie dużo bardzo jest do zrobienia, kiedy tymczasem zupełny jarzyny co do ziarna nieurodzaj, grozi upadkiem intraty równie jak poroœnięcia pszenicy. W Lublinie bawiłem dni cztery dla czynnoœci, którš miałem z Dyrekcyš Szczegółowš (wojewódzkš dyrekcjš Towarzystwa Kredytowego - M.B.). Lublin znacznie się upiększa, zdobić go zwłaszcza będzie pyszny gmach więzień publicznych, który ze zwalisk starego zamku Królewskiego przerobiony został, na najwyższym w mieœcie pagórku górować będzie nad całym miastem. Architektura gotycka, ale bardzo niejako szlachetna, przyjemny widok oczom sprawia [...] Co także zwraca uwagę każdego przez Lublin przejeżdżajšcego, jest to pomnik na pamištkę Unii Polski z Litwš, który teraz kończy się... Jest to obelisk z lanego żelaza, na piedestalu którego sš Bareliefy i stosowne napisy". Dziwnie wyglšdajš te zachwyty nad więzieniem lubelskim w liœcie człowieka, którego tylu bliskich siedziało wówczas u warszawskich Karmelitów. Mimowolnie szyderczy wydŸwięk ma też ostatnia wzmianka o budowie pomnika Unii Lubelskiej. Budowę pomnika rozpoczęto w szczytowym momencie nadziei, rozbudzonych przez Aleksandra I - kończono zaœ w czasie, kiedy już nie było żadnej wštpliwoœci, że Mikołaj nigdy nie dopuœci do połšczenia Litwy z Królestwem. We wrzeœniu 1826 roku generał Łubieński był ogromnie przejęty pierwszym losowaniem listów zastawnych Towarzystwa Kredytowego. Operacja ta, w której wylosowane listy wymieniano posiadaczom na żywš gotówkę, miała ostatecznie przekonać społeczeństwo o solidnoœci i użytecznoœci nowej instytucji. "Pierwsze działanie istotne naszego Towarzystwa Kredytowego mieć będzie miejsce w tych dniach - pisał pan Tomasz do ojca 23 wrzeœnia - już przyjęte zostały do Dyrekcyi numera zgłaszajšce się do losowania, dzisiaj do wszystkich Gazet Warszawskich sš dołšczone, co Towarzystwo winne jedynie nadzwyczajnej czynnoœci i pilnoœci Henryka (Łubieńskiego), który dwie noce nie spał, i użył 30 ludzi fabrycznie rozłożonych, żeby w trzech dniach czasu pięć tysięcy kilkaset numerów zweryfikować i wydrukować. Całe te losowanie dziełem jest Henryka, który machinę wymyœlił do oznaczania numerów i wstrzymania koła losujšcego, kiedy suma przeznaczona do losowania wyczerpana będzie. Mam nadzieję, że to losowanie i sposób postępowania tak Dyrekcyów, kierujšcych całš czynnoœciš, jako też postępowanie skarbu publicznego względem tychże listów, utwierdzi zupełnie w opinii publicznej tak krajowej jako i zagranicznej, kredyt listów zastawnych. Zdaje się to mała rzecz sama przez siebie, przekonany jednak jestem, że pocišgnie za sobš wielkie bardzo skutki, nawet co do zwyczai i charakteru mieszkańców naszego kraju..." Do jakiego stopnia bracia Łubieńscy angażowali się w sprawę Towarzystwa Kredytowego, œwiadczy fragment innego wrzeœniowego listu pana Tomasza: "Drogi Ojcze. Wielki tu mam kłopot, Henryk wynajšwszy znacznš częœć pałacu na Bióra Tow. Kredytowego, apartament, który dotšd zajmowałem, także został wynajęty, będę więc musiał się wynosić, co bardzo jest niemiłe. Szczęœciem, że Henryk ze swojš czynnš dobrociš wynalazł apartament w domu obok naszego będšcym, gdzie takoż z Róziš mieszkać będę, gdyż wyznaję, że mnie to najwięcej bolało, żebym miał się z niš póki tu jest rozłšczyć". Pani Ludwikowa Sobańska, po przezwyciężeniu oporów ze strony gubernatora podolskiego, przyjechała do Warszawy po raz drugi i zatrzymała się u rodziny na czas dłuższy, a póŸnš jesieniš kazała sobie nawet dowieŸć z Ukrainy pozostawionš tam małš córeczkę. Ale widzenia z mężem, przebywajšcym jeszcze wtedy w więzieniu Karmelitów, nadal jej odmawiano. Tym razem pan Tomasz nie krył już przed ojcem smutnego położenia siostry: "Rózia biedaczka zawsze się gryzie, turbuje, czemu się wreszcie i dziwić trudno, nie ma albowiem nic nieznoœniejszego na œwiecie, jak to cišgłe oczekiwanie rzeczy zupełnie niepewnych, a nawet wcale niewiadomych. Jej szczęœcie, że pełna religii. Jakkolwiek albowiem się cieszy z przyjazdu swojej córki, nie znajduje jeszcze w niej pociechy, albowiem w takim jak ona jest stanie, trzeba, żeby jš rozumiano, żeby dzielono to, co ona czuje". W listopadzie 1826 roku ksišżę Lubecki otrzymał z Petersburga ostateczne zatwierdzenie wszystkich swoich planów i z większš jeszcze niż dotychczas energiš zabrał się do wprowadzania ich w życie. "Traktuje z kilku kompaniami Angielskimi o pożyczkę - donosił pan Tomasz ojcu - i jak się zdaje, z kondycyami bardzo dla kraju naszego korzystnemi [...] Dotychczas na wszystkie punkta się zgodzono, w tym tylko różnica, że Anglicy chcš pożyczyć sto milionów, i to od razu, a ksišżę Lubecki nie chce tak wielkiej sumy, a zwłaszcza razem..." Równoczeœnie z rokowaniami o pożyczkę Lubecki szukał innych Ÿródeł, które mogłyby mu dostarczyć pieniędzy, potrzebnych na rozbudowę przemysłu. Coraz bardziej przybierały na sile jego starania, zmierzajšce do spieniężenia Dóbr Narodowych. Ponieważ sprzedaż tych dóbr bez zgody sejmu była niemożliwa, ksišżę-minister dšżył do swego celu drogš okrężnš, wbrew protestom posiadaczy prywatnych wcišgnšł majštki państwowe w orbitę działania Towarzystwa Kredytowego i nakazał wydanie specjalnej emisji listów zastawnych, zabezpieczonych na ich hipotekach. Ponieważ majštki te nie miały z czego opłacać oprocentowania, prowadziło to nieuchronnie do wystawienia ich na sprzedaż. Tomasz Łubieński w pełni popierał tę politykę Lubeckiego, mimo że liberalna opozycja dopatrywała się w niej naruszenia konstytucji. "Warszawa, 22 listopada 1826 Drogi Ojcze. Zatrudnienia nasze zawsze jednostajne, teraz najwięcej Dóbr Rzšdowych nam przychodzi pod decyzyš. Smutny prawdziwie obraz Dóbr przez Rzšd administrowanych. Dobra partykularne (prywatne - M.B.) prawie wszystkie się poprawiły od Lustracyi 1789 Roku; Dobra zaœ narodowe albo w tym samym sš co potenczas stanie, albo o wiele gorszym, i zdaje się, że co rok jeszcze niżej stojš; zamyœlona więc ich przedaż w skutku pożyczki teraz na nich wydanej, za jakškolwiek cenę nastšpi, rozumiem, że wielkš bardzo korzyœć krajowi naszemu przyniesie. Albowiem od dawnego czasu już pewnie przekonano się o fałszywej zasadzie, że Dobra Narodowe sš bogactwem krajowym i że w czasie nieszczęœcia stajš się kapitałem zaradczym. Bogactwo najprawdziwsze krajowe jest w pracy, w industryi swoich mieszkańców, w ich to kieszeniach tylko czerpać może te skarby, których Rzšd sam przez siebie ani tworzyć, ani przechowywać nie może i nie powinien..." W listopadzie 1826 roku - zgodnie z uchwalonym na ostatnim Sejmie statutem - odbyły się na terenie całego kraju wybory do pierwszego Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. W wyniku tych wyborów, ku wielkiemu niezadowoleniu Lubeckiego, w najwyższym organie kontrolnym stworzonej przez niego instytucji uzyskali poważne wpływy przywódcy opozycji sejmowej. Na członków Komitetu wybrano między innymi: posła Bonawenturę Niemojowskiego i "szwoleżera złej konduity", deputowanego Walentego Zwierkowskiego. Najbardziej jednak zdenerwowało księcia-ministra to, że prezesem Komitetu został przedstawiciel ziemiaństwa suwalsko-augustowskiego: poseł Józef Godlewski, jeden z najgłoœniejszych malkontentów sejmowych, ten sam, który na pierwszym sejmie Królestwa miał owš słynnš awanturę pojedynkowš z Wincentym Krasińskim:* (* Dziwnym zbiegiem okolicznoœci w nowo obranym Komitecie Towarzystwa Kredytowego znalazł się jeszcze ktoœ wsławiony głoœnš awanturš pojedynkowš z Wincentym Krasińskim. Był to małżonek nieszczęsnej ofiary fluidów magnetycznych kasztelana Ludwika Platera: pułkownik Ignacy Henryk Kamieński, dawny szef szwadronu I pułku szwoleżerów gwardii Napoleona. Pojedynek jego z Wincentym Krasińskim odbył się w Paryżu w roku 1810, przyczynš były jakieœ bliżej nie znane rozgrywki w łonie pułku.) Generał Łubieński również nie był zachwycony wynikiem wyborów. "Godlewski został wybrany prezesem - donosił ojcu. - Jest do życzenia dla dobra Towarzystwa, żeby się chciał szczerze zajšć swoim urzędowaniem, nie mieszajšc do niego obcych rzeczy, a nawet unikajšc stycznoœci, które często mogš być drażliwe..." Wejœcie "rozrabiaczy sejmowych" do naczelnych władz Towarzystwa natchnęło generała do pesymistycznych rozważań natury ogólnej. "Im więcej... widzę czynnoœci moich rodaków z bliska - pisał w kilkanaœcie dni póŸniej - tym mniej się dziwuję upadkowi naszego kraju, duch albowiem nieładu, nieporzšdku we wszystkich indywiduach zdaje się zaszczepiony i mało kto może się przyzwyczaić do porzšdku, do regularnoœci, a nawet do poœwięcenia się jednej rzeczy. Można by powiedzieć, że nasi ziomkowie lubujš się w emocyach, że przekładajš zajęcia, które je (emocye) sprawiajš, że praca spokojna i jednostajna ich przestrasza. Spodziewać się potrzeba, że podobne institucye jak Systemat Kredytowy, powoli zwrócš nas z tej mylnej i dobru publicznemu szkodliwej drogi. W tym to największe upatruję i uważam założenie tego Towarzystwa jako nowš epokę dla naszego kraju, jeżeli ma się rozumieć tak będzie dalej prowadzone jak dotšd..." Towarzystwo Kredytowe miało stworzyć nowš epokę w życiu kraju, a cudownym lekarstwem na wszelkie zło społeczne stać się miał system tzw. "podwójnej buchalterii", którš pan Tomasz wprowadzał właœnie do rachunkowoœci "Dyrekcyi Główney" rzeczonego Towarzystwa, jako wzór obowišzujšcy dla wszystkich "Dyrekcyi Szczegółowych". Dziœ, kiedy ogólne zasady podwójnej buchalterii znane sš każdej gospodyni domowej, doœć trudno zrozumieć entuzjazm, z jakim odnosił się do tej sprawy szwoleżer dyrektor. Ale podwójna buchalteria była wtedy w Polsce zupełnš nowoœciš i właœnie generałowi Łubieńskiemu przypadł w udziale pionierski trud upowszechnienia jej na cały kraj. Spełniał to zadanie z iœcie szwoleżerskim zacięciem. Nie przesadzę ani trochę, jeœli powiem, że w listach generała dyrektora, poœwięconych wychwalaniu podwójnej buchalterii, wyczuwa się ten sam œwięty zapał, z jakim kilkanaœcie lat wczeœniej szef pierwszego szwadronu szwoleżerów opisywał żonie zwycięskie szarże w Hiszpanii i Austrii. Przy czym tych listów na temat podwójnej buchalterii jest mnóstwo. Sprawy nowej rachunkowoœci przeplatajš się ze sprawami politycznymi, z dramatem narodowym, z wiadomoœciami o uwięzionych przyjaciołach i krewnych, ze sprawozdaniami z postępów nowo założonych przedsiębiorstw rodzinnych i z postępów szkolnych młodego Lola Łubieńskiego. W niektórych listach nowy system buchalterii urasta do naczelnego problemu, staje się czymœ w rodzaju ideologii, ogólnonarodowego programu działania: "Mamy teraz rozpoczšć urzšdzanie Rachunkowoœci Dyrekcyów Szczegółowych" - pisał generał po zakończeniu pierwszego etapu pracy. - "Zaczniemy od Dyrekcyi Szczegółowej Województwa Mazowieckiego, jeżeliby mnie to niewiele zajęło czasu, to się podejmę objechać wszystkie Dyrekcye, żeby zaprowadzić jednostajnoœć w tej tak ważnej gałęzi. Im więcej się zastanawiam nad okolicznoœciami kraju naszego się toczšcymi, tak przeszłemi jak teraŸniejszemi, tem więcej się przekonywam, że jednš z największych przysług, którš można naszemu oddać krajowi, jest przymuszenie niejako wszystkich do stałego, jednostajnego porzšdku prawem okreœlonego, tak żeby w postępowaniu swoim każdy człowiek we względzie każdej rzeczy, która by jakškolwiek stycznoœć miała z interesem drugich, nie mógł działać, tylko podług form przepisanych, żeby każde uchybienie podobnych form raziło wszystkich, a przez to przymuszało najopieszalszego do nie oddalania się w niczem od nich". Od tych pozytywistyczno-racjonalistycznych wywodów pioniera polskiego kapitalizmu doœć dziwnie odbija list z 27 grudnia, zamykajšcy korespondencję rodzinnš Łubieńskich z roku 1826. "Drogi Ojcze. Moment tylko mam czasu, albowiem od rana na biórze siedziałem, a teraz wróciwszy do domu, spodziewam się rodzeństwa, którzy się dzisiaj do mnie zbierajš na obchód imienin brata mego Jana. Chcę jednak chociaż parę słów napisać, żeby powinszować Ojcu Nowego Roku, idšc za zwyczajem przodków naszych, albowiem według mego serca, życzenia moje każdego dnia sš jednakowe i równie żywe. Kończy się tedy ten prawdziwie ponury rok 1826, któren wszystkich prawie różnego gatunku złem dotknšł. Kiedy jednak Bóg tego dozwolił, musi być w tem wszystkiem cel, którego niedołężny nasz rozum dojrzeć nie może, poddajmy się więc woli Najwyższego i proœmy tylko, żeby nam zawsze dał moc zniesienia okolicznoœci, w jakich się znajdować będziemy i obrócenia ich na chwałę Jego". VI W czasie kiedy generał Tomasz Łubieński starał się uszlachetniać rodaków systemem podwójnej rachunkowoœci, a losy ojczyzny powierzał wyrokom Bożym - jego dawny podwładny z I szwadronu szwoleżerów, deputowany Walenty Zwierkowski i tegoż wspólnicy polityczni spod znaku kaliszan przeżywali ciężkie chwile. Sejm roku 1825 okazał się dla "szwoleżera złej konduity", podobnie jak dla jego byłego szefa, punktem zwrotnym w karierze życiowej. Ale w nieco innym sensie. Aresztowanie posła Wincentego Niemojowskiego przy rogatce Wolskiej, daremne zabiegi partii kaliskiej o uzyskanie sprawiedliwoœci na sejmie, karygodne lekceważenie, z jakim potraktowano jego własne petycje w przedmiocie sšdownictwa wojskowego i innych spraw, równie doniosłych - wszystko to razem poważnie zachwiało wiarš Zwierkowskiego w celowoœć działań legalnej opozycji sejmowej, reprezentowanej przez jego przyjaciół z partii kaliskiej. Po swoich œmiałych wystšpieniach zwišzanych z sejmem 1825 roku kaliszanie popadli w nie lada opały, zwłaszcza ich naczelnik Wincenty Niemojowski, dziedzic Przystani pod Kaliszem. Ostatnim jego publicznym wystšpieniem był rejtanowski akt protestu, jaki odegrał przy rogatce wolskiej, oskarżajšc władze policyjne, wzbraniajšce mu wstępu do miasta, o "gwałt na wolnoœci obywatela" i "naruszenie nietykalnoœci posła". Potem wielki ksišżę Konstanty kazał go aresztować swemu adiutantowi przybocznemu generałowi Fanshave (w Warszawie był on nazywany krótko Fenczem) i odstawić do Łowicza, skšd pod eskortš żandarmów odesłano go do Przystani. Generał Fanshave - Anglik w rosyjskim mundurze, salonowiec i erudyta - odniósł się do uczonego przywódcy opozycji z dworskš kurtuazjš, ale rozkaz spełnił co do joty. W Łowiczu nie obyło się bez patetycznej sceny, którš uwiecznił dla potomnych bratanek aresztowanego Jan Nepomucen Niemojowski. "Fencz przy pożegnaniu oœwiadczył mu (Wincentemu Niemojowskiemu), że będzie we własnym domu znajdował się pod obserwacjš. Na to pan Wincenty: - Tak jak ów Rzymianin, chciałbym, aby dach mojego domu był szklany, żeby wszyscy widzieli, co robię. - Fencz, chcšc dać dowód erudycji, odrzekł: - Ce Romain c'etait Druzus (ten Rzymianin to był Druzus)". - Po tej kulturalnej wymianie zdań działalnoœć publiczna przywódcy kaliszan uległa przymusowemu zawieszeniu na przeszło pięć lat. "Odtšd W. Niemojowski - notuje bratanek pamiętnikarz - był więŸniem we własnym majštku, poza obręb którego nie wolno mu się było wydalać przez lat kilka i miał u siebie cišgle na straży obserwacyjnej oficera od weteranów i dwóch kozaków..." Uwięziony w Przystani, przywódca opozycji musiał z koniecznoœci wyrzec się walki politycznej na szerszš skalę, ale nie zrezygnował z walki o własne prawa: wolnoœć osobistš i nietykalnoœć poselskš. Długimi memoriałami, gęsto szpikowanymi cytatami z konstytucji Królestwa i z pism filozofów francuskich, zatruwał ostatnie miesišce życia księciu-namiestnikowi Zajšczkowi, a po œmierci "podłego królika" (jak nazywał pierwszego dostojnika Królestwa), kierował swoje petycje wprost do Belwederu. W każdym z takich listów - zgodnie z wyznawanym programem politycznym - podkreœlał, że nie jest ani anarchistš, ani republikaninem, lecz tylko rojalistš konstytucyjnym i wiernym poddanym króla. W okresie otwartej już walki z konstytucjš nie było to credo polityczne mogšce mu zjednać życzliwoœć władców. Wielki ksišżę - stwierdza historyk epoki - wykorzystujšc jego listy jako dowód oporu i nieposłuszeństwa wobec władzy, przekonywał cesarza-króla o koniecznoœci stosowania nadal represji wobec Niemojowskiego. Po kilku miesišcach bezskutecznej korespondencji z władzami, więzień Przystani doszedł do wniosku, że walkš prowadzonš za pomocš memoriałów nie osišgnie niczego. Postanowił tedy sprzedać rodzinny majštek (łšcznie z pilnujšcymi go żandarmami) i przenieœć się do Wielkiego Księstwa Poznańskiego, gdzie miał drugš posiadłoœć ziemskš: Słupcę. Ale i tę drogę przed nim zamknięto. Jego proœba o paszport emigracyjny, złożona 18 lutego 1826 roku, została odrzucona przez Komisję Rzšdowš Spraw Wewnętrznych, w której prezydował przyjaciel Tomasza Łubieńskiego i Franciszka Morawskiego, minister Tadeusz Mostowski, założyciel literackiego Towarzystwa Iksów. Od orzeczenia "naczelnego Iksa" Niemojowski odwołał się do Belwederu, lecz i stamtšd otrzymał odmowę. Możliwe nawet, że Konstanty dałby chętnie krzyżyk na drogę znienawidzonemu warchołowi z Przystani, gdyby nie to, że do jego poprzednich obcišżeń politycznych przybył ostatnio jeszcze jeden groŸny hak. Zeznania Antoniego Jabłonowskiego odkryły, że jednym z głównych przywódców spisku patriotycznego w Wielkim Księstwie Poznańskim był generał Jan Nepomucen Umiński, rodzony brat pani Wincentowej Niemojowskiej. W wyniku interwencji cesarzewicza królewski rzšd pruski nakazał aresztowanie gen. Umińskiego i stawienie go przed sšdem w Poznaniu. Pomimo antyrewolucyjnych deklaracji w memoriałach Wincentego Niemojowskiego Konstanty nie mógł sobie w tej sytuacji pozwolić na wypuszczenie za granicę szwagra tak groŸnego spiskowca. Po odrzuceniu proœby o paszport Wincenty Niemojowski znalazł się w sytuacji godnej pożałowania. Za bardzo poœpieszył się ze sprzedażš Przystani i przestał być jej właœcicielem jeszcze przed otrzymaniem odmowy z Belwederu. Na szczęœcie żandarmi nie pozwolili mu się ruszyć z miejsca internowania. Musiał więc pozostać w nie swoim już majštku w charakterze przymusowego rezydenta nowych właœcicieli, którzy - trzeba im przyznać - znosili serwitut z patriotycznym stoicyzmem. A było to obcišżenie niebagatelne, gdyż niezależnie od stale w Przystani przebywajšcej eskorty żandarmskiej, którš trzeba było tolerować i żywić, zjeżdżało tam mnóstwo przyjaciół politycznych pana Wincentego, aby pocieszyć swego naczelnika w przymusowej bezczynnoœci. Pan Wincenty w życiu prywatnym chorobliwie skšpy (to skšpstwo opłacić miał życiem w czasie ucieczki po upadku powstania) - teraz na złoœć i na oskomę żandarmom nakłaniał brata Bonawenturę do urzšdzania w Przystani sympozjów alkoholowo-intelektualnych jeszcze wystawniejszych niż przedtem. Dodatkowš rozrywkš tych zebrań było płatanie sztubackich figlów żołnierzom z eskorty - co znajdowało póŸniej swe odbicie w raportach policyjnych, składanych wielkiemu księciu. Z raportów tych wynikało, że wœród goœci odwiedzajšcych Przystań widywano także deputowanego Walentego Zwierkowskiego, choć on sam podczas póŸniejszej rozmowy w Belwederze uparcie temu zaprzeczał, pragnšc może zmusić w ten sposób Konstantego do imiennego ujawnienia zakonspirowanego w Przystani konfidenta policji. Prawdopodobnie podczas jednego z takich zebrań w Przystani uznano za rzecz właœciwš przeniesienie walki politycznej z sejmu do Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Bracia Niemojowscy i ich poplecznicy - od samego poczštku nastawieni byli niechętnie do pomysłu stworzenia tego rodzaju systemu kredytowego, tym bardziej że głównym jego szermierzem był Lubecki, którego uważali za antykonstytucjonalistę, a tym samym za swego przeciwnika politycznego. Dlatego też już w roku 1823, kiedy projekt Lubeckiego poddawano pod rozwagę poszczególnych województw, kaliszanie wypowiedzieli się przeciwko projektowi. Od tego czasu bracia Niemojowscy zyskali sobie, obok Konstantego, drugiego nieprzejednanego wroga w osobie księcia-ministra. Prominenci kaliscy mogli sobie pozwolić na występowanie przeciwko "nowemu systemowi kredytowemu" przede wszystkim dlatego, że jako właœciciele dobrze zagospodarowanych i wolnych od długów majštków ziemskich, nie byli osobiœcie zainteresowani w dobrodziejstwach ofiarowanych przez Towarzystwo większoœci zadłużonego ziemiaństwa polskiego. Te właœnie "względy osobiste" i "zaœlepiajšcš prywatę" wytykał wielokrotnie kaliszanom w listach do ojca pan Tomasz Łubieński. I patrzšc na rzecz z dystansu historycznego, trzeba stwierdzić, że w tym wypadku racja była rzeczywiœcie po stronie Lubeckiego i Łubieńskich, a nie - Niemojowskich. Wkrótce też przywódcy kaliszan, nie pozbawieni pewnej próżnoœci demagogów, zorientowali się, że występujš przeciwko sprawie, która stopniowo zdobywa sobie coraz szerszš popularnoœć w opinii posiadaczy ziemskich, i zmienili częœciowo front. Na sejmie 1825 nie występowali już przeciwko samej zasadzie proponowanego przez Lubeckiego "systematu", lecz krytykowali tylko jego poszczególne punkty. Najmocniej występowali przeciwko "przymusowemu kursowi" listów zastawnych Towarzystwa (tzn. przeciwko ustawowemu obowišzkowi przyjmowania spłaty długów hipotecznych w listach zastawnych, według ich wartoœci nominalnej), dopatrujšc się w tym, nie bez racji, poważnego naruszenia praw wierzycieli hipotecznych. Z drugiej strony, również nie bez racji, krytykowali wysoki cenzus majštkowy, będšcy warunkiem przyjęcia do Towarzystwa, a tym samym odsuwajšcy od korzystania z jego dobrodziejstw całe uboższe ziemiaństwo. Ze specjalnš furiš działacze "partii kaliskiej" atakowali projekt księcia-ministra w przedmiocie włšczenia w nowy "system kredytowy" dóbr narodowych. Doœwiadczony gracz polityczny Wincenty Niemojowski zorientował się od razu w dwojakiego rodzaju korzyœciach, jakie Lubecki pragnšł przez to osišgnšć. Przystšpienie do Towarzystwa z potężnymi obszarem majštkami państwowymi zapewnić miało rzšdowi decydujšcy wpływ na politykę Towarzystwa i jednoczeœnie umożliwić sprzedaż tych dóbr z pominięciem wymogów konstytucyjnych (tzn. bez zgody sejmu) - a kaliszanie mieli prawo przypuszczać, że sejm ze względów tradycjonalnych nigdy by takiej sprzedaży nie uchwalił. Dla sprawiedliwoœci trzeba jednak stwierdzić, że i w sporze o dobra narodowe przewaga racji była po stronie Lubeckiego. Generał Łubieński w listach do ojca doœć dokładnie wyłuszczył względy przemawiajšce za sprzedażš nierentownych dóbr państwowych, ale istniał jeszcze jeden, bardzo poważny wzglšd, którego ostrożny pan Tomasz wolał nie powierzać kontrolowanej poczcie. Na szczęœcie znamy ten argument z korespondencji Lubeckiego i ze wspomnień jego współpracowników. Otóż Lubecki - mocniej zwišzany z rzeczywistoœciš niż oderwani nieco od życia intelektualiœci z Kaliskiego - doskonale rozumiał, iż rozległe dobra narodowe - zgodnie z istniejšcš od wieków tradycjš - sš przede wszystkim pulš, z której monarcha nagradza zasłużonych obywateli. Dawni królowie obdarzali starostwami magnatów polskich. Napoleon wykrawał z dóbr narodowych donacje dla swoich marszałków i generałów, cesarz-król obdarowywał nimi generałów i senatorów Cesarstwa, szczególnie zasłużonych w walce z polskoœciš. Dlatego też Lubecki i Łubieńscy w swoim dšżeniu do sprzedaży dóbr narodowych mieli prawo uważać się za "rozumnych patriotów" natomiast Niemojowscy w swojej upartej obronie trybu konstytucyjnego znaleŸli (w tej sprawie) nieoczekiwanego sprzymierzeńca w osobie... senatora Nowosilcowa. Piętnował to w swojej korespondencji Lubecki, suponujšc nawet, że Nowosilcow musi mieć w łonie partii kaliskiej swoich zakonspirowanych agentów, którzy wpływajš na jej politykę. Tak czy inaczej, ksišżę-minister miał prawo być zirytowany wejœciem benżaministów kaliskich do Komitetu. Sam Wincenty Niemojowski ze zrozumiałych względów nie brał udziału w wyborach do Komitetu. W lipcu 1826 roku Konstanty ponownie odmówił mu wydania paszportu. Niemojowski zaryzykował odwołanie się do cesarza, lecz z Petersburga nawet mu nie odpowiedziano. "Wolałbym już przecież - pisał zrozpaczony do brata Bonawentury - pewien ograniczony przecišg więzienia formalnego i Syberię nawet, niż tę niepewnoœć". Rozpacz naczelnika opozycji potęgowało jeszcze to, że wielki ksišżę-cesarzewicz z jakšœ niebywałš zaciekłoœciš usiłował wymazać jego imię z pamięci społeczeństwa. Niekiedy doprowadzało to do zupełnych absurdów. Pewnego razu, gdy uwięziony dziedzic Przystani chcšc spieniężyć ruchomy inwentarz, stanowišcy jeszcze jego własnoœć, posłał do gazet ogłoszenie o sprzedaży owiec merynosów, z podaniem swego nazwiska i adresu - szef cenzury: radca Józef Kalasanty Szaniawski, alias Infamis lub Ruda Peruczka, dawny bojownik o "prawa człowieka i obywatela", kazał poœpiesznie to ogłoszenie skonfiskować. Zatrzymaniu przez cenzurę uległ również nekrolog żony Wincentego Niemojowskiego, zmarłej w okresie jego internowania. Upór Konstantego w sprawie Wincentego Niemojowskiego - zdaniem historyków - tłumaczył się m.in. coraz widoczniejszš łšcznoœciš pomiędzy opozycjš kaliskš a Wielkim Księstwem Poznańskim. Historyk Partii Kaliskiej Helena Więckowska przypomina, że petycja Kaliszan o uwolnienie Niemojowskiego spod dozoru, wyszła w grudniu 1826 roku z Poznania, a w grudniu roku 1827 polscy deputowani do stanów Wielkiego Księstwa Poznańskiego wnieœli na sejmie petycję w tej sprawie do króla pruskiego. Interweniował też w jego obronie konsul pruski w Warszawie Szmidt - zapewne nie tylko z polecenia swego monarchy, lecz i z chęci wyœwiadczenia koleżeńskiej przysługi swemu przyjacielowi Nowosilcowowi, któremu bardzo na rękę było ponowne uruchomienie Wincentego Niemojowskiego do walki ze znienawidzonym "kniazikiem" Lubeckim. Ksišżę-minister, œwiadom pragnień pana senatora, starał się ze swej strony umacniać Konstantego w obawach przed "więŸniem Przystani", a także innymi przywódcami opozycji liberalnej. Pierwsze zgromadzenie wyborcze do Komitetu Towarzystwa Kredytowego w województwie Kaliskim zostało unieważnione jako nieformalne. Drugie - na którym powtórnie wybrano Bonawenturę Niemojowskiego - zakwestionował (przypuszczalnie pod wpływem Lubeckiego) prokurator generalny, wysuwajšc protest zgoła humorystyczny: dziedzic z Marchwacza "nie udowodnił, że jest właœcicielem ziemskim, przeto nie miał prawa kandydować". Jednakże Komitet Towarzystwa, pod prezesurš posła Godlewskiego, uznał wybór Bonawentury Niemojowskiego za ważny. Formalnie władze nie zdołały udaremnić wejœcia opozycji liberalnej do władz Towarzystwa, ale walka na tym się nie skończyła, gdyż w miarę zbliżania się terminu konstytucyjnego sšdu Konstantemu coraz bardziej zależało na odsunięciu jak najdalej od stolicy opozycyjnych krzykaczy sejmowych. Najpierw skrupiło się to na Bonawenturze Niemojowskim. Unieszkodliwienie młodszego przywódcy kaliszan odbyło się w sierpniu 1827 roku, a więc w trzy miesišce po ogłoszeniu w prasie Królestwa dekretów o "urzšdzeniu Sšdu Sejmowego" i w tym samym czasie, kiedy generał Tomasz Łubieński objeżdżał "dyrekcye szczegółowe" Towarzystwa, dla ugruntowania w nich nowego systemu podwójnej rachunkowoœci. Dokładny opis tego zdarzenia można odnaleŸć w pamiętnikach bratanka Niemojowskich: Jana Nepomucena, obywatela Wielkiego Księstwa Poznańskiego i porucznika armii pruskiej. "Pojechałem do Królestwa na imieniny p. Bonawentury, które mu u siebie wyprawiał w Przystani p. Wincenty - wspomina młody Niemojowski. - Był on wtedy... pod obserwacyš, oficer od weteranów Sattyr i dwóch kozaków stanowiło straż obserwacyjnš. Żona p. Wincentego, z domu Umińska, siostra generała, bawiła wtedy na kuracji w Reinertz, (dzisiejsze Duszniki - M.B.), gdzie potem w mej przytomnoœci umarła i tam jš pochowałem. Za życia przewoziłem listy jej do męża, które mi do Œliwnik pocztš przesyłała (prawdopodobnie dla uniknięcia cenzury, której była poddawana cała korespondencja adresowana do Przystani - M.B.) Tym razem zapomniawszy z sobš listu, wysłałem konnego posłańca do Œliwnik z Przystani. Gdy mi posłaniec na dziedzińcu list doręczył, ujrzawszy to oficer Sattyr, w imieniu cesarza Mikołaja zażšdał, by mu list oddać. Widzšc przez uchylone drzwi od pokoju, że zebrani na imieniny goœcie przysłuchujš się rozmowie, postanowiłem tem bardziej nie usłuchać wezwania i nie oddać listu. Sattyr wzywa mnie tymi słowy: - W imieniu Cesarza wzywam pana, abyœ list natychmiast oddał. - A ja w imieniu honoru odpowiadam panu, że się oficer kompromituje, żšdajšc z czyjej kieszeni listu, tem więcej, że pan do tego nie masz prawa - odrzekłem. Oburzony opozycjš pan oficer Sattyr kazał mnie aresztować i natychmiast powierzył w najwierniejsze ręce dwóch podkomendnych kozaków. Prawdziwš zabawkę mieliœmy z tych sołdatów, którzy zdawało się, że od dzikich zwierzšt tylko mowš się różnili [...] Bonawentura jednak Niemojowski znieœć tego nie mogšc, pojechał do Kalisza i dowiódłszy, że oficer Sattyr do instrukcji sobie danej nie umie się zastosować, zażšdał od kapitana żandarmerii Cywińskiego [...] aby innego oficera do Przystani wyznaczył. Cywiński natychmiast to wykonał i uwolniono mnie pod warunkiem, abym list, którego nie chciałem oddać, do Kalisza przywiózł i jemu samemu pokazał. Wszyscy, jak byliœmy w tem towarzystwie, pojechaliœmy w 9 osób razem i stanęliœmy w hotelu Wochfla, gdzie aby znajdować się razem, szeœć pokoi w amfiladzie zajęliœmy. Trzymajšc się na powadze względem osławionego Cywińskiego, posłałem mu przez służšcego dawniejszy jakiœ list, który matka do mnie pisała, na czem poprzestał. W tydzień póŸniej, gdy przyjechawszy z matkš do Kalisza, szedłem koło gmachu korpusu kadetów, widzę zajeżdżajšcych dwoma powozami extra-pocztš, generała Fencza i półkownika żandarmerii Strażyńskiego. Nagle zbliża się do mnie kapitan Amandowicz [...] z półkownikiem od kozaków Katasonowem i ci z rozkazu przybyłych dwóch dygnitarzy z Warszawy [...] aresztujš mnie na ulicy. Zaopatrzony paszportem W. Ks. Poznańskiego stawiłem opór, dodajšc, że jestem oficerem pruskim i że żadnego do aresztowania mnie prawa nie majš. Nic to nie pomogło; oœwiadczyli, że lubo im to wcale nieprzyjemnie, rozkaz wykonać muszš. Wzišł mnie w opiekę Amandowicz. Idšc ze mnš do swego mieszkania w starym konwikcie i przeprowadzajšc przez pokoje, gdzie jego dzieci w kolebkach i łóżeczkach lulali, a miał tego obficie, zaprzysięgał się na szczęœcie swych pacholšt czystej krwi, że jemu się mogę ze wszystkiego zwierzyć, bo on mnie nie zdradzi. Zaklinał tylko, abym nazajutrz przed żandarmem Cywińskim, który mnie pewno w swe ręce dostanie i powiezie na termin do Przystani, dokšd całe towarzystwo, które było na biesiadzie, wezwane będzie, strzegł się z czem bšdŸ wygadać, bo ten łotr zdrajca wszystko zawsze donosi [...] Nazajutrz w obszernej brockiej bryce zawiósł mnie Cywiński do Przystani. Przez całš trzechgodzinnš podróż jednego słowa poufnego ode mnie nie usłyszał. W Przystani zastaliœmy już generała Fencza, półkownika Strażyńskiego i wszystkich obywateli na ów termin wezwanych, mianowicie: Bonawenturę Niemojowskiego, Feliksa Kiełczewskiego, Nepomucena Sieroszewskiego, Ludwika Grodzickiego, Józefa Ordęgę, Adama Gurowskiego i brata mojego Kaspra, który dla mojego towarzystwa wezwany był z Księstwa przez prezesa komisji wojewódzkiej, Radoszewskiego (mšż siostrzenicy Zajšczka, osobisty wróg Niemojowskich - M.B.). Już wtedy długa ręka Moskwy sięgała swojemi ukazami nawet do W. Ks. Poznańskiego i wycišgała szpony po swoje ofiary. Brat mój nie byłby usłuchał wezwania i nie przyjechał, ale matka nasza, obawiajšc się, aby to mojej sprawie nie zaszkodziło, kazała mu się stawić. Ciekawe było spotkanie, rozmowa i chwilowy pobyt Fencza u p. Wincentego. Nie generał, wysłaniec cesarzewicza przeœladowanemu, ale przeœladowany, więzień we własnym domu, imponował generałowi. - Dlaczego kuzyn pański, w imieniu cesarza wezwany, nie chciał oddać listu, którego od niego żšdał oficer? - zapytuje Fencz. OdpowiedŸ: - Dziwię się, że pan jako Anglik popiera tak niegodne oficera żšdanie. Nie miał on do tego ani prawa, ani honor jego nie powinien był dozwolić. W Anglii za taki czyn błotem by obrzucili na ulicy. - Jestem Anglik rodowity, a jeszcze o takim prawie nie słyszałem. - To pana żałuję - odrzekł pan Wincenty i obróciwszy się do biblioteki, bierze ksišżkę, prawa angielskie zawierajšcš, i pokazuje mu paragraf ad rem. - To widzę, pan poseł lepiej zna prawa angielskie ode mnie - wybełkotał Fencz jak z nóg œcięty... Po podpisanym protokóle wysłańcy z ramienia W. Księcia kazali obywatelom z Królestwa stawić się natychmiast w Warszawie u W. Ks. Konstantego, mnie zaœ z bratem jako oddzielnš zdobycz własnymi powozami powieŸli. Co do mnie bowiem odmówiłem brać extra-poczty na mój koszt, a tembardziej mordować moje konie (lubo tego ode mnie żšdali), dodajšc, że nie mam zamiaru stawać przed W. Księciem, jeżeli zaœ jego ksišżęca moœć życzy sobie mnie poznać, to niech przynajmniej koszta podróży zapłaci... Przez drogę przesiadaliœmy się z bratem, jak do powozu Fencza, a on do powozu Strażyńskiego i znowu naprzemian podróż odbywaliœmy. Kiedy raz siedziałem ze Strażyńskim, odzywa się tenże w cišgu gawędki: - Gdybym był na miejscu W. [...] Księcia, posłałbym dwunastu rębajłów do Kalisza, ażeby się nieustannie bili z wami w pojedynkach. - Odpowiadam natychmiast: - To półkownik myœlisz, żebyœmy się z takimi ludŸmi pojedynkowali! Na to mamy naszych forszpanów i lokai. Spotkaliœmy po drodze Bonawenturę Niemojowskiego, który w duży swój powóz zabrał obywateli, wraz z nim do Warszawy powołanych. Oœ im pękła pod Ołtarzewem, najęli więc sobie wielki wóz drabiniasty i wszyscy, w słomie razem się usadowiwszy, chcieli triumfalnie jechać przez Warszawę do Belwederu. Generał Fencz nie dozwolił. Tyłami pominęliœmy miasto i przez Jerozolimskie rogatki zajechaliœmy ku Belwederowi". Aresztowanych wprowadzono do wielkiego księcia parami. W pierwszej parze, jako obwinieni o obrazę oficera (w Przystani musiało dojœć do jakiejœ grubszej awantury z dowódcš straży żandarmskiej) weszli: poseł Bonawentura Niemojowski i Adam Gurowski. Gurowskiemu, ze względu na ważnš rolę, jakš odegrał póŸniej w spisku koronacyjnym i w powstaniu, trzeba się przyjrzeć bliżej. Ten potomek możnego rodu senatorskiego, szwagier inflantki hiszpańskiej Izabelli de Bourbon i barona Frederiksa, generała-adiutanta Mikołaja I, student filozofii na trzech uniwersytetach niemieckich: w Lipsku, Getyndze i Heidelbergu (był podobno uczniem Hegla), człowiek niepospolicie zdolny i inteligentny, chłodny mózgowiec, a jednoczeœnie nieposkromiony awanturnik i pojedynkowiec - stanowił przedziwne połšczenie magnackiego malkontenta w dawnym stylu z rewolucyjnym karbonariuszem, według wzorów włosko-niemieckich. W roku 1827 Adam Gurowski miał lat 22 i zwano go dla odróżnienia od braci Jednookim, jako że w jednym z niezliczonych pojedynków utracił był oko. Konstanty znał już dobrze Gurowskiego, gdyż przed sejmem 1825 kazał go aresztować i osadzić w więzieniu Karmelitów jako jednego z głównych sprawców historycznych zajœć przy rogatce Wolskiej. Zwolniony po sejmie z więzienia, Adam Gurowski "stawiony przed w. księciem (relacja Tymoteusza Lipińskiego*) (* Lipiński mylił się twierdzšc, iż Jednookiemu Gurowskiemu było na imię Michał. Ze wspomnień bardziej w tym wypadku miarodajnego Ignacego Domeyki wynika ponad wszelkš wštpliwoœć, że pozbawiony oka był właœnie Adam Gurowski.) otrzymał napomnienie zaleceniem: spokojnego się zachowania, pod ostrzejszš karš w razie przewinienia. Na co odpowiedział zuchwale: - Nic mię na œwiecie zastraszyć nie może; w tym wieku, w jakim jestem, odbyłem 14 pojedynków, czterech położyłem trupem, a 10 raniłem". Po takim dictum Gurowski został odwieziony do swego majštku i internowany tam pod strażš żandarmskš. Zdołał jednak wymknšć się spod nadzoru i przybyć na imieniny w Przystani, gdzie stał się oczywiœcie jednym z głównych aktorów zajœcia. Po ponownym dostawieniu do Belwederu pierwszy padł ofiarš furii cesarzewicza. "W. Ksišżę - wspomina Jan Nepomucen Niemojowski - Adama Gurowskiego poczęstował najobelżywszymi słowy i kazał natychmiast zawieŸć do Karmelitów do lochu". Ale na tym się nie skończyło. Ponieważ Jednooki w więzieniu poczynał sobie równie zuchwale jak na wolnoœci, wszechwładny wódz naczelny kazał go przymusowo wcielić do wojska. W dwa miesišce po awanturze w Belwederze Tymoteusz Lipiński odnotował w swoich zapiskach: "Odesłano do domu [...] Gurowskiego. Zaledwie stanšwszy na miejscu, zaraz wzięty został i wraz z rekwizytami, nie zważajšc że jest jednooki, dostawiony do Warszawy. Zjechała za nim matka, lecz nadaremne były jej starania i stawienie zastępcy, jak to wyraŸnie prawo dozwala. Będšc trzymany przez dni kilka z mnóstwem rekruta, zasłabł niebezpiecznie, nie miano na nic względu, podgolono głowę i przeznaczono do 3 pułku ułanów, nadto oficer prowadzšcy ten oddział do Międzyrzeca, najœciœlejsze miał polecenie, aby Gur. wraz z innymi szedł piechotš. Gdy oddział miał wychodzić, Gur. tak był osłabiony, iż lekarz wojskowy odesłał go do lazaretu. Wpada nazajutrz jenerał Rożniecki, grozi za niedopełnienie woli Najjaœniejszej itd., dosyć, że wsadzajš Gurowskiego na wóz z żandarmem, o parę mil dopędzajš oddział i oddajš na wpół żywego z poleceniem trzymania się œciœle poprzednio wydanego rozkazu". Natomiast posła Bonawenturę Niemojowskiego Apollo Belwederski potraktował wyjštkowo łaskawie. Opis tej rozmowy utrwalony stenograficznie przez Niemojowskiego przetrwał w archiwum rodzinnym w Marchwaczu do naszego wieku i został opublikowany w roku 1913 w "Bibliotece Warszawskiej" przez historyka Stanisława Szpotańskiego. Warto z tej publikacji zacytować zaskakujšcš wypowiedŸ politycznš Konstantego. "Macie zdolnoœci, wiadomoœci, ja jestem pierwszy, który je uznaje, nie chcę panu pochlebiać - powiedział Apollo Belwederski do stawionego przed nim posła opozycjonisty. - Nie mówię do pana jako wielki ksišżę, jako przełożony, ale mówię do pana jako obywatel do obywatela: radzę wam, zmieńcie postępowanie. Moglibyœcie być użyteczni waszemu krajowi, a tak jak jest teraz, nie tylko nie jesteœcie użyteczni, ale jesteœcie szkodliwi. Wierz mi pan, wyglšdacie na emisaryuszy Katarzyny, nie mogłaby dobrać sobie lepszych niż wy. Nie cierpi pan pewnie Katarzyny i tego panu nie ganię; to była moja babka, ale gdybym był Polakiem, nienawidziłbym jej także, ale postępujecie, jak byœcie byli jej emisaryuszami. Jedyny człowiek, który chciał i który mógł uczynić wam dobrze, to był nieboszczyk cesarz Aleksander, ale wyœcie popsuli wszystko. Wasi nieprzyjaciele Rosyanie nie mogš być wam za to dosyć wdzięczni". W rozmowie z Bonawenturš Niemojowskim padło także nazwisko eks-szwoleżera Walentego Zwierkowskiego. "Ja wiem o pańskich stosunkach ze Zwierkowskim, kiedy pan jesteœ tu w Warszawie" - oœwiadczył z naciskiem Wielki Ksišżę, popisujšc się, jak to miał w zwyczaju, wszechwiedzš swojej policji. Zależało mu pewnie na tym, żeby Niemojowski przekazał te słowa w formie ostrzeżenia swemu przyjacielowi i współpracownikowi z Komitetu Towarzystwa Kredytowego. Ale jeżeli nawet tak się stało, to z dalszego rozwoju wydarzeń niedwuznacznie wynika, że Walenty Zwierkowski nie wzišł sobie do serca przestrogi wielkorzšdcy. Po zakończeniu rozmowy cesarzewicz polecił Bonawenturze Niemojowskiemu zatrzymać się na pewien czas w stolicy i - jak podaje bratanek pamiętnikarz (nie wiadomo: na serio czy z ironiš) - "ofiarował mu na mieszkanie kilka bardzo porzšdnych pokoi w Belwederze". Interesujšcy był także przebieg zetknięć wielkiego księcia z pozostałymi aresztowanymi. "Drugš parę: Sieroszewskiego i Ordęgę od razu z góry najnieprzyzwoiciej zaczšł traktować - wspomina Jan Nepomucen Niemojowski. - Sieroszewski aż osłupiał z podziwienia, a Ordęga, zakrywszy się za niego, rozeœmiał się mimowoli. Na nieszczęœcie dostrzegł to Konstanty i zawołał rozwœcieczony: - Bezczelny, każę panu spuœcić portki! - I kazał ich zapakować także do Karmelitów. Trzeciej parze: Kiełczewskiemu z Grodzickim nie lepiej udało się od poprzedniej. Nasłuchawszy się niegrzecznych, grubiańskich komplimentów, zostali nie mniej zaprowadzeni do Karmelitów. Przyszła kolej na nas. Generał Fencz zaprowadził nas do jego cesarzewiczowskiej moœci. Widzimy, pędzšcš do nas z trzeciego pokoju, postać z tem brzydkiem, odstraszajšcem prawie obliczem, o którem z portretów zwykle pochlebnych jeszcze nie można mieć dokładnego wyobrażenia. Postać ta staje nagle w pędzie przed nami i przewraca krwiš zaszłe od złoœci oczy. Byłem pewny, że mnie uderzy, widzę niebezpieczeństwo, zdecydowałem się jednak i z czubem oddać miarkę, gdyby był mnie dotknšł. Nagle nosowy głos, jak przedęty fagot lub szczekanie starego kundla, wrzasnšł: - Po co przybywa pan tutaj, do Polski? Ja: - Matka moja posiada majštek Morawin w województwie Kaliskim, zmuszony jestem jej towarzyszyć. W. Ks.: - A po co pan robi głupstwa? Ja: - Wasza Cesarsko Królewska Wysokoœć! Nie czynię niczego nieprawnego i nie mam sobie nic do wyrzucenia. W. Ks.: - A dlaczego pan nie chciał oddać listu temu oficerowi, który był na obserwacji u pańskiego kuzyna? Ja: - Ponieważ u nas, u oficerów pruskich, nie ma zwyczaju żšdać listów, które sš w cudzych kieszeniach. Na to ryknšł przeraŸliwie zapieniony tyran: - Paszoł, paszoł! Przyznam się, iż kontent byłem, że na tym brzmišcym wykrzykniku audjencja się skończyła, i zrobiwszy prawo w tył, wyszedłem co najprędzej z bratem. Wychyla jeszcze za nami głowę przeze drzwi Konstanty, wołajšc z całych sił: - Pański król pana nauczy, pański król pana rychło nauczy!" Konstanty starał się podobno rozszerzyć skutki awantury w Przystani na całe województwo kaliskie i pod tym pretekstem pozbawić je reprezentacji w przyszłym sejmie. Ale za kaliszanami ujšł się minister-sekretarz stanu w Petersburgu generał Stefan Grabowski. Zredagował on tak zręcznie raport cesarzowi-królowi, że Mikołaj, odpowiadajšc Konstantemu, posłużył się podsuniętym argumentem: "Jeżeli chodzi o œrodek pozbawienia województwa kaliskiego udziału w reprezentacji narodowej... - głosiło pismo cesarsko-królewskie - to Najjaœniejszy Pan życzy sobie, aby tę groŸbę zarezerwować na poważniejszy wypadek". Wielki ksišżę musiał więc na razie ograniczyć się do żšdania od oœmiu obwinionych podpisu na oœwiadczeniu, "że unikać będš wszystkiego, co tchnie duchem niespokojnym, i nie zjawiš się w Kaliszu bez specjalnego pozwolenia prezesa Komisji Wojewódzkiej". Deklarację podpisali wszyscy z wyjštkiem Bonawentury Niemojowskiego, który oœwiadczył, że jeżeli jest winny, to powinien być sšdzony i prawem karany, a żadnej innej władzy poddać się nie myœli. W rezultacie tej postawy został odwieziony pod eskortš do swego majštku, Marchwacza pod Wieluniem, i tam trzymany był pod dozorem przez 19 miesięcy. Wypuszczono go dopiero w marcu 1829 roku z okazji warszawskiej koronacji cara Mikołaja. Kara wymierzona młodszemu przywódcy kaliszan nie ograniczyła się do aresztu domowego. Władze krajowe na dany z góry znak pozbawiły go również urzędu wójta w Krowicy i Marchwaczu. Z aresztowania przeciwnika politycznego skorzystał też ksišżę-minister Lubecki, by wykluczyć go z udziału w pracach Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Nie zostało to oczywiœcie przeprowadzone oficjalnie, lecz skutek był ten sam. Kiedy unieruchomiony w Marchwaczu Bonawentura Niemojowski zwrócił się do Lubeckiego z proœbš o pozwolenie na spełnianie obowišzków radcy komitetowego i o wyjednanie u władz pozwolenia na przyjazd z Marchwacza do Warszawy - ksišżę-minister odmówił, argumentujšc, że "sprawa nie wchodzi w zakres jego atrybucji prawnych". Jeszcze przed nadejœciem odpowiedzi ministra, w Warszawie odbyły się posiedzenia Komitetu (8-17 listopada 1827 roku), na których - pomimo protestów Godlewskiego i Zwierkowskiego - przyjęte zostały instrukcje i organizacje władz według projektów Dyrekcji Głównej i Lubeckiego. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy Bonawenturę Niemojowskiego i jego kolegów wieziono wozem drabiniastym na "wygawor" do Belwederu - mieszkańcy stolicy Królestwa byli œwiadkami jeszcze jednego ciekawego widowiska, które odnotował w swoim diariuszu z sierpnia 1827 r. Tymoteusz Lipiński: "Osobliwy i pierwszy tego rodzaju widok zajmował temi dniami na chwilę mieszkańców Warszawy. Do młyna Towarzystwa Wyrobów Zbożowych, z fabryki Ewansa wieziono dwa ogromne kotły parowe. Po 10 koni cišgnęło te narzędzia na kilkanaœcie łokci długie i do 6 wysokie. Nie wiadomo, kiedy młyn zacznie być w ruchu, a tem bardziej przyszłoœć jest osłoniona, jaki skutek uwieńczy usiłowania stowarzyszonych - podług wyrachowania na papierze zyski sš niezawodne nawet oznaczone". Stowarzyszenie Towarzystwa Wyrobów Zbożowych dla budowy i eksploatacji pierwszego w Polsce młyna parowego na Solcu - było nowš inicjatywš gospodarczš braci Łubieńskich, zrealizowanš pod opiekš Lubeckiego. Klan Łubieńskich coraz œciœlej współpracował z potężnym księciem-ministrem i coraz więcej nadziei wišzał z jego politykš. W listopadzie 1827 roku - kiedy Bonawentura Niemojowski na próżno domagał się od Lubeckiego interwencji w sprawie bezprawnego odsunięcia go od pracy w Komitecie Towarzystwa Kredytowego, a Walenty Zwierkowski na posiedzeniach tegoż komitetu zaciekle zwalczał politykę księcia-ministra - dawny zwierzchnik Zwierkowskiego z gwardii Napoleońskiej, generał Tomasz Łubieński pisał do ojca: "Towarzystwo Kredytowe już przeszło 100 milionów wypożyczyło w Listach Zastawnych. Ksišżę Lubecki wyjechał do Petersburga [...] wiozšc, jak mówiš, pełno projektów Naj. Panu, między innymi Banku (Polskiego). Daj Boże, żeby to wszystko się ugruntowało i przyszło do skutku z tym porzšdkiem, z jakim przynależy. Zaprowadzenie finansów w kraju, który ich nigdy nie miał, będzie na zawsze pamištkš historycznš Lubeckiego, byle tylko wszystko szło w harmonyi. Codziennie rano czytam ustęp Naœladowania Chrystusa, jest to istotnie najwięcej filozoficzna ksišżka, jakš można sobie wystawić, i najbogatsza w myœl..." * Wielki ksišżę Konstanty - po wycišgnięciu konsekwencji z incydentu w Przystani - nadal umyœlnie wyolbrzymiał wobec cesarza-króla wpływy Niemojowskich i znaczenie "partyi kaliskiej", aby przestraszyć Mikołaja i uzyskać zupełnš swobodę w karaniu "warchołów", którzy stajš się coraz zuchwalsi i bezczelniejsi. Po unieszkodliwieniu na czas sšdu sejmowego obu Niemojowskich przyszła kolej na Walentego Zwierkowskiego. Ale jego dopadł cesarzewicz dopiero wiosnš 1828 roku, kiedy sšd sejmowy wchodził już w ostatniš, najważniejszš fazę swoich czynnoœci. Powołanie sšdu sejmowego, a zwłaszcza mianowanie jego prezesem senatora Piotra Bielińskiego - dokonało zasadniczego zwrotu w sprawie Towarzystwa Patriotycznego. Nominacja na prezesa sšdu sejmowego dotarła do ršk Bielińskiego w jego majštku Grodziec pod Koninem, gdzie siedemdziesięciotrzyletni schorowany nestor senatu korzystał z zasłużonego odpoczynku, spędzajšc czas na lekturze poważnych dzieł prawniczych i na zabawach z wnukami. Znużony pełnš zasług działalnoœciš publicznš w trzech kolejnych państwach polskich (sejm 1825 roku uczcił go za te zasługi dziedzicznym tytułem hrabiego), Bieliński nie miał już żadnych ambicji politycznych i nie œniło mu się nawet, że przyjdzie mu jeszcze odegrać ważnš rolę w życiu narodu. Wezwany do objęcia zaszczytnych, lecz wyjštkowo ucišżliwych i odpowiedzialnych obowišzków - bez sprzeciwu wzišł na siebie to ciężkie brzemię, przerastajšce na pozór jego siły nadwštlone wiekiem oraz poważnš chorobš serca i przewodu pokarmowego. Ponieważ pierwsze posiedzenie sšdu wyznaczono na 15 czerwca 1827 roku, stary senator przybył do Warszawy na dwa dni przed tym terminem. Natychmiast wezwano go do Pałacu Namiestnikowskiego, gdzie czekali już na niego przewodniczšcy rady administracyjnej Walenty Sobolewski (pełnišcy od œmierci Zajšczka również funkcje namiestnika) oraz sekretarz stanu przy Komisji Rzšdowej Sprawiedliwoœci generał Franciszek Ksawery Kossecki (dawny legionista) i "poufny przyjaciel" generała Wincentego Krasińskiego. Sędziwego prezesa od razu poddano pierwszej "próbie lojalnoœci". Chodziło o ustalenie składu osobowego Delegacji Sšdu Sejmowego, która miała przejšć od Komitetu Œledczego wszystkie materiały œledztwa, sprawdzić jego prawidłowoœć, a następnie "obiaœnić" Sšdowi całš sprawę. Sobolewski i Kossecki - a raczej stojšcy za nimi: wielki ksišżę Konstanty i Nowosilcow - rozumieli doskonale, że od składu i postawy Delegacji w znacznym stopniu zależeć będzie całe póŸniejsze postępowanie sšdowe. Dlatego też Kossecki nie majšc do tego formalnych uprawnień, bez żenady przedstawił Bielińskiemu kandydatury senatorów, proponowanych przez rzšd na członków Delegacji. Byli to wszystko ludzie małej wartoœci moralnej, znani ze swego serwilizmu wobec cesarzewicza. Przewodniczyć im miał słynny pieczeniarz i obżartuch: senator-wojewoda Feliks Józef Czarniecki (Czarnecki), przezywany dla swego wielkiego brzucha Pempuchem. Ale rzeczników Belwederu spotkało rozczarowanie. Schorowany starzec - któremu powierzono zaszczytne przewodnictwo, jedynie po to, aby swym iœcie senatorskim wyglšdem (znamy go z dochowanych wizerunków) pokrywał ewentualne odstępstwa sšdu od litery prawa - wysłuchał ze spokojem wniosków Kosseckiego, po czym równie spokojnie oœwiadczył, że w sprawie tak ważnej wiele zależy od wyboru członków do Delegacji, że... "prezes żadnego obcego wpływu słuchać nie może, ale wybór ten zastosować musi do przekonania i sumienia swego..." Było to przykre zaskoczenie dla zakulisowych reżyserów procesu. Drugim niemałym dla nich zaskoczeniem był niespodziewany przyjazd do Warszawy na posiedzenie sšdu sejmowego senatora wojewody Adama Jerzego księcia Czartoryskiego, który od chwili udzielenia mu przez cesarza-króla bezterminowego urlopu, przebywał stale za granicš i zdawał się mało interesować życiem politycznym kraju. Jego zgłoszenie się do uczestnictwa w sšdzie sejmowym ogromnie wzmacniało znaczenie i powagę tej instytucji. Rankiem 15 czerwca 1827 roku, na kilka godzin przed rozpoczęciem pierwszej sesji sšdu sejmowego ksišżę Czartoryski - zgodnie z obowišzujšcym ceremoniałem - złożył wizytę w Belwederze. Między dwoma dobrymi znajomymi z lat młodzieńczych, przeobrażonymi póŸniej w zaciekłych wrogów politycznych, odbyła się długa rozmowa. Ksišżę Czartoryski, zdajšc sobie sprawę z historycznej wagi tej konwersacji, opisał dokładnie jej przebieg bezpoœrednio po opuszczeniu Belwederu. Zapis przetrwał w archiwach, i w poczštku naszego wieku opublikował go w całoœci historyk Szymon Askenazy. Pewne fragmenty rozmowy zasługujš na dosłowne przytoczenie. Wielkorzšdca przyjšł Czartoryskiego chłodno. Nawišzał do czasów jego kuratorii wileńskiej i gorzko mu wypomniał sprawę filaretów. "Te szkoły były haniebne - powiedział księciu o jego ukochanym dziele - to było gniazdo najgorszych rzeczy". Potem przez dłuższy czas opowiadał o okolicznoœciach œmierci cesarza Aleksandra i swojej z tego powodu rozpaczy. Rozrzewnił się tymi wspomnieniami, mówił w tonie intymnym, serdecznym niemal, ale zakończył akcentem nieoczekiwanym. "Mam w ręku - rzekł do Czartoryskiego - wszystkie listy, pisane przez Pana do nieboszczyka cesarza. Sš tam piękne rzeczy przeciw mnie. Chciałeœ mi Pan kazać stšd zmykać, chciałeœ podstawić mi nogę i spowodować mój upadek. Powinniœmy pójœć na Bielany strzelać się". Tu wycelował do mnie rękš (słowa Czartoryskiego) jak gdyby z pistoletu. "Czemuż pisałeœ Pan to wszystko przeciw mnie? czemuż chciałeœ mnie wygnać stšd, wstawić mi kij między nogi?" "Nie mogę powiedzieć - zapisuje w tem miejscu Czartoryski - aby mnie te wyrazy bardzo skonsternowały. Ale z jednej strony byłem oburzony i zdziwiony, że można było zdobyć się na wydanie w ten sposób całej korespondencyi, i z drugiej zaœ strony byłem w zakłopotaniu, co odpowiedzieć. Nie podobna było niczego zaprzeczać, a chcieć tłómaczyć się lub łagodzić, byłoby jeszcze gorzej. Nie wiem, jakie wrażenie uczyniła postawa nieporuszona, którš zachowałem. Ale W. Ksišżę dodał sam z siebie: - Wiem, że miałeœ Pan inny sposób myœlenia niż ja, inne przekonania, według których działałeœ. - Tak jest - odparłem - działałem według swego przekonania i swego sumienia. Byłem zdania, że postępowanie i obecnoœć Waszej Cesarzewiczowskiej Moœci wyrzšdzała krzywdę krajowi i cesarzowi; pisałem tedy to, co uważałem za prawdę. - Otóż myliłeœ się - zawołał W. Ksišżę - to nie ja szkodziłem temu krajowi, ale Niemojowski i towarzysze; cesarzowa Katarzyna, gdyby wróciła na ziemię, miałaby w nich najlepszš podporę; oni wszystko zepsuli. Wiem, że na Polsce popełniono wielkš niesprawiedliwoœć. Ale jak jš naprawić? Należało czekać skutków intencyi cesarza, lecz ich nie uprzedzać. Gdyby inaczej się zachowano, bylibyœcie już dziœ osišgnęli cel pragnień waszych. Jestem Rosyaninem. Najszczęœliwszy byłem, kiedym służył cesarzowi Pawłowi; byłbym pragnšł służyć mu całe życie. Nigdy też nie wiedziałem, jak bardzo kochałem brata Aleksandra, aż odkšd go straciłem. Jestem Rosyaninem, mogłem mieć poglšdy przeciwne niż Aleksander. Ale skoro mu wyłuszczyłem te moje poglšdy, on zaœ wyraził opinie przeciwne memu sposobowi myœlenia - odtšd ja jego wolę wypełniałem z gorliwoœciš, ze œcisłoœciš zupełnš, lub nawet œciœlej jeszcze niż on sam. Obecnie pragnę również wypełnić jego rozkazy i intencye, jak gdyby on żył jeszcze; pragnę aby on i nadal widział mnie na moim posterunku, tam gdzie mnie umieœcił. Mam wszystkie listy Pańskie, mam też I małe liœciki". Pod uderzeniem tych dwóch ostatnich słów, wypowiedzianych ze szczególnym naciskiem - opanowany i chłodny Czartoryski musiał się zatrzšœć. Było to bezprzykładnie brutalne nawišzanie do czasów wspólnej młodoœci na dworze cara Pawła, gdzie młody polski ksišżę zakładnik przeżywał wielki romans z żonš swego przyjaciela Aleksandra, ówczesnego następcy tronu. Romans ten - nawišzany podobno za zgodš Aleksandra a odkryty przez cara Pawła - miał być praŸródłem niechęci Konstantego do polskiego księcia. Dostrzegłszy "bolesne zadziwienie" goœcia, wielki ksišżę zmienił ton i starał się swš niedelikatnoœć załagodzić. "Aleksander popełnił wielkie głupstwa. Pan również popełnił wielkie głupstwa - mówił. - Ale było się młodym. Nie zrobiłby Pan tego dziœ, po pištym krzyżyku. Ja również popełniłem wielkie głupstwa. Któż ich nie robił? Odłożyłem na stronę pewne z tych listów, aby zostały spalone, jeœli przytrafi mi się jaki przypadek. Ale czemuż chciał mnie Pan stšd wygnać? Połóż mi tu rękę na sercu (tu zapewne wzišł dłoń Czartoryskiego i przyłożył do swej piersi), nie mam do Pana urazy. Miał Pan przekonania przeciwne moim, ale ja widzę, że postępujšc według tych przekonań, byłeœ rzeczywiœcie przywišzanym do mego nieboszczyka brata. Oto dlaczego nie mam do Ciebie urazy. Uœciskaj mnie... Ale uprzedzam Pana, że jeszcze nieraz będę Cię męczył... Uœciskaj mnie... Powinniœmy się strzelać... Uœciskaj mnie i idŸ sobie. Jeszcze jedno słowo. Zwracaj Pan bacznš uwagę na sprawę, dla której przybyłeœ do Warszawy. Pamiętaj Pan, że im będziecie surowsi, tem większš przysługę oddacie swemu krajowi". Na tym zakończyła się dziwna rozmowa z kurnosym Apollem Belwederskim. Czartoryski nie zlekceważył ostatnich słów wielkorzšdcy. Przez cały czas trwania sšdu sejmowego ksišżę z Puław wspierać będzie prezesa Bielińskiego w jego zabiegach o niezawisłoœć sędziów senatorów i o oddalenie od podsšdnych zarzutu zbrodni stanu, ale w końcowej fazie postępowania nie kto inny, tylko on właœnie - majšc na względzie rację stanu Królestwa - nie dopuœci do całkowitego uniewinnienia oskarżonych. 15 czerwca 1827 roku na publicznym posiedzeniu senatu, które odbyło się wyjštkowo nie w pałacu Krasińskich, lecz w sali Senatorskiej na Zamku - ukonstytuował się sšd sejmowy. Po wyłšczeniu z ogólnego grona senatu członków rady administracyjnej, uczestników pierwszego komitetu œledczego oraz osób zwišzanych pokrewieństwem z oskarżonymi, w skład sšdu weszło 42 senatorów. Po ukonstytuowaniu się sšdu odczytano publicznie raport, w którym dotychczasowy komitet œledczy zdawał sprawę z przeprowadzonego œledztwa. Jawna częœć posiedzenia zakończyła się na zaprzysiężeniu prezesa, senatorów sędziów, pisarza sšdu i jego zastępców. Potem prezes senatu Stanisław Zamoyski, sekretarz senatu Julian Ursyn Niemcewicz, członkowie rady administracyjnej i nieliczna publicznoœć (na rozkaz Konstantego tego dnia do Zamku wpuszczono tylko ludzi w mundurach) - opuœcili salę, a sšd kontynuował swoje obrady niejawnie. Najistotniejszym punktem drugiej częœci posiedzenia był wybór delegacji sšdu sejmowego, wyznaczono do niej ludzi poważnych, cieszšcych się dużym autorytetem w społeczeństwie: senatora wojewodę Michała Radziwiłła (jako przewodniczšcego) oraz senatorów kasztelanów Macieja Wodzińskiego, Tadeusza Tyszkiewicza, Szymona Wiszniewskiego i Wiktora Remblińskiego. Tego samego dnia wieczorem doszło do ponownego konfliktu między prezesem sšdu a rzecznikami Belwederu. W kilka godzin po zakończeniu posiedzenia Bielińskiemu doręczono list prywatny od Kosseckiego następujšcej treœci: "Mam honor uwiadomić JW Pana Dobrodzieja, iż Jego Cesarzewiczowska Moœć w. ksišżę cesarzewicz życzy sobie mieć przysłany na jutro przed godzinš 9 z rana protokół posiedzenia dzisiejszego Sšdu Sejmowego, to jest od epoki wyjœcia Rady Administracyjnej; raczysz zatem JW Pan Dobrodziej polecić Wielmożnemu Urmowskiemu pisarzowi, ażeby mi takowy nadesłał dziœ jeszcze, jeżeli można". W przysięgach składanych przez członków sšdu sejmowego był wyraŸnie podkreœlany "sekret Izby", toteż zuchwały list sekretarza stanu przy radzie administracyjnej wstrzšsnšł do głębi praworzšdnym Prezesem. Bieliński nie fatygował się nawet odpisywaniem Kosseckiemu, lecz odniósł się wprost do jego zwierzchnika Walentego Sobolewskiego, domagajšc się, aby prezes rady administracyjnej "polecił JW Kosseckiemu radcy sekretarzowi stanu, iżby odtšd ani ode mnie, ani od pisarza Sšdu Sejmowego nie żšdał nigdy składania raportów z odbytych posiedzeń. Inaczej - dodawał - naraziłby mnie na tę przykrš koniecznoœć niedopełnienia Najwyższej Woli Najjaœniejszemu Wielkiemu Księciu, któremu winienem i chcę zawsze być posłusznym". Gorliwcy wpadli w popłoch, gdyż przekroczyli swoje uprawnienia. Kossecki nie liczšcy się bowiem z tym, że Bieliński zdobędzie się na sprzeciw wobec polecenia Belwederu, swój list do niego traktował jedynie jako formalnoœć, a wydania akt zażšdał już przedtem od pisarza sšdu sejmowego, który - również nie wyobrażajšc sobie, że można sprzeciwiać się Wielkiemu Księciu - wydał je posłusznie. Sprawa wywołała wiele hałasu i przedostała się do wiadomoœci publicznej, pasujšc w jednej chwili starego prezesa sšdu sejmowego na najpopularniejszš postać w Warszawie. Dalsze posunięcia Bielińskiego tę popularnoœć utwierdziły. Jedna z najcięższych batalii stoczonych między prezesem sšdu sejmowego a Belwederem wišzała się z wizytš czterooosobowej deputacji senatu cesarstwa, która zjechała była do Warszawy w poczštkach sierpnia 1827 r., przywożšc z sobš na konfrontacje 27 członków Towarzystwa Patriotycznego z Litwy, Wołynia i Podola. Co z tego przyjazdu wynikło, opisuje dokładnie historyk Sšdu Sejmowego: Hanna Dylšgowa. "Senatorowie rosyjscy uznali za konieczne skonfrontowanie Stanisława Karwickiego z Wołynia (poœredniczył on przy organizowaniu spotkań delegatów warszawskich ze spiskowcami rosyjskimi - M.B.) z oddanym pod Sšd Sejmowy podpułkownikiem Sewerynem Krzyżanowskim. Wielki ksišżę, zgodnie ze swoim zwyczajem, wbrew prawu wydał rozkaz, aby Krzyżanowski tego dnia o godzinie 7 wieczór został przywieziony przed Deputację Senatu Cesarstwa. Zawiadomił też o tym z miejsca Bielińskiego, wzywajšc go jednoczeœnie do wyznaczenia członka Delegacji Sejmowej, który by przy tej konfrontacji asystował. Jeszcze tego samego dnia, tzn. 3 paŸdziernika 1827 r., Bieliński odpowiedział Konstantemu odmownie, motywujšc to tym, że jest w swej władzy prezydenckiej ograniczony cesarskim dekretem urzšdzajšcym Sšd Sejmowy i złożonš przysięgš. To było coœ niesłychanego, bo przecież już nie Kossecki, ale sam Konstanty wzywał Bielińskiego i spotkał się ze stanowczš odmowš. Wysłał więc do Bielińskiego gen. Kurutę, który jednak prezesa nie zastał. W tej sytuacji Kuruta przez oficera żandarmerii wezwał prezesa Sšdu do swego mieszkania w pałacu Brhla". Tutaj opisał Bielińskiemu gniew wielkiego księcia z powodu jego listu, który miał według Konstantego sugerować, jakoby żšdał on od Bielińskiego złamania przysięgi. Wyjaœnił także, że Konstanty nie widział w dekrecie o "Urzšdzeniu Sšdu Sejmowego" żadnego artykułu, który by zabraniał oddelegowania senatora polskiego do konfrontacji. Bieliński odpowiedział, że nie może wprowadzić do królewskiego dekretu żadnych dodatków, iż uczynić może to jedynie sam monarcha. Kuruta poszedł z takš odpowiedziš do wielkiego księcia, Bieliński czekał zaœ w dalszym cišgu w mieszkaniu generała na odpowiedŸ. Nietrudno było jej się domyœlić. Wœciekły za okazywany opór kazał Konstanty powiedzieć Bielińskiemu, że rozkazuje "w imieniu Najjaœniejszego Cesarza, którego wolę zna najlepiej, aby natychmiast członka mianował, czego jeżeli nie dopełni w. ksišżę natychmiast wyprawi kuriera do Petersburga, zanoszšc skargę przeciw prezesowi i proszšc monarchę o przykładne jego ukaranie". Mimo tej bardzo poważnej groŸby Bieliński nie ulškł się i odpowiedział za poœrednictwem Kuruty, że chociaż zdaje sobie sprawę z nieszczęœcia, w jakim się znalazł, to jednak woli "poddać się karze, jaka go spotka, aniżeli przysięgę swojš zgwałcić". Na tym zakończyła się rozmowa, Bieliński wrócił do domu, a wielki ksišżę wysłał gońca do Petersburga z poleceniem jak największego poœpiechu. Oczywiœcie Konstanty z przeprowadzeniem konfrontacji nie czekał do otrzymania odpowiedzi cesarskiej. Rozkazał stawić Krzyżanowskiego jeszcze tego dnia o godz. 7 wieczorem przed deputacjš senatu cesarstwa, gdzie znajdował się także wezwany uprzednio prokurator generalny Wyczechowski. Do póŸna czekano na delegata senatu polskiego. Nie doczekawszy się go jednak, odroczono posiedzenie do 4 paŸdziernika. Nazajutrz wielki ksišżę rozkazał senatorom rosyjskim, by nie czekajšc na senatora polskiego, którego miał zastšpić prokurator generalny, przeprowadzili konfrontację Krzyżanowskiego ze Stanisławem Karwickim. Tymczasem doprowadzony z więzienia Krzyżanowski nie chciał odpowiadać na stawiane mu pytania, oœwiadczajšc "iż jako poddany Królewstwa Polskiego i oddany pod sšd swego kraju, nie sšdzi się być obowišzanym odpowiadać w obcym sšdzie; dodał, iż nie może tego uczynić, widzšc obecnym prokuratora Królewstwa Polskiego, który nie może się znajdować w czasie indagacji, gdy ta odbywa się w Delegacji Sšdu Sejmowego Królestwa Polskiego, zatem nie powinien się znajdować w Delegacji Cesarsko-Rosyjskiej, a to z tej przyczyny, iż jest stronš przeciwnš". To niezłomne stanowisko Krzyżanowskiego - a trzeba pamiętać, że był on w trudniejszej sytuacji niż pozostali więŸniowie stanu, gdyż poza normalnymi dolegliwoœciami, wymierzanymi opornym, zagrażała mu jeszcze kompromitacja kobiety, którš kochał - wymownie œwiadczyło o tym, że przykład prezesa Bielińskiego był zaraŸliwy i że z chwilš przejęcia œledztwa przez delegację sšdu sejmowego sprawa Towarzystwa Patriotycznego wkroczyła na zupełnie nowe tory. Nie darmo Konstantemu i Nowosilcowowi tak bardzo zależało na wprowadzeniu delegacji ludzi powolnych swoim wpływom. Delegacja sšdu sejmowego pod pozorem sprawdzania czynnoœci komitetu œledczego powtórzyła raz jeszcze całe œledztwo. W czasie tego nowego œledztwa, prowadzonego z najœciœlejszym zachowaniem wszelkich przepisów prawnych, wszyscy podsšdni odwołali swe poprzednie zeznania, "przyznajšc jedynie własnoręcznoœć podpisów, złożonych pod nimi". Na ogół nikt nie kwestionował udowodnionych faktów, jednakże przedstawiono je w odmiennym oœwietleniu niż przedtem. Przyznawano się do takich czy innych spotkań, stwierdzonych przez policję, ale nadawano im charakter czysto prywatny i przypadkowy. "Nic nie było z góry uplanowane i nikt niczego nie robił dla rozszerzenia lub utrwalenia Towarzystwa Patriotycznego". WięŸniowie stanu wyjaœniali w pisemnych oœwiadczeniach, że różnice między ich poprzednimi zeznaniami a obecnymi wynikały z osłabienia fizycznego i psychicznego, spowodowanego warunkami więziennymi, z gróŸb i obietnic, stosowanych na przemian przez członków komitetu œledczego, a wreszcie z wypaczania w protokołach intencji ich zeznań. Historycy uważajš, że do takiej zgodnoœci zeznań przed delegacjš mogło dojœć jedynie dzięki zmianom, jakie nastšpiły w więzieniu Karmelitów, nad którym bezpoœredniš pieczę objšł prezes sšdu sejmowego Bieliński. Straż więzienna, zagrożona ujawnieniem swych poprzednich gwałtów i nadużyć a jednoczeœnie przekupywana przez więŸniów, którym bogate rodziny zaczęły nadsyłać z miasta pienišdze oraz wyszukane potrawy i trunki - robiła, co mogła, aby zrehabilitować się wobec swoich podopiecznych. "Polska Bastylia" (jak nazywano więzienie Karmelitów), która była srogš kaŸniš dla Łukasińskiego i jego towarzyszy w latach 1822-1824 - dla uprzewilejowanych więŸniów z lat 1826-1828, w drugiej fazie ich uwięzienia zmieniła się w istny pensjonat. Tę "drugš epokę historyi karmelitańskiej" opisuje dokładnie w swoich Pamiętnikach ówczesny więzień polskiej Bastylii Ignacy Pršdzyński. "U Karmelitów tedy panowała pewna wolnoœć między więŸniami. Przez niejaki czas pisaliœmy Dziennik karmelitański. Parę arkuszy chodziło od celi do celi; kto jak mógł, zdobywał się na koncept wierszem lub prozš, napisał i przesyłał sšsiadowi. Od ostatniego dziennik wracał znowu przez wszystkie numera i w końcu zostawał spalony. Szkoda; były tam albowiem kawałki ładne i dowcipne, a co więcej, miejscowoœciš nacechowane. Żyliœmy jak najœciœlej ze sobš i dopiero za nadejœciem nocnej warty odosobnialiœmy się każden do swej celi. Wszystkie surowe przepisy W. księcia były w poniewierce... Kurytarz był zawsze głównym salonem naszych schadzek i spacerów. W celach zbierało się nas po kilku. Graliœmy w wista, czasem i w faraonika, do którego przychodził w szlafroku komendant więzienia, nasz przełożony (geolier) kapitan Niewodowski i z takš grał pasyjkš, że cały był w potach; a zawsze odszedł uradowany, bo mu naturalnie wygrywać dawano (podobno Niewodowski postawił sobie póŸniej kamienicę za pienišdze wygrane od więŸniów - M.B.). Żołnierze pilnowali nas wprawdzie nie już dlatego, żebyœmy nie pouciekali, ale żeby nas kto z placu, Aksamitowski lub Kuruta, niespodziewanie nie zaszedł. A że się trafiało, że do zbytku uczęstowana warta nie wzniecała u nas co do czujnoœci swojej zupełnego zaufania, więc tedy gdyœmy się do takiej zabierali zabawki, jeden z pomiędzy nas szedł na dół, zamykał bramę od ulicy i klucz od niej kładł na stoliku, na którym bank się zakładał tak, że gdy przyjechał odwiedzajšcy, na odgłos bramowego dzwonu mieliœmy czas schronienia się każdy do swojej celi. Bywały i częstacye składkowe, np. pierwsze piętro zapraszało w goœcinę drugie lub odwrotnie. Natenczas sprowadzało się tuzin kapłonów pieczonych od Szyllera i do nich zrobiło się parę waz pšczu i nuż ze szklankami w ręku œpiewaliœmy chórem Marsyliankę, Odę Mickiewicza do młodoœci lub deklamowaliœmy Odę Osińskiego na powrót zwycięskiego wojska (z 1809 roku - M.B.), a kapitan Niewodowski czasem, a rosyjski oficer od warty regularnie, pił i œpiewał z nami, żołnierze zaœ byli wszyscy częstowani na kurytarzach..." Przy takim reżimie więziennym można się było wspólnie zastanawiać nad liniš obrony w nowym etapie œledztwa. "Komitet Œledczy był ukończył swoje czynnoœci, raport jego był ogłoszony... - pisze w dalszym cišgu wspomnień Pršdzyński. - Zabierano się do sšdu sejmowego [...] Koledzy moi, oddani [...] pod sšd, widzšc teraz, na co się to zabiera, poznali, że w indygacyach komitetu œledczego wszyscy niemal zanadto mówili, zanadto pisali i do zbyt wielu rzeczy się poprzyznawali. W sprawie, w której nie było żadnego czynu, żadnego corpus delicti, w której co więcej, wszelkie knowania, ile ich tam było, nie przyszły nigdy do poczštku wykonania (un commencement d'execution) i gdy zeznania, niczem nie poparte, jednego współwinnego Jabłonowskiego, żadnego prawnego stanowić nie mogły dowodu, ich tylko własne zeznania dawały groŸnš postać sprawie. Zeznania te były poczynione w pierwszych chwilach uwięzienia, częœciš ze strachu, częœciš przez pewien rodzaj egzaltacyi, częœciš były także rzeczywiœcie wyłudzone obietnicami, pogróżkami komitetu. Ale ten komitet w prowadzeniu swojego dzieła był zdeptał wszelkie przepisy, jakie prawo do takiej czynnoœci za niezbędne stanowi [...] W tem mógł być ratunek oskarżonych [...] U Karmelitów miewaliœmy często narady względem sposobu prowadzenia obrony. Były między nami wcale niezłe głowy. Z więzienia znosiliœmy się z obrońcami oskarżonych, którymi byli celniejsi mecenasi Warszawy. Ja lubo nie oddany pod sšd, przecież oczywiœcie jak najmocniej interesowałem się sprawš moich przyjaciół i do tych narad należałem..." Nawet główny œwiadek oskarżenia ksišżę Antoni Jabłonowski uległ naciskowi tej nowej atmosfery. Dowodzi tego jego pismo ekspiacyjne, którego treœć podaje w swych pamiętnikach Julian Ursyn Niemcewicz. W piœmie tym, skierowanym najpewniej do delegacji sšdu sejmowego, nieszczęsny eks-szwoleżer o słabych nerwach pisał, co następuje: "wszystkom, com wyznał, jest nieprawdš; wszystko robiłem przez próżnoœć, udawałem przed Moskalami, że mam pełnomocnictwa od Polaków, żeby tym dowodem niby ich ufnoœć i ważnoœć osoby mojej powiększać. Udawałem z tychże samych powodów przed Polakami, że u Moskali największš wziętoœć posiadam". Ale "idylla" w więzieniu Karmelitów i jej wpływ na bieg nowego œledztwa nie mogły nie zwrócić na siebie uwagi władz. Pod datš 17 wrzeœnia 1827 roku J. U. Niemcewicz odnotował w swoim diariuszu: "Uroiło się w. księciu, że więŸniowie nasi mieli znoszenie się z sobš i z miastem, niespodzianie więc posłał jenerała Kurutę i Kołzakowa, by ciupy ich przetrzęœli dla przekonania się, czy nie znajdš jakichœ listów, lecz na próżno, nic nie znaleziono. Wkrótce potem za podnietš prokuratora Wyczechowskiego, że więŸniowie muszš wiedzieć, co się za zaporami ich dzieje, znów o północy wpadli inkwizytorowie, przetrzšsajšc najmniejsze nory. ZnaleŸli u Grzymały listę senatorów, z zdaniem na boku o każdym: poczciwy, infamis, na dwóch stołkach siedzi etc., etc. Inkwizycje, hałas niezmierny; skończyło się, że biedne sołdaty moskiewskie (nasi bowiem nie dopuszczeni sš na te straże) po 500 pałek otrzymali, nic nie wyznawszy..." Ale Apollo Belwederski na tym nie poprzestał. Ponieważ prokurator Wyczechowski, przy całym swym lojaliŸmie, był skrupulatnym prawnikiem i nie mógł w akcie oskarżenia zlekceważyć zmienionych zeznań powtórnego œledztwa - wielki ksišżę postanowił skłonić rzšd Królestwa do "poprawienia" aktu oskarżenia w trybie administracyjnym. "Tu nowe sceny zgorszeń i zwłoki - czytamy w diariuszu Niemcewicza. - Nie znajšcy prawa ni form legalnych, w. ksišżę i ci, co go otaczajš, zawsze na ich miejsce samowolnoœć kładšc, nakazali, by akt ten oskarżenia do Rady Administracyjnej do aprobaty lub poprawy przeniesiony był. Przez nałóg ulegania we wszystkim, poddano się temu. Na sesji administracyjnej ledwo zaczęto akt ten, wraz wróg nasz Nowosilcow zawołał: - Nie jest to, widzę, akt oskarżenia, ale akt usprawiedliwienia. Odpowiedział prokurator, iż inaczej pisać i konkluzji kłaœć nie mógł, tylko stosownie do wyznań oskarżonych i œwiadków. Zamknšł Wyczechowski raport swój, proponujšc kodeks karny na popełniajšcych występek, popełniajšcych zbrodnię oddalonego należenia do winy, to jest podług okropnego kodeksu naszego, między 20 i 10 laty ciężkiego w kajdanach i ciężkiej pracy więzienia. Porwał się Nowosilcow, żšdajšc koniecznie kary œmierci lub przynajmniej wiecznego więzienia. Tu minister spraw wewnętrznych (Tadeusz Mostowski - M.B.) rzekł mu: Jeœli WMPan mówisz imieniem monarchy lub imieniem brata jego, powiedz, że tak oni chcš, tak rozkazujš, a stanie się podług rozkazu, ale nie wkładaj na nas odpowiedzialnoœci i wstydu, żebyœmy formy legalne arbitralnoœci dawali. Nie popierał dalej Nowosilcow wniosku swego, zostawiajšc sobie w jadowitym raporcie rzecz tę całš do Petersburga donieœć". Po klęsce w radzie administracyjnej prokonsulowie chwycili się nowego œrodka. Nie zważajšc na działajšcš jeszcze delegację sšdu sejmowego, Konstanty wysłał do Karmelitów audytora wojskowego, polecajšc, "by więŸniów wojskowych indagował i nakłaniał ich do wyznania, że nie byli ni straszeni, ni obietnicami łudzeni". Jednoczeœnie kazał aresztować strzegšcego więŸniów kapitana Niewodowskiego, aby pod przysięgš zeznał, jakie mieć mogli więŸniowie powody do zanoszenia zażaleń podobnych. Amator wista i faraona nie zawiódł partnerów karcianych. Niby to z głupia frant zeznał, co następuje: "Nie doszło wiadomoœci mojej, by więŸniowie straszeni lub obietnicami łudzeni byli, następujšce atoli przygody zastraszyć ich mogły. Mógł p. Grzymała, jak powiada, widzieć dziurkš od zamka, gdy wynoszono ciało p. Sabińskiego, który sobie sam życie odebrał w więzieniu. Mogli drudzy słyszeć rozruch i pomieszanie w korytarzu, gdy p. Tarnowski gardło sobie poderżnšł, mógł słyszeć wołanie kto inny: Możecie mnie męczyć, ale ja nie powiem czegom nie uczynił. Złych traktowań nie było w więzieniu, prócz że w. ksišżę osadził o chlebie i wodzie p. Ossolińskiego za to, że œpiewał, by dać się słyszeć drugim: Wytrzymajmy, wytrzymajmy niesprawiedliwoœć do końca". Nie sšdzę, aby to zeznanie komendanta więzienia szczególnie usatysfakcjonowało prokonsulów warszawskich. Natomiast kapitanowi Niewodowskiemu przydało się bardzo przy postępowaniu rehabilitacyjnym w pierwszych dniach powstania listopadowego. Tymczasem prezes Bieliński - powiadomiony przez prokuratora o sporzšdzeniu aktu oskarżenia - nie pytajšc nikogo o zdanie ani pozwolenie, wyznaczył termin pierwszej sesji sšdu sejmowego. Konstanty na wieœć o tej "samowoli" rozchorował się ze złoœci, ale przeszkodzić jej już nie mógł. Œmiały i niezależny sposób postępowania prezesa Bielińskiego wywierał olbrzymi wpływ na opinię publicznš. Jeden stary schorowany człowiek zdziałał swš niezłomnš postawš to, czego nie potrafiła osišgnšć żadna z dotychczasowych konspiracji patriotycznych: doprowadził stopniowo do zmobilizowania wszystkich warstw społeczeństwa przeciwko arbitralnym rzšdom carskich prokonsulów. "Przerażenie pierwszych miesięcy 1826 r. zmieniało się powoli w doœć powszechne oburzenie" - stwierdza historyk sšdu sejmowego Hanna Dylšgowa, a œwiadek tamtych czasów generał Ignacy Pršdzyński ujmuje rzecz szerzej i dosadniej. "Duch rewolucyjny był natenczas w powietrzu Polski - czytamy w I tomie jego Pamiętników. - Powstanie było w Warszawie, a prawdziwym rzšdem tej insurekcji wszystkich klas, wszystkich umysłów, wszystkich stanów był Sšd Sejmowy, z którym Konstanty i Nowosilcow zawzięcie, ale bezskutecznie prawowali się o... interesa carstwa, do najwyższego stopnia zagrożone przez rozwinienie jednego z artykułów ustawy konstytucyjnej nadanej przez Aleksandra, zaprzysiężonej przez Mikołaja. W czasie trwania procesu z jednej strony policya i roje szpiegów, z drugiej opinia w stolicy zwodziły z sobš codziennie poza sšdem potyczki zabawne, gorszšce, ale zawsze do upadłego popierane. Były to ruchy zawsze tłumione, zawsze odżywiane, w coraz innych obiawiajšce się kształtach, nieskończenie wysuszajšce mózg W. księcia, a Nowosilcowa przymuszajšce upijać się z rozpaczy. Dla Lubeckiego były to chwile niewypowiedzianej rozkoszy nie z obrotu, jaki brała sprawa więŸniów - bo cóż go to obchodziło? - ale z tryumfu nad komisarzem cesarskim, który kredytem swoim w Belwederze œmiał się targnšć na jego wziętoœć w Petersburgu... Lubecki tryumfował, nie przeczuwajšc, że pod tę monarchię konstytucyjnš podłożył minę, która wkrótce i jego samego i jego rywala Nowosilcowa i tron cara w powietrze wysadzić miała". Sšd sejmowy rozpoczšł regularne posiedzenia w styczniu 1828 roku, ale do pierwszych rozpraw z udziałem publicznoœci (tzw. arbitrów) doszło dopiero w kwietniu tego roku. I właœnie w dniu pierwszej rozprawy publicznej - 10 kwietnia 1828 r. - wydarzył się incydent z deputowanym Walentym Zwierkowskim. Tego dnia rano Zwierkowski, korzystajšc z jawnoœci rozpraw, udał się w mundurze obywatelskim województwa krakowskiego do pałacu rzšdowego Krasińskich, ale pod drzwiami pokoju dla arbitrów zatrzymali go wiceprezydent miasta Mateusz Lubowidzki i towarzyszšcy mu agent policji Hieronim Szymanowski (ten sam, który tak nieprzyjemnš rolę odegrał w sprawie Łukasińskiego) - oœwiadczajšc, że do œrodka wejœć mu nie wolno. Zwierkowski odwołał się pisemnie do prezesa sšdu sejmowego Bielińskiego, nadmieniajšc w swej skardze, że widział innych arbitrów w mundurach obywatelskich, którzy bez przeszkód byli wpuszczani. Prosił Bielińskiego, aby "powagš swojš zabronił policyi robienia nadużyciów podobnych". Zanim jednak otrzymał odpowiedŸ na swoje pismo, został aresztowany i odwieziony do Belwederu. Tam to odbyła się owa historyczna rozmowa, podczas której wielkorzšdca warszawski nazwał go "szwoleżerem złej konduity". Z rozmowy tej przytoczyłem dotychczas tylko krótki fragment, ale jest ona tak interesujšca i tak charakterystyczna dla obydwóch rozmówców, że należy przedstawić jš w całoœci. Najpierw postarajmy się jak najdokładniej zobaczyć obu aktorów tej sceny. Z jednej strony, nieobliczalny brat cesarski - taki, jakim widział go niedawno pamiętnikarz Jan Nepomucen Niemojowski; z drugiej, szwoleżer deputowany, jakiego znamy z dochowanych wizerunków Józefa Szymona Kurowskiego: mšdra, poważna twarz intelektualisty, œmiałe spojrzenie, jakby cień ironicznego uœmieszku w kštach warg. Już sam wyglšd Zwierkowskiego musiał działać na Konstantego prowokujšco. Rozmowa prowadzona była po polsku z częstymi wtrętami francuskimi. - "Pan pisał do Prezesa Sšdu? - zapytał W. Ksišżę. - Pisałem - odpowiedział Zwierkowski. W. Ksišżę: - Jak mogłeœ pan skarżyć się na wiceprezydenta do prezesa? On nie zostaje pod rozkazami prezesa, on moje rozkazy wypełnia... a kiedy on co powie, to powie z urzędu, bo on ma moc rozkazywać panu na ulicy i wszędzie, kiedy jest w mundurze. Zwierkowski: - Lecz kiedy wiceprezydent postšpił przeciw dekretowi królewskiemu... W. Ksišżę: - To do mnie skarga na niego. On robi, co ja każę. Ja rozkazałem nie puœcić pana na Sšd Sejmowy, boœ pan niespokojny i innych nie kazałem puœcić, co sš niespokojni. Zwierkowski: - Ja nie sšdziłem, aby właœciwa droga skarżenia się na wiceprezydenta była do W.C.M., a dlatego... W. Ksišżę: - Pan byłeœ w wojsku, a nie znasz praw wojskowych. Ja je panu przeczytam i przekonasz się, że do mnie policya należy. Tu (W. Ksišżę) otworzył ksišżkę, z którš przyszedł, i w prawej ręce trzymał, majšc jeden palec poœrodku ksišżki, gdzie przez połowę karta była założona, przeczytał po francusku jeden paragraf, jak się zdawało, było to prawo francuskie wojskowe, a potem rzekł: - Ja panu przetłumaczę, abyœ pan dobrze zrozumiał po polsku. - Do wodza należy policya i zachowanie porzšdku etc., etc; kto jest dowódcš? Ja. Do mnie należy policya w mieœcie i na dole (chodziło o pałac Krasińskich - M.B.), a tam w mojem znaczeniu stoi wiceprezydent i nie wpuszcza tych, których nie każę. Więc pan na mnie skarżyłeœ się do prezesa sšdu, a ja jakbym chciał to bym i prezesa nie puœcił. Jak pan mogłeœ odważyć się to pisać i cóżeœ zyskał. Dał panu Bieliński nosa - tu W. Ksišżę przyłożył palec do samego nosa Zwierkowskiego, a wtedy Zwierkowski odsunšł się - odpowiedział panu, że jego władza w Izbie się rozcišga tylko. Ja wiem to wszystko. Nie mógł inaczej odpowiedzieć, wszak pan dostałeœ odpowiedŸ? Zwierkowski: - Dotšd nie odebrałem, ale... W. Ksišżę: - Ale jak pan odbierzesz, to na odpowiedzi przeczytasz to, co powiedziałem, a potem dziœ zaraz pan wyjedziesz z Warszawy, dostaniesz do domu i oficera i żołnierza jak Niemojowscy. Ja pana nauczę, jak rozkazy rzšdowe szanować... (dalej nastšpiła przytoczona już wyżej wymiana zdań na temat niekorzystnego wpływu, jaki wywarła na Zwierkowskiego nauka na uniwersytetach niemieckich oraz jego rzekomo złej konduity w gwardii Napoleona. Potem Konstanty znowu powrócił do sprawy zasadniczej - M.B.). W. Ksišżę: - ...Na coœ pan skarżył wiceprezydenta? Dostałeœ pan nosa od Bielińskiego, mógł sobie twojem pismem... (redakcja "Biblioteki Warszawskiej" wykropkowała tu zapewne zwrot Konstantego, nie licujšcy z powagš pisma - M.B.) tak jak ja... pańskiemi petycjami sejmowymi i innemi tych głów przewrotnych, jak Niemojowscy... i inni, co to majš zawsze cel sprzeciwiać się rzšdowi. Zwierkowski: - Nie sprzeciwiać się, lecz oponować, kiedy wolno wyrazić swe zdanie, gdy co z przekonaniem nie zgadza się, a petycya... W. Ksišżę: - Taisez vous donc! vous dites toujours blanc, quand le gouvernemant dit noir et vous dites noir, quand le gouvernement dit blanc (zamilcz pan lepiej, pan zawsze mówi białe, kiedy rzšd mówi czarne, a czarne, kiedy rzšd mówi białe). Ale powiedz mi pan, jaki to spisek ludzi niespokojnych polecił panu napisać skargę do prezesa? Naradziliœcie się w kilku, ja to wiem, bo ja wiem wszystko, co pan robisz tutaj. Ja znam każdy pański krok, gdzie pan byłeœ wczoraj, przedwczoraj. Powiedz mi pan prawdę, kto napisał tę skargę. Zwierkowski: - Ja sam napisałem, będšc przekonany... W. Ksišżę: - Będšc przekonany, że czynisz Ÿle. Ale powiedz mi pan szczerze, bo ja wiem wszystko, znam wszystkie pańskie stosunki. Nie ma listu, którego byœ pan napisał, a którego bym ja nie czytał. Z kim się pan umawiał o napisanie? Zwierkowski: - Z nikim się nie umawiałem... W. Ksišżę: - Ne m'en parlez pas trop (niech pan mi tu za wiele nie gada), bo ja wiem, żeœcie się umawiali, wiem, jakieœcie co dzień pili u Gustawa Małachowskiego i w Przystani, i w Marchwaczu. Pan zawsze do takich niespokojnych i birbanckich kompanii należysz. Ja miałem wszystkie papiery pana Gustawa (Małachowskiego), były tam i korespondencye od pana jeszcze dawne. Czy też prawdę mówię, że pan do niego pisywałeœ? Zwierkowski: - Nie pamiętam zupełnie, czylim co pisał dawno, lecz mi się zdaje, że coœ za jednym księdzem pisałem do niego. W. Ksišżę: - Ce n'est pas ca (to nie to). A do Wincentego Niemojowskiego nie pisywałeœ pan, wszakże powiadam, że wiem wszystko. Zwierkowski: - Do Wincentego Niemojowskiego nie pisywałem nigdy. W. Ksišżę: Ce n'est pas vrai, mais vous etiez ici a Varsovie a la barriere quand monsieur Niemojowski avait cette audace de venir jusqu'au faubourg de la capitale (To nieprawda, ale byłeœ pan tu w Warszawie przy rogatce, kiedy pan Niemojowski miał œmiałoœć wjechać na przedmieœcie stolicy)... Potem chodzšc po pokoju, zaczšł mówić. W. Ksišżę: - Ja znam cały wasz komplet kaliski i teraz sandomierski na sejmikach, a pan go zaczynasz robić w Krakowskiem. Zapobiegnę ja temu. Wiem, jak się nosicie Niemojowscy, Biernacki, Małachowski, Sołtyk (Roman), vous et tant d'tres. Je n'aime pas les conspirateurs (pan i tylu innych. Nie lubię knspiratorów). Piękna kompania ludzi niespokojnych. Ja wiem wszystkie pańskie wojaże. Po co pan często bywasz w Marchwaczu, w Przystani? Już tam więcej nie będziesz ani tu na sšdzie sejmowym, bo sam obserwacyę tak, jak tamci dostaniesz. Po co pan często bywasz u Niemojowskich, u Biernackiego? Zwierkowski: - Często nie bywam, tylko raz byłem. Miałem interes dla kupienia baranów, lecz nie wiem, czyli być może zabronione bywać u przyjaciół. W. Ksišżę: Ja panu zabraniam! I jak pan tylko jeden krok do nich zrobisz, lub na piœmie skargi na wiceprezydenta podawać będziesz, lub na jakieœ schadzki zgromadzać się będziecie, to was wszystkich jeszcze ostrzej strzec i pilnować będę. Ja znam, co kto myœli. Coœ pan na sejmie 1825 robił? Vos eties le premier pour presenter la petition de monsieur V. Niemojowski (pan pierwszy przedstawił petycję p. W. Niemojowskiego). (W. Ksišżę coraz bardziej podniecony przerzuca rozmowę całkowicie na francuski. Dalszy cišg przytaczam w przekładzie St. Szpotańskiego - M.B.). Zwierkowski - To Józef Komorowski jš przedstawił (zgodnie z prawdš sprostowanie Zwierkowskiego nie mogło nikomu zaszkodzić, gdyż Józef Komorowski, poseł ziemi kaliskiej, nie żył już od roku - M.B.), a ja byłem pierwszy, który przemawiał za niš, dlatego... W. Ksišżę: - Ja znam już to - dlatego. Dlatego, że pan uczyniłeœ Ÿle, dlatego, że pan masz idee fałszywe, głowę przewrotnš. Pan sprawujesz się Ÿle, tak jak Niemojowscy. Oni zrobili wiele złego pańskiemu krajowi przez swe opozycye, a raczej przez swe sprzeciwianie się ustawiczne. To im naród polski powinien czynić najcięższe zarzuty (zaczšł się przechadzać, mówišc w dalszym cišgu): nieboszczyk cesarz Aleksander chciał dobrze, ale wyœcie mu w tem przeszkodzili. Tylko on jeden chciał, tylko on jeden mógł, ale wyœcie mu przeszkodzili. On jeden, który chciał, który mógł uczynić dobrze dla Polaków, Rosyanie nawet chcieli dla was lepiej niż wy sami. Wy jesteœcie największymi swymi nieprzyjaciółmi. (Stanšł i rzekł): - Do monarchy należy czynić projekty i wykonywać je dla dobra swych poddanych, do poddanych należy słuchać i poddać się œlepo woli monarchy. (Zwierkowski w tym czasie przestał patrzeć na w. księcia). W. Ksišżę: - Ale ja do pana mówię, a pan mnie nie słucha. Może pan nie rozumiesz? (dalej po polsku): - Ja tu w tym pokoju z Niemojowskim mówiłem i powiedziałem mu to samo, co panu powiadam, bo wiem, jaki wasz sposób myœlenia. Naœladujesz pan Niemojowskich, z nimi się znosisz, wiem, jak w waszym Towarzystwie Kredytowym idzie. Zawsze się z Bonawenturš znosicie, choćby was dwóch tylko było, przeciw wszystkim mówicie, psujecie tylko porzšdek. Już jednego nie ma, jak i pan wyjedziesz lepiej będzie. Ale powiedz mi pan, kto pierwszy podał projekt pisania skargi do prezesa. Zwierkowski: - Ja. W. Ksišżę: - Więcejœcie się naradzali, wszakże mówiłem. Zwierkowski: - Ja projekt zrobiłem, a potem dopiero innym powiedziałem, gdym miał napisane. W. Ksišżę: - I na Sejmie pan petycye pisałeœ, bo pan byłeœ deputowanym. Umawialiœcie się. Pan coœ o wojsku pisał, co do pana nie należy, i wiele jeszcze innych rzeczy niepotrzebnych pan pisałeœ i cóżeœ pan zrobił? Pamiętaj pan, że byłeœ tylko podoficerem. Zwierkowski: - Ale teraz jestem obywatelem... W. Ksišżę: - C'est egal, citoyen moi, vous, d'autres, mais il faut honorer, respecter le grade, la charge, les ordres du commandant de l'armee, du vice-president (To nie ma znaczenia, obywatelami jesteœmy: ja, pan, inni, ale trzeba czcić, poważać stopień, urzšd, rozkazy dowódcy armii, wiceprezydenta). Pan pisałeœ i teraz niedawno w kaliskie, pan korespondencye utrzymujesz o sejmiki, pan chcesz być posłem - nie będziesz. Ja panu powiadam, że nie będziesz ani na Sejmie, ani na Sšdzie, a teraz powiadam panu, że dasz mi słowo honoru, że będziesz spokojny. Zwierkowski: - Ja zawsze jestem spokojny. W. Ksišżę: - Pan wiesz, co to słowo honoru, pan mi je dasz, zanim pan stšd wyjedziesz; a dopóki nie dasz, nie puszczę pana; kto ma chęć dotrzymania, nie powinien się wahać. Zwierkowski: - Jestem spokojny, szanuję prawa, ale kiedy inaczej stšd wyjœć nie mogę, więc daję słowo honoru, będę spokojny. Nic przeciw prawu nigdy nie robię, gdyż... W. Ksišżę: - Pan robisz wiele przeciw prawu, bo się sprzeciwiasz woli rzšdu, która jest wyższa od pana (przeszedłszy się, mówił dalej po francusku): Zostanie pan tutaj (w Warszawie), jeœli pan chce, ale radzę zmienić panu postępowanie. Pan mi dałeœ słowo honoru. Mówię z panem jak wojskowy z wojskowym, i koniec. W innym razie, gdybyœ pan nie był spokojny, potraktuję pana jako podoficera i wsadzę pana do lochu. Chcę panu pokazać akta dotyczšce się pana, jest ich doœć dużo, każdy krok pański jest tam zapisany. Napiszę, że pan mi dałeœ słowo honoru i że nie namawiałeœ się z nikim o podanie proœby do prezesa Sšdu. Dlaczego pan chciał być koniecznie na Sšdzie Sejmowym? Zwierkowski: - Bom czytał dekret królewski, że sšd jest publiczny i każdemu z arbitrów wolno być na nim. W. Ksišżę: - Panu nie wolno być tam, bo nie chcę, abyœ pan tam był, boœ pan niespokojny. Chciałeœ pan tam być, aby jakiœ hałas zrobić? Jakieœ zamieszanie zrobić? Ja wiem, jakie wasze zamiary, co myœlicie. Kiedy panu wiceprezydent powiedział, że nie puœci, trzeba go było usłuchać i zaraz odejœć. Zwierkowski: - Nie myœlałem żadnego hałasu robić, bo szanuję Sšd, odszedłem, bo nie mogłem i nie myœlałem nic przeciw sile działać, ale żalić się... W. Ksišżę: - Żalić się na wiceprezydenta nie wolno, tylko do mnie, on pod moimi rozkazami zostaje. Vous m'avez donne votre parole d'honneur, je vous conseille encore une fois: soyez tranguille (Dał mi pan słowo honoru, raz jeszcze panu radzę: niech pan będzie spokojny)". Ta ojcowska rada, wypowiedziana tonem ostrej pogróżki, zakończyła dziwnš rozmowę między wielkim księciem-cesarzewiczem a deputowanym na Sejm i radcš Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego Walentym Zwierkowskim - niegdyœ szwoleżerem napoleońskim. Działo się to w trzynastym roku istnienia konstytucyjnego Królestwa Polskiego, a w trzynaœcie lat z okładem po rozwišzaniu "Gwardyi Polsko-Cesarskiej". W kwietniu 1828 roku sytuacje życiowe i œwiatopoglšdy dawnych towarzyszy broni z historycznego pułku lekkokonnych były już ostro zróżnicowane. Generał Wincenty Krasiński, mianowany wiceprezesem sšdu sejmowego, zmierzał konsekwentnie ku upragnionemu stanowisku namiestnika; starajšc się przypodobać Belwederowi, spraszał do siebie na obiady znajomych senatorów sędziów, aby ich przekonywać o potrzebie najsurowszego ukarania zbrodniarzy stanu. Na ławie oskarżonych w pałacu Krasińskich jako jeden z owych zbrodniarzy stanu zasiadł jego dawny podwładny z pułku szwoleżerów: kapitan Franciszek Majewski, adresat ostatnich listów sławnego pułkownika Kozietulskiego. Generał Tomasz Łubieński nie bawił się - jak wiadomo - w politykę: pochłaniała go praca w rozmaitych instytucjach gospodarczych, które miały zbawić Polskę, a na razie przyczyniały się do wzrostu wpływów i fortuny rodzinnego klanu Łubieńskich. Przyjaciel generała-dyrektora, były szwoleżer, ksišżę Antoni Jabłonowski trawił w tym czasie bezsenne noce w celi więziennej Pałacu Brhlowskiego na płaczu, modlitwach i kajaniu się za swe "słabe nerwy". Szwoleżer filareta Michał Rukiewicz - skuty jednym łańcuchem ze swymi rosyjskimi przyjaciółmi i współspiskowcami: Igelstr"mem i Wegelinem - rozpoczynał katorżniczš pracę w kopalniach Sybiru. W rozległej, zróżnicowanej panoramie losów weteranów szwoleżerskich (można by jš oczywiœcie poszerzyć jeszcze o wiele innych przykładów) b. szwoleżer Zwierkowski reprezentował swój wariant odrębny: liberalnego opozycjonisty. Ale bezskuteczne utarczki na sejmie 1825 roku (jak o tym już wspominałem) zachwiały jego œwiatopoglšdem, a wydarzenia lat następnych dopomogły mu skutecznie w dalszych przeobrażeniach politycznych. "Poczštkowo był zwišzany z Kaliszanami - pisze o Zwierkowskim najlepiej zorientowany w jego życiorysie historyk Władysław Lewandowski - poczynajšc od 1928 roku oddalił się od nich i zwišzał na stałe z ruchem rewolucyjnym - ze szlacheckim rewolucjonizmem". Historyk toruński mówi ogólnie o roku 1828, jako roku przełomu œwiatopoglšdowego Zwierkowskiego, nie wskazuje jednak żadnych konkretnych faktów, które mogły się bezpoœrednio do tego przełomu przyczynić. Ale w dochowanych materiałach biograficznych "szwoleżera złej konduity" z roku 1828 jest tylko jedno takie zdarzenie: przytoczona wyżej rozmowa z wielkim księciem Konstantym. I niewštpliwie ta rozmowa stała się punktem granicznym, oddzielajšcym Zwierkowskiego liberała od Zwierkowskiego rewolucjonisty. Stojšc oko w oko z despotš z Belwederu, słuchajšc jego tępych pouczeń, przeplatanych obelżywym wrzaskiem i policyjnymi pogróżkami, były szwoleżer Zwierkowski musiał zrozumieć lepiej niż kiedykolwiek przedtem, że uczone wywody braci Niemojowskich w obronie konstytucji nie mogš być skutecznš metodš w walce z siłami, reprezentowanymi przez w. księcia Konstantego, że trzeba sięgnšć do innych œrodków, że brutalny gwałt musi się "gwałtem odciskać". Opuszczajšc Belweder, Zwierkowski wiedział już z pewnoœciš, że nie dotrzyma słowa wymuszonego na nim przez wielkiego księcia, wiedział, że nadal będzie "niespokojny", bardziej "niespokojny", niż był dotychczas. Ale decydujšc się na to, musiał także wiedzieć, jak wielkie bierze na siebie ryzyko. Rzšd cesarsko-królewski nie patyczkował się z "niespokojnymi". Warszawa żyła jeszcze cišgle pod wrażeniem okrutnych wyroków, wykonanych na dekabrystach. Losy polskich więŸniów stanu nadal wzbudzały powszechny niepokój. Internowani w swoich majštkach bracia Niemojowscy pędzili życie więŸniów, wyjętych spod prawa i skazanych na œmierć cywilnš. W osiem miesięcy po rozmowie w Belwederze w życiu "szwoleżera złej konduity" zaszedł fakt, nie znany jego dotychczasowym biografom. 1 stycznia 1829 roku czterdziestoletni, zdrowy na ciele i umyœle, i "wolny od wszelkich uniesień" radca Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego Walenty Zwierkowski, przebywajšc na feriach zimowych w swoim majštku dziedzicznym Biała Wielka w województwie krakowskim - napisał testament. Kiedy czterdziestoletni mężczyzna wpełni sił i zdrowia przystępuje do sporzšdzenia aktu ostatniej woli, czyni to zazwyczaj z jakichœ ważnych powodów albo pod wpływem trapišcych go złych przeczuć. Nie wiem, co działo się w życiu Zwierkowskiego w cišgu oœmiu miesięcy, oddzielajšcych rozmowę w Belwederze od sporzšdzenia testamentu; sšdzę jednak, że nie popełnię wielkiego błędu, jeżeli te dwa fakty biograficzne połšczę z sobš zwišzkiem przyczynowym. Będzie to oczywiœcie tylko hipoteza, lecz wcale nie mniej prawdopodobna od wielu innych hipotez historycznych. Oryginał własnoręcznego testamentu Walentego Zwierkowskiego - nigdy dotychczas nie publikowanego i nie oglšdanego przez ludzi postronnych - udostępnił mi ze swych zbiorów rodzinnych pan Tadeusz Zwierkowski z Krakowa. Cztery karty pożółkłego ze staroœci papieru, pokryte równymi rzędami pięknego energicznego pisma, cyfrowane podpisem znanym mi jeszcze z oglšdanej w dzieciństwie litografii J. K. Kurowskiego - zawierajš sporo wiadomoœci o Walentym Zwierkowskim. Ze starego testamentu wyłania się œrednio zamożny dwór szlachecki (całoœć swojej fortuny ocenia Zwierkowski na 150.000 złp.), rzšdny i gospodarny. Liczne legaty mówiš o istnieniu całej masy ubogich krewnych i stałych rezydentów ("Żšdam, aby Stryj móy Józef Zwierkowski miał mieszkanie, opał, œwiatło, usługę, stół i dwieœcie złotych rocznie aż do œmierci"). Jest także mowa o najbliższych przyjaciołach testatora ("Na pamištkę trzem moim Przyjaciołom przeznaczam: Teodorowi Marchockiemu wszelkie moie Biżuterye, Pierœcionki, dywizkę... zegarki. - Józefowi Komornickiemu Sztućce czyli Tuzin Noży, Grabek, Łyżek srebrnych - Danielowi Rayskiemu Tuzin Szklanek różnego Gatunku z Serwantki - iakie sobie sam wybierze według upodobania"). Doœć zagadkowo przedstawia się fragment testamentu, poœwięcony żonie pana Walentego: Urszuli z Lewandowskich Zwierkowskiej; jego chłodny ton pozwala się domyœlać, że stosunki między małżonkami nie układały się najlepiej. "Żona moia majšc dożywocie, ma naywięcey, przeto Jey nie przeznaczam więcey. Zwracajšc Jey uwagę, iż gdyby roœciła do mego majštku jakie pretensye niechay pomni iż z sprzedaży Turzyna (majštek zmarłego brata, Pawła Zwierkowskiego - M.B.) i innych ródeł wiele sum pobranych częœciš na kupno częœci Biały częœciš na inne potrzeby obrócone zostało"). "Ostatni ze Zwierkowskich", któremu zawdzięczam poznanie testamentu, nie potrafił mi udzielić żadnych bliższych informacji, ani na temat życia rodzinnego swego przodka, ani na temat jego przyjaciół czy innych spraw nie wyjaœnionych w testamencie do końca. Na szczęœcie dwa najważniejsze dla biografa punkty testamentu, mówišce o Walentym Zwierkowskim najwięcej, sš zupełnie jasne i dodatkowych komentarzy nie wymagajš. Przytaczam je w całoœci: "Punkt 4: Drugš szóstš częœć majštku mego, czyli dwadzieœcia pięć tysięcy Złotych Polskich przeznaczam na fundusz wieczny majšcy bydŸ zabezpieczony przed wszystkimi Legatami na Biały na pięć procent - z obowišzkiem wypłacania procentu z połowy na utrzymanie Nauczyciela we Wsi Biały aby Dzieci włoœciańskie uczyły się czytać pisać, Rachónków Geografij i Historyi Kraiowey - Drugiey zaœ połowy na utrzymanie Pastuchów gromadzkich do bydła, trzody, Gšsi i Stróża dworskiego, celem ulżenia włoœcianom oraz nieodrywania dzieci włoœciańskich zatrudnionych pasaniem od brania nauk. Punkt 13: Nakoniec proszę aby Pogrzeb móy był iak nayskromniejszy, abym był w cynowey trumnie w Grobie pochowany. Kamień zaœ prosty wmurowany aby został w koœciele gdzie zwłoki moie spoczywać będš z napisem daty Urodzenia, daty Zeyœcia, Imienia Nazwiska z dodaniem iż słyżyłem w Gwardyi Napoleona i byłem reprezentantem Narodu Polskiego na Seymie 1825". * W rozdziale tym była mowa o zróżnicowaniu indywidualnych losów weteranów szwoleżerskich w roku 1828; wypada więc dodać, że ogólnej tradycji szwoleżerskiej, stanowišcej już trwały element wyobraŸni historycznej narodu, w niczym to nie szkodziło. Właœnie w tym samym roku 1828 przygotowywano się do wydania drukiem we Francji pierwszej historii sławnego Pułku Lekkokonnego Polskiego Gwardyi Cesarza Napoleona I. Zajmowali się tym głównie dwaj francuscy weterani pułku: przebywajšcy w Paryżu generał Dautancourt i rezydujšcy stale w domu Wincentego Krasińskiego doktor Girardot. Zachował się zwišzany z tš sprawš list Girardota do gen. Tomasza Łubieńskiego: "Warszawa 30 stycznia 1828 Generale, Mam zaszczyt podziękować za pomoc, jakš na siebie wzišłeœ, ażebyœmy mogli dostarczyć Generałowi Dautancourt œrodki do wydania dzieła, które przynajmniej da poznać Francyi i Polsce, sposób w jaki Polacy służyli pod wielkim człowiekiem. Sšdzę, że piszšc Historyę korpusu, zbierał wszystkie notatki dokładnie co do działań Pułku, czy był, czy nie był przy nim osobiœcie. Przeszłego roku, podczas mego pobytu w Paryżu, przeczytał mnie większš częœć swego manuskryptu, podług tego, co sam własnemi widziałem oczyma i com słyszał, sšdzę, że spisał œcisłš prawdę, ale jako œmiertelnik mógł także pobłšdzić. Przyjmie on z przyjemnoœciš notatki, jakie mu zechcesz przesłać, i będzie za nie wdzięcznym, bo pragnie opisać tylko realne fakta, a nie mogšc odnaleŸć, gdzie były osobno rozłożone szwadrony pułku, bardzo być może, że zapomniał niektóre wypadki. Na przykład przybyliœmy dopiero na drugi dzień po przejœciu Somo Sierry, pamiętam dokładnie, co się tam działo, że on na miejscu zebrał wszystkie informacye, że jechawszy do Buytrago, gdzieœmy znaleŸli forpoczty ariergardy i rannych, których tam opatrywałem, i których potem eskortowałem, dopóki ich nie umieœciłem w szpitalu w Madrycie, że on spisał sobie dużo notatek, które umieszczał w swoim dzienniku, mówišc mi, że kiedyœ będš mu pożyteczne. Ponieważ będę go prosił, aby zapłacił w Paryżu z funduszów, które otrzymuje dla dotowanych na Kanałach, przyszle mi tutaj notatkę tych, którym będę miał wypłacić, podług tej, którš ja mu poszlę z sumš, którš będzie miał sobie zatrzymać (na koszty wydawnicze). Kiedy więc zechcesz mnie przysłać swojš ofiarę, przyjmę jš, ażebym mógł zapłacić tych oficerów, którzy otrzymujš od Barona Dautancourta bony na mnie wystawione. Jestem z uszanowaniem, Generale, bardzo pokorny i posłuszny sługa Baron Girardot, Lekarz". Można się domyœleć, że poważny udział w finansowaniu zamierzonego wydawnictwa miał także generał wojewoda Wincenty Krasiński, z którego domu wychodziła inicjatywa składki. Do kogo jeszcze zwracał się zacny doktor Girardot z proœbš o pomoc materialnš i informacyjnš, nie wiadomo; pewne jest wszakże, że na liœcie ewentualnych subskrybentów, z przyczyn od Girardota niezależnych, nie mogli się byli znaleŸć eks-szwoleżerowie: Antoni ksišżę Jabłonowski, Franciszek Majewski i Michał Rukiewicz. Pomimo wysiłków barona Girardota Notatki generała Dautancourta o pułku szwoleżerów ukazały się w druku dopiero w kilkadziesišt lat póŸniej, i to nie we Francji, lecz w Polsce - nakładem Biblioteki Ordynacji Krasińskich. VII Znacznš częœć dokumentacji, odnoszšcej się do sšdu sejmowego z lat 1826-1929, udostępniono mi w pałacu Krasińskich. Mam oczywiœcie na myœli nie pałac Wincentego Krasińskiego na Krakowskim Przedmieœciu, gdzie obecnie znajduje się Akademia Sztuk Pięknych - a niegdyœ zaprzysięgano Przyjaciół Ojczyzny, przeprowadzano werbunek do Pierwszego Pułku Szwoleżerów Gwardii Polsko-cesarskiej i urzšdzano słynne obiady literackie - ale dawniejszš rezydencję rodowš na placu Krasińskich, którš przodkowie dowódcy szwoleżerów jeszcze przed jego urodzeniem odprzedali byli skarbowi państwa (podobno król Stanisław August opłacił w częœci to kupno sumami pobranymi za nobilitację neofitów) i która już od dwustu lat nosi oficjalnš nazwę Pałacu Rzeczypospolitej, jednakże w tradycji warszawskiej wišzana jest nadal z nazwiskiem pierwszych właœcicieli. Wspaniały ten gmach, na którego harmonijne piękno złożyły się wysiłki trzech sławnych budowniczych: Józefa Szymona Bellottiego, Dominika Merliniego i Chrystiana Piotra Aignera, przez przeszło półtora wieku był siedzibš ministerstw i najwyższych instancji wymiaru sprawiedliwoœci. Zmienił swoje przeznaczenie dopiero po ostatniej wojnie. W odbudowanym z ruin historycznym pałacu rozgoœciły się działy specjalne warszawskiej Biblioteki Narodowej; Zbiory Rękopisów i Starodruków, Biuro Międzynarodowej Wymiany Wydawnictw i Stacja Mikrofilmowa. Tam właœnie - w czytelniach rękopisów i mikrofilmów - œlęczałem przez wiele miesięcy nad starymi listami, zapisami pamiętnikarskimi i aktami sšdowymi - dostarczanymi mi ze zbiorów miejscowych bšdŸ sprowadzanymi dla mnie z innych bibliotek i archiwów. Sam rodzaj pracy nie był mi obcy, gdyż w podobny sposób zbierałem materiały do poprzednich ksišżek historycznych. A jednak muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie przeprowadzałem czynnoœci dokumentacyjnych w warunkach tak niezwykłych, tak bardzo pobudzajšcych wyobraŸnię. Czytelnie rękopisów i mikrofilmów Biblioteki Narodowej sšsiadujš z głównš salš pałacu Krasińskich (nazywanš dzisiaj Salš Wilanowskš), gdzie przed prawie półtora wiekiem zasiadało czterdziestu dwóch senatorów Królestwa Polskiego, ukonstytuowanych w sšd sejmowy, aby z rozkazu cesarza króla Mikołaja I sšdzić swoich rodaków z tego powodu, że odważyli się stawiać sobie za cel to, o czym marzył każdy prawy Polak: niepodległoœć ojczyzny. Pięknymi "schodami senatorskimi", wiodšcymi do tamtej sali, wleczono na sšd, nie mogšcego się już utrzymać na nogach, schorowanego starca, blisko osiemdziesięcioletniego Stanisława Sołtyka, byłego członka trzech kolejnych senatów polskich. Do tamtej sali usiłował dostać się w charakterze "arbitra" deputowany Walenty Zwierkowski, kiedy zastšpił mu drogę wiceprezydent stolicy Mateusz Lubowidzki ze swoimi policjantami. W tamtej sali przemawiali z ław oskarżonych: piękny podpułkownik strzelców konnych Gwardii Królewsko-Polskiej Seweryn Krzyżanowski, ukochany generałowej Tomaszowej Łubieńskiej; i były referendarz rady stanu Roman hrabia Załuski, mšż Amelii z Bronikowskich - pierwszej muzy Zygmunta Krasińskiego; i dawny szwoleżer napoleoński kapitan Franciszek Majewski, przyjaciel Kozietulskiego - wielki mistrz Templariuszów Polskich, nazywany przez swych sędziów œledczych "handlarzem koni"; i siwy ksišdz profesor Konstanty Dembek, który rozpoczynał karierę życiowš w klasztorze Karmelitów na Lesznie jako zakonnik i w tymże klasztorze miał jš zakończyć jako więzień stanu. W tamtej sali zaprzepaszczał ostatecznie swojš szwoleżerskš sławę generał-wojewoda Wincenty Krasiński, a czczigodny senator Piotr Szeliga-Bieliński, prezes Sšdu Sejmowego, zasługiwał sobie na miłoœć rodaków i chlubne miejsce w historii Polski. W tamtej sali, oddzielonej tylko drzwiami od czytelni rękopisów i starodruków Biblioteki Narodowej, działo się naprawdę to wszystko, czego niepełne, niedoskonałe odbicie przetrwało w starych dokumentach i w opracowaniach historyków. Czyż trzeba dodawać, że człowiekowi obdarzonemu pewnš dozš fantazji literackiej praca nad dokumentacjš sšdu sejmowego, przy nieustannej œwiadomoœci takiego sšsiedztwa, musiała dostarczać wrażeń niezwykłych, że odczytywanie pożółkłych akt sšdowych w odległoœci zaledwie paru metrów od tamtych drzwi stawało się czymœ w rodzaju seansu spirytystycznego, że stare papiery poczynały nabierać życia, że materializowały się zjawy dawno nie istniejšcych osób, że słyszało się głosy rozbrzmiewajšce w tym gmachu przed stu pięćdziesięciu laty? Po każdym z takich "seansów" opuszczałem pałac Krasińskich w stanie kompletnego odurzenia. Rozhuœtana wyobraŸnia nie pozwalała mi się oderwać od zdarzeń przeszłoœci. Idšc w kierunku przystanku autobusowego, widziałem mury pałacu, oblepione jak wówczas paszkwilami i karykaturami, piętnujšcymi postępowanie generała Wincentego Krasińskiego. W uszach miałem turkot aresztanckich kibitek, dowożšcych więŸniów stanu z klasztoru Karmelitów i z Pałacu Brhlowskiego. Od Bonifraterskiej i Miodowej niespokojny, zdenerwowany tłum warszawiaków sprzed półtora wieku napierał na kordony wojska i policji, bronišce dostępu do gmachu sšdowego. W nie istniejšcej już dzisiaj kawiarni Suchy Las, po drugiej stronie placu Krasińskich tajni agenci generała Rożnieckiego i senatora Nowosilcowa, popijajšc kawę œledzili zza gazet oficerów, dziennikarzy i studentów podejrzewanych o jakieœ zwišzki z oskarżonymi. Przy rogu Długiej, tam gdzie obecnie mieœci się postój taksówek, w czarnej karecie ze szczelnie opuszczonymi firankami, pani Konstancja z hrabiów Ossolińskich hrabina Łubieńska czekała na mecenasa Dominika Krzywoszewskiego, który - przez niš sekretnie opłacany za swe wystšpienia obrończe - codziennie składał jej w przerwach procesu sprawozdania o zachowaniu się w sšdzie swego klienta, podpułkownika Krzyżanowskiego. Bardzo możliwe, że wtedy - przed stu pięćdziesięciu laty - wszystko wyglšdało dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem, ale równie dobrze mogło wyglšdać inaczej. Fakt, że materiały do ksišżki zbierałem w miejscu tak historycznym jak pałac Krasińskich, wcale mi pracy nie ułatwiał; przeciwnie - uœwiadamiał mi tym dotkliwiej żałosnš bezsilnoœć badacza, porywajšcego się na odtwarzanie przeszłoœci. Pomimo przeczytania niezliczonej iloœci listów, pamiętników i opracowań historycznych, nie udało mi się zdobyć wystarczajšcej wiedzy o osobach i faktach które z takš œmiałoœciš opisuję w tej ksišżce. Nie ma bowiem sposobu na dogłębne poznanie myœli i przeżyć ludzi zmarłych przed wiekiem. Nie ma sposobu na przeniknięcie splštanej gęstwy okolicznoœci, wpływów i intencji, których ostatecznš wypadkowš stanowiš wygładzone sformułowania starych listów i pamiętników. Niekiedy trudno nawet dociec rzeczy najprostszych i najbardziej konkretnych. Nie wiem, na przykład, jak zachował się generał Tadeusz Łubieński, gdy stało się dla niego jasne, że jego ukochana i dotšd tak wierna "kasztelanka" zdradza go z pięknym oficerem gwardii. Nie wiem także, o jakie winy małżeńskie posšdzał Łubieńskiego złoœliwy pamiętnikarz Pršdzyński. Nie wiem, jaki był przebieg tak ważnej w skutkach rozmowy między cesarzem Mikołajem I a księciem-szwoleżerem Antonim Jabłonowskim. Nie mam pewnoœci czy siostry "szwaliżera" Michała Rukiewicza były rzeczywiœcie zaręczone z Igelstr"mem i Wegelinem (jak dedukuje z akt sšdowych historyk Henryk Moœcicki), czy też aresztowani zeznali tak tylko w œledztwie, aby jakoœ upozorować częste wizyty rosyjskich oficerów w domu polskiego spiskowca. Nic prawie nie wiem o życiu osobistym "szwoleżera złej konduity" Walentego Zwierkowskiego, chociaż dokumenty udostępnione mi przez jego potomka sugerujš niedwuznacznie, że były w tym życiu jakieœ dramaty. Niemal zupełnie nieznanš postaciš pozostaje dla mnie Amelia z Oppeln-Bronikowskich hrabina Załuska, która tak ważnš rolę odegrała w życiu obu Krasińskich - ojca i syna. Nawet powierzchownoœć tej pani jest trudna do jednoznacznego okreœlenia: znajšcy jš osobiœcie pamiętnikarze zachwycali się jej urodš i wdziękiem, natomiast jedyny jej portret, którego reprodukcja dochowała się do naszych czasów, wcale tych zachwytów nie uzasadnia. Podobne, mniej lub bardziej ważne wštpliwoœci mógłbym wyliczać jeszcze długo. Materiały biograficzne rojš się od sprzecznoœci i niekonsekwencji, pełno w nich wyrw i niemożliwych do odgadnięcia zagadek. Nie zrażony jednak trudnoœciami nadal będę mozolnie układał mozaikę z odłamków portretów ludzkich i okruchów historii, nie ukrywajšc pustych miejsc, których nie ma czym wypełnić. Jedyna pociecha w tym, że za sto pięćdziesišt lat biografowie przyszłoœci będš mieli z naszymi biografiami takie same kłopoty, chociaż dysponujemy o tyle doskonalszymi niż wtedy sposobami utrwalania słów i obrazów. Po długiej przerwie powracamy znowu do najstarszego stopniem bohatera tej opowieœci: generała Wincentego hrabiego Krasińskiego, którego po raz ostatni mieliœmy możnoœć podziwiać w całej jego gwardyjskiej okazałoœci w lipcu 1826 roku na pogrzebie księcia-namiestnika Józefa Zajšczka. Wbrew swoim nadziejom, po œmierci Zajšczka Opinogórczyk nie został namiestnikiem Królestwa. Nowy cesarz na razie w ogóle nie zamierzał obsadzać tego stanowiska, powierzajšc przejœciowo pełnienie funkcji namiestniczych prezesowi rady administracyjnej Walentemu Sobolewskiemu (mężowi najserdeczniejszej niegdyœ przyjaciółki Marii z Łšczyńskich Walewskiej) - człowiekowi starszemu, cierpišcemu na ciężki artretyzm, który pozbawił go całkowicie władzy w prawej ręce. ("Z tego powodu nie jest w stanie podpisać się; na reskryptach przeto przykładajš w jego obecnoœci wyrobiony z metalu naœladowany podpis jego ręki"). Stanowisko Mikołaja i w tej sprawie było całkowicie zgodne z jego ogólnš politykš polskš, zmierzajšcš do stopniowego ograniczania odrębnoœci Królestwa przez bardziej bezpoœrednie podporzšdkowywanie jego administracji naczelnym władzom cesarstwa. Tak się dziwnie złożyło, że w tej konkretnej sprawie polityka ta znajdowała poparcie również w stolicy Królestwa. Wielki ksišżę Konstanty forsował wprawdzie na stanowisko namiestnika generała Maurycego Haukego, uważajšc go (i nie bez podstaw) za człowieka całkowicie sobie oddanego (o intencjach cesarzewicza œwiadczył choćby ten fakt, że niemal bezpoœrednio po zgonie namiestnika Maurycy Hauke wraz z dwoma braćmi otrzymali polski indygenat szlachecki z herbem Bosak. Ale Hauke był człowiekiem nieznanym na dworze i jego szanse w Petersburgu były niewielkie. Natomiast w tym czasie groŸnie wyrastała inna postać, której Konstanty, a zwłaszcza Nowosilcow za nic nie chcieliby widzieć na stanowisku namiestnika. Postaciš tš był oczywiœcie ksišżę-minister Drucki-Lubecki, opromieniony blaskiem sukcesów petersburskich. Z poważnych kandydatów pozostawał więc na placu jedynie Krasiński. Jego praworzšdnoœć nie budziła zastrzeżeń czynników najwyższych, szkodziła mu jedynie zbytnia niezależnoœć materialna i mocne zaplecze, jakie miał w arystokracji. Na razie więc postanowiono obejœć się bez namiestnika, tym bardziej że dla w. księcia i senatora Nowosilcowa współpraca z artretykiem Sobolewskim była doœć wygodna, a cesarz-król ze swej strony miał ukryty cel, aby wykorzystujšc namiestnicze interregnum całe odium polskiej nienawiœci za sprawę Towarzystwa Patriotycznego zwalić na Konstantego, "któremu marzyło się być królem Polaków". Na razie rozczarowanemu Krasińskiemu dano na pociechę awans wojskowy. W połowie wrzeœnia czterech generałów dywizji mianowano generałami broni: generałami jazdy zostali Wincenty Krasiński i Aleksander Rożniecki; generałem artylerii - Maurycy Hauke; generałem piechoty Izydor Krasiński (z białoruskiej linii Krasińskich-Skorobohatych). Wkrótce potem zaczęły się mnożyć dla Krasińskiego okazje, w których trzeba było za awans płacić i nadal zasługiwać sobie "nieposzlakowanš" lojalnoœciš na upragnione namiestnikowstwo. W listopadzie 1826 roku, w dziesięć miesięcy po œmierci Stanisława Staszica, prezesa Towarzystwa Przyjaciół Nauk, po wielokrotnym odraczaniu terminów pod rozmaitymi pozorami, musiano wreszcie przystšpić do wyborów nowego prezesa. Odbywało się to w atmosferze dosyć goršcej. "Dnia 5 Towarzystwo Przyjaciół Nauk przystšpiło do wyboru prezesa - odnotował w listopadowym diariuszu Tymoteusz Lipiński. - Było to krytyczne położenie, większa częœć nakłaniała się na Niemcewicza, œwiadomi zaœ rzeczy byli temu przeciwni, a to z tego powodu: przed paru tygodniami odebrała komisja oœwiatowa pismo dwuarkuszowe od Nowosilcowa, który wyraża, iż nie ze swego umysłu, lecz z wyraŸnego polecenia cesarskiego zaleca Komisji, aby dzieło Œpiewy historyczne Niemcewicza, po szkołach i pensjach używane, wzbroniła, jako poduszczajšce złego ducha, słowem jako zupełnie drażliwe i zły wpływ na młode umysły wywierajšce; naganił oraz komisję, iż dozwoliła tyle niebezpieczne upowszechniać dzieło. Wszystko to okazuje, że nasz Niemcewicz Ÿle jest u dworu i rzšdu widziany; cóż by wynikło, gdyby był wybrany prezesem? oto zamiast potrzebnej protekcji Towarzystwo œcišgnęłoby na siebie najgorsze skutki. Reskrypt ten i wola cesarska była tylko komisji udzielona; œwiadomi przeto, jak rzekłem, starali się odroczyć wybór. Względem prezesostwa sš zdania podzielone: jedni za Woroniczem, biskupem krakowskim, inni za Prażmowskim, biskupem płockim, zdajš się nakłaniać; kogo wybiorš nie wiadomo, byleby tylko dla dobra Towarzystwa Niemcewicz wybrany nie został". Sprawa Œpiewów historycznych Niemcewicza, przedstawiajšca między innymi wyprawę interwencyjnš polskš na Moskwę w 1609 roku, zajęcie jej i uwięzienie carów Szujskich - cišgnęła się od roku 1815. W pierwszym okresie Królestwa ówczesny minister stanu Ignacy Sobolewski, po przedstawieniu Aleksandrowi I "najdrażliwszych" fragmentów przygotowywanych do druku Œpiewów Historycznych, usłyszał z ust cesarza-króla, co następuje: "Nie chcę wykreœlać z kart historyi wydarzeń poprzedzajšcych moje panowanie i nie życzę sobie, by wydanie owej ksišżki było zakazanem". W ten sposób utwór Niemcewicza uzyskał pełne prawo obywatelstwa, co doprowadziło do furii senatora Nowosilcowa, którego oburzał zresztš sam fakt nauczania historii polskiej w szkołach Królestwa. Po œmierci Aleksandra Nowosilcow skorzystał z pierwszej sposobnoœci, aby podjšć walkę ze "szkodliwym utworem", a przy okazji oczernić przed nowym cesarzem-królem znienawidzonego autora, któremu zawdzięczał przydomek Zyzowatego i wiele innych jeszcze mniej pochlebnych epitetów. W raporcie z 3 sierpnia 1826 roku doniósł tedy "Najjaœniejszemu Panu", że "Œpiewy te sš [...] opatrzone rycinami, między którymi jest jedna, przedstawiajšca carów w kajdanach prowadzonych przez zwycięzcę przed tron Zygmunta III. Celem jej widocznym jest obniżenie Rosyan w umysłach młodzieży polskiej, a nawet u ludu wiejskiego..." We wrzeœniu nadeszła odpowiedŸ Mikołaja I, potwierdzajšca wymuszony już uprzednio przez Nowosilcowa na Konstantym zakaz używania w szkołach Œpiewów historycznych; Towarzystwo Przyjaciół Nauk stanęło więc w obliczu nie lada dylematu: bez prezesa dłużej pozostawać nie mogło, a jednoczeœnie poważna liczba jego eksponowanych członków odczuwała paniczny lęk przed popadnięciem w otwarty konflikt z "podobnym słońcu" cesarzem-królem oraz impetycznym lokatorem Belwederu. Dokładnego przebiegu wspomnianego zebrania Towarzystwa Przyjaciół Nauk niestety nie znamy. Historyk Aleksander Kraushar, autor monumentalnej monografii o T.P.N., korzystał tylko z oficjalnych protokołów Towarzystwa (i to w przeszło pół wieku po ich napisaniu), gdzie nie notowano oczywiœcie spraw drażliwych. Dlatego musi wystarczyć informacja Lipińskiego, który był doskonale zorientowany w sprawach Towarzystwa i wszystko zapisywał na goršco, z dnia na dzień. Niestety, w notatce Lipińskiego nie ma nazwisk owych œwiadomych, którzy ostrzegali przed wyborem Niemcewicza, a nakłaniali do wybrania biskupa płockiego Adama Michała Prażmowskiego, lecz wszystko przemawia za tym, że jednym z nich był œwieżo mianowany generał jazdy, wojewoda Wincenty hrabia Krasiński, który jako "gwardzista z natury" nie mógł się oœwiadczyć za kandydatem "Ÿle widzianym u dworu", a poza tym pozostawał w bliskich stosunkach z biskupem Prażmowskim, któremu zawdzięczał (jak wiemy z korespondencji) "zdziałanie filii koœcioła parafialnego w Opinogórze". I tak było rzeczywiœcie. Stanowisko Krasińskiego w tej sprawie demaskuje Joachim Lelewel, który właœnie wbrew lojalnemu gwardziœcie opowiadał się najenergiczniej za wyborem Niemcewicza, Lelewel dokładnie zreferował swój spór z Krasińskim z swoich Pismach autobiograficznych. - Wielki Ksišżę chce - mówi mi kolega generał Wincenty Krasiński - żebyœmy Prażmowskiego na prezesa wzięli. - Niemcewicz nim będzie - odpieram. - On was zgubi. - Prażmowski zgubi, a jeœli Towarzystwo ma ginšć, niech ginie z Niemcewiczem, a nie z Prażmowskim". Wobec ostrych kontrowersji listopadowe zebranie wyborcze raz jeszcze odłożono i do wyboru prezesa doszło dopiero 7 stycznia 1827 roku. Został nim mimo wszystko popierany przez Lelewela Niemcewicz. Co więcej - przeszedł on jednomyœlnie, gdyż Krasiński, widzšc swš oczywistš przegranš, wycofał się z zajmowanego stanowiska i przyłšczył do większoœci. Ale Julian Ursyn był mœciwy i dobrze sobie zapamiętał zdradę wieloletniego przyjaciela. Wkrótce nadarzyła się okazja do odpłacenia mu z nawišzkš. Do pierwszego ostrego starcia między Niemcewiczem a Krasińskim doszło jeszcze przed mianowaniem Opinogórczyka wiceprezesem sšdu sejmowego. "Po odkrytym spisku Krzyżanowskiego i innych jego wspólników znalazłem się wraz z Krasińskim i Niemcewiczem na obiedzie, nie pomnę u kogo - pisze w trzecim tomie swoich Pamiętników Kajetan KoŸmian. - Już komitet wspólnie z Rosyan i Polaków złożony, któremu p. Zamojski przewodniczył, prowadził z obwinionym indagacye. Naturalnym porzšdkiem rzeczy o tem, co najwięcej obchodziło wszystkich umysły, czem zajęte były wszystkich myœli, była mowa; rozprawiano o nielegalnoœci wyznaczonego komitetu i o trudnem położeniu przyszłego sejmowego sšdu powołanego do potępienia tego, co każdy dobry Polak w sercu nosi i doczekać sobie życzy [...] Krasiński ze zwykłš sobie otwartoœciš a może i nieostrożnoœciš rozprawiajšc, nie taił trudnego położenia. - Ubolewam - rzekł - nad nierozwagš i zaœlepieniem tych, co się dali wcišgnšć w spisek rosyjski przeciwko cesarzowi Aleksandrowi, lecz nie taję mego przekonania, że komu z nich dowiedzionem będzie należenie do spisku, mam go za zbrodniarza stanu, bo naraził na zgubę to, co mamy, i czego jako ciało konstytucyjne, to jest senat, obrońcami od wszelkich zamachów jesteœmy, a jeżeli mam za zdrajców stanu cywilnych, podwójnie uważam za takich wojskowych, jak np. Krzyżanowskiego, który zgwałcił przysięgę rycerskš i wiernoœć choršgwi, pod którš służy. - Na to Niemcewicz z oburzeniem i żywoœciš rzekł: - Więc życzenie niepodległej Polski jako Polak uważasz za zbrodnię stanu, nie pojmuję tego patryotyzmu, który dotšd wyznawałeœ. - Nie życzenie potępiam, które sam, jako dobry Polak w sercu noszę, lecz kuszenie się nierozważne o dopięcie tego życzenia, niepodobnego w tej chwili do uiszczenia, a przez to zgubnego i równie przeciw władzy, której zaprzysięgliœmy wiarę występnego. - Więc oskarżonych potępisz w sšdzie sejmowym? - Nie wiem, pójdę za mojem przekonaniem, według dowiedzionej lub nie dowiedzionej winy. - Po skończonym obiedzie wyszedł Niemcewicz rozgniewany, mówišc do mnie: - Odtšd noga moja w jego domu nie postoi i rozumiem, że każdy prawy człowiek to samo zrobi. - Niemcewicz był wielkš potęgš, jak wiadomo, dla publicznej opinii, skoro się odstrychnšł od domu Krasińskiego, a język jego stracił miarę, skoro jego zdania zaczęły obiegać inne domy, wielu odstrychnęło się także od domu jenerała; spostrzegł to Krasiński i w parę dni przyszedł do mnie, a nie zastawszy mnie, użalał się przed mojš żonš i zapytał, czy i mnie oburzył Niemcewicz przeciwko niemu? Poszedłem do niego, a wyrozumiewajšc jego położenie i szanujšc przekonanie, gdyż wiedziałem, że nie ze złych pochodziło pobudek, nie przestałem bywać wraz z innymi przyjaciółmi, którzy uczucia jego tak znali jak ja". Sšdzę, że w pewnym zwišzku z tym pierwszym konfliktem, poprzedzajšcym sšd sejmowy, pozostaje list generała Franciszka Morawskiego z 1827 roku do Andrzeja Edwarda KoŸmiana (syna Kajetana). Morawski po dawnemu podkpiwa w swoich rymach z magnackiego snobizmu Opinogórczyka, ale jest także w tych rymach jakby nakłanianie Krasińskiego do patriotycznego zachowania się w sšdzie sejmowym. "...przekonałem się, że Korwiny niezmiernie dawne" - pisze generał poeta. Jednego zdobi ta godnoœć wysoka że wraz z Krakusem zamordował smoka. Drugi z nich Lecha monarchš wykrzykał, Trzeci z Popielem przed myszami zmykał. Czwarty przed Wandš wiódł hufiec marsowy Jako kasztelan dršżkowy. Lecz gdzież mnie œmiały polot doprowadził Któż by okreœlił dawnoœć tej rodziny Doœć, że z nich żaden ojczyzny nie zdradził Wiwat więc, wiwat Korwiny!... W każdym razie rok 1827 upłynšł dla Krasińskiego jeszcze bez większych nieprzyjemnoœci. Wprawdzie Niemcewicz słowa dotrzymał i w pałacu na Krakowskim Przedmieœciu bywać przestał, lecz czwartkowe obiady literackie odbywały się po dawnemu i goœci na nich nie brakowało. Wœród niektórych obecnych pewne zakłopotanie wzbudzał fakt, że wesołym tym sympozjonom prezydowała wychowanica amfitriona, hrabina Amelia Załuska, której mšż siedział jeszcze cišgle w więzieniu na Lesznie, ale generał rozładowywał dwuznacznš sytuację publicznymi zapewnieniami, że w sprawie Romana Załuskiego wyłšczy się od sšdzenia, co rzeczywiœcie się stało. Dla poskromienia złoœliwoœci ludzkiej to jednak nie wystarczyło. Kiedy póŸniej poczšł kršżyć po Warszawie anonimowy wiersz Do Polek wesołych w czasie trwania Sšdu Sejmowego, paniš Amelię uznano powszechnie za jego głównš adresatkę. A wiersz był jadowity: ...Ciesz się płci piękna i tkliwa, Wnet wyrok rozstrzygnie sprawę, Mniejsza co przyszłoœć okrywa, Nowoœć... przyniesie zabawę... Lecz cnoty Rzymu zwycięża Twój przykład szanowna żono Co w czasie niewoli męża Bawisz jenerałów grono... Ty jak wyższej mody dama Masz się smucić w łez potrzebie, Ty za wszystkich baw się sama Bo wszyscy cierpiš za ciebie. Zacnych matek wychowanki, By twojej wyrównać sławie, Dowiodš nowe Spartanki, Że nie masz Polek w Warszawie. Trudno wykluczyć ewentualnoœć, że ten mocny wiersz wyszedł spod pióra któregoœ z bywalców obiadów czwartkowych, ale - jak zaznaczyłem - powstał on póŸniej: w okresie ostrego już zacietrzewienia opinii publicznej przeciwko domowi Krasińskiego. W roku 1827 nastroju takiego jeszcze nie było i na czwartkowych zebraniach wszystko toczyło się po dawnemu. Jak w latach ubiegłych "biczowano za łyżkę rosołu" poetę pieczeniarza Kajetana Jaxę-Marcinkowskiego, a po jednym z obiadów generał Morawski wygłosił na wety swe pyszne rymy Do milczšcego Jaxy (po opublikowaniu w roku 1826 Rzek polskich Marcinkowskiemu nie udało się już niczego więcej wydrukować): Sowo Minerwy, perło Apolla Szczytna topoli w poetów klombie, Ty, coœ tak pięknie grywał nam sola na Feba tršbie. Sławny pijaku krynic parnaskich Coœ Bielawskiego*, coœ Jacka przepił, (* Józef Bielawski [1729-1809] komediopisarz i panegirysta, wydrwiwany powszechnie jako grafoman.) Któż ci na wieczny smutek Morawskich gębę zalepił? Był czas, gdy jeden Bóg nas prowadził, I przyjacielskie godził nam lutnie A każdy z nas się na koncept sadził kto lepiej utnie. Wtenczas to jakby Etna wzbudzona, Wierszeœ nam miotał, wierszem grzmiał, ryczał, Dziarski twój pegaz zadarł ogona wierzgał i kwiczał. Każden ci wprawdzie łatki przypinał, Lecz i tyœ dowiódł, że umiesz kšsać: Poznał œwiat wówczas co za kryminał Jaxę potrzšsać. I skšdże po tej bójce tak grackiej Milczysz na wieczne dni mych zatrucie? Zapiej, ach zapiej - grzędy sarmackiej sławny kogucie. Ale nie tylko Jaxš-Marcinkowskim zajmowano się na obiadach na Krakowskim Przedmieœciu. Lata 1827-1828 były okresem narastajšcej ofensywy romantyków na rozpadajšcy się, lecz cišgle władajšcy oficjalnie kulturš obóz klasyków. Sytuacja zmieniała się z dnia na dzień na korzyœć romantyków. Opanowana przez nich "Gazeta Polska" miażdżyła piórem Maurycego Mochnackiego niewzruszone dotšd kanony klasycyzmu. Coraz szerszš sławę zdobywały sobie przemycane do Królestwa tomiki Mickiewicza. "Mickiewicz rósł w siłę i znaczenie i potężnym geniuszem raz po raz straszył hufiec klasyczny - pisze historyk Artur Œliwiński. - Rozwinęli już szerzej swe skrzydła Malczewski, Goszczyński, Zaleski, niemal każdy miesišc wzbogacał skarbiec poezyi jakimœ pięknym utworem, szydzšcym z istniejšcych powag, uršgajšcym wszelkim przepisom. - Szkoła zdrady i zarazy (tak nazwał romantyków Jan Œniadecki - M.B.) robiła zastraszajšce postępy. Kto czuł żywiej i silniej ten wypowiadał posłuszeństwo Janowi Œniadeckiemu i stawał pod sztandarem romantyzmu. Nawet młodzież ze Szkoły Podchoršżych porwała się do pióra i za romantycznoœć jęła przelewać atrament. Podchoršży Godebski zaczšł wydawać Chwilę Spoczynku (trzema współredaktorami pisemka byli podchoršżowie: Józef Kalasanty Godebski, Napoleon Żaba i Kamil Mochnacki, brat Maurycego - M.B.), jedno z tych pism, które bronišc sprawy najgorszš oddajš jej usługę. Dzielna młodzież znakomicie władała broniš, ale suum cuique, pisała po partacku, a artykuły jej brzmiały jak raporty rozgniewanego kaprala [...] Podchoršżowie [...] pisali wiersze pełne romantycznoœci i smalili artykuły, które o słaboœć mogły przyprawić romantyków, choć artykuły te przeciw klasykom najczęœciej były skierowane". Głównym celem ataków młodzieży romantycznej byli dwaj prominenci zebrań na Krakowskim Przedmieœciu: Kajetan KoŸmian i Ludwik Osiński. Ale oficjalni dyktatorzy literaccy nie odpowiadali na zaczepki w prasie, bojšc się publicznego oœmieszania, o które w polemice z Mochnackim było nietrudno. Nie znaczy to, że pozostawali całkowicie bierni. Zwłaszcza impetyczny KoŸmian nie przebierał w œrodkach w swojej "prywatnej" walce z romantykami. "To jest sto razy gorsze jak wszystkie Marcinkowskiego (Jaxy) płody - pisał do gen. Morawskiego o Sonetach krymskich Mickiewicza. - Marcinkowski jest płaski i wierszokleta prawdziwy, Mickiewicz - jest półgłówek wypuszczony ze szpitala szalonych, który na przekór dobremu smakowi (i) rozsšdkowi gmatwaninę słów niepojętego języka niepojęte i dzikie pomysły baje. Marcinkowski jest tylko głupi - Mickiewicz szalony. Marcinkowski pisać nie powinien - Mickiewicz myœleć nie umie. Marcinkowski w miłostkach swoich jest płaski, ckliwy i prostak - Mickiewicz brudny, karczemny. Marcinkowskiego imaginację ciężkš i tępš rozkołysały w niesfornoœć dziedzilie lubelskie - Mickiewicza niesforny zapał rozdmuchały brudne litewskie pomywaczki. Marcinkowski nie wie, że jest prostakiem i nieukiem - Mickiewicz z pychš i dumš przekonany, że szaleństwo jest poezjš, brudy farbami, ciemnoœć œwiatłem, niezrozumiałoœć doskonałoœciš. Czekam Cię, abyœ mi chociaż jeden jego pomysł, jeden obraz usprawiedliwił..." Dwa inne antyromantyczne wyczyny czcigodnego przyjaciela i obrońcy Opinogórczyka opisał w liœcie z 18 wrzeœnia 1827 roku znany dziennikarz i postępowy działacz polityczny Michał Podczaszyński. Po przeczytaniu w podchoršżackiej "Chwili Spoczynku", skierowanej przeciwko sobie wzmianki, KoŸmian wpadł w takš złoœć, że "aż goršczki dostał, bał się pisać, ale skuteczniejszy sposób obmyœlił; oto oskarżył przed dyrektorem szkoły podchoršżych, mówišc: dopóki romantycznoœci bronili literaci, było pół biedy, ale teraz kto jej da radę, kiedy się schowała pod bagnety". Skarga "bezbronnego" radcy stanu, (najbliższego współpracownika ministra spraw wewnętrznych) odniosła natychmiastowy skutek i - chroniona rzekomo przez bagnety - "Chwila Spoczynku" przestała się ukazywać. Następny występ KoŸmiana, również przez Podczaszyńskiego opisany, rozegrał się na jednym z zebrań literackich w pałacu na Krakowskim Przedmieœciu i oczywiœcie dotyczył autora Sonetów krymskich. Jesieniš 1827 roku Podczaszyński przywiózł był z Paryża sztychowanš podobiznę "smorgońskiego poety" (jeden z epitetów, jakimi KoŸmian obdarzał Mickiewicza) i miał nieszczęœcie okazać jš w klubie Wincentego Krasińskiego. "Gniew KoŸmiana nie miał prawie granic, kiedy ja przywiozłem portret Mickiewicza - pisał potem Podczaszyński do mieszkajšcego w Paryżu Leonarda ChodŸki. - Całe grono znakomitych obywateli, literatów, urzędników i wojskowych usłyszało wtedy pamiętne słowa: biada nam, biada, już teraz robiš portrety œmierdziuchów!..." Drugi zaprzyjaŸniony z Wincentym Krasińskim protagonista obozu klasycznego Ludwik Osiński nie posuwał się w swych atakach na romantyzm aż tak daleko. Warszawski "mistrz dobrego tonu" rozładowywał swój gniew w wytwornych dowcipach, nie pozbawionych niekiedy akcentów samoironii. "Raz przy mnie u jenerała Krasińskiego - wspomina młody Andrzej Edward KoŸmian - spostrzegłszy na stoliku tłumaczenie francuskie dzieł Byrona, (Osiński) rzekł do gospodarza: - Niech mnie też jenerał pożyczy Byrona, dosyć się z niego nażartowałem, muszę go przecież przeczytać". Drugi dowcip Osińskiego - również zwišzany z domem Krasińskiego - to owa słynna parafraza z Dziadów Mickiewicza, przekazana potomnym w dwóch wersjach: Ciemno wszędzie, głupio wszędzie Nic nie było i nie będzie. Albo: Cóż to było? Nic nie będzie, Głupio było, głupio będzie. Biograf Osińskiego, współczesny mu Kazimierz Władysław Wójcicki, przytaczajšc te dwuwiersze, wyjaœnia, że "miał to wypowiedzieć profesor na obiedzie u hrabiego Wincentego Krasińskiego przy dobrym winie i po sutym obiedzie". Echo pogardliwego stosunku bankietowiczów z Krakowskiego Przedmieœcia do Mickiewicza odnaleŸć można także w korespondencji, pojednawczo do romantyków nastawionego, Franciszka Morawskiego. W marcu 1828 roku, kiedy Mackrott w swoich raportach składanych Konstantemu wyrażał poważne zaniepokojenie z powodu literackich i towarzyskich sukcesów polskiego poety-wygnańca w północnej stolicy cesarstwa, a wœród młodzieży opowiadano sobie ze zbożnym zachwytem o wygłoszonej na jednym z przyjęć petersburskich wielkiej improwizacji na temat Samuela Zborowskiego, pod koniec której wieszcz ze wzruszenia omdlał - generał Morawski pisał z Radomia do Kajetana KoŸmiana: "A to awantura z tš Improwizacjš Mickiewicza, ieżeli prawda, że traiedya ta iuż dawno w kilkunastu scenach iest gotowa i że tam dopiero omdlał zręcznie: gdzie iuż zabrakło rękopisu sztuki [...] Musieliœcie się dobrze zabawić na obiedzie, Osiński musiał być wyborny..." Ale wesoły generał poeta był przynajmniej bezstronny: podżartowywał sobie z romantyków, lecz gdy zaszła potrzeba, nie oszczędzał i swoich przyjaciół klasyków. Z całej "loży szyderców" Wincentego Krasińskiego jeden tylko Morawski szczerze zabiegał o rozładowanie napięć w œrodowisku twórczym. Kršżyły już wtedy w odpisach jego dwa słynne wiersze Do klasyków i Do romantyków (drukiem ogłoszono je dopiero w roku 1829) - wykpiwajšce œmiesznostki obu kierunków i nawołujšce skłóconych poetów do pojednania, jako że: Jedno macie prawidło - bratnie kształcić plemię I jeden tylko rodzaj - polskš œpiewać ziemię... Chwalebne te usiłowania œcišgnęły na głowę Morawskiego burzę z obu walczšcych stron, ale do zawarcia pokoju nie doprowadziły, bo doprowadzić nie mogły. Różnice między œcierajšcymi się ówczeœnie kierunkami literackimi wynikały z głębszych i poważniejszych przyczyn, niż sšdził (lub udawał, że sšdzi) sympatyczny brygadier z Radomia. Siła napierajšcych romantyków przede wszystkim stšd, że burzliwy, przesycony okropnoœciami, wyłamujšcy się spod wszelkich prawideł œwiat ich poezji lepiej odpowiadał czasom tajnych spisków i sšdu sejmowego niż wygładzony, uporzšdkowany, rzšdzony niewzruszalnymi prawami klasycznych prawideł wersyfikacji a gwałcšcymi te prawidła romantykami zakończy - lub raczej przeniesie w innš płaszczyznę - dopiero Noc listopadowa. Wkrótce po wybuchu powstania naczelny organ prasowy romantyków "Nowa Polska" odkryje w artykule Maurycego Mochnackiego rzeczywistš treœć sporów literackich z lat 1823-1830. "Wolnoœć, prawda, wiara coraz dzielniej przez najwyrachowańszy despotyzm wygładzane, przeœladowane, zbrodniczymi ogłoszone, znalazły schronienie... w wyobrażeniach o sztuce, o pięknoœci, o literaturze - wyzna naczelny publicysta Nowej Polski: - Nie mogšc mówić o zewnętrznej, obywatelskiej, politycznej wolnoœci, mówiliœmy o wolnoœci ducha, o wolnoœci sztuki, o koniecznym pożegnaniu przeszłoœci i podań; ogłaszaliœmy, że jest przed nami przyszłoœć niezmierna, przerażajšca, wzniosła i zachwycajšca [...] Surowa, nieubłagana i wytępiajšca logika groŸnie wyrzekła, że trzeba dla nas wstrzšœnienia, że rewolucja jest koniecznoœciš, że musimy uczynić rozbrat z podaniami, prawidłami..." Podobnie jak Mochnacki - lecz z przeciwstawnych pozycji œwiatopoglšdowych - oceniał romantyków stały bywalec obiadów czwartkowych Krasińskiego młody Andrzej Edward KoŸmian, syn Kajetana. "W tej rewolucji literackiej ukrywała się w zarodzie rewolucja polityczna - pisał o romantyzmie w swoim pamiętniku. - Poważni i zasługš, i wiekiem pisarze, którzy byli dotšd arbitri elegantiae Polonae, ten ruch literacki uważali za chwilowe zaburzenie, za bunt przeciw władzy smaku i rozsšdku, który bez wielkich wysileń da się poskromić i zwyciężyć. Mylili się, jak się nieraz rzšdy najsilniejsze pomyliły. Nie był to bunt i zaburzenie, ale rewolucja. Nie trzeba było z niš walczyć, aby jš pokonać, lecz należało... niš kierować". Uważał tedy młody KoŸmian - ni mniej, ni więcej - tylko że kierownictwo nad zbuntowanymi romantykami powinni byli przejšć w swe ręce najwybitniejsi klasycy, ludzie pokroju jego ojca i Ludwika Osińskiego. Po wybuchu powstania ta przewrotna koncepcja doczeka się pełnej realizacji w polityce. Na czoło rewolucji listopadowej rzeczywiœcie wysunš się jej zagorzali przeciwnicy i... potrafiš jš okiełznać. Ale ujarzmienie w taki sposób romantyzmu było niemożliwe, Zbuntowana młodzież literacka miała od poczštku poważnych patronów, których autorytetowi podporzšdkowała się samorzutnie. Z daleka przyœwiecała romantykom warszawskim gwiazda przewodnia poezji Mickiewicza, na miejscu opiekowali się nimi dwaj utalentowani profesorowie uniwersyteccy: historyk Joachim Lelewel i literat Kazimierz Brodziński. "Okna domu Lelewelowskiego na ulicy Długiej i Freta wychodziły na przestrzał, wprost ku dwom oknom pokoju Maurycego (Mochnackiego) koło Paulinów - wspomina młody poeta romantyczny Józef Bohdan Zaleski. - Ile razy zacietrzewiliœmy się w rozmowie aż do poranka (z wiersza tegoż Zaleskiego wiadomo, że na nocnych zebraniach u Mochnackiego bywał także młodziutki Szopenek - M.B.) - brzęk szyb z naprzeciwka opamiętywał nas, pan Joachim z daleka groził palcem. Brodzińskiego takoż płoszyliœmy nieraz w nocnych przechadzkach na Powiœlu. Starsi wiekiem poważni profesorowie Lelewel i Brodziński, acz obydwaj nie potakiwali marzycielstwu i zagorzalstwu młodych, byli jednak dla nas z uważaniem i miłoœciš. Pod ich oto niejako błogosławieństwem roœliœmy i hodowali w Warszawie". Lelewel i Brodziński - mimo że uważano ich powszechnie za głównych protektorów "szkoły zdrady i zarazy" - też byli zapraszani na obiady czwartkowe do pałacu na Krakowskim Przedmieœciu. Sarkali na to poniektórzy z czcigodnych przyjaciół literackich gospodarza, ale generał Wincenty Krasiński nie zamierzał rezygnować z ulubionej rozrywki, polegajšcej na wzajemnym napuszczaniu na siebie ludzi o sprzecznych poglšdach. Delikatny Brodziński, obrażony czyimœ złoœliwym żartem, rychło sobie zbrzydził bywanie na hrabskich sympozjach (w tym samym mniej więcej czasie popsuły się także jego stosunki z młodymi romantykami). Natomiast twardy Lelewel nic sobie nie robił z kpinek klasyków, pozwalał się nazywać "naszym poczciwym antykwariuszem" i mówić sobie wprost, że "on, który chustki dobrze nie umie zawišzać, nie powinien się mieszać do spraw poezji i dobrego smaku". Chimcio (tak nazywano Lelewela w kółku najbliższych przyjaciół) wysłuchiwał spokojnie tych afrontów, ale przy pierwszej nadarzajšcej się sposobnoœci brał za wszystko krwawy odwet. Pojawiał się wtedy w pałacu na Krakowskim Przedmieœciu "jak widmo z ballady" - z chustkš zawišzanš jeszcze gorzej niż zazwyczaj, ale jaœniejšcy ponurym tryumfem - i w najweselszym momencie sjesty poobiedniej, dobywszy z kieszeni œwieżo nadesłany list z Petersburga, mroził wesołoœć rozdokazywanych klasyków wiadomoœciami o nowych niebotycznych sukcesach Mickiewicza. "Przeczytawszy list taki - donosił młody KoŸmian Morawskiemu o jednym z aktów zemsty "antykwariusza" - Lelewel uciekł, a Odyniec zaczšł podnosić każdy wyraz jego. Krasiński według swego zwyczaju judził, a stšd wielka, a nawet nieprzystojna zaczęła się kłótnia..." O istnieniu pewnej konfidencji między głównym protektorem romantyków a pałacem na Krakowskim Przedmieœciu œwiadczy także interesujšca wzmianka w pamiętniku Prota Lelewela - młodszego brata Joachima. Wišże się ona z okresem aresztowań w pierwszych miesišcach roku 1826. Poseł Prot Lelewel, czynny działacz Towarzystwa Patriotycznego na Podlasiu, znalazł się wtedy na liœcie osób zdradzonych przez księcia Antoniego Jabłonowskiego. "Sšsiad Feliks Szymanowski, przybyły do siebie z Warszawy - pisze pan Prot - przyniósł wiadomoœć o aresztowaniach, przygotowujšc mnie, że z pewnoœciš będę też zamknięty. Nazajutrz 23 lutego, w dniu umówionym z bratem Joachimem, zjechałem się u Kicińskiego Brunona w Grochowie. Udzielił mi radę generała Wincentego Krasińskiego, abym go niezwłocznie widział, wprost więc do niego udaliœmy się. Już było dobrze œciemniało. Uprzejmie (byłem) przyjęty, generał zaproponował, że mnie zaraz zawieœć gotów przed w. księcia do Belwederu, gdzie zeznaniem szczerym uwolnić się mogę od uwięzienia, które dzisiejszej nocy niewštpliwie nastšpi...". Ponieważ Prot Lelewel nie przejawiał ochoty na proponowanš przez Krasińskiego "spowiedŸ" w Belwederze - tej nocy, zgodnie z uprzedzeniem, został aresztowany w warszawskim domu swoich rodziców. Dla biografa Krasińskiego cała ta historia jest trudna do jednoznacznego osšdzenia. Cechuje jš wewnętrzna sprzecznoœć, tak bardzo charakterystyczna dla osobowoœci Opinogórczyka. Samo ostrzeżenie posła Lelewela przed grożšcym mu aresztowaniem trzeba by, bez wštpienia, uznać za posunięcie patriotyczne i obywatelskie, ale towarzyszšce temu namowy na "pokajanie" się w Belwederze zupełnie kwalifikację czynu odmieniajš. Widać z tego, że generał wojewoda Krasiński od samego poczštku sprawy Towarzystwa Patriotycznego występował w niej jako mšż zaufania w. księcia Konstantego. Wiadomo o tym zresztš także z innych Ÿródeł. W rok póŸniej, kiedy doszło do pierwszych gwałtownych zatargów między Konstantym a prezesem Piotrem Bielińskim i stary prezes sšdu sejmowego odmawiał spełnienia bezprawnych roszczeń cesarzewicza, twierdzšc "iżby się to sprzeciwiało prawu, obowišzkom i przysiędze jego" - rozwœcieczony wielkorzšdca znajdował sobie wdzięcznego powiernika w osobie dawnego dowódcy szwoleżerów. "W. Ksišżę [...] - czytamy w diariuszu J. U. Niemcewicza z wrzeœnia 1827 roku - żalił się ze łzami w oczach przed jenerałem Krasińskim na Bielińskiego". Konstantego najbardziej gniewało, że Bieliński zasłaniał się przed nim przysięgš. "On mi - rzecze - gada o przysiędze, mnie, który dla dotrzymania jej zrzekłem się berła nad czterdziestu milionami poddanych". Generała Krasińskiego musiały głęboko wzruszyć te łzy w oczach Konstantego, skoro póŸniej - nie baczšc na własnš przysięgę sędziowskš - codziennie informował swego zwierzchnika wojskowego o chronionych tajemnicš szczegółach niejawnych posiedzeń sšdu sejmowego. O to zdradzanie przed wielkim księciem sekretów sšdowych oskarżano Opinogórczyka powszechnie, jeden tylko Kajetan KoŸmian bronił przyjaciela, utrzymujšc że "osobista jego poczciwoœć stawała za rękojmię, że względem osób sšdowych i niepodległoœci ich zdania tajemnicy nie zdradzał". Ale czymże jest przyjacielskie œwiadectwo pamiętnikarza wobec dokumentów, jakie przytacza w swej ksišżce o sšdzie sejmowym historyk Hanna Dylšgowa. Oto fragment jednego z raportów Konstantego do Mikołaja: "Le general de Cavalerie C-te Krasiński m'envoyait tous le jours un billet, ou etait consigne le resultate de votes, et ces billets j'ai l'honneur de les joindre au present Rapport" (Generał jazdy hr. Krasiński przysyłał mi codziennie liœcik, w którym był podany rezultat głosowania, i te liœciki mam zaszczyt załšczyć do niniejszego raportu). Wincenty Krasiński próbował się ze swego postępowania usprawiedliwiać. Musiał to czynić, ilekroć przypierano go do muru: Usprawiedliwiał się więc jeszcze przed objęciem stanowiska wiceprezesa sšdu sejmowego, na owym obiedzie opisanym w pamiętnikach Kajetana KoŸmiana. Usprawiedliwiał się także - choć już nieco inaczej - w drugim starciu z Niemcewiczem, które jak można wnosić z raportów szpiegów Konstantego, odbyło się już w ostatniej fazie działań sšdu sejmowego. "Opowiadajš - donosił 14 lipca 1828 r. Henryk Mackrott - że w czasie kiedy wysoki sšd sšdził proces więŸniów stanu, p. Ursyn Niemcewicz udał się do generała Wincentego Krasińskiego i czynił mu wyrzuty, że przestał być dobrym patriotš i zawiódł zaufanie, jakie pokładał w nim cały naród. Dodajš, że p. generał Krasiński odpowiedział Niemcewiczowi, jak następuje (dalej po polsku - M.B.): - Moœci Panie! Od Waćpana nauk brać nie potrzebuję, wiem ia iak z teraŸniejszymi Panujšcemi postępować potrzeba. Zresztš, iakie temu okolicznoœci towarzyszš, tego Waćpan wiedzieć nie możesz!" - Niemcewicz podczas tej drugiej rozmowy musiał tęgo wygarnšć Krasińskiemu i jeszcze długo potem szargał go po salonach. Wtedy to pewnie puœcił w kurs swojš nie drukowanš komedię pt. Dwa stołki, piętnujšcš serwilizm sędziego-generała. Reperkusje drugiego starcia dawnych przyjaciół odnaleŸć można w liœcie Franciszka Morawskiego do młodszego KoŸmiana: "Znowu więc Niemcewicz postrzelił kota - cieszył się przekorny korespondent arystokrata z Opinogóry - czemuż ja na to nie patrzę? Radbym słyszeć, co mówi o pewnym Jegomoœci, jakże go obracać musi! Jak z wszystkich skarbów ziemi, których Bóg użycza, Najpiękniejszym jest darem przyjaŸń Niemcewicza; Tak, gdy szydzi z podłoœci, gromi złoœć potwarczš Całe piekło jš swojš nie osłoni tarczš. O nie znajdziesz sroższego pogromcy niecnoty Tyrana bab stołecznych i bicza na koty". A trzeba dodać, że Niemcewicz był wtedy wyjštkowo rozjuszony. Nie tylko na Krasińskiego, ale na wszystkie warszawskie "koty". Œwiadczš o tym mordercze rymy, wyłowione z jego poœmiertnych rękopisów przez Wacława Berenta: [...] Mierny tylko i chytry uznany jest zdatnym. Małe w szkole pacholę jest już szpiegiem płatnym Fanatyzm przy Ołtarzach, w szeregach hołota Uległoœć w Trybunałach, po szkołach ciemnota Jednem prawem do nagród ze wstydu wyzucie... W korespondencji z jednš z najbliższych mu osób - hrabinš Ameliš Załuskš - generał Krasiński tłumaczył swš postawę w sprawach politycznych przede wszystkim obowišzkiem wiernoœci wobec panujšcego, swojš "przysięgš adiutanta króla". Zgadzało się to całkowicie z mentalnoœciš "urodzonego gwardzisty", co stale gotów był "brać na piki" każdego, kogo wskazywał aktualny władca. Tylko że ta niezłomna wiernoœć wobec monarchów z dynastii Holstein-Gottorp-Romanowych musi trochę dziwić u człowieka, który od najwczeœniejszej młodoœci aż do œmierci chlubił się tym, że jego barscy przodkowie wypowiedzieli posłuszeństwo ostatniemu królowi szlacheckiej Rzeczypospolitej. Najbardziej oczywiœcie chciałoby się wiedzieć, jak tłumaczył się generał ze swego postępowania przed synem - przyszłym poetš. Bo to jest już problem nie tylko zagadek pokrętnej biografii dawnego dowódcy szwoleżerów, ale także wpływów, które miały póŸniej zaowocować w wielkich dziełach narodowej literatury. W styczniu 1828 roku, kiedy sšd sejmowy rozpoczynał swoje regularne posiedzenia, szesnastoletni Zygmunt Krasiński wdrażał się w studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Opieka domowa poczštkujšcego akademika robiła ponoć, co mogła, aby odgrodzić go od "nihilistycznych wpływów" przesycajšcych atmosferę pałacu Kazimierzowskiego. W roli czujnych aniołów stróżów występowali: nowy nauczyciel domowy ksišdz-profesor Alojzy Chiarini, teolog i orientalista, oraz dwudziestoczteroletnia kuzynka, Amelia hrabina Załuska, która po aresztowaniu męża znowu objęła rzšdy w domu wuja opiekuna. Cóż jednak mogli poradzić na to, że Zygmuntek większš częœć dnia przepędzał w aulach uniwersyteckich, a więc w œrodowisku najżywiej reagujšcym na wszelkie wieœci dochodzšce z pałacu sšdowego na placu Krasińskich. Młodzieniec nie musiał wcale wysłuchiwać opinii uniwersyteckich "wywrotowców". Wystarczyło, że jednym z jego najbliższych przyjaciół w owym czasie był drugi syn szwoleżerski Lolo Łubieński, którego dwaj wujowie Ludwik Sobański i Wiktor Ossoliński cišgle jeszcze kršżyli pod osłonš żandarmów między więzieniem Karmelitów a turmš petersburskš. Syn generała buchaltera nie odziedziczył po ojcu jego ostrożnej dyskrecji, wolno więc przypuszczać, że bez skrupułów zasiewał niepokój w duszy przyjaciela, odsłaniajšc przed nim swój młodzieńczo bezkompromisowy poglšd na sprawy rozgrywajšce się w Pałacu Rzeczypospolitej. Zygmunta Krasińskiego musiało poza tym dręczyć niezrozumiałe uwięzienie męża hrabiny Amelii: sympatycznego kuzyna Romana Załuskiego oraz zupełne zniknięcie z pola widzenia różnych wybitnych przedstawicieli warszawskiego œwiata kulturalnego, którzy przedtem co czwartek "uzacniali" swojš obecnoœciš salony na Krakowskim Przedmieœciu. O tych sprawach trudno mu było z pewnoœciš rozmawiać z Leonem Łubieńskim, księdzem Chiarinim czy z uroczš "ciotkš kuzynkš"; rozterki te mógł ukoić jedynie bohater rycerskich mitów, władajšcych wyobraŸniš Zygmunta od najwczeœniejszego dzieciństwa - jego ubóstwiany ojciec. "Jak przedstawił tę sprawę jenerał synowi, jak usprawiedliwiał swoje postępowanie i jak wyjaœniał tę przepaœć, która otwarła się nagle między nim a nieskazitelnym Niemcewiczem i całym niemal społeczeństwem - nie wiadomo - pisał œwiatły biograf Zygmunta Krasińskiego Tadeusz Pini. - Prawdopodobnie już wówczas wskazywał mu na różnice społeczne jako na przyczyny zatargu..." Innymi słowy - najdociekliwszy z dotychczasowych badaczy życia i poglšdów autora Nieboskiej przypuszcza, że już wtedy, w dniach sšdu sejmowego, w historycznym pałacu na Krakowskim Przedmieœciu barczysty, wyorderowany generał kawalerii roztaczał przed wštłym synem indywidualistš swojš konserwatywnš wizję œwiata, która kilka lat póŸniej zakrzepnie w doskonały kształt artystyczny w wielkim dialogu Hrabiego Henryka z Pankracym. Rzecz oczywista, iż œwiatopoglšd generała Wincentego Krasińskiego był prymitywniejszy od œwiatopoglšdu Hrabiego Henryka z Nieboskiej komedii - choćby dlatego, że nie komplikowały go żadne wštpliwoœci. Panu na Opinogórze wszystkie sprawy zwišzane z ojczyznš i narodem, patriotyzmem i stosunkami społecznymi przedstawiały się w idealnym uproszczeniu. Z jednej strony, byli Korwin-Krasińscy i ludzie im podobni, posiadacze w najszerszym tego słowa znaczeniu; arystokraci legitymujšcy się długim szeregiem przodków-dostojników i przodków poległych za ojczyznę oraz œciœle zlokalizowanymi koœciołami z prochami owych antenatów, dziedzice obszernych dóbr ziemskich i pięknych pałaców ze zbiorami rodowych portretów i historycznych pamištek. Jedynie oni - arystokraci - byli (zdaniem generała) naturalnš podporš porzšdku społecznego i najdoskonalszym uosobieniem ojczyzny. Oni nie musieli potwierdzać swego patriotyzmu udziałem w antyrzšdowych sprzysiężeniach, zmierzajšcych do utrzymania narodowoœci. Narodowoœć była właœnie w nich, i tylko dzięki nim mogła się utrzymać. Byli patriotami niejako przez sam fakt urodzenia, i patriotyzmowi ich nie szkodziło, jeżeli nawet wysługiwali się zaborczym władzom za obce ordery i za obce tytuły. Linie granic państwowych i formy władzy politycznej nie miały dla nich istotnego znaczenia. W pewnym sensie byli ponad tym wszystkim. Czyż nie rozpadła się żałoœnie w ich oczach monarchia konstytucyjna "stolnika litewskiego", czy nie zawaliło się z hukiem imperium "bohatera wieku", czy na mapach Europy nie zmieniały się cišgle granice i nazwy państw? - a oni trwali niezmiennie, wraz ze swymi latyfundiami, grobami przodków i skarbnicami narodowych pamištek. Póki istnieli oni, póty istniała Polska. Ze strony przeciwnej - pozycji i posiadaniu arystokracji zagrażali burzyciele ładu społecznego, podszywajšcy się pod miano patriotów. Homines novi, nie posiadajšcy żadnych tradycji, ludzie, których przodków grzebano "z motłochem pospołu": major piechoty Walerian Łukasiński i "jerozolimscy szlachcice" Krysińscy, i "ci wszyscy Machniccy i Mochnaccy", i "zdrajca choršgwi gwardyjskiej" Seweryn Krzyżanowski, i "handlarz koni" Franciszek Majewski. Oni prawdziwymi patriotami być nie mogli, bo występowali przeciwko porzšdkowi społecznemu, którego głównš ostoję stanowiła arystokracja - godzili więc swym występnym działaniem w samš istotę polskoœci. "Narodowoœci poznikały - napisze generał synowi w trzy lata póŸniej - dwa kolory rzšdzš œwiatem - porzšdek i rozruch, a to na to, aby ci, co posiadajš, nie posiadali, a ci, co nie posiadajš, aby posiedli. Stšd ten ruch nieznoœny partyj, któren w całym œwiecie się rozszerza, a przybiera pretekst najszczytniejszej miłoœci ojczyzny, by dojœć do celu. Dosyć już ofiar padło w Polsce dla ambicji niektórych naczelników partyj - na pretekstach nie zbywa". Na równi z burzycielami ładu potępiał generał zdrajców własnej klasy, "podajšcych rękę" œwiatoburczemu motłochowi. Dlatego jako wiceprezes sšdu sejmowego żšdać będzie uznania za zbrodniarza stanu stojšcego nad grobem członka trzech senatów polskich hrabiego Stanisława Sołtyka. Dlatego w kilka lat póŸniej syn generała - poeta ukaże w Nieboskiej komedii postać zdrajcy - Ojca Chrzestnego. "W każdym jednak razie (Krasiński) argumentował sprytnie i wymownie - pisze Tadeusz Pini - bo bezgraniczne zaufanie jedynaka w jego szlachetnoœć pozostało niezachwianem..." Słowa Piniego zgadzajš się z faktami biograficznymi Zygmunta Krasińskiego. Wiosnš 1828 roku Zygmuntek napisał doœć naiwnš opowieœć "historycznš" Pan trzech pagórków, opartš rzekomo na starych dokumentach, a przedstawiajšcš fantastyczne pradzieje Opinogóry i jej mitycznego założyciela Opina: Utwór ten złożony został w darze imieninowym aktualnemu Panu trzech pagórków w dniu jego patrona œw. Wincentego - 5 kwietnia 1828 roku. Pisanš prozš historię o Opinie uœwietniał pierwszy dłuższy wiersz Zygmunta - dziesięciostrofowa dedykacja wysławiajšca zasługi ojca: Oparty mieczem na grobie ojczyzny Całun jej w sztandar zmieniłeœ zwycięski... I dalej: Chwała! cóż bowiem czyni pierœ niezłomnš, Co sprawia, że serce œwiętym ogniem płonie? Ah! ta myœl tylko, że nas nie zapomnš, Że w sercach ziomków odżyjem po zgonie!... Ciekawe, czy przy czytaniu tej ostatniej strofy zakłuło coœ generała pod orderami suto okrywajšcymi jego pierœ. BšdŸ co bšdŸ działo się to na pięć dni zaledwie przed terminem pierwszej publicznej rozprawy sšdu sejmowego. Ale to co wiemy już o Opinogórczyku, każe raczej przypuszczać, że wiersz syna przyjšł jako hołd najbardziej zasłużony i że zadowolenia z siebie nie zakłócił mu najlżejszy nawet lęk przed przyszłoœciš i sšdem potomnych. Zaniepokoił go natomiast sam fakt twórczoœci literackiej Zygmuntka. Wspomina o tym zaprzyjaŸniony z domem Krasińskich Andrzej Edward KoŸmian. "Ojciec lękajšc się, aby tego rodzaju zajęcia nie odrywały go od użytecznej i obowišzkowej pracy, a przytem aby wysilenia młodzieńczego umysłu nie wpłynęły szkodliwie na zdrowie młodzieńca, przyjšł dar, lecz dalszego zabronił autorstwa, a nauczycielom czuwać zalecił, aby tego zakazu uczeń nie przełamywał". Tymczasem zbliżał się okres najcięższych prób dla ojca i syna. "Dnia 10 rozpoczšł się sšd sejmowy - czytamy w diariuszu Tymoteusza Lipińskiego z kwietnia 1928 roku - wojewoda Bieliński jako prezydujšcy zagaił posiedzenie przemowš w niedługich wyrazach, ale w których cała jego piękna dusza i charakter się maluje. - Słuchaczów znajdowało się tylko pięciu, chociaż sšd jest publiczny, lecz nie ma się czemu dziwić, wymagajš bowiem, aby być w mundurze, chociaż na to przepisu i postanowienia nie ma; najwięcej zaœ zraża owa liczba wojska pod broniš: piechota, ułani, żandarmy, straż policyjna i mnóstwo snujšcych się sług policyjnych, nadstawiajšcych na wszystkie strony ucha, przestrzegajšcych, aby dwóch z sobš stojšc w miejscu nie rozmawiało - wszystko to ma posępnš postać. Ciekawa jest rzecz widzieć, gdy obwinionych wiozš na sesje sšdowe. Przed godz. 9-tš zachodzi cztery karety do Karmelitów na Leszno; w każdej siedzi oficer od żandarmów z obwinionym, okna powozu sš zapuszczone. Oddział ułanów poprzedza orszak, za nimi postępujš karety, obok każdej jest po dwóch ułanów, podobnyż oddział pierwszemu zamyka ten pochód. Niesposób widzieć wysiadajšcych, gdyż wtedy przy drzwiach ustawieni sš we dwa szeregi grenadjerowie, a policja nie dozwala znajdować się nikomu na placu Krasińskich. Też same powozy odchodzš po drugi transport, lecz tš razš idzie tylko trzy karety, gdyż Sołtyk dla bólu ręki, która jak słychać, że mu schnie, nie może wyjeżdżać. Obecnoœć obwinionych na sesjach nie jest konieczna, lecz oni sami wolš, że się przejadš i jakškolwiek majš rozrywkę. Na drugiej sesji znajdowało się kilka słuchaczy więcej, wielu jest, których policja ma przykaz nie wpuszczać, jako to krewnych obwinionych, tych, którzy byli czasowo aresztowani, i tym podobne sš wyjštki; zresztš kto tylko wchodzi, pytajš się go o nazwisko; nie wiadomo, na co ta ciekawoœć... Niemało to nas zadziwia, iż pisma nasze publiczne ani wzmianki nie czyniš o rozpoczętym sšdzie sejmowym, snadŸ że pochodzi to z wyższego rozporzšdzenia. Ile można powzišć wiadomoœci, zdaje się, iż wielka ta sprawa, ile być może, dobry weŸmie obrót, większa bowiem jest liczba senatorów zdrowo rzecz tę rozważajšca i na szali zdrowego rozsšdku i bezstronnoœci działania swego sumienia opierajšca. Jenerał Krasiński uważany jako wojewoda, plami swym postępkiem cnoty przodków swoich i nabytš dawniej sławę. WyraŸnie trzyma się strony rzšdu, usiłuje przecišgnšć na swš stronę i innych senatorów; w tym celu daje obiady, zaprasza na nie po kilku ze swych współkolegów, daje się nawet niekorzystnie słyszeć ze swem zdaniem, a w czasie trwania sesji sšdowej obstaje za prokuratorem, któremu zarzucono i dowiedziono, że wypruł z akt obwinionych miejsca korzystne na ich uniewinnienie..." Niemcewiczowi, chociaż piastował wysoki urzšd sekretarza senatu, udało się dostać do sali rozpraw w pałacu Krasińskich dopiero 21 kwietnia. "Tegoż dnia - notuje w diariuszu - przedarłem się przez piechotę, jazdę, artylerię, policję, na sšd sejmowy. Widok cały zasiadajšcych sędziów dosyć poważny... Sala piękna i czysta, lecz wszędzie niespokojnego despotyzmu znamiona. Arbitrowie nie majš na czym usišœć, przedzieleni przepierzeniem tak wysoko, iż siedzšcych pod tym przepierzeniem oskarżonych widzieć nie mogš, ani od nich być widzianymi, chyba kiedy w przerwie odpoczynku dla patriotów i sędziów wstanš na chwilę. Widziałem więc i pozdrawiałem spojrzeniem Załuskiego, Grzymałę, Krzyżanowskiego, księdza Dembka; inni nieznani mi byli. W wybladłych twarzach smętna spokojnoœć. Mecenas Tarczewski bronił Sołtyka, starca blisko osiemdziesięcioletniego, wymownie, dobitnie i czule. Ileż w wyjawianiu tej sprawy cierpkich i sprawiedliwych zarzutów słyszeć musiało administracyjne œledztwo i prezes jego, niestety, czemuż Zamojski!..." I następny zapis Niemcewicza o sšdzie sejmowym pod datš 19 maja: "Po skończonych obronach przez adwokatów pozwolono podług prawa samym obwinionym przemówić. Uczynili to w sposób tak rzewny i patetyczny, iż nie tylko słuchacze, ale co więcej, zakamieniali w profesji swojej żandarmi, dozorcy więzień od obfitych łez i szlochań wstrzymać się nie mogli. Było to właœnie jak podczas grania rozrzewniajšcej tragedii, ze wszech stron łkania, we wszystkich ręku chustki ocierajšce łzy rzewne, sędziów nawet powaga osłabiona żalem. Wasilczykow, senator moskiewski (członek petersburskiej Deputacji Senatu), człowiek uczciwy, lubo nieuczony, od płaczu wstrzymać się nie mógł. Inni siedzieli jak bałwany. Po uciszeniu się na koniec i zwołaniu na ustęp, przystšpili senatorowie do narady! Pierwsze zapytanie było, czyli w wykroczeniach oskarżonych była zbrodnia stanu. Zabierali głosy senatorowie... Wincenty Krasiński (który żšdzš wyniesienia się, zalecenia się tym, od których wszystkie łaski zawisły, przytłumił sumienie i blachę spiżowš włożył na czoło), Krasiński, mówię, w sztucznie przygotowanej mowie, bijšc ustawnie, że chowany w obozach, nie wie, co prawa, wszystkich oskarżonych winnymi zbrodni stanu uznawał..." Na wszystko, co działo się w sšdzie sejmowym i falš plotek rozchodziło się po mieœcie, czujnie nadstawiał ucha as "podwójnej tajnej" policji wielkiego księcia Konstantego, Henryk Mackrott. W raportach tego najskrzętniejszego z kronikarzy postać generała Wincentego Krasińskiego zajmuje poczesne miejsce. Przytaczam najciekawsze z tych informacji: "Warszawa, 15/27 maja 1828 r. Dzisiaj podczas procesu, gdy generał Wincenty Krasiński głosował sam spoœród czterdziestu* (* 42-osobowy skład sšdu sejmowego uległ zmniejszeniu w wyniku œmierci kasztelana Piusa Kicińskiego i choroby kasztelana Szymona Wiszniewskiego.) senatorów za uznaniem oskarżonych zbrodniarzami stanu kasztelan Małachowski (teœć generała Paca - M.B.) powiedział: "Jenerale, głos twój jako członka sšdu najwyższego, pozostanie pamištkš potomnoœci" (co za kapitalne nawišzanie do dedykacji Pana trzech pagórków! - M.B.). Generał Krasiński obrażony opuœcił posiedzenie i udał się wprost do Belwederu. Opowiadajš, że w czasie gdy pułkownik Krzyżanowski wygłaszał ostatnie słowo, Wincenty Krasiński zdrzemnšł się i przez sen mruczał do siebie: "Powiesić go... powiesić..." "Warszawa, 19/31 maja 1828 r. Mówi się nadal na mieœcie, że generał Wincenty Krasiński robi wszystko, co może, aby zostać namiestnikiem Królewstwa Polskiego..." "Warszawa 20 maja/1 czerwca 1828 Podobno generał Wincenty Krasiński otrzymał anonimowo testament ojca swego, który mu nakazuje, by był dobrym Polakiem, godnym swych przodków. Mówi się również, iż w dniu wydania wyroku na Krzyżanowskiego generał Krasiński pokłócił się w sšdzie z kasztelanem Bieńkowskim. Generał Krasiński utrzymywał, że Krzyżanowski nie miał prawa tak postępować, gdyż był oficerem, kasztelan zaœ odpowiedział, że nie widzi różnicy między oficerem a obywatelem. Generał na to: - Pan zbyt prawniczo ujmuje moje słowa. - Kasztelan mu odpowiedział: - Z pewnoœciš nie traktuję sprawy tak, jak pan, z punktu widzenia kozaka i dragona. Gdybyœmy tak sšdzili jak pan, generale, utracilibyœmy zaufanie, które w nas pokładajš". "6/18 lipca 1828 Eks-oficer polski Poœwik zwrócił na siebie uwagę swoim uršganiem na Jego Ekscelencję p. generała Wincentego Krasińskiego podczas rozmowy z przyjaciółmi o procesie więŸniów stanu. Zauważono u tego oficera sposób myœlenia bardzo liberalny". "2/19 VIII 1828 Poniższe wiersze napisane przeciwko p. generałowi Wincentemu Krasińskiemu kršżš w wielu odpisach od kilku tygodni wœród publicznoœci warszawskiej, a zwłaszcza wœród funkcjonariuszy i urzędników: Izby Rozrachunkowej, Trybunałów i innych. Niejaki Kitrysiewicz Antoni, urzędnik w kancelarii komornika Łabęckiego, który posiada egzemplarz tych wierszy, czytał je niedawno między innymi w szynku Markowskiego przy ulicy Freta, w obecnoœci wielu osób. Pomimo wszelkich poszukiwań dla odkrycia autora tych wierszy, nie odnaleziono go dotychczas; zachowuje je w największym sekrecie, wiedzšc że zostało wywieszone zawiadomienie, że p. generał Krasiński wyznaczył nagrodę 30 dukatów dla tego, kto odkryje autora tych wierszy..." Do pisanego po francusku raportu Mackrott załšczył polski tekst wiersza Głos Pałacu Krasińskich do generała W. K. 1828. Oto jego pełna treœć: Kiedy mnie Przodkowie Twoi Rzšdowi odsprzedawali To sobie zawarowali Że się przy mnie nazwisko ostoi. Zrobili to przez troskliwoœć O zaszczyty o blask Imienia, Zrobili przez sławy chciwoœć Chęć brylowania, znaczenia. Przebija się w tym duma Magnatom wrodzona Ale tę każdy przebacza Bo duma nosi tylko słaboœci znamiona Podłoœciš się nie odznacza. Z innš cechš Generale Wchodzisz do sławy przybytku Słaboœci nie widziem wcale Podłoœci widziem do zbytku. I ty żeœ to wœród murów w Twe herby przybranych Potomek Przodków niegodny Polak, ziomek wyrodny, Chciał potempić niewinnych a przeœladowanych Nie bałżeœ się by Bogi z ziemi cię nie zmiotły Gdyœ w czcigodnych Sędziów kole Hańby Twey własnš rękš rył piętno na czole? Nie tayno nam iest niecny wspólney Matki synu! Co cię podało ohydzie Co cię nęci, o co idzie. Co cię do tak zgroŸnego pubudziło czynu. Znane nam sš Twe powody Ale nie mniemay, bo wprzódy Wiatr tę ziemię w pył rozwieie Nim się spełniš Twe nadzieie. Minšł czas, w którym hańbę osładzała władza Pan, co nam dziœ panuie Szlachetnych tylko szanuie. Podłych nie szuka, ani wynagradza. Ty! podłe, despotyczne i złoœci narzędzie Inney za Twš niewiernoœć nie doznasz nagrody Jak tylko, że cię Trony, Woyska i Narody Będš palcem ze wzgardš wytykały wszędzie. Ia nawet już się Twego imienia wypieram I w ten moment Twe herby z murów moich zdzieram. Tych nieporadnych rymów nie pisał z pewnoœciš żaden z wytwornych poetów, bywajšcych w "loży szyderców" na Krakowskim Przedmieœciu. Gniewne "wiersze ulotne" nie były przeznaczone dla literackich znawców, czytała je warszawska ulica i na ich podstawie urabiała sobie opinie o ludziach i o zdarzeniach. Głos Pałacu Krasińskich był wierszem prymitywnym, lecz zadanie swe spełnił: wydał na nienawiœć publicznš generała Krasińskiego wraz z całym jego otoczeniem. Najdotkliwiej musiał tę nienawiœć odczuwać przyszły wielki poeta i myœliciel Zygmunt Krasiński. Brutalne echa zdarzeń sšdowych osaczały go ze wszystkich stron: atakowały go z murów rodzinnego domu, na dziedzińcu uniwersytetu i w audytoriach wydziału prawa. Czujny obserwator Henryk Mackrott odnotowywał to wszystko w swoich raportach: "15/27 lipca 1828 Opowiadajš, że na murze pałacu p. generała Krasińskiego ktoœ nieznany z nazwiska namalował niedawno portret tego generała duszonego przez dwóch ludzi w dawnych strojach polskich i rzygajšcego (vomissant) srebrnymi rublami..." "11/23 sierpnia 1828 Słyszano, jak opowiadali, że syn Jego Eksc. p. generała Wincentego Krasińskiego, który jest jeszcze akademikiem, pozostaje w wielkiej pogardzie wœród swoich kolegów od czasu, gdy jego ojciec dał swój głos w Sšdzie Sejmowym przeciwko więŸniom stanu". "30 sierpnia/ 11 wrzeœnia 1828. Wiersze przeciwko p. Gen. Wincentemu Krasińskiemu kršżš także w wielkiej obfitoœci wœród akademików warszawskich, większoœć posiada ich odpisy". "30 sierpnia/11 wrzeœnia 1828 Akademik Zygmunt Krasiński, syn Jego Ekscelencji p. generała Wincentego Krasińskiego, będšc niedawno obrażony przez swego kolegę akademika Chełmnickiego, spoliczkował go publicznie na placu przed Uniwersytetem". (Skšdinšd wiadomo, że za to "pokrzywdzenie kolegi" akademik Krasiński był ukarany przez rektora 24-godzinnym aresztem - M.B.). "30 sierpnia/11 wrzeœnia 1828 Słyszano, jak opowiadano wœród akademików warszawskich, że sposób myœlenia akademika Zygmunta Krasińskiego jest (tak utrzymujš) całkowicie odmienny od poglšdów jego ojca p. generała Wincentego Krasińskiego, że ten akademik musi być wielkim wrogiem Rosjan. Mówiš także, że ten akademik bardzo cierpi, będšc często przeœladowany z powodu ojca, lecz nigdy się nie usprawiedliwia, a przeciwnie, swoim najbliższym przyjaciołom mówi, że jego ojciec zapomniał się w tym czasie (s'est oublie dans ce tem (p)s". Dramat Zygmunta Krasińskiego, wynikły z sšdu sejmowego, był już setki razy opisywany i analizowany przez historyków literatury i ze słyszenia jest (a w każdym razie powinien być) znany każdemu polskiemu maturzyœcie. Ale dopiero czytajšc te obiektywne, beznamiętne relacje współczesnego "dozieracza" policyjnego, można sobie w pełni uzmysłowić, jak strasznie musiał cierpieć wrażliwy, naznaczony już piętnem geniuszu szesnastolatek, któremu kazano patrzeć na nurzanie w błocie jego najbardziej wielbionej legendy. Co innego sam generał: ten był o wiele lepiej od syna uodporniony na wpływy zewnętrzne. Czyż nie pisał niegdyœ w swoim liœcie autoportrecie, że "nic sobie nie robi z opinii?" Poza tym miał na obronę tarczę swojej gwardyjskiej wiernoœci i swego "prawdziwie patriotycznego" œwiatopoglšdu. A przecież mimo to z niektórych relacji pamiętnikarskich zdaje się wynikać, że i "urodzonemu gwardziœcie" zdarzały się chwile niepewnoœci, że i on załamywał się niekiedy pod ciężarem narodowej klštwy, że starał się swoje postępowanie tuszować, a w każdym razie zapobiegać jego "niepotrzebnemu rozgłaszaniu". Pisze o tym Lipiński w swoim diariuszu z maja 1828 r. "Dnia 22 ważna była sesja sšdu sejmowego, zastanawiano się i roztrzšsano, czy sprawę obwinionych uważać za zbrodnię stanu. Kasztelan Bieńkowski nim przystšpił do dania w tej mierze swego zdania, czytał obszerne pismo, rozbierał rzecz gruntownie, zakończył na koniec wnioskiem, iż nie upatruje zbrodni stanu. Po nim zabrał głos biskup sandomierski Prosper Burzyński, a przyklškłszy dzięki składał Najwyższemu, iż go natchnšł i tyle mu udzielił mocy rozsšdku, aby rzecz tak ważnš dokładnie zgłębił i rozpoznał, że sumiennie przeto wyrzec może, iż nie upatruje w całej tej sprawie zbrodni stanu. Gdy przystšpił prezes do zbierania głosów na piœmie podawanych, okazało się, iż z liczby 40 senatorów jeden tylko się znalazł, który upatrzył zbrodnię stanu, a tym był jenerał wojewoda Wincenty Krasiński! - Ogłosił prezes zgromadzonym skutek głosowania, wymieniajšc iż jeden tylko wojewoda Krasiński jest przeciwko zdania. Tu powstał Krasiński i rzekł: Nie ma potrzeby wymieniać osób, dosyć było powiedzieć: większoœciš głosów itd. Na co mu odpowiedziano, iż podług organizacji powinno być jasne, kto jak głosuje. - Ozwał się inny senator, iż w-da może swój głos cofnšć i przystšpić do większoœci, lecz zaprzeczył tego jeden z członków, dajšc za powód, iż zdawać się będzie jakoby JW. w-da poszedł za namowš, gdy tymczasem tak mu sumienie i własne przekonanie wskazywało. Nie doœć na tym udręczeniu, ale gdy roztrzšsano, jak ma być w protokóle zamieszczone, jednomyœlnoœciš się utrzymało, aby wyrazić, że 39 głosów było zdania, jako nie masz zbrodni stanu, a jeden tylko przeciwny. Dzień ten jest stanowczym, jest epokš, ale smutnš epokš w życiu wspomnianego jenerała". Prezesowi Bielińskiemu zawdzięczał więc Wincenty Krasiński, że jego hańba została imiennie utrwalona w protokołach sprawy. Sędziwy prezes z niezłomnš stanowczoœciš trzymał się litery prawa i żadne autorytety nie mogły go skłonić do ustępstw w tym względzie. Doœwiadczył tego na swej skórze nawet osławiony generał Aleksander Rożniecki, który wbrew wyraŸnym przepisom usiłował asystować obradom sšdu sejmowego. Relację o tym zdarzeniu można odnaleŸć w niedawno wydanym Pamiętniku Henryka Golejewskiego (Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1971). "Gdy Rożniecki wszedł na salę obrad, w mundurze generała broni, ze wszystkimi orderami i krzyżami, w towarzystwie tego łotra Jurgaszki (szczególnie znienawidzony w Warszawie kapitan żandarmerii - M.B.) i swego adiutanta, którego nazwiska nie wiem - pisze Golejewski - marszałek sšdu sejmowego przerwał mowę obrońcy któregoœ z obwinionych i zapytał: - Generale, dlaczego i po coœ wszedł na obrady? - Przyszedłem - odpowiedział - aby być obecnym przy przeprowadzeniu spraw uwięzionych i przy ogłoszeniu wyroku. Po czym marszałek obróciwszy się do spełniajšcego czynnoœć protokolisty: - Przeczytaj generałowi taki a taki artykuł konstytucji 1815 roku. Na co Rożniecki: - Nie potrzeba go czytać, bo znany mi jest dobrze. - A jakież jego brzmienie? wypowiedz, generale. - Artykuł ten okreœla, że siła zbrojna nie ma prawa być obecnš na obradach sejmowego sšdu. - A dlaczegóż wszedłeœ tutaj z towarzyszami? - Odebrałem rozkaz wyższej władzy. - Tu najwyższš władzš jestem ja. Rozkazuję ci więc, wyjdŸ natychmiast. - Ależ, panie marszałku, dosyć ci wiedzieć o tym, że wszedłem tutaj i pozostaję na mocy wyraŸnego rozkazu Jego Cesarzewiczowskiej Moœci, wielkiego księcia cesarzewicza. - IdŸ i powiedz cesarzewiczowi, że w naszym kraju może tylko jako naczelny wódz rozkazywać armii. Tu znowu, w obrębie tego gmachu ja jeden tylko rozkazuję i mam prawo zmusić każdego do posłuszeństwa, choćby on był bratem naszego króla. Powtarzam: - wyjdŸ z twoimi towarzyszami, inaczej nakryję głowę - co oznaczało zawieszenie obrad i sšdu. Rożniecki wyjœć musiał jak niepyszny". Publiczne rozprawy sšdu sejmowego zakończyły się 19 maja 1828 roku. Przez następne kilkanaœcie dni sędziowie-senatorowie naradzali się na posiedzeniach niejawnych nad winš i karš poszczególnych oskarżonych. Cały kraj czekał z zapartym oddechem na ostateczny wyrok. Po Warszawie kršżyła w licznych odpisach anonimowa, ręcznie pisana, broszurka Głos obywatela z zabranego kraju do senatu Królewstwa Polskiego z okazji Sšdu Sejmowego. Autorem jej był przywódca romantyków warszawskich Maurycy Mochnacki. Ukrywajšc się pod maskš "starego Polaka z Poznańskiego", przyszły trybun rewolucji całš siłš swego talentu potrzšsał sumieniami senatorów sędziów. "Senatorowie! - wołał w Głosie obywatela - nie mamy ojczyzny, pamięć tylko ocalała, że jš mieliœmy. Dzisiejsze Królestwo Polskie, ten z istoty wytrawiony, lichy dar przewrotnej, sšsiedzkiej polityki, sadzšcej się w poczštkach na wspaniałomyœlnoœć dla wyłudzenia lepszej o sobie opinii, cóż to jest innego, jeżeli nie blichtr farbowany na omamienie łatwowiernych? Oby nas nie oszukiwało mylne, z którego obcy się œmiejš, rozumienie, że jesteœmy narodem! Jesteœmy prowincjš sšsiedzkiego mocarstwa, zawojowanš, rzšdzonš przez prokonsulów, gnębionš srodze, gdzie owe szkodliwe przeciw zasadom politycznego życia działanie na zagładę rodu i imienia naszego trwa ustawicznie [...] Choćby nawet przyszło stracić tę Polskę, jakš dzisiaj macie, to jš lepiej straćcie, niżeli żebyœcie mieli skazać na rusztowanie sam zamysł odbudowania całej i niepodległej". Generał Franciszek Morawski, przebywajšcy w tym czasie w Radomiu, pisał do Andrzeja Edwarda KoŸmiana: "Zdaje się z wszystkiego, że sprawa dobrze idzie, lecz to dobrze jest dwoiakie; pierwszym byłoby gdyby uniewinnionymi być mogli, drugim, że rzecz dotšd idzie prawnie bez naymniejszego wikłania i wpływu ze strony Cesarza. Idzie więc tylko o senat, iak się sprawi, aby w razie gdy nie zdoła zupełnie uniewinnić oskarżonych, przynaymniey swoię i prawa godnoœć zachował. Pierwsze będzie w takim razie bolesnym nieszczęœciem, lecz uchybienie drugiemu byłoby stokroć zgubniejsze dla ogółu i przyszłoœci. Takie iest moie zdanie". Sędziowie senatorowie nie zawiedli pokładanych w nich nadziei. "Poszli oni in gremio - pisze historyk sšdu sejmowego - za przyjętym przez obronę stanowiskiem, że w œwietle przepisów procedury karnej œledztwo administracyjne jest nieprawne, w zwišzku z czym należy korzystać tylko z wyników œledztwa sšdowego, przeprowadzonego przez Delegację Sšdu Sejmowego. Wyniki zaœ tego œledztwa nie pozwalały w żadnym razie na stwierdzenie zbrodni stanu. Poza tym senatorowie powoływali się na dawne, nieaktualne już zresztš, obietnice Aleksandra wskrzeszenia całej Polski, a także na postanowienia kongresu wiedeńskiego o opiece nad narodowoœciš polskš we wszystkich trzech zaborach. Istniały oczywiœcie różnice w motywacji takiego, a nie innego głosowania. Jedni rozwodzili się długo nad prawami Polaków do zachowania narodowoœci, inni uzasadniali swój głos krótkim stwierdzeniem braku corpus delicti". W pracy Hanny Dylšgowej jest dokładnie opisana procedura i treœć głosowania sędziów senatorów w odniesieniu do poszczególnych obwinionych. Niektórzy z senatorów oœwiadczali się w konkretnych wypadkach za całkowitym uniewinnieniem oskarżonych i uwolnieniem ich od kary. Inni byli za oddaleniem większoœci zarzutów i proponowali kary jedynie symboliczne. Jeszcze inni częœć zarzutów uważali za uzasadnionš i żšdali kar odpowiednio wyższych. "Poza tymi grupami - stwierdza historyk sšdu sejmowego - stał Wincenty Krasiński, który przyznawał prawie całkowitš słusznoœć zarzutom zawartym w skardze prokuratora". Wierny raz zajętemu stanowisku Opinogórczyk z takš samš zaciekłoœciš domagał się uznania za zbrodniarzy stanu swego dawnego podwładnego z gwardii Napoleońskiej kapitana Franciszka Majewskiego, co swego dawnego ulubieńca z "Gwardyi Królewsko-Polskiej" podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, co i wszystkich pozostałych oskarżonych. Tylko ze sprawy hrabiego Romana Załuskiego, jako najdrażliwszej dla siebie ze względów rodzinno-domowych, wyłšczył się generał wojewoda całkowicie pod pretekstem pokrewieństwa z obwinionym - doœć zresztš dalekiego. Tak się dziwnie złożyło, że we wszystkich głosowaniach w przedmiocie winy i kary opinie najłagodniejsze, a więc najbardziej przeciwstawne werdyktom Opinogórczyka, wyrażał drugi eksszwoleżer zasiadajšcy w komplecie sędziowskim - podkomendny Krasińskiego z kampanii hiszpańskiej i ojciec chrzestny jego jedynaka - generał kasztelan Ludwik hr. Pac - ten sam, w którego wileńskim pałacu wydawał swe "sławne uczty zajšcowe" dla filomatów i filaretów "szwaliżer" Michał Rukiewicz. W wyniku postawy większoœci sędziów senatorów pierwszy Sšd Sejmowy Królewstwa Polskiego zakończył się wyrokiem, który swš łagodnoœciš wprawił w osłupienie prokonsulów rzšdu cesarsko-królewskiego. Najbardziej obcišżony z oskarżonych były podpułkownik Seweryn Krzyżanowski otrzymał karę trzech lat i trzech miesięcy więzienia, z czego zaliczono mu prawie półtora roku odbytego aresztu œledczego. Trzech oskarżonych: Stanisława Sołtyka, Stanisława Zabłockiego (ze Zwišzku Templariuszów) i Romana Załuskiego Sšd całkowicie uniewinnił. Pozostałych podsšdnych skazano na paromiesięczne kary pozbawienia wolnoœci. "Senat uległ woli narodu i nie uznał za zbrodnię dšżenia do zjednoczenia Polski - pisze H. Dylšgowa. - Senatorowie z r. 1828 czuli się przede wszystkim Polakami. Wychowani przez Sejm Wielki, powstanie koœciuszkowskie, Legiony, wojny napoleońskie... wreszcie rozczarowani uchwałami kongresu wiedeńskiego rozumieli na ogół dobrze korzyœci płynšce z posiadania niezależnej ojczyzny. Bez względu na to, że dobrze im się działo w Królestwie Polskim, bez względu na wszelkie korzyœci moralne i materialne, płynšce z protekcji i znajomoœci nawet z Nowosilcowem, nie mogli uznać za winę myœli niepodległoœciowej... Takiej postawy czy takiego patriotyzmu nie przewidział ani cesarz, ani Konstanty, ani Nowosilcow, a co dziwniejsze - Lubecki, który doprowadził przecież do Sšdu Sejmowego. Wszyscy oni, majšcy œwieżo w pamięci przykład wyroku senatu rosyjskiego w sprawie dekabrystów, nie widzieli tej istotnej różnicy, że w Petersburgu jedni Rosjanie sšdzili innych Rosjan za chęć zmiany ustroju swej bšdŸ co bšdŸ niepodległej ojczyzny [...] Tu w Warszawie senat polski miał sšdzić Polaków za chęć zjednoczenia państwa nawet kosztem ewentualnego wystšpienia przeciw carowi Rosji. Przepaœć dzielšca te dwie różne sytuacje polityczne była ogromna". Cesarzewicz i "pan senator" byli wyrokiem wstrzšœnięci, przerażeni i doprowadzeni do wœciekłoœci. Konstanty starał się zepchnšć całš winę na Nowosilcowa, oskarżajšc go, iż postawił na nieodpowiednich ludzi, którzy w sšdzie zachowali się "najnikczemniej". Istotnie, niektórzy z senatorów, uchodzšcy za stronników Nowosilcowa, jak np. kasztelanowie Bieńkowski i Lewiński, poddajšc się najwidoczniej naciskowi patriotycznej opinii publicznej, robili na posiedzeniach sšdu sejmowego, co mogli, aby oczyœcić się z dotychczasowej reputacji. Wspomniałem wyżej o gwałtownym starciu kasztelana Bieńkowskiego z generałem Krasińskim, można przeto przypuszczać, że ten właœnie wypadek został wielkiemu księciu zreferowany najdokładniej. Niemcewicz podaje w dziennikach, jak Konstanty zareagował na postępowanie sędziego-senatora Bieńkowskiego: - "Owóż - rzecze - ten œwinia Bieńkowski, którego Nowosilcow tak protegował, owóż jak się nam wypłaca". W raportach do cesarza obaj prokonsulowie okreœlali senatorów polskich "jako ludzi bez poczucia obowišzku wobec monarchy i państwa". Natychmiast po otrzymaniu wiadomoœci o wyrokach Konstanty wydał w imieniu Mikołaja zakaz ogłaszania ich i wykonania. Jednoczeœnie senatorowie otrzymali polecenie niewydalania się ze stolicy do czasu nadejœcia decyzji cesarskiej. Raport i wyrok sšdu sejmowego wraz ze wszystkimi dotyczšcymi ich aktami miały być złożone wielkiemu księciu, "który przedstawi je Cesarzowi". "Burza zbierała się nad głowami przerażonych własnš œmiałoœciš sędziów". Bieliński dowiedział się o woli wielkorzšdcy 31 maja na posiedzeniu rady administracyjnej, na które wezwano go specjalnie w tym celu. Półprzytomny z wrażenia prezes sšdu sejmowego zdołał jedynie wymóc na członkach Rzšdu Królestwa, że rozkaz Konstantego przekazano mu w formie oficjalnego reskryptu rady administracyjnej, wydanego "w imieniu najjaœniejszego Mikołaja". W ten sposób zachowane zostały przynajmniej pozory praworzšdnoœci. "Zatrzymanie ogłoszenia wyroku sšdu wbrew postanowieniu cesarskiemu sprawiło wielkie wrażenie na umysłach publicznoœci - odnotował w czerwcowym diariuszu Tymoteusz Lipiński. - Tysišczne stšd domysły i trwożliwe przewidywania, jeden drugiemu powierza swe myœli, wnioski i ubolewania, z wielkš jednak ostrożnoœciš, aby nie być podsłuchanym, a może i zdradzonym od przyjaciela nawet, tyle bowiem jest szpiegów, których liczbę w tych czasach znacznie powiększono. Lecz z drugiej strony rzecz rozbierajšc, nie sposób, aby cesarz chciał cofać, co raz w swej mšdroœci i dobroci postanowił, prawda, iż od przedstawienia mu rzeczy wiele zależy, zawsze jednak ufamy i mamy nadzieję w jego charakterze i pięknych duszy przymiotach. CóżkolwiekbšdŸ sprawa ta jeszcze przewlec się może; cierpiš na tem nie tylko uwięzieni, ale nawet i senatorowie, niemały to bowiem jest koszt siedzieć tak długo w Warszawie, a zwłaszcza teraz nie módz się oddalić, gdy œwiętojańskie interesa każdego naglš". Po odebraniu reskryptu rady administracyjnej prezes Bieliński jeszcze przez kilkanaœcie dni podtrzymywał posiedzenia sšdu sejmowego, rzekomo dla ostatecznego zredagowania wyroku. Liczył zapewne na to, że uda mu się przecišgnšć działalnoœć sšdowš aż do nadejœcia cesarskiego zatwierdzenia wyroku. Ratował w ten sposób fikcję niezależnej władzy sšdu sejmowego. Ale Bielińskiemu nie udało się prowadzić tej gry zbyt długo. Generał Wincenty Krasiński w imieniu wielkiego księcia ponaglał prezesa do jak najszybszego zakończenia prac sšdowych. "Ten nacisk Konstantego daje wiele do myœlenia - czytamy w ksišżce Dylšgowej. - Prawdopodobnie cesarzewicz bał się, że znany już powszechnie zakaz ogłoszenia wyroku Sšdu Sejmowego i internowanie senatorów w Warszawie może spowodować rozruchy, które przy pełnej władzy nie zawieszonego jeszcze Sšdu Sejmowego mogłyby ewentualnie zmienić się w narodowe powstanie w obronie konstytucyjnych praw narodu". Ostatnie "robocze" posiedzenie sšdu sejmowego odbyło się 19 czerwca 1828 roku. Przyjęto na nim ostatecznš redakcję wyroku, którego ogłoszenie zostało zawieszone "do czasu, w którym się Najjaœniejszemu Panu wyrzec w tej mierze podoba". W końcowym przemówieniu, zwróconym do sędziów senatorów, prezes Bieliński prosił ich o zachowanie spokoju: "Wstrzymajmy się [...] od wszelkich uwag i dyskusji; gdzie postanowienie rzšdzšcej władzy formami postępowania rozrzšdza, tam wszelkie postrzeżenia sš zbytecznymi, œciœle więc milczšce usta niech przykładnego zastosowania się pouczajšcym stanš wzorem". Oczekiwanie na decyzję cesarskš trwać miało wiele miesięcy. Czas ten nacechowany powszechnym niepokojem i zdenerwowaniem był okresem największego nasilenia się nagonki przeciwko generałowi Wincentemu Krasińskiemu. Warszawa ze szczególnš pasjš mœciła się na dawnym ulubieńcu, który w tak haniebny sposób zawiódł jej nadzieje. Nagonka wywoływała kontrnagonkę. Z zapisów ówczesnych kronikarzy dowiadujemy się, do jak absurdalnych rozmiarów rozrosła się akcja tropienia wierszy skierowanych przeciwko znienawidzonemu wiceprezesowi sšdu sejmowego. "Przy końcu zeszłego miesišca aresztowano oficera Cieplińskiego z pułku gwardii ross. strzelców pieszych i zabrano wszystkie, jakie znaleziono, papiery, między niemi znajdowały się wiersze na Krasińskiego - pisał we wrzeœniu 1828 roku Tymoteusz Lipiński. - Okazuje się, iż œledzš autora, gdyż w tych dniach aresztowano kilka osób, wzięto im również papiery i indagujš, kto od kogo dostał owe wiersze. Rozesłano żandarmów w różne strony dla dostawienia nieobecnych, którzy udzielali jedni drugim tego paszkwilu. Szczęœciem, że nie chciało mi się przepisywać tej poezji, może bym jej udzielił komu, a tak mógłbym być między czterema murami zamknięty". A w kilka dni póŸniej: "Cišgłe aresztowania z powodu owych błahych wierszy; konfrontujš czas i miejsce udzielania ich wzajemnego. Czyż można z pewnoœciš wiedzieć i pamiętać dzień dostania podobnego œwistka? czyż to stanowi jakš epokę w życiu, aby można z wszelkš dokładnoœciš powiedzieć, że tego a tego dnia. Jeœli obie osoby nie zgodzš się mniej więcej na czas, zostajš cišgle więzione, dodać należy, iż z osobna dajš im pytania na piœmie i dopiero z głębokš rozwagš szczegóły te rozbierajš wyznaczeni sędziowie." I jeszcze jedna wzmianka tego samego kronikarza z 14 wrzeœnia: "Skutkiem dochodzenia autora paszkwilu na Krasińskiego wysłano żandarmów po Karola Kunatta, urzędnika Izby obrach., będšcego na urlopie w wtwie Augustowskiem. Gdy go pytano, skšd dostał tych wierszy, odpowiedział, że je znalazł - nie dano temu wiary i stawiono go przed W.Ks., który srodze powstał na niego i żšdał, aby się przyznał, od kogo je dostał. Na co Kunatt: - znalazłem je w ogrodzie Krasińskich idšc do biura i na to mam œwiadków. - Badano następnie dwóch wymienionych przez Kunatta, którzy zeznali, że tenże przyszedłszy do bióra udzielił do czytania wiersze, mówišc, iż znalazł je w ogrodzie. Stawiony powtórnie przed W.Ks. Kunatt inaczej wcale był przyjęty, podał mu W.Ks. rękę, nazywał go przyjacielem i kazał się koniecznie w twarz pocałować. Wynagradzajšc W.Ks. za ostre obejœcie się, umieœcił go w swojem przybocznym biórze. Zdaje się, iż nić, z której chciano dociec autora wierszy zupełnie przerwana została; jednakowoż wiele osób jest dotšd aresztowanych". Rzecz prosta, że sprawš tak ważnš interesował się również agent Mackrott: "16/28 sierpnia 1828 Dšbrowski, urzędnik Izby Obrachunkowej, u którego szukano dziœ rano wierszy przeciwko p. generałowi Wincentemu Krasińskiemu, miał (jak obecnie twierdzi) wymienione wiersze w pewnym domu, gdzie mu je podarły bawišce się dzieci i dlatego nie znaleziono ich u niego". (Zabawne, że w podobny sposób usprawiedliwiał się Franciszek Morawski, kiedy nie chciał w swoim czasie wydać Krasińskiemu skierowanej przeciwko niemu "satyry:" Jaxy-Marcinkowskiego - M.B.). "3/15 wrzeœnia 1828 W Poznaniu kršży list do generała Krasińskiego. W piœmie tym, pełnym wyrzutów, sš takie słowa: Czyż godnie było Krzyżanowskiego, Sołtyka i wielkich nadziei młodzieńców Plichtę i Grzymałę a czci szanownego księdza Dembka oskarżać o zbrodnię stanu?" "5/ 17 wrzeœnia 1828 Otrzymano informacje z Kalisza, że wiersze przeciwko generałowi Wincentemu Krasińskiemu sš szeroko rozpowszechniane zarówno w tym mieœcie, jak i w całym Województwie. "7/19 wrzeœnia 1828 Opowiadajš, że Jego Majestat Cesarz i Król pozostawił całkowicie do dyspozycji i woli Jego Cesarskiej Wysokoœci Wielkiego Księcia zarówno więŸniów, jak i autorów wierszy satyrycznych, skierowanych przeciwko Wincentemu Krasińskiemu". Zwraca uwagę, że we wszystkich wzmiankach współczesnych mówi się w liczbie mnogiej: o wierszach przeciw Krasińskiemu, chociaż zarówno w raportach Mackrotta i zapiskach Lipińskiego, jak i we wszystkich póŸniejszych publikacjach drukowanych przytaczany był tylko jeden wiersz: podany wyżej, Głos Pałacu Krasińskich... A jednak okazuje się, że był jeszcze drugi utwór na ten sam temat. Na jego manuskrypt udało mi się przypadkiem natrafić w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie. Pokryta poœpiesznym, nerwowym pismem, zniszczona dotykiem wielu ršk kartka papieru sprzed stu pięćdziesięciu lat wyglšda tak, jakby zachowała w sobie jeszcze niepokój tamtych dni. Pod względem formalnym drugi wiersz stoi wyżej od pierwszego, musiał go pisać ktoœ dobrze wprowadzony w zasady sztuki rymotwórczej: najprawdopodobniej zawodowy literat. Nie publikowany dotychczas tekst przytaczam w całoœci: Wiersz napisany z powodu sšdu seymowego 1828 na Korwina Krasińskiego Kiedy Kray polski długo kirem przyodziany Wyglšdał oskarżonych prędkich losów zmiany Tš pocieszon Ustawš, że rodaków sprawa Senatowi oddana iak chciały mieć prawa. Zebrało się więc godnych mężów grono œwietne Pod prezesem maišcym uczucia szlachetne. Doœć długo czekał naród wyroku osnowy Do ufnoœci w takowym już będšc gotowy. Rozchodzi się nareszcie głos sprawiedliwoœci Ten odpowiada Króla i Krayu ufnoœci. Lecz przebóg jakaż się wieœć po Krayu rozchodzi Czy oney wierzyć czyli zaprzeczyć się godzi. Że ieden Korwin przodków sławny swych odrodny Zaszczytu senatora Polaka niegodny, Nie na szali sędziego swoie ważył zdanie, Ale œlepo powtórzył wolę po tyranie. Czy go naiemnych uwiódł szał oskarżycieli, Czy go postrachem lub też nagrodš uięli? Jak jedno tak i drugie niegodne Polaka Bo prawego nagroda nie uymuje taka. Pomnij na te przestrogi Krasiński Korwinie, Że prawy Polak cnotš nie podłoœciš słynie. Do krajowej kampanii przeciwko Krasińskiemu przyłšczyła się także prasa zagraniczna. "Dowiedujemy się, iż gazeta le Constitutionel umieœciła dokładnie i z wielkiemi szczegółami opisanie posiedzeń sšdu sejmowego - odnotował pod datš 7 paŸdziernika 1828 r. Tymoteusz Lipiński. - Jenerał Krasiński jest w całym swoim œwietle wystawiony, piszšcy wyraża: ze 40 głosujšcych, jeden się tylko znalazł, który był przeciwnego zdania. Któż nim był? czyż damy temu wiarę? Oto ten, który przed niewielu laty zasłużył sobie na piękne imię, walczył z chwałš itd. słowem jest nim jenerał Krasiński". Od tych licznych œwiadectw współczesnych, potępiajšcych postępowanie generała Wincentego Krasińskiego w sšdzie sejmowym, przedziwnie odbija opublikowana w kilkadziesišt lat póŸniej opinia zasłużonego historyka literatury profesora Józefa Kallenbacha, autora pomnikowej pracy Zygmunt Krasiński - życie i twórczoœć lat młodych. "Dziœ, kiedy mamy poza sobš bolesne doœwiadczenia lat 1831 i 1863, kiedy nie ma u nas żadnego poważnego stronnictwa, które by œmiało otwarcie czy skrycie do zbrojnego wzywać powstania - pisał na kilkanaœcie miesięcy przed wybuchem rewolucji 1905 roku prof. Józef Kallenbach - dzisiaj spokojnie już możemy ocenić pobudki działania Wincentego Krasińskiego, możemy oddać mu sprawiedliwoœć i powiedzieć, że dał wówczas rzadki u nas przykład hartu duszy i obywatelskiej odwagi, kiedy œmiało poœwięcić chciał jednostki dla ratowania bytu narodu". Cenię sobie ogromnie pamięć profesora Józefa Kallenbacha, gdyż był to autor, który jeszcze w moich latach szkolnych wprowadzał mnie w koleje życia i twórczoœci wielkiego poety Zygmunta Krasińskiego; szanuję go także jako niestrudzonego i rzetelnego badacza, który w swej dwutomowej monografii zdołał ocalić dla naszych czasów treœć bezcennych archiwaliów przepadłych póŸniej w drugiej wojnie œwiatowej; ale jego opinię o postępowaniu generała Krasińskiego w sšdzie sejmowym - mšcšcš do dzisiaj w głowach niektórym młodym polonistom - pozwolę sobie potraktować wyłšcznie jako jeszcze jeden dowód na to, że byt kształtuje œwiadomoœć. Bo czymże innym da się wytłumaczyć obecnoœć w solidnym dziele naukowym owej uršgajšcej prawdzie historycznej apologii dawnego dowódcy szwoleżerów, jeżeli nie tym, że Kallenbach - będšc w czasie dokumentowania pisania i wydawania swej monografii dyrektorem Biblioteki Ordynacji Krasińskich - musiał się liczyć ze zdaniem jej właœcicieli - potomków pierwszego ordynata. Ale powróćmy do roku 1828. Burzliwe ataki ulicy warszawskiej na generała Wincentego Krasińskiego wywołały poważne zaniepokojenie w całej klasie rzšdzšcej Królewstwa, niezależnie od jej poglšdów na sprawę Towarzystwa Patriotycznego. Nawet w korespondencji niechętnie do swego dawnego dowódcy nastawionego generała Tomasza Łubieńskiego wyczuwa się jakby odruch solidarnoœci klasowej z brutalnie napastowanym sędziš senatorem. - "Wiadome sš ojcu zapewne - snuł pan Tomasz swoje dyplomatyczne meandry - decyzye Sšdu Najwyższego, o których sam jeszcze nie wiem z zupełnš dokładnoœciš i o których trudno dać swojš opinię, (gdyż) jest rzecz połšczona z tylu ubocznymi rzeczami, że trudno o niej sšdzić, choćby kto był zupełnie œwiadomym wszystkich szczegółów oskarżeń i obron, tym zaœ bardziej nie wiedzšc tylko powierzchownie o wszystkim z samych powieœci gminnych. Tymczasem nierozsšdna publicznoœć swoje przemijajšce dekreta przeciw osobom sšdowym formuje z takš nierozważnš surowoœciš, która namiętnoœciom tylko i niewiadomoœci towarzyszy; zapominajšc o tym, że w tej tylko niepodległoœci zdania sędziów, całš wolnoœć jakiej żšdać może roztropny człowiek, znaleŸć można." Kreœlšc ten list do ojca, generał dyrektor przeżywał zapewne szczytowš fazę owego "rozdwojenia jaŸni", o którym już poprzednio wspominałem. Jako Polak i jako człowiek, zwišzany węzłami krwi, powinowactwa i przyjaŸni ze sprawš Towarzystwa Patriotycznego - pochwalał niewštpliwie wyrok sšdu sejmowego. Z drugiej strony: jako obywatel Królestwa, radca "Dyrekcyi Główney" Towarzystwa Kredytowego i faktyczny przywódca klanu rodzinnego Łubieńskich, musiał drżeć, aby œmiałoœć senatu warszawskiego nie wywołała gniewu cesarskiego, który mógłby zburzyć cały system reform gospodarczych, pracowicie realizowanych przez ministra Lubeckiego, przy wydatnym udziale Łubieńskich. Ze swojej ostatniej wyprawy do Petersburga, na przełomie lat 1827/1828, ksišżę minister przywiózł zdobycz najcenniejszš, koronujšcš całš jego dotychczasowš działalnoœć: upragniony i z dawna w kraju oczekiwany dekret o ustanowieniu Banku Polskiego. Nowš instytucję uruchomiono w najbardziej drastycznym okresie sšdu sejmowego: w dniach przemówień obrońców oskarżonych. "Dnia 6 odbyła się publiczna installacya Banku Polskiego, w œwieżo ukończonym gmachu przy komisji skarbu (w tzw. pałacu Corazziego na dzisiejszym placu Bankowym - M.B.) - pisał Tymoteusz Lipiński w maju 1828 roku między dwoma sprawozdaniami z rozpraw sšdu sejmowego. - Ksišżę minister skarbu zagaił posiedzenie krótkš przemowš i zalecił odczytać postanowienie cesarskie, stanowišce Bank Polski. Poczem członkowie banku wykonali przysięgę podług roty czytanej przez ks. ministra, na ostatek prezes banku przemowš zakończył to posiedzenie. Oto jest skład osób Bank stanowišcych: prezes z pensjš 25.000 złp. Ludwik hr. Jelski, były kapitan artylerii (dawny przyjaciel i towarzysz zabaw teatralnych Józefa hr. Krasińskiego i braci Łubieńskich - M.B.), wiceprezes Lubowidzki (Józef - rodzony brat osławionego wiceprezydenta i "policmajstra" Warszawy Mateusza Lubowidzkiego - M.B.)... z pensjš 20.000 złp. Trzej dyrektorowie banku: referendarz Bolesta były pułkownik, (znany jako uczestnik wyprawy na San Domingo - M.B.), Głuszyński, były sekretarz jlny kom. oœ. i Henryk hr. Łubieński. Ostatni z nich ma najwięcej wiadomoœci w tej gałęzi, jest wielkim spekulantem, głowa otwarta, biegły w czynnoœciach pieniężnych itd. lecz co inni, to muszš się dopiero uczyć tego nowego rzemiosła. Dyrektorowie płatni sš po 15.000 złp..." Nic dziwnego, że Lipiński tak mocno wybijał wysokie kwalifikacje handlowe Henryka Łubieńskiego: w dobrze poinformowanych kołach warszawskich panowało przekonanie, że właœnie jego, młodszego brata generała Tomasza, wybrał ksišżę-minister na faktycznego kierownika nowej instytucji. Uruchomienie Banku Polskiego było faktem niesłychanie korzystnym dla całego kraju, lecz było również wielkim zwycięstwem prywatnym Łubieńskich, otwierajšcym okres najœwietniejszej prosperity dla rozgałęzionego klanu rodzinnego. "Installacya" Banku Polskiego stanowiła poczštek rzeczywistego przewrotu w życiu gospodarczym Królestwa. Zakres działania tej z gruntu nowej instytucji bankowej był olbrzymi. "W Banku Polskim - mówił o swoim dziele Lubecki - ujęte widzicie w jeden nierozpojny węzeł te wszystkie cele, które w krajach rozleglejszych na różne pojedyncze rozchodzš się zakłady. I tak jego jest rzeczš umarzać dług publiczny, przykładać się do rozszerzenia kredytu, handlu i przemysłu narodowego; przyjmować depozyta i sumy różnego rodzaju bšdŸ dla przekazów, bšdŸ na procent; czynić pożyczki dla Dyrekcyi Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego; nabywać i zbywać papiery publiczne; skupować weksle; pożyczać na zastawy papierów publicznych, płodów, wyrobów i rozmaitych kosztownoœci; zapomagać przemysłowe w kraju zakłady; wreszcie czynić własne przedsięwzięcia, ku dobru handlu, kredytu i przemysłu narodowego zmierzajšce..." Z tego sumarycznego wyliczenia kompetencji nowej instytucji łatwo można się zorientować, jak wszechstronnie miał Bank oddziaływać na kształtowanie się życia gospodarczego Królewstwa i jak olbrzymie i wielorakie korzyœci przynosił przede wszystkim warstwie ziemiańskiej, uzależnionej dotychczas całkowicie od lichwiarskiego kredytu prywatnych kapitalistów i od zmiennych koniunktur giełdy zbożowej w Gdańsku. Powstanie Banku Polskiego, życzliwie powitane przez oœwieconš opinię szlacheckš, wywołało przerażenie wœród tych, którzy (na swoje nieszczęœcie) dzierżyli od wieków faktyczny monopol w dziedzinie operacji finansowych. "Nowo założony bank w Królewstwie Polskim - donosił Mackrott w raporcie z 12 sierpnia 1828 roku - kładšc kres wielu spekulacjom Żydów, spowodował, że ci ostatni razem ze spekulantami chrzeœcijańskimi w Polsce szerzš wieœć wœród publicznoœci, a zwłaszcza wœród klas niższych, że wyżej wymieniony bank doprowadzi naród polski do totalnej ruiny, że przekaże on cały pienišdz srebrny i złoty do Rosji, pozostawiajšc Polsce jedynie asygnaty". Ale intrygi spekulantów wszelkich wyznań były bezsilne wobec instytucji, która od poczštku zyskała sobie powszechnš aprobatę społecznš i już w pierwszych miesišcach istnienia wykazywała zadziwiajšco pomyœlne osišgnięcia. Bytem Banku Polskiego mógł zachwiać jedynie gniew cesarski. Pierwsze echa Najwyższego Gniewu dały się słyszeć w Warszawie w poczštkach lipca 1828 roku. "Rzec można, że żyjemy w czasie powszechnej trwogi - pisał w tych dniach Tymoteusz Lipiński - tak dalece wypadek sšdu sejmowego nas przeraził, iż zdaje się jakoby był nasz byt zachwiany; głuche, lecz okropne przyszłoœci wieœci rozchodzš się po mieœcie. Przytoczę jednš z nich, za autentycznoœć ręczyć nie można, dosyć, że o tym bardzo mówiš. Za przybyciem ministra sekretarza stanu Grabowskiego do głównej kwatery miał się go zapytać cesarz o sšdzie - odpowiedział jenerał, że sšd uznał, iż nie ma zbrodni stanu; na co cesarz: Ils ont sauve les coupables mais ils ont perdu, leur patrie! (Ocalili winnych lecz zgubili swojš ojczyznę), czyli też kto puœcił tę wieœć zmyœlonš, zgoła że daje ona powód do tłumaczenia tych wyrazów najniekorzystniej dla naszego Królewstwa. Słychać, lubo ręczyć za pewnoœć nie można, tak dalece wszystko jest tajemnicš pokryte, iż przetłumaczony na język francuski wyrok sšdowy, dnia 1 b.m. przesłał W. Ks. do głównej kwatery cesarza. Dnia 2 wieczorem widziano, jak Krzyżanowski, Majewski, Grzymała i Plichta wywiezieni zostali pocztš na trakt petersburski. Nowy cios, nowe zadanie rany! Po co, na jakiej zasadzie, dokšd? każdy się pyta, a nikt odpowiedzieć nie umie. Sšd sejmowy, wiem z pewnoœciš, ani prezes nie sš o tym wypadku urzędownie zawiadomieni - cóż oni znaczš? za co uważani? Niech im raz powiedzš, że rozwišzane sš ich czynnoœci, że za nic się ich niema, chętnie przystanš, a niech im tylko opuœcić Warszawę pozwolš, gdzie sš dotšd wyraŸnie jak pod aresztem i żadnego znaczenia nie majš, jak się to z dzisiejszego czynu jawnie okazuje... Kasztelan Sołtyk i ks. Dembek dla podeszłego wieku i osłabionego zdrowia pozostali w więzieniu; egzaminowani byli przez lekarza, który sumiennie dał zaręczenie, iż stan ich zdrowia i trwajšce upały nie dozwoliłyby im odbyć dalekiej podróży pocztš. Wiemy więc tedy, że owych czterech posłano do Petersburga, ale po co, jest jeszcze zagadkš. Mówiš wprawdzie, iż dla konfrontacji z więŸniami litewskimi i wołyńskimi, ale wszakże już były te konfrontacje w Warszawie i w przytomnoœci senatorów ross. Załuski pozostał w naszej bastylji, tj, w klasztorze Karmelitów na Lesznie. O ósmym zaœ, to jest Zabłockim, niema dotšd pewnoœci, czy pozostał jako mniej winny, czyli też wywieziony został... W tych dniach wydano polecenie na rogatkach od komendanta placu ross. jenerała Lewickiego, aby kto tylko wyjeżdża lub wychodzi za miasto, choćby najbliżej na spacer, bez wyjštku wszyscy się zapisywali po nazwisku wszędzie, gdzie mieszkajš i na jak długi czas oddalajš się za okopy miasta, również się zapisuje za powrotem, a to bez wyjštku nawet i kobiety. - Do czego ta ostrożnoœć?" W zwišzku z wywiezieniem więŸniów stanu warto jeszcze przytoczyć zapis J.U. Niemcewicza o byłym szwoleżerze kapitanie Franciszku Majewskim (potwierdzony zresztš raportem Mackrotta): "O pocztę jednš z Warszawy, w Jabłonnie, żandarm prowadzšcy majora (!) Majewskiego, tknięty apopleksyš, padł i umarł. Mógł był Majewski bezpiecznie uciec. Mocny niewinnoœciš swojš, został, posłał i owszem sztafetę, donoszšc o przypadku i proszšc, by mu nowego stróża przysłano. Czyn ten powinien był ułagodzić tyrana (Konstantego - M.B.). Bynajmniej. - Wiedział - rzekł - że by ršk moich nie uszedł, niech mu poszlš innego żandarma". W raportach agenta Mackrotta z tego samego mniej więcej czasu odnajduje się dwie interesujšce informacje o generale Wincentym Krasińskim. "22 lipca 1828 r. Opowiada się, że Jegomoœć Cesarz i Król napisał do p. generała Wincentego Krasińskiego, wychwalajšc jego charakter, wykazany w procesie więŸniów stanu". "28 lipca 1828 r. Opowiadajš, że p. Generał Wincenty Krasiński wydał przed paru dniami w Ciechanowie (prawdopodobnie w Opinogórze - M.B.) wielki obiad dla kilku Generałów Korpusu Litewskiego i że Jego Cesarska Wysokoœć Wielki Ksišżę Cesarzewicz Wódz Naczelny zaszczycił ten obiad swojš obecnoœciš". W tym samym czasie, jak gdyby na pocieszenie, poczynajš po Warszawie kršżyć pogłoski o wypadnięciu z łask senatora Nowosilcowa. "Od kilku dni rozchodzi się wieœć - odnotował pod datš 21 lipca 1828 r. Tymoteusz Lipiński - którš najskryciej jeden drugiemu powierza, iż przyszło od cesarza pismo odwołujšce stšd Nowosilcowa, jako sprawcę wszego złego, potwarcę Polaków itd [...] Wieœć ta coraz się rozchodzi, mówiš o niej już œmielej, ale wszelako zupełnej pewnoœci nie mamy i lękamy się, aby się nie zamieniła w baœń, jak już tyle innych w tym względzie o nim puszczonych. Gdyby się to sprawdziło, rokowałoby szczęœliwš przyszłoœć naszym więŸniom stanu. Plotki o Nowosilcowie musiały być kolportowane szeroko, gdyż powtórzył je także Mackrott: "30 lipca 1828 r. Opowiada się w mieœcie, że senator hr. Nowosiltzof popadł w niełaskę u Jego Majestatu Cesarza i Króla z powodu polskich więŸniów stanu". Ale już w dwa tygodnie póŸniej Tymoteusz Lipiński musiał swe poprzednie informacje zdementować; "Wieœci o Nowosilcowie nie tylko że się nie sprawdzajš, ale nadto nic o nim nawet nie mówiš. Jednakowoż - pocieszał się jeszcze kronikarz warszawski - coœ w tem musi tkwić, gdyż ogłoszono, iż odtšd wszelkie ekstrakta idšce za granice Królewstwa, poœwiadczać będzie baron de Mohrenheim sekretarz i naczelnik biór W. Księcia. Dotšd zaœ było to udziałem Nowosilcowa". Wkrótce jednak miało się stać powszechnie wiadome, że wbrew pobożnym życzeniom warszawiaków gniew cesarski wywołany wyrokiem uderzy nie w senatora Nowosilcowa, lecz w czcigodnego prezesa Sšdu Sejmowego, Piotra Bielińskiego, oraz w inicjatora całego postępowania przed tym sšdem; księcia ministra Druckiego-Lubeckiego. Na razie potężny minister skarbu Królewstwa skupiał na sobie uwagę Warszawy z zupełnie innej przyczyny. Z powodzi ponurych informacji martyrologiczno-politycznych owego lata wyłania się niespodziewanie ożywczo odmienna zapiska Tymoteusza Lipińskiego z 13 sierpnia 1828 r.: "Od dawna zapowiedziany, długo oczekiwany przybył wreszcie statek, tak zwany okręt parowy. Od Gdańska płynšł nader zwolna, po większej częœci go cišgniono, a to z powodu, iż kocioł parowy pękł, a co najbardziej, że woda jest za mała dla niego. Stanšł przy potoku pod Bielanami i dalej nie może postšpić; mnóstwo osób nawiedza to dziwo za opłatš na rzecz Towarzystwa zupy rumfordskiej (instytucja dobroczynna, trudnišca się dokarmianiem ubogich - M.B.). Nie można dociec prawdy, kto jest właœcicielem onego i na jaki cel zakupiony został w Anglii za 13 tysięcy dukatów. Podług jednych miał go sprowadzić nasz wszystko możny Lubecki, minister skarbu; podług drugich zaœ p. Wolicki, który jest niejako prawe ramię pierwszego, przytem wielki przedsiębiorca. Prawda, że statek ten gustownie jest wewnštrz urzšdzony, do zbytku nawet stoły, meble mahoniowe pięknej roboty, sofy morš pokryte, lustra itd. zdobiš cztery pokoje, nadto jest izba dla ludzi okrętowych, wszystko to bawi oko, ale każdy co to obejrzy, zapyta: cui bono?" Przybycie do stolicy Królewstwa pierwszego statku parowego, uznane przez konserwatywnie nastawionego Tymoteusza Lipińskiego za nikomu niepotrzebne dziwactwo, odsłania przed nami jeszcze jednš z nowoczesnych inicjatyw Lubeckiego. Skšdinšd wiadomo, że współpracownik księcia ministra, Konstanty Wolicki, wysłany przez niego w latach 1826-1827 do Anglii, pertraktował tam nie tylko w sprawie uruchomienia w Polsce żeglugi parowej na Wiœle, ale jednoczeœnie najmował rzemieœlników, "potrzebnych do budowy machin parowych" dla wielkiej "odlewni wyrobów żelaznych", która zgodnie z zamierzeniami "kniazika", powstać miała w Warszawie. Zepsuty parowiec, który w krytycznych dniach sšdu sejmowego ukazał się mieszkańcom Królewstwa, zwiastował im, chociaż jeszcze nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę - nowš erę: pary i maszyn. Bliższe informacje o owym statku odnaleŸć można w korespondencji generała Tomasza Łubieńskiego, wtajemniczonego w większoœć inicjatyw gospodarczych Lubeckiego. "Przyjechał Wolicki z Londynu, gdzie trzy statki parowe zgodził - donosił pan Tomasz ojcu na jakiœ czas przedtem - jeden ma iœć od Gdańska i do Kopenhagi, drugi od Nieszawy do Gdańska, trzeci od Warszawy do Nieszawy, czwarty na koniec najmniejszy, który dopiero majš obstalować, ma iœć od Krakowa do Warszawy. Wštpię jednak, żeby ten zamiar mógł przyjœć do skutku, jeżeli nie przedsięwezmš planu ogólnego do œciœnienia Wisły następnemi tamami, co podług mego przekonania jest do zrobienia..." Wyrok sšdu sejmowego "złożono u stóp Tronu" wraz z obszernym raportem prezesa Bielińskiego, uzasadniajšcym wydanie takiego, a nie innego orzeczenia. Cesarzewicza ogromnie irytowały "zuchwałe" sformułowania Bielińskiego i "przewrotne" argumenty w nich zawarte (według powszechnego mniemania głównym redaktorem historycznego dokumentu był ksišżę Adam Jerzy Czartoryski). Przed odesłaniem raportu do kwatery cesarskiej poddawano go długim konsultacjom różnych wysoko postawionych osób. Tymoteusz Lipiński, majšcy wielu przyjaciół w Radzie Administracyjnej, był dokładnie poinformowany o treœci raportu. "Ci, co czytali to pismo - odnotował w swoich zapiskach z pierwszych dni sierpnia - uznajš, iż jest jasno, gruntownie, a nawet wzorowo ułożone. Cała ta wielka sprawa treœciwie zebrana, z wszelkš szczeroœciš i otwartoœciš skreœlona godna jest druku, aby była w Europie znajoma. Zdajšcy sprawę zwięŸle rozbiera postępek i udział każdego z uwięzionych, przemawia za każdym, zręcznie używajšc słów œ.p. cesarza wyrzeczonych na kongresie w Wiedniu i na dwu sejmach naszych... W końcu zaœ wyraża nader trafnie, iż w chwili podpisywania wyroku odebrali od rady administracyjnej reskrypt z poleceniem wstrzymania ogłoszenia tegoż wyroku, błagajš przeto Naj. Pana, aby im za złe nie brał, iż ulegli wezwaniu władzy, od której nie sš bynajmniej zawiœli, gdyż jako uorganizowani przez samego cesarza, jego tylko rozkazom posłuszni być winni itd..." Zupełnie inaczej niż Tymoteusz Lipiński odniósł się do raportu sšdu sejmowego car Mikołaj I. Samowładcę dotknęło do żywego powoływanie się w raporcie na obietnice czynione Polakom przez "zeszłego cesarza-króla" Aleksandra. Uznał też za zuchwałe szyderstwo wywody sędziwego prezesa Bielińskiego, który niby to "usprawiedliwiał się" z wymuszonego na nim przez wielkiego księcia Konstantego zawieszenia wyroku jako aktu "sprzecznego z wolš monarchy". "Opowiadajš - donosił agent Mackrott - że Jego Majestat Cesarz i Król po zbadaniu sprawy polskich więŸniów stanu miał powiedzieć: "nie wiem, czy mam się gniewać, czy œmiać z tego, co robi Sšd Sejmowy". Ostatecznie Mikołaj zdecydował się na gniew, ale gniew umiarkowany ze względu na skomplikowanš sytuację międzynarodowš. Wyrok i raport sšdu sejmowego zaskoczyły cesarza w głównej kwaterze w Izmaiłowie - w momencie dla cesarstwa dosyć kłopotliwym. Od kwietnia 1828 roku trwała wojna z Turcjš, prowadzona jednoczeœnie na trzech frontach. Poza pewnymi osišgnięciami na froncie zakaukaskim (niektórzy historycy radzieccy utrzymujš, iż do tych zwycięstw przyczyniali się głównie oficerowie dekabryœci, karnie zesłani przed dwoma laty na Kaukaz) - armie cesarskie doznawały samych niepowodzeń. Od dłuższego czasu bezskutecznie oblegano w Bułgarii Warnę i Szumlę. Sprzymierzone z Rosjš Anglia i Francja zachowywały postawę wyczekujšcš, ograniczajšc swój udział w wojnie jedynie do zabezpieczenia niepodległoœci, œwieżo wyzwolonej spod jarzma tureckiego Grecji. W każdej chwili mogło dojœć do zbrojnej interwencji przeciwko Rosji ze strony sprzymierzonej z Turcjš Austrii. Nie był to z pewnoœciš odpowiedni czas na prowokowanie niepokojów w Królewstwie Polskim. "Cesarz-król wycišgnšł właœciwe wnioski z sytuacji. Gniew wyładował w prywatnym liœcie do Konstantego, gdzie pisał bez ogródek, że "prezes sšdu sejmowego tym raportem uchybił obowišzkom swoim względem monarchy, względem ojczyzny i że sam powinien być o zbrodnię stanu oskarżony". Równoczeœnie jednak Mikołaj szukał sposobu na honorowe wybrnięcie z całej kabały. I sposób taki znalazł. Reskryptem cesarskim z 29 sierpnia 1828 roku akta sšdu sejmowego przekazane zostały do rozpatrzenia radzie administracyjnej, czyli rzšdowi Królewstwa Polskiego, "dla rozstrzygnięcia kwestii: czy wyrok sšdu sejmowego był wynikiem mylnego wyobrażenia o istocie zbrodni stanu i zachęcenia do jej popełnienia (co praktycznie równałoby się oskarżeniu o zbrodnię stanu samego Sšdu Sejmowego - M.B.), czy też wynikiem niedokładnoœci przepisów prawnych". To makjawelskie rozwišzanie, zmierzajšce do skłócenia senatu z rzšdem i do rozbicia jednoœci polskiej opinii publicznej, podsunšł Mikołajowi wielki ksišżę Konstanty. Wiadomo o tym z korespondencji cesarskich braci, której kopie archiwalne znane już były pierwszym historykom owych czasów - Mochnackiemu i Pršdzyńskiemu. "Jeżeli (cytuję za Pršdzyńskim - M.B.) - pisał Konstanty do króla - rada administracyjna Królewstwa nie znajdzie nic nagannego w tem, co senat zdziałał, natenczas, Najjaœniejszy Panie, odniesiemy tę korzyœć przynajmniej, że się przekonamy, jaki duch panuje w wyższych klasach w Polsce; natenczas W.C.K. Moœć poznasz z gruntu ludzi, którym własne i kraju interesy poruczyłeœ, i stosownie do tego przedsięweŸmiesz œrodki, jakie ci wskaże Twoja przezornoœć. W przeciwnym zaœ razie, jeżeli Rada Administracyjna (o czym jeszcze wštpię) potępi senat, wtedy Twoja, Najjaœniejszy Panie, nagana i nieukontentowanie opierać się będš na zdaniu ludzi, którzy ze stanowiska swego najlepiej mogš ocenić interes monarchy i kraju... Wtedy nastšpiłby rozdział opinii pomiędzy Radš administracyjnš i senatem, a... liberaliœci, którzy dzisiaj jeszcze wierzš w mšdroœć i nieomylnoœć tego areopagu, zacznš nabierać przekonania, że senat mógł dać się obłškać fałszywej dšżnoœci i w tem obłškaniu zapomnieć, co mu zalecały œcisła sprawiedliwoœć, obowišzki względem króla i względem kraju..." OdpowiedŸ Mikołaja nadeszła w pierwszych dniach wrzeœnia 1828. Dowiedzieli się o niej szybko wœcibscy kronikarze warszawscy. Tymoteusz Lipiński, bratanek wysokiego urzędnika Komisji Rzšdowej Wyznań i Oœwiecenia Publicznego, podał w swoim diariuszu wrzeœniowym dwie wzmianki na ten temat: "Dnia 6 wrócił z głównej kwatery jenerał Fencz... wskutek jego powrotu wyprawiono natychmiast sztafetę po Nowosilcowa". "Dnia 11 przybył Nowosilcow. - Mówiš, iż cesarz całš sprawę sšdu sejmowego poddał pod roztrzšœnienie radzie admin i zasięga jej zdania, czyli sšd nie przekroczył w czem swej atrybucji itp. Jest to nowa dla nas trwoga, a krytyczne położenie rady". W tydzień póŸniej o dalszym rozwoju zdarzeń donosił Mackrott: "6/18 wrzeœnia 1828 Opowiadajš, że Rada Administracyjna Królestwa Polskiego, otrzymawszy od Jego Majestatu Cesarza i Króla rozkaz wydania najdokładniejszej opinii o procesie więŸniów stanu i o wyroku Sšdu Sejmowego, miała w tej sprawie kilka posiedzeń, jednakże na pierwszym posiedzeniu nie powzięto żadnej decyzji wobec sprzecznoœci w opiniach członków Rady". O przebiegu ostatniego aktu sšdu sejmowego, rozgrywajšcego się w radzie administracyjnej, opowiada obszernie współczesny œwiadek i historyk tych zdarzeń generał Ignacy Pršdzyński. "Przez całe dwa miesišce w największym sekrecie naradzali się ministrowie nad reskryptem królewskim z dnia 26 (powinno być 29 - M.B.) sierpnia 1828 roku - pisze Pršdzyński. - Nowosilcow usiłował tak postawić kwestyš, ażeby samo jej roztrzšsanie już polegało na tej zasadzie, jako na rzeczy pewnej, że senat zbrodnię stanu przedsiębrał zachęcić [...] Lecz ten wniosek silnie odparty został przez Lubeckiego, który nawet obelżywych nie szczędził wyrazów, ilekroć szło o ukrócenie zapędów komisarza cesarskiego. Nowosilcow, z niczym odprawiany, po każdej sesyi biegał na skargę do Belwederu; lecz i W. księcia poœrednictwo w tej mierze nie pomagało. Konstanty wyprawiał gońców do Petersburga; to samo czynił Lubecki i zwykle w Petersburgu, jak w Radzie Administracyjnej podczas tych narad, zdaniu swemu jednał przewagę. W Radzie Administracyjnej czynił on sobie rum wymowš, jak żołnierz pałaszem. Szedł przebojem, gdy argumentacye nie skutkowały, a jednego nawet razu słowo bete (bydlę) w zapalczywoœci powiedziane na moskiewskiego senatora, przez tegoż w protokóle rady administracyjnej ad aeternam rei memoriam (ku wiecznej rzeczy pamięci) zapisane było. Na koniec w skutku długich utarczek stanęło na tem, aby każden z ministrów swš opinię w przedmiocie wyroku sšdu sejmowego oddzielnie wypracował. Opinie te, znalezione po rewolucji między papierami Konstantego, sš ciekawym i ważnym materyałem do historii naszego piętnastoletniego królestwa. Głos Lubeckiego, wzór logiki i zwięzłoœci, to tylko zawiera, co przedkładał ustnie, >>że prawodawstwo kryminalne, w Polsce obowišzujšce, nie mogło usposobić senatorów do fundamentalnego pojęcia zbrodni stanu<<. Z tej wychodzšc zasady, przebiega Lubecki krytycznie artykuły prawa, okazuje zachodzšce w nich sprzecznoœci, wystawia dysharmoniš między kodeksem karnym i procedurš; a potem bierze się do statutu organicznego, przepisanego dla sšdu sejmowego, nicuje jego ułomnoœci... z rozlicznymi odkazami na Nowosilcowa, który głównie ten statut redagował... Po takim dopiero wywodzie, ugruntowanym na rzetelnej analizie ułomnoœci kodeksu karnego, mówi minister:<>posępnym jak chmura<<, wedle wyrażenia jednego z pokojowców belwederskich [...] Pobity na wszystkich punktach przez Lubeckiego, uległ nareszcie. Żywe urazy, złoœć zapalczywa, którš na Saskim placu wywierał, która go pobudzała do zatargów z Żydami i publicznemi kobietami w obozie (Mackrott obszernie opisuje, jak cesarzewicz wódz naczelny kazał golić głowy schwytanym w obozie wojskowym prostytutkom, a następnie przepędzać je w hańbišcym pochodzie przez miasto - M.B.), tak go stępiły, starły, że gdy potem konspiracya otwarcie podniosła głowę i całš stolicę zajęła, on nie miał już sił do mocowania się z niš, ani wzroku tak jasnego, żeby jš mógł przejrzeć, i ledwo co się nie dał żywcem schwytać w swem legowisku, jak niedŸwiedŸ raniony kilkš postrzałami i od myœliwych i ogarów obskoczony dokoła..." Ale sytuacja Lubeckiego też była nie do pozazdroszczenia. Już w poczštku listopada, a więc jeszcze przed złożeniem rezolucji rady administracyjnej cesarzowi, po Warszawie poczęły kršżyć niepokojšce pogłoski o majšcej nastšpić dymisji księcia ministra. Zbliżony do kół rzšdowych Tymoteusz Lipiński odnotował pod datš 10 listopada: "Różne tu wieœci chodzš o Lubeckim, to pewna, że W. Ks. jest mocno na niego zagniewany, dał mu to odczuć przywoławszy do siebie; cała rzecz idzie o danš przez niego opinijš za sšdem sejmowym. Ciekawiœmy, co z tego wyniknie; odwołać ministra skarbu jest to zadać wielki cios interesom finansowym, a nawet przyprawić kraj o klęskę, przy tylu rozpoczętych zakładach i przedsięwzięciach, które on utworzył, kieruje niemi, a których skutek może być bardzo wštpliwy w rękach nowego ministra". Mniej więcej w tym samym czasie (w raporcie z 21 listopada 1828 r.) konsul pruski w Warszawie J. Schmidt donosił swoim berlińskim zwierzchnikom: "Po zajœciach między cesarskim komisarzem p. Nowosilcowem i tutejszym ministrem finansów księciem Lubeckim przy badaniu wyroku na tajne knowania, jeden z nich zapewne będzie musiał ustšpić". Najbardziej obawiali się dymisji Lubeckiego Łubieńscy. "Wiadomoœć oddalenia się ks. Ministra Skarbu coraz więcej nabiera podobieństwa - pisał ojcu generał Tomasz Łubieński. - Wyznaję, że mnie to bardzo gryzie dla dobra naszego kraju. Wszystko albowiem ledwo rozpoczęte, systemat finansowy jeszcze daleko od tego, żeby był nie tylko ustalony, ale nawet zrozumiany przez większoœć tych, którzy sš powołani do wspierania go. Kraj zniósł już po częœci i znosi jeszcze ciężary tej zmiany, która jak wszystkie rewolucye, zwłaszcza gwałtowne i w mniej oœwieconych zaprowadzone krajach, nie mogš być niedotkliwe, a pozbawione silnego jej przewodnika nie będzie mógł użytkować korzyœci, które by może dla niego przyniosły ofiary, które ponieœć musiał". W cišgu tych dwóch miesięcy, kiedy w radzie administracyjnej staczano heroiczne boje w obronie wyroku sšdu sejmowego, kronikarzom życia stołecznego udało się odnotować jeszcze kilka innych interesujšcych wydarzeń bieżšcych. 11 paŸdziernika 1828 roku, po wielomiesięcznym oblężeniu, wojska rosyjskie zdobyły najsilniejszš redutę oporu tureckiego w Bułgarii - Warnę. W zwišzku z tym zwycięstwem wielki ksišżę Konstanty ogłosił 28 paŸdziernika następujšcy rozkaz do wojska polskiego: "Pomyœlnoœć oręża Najjaœniejszego Cesarza i Króla poddała Warnę w moc jego d. 11 paŸdziernika. J.C.K. moœć wspomniał, iż cztery blisko upłynęły wieki, jak król Władysław III, jeden z poprzedników jego, poległ w pamiętnej walce przeciw Turkom, pod murami tego miasta stoczonej. Chcšc uczcić cienie młodego bohatera œwietnem pomszczeniem, J.C. moœć panujšcy Król polski rozkazał, aby 12 dział, z pomiędzy tych, które w tej twierdzy wziętymi były, zaprowadzone do Warszawy i tam, na pamištkę stanowczego upadku Warny, zachowane zostały. Głoszšc niniejszym rozkazem znakomity ten dowód ojcowskiej przychylnoœci Naj. Pana dla Polaków poddanych swoich, nie wštpię bynajmniej, znajšc duch, jakim wojsko polskie jest ożywione, iż będzie umiało cenić wysokš tę łaskę, do której odtšd tyle œwietnych przywišzywać się ma pamištek i pewien jestem, iż nowe będzie z nich czerpać powody stania się jej godnym przez niezłomnš wiernoœć i poœwięcenie się bez granic". W tym samym miesišcu zaszły dwa nader ważne fakty z życia kulturalnego. "Dnia 1 (paŸdziernika) odbyło się otwarcie kursów szkoły przygotowawczej instytutu politycznego, mieszczšcej się (prowizorycznie) w pałacu jenerała Krasińskiego..." - zapisał Tymoteusz Lipiński. "Zdaje się, że rzecz ta stoi na dobrej drodze, że przyszłe etaty rozwinięcia instytutu będš przyjęte i podane do zatwierdzenia N. Panu..." I druga zapiska tegoż pamiętnikarza: "Dnia 7 oznaczono przed domem Towarzystwa Przyjaciół Nauk (zwanego Pałacem Staszica) miejsce na pomnik dla Kopernika. Lubo posšg dopiero za rok oddany będzie, poœpieszono z tem, ażeby przez zabiegi różnych osób miejsce zmiany nie doznało. Com słyszał z ust Niemcewicza, prezesa Tow. Przyjaciół Nauk opowiem. T.P.N. doniosło było cesarzowi, iż zamyœla przed gmachem swoim wznieœć ów pomnik, jako w miejscu najwłaœciwszem, najdogodniejszem i służšcym za ozdobę miasta. Nadto, że sam Thorwaldsen uznał ten plac za najwłaœciwszy i kiedy mu przedstawiono dziedziniec Kazimierzowski (uniwersytecki - M.B.) wzdragał się umieœcić tamże swe dzieło; z powodu nierównie niższego położenia od ulicy pomnik Ÿle by się wydał, zwłaszcza w tak wielkim przestworzu. Minister oœwiecenia nie zważajšc na te zarzuty, a chcšc przy swojem postawić, pisał do ministra sekretarza stanu, aby starał się od cesarza otrzymać polecenie wystawienia pomnika na dziedzińcu Kazim. jako poœród przybytku nauk. Oba te przełożenia oddał cesarz zupełnie do dyspozycji W. Ks. Uwiadomiony o tem Niemcewicz uprosił barona Mohrenheima, aby przedstawił ten interes w chwili dobrego humoru W. Ks. i poparł z swojej strony. Zgodził się W. Ksišżę na zdanie artysty, o czem w pochlebnych wyrazach kazał zawiadomić na piœmie Tow. Przyj. Nauk". Zwišzany z Komisjš Rzšdowš Oœwiecenia i jej szefem osławionym "ministrem zaciemnienia publicznego" Stanisławem Grabowskim*, (* Nie należy go mieszać z rezydujšcym w Petersburgu, ministrem sekretarzem stanu generałem Stefanem Grabowskim, z którym nie był nawet spokrewniony.) Tymoteusz Lipiński pomija w swej relacji złoœliwy dowcip, dzięki któremu Niemcewiczowi udało się przeforsować proponowanš przez siebie lokalizację pomnika. Ale zachowała się o tym informacja w nie publikowanej dotychczas korespondencji generała poety Franciszka Morawskiego. Oto odpowiedni fragment z jego listu do młodszego KoŸmiana: "Niemcewicz chce Kopernika postawić za radš Thorwaldsena przed domem Towarzystwa, Grabowski przed Uniwersytetem. Niemcewicz podał nawet proœbę aż przez Mohrenheima, w której wyraził que S.E. agit contre ses propres interets (że Jego Ekscelencja (Minister) działa przeciwko swoim własnym interesom), bo jak wypadnie iemu wystawić posšg, gdzież by go wtenczas postawiono, ieżeli to mieysce zaięte będzie. Nie wiem jak się to skończy, ale wszyscy œmiejš się z zuchwałego konceptu..." Morawskiemu szczególnie musiał się podobać koncept Niemcewicza, gdyż jako człowiek pióra od dawna miał już na pieńku z min. Grabowskim i jego głównym pomocnikiem radcš stanu Szaniawskim alias Rudš Peruczkš. Nie bez kozery wiele listów wesoły generał zamykał sakramentalnym zwrotem: "muszę kończyć, bo tak już ciemno jak w Komisji Oœwiecenia". Spór o usytuowanie pomnika został ostatecznie rozstrzygnięty - co każdy może dzisiaj sprawdzić na własne oczy - po myœli Thorwaldsena i Niemcewicza. "Dnia 3 - odnotował w listopadowym dzienniku Tymoteusz Lipiński - w obecnoœci prezesa Tow. P. N. i wielu członków odbył się akt założenia fundamentu na posšg Kopernika. Spisany został na pergaminie następujšcy napis: Za panowania Mikołaja I, cesarza wszech Ros., król. pols., Mikołajowi Kopernikowi ziomkowi swemu, który pierwszy ciał niebieskich ruch prawdziwie oznaczył, a przez to odkrycie i na Polskš ojczyznę swojš wiekopomnš œcišgnšł sławę, wdzięczni Polacy za rok posšg ten ze œpiżu kosztem własnym wynieœli, staraniem Tow. królewskiego warsz. P.N., pod prezydencyš Juliana Ursyna Niemcewicza. Pierwszš myœl powzišł i najhojniej do dzieła tego przyczynił się Stan. Staszic, poprzedni prezes Tow. kr. war. P. N. Posšg ukształcony przez Alberta Thorwaldsena ulany w Warszawie przez Jana Gregoire. Fundamenta wyniesione d. 3 listopada 1823 r. To pismo przez obecnych członków podpisane, umieszczone zostało w słoju szklanym M.B.) a z niem: lista imienna członków Tow. P. N. z r. 1828, rozprawa Œniadeckiego o Koperniku w języku polskim, franc. i angiel., tudzież wiele medali i pieniędzy z różnych epok. Srebrnš kielniš zaprawiać majšc pierwszš cegłę, wyrzekł prezes te słowa: "Oby ten pomnik przetrwał wszelkie burze następnych wieków, a nawet fizyczne wstrzšœnienia œwiata". W podniosłej uroczystoœci położenia fundamentów nie brał niestety udziału jeden z najżarliwszych niegdyœ orędowników budowy pomnika ksišdz profesor Konstanty Dembek. Na kilka dni przed uroczystoœciš nieszczęsny więzień stanu zmarł u Karmelitów, nie doczekawszy się wypuszczenia na wolnoœć. Tymoteusz Lipiński odnotował ten smutny fakt pod datš 1 listopada: "W końcu zeszł. m. zmarł jeden z uwięzionych za przestępstwa polityczne, Ks. Dembek. Był on synem włoœcianina z Kaszub; wystšpiwszy z klasztoru Karmelitów, został proboszczem w Grójcu, następnie był przełożonym nad drukarniš rzšdowš. Osobliwszš losu kolejš, zakończył życie u Karmelitów, których mury od lat kilku zamieniły się na Bastyliš polskš. Drugš większš osobliwoœciš jest ta, iż zostawił w gotowiŸnie przeszło trzykroć sto tysięcy zł. pols." Co za szkoda, że ten skrupulatny i interesujšcy się wszystkim Tymoteusz Lipiński nie utrzymywał bliższych stosunków z pierwszoplanowymi postaciami niniejszej opowieœci, na przykład z rodzinš Krasińskich. O ileż więcej wiedzielibyœmy wtedy o życiu w pałacu na Krakowskim Przedmieœciu, w trudnych dla jego mieszkańców latach Sšdu Sejmowego! Ale i bez Lipińskiego nie można się uskarżać na brak dokumentacji w tej mierze. O samym generale Krasińskim wie się wprawdzie niewiele ponad to, co przetrwało w aktach sšdowych i w raportach tajnej policji, natomiast dochowało się z tych lat sporo różnorodnych informacji o jego utalentowanym synu. Młody generałowicz ujawniał już wtedy swój dar poetycki, nic więc dziwnego, że historycy literatury, (zwłaszcza J. Kallenbach) jeszcze przed kataklizmami wojen œwiatowych zdšżyli sumiennie przetrzšsnšć i ten okres jego życia i zabezpieczyć przed zniszczeniem zwišzane z nim materiały biograficzne. Dzięki temu mamy dziœ doœć szeroki wglšd w ówczesne życie domu Krasińskich. Zygmuntek Krasiński był w tym czasie w trakcie przeobrażania się z rumianego rozbawionego chłopca z flintš na ramieniu (portret Januarego Suchodolskiego z roku 1826) w melancholijnego młodzieńca z potężnymi bokobrodami i splecionymi po napoleońsku rękami (portrety z lat trzydziestych). W "Księdze pilnoœci i obyczajów uczniów Król. Uniwersytetu w Warszawie" za pierwszy kwartał roku akademickiego 1827/1828 wystawiono mu następujšce œwiadectwo: "SpowiedŸ wielkanocnš: odbył Co do mszy, nauki religii i prelekcyj: regularny Pilnoœć: pilny Obyczaje: bardzo płochy Napominany, przestrzeżony lub ukarany: za niespokojne zachowanie się w audytoriach". Generał bardzo zważał na cenzurki jedynaka, nie mogło się więc obejœć bez odpowiedniej reprymendy za owe "płoche obyczaje" i "niespokojne zachowanie się w audytoriach", co - według ponurych przepowiedni generała - prędzej czy póŸniej musiało niesfornego syna "doprowadzić na szubienicę". Bardzo możliwe, że za przyczynę całego zła uznano twórczoœć literackš Zygmuntka. Tym bardziej że wkrótce po wystawieniu ocen uniwersyteckich: 14 maja 1828 roku - w tym samym dniu, kiedy w pałacu Krasińskich obrońcy więŸniów stanu wygłaszali repliki na oskarżycielskš mowę prokuratora - pisemko "Rozmaitoœci Warszawskie" rozpoczęło druk pierwszej większej publikacji płochego akademika - "powieœci oryginalney z dziejów woyny trzydziestoletniey" pod tytułem Grób rodziny Reichstalów. Nie baczšc na przestrogi, a nawet zakazy troskliwego ojca, szesnastoletni Zygmunt Krasiński w tymże samym roku 1828 napisał jeszcze dwie inne "oryginalne powieœci historyczne", wysnute dla odmiany z dziejów polskiego œredniowiecza. Pierwsza nosiła tytuł: Mœciwy karzeł i Masław, ksišżę Mazowiecki, drugš był trzytomowy Władysław Herman i dwór jego. Kiedy spoglšda się na tamten okres z perspektywy półtorawiecznej, aż dziwnym się wydaje zupełny brak punktów stycznych między twórczoœciš historycznš młodego Krasińskiego a żywš historiš wdzierajšcš się w tym samym czasie w najintymniejszy kršg jego spraw osobistych. Widzi się, jak bardzo rytm literatury nie przystaje do rytmu życia. Nawet najwnikliwszym, najbardziej pomysłowym historykom literatury nie udało się wyœledzić w młodzieńczych utworach póŸniejszego wieszcza choćby najdyskretniej zakamuflowanego odbicia atakujšcych go bezpoœrednio zdarzeń historycznych i przeżywanych przez niego osobistych dramatów. W opowieœciach młodziutkiego autora było już niemało własnej wiedzy historycznej, rozœwiecanej gdzieniegdzie iskrami rzeczywistego talentu poetyckiego. Ale dominowały nad tym reminiscencje z Waltera Scotta, Naruszewicza, Niemcewicza, a nawet z przeczytanego ostatnio Konrada Wallenroda. "Oryginalnym powieœciom" młodego Krasińskiego brakowało jeszcze elementu prawdziwego przeżycia; przy całej okropnoœci rekwizytów tej twórczoœci, cierpienie, gniew i rozpacz jej bohaterów były nieprzekonywujšce, bo zapożyczone z obcych wzorów literackich. Elementy prawdziwego dramatu syna szwoleżerskiego scedzały się dopiero w mrocznym laboratorium podœwiadomoœci, aby w kilka lat póŸniej zaskoczyć współczesnych głębiš i dojrzałoœciš Nieboskiej komedii. Niespokojne lato 1828 Zygmunt Krasiński spędził poza Warszawš. Zaraz po zakończeniu wykładów uniwersyteckich zaprzštnięty sšdem sejmowym generał wysłał syna w towarzystwie jego przyjaciela Konstantego Gaszyńskiego i nauczyciela domowego pana Bernarda do babki do Dunajowiec. Po należytym wyhasaniu się na stepach podolskich i odebraniu od Babuli odpowiedniej porcji pouczeń wychowawczych - w końcu sierpnia 1828 - chłopiec został odstawiony pod osobistš eskortš staroœciny opinogórskiej na ostatni tydzień wakacji do Opinogóry. Tam Babula pozostawiła go pod opiekš pana Bernarda, sama zaœ ze swš damš do towarzystwa pannš Richard wyruszyła drogš okrężnš do Warszawy. Z pobytu Zygmuntka w Opinogórze zachował się list do ojca: "3 wrzeœnia, œroda 1828 r. Opinogóra Kochany Papo! Odebrałem list Papy wczoraj i imieniem p. Bernarda dziękuję bardzo Papie za wino. Zdrów jestem i poluję. W sobotę przyjedziemy do Warszawy. Temu kilka dni polowaliœmy z chartami, ale tak te zwierzęta wynędzniały, że żadnego zajšca złapać nie mogliœmy, co bardzo zmartwiło p. Wšsowicza (jak już wspominałem eks-kapitan szwoleżerów Stanisław Dunin-Wšsowicz zarzšdzał lasami opinogórskimi - M.B.). Z listu pana Kossakowskiego* (* Wydawca listów Krasińskiego do ojca (PIW 1963) Stanisław Pigoń myli się co do tej osoby, piszšc: "Kossakowski - zapewne Karol - jeden z tych, o których wspomina Józef Krasiński, że się wcisnęli na pokoje Wincentego, by tam uprawiać szulerkę". W rzeczywistoœci w danym wypadku chodzi o W. Kossakowskiego wieloletniego zarzšdcę dóbr Wincentego Krasińskiego.) dowiedziałem się, że Babula póŸniej przyjeżdża do Warszawy. Niech Papa będzie łaskaw uœciskać Jej nogi ode mnie i kłaniać się pannie Rychard. Czas dzisiaj mamy pochmurny, zimny, pełen ciemnoœci i mgły. Jednak wyjadę na łowy, by co przywieŸć do Warszawy. Ogród bardzo pięknie utrzymany przez Franciszka, ale nie wiem, co się znaczy, że niezmiernie rzadko widać na zamku lub oficynie głowy mularza. Całe dnie czasem przechodzš, a nikt nic nie robi na tych murach. (Widać z tego, że budowa neogotyckiego zameczku rozpoczęta została na długo przed powstaniem - M.B.). Od czasu wyjazdu Babuli nie było tu goœci żadnych. Jutro majš jacyœ sšsiedzi z Przasznysza przyjechać. Spodziewajšc się wkrótce zobaczyć Papę, kończę ten list zapewniajšc Go, że wszystkich dokładam starań, by dobrze postępować i niejednš odpieram pokusę. Zyg. Kras." Następny list wrzeœniowy znany jest już tylko z fragmentów przytoczonych w monografii J. Kallenbacha. Zygmunt pisał go z Warszawy po rozpoczęciu roku akademickiego. Generał przebywał w tym czasie na manewrach jesiennych i syn informował go dokładnie o swoim trybie życia. "Warszawa, d. 29 wrzeœnia 1828 ...Od 8 do 9 mam co dzień administracyę, wykładanš przez p. Kunata, od 9 do 11 konstytucyę przez Engielskiego, od 3 do 5 we œrodę, czwartek i pištek prawo polskie przez Bandkiego, od 5 do 6 w poniedziałek, œrodę i pištek literaturę przez Brodzińskiego, a we wtorki i pištki prawo kanoniczne przez X. Szaniawskiego... Babula cišgle jest zdrowa, ale nie w najlepszym humorze. Robię, co tylko mogę, by jej usłużyć i nie gniewać na siebie; po całych godzinach czytam jej z rana Frayssinousa, w wieczór L'Histoire de la Grande Armee przez Segura. To dzieło osobliwe bardzo się jej podobało, bo Segur zupełnie jednego z niš jest zdania, co się tyczy chęci Napoleona uwolnienia Polski... Byłem za pozwoleniem Babuli zawczoraj w teatrze na nowej komedyi Fredra pod tytułem Przyjaciele - może to naylepsza iest z iego utworów. Charaktery do naywyższey komicznoœci posunięte, osobliwe iest w tey sztuce porównanie arystokracyi pieniężney i rodu. Oboiey z nich wydane œmiesznoœci, ale tak mistrzowsko, że trudno prawdy, choć trochę przesadzoney nie poznać [...], a poœród naywyższey komicznoœci, naywiększych żartów i œmiesznoœci wznosi się zawsze coœ szlachetnego i poważnego, coœ z takiem ukształtowanego talentem, że otaczajšca płaskoœć i œmiesznoœć skazić go nie może..." Staroœcina Opinogórska od jesieni 1828 roku - ku wielkiemu utrapieniu wnuka - zamieszkała na czas dłuższy w warszawskim pałacu syna. Jej iœcie monarsze przybycie na Krakowskie Przedmieœcie opisał Zygmunt w jednym z ówczesnych listów do Amelii Załuskiej: "Szeœćdziesišt koni wypełniło dziedziniec naszego pałacu. Dziesięć powozów i furgonów odbyło swój wjazd tryumfalny. Babula wysiadła, otoczona przez męskš i żeńskš służbę pałacowš. Widowisko było patetyczne i wznioœle wzruszajšce. Przedwczoraj byłem z Papš w Mińsku, gdzie witaliœmy Babulę. Szorstkoœć i zgorzkniałoœć jej charakteru zmniejszyły się nieco, ale jest tego jeszcze doœć, aby uczynić życie me nieznoœnym... Rozmawiano o Pani i Babula okazała się niezwykle czuła, powtarzajšc w cišgu kwadransa co najmniej pięćdziesišt razy: nieboraczka(we francuskim oryginale listu to jedno słowo po polsku - M.B.). Potrwa ta czułoœć przez dwa lub trzy dni, a potem intrygi, awantury i grymasy wypełniš dom [...] Szef sztabu głównego Milberg był konno na spotkaniu Jej Ekscelencji wielkiej i potężnej Pani i dziedziczki z Dunajowiec [...] Ze wszystkich stron staroœć, brzydota i nuda. Spędzać w ten sposób młodoœć to gorzej niż umrzeć..." Te żartobliwo-melancholijne liœciki francuskie, pisane do uroczej "cioci" Amelii - i przekazywane nieraz z pokoju do pokoju tego samego pałacu - były dla Zygmuntka nie tylko ucieczkš od majestatycznej nudy, roztaczanej przez cezarycznš damę z Dunajowiec, lecz także jednym z nielicznych œrodków, umożliwiajšcych mu manifestowanie rosnšcego uczucia do starszej o osiem lat kuzynki. O miłoœci Zygmunta Krasińskiego do Amelii Załuskiej wspominajš pamiętnikarze, którzy mieli sposobnoœć stykać się z przyszłym wieszczem w pamiętnych latach sšdu sejmowego. "Ja o tem wiedziałem - zwierza się w swoich Listach z podróży Antoni Edward Odyniec - przez to, że po każdym czwartkowym obiedzie, na których on (Zygmunt) jeszcze nie bywał, a ona (Załuska) prezydowała zwykle, jako jedyna dama i gospodyni domu, musiałem mu zdawać sprawę ze wszystkich jej słów u stołu, istotnie nieraz bardzo trafnych albo dowcipnych, a których on był ciekawszy niż literackich dysput z klasykami". Z tego samego Ÿródła dowiadujemy się, że zakochany "siostrzeniec" zakradał się do salonu "ciotki" i tam "z ukrycia godzinami patrzył na niš, zazdroœcił tym, co jš odwiedzali, szalał po prostu..." W listach do ojca, często nieobecnego w Warszawie z powodu podróży służbowych czy interesownych - Zygmunt wyrażał się o przedmiocie swej adoracji z owš żartobliwš dezynwolturš, jakš młodzi ambitni ludzie zwykli maskować cierpienia zranionych serc. Nazywał jš "mocarstwem nieprzyjacielskim", z którym prowadził "wojny" i zawierał "traktaty". "Z Paniš Załuskš jestem in statu quo -pisał w liœcie z 22 stycznia 1828 r. - Gada do mnie, przecinki robi, drwi, œmieie się ze mnie, ia zaœ z zmarszczonemi brwiami siedzę spokoynie, czasem odpowiem, czasem zamilczę, czasem rzutem wzroku przymuszę iš spuœcić oczy, ale przez cały obiad nayczęœciey je suis en butte a ses plaisanteries (jestem celem jej żartów) - ale darmo". Amelia z Oppeln-Bronikowskich hrabina Załuska d'Archot de la Riviere et de Houmont, szesnasta baronowa de Houffalire, właœcicielka odziedziczonych po ojcu dóbr Łaziska pod Orońskiem w Królestwie Polskim - pozostaje dla badaczy drażnišcš zagadkš, niemożliwš już dzisiaj do rozwišzania. O tej pierwszej "wielkiej miłoœci" Zygmunta Krasińskiego wie się stosunkowo najmniej. Biografowie poety zbywajš jš krótkimi wzmiankami, a czasem nawet pomijajš zupełnym milczeniem. Bo też dokumentacja tyczšca tego tematu jest nieporównanie skromniejsza niż w wypadku "wielkich miłoœci" póŸniejszych: Henrietty Willan, Joanny Bobrowej czy Delfiny Potockiej. Brak tu jednoznacznego komentarza w postaci stosów korespondencji miłosnej, brak dramatycznych ingerencji ojca w życie uczuciowe syna. Ale pod pewnymi względami ta pierwsza miłoœć jest ciekawsza od romansów póŸniejszych i bardziej pobudza wyobraŸnię. Na jej szczególny charakter wpływajš: historyczne tło Sšdu Sejmowego oraz fakt współżycia pod jednym dachem trzech osób bezpoœrednio z tym dramatem sšdowym zwišzanych: najsurowszego sędziego z grona sšdzšcych senatorów, żony jednego z podsšdnych oraz szesnastoletniego akademika, przeżywajšcego rozdzierajšcy konflikt między miłoœciš do ojca a uczuciem solidarnoœci z patriotycznymi kolegami z uniwersytetu. Józef Kallenbach - autor dwutomowej monografii o "latach młodych" Zygmunta Krasińskiego i najlepszy znawca archiwaliów biograficznych - z tego okresu - przedstawia, moim zdaniem postacie generała Krasińskiego i hrabiny Załuskiej w sposób nieco jednostronny. Generał występuje w dziele Kallenbacha nie tylko jako rozumny, konsekwentny i odważny patriota, który w obronie interesu publicznego nie waha się stawić czoła całej opinii publicznej - lecz również jako wzór cnót rodzinnych, wyrzekajšcy się w imię opieki nad synem własnego życia osobistego i do końca dni swoich dochowujšcy wiernoœci zmarłej żonie; pani Amelia prezentuje się w Kallenbachowskiej wizji jako wcielony anioł, wyzbyty wszelkich cech kobiecych poza rozumem, dobrociš, urodš i wdziękiem. W wypadku pani Załuskiej można ostatecznie to uproszczenie zrozumieć i usprawiedliwić. W czasach gdy Kallenbach zarzšdzał Bibliotekš Ordynacji Krasińskich, znajdowały się tam jeszcze czynione przez Siżysia wypisy z listów pani Załuskiej, które w pewnym stopniu do takich sšdów upoważniały ("Mam dla Ciebie uczucie czyste, czystsze, lotniejsze nad miłoœć - pisała pani Amelia w roku 1832 do zakochanego siostrzeńca - nie ma nic osobistego w mem przywišzaniu. Będę błogosławić tych, którzy Cię uszczęœliwiš, będę kochać tych, których pokochasz, a kiedy œwiat cały Cię opuœci, znajdziesz mnie takš, jakš dziœ jestem. Przywišzanie moje do Ciebie jest tak czyste, że Aniołowie mogliby je przyjšć"). Poza tym w tradycji rodzinnej właœcicieli Biblioteki podtrzymywano œwieże jeszcze wspomnienie o zmarłej hrabinie Załuskiej jako œwištobliwej osobie, która w ostatnich latach życia wstšpiła do zakonu, a czujšc zbliżajšcš się œmierć, kazała zawieœć się do Opinogóry, aby "być pochowanš obok tych, których kochała". W rzeczywistoœci jednak uwielbiana "ciocia" Siżysia Krasińskiego nie była chyba aż takim aniołem, jak usiłuje zasugerować Kallenbach. Trudno sobie na przykład wyobrazić anioła, prezydujšcego na męskich, niekiedy doœć pikantnych w treœci bibkach literackich na Krakowskim Przedmieœciu. Warszawska opinia publiczna w latach sšdu sejmowego również nie uważała pani Amelii za anioła, czego najlepszym wyrazem był przytoczony już wiersz ulotny Do Polek wesołych w czasie trwania Sšdu Sejmowego. Na obronę słomianej wdówki mówiono tylko to, że jej małżeństwo było nieudane i że z Romanem Załuskim nigdy nie łšczyło jej prawdziwe uczucie. Warto też dodać, że pani Załuskiej bardzo nie lubił sympatyczny generał poeta Franciszek Morawski. Mistrz i miłoœnik pięknej soczystej polszczyzny nie mógł wybaczyć "jedynej damie obiadów literackich" tego, co uderza jeszcze dzisiaj przy przeglšdaniu jej korespondencji. Pani hrabina Załuska d'Archot de la Riviere - jakby dla podkreœlenia cudzoziemskich elementów mężowskiego nazwiska - nawet w stosunkach z najbliższymi posługiwała się niemal wyłšcznie językiem francuskim. Przypuszczam, że to właœnie z myœlš o niej Morawski przesyłał Kajetanowi KoŸmianowi dobre rady dla jego syna Andrzeja Edwarda, powracajšcego do kraju po dłuższym pobycie w Paryżu: - "Niechże mi tylko Druœ po francusku wcišż nie trzepie. Niech wróciwszy do Polski dowiedzie, że œmiesznoœć naszego małpiarstwa naybardziej mu się za granicš uczuć dała, niech gada wszystkim babom, że Polkom to nieszczęœliwe zacieranie języka narodowego wszystkie narody wymawiajš... Niech na złoœć do bab naszych po polsku gada". I jeszcze jedna rzecz, do której przyznaję się z pewnym zawstydzeniem. W upartym dšżeniu do "uczłowieczenia" mgławicowo anielskiej postaci pani Załuskiej pozwoliłem sobie oddać fotokopię jej pisma do zbadania uczonemu grafologowi. Orzekł, że jest to pismo osoby o dużych walorach umysłowych, lecz chłodnej, władczej i kapryœnej. Słowem: nic z anioła. Ulżyło mi na sercu, bo w stosunku do anioła nigdy bym się nie oœmielił wystšpić z domysłami podsuwanymi mi przez mojš literackš (bšdŸ co bšdŸ) wyobraŸnię. Otóż intryguje mnie bardzo natura stosunków między generałem Krasińskim a paniš Załuskš. Zarówno plotki pamiętnikarskie, jak i pewne poszlaki obiektywne zdajš się przemawiać za tym, że opiekuna i wychowanicę łšczyło coœ więcej niż przywišzanie, wynikajšce z pokrewieństwa i opieki. Wiadomo, że czterdziestopięcioletni eks-dowódca lekkokonnych uchodził za niepoprawnego kobieciarza. O jego ekscesach w tej dziedzinie opowiadano szeroko nie tylko w Polsce, ale i we francuskim Orleanie jeszcze w kilkadziesišt lat po biwakowaniu pod tym miastem polskiego pułku gwardii Napoleona. Po œmierci żony, wbrew sugestiom apologetycznych biografów, generał wcale nie wyrzekł się kawalerskich rozrywek; œwiadczš o tym rozmaite żartobliwe aluzje w listach Franciszka Morawskiego. Zastanawiam się więc, czy tego rodzaju człowiek mógł pozostawać obojętny na stałš obecnoœć w swoim domu dwudziestoczteroletniej czarujšcej "słomianej wdówki", znajdujšcej się niewštpliwie pod urokiem jego bujnej męskiej indywidualnoœci, a niezadowolonej ze swego małżeństwa i nie zwišzanej żadnym głębszym uczuciem z nieobecnym mężem? Jeżeli zaœ między tymi dwojgiem istniał choćby cień fascynacji erotycznej, wówczas niechęć generała do powtórnego małżeństwa mogłaby się tłumaczyć zupełnie inaczej, niż chce tego profesor Kallenbach. Łatwo też sobie wyobrazić, jak zaostrzyłoby to dramatyzm i tak już dramatycznego układu osobowego w pałacu na Krakowskim Przedmieœciu. Dla Zygmunta jego perypetie uczuciowe, nawet bez takich komplikacji musiały być wystarczajšco męczšce. Piękna "ciocia" poczštkowo odnosiła się do miłoœci szesnastoletniego "siostrzeńca" żartobliwie, potem - w miarę narastania jego miłosnego szaleństwa - z coraz większym niepokojem. Proponowała mu uczucia siostrzane, ale jemu to nie wystarczało. Osłoniła się tedy tarczš swego anielstwa, chociaż z pewnych wzmianek w korespondencji Zygmunta zdaje się wynikać, że owo anielstwo nie było wolne od pewnej dozy kobiecej kokieterii. Chyba nie darmo pisał Zygmunt o "udręczeniach, zazdroœci i nienawiœci" swego dwukrotnie powracajšcego uczucia ("takie już moje przeznaczenie, że ilekroć ujrzę tę kobietę - kochać jš muszę"), nie darmo nazwał na koniec przedmiot swej adoracji "potworem kobiecoœci". Przypuszczam, że dzisiejszy psychoanalityk mógłby niejeden wniosek wysnuć z uważnej lektury powieœci Grób rodziny Reichstalów i Agaj-Han, napisanych w aurze tego uczucia. Szczególnie ciekawy dla badacza podœwiadomoœci byłby list młodego Krasińskiego, wysłany do hrabiny Amelii z Petersburga w dwa lata po powstaniu listopadowym. Zygmunt opisuje tam swój sen z 12 listopada 1832 r. Œniło mu się, że w ogromnym, wypełnionym trumnami koœciele starał się odnaleŸć ukochanš, lecz dostępu do niej wzbraniały mu cišgle jakieœ przeszkody. "Znajduje wreszcie paniš Załuskš klęczšcš za grobowcem - czytamy w streszczeniu Kallenbacha - a w chwili gdy ma się schylić nad jej głowš, otwierajš się drzwi z trzaskiem, jenerał wchodzi ubrany czarno, z czołem bladem i surowem, zdšża ku synowi z gniewem na licach". - Wtedy się przebudził. I jeszcze: wspomnienie krewnego Krasińskiego - Edwarda Raczyńskiego, opublikowane przed kilkunastu laty w wydanej w Londynie ksišżce Krasiński żywy. "W archiwach pałacu przy ulicy Krakowskie Przedmieœcie 5, w Warszawie - pisze Raczyński - znajdowała się [...] szkatułka z drzewa różanego, zawierajšca kilkanaœcie listów poety do jego pierwszej miłoœci Amelii Bronikowskiej, póŸniejszej Załuskiej [...] Amelia Załuska, jako starsza pani darzyła mojš matkę przyjaŸniš. Wręczyła jej szkatułkę z listami. Prosiła zarazem, by nie dostały się one do "literatury" [...] Podziwiała Zygmunta i może nawet go kochała, ale nie brała całkiem na serio jego romantycznych literackich uniesień. Tak przynajmniej twierdziła po latach. Jak było naprawdę, tego niedyskretny badacz owych spraw prawdopodobnie nigdy nie wyœledzi. Listy wraz ze szkatułkš spłonęły w czasie oblężenia Warszawy w roku 1939". Poza adorowaniem "cioci" Amelii, naukš prawa i języków (w tym także arabskiego), pisaniem historycznych powieœci oraz usługami lektora, œwiadczonymi despotycznej Babuli - czas syna szwoleżerskiego wypełniali przyjaciele ze studiów. W roku 1828 miał ich jeszcze trzech: młodego filozofa Konstantego Danielewicza, skłaniajšcego się ku literaturze, Konstantego Gaszyńskiego i Leona Łubieńskiego - syna generała eks-szwoleżera. Dwaj pierwsi pozostali wierni Zygmuntowi do końca życia, ostatni miał wkrótce zmienić się w najgorszego wroga. Ten drugi syn szwoleżerski, któremu wraz z Zygmuntem przypada w udziale historyczna szansa ponownego zbliżenia do siebie dwóch magnackich pałaców, zwaœnionych od lat dwudziestu - wychowywany w takich samych warunkach jak młody Krasiński i tak samo jak on wszechstronnie uzdolniony i wykształcony - pod pewnymi względami zdecydowanie się od niego różnił. Zygmunt z twarzy podobny do ojca, posturš i sposobem bycia przypominał matkę: niski, wštły szatyn, oczy miał piwne, a na policzkach - podobnie jak hrabina Maria Urszula - niezdrowe rumieńce. Matce zawdzięczał również wrażliwoœć i zdolnoœć do melancholii. Leon Łubieński stanowił fizyczne przeciwieństwo kolegi i przyjaciela. Jak wszyscy Łubieńscy, grubokoœcisty, silnie zbudowany, włosy miał jasnoblond z odcieniem rudawym. Po matce - pięknej pani Konstancji - odziedziczył wielkie szafirowe oczy, urodę, wdzięk i wesołe usposobienie. "Kiedy wejdzie do salonu - pisała o nim kuzynka pani Łuszczewska, matka poetki Deotymy - to jakby tam wniesiono zapalonš lampę". Niesłychanie żywotny, inteligentny i pomysłowy, otoczony wiernš œwitš braci stryjecznych, opromieniony martyrologiš swych wujów - Leon Łubieński odgrywał przodujšcš rolę wœród studentów Wydziału Prawa i Administracji i wywierał duży wpływ na młodego Krasińskiego. Obu synów szwoleżerskich zbliżała do siebie niepohamowana skłonnoœć do przeciwstawiania się profesorom i uczestniczeniu we wszystkich uniwersyteckich niepokojach. Do pierwszej większej awantury doszło w listopadzie 1828 roku. "Zaszedł [...] fakt niemiły, w którym i Zygmunt Krasiński ubocznie odegrał pewnš rolę - pisze Józef Kallenbach. - Dnia 14 listopada, na wykładzie historyi prof. Bentkowskiego, ktoœ wœród słuchaczów rozmowš wykładajšcemu przeszkadzał. Zdawało się Bentkowskiemu, że to Ludwik Wołowski, i po wykładzie ostro go za to skarcił, pomimo że ten zapewniał go o swojej niewinnoœci. Gdy Bentkowski w ostrym tonie nakazywał Wołowskiemu milczenie, inni uczniowie zaczęli okazywać swoje nieukontentowanie. Rzekł im Bentkowski: Panów razem przestrzegam, że takie gburowskie postępowanie hańbi uczniów uniwersytetu. Na lekcyi następnej 17 listopada obrażeni uczniowie wytupali Bentkowskiego". Na tym Kallenbach swojš relację o zajœciu kończy. Natomiast Roger Łubieński, wydawca i komentator korespondencji rodzinnej Łubieńskich, okreœla awanturę listopadowš jako "zaburzenia polityczno-patriotyczne", zwišzane z sšdem sejmowym. Mogło tak być istotnie. Warszawa przeżywała w tym czasie stan wielkiego podniecenia. W radzie administracyjnej trwała jeszcze burzliwa dyskusja nad wyrokiem sšdu sejmowego. Przedłużajšce się internowanie w stolicy senatorów zaczynało ważyć ujemnie na całokształcie spraw krajowych. "Opowiadajš w mieœcie - donosił wszechwiedzšcy Mackrott - że p. kasztelan Hr. Ostrowski ponosi wielkie straty przez to, że nie może wydalać się z Warszawy i wskutek tego zaniedbuje interesy swoich nowych fabryk, które postawił w mieœcie Tomaszowie". Podobnie działo się w innych wypadkach. Równoczeœnie rozeszła się po stolicy wieœć o zgonie u Karmelitów więŸnia stanu, księdza Konstantego Dembka. Zmarły był przez pewien czas profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, może więc właœnie wiadomoœć o jego œmierci w więzieniu wywołała wrażenie wœród akademików i przyczyniła się poœrednio do konfliktu z profesorem Bentkowskim. Za takš hipotezš przemawiałby jeszcze fakt, że sprawca zajœcia akademik Ludwik Wołowski - syn deputowanego Franciszka Wołowskiego i bratanek słynnej pianistki - był krewnym obrońcy księdza Dembka w sšdzie sejmowym: mecenasa Jana Tadeusza Wołowskiego. Władze uniwersyteckie odniosły się poczštkowo do sprawy z całš surowoœciš. Dwaj główni winowajcy: Ludwik Wołowski i Leon Łubieński skazani zostali na dwuletniš relegację z uczelni, pozostali uczestnicy awantury z Zygmuntem Krasińskim na czele - na relegację rocznš. Łatwo sobie wyobrazić, co musiało się dziać w pałacach na Krakowskim Przedmieœciu i na Królewskiej. Biografowie Zygmunta Krasińskiego zbywajš całš sprawę kilkoma ogólnikami, zachowało się natomiast sporo wiadomoœci w korespondencji rodzinnej Łubieńskich. Pan Tomasz Łubieński już w poczštkach roku akademickiego wyrażał obawy, by Leon "czy to uwiedziony miłoœciš własnš, czy przykładem złoœliwych a może nierozsšdnej młodzieży", nie zboczył z drogi, na której chciała widzieć go rodzina. Wyrok władz uniwersyteckich zdawał się potwierdzać najgorsze przeczucia generała i wstrzšsnšł nim głęboko. "Mój syn Leon skazany jest na relegację z Akademii - żalił się ojcu w liœcie z 26 listopada 1828 r. - Felix (syn Piotra Łubieńskiego - M.B.) na cztery tygodnie aresztu, Staœ (syn Jana Łubieńskiego - M.B.) na dwa tygodnie [...] Po wydanym wyroku byliœmy u Rektora, każden ze swojej strony, Jan, Henryk i ja, gdyż Piotra jeszcze nie było, i wszystko, co tylko czuliœmy, wynurzyliœmy. Jest nadzieja, że wyrok ten zaocznie zmodyfikowany zostanie, ale ja jeszcze temu nie bardzo wierzę i jakikolwiek bšdŸ potym wydany będzie, już mnie zawsze jest bolesny. Tymczasem boję się już odjechać z Warszawy, gdyż z drugiej strony przyjazd Wielkiego Księcia, który wkrótce, jak powiadajš, nastšpi, może także jakš w tej mierze zrobić zmianę. Jest to z drugiej strony moment, w którym najwięcej potrzebny jestem memu synowi, gdyż sšdzę, że najwięcej na jego charakter działać potrafię [...] Tymczasem nie pozwalam mu się oddalać ani odwiedzać swoich kolegów, żeby nie robić komerażów, żeby nie pogorszyć interesu jego, jeżeli jeszcze może być zreperowany". Interwencje wysoko postawionych ojców u władz uniwersyteckich (zapewne ze swej strony interweniował również generał wojewoda Krasiński) odniosły nadspodziewany skutek. Kary uległy tak znacznemu obniżeniu, że pan Tomasz zaczšł się z kolei martwić, czy osišgnš one należyty cel wychowawczy. "Warszawa, 27 listopada 1828 Drogi Ojcze. Œpieszę donieœć [...] że wyrok Rady Akademickiej został zmieniony, według nowego wyroku Leon i Wołowski zostali skazani na cztery dni aresztu, Felixs, Staœ i inni obwinieni na dwa dni [...] Boję się, że ta kara podobnym sposobem wymierzona nie zrobi tego skutku na młodych głowach, które kara za istotne przewinienie wymierzona robić powinna. Jakkolwiek bšdŸ nie mogę się nie cieszyć, że kara zwolniona została, bo jeżeli mi mój rozsšdek każe życzyć, żeby poskramiać zbytecznš miłoœć własnego mego syna i chęć nadto wygórowanš działania, serce cieszy się, że mniej będzie miał do cierpienia". Obok listów generała Łubieńskiego zachował się w tej sprawie jeszcze jeden dokument: list szwagra generała, referendarza Józefa Morawskiego z Luboni, skierowany do młodego Łubieńskiego. Widocznie po pierwszym wyroku Leon, przerażony perspektywš wydalenia z uczelni i gniewem najbliższej rodziny, szukał ratunku u poczciwego wuja z Luboni, znanego z dobroci i cieszšcego się wielkim mirem w całym klanie rodzinnym. List pana referendarza stanowi odpowiedŸ na nie znany biografom list Leona. Uważam za słuszne przytoczyć w całoœci treœć tej sšżnistej epistoły, gdyż jest ona niezwykle interesujšcym przykładem dydaktycznej retoryki swego czasu. Z niektórych fragmentów listu widać, że zacny pan referendarz, "wżeniony" w klan Łubieńskich, miał nieco inny stosunek do arystokracji niż jego wesoły brat, generał Franciszek Morawski. "Lubonia, 1 grudnia 1828 Kochany Leonie. Za największy dowód Twego do mnie przywišzania uważam, iż w smutku do mnie się udajesz. Twój Dziad dużo się na ten wypadek żalił, w ostatnim liœcie, który od niego odebrałem. Pochwalić Twego czynu nie mogę. Uszanowanie dla przełożonych jest koniecznoœciš, tak prywatnego, jak publicznego życia. Lepiej, że ci się to zdarzyło w szkołach, jak póŸniej w urzędzie, co by już wtenczas powetowanem być nie mogło. Nie szemraj więc na wyrok, poddaj mu się z pokorš. WnijdŸ szczerze w siebie, ile to już razy Twych Rodziców i Twego Dziadka zmartwiłeœ Twemi postępkami. Bardzo czas Panie Leonie wyrzec się dziecinnej płochoœci, ojczyzna potrzebuje mężów, woła na ciebie, byœ jej się poœwięcił, czy nie jesteœ czułym na jej potrzeby. Lecz by być mężem, potrzeba najpierw siebie przezwyciężyć, wybić się spod władzy własnych namiętnoœci. Niewolnik moralny nie może się wznieœć do wyższych szlachetniejszych ofiar, nieczystych danin ta Bogini Narodów nie przyjmuje. Jest w nich jakaœ zaraza niebezpieczna życiu ciała politycznego. I tyżeœ to miał być wyłšczony z możnoœci służenia współziomkom i krajowi. Piękne imię familijne, œwietnoœć do niego przywišzana, wkłada większe obowišzki. Czem wyżej, tem widoczniej chwale lub naganie podpadajš Królowie Najjaœniejszej Panie. Nie tylko to do Królów ten wiersz zastosować należy, ale do wszęlkiej w Towarzystwie wyższoœci. Czegoż się nie mogš dopuœcić Czuprynkiewicze lub Marankiewicze jeżeli Łubieńscy i Krasińscy zasługiwać będš na relegacyš. Poważne w narodzie nazwisko, jak sam wyznajesz, przed tysišcem ludu zostało nagannie wymienionym. I żyjšcy i pomarli przodkowie twoi wołajš do ciebie, byœ się stał ich godnym, byœ się wyrwał z upodlenia, byœ im powrócił własnš wolš i siłš, coœ im utracił zbytniš chęciš przedwczesnego, bo niedojrzałego wyzwolenia się. Nie masz złego, które by nie można w dobre zamienić. W nieszczęœciu rozwijajš się charaktery i niejeden z upadku powstał wyższym. Jesteœ że zdolnym takiego przedsięwzięcia? Czytaj często i rozmyœlaj życie wielkich ludzi, nie masz prawie żadnego, który by nie miał jakiejœ słaboœci, od tego zaczęli, by jš przezwyciężyć. Patrz dalej jak siły swe moralne natężali, jak je coraz więcej wprawiali, by cnota stała się pomału dla nich łatwš i w szlachetny nałóg przemienionš. Tak robił Franklin, tak Koœciuszko, tak wszyscy prawdziwie wielcy ludzie, którzy coœ wielkiego dokazali. Do muzyki, malarstwa, do umiejętnoœci potrzeba wprawy, to ręki, to myœli, a do cnoty nie miałaby być potrzebnš wprawa. Za cóż by była zasługa, gdyby przychodziła bez natężenia sił i ponoszenia przykroœci. W tej mierze rady Religii i żšdania sš też same, które codzienne doœwiadczenie w wszystkich powołaniach potwierdza. Nie wystawiaj się teraz po Warszawie na szyderstwa innych, unikaj Towarzystw, nie pokazuj się œwiatu, dopiero jak twa relegacya się ukończy (z treœci listu wynika, że pan referendarz nie wiedział jeszcze o złagodzeniu wyroku - M.B.), ale pracuj w naukach, a szczególnie nad swemi namiętnoœciami z całem natężeniem sił. Po dwóch latach pokaż się œwiatu pełen nabytych wiadomoœci i uformowanych obyczai, a nawet za pomocš twej relegacyi staniesz się przykładem młodzieży. Nikt nie ma więcej litoœci nad nieszczęœciem dziecka, jak Ojciec, Matka i Dziad. Skoro takš spostrzegš w tobie zmianę, oni rychlej ci darujš winę, bo ich serca potrzebujš ci darować. Masz dopiero 16 lat, gdybyœ po skończonym 18 roku wyszedł z Akademii, miałbyœ może wiadomoœci, lecz nie umiejętnoœci, do których przetrawienia i zastosowania ich do œwiata rzeczywistego potrzeba dojrzałoœci wieku. Poœwięć jeszcze 5 lat nauce, nic to dla Ciebie nie nadto, oprócz prawa i administracyi, ucz się technicznych wiadomoœci coraz wyżej się wznoszšcych, zapoznaj się z fizycznym œwiatem, o którym dotšd mało masz wyobrażenia, a szczególnie poœwięć całe 5 lat na zwalczanie siebie samego, którego w całem życiu będziesz potrzebował. Żywe charaktery, skoro się przyzwyczajš do porzšdnej, to jest rozsšdkiem kierowanej wrodzonej ich czynnoœci, najwięcej sš zdolne oddać przysług rodzajowi ludzkiemu, umiejš tacy ludzie się multyplikować. Dwa lata prędzej czy póŸniej wnyjdš w życie rzeczywiste, wnet innych przegoniš zasługš. Oto jest dla ciebie pole, oto moje wezwanie. Œciskam ciebie Józef Morawski". Zygmunt Krasiński był w gorszym położeniu od Leona Łubieńskiego, ponieważ nie miał oparcia w tak œwiatłym i życzliwym pocieszycielu. A przypuszczać należy, że piekło, jakie wybuchło po pierwszym wyroku w pałacu na Krakowskim Przedmieœciu, było jeszcze sroższe od burzy rodzinnej w pałacu przy ulicy Królewskiej. Generał Krasiński był znacznie bardziej próżny od swego dawnego subalterna z pułku szwoleżerów generała Łubieńskiego i jeszcze większe niż tamten ambicje i nadzieje wišzał z przyszłš karierš syna. Poza tym w oczach dumnego magnata i autora broszurki Apercu sur les Juifs de Pologne musiało być momentem szczególnie obcišżajšcym, iż głównym sprawcš awantury na Uniwersytecie był "wychrzta" i "szlachcic jerozolimski" Ludwik Wołowski - członek rodziny frankistowskiej, która pierwszy patent szlachecki uzyskała dopiero w roku 1823. Skruszony Zygmuntek, odsiadujšc już swój areszt na najwyższym piętrze gmachu uniwersyteckiego, słał stamtšd przepraszajšce listy do położonego po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieœcia pałacu ojcowskiego. "Kochany Papo! - pisał do zagniewanego ojca. - Pod samym strychem siedzę w ciepłym pokoiku, wiatr zimny naokoło mnie, naprzeciwko okna wieże œw. Krzyża się czerniš. Piszę i czytam. Teraz iadłem kolacyę, niezadługo położę się spać - niech Papa pewnym będzie, że drugi raz coœ podobnego mnie nie spotka. Niech mi Papa przebaczy moie przewinienia. A ia przyrzekam uroczyœcie, że œwięcie dotrzymam słowa danego. Zygmunt Krasiński" W kilkanaœcie dni póŸniej, w zupełnie innym już tonie (i po francusku) informował Zygmunt o swej uniwersyteckiej awanturze "ciocię" Amelię, bawišcš w owym czasie w swoich Łaziskach pod Radomiem: "Miałem w tych dniach małš przygodę na Uniwersytecie, która naraziła mnie na kilka scen i na dwa dni aresztu - lecz te dwa dni były zaledwie złagodzeniem pierwotnej uchwały, powziętej przez Radę Uniwersytetu o wydaleniu mnie z jego murów. Jak Pani widzi, pozostaję stale w zgodzie z moim przeznaczeniem, które pewnego dnia zawiedzie mnie z pewnoœciš na szubienicę, i tak wypełni się przepowiednia kogoœ, kogo Pani zna równie dobrze jak i ja. Oczekujšc tego wydarzenia, pozostaję zawsze Pani oddanym i pełnym szacunku siostrzeńcem. Sig. Kr." W tym samym czasie generał Łubieński pisał do Guzowa: "Drogi Ojcze. Już tedy dzisiaj Leon wychodzi ze swego aresztu, odwiedzałem go codziennie, rozmawiajšc z nim, jak można najdłużej, żeby ile możnoœci walczyć przeciw jego złym skłonnoœciom, zwracajšc całš jego uwagę do œwiętych zasad naszej Religyj, do której w każdym razie, w każdym zdarzeniu, wszystkie myœli i czynnoœci nasze kierować winniœmy. Do Rejowca nie wyjadę aż po przyjeŸdzie W. Księcia, jak się przekonam, że całe to akademickie dzieciństwo, nie pocišgnie za sobš żadnego skutku". Surowy zazwyczaj dla akademików Apollo Belwederski - tym razem, prawdopodobnie ze względu na swe bliskie stosunki z generałem Krasińskim, okazał się wspaniałomyœlny i nie zakwestionował złagodzonego orzeczenia władz akademickich. W połowie grudnia cała rzecz była już ostatecznie uładzona i pan Tomasz mógł spokojnie odjechać do Rejowca. Ciekawi mnie bardzo, czy ojcowie ukaranych studentów (zwłaszcza generał Krasiński) zabiegaliby w ogóle u władz uniwersyteckich o złagodzenie pierwotnego wymiaru kary, gdyby mogli byli przewidzieć, w jak zasadniczy sposób wpłynie ta zmiana wyroków na przyszłoœć ich synów. Bo przecież gdyby w roku 1828 dopuszczono do relegacji z uniwersytetu Leona Łubieńskiego i Zygmunta Krasińskiego, nie doszłoby między nimi do brzemiennego w skutki konfliktu w roku następnym. Być może, iż obydwaj młodzi ludzie poozostaliby w kraju i uczestniczyli w powstaniu. A jeœli nawet Zygmunt Krasiński wyniósłby z wojny jakieœ obrażenia fizyczne, to nie doznałby owych straszliwych okaleczeń moralnych, które do końca życia pozostały w nim nie zabliŸnione i wyraŸnie zacišżyły nad całš jego twórczoœciš. W tym samym czasie gdy Zygmunt Krasiński odsiadywał swš karę w karcerze uniwersyteckim, jego ojciec przeżywał dni wielkich nadziei. Wyróżniony jako jedyny z sędziów-senatorów pochwałš cesarskš za postępowanie w Sšdzie Sejmowym, czekał teraz na należnš nagrodę, o której marzył i na którš pracował od chwili ustanowienia Królewstwa Polskiego. Z niepokojem i lękiem czekała na to również cała postępowa Warszawa. "Odgłos powszechny i niezawodny, jak utrzymujš - odnotował w ostatnich dniach listopada 1828 r. Tymoteusz Lipiński - że jenerał wojewoda Krasiński ma zostać namiestnikiem!" W poczštkach grudnia ta sama wiadomoœć powtarza się w tonie jeszcze bardziej zdecydowanym. "Przyszły namiestnik wszystkim głowę pozawracał: wszędzie o nim tylko prawiš, wnioski wyprowadzajš i przewidujš; nic wszakże w tej mierze nie mamy urzędowego, ogłoszš tylko, iż jenerał Kuruta odebrał sztafetę z Petersburga o nominacji Krasińskiego, którš W. Ksišżę z sobš przywiezie". Ale powrót w. księcia Konstantego z Petersburga rozwiał nadzieje Krasińskiego i uspokoił lęki patriotów warszawskich. "Dnia 5 (grudnia) powrócił W. Ks. - pisał Lipiński. - Nie potrzebuję mówić, ile wszyscy jesteœmy ciekawi, co też nam przywiózł nowego i czym sprawdzš się choć w częœci ogłoszone wieœci". I wkrótce potem: "Czwarty już dzień upływa od przyjazdu W. Ks., a cichoœć zupełna panuje o Krasińskim, nagle przestano i mówić. Okazuje się, iż to była tylko fałszywa wieœć puszczona, ale dlaczegoż nabrała tyle pewnoœci, a ten samem nabawiła tyle popłochu?" Tymoteusz Lipiński miał zbyt wysoko postawionych informatorów, aby pogłoski o nominacji Krasińskiego na namiestnika mogły być zwykłš plotkš. Zapewne jakieœ projekty w tej mierze istniały, lecz w ostatniej chwili coœ musiało wpłynšć na ich odmianę. Kto wie, czy wyjaœnienie tej zagadki nie kryje się w krótkim raporcie agenta Mackrotta z 3 stycznia 1829 roku: "Na mieœcie opowiadajš [...] że wielki ksišżę wezwał do siebie generała Wincentego Krasińskiego i powiedział mu: Stracił pan zaufanie swego narodu, nienawidzš pana. le pan uczynił".. Ulga, jakiej doznała Warszawa po zdementowaniu plotek o wyniesieniu skompromitowanego senatora na najwyższe stanowisko w kraju, przejawiła się w nowej serii napaœci na niego. Znowu pojawiły się w obiegu obraŸliwe rysunki i wiersze, powóz generała parokrotnie obrzucono błotem i kamieniami, w towarzystwie spotykały go jawne despekty. 15 stycznia 1829 roku Mackrott donosił swoim zwierzchnikom: "Opowiadajš, że gdy generał Wincenty Krasiński chwalił się w pewnym towarzystwie swymi bohaterskimi czynami w Hiszpanii, kapitan Mycielski (były więzień Karmelitów - M.B.) powiedział: Nic to wielkiego. I tu w Warszawie widzieliœmy niedawno, jak jeden człowiek wystšpił przeciwko czterdziestu. Była to aluzja do głosowania w Sšdzie Sejmowym". Nie wiadomo dokładnie, w jakich okolicznoœciach nastšpiło to przykre dla generała Krasińskiego zdarzenie. Wiemy natomiast z monografii Kallenbacha, że na cztery dni przed datš figurujšcš w raporcie Mackrotta Zygmunt Krasiński przesłał nieobecnemu w Warszawie ojcu list, tchnšcy najczulszym synowskim przywišzaniem: "Warszawa, d. 11 stycznia 1829 ...Bardzo smutno w domu bez Papy, wieczory u Babuli długie, dnie w pokoju takie długie, wszystko idzie niezmiennie, posępnie, czas się toczy poważnie, powoli, tak jak postylion saski. Monotonia rozerwana tylko œwistem wichrów lub brzękiem srebra, którym stół nakrywajš, wielowładnie panuje. Ogień nawet wolniej zdaje się palić na kominku. A do tego czas zimny, niebo pochmurne, zasłane poœcielš zimy dachy i bruki, wiatr ostry... Jeœli Papa rzuci okiem wœród podróży i ważniejszych zatrudnień na >>Zbigniewa<< (pierwotny tytuł powieœci Władysław Herman i jego dwór - M.B.), zapewne nie spodoba mu się charakter Mestwina; ale musiałem go tak zbrodniczym wydać, żeby Zbigniewa uszlachetnić. Bo ten i ten występny, ale pierwszy w zamiarach i czynach, drugi tylko w czynach..." Równoczeœnie z plotkami o generale Krasińskim uwagę powszechnš Warszawy zajmowały wieœci o narastajšcym konflikcie między ministrem Lubeckim a senatorem Nowosilcowem. "Wielkie jest zajœcie między Nowosilcowem a Lubeckim - notował w pierwszych dniach stycznia 1829 r. Tymoteusz Lipiński. - [...] Na posiedzeniach rady administrac. cišgle toczš zwady i ostre czyniš sobie przymówki. Lubecki okazuje się być nieugięty i z charakterem, pisał do cesarza wyłuszczajšc swój postępek w sprawie sšdu sejmowego i odmalować miał Nowosilcowa we właœciwym œwietle. Wielu utrzymuje, iż rzeczy do tego doszły stopnia, że koniecznie jeden z nich miejsca swego pozbawiony będzie, inni zaœ wnioskujš, i co jest podobniejsze prawdy, że oba będšc rzšdowi potrzebni, oba na swoich posadach pozostanš". Stało się ostatecznie, jak przewidywał pamiętnikarz: obaj adwersarze zachowali swoje stanowiska. Ale Lubecki przeżył ciężkie chwile. Z poczštkiem roku cesarz przysłał dla niego dymisję na ręce wielkiego księcia Konstantego. Jednakże skończyło się na udzieleniu surowej nagany. Cesarzewicz, pomimo niechęci do Lubeckiego, nie chciał wyrzekać się usług najzdolniejszego ministra, który tak doskonale radził sobie z finansami Królestwa. Poza tym z załšczonego do dymisji listu cesarskiego wynikało, że Mikołaj również nie życzył sobie jego odejœcia, a dymisję przesyłał jedynie dla postraszenia zuchwałego "kniazika". Apollo Belwederski wezwał więc do siebie Lubeckiego, udzielił mu odpowiednio srogiej reprymendy, odczytał akt dymisji, a następnie w jego oczach "podarł ten papier, pogodził się z ministrem i kazał mu żyć w zgodzie z Nowosilcowem". Nieugięty Lubecki oœwiadczył, że ostatniego warunku wypełnić nie potrafi. Zgodził się jedynie zrezygnować z udziału w posiedzeniach Rady Administracyjnej, aby uniknšć spotkania z Zyzowatym. Cesarzewicz wyczuwajšc w rozmówcy upór nie do przełamania, machnšł rękš i wyraził milczšcš zgodę na to połowiczne rozwišzanie. Wieœć o "uratowaniu" Lubeckiego rozeszła się szybko po Warszawie. "W tych dniach ksišżę Lubecki miał długie posłuchanie u W. Ks. - notował z satysfakcjš Tymoteusz Lipiński. Zdaje się, iż łaskawie był przyjęty, gdyż wrócił do siebie w dobrej myœli i humorze". Tymczasem inicjatywy gospodarcze księcia ministra rozwijały się z coraz większym rozmachem. Szczególnie duże zainteresowanie wœród warszawiaków wywołało odbyte 15 stycznia 1829 r. w salach Giełdy ogólne zgromadzenie akcjonariuszy założonego przy wydatnym udziale braci Łubieńskich Towarzystwa Wyrobów Zbożowych. Imieniem rady Towarzystwa Henryk Łubieński złożył sprawozdanie "o tymczasowych jej czynnoœciach i stanie funduszów". Niektóre fragmenty przemówienia były wręcz sensacyjne. Między innymi wyjaœniono warszawiakom zagadkę tajemniczego parowca, który takš sensację wywołał w stolicy w sierpniu ubiegłego roku. Tymoteusz Lipiński, odnoszšcy się pomimo swego młodego wieku z wyraŸnš nieufnoœciš do wszelkich nowych wynalazków, w relacji z zebrania aż dwoma wykrzyknikami opatrzył słowa Henryka Łubieńskiego, wskazujšce "potrzebę utrzymania własnym kosztem 6 do 8 okrętów, z których każdy ma kosztować najmniej po 15.000 talarów, do przewożenia mški w różne częœci œwiata!!" Podniecony perspektywš posiadania przez Królewstwo własnej floty handlowej, kronikarz warszawski przytoczył w całoœci wywód referenta, uzasadniajšcy to "niewiarygodne" przedsięwzięcie. "Jest nadzieja, że osobna utworzy się kompania, która zatrudni się zakupieniem lub zbudowaniem tych okrętów - mówił brat szwoleżerów Łubieńskich - lecz jeœli ten projekt skutku nie weŸmie, towarzystwo stopniami do tego przyjœć będzie musiało, tyle większych przełamawszy trudnoœci, na tej się pewno (nie) zatrzyma, a wtedy każdy akcjonariusz za swoje sto złotych ujrzy z chlubš narodowš wystawione gmachy, otworzony handel z innymi częœciami œwiata. Gdzie dotšd zaledwie o walecznoœci Polaków rozlegał się odgłos, ujrzy okręta własne z flotš narodowš przerzynajšce ocean i więcej niŸli wrócone z tej miary błogie czasy Kazimierza W., Jagiellonów i Zygmuntów, w których nawy polskie obok cudzoziemskich zawijały do samych tylko portów Europy". Równoczeœnie z projektami budowy własnej floty minister Lubecki i jego współpracownicy snuli ambitne plany regulacji dróg wodnych, a przede wszystkim "obmurowania Wisły, z okazałym nabrzeżem opodal Zamku". Były to plany jak najbardziej konkretne, i w roku 1830 zwieziono już nawet materiał budowlany, potrzebny do ich realizacji. Ale ledwie rozpoczęte roboty przerwał wybuch powstania listopadowego. Po jego stłumieniu kamienie przeznaczone na budowę nabrzeża posłużyły zwycięzcom do wystawienia warszawskiej Cytadeli, która stać się miała póŸniej miejscem kaŸni i straceń polskich patriotów. Ale wtedy - na przełomie lat 1828-1829 wszystko to było jeszcze pieœniš dalekiej przyszłoœci. O Wiœle rozmawiano w Warszawie dużo i często, lecz z zupełnie innych powodów. W rezultacie kaprysów atmosferycznych, cišgle przeplatajšcych się z sobš odwilży i siarczystych mrozów, wędrujšce kry zniosły most na Wiœle, odcinajšc Warszawę od jej gospodarczego zaplecza - Pragi. "Od kilku tygodni jak most zerwany został, artykuły żywnoœci nader podrożały - martwił się Tymoteusz Lipiński - woda znacznie przybrała i wielka kra płynie, co niezmiernie trudnym a nawet niebezpiecznym czyni przewóz. Policja zabrania przeprawiać się; jednakowoż znajdujš się tacy, którzy nie zważajš na to, przewoŸnicy zaœ umiejš korzystać, i po dziesięć złotych każš sobie płacić od osoby". A wkrótce potem: "Od dwóch tygodni mamy mocne i wzrastajšce mrozy. - Wiadomo, iż policja o dwa lub trzy stopnie mniej oznacza zimno, a to z przyczyny, aby wiktuały i inne materiały nie drożały. Zabawna jest rzecz stanšć na chwilę przed ratuszem, usłyszeć bowiem można cišgle sarkania ludu i innych przechodzšcych, że fałsz itd., że więcej nierównie musi być mrozu niż numera pokazujš (na ratuszu wywieszano codziennie komunikaty meteorologiczne, sporzšdzone według obliczeń profesora Skrodzkiego z Uniwersytetu Warszawskiego - M.B.). Jak zmienna u nas jest temperatura, skoro dnia 23 wystawione było na ratuszu 23 stopnie, dnia zaœ następnego tylko 4 stopnie, a w południe nierównie mniej". Karnawał warszawski roku 1829 - podobnie jak w trzech latach poprzednich - był smutny i ograniczał się jedynie do przyjęć oficjalnych, gdyż nad miastem wisiała jeszcze cišgle groza nie ukończonego procesu więŸniów stanu. Jednš z nielicznych atrakcji tej ciężkiej dla warszawiaków zimy był przyjazd dwóch artystów z Moskwy: Włocha Ricciego i Rosjanina Sobolewskiego. "Pierwszy z nich œpiewa pięknie - reklamował goœci Tymoteusz Lipiński - drugi zaœ jest przyjacielem i zwolennikiem Mickiewicza, deklamuje z pamięci jego wiersze, opowiada, jak jest lubiony itd. ma jego wizerunek i opisanie portretu młodego poety we francuskim języku przez księżnę Zeneidę Wołkońskš. Musi to być osoba czuła i nader exaltowana; skreœlony przez niš obraz nieszczęœliwego wieszcza tak się podobał, iż z ršk do ršk pędem przechodzi, przepisujš go, na pamięć umiejš". Niech wolno mi będzie przy okazji przypomnieć, że dokładnie w tym samym czasie, kiedy warszawiacy uczyli się na pamięć francuskiego utworu księżnej Zinaidy Wołkońskiej o Mickiewiczu - w dalekiej syberyjskiej Czycie przyjaciel Mickiewicza, "szwaliżer" Michał Rukiewicz œpiewał staroœwieckš piosenkę francuskš ku uciesze szwagierki księżnej Zinaidy - "byłej księżnej" Marii Wołkońskiej. Mały był wtedy œwiat i szczupły kršg znanych postaci! W końcu stycznia 1829 powrócił do Warszawy generał Fanshave, wyprawiony przed paru miesišcami przez wielkiego księcia Konstantego dla doręczenia cesarzowi akt i raportu sšdu sejmowego. W zwišzku z jego powrotem znowu rozszumiały się plotki. "Rozmaite kršżš wieœci o sprawie sšdu sejmowego - notował Lipiński - jedni głoszš amnestjš, drudzy utrzymujš, że cesarz miał rzec, iż ponieważ nie ma zbrodni stanu, przeto sšd niewłaœciwie wdał się w wyrokowanie, i że sprawa ta policyjnie musi być œledzona, co jeœli jest w istocie prawdš, tobyœmy i za rok nie doczekali się ukończenia. To znowu mówiš, że ma być wyznaczony komitet z Petersburga dla porównania komisji œledczej z sšdem sejmowym. Słowem, że prawdy wycisnšć nie można, wszystko tajemnicš jest okryte. Senatorowie cišgle siedzš w Warszawie i oddalić się nie mogš, wielu z nich znaczne szkody z tego powodu ponieœli, a mianowicie ci, którzy majš fabryczne zakłady lub znacznym nakładem gospodarstwo ziemiańskie prowadzš". Stan dręczšcej niepewnoœci cišgnšł się jeszcze do połowy marca 1829 roku. Dopiero wtedy dowiedziała się ludnoœć Królewstwa o ostatecznym zatwierdzeniu wyroku przez monarchę. Ale tę tak bardzo upragnionš Wielkš Nowinę wyprzedziła Wielka Żałoba. W nocy z 5 na 6 marca 1829 roku zakończył życie senator-wojewoda Piotr hrabia Szeliga-Bieliński, powszechnie czczony prezes sšdu sejmowego. 6 marca rano, nie wiedzšc jeszcze o tym smutnym wydarzeniu, Tomasz Łubieński pisał do ojca: "Zdaje się, że Szanowny Wojewoda Bieliński nie doczeka końca sprawy, w której ostatki swojej siły moralnej położył, albowiem bardzo jest słaby, miał zapalenie kiszek, z czego go wyleczyli, ale zostało osłabienie niezmierne z cišgłš goršczkš, gdy go nie boli i na nic się nie skarży". Pamiętnikarze twierdzš, że ten wspaniały starzec, który tak długo przeciwstawiał się nieugięcie najsroższym naciskom przemocy, załamał się pod naporem radosnego wzruszenia. Zgon jego nastšpił niemal bezpoœrednio po poufnym zawiadomieniu go przez ministra sekretarza Stanu generała Stefana Grabskiego o zgodzie Mikołaja na wyrok sšdu sejmowego. Stary prezes zdšżył jeszcze napisać przemówienie na ostatniš sesję sšdowš. Tekst tego przemówienia przekazany został przez jego syna, senatora-kasztelana Jana Nepomucena Bielińskiego, jego następcy z urzędu - generałowi wojewodzie Wincentemu Krasińskiemu. Odejœcie człowieka, który w cišgu dwóch przeszło lat uosabiał w powszechnej opinii godnoœć narodu, przejęło niewypowiedzianym smutkiem całš stolicę. Niemal w każdym domu przygotowywano się do uroczystego uczczenia jego pamięci. "Dopiero co zgasł, a już wszędy odgłos słyszeć się daje: co to będzie za œwietny jego pogrzeb! - niepokoił się zwišzany z Komisjš Oœwiecenia Publicznego Tymoteusz Lipiński. - Z tego powodu obawiamy się, aby młodzież, a mianowicie akademicka, nie przestšpiła granic żarliwoœci w okazaniu swych uczuć i oddaniu ostatniej posługi zmarłemu". Jak się okazało, obawy kronikarza nie były bezpodstawne. Młodzież akademicka uczyniła z pogrzebu Bielińskiego wielkš demonstrację patriotycznš. Zabalsamowane zwłoki Wielkiego Senatora wystawiono na pokaz publiczny dopiero 11 marca. OpóŸnienie to dało powód do plotek, że przyczynš œmierci było otrucie - co zwiększyło jeszcze podniecenie tłumów cisnšcych się do obejrzenia ciała zmarłego. "Wielkie mnóstwo osób wszelkiego stanu i wieku nawiedza je tak dalece, iż z trudnoœciš dotłoczyć się można - zapisał kronikarz. - Jutro o godzinie 4 wieczorem przeniesione zostanie do koœcioła œw. Krzyża, gdzie wielkie czyniš przygotowania w urzšdzeniu katafalka itd. Policja czynnie się zajmuje od dwóch dni czyszczeniem ulic, przez które orszak cišgnšć będzie". Pogrzeb odbył się 12 marca. Wszechobecny i wszechwiedzšcy Lipiński odnotowuje w swoim diariuszu szczegóły, "o których wzmianki być nie może w pismach publicznych". Dowiadujemy się więc między innymi, że: "W. Ksišżę w tejże chwili znajdował się na pogrzebie porucznika woj. ros. Szultza. Nowosilcow od Długiej ulicy, gdzie nieboszczyk mieszkał, przechadzał się ponuro aż na Nowy Œwiat i był œwiadkiem zbierajšcych się widzów i szykujšcych się na trotoarach, wznosił czasami wzrok posępny na pootwierane okna, zapełnione ciekawymi, których było pełno na dachach, gzymsach, bramach. Uczniowie uniw. za poprzednim umówieniem się, w liczbie około 300, wystšpili porzšdnie i chędogo ubrani, wszyscy w czarnych chustkach na szyi, i uszykowali się blisko mieszkania œ.p. prezesa sšdu sejmowego [...] Gdy orszak wyruszył za postępujšcymi po wielkim błocie senatorami, szli akademicy w œciœniętej kolumnie, trzymajšc się œciœle za ręce [...] Stanšwszy przed koœciołem œw. Krzyża, już dobrze wieczorem wnieœli senatorowie trumnę; mnóstwo zaœ policji zaczęło wzbraniać wstępu do koœcioła; tu powstał krzyk i wrzawa, a za danem hasłem hurmem rzuciła się młodzież, postršcała służalców policyjnych ze schodów i niejako szturmem zdobyła podwoje œwištyni. W koœciele miał mowę kaszt. Bniński. Przepomniałem powiedzieć, iż kasztelani: Sierakowski niósł order orła białego, Wichliński œw. Stanisława, Wodzyński legii honorowej, a Bniński serce nieboszczyka". Następnego dnia w koœciele Œw. Krzyża odbyło się nabożeństwo żałobne. "Uczniowie uniw., w tejże liczbie co i dnia wczorajszego, otoczyli katafalk, stojšc tuż za siedzšcymi senatorami. Mowę z pamięci miał ks. wda Czartoryski. Po wielkim kondukcie, odbytym przez pięciu biskupów, zanieœli senatorowie zwłoki do dalszego koœcioła. Akademicy uszykowawszy się przy drzwiach do grobu prowadzšcych, nie dopuœcili policji mieszać się do niczego, odebrawszy klucz otworzyli drzwi, a po wpuszczeniu senatorów i niektórych znakomitszych osób nie dopuœcili nikomu wstępu, zwłaszcza damom, oœwiadczajšc iż niepotrzebna jest w tej chwili ich obecnoœć. Tu dopiero rzucili się na trumnę i do szczętu ogołocili jš z ozdób i obicia. Wzruszony do łez kasztelan... Bieliński w krótkich wyrazach oœwiadczył młodzieży wdzięcznoœć za oddanš ostatecznš ojcu posługę, a odjšwszy krepę od kapelusza, prosił, aby przyjęli za upominek". Tymoteusz Lipiński w swojej obszernej relacji z uroczystoœci pogrzebowych przeoczył jednak pewien charakterystyczny epizod, którego nie powinno zabraknšć w opowieœci o byłych szwoleżerach. Epizod ten można odnaleŸć we Wspomnieniach Andrzeja Edwarda KoŸmiana. "Pochód był wspaniały - potwierdza młody KoŸmian. - Senat, obywatele, wszyscy przytomni mimo pory wilgotnej i błotnej postępowali pieszo za karawanem. Wtenczas to idšcego także pieszo jenerała Krasińskiego uczniowie szkół czy to podmówieni, czy z własnego zuchwałego popędu - œcisnšwszy w tłumie między sobš wtršcili jakby przypadkiem w rynsztok, tak iż ledwo w nim nie upadł, i obryzgali błotem..." ZaprzyjaŸniony z domem Krasińskich pamiętnikarz jak najsurowiej potępił wybryk studentów: "Ten nieprzyzwoity czyn młodzieży, która przyznawała sobie prawo sšdzenia i karania starszych i dawniej zasłużonych, był smutnym objawem ducha, który już jš wtenczas opanował i dawał już przewidywać, jakš przyszłoœć krajowi pokolenie tak zarozumiałe i uzuchwalone zgotuje..." Czymże jednak był ten akt młodzieńczej zemsty, wymierzonej skompromitowanemu senatorowi, wobec poniżenia i cierpień, jakie poczynajšc od następnego dnia, stać się miały udziałem jego niewinnego syna. Wszystko zaczęło się od nierozsšdnego zarzšdzenia władzy uniwersyteckiej, która - obawiajšc się demonstracji akademickich na pogrzebie Bielińskiego - "ogłosiła nakaz, aby w dniu obrzędu wszyscy bez wyjštku uczniowie znajdowali się na prelekcyach". Rozdrażnieni zakazem, studenci uniwersytetu zwišzali się słowem, że na pogrzeb Bielińskiego pójdš. Jednakże z różnych relacji ówczesnych można wywnioskować, że spora liczba akademików, poddajšc się woli rodziców, wyłamała się z koleżeńskiej solidarnoœci i w pogrzebie nie uczestniczyła. Mackrott w swoim sprawozdaniu z uroczystoœci żałobnych pisał, że maszerujšcy w kondukcie studenci, "widzšc w oknach kolegów, nie bioršcych udziału w pogrzebie, gwizdali i wołali: łajdak! szelma! gałgan! Ale tylko dwaj z nie uczestniczšcych w manifestacji akademików ulegli swym ojcom aż tak dalece, że w dniu pogrzebu oœmielili się przyjœć na uniwersytet i słuchać wykładów. Jednym z nich był syn prezydenta Warszawy Karola Fryderyka Woydy, drugim - Zygmunt Krasiński. Nie dowiemy się nigdy, jakich œrodków użył Opinogórczyk, aby skłonić syna do sprzeniewierzenia się danemu słowu i wystawienia na słuszny gniew kolegów. Roger Łubieński, opierajšc się zapewne na informacjach uzyskanych od potomków Zygmunta Krasińskiego, tłumaczy to po prostu przymusem fizycznym: "Generał Wincenty Krasiński, dowiedziawszy się o zamierzonej manifestacyi studentów, zakazał już w willię dnia tego swojemu synowi w niej uczestniczyć. Zygmunt jednak oœwiadczył, że żadna groŸba ani zakaz nie potrafi go wstrzymać od poddania się woli jednomyœlnej kolegów i że na pogrzeb z nimi pójdzie. Ojciec widzšc bezskutecznoœć słów swoich, kazał syna dnia tego z rana przemocš w piwnicy pałacu na klucz zamknšć, i dopiero po skończonym obrzędzie pozwolił go wypuœcić". Oczywiœcie, że ta upraszczajšca wersja, majšca na celu uchronienie pamięci poety przed wszelkimi zarzutami, musi być odrzucona z tej choćby przyczyny, że jest stwierdzone ponad wszelkš wštpliwoœć, iż Zygmunt podczas pogrzebu słuchał prelekcji profesora Bandtkiego, nie mógł więc siedzieć w piwnicy ojcowskiego pałacu. Wszystko przemawia za tym, że generał uciekł się raczej do terroru psychicznego, że zastosował wobec syna najdalej posunięty szantaż uczuciowy, że kazał wybierać Zygmuntowi między honorem a miłoœciš do ojca. "WyobraŸ sobie, że masz wybierać œmierć ojca lub matki, syna lub córki - pisał w zwišzku z tš sprawš Andrzej Edward KoŸmian - a pojmiesz męczarnie tych, których los stawia między sprzecznymi targaniami sumienia". Tak czy inaczej, jest faktem nie podlegajšcym żadnym wštpliwoœciom, że w dniu pogrzebu prezesa Bielińskiego akademik Zygmunt Krasiński pojawił się w pustym audytorium uniwersyteckim, aby słuchać prelekcji profesora Bandtkiego o dawnym prawie polskim. Konsekwencje tego faktu opisał obszernie niezawodny Tymoteusz Lipiński. Do awantury doszło nazajutrz po wykładzie profesora Ludwika Osińskiego, jednego z najbliższych przyjaciół generała Krasińskiego i stałego bywalca obiadów czwartkowych na Krakowskim Przedmieœciu. "Prelekcje literatury pols. wykładane przez prof. Ludwika Osińskiego cišgle sš uczęszczane przez licznš publicznoœć - czytamy w marcowych zapiskach Lipińskiego. - Dnia tedy 14, gdy już sala zapełniona była, zaledwie ukazał się Zygmunt Krasiński, uczeń uniw. a syn jenerała, powstał szmer wielki, tupanie nogami i głoœne okrzyki: precz! won Krasiński! Wœród tego zgiełku przecisnšł się on przez całe audytorium i umieœcił się tuż przy katedrze; za ukazaniem się profesora ustała nagle wrzawa. Po skończonej prelekcji każdy ocišgał się z wyjœciem, oczekujšc, jaki tego zamieszania będzie koniec. Aliœci zaledwie ruszył się Krasiński, na nowo powstały hałasy, skupiali się koledzy koło niego, zowišc go podłym, nikczemnym, słychać było: oberwać mu guziki, obwódki u munduru itp., a tak popychany i szkalowany z drugiego piętra aż na dół był nieustannie. Niechęć i niejako zemsta stšd pochodziła, iż Krasiński w chwili pogrzebu Bielińskiego znajdował się na prelekcji prof. Bandtkiego, który swoim trybem wykładał dwugodzinny kurs, majšc tylko dwóch słuchaczów: syna prezydenta Wojdego i owego tak sromotnie pokrzywdzonego młodzieńca. Już na rannej prelekcji był Krasiński wysykany i tłómaczył się współtowarzyszom, że musiał być posłuszny woli starszych - ma się rozumieć ojca. Lękać się wypada jakich nieprzyjemnych skutków dla ogółu uczniów". Zygmunt Krasiński jako poeta - w przeciwieństwie do Mickiewicza i Słowackiego - unikał wprowadzania do swej twórczoœci nie zamaskowanych treœci autobiograficznych. Jedynym chyba wyjštkiem od tej zasady była okropna scena z 14 marca 1829 roku, kiedy rozjuszeni koledzy, z niedawnym jego przyjacielem Leonem Łubieńskim na czele, lżšc go i szarpišc, spychali w dół po schodach gmachu uniwersyteckiego. Scena ta tak mocno wbiła mu się w pamięć, że już u schyłku życia w ostatnim większym utworze, jaki wyszedł spod jego pióra, odtworzył jš z fotograficznš niemal dokładnoœciš. Utwór ten ukazał się dopiero po œmierci poety, jako Niedokończony poemat, ale w pierwopisie nosił tytuł Nieboskiej komedii częœć pierwsza. Bohater utworu Młodzieniec mówi do przyjaciela Aligiera: "Ot, widzę ten stary budynek, w którego salach tysišc równienników moich siedzi, a nauczyciele z katedr mówiš do nas. Widzę te w węża załamane schody - i zakręt ten - i wschód ten sam kamienny [...] Nieprawdaż, harde było ze mnie chłopię, choć niedorosłe i wštłe na siłach... przechodziłem wœród nich wszystkich z dumš na czole, œwiadom, że mnie nienawidzš - lecz czemu, nieœwiadom! Œcisnęli się kołem i coraz mi ciaœniej! krzyczš: >>panicz! panicz!<<, jakby hańbš być miało, że wskazać mogę, gdzie za ojczyznę gardło dał niejeden z ojców moich i w jakim leży pochowan koœciele. Boże! w piersiach dziecinnych pierwszy raz wtedy piekło się urodziło - poręczy żelaznych się uchwyciłem - oni cišgnš mnie na dół - za ręce, za nogi, za płaszcza zwoje. Byłbym może pod ich stopy runšł, ale tyœ się ukazał. Krzyknšłeœ - oni odpadli ode mnie, jak liœcie suche odpadli ode mnie. [...] Tak, czuję jeszcze twój uœcisk. Słyszę jeszcze głos twój: oni niesprawiedliwi, Ty bšdŸ więcej niż sprawiedliwy - przebacz im w duchu i kochaj ich w czynach. - Potem zeszliœmy razem, a tyœ przechodzšc wœród nich spokojnym czasem powtarzał głosem - hańba wam!" Zakończenie sceny literackiej również zostało zaczerpnięte z prawdziwego przeżycia. Żywym odpowiednikiem Aligiera był przyjaciel Zygmunta Krasińskiego Konstanty Danielewicz, który 14 marca 1828 roku obronił go przed kolegami. (Przy przedpołudniowej awanturze na uniwersytecie występował w jego obronie Konstanty Gaszyński). Publiczny skandal po prelekcji profesora Osińskiego narobił za dużo hałasu, aby mogło się odbyć bez ingerencji władz uniwersyteckich. Ale postępowanie w tej sprawie przesłoniły stokroć ważniejsze, z dawna oczekiwane wydarzenia polityczne. "Dnia 15 zgromadziła się rada admin. Królewstwa na nadzwyczajne posiedzenie - głosi zapis w marcowym diariuszu Tymoteusza Lipińskiego - oczekujemy wkrótce jakiego znacznego wypadku. Być może, iż przybycie dnia wczorajszego kuryerem z Petersburga pułk. fliegel-adiutanta ces. Haukego (Józefa) było powodem zebrania się rady. Słychać, czemu jednak wiary zupełnie dać nie można, iż jutro ma być ogłoszony wyrok sšdu sejmowego". I zapis z dnia następnego: "Dzień 16 będzie dla nas długo pamiętnym, dnia bowiem tego wzięła koniec sprawa tyle nas zajmujšca, na którš nawet Europa miała zwróconš uwagę. O godzinie 10 ujrzano porozstawiane straże wojskowe na placu Krasińskich, co potwierdziło wieœć wczorajszš; wnet zgromadził się sšd sejmowy, a jener. wda Krasiński, podług organizacji tego sšdu zajmujšc miejsce zmarłego prezesa, przemówił słów kilka, poczem polecił odczytanie wyroku z motywami potwierdzonego przez Naj. Pana. Następnie wezwano słuchaczów na ustęp i wyznaczono deputację do przyjęcia rady admin. Powstawszy senatorowie za jej zbliżeniem się zrobili miejsce między sobš członkom Rady. Prezydujšcy w Radzie odczytał reskrypt w imieniu Naj. Pana, zawierajšcy naganę dla sšdu sejmowego i na ten zakończyło się to posiedzenie i wielka ta sprawa. Obwinieni nie byli przytomni; po odczytaniu wyroku polecił zastępujšcy prezesa sšdu prezesowi (Rady Administracyjnej), aby obwinionym w miejscach przez nich zajmowanych po dopełnieniu formalnoœci wyrok odczytał. Lubo nagana dana sšdowi sejm. jest surowa i niejako zagraża nam utratš bytu politycznego, wszelakoż że widzimy już przynajmniej koniec położony tej sprawie, wielka z tego powodu panuje powszechna radoœć... Każdy z senatorów otrzymawszy drukowany egzemplarz napomnienia ces. wybiera się co żywo opuœcić stolicę, w której obrębie tak długo był zatrzymany. Dnia tegoż po wypełnionej formalnoœci wypuszczony został Załuski i Sołtyk, pierwszy udał się zaraz do gen. Krasińskiego i wieczorem wyjechał na wieœ do żony, drugi zaœ w lektyce zaniesiony do syna, tak jest osłabiony, że jasnoœci dziennej znieœć nie może; jedna ręka mu uschła, w drugiej mało ma władzy, z trudnoœciš poznaje znajomych. Co do innych: ks. Dembek zmarł od kilku miesięcy, Krzyżanowski, Majewski, Plichta, Grzymała w lipcu wywiezieni zostali do Petersb. mówiš za rzecz pewnš, iż dwaj pierwsi, jako z prowincji polsko-rosyjskiej rodem, tamże odsiedzš karę więzienia; dwaj drudzy w tych dniach majš wrócić [...] O Zabłockim zaœ nie można powzišć żadnej wiadomoœci, co się z nim stało. Wszyscy znaczne koszta ponieœć muszš, porachowano im bowiem do 4000 złp. za czynnoœć, 500 złp za karety przywożšce ich na sesje sšdowe, opłatę stępla i muszš solidarnie zapłacić 13.000 złp. pod tytułem potocznych wydatków. Nie wiadomo, co pod tym artykułem rozumiejš, domyœlamy się tylko, że to jest wynagrodzenie dla szpiegów". Razem z głównymi więŸniami stanu zwolniono także wszystkie osoby przetrzymywane aż do tego czasu w areszcie œledczym. W zwišzku z tym warto przytoczyć charakterystycznš informację o okolicznoœciach towarzyszšcych wypuszczaniu na wolnoœć jednego z założycieli Towarzystwa Patriotycznego hrabiego Ignacego Pršdzyńskiego - póŸniejszego wodza i kronikarza wojny 1831 roku. "Pułk. sztabu kwatermistrzostwa Pršdzyński - brzmi odnoœny przekaz kronikarski - po trzech latach więzienia w klasztorze Karmelitów na Lesznie tak dalece utracił władzę nóg, iż chwiał się i o swej mocy postępować nie mógł. Gdy się meldował na pokojach, przystšpił do niego uprzejmie W. Ksišżę, powitał i rzekł po francusku: >>bšdŸ przekonany, iż przez czas twego aresztu więcej od ciebie i twojej żony na tem cierpiałem<< - a obróciwszy się do jenerała Hauke, ministra wojny, ozwał się: Comptez lui ceci pour une compagne (niech pan mu to zaliczy jako kampanię wojennš)." 16 marca 1829 roku w godzinach popołudniowych, kiedy cała Warszawa cieszyła się z zakończenia trzyletniego procesu politycznego, w gabinecie rektorskim Uniwersytetu Warszawskiego jego magnificencja rektor ksišdz profesor Wojciech Szweykowski przeprowadził osobiœcie przesłuchanie akademika Zygmunta hrabiego Krasińskiego w zwišzku z zajœciami z 14 marca. W rezultacie przesłuchania sporzšdzono protokół, którego treœć wraz z innymi dokumentami tej sprawy przetrwała w aneksach do monografii Józefa Kallenbacha. "Dnia 16 marca 1829 Wezwany przez rektora i badany p. Zygmunt Krasiński, uczeń Uniwersytetu, z okolicznoœci zaszłych przed prelekcyš i po prelekcyi prof. Osińskiego, oœwiadczył, że został znieważony, od kogo? nie wie! w szczególnoœci, bo głosy były liczne i tłumne, a na prelekcyi tej znajdowało się wiele osób nie należšcych do uniwersytetu, nikogo zatem w szczególnoœci wymienić nie może. Jakie słowa były znieważajšce, tego od wrzasku ogólnego nie rozeznawał i nie pamięta, >>to tylko pamiętam, że skorom się tylko pokazał w sali, zaczęli na mnie sykać, tupać i kiedym wychodził toż samo czynili<<. Także oœwiadczył, iż lubo doznał zniewagi, nie myœlał wcale zanosić skargi i nie zanosi, ani żšda, by za niego był kto karanym. X. Szwejkowski". Z protokołu tego jak i z następnych dokumentów widać wyraŸnie, że cała ta historia była niezmiernie kłopotliwa dla władz uniwersyteckich: zarówno ze względu na wysokie stanowisko ojca znieważonego akademika, jak i na drażliwe tło polityczne zajœcia. Dalszy cišg sprawy rozegrał się w cztery dni póŸniej - 20 marca. Szczegółowe o tym informacje zawiera raport urzędnika czuwajšcego nad porzšdkiem na Wydziale Prawa i Administracji: inspektora wydziałowego Honoriusza Carre, przesłany bezpoœrednio po zajœciu inspektorowi generalnemu Uniwersytetu. "Gdy dziœ uczeń Zygmunt Krasiński wszedł do auditorium, gdzie od 5 do 6 literatura polska przez Wielmożnego profesora Brodzińskiego wykładanš być miała - głosił raport stróża porzšdku uniwersyteckiego - dało się słyszeć po lewej stronie małe szurgotanie nogami, które ustało, jak tylko tenże uczeń poprosiwszy o głos z niemałym zapałem do obecnych uczniów w te się odezwał słowa: >>oskarżony jestem, jakobym miał powiedzieć, że mšż, który niedawno pochowanym został, nie wart jest szacunku. Ponieważ tego przed nikim nie powiedziałem, że nawet o tym nie myœlałem, ogłaszam za fałsz i potwarz, co tylko w tej mierze kto powiedzieć może; gdy twierdzš, żem miał któremu z kolegów oœwiadczyć, niechaj występuje ten, który miał to ode mnie słyszeć. Niechaj występuje! Dlaczego nikt się nie odzywał?! Gdzie jest?! Co mam z tego wnosić, zdaje się, że więcej nie potrzebuję dla przekonania, że na mnie potwarz rzucona jest. Byłem wprawdzie z tej przyczyny od kolegów znieważony, lecz im to z serca daruję, nie oskarżyłem ich i nie oskarżę<<. Jak skończył te słowa, wszedł W-ny Brodziński do audytorium. Prelekcya była wykładana w przykładnej spokojnoœci. Ledwie opuœcił salę, występuje uczeń Leon Łubieński i zapewnia wszystkich słowem honoru, że to jemu powiedział Zygmunt Krasiński, gdy szli razem na prelekcyę finansów. Tu dopiero wszczęła się żywa kłótnia między jednym i drugim. Nareszcie po długich sprzeczkach Zygmunt Krasiński wyzwał formalnie Leona Łubieńskiego na pojedynek, nazywajšc go kłamcš i potwarcš. Wtem W-ny Brodziński, któremu podinspektor Rosiński dał znać, powrócił do auditorium. Uwiadomiony od podpisanego o wszystkiem, wzywał uczniów, aby do przybycia JW Rektora zatrzymali się w audytorium. Dopiero zaraz zabrał głos, gdy doniósł mu bedel, że JW Rektora w domu niema. Tyle dokazał proœbami, uwagami i znanš wymowš, iż do podania sobie przyjacielskiej ręki obie strony nakłonił z wielkiem ukontentowaniem obecnych audytorów, którzy przez niejaki czas jednomyœlnie wołali: >>zgoda, zgoda, niechaj wszystko będzie zapomniane!<< Gdy to się stało, spokojnoœć ledwie nie była przerwana przez krzyki jakiejœ cudzej młodej osoby, której kazano wyjœć z audytorium (młody człowiek, który usiłował zapobiec pogodzeniu się stron, został zidentyfikowany jako Gurowski. Jego bliższe dane personalne sš w dokumentach sprawy jak gdyby celowo zatarte. Zdaje się jednak nie ulegać wštpliwoœci, że był tojeden z braci Gurowskich, należšcych do "partii kaliskiej" i zwišzanych już w owym czasie ze spiskiem podchoršżych - M.B.). Zaraz po skończeniu prelekcyi chciał inspektor wydziałowy wszystko ustnie W-mu Inspektorowi Jeneralnemu opowiedzieć, lecz nie zastawszy go w domu, ma za obowišzek uskutecznienie tego na piœmie. Dan w Warszawie 20 marca 1829 r. Honoryusz Carre". Tego samego dnia - pod bezpoœrednim wpływem zajœć na uniwersytecie - generał Tomasz Łubieński napisał długi list do patriarchy klanu, rezydujšcego od roku w Guzowie - głównym majštku rodowym w województwie warszawskim. "Warszawa, 20 marca 1829 Drogi Ojcze. Ja tutaj teraz innego gatunku mam kłopoty. Nieszczęœliwy ten patryotyzm kaliski, czyli raczej Wielkopolski, który tylko na miłoœci własnej, na próżniactwie się opiera, a bierze swoje Ÿródło w najmniej szlachetnych uczuciach, przybierajšc jednak płaszczyk miłoœci Ojczyzny, coraz więcej się rozszerza w Akademyi, zapominajšc powołania, dla którego Rodzice ich odesłali, zamiast pracować, uczyć się, kształcić się na obywateli, nic nie robiš, tylko się schodzš, żeby dyskutować, naganiać wszystko, co drudzy robiš i przemyœlać o sposobach, jakby na przekorę władzy działajšc, dogodzić miłoœci własnej, nadajšc sobie znaczenia, którego mieć nie powinni i które im tylko niejako nadaje słaboœć władzy i nierozsšdne ich prowadzenie. Nieszczęœciem żywy, bystry charakter Leona, pełnego miłoœci własnej a nie majšcego dosyć zasad religijnych, robi go niejako szefem wszystkich podobnych wichrzycieli, bo ich inaczej nazwać nie mogę, nic się więc nie robi w Akademyi, żeby albo istotnie on do tego nie należał, albo żeby nie uważano go za herszta, choćby nawet istotnie nim nie był. Ja nieraz przemyœliwałem, czyby nie lepiej było wywieŸć go za granicę do jakiej Akademii obcej, oddalajšc go od stosunków, które go utrzymujšc w tej błędnej drodze, nie dozwolš mu nawet z niej wyjœć, a z nierozsšdkiem i żywoœciš, która ich wiekowi towarzyszy, mogš doprowadzić do najzgubniejszych czynnoœci. Już zamyœlałem udać się do W. Księcia, wyznajšc mu prawdziwš przyczynę mojej obawy, prosić o pozwolenie oddania go do innej Akademii zagranicznej. Oburzony niektóremi zbyt lekkomyœlnemi rozmowami, które mnie doszły, przywołałem go i powiedziałem mu, żeby wybrał między mnš i mojš familiš a drogš, jakš zamyœla przedsięwzišœć, albowiem oparci na zasadach religijnych, byliœmy i jesteœmy pewno dobrymi Polakami, ale pewno się odwrócimy od tego, który by innš jakš drogš mógł zamyœlać do tegoż dšżyć celu; niechaj się nie myli, jeżeli widzšc, jakim sposobem wszyscy się do nieszczęœliwych aresztowanych interesowali, sšdzi, żeœmy mogli ich czyny, ich zamiary aprobować. Już chciałem go wieŸć do Ojca, żeby mu to w Jego oczach powtórzyć, powtarzajšc że nie chcę znać syna, tylko cnotliwego, bogobojnego, opartego na zasadach œwiętej naszej religyi, a nie szukajšcego wymyœlonego tylko patriotyzmu, który tylko do zbrodni doprowadzić może. Uprosił się Leon i przyrzekł, że zmieni swoje postępowanie, zaczekam więc i jeżeli zobaczę zmianę, to nie oddalę go od siebie, od swoich, ale w razie najmniejszej wštpliwoœci wywiozę natychmiast". Jeżeli nawet założyć, że niektóre fragmenty tego listu były pisane z myœlš o "dozieraczach" pocztowych księcia Konstantego - to trzeba jednak stwierdzić, iż istniały także inne powody, uzasadniajšce oburzenie generała dyrektora na "nierozsšdny" patriotyzm syna. Awantura na uniwersytecie - mogšca œcišgnšć nieprzewidziane kłopoty na cały klan rodziny - wypadła w przededniu nowego poważnego przedsięwzięcia przemysłowego Łubieńskich. W tym właœnie czasie rozpoczynano pertraktacje z francuskim wynalazcš maszyny do przędzenia lnu Filipem Girardem, zmierzajšce do uruchomienia na terenie jednego z folwarków guzowskich wielkich zakładów przemysłu lnianego. Patriotyczne "wybryki" Leona mogły w decydujšcym stopniu zaważyć na losach przyszłego Żyrardowa. Nie liczyła się natomiast z takimi przyziemnymi względami matka Leona - piękna i romantyczna pani Konstancja. Tego samego 20 marca 1829 roku Henryk Mackrott donosił wielkiemu księciu-cesarzewiczowi: "Hrabina Tomaszowa Łubieńska (zakochana w pułkowniku Sewerynie Krzyżanowskim) pochwala ogromnie syna swego akademika Leona Łubieńskiego i unosi się nad jego patriotyzmem. Nie zganiła też jego postępowania w stosunku do Zygmunta Krasińskiego. Leon Łubieński otrzymuje często od matki pienišdze na zabawy z kolegami". Wymuszone przez profesora Kazimierza Brodzińskiego pojednanie skłóconych akademików nie zdołało sprawy zatuszować. Skandalem uniwersyteckim zainteresowały się najwyższe czynniki rzšdowe. Naglona przez ministra oœwiecenia i władze policyjne, rada uniwersytetu musiała się zdecydować na surowe ukaranie najbardziej winnych. 24 marca 1829 roku rektor Szweykowski oficjalnym pismem zawiadomił ministra Stanisława Grabowskiego o wyroku wydanym przez radę. Po dokładnym wyłuszczeniu stanu faktycznego rektor pisał, co następuje: "Uczeń Krasiński, skłonny do kłótni zaczepnej, już nie pierwszy raz wykroczył przeciwko ustawie zakazujšcej pojedynków. Uczeń Łubieński nie tak zaczepny, jak nieustępny, już nieraz występował nie upoważniony w imieniu drugich, niby naczelnik i do zmowy między uczniami prawie zawsze należał. Obadwa niespokojni, burzliwi już byli raz skazanymi na oddalenie z Uniwersytetu za wyrzšdzone kilkakrotnie niespokojnoœci przeciwko profesorom i tylko w nadzieję przyrzeczonej poprawy, przy upokorzeniu się, ułaskawieni. To rozważywszy, Rada Uniwersytetu przekonała się, że równie obraza prawa, jak potrzeba ukrócenia zuchwalstwa i wyrugowania zarodu jawnie okazanej niespokojnoœci wymaga tego, aby ci dwaj uczniowie oddaleni zostali z Uniwersytetu naszego. Wyrzekła zatem na dniu wczorajszym (23 marca) jednomyœlnie ich relegacyš. Relegacya ta, jako już powtórnie wymierzona, powinna by być głoœnš. Rada jednak przez wzglšd, aby ogłoszenie nie poruszało okolicznoœci pogrzebowych i materyi obcych dla Uniwersytetu (podkreœlenie moje - M.B.) tudzież przez wzglšd, że ci uczniowie pogodzili się i sami się nazajutrz przed Rektorem oskarżyli, poprzestaje na oddaleniu cichem, z uwiadomieniem samych tylko rodziców i oddalonych". Niezwłocznie po orzeczeniu relegacji przez Radę Uniwersytetu, jeszcze przed wysłaniem oficjalnego raportu do ministra, rektor Szweykowski napisał długi, pełen reweransów list do generała wojewody Wincentego Krasińskiego. Widać z tego listu, jak bardzo władze uniwersyteckie liczyły się z potężnym magnatem i dygnitarzem. Ksišdz rektor sumitował się pokornie przed ojcem ukaranego akademika, iż "Rada Uniwersytetu [...] naglona przez JW Ministra Oœwiecenia tudzież przez osoby władz najwyższych [...] zmuszona była wydać na niego wyrok cichego oddalenia od Uniwersytetu na rok jeden..." - W zakończeniu listu, najwidoczniej dla ugłaskania generała Krasińskiego, rektor dodawał, że "Rada Uniwersytetu [...] zważajšc w p. Zygmuncie zdolnoœci i dobre moralne przymioty, sšdzi, iż wiek póŸniejszy i doœwiadczenie uczyniš go sposobniejszym do korzystania z nauk Uniwersyteckich i że dla jego własnego dobra usunšć go należy od stosunków z młodzieżš, które by mogły dać powód do sformowania w nim charakteru niespokojnego". Ale pyszny Opinogórczyk nie dał się ugłaskać. Uznał prawdopodobnie, że wydalenie jego syna z uniwersytetu byłoby równoznaczne ze zniewagš wyrzšdzonš całemu rodowi Krasińskich. Ponieważ nie mógł już wpłynšć na zmianę samego faktu, postanowił odwrócić przynajmniej jego sens. Jak gdyby nie przyjmujšc do wiadomoœci decyzji rady uniwersytetu, wystosował do rektora krótkie pisemko, z którego jadowitej grzecznoœci wyraŸnie przebija obrażona duma: "Jaœnie Wielmożny Moœci Dobrodzieju. Z wielu bardzo przyczyn chcšc dać inny tor nauk brania memu synowi Zygmuntowi Krasińskiemu, mam honor prosić Jaœnie Wielmożnego Wać Pana Dobrodz. o przesłanie mi jego uwolnienia od kursów, na jakie był zapisanym. Czeœć być mam z winnym poważaniem Jaœnie Wielmożnego Wać Pana Dobrodz. najniższym sługš Warszawa D. 26 marca 1829. Krasiński". Urażony rektor nie silił się już na żadne uprzejmoœci. Odpisał sucho i zwięŸle: "Rektor Królewskiego Uniwersytetu. Na żšdanie JW. Wincentego Hrabi Krasińskiego Generała Jazdy, Ministra Wojewody etc. uwalnia niniejszym Syna Jego Zygmunta Krasińskiego od kursów w Królewsko-Warszawskim Uniwersytecie, na które w Wydziale Administracyi od roku szkolnego 1827/8 aż dotšd nieprzerwanie uczęszczał. W Warszawie d. 27 marca 1829 r. X. W. Szwejkowski". O wiele bardziej wzišł sobie do serca decyzję Rady Uniwersytetu ojciec drugiego relegowanego - generał dyrektor Tomasz Łubieński. Tym razem nie pomogły już zapewnienia poprawy ze strony Leona ani wstawiennictwa jego matki. Relegowanego akademika odesłano na pokutę do dziadka do Guzowa. W zbiorze korespondencji rodzinnej odnajdujemy list Leona do matki, pisany bezpoœrednio po przybyciu na "miejsce zesłania". "Guzów 1829 Kochana Mamo. Łzy, które kochana Matka wylewała wczoraj przy moim odjeŸdzie, nie wyszły z mej pamięci, oby one były ostatnie, które z mego powodu z oczów Twoich płynšć w życiu będš. To będzie celem całego tego przyszłego roku. Oderwany od wszystkich, com dotšd kochał, mam nadzieję, że stanę się godniejszym ich znowu oglšdać, i być przez nich kochanym. Dzisiaj ułożyłem sobie plan moich czynnoœci i rzeczy rozpakowałem, jutro zacznę pracować. Wczoraj Dziadek bardzo był Ÿdziwiony, widzšc mnie zajeżdżajšcego samego, list Ojca wytłómaczył dopiero całš przyczynę. Przyjęto mnie z otwartymi rękami, tak jak zawsze w naszej rodzinie przyjmujš. Dziadek właœnie grał partyę tric trac z ciotkš Maryniš (Skarżyńskš) i nie przerwał jej dla mnie. Dzisiaj stryj Henryk przyjechał bardzo rano, a zaraz potem dwóch Francuzów wuj i synowiec, którzy się nazywajš Girard, i którzy przyjechali, ażeby zobaczyć, czy by się nie dało założyć w Rudzie przędzalni z lnu. Jedli z nami obiad. Dzień tak sobie rozłożyłem: od 6 do 7 rano będę pracować, o 7 œniadanie u Dziadka, od 8 do 1 znowu praca, o 1 obiad. Od 3 do 6 praca. O 6jest kawa i siedzi się u Dziadka do 9. Od 9 do 11 jest wspólne czytanie. Felix (syn Piotra Łubieńskiego - M.B.) przyjechał tu i mówi mi, że W.Ksišżę nie pozwolił Zygmuntowi (Krasińskiemu) wyjechać z kraju. To rzecz niepojęta..." Wydawca korespondencji rodzinnej, Roger hrabia Łubieński, przerwał list Leona wielokropkiem w miejscu nader istotnym. Leon wyjaœniał zapewne matce, dlaczego uważał za rzecz niepojętš, ażeby wielkorzšdca warszawski mógł odmówić paszportu synowi człowieka tak zasłużonego dla Belwederu jak generał-wojewoda Krasiński. Hrabia Roger - wierny wyrażonemu we wstępie wielkodusznemu oœwiadczeniu, że nie chce "upokarzać pojedynczych rodzin widokiem występków ich przodków" - opuszczał w korespondencji rodzinnej "wiele bardzo nazwisk, i niejeden fakt tajemnicš zapomnienia osłaniał". Szczególnie przestrzegł tego w odniesieniu do generała Wincentego Krasińskiego. Wiadomoœć przywieziona do Guzowa przez młodego Feliksa Łubieńskiego okazała się zresztš nieprawdziwa. Agent Mackrott - informator w dziedzinie spraw paszportowych najbardziej miarodajny - pisał w raporcie z 21 kwietnia 1929 roku: "Generał Wincenty Krasiński wystarał się dla swego syna o paszport zagraniczny i wysyła go na studia do Szwajcarii. Sš tacy, którzy mówiš, że i tam młody Krasiński będzie miał przykroœci od akademików Polaków, odznaczajšcych się wolnomyœlicielstwem i patriotyzmem". Ale wyjazd Zygmunta Krasińskiego za granicę nastšpił nie w kwietniu 1829 roku, lecz dopiero w pół roku póŸniej. Przypuszczam, że zwłoka ta wišzała się w jakiœ sposób z zapowiedzianym przybyciem do Warszawy cesarza Mikołaja I i jego uroczystš koronacjš na króla Polski. Generałowi Krasińskiemu przypaœć miała ważna rola w ceremoniach koronacyjnych chciał więc zapewne, aby i jego relegowany jedynak znalazł się w zasięgu łask cesarsko-królewskich. VIII Z końcem kwietnia 1829 roku stolicę Królestwa Polskiego ogarnęła goršczka przygotowań do uroczystoœci koronacyjnych. "Znacznie spostrzegać się daje ożywiony ruch w mieœcie - notował interesujšcy się wszystkim Tymoteusz Lipiński. - Sklepy zaczynajš mieć większy odbyt, krawcy zarzuceni sš robotami, haftarki zaœ już i nie chcš się podejmować robót lubo każš sobie dobrze płacić - również malarze i mularze sš chwytani dla dokończenia domów, mnóstwo ršk zajętych jest około zamku, gmachu bibliotecznego i pałacu namiestników... Dnia 19 po odbytej paradzie na placu Saskim defilował przed W. Księciem powóz cišgniony przez oœm pięknie dobranych koni anglizowanych, maœci gniadej i w gustownym uprzężu. Konie te sš przeznaczone dla cesarzowej w czasie jej tu pobytu..." 29 kwietnia gazety podały treœć nadesłanego z Petersburga Uniwersału Koronacyjnego. "My Mikołaj I etc... - głosiło orędzie - wszem wobec i każdemu, komu o tem wiedzieć należy, wiadomo czynimy: Zapatrzywszy się na artykuł 45 ustawy konstytucyjnej Naszego Królestwa Polskiego, któremu uczyniliœmy już zadoœć, o ile się tyczy wykonania przysięgi, postanowiliœmy koronować się jako król polski w mieœcie stoł. Warszawie, czynišc uczestniczkš tego uroczystego aktu najukochańszš małżonkę naszš cesarzowš Imć Aleksandrę i dzień 12/24 miesišca maja r. b. na ten obchód oznaczamy. Wskutek czego senatorowie, posłowie i deputowani wezwani sš do zgromadzenia się w rzeczywistej stolicy naszej na dni pięć przed naszš koronacjš. Przytem zapewniamy ich o życzliwoœci naszej królewskiej, Boskiej ich poruczajšc opiece. Dan w Petersburgu dnia 5/17 kwietnia roku pańskiego 1829, a panowania naszego czwartego". Z mieszanymi uczuciami musieli czytać te zapewnienia o królewskiej życzliwoœci senatorowie z prowincji - niedawni członkowie sšdu sejmowego. Jeszcze się nie zdšżyli dobrze rozejrzeć w swoich włoœciach i fabrykach, zaniedbanych wskutek blisko dwuletniego internowania w stolicy, a oto znowu kazano im wszystko rzucać i przyzywano z powrotem do senatorskich foteli. Ale tym razem jechali przynajmniej w dobrych humorach. Oficjalna zapowiedŸ wyczekiwanej od trzech lat konstytucyjnej koronacji obiecywała zasadniczy zwrot na lepsze w stosunkach między Petersburgiem a Warszawš. Rosyjski samowładca długo zwlekał z przywdzianiem korony konstytucyjnego króla polskiego. Był obrażony na Polaków za ich zwišzki z dekabrystami, a poza tym wcale mu nie zależało na podkreœlaniu odrębnoœci satelickiego państewka. W cišgu trzech lat wygodnym pretekstem do odkładania wizyty w Warszawie był proces Towarzystwa Patriotycznego. Cesarz wielokrotnie dawał do zrozumienia, że noga jego nie postanie nad Wisłš, póki ta "wstrętna sprawa" ostatecznie się nie zakończy. Niezależnie od doraŸnych pretekstów Mikołaj szukał sposobów prawnych, zdolnych uwolnić go całkowicie od obowišzku koronowania się w Warszawie. Ale zakusom w tym kierunku zapobiegał z właœciwš sobie przytomnoœciš umysłu minister Drucki-Lubecki. Zdarzyło się to jeszcze za pierwszej bytnoœci księcia-ministra w Petersburgu, w roku 1826. Oœmielony łaskawš bezpoœrednioœciš cesarza, upoważniony przez niego do ršbania mu w oczy całej prawdy ("Możesz mi zawsze powiedzieć: Nikoła, ty wriosz!") - Lubecki przy każdej nadarzajšcej się okazji zręcznie korzystał z nadanych mu uprawnień. "Raz była rozmowa o koronacyi na króla polskiego" - œwiadczy biograf Mikołaja I, historyk rosyjski Szilder. - "Rozumiem, rzekł Mikołaj, że po odbyciu koronacyi na cesarza Rosyi muszę jeszcze koronować się królem polskim, ponieważ tego wymaga wasza konstytucya; nie widzę jednak powodu, dlaczego by to miało odbyć się w Warszawie, a nie w Petersburgu lub Moskwie; konstytucya powiada tylko [...] że ten akt ma się odbyć w stolicy". Lubecki odparł bez namysłu: "Niezawodnie. Nic łatwiejszego, jak spełnić wolę W.C. Moœci; trzeba tylko obwieœcić, że konstytucya, która zawierała to postanowienie, obowišzuje także w obu stolicach Rosyi". Po tej zuchwałej odpowiedzi Mikołaj odwrócił się od polskiego ministra ze złoœciš, lecz koronacja w Warszawie została z tš chwilš uznana za przykrš koniecznoœć, której nie da się uniknšć. Lubecki nie miał zwyczaju zaniedbywać rzeczy raz rozpoczętej. Koronacjš warszawskš zajšł się ponownie na przełomie lat 1827-1828, kiedy zjechał do Petersburga dla ostatecznego załatwienia sprawy Banku Polskiego. Działał wtedy za poœrednictwem jednego ze swych pomocników w misji bankowej - młodego urzędnika Komisji Rzšdowej Przychodów i Skarbu Leona księcia Sapiehy,* (* Leon Sapieha był szwagrem Adama Jerzego Czartoryskiego, właœnie o jego siostrę Czartoryski musiał się przez dwa lata pojedynkować z generałem Pacem. Przygotowujšc z polecenia Lubeckiego grunt pod koronację warszawskš, młody ksišżę Sapieha był jednoczeœnie kontynuatorem tradycyjnej polityki Puław.) któremu udało się wejœć w bliższš konfidencję z zausznikiem Mikołaja, generałem adiutantem Aleksandrem Benkendorffem, potężnym szefem III oddziału Kancelarii Cesarskiej. Wykorzystujšc powszechnie znanš niechęć Benkendorffa do wielkiego księcia Konstantego, Lubecki starał się poprzez zausznika uprzytomnić cesarzowi, jak bardzo potrzebne jest przybycie do Warszawy i osobiste zajęcie się sprawami Królestwa. "Ksišżę Lubecki, któremu zawsze zdawałem sprawę z moich rozmów z Benkendorffem, bardzo mi pomagał i poddawał przedmioty, które poruszać wypadało - wspomina Leon Sapieha. - Nieraz z Benkendorffem mówiliœmy o stosunkach między cesarzem a wielkim księciem. Dziwiłem się, że cesarz pozwala mu na tyle nadużyć. Na to mi tłumaczył, że położenie cesarza było bardzo trudne. Wielki xišżę był jego bratem o wiele starszym. On miał rzeczywiœcie prawa do korony. Całe stronnictwo rewolucyjne w Rosji, które już wtenczas było doœć liczne, wiedzšc że do ludu na próżno by się przemawiało w imię zasad wolnoœci, na tem głównie się opierało, że Konstanty jest prawowitym monarchš, że Mikołaj nieprawnie sobie tron przywłaszczył, że jakkolwiek Konstanty pozornie zrzekł się praw swoich, uczynił to jednak oszukany i dziœ tego żałuje, że zatem jest obowišzkiem religijnym zrzucić z tronu Mikołaja i przywrócić prawego monarchę. To zmusza Mikołaja do pewnej uległoœci względem Konstantego i do starania się, aby publicznie okazywać jak największš zgodę między nimi. Przedstawiłem Benkendorffowi, że na wielkiego xięcia głównie strachem działać można. Gdyby się więcej bał cesarza, byłby dla niego uprzejmiejszym. Przeciwnie, im cesarz więcej mu ulegać będzie, tem bardziej on mu hardo stawiać się będzie. Te rozmowy nasze powtarzał Benkendorff cesarzowi i kilka razy w tygodniu trafiało mi się, że rozmowę poufnš, mianš rano z Benkendorffem, musiałem wieczorem dalej prowadzić z cesarzem, co mnie nie raz w kłopoty wprowadzało, musiałem bowiem bratu przeciw bratu mówić". W taki sposób szef policji cesarstwa, zdalnie kierowany przez polskiego ministra finansów, przyczyniał się nieœwiadomie do przyspieszenia terminu konstytucyjnej koronacji w Warszawie. Reszty dokonał raport Lubeckiego z 28 grudnia 1828 roku, zwalajšcy całš winę za "nieprawomyœlny" wyrok sšdu sejmowego, na bałagan prawny panujšcy w Królestwie i na niewłaœciwe postępowanie komisarza cesarskiego Nowosilcowa. Imperator raz jeszcze wœciekł się na nieustraszonego "kniazika", ale utwierdził się ostatecznie w przeœwiadczeniu, że nie powinien dłużej odwlekać wizyty w swojej trzeciej stolicy. Nazajutrz po zapoznaniu się z raportem napisał do księcia Konstantego: "Mam nadzieję, że niebawem wszystko się zakończy i ta wieczna i wstrętna sprawa zostanie wyczerpana. I właœnie mam nadzieję, że wówczas będę mógł udać się do was i na własne oczy zobaczyć to, com powinien od dawna widzieć i usłyszeć, by wiecznie nie pozostawać obcym wobec kraju, w którym nie mogę być odpowiedzialny ledwie go znajšc tylko, tym mniej zaœ osoby, które działajš tam w moim imieniu..." Z pewnych dokumentów wynika, że Mikołaj wybierał się do Warszawy z zamiarem przeprowadzenia radykalnych zmian personalnych w administracji Królestwa. Na krótko przed jego wyjazdem z Petersburga generał Benkendorff pisał w poufnym liœcie do oblegajšcego Szumlę feldmarszałka Dybicza: "Rozumni i prawdziwi przyjaciele naszego Pana czujš nieodzownš koniecznoœć tej podróży i pragnš, by z niej wynikło jak najwięcej pożytku dla spokoju i dla dobrej harmonii. Co do mnie i lękam się, i najlepsze żywię nadzieje, i z całej duszy żałuję Cesarza, przewidujšc wielkie trudnoœci, które ostatecznie będzie musiał przełamać. Rzecz sama jest prosta, ale jak jš wykonać:1) oddalić Nowosilcowa i w. księcia Konstantego, 2) znaleŸć dobrych następców na ich miejsce!! 3) polskie gubernie zrównać z resztš Cesarstwa; 4) dać Królestwu rzeczywistš swobodę w rzšdzeniu się sobš, zabezpieczajšc je od wstrzšsów samowoli. Łatwo to wszystko powiedzieć. Niech Bóg chroni Cesarza!" Piszšc ostatnie słowa swego listu, najwyższy zwierzchnik policji cesarstwa ani przeczuwał, jak bardzo na czasie było owo powierzenie ochronie Bożej odjeżdżajšcego suwerena. Tym razem haniebnie zawiodły wielopiętrowe instancje wywiadu policyjnego i władze petersburskie pojęcia nie miały, że w tych właœnie dniach w paru prywatnych mieszkaniach warszawskich - między innymi w mieszkaniu radcy Towarzystwa Kredytowego i deputowanego na sejm Walentego Zwierkowskiego - rozważano ewentualnoœć wszczęcia w okresie koronacji zbrojnego powstania, a może nawet - strach pomyœleć! - wymordowania całej rodziny cesarskiej. Nie mylił się ze swego punktu widzenia w. ksišżę Konstanty, oskarżajšc przed rokiem eks-szwoleżera Zwierkowskiego o "złš konduitę". Ludziom dobrej konduity - jak chociażby dawnemu zwierzchnikowi Zwierkowskiego z gwardii napoleońskiej Tomaszowi Łubieńskiemu - nawet na myœl by przyjœć nie mogło mieszanie się do podobnych awantur. Generał dyktator był dogłębnie i w sposób jak najbardziej pozytywny poruszony zbliżajšcš się ceremoniš. "Drogi Ojcze. Już tedy Naj. Pan oznaczył dzień koronacyi na d. 24 maja - pisał rozradowany do Guzowa. - Dziœ uniwersały, zwołujšce Senatorów i Posłów na ten tak œwietny obrzęd sztafetami porozsyłane zostanš. Jest (to) jeden z nader ważnych dla naszego kraju momentów, który ustalajšc nasz teraŸniejszy byt, niweczy zamiary wichrzycieli i Ÿle myœlšcych, a zachęci wszystkich ludzi dobro kraju opierajšcych na pracy do podwojenia swoich sił, w celu służenia krajowi..." Aby uczcić należycie moment tak podniosły, generał zdecydował się przedterminowo ułaskawić "zesłanego" do Guzowa Leona: "Pisałem Ojcu, proszšc żeby oznajmił memu synowi, że jakkolwiek nie życzyłem sobie, żeby i na moment był w Warszawie, póki nie rozpocznie na nowo swoich nauk na Uniwersytecie, nie mogę jednak pozbawić go tak œwietnego widoku, jak przyjazd Króla Polskiego na Koronacyę. Jest to epoka historyczna naszego wieku, której przyjemnie być œwiadkiem. Jest to albowiem sankcja niejako powtórna, zwrotu tego imienia Polski, tak nieszczęœliwie w przeszłym wieku z rzędu narodów wymazanego imienia, którego nawet Napoleon w największej swojej wielkoœci nie œmiał przywrócić. Ze wszystkich więc względów zważajšc, jest to moment nader ważny dla każdego Polaka, bezinteresownie dla swego przywišzanego kraju..." Nie podajšc w najmniejszš wštpliwoœć bezinteresownego patriotyzmu autora listu, wolno przypuszczać, że z wizytš cesarskš wišzał on także pewne nadzieje osobiste. Miał prawo oczekiwać, że tym razem już go nie ominie dwukrotnie zapowiadana nominacja na senatora kasztelana. Ale nie przyznawał się do tych nadziei nawet przed ojcem, kluczšc i krygujšc się po swojemu: "Z przyczyny przyjazdu Naj. Pana wszystkie się obudzajš ambicje wszelkiego rodzaju, każdy dla siebie albo dla innych tworzy sobie zamiary, ten powodowany swoim, tamten kraju dobrem. Ja z mojej strony z ukontentowaniem na wszystko spoglšdajšc, nie życzę sobie w niczym zmienić stanu, w którym mnie położyły okolicznoœci, nie mogę jednak nie być wdzięcznym tym, którzy zwracajš na mnie oczy na te albo tamte miejsca, o tyle zwłaszcza, o ile mam dla tych osób szacunek, nie mogę powiedzieć, żeby to nie pochlebiało mojej miłoœci własnej. Żadnego jednak kroku, nawet niepozornego nie zrobię, żeby okazać, że moim życzeniem jest wnijœć w jakiekolwiek obowišzki, chociaż takoż z drugiej strony nie wymawiam się i nie chcę się wymawiać od żadnej posługi. Zwłaszcza tam, gdzie bym sšdził, że mogę być użyteczny krajowi i współziomkom..." Pozytywnie, lecz z pewnš dozš nieufnoœci odniósł się do uniwersału koronacyjnego generał poeta Franciszek Morawski. "Powiada w uniwersale, że przysięgi składać nie będzie, bo już tego dopełnił - pisał podejrzliwie o Mikołaju w liœcie do młodszego KoŸmiana. - Co powiesz na to? Cokolwiek bšdŸ zawsze dobrš jest ta koronacya dla nas. Trzeba było być œwiadkiem tego, co się działo, kiedy już ani cienia istnoœci i żadnej nadziei nie było, aby ocenić to, co jest przecie jakiemœ znaczeniem politycznem. C'est toujours ma chanson, bo głęboko czuję wartoœć tej prawdy". Dowódca radomskiej brygady piechoty przeżywał w tym czasie głęboki kryzys zaufania, nie tylko osobiœcie do cesarza Mikołaja, lecz w ogóle do całego systemu rzšdów carskich. Dopiero co powrócił z podróży po jakichœ zapadłych kštach cesarstwa, gdzie musiał załatwiać interesy majštkowe, zwišzane ze spadkiem po żonie. Wrażenia, jakie stamtšd przywiózł i przekazywał w listach do przyjaciół, dajš już przedsmak tego, co w niedługi czas póŸniej odkryje przed œwiatem Mikołaj Gogol w Rewizorze i w Martwych duszach. "Radom w lutym 1829 Kochany KoŸmianie! Wróciłem więc z tego kraju, którego nie wiem, jak nazwać, bo com tam widział i słyszał, przechodzi moc wysłowienia, a nawet i pojęcia. Co do urzędników iest to szerokie towarzystwo złodziejów najdowcipniej uorganizowane, którego ustawy więcej dochowane niż wszystkie konstytucyjne. Cały kraj jest rzšdzony przez œwięte przymierze bomaszek, pałek i popów. Ciemnoœć do tego stopnia w wielu miejscach dochodzi, że od 10 lat gazety nie widziano, słowem taka noc, że jak Niemcewicz mówi, nie rozeznasz bestji od człowieka. Dlatego to może Bogowie, chcšc mocniej ukarać Prometeusza za wykradzenie niebu twórczego ognia, nie przykuli go do Alp, Pirenejów, Tatrów, ale do Kaukazu... Największy złodziej w œwiecie jakby na postrach całemu państwu osadzony został na szczycie tej góry. Stan chłopów w dawnych prowincjach polskich nayokropnieyszy. Powstawaiš na Twoiš pieœń wysławiajšcš niedolę rolnika (aluzja do Ziemiaństwa K. KoŸmiana - M.B.), niechże tam idš, a przyznajš, że farby jeszcze zbyt blade i obrazy zbyt łagodne. Hotentoci z postaci, bydło z obyczaiów i ciemnoœci. Co powiesz na to, że pańszczyzna nawet nie iest ograniczona w wielu mieiscach, a chłop z tš się żeni, z którš każš. Sš tam iakieœ przepisy rzšdowe, bronišce wieœniaków od ucisku, ale tych tylko używaiš wtenczas urzędnicy, kiedy chcšc coœ z panów wyłudzić... F. Morawski". 17 maja 1829 roku cesarz-król Mikołaj I odbył ceremonialny wjazd do stolicy swego Królestwa. Warszawa stała się na dłuższy czas widowniš uroczystych obchodów, których ciekawsze szczegóły pozwolę sobie przedstawić według spisywanych na goršco sprawozdań nieocenionego Tymoteusza Lipińskiego. "Dnia 17 rzetelnie œwietny i okazały mieliœmy widok wjazdu cesarza i króla [...] - notował wszechobecny kronikarz. - W niewielkiej odległoœci za rogatkami, w domu młynarza, przebrawszy się cesarzowa wsiadła do oœmiokonnej wspaniałej karety ze trzech stron otwartej, cesarz zaœ na koniu i w towarzystwie wielkich ksišżšt postępował między szeregami ustawionej jazdy do rogatek. Tam prezydent miasta Wojda podał chleb i sól; Naj. Pan przeżegnawszy się odmówił modlitwę, ruszył ku mostowi, majšc obok siebie W. Ks. Konstantego w mundurze polskim, za nim zaœ jechał takoż w mundurze polskim W. Ks. Michał, a po prawej jego stronie następca tronu (przyszły cesarz Aleksander II, w trzydzieœci kilka lat póŸniej do niego właœnie strzelać będzie w Paryżu b. uczestnik powstania styczniowego Antoni Berezowski* - M. B.), (* Pięknš dwutomowš powieœć o życiu Antoniego Berezowskiego wydał przed paru laty Jan Józef Szczepański Ikar i Wyspa, Czytelnik, 1967-1968) przybrany w mundur I pułku strzelców konnych, którego jest szefem. Na moœcie zmuszony był W. Ks. Konstanty zsišœć z konia dla poprawienia siedzenia, co zapewne sprawiło, iż był w nader złym humorze i nadal. Gdy wstępował na most orszak, za wystrzałem z dział zleciał z konia mistrz ceremonii Tymowski i złamał laskę, również spadł z konia i jeden z szambelanów ros., szambelan zaœ Turkułł postradał kapelusz, który gdy mu roztratowano, wystšpić musiał z orszaku..." Skšdinšd wiemy, że opisane przez Lipińskiego zamieszanie na moœcie bardzo ubawiło tłumy, przyglšdajšce się uroczystemu wjazdowi monarchy. Obecny wœród publicznoœci młody aplikant Komisji Rzšdowej Przychodów i Skarbu Juliusz Słowacki w listach do rodziny i przyjaciół setnie sobie pokpiwał z nieszczęsnych szambelanów, nie oszczędzajšc przy okazji także generała Wincentego Krasińskiego, który "cieszy się, że nie był w ich liczbie". Ale Słowackim zajmiemy się szerzej przy odpowiedniejszej okazji, na razie posłuchajmy dalej Lipińskiego. "Przed koœciołem Franciszkanów wystšpił prymas na czele duchowieństwa: cesarz zdjšwszy kapelusz przeżegnał się ucałował podany krzyż, toż uczynił następca tronu i cesarzowa..." Spotkanie prawosławnego władcy z katolickim klerem było poprzedzone długimi pertraktacjami między wielkim księciem Konstantym, ulegajšcym wpływom ultrakatolickiej żony Joanny Grudzińskiej - a Mikołajem, który chciał wyłšczyć z uroczystoœci koronacyjnych wszelkie momenty religijne. W końcu jednak cesarz dał się bratu przekonać, że "Warszawa warta jest mszy" - i zgodził się przystosować do polskiej tradycji. "Uroczysty ten wjazd wzbudzał czeœć i poszanowanie: każdy zdumiewał się nad przepychem, ale ileż straciliœmy na iluzji ujrzawszy wœród tej okazałoœci jadšcych naszych ministrów! Nie godziło się tak lichemi wystšpić karetami, w brudnej starej liberji szaraczkowej, jak to uczynili Mostowski i Lubecki..." - Wszystko przemawia za tym, że skromne wystšpienie dwóch najwybitniejszych ministrów Królestwa było niewštpliwie jakšœ zamierzonš demonstracjš, której mało doœwiadczony w polityce Lipiński nie potrafił należycie odczytać. Z raportów Mackrotta wiadomo, że również generał Pac zabronił swej służbie pokazywania się podczas uroczystoœci w paradnej liberii. Z dalszego opisu Lipińskiego widać zresztš, że z największym szykiem występowały na koronacji osoby najmniej popularne w społeczeństwie. "Jeden Grabowski, minister oœwiecenia, miał doœć piękny ekwipaż, a za nim Nowosilcow w czterokonnym pojeŸdzie zwrócił na siebie oczy wykwintnoœciš i gustownym strojem stangretów i lokai. Okna i balkony mało gdzie były pięknie przybrane, uszykowane wojsko od mostu aż do zamku po obu stronach ulic i słudzy policyjni nie dozwalali znajdować się ludowi, z tego powodu nie było radosnych okrzyków, oprócz hura przez wojska wydawane. U schodów zamku księżna Łowicka, ordynatowa Zamojska, księżna Zajšczkowa i damy dworskie powitały znakomitych goœci, którzy przeszedłszy przez salę, gdzie zgromadzone były władze rzšdowe, senat i posłowie, udali się do kaplicy greckiej. Nad wieczorem dnia tego następca tronu (zaczšł jedenasty rok życia) ubrany w spencerku granatowym i takichże majtkach, bez chustki na szyi, z długim kołnierzykiem od koszuli, jeŸdził konno do alei, majšc obok siebie generała, pazia i dwóch swoich rówieœników w podobnychże ubiorach. Miła ta dziecina ujęła wszystkich serca swojš uprzejmoœciš: nieustannie kłaniał się zdejmujšc z głowy furażerkę. Wkrótce po nim jechała cesarzowa z pannš Małachowskš, freilinš, otwartš karetš cišgnionš przez cztery białe konie. Kozak pokojowy stał za powozem. Cesarz zaœ po naradzie z ministrami wyszedł piechotš sam jeden w wic-mundurze generalskim. Zaledwo uszedł sto kroków, poznany został i powitany okrzykiem. Kiwnšł rękš, zasłonił się chustkš, ale to nic nie pomogło: zgraja chłopaków, żydów i ludu coraz wzrastajšca, towarzyszyła mu aż do Brylantowego pałacu". "Dnia [...] przedstawieni byli wojskowi w zamku. Cesarz przyszedł do sali, gdzie byli zgromadzeni sami oficerowie polscy, rozmawiał z niektórymi, poczem uœcisnšwszy W. Ks. Konstantego, rzekł te pamiętne i pochlebne dla nas słowa: Je me felicite Messieurs les officiers de me trouver parmi vous, je souhaite que vous puissiez etre si contents de moi, je le suis de vous sous tous les rapports. Je vous presente mon fils et votre nouveau camarade, je reponds qu'il est un bon Polonais, car il est eleve tel tel et j'espere qu'un jour vous le reconna trez tel*". (* Szczęœliwy jestem, panowie oficerowie, że znajduję się wœród was. Życzę sobie, byœcie mogli być ze mnie zadowoleni, jak ja jestem z was pod każdym względem. Przedstawiam wam mego syna, a waszego nowego kolegę. Zaręczam, że jest dobrym Polakiem, bo na takiego został wychowany, i spodziewam się, że pewnego dnia za takiego go uznacie.) Tydzień poprzedzajšcy koronację zapisał się w kronikach stolicy jako okres obfitujšcy w niepowszednie atrakcje. Rzecz godna podkreœlenia, że w najefektowniejszym z widowisk ulicznych tego czasu głównš rolę odgrywał nie kto inny, tylko sam generał-wojewoda Wincenty hrabia Krasiński - niedawny wiceprezes sšdu sejmowego. Jakby dla umyœlnego oœmieszenia gwardyjskiej pychy i próżnoœci byłego dowódcy szwoleżerów organizatorzy obchodów koronacyjnych postawili go na czele orszaku pstrych przebierańców, który przez parę dni kršżył po mieœcie, podniecajšc inwencję warszawskich dowcipnisiów. "Dnia 21 (maja) [...] około godziny drugiej nowy widok œcišgnšł tłumy ciekawych - zapisał Tymoteusz Lipiński - chcę tu mówić o heroldach zapowiadajšcych koronację na dzień 24. Porzšdek ich pochodu: zebrawszy się na placu Saskim, jechał na czele Wincenty Krasiński z adiutantami, za nim trębacze przygrywajšc, za tymi dwaj heroldowie na białych koniach. Trudno dać dokładne opisanie ich ubioru: mieli ciemno zielone aksamitne po kolana dalmatyki, przepysznie wyszywane frendzlami galony, blachy na piersiach i na plecach z herbami państwa, obuwie z takichże materyj na wzór rzymskiego, na głowie kształtne trójgraniaste aksamitne kapelusze z białemi i amarantowemi piórami, w ręku trzymali pozłacane laski z herbem [...] Za nimi w szambelańskich mundurach [...] mistrzowie obrzędów z laskami; za nimi dwaj sekretarze kancelarji senatu [...] w obywatelskich mundurach strzelców konnych gwardji, a na ostatek szeœciu masztalerzy w bogatej liberji, prowadzšc tyleż koni przykrytych dużemi czaprakami gustownie złotem suto wyszywanemi. Uszykowawszy się przed zamkiem, za danym odgłosem wezwano przytomnych do odkrycia głów, jeden z sekretarzy kancelarji senatu odczytał oznajmienie o koronacji cesarza rossyjskiego Mikołaja I na króla polskiego, poczem heroldowie rozrzucili toż oznajmienie [...] Przez trzy dni heroldowie w tej samej paradzie i porzšdku [...] objeżdżali miasto. Pociesznie było przysłuchiwać się, co o nich lud mniema [...] powszechnie zwano ich Herodami. Pierwszego dnia cisnęła się niewypowiedziana zgraja, dla dostania rozrzuconych proklamacyj o koronacji w przekonaniu, że to sš papierowe pienišdze lub bilety na wejœcie do zamku i koœcioła w dniu koronacji. Ubiór heroldów i cały orszak był dokładnš kopjš heroldów w czasie koronacji w Moskwie; tamten zaœ był zupełnie na wzór angielski..." Nie tylko Heroldowie Krasińskiego byli skopiowani z angielskich wzorów, wypróbowanych uprzednio w Moskwie; w tejże samej inspiracji wynikł stworzony ad hoc hymn koronacyjny na czeœć Mikołaja. Z pomieszczeń, w których ćwiczono chóry majšce akompaniować koronacji, przedostawały się na warszawskš ulicę dostojne tony polskiej mutacji pieœni God save the king: Niech żyje Polski Król, Wielki, potężny Król, Niech żyje Król! Dni jego, Boże, chroń, W boju poprowadŸ dłoń, Zwycięstwem uwięcz skroń. Niech żyje Król... Króla Mikołaja we własnej osobie - a także członków jego najbliższej rodziny - widywali warszawiacy w owych dniach bardzo często. Zdarzało się nieraz, że po balu w pałacu Brhlowskim albo w którymœ z pałaców Krakowskiego Przedmieœcia, ich cesarsko-królewskie moœcie wracali do Zamku pieszo, pozwalajšc napawać się do syta swoim widokiem tłumom ulicznych gapiów. Cesarza w pełnej gali i konno można było podziwiać prawie każdego dnia podczas parad wojskowych na placu Saskim. Młodziutki następca tronu - pochłonięty zwiedzaniem zabytków historycznych Warszawy - pokazywał się na mieœcie w swoim koczu lub wierzchem po kilka razy dziennie. Cesarzowa Aleksandra przejawiała szczególne upodobanie do spacerów po Łazienkach. "Podobało się jej to miejsce - œwiadczy warszawski kronikarz - a mianowicie zielonoœć drzew i ta wielka różnica klimatu". Ludzie przyglšdajšcy się z bliska spacerujšcej monarchini odkrywali ze zdziwieniem, iż głowa młodej jeszcze małżonki Mikołaja podrygiwała leciutko w nieustannej nerwowej drżšczce. Mało kto wiedział, że była to pozostałoœć po wielkim strachu, przeżytym przez carskš rodzinę w czasie petersburskiego powstania dekabrystów. Łaskawe udzielanie się "Najjaœniejszych Państwa" najszerszym kołom społeczeństwa warszawskiego nie wynikało z przypadkowych zbiegów okolicznoœci, lecz było œwiadomie przeprowadzonš akcjš propagandowš. Mikołajowi najwyraŸniej zależało na pozyskaniu serc polskich poddanych i na odcięciu się w polskiej opinii publicznej od metod terroru policyjnego, stosowanych przez wielkiego księcia Konstantego. "Policja wiele straciła na znaczeniu - radował się Tymoteusz Lipiński - a lubo widać jej dosyć po ulicy, ale ta nie jest ta sama, co przed kilku dniami jš widzieliœmy; wyraŸnie pobłaża i nie daje się we znaki. Pospólstwo wszędzie się ciœnie, na paradach jest pomieszane z generałami, w czasie capstrzyku w zamku pełno jest na dziedzińcu". Na podstawie dostępnych materiałów historycznych trudno dokładnie się zorientować, jak kształtowały się stosunki między Mikołajem a Konstantym w kolejnych fazach przeszło miesięcznego pobytu cesarza w Warszawie. Na pozór - od poczštku do końca - wszystko przedstawiało się jak najlepiej. Cesarscy bracia cišgle pokazywali się razem i œwiadczyli sobie ostentacyjne serdecznoœci. Mikołaj przy pierwszym spotkaniu z Konstantym kazał następcy tronu paœć stryjowi do nóg; Konstanty przy każdym publicznym wystšpieniu œciskał i całował Mikołaja. Ale były to tylko pozory: za pięknš fasadš braterskich czułoœci kłębiła się wzajemna nienawiœć. Słynna scena kłótni między carem a wielkim księciem w III akcie Kordiana nie była jedynie wytworem fantazji Słowackiego. Najlepsi znawcy tematu - autorzy przewybornych Głos do Kordiana: Marian Bizan i Paweł Hertz wyraŸnie w swojej ksišżce piszš, że "w czasie pobytu Mikołaja I w Warszawie na uroczystoœciach koronacyjnych dochodziło do licznych i ostrych starć między cesarzem a w. księciem Konstantym". Jakżeby zresztš mogło być inaczej, skoro Mikołaj przyjechał do Warszawy z zamiarem odebrania bratu władzy wielkorzšdcy. Warszawscy pamiętnikarze i autorzy diariuszy z pewnoœciš nie znali listu, w którym generał adiutant Benkendorff odsłaniał przed feldmarszałkiem Dybiczem plany cesarza odnoœnie Konstantego. Ale z ówczesnych zapisów jasno wynika, że zaraz po przyjeŸdzie Mikołaja zaczęły obiegać Warszawę plotki o narastajšcym konflikcie między cesarskimi braćmi i o majšcych nastšpić zmianach personalnych we władzach Królestwa. Nie darmo Julian Ursyn Niemcewicz swojš relację o czułym powitaniu Mikołaja z Konstantym w Jabłonnie kończył pełnym wykrzyknikiem: "Co za judaszostwo!" Nie darmo dobrze poinformowani politycy salonowi każdš ówczesnš "fluksję" cesarza i każdy gwałtowniejszy niż zazwyczaj wybuch "niehumoru" wielkiego księcia - przypisywali zakulisowym awanturom między dostojnymi braćmi. Nie darmo w tak wielu dziennikach i listach podkreœlano z nadziejš symptomatycznš zmianę w zachowaniu stołecznej policji. Nie darmo rozentuzjazmowany koronacjš Tymoteusz Lipiński zwracał się w swoim diariuszu z takš oto inwokacjš do œwieżo ukoronowanego Mikołaja: "O monarcho, królu nasz! chciej tylko nas z bliższego stanowiska poznać, a ujrzysz wdzięczne serca Polaków, oddal kilku zaciętych naszych nieprzyjaciół, niech oni przestanš nas jštrzyć, a wszystko będzie dobrze. Taki jest głos powszechny, takie ogółu życzenia". Ale do oczekiwanych zmian personalnych nie doszło. Ku rozczarowaniu patriotycznych obywateli Królestwa Konstanty i Nowosilcow pozostali na swoich stanowiskach, zachowujšc w niczym nie uszczuplone prerogatywy. Co wpłynęło na zmianę zamiarów Mikołaja - nie wiadomo. Wolno jedynie przypuszczać, że prokonsulom warszawskim byłoby znacznie trudniej wybronić się przed cesarzem, gdyby do głosu w tej sprawie dopuszczono głównego ich przeciwnika i oskarżyciela ministra Druckiego-Lubeckiego. Ale ksišże-minister od chwili zaangażowania się w obronę wyroku sšdu sejmowego pozostawał w głębokiej niełasce i podczas cesarskiej wizyty w Warszawie nie zaszczycono go ani razu wezwaniem przez "najjaœniejsze oblicze". Wydaje się, że Mikołaj zrezygnował ze swych planów wobec brata jeszcze przed koronacjš. Na krótko przed rozpoczęciem uroczystoœci kronikarze stołeczni odnotowali niepokojšcš poprawę samopoczucia Konstantego i jeszcze bardziej niepokojšce ożywienie jego działalnoœci politycznej. "Dnia 22 (maja) - œwiadczy diariusz Lipińskiego - posłowie deputowani z 7 województw złożyli swe uszanowanie W. Ks. Konstantemu. Rozmawiał z nimi dużo, był w dobrym humorze, między innymi oœwiadczył, aby się zachowali z przyzwoitoœciš, że nie jest pora przedstawiania petycji, że należy je odłożyć do sejmu itd. Nierozważna bowiem szlachta zamyœlała podać petycję o cofnięcie artykułu dodatkowego do konstytucji o wolnoœci druku, o przywróceniu rozwišzanej od lat kilku rady obywatelskiej wdztwa Kaliskiego i tym podobne. Dnia zaœ poprzedniego sami posłowie z wdztwa Kaliskiego mieli posłuchanie u W.Księcia, który doœć długo z nimi rozmawiał, zalecajšc umiarkowanie". Konserwatywnie nastawiony kronikarz warszawski nie wycišgnšł z tych zdarzeń zbyt daleko idšcych wniosków; jemu samemu zależało przecież na tym, aby "krzykacze kaliscy" nie zakłócili swymi "nierozważnymi" petycjami podniosłej atmosfery narodowego œwięta. Następny sšżnisty zapis Lipińskiego poœwięcony jest w całoœci obchodom koronacyjnym i ocieka wiernopoddańczym miodem. "Dzień 24 stanie się pamiętny w dziejach naszego Królestwa - głosi zapis - dzień wielki, godnoœć narodu w oczach œwiata podnoszšcy, wdzięcznoœciš i nadziejami serca Polaków przejmujšcy. W tym to dniu Mikołaj I dopełnił aktu, którego wielkiem powołaniem jest łšczyć religijnie monarchię z narodem, czyli słowem, koronował się na króla polskiego. Piękny był widok kilkunastu tysięcy ludzi różnego wieku, płci i stanu, skupionych na placu przedzamkowym, oraz 300 dam razem zebranych na amfiteatrze od Podwala aż do ulicy Œto Jańskiej, wzniesionym na kilka kondygnacyj. Dziwić się należy odwadze siedzšcych na kominach, na szczycie domów, a mianowicie kobietom porzšdnie ubranym, z parasolkami w ręku, które już o godzinie 7 zajmowały dachy trzypiętrowych kamienic. Od zamku do koœcioła katedralnego stanęła we dwa szeregi po obu stronach pomostu gwardia (rosyjska) piesza, na pomoœcie zaœ w pewnej odległoœci rozstawieni byli huzary i ułani ross. Nowy także mieliœmy widok od lat wielu nie pamiętany, to jest wspaniale udajšcego się Prymasa do katedry (godnoœć prymasa sprawował wtedy przyjaciel i protektor rodziny Łubieńskich arcybiskup Jan Paweł Woronicz, dawny biskup krakowski - M. B.). Wyjechał ze swego pałacu na Podwale w pięknej karecie, cišgnionej przez cztery anglizowane konie, œwieża i suta liberja stangretów, jako też i 4 lokaji pieszo idšcych tuż przy kołach. Poprzedzał go kanonik... na koniu w komży, trzymajšc krzyż w ręku. Za Prymasem jechali wszyscy biskupi senatorowie. Do koœcioła trzeba było mieć bilety i być ubranym w mundur; do sali zaœ koronacyjnej tylko kilkadziesišt damom za biletami na galerię wstęp był dozwolony. Insygnia niesione były do poœwięcenia przez następujšcych: Order Orła Białego niosš wojewoda Franciszek Grabowski (ten sam, który przed paru laty œcierał się w komisjach sejmowych z Wincentym Niemojewskim - M.B.), pieczęć królewskš minister sekretarz stanu generał Stefan Grabowski, choršgiew jenerał piechoty Izydor Krasiński, miecz jenerał artylerii Hauke, płaszcz królewski kasztelanowie: Sierakowski i Gliszczyński, kulę ziemskš wojewoda Czarnecki (onże brzuchaty Pempuch, co wespół z Wincentym Krasińskim hańbił się niedawno w sšdzie sejmowym - M.B.), berło wojewoda ks. Czartoryski, koronę prezes senatu ordynat Stanisław Zamojski; przy każdym z nich szło dwóch asystentów. Wszystko, co do słowa, odbyło się trybem przez programat wskazanym ("programat" uroczystoœci był rozpowszechniany 10 dni wczeœniej w formie bezpłatnego dodatku do prasy codziennej - M.B.), tak dalece, że gdy Prymas potrójnym odgłosem Vivat rex in aeternum zdawał się wzywać do okrzyku, głuche panowało milczenie, albowiem nie było wyrażone w programie, co majš na ów czas uczynić, rozumiano, iż ten vivat tylko Prymasowi był dozwolony. Cesarz odczytał modlitwę we francuskim języku, Prymas zaœ rozczulony do łez w polskim języku zasyłał swe modły. Wielkie nader było uniesienie widzów, gdy Naj. Pan w koronie, w płaszczu król., majšc w ręku berło i kulę ziemskš, postępował ku œwištyni, nieco wyprzedzajšc baldachim niesiony przez 16 generałów brygady, tak polskich jak ross., 8 zaœ generałów dywizji unosiło kutasy. Obok cesarza szli obaj W.ksišżęta, następnie cesarzowa, kilku szambelanów niosło ogon; za nimi księżna Łowicka z długim, bogatym, rozpuszczonym ogonem, trzymajšc za rękę następcę tronu, poczem kilka dam dworskich i dalszy orszak. Zaledwo tymże porzšdkiem wrócono do zamku, rzucił się lud na pomost okryty suknem pšsowym i w mgnieniu oka rozszarpał na kawałki, poczem przystšpiono, ale z nieœmiałoœciš zrazu, do amfiteatru, ale uważajšc że im nie zabraniajš, również podzielono się suknem tam będšcem, a nie dosyć na tem, we dwie niespełna godziny rozebrano do szczętu całš budowę, tak że i œladu nie pozostało. Nie obeszło się jednak bez mocnego pokaleczenia kilku ludzi, przy zawaleniu się œciany z desek. Nastšpiła uczta u dworu na 130 osób obojej płci, żaden z posłów ziemskich nie był zaproszony, co też jest im nader boleœnie. W czasie obiadu artyœci muzyczni, pod dyrekcjš kapelmistrza dworu Kurpińskiego, wykonali uwerturę i różne œpiewy. Sławny Paganini grał solo, jakoteż i pierwszy skrzypek dworu polskiego Lipiński Karol". Fety koronacyjne cišgnęły się do póŸnego wieczora. "Tš razš nierównie piękniejsza i okazalsza była iluminacja. Kilka gmachów jaœniało wcale gustownie, inne mnogoœciš lamp czarujšcy sprawiały widok". ("Pałac generała Wincentego Krasińskiego odznaczał się od innych błyszczšc jak gwiazda jasna na przychmurzonym horyzoncie" - zachwycał się inny kronikarz, Franciszek Ksawery Prek - M.B.). "Cesarz z cesarzowš przejeżdżali się otwartš karetš, a nieco póŸniej cesarz z W. Księciem Konstantym w koczu; lud okrzykami witał go radoœnie. Natłok był niesłychany, na niektórych zaœ ulicach przecisnšć się nie można było; dziwić się należy, że bez przypadków się obeszło, zwłaszcza gdy się pojazdy mijały. U księżny Zajšczkowej był liczny wieczór tańcujšcy". Odœwiętne nastroje trwały jeszcze przez kilka dni. 25 maja odbył się bal galowy u dworu. Szumnie zapowiedziana impreza zawiodła jednak nadzieje zaproszonych goœci. "Cesarz dla fluksji nie zjawił się; o godz. 9 cesarzowa rozpoczęła bal z W. Ks. Konstantym i tańcowała kilka polonezów. Wszystkie damy miały ogony u sukien, po kilkunastu polonezach o godz. 10 zaczęto się rozjeżdżać. Nie roznoszono żadnych chłodników ani napojów, damom tylko dostało się po filiżance herbaty". Wieœć o tym dziwnym poczęstunku obiegła natychmiast całe miasto i wywołała jak najgorsze wrażenie. Towarzystwo stołeczne nie zetknęło się z czymœ podobnym od czasów ogólnie wyœmiewanych przyjęć u skšpego księcia warszawskiego Fryderyka Augusta Saskiego. Ludzie skłonni do paniki wišzali owš herbatę z fluksjš Mikołaja i z połšczenia tych elementów wysnuwali najczarniejsze horoskopy dla przyszłoœci Królestwa. Następny dzień był bardziej udany. Wprawdzie cesarz "dla trwajšcej fluksji" nie uczestniczył w porannej paradzie, ale póŸniej już wszystko potoczyło się jak najlepiej. "Tegoż dnia w. mistrz obrzędów (był nim senator i generał Staœ Potocki - M.B.) dawał wielki obiad dla zagranicznych osób i znakomitrzych urzędników, u prezesa zaœ rady administracyjnej liczny i œwietny był wieczór". "Lubo powierzchownoœć cesarza Mikołaja nie odznaczała się tym wyrazem słodyczy, jaki znamionował Alexandra - wspomina Fryderyk Skarbek - to wszakże czynił on mocne wrażenie na każdym, który mógł się doń zbliżyć i z nim rozmawiać i zniewalał poniekšd do oddania mu czci monarszej". "Dnia 27 urzędnicy i wojskowi składali Naj. Państwu swe życzenia z powodu koronacji. W tej zaœ porze, to jest o godz.12 następca tronu z swymi nauczycielami i kilku innymi urzędnikami dworu zwiedził bibliotekę przy uniwersytecie i gabinety. Około godz. ósmej wieczorem składały damy swe życzenia N. Państwu. Tegoż dnia w teatrze narodowym i francuskim dane były bezpłatne widowiska". Uwaga ulicy warszawskiej skupiła się w tym dniu przede wszystkim na przygotowaniach do wielkiego festynu ludowego w alei Ujazdowskiej. "Mnóstwo ludu i wszelkiego stanu nawiedza plac przed Ujazdowskim lazaretem, gdzie przyrzšdzajš stoły i różne widowiska w czasie uczty dla ludu dać się majšcej. Wszystko jest gustownie i pięknie urzšdzone, po obu stronach od pałacu wystawione galerie architektury gotyckiej, każda na 1000 dam. W œrodku placu wznosi się rotunda na 13 gradusach;16 kolumn korynckich utrzymuje kopułę, na niej orzeł polski, wewnštrz gzymsy ozdobione girlandami i orłami. Po całym placu symetrycznie urzšdzono obszerne namioty dla muzyki i tańców, huœtawki i karuzele, dwie fontanny w kształcie globów na miód; 6 Ÿródeł do czerpania piwa, 2 fontanny w kształcie kolumny, z których wino będzie wytryskiwać; sš też amfiteatra na widowiska, maszty z choršgwiami". Ten "lunapark" koronacyjny musiał być rzeczywiœcie imponujšcy, skoro obserwator tak wybredny jak Juliusz Słowacki ze szczerym zachwytem opisywał jego wspaniałoœć w listach do rodziny i przyjaciół. Zabawa odbyła się 28 maja. "Dnia tego mieliœmy rzadkiej pięknoœci widok danej uczty dla ludu - odnotował Tymoteusz Lipiński. - Przed godz.1-szš przybył cesarz i W. ksišżęta konno, a cesarzowa w otwartej karecie, przyjęci przez prezydenta miasta, objechali cały plac i weszli do rotundy. Za danym znakiem lud przystšpił do stołów zastawionych misami z różnym mięsiwem. W mgnieniu oka je wypróżniono; nie tyle jednak zjedli, jak schowali po kieszeniach i napełniali chustki. Zaledwie rozpoczęto widowisko gimnastyczne, gdy deszcz zaczšł pokrapiać. Cesarz z całš œwitš wsiadłszy na konia, po wtóre objeżdżał, zatrzymujšc się między ludem, okrzyki radosne wydajšcym; wzmagajšca się słota znagliła do odjechania. Tu dopiero powstał prawdziwy chaos, wszyscy kryli się pod drzewa lub w cwał œpieszyli do miasta [...] Nad wieczorem zebrała się na placu znaczna liczba ludu, œcišgnęła też z miasta niemała iloœć za ustaniem deszczu i uraczyli się pozostałymi napojami; widziano czerpišcych trunki czapkami, kapeluszami". Opis uczty dla ludu zachował się także w raportach Henryka Mackrotta. As tajnej policji pisał krócej, lecz zwracał uwagę na momenty istotne dla wygłodzonych biesiadników. "Warszawa, d.28 maja 1829 roku. W festynie ulicznym wzięło udział wiele osób, mimo że przeszkodziła ulewa. Skarżono się tylko, że mało było na stołach jedzenia, że na talerzach było za dużo kartofli a niewiele mięsa, że zaœmierdło ono z powodu upału i dodano cebuli i octu, żeby tego nie czuli". Lipiński nie dostrzegł - czy też udał, że nie dostrzega - usterek gastronomicznych wytkniętych przez Mackrotta, natomiast przejšł się bardzo innym przykrym szczegółem festynu, pominiętym całkowicie w raportach policji. "Dzięki złożyć należy, iż wszystko spokojnie się odbyło - pisał pracowity kronikarz, kończšc swoje sprawozdanie - a chociażby i były po pijanemu jakie zwady, czyż do tego stopnia można było posuwać przezornoœć lub obawę, ażeby mówię ukryto za ogrodem botanicznym, za Belwederem i po salach lazaretowych kilka batalionów piechoty z ostremi ładunkami i uszykowano kirysyerów w lasku Łazienkowskim..." A więc to także było brane pod uwagę przy układaniu "programu" uroczystoœci koronacyjnych: możliwoœć strzelania do ucztujšcego ludu! Wielki ksišże Konstanty bał się stołecznego pospólstwa, bo miało ono najwięcej powodów do niezadowolenia z rzeczywistoœci. Zachwalana i popierana przez generała Tomasza Łubieńskiego "rewolucja gospodarcza" inaczej wyglšdała w oczach bogacšcych się na niej arystokratycznych finansistów, a inaczej - w odczuciu mas plebejskich, skazanych na ponoszenie jej kosztów. W cišgu piętnastu lat istnienia Królestwa Kongresowego Warszawa zdšżyła się rozwinšć w ważny oœrodek przemysłowo-handlowy, przycišgajšcy do siebie ludzi ze wszystkich stron kraju. Zaludnienie miasta wzrosło niemal dwukrotnie i osišgnęło imponujšcš liczbę około 140 000 mieszkańców. Prawie 70% tej ludnoœci stanowiło pospólstwo, nazywane przez szlacheckich pamiętnikarzy także ludem bšdŸ plebsem: robotnicy zakładów przemysłowych, zubożali rzemieœlnicy, zbiegli chłopi, wyrobnicy, drobni handlarze, spauperyzowana szlachta, służba publiczna i prywatna, osoby żyjšce z dobroczynnoœci itd [...] Życie warszawskiego plebsu w owych latach "bolesnych narodzin kapitalizmu" (tak okreœlił ten czas jeden z jego historyków) było nad wyraz ciężkie. Zwłaszcza w roku 1829, kiedy ujawnił się kryzys gospodarczy, spowodowany z jednej strony - petersburskš niełaskš ministra Lubeckiego, z drugiej - szczególnym nasileniem klęsk żywiołowych w cesarstwie i Królestwie. Zmniejszenie krajowego eksportu i importu wpłynęło na ograniczenie produkcji przemysłowej, co z kolei doprowadziło do gwałtownego wzrostu cen, masowego bezrobocia i wydania uboższych warstw ludnoœci na pastwę lichwiarzom. Czytelnik, wychowany na tradycyjnej literaturze historycznej, której bohaterowie zajęci byli wyłšcznie działalnoœciš patriotycznš, batalistykš i miłoœciš - dowiaduje się ze zdziwieniem, że w romantycznym okresie, między epopejš napoleońskš a powstaniem listopadowym, znakomitš większoœć mieszkańców Warszawy pochłaniały kłopoty tak prozaiczne, jak: trudne do zniesienia zagęszczenie mieszkaniowe, antyhumanitarne warunki pracy w przemyœle, brak pracy zarobkowej w ogóle, koniecznoœć opłacania lichwiarskich procentów, bezlitosny drenaż podatkowy ministra Lubeckiego, egzekwowany przez znienawidzonego dzierżawcę monopoli, "Żyda Leona Newachowicza." Wielki ksišżę-cesarzewicz - dokładnie informowany przez Mackrotta i innych szpiegów o desperackich nastrojach szerzšcych się w masach plebejskich - obwarował się przed nimi wszystkimi możliwymi œrodkami ostrożnoœci. I trzeba przyznać, że z jego punktu widzenia było to postępowanie uzasadnione i dalekowzroczne. Ci sami warszawscy plebejusze, którzy w roku 1829 wiwatowali na czeœć Mikołaja, napychali sobie kieszenie i chustki zaœmierdłym mięsem bankietowym, a swojš nienawiœć do bogatych lichwiarzy i potężnego Newachowicza wyładowywali w "ćwiczeniu" na ulicach żydowskiej biedoty - w kilkanaœcie miesięcy póŸniej dadzš się poznać jako siła napędowa działań powstańczych. Oni pierwsi, w najbardziej krytycznym momencie Nocy listopadowej, udzielš poparcia zbrojnemu wystšpieniu szlacheckiego spisku, co umożliwi mu - w odróżnieniu od rewolty dekabrystów - rozwinięcie się w ruch wyzwoleńczy całego narodu. Tymoteusz Lipiński najwyraŸniej nie doceniał rewolucyjnych możliwoœci tkwišcych w warszawskim pospólstwie, gdyż obstawienie wojskiem terenu zabaw uznał jedynie za nieodpowiedzialny wybryk Konstantego. "Œwięcie ręczyć można - czytamy w Zapiskach - iż nic o tem cesarz nie wiedział, jak i o wielu innych tym podobnych wypadkach, które nas dręczš i jštrzš..." Kronikarz legalista łudził się jeszcze, że œwieżo ukoronowany król Mikołaj nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, aby stać się dla swoich polskich poddanych sprawiedliwym kalifem Harunem al Raszydem z Baœni tysišca i jednej nocy. Ale niebawem Lipiński, wraz z całš Warszawš, musiał się tych złudzeń wyzbyć. Po ogłoszeniu listy osób, nagrodzonych przez cesarza-króla za szczególne zasługi dla kraju, stało się dla wszystkich jasne, że linia polityczna Konstantego i Nowosilcowa uzyskała aprobatę i że sytuacja w Królestwie Polskim żadnym istotnym zmianom nie ulegnie. Wœród odznaczonych na pierwszym miejscu znaleŸli się ludzie znani ze swego serwilizmu wobec cesarzewicza. Łaskami i zaszczytami obsypani zostali: generał Maurycy Hauke, najbezwzględniejszy wykonawca zarzšdzeń Belwederu, i Stanisław Grabowski, minister "zaciemnienia publicznego". Najwyższym odznaczeniem polskim: Orderem Orła Białego nagrodzono zasługi policyjne generała Aleksandra Rożnieckiego i zasługi sędziowskie generała-wojewody Wincentego Krasińskiego. Powszechne oburzenie wœród warszawiaków wywołał fakt nadania szanowanego i popularnego w Królestwie Orderu œw. Stanisława jednemu z najbardziej znienawidzonych szpiclów warszawskich - Hieronimowi Szymanowskiemu. Ten odrodny syn i brat dwóch lubianych aktorów warszawskich Marcina i Wojciecha Szymanowskich zdobył sobie ponurš sławę szpiega i prowokatora we wszystkich procesach patriotycznych ostatnich lat. Studenci Uniwersytetu Warszawskiego, którym Szymanowski szczególnie zalazł za skórę, zareagowali na jego odznaczenie iœcie "psim figlem". - "Znienawidzony adjunkt policji Szymanowski został także kawalerem 4-tej klasy (Orderu œw. Stanisława) - relacjonuje Tymoteusz Lipiński - wskutek czego widziano latajšcego po ulicach psa z tymże orderem zawieszonym na szyi. Niemało miała kłopotu policja w œledzeniu, gdzie ów pies wstšpi, ale nadaremnie, gdyż się okazało, iż był bez pana i nie miał stałego zamieszkania". Niezależnie od doboru osób figurujšcych na liœcie nagród i odznaczeń nawrót do "konstytucyjnych" metod rzšdzenia dawał się zauważyć także w innych sprawach. Wprawdzie cesarz-król przebywał jeszcze w Warszawie, ale ustały jego piesze spacery po ulicach, i polskim poddanym coraz trudniej było nawišzywać z nim bezpoœredni kontakt. "Od wigilii koronacji wzbroniony jest przystęp na dziedziniec zamkowy w czasie capstrzyku - czytamy w zapiskach Lipińskiego. - Nasz W. Ksišżę miał to zakazać z powodu, iż ktoœ z obecnych podał w tej chwili proœbę cesarzowi. W istocie dziwić się należy natręctwu podajšcych proœby: nie doœć im na tem, iż gener. Grabowski przyjmuje proœby i każdego dnia na paradzie jest adjutant służbowy, odbierajšcy pliki, ale znajdujš się jeszcze tacy, którzy koniecznie samemu cesarzowi starajš się wręczyć. Byłem œwiadkiem, jak przed zaczęciem parady różne osoby, w osobliwszym sposobie doręczyły adjutantowi proœby, i tak: porzšdnie ubrana dama przed jej podaniem uklękła, jakiœ mężczyzna zbliżywszy się przeżegnał się, zdjšł kapelusz i dopiero papier podał. Za nadjechaniem cesarza przedziera się przez tłum widzów odważna dama (kto wie: może była to siostra trzymanego w sekretnym więzieniu majora Łukasińskiego albo zakochana w podpułkowniku Krzyżanowskim Konstancja Łubieńska, albo żona wywiezionego z Krzyżanowskim do Petersburga kapitana Franciszka Majewskiego, "W. mistrza Templariuszy Polskich"? - M.B.) i wycišga proœbę, lecz cesarz wskazał jej rękš na adiutanta. Wszystkie proœby odsyłajš do rady stanu, gdzie w krótkoœci spisujš ich treœć. Mówiono mi, iż dotšd jest 7000 numerów, między niemi uparci kaliszanie złożyli petycjš o cofnięciu artykułu dodatkowego do konstytucji; tylko pięciu podpisało się na niej..." Warszawa œmiała się do rozpuku z "psiego figla" wypłatanego Szymanowskiemu i chciwie słuchała plotek o petycjach, składanych przez opozycyjnych posłów - ale w ludziach nie było już tego ożywienia, jakie towarzyszyło dopiero co zakończonym uroczystoœciom koronacyjnym. Stolica Królestwa Kongresowego otrzšsała się z odœwiętnych nadziei i powracała do smutnej powszednioœci. Jednym z pięciu członków opozycji sejmowej, którzy wbrew zaleceniom Konstantego podpisali petycję o przywrócenie odebranych narodowi praw konstytucyjnych, był radca Towarzystwa Kredytowego deputowany Walenty Zwierkowski. Wiemy od historyków, że "szwoleżer złej konduity" pozwolił sobie na jeszcze jedno zuchwalstwo wobec nowo ukoronowanego króla. "Gdy zażšdano jego (Zwierkowskiego) udziału w balu wydanym z okazji koronacji, oœwiadczył, że Polacy nie mogš i nie powinni czcić swego gnębiciela". Za te dwa "przewinienia" z roku 1829 zapłacił Walenty Zwierkowski w kilka miesięcy póŸniej utratš mandatu sejmowego. Skorzystano z tego, że do sejmu, zapowiedzianego na rok 1830, "niespokojny" deputowany musiał kandydować ponownie, gdyż jego mandat olkuski był już na wygaœnięciu. Przyjaciele polityczni Zwierkowskiego postawili jego kandydaturę na posła najpierw w powiecie miechowskim woj. krakowskie, a następnie w jednym z powiatów woj. mazowieckiego. Ale czujny wielki ksišże Konstanty - zgodnie z ostrzeżeniem, jakiego udzielił był "szwoleżerowi złej konduity" podczas pamiętnej rozmowy belwederskiej ("nie będziesz Pan na sejmie - ja to panu mówię") - do jego wyboru nie dopuœcił. "Przeciwko Zwierkowskiemu tyle rzšd zwrócił usiłowań, iż w krakowskim (a także w Mazowieckiem - M.B.) nie został obrany - œwiadczy w nie publikowanym tomie swych Wspomnień Leon Dembowski - a kiedy w 7-ym cyrkule miasta Warszawy zdołał się utrzymać, postarano się o wynalezienie przyczyn prawnych do skasowania tego wyboru i tym sposobem cyrkuł VII-my utracił swojego na Sejmie reprezentanta". Informację Dembowskiego potwierdza wielu innych pamiętnikarzy; niestety, żaden z nich bliżej nie wyjaœnia, jakimi to œrodkami zdołano w pierwszym wypadku wybór Zwierkowskiego uniemożliwić, a w drugim - unieważnić. Dowiadujemy się tylko, że najbardziej czynnym w akcji dyskredytowania i zwalczania poselskich kandydatur "niespokojnego" eks-szwoleżera był jego dawny zwierzchnik z gwardii napoleońskiej: generał-wojewoda Wincenty Krasiński - gorliwy wykonawca wskazań Belwederu. Pisze o tym w swoich wspomnieniach œwiadek, do Opinogórczyka bynajmniej nie uprzedzony, bo najrodzeńszy jego kuzyn i druh od lat dziecinnych: OboŸnica Józef hrabia Korwin-Krasiński. Bardzo możliwe, że dawny dowódca szwoleżerów maczał także palce w warszawskiej klęsce wyborczej Zwierkowskiego, tyle że tam nie działał już bezpoœrednio, lecz krył się za plecami najwierniejszego ze swych przyjaciół - kasztelana Kajetana KoŸmiana. "W.Zwierkowski, którego mandat jako posła miechowskiego wygasa, zostaje wybrany na deputowanego 7 cyrkułu Warszawy" - pisze sumienna monografistka opozycji liberalnej w Królestwie Polskim, Helena Więckowska. I tu władze dopatrujš się jakichœ nieformalnoœci w sejmikach, a Kajetan KoŸmian żšda w Senacie skasowania sejmiku i doprowadzenia do tego, że zostaje zarzšdzone œledztwo w tej sprawie. Wyszukiwanie œwiadków i podstawionych oskarżycieli trwa do końca maja (1830 r.), wreszcie jedyny oskarżyciel odmawia przysięgi. Senat zmuszony jest rozstrzygnšć sprawę w czasie rugów przedsejmowych. Równoœć głosów przeważa kreska prezesa Senatu Zamoyskiego - za unieważnieniem wyboru". (Proszę zauważyć, jak bardzo nieprzypadkowy był zestaw osób występujšcych przeciwko szwoleżerowi-opozycjoniœcie - M.B.). O decydujšcym udziale Kajetana KoŸmiana w tej sprawie pisze także w swoich diariuszach z lat 1830-31 J. U. Niemcewicz, pełnišcy wówczas funkcje sekretarza Stanu. "Niemiły W. Księciu (Zwierkowski) obrany został posłem - czytamy pod datš 8 marca 1830 r. - Natychmiast W. Ks. przez Kurutę i zyzowatego Nowosilcowa wszystkie porusza sprężyny, by go oddalić. Niestety, poruczono dzieło to KoŸmianowi Kajetanowi [...] KoŸmian od lat 15 z niepospolitš zręcznoœciš umiał zasługiwać się władzy najwyższej i nie narazić się opinii publicznej [...] Nareszcie przyszedł do senatu protokół cyrkułu warszawskiego o potwierdzenie deputowanego Zwierkowskiego. Przed zaczęciem sesyi przybliżył się do mnie KoŸmian. - Nie chciałbym, rzecze, by gdy dziœ Ks. Czartoryski prezyduje, sejmik cyrkułu miał być potwierdzonym, gdyż między nami W.Ksišżę nie chce, by się Zwierkowski utrzymał. - Mniejsza o to, odpowiedziałem, że go W. Ksišżę nie chce; idzie o to tylko, by wiedzieć, czy sejmik prawnie odbyty lub nie... - Jeszcze dwie godziny trwajš spory, nareszcie przychodzi ad turnum: rzecz tak była jasna, iż nie można było bez wstydu kasować sejmiku bez poprzedniczego œledztwa. Jeden więc tylko KoŸmian przy propozycji swojej, by skasować, pozostał..." Z tego samego diariusza warto przytoczyć opis, w jaki sposób Konstanty obalił kandydaturę ogólnie czczonego w Warszawie mecenasa Krzywoszewskiego - obrońcy podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego przed sšdem sejmowym. "W Warszawie podał się na kandydata mecenas Krzywoszewski, który stawał na sšdach sejmowych w sprawie nieszczęœliwie przeœladowanych o zwišzki z Moskalami. Ohydni donosiciele nasi przestrzegali o tem Wielkoho Kniazia Konstantyna; natychmiast furye; wola dyrektora policyi Lubowidzkiego, z rozkazem, żeby temu wyborowi przeszkodził...: >>Jeœli mecenas Krzywoszewski obrany będzie posłem, ty miejsce swe stracisz<<. Przelękniony Lubowidzki o miejsce, które mu równie obfite jak podłe i niegodziwe codziennie nastręcza korzyœci, leci do mecenasa, pada mu do nóg, zaklina, żeby i jego, i dzieci jego nie gubił; z litoœciš pogardy spojrzał Krzywoszewski na Lubowidzkiego i rzekł mu: >>Podnieœ się, nie chcę, byœ miejsce twe tracił, powiedz, że odstępuję od kandydacyi<<. Co za uderzajšcy przykład upodlenia i szlachetnoœci". Ale wróćmy jeszcze do sprawy między KoŸmianem a Zwierkowskim. KoŸmian przyznaje się w swoich pamiętnikach do niechlubnego udziału w tej aferze wyborczej, ale przy okazji (i to trzeba mu zapisać na korzyœć) wystawia piękne œwiadectwo wielkodusznoœci zdyskwalifikowanego przez siebie deputowanego. Odnoœny zapis pochodzi z pierwszych dni po wybuchu powstania listopadowego, kiedy to konserwatywny przywódca klasyków warszawskich znosić musiał wiele przykroœci i upokorzeń od "odkuwajšcych się" na nim zwycięskich liberałów. "Jeden tylko Zwierkowski - wspomina KoŸmian - który się za mego urzędowania głoœno na mnie żalił za mojš kreskę w senacie, która wybór jego na posła czyniła nielegalnym, pierwszych dni rewolucyi spotkawszy się ze mnš na ulicy, gdy myœlałem, iż mi czynić będzie wyrzuty, pierwszy podał mi rękę i rzekł: >>Miałem żal do pana Kasztelana, lecz ten nie zmienił nigdy szacunku, który miałem i mam dla jego sposobu myœlenia; teraz nie czas różnic, potrzeba się jednać, dajmy sobie ręce<<; i uœcisnšwszy mnie, dodał kilka słów przychylnych. Jakoż przez cały cišg rewolucyi jawnie okazywał mi przyjazne względy". Pomimo utraty mandatu sejmowego radca Towarzystwa Kredytowego Walenty Zwierkowski mógł sobie szczerze pogratulować, że i tak wyszedł z opresji koronacyjnych obronnš rękš. Jeœliby bowiem policja wpadła na trop jego trzeciego przewinienia z tego okresu, musiałby ponieœć konsekwencje o wiele surowsze, i bardzo wštpię, czy Kajetan KoŸmian w ogóle miałby okazję spotkać go w Warszawie po wybuchu powstania listopadowego. Trzecim - najważniejszym - przewinieniem Zwierkowskiego był jego udział w tzw. spisku koronacyjnym. Niewiele jest w dokumentacji okresu przedpowstaniowego spraw tak powikłanych, kontrowersyjnych i trudnych do całkowitego wyjaœnienia, jak ów unieœmiertelniony w Kordianie spisek koronacyjny. Różnice zdań na ten temat między kronikarzami i historykami czasów Królestwa Kongresowego sięgajš tak daleko, że jeden z najwybitniejszych historyków (a także uczestnik) powstania listopadowego Stanisław Barzykowski w ogóle kwestionuje sam fakt istnienia takiego spisku. Ale zdanie Barzykowskiego, wyrażone w jego Historii powstania listopadowego, wydanej w przeszło pół wieku po terminie kwestionowanego wydarzenia, jest całkowicie odosobnione i nie może wytrzymać konfrontacji z niezliczonymi œwiadectwami osób bezpoœrednio ze spiskiem zwišzanych i wypowiadajšcych się publicznie na jego temat jeszcze w czasie powstania bšdŸ w pierwszych latach emigracji. Nowi historycy tłumaczš odosobniony sšd Barzykowskiego względami politycznymi. Trzeba pamiętać, że cišgnšca się przez kilkadziesišt lat polemika w sprawie spisku koronacyjnego była jednoczeœnie fragmentem wielkiej dyskusji o sposobach odzyskania niepodległoœci. "Rozdwojenie więc sšdów w sprawie istnienia spisku wišże się chyba z rozdwojeniem poglšdów na możliwoœci wskrzeszenia niepodległej Rzeczypospolitej - czytamy we wspomnianych już Głosach do Kordiana Bizana i Hertza. - Ci, którzy liczyli na pomoc Europy, naówczas monarchicznej, (a do tych należy St.Barzykowski - M.B.) mieli w tym względzie poglšdy odmienne od tych, którzy oczekiwali, iż niepodległoœć zostanie zdobyta w wyniku rewolucji europejskiej". Dzisiaj istnienie spisku nie jest już przez historyków kwestionowane, natomiast przedmiotem kontrowersji pozostajš nadal szczegóły rzeczowe i personalne jego założeń organizacyjnych, zwłaszcza przypisywany sprzysiężonym zamysł królobójczy. Przypuszczam, że tym zawikłanym rebusem spiskowym sprzed półtora wieku dawno by już przestano się zajmować, gdyby nie to, że Słowacki tak mocno wbił nam ów spisek koronacyjny do głowy, że przy każdym scenicznym wystawieniu Kordiana tysišce współczesnych Polaków podniecajš się tš sprawš od nowa. Nic dziwnego, że detektywistyczny trud dochodzenia prawdy o spisku koronacyjnym przejęli od historyków poloniœci - badacze twórczoœci Juliusza Słowackiego. Najrzetelniejsi i najpracowitsi z tych badaczy Bizan i Hertz w swoich Głosach do Kordiana zebrali całš dostępnš dokumentację tej sprawy. Ale zestawienie razem wszystkich œwiadectw, firmowanych na ogół poważnymi i wiarygodnymi nazwiskami, ujawnia tyle luk i trudnych do pogodzenia sprzecznoœci, że w żaden sposób nie można sobie wytworzyć pełnego i jednoznacznego wyobrażenia o działaniach spiskowców. Natomiast o jednym szczególe - w danym wypadku najbardziej nas obchodzšcym - upewniajš nas Głosy do Kordiana niezbicie: o udziale w spisku koronacyjnym eks-szwoleżera Walentego Zwierkowskiego. W tej sprawie wypowiadajš się zgodnie wszyscy pierwszoplanowi aktorzy dramatu. Głównymi bohaterami historycznego sprzysiężenia byli, jak wiadomo, instruktorzy i uczniowie Warszawskiej Szkoły Podchoršżych. Oczywiœcie Szkoły Podchoršżych Piechoty, kwaterujšcej niemal w bezpoœrednim sšsiedztwie Belwederu. Dodaję to uœciœlenie na użytek podchwytliwych pedantów, ponieważ istniała jeszcze wtedy w Warszawie Szkoła Podchoršżych Jazdy, majšca swe koszary w jednym ze skrzydeł pałacu Łubieńskich przy ulicy Królewskiej. Ale kawaleryjska podchoršżówka nie odegrała większej roli w podziemnym ruchu niepodległoœciowym, dlatego dziœ już prawie całkowicie o niej zapomniano. W panteonie narodowej pamięci przetrwali natomiast, mniej przez tradycję szlacheckš szanowani "piechociarze" - owi młodzi, nieulękli zapaleńcy, którzy w kilkanaœcie miesięcy po nie spełnionych zamysłach spiskowych z roku 1829 pokierujš w Noc listopadowš uderzeniem na Belweder, dajšc w ten sposób sygnał do powszechnego powstania; ci, którzy wejdš jako literackie postacie do dramatów Słowackiego i Wyspiańskiego; ci, których historyczne granatowo-żółte mundury oglšdamy w dni rocznicowe przy warszawskim Grobie Nieznanego Żołnierza. Szydercze zrzšdzenie losu sprawiło, że siedliskiem rewolucyjnych knowań przeciwko carskiemu despotyzmowi w Królestwie stała się instytucja najbardziej hołubiona przez wielkiego księcia-cesarzewicza. "Szkoła Podchoršżych Piechoty była własnš ulubionš kreacjš Konstantego - pisze znakomity historyk Wacław Tokarz. - Była to jedyna bodaj z instytucji wojskowych, która ani razu przez całych 15 lat nie spotkała się z jego krytykš w szorstkich, brutalnych nieraz rozkazach oficerskich tych czasów. Przeciwnie - co roku, w maju, po odbytych egzaminach, na jej komendanta i oficerów spadał cały potok pochwał za osišgnięte wyniki. Miała mu (Konstantemu) wychować nowš generację oficerów, dostosowanš do jego wymagań; dopomóc do usunięcia tych "niekarnych", zanadto pewnych siebie napoleończyków, których krzyże wojskowe, polskie i francuskie, raziły go zawsze na paradach placu Saskiego, nie mniej niż ironiczny stosunek do przesady musztry formalnej i przepisów służby garnizonowej. Mówił zawsze, że >>wtedy będzie miał wojsko polskie dobre, gdy ze swoich podchoršżych doczeka się pułkowników i generałów<<". Ale ci właœnie nowi ludzie, którzy mieli przystosować armię Królestwa do gustów i wymagań belwederskiego despoty, obrócili się pierwsi przeciwko swemu protektorowi. "Zamknięcie tej rzutkiej, goršcej młodzieży na tyle lat życia monotonnego i bezcelowego, odcięcie jej - wobec przepełnienia etatów oficerskich w wojsku Królestwa, na co nie było rady - nadziei awansu, raniło głęboko jej ambicje i temperamenty, czyniło podatnš na wszelkie wezwanie powstańcze. Od powstania oczekiwała usunięcia z szeregów oficerów starszych i zużytych, zbyt silnie ulegajšcych Konstantemu, poważnego powiększenia wojska, które da jej awans, a z nim możnoœć okazania swych zdolnoœci..." Na nastroje niezadowolenia, szerzšce się w Szkole Podchoršżych Piechoty zwróciło już bacznš uwagę Wolnomularstwo Narodowe. We wrzeœniu 1820 r. major Łukasiński przyjšł do swej organizacji ówczesnego wychowanka szkoły Józefa Zaliwskiego, polecajšc mu, aby stworzył wœród kolegów oœrodek konspiracyjny, "nie zdradzajšc jednak przed nikim, że należy do organizacji wyższej". Szkolna komórka spiskowa istniała także za czasów Towarzystwa Patriotycznego i z jej to ramienia podchoršżowie Żaba, Godebski i Kamil Mochnacki wydawali pismo "Chwila Spoczynku", które - jak już wiemy - padło w nierównej walce z drażliwym a potężnym Kajetanem KoŸmianem. Po procesie Łukasińskiego i ciężkich latach sšdu sejmowego praca spiskowa na terenie szkoły na pewien czas całkowicie zamarła. Ożyła na nowo dopiero w końcu 1828 z inicjatywy nadzwyczaj wœród podchoršżych popularnego instruktora szkoły, podporucznika pułku grenadierów gwardii Piotra Wysockiego. W biografiach Piotra Wysockiego podkreœla się, że jako młody podoficer grenadierów był œwiadkiem kaŸni Łukasińskiego na polu Marsowym w dniu 2 paŸdziernika 1824 r. "Obraz jej - pisze Wacław Tokarz - stał się dla niego punktem wyjœcia. Z właœciwš sobie prostolinijnoœciš i lojalnoœciš pozostał wierny tym wpływom i tym wspomnieniom na całe życie". Zdaniem Tokarza zachęta nakłaniajšca Wysockiego do ożywienia pracy politycznej w Szkole Podchoršżych Piechoty wyszła od epigonów Towarzystwa Patriotycznego. "W œród dawnych towarzyszy Łukasińskiego - utrzymuje naczelny monograf sprzysiężenia podchoršżych - było sporo ludzi, którzy zdawali sobie sprawę ze zmienionego położenia kraju. Widzieli całš bezsilnoœć oporu legalnego przeciw Królowi, który równoczeœnie był cesarzem Rosji, bezcelowoœć zamykania się w obrębie Królestwa; rozumieli, że sami przyczynili się do wywołania tych uczuć, które ożywiały obecnie młodzież, czyli że własna ich przeszłoœć zwišzkowa zobowišzywała ich wobec chwili, o której tak często myœleli i mówili dawniej, wobec budzšcego się ruchu [...] Chcieli ogarnšć tę młodzież zbyt zapalnš, pokierować niš i przy jej pomocy oddziałać na ludzi, zamykajšcych się zbyt silnie w doktrynie nienaruszalnoœci stanu rzeczy. Do tego odłamu epigonów Towarzystwa należeli: Roman Sołtyk, Franciszek Trzciński, Walenty Zwierkowski, Joachim Lelewel[...] i inni. Pozostawali niewštpliwie w stosunkach organizacyjnych ze sobš; odbywali swe zgromadzenia, utrzymywali zwišzki z zagranicš i między prowincjami rozszarpanej Polski. Z ich to inicjatywy najprawdopodobniej stworzył w Szkole Podchoršżych Piechoty podporucznik Piotr Wysocki nowe sprzysiężenie". Opinia znakomitego historyka opiera się na analizie Ÿródeł współczesnych. W przekazach uczestników Zwišzku Podchoršżych jako najwczeœniejszych i najbardziej zaufanych opiekunów i przyjaciół spisku najczęœciej wymienia się deputowanego Walentego Zwierkowskiego i posła Franciszka Trzcińskiego. Piotr Wysocki uformował ostatecznie swój tajny zwišzek w Szkole Podchoršżych Piechoty w połowie grudnia 1828 r. Nastšpiło to w czasie, kiedy - jak pisze Tokarz - Rada Administracyjna zastanawiała się nad wydaniem opinii o wyroku Sšdu Sejmowego, a w kraju panowało najwyższe wzburzenie z powodu wyzywajšcego postępowania Mikołaja, gdy wieœci o niepowodzeniach w Turcji przybywały do Warszawy wraz z powracajšcymi z teatru wojny oficerami naszymi i wywoływały tutaj tyle radoœci... "Wielu ludzi sšdziło wówczas, że Królestwo znajduje się w przededniu wybuchu powstania. W œrodowisku młodych wojskowych głoszono opinie, że jedno słowo Czartoryskiego lub Bielińskiego, wyrzeczone do narodu, byłoby cały kraj uzbroiło". Właœnie wtedy na dwóch sekretnych schadzkach, odbytych w dniach 15 i 16 grudnia, w mieszkaniu Wysockiego grupka zbuntowanych podchoršżych zaprzysięgła sobie "połšczyć wszystkie usiłowania, poœwięcić życie, gdy tego będzie potrzeba, w obronie zgwałconej ustawy konstytucyjnej". Przysięgę poprzedziła zażarta dyskusja, w której ostro krytykowano "zbytniš ostrożnoœć" Towarzystwa Patriotycznego, sprowadzajšcego swš działalnoœć jedynie do "rozszerzania dobrego ducha i przygotowania wszystkiego". Nowe sprzysiężenie zamierzało przeciwstawić temu wybuch doraŸny, nie wymagajšcy długich przygotowań, obliczony na gotowoœć narodu i sprzyjajšce warunki międzynarodowe. "Mówiono o rozpoczęciu w marcu roku przyszłego (1829) o napadzie na Belweder i rozbrojeniu garnizonu rosyjskiego w Warszawie". Deputowany Walenty Zwierkowski nie uczestniczył w organizacyjnych zebraniach spiskowców, ale z informacji Tokarza jasno wynika, że był przez Wysockiego dopuszczony do tajemnicy spiskowej jeszcze przed formalnym utworzeniem sprzysiężenia i od poczštku jego istnienia najœciœlej sprzšgł z nim swe losy jako jego protektor, doradca polityczny i zaufany poœrednik w póŸniejszych pertraktacjach z opozycjš sejmowš. To grudniowe zaangażowanie się "niespokojnego" eks-szwoleżera w działalnoœć rewolucyjnego podziemia zgadza się idealnie w czasie ze znanym nam już faktem sporzšdzenia aktu ostatniej woli 1 stycznia 1829 roku i ostatecznie wyjaœnia genezę tego dokumentu. Wišżšc się z przedsięwzięciem tak niebezpiecznym, jak tajne sprzysiężenie wojskowe, dziedzic Białej Wielkiej pod Lelowem musiał zawczasu pomyœleć o rozporzšdzeniu swoim majštkiem na wypadek œmierci czy innych kataklizmów zagrażajšcych "burzycielowi ładu społecznego", zwłaszcza że był bezdzietny, a z żonš - jak się zdaje - pożycie nie układało mu się najlepiej. Nadchodzšce ferie Bożego Narodzenia roku 1828 nadawały się w sam raz do załatwienia ważnych spraw majštkowo-rodzinnych. Zakończywszy tedy swoje zajęcia urzędowe w warszawskim Komitecie Towarzystwa Ziemskiego, załadował się pan radca-konspirator w karetę podróżnš i obcišżony dodatkowym bagażem tajemnicy spiskowej, pojechał do swych dziedzicznych włoœci, odgrodzonych od hałasów wielkiego œwiata murem kieleckich puszcz jodłowych. Urlop œwišteczny w Białej Wielkiej upłynšł panu Walentemu z pewnoœciš pracowicie. Z dochowanego testamentu łatwo można się dorozumieć, że dzielny uczestnik szarż szwoleżerskich pod Servinianos i Wagram - w sprawach majštkowych był skrupulatem nie lada, a dokładnoœć jego sformułowań jurystycznych wystawia jak najlepsze œwiadectwo profesorom, którzy uczyli go niegdyœ prawa na sławnym uniwersytecie w niemieckim mieœcie Halle. Szkoda tylko, że tak niewiele wiemy o tym ważnym (i bodajże ostatnim w życiu) pobycie "niespokojnego" eks-szwoleżera w jego gnieŸdzie rodzinnym. Cóż robić: w domu Zwierkowskich nie było już wtedy wœcibskiego administratora-pamiętnikarza, który z pewnoœciš potrafiłby nam niejedno o tym pobycie powiedzieć, a Żywot własny... samego pana Walentego, gdzie również może coœ by się na ten temat znalazło, przepadł - jak wiadomo - bez œladu, zanim zdšżyli zainteresować się jego treœciš kompetentni badacze. Co prawda to i na podstawie istniejšcych strzępów biograficznych dałoby się odtworzyć sporo jak najbardziej uprawdopodobnionych momentów owych dramatycznych ferii œwištecznych. A więc: długie rozmowy "przy drzwiach zamkniętych" z ociemniałym bratem Wincentym, którego szwoleżer-spiskowiec wybrał był sobie na generalnego egzekutora testamentu (wyobrażenie tych rozmów kojarzy się w jakiœ sposób w nastroju ze scenami między księdzem Robakiem a sędziš Soplicš z Pana Tadeusza). I pogwarki "fajkowe" z młodszymi braćmi stryjecznymi z "uboższych linii", którzy dorocznym zwyczajem zjechali się na œwięta do najznaczniejszego w rodzinie, a już wkrótce mieli podzielić jego losy: najpierw - jako oficerowie powstania, póŸniej - jako polityczni wygnańcy skazani na œmierć zaocznymi wyrokami carskich trybunałów. I ostatni gospodarski przeglšd bielskiego inwentarza, którego aż po Olkusz sięgajšca dobra sława wyrosła niegdyœ z ciężkiej pracy starego "adiutanta Pułaskiego" i zapobiegliwoœci jego żony, podkradajšcej mężowi ziarno dla swoich kur i kaczek... I nieodzowna wizyta w koœciele parafialnym, celem ostatniego przyklęknięcia przy grobie rodziców i młodszego brata szwoleżera. I chwile zadumy nad osobliwym losem polskim... I twarz naszego bohatera w blasku œwiecy nad arkuszami spisywanego testamentu: œmiałe, mšdre spojrzenie i sarkastyczny uœmieszek skryty w kštach ust - twarz nie mogšca się podobać despotom... I jego sylwetka: prosta jak struna, na wskroœ wojskowa, pomimo cywilnego ubioru (widać to jeszcze na paryskiej fotografi, robionej w ostatnich latach życia)... Ale czy majš w ogóle sens te wszystkie wyimaginowane obrazki wobec faktu, że w mieszkaniu państwa Tadeuszostwa Zwierkowskich przy ulicy Karmelickiej w Krakowie przetrwał jakimœ cudem do naszych dni najistotniejszy, najwartoœciowszy œlad pożegnalnych ferii Walentego Zwierkowskiego w domu rodzinnym: jego własnoręczny testament spisany w Białej Wielkiej dnia 1 stycznia 1829 roku. Cóż może mocniej i piękniej przemówić do wyobraŸni dzisiejszego czytelnika polskiego, jak to "pożegnanie ze œwiatem" szlacheckiego rewolucjonisty z kręgu dawnych szwoleżerów napoleońskich, który - decydujšc się "poœwięcić życie w obronie zgwałconej ustawy konstytucyjnej" - w akcie swojej ostatniej woli wysuwa na pierwszy plan troskę o zapewnienie oœwiaty chłopskim dzieciom? Po uregulowaniu spraw majštkowych radca-deputowany Walenty Zwierkowski powrócił do Warszawy, aby nadal dzielić swój czas między legalnš walkę politycznš z koncepcjami ministra Lubeckiego na zebraniach Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego a podziemnš działalnoœć spiskowš, zmierzajšcš do orężnego zrywu w obronie swobód konstytucyjnych. Z ogromnej liczby materiałów mówišcych o ówczesnych dziejach sprzysiężenia Wysockiego i roli, jakš w tym sprzysiężeniu odgrywał nasz "niespokojny" eks-szwoleżer, wybieram te, które - z takich czy innych względów - wydajš się najbardziej wiarygodne. Pierwszš publicznš informację o spisku koronacyjnym ogłoszono w niespełna dwa tygodnie po wybuchu powstania listopadowego. Słynna Wiadomoœć o tajnym towarzystwie, zawišzanym w celu zmienienia rzšdu i ustalenia swobód konstytucyjnych w Królestwie Polskim..., podpisana nazwiskiem Piotra Wysockiego, ukazała się 10 grudnia 1931 roku w organie prasowym lewicy powstańczej "Kurierze Polskim". Piszšc o działaniach spiskowych w roku 1829, twórca sprzysiężenia stwierdzał: "Wieœć o koronacji i zwołaniu posłów na obrady sejmowe nowš otuchę wlała w serca nasze. Koło 10 maja 1829 r. gorliwiej pracować zaczęliœmy. Obywatele zjechali się na obrzęd koronacyjny. Posłowie Trzciński i Zwierkowski udawszy się natychmiast do mojego pomieszczenia, oœwiadczyli mi, że zbliżała się chwila tak długo oczekiwana podniesienia oręża w sprawie swobód krajowych wobec reprezentantów krajowych..." Zwierkowski i Trzciński mieli nakłonić przybyłych na koronację członków sejmu do uchwalenia petycji żšdajšcej cofnięcia "artykułu dodatkowego" i uchylenia innych ograniczeń konstytucyjnych - a następnie doręczyć owš petycję Mikołajowi, choćby trzeba im było siłš wtargnšć na królewskie pokoje. Emisariusze sprzysiężenia liczyli się z tym, że przy doręczeniu petycji zostanš aresztowani i że właœnie to aresztowanie upełnomocnionych przedstawicieli narodu da hasło do wybuchu powstania. Pewne szczegóły techniczne samych przygotowań zbrojnych podaje niemiecki historyk Richard Otto Spazier, autor najwczeœniejszej Historii powstania narodu polskiego w roku 1830 i 1831 (wydanej już w roku 1832). "Wykonanie wybuchu powstania polecono młodym wojskowym na zgromadzeniu w tym celu u Zwierkowskiego zwołanym. Postanowiono na paradzie, na której obydwa ww. ksišżęta i następca tronu Aleksander II mieli być przytomni, nagle z szeregów wojska polskiego wyskoczyć i wszystkie te ksišżęce osoby gwałtem zabrać..." Rzecz cała rozbiła się jednak o to, że większoœć zebranych w Warszawie posłów nie zgodziła się na podpisanie petycji proponowanej przez emisariuszy sprzysiężenia. Pamiętnikarz Leon Dembowski potwierdza w swym nie wydanym tomie Wspomnień, że tajne zebranie posłów w tej sprawie rzeczywiœcie odbyło się w jednym z warszawskich pałaców (w rękopisie Dembowskiego nazwa tego pałacu napisana jest tak niewyraŸnie, że nie sposób jej odczytać). Dembowski z generałem Tomaszem Łubieńskim reprezentowali tam województwo lubelskie. Obaj - zdecydowani przeciwnicy wszelkich "gwałtownych poruszeń" - pojęcia oczywiœcie nie mieli, do jakich skutków mogłoby doprowadzić złożenie podpisów na petycji. Ale petycji i tak nie uchwalono. Ogromna większoœć reprezentantów narodu uznała przezornie, że sprawy tak ważne należy odłożyć do najbliższego sejmu. Osamotnieni zwolennicy wniesienia petycji mogliby w tych warunkach wystšpić wobec cesarza-króla jedynie jako pojedyncze osoby, a nie jako pełnomocnicy narodu, co odebrałoby projektowanej akcji zbrojnej charakter "powstania w majestacie prawa". "Kazano więc tedy Wysockiemu - pisze Spazier - ładunki, które z wielkim niebezpieczeństwem z obozu przyniesione były, z równym niebezpieczeństwem znowu na powrót odnieœć i od 30 młodych podoficerów, którzy przyjęli na siebie wykonanie postanowionego dzieła podczas parady, ostre skałki poodbierać. Tym sposobem koronacja, a z niš niebezpieczeństwo całej familii cesarskiej grożšce spokojnie przeminęło". Podobnie przedstawia stan faktyczny uczestnik sprzysiężenia i póŸniejszy belwederczyk, poeta Seweryn Goszczyński: "Zbliża się czas koronacji. Mikołaj przybywa. Podchoršżowie, którzy w czasie przeglšdu na Saskim placu mieli skończyć raz na zawsze z carem i jego rodzinš, opatrujš się w ostre ładunki, przypuszczajš do tajemnicy większš liczbę. Aż oto nagle wszystko się zmienia, prawie w wilię koronacji. Posłowie, przed którymi Zwierkowski się odkrył, odparli cały projekt jednomyœlnie. Potocki nie wyjeżdżał do Wiednia (szwagier Henryka Łubieńskiego Bernard Potocki zobowišzywał się podobno zapewnić powstaniu pomoc Austrii - M.B.). Działyński (Tytus) do Berlina, Małachowski (Gustaw) lubo objeżdżał szlachtę, w tej chwili stanowczej okazał się przeciwnym temu, w co niedawno wierzył. Wobec takich przeszkód Wysocki i podchoršżowie uznali niepodobnym wykonania swojego zamiaru - ale łatwo sobie wyobrazić, jak musieli przepędzić noc przed koronacjš - bo w każdej chwili mogli się spodziewać skutków strasznych, jeżeli ich zamiar odkryto. Tak im noc przeszła, tak przeszła godzina parady na Saskim placu pod komendš Łaskiego Aleksandra. Myœlano skorzystać jeszcze z wieczornej uczty ludu. Wysocki zażšdał rozmówienia się z niektórymi posłami, uważanymi za lepszych jak inni. Zebrano się wieczorem w ogrodzie Nejmanowej - bez skutku - na próżno Wysocki wysilał się na przedstawienia, przekonywania - nie mógł wymóc ich przyzwolenia. Takim miał być... dzień koronacji. Nie był takim - i nie ma czego żałować, co jednak nie uniewinnia tych, którzy parli do tego dnia, a potem nagle zmienili swoje widzenia, odstšpili powolnych sobie i tym odstępstwem narazili ich na wszystkie skutki okropnej zemsty rzšdu moskiewskiego..." Znacznie surowiej niż Goszczyński oskarża "dyplomatyków", odpowiedzialnych za udaremnienie planów spiskowych, podchoršży Aleksander Łaski, wyznaczony na bezpoœredniego wykonawcę zamachu koronacyjnego. "Kilku podoficerów ze Szkoły Podchoršżych... odważyło się na rzecz wielkš, strasznš, ale pewnš - pisał Łaski w Pamiętniku emigracji z 5 sierpnia 1832 roku. - Zamiar ich był olbrzymi, olbrzymie też zwiastował skutki. Podczas koronacji miano go wykonać [...] Szła gra o całš Słowiańszczyznę; od Newy po Odrę byłaby się rozwikłała krwawa walka, rozpoczęta na Saskim placu ofiarš pomazańca i całej jego rodziny. Że car nie odpokutował wtenczas za rozbiór Polski, że nie daliœmy wtedy przykładu, jak okropnie mœci się lud za całowieczne krzywdy swoje, za zbrodnię popełnionš przez koronowanych rozbójników, za zbrodnię, której nigdy nie bywało w chrzeœcijańskim œwiecie, komuż to przypisać? Oto dyplomatyce! Oto właœnie takim ludziom, których zdaje się los nieżyczliwy Polszcze tak usposobił, żeby każdej wielkiej rzeczy obawiali się przed skutkiem, żeby każdš wielkš rzecz, już wykonanš, zmniejszali. Szkoła Podchoršżych z ostrymi ładunkami oczekiwała œwitu owego dnia, w którym miało zostać nieprawdš sławne i rzetelne w dziejach naszych przysłowie: >>że Polak ršk swoich nigdy nie zmazał krwiš panujšcego<<. Lecz tej samej nocy to, co rozpacz natchnęła, co może godziwe nie było, ale potrzebne, polityczne i mšdre samš nadzwyczajnoœciš, w nic się rozchwiało za sprawš mdłych duchów wiedzšcych tajemnicę, którym zaufano, a z których jeden był Kamerjunkrem cara (Gustaw Małachowski - M.B.), drugi zaœ do Anglii i Berlina pojechać obiecywał (Tytus Działyński - M.B.). Wierzono ich patriotyzmowi; miano za œwiatłych, za mogšcych męstwu dopomóc radš, wojnie porozumieniem się z obcymi mocarstwami; o to się też wszystko rozbiło. Dyplomatycy [...] przelękli się samej myœli tak nadzwyczajnego zdarzenia. Zawsze ze względem, obróconym ku zachodowi, zapytywali samych siebie: co powie Europa? nie wiedzšc, że opinia każde nadzwyczajne przedsięwzięcie uwieńczone skutkiem pochwala... Tej prawdy nie pojęli dyplomaci [...] Rozbroili rękę uzbrojonš [...] Wstrzymali zamach..." W tych namiętnych oskarżeniach młodego podchoršżego-radykała, zwalajšcego całš winę za udaremnienie zamachu w 1829 r. na zwišzanych ze spiskiem hrabiów-dyplomatyków" (Małachowskiego, Działyńskiego i Potockiego) - wyczuwa się wyraŸnie pogłosy toczonych na emigracji polemik politycznych między lewicš a prawicš powstańczego wychodŸctwa. Ale warto tu dodać, że nawet główny przywódca prawicy emigracyjnej, ksišże Adam Jerzy Czartoryski, tak bardzo œwiatopoglšdowo Łaskiemu przeciwny, zgadzał się co do tego, iż czas koronacji znacznie lepiej nadawał się do wywołania powstania niż wybrany póŸniej listopad 1830 roku. "Podczas koronacji nietajno jest, jaka myœl zajęła niektórych z naszej młodzieży - pisał w Żywocie J. U. Niemcewicza były prezes Rzšdu Narodowego z lat 1830-1831, potwierdzajšc w ten sposób całym swoim autorytetem podawane w wštpliwoœć przez Barzykowskiego istnienie spisku koronacyjnego - wiedzšc, że cała rodzina carska, co do jednego, zbiera się na tę uroczystoœć do Warszawy, zamierzali, roili oni wszystkich razem zabrać i przyprowadziwszy tym rzšd moskiewski do największego zamieszania i anarchii zaczšć natychmiast powstanie przy trwajšcej właœnie i nie wiodšcej się wojnie tureckiej. Moment niezawodnie był i daleko dogodniejszy i obiecujšcy pomyœlniejsze skutki niż wybrany na końcu następnego roku..." Oczywiœcie, że ksišże Adam Jerzy Czartoryski, "niekoronowany król" konserwy emigracyjnej, nie mógł pochwalać samej idei zamachu na rodzinę panujšcš. Właœnie za wyperswadowanie podchoršżym tego zamysłu wynosił pod niebiosa Niemcewicza: "Młodzi ludzie przyszli do Niemcewicza dla zwierzenia mu się i dla zasięgnięcia œwiatła w jego doœwiadczeniu i patriotyzmie - pisał w dalszym cišgu Żywota... - pytali go, czy godzi się, czy należy odważyć się na taki czyn, który nie mógł się dokonać bez zażartego na miejscu sporu, bez wylania krwi i narażenia mężów niewinnych, co zaufali szlachetnoœci narodu. Niemcewicz odradził młodym Polakom przedsięwzięcia, które by plamš przeniewierzenia i okrucieństwa nacechowane było w dziejach: i sšdzę, że dobrze, przezornie i sumiennie uczynił. Okolicznoœci wprawdzie były przychylne do zaczęcia powstania; ale nie trzeba było zaczynać od srogiego, zapamiętałego, bezwzględnego i zdradliwego czynu, który by i naród rosyjski, i inne kraje oburzeniem i zgrozš był napełnił i sprowadził na Polskę tak Moskwy, jak jej sprzymierzeńców żšdzš zemsty zapalone siły i słusznš naganę powszechnš, i całego œwiata europejskiego potępienie. Naród w takim razie, opierajšcy swoje ocalenie na zdradzie i srogoœci, postšpiłby przeciw własnemu wrodzonemu charakterowi, a to się nigdy nie udaje, straciłby czystoœć duchowš, szlachetnoœć i zacnoœć, które stanowiš wyższoœć i jedynš siłę jego sprawy. Przyczyniajšc się do uchylenia tego zamysłu, Niemcewicz osłonił Polskę od klęsk większych i sroższych niż te, co na niš wkrótce spadły i które nie byłyby łagodzone szacunkiem i sympatiš innych ludów, lecz owszem ich odrazš pogorszone". Do materiałów zebranych w Głosach do Kordiana Bizana i Hertza doszło ostatnio nowe, niezwykle interesujšce œwiadectwo o spisku koronacyjnym, zawarte w wydanym niedawno przez krakowskie Wydawnictwo Literackie Pamiętniku Henryka Golejewskiego, uczestnika powstania listopadowego, który spędził póŸniej kilkanaœcie lat razem z Piotrem Wysockim przy pracy w kopalniach nerczyńskich na Sybirze. Wspomnienia Golejewskiego w całoœci wydajš się tak rzetelne i obiektywne, że z największš uwagš należy potraktować jego wersję spisku koronacyjnego, przekazanš mu bezpoœrednio przez Piotra Wysockiego. Według Golejewskiego sprzysiężenie z roku 1829 miało charakter wyłšcznie wojskowy, a jedynymi osobami cywilnymi, dopuszczonymi do tajemnicy, byli deputowany Walenty Zwierkowski i poeta Seweryn Goszczyński. (Nie zgadza się to z wersjš M.Mochnackiego, który powtarza za Adamem Gurowskim, że to on właœnie pierwszy zetknšł Zwierkowskiego z Wysockim). "Myœlš przewodniš Wysockiego było powołanie do powstania całego polskiego garnizonu Warszawy w dzień koronacji 1929 - czytamy w Pamiętniku - naprzód dlatego, że cała armia polska zebrana była w jednym obozie, na której współdziałanie liczył na pewno, po wtóre że sejm obradował w całym komplecie, po trzecie na koniec, że cała carska rodzina z najznakomitszymi mosk. dygnitarzami przybyła do stolicy, a której ryczałtowe wymordowanie było wówczas na pierwszym planie, co bardzo łatwo można było do skutku doprowadzić w czasie parad na Saskim Placu i na Marsowym Polu. Nie chciał on jednak brać wyłšcznie na swojš odpowiedzialnoœć tak olbrzymi i tak płodny w następstwa zamiar. Uważał za konieczne zasięgnšć rady naszej do dzisiaj nie skalanej narodowej œwiętoœci i powagi - Juliana Ursyna Niemcewicza. Niektórzy nawet twierdzš, że zwierzał się także księciu Lubomirskiemu, czego jednak Wysocki w swoich poufnych przez cišg kilkunastu lat zwierzeniach przede mnš na Syberii nie potwierdzał nigdy. Niemcewiczowi nawet zwierzył się dopiero na kilka dni przed koronacyjnym obrzędem. Szlachetny starzec, który przez całe życie swoje tak wiernie służył narodowej sprawie, przerażony ogromem przedsięwzięcia, a przede wszystkim zamiarem mordu bezbronnej carskiej rodziny i całego jej otoczenia, z obawy najgorszych następstw dla naszej narodowej sprawy poruszył wszelkie możebne sprężyny, aby spiskowych w ogóle, a Wysockiego w szczególe, od tak strasznego przedsięwzięcia odprowadzić. Przedstawił mu następstwa grożšce ostatecznš zagładš narodowoœci polskiej, robišc najmocniejszy nacisk na to, że podobny mord tak z jednej strony przeciwny polskiej szlachetnoœci, z drugiej wywoła przeciwko niej (Polsce) oburzenie nie tylko rzšdów europejskich, ale nawet narodów. Że nie tylko całš Europę, ale nawet tak przyjaznš nam Francję będziemy na pewno mieć przeciw sobie; że zamiast walki z kolosem moskiewskim wszystkie trzy... państwa, co Polskę rozćwiartowały, rzucš się na nas niezawodnie. Że cały naród moskiewski, tak wówczas jeszcze fanatycznie przywišzany do swojej carskiej rodziny, powołany do strasznego odwetu, że rzeŸ niedawna Pragi będzie tylko bladym epizodem w porównaniu do odwetu, jaki nas na pewno czeka. Jeszcze w sam dzień koronacji o czwartej godzinie rano Niemcewicz błagał Wysockiego na kolanach, aby wykonanie strasznego przedsięwzięcia odłożył, a przynajmniej mordu bezbronnej carskiej rodziny i jej otoczenia zaniechał. Wysocki, bronišc się słabo, najwięcej znowu się liczył, że z porwaniem się do broni w Warszawie, po wymordowaniu zwłaszcza całej carskiej rodziny i znakomitszych dygnitarzy państwa, wywoła na nowo rewolucję w Petersburgu, ale gdy nawet poseł Zwierkowski zaczšł mu przekładać, że po uœmierzeniu zamachu grudniowego, po straceniu na rusztowaniach głównych przywódców buntu i po zesłaniu do ciężkich robót takiej masy drugorzędnych politycznych przestępców, taki paniczny postrach padł na wojsko moskiewskie (na podburzenie którego jedynie liczyć by się godziło), że o udziale jego w nowym powstańczym ruchu ani marzyć nie można. Zachwiany Wysocki słowami Juliana, nowym tym argumentem całkowicie przekonany, odwołał rozkaz powstania w dzień koronacji..." W tym dramatycznym przekazie rzuca się w oczy nowy ważny szczegół: organizatorzy spisku koronacyjnego z roku 1829 stawiajš już wyraŸnie na elementy antycarskie w Rosji, jako na swego głównego i nieodzownego sprzymierzeńca. Widać z tego, jak wiele zmieniło się w nastawieniu przywódców polskiego ruchu niepodległoœciowego w cišgu pięciu lat dzielšcych koronację warszawskš od polsko-rosyjskich rozmów kijowskich z roku 1824. Golejewski kończy swoje wspomnienia wielkš pochwałš dyskrecji spiskowców z roku 1829: "...Mamy przed oczami jedyny może fakt w historii, podnoszšcy szlachetny charakter żołnierza polskiego do możebnej potęgi. Bataliony ugrupowane na paradzie w dzień koronacyjnego obrzędu musiały być koniecznie wtajemniczone w zamiary Wysockiego, przygotowano je do powstańczego ruchu, rozdano im ostre ładunki, którymi zwišzkowi dawno się zaopatrywali; na dane hasło przez Wysockiego bataliony ogniem morderczym miały wystrzelać cały orszak tronowy. Nagle bez żadnej przyczyny rozkaz ten w chwili wykonania cofnięto; półtora roku jeszcze tajemnica została œwięcie dochowana, a w liczbie kilku tysięcy wiarusów nie znalazł się ani jeden, co by jš zdradził. Gdyby nie było innych rysów dowodzšcych, jak był szlachetny, jakim patriotyzmem ożywiony ówczesny żołnierz polski, ten jeden stawi go bez zaprzeczenia w rzędzie najdzielniejszych i najszlachetniejszych żołnierzy całego œwiata..." Inna rzecz, że w wyniku tej chwalebnej dyskrecji do dzisiaj nie można dokładnie odtworzyć stanu faktycznego spisku podchoršżych z roku 1829. Ciekawe, kiedy wpadł na pierwszy trop spisku koronacyjnego Juliusz Słowacki? Kordian ukazał się dopiero w roku 1834, autor dramatu miał więc już przy jego pisaniu do dyspozycji obfite materiały z dyskusji prowadzonych na ten temat na łamach polskiej prasy emigracyjnej w latach 1832-1833*. (* Dla œcisłoœci wypada tu dodać, że zdarzenia przedstawione w Kordianie oparte sš na realiach spisku koronacyjnego Wysockiego, przemieszanych z realiami równolegle zawišzanego spisku Smagłowskiego - uważanego na ogół przez historyków za imprezę mało poważnš. Ten drugi spisek, dšżšcy między innymi do osadzenia na tronie polskim księcia Reichstadtu syna Napoleona I, opisany jest najdokładniej w rozprawie Ernesta Łunińskiego Spisek Smagłowskiego a Ksišżę Reichstadtu [w] Wspominki, Warszawa 1910.) Możliwe jednak, że Słowacki, który w czasie istnienia spisku Wysockiego przebywał w Warszawie, już wtedy uzyskał swš pierwszš literackš inspirację. "Jakkolwiek nie ma żadnych dowodów, że Słowacki był œciœle zwišzany z konspiracjš patriotycznš w Warszawie, trudno jest też twierdzić, że z niš zwišzany nie był - czytamy w Głosach do Kordiana Bizana i Hertza. - Nagłe wystšpienie z utworami tak całkowicie odmiennymi od dotychczasowej jego twórczoœci, jakimi były poezje powstańcze, a także spora liczba młodych literatów, ludzi pióra w kręgu spiskowców mogłyby nasuwać przypuszczenie, że w jakiejœ mierze miał kontakty z podziemnš Warszawš". Za hipotezš Bizana i Hertza przemawia także fakt, że w okresie koronacji warszawskiej póŸniejszy autor Kordiana mieszkał w pałacu Paca przy ul. Miodowej, a więc w tym samym domu, co poeta Seweryn Goszczyński, wymieniony obok Walentego Zwierkowskiego jako cywilny uczestnik sprzysiężenia Wysockiego. Kto wie, może cywilni spiskowcy nie odznaczali się aż tak dalece posuniętš dyskrecjš jak ich wojskowi koledzy? Trudno jest dziœ na to pytanie odpowiedzieć. Zamiast bawić się w jałowe domysły, proponuję Czytelnikom zapoznanie się z interesujšcymi dokumentami, zwišzanymi z ówczesnym pobytem Słowackiego w Warszawie. Udało mi się na nie natrafić w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej w pałacu Krasińskich. Chodzi o Akta osobiste Słowackiego Juliusza z lat 1829-1831 z Archiwum Dyrekcyj Kontrolli Kommisyi Rzšdowey Przychodów i Skarbu (Oddział VII, Litera S. Liczba 98). Chuda teczka biurowa sprzed półtora wieku przedstawia nam przyszłego autora Kordiana i Beniowskiego w roli podwójnej a osobliwej: z jednej strony - jako skromnego urzędnika w resorcie księcia-ministra Lubeckiego, z drugiej - jako wytrwałego petenta, zabiegajšcego bezskutecznie o przyznanie mu "stałego zameldowania" w Warszawie. Juliusz Słowacki "Obywatel Państwa Rossyjskiego, guberni Wołyńskiej" przyjechał do stolicy Królestwa Polskiego w połowie lutego 1829, popierany przesłanymi w œlad za nim z Wilna listami polecajšcymi profesora Jana Œniadeckiego do księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. 15 kwietnia 1829 Słowacki już "urzšdzony" w Warszawie, pisał do Aleksandry Becu: "Naprzód proszę Ciebie, kochana Olesiu, żebyœ oœwiadczyła Panu Janowi Œniadeckiemu wyrazy nayszczyrszey wdzięcznoœci za przysłane mi przez Niego listy rekomendacyine, zjednały mi one naylepsze przyięcie u osób do których były pisane. X-żę Czartoryski był tak łaskaw że mnie zaraz Xciu Ministrowi Lubeckiemu polecił, i zostałem umieszczony w Jeneralnym Sekretaryacie Ministerium Skarbu..." Otóż w Aktach osobistych ze zbiorów Biblioteki Narodowej w pałacu Krasińskich pierwszym dokumentem jest właœnie list ministra Druckiego-Lubeckiego, wyrażajšcy zgodę na umieszczenie w podległym mu resorcie młodego Wołyniaka, poleconego przez Czartoryskiego. List jest odręczny, od poczštku do końca pisany szeroko rozstawionymi, pospiesznymi literami księcia-ministra. "Do JP. Juliusza Słowackiego Minister prezydujšcy w K. Rz. Przych. i Skarbu Przychylajšc się do proœby WPana z d. 25 marca r.b. dozwalam Mu bezpłatney Applikacyi w Biórze K.Rz.Prz.iS. a w szczególnoœci w Sekretaryacie Jeneralnym. Za odebraniem przeto ninieyszego reskryptu zgłosi się WPan do Sekretarza Generalnego jako Naczelnika wspomnianego Wydziału, a ten mu mieysce i właœciwe obowišzki wskaże. W Warszawie d. 30 Marca 1829 X.L." I dopisek rękš tejże samej historycznej postaci: "Z tem zastrzeżeniem, iż podług istniejšcych przepisów, dopiero po dwóch latach applikacyi, wolno ci będzie starać się o posadę Etatowš". Akta osobiste dajš nam możnoœć wglšdu w powolny rozwój kariery urzędniczej Juliusza Słowackiego, utrzymujšc nas w zupełnym oderwaniu od współczeœnie rozgrywajšcych się wydarzeń historycznych i w kompletnej niewiedzy, czy i w jakim stopniu przyszły autor Kordiana w tych wydarzeniach uczestniczył bšdŸ był o nich informowany. Po prawie dziesięciomiesięcznej aplikacji w sekretariacie generalnym Słowacki zmienia miejsce pracy, w ramach tego samego resortu. Informuje o tym pismo z 28 stycznia 1830 r. "Zainstalowany został na Applikanta bezpłatnego w Sekcyi Wypłat pan Juliusz Słowacki przez wyższš decyzję do Dyrekcyi Jlney Kontrolli przeznaczony, z Sekretaryatu J-llnego w którym od dnia 30 marca r.1829 iuż iako applikant pracował i tamże przysięgę na wiernoœć Nayiaœnieyszemu Panu złożył". Od tej chwili prowadzenie Akt osobistych i nadzór nad Słowackim przejmuje jego nowy bezpoœredni zwierzchnik - referent "Sekcyi Wypłat", niejaki pan Krasuski (jeœli właœciwie udało mi się odcyfrować jego podpis). Funkcjonariusz ów - pomimo nieustannych sprostowań Słowackiego (widać to z czynionych gdzieniegdzie poprawek) - z uporem nazywa go "panem Sławackim" i najwyraŸniej nie obdarza specjalnš sympatiš. Jednš z przyczyn wyczuwalnej awersji referenta do aplikanta była zapewne opieszałoœć tego ostatniego w dopełnieniu obowišzujšcych przepisów meldunkowych. Zaraz po przeniesieniu do "Sekcyi Wypłat" zażšdano od nowego aplikanta "formalnego oœwiadczenia, że jest obywatelem Królestwa Polskiego". "Na to Pan Sławacki oœwiadczył, że dowodów tych złożyć nie iest w możliwoœci albowiem nie jest Obywatelem Kraju tuteyszego i że bawi tu czasownie tylko za Paszportem Rzšdu Cesarstwa..." Odtšd pedantyczny referent przez 5 miesięcy, z rosnšcš irytacjš, nagabuje "pana Sławackiego" o uzyskanie wpisu na listę obywateli Królestwa. Przypierany do muru aplikant, pod pozorem koniecznoœci zdobycia potrzebnych papierów, wymyka się na urlop do rodzinnego Krzemieńca. "31 maja 1830 Do Komissyi Rzšdowey Przychodów i Skarbu Niżey podpisany maišc do załatwienia interessa familijne wymagaišce moiey bytnoœci w domu, mam honor upraszać Komissyš Rzšd. Przychodów i Skarbu, o udzielenie mi urlopu na miesięcy 2 z dozwoleniem udania się do Państwa Rossyiskiego Gubernij Wołyńskiey Juliusz Słowacki" W czerwcu urlop otrzymuje, ale jesieniš powraca z niego bez obiecanych papierów. 13 wrzeœnia 1830 r. referent Krasuski znowu żšda, aby "Pan Sławacki" złożył dowód "pomieszczenia siebie na liœcie Obywateli Królestwa". 26 paŸdziernika 1830 r., zajęty widać czym innym, poeta-aplikant tłumaczy się pokornie, że w "tey kadencyi" nie mógł sprawy załatwić, "bo brakowało mu pewnych dokumentów". Zobowišzuje się je pozyskać w następnej kadencji. 28 paŸdziernika referent Krasuski œwieżo wyostrzonym piórem sporzšdza "Notatkę służbowš" o brzmieniu ultymatywnym: "Złożyć jeszcze do Akt, a dla dopilnowania skutku wznowić 4 kwietnia 1831". Na cztery miesišce przed upływem ultimatum wybucha rewolucja listopadowa, co w Aktach osobistych nie znajduje zresztš żadnego odbicia. 10 grudnia 1830 r. przyszły autor Kordiana dowiaduje się z artykułu Wysockiego w "Kurierze Polskim" o spisku koronacyjnym (jeœli oczywiœcie nie wiedział już o nim wczeœniej). Wkrótce potem decyduje się na opuszczenie Warszawy i wyjazd za granicę (podobno w misji dyplomatycznej, zleconej mu przez protegujšcego go nadal księcia Czartoryskiego). Referent Krasuski wypisuje tryumfalnie do Akt osobistych ostatniš "notę służbowš", potwierdzajšcš w pełni jego krytyczny stosunek do niesolidnego aplikanta. "10 stycznia 1831. Juliusz Słowacki dotychczasowy Applikant w Sekcyi Wypłat oœwiadczył mnie na dniu wczorajszym w Biurze: iż odebrał inne przeznaczenie i że dlatego opuœcić Sekcyš zamierzył. Z poœród poruczonych mu do załatwienia czynnoœci nieodrobił... załšczajšcych się N-rów 84.504-87.494 q 2.551, q 3.044 r. 1830. Warszawa 10 stycznia 1831 Referent Sekcyi Wypłat Krasuski". Na tym Akta osobiste zamknięto i przekazano do archiwum "Dyrekcyi Jenerallney". Problem - czy póŸniejszemu autorowi Kordiana udało się zdobyć w Warszawie potrzebnš mu do dramatu dokumentację spisku koronacyjnego z roku 1829 - pozostawał rzecz jasna całkowicie poza zasięgiem zainteresowań urzędników dyrekcji generalnej kontroli komisji rzšdowej przychodów i skarbu. Jeżeli referent Krasuski zachował w pamięci "pana Sławackiego", to chyba tylko jako niezbyt obowišzkowego aplikanta, który w cišgu dwóch lat urzędowania nie potrafił uzyskać "wpisu na listę obywateli Królestwa", a przy pierwszej okazji ulotnił się z posady, nie doprowadziwszy do końca zleconych mu spraw, i o którym póŸniej (jak w owej słynnej anegdotce o Mickiewiczu) "nigdy już więcej nie słyszano". A jeœliby nawet było inaczej: jeœli po latach zdarzyło się jakimœ cudem, że szef "Sekcyi Wypłat" przeczytał przemyconego do Królestwa Kordiana, to i tak wštpię, czy mogłoby to wpłynšć na polepszenie jego opinii o dawnym podwładnym. Za dużo było w Kordianie poetyckich "upiększeń", za dużo "szargania narodowych pamięci" jak na gust solidnego biurokraty sprzed półtora wieku. Czegóż zresztš wymagać od referenta Krasuskiego, jeżeli nawet tak wytrawny znawca literatury jak Niemcewicz nie mógł się pogodzić z treœciš dramatu Słowackiego. Bezpoœrednio po przeczytaniu anonimowego wydania Kordiana przebywajšcy wówczas na emigracji czcigodny nestor piœmiennictwa polskiego pod datš 27 lutego 1834 r. takš oto opinię odnotował w swoim dzienniku: "Powróciwszy do siebie znalazłem przysłane mi przez p. Błanickiego nowe poema jednego z wariatów naszych pod tytułem Kordian. Co za farsy, banialuki, czarty, czarownice, papież, papuga, car, Konstanty, oszkalowani pierwsi obywatele do rewolucji ostatniej wchodzšcy; wszystko to w najdziwniejszym wierszu znajduje się w tym dramacie. Hołota wygnańców naszych szuka wszelkimi sposobami, aby się pozbyć przepełniajšcego ich piersi jadu. Jak wšż boa okrywa ona œlinš wszystkich, co jeszcze sš uczciwymi. Nigdy jeszcze nie było tylu bazgraczów..." Zawodne bywajš, jak widać poniektóre sšdy współczesnych: pomyœleć tylko, że ten sam Niemcewicz kilka lat wczeœniej piał z zachwytu, słuchajšc zapomnianej już dzisiaj całkowicie młodzieńczej tragedii Słowackiego pt. Mindowe. IX Dla Wincentego Krasińskiego pierwsze miesišce historycznego roku koronacji warszawskiej były okresem zdecydowanie nieprzyjemnym. W tym czasie, kiedy jeden z jego dawnych podwładnych, eks-szwoleżer Tomasz Łubieński przyczyniał się coraz wydatniej do rozwoju gospodarki krajowej, a inny dawny podwładny, eks-szwoleżer Walenty Zwierkowski zstępował w podziemia konspiracji rewolucyjno-niepodległoœciowej - on sam: twórca i dowódca legendarnego regimentu lekkokonnych, ponosił najprzykrzejsze konsekwencje swojej wiernopoddańczej postawy w sšdzie sejmowym. Rozjštrzona opinia publiczna posuwała się w oskarżeniach swego dawnego ulubieńca tak daleko, iż obcišżano go winš nawet za to, że Konstanty nie pozwalał wydalać się ze stolicy jego kolegom - "zbuntowanym" sędziom-senatorom. Dużym powodzeniem cieszył się wœród warszawiaków szeroko rozprowadzany paszkwil nieznanego autora pt. Kłótnia Krasińskiego z Zamoyskim. Dwaj skompromitowani magnaci - wiceprezes Sšdu Sejmowego i przewodniczšcy osławionego Komitetu Œledczego - spierali się z sobš w tym utworze o to, który z nich gorzej się zachował. Krasiński mówił do Zamoyskiego: "Ty prezes Komitetu, jam Sejmu marszałek, Ja jestem szelma cały, ty szelmy kawałek. Ja wyniszczajšc naród, w nadgrodę mej pracy Kazałem wybić medal: "Za cnotę - Polacy!" Bo cnotš jest wynieœć się nad opinię œwiata, Cnotš jest obcym służyć, a potępiać brata... Któż winien, że w Senacie zgraja podłych zdrajców Nie chciała w obwinionych uznać winowajców. Wszak wiesz, że chcšc zbrodniarzy ukarać surowo Wniosłem, by miłoœć kraju przypłacili głowš...* (* Kłótnię Krasińskiego z Zamoyskim, dochowanš w zbiorach rękopisów "Ossolineum", opublikowała po raz pierwszy profesor Aniela Kowalska w swej ksišżce Mochnacki i Lelewel współtwórcy życia umysłowego Warszawy i kraju. Warszawa PIW 1971.) A jak fatalnie musiał się poczuć hrabia-generał, snobujšcy się zawsze na opiekuna artystów, kiedy mu doniesiono, że "kreowany przez niego na poetę" młody Maurycy Gosławski spalił demonstracyjnie w obecnoœci paru przyjaciół całe wydanie swoich Poezji jedynie dlatego, że figurowała na nich wierszowana dedykacja sławišca "bohaterstwo wojenne i życie pełne chluby" gospodarza czwartkowych obiadów literackich*. (* Tenże Maurycy Gosławski napisał w 1826 r. wiersz na czeœć pięciu straconych dekabrystów.) Albo ów nie majšcy precedensu epizod na marcowym pogrzebie prezesa Bielińskiego! Kiedy to Jego - pana na Dunajowcach, Knyszynie i Opinogórze, wnuka wodzów barskich, bohatera wojen napoleońskich i dowódcę gwardii przybocznej trzech cesarzy - banda rozwydrzonych młokosów, kolegów jego własnego syna, odważyła się na oczach wszystkich umyœlnie wepchnšć w błoto!!! Potem wybuchła awantura na uniwersytecie. Operujšc swymi reakcyjnymi argumentami natury społeczno-politycznej, odwołujšc się do obrażonej dumy syna, generał-wojewoda jeszcze i tym razem zdołał ocalić w oczach Zygmunta swojš bohatersko-patriotycznš legendę. Ale osišgnięte z niemałym trudem zwycięstwo nad buntem synowskim nie mogło go w pełni zadowolić. Pierwszy ordynat opinogórski - jakkolwiek czynił to w sposób najbardziej samolubny i despotyczny - naprawdę kochał całym sercem swego utalentowanego jedynaka. A że nie był człowiekiem wyzutym z wrażliwoœci - więc zdawał sobie sprawę z tego, na jakie straszne cierpienia narażał Zygmuntka, i chyba w jakimœ stopniu w tych cierpieniach uczestniczył. Wieloletniego amfitriona czwartkowych sympozjów literackich musiał też ranić boleœnie bojkot towarzyski ze strony warszawskich luminarzy kulturalnych, którzy jeszcze niedawno stanowili ozdobę salonów na Krakowskim Przedmieœciu. Presja opinii publicznej oddziaływała tak silnie, że nawet najwierniejszy przyjaciel i obrońca Opinogórczyka, Kajetan KoŸmian, nie oœmielał się go zapraszać na urzšdzane u siebie podwieczorki artystyczne, ponieważ bywali na nich: Julian Ursyn Niemcewicz i inni "nieprzejednani patrioci". Wincenty Krasiński, nie chcšc całkowicie zrezygnować z tradycji swoich przyjęć czwartkowych i sobotnich, przekształcił je z koniecznoœci w zwykłe zebrania towarzyskie, na których zabawiano się głównie grš w karty. Pisze o tym we wspomnieniach z tego czasu kuzyn generała - "OboŸnica" Józef Krasiński: "Ćwik, kwindecz, diabełek i faraon na dużš skalę rozwinęły się u Wincentego Krasińskiego, dokšd poczęli się wciskać nieuczciwi gracze, jak: Nosarzewski, Sumiński, Karol Kossakowski*, (* Z tego przekazu wzięło się zapewne pomieszanie przez St. Pigonia dwóch Kossakowskich w przypisach Listów do ojca Zygmunta Krasińskiego.) Kicki..." Cóż za degrengolada w porównaniu z dawnymi gwiazdami "obiadów czwartkowych": Julianem Ursynem Niemcewiczem, Franciszkiem Morawskim, KoŸmianem, Osińskim, Joachimem Lelewelem. Na poczštku maja 1828 roku - na krótko przed przyjazdem do Warszawy cesarza Mikołaja I - generała-wojewodę Wincentego Krasińskiego, członka rzeczywistego Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, spotkał jeszcze jeden dotkliwy afront publiczny, utrwalony póŸniej nie tylko w zapiskach wœcibskich pamiętnikarzy, lecz również na łamach ówczesnej prasy. "Niemcewicz znowu ustrzelił kota" - jak by powiedział dowcipny generał Franciszek Morawski - a owym "ustrzelonym kotem" znowu był nie kto inny, tylko Opinogórczyk. Rzecz wydarzyła się na uroczystym posiedzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Prezes Towarzystwa Julian Ursyn Niemcewicz zagaił zebranie przemówieniem, wynoszšcym pod niebiosa ofiarnoœć obywatela województwa kaliskiego Tomasza Maruszewskiego, który ufundował był dziesięć stypendiów uniwersyteckich dla niezamożnej, a uzdolnionej młodzieży. Owš, ze wszech miar zasłużonš, pochwałę Niemcewicz poprzedził perfidnym wstępem zwróconym wprost do rozpartego w pierwszym rzędzie słuchaczy generała Wincentego Krasińskiego. "Ile jest przykrem i bolesnem widzieć ziomka każšcego dobrš sławę swego narodu - powiedział autor Œpiewów historycznych, piorunujšc wzrokiem dawnego przyjaciela - tyle pociesza i rozrzewnia przykład obywatelskiej gotowoœci i ofiar". Wymowna demonstracja została natychmiast zrozumiana. "Pierwsza częœć tej apostrofy - odnotował Tymoteusz Lipiński - lubo nie wymienia osoby, do której się stosuje, jednakowoż łatwo było jš odgadnšć, jakoż wszyscy z obecnych na posiedzeniu i kto tylko czytał gazetę, każdy wpadł na myœl, że Niemcewicz mówi tu o jenerale wojewodzie Krasińskim". Po przybyciu cesarza - w okresie poprzedzajšcym właœciwe uroczystoœci - dowódca Gwardii Królewsko-Polskiej, jak już wspomniałem, przez trzy dni uwijał się konno po Warszawie, eskortujšc heroldów zapowiadajšcych koronację. Dla bohatera legendy napoleońskiej, który na czele przesławnych szwoleżerów defilował przed bogiem wojny na placu Karuzeli w Paryżu, a póŸniej witany był najszczerszym wzruszeniem całego kraju jako naczelny wódz powracajšcych wojsk - to asystowanie operetkowym heroldom musiało być zaszczytem doœć ucišżliwym. Zwłaszcza że działo się to niemal bezpoœrednio po zakończeniu procesu Towarzystwa Patriotycznego, w atmosferze powszechnej nienawiœci i pogardy dla zhańbionego sędziego. Trzydniowe występy heroldów nastręczały wiele doskonałych okazji do wrogich demonstracji przeciwko Opinogórczykowi. Obawiam się, że nazwa herodów, jakš ulica warszawska ochrzciła orszak Krasińskiego - nie była tylko zabawnym przejęzyczeniem. Trzeba pamiętać, że po procesie wileńskich filaretów senatora Nowosilcowa również nazwano herodem. Natomiast w oficjalnej opinii urzędowo-dworskiej Wincenty Krasiński notowany był w tym czasie jak najlepiej. Znajdowało to odbicie w obiegajšcych stolicę plotkach na temat czekajšcych go zaszczytów i korzyœci. Na krótko przed przyjazdem do Warszawy pary cesarskiej generał Franciszek Morawski dzielšc się z przebywajšcym na wsi Andrzejem Edwardem KoŸmianem stołecznymi nowinami pisał między innymi: "Mam kopersztych Bielińskiego, była burza o niego w Warszawie, zapewne o podpis >>Prezes Sšdu Seymowego<<... - I zaraz po tym, jakby dla kontrastu: Z wiadomoœci drukowanych: panna Orłow przyjeżdża i idzie za Krasińskiego, Xišżętami Krasiński, Hauke, Rożniecki... Słowo, że to pisane z Warszawy, ale od zdrojów za starym miastem..." Z tymi planami małżeńskimi i tytułem ksišżęcym musiało być coœ "na rzeczy", gdyż odnajduje się podobne pogłoski także u paru innych listopisów i kronikarzy. Wszechwiedzšcy Tymoteusz Lipiński informuje, że towarzyszšca cesarzowej dama dworu hrabina Orłow - to "panna majšca trzydzieœci kilka lat, wcale nie powabna, ale należy do najmajętniejszych w całej Rossji". Można sobie wyobrazić, o ile nowych ponurych tonów wzbogaciłaby się twórczoœć literacka Zygmunta Krasińskiego w rezultacie ożenku jego "bohaterskiego ojca" z "bogatš Moskiewkš". Ale na szczęœcie dla czytelników poezji romantycznej do małżeństwa tego nie doszło. Nie został też Wincenty Krasiński Księciem. Spotkał go natomiast zaszczyt innego rodzaju. 28 maja 1829 roku - w cztery dni po koronacji - podano do wiadomoœci publicznej, iż generał-adiutant cesarza-króla senator wojewoda Wincenty hrabia Krasiński wysłany został w misji dyplomatycznej do Wiednia, "dla podziękowania za umyœlne poselstwo (na uroczystoœciach koronacyjnych w Warszawie cesarza Austrii reprezentował ambasador nadzwyczajny: ksišże Stefan Hombourg - M.B.) i przy sposobnoœci - poruszenia spraw bieżšcych między dwoma dworami". Aby móc należycie docenić pełnię zaufania, jakš okazał Mikołaj Krasińskiemu, powierzajšc mu tę misję dyplomatycznš - trzeba wiedzieć, jak układały się w owym czasie stosunki między Petersburgiem a Wiedniem. Od chwili wybuchu wojny rosyjsko-tureckiej w 1828 r. stojšcy jeszcze cišgle u steru polityki zagranicznej Austrii sławny Metternich czynił wszystko, aby "pokrzyżować zamiary Mikołaja na Bałkanach za pomocš wprzężenia Prus, Anglii i Francyi do dyszla wiedeńskiej polityki". Duchowy ojciec reakcyjnego Œwiętego Przymierza nie wahał się stosować w tej grze dla postraszenia sprzymierzeńców œrodków propagandowych jak najbardziej dalekich od jego rzeczywistych intencji politycznych. Paryskich ministrów, sprzeciwiajšcych się jego dywersyjnym planom wobec Rosji, straszył "dobrze strzeżonym w Schoenbrunnie synem Napoleona", podniecajšc tym przypomnieniem nadzieje francuskich bonapartystów. W Petersburgu i Berlinie wywoływał obawy i irytację kokieteryjnymi gestami wobec polskich dšżeń niepodległoœciowych. Jednym z takich gestów (odnotowanym przez historyka Kalinkę) było wysłanie na gubernatora Galicji wielkiego przyjaciela Polski księcia Lobkowitza, który na wyraŸne polecenie Metternicha wystšpił przy otwarciu Zakładu Narodowego Ossolińskich we Lwowie w polskim kontuszu szlacheckim. Grę dyplomatycznš wspierała szeroko zakrojona propaganda wizualna. Biografowie księcia Reichstadtu (syn Napoleona I, noszšcy jako następca tronu francuskiego tytuł Króla Rzymu - po upadku cesarstwa napoleońskiego został wywieziony przez matkę na dwór dziadka, cesarza Austrii, który przemianował wnuka na herzoga von Reichstadt) przypuszczajš, iż to z tajnej inspiracji Wiednia "ukazało się w 1828 r. mnóstwo portrecików młodziutkiego Napoleonidy we Francji na chustach, fajkach, biustach, tabakierkach, nożach, kartach, nawet sztukach monety. Widniały one we wszystkich sklepach pieczęci w Paryżu, œcišgajšc tłumy widzów". Polska, gdzie legendę napoleońskš kultywowano jeszcze żywiej niż we Francji, nie mogła pozostać na tę akcję obojętna. "Znad Sekwany wcisnęła się propaganda do Krakowa" pod skrzydła wolnego miasta, osišgajšc zgoła odmienny skutek, niż pragnšł austryacki kanclerz - pisze historyk Ernest Łuniński, polski biograf uwięzionego w Austrii >>Orlštka<<. - Szlachcic z Galicyi Zarębski przywiózł i rozdzielał medalion z napisem w okole >>Napoleon II, herzog Reichstadtu, król Polski<<. Z podobnem objaœnieniem kršżyły konne podobizny księcia w narodowym polskim stroju. Na ich widok unosili się ludzie zapałem, szeptali i opowiadali cuda o przyszłem posłannictwie bohatera w rozszarpanym kraju. Przy sprzedawaniu i rozszerzaniu kartonów zachowano tak olbrzymiš ostrożnoœć, że rezydentom państw rozbiorowych nie udało się wyłowić egzemplarza. Pocišgnięty do odpowiedzialnoœci litograf Wyszkowski przyznał się po dłuższem przeczeniu do wykonania nakładu, oœwiadczył jednak, że cały spalił, a kamień zniszczył w obawie poszukiwań i œledztw. Pewnš iloœć wywiózł do Kalisza niejaki Sierun, wskutek czego zachodziła obawa dalszego rozpowszechniania i nowych reprodukcyj. Za sztychami popularyzowano francuskim wzorem sylwetkę Napoleonidy na towarach galanteryjnych, które potajemnie wywożono do Królestwa". O tym, jak poważne zaniepokojenie wywołały straszaki Metternichowskie w kołach rzšdzšcych Królestwa, najlepiej można się przekonać, czytajšc raporty Henryka Mackrotta, składane wielkiemu księciu Konstantemu latem i jesieniš 1828 roku. As tajnej i najtajniejszej policji w co drugim raporcie straszył swojego zwierzchnika synem "bohatera wieku". Każdy polski oficer wyjeżdżajšcy służbowo bšdŸ prywatnie do Wiednia był pomawiany przez konfidentów Mackrotta o tajne spotkania z księciem Reichstadtu. Powtarzajš się także plotki, że cesarz Austrii zamierza nadać wnukowi tytuł "wielkiego księcia Galicji". Jednoczeœnie szef Biura Œledczego stale informuje Belweder o podejrzanych koncentracjach wojsk austriackich przy granicy Królestwa oraz o obiegajšcych Warszawę pogłoskach na temat bliskiej już wojny z Austriš. Widać z tego wszystkiego, że poselstwo Krasińskiego do Wiednia nie miało charakteru zdawkowej ceremonii, a zlecone polskiemu generałowi "poruszenie spraw bieżšcych między dwoma dworami" dotyczyło rzeczy ważnych i konkretnych. Generał zabrał z sobš w tę podróż syna - relegowanego akademika - oraz swego adiutanta z Gwardii Królewsko-Polskiej: porucznika Januarego Suchodolskiego, młodego utalentowanego malarza batalistę, którego zatrudniał u siebie jako nadwornego artystę, zlecajšc mu najczęœciej malowanie portretów Zygmuntka oraz wielokrotne kopiowanie "Somosierry" Verneta. Dzięki takiemu składowi ekipy podróżnej wiadomoœci o pobycie w Wiedniu czerpać możemy aż z trzech Ÿródeł: z dzieła Józefa Kallenbacha Zygmunt Krasiński - życie i twórczoœć lat młodych, z fragmentów pamiętnika Januarego Suchodolskiego ("Przeglšd Polski" r. 1900 tom IV s. 215-244 i 501-519) oraz z materiałów tajnych archiwów dworu wiedeńskiego, zbadanych przez historyków niemieckich i polskich. Kallenbachowi zawdzięczamy bezcenne odkrycie samego faktu uczestnictwa w tej podróży przyszłego autora Nieboskiej komedii, natomiast o przebiegu wizyty wiedeńskiej apologeta Krasińskich wypowiada się nader oszczędnie i jednostronnie. Ogranicza się do przytoczenia jedynie króciutkiego fragmentu z raportu, złożonego cesarzowi Mikołajowi przez Krasińskiego z pierwszej audiencji u cesarza Austrii (Rapport adresse a l'Empereur Nicolas par le general Krasiński sur une audience aupres de l'empereur d'Autriche. Premiere audience de l'Empereur Francois le 3 juin 1829). Przytoczony fragment rozmowy z cesarzem Franciszkiem I tak brzmi w tłumaczeniu polskim: "Kiedy opuœciłeœ pan Napoleona? - Po jego abdykacji. - Jesteœ pan dzielnym człowiekiem, będziesz pan służył nowemu Panujšcemu z tš samš wiernoœciš, z jakš służyłeœ dawnemu". Przytaczajšc ów króciutki fragment nie pozbawiony po stronie austriackiej akcentów mimowolnej czy może nawet rozmyœlnej ironii, Kallenbach opatrzył go charakterystycznym dla swoich poglšdów komentarzem: "Któż wie, czy to wspomnienie i to zapewnienie cesarza Franciszka nie wpłynęło na decyzyš jenerała Krasińskiego w chwili stanowczej w grudniu 1830r." (tzn. po wybuchu powstania listopadowego - M.B.). Kallenbach zaczerpnšł fragment rozmowy wiedeńskiej z wydawnictwa pt. Le Portofilio ou Collection de documents politiques relatifs a l'historie contemporaine (Hambourg 1836). Z tego samego Ÿródła (a także z dokumentów wiedeńskiego "Archiwum Dworu i Państwa") korzystał autor życiorysu generała Wincentego Krasińskiego, zamieszczonego w tomie 39-40 niezrównanej Wielkiej encyklopedii powszechnej ilustrowanej z roku 1907 (dzieło Kallenbacha ukazało się o 3 lata wczeœniej). Nota encyklopedyczna przedstawia rozmowy wiedeńskie znacznie obszerniej i w nieco odmiennym oœwietleniu. "Pierwszš audiencję u ces. Franciszka miał (Krasiński) d. 3 czerwca 1829 r.; przedstawił Warszawę wrzšcš entuzjazmem, w œwieżo ukoronowanym królu wskazał podniosłš wielkoœć; widział w dniu koronacji anioła zstępujšcego na ziemię. Cesarz Mikołaj w liœcie swym zapewniał o przyjaŸni odziedziczonej po bracie. Krasiński temat ten rozwinšł w duchu Œw Przymierza: >>Tylko zjednoczenie się Waszych Ces. Moœci ocali œwiat od zawrotu głów grasujšcych teraz po Europie<<. W dwu dniach następnych widział się poseł z Metternichem. Tu znowu Œw. Przymierzem zabłysnšł, gdy starego lisa przekonywał, że Austria nie powinna szukać oparcia na Prusach, bo Prusy przez landwerę swš opierajš się na ludzie, a zasada ludowoœci, raz przyjęta, nie może nie być szkodliwš; przytem Metternich powinien przecież wiedzieć, dokšd zmierza ideologia Niemiec południowych. Zarzucił Krasiński Austrii pomoc moralnš dawanš Turkom podczas układów o pokój adrianopolski. Gdy Metternich wyparł się takiej działalnoœci i zapewnił, że przeciwko wulkanowi rewolucji europejskiej uznaje za potrzebne zwišzanie się Austrii z jedynym mocarzem wielkim i silnym, a tym jest ces. Mikołaj, Krasiński poruszył sprawy drażliwe, na żšdanie Metternicha je spisał i d. 8 czerwca ministrowi przyniósł jako nota verbale. Skarżył się tu Krasiński na nagle nakazany w Austrii pobór rekruta, na zamierzonš landwerę, która ma być przez dwa miesišce w roku ćwiczona. Nie tylko jazdę, ale i pocišgi i artylerię zaopatruje Austria w konie. Rzemieœlnicy w Wiedniu pracujš dla wojska. W arsenałach, w fabrykach broni ruch ożywiony. Dunajem odchodzi kawaleria i amunicja do Węgier, a zawsze tylko nocš. Większa częœć generałów komenderujšcych sprowadzana jest z Wiednia na narady; zupełnie jak w roku 1809. Na domiar złego wzrasta etat liczebny pułków węgierskich, a wojska gromadzš się w Siedmiogrodzie. Ustnie dodał Krasiński zażalenie na rozrzucane z Austrii po Królestwie litografowane podobizny księcia Reichsztadzkiego jako króla polskiego..." I wreszcie trzecie Ÿródło: ocalałe fragmenty wspomnień Januarego Suchodolskiego. Informacje tam zawarte wišżš się w osobliwy sposób z podkreœlonym przeze mnie ustępem poprzedniego tekstu. "Jako posłaniec cesarski zapraszany był jenerał do dworu i ministra Metternicha. I przez księcia Reichstadtu" - œwiadczy January Suchodolski. - "Ulubieniec Napoleona ze szczególnš uprzejmoœciš był przyjmowany. I przy tej okazji adjutant (o samym sobie pisze Suchodolski również w osobie trzeciej - M. B.) synowi Napoleona przedstawiony został i wraz z jenerałem do stołu zaproszonym. A gdy mowa była o jego (Suchodolskiego) talencie do malarstwa i goršcym życzeniu odwiedzenia Paryża i Verneta, oœwiadczył ksišżę gotowoœć zarekomendowania go Vernetowi własnoręcznym listem. List ten następnego dnia Suchodolskiemu doręczonym został i do pracowni mistrza, choć dopiero po upływie lat kilku wejœcie mu ułatwił..." Suchodolski w swej relacji ani słowem nie wspomina o synu generała Krasińskiego, ale mamy chyba prawo uważać za rzecz zupełnie pewnš, że i Zygmunt uczestniczył w owym obiedzie u księcia Reichstadtu. Jakżeby mogło być inaczej? Któż miał większe od niego prawo do zasiadania przy stole ksišżęcym? Był przecież adiutantem Króla Rzymu. Zaledwie 15 lat upłynęło od chwili, kiedy maleńki dziedzic Wielkiego Cesarstwa Francuskiego i jego malutki polski adjutant w miniaturowym mundurku generała szwoleżerów stali w oknach pałacu Tuileries, witajšc okrzykami radoœci defiladę wspaniałych jeŸdŸców Gwardii Polsko-Cesarskiej. Okolicznoœci spotkania w Schoenbrunnie, latem 1829 roku, różniły się pod każdym względem od tamtych spotkań sprzed 15 lat. Niespełna osiemnastoletni poeta polski, o sercu ciężko już poranionym i obolałym z nienawiœci, spotykał się ze starszym od siebie o parę miesięcy austriackim "herzogiem", opiętym w biały mundur pułkownika "regimentu księcia Wazy", głęboko nieszczęœliwym, trawionym jadem œmiertelnej choroby, która w trzy lata póŸniej miała go zabić. Ale księcia Reichstadtu nie darmo nazywano Orlštkiem; był nieodrodnym synem swego wielkiego ojca. Na próżno przez kilkanaœcie lat austriaczono go i sztucznie wydelikacano. Wierny nakazowi, wyrażonemu w testamencie Napoleona, nie zapomniał ani na chwilę, że "urodził się francuskim księciem". Jego fizyczne podobieństwo do ojca rzuca się w oczy nawet we współczesnym wizerunku wiedeńskim, przedstawiajšcym go w mundurze austriackiego pułkownika (litograficzne odbitki tego portretu można jeszcze dziœ z łatwoœciš nabyć u paryskich bukinistów). Ale nie tylko "napoleońskim" sposobem zakładania ršk, "napoleońskimi" ustami i "napoleońskim" podbródkiem "więzień Schoenbrunnu" przypominał "bohatera wieku". W swym wštłym ciele zachował także ojcowski "lwi szpik" i ojcowskš tęsknotę do orlich lotów. Chociaż przez kilkanaœcie lat stawiano mu za najwyższy wzór postępowanie sławnego austriackiego wodza księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, nie pozwolił zgasić w sobie wpojonego mu w najwczeœniejszym dzieciństwie zupełnie innego wyobrażenia o swojej misji dziejowej. Z napięciem wsłuchiwał się w europejskie hałasy. Wierzył, że odzyska utracone dziedzictwo. Ze wspomnień przyjaciół i wychowawców księcia dowiadujemy się, jak wielkš rolę odgrywała w jego marzeniach Polska. Swemu najbliższemu towarzyszowi na dworze wiedeńskim hrabiemu Prokesch-Ostenowi zwierzał się w zaufaniu: "Gdy wybuchnie powszechna wojna i stracę widoki odzyskania Francyi, a z zamieszania wyłoni się zjednoczona Polska, życzyłbym, aby mnie oddała się. Naprawiłbym ciężki grzech przeszłoœci". Innym razem zdradził się z podobnymi myœlami przed jednym ze swych wychowawców, profesorem Uniwersytetu Wiedeńskiego, baronem Józefem Obenausem. "Obserwuję się częœciej w lustrze - powiedział - i myœlę: skronie te nosiły już koronę, a obecnie ogołocone sš z wszelkiej œwiętoœci. Jeżeli Polacy obiorš mnie królem, utrzymam równowagę między Austryš a Rosyš". Znajšc te przekazy austriackiego otoczenia księcia, łatwo można sobie wyobrazić, jakim ważnym i wzruszajšcym przeżyciem musiało być dla nieszczęsnego "Napoleona II" spotkanie z generałem Krasińskim - dowódcš sławnej "Gwardyi Polsko-Cesarskiej", jednym z najwierniejszych żołnierzy Wielkiego Cesarza, oraz z młodym Krasińskim - swoim niegdyœ "honorowym adiutantem". Miejmy nadzieję, że nie bezpoœrednio po tym właœnie wzruszajšcym spotkaniu poseł "Jego Cesarsko Królewskiej Moœci Mikołaja I" składał ministrowi Metternichowi swoje poufne zażalenie na "rozrzucane z Austrii po Królestwie litografowane podobizny księcia Reichsztadzkiego jako króla polskiego". Gwoli sprawiedliwoœci trzeba przyznać, że w tym wypadku Krasiński pozostawał w zgodzie z zasadami głoszonymi przez swego dawnego cesarza. Przecież to Napoleon I powiedział, że "polityka nie ma serca". Oby przynajmniej zawsze miała głowę! Krasińscy byli z powrotem w Warszawie już w połowie czerwca. Jeszcze jedno oœwietlenie wizyty wiedeńskiej odnajduje się nieoczekiwanie w korespondencji generała Łubieńskiego z ojcem. Pod datš 17 czerwca 1829 roku pan Tomasz pisał z Warszawy do Guzowa: "Krasiński powrócił z Wiednia, gdzie jak najlepiej był przyjęty przez Cesarza, jego rodzinę i jego dwór. Cesarz mu powiedział, że bardzo jest kontent, że mu przysłano wojskowego, który był w r.1809 pod Wiedniem (!), że to oznacza pokój i pragnienie zachowania dobrych stosunków, które między monarchami istniejš. Spędzał wszystkie wieczory u ks. Metternicha, korpus dyplomatyczny dawał mu œwietne obiady, szczególnie Pan de Montmorency, ambasador Francuski..." Łubieński wiedział o przebiegu wizyty najprawdopodobniej od samego Krasińskiego. Nie wiadomo, czy Opinogórczyk nie uważał za potrzebne poinformować swego dawnego towarzysza broni z gwardii Napoleona o spotkaniu z księciem Reichsztadtu, czy też pan Tomasz z wrodzonej mu ostrożnoœci przemilczał ten szczegół w liœcie. Przy okazji warto zaznaczyć, że zerwane już przed laty stosunki towarzyskie między dwoma rywalami z Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny I Pułku Szwoleżerów Gwardii - latem i jesieniš roku 1829 wyraŸnie się ożywiły. Przyczynš ponownego zbliżenia były niewštpliwie kłopoty, jakich eks-szwoleżerom przyczyniali ich jedynacy. Odnowiona przyjaŸń dwóch prominentów społecznych, którzy dotychczas trzymali się od siebie z daleka, nie uszła oczywiœcie uwagi czujnego Henryka Macrotta. W raporcie z 23 sierpnia 1829 roku szef Biura Œledczego donosił wielkiemu księciu: "Wczoraj w Resursie Kupieckiej zebrało się grono dostojnych osób. Byli hrabiowie Jelski, Kicki, ksišżę Walenty Radziwiłł. Generał Wincenty Krasiński długo rozmawiał z generałem Tomaszem Łubieńskim. Radowano się z powodu wieœci o zwycięstwie wojsk rosyjskich pod wodzš hrabiego Paskiewicza nad Turkami pod Szumlš. Wznoszono z tego powodu wiele toastów". Jesieniš 1829 roku generał Krasiński z ciężkim sercem zdecydował się na rozstanie z synem. Nie było żadnych szans na powrót Zygmunta na Uniwersytet Warszawski. Gdyby nawet ojciec za pomocš swoich stosunków zdołał doprowadzić do odwołania relegacji, to i tak koledzy zatruliby Zygmuntowi życie. Generał postanowił więc wyprawić jedynaka na dalsze studia do Genewy. "W piękny dzień paŸdziernikowy 1829 roku - pisze Józef Kallenbach - zajechał duży powóz z parš dzielnych koni przed pałac Krasińskich. Wyjeżdżał z kraju syn generała w towarzystwie starego doœwiadczonego mentora Jakubowskiego. Jenerał Krasiński nie chcšc zapewne mieć œwiadków czułego z synem pożegnania, odprowadził go aż do Błonia. Tu się pożegnali. Ojciec wyprawił syna z błogosławieństwem, z przestrogami, które własnoręcznie spisał i dał mu na drogę. Rozstawali się na długo, na lata całe, toteż łzy płynęły obficie. Starali się zapewne nie myœleć o dziwnych i bolesnych powodach tej koniecznej rozłški. Ale przyszłoœć narodu stała już między nimi, niewidzialna, nieubłagana jak fatum". Zaznaczałem już parokrotnie, że pewne sšdy i interpretacje czcigodnego profesora Józefa Kallenbacha sš dla mnie absolutnie nie do przyjęcia. Natomiast wielbię go szczerze jako niestrudzonego badacza i niezwykle sumiennego i odkrywczego biografa. Refleksja ta nie wišże się bynajmniej z wyżej przytoczonym nastrojowym opisem wyjazdu Zygmunta. Chodzi o coœ innego: znacznie ważniejszego. Kallenbachowi w czasie jego urzędowania w Bibliotece Ordynacji Krasińskich udało się odnaleŸć i opublikować w przypisach do swego dzieła nieznane fragmenty twórczoœci młodego Krasińskiego, pochodzšce z roku 1829. Sš one przejmujšcym odbiciem przeżyć wewnętrznych generałowicza-poety w historycznym roku koronacji warszawskiej. Przytaczam ich ustępy najbardziej charakterystyczne. "Gdzieżeœcie o znaki zwycięskie, sztandary gromem zwycięstwa rażšce. Wasz blask odbijał się o słońce chwały i zwycięstw, wasza jasnoœć zlewała się w ognistych falach na ziemię Polskš, w żarzšcych się sławš strumieniach. Zniknęły wasze promienie, nie oœwiecajš one więcey serc bijšcych dla ojczyzny. Piersi u nas z miedzi, a serce z lodu. (dalej zmienionym atramentem) Niewola zmroziła nam duszę, zdrętwiał nasz umysł więzami. Poniżenie udziałem naszem. Œmierć szczęœciem, życie męczarniš - kaydany nas krępujš i nadzieia miła iak róża skropiona iutrzenki łezkš nie zawita do naszego serca". "(innym atramentem) Miecz ordzawiał. Zbroja nietknięta gnuœnieje. Choršgwie w kurzawie leżš. Tršba woyny nie zagrzmi, słychać tylko chrzęst kaydan które nas krępujš. Jęki i płacze rozległy się po naszey ziemi. Łzš gorzkš iš skrapiamy. Nie kwitnš już na niey laury. Róża więdnieie, a łono dziewicy na którym leżeć miała nie biie iuż dla kochanka. Nieszczęœcie wrzucało nas w przepaœć niedoli - nie wolno płakać głoœno, łzę naszš pokrywać musimy, słowa głęboko w sercach zawierać. Ale łza toczy się w naszym oku, słowa wybuchajš z piersi - ogień zemsty wre w naszym sercu, gniew rumieni nam lica, rozpacz włada umysłem - lód pęka przed promieniami słońca. Pryskajš więzy przed ogniem wolnoœci". "Do broni, do broni - za miecze, za dzidy. Na koń bracia, na koń - œmierć, rzeŸ, spustoszenie - zagłada wrogów. Długš była niewola. - Sen był długi, ale Lew się obudził, otworzył oczy, wstrzšsł grzywę, ogień bucha w iego oczach, ryczy, drżš nieprzyjaciele - otwiera paszczę - iuż po nich, tratuje po ich ciałach. Polsko, Polsko, powstań, złam jarzmo. Niech pęknš okowy. Długo jęczałaœ (!) - ale nadszedł czas, nadeszła chwila. Pierzchnš syny lodu - pierzchnš..." Ciekawe byłoby wiedzieć, w jakich momentach roku 1829 młody poeta wyrzucał z siebie te słowa: gniewu, rozpaczy i nienawiœci. Możliwe, że pisał to po pogrzebie prezesa Bielińskiego, po zajœciach na uniwersytecie i po rozmowach z ojcem w "zamkniętym pokoju"?... Lub podczas tych trzech dni, kiedy generał-wojewoda Krasiński objeżdżał ze swymi "herodami" place Warszawy, obwieszczajšc koronację cara Mikołaja na króla Polski?... A może wybuchło to w nim po spotkaniu w Schoenbrunnie z księciem Reichstadtu?... albo wtedy, kiedy ojciec ze swymi dawnymi kolegami opijał w Resursie Kupieckiej zwycięstwo nad Turkami generała Paskiewicza - przyszłego pogromcy Polaków? Niestety, na te pytania nikt nam nie odpowie. Zygmunt Krasiński opuœcił Warszawę 13 paŸdziernika 1829 r. Adiutant i przyjaciel generała Wincentego Krasińskiego kapitan Tadeusz Wyleżyński (kuzyn Ewy Hańskiej-Balzakowej, którego Balzak często wykorzystywał póŸniej jako konsultanta w kwestiach batalistycznych) odnotował tego dnia: "Wyjechał we wtorek. Odprowadzaliœmy go do Błonia. Zygmunt płakał rzewnymi łzami w chwili wyjazdu, jenerał także, a Girardot łkał". Konstanty Gaszyński żegnał odjeżdżajšcego przyjaciela napisanym specjalnie na tę okazję sonetem: ...A jeœli kiedy w wieczornej godzinie Obłok z północy ku tobie nadpłynie, Pojrzyj na niego oczyma czułymi; On ci przyniesie woń rodzinnej ziemi, A z niš wspominki zbiegłego wesela, Uœcisk, westchnienie i łzy przyjaciela! W niecały miesišc póŸniej - w pierwszym liœcie wysłanym z Genewy Zygmunt opisywał ojcu swój nastrój w chwili pożegnania: "Kochany Papo! Pożegnawszy się z Papš w Błoniu ze łzami, które dotšd płynš, i z żalem, któren dotšd moje serce napełnia, puœciliœmy się szybkim pędem po kaliskiej drodze. Myœli moich z poczštku zebrać nie mogłem i jakby skamieniały siedziałem w powozie - nic nie widziałem, nic nie myœlałem, tylko czułem ogromny ciężar na piersiach. PóŸniej dopiero, otrzeŸwiony chłodem i ruchem powozu, zaczšłem rozumować. Zdało mi się, że wszystko dla mnie zniknęło, że wszystkie moje zwišzki przecięte, wniwecz obrócone, że każdy krok oddalajšcy mnie od ojcowskiego domu, gdzie młode przetrawiłem lata, pomnaża mojš samotnoœć na œwiecie i wzmaga moje nieszczęœcie. Wyobrażałem sobie, żem sam już jeden na ziemi i że nie znajdę na niej innych serc mojemu odpowiadajšcych. Były to pierwsze godziny rozpaczy - godziny zatrute wszystkimi gorzkimi myœlami, jakie tylko pomyœlić można..." W czasie gdy najmłodszy z przyszłej Wielkiej Trójcy Poetów romantycznych wędrował z Warszawy do Genewy, Juliusz Słowacki odbywał pierwszy etap swej aplikacji w komisji rzšdowej przychodów i skarbu, a Adam Mickiewicz, bawišcy już wtedy we Włoszech, stanowił nadal przedmiot żywego zainteresowania warszawskiej policji politycznej. W raporcie z 19/31 paŸdziernika 1829 r. Henryk Mackrott meldował wielkiemu księciu Konstantemu: "Wœród akademików i innych młodych osobników znanych z wolnomyœlicielstwa kršżš potajemne odpisy wierszy słynnego improwizatora Mickiewicza, skomponowane przez niego, gdy za zeszłego cesarza Aleksandra wygnanym był z Rosji. Wiersze sš podobno ogromnie wolnomyœlne". X Generałowi Tomaszowi Łubieńskiemu koronacja warszawska przyniosła w darze z dawna oczekiwanš nominację na senatora-kasztelana. Zawiadomienie o tym sukcesie powędrowało do Guzowa nazajutrz po obrzędzie koronacyjnym. "Warszawa 25 maja 1829. Drogi Ojcze. Parę tylko słów mogę pisać, majšc jechać do Wielkiego księcia, a może i do Cesarza, z podziękowaniem za nominację na Senatora Kasztelana, którš odebrałem dnia wczorajszego. Jest nas siedmiu nowych Kasztelanów, Radca Stanu Wożnicki, Plater (Ludwik, radca stanu, dyrektor generalny w komisyi skarbu), KoŸmian (Kajetan, radca stanu, dyrektor generalny w komisyi spraw wew.), Tomasz Grabowski (radca stanu, dyrektor generalny w komisyi wyznań i oœwiecenia), Szambelan Józef Krasiński i Leon Dembowski (poseł powiatu Kazimierskiego). Dwóch wojewodów, Hauke (Maurycy, który jednoczeœnie został hrabiš) i Staœ Potocki. Pełno innych wstęgów, nominacyj, ale nie mam czasu o nich pisać". Radoœć i dumę Łubieńskich, z racji zyskania nowego senatora w rodzinie, zatruła wiadomoœć, że w tym samym czasie cesarz Mikołaj odrzucił wniosek ministra Lubeckiego o mianowanie dyrektora Banku Polskiego Henryka Łubieńskiego radcš stanu w Komisji Rzšdowej Przychodów i Skarbu. Niesprawiedliwoœć, wyrzšdzona najzdolniejszemu i najczynniejszemu z braci, głęboko dotknęła cały klan rodzinny. "Przedstawienie Henryka podane zostało może w złym momencie - tłumaczył ojcu zmartwiony generał - albo też padł ofiarš niełaski momentalnej, albo pozornej tego, który go podawał (to znaczy ministra Lubeckiego - M.B.), nie zostało więc zatwierdzone, dostał tylko order œw. Stanisława 2 klasy. Jest mu to bardzo bolesnym i nie dziwota, kto tyle, co on przyłożył pracy, kto tyle ma wyższej zdatnoœci, nie może tylko być dotkniętym, że mu nie oddaje tej sprawiedliwoœci, na którš sobie tyle zasłużył. Znajduje on przynajmniej nagrodę w Opinii Publicznej, w opinii nawet, przekonany jestem, tych samych osób, które teraz go nie przyjęły, a które, przekonany jestem, prędzej czy póŸniej oddadzš mu sprawiedliwoœć. Nie donoszę Ojcu wszystkich szczegółów łask różnego rodzaju, przy tej okazyi rozdanych, gdyż one oznaczajš tylko fawor momentalny, a nie dajš obrazu działania ogólnego czy Systematu, w jakim Naj. Pan u nas prowadzić się myœli. To albowiem zostaje jeszcze w zawieszeniu, i trudno, by z tego, co dotšd upłynęło, powzišœć jakie zdanie stanowcze. Krok albowiem, który przez koronacyę tak œwietnš wobec œwiata publicznš dopełnił, zakrywa swoim znamieniem dla nas wszystkie inne rzeczy. Nie możemy tylko nieœć hołd wdzięcznoœci tej opatrznoœci, która niewidomš rękš doprowadziła nas do istnienia politycznego i wskrzesiła to Imię, już prawie w popiołach naszych współziomków zagrzebane, nie możemy tylko nieœć hołd monarsze, który szanujšc prawa, dał tego tak œwietny dowód". W miesišc póŸniej szczęœliwy zbieg okolicznoœci pozwolił nowo mianowanemu kasztelanowi "nieœć hołd monarsze" osobiœcie. 25 czerwca, w nocy, cesarz-król opuœcił Warszawę, udajšc się - jak głosiły komunikaty prasowe - przez Zamoœć do Tulczyna na Podole, "gdzie stojš gwardie". Ta podróż Mikołaja I do Tulczyna miała swoistš wymowę. Chodziło z pewnoœciš nie tylko o dokonanie przeglšdu pułków gwardii, ale także o ostateczne rozprawienie się z widmem powieszonego dekabrysty pułkownika Pawła Pestela, który przed czterema laty właœnie z Tulczyna kierował rewolucyjnym sprzysiężeniem wojskowym Południa. Tomasz Łubieński znalazł się na trasie podróży cesarskiej przypadkiem (?) w zwišzku ze swymi "interesami S-to Jańskimi", które załatwiał w Rejowcu. Nie były to sprawy przyjemne, gdyż chodziło o przejmowanie majštku od dotychczasowych dzierżawców i połšczone z tym zwalnianie wielu dawnych pracowników. "Rejowiec 24 czerwca 1829 Drogi Ojcze. Przyjechałem dzisiaj rano przed dziewištš do Rejowca, jechałem więc 29 godzin 34 mil pocztowych. Wszędzie zbierajš się konie na przejazd Naj. Pana. W Krasnymstawie ma być rewia Dywizyi Kawaleryi, jeżeli będę zdrowszy, to na niej będę. Smutno mi tutaj rozstawać się z ludŸmi, w których się dotšd ufnoœć pokładało i nowe brać figury. Nie lubię żadnego gatunku rewolucyi ". W pięć dni póŸniej generał-kasztelan czuł się już widać zdrowszy, gdyż w rewii uczestniczył, i to jak można wnosić z jego następujšcego listu, doœć intensywnie. "Rejowiec 29 czerwca 1829 Drogi Ojcze. Naj. Pan dnia 26 wieczór przybył do Krasnegostawu na noc. 27 rano przyjechałem i byłem najprzód u W. Księcia, potym wsiadłwszy na konia, czekałem na przejazd Naj. Pana, który mnie łaskawie powitał, i za którym udałem się na mustrę dywizyi hułanów, która się jak najpiękniej udała..." Ciekawe, czy generał Łubieński, przyglšdajšc się musztrze 4.pułku ułanów, należšcego do krasnostawskiej dywizji, pomyœlał choć przez chwilę o dwóch eks-szwoleżerach napoleońskich, mocno z tradycjš tego pułku zwišzanych: o dawnym swym druhu, sławnym pułkowniku Janie Kozietulskim i o nieszczęsnym kapitanie Franciszku Majewskim, "Wielkim Mistrzu Templariuszy Polskich", pędzonym już może w tym czasie z rozkazu Mikołaja do sybirskich kopalni? W liœcie nie ma na ten temat żadnych reminiscencji, natomiast każde słowo nowego kasztelana œwiadczy w sposób oczywisty o jego zafascynowaniu bliskoœciš monarchy i towarzyszšcych mu osobistoœci. "Naj. Pan po kilka razy do mnie mówił w cišgu mustry, opowiadał nam wiadomoœć, którš odebrał o wzięciu szturmem forteczki Reyowa, położonej między Widinem a Ruszczukiem. Prócz osób zwyczajnych Œwity Cesarskiej i W. Księcia nie było nikogo tylko Gen. Pruski Roede, który powraca do Berlina po rewiach. W. Ksišżę wraca na Krasnystaw, gdzie ma nocować we wtorek, a we œrodę rano ma być mustra, na którš się wybieram, żeby złożyć moje uszanowanie W. Księciu..." Lektura listów generała Łubieńskiego, naszpikowanych wiernopoddańczymi oœwiadczeniami, często usposabia do uszczypliwoœci. Ale nie zawsze sš one w pełni uzasadnione. Spróbujmy spojrzeć na autora listów od nieco innej strony. Ten czterdziestopięcioletni weteran napoleoński (a trzeba pamiętać że w owych czasach czterdzieœci pięć lat ważyło o wiele więcej niż dzisiaj), nękany rozmaitymi dolegliwoœciami fizycznymi, wyniesionymi z lat Wielkiej Wojny - przez dwa dni wytrzšsał w siodle chorš wštrobę i zreumatyzowane koœci nie po to jedynie, by œwiadczyć carowi senatorskie hołdy i zaskarbić sobie pańskie łaski. Dla budowniczego polskiego przemysłu, uzdrowiciela polskich finansów i fanatyka podwójnej buchalterii nowy cesarz-król był przede wszystkim człowiekiem, od którego zależała przyszłoœć gospodarcza Królestwa. Poza wrodzonym każdemu magnatowi instynktem dworskim, generała-dyrektora przemożnie przycišgała do Mikołaja chęć wniknięcia w "systemat w jakim Naj. Pan u nas prowadzić się myœli". Do wiernopoddańczych akcentów w korespondencji Tomasza Łubieńskiego nie można przykładać tej samej miary, co do wiernopoddańczych postępków czy też występków jego dawnego dowódcy Wincentego Krasińskiego. To były jednak dwie całkowicie różne postawy życiowe. January Suchodolski wspomina w pamiętniku, że jego szef wojskowy i protektor artystyczny generał Krasiński lubił mawiać o sobie: "Czem jestem, jestem z łaski Boga, a więc bliŸnim winienem to odwdzięczyć. Noblesse oblige ". Ta piękna maksyma nie znajdowała jednak żadnego pokrycia w życiorysie pysznego magnata, który głosił jš zapewne głównie po to, żeby usprawiedliwić swoje marnotrawstwo (było ono tak horrendalne, że nawet wielki ksišżę Konstanty użalał się na nie w charakterystyce służbowej Krasińskiego), prawdziwej skromnoœci Opinogórczyk nie miał w sobie za grosz, a każdy swój "dobry uczynek" roztršbiał surmami na wszystkie strony œwiata. Natomiast przypomniana przez Suchodolskiego dewiza œwietnie by pasowała do postępowania generała Tomasza Łubieńskiego. Ten rzeczywiœcie wypełniony był po brzegi chrzeœcijańskš pokorš i czynił, co mógł, aby "wywdzięczać się bliŸnim" zarówno wsparciem bezpoœrednim, jak i popieraniem wszelkiego rodzaju pożytecznych inicjatyw społecznych i gospodarczych. A że przy tej okazji generał-dyrektor sam starał się zarobić i pomnożyć majštek rodzinnego klanu, to już inna sprawa: dawny zdobywca Somosierry działał zgodnie z prawami nowego czasu - ery rozwijajšcego się kapitalizmu. Zabawna rzecz, że w œwiecie dzisiejszej nauki obiektywna funkcja kapitalisty Łubieńskiego wydaje się znacznie bliższa stanowisku "wichrzyciela politycznego" Zwierkowskiego niż postawie konserwatywnego feudała Krasińskiego. Albowiem rozwój kapitalizmu ze swojš nowš ekonomiš stanowił dla feudalnej struktury Królestwa Kongresowego równie groŸne niebezpieczeństwo, jak romantyczny ferment w publicystyce i podziemne spiski rewolucyjne (proszę przeczytać, co pisze na ten temat profesor Józef Chałasiński w swoich pracach o postępie naukowym w Królestwie). Tak więc - podobnie jak molierowski Jourdain, który nie miał pojęcia, że mówi prozš - generał Tomasz Łubieński, zupełnie nie zdajšc sobie z tego sprawy, uprawiał działalnoœć rewolucyjnš, chociaż osobiœcie - zgodnie z wyznaniem uczynionym w liœcie - "nie lubił żadnego gatunku rewolucyi". Po tym przedstawieniu generała-kasztelana w nowej roli chciałbym wtršcić pewnš dygresję. Już od dłuższego czasu przytaczam tu listy pana Tomasza, wysyłane do ojca, do Guzowa - a dotšd nie zdšżyłem wyjaœnić Czytelnikom, dlaczego to zasiedziały w Krakowie patriarcha rodu, "pan minister" Feliks Walezjusz Łubieński, uznał w roku 1828 za stosowne opuœcić spokojnš Rzeczpospolitš Krakowskš i przenieœć się z powrotem do wstrzšsanego cišgłymi burzami Królestwa. Otóż przyczyny tej decyzji miały posmak doœć skandaliczny; ujawniły to dopiero najnowsze badania historyków zajmujšcych się dziejami Rzeczypospolitej Krakowskiej.* (* Pisał o tej sprawie Stanisław Stetkiewicz w ksišżce Rzeczpospolita Krakowska w dobie powstania listopadowego. Kraków 1912.) Okazuje się że dawny minister Księstwa Warszawskiego, słynšcy niegdyœ jako mistrz intrygi politycznej, postanowił u schyłku życia raz jeszcze popróbować swych sił w tej dziedzinie, by drogš swoistego "zamachu stanu" pozbyć się różnych kłopotów rodzinnych, a jednoczeœnie podporzšdkować wpływom klanu Łubieńskich całš Rzeczpospolitš Krakowskš. Na dokładne opisywanie wszystkich zawiłoœci tej sprawy nie ma tu miejsca, powiem więc tylko krótko, że starszy pan postanowił sobie przeforsować kandydaturę swego syna Tomasza na stanowisko prezydenta senatu "niepodległej" Rzeczypospolitej Krakowskiej. Pomysł ten wynikł niewštpliwie z najczystszych uczuć ojcowskich i uzasadniały go różne konkretne względy. Działo się to na przełomie lat 1827/1828, a więc w najgorszym okresie procesu Towarzystwa Patriotycznego i zwišzanego z procesem dramatu małżeńskiego pana Tomasza. W Warszawie robiło się coraz goręcej i groŸniej. Powołanie w takiej sytuacji najstarszego z (żyjšcych) braci Łubieńskich na najwyższe stanowisko w Rzeczypospolitej Krakowskiej byłoby dla niego zwrotem życiowym nad wyraz korzystnym. Ale kochajšcy ojciec zabrał się do rzeczy zbyt energicznie i (jak utrzymujš ówczeœni kronikarze krakowscy) poczšł "organizować" wybory senackie niezupełnie w zgodzie z zasadami czystej gry. W rezultacie ponarażał się prawie wszystkim przyjaciołom a jeszcze bardziej - wrogom. Ostatecznie plan polityczny "pana ministra" zawalił się całkowicie, narażajšc go ponadto na wiele przykroœci osobistych. Roger Łubieński cytuje w swoim zbiorze korespondencji aż trzy listy pana Tomasza zwišzane z tš sprawš. Sš tak enigmatyczne, że niewiele można z ich treœci wywnioskować, natomiast przebija z nich wyraŸnie potężny katzenjammer rodzinny. Po swojej kompromitacji politycznej patriarcha klanu nie chciał już dłużej mieszkać w Krakowie. Kochajšcy i posłuszni synowie jak najspieszniej wymoœcili ojcu wygodne gniazdo w głównej rezydencji rodu: siedemdziesięcioletni hrabia Feliks Walezjusz osiadł na stałe w Guzowie pod opiekš najstarszej córki, owdowiałej "Maryni" Skarżyńskiej. Eks-szwoleżer Tomasz Łubieński nie stanšł więc na czele senatu miniaturowej Rzeczypospolitej Krakowskiej, natomiast jako "nagrodę pocieszenia" uzyskał dożywotniš godnoœć senatora Królestwa Polskiego. Była to nagroda jak najbardziej zasłużona. Koniecznoœć skupienia głównej uwagi na sšdzie sejmowym a potem i na zatargu między dwoma synami szwoleżerskimi nie pozwoliła mi należycie zaznajomić czytelników z działalnoœciš społeczno-gospodarczš Tomasza Łubieńskiego w latach 1827-1828. Ale korespondencja z tych lat zawiera mnóstwo ciekawych materiałów zwišzanych z tym tematem i ukazujšcych w jak najlepszym œwietle zaangażowanie generała dyrektora w sprawy rozwoju gospodarczego i podnoszenia cywilizacji Królestwa. Generał jeŸdził wtedy po różnych województwach, "urzšdzajšc nowš rachunkowoœć" w prowincjonalnych oddziałach Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, a przy okazji przyglšdał się życiu kraju i obserwacje swe przekazywał listownie ojcu. Niektóre z tych spostrzeżeń zasługujš na przytoczenie jako œwiadectwa szerokiej skali zainteresowań eks-szwoleżera i nowoczesnoœci jego poglšdów. "Radom, 20 grudnia 1827 ...Smutno widzieć nasze miasta urzędnicze, gdyż zdaje się, że tylko na to sš, żeby w nich mieszkali urzędnicy, nie widać, żeby kraj ich potrzebował, żaden handel, żaden przemysł w niczem się nie okazuje. Sklepy tylko korzenne i winne, szynki, kafehauzy, restauracje, cukiernie, zdobiš połaci ulic. Może tu u nas na wspak rzeczy pójdš, gdzie indziej potrzeba tworzyć miasta, u nas miasta, drogi itd. tworzyć będš przemysł i handel..." "Kalisz, 6 marca 1828 ...Widziałem tu już w Kaliszu bardzo pięknš fabrykę sukna p. Rebhan, która w roku 1827 wyrobiła 5.000 postawów Sukna, pięćset ludzi codziennie pracuje w tej fabryce z tym porzšdkiem, z takš cichoœciš, jak gdyby już od wieków byli do tego włożeni; do wszystkich prac, gdzie trzeba więcej ruchu, z łatwoœciš Polacy w ogólnoœci sš użyci, ale do wszystkich miejscowych zatrudnień, w których trzeba stać albo siedzieć na miejscu, jak to przy warsztatach, trudniej Polaka do tego wprawić. Większa częœć jednak robotników zdaje się Polaków [...] Już sš w Kaliszu mechaniki i œlusarze, którzy wykonywujš jak najdokładniej machiny, które zobaczš. Prawie wszystkie jego (Rebhana) przędzarnie w Kaliszu robione. Dotychczas robił (sukna) tylko do Rosyi, teraz dwa domy, jeden Petersburski, drugi z Moskwy, zrobili mu znaczne obstalunki do Chin [...] Bardzo mi sie podobała apretura sukna i użyte do tego kartony, które sprowadzajš aż z Niderlandów, albowiem nasze papiernie jeszcze dalekie od tego, żeby mogły tak pięknie robić kartony. Uprawa chwastów do drapania sukna jeszcze także bardzo jest u nas w dzieciństwie, albowiem nie tylko że u nas rosnšce podobne chwasty nie sš tak dobre, ale ich jest bardzo mało i z Wrocławia ich najwięcej sprowadzajš. Do folusza [...] używa [...] mški i mydła, i tu się także pokazuje brak industryi w naszym kraju, albowiem mydło wszystko przychodzi z Rosyi, potrzebuje go na rok 40.000 funtów. Wszystko to dowodzi, w jakim jeszcze, pomimo postępów zrobionych, zostajemy dzieciństwie co do przemysłu..." "Kalisz, 8 marca 1828 ...Mówiłem Ojcu, że zwiedziłem Szkołę Wojskowš w Kaliszu, jest w niej przeszło 200 uczniów, podzieleni sš na 4 klasy, w których przysposobiony uczeń zabawić ma lat cztery. Najlepiej uczšcy się, zwłaszcza ze względu Matematycznego, wychodzš potem do szkoły Aplikacyjnej do Warszawy, reszta idzie do regimentów, gdzie wkrótce zostajš oficerami. Dodana jest teraz klasa elementarna dla przysyłanych uczniów, nie przygotowanych dostatecznie. Jak największa czystoœć, porzšdek, regularnoœć wszędzie jest zaprowadzona. Dozór jak najdokładniejszy ze wszech miar. Co do nauk, najrozcišglej dawane sš matematyki, geografia, języki Polski i Rosyjski, Francuski i Niemiecki, Historya powszechna, Religia, poczštki chemii, fizyki, a nade wszystko rysunek, zwłaszcza do celów wojskowych potrzebny, wielu bardzo w tej mierze jest celujšcych. Jest to zawsze dla kraju wielkie dobrodziejstwo, bo każde gniazdo œwiatła dobrze założonego rozkrzewia go i przyczynia się do dobra ogółu..." "Płock 5 Maja 1828 ...Pierwszy raz w życiu jestem w Płocku, miasto wcale piękne, w przecudownej nad Wisłš pozycyi, ale nie ma żadnej industryi, żadnego przemysłu, żadnego handlu, nie ma więc nadziei żadnego polepszenia. Prezes teraŸniejszy (Komisji Wojewódzkiej - M.B.) cišgle pracuje z jak największš oszczędnoœciš nad upiększeniem wszędzie porzšdku; ale to nie dosyć, trzeba by szukać sposobu pobudzenia przemysłu, handlu, zachęcenia ludzi do tego gatunku pracy. Ten, co działa na drugich, więcej daleko robi, jak ten, co sam najusilniej pracuje..." "Suwałki 20 Maja 1828 ...Zupełnie nie można sobie wytłumaczyć powodów, dla których pomieszczono zarzšd tego Województwa (augustowskiego - M.B.) w zapadłej mieœcinie, gdyby się nie wiedziało, że wyłšcznie interes prywatny ówczesnego prezesa i jego urzędników wpłynšł na decyzyę rzšdu [...] Województwo Augustowskie zdaje sie więcej opuszczone ze względu administracyjnego niż inne województwa [...] Brak oœwiaty, a zatem i moralnoœci, więcej się tutaj czuć daje niż gdzie indziej, gdyż im więcej rozdrobniona posiadłoœć ziemi, tym więcej oœwiata rozszerzona do tej tak szacownej częœci ludnoœci przynieœć może korzyœci dla kraju przez pomnożenie produkcji. Skarby, które tutaj Rzšd w lasach posiadał, były nieocenione, pielęgnować je jak najstaranniej było jego powinnoœciš; nieszczęœciem, jak się zdaje z tego, co mi zewszšd powiadano, w większej częœci sš już wyniszczone. Najlepsze teorye, najlepsze zamiary... nie mogš zwalczyć wkorzenionych nadużyciów z niemoralnoœci pochodzšcych. Smutna to rzecz widzieć, coby mogło być z naszym krajem, a do czego go prowadzi nieoœwiecenie i niejaka gnusznoœć i niedbałoœć, która tak z góry, jak z dołu widzieć się daje..." "Warszawa 6 Sierpnia 1828. ...Widziałem też wczoraj nowo wydoskonalone czyszczenie łoju, które mu odejmuje wszystek smród, nadaje mu twardoœć, œwice z niego robione (mowa o pierwszych œwiecach stearynowych - M.B.) palš się pięknie i jasno, wcale się nie topiš, na dotknięcie nic nie walajš [...] Ten, co się stara o patent swobody, jeszcze go nie otrzymał, więc ich jeszcze nie sprzedaje. Będę się starał dostać jednš œwicę i przesłać jš Ojcu". Niezależnie od "œwic" stearynowych i innych najnowszych wynalazków, które "rewolucjonizowały" w tym czasie życie Królestwa, "zdobywca Somosierry" przesyłał także Ojcu bieżšce "poszyty" różnych czasopism naukowych bšdŸ popularyzujšcych wiedzę, a więc między innymi "Themis Polskiej", "Pamiętnika Lekarskiego" oraz "Piasta", mianujšcego się w podtytule "Pamiętnikiem Technologicznym". Do tego ostatniego pisma - przy całej sympatii dla jego wydawcy i redaktora a swego wieloletniego przyjaciela OboŸnicy Józefa hr. Krasińskiego - miał zresztš pan Tomasz stosunek nader krytyczny. "Posyłam Ojcu dwa tomy Piasta ofiarowane przez Autora - pisał w jednym z listów. - Szkoda, że ten Piast zrobił się tylko zbiorem różnych sekretów, przepisów, receptów, ja sšdziłem, że to będzie coœ wyższego, naukowego, ze względu szkoły Politechnicznej [...] Takim zaœ ułożony sposobem jak teraz - to nie podobne, żeby się długo mógł utrzymać... Tytuł Pamiętnika Technologicznego także staje się niewłaœciwym..." W zasięgu zainteresowań żšdnego nowoœci eks-szwoleżera znalazła się nawet warszawska Szkoła Rabinów. Fundatorem i opiekunem tej uczelni - pomyœlanej jako jeden ze œrodków "ucywilizowania" a przez to i spolszczenia ortodoksyjnych mas żydowskich - był, jak na ironię, daleki kuzyn Opinogórczyka Walerian hrabia Krasiński-Skorobohaty, postępowy literat i społecznik, przyjaciel wileńskich filomatów. Generał Łubieński jak najbardziej popierał tę inicjatywę. "Wczoraj zwiedzałem szkołę żydowskš, gdzie wychowujš młodych ludzi na Rabinów - pisał do ojca. - Założył jš pan Walery Krasiński i dzięki jego protekcyi cišgle się rozwija. Zaczęła się od tego, że miała 8 uczniów pierwszego roku, teraz jest ich 60, a 12 z nich stypendziœci rzšdowi. Szkoła otwarta od 3 lat, dlatego otwarte sš tylko trzy klasy, 4 i 5 klasa rozpocznš się póŸniej, w miarę potrzeby. Oczekujš mieć tego roku więcej jak 100 studentów. Byliœmy obecni na wykładach języka polskiego, francuzkiego i niemieckiego. Uczniowie majš wiele zdolnoœci do nauk, szczególnie do rachunków i kombinacyi. Wielka czystoœć panuje w całym zakładzie, i żydzi w swych ubraniach wyglšdajš jak seminarzyœci... Poznaliœmy Profesora Hebrajskiego, który ma być distingowanym człowiekiem, i Profesora Talmudu, który wyglšda na człowieka dowcipnego. Direktor główny jest tak ubrany jak my wszyscy, doskonale mówi po francuzku i o wszystkiem rozsšdnie sie odzywa. Szkoła ta może prawdziwš oddać usługę naszemu krajowi..." Bezpoœrednio po opuszczeniu terytorium Królestwa przez œwieżo ukoronowanego króla - œwieżo mianowany senator kasztelan powrócił do swych zwykłych zajęć. A miał ich bez liku. Poza prowadzeniem własnych spraw majštkowych oraz normalnym urzędowaniem w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim i Towarzystwie Oszczędnoœci spadły na niego obowišzki, wynikajšce z godnoœci senatora. Najprzykrzejszym z tych obowišzków była dla pana Tomasza koniecznoœć zasiadania w kompletach sšdowych senatu. Wprawdzie na razie chodziło tylko o wypowiadanie się w sprawach cywilnych, osšdzonych już przez Trybunały Wojewódzkie a kierowanych do senatu jedynie jako do instancji kasacyjnej, ale generałowi kojarzyło się to jeszcze cišgle ze wszystkimi okropnoœciami niedawno zakończonego Sšdu Sejmowego. "Drogi Ojcze - pisał 8 grudnia 1829 roku do Guzowa. - Pierwszego tego miesišca na sesyi kompletu prawie zupełnego Senatu losowaliœmy się wszyscy, w którym czasie każden sšdzić będzie. Wycišgnšłem dla siebie miesišce Styczeń, Luty, Marzec, Kwiecień. Nie mogę powiedzieć, z jakš obawš i z jakim niesmakiem myœlę o tym moim nowym zatrudnieniu i jakbym go z ochotš zamienił na jakieœ inne..." Wybrzydzajšc się na swoje funkcje sędziowskie, generał nie miał oczywiœcie pojęcia, że tylko szczęœliwe zrzšdzenie losu uchroniło go od rzeczy stokroć gorszych. Wystarczyła przecież najdrobniejsza niedyskrecja ze strony któregokolwiek członka sprzysiężenia Wysockiego, a koszmar sšdu sejmowego powtórzyłby się raz jeszcze w całej rozcišgłoœci, i były dowódca I szwadronu szwoleżerów "Gwardyi Cesarsko-Polskiej" musiałby sšdzić jako zbrodniarza stanu swego dawnego podkomendnego Walentego Zwierkowskiego. Poza nowymi zatrudnieniami urzędowymi wiele dodatkowych zajęć przysporzyła panu Tomaszowi dłuższa nieobecnoœć jego brata i wspólnika Henryka, którego wysłano w podróż służbowš do Wiednia w interesach Banku Polskiego. Naczelnik klanu musiał w zastępstwie brata uczestniczyć w długich i burzliwych "sessyach" dyrekcji Towarzystwa Wyrobów Lnianych (fabryki żyrardowskiej) oraz czuwać nad pierwszš wielkš cukrowniš w Królestwie, założonš przez Henryka Łubieńskiego w Guzowie. Ponieważ generał kasztelan, przy całym swym kulcie dla techniki, nie dorównywał nowoczesnoœciš młodszemu bratu i cišgle jeszcze zachowywał mentalnoœć ziemianina - do zakładów żyrardowskich odnosił się z pewnš dozš nieufnoœci, natomiast najwyżej ze wszystkich przedsiębiorstw rodzinnych cenił sobie cukrownię guzowskš, "gdyż ona w œcisłym może zostawać stosunku z gospodarstwem, a te tylko fabryki prawdziwie dla właœcicieli ziemskich sš korzystne". Ale już w parę miesięcy póŸniej nowa impreza gospodarcza klanu rodzinnego, zainicjowana przez Henryka Łubieńskiego po jego powrocie z Wiednia, miała dokonać zasadniczego zwrotu w życiu dawnego somosierczyka, przekształcajšc go ostatecznie z uprzemysłowionego ziemianina w stuprocentowego kapitalistę. "Drogi Ojcze - pisał pan Tomasz 6 lutego 1830 roku do >>pana ministra<<. - Nie chcšc nigdy żadnego ważnego zrobić kroku bez poddania go Ojcu, nie mogšc sam jechać do Guzowa, ażeby Ojcu osobiœcie wszystko opowiedzieć, w krótkich wyrazach całš rzecz opiszę, proszę zaœ Henryka jadšcego do Guzowa, żeby Ojcu wszystko ze wszystkiemi przedstawił szczegółami. Idzie tu o założenie Domu Handlowego pod moim kierunkiem, którego przedmiotem głównym byłyby większe interesa tyczšce sie kredytu i assekuracyi różnego gatunku. Wychodzšc z tej zasady, że to tylko jest nagannym, co jest istotnie złym, sšdziłbym, że w niczem nie ubliżę ani mojej familyi, ani imieniowi, które noszę, ani mojej własnej godnoœci, jeżeli w działaniach, które i tak dopełniam, oœwiadczę chęć oddania się pod prawa handlowe. Nie chcę jednak ostatecznej w tej mierze wzišœć decyzyi, bez otrzymania nie tylko zdania Ojca, ale i tego błogosławieństwa, bez którego nic bym nigdy rozpoczynać nie chciał. Henryk opowie Ojcu wszystkie powody, które nas na tę naprowadzajš drogę". "Pan minister" widać swego błogosławieństwa "rewolucyjnej" inicjatywie nie odmówił, gdyż już w pięć dni póŸniej rzecz cała była formalnie załatwiona. "Warszawa 11 lutego 1830 Drogi Ojcze. Dnia wczorajszego wieczór zawišzana została współka domu handlowego pod firmš Bracia Łubieńscy i Spółka, której kopię nie omieszkam Ojcu przesłać. Zawišzana za upoważnieniem Ojca, które w tej mierze było stanowczem, zawišzana w zamiarach najczystszych, z najszczerszš chęciš dšżenia we wszystkiem, o ile to będzie mogło ode mnie zależeć, do dobra publicznego. Mam nadzieję, że pójdzie szczęœliwie, jeżeli Bóg pobłogosławi nasze zamiary. Żałuję tylko, że mi to wypadło w momencie, gdzie obowišzki Sędziego tyle mi zajmujš czasu, ale obowišzek publiczny, idšc przede wszystkiem, starać się potrzeba wszystkiemu zadosyć uczynić". Wspólnikami Domu Handlowego, którego kierownictwo powierzono Tomaszowi Łubieńskiemu, byli bracia Tomasz i Jan Łubieńscy, hrabia Jan Jezierski oraz magnat wielkopolski Edward Raczyński z Rogalina - drugi mšż teœciowej Henryka Łubieńskiego, uwielbianej przez cały klan i stale wychwalanej w korespondencji rodzinnej - Konstancji z Potockich I-o voto Janowej Potockiej. Profesor Ryszard Kołodziejczyk przytacza w swej ksišżce Bohaterowie nieromantyczni tekst oficjalnego pisma, które założyciele firmy wystosowali 10 lutego 1830 r. do księcia ministra Lubeckiego. Czytamy tam między innymi: "Popęd, jaki za staraniem Waszej Ksišżęcej Moœci zaprowadzone instytucje Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego i Banku nadały przemysłowi krajowemu, zaufanie, jakie w nas wzbudza postępowanie rzšdu pod sterem Waszej Ksišżęcej Moœci, zachęciły nas do odłożenia dwóch milionów złotych polskich ku przedsięwzięciom handlowym i przemysłowym przez zawišzanie w tym celu Domu Handlowego pod firmš Bracia Łubieńscy i Spółka. Zanoszšc to do wiadomoœci Waszej Ksišżęcej Moœci, poważamy się upraszać jš, abyœ nas w tym nowym zawodzie, w którym liczne zrazu przyjdzie nam zwalczać trudnoœci, wysokš swojš raczył wspierać protekcjš". W owym czasie nie zagrażało już niebezpieczeństwo, iżby protekcja księcia ministra mogła zaszkodzić nowej imprezie, tak jak przed niespełna rokiem zaszkodziła nominacji Henryka Łubieńskiego na radcę stanu. W poczštkach roku 1830 "zuchwały kniazik" - dzięki załatwieniu korzystnej pożyczki zagranicznej dla Banku Polskiego (w tej sprawie m. in. jeŸdził Henryk Łubieński do Wiednia) a bardziej jeszcze dzięki udzieleniu Mikołajowi I cennych rad w zwišzku ze zbliżajšcym się czwartym sejmem Królestwa - znowu powrócił do łask cesarsko-królewskich i znowu stał się najpotężniejszym ministrem w rzšdzie warszawskim. Siedzibę Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" urzšdzono w pałacu rodzinnym przy ulicy Królewskiej. Z imponujšco szerokim zakresem działalnoœci nowego przedsiębiorstwa zaznajamia nas cytowana już praca profesora Ryszarda Kołodziejczyka, doskonałego znawcy stosunków gospodarczych Królestwa. "Przedsiębiorstwo zajmowało się sprzedażš produktów rolnych, branych w komis od właœcicieli ziemskich, podejmowało się sprzedaży wyrobów przemysłowych, prowadzenia różnych robót publicznych, na przykład budowy spichrzów zbożowych itp. oraz dokonywało operacji bankowych. Za poœrednictwem filii Domu Handlowego w Gdańsku, kierowanej przez Józefa Łubieńskiego (najmłodszy z braci Łubieńskich, dziedzic Pudliszek w Wielkim Księstwie Poznańskim, był poddanym pruskim - M.B.) oraz agentów rozproszonych w różnych miastach i oœrodkach kraju prowadzono rozległe operacje handlowe i finansowe. [...] Jednš z ważniejszych form działalnoœci spółki było udzielanie właœcicielom ziemskim lub firmom handlowym tzw. zaliczeń, czyli pożyczek na wysoki procent, najczęœciej w granicach 12-15%. Dom Handlowy Braci Łubieńskich, korzystajšc z bliskich stosunków z Bankiem Polskim, którego wiceprezesem (w pierwszym okresie dyrektorem - M.B.) był przecież Henryk Łubieński, spieniężył owe weksle w Banku za gotówkę. Bank potršcał sobie oficjalnie obowišzujšcy przy tego rodzaju operacjach [...] niski procent. W ten sposób Dom Handlowy zyskiwał wielkie sumy wynikajšce z różnicy w wysokoœci oprocentowania..." Najambitniejszym, najbardziej, by tak rzec, obywatelskim zamierzeniem Domu Handlowego braci Łubieńskich była chęć rozcišgnięcia dobrodziejstw Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego na tzw. "Prowincje Zachodnie" cesarstwa. Dla zrealizowania tej idei Łubieńscy mieli wydawać własne "listy zastawne", zabezpieczane na dobrach magnackich i ziemiańskich na Litwie, Wołyniu i Podolu. Redyskonto tych obligacji brały na siebie potężne domy bankowe Rothschildów w Londynie i we Frankfurcie. Ale do wybuchu powstania udało się przeprowadzić tylko jednš takš transakcję na większš skalę: Dom Handlowy braci Łubieńskich udzielił pożyczki w wysokoœci 3 miliony złp. pod zastaw dóbr księcia Eustachego Sapiechy - jednego z najbogatszych panów na Litwie. Był to - jak się póŸniej okazało - najgorszy interes firmy, który omalże nie doprowadził jej do całkowitej ruiny. Umieszczenie arystokratycznego nazwiska Łubieńskich w nazwie przedsiębiorstwa handlowego musiało wywołać nie lada poruszenie w ówczesnym towarzystwie. Œwiadczy o tym chociażby cytowany w zbiorze korespondencji rodzinnej żartobliwy adres, jaki po tym fakcie zamieszczał na listach do pani Tomaszowej Łubieńskiej jej rodzony brat hrabia Wiktor Ossoliński. Niedawny więzień stanu, korzystajšcy wtedy z krótkiego okresu wolnoœci między wypuszczeniem z petersburskiej turmy a zesłaniem w głšb cesarstwa, nie tracił dobrego humoru i listy do siostry opatrywał takim oto figlarnym nagłówkiem: "Do J. W. Generałowej, Senatorowej, Kasztelanowej, Hrabiny i Baronowej Konstancji z Ossolińskich Łubieńskiej - kupcowej stołecznego miasta Warszawy". Nie da się zaprzeczyć, że w tym adresie zostało uchwycone na goršcym uczynku przełamywanie się dwóch epok historycznych. Podobne wrażenie odnosi się, gdy w roboczej korespondencji eks-szwoleżera handlowca odzywajš się niekiedy echa rycerskiej przeszłoœci. W liœcie do ojca z 20 sierpnia 1829, poœwięconym w głównej częœci opisowi nowej studni publicznej, "którš zrobić miano na Marszałkowskiej ulicy sposobem Artezyjskim", nieoczekiwane zakończenie: "Oglšdałem w tych dniach statuę Ks. Poniatowskiego (Thorwaldsena). Jest ona kolosalna i zasługuje na obejrzenie; zarzucajš jej sztywnoœć, brak życia i wyrazu, ale ma dużo pięknych stron. Wiele miałem przyjemnoœci na niš się patrzeć i uszczęœliwiony będę, gdy stanie na jakim placu naszej stolicy. Sš wspomnienia, które należy się uczcić". Pod wpływem tych paru zdań ożywa kawał historii, i - chcšc nie chcšc - trzeba sobie uœwiadomić, jak wiele się zmieniło od czasu, kiedy autor listu i inni czarno ubrani cnotliwcy z "Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny" wodzili się za łby z papuzimi elegantami księcia z Pod Blachy. A oto list z datš nieco póŸniejszš (18 listopada 1829). Generał kasztelan snuje w nim poważne i bardzo współczesne refleksje w zwišzku z majšcym nastšpić wyjazdem księcia Lubeckiego do Petersburga: "Mówiš, że wiezie pełno nowych propozycji, które rozwinš coraz więcej stan finansowy naszego kraju. Jakkolwiek nie mogę nie chwalić zasad naszego Ministra finansów, lękam się, żeby brak harmonyj, żeby niedostatek innych wydziałów Rzšdowych, a mianowicie postępu naukowego narodu naszego nie stanšł im na zawadzie. Oœwiata albowiem konstytucyjna coraz się wzmagajšca może tylko być podporš takiego stanu rzeczy, a ja się obawiam bardzo o niš w naszym kraju, przynajmniej nie widzę żadnych prawie w niej postępów, Warszawę jednš wyłšczajšc..." Po tych pozytywistycznych rozważaniach nagle, bez żadnego przejœcia: "Za tydzień rocznica batalii pod Berezynš. Co za wspomnienie!" Niezależnie od zajęć publicznych i prywatnych generał kasztelan Łubieński sporo czasu musiał poœwięcać sprawom swego syna Leona - relegowanego z Uniwersytetu Warszawskiego. Pierwotna koncepcja wysłania Lola na dalsze studia za granicę - po koronacji została całkowicie zarzucona. Lojalny pan Tomasz uznał prawdopodobnie, że po uhonorowaniu go godnoœciš senatora byłoby czarnš niewdzięcznoœciš wobec łaskawego cesarza-króla wyprawianie syna na cudzoziemskš uczelnię. Wszczšł tedy starania o odwołanie warszawskiej relegacji. Rzecz była doœć trudna do przeprowadzenia ze względu na trwajšce od dawna spory kompetencyjne między Radš Uniwersytetu a Komisjš Rzšdowš Oœwiecenia Publicznego i Wyznań Religijnych. "Czynię starania, aby wprowadzić na powrót mego syna Leona do Uniwersytetu - komunikował generał ojcu w liœcie z 5 wrzeœnia 1829 r. - Trudnoœci, które dotychczas się pokazały, pochodzš z nieporozumień, jakie w ogólnoœci zachodzš między Uniwersytetem a Komisjš Oœwiecenia, gdzie stałoœć zasad i ich niezmiennoœć walczy ze słaboœciš kierowanš przez najmylniejsze zasady, a może przez chęci całemu krajowi zawistne [...] I tutaj największa wina mego syna, że pomimo codziennych moich przedstawień, pomimo znajomoœci stanu rzeczy, uniesiony miłoœciš własnš poœwięcił momentalnš błyskotkę istotnemu dobru publicznemu i stał się niejako powodem do wznowienia tej tak niebezpiecznej dla wszystkich naszych ustaw wojny. Bodajby znajomoœć rzeczy skutkowała na nim i przekonała go, że w każdym położeniu służyć można swojemu krajowi, bronišc [...] ustaw, które mamy albo z łaski naszego Monarchy, albo z [...] oœwiaty i moralnoœci publicznej, rozwijajšc nieznacznie te ustawy przez umiarkowane ich użycie, na korzyœć swoich współziomków..." Starania o przyjęcie z powrotem Leona na uniwersytet cišgnęły się przez przeszło dwa miesišce, przysparzajšc generałowi kasztelanowi niemało irytacji. Widać to z kolejnych listów wysyłanych do Guzowa. "Warszawa, 8 paŸdziernika 1829 ...Co do Leona dzisiaj mam mieć rezolucyę Komisyi Oœwiecenia, która zezwalajšc żeby złożył examen i żeby był zapisany na trzecioletniego (tzn. studenta III roku - M.B.) dodać ma, że jednak rachować się [...] będzie za trzecioletniego tylko o tyle, o ile konduita jego w Uniwersytecie będzie przykładna. Nic nie mam przeciw tej odpowiedzi, stanie się ona albowiem hamulcem dla mego syna, a może i przyczyni się do oddania się większego naukom..." "Warszawa 11 paŸdziernika 1829 ...Już teraz mam rezolucyę Komisyi Oœwiecenia, ale tak niezrozumiale napisanš, że byłem z niš wczoraj u Rektora Uniwersytetu, żeby się od niego dowiedzieć, jak oni jš rozumiejš. Rektor nie mógł wzišć na siebie odpowiedzi, wniesie więc to na Radę Uniwersytetu, która będzie dopiero we Czwartek, w Pištek więc dopiero będę miał rezolucyę Rady, czyli (Leon) ma bywać na prelekcyjach w mundurze, czyli w cywilnej sukni jako extern..." "Warszawa 21 PaŸdziernika 1829 ...Jeszcze nie ukończyłem z Akademiš, czyli raczej z Komisyš Oœwiecenia, względem mego syna nieporozumienia, jakie zachodzš między temi dwoma władzami, tworzš korespondencye nieustanne, które tym więcej się przecišgajš, że każde postanowienie nie zależy od jednej osoby, ale od Władzy collective działajšcej. Pomimo przyrzeczeń Ministra i Radców Stanu tak małej rzeczy zdecydować nie mogš..." "Warszawa 13 listopada 1829 ...Leon wpisany już do Akademii, ale jako drugoletni, gdyż Rada Uniwersytetu nie pozwoliła mu składać examinu, opierajšc się na tym, że Komisya Oœwiecenia w ostatnim swoim reskrypcie tego nie wymieniła, chociaż reskrypt ten nic nie jest innego jak tłómaczenie wyraŸniejsze niektórych punktów pierwszego. Wiem, żebym otrzymał sprawiedliwoœć przeciw tak błahym powodom, że łatwo by mi wystawić całš œmiesznoœć całego tego postępowania, ale mój syn by tracił czas nie chodzšc na prelekcye, wolę więc, żeby się zapisał na drugoletniego, tym bardziej że mi przyrzekł najsolenniej przyłożyć się do pracy i powetować złš opinię, jakš mogli powzišœć o mnie". Z chwilš ponownego przyjęcia młodego Łubieńskiego na uniwersytet znika on na czas dłuższy z korespondencji rodzinnej. Wypierajš go stamtšd donioœlejsze tematy. Kończy się blisko dwuletnia wojna rosyjsko-turecka, uwieńczona nader pomyœlnym dla Rosji traktatem pokojowym w Adrianopolu. Warszawa uroczystymi nabożeństwami i hucznymi balami czci zwycięstwo monarchy. W pierwszych miesišcach roku 1830 główna uwaga klanu rodzinnego skupia się na "wizycie rehabilitacyjnej" księcia ministra Lubeckiego w Petersburgu i na nowo powstałym Domu Handlowym p.f. "Bracia Łubieńscy i Spółka". Dzięki swemu wprowadzeniu w arkana finansowo-handlowe Tomasz i Henryk Łubieńscy stajš się stopniowo doradcami w sprawach majštkowych niemal całej magnaterii polskiej ("Żydami naszej arystokracyi" - jak napisze potem Zygmunt Krasiński). "Księżna Sapieżyna cišgle jeŸdzi na wieœ gospodarować, oszczędza grosze, a wydaje na to tysišce - czytamy w liœcie Generała z 3 maja 1830. - Henryk i ja mieliœmy długš bardzo konferencyę o interesach z ks. Adamem Czartoryskim, nie potrzebował kredytu, ale naszej rady..." W drugiej połowie maja 1830 r. wszystkie, mniej i bardziej ważne sprawy obywateli Kongresówki ustępujš miejsca najważniejszej - o znaczeniu ogólnonarodowym. W Warszawie ponownie pojawia się cesarz-król Mikołaj I, aby dokonać uroczystego otwarcia czwartego Sejmu Królestwa Polskiego. Wydawca korespondencji Łubieńskich ogranicza się do lakonicznego stwierdzenia, że "Generał Łubieński jako Senator mniej czynny tym razem brał udział w dosyć goršczkowych działaniach tego Sejmu". Z samego przebiegu sesji sejmowej rodzinny biograf przytacza jedynie przemówienie inauguracyjne cesarza i marszałka Izby Poselskiej oraz bez żadnego komentarza wylicza najważniejsze projekty ustaw, wniesione do laski marszałkowskiej. Z zakończenia oszczędnego sprawozdania dowiadujemy się ponadto, że "podczas trwania Sejmu obchodzono także bardzo solennie w obecnoœci N.Państwa dwie uroczystoœci narodowe: dnia 21 czerwca pamięć odnowienia Królestwa Polskiego przez Aleksandra I a dnia 26 złożenie serca Króla Jana III Sobieskiego w koœciele OO Kapucynów na ulicy Miodowej w Sarkofagu sumptem samego Cesarza Mikołaja wystawionym..." Powœcišgliwoœć biografa Łubieńskich w opisywaniu ważnego bšdŸ co bšdŸ historycznego wydarzenia owego czasu staje się zrozumiała po bliższym wniknięciu w całokształt dokumentacji czwartego Sejmu Polski Kongresowej. Okazuje się, że cała sesja tego Sejmu przebiegała pod znakiem walki z protektorem i mężem opatrznoœciowym Łubieńskich: księciem ministrem Lubeckim. "W roku 1830 opozycja, która w poprzednich latach miała charakter lokalny, staje się coraz bardziej powszechna - pisze historyk Królestwa. - Atmosfera ogólnego oburzenia na system rzšdzenia, podtrzymywana przez opozycję kaliskš (bardzo co prawda osłabionš ubytkiem takich szermierzy jak bracia Niemojowscy i Walenty Zwierkowski - M.B.), zatacza coraz szersze kręgi. Nastrojowi temu sprzyja ogólna sytuacja w Europie, gdzie w wielu krajach wyczuwa się już nadchodzšce zmiany i przewroty wewnętrzne..." Rzecz oczywista, że najbardziej musiał się lękać zaburzeń na Sejmie ksišżę minister Drucki-Lubecki, człowiek opętany ideš przekształcenia Królestwa w państwo nowoczesne i uprzemysłowione. Trudno pochwalać wszystkie poczynania księcia ministra przed sejmem i w czasie jego trwania, ale jedno trzeba chyba Lubeckiemu sprawiedliwie przyznać: stanowisko jego uwarunkowane nie ciasnym egoizmem osobistym czy klasowym, lecz swoiœcie rozumianym interesem publicznym. Kierownik polityki gospodarczej i finansowej kraju miał prawo się obawiać, że cesarz-król rozdrażniony zbyt gwałtownymi atakami posłów opozycyjnych może unicestwić wszystkie, z takim trudem wywalczone w Petersburgu, koncesje na materialne wzbogacenie Królestwa. Ksišżę minister z właœciwš sobie energiš i bezwzględnoœciš postanowił do takiej ewentualnoœci nie dopuœcić. Jakkolwiek brak na to wyraŸnych dowodów, wielu kronikarzy ówczesnych uważa Lubeckiego za ukrytego reżysera intryg i afer wyborczych, które zamknęły dostęp do sejmu najwybitniejszym działaczom opozycji. Innych - mniej groŸnych - przeciwników kaptował sobie ksišżę minister starym polskim sposobem. "Lubecki - czytamy w ksišżce Heleny Więckowskiej - stara się o pozyskanie posłów opozycyjnych, przyjmujšc ich na balach i obiadach oraz obiecujšc im poœrednictwo w sprawie petycji o zniesienie artykułu dodatkowego oraz złagodzenia złej opinii w. księcia o Niemojowskich. W ten sposób osišga cel: większoœć posłów decyduje się nie występować przeciw niemu". Największym osišgnięciem księcia ministra było to, że udało mu się przeforsować na stanowisko marszałka Izby Poselskiej "swojego człowieka" - wiceprezesa Banku Polskiego Józefa Lubowidzkiego. Lubowidzki reprezentował sobš typ "pozytywnego karierowicza". Z zawodu prawnik, wieloletni prezes wojewódzkich trybunałów, póŸniej sędzia Trybunału Najwyższego w Warszawie, wyłowiony z sšdownictwa do tworzonej przez Lubeckiego kadry finansowo-gospodarczej - okazał się doskonałym nabytkiem. Był łasy na zaszczyty i pienišdze, lecz niczego nie brał za darmo. Znał się na rzeczach, którymi się zajmował, miał dobrš głowę, talent organizacyjny i zręcznie sobie radził z trudnoœciami. Działaczem politycznym był zupełnie œwieżej daty, gdyż godnoœć posła na sejm piastował dopiero od roku. Ale nawet nie to było powodem, że powierzenie mu laski marszałkowskiej zdumiało i wzburzyło opinię publicznš. W oczach warszawiaków nowego marszałka najbardziej dyskredytowały jego powišzania rodzinne: był rodzonym bratem powszechnie znienawidzonego wiceprezydenta-"policmajstra" Mateusza Lubowidzkiego. "Marszałek sejmu dawał bal w salach ratuszowych... - pisał pod datš 23 czerwca 1830 r. Tymoteusz Lipiński. - W tej zaœ chwili rodzony brat naszego Fortunata*, (* Przydomek "Fortunata" zawdzięczał Józef Lubowidzki bohaterowi modnej wówczas komedii Chłop milionowy wyœmiewajšcej dorobkiewiczów.) wiceprezydent policji, lubo jaœnieje na nim gwiazda œw. Stanisława, uwijał się na koniu po ulicach, dostrzegajšc porzšdku w zajeżdżaniu powozów i ucierajšc się ze stangretami. Co za ostatecznoœci na tym Bożym œwiecie!" Józef Lubowidzki ze względu na swe stanowiska w Banku Polskim był najbliższym współpracownikiem Henryka Łubieńskiego i zarówno z nim, jak i z jego braćmi Tomaszem, Piotrem i Janem łšczyła go osobista przyjaŸń. W niecały rok póŸniej bracia Łubieńscy mieli drogo zapłacić za tę komitywę z rodzinš Lubowidzkich. Na razie jednak całym sercem popierali człowieka, który zręcznie zapobiegał burzom sejmowym, mogšcym zagrozić podstawom przyszłej pomyœlnoœci gospodarczej Królestwa. A trzymanie w ryzach czwartego sejmu Królestwa nie było wcale rzeczš łatwš. "Przed każdym wnoszonym projektem (rzšdowym) - pisze historyk tego sejmu - posłowie opozycyjni domagajš się [...] przywołania publicznoœci do sali (dla podkreœlenia jawnoœci obrad). I choć nie wierzš w spełnienie swych postulatów, żšdajš umieszczenia ich w protokole obrad, aby >>cała Polska dowiedziała się o ich upartych usiłowaniach w odzyskaniu atrybucyj sejmowych, wbrew prawu zaprzeczanych<<. Chodzi im głównie o to, żeby pozostawić niezatarty œlad w dziejach, >>żeœmy swobód naszych wiernie przestrzegali i wiernie przysięgi wypełniali<<. Opozycja najostrzej atakuje Lubeckiego >>głównie z pobudek politycznych: jako inicjatora sprzedaży dóbr narodowych, ministra, który arbitralnie œcišga podatki i usuwa Sejm od spraw budżetowych, a wreszcie jako człowieka posšdzanego (niesłusznie) o współudział w ustanowieniu artykułu dodatkowego<<". Ale zręcznemu marszałkowi udało się osłonić swego protektora przed gniewem opozycji, a zarazem tak pokierować sprawami, że Mikołaj opuœci Warszawę "całkowicie z sejmu zadowolony". Mało tego: dar wymowy Lubowidzkiego i jego taktowny sposób prowadzenia obrad zyskał mu słowa uznania ze strony największego autorytetu patriotycznego kraju - "człowieka Polski" Juliana Ursyna Niemcewicza. Jeœli już mowa o Niemcewiczu, to warto zajrzeć do jego diariusza z wiosny i lata 1830 r. Zostało tam odnotowane kilka pikantnych scenek, zaobserwowanych bšdŸ zasłyszanych w czasie trwania czwartego sejmu Królestwa. Głównym ich bohaterem jest oczywiœcie "ulubieniec" złoœliwego autora Œpiewów historycznych - kurnosy Apollo Belwederski. "24 maja (1830) Rocznica koronacyi. Nakazano pokoje, na które gwardye, damy i senat zebrać się miały... Pokoje wystawiały niesłychanš mieszaninę: tu płynie dama z wlekšcym się szeœciołokciowym ogonem; następuje na ten ogon ciężki kirysser w palonych swych butach z ostrogami i rozdzierajšc go popycha biskupa, który wali się na senatora w karmazynowym mundurze ze srebrem, czerwonego jak rak ze œmietanš [...] Czasem W. Ks. Konstanty wyleciał i tygrysim pierzchaniem swojem przestraszył znużonš trzodę..." "27 maja Posłowie byli z czołobitnoœciš u W. Księcia. Tu Proteusz przemienił się w synogarlicę: "Co za honor dla mnie! Czemuœcie się trudzili? Spodziewam się, że się okażecie dobrymi Polakami, będziemy się łšczyć z sobš, je suis quelques fois mauvaise tete, mais en bloc je suis bon enfant" (Ja miewam czasami humory, ale w zasadzie jestem poczciwym chłopcem) i podobnych tysišc fałszywych grzecznoœci..." (bez daty) "W. Ksišżę niespokojny, by posłowie kaliscy nie zanieœli skarg swoich na przeœladowania najwięcej na ich województwo wymierzane, wezwał ich do siebie i zapytał, o czem w petycyach swoich mówić będš? - >>O przywróceniu konstytucyi do jej całoœci<< - odpowiedzieli. - >>Cóż to jest ta konstytucya? Cesarz jš nadał, cesarz odebrać jš może; pierwszš waszš powinnoœciš posłuszeństwo, posłuszeństwo i jeszcze raz posłuszeństwo...<< - >>Będziemy nadto dopraszać się o uwolnienie od tylu lat trzymanego p. Niemojowskiego<<. - >>To do mnie nie należy<< - odparł najfałszywszy z ludzi... - >>Niemojowski już sie wyprzedał, nie jest mieszkańcem polskim... nadto wie, co ma czynić; przed kilku już laty pisałem do niego, nie wiem, co z listem moim zrobił, zapewne d... nim podtarł sobie<<. - Te były wyrazy godne Ksišżęcia. Cały powód zawziętoœci i więzienia Niemojowskiego jest, jak sam W. Ksišżę wymówił, żeby udawszy się Niemojowski pod rzšd pruski, nie posyłał do Paryża artykułów na niego..." "28 czerwca Uroczystoœć zamknięcia sejmu odprawiła się uroczystoœciš [...] Mowa królewska była krótka, doœć łaskawa... Mowa prezesa senatu, Zamoyskiego, płaska; Lubowidzkiego, marszałka, wyborna, szlachetna, polska. Sprawował się on przez cały sejm z wielkš trafnoœciš i rozsšdkiem [...] Byłem na obiedzie u Sobolewskich, gdziem odnowił znajomoœć z feldmarszałkiem Dybiczem Zabałkańskim, sławnym Turków pogromcš. Skromnoœć, znak prawdziwej wyższoœci, wielka jest w nim; co mówi, dokładne i jasne, i szczere. Postać jego wcale nie zapowiadajšca, gruby i okršgły jak beczka, w oczach tylko przenikłoœć, lecz oczy te powleczone smutkiem. Stracił niedawno żonę, którš choć brzydkš i rudš, kochał niezmiernie i żałować jej nie przestaje..." "29 czerwca ...Posłowie byli u W. Księcia jak u kolegi swego; przyjšł ich bardzo grzecznie, z nieoszacowanym jak zwykle żarcikiem: >>Zawsze jak długi na wasze usługi<<. Jednak gdy jeden z posłów zapytał, czy będziem mieć sejm za dwa lata, odpowiedział zaperzony: >>Za dwa dni, za trzy dni, za lat dziesięć, nigdy<< - i wyszedł". "Był ks. Czartoryski z pożegnaniem u W. Księcia; wpadł znów na senat, że się w czasie sejmu podle sprawił i na wszystko zezwalał. - >>Jakże ci się podobać? - odparł ksišżę. - Łajałeœ na senat, że w sšdach sejmowych miał swoje zdanie; teraz obwiniasz, że był zbyt powolnym<<. - >>Œrodka się trzymać!<< - zawołał. Mówił ksišżę Czartoryski i o radzie obywatelskiej kaliskiej, że jš trzeba powrócić... - >>Qu'ils crevent jusqu'au dernier<<, krzyknšł - >>je m'en fiche<<". (Niech wyzdychajš do ostatniego, mam to gdzieœ)". Cesarz-król opuœcił Warszawę 2 lipca 1830 r. Z tš chwilš rozpoczšł się sezon ogórkowy: w prasie codziennej i w diariuszu rozpanoszyła sie letnia nuda. Dziennikarze i pamiętnikarze przeżywali nadal reminiscencje sejmowe i wiadomoœci o odznaczeniach, nadanych przez Mikołaja różnym drugoplanowym postaciom. Największš sensacjš miesišca była wielokrotnie powtarzana wiadomoœć, że w. ksišżę Konstanty zamierza wyjechać z małżonkš na kurację wodoleczniczš do niemieckiego uzdrowiska Ems. Ale nudny był tylko lipiec. W poczštkach sierpnia nastšpiło nieoczekiwane ożywienie. I to nie byle jakie. Sierpień roku 1830 był w Warszawie wyjštkowo upalny. Kanikuła osišgnęła swój zenit w dniu, kiedy do stolicy Królestwa nadeszły pierwsze wieœci o wybuchu w Paryżu rewolucji lipcowej i obaleniu reakcyjnych rzšdów starszej linii Burbonów. "Dnia 6 (sierpnia) byliœmy wystawieni przez cały dzień na nieznoœne od upału udręczenie - odnotował Tymoteusz Lipiński - nie wiedziano, co z sobš robić, gdzie się ukryć od duszšcego paru. W istocie rzecz niesłychana u nas, przeszło 30 stopni było goršca. Wisła była okryta kšpišcymi się, policja nie mogła sobie dać rady, nie dozwalajš kšpać się w miejscach nie wytkniętych, ale na próżno, gdyż liczne gromady nie słuchały zagrożeń. Dnia tego kupcy i bank otrzymali wiadomoœć, że w Paryżu dnia 27 i 28 z.m. zaszły zatrważajšce zaburzenia i powstanie ludu. Natychmiast na naszej giełdzie spadły papiery. Tego dnia, lecz o kilka godzin póŸniej nadbiegł kuryer do W. Księcia od ambasadora ross. z Paryża. Już wtedy W. Ks. i księżna Łowicka nie jadš do wód Emskich, wypadki we Francji zaszłe stanęły na przeszkodzie. Wydziwić się nie możemy, iż czytamy w naszych gazetach o wszystkich szczegółach paryzkich, przed kilku bowiem laty nie dozwalała cenzura donosić o podobnych zdarzeniach politycznych w Hiszpanii. Słychać, iż znacznie powiększono wydział tajnej policji..." I nieco póŸniej ten sam kronikarz: "W czasie zaburzeń paryzkich czynnymi było także i kilku Polaków. Sš to znani zagorzalcy, wiedzš, iż nie majš po co do kraju wracać, poœwięcili się obcej sprawie, wzišwszy sobie za hasło: zwyciężyć lub umrzeć. Leonard ChodŸko i Michał Podczaszyński (wspomniany już postępowy dziennikarz warszawski, przyjaciel Mickiewicza, Lelewela i Mochnackiego - M.B.) ...mieli kapelusze i suknie kulami poprzeszywane; pierwszy z nich przemówiwszy do ludu, tyle dodał ducha, iż za ponowionym szturmem zdobyto ratusz. W nagrodę swego poœwięcenia się został mianowany adiutantem przy dowódcy gwardii narodowej generale Lafayette..." Informacje Lipińskiego uzupełnia diariusz sierpniowy Juliana Ursyna Niemcewicza. "Już W. KniaŸ wybierał się z żonš w drogę do Ems, taił jednak, jak zwykle dzień wyjazdu, zawsze nabitš majšc głowę, że jacyœ sprzysiężeni czyhajš na niego, gdy ważne krwawe zaburzenia w Paryżu wahania się jego przerwały. Już nie jedzie, już drży w dzień i w noc, choć strach o 300 mil daleko - pisał Prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk. - Gdy wszędy wybuchajš płomienie pożaru, gdy wszędy kongresem wiedeńskim zmuszone ludy do uznawania niechętnych im Panów [...] narodowoœć swojš i prawa usiłujš odzyskać, potrwożeni monarchowie nie wiedzš sami, co czynić [...] Wszyscy się bojš, nikt atoli więcej nad naszego W. ks. Konstantego... Jak niegdyœ tyrany rzymskie, nigdy jednej nocy w jednem miejscu nie spoczywa; raz więc w mieœcie, w Brylowskim pałacu, znów w Belwederze, znów w Sielcu. Przylepił œlepy jakiœ na skutki człowiek do (koszar) 4-go pułku kartkę z napisem: >>Żołnierze, bšdŸcie gotowi do obrony Ojczyzny<<, to jeœli można, powiększyło trwogę; przez cztery dni nie chodził nawet na paradę, a gdy szedł gdzie, zawsze dwóch generałów lub pułkowników brał pod ręce, jak gdyby jakš osoby swej zasłonę. Z wojskiem, z cywilnymi w największych grzecznoœciach..." 20 sierpnia 1830 roku generał kasztelan Tomasz Łubieński wysłał z Warszawy obszerny list do Guzowa: "Drogi Ojcze. Nowe wstrzšœnienie polityczne, które zupełnie innš postać nada Francyi, a które niezawodnie mieć będzie wpływ i na wszystkie inne kraje, wszystkich nas jeszcze zajmuje. Jakkolwiek jest wskutek nadużyciów osób nierozsšdnych, którzy kierowali Rzšdem poprzedzajšcym, życzyć potrzeba, żeby umiarkowanie przewodniczyć mogło tym, co teraz wpływ mieć mogš nad nowym kierunkiem rzeczy. To rozwinięcie coraz większe demokracyi, ta chęć zastosowania chociaż najprawdziwszych zasad liberalnych, każš się obawiać, żeby jak w roku 1789 teorya nie szkodziła praktyce [...] Ja zawsze zajęty sšdami (w Sšdzie Kasacyjnym Senatu) obok moich zwyczajnych zatrudnień nie mogę znaleŸć momentu, w którem bym mógł się udać do Guzowa. Mówiš, że Cesarz (Mikołaj) rozkazał, żeby flagi trójkolorowe (Francuzkie) w jego portach nigdzie nie wpuszczano, żeby żadnego Francuza nie wpuszczano do jego krajów i żeby wszyscy jego poddani Francyę opuœcili. Zresztš pomimo tego wszystkiego sie ma ku pokojowi, papiery w górę idš. Morawski (referendarz) pojechał do obozu do Brata (Generała), wcale go prawie nie widziałem. Od rana dzisiaj miałem sessyę w Mokotowie u Prezesa Jelskiego". Pomimo ostatnich uspokajajšcych zdań listu generał musiał być mocno poruszony wydarzeniami w Paryżu i ewentualnymi konsekwencjami, jakie mogły z nich wyniknšć dla przyszłoœci Królestwa. W Warszawie kršżyły pogłoski, że cesarz Mikołaj I nie uzna nowego stanu rzeczy we Francji, że zanosi się na interwencję zbrojnš i że do tej interwencji będzie użyte wojsko polskie. Na uniwersytecie wrzało. Z Wielkiego Księstwa Poznańskiego nadchodziły do różnych osób anonimowe listy, zachęcajšce "do wspólnego działania, do jednoœci, głoszšce że nadszedł czas odrodzenia itp." Do ogólnego wzburzenia umysłów przyczyniało się tchórzliwe zachowanie wielkiego księcia Konstantego i innych wyższych urzędników. "Od dni kilkunastu W. Ksišżę jeŸdzi w póŸnej nocy po mieœcie, zwiedza odwachy, nierównie częstsze patrole snujš się po ulicach... - notował Tymoteusz Lipiński - zacišgajšcej na warty gwardji naszej pieszej, każdemu żołnierzowi rozdano po dziesięć ostrych ładunków. Zrobiło to niemałe na umysłach wrażenie. Zbyteczna ta ostrożnoœć daje powód do różnych wniosków i baœni. Lubo rozdano ładunki pod zagrożeniem najœciœlejszej tajemnicy, wszelakoż wieœć ta zarazem po całem rozeszła się mieœcie". Strach szefa udzielał się najbardziej skompromitowanym z jego podwładnych. "Dawne przysłowie: >>na złodzieju czapka gore<< da się do teraŸniejszej chwili zastosować - złoœcił się legalista Lipiński. - Ludy w Europie burzš się i powstajš przeciw nadużyciom swych rzšdów, u nas lubo wszystko spokojnie i ani lękać się wypada, aby coœ podobnego zajœć mogło, wszelakoż sš tacy z wyższych urzędników, którzy nacechowani będšc publicznš nienawiœciš, nie tylko że się trwożš, przewidujš, że i u nas coœ podobnego nastšpi, ale nawet tyle sš nieroztropni, iż utrzymujš, jakoby w Warszawie burzyły się umysły, że się coœ tajemnego knuje i lada dzień wybuchnie. Wspomnę tu o jednym z takich jasnowidzów, a tym jest radca stanu Szaniawski, który do tego stopnia jest strachem i bojaŸniš przejęty, iż wyjeżdża do Wiednia na kilka miesięcy. Niespokojnoœć jego jest widoczna, nie tai się z tem, nawet ubolewa, że dom jego będzie zburzony, dla ocalenia więc życia chce czemprędzej wyjechać". Generała Łubieńskiego z pewnoœciš nie nawiedzały nastroje tak paniczne. Miał jednak wszelkie powody obawiać się, że w wypadku jakichœ gwałtowniejszych zaburzeń na uniwersytecie "niepoprawny Lolo", pomimo złożonych rodzinie przyrzeczeń, znowu da się uwieœć hasłom "wichrzycieli". Aby temu zapobiec, generał dyrektor odmienił nagle plany dalszego kształcenia syna, i postanowił jednak wysłać go za granicę. Najbezpieczniejszym azylem wydawały mu się wyspy Brytyjskie, wybrał więc dla Leona uniwersytet w Edynburgu. Ożywione stosunki Domu Handlowego Braci Łubieńskich z bankierami angielskimi stwarzały ponadto możliwoœć wykorzystania póŸniej juniora firmy jako stałego jej przedstawiciela w Anglii i Szkocji. O decyzji generała dowiadujemy się zupełnie nagle z jego listu do ojca z 11 wrzeœnia 1830 (może istniała w tej sprawie jakaœ wczeœniejsza korespondencja, ale w zbiorze Rogera Łubieńskiego jej nie ma). "Drogi Ojcze. Niezmiernie zajęty i wzruszony jestem wyprawianiem mego syna do Edynburga (na Uniwersytet), majšc już pozwolenie W. Księcia i otrzymawszy paszport. Upraszam Drogiego Ojca o błogosławieństwo dla niego, żeby umiał korzystać z doœwiadczenia nabytego i z kosztów, które łożemy na jego wychowanie i wrócił nam ukształcony na człowieka czynnego, pracowitego i godnego familii, do której należy. Może się mylę, ale przynajmniej w tym momencie mam to wewnętrzne przekonanie, że wyprawiajšc go, dopełniam mojej powinnoœci i robię to, co może być dla niego najkorzystniejszem, jeżeli tylko zechce pracować i korzystać z własnego doœwiadczenia". Wyjazd Leona nastšpił w dziesięć dni póŸniej. "Warszawa 21 Wrzeœnia 1830 Drogi Ojcze. Już tedy dzisiaj wyjeżdża mój syn jedynak, byliœmy dzisiaj rano razem z nim u spowiedzi i u komunii, żeby Pan Bóg pobłogosławił nasze zamiary i wrócił nam go tak jak Ojciec mu powiedział, żegnajšc go, pamiętnego na Boga, na Ojczyznę i na familię. Tak dzisiaj jestem wzruszony tym jego odjazdem, że nie mogę o niczym innym mówić ani myœleć. Daję mu listy rekomendacyjne do Berlina, Hamburga i Londynu. Tam dopiero bankier George wyprawi go do Edynburga, gdzie już ma zgodzony stół i stancję u familii katolickiej religyi..." Wkrótce po wyjeŸdzie Leona rozeszła się po Warszawie wieœć o dwóch incydentach, które niewštpliwie umocniły generała kasztelana w przeœwiadczeniu, że dobrze uczynił wysyłajšc syna za granicę. "Kilku uczniów uniwers. udawszy się do domu nierzšdnych niewiast, rozgrzani trunkiem, wyœpiewywali hymn marsylski i inne tym podobne pieœni - zapisał niezawodny Tymoteusz Lipiński. - Gdy doniesiono o tem właœciwej władzy, cišgnięto z nich œledztwo i spisany protokół przedstawiono W. Ks., który zażšdał, aby mu ich przywieziono. Gdy się zadoœć woli jego stało, przemówił do nich: >>a co, birbantowaliœcie?<<, poczem poklepawszy po ramieniu, upomniał, iż to nieprzyzwoicie i zalecił, aby więcej tego nie czynili". Drugi skandal wydarzył się w parę dni póŸniej i był poważniejszy. "Dnia 30 (wrzeœnia) w samo południe radca stanu, prezydent municyp. Karol Woyda (był to ten sam prez. Woyda, który zmusił syna, aby poszedł na uniwersytet w dniu pogrzebu Bielińskiego - M.B.), idšc naprzeciw arsenału, doznał smutnego losu. Były wojskowy Janiszewski, któremu kilkakrotnie odmawiał dania posady i jak mówiš, za drzwi kazał wypychać, spotkawszy go na ulicy, przekładał mu, iż do rozpaczy jest przywiedziony, poczem uderzył go tak silnie raz i drugi w policzek, iż kapelusz spadł z głowy, który gdy podnosił, napastnik kijem nielitoœciwie poczšł go okładać. Przytrzymany, supplikant na ratusz odprowadzony został, panu prezydentowi zaœ krew puszczono. Głos publicznoœci powszechnie mówi: dobrze mu, wart tego. Gazety zagraniczne gotowe z tego powodu donieœć o powstaniu w Warszawie..." Nienawidzšcy Woydy akademicy nadali tej sprawie ogromny rozgłos. "Do słownika języka naszego przybędš dwa nowe wyrazy - pisał Lipiński - powszechnie bowiem zwać poczęto kij lub laskę wojdówkš, miasto zaœ bicia kijem mówiš wojdować..." Ludzi skompromitowanych ogarniał coraz większy lęk. W dwa tygodnie po pobiciu Woydy dowiedziano się o dramatycznych okolicznoœciach zgonu starego aktora Teatru Narodowego Marcina Szymanowskiego - ojca osławionego agenta tajnej policji Hieronima, odznaczonego niedawno orderem œw. Stanisława. Stary Szymanowski nie utrzymywał z synem żadnych stosunków i widzieć go na oczy nie chciał nawet wówczas, gdy poczuł się œmiertelnie chory. Ale syn, zarażony strachem swych zwierzchników, gwałtownie zapragnšł pojednania z powszechnie szanowanym ojcem. "Było to 13 paŸdziernika 1830 roku - wspomina Kazimierz Władysław Wójcicki w swoich Pamiętnikach dziecka Warszawy - (Szymanowski) wybrał się do ojca i wszedłszy upadł przy łożu umierajšcego na kolana. Sędziwy artysta leżał okryty białem przeœcieradłem; na widok wyrodka zerwał się z poœcieli, a wznoszšc groŸnie drżšcš rękę w górę, zawołał ochrypłym głosem z gniewu i oburzenia: - Przeklinam cię do dziesištego pokolenia, żeby cię żona opuœciła, dzieci wymarły, a sam żebyœ zginšł haniebnš œmierciš, za ten wstyd i zakał, jaki zadałeœ memu imieniowi! przeklinam! przeklinam! - I po tych słowach padł na łoże i skonał. Szpieg zemdlał po tej klštwie, widziałem go, jak w dorożce wracał do domu blady i zmieniony. Niedługo klštwa zacnego ojca spełniła się co do słowa: żona go porzuciła, dzieci wymarły, a on sam skończył na szubienicy". * * * Po wyekspediowaniu Leona generał Łubieński poczuł się jak gdyby uwolniony od najważniejszego kłopotu. Jego następny list do ojca pisany jest w tonie lżejszym niż zazwyczaj i poœwięcony w całoœci sprawom rozrywkowo-towarzyskim. "Warszawa 5 paŸdziernika 1830 Drogi Ojcze [...]. Aktorowie z Teatru Rozmaitoœci grali w Teatrze Pałacu Saskiego, w obecnoœci W. Księcia i Księżnej Łowickiej, którzy do końca pozostali. Dawano trzy sztuki: Biuraliœci, Popas i Kawiarnia. Przedwczoraj dawano nowš sztukę pod tytułem: A któż lepszy, z której podług zdania wszystkich był czterowiersz zwrócony do naszej rodziny i tak opiewał: Ci których imię sława głosi wszędzie, Mężowie w ziomków niezgaœli pamięci, Dobrem krajowym jedynie zajęci, Pierwsi stanęli w Polskich kupców rzędzie! Autor sztuki nazywa się Rajmund Sumiński. Z ogromnym aplauzem była przyjęta z wyjštkiem œwiata urzędniczego. Wczoraj byłem na obiedzie u Schmidta (konsul ówczesny pruski w Warszawie) z Fredrš i Tymowskim. W przyszłym tygodniu mam wielki obiad u siebie z przyczyny imienin kasztelanów Rembielińskiego i Wichlińskiego". Niezależnie od wiersza na czeœć rodziny Łubieńskich pan Tomasz miał w tym czasie jeszcze inny powód do satysfakcji: nie został objęty naganš cesarskš, udzielonš trzem równoczeœnie z nim mianowanym kasztelanom. Przytaczajšc listy generała Łubieńskiego, podkpiwałem sobie nieraz z jego przesadnego sknerstwa: nie przekraczało ono jednak nigdy granic przyzwoitoœci; czego jak się okazuje, nie można było powiedzieć o niektórych innych senatorach kasztelanach. "Rada admin. dostała od cesarza naganę - czytamy w diariuszu Lipińskiego - że poważyła się przedstawiać proœbę radców stanu KoŸmiana (Kajetana), Tomasza Grabowskiego i WoŸnickiego, którzy zostawszy wraz kasztelanami (o co tyle się starali), aby ich uwolniono od opłaty stemplowej tysišca złp. za nominacjš. Odpowiedziano z Petersburga, iż niepomni dobrodziejstwa z powodu podwyższenia tak znacznego pensyi (brali bowiem 15.000 złp., od roku zaœ majš po 25.000 złp.), poważajš się nadto od prawem przepisanej opłaty uchylić. W istocie wstydem jest, aby ludzie majętni z siebie mogli o tak drobiazgowe upraszać zwolnienie..." Tymczasem w Warszawie robiło się coraz bardziej niespokojnie. "JakkolwiekbšdŸ ciche rozchodzš sie głosy, że powstanie to lada dzień wybuchnšć może - pisał pod datš 23 paŸdziernika w swoim dzienniku Julian Ursyn Niemcewicz. - Gdyby to nastšpić mogło, nie zacznie się tak nierozsšdne dzieło, jak tylko przez młodych podoficerów i oficerów znękanych surowoœciami, nade wszystko zaœ przez ten tłum rozpustnych próżniaków [...] cisnšcych się do Warszawy, lubišcych hulatykę, a w samem tylko zamieszaniu i rabunku obiecujšcych sobie znaleŸć z czego nasycić swego chucie. Ach! gdyby jakiekolwiek było podobieństwo otrzymać niepodległoœć i swobody, któżby życia i zdrowia nie ważył; lecz porwać się w dzisiejszych okolicznoœciach, byłoby to zgubić na zawsze to nawet imię Polski, za którem wzdychaliœmy tak długo..." Na poczštku listopada generał Łubieński uznał za wskazane poinformować "pana ministra" o niespokojnych nastrojach warszawskich, lecz zdawał się nie przywišzywać do nich większej wagi. "Warszawa 7 Listopada 1830 Drogi Ojcze. Tutaj niespokojne głowy coraz coœ nowego wymyœlajš. Szczęœciem nowe działanie pomocnika Ministra Oœwiecenia Fredry (przyjaciel pana Tomasza - Maksymilian Fredro, starszy brat eks-szwoleżera Seweryna i komediopisarza Aleksandra, był od niedawna wiceministrem oœwiaty i kuratorem Uniwersytetu Warszawskiego - M.B.) dało inny tok postępowaniu Komisyi Oœwiecenia. Coœ ojcowskiego z większš energiš i wiadomoœciš systematu, do którego dšży, nadaje im œcisłoœć i godnoœć, która im przystoi. Akademików nierozsšdnie sobie postępujšcych skłoniono, żeby odwiedzili rodziców, drugich po przyjacielsku napomniano. Inne działanie rozbudza teraz drażliwoœć i ciekawoœć publicznš. Rada Wojewódzka Województwa Mazowieckiego poniesła zażalenia na nadużycia Urzędu Municypalnego Miasta Warszawy. Wyznaczona została komisya z urzędników Kom. Spraw Wewnętrznych pod prezydencyš Radcy Stanu KoŸmiana, która przywołała dwóch Radców Wojewódzkich: Czarnockiego i Szacha (Szucha - M.B.). Indagowany szef wydziału kwaterunkowego Czarnocki po wielu nieprzyzwoitych odpowiedziach i po zuchwałym postępowaniu suspendowany przez prezydenta Miasta Warszawy i oddany pod dozór policyjny, dnia wczorajszego się zastrzelił. W ogólnoœci działanie Rady Wojewódzkiej zdaje się zmieszane z nadto wielkš zawziętoœciš i chęciš szukania winnych, kiedy by lepiej było korzystać z okolicznoœci, żeby zapobiedz nadal nadużyciom, przez otrzymanie institucyj miejskich, na przykład wybieranie kandydatów na prezydenta co trzy lata. Ławników albo Radców miejskich czasowo obieranych. Musiał Henryk Ojcu wczoraj w Guzowie opowiadać, że przedsiębiorę nowy gatunek czynnoœci, wchodzšc w układy z niejakim Panem Buff, który się podejmuje wyjednać domowi naszemu komisa na kupno wszystkich naszych produktów wprost z Francyi, Holandyi i Anglii i równie adresować do nas wszystkie towary, które by u nas mogły być sprzedane. Jeżeliby ten zamiar przyszedł do skutku, nadałby naszemu domowi nader wielkie zatrudnienie, powiększyłby znaczenie jego działania i zrobił go istotnie użytecznym krajowi..." Znacznie dramatyczniej opisywał niepokoje warszawskie Julian Ursyn Niemcewicz. Pod datš 14 listopada (1830) czytamy w jego diariuszu: "Uczniowie Akademii uczynili z sobš zwišzek, grożšcy œmierciš, pożogami, rzeziš [...] Zamierzali oni zgładzić W. Księcia, podburzyć wojsko i pospólstwo [...] Schwytani burzyciele wszystkie swoje czarne zamachy wydali. Rożniecki, Rautenstrauch, Staœ Potocki, Fredro kurator, profesorowie wyznaczeni do inkwizycyów. Już one trzy dni i tyleż nocy trwajš i zbrodnia wyznana, dowody jawne [...] Mówiš, że Rożniecki w œledztwach tych bardzo się zręcznie i rozsšdnie pokazał (wielu historyków, w przeciwieństwie do Niemcewicza, przypuszcza, że rozdmuchanie sprawy spisku akademickiego było specjalnie sprowokowane przez Rożnieckiego dla odwrócenia uwagi w. księcia od nadużyć w Urzędzie Kwaterunkowym, z którymi szef policji miał podobno wiele wspólnego - M.B.)... Kontynuuje się deputacya œledzšca kradzieże w wydziale kwaterniczym i innych nadużyciach miejskich [...] Przyjechał Nowosilcow z zagranicy; zaburzenia w Akwizgranie nie dozwoliły mu pić wód, udał się więc do Anglii, gdzie zamiast wód pił wino. Powrócił, jak mówiš, chudy, z dużš brodawkš swojš bardziej jeszcze okrytš szczecinš. Udajšc, jak gdyby wkrótce miał wyjechać i nie chcšc się mieszać do niczego, bywa ustawnie u W. Księcia i poddaje mu rady swoje. Jakoż skutki onych już sš widoczne. W. Ksišżę głupie zamachy studentów już widzi surowiej. Zaraz szeœciu z oskarżonych zamknięto u Karmelitów, pięciu innych jeszcze na indygacyach... Męczš zatem nieszczęsnš młodzież, a ta jak na mękach plecie; powiada, że gdyby się im było udało, byliby postawili na czele Rzšdu Księcia Czartoryskiego i mnie, na czele wojska jenerała Chłopickiego. Gdy ich zapytano, czy się znosili z temi osobami, odpowiedzieli, że nigdy z niemi nie mówili, tylko z reputacyi polegali na nich [...] (W. Ksišżę) widzšc się z Czartoryskim długo o przysiężeniu tem mówił... Gadajš na p. Nowosilcowa, że to on wskrzesza bunty, lecz nie było go tutaj i dziœ kazałem mu wyjechać i nie wracać, aż się to wszystko skończy [...] i ta uwaga dowodzi, jak się W. Ksišżę lęka, by nie rozumiano, że się radami zyzowatego powodzi..." 19 listopada 1830 generał Łubieński pisał do Guzowa: "Drogi Ojcze. Jakże dziękuję Panu Bogu, że mnie natchnšł prawdziwie, kiedym powzišł zamiar wysłania mego syna do Edynburga. W tych wszystkich nieszczęœliwych stycznoœciach, w których się teraz znajdujš Akademicy, byłby pewno grał jakšœ rolę, a przynajmniej byłby skompromitowany jako wiedzšcy o wszystkim (jednym z aresztowanych akademików był Ludwik Wołowski, sprawca awantury uniwersyteckiej z r. 1828, w którš zamieszani byli Leon Łubieński i Zygmunt Krasiński - M.B.). W bardzo przykrych żyjemy czasach, gdzie prawdziwie jakaœ panuje zaraza, jakaœ chęć odmian. Nie można tego czemu innemu przypisać, jako braku zasad religijnych. Powiadajš tu za rzecz niezawodnš, że przychodzi do Warszawy Wojsko Rosyjskie, ale sšdzę więcej jako œrodek zapobiegajšcy, jak dla przyczyn wojennych. Zresztš mówiš o wojnie, ale ja wcale nie wierzę, żeby mogła w teraŸniejszych okolicznoœciach rozsšdnie przez kogokolwiek być prowadzonš. We Francyi nowe Ministerium Lafitte tak mało wzbudziło ufnoœci, że papiery francuskie niezmiernie spadły. Belgia nie zabiera się do uspokojenia. Zasłona gruba przyszłoœć pokrywa". W czasie kiedy szef Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i S-ka" pisał swój list, policjanci wielkiego księcia Konstantego zdzierali ze złoœciš z drzew w Alejach Ujazdowskich kartki z napisem: "Belweder do najęcia od nowego roku", a na murach domów Starego Miasta pojawiały się rysowane kredš buntownicze hasła: "Rewolucja!", "Wiwat wolnoœci!", "Wiwat rzemieœlniki warszawskie!" Chmurne niebo nad Królestwem Kongresowym rozœwiecały już pierwsze błyskawice nadcišgajšcej burzy. * Historia drugiego wydania Końca œwiata szwoleżerów Sukces wydawniczy i czytelniczy szwoleżerskiego cyklu Mariana Brandysa był tak duży, że wydawnictwo majšce wówczas ksišżki w swojej gestii, nie czekajšc na dokończenie edycji wydania pierwszego, rozpoczęło druk wydania drugiego - masowego. Ale na rynku wydawniczo-księgarskim zaszły tymczasem poważne zmiany i zwišzany z kołami opozycyjnymi autor Końca œwiata szwoleżerów przestał być pisarzem "dobrze widzianym". Na pierwszym egzemplarzu autorskim drugiego wydania Marian Brandys napisał: "Ten sygnalny egzemplarz drugiego wydania nadszedł 16 XII 1976 roku, ale cały nakład, według wszelkiego prawdopodobieństwa pójdzie na przemiał, bo nadal nie zamierzam być grzeczny". Przewidywania autora sprawdziły się w znacznej mierze. Wprawdzie wydanie do księgarń dotarło, ale dalszego cišgu już nie było. Obecne, drugie wydanie Końca œwiata szwoleżerów, jest pierwszym wznowieniem wszystkich tomów cyklu.