Dorota Urban Egoistka Autorka pisze o sobie: Nazywam się Dorota Urban, rocznik 1983, mieszkam w małej miejscowości, oddalonej trzydzieści kilometrów od niemieckiej i czeskiej granicy. Pasjami czytam książki, piszę opowiadania i poszerzam swoją wiedzę z zakresu informatyki. "Egoistka" jest moim pierwszym utworem, który zostanie opublikowany. Dotąd pisywałam bowiem wyłącznie "do szuflady". Postanowiłam jednak, że oto najwyższy czas zaistnieć. W tym roku rozpoczynam studia na wydziale ekonomii, ale kontaktu z literaturą na pewno nie zerwę i z pewnością będę jeszcze próbowała swoich sił na łamach Esensji :) Był mały, różowy i wszyscy się nim zachwycali, chociaż nie robił niczego nadzwyczajnego. Leżał po prostu w kołysce, a jego jedynym większym osiągnięciem było poruszenie ręką lub nogą. Mimo to masa wujków, ciotek, krewnych i znajomych bezustannie przekraczała próg dziecinnego pokoju, aby go zobaczyć. Najpierw cichutko skradali się do drewnianego łóżeczka, by wreszcie przy nim zupełnie stracić nad sobą kontrolę. Dorośli ludzie, zajmujący na co dzień odpowiedzialne stanowiska, zachowywali się niczym banda dzieciaków, wymyślająca coraz to bardziej komiczne miny. Rodzice chłopca stali obok, uśmiechając się i zachłannie chłonąc każde przychylne słowo. Byli dumni z tego długo wyczekiwanego, pięknego syna. Raz po raz spoglądali sobie głęboko w oczy i patrzyli na zebranych z tą charakterystyczną dla wszystkich szczęśliwych wyższością. Nikt jednak nie czuł się obrażony, nie miał pretensji. Żadne niesnaski nie były tego dnia w stanie zakłócić ogólnej radości. Nawet jeśli istniały między nimi jakieś urazy, teraz odeszły w zapomnienie. Zwyczajnie cieszyli się, że mogą tu być. W pokoju był jednak ktoś, kto nie odczuwał radości z narodzin Karolka. Pod drzwiami stała jasnowłosa dziewczynka o twarzy anioła, a myślach szatana. Wwiercała w małego intruza gniewne, niebieskie oczy. Nienawidziła go z całą zaciętością, na jaką stać było jej siedmioletnie serduszko. Nikt nawet nie podejrzewał, ze tłamsi się w niej tyle negatywnych uczuć, przybierających początkowo formę niechęci, aż wreszcie dzikiej wściekłości. Wystarczyło tylko spojrzeć na tą ściągniętą złością twarz, aby domyślić się całej prawdy, odkryć mroczną tajemnicę, której nawet nie starała się ukryć... Żadna z osób nie zdawała się jednak dostrzegać rozterek dziecka. Bez słowa mijali drżącą z oburzenia postać, żeby wygłosić kolejną litanię zachwytów nad kilkudniowym szkrabem. Tego, przyzwyczajona do bycia w centrum uwagi, nazywana księżniczką i karmiona komplementami jak słodyczami, dziewczynka nie mogła znieść. Wszystko w niej burzyło się i domagało powrotu tamtych pięknych chwil, gdy była jedynaczką, oczkiem w głowie rodziców. Przecież ją kochali, dlaczego więc pozwalali temu śliniącemu się malcowi zburzyć zamek marzeń, w którym królowała dotąd niepodzielnie. Co się zmieniło? Czyżby po prostu przestało im zależeć? Czy, któregoś dnia, obudzili się z dziwnym uczuciem braku miejsca w sercu dla córki? A może zrobiła coś złego i postanowili ją ukarać?.. Zamyśliła się. Nie, to nie mogła być jej wina, przecież zawsze chwalili ją, że jest taka grzeczna i miła. Co prawda ostatnio robili to rzadziej, ale... Nie, to musi być przez niego. Łzy wzburzenia i szczęścia, że to nie ona ponosi winę, wypełniły duże błękitne oczy. Jak mógł zabrać to, co należało wyłącznie do niej? Jakie miał do tego prawo? Pojawił się nagle i zupełnie ją zaskoczył. Teraz on był w centrum, wyznaczał rytm życia całej rodziny. Zajął miejsce siostry i nic nie wskazywało na to, aby sytuacja ta miała ulec zmianie. Wtedy, w otoczeniu tych wszystkich ludzi, którzy wydawali się jej z każdą minutą coraz bardziej obcy postanowiła, że nigdy się nie podda i wcześniej czy później odzyska to, co jej odebrał. * Z drzew opadały setki złocistych liści, zmieniały się kolejne pory roku, mijały lata. Przez cały ten czas starannie pielęgnowała w sobie uczucie nienawiści. Nie zniknęło ono nawet, kiedy minęła faza zachwytów, kierowanych pod adresem chłopca. Po poznaniu gorzkiej prawdy całe grono krewnych pogrążyło się w wymownym milczeniu. Rodzice przestali się uśmiechać. Teraz ich twarze częściej przypominały smutne maski, a nie naturalne rysy. Powodem ich niepokoju był stan Karolka. Chłopiec nie rozwijał się prawidłowo. Właściwie więcej było w nim z warzywa niż z dziecka. Tak przynajmniej uważała Joasia i niestety w tych złośliwych porównaniach było sporo prawdy. Nadal się na niego złościła, ale z zupełnie innych powodów, niżeli wcześniej. Obecnie zwyczajnie ją drażnił. Przede wszystkim denerwowały dziewczynę małe, brudne palce wędrujące po jej rzeczach, gdy choć na chwilę spuściła je z oczu. Irytowała się, kiedy wydawał z siebie nic nieznaczące puste dźwięki, imitujące słowa. Częste napady histerii, podczas których stawiał na nogi cały dom, wywoływały skurcze żołądka i odruch wymiotny. Na nerwy działała jej także postawa rodziców. Nie potrafiła zrozumieć ich postępowania. Byli wobec niego tacy pobłażliwi. Dlaczego? Nieodpowiedzialnie dawali też małemu czekoladę, choć doskonale wiedzieli, że i tak zostawi ją gdzieś na meblach, albo co gorsze w jej pokoju. Właściwie to pomieszczenie upodobał sobie najbardziej i tu najchętniej przesiadywał. Może kojąco wpływał na chłopca zielony kolor ścian, ale zapewne miał inny, dużo głupszy powód, by tu przebywać. Prawdopodobnie nie był nawet w stanie wyczuć jej pogłębiającej się każdego dnia, niechęci. Ten, jak go nazywała, "Kalafior" utrudniał dwunastolatce życie. Wstydziła się brata i nikomu o nim nie wspominała. Nie zapraszała więc do siebie przyjaciół, nie urządzała przyjęć ani urodzin i zawsze bawiła się poza domem. Czy była złym dzieckiem?.. Raczej nie, ale było w niej tyle egoizmu, że można by obdzielić nim kilkoro innych. Nie współczuła bratu i nie była w stanie wykrzesać z siebie żadnych ludzkich uczuć, nie mówiąc już o siostrzanej miłości. Zresztą, nie czuła się z nim w ogóle związana. Bo kim właściwie był? - niepotrzebną przeszkodą, wybrykiem natury, który Bóg zesłał na nią, jak dawniej na Egipcjan plagi. Było jej ciężko, toteż szukała odskoczni od codzienności, zatapiając się w marzeniach. Wielokrotnie wyobrażała sobie bliżej nieokreśloną sytuację, gdy spaceruje z rodzicami alejami parku i karmi chlebem gołębie. Wizja ta zawsze przynosiła Joasi ukojenie, traktowała ją więc tak, jakby była lekarstwem na wszelkie problemy. Wierzyła również, że w świecie ułudy byliby dużo szczęśliwsi: Tam nie istniał Karolek. - Nareszcie byli sami... Czuła, iż tak właśnie powinno wyglądać jej życie. * Zrobiło się ciepło. Pierwsze letnie promienie słońca prześlizgiwały się po świeżej trawie, pieszczotliwie obejmując okryte młodymi liśćmi, konary drzew. Na ulicach rozbrzmiewała melodia tysiąca ptasich głosów, zagłuszając niekiedy nawet warkot spalinowych silników. Przyroda budziła się do życia, a ludzie stawali się weselsi. Nie wszyscy jednak byli radośni. Joanna wróciła do domu poirytowana. Przeżywała pierwszy w swoim krótkim życiu miłosny zawód. Jej młode, zdeptane obojętnością serce domagało się odrobiny samotności. Chciała zaszyć się w swoim pokoju i raz porządnie wypłakać, tak, żeby rodzice tego nie widzieli i nie męczyli pytaniami, które i tak nie były w stanie niczego zmienić. Cisnęła plecak w róg pokoju i ze złością kopnęła stojące obok drzwi krzesło. Wtedy go zobaczyła. Siedział u stóp łóżka koszmarnie brudny, jakby ostatnie kilka dni przeleżał w kałużach. Huśtał się w przód i w tył, przesuwając umazane czekoladą ręce po jasnoniebieskim dywanie. Narastał w niej gniew. Cała sylwetka dziewczyny trzęsła się z bezsilności i irytacji. Że też miał czelność tu przyjść! Chyba dręczenie jej podświadomie sprawiało mu przyjemność. - Do cholery wynoś się stąd!.. - Nie wytrzymała. Chwyciła go za bluzkę i zaczęła ciągnąć w kierunku wyjścia. Zareagował w jedyny znany sobie sposób - krzykiem. - Aśka, co ty wyprawiasz? - Ojciec, zwabiony wrzaskiem, natychmiast wbiegł do środka. Teraz patrzył na córkę osłupiały z malującym się w oczach niedowierzaniem. Zastygła w bezruchu. Była upiornie blada. Tylko oczy, wielkie i okrągłe, błyszczały groźnie, ciskając gromy. Dyszała ciężko, gotowa w każdej chwili podjąć walkę. Długo stali naprzeciwko siebie, odgrodzeni wydzierającym się malcem. Ona zdenerwowana i zła, on jedynie zaskoczony. - To twój brat. -Odezwał się w końcu. - Nie wolno ci tak reagować... Przecież wiesz, że jest chory i nie wszystko rozumie. - On niczego nie rozumie! - Krzyknęła, szarpiąc go coraz mocniej - Nienawidzę go! Słyszysz?! Nienawidzę! Chciałabym, żeby umarł! Nie zastanawiał się, co robi. Jego ręka uderzyła w policzek córki. Od razu uświadomił sobie, że źle zareagował. Chciał ją przytulić, ale wyrwała się z objęć i uciekła. W oka mgnieniu znalazła się na ulicy. Biegła na oślep, popychana przez ciekawskie, kłujące spojrzenia mijanych ludzi. Nie czuła żalu do ojca, bo to nie on był winien. Byłoby inaczej, gdyby ten Kalafior się nie urodził. - Świat byłby lepszy, życie ciekawsze. A tak?.. - Zmienił rodziców, obrócił przeciwko niej ludzi, których całym sercem kochała. Dlaczego odbierał jej ich uczucia, przecież był tylko rośliną? Niech będzie tak, jak kiedyś. Niech wszystko będzie, jak dawniej... - Myślała uporczywie. - Hej dziecko, uważaj! - Zagapiła się i wpadła na jakiegoś starszego mężczyznę. Przyglądał się jej uważnie. - Co się stało? Nie odpowiedziała. Rodzice zawsze powtarzali, że nie wolno rozmawiać z nieznajomymi. Staruszek wyglądał jednak niezwykle dobrotliwie i budził zaufanie. Miał sumiaste wąsy i długą siwą brodę, upodabniającą go do świętego Mikołaja. Zresztą był tak samo jak on gruby. Brakowało mu jedynie czerwonego ubrania i wypchanego prezentami wielkiego worka. - Chodź ze mną. - Zaproponował. - Po drugiej stronie ulicy jest cukiernia. Kupimy sobie po wielkim, ociekającym bitą śmietaną ciastku. Nic tak nie poprawia humoru jak słodycze. - Wyciągnął do niej dłoń, uśmiechając się przyjaźnie. Podała mu swoją nieco nieufnie, ale po chwili wszystkie obawy minęły. Zakazy przestały ją obchodzić. Nie zastanawiała się nad tym, że może być pedofilem, wariatem, albo groźnym przestępcą. Chciała po prostu zapomnieć o bracie, rodzicach i całym szeregu tych drobnych trosk, które urastają w oczach nastolatki do ogromnej tragedii. Nagle wszystko wydało się takie łatwe, błahe i nie warte wspomnień. Nie oponowała, gdy posadził ją przy okrągłym stoliku i chwiejnym krokiem oddalił się w kierunku bufetu. Podpierał się smukłą brązową laską, której wcześniej nie dostrzegła i utykał na prawą nogę. Mimo tej ułomności, w jego ruchach było coś dostojnego i charyzmatycznego. Nie wzbudzał śmieszności, wręcz przeciwnie, szacunek. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdziła, że nie przypomina jej roznoszącego prezenty grubasa, ale raczej króla, którego kiedyś widziała na rycinie jakiejś historycznej książki. W jego spojrzeniu odbijał się bowiem cień majestatu i dumy. Złożył zamówienie i usiadł naprzeciwko. Łagodny uśmiech ani na chwilę nie schodził z jego twarzy, a oczy, badawcze i czujne, zawisły na sylwetce dziecka. - Wiesz, znałem kiedyś dziewczynkę bardzo podobną do ciebie... Początkowo, na ulicy, wydawało mi się, że to ona, tylko zupełnie inaczej ubrana, ale to niemożliwe. - Dlaczego? -Właściwie nie za bardzo interesowało ją, co starszy pan ma do powiedzenia. Chciała tylko zjeść coś słodkiego, ale zapytała z czystej grzeczności. - Nie żyje. Od dawna nie ma jej wśród nas. Pamiętam ją doskonale. - wielka ambicja i talent, małe możliwości realizacji. W takiej sytuacji musiałem wkroczyć i pomóc... Właściwie była dobrym dzieckiem. Takim zawsze spełniają się marzenia, których nie powinny mieć. No, ale człowiek musi się uczyć od najmłodszych lat. Patrzyła na niego zaskoczona. O czym on mówił? Nie mogła doszukać się w tym bełkocie żadnego sensu. - Porcja ciasta owocowego i duża cola. Dla kogo? - Zapytała kelnerka, nieoczekiwanie podchodząc do stolika. Była ubrana w zielony, wyblakły fartuch. Tacę z jedzeniem trzymała w prawej ręce, a drugą, wolną umieściła w kieszeni. - To dla tej młodej damy. - Odpowiedział, wpatrzony w ukrytą dłoń. - Ma pani bardzo ładne palce, zupełnie jak pianistka. - Dziewczyna drgnęła i smutno spojrzała na prawą rękę, jednocześnie głębiej wciskając w fartuch lewą tak, że zdawało się, iż przebije na wylot cienki materiał. - Tak... - Westchnęła. Odwróciła się na pięcie i ospale ruszyła w kierunku innego stolika, przy którym usadowiła się para młodych ludzi. Mężczyzna obserwował ją jeszcze przez chwilę, gdy krzątała się między krzesłami a potem za ladą. - To, o czym marzyła ta dziewczyna? - Spytała Joasia, zapijając kęs suchego ciasta. - O wielu różnych rzeczach, ale to nie istotne. To było wieki temu. Ważna jest tylko teraźniejszość. Po co roztrząsać przeszłość? Wolałbym wiedzieć, o czym ty marzysz... Czego najbardziej chciałabyś w życiu? - Niczego. Nic nie jest mi potrzebne. - Stwierdziła, siląc się na delikatny uśmiech. Ten gość zdecydowanie był za bardzo wścibski. - Zastanów się, przecież każdy czegoś pragnie. Jedni chcą wygrać zawody, inni znów grać na pianinie, a jeszcze inni marzą o tym, aby wróciły dawne, dobre czasy... Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe jak spodki. Miała wrażenie, że odgaduje jej myśli. Na szczęście to nie było możliwe. - Gdybyś tylko wiedział, jakie upiorne rzeczy chodzą mi po głowie byłbyś przerażony. - Pomyślała rozbawiona. - Ciekawe czy byłbyś zaskoczony, wiedząc że w tej chwili życzę komuś śmierci? Nie miała jednak zamiaru mu o tym mówić. Zamiast tego powtórzyła z uporem. - Ja niczego nie pragnę. - Macie ze sobą więcej wspólnego, niż mi się wydawało... Kiedy się poznaliśmy miała trzynaście lat... To było zupełnie przypadkowe spotkanie. Nie szukała mnie, a ja nie szukałem jej. Po prostu znaleźliśmy się w tym samym miejscu, o tym samym czasie. Szczęśliwy zbieg okoliczności, prawda? Była wyjątkowa, dlatego nie pozwoliłem jej odejść. Doskonale wiedziała czego chce i szczerze wierzyła, a to zdarza się rzadko. Poza tym kochała go nieskalaną miłością, do jakiej zdolne są tylko dzieci, to zawsze topi mi serce, więc pomogłem jej. Szybko uwierzyła też w swoją misję... Potem patrzyłem, jak walczy i łamie w imię Boga boże zasady... No, ale to nie jest ważne. Było, minęło. - Muszę już iść. - Powiedziała, rozglądając się niespokojnie. Zaczynała podejrzewać, że staruszek nie jest w pełni władz umysłowych. - Nie bój się. Nie chciałem cię przestraszyć. - Zapewnił, widząc jej rozdrażnienie. Głos miał coraz spokojniejszy. - Ja nikogo się nie boję, ale powinnam być już dawno w domu. - Jesteś pewna? Czasami powrót nie jest dobrym pomysłem. - O czym pan mówi? - Chcę tylko żebyś coś zapamiętała: Niekiedy wystarczy słowo i rozwiązują się wszystkie problemy, ale najczęściej człowiek sam musi wziąć sprawy w swoje ręce i otworzyć furtkę... - Tak. Dziękuję za ciastko. - Rety całkowicie mu odbiło, myślała kierując się w stronę wyjścia. Takich ludzi powinno się trzymać w pokoju bez klamek. Kompletny świr lub seryjny morderca. - Olśniło ją. Pewnie szuka nowej ofiary tak, jak w filmie, który kiedyś oglądała u Moniki. Boże, a jeśli wsypał jej coś do coli? Taki drobny, biały proszek, wywołujący senność. Co zrobi, jeżeli obudzi się w zupełnie nieznanym miejscu? Przyśpieszyła kroku, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. Gdyby jej obawy się potwierdziły, będzie bezpieczna. Ucieszyła się na widok znajomego bungalowu. Szczególnie lubiła w nim narożne okno, znajdujące się w kuchni. Rosło przy nim widlaste drzewo, dające nie tylko cień, ale przede wszystkim doskonałą kryjówkę. O ten azyl walczyła z rodzicami jak mała lwica i nie pozwoliła im go ściąć. Tutaj, na gałęzi, w niezbyt wygodnej pozycji spędziła prawie dwie godziny, bezustannie powtarzając sobie, że nigdy nie wybaczy bratu, iż się urodził. O nieznajomym z cukierni nie myślała zbyt dużo, zwłaszcza, że nie ogarnęła jej żadna niebezpieczna senność. Wręcz przeciwnie była wypoczęta choć, w miarę upływu czasu, coraz bardziej głodna. Wreszcie zdecydowała się wrócić. Rodzice siedzieli na kanapie w salonie, sącząc herbatę. Na widok córki poderwali się z miejsca i zbliżyli do niej. - Wiem, że jesteś zła, naprawdę jest mi bardzo przykro... - Bąknął ojciec, spuszczając głowę. Zmartwienie kładło się cieniem na jego twarzy. - Nie znaczy to jednak, że wszystko jest w porządku. - Dodała matka raczej srogo. - Jesteś na tyle duża, że powinnaś rozumieć sytuację Karolka. Jest mały, a przy tym... - Głos jej zadrżał. - Chodzi o to, że nie dajemy już sobie rady i chcemy, żebyś czasami pomogła, zamiast sprawiać dodatkowe kłopoty. Możesz przecież czasami się nim zająć i przypilnować... Co ty na to? Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Naprawdę oczekiwali, że poświęci swój czas na opiekę nad tą rośliną? - Asiu, możemy na ciebie liczyć? - Zapytał ojciec zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi. - Dobrze. - Przygryzła wargi prawie do krwi. Nie miała wyjścia, musiała się zgodzić. Zresztą nie za bardzo wierzyła, że rodzice rzeczywiście będą chcieli kiedyś skorzystać z jej pomocy. Uśmiechnęli się, spoglądając na siebie zwycięsko. Byli przekonani, iż nadszedł kres wszelkich zmartwień, a Joasia znajdzie w sercu miejsce także dla braciszka. Potem długo rozmawiali półgłosem, dzieląc uwagi na temat tej, niezwykle trafnej ich zdaniem, decyzji. - Na pewno zrozumie, potrzeba jej tylko trochę czasu, ale to mądra dziewczyna, a Karolek jest taki kochany. Zobaczysz wszystko się ułoży. - Powiedziała, opierając głowę na ramieniu męża. Joanna tymczasem siedziała na parapecie kuchennego okna z policzkiem przyciśniętym do zimnej szyby. Chciało jej się płakać, lecz postanowiła, że więcej tego nie zrobi.- Nigdy nie uroni przez niego ani jednej łzy. Z trudem dotrzymywała danego sobie słowa i sprawiało jej to fizyczny ból. Nie mogła zrozumieć postępowania rodziców: Kazali jej opiekować się tym "czymś". Dobre sobie, a przecież gdyby tylko mogła to... Nie, musi przestać o nim myśleć. - To nie jest ważne, to nie jest ważne... - Powtarzała to krótkie zdanie, jak czarodziejskie zaklęcie. Pomogło. Kiedy kładła się do łóżka i nakrywała puchatą kołdrą, nie myślała o Karolku. Właściwie o niczym nie myślała. Była tak zmęczona, że natychmiast zasnęła. * Upływały tygodnie. Rodzice zdawali się nie pamiętać o prośbie skierowanej do córki, a ta unikała jak tylko mogła kontaktu z bratem. Starała się cały wolny czas przebywać poza domem. Tak było zwyczajniej bezpiecznie. Niestety nadszedł dzień, którego tak panicznie się obawiała. - Zaopiekujesz się nim? - Zapytała matka niepewnie. Ojciec pracował a ona wybierała się w podróż służbową. - Tak - warknęła. - Możecie wyjść do ogrodu. Jest ciepło. Tylko zamknij furtkę, bo mógłby wybiec na ulicę. Ciężko go teraz upilnować. Zabierz też sekator z ogródka. Leży tam od wczoraj. - Rzuciła okiem na zegarek. - Jezu, jak późno! Przynieś mi torebkę... A, przypomniałam sobie drzwi od schowka na narzędzia się nie zamykają. - Jedź już. - Jesteś pewna, że sobie poradzisz. - Tak. Spóźnisz się. - Gdyby coś się działo dzwoń do ojca, albo do pani Niny! - Krzyknęła, przekręcając kluczyk w stacyjce Forda. Samochód szybko zniknął dziewczynie z oczu. - No i zostaliśmy sami. - Powiedziała do chłopca, który już zdążył wybiec do ogrodu i bawił się w najlepsze, turlając po trawie gumową piłkę. Usiadła naprzeciwko niego, na krześle. - Wiesz, nie lubię cię i to bardzo. Nie obchodzi mnie, że jesteśmy rodzeństwem. Nigdy tak naprawdę nie będziemy prawdziwą rodziną... Dlaczego się śmiejesz Kalafiorze? Zgłodniałam. Chyba czas coś przekąsić Jesteś głodny? Po co pytam i tak nie odpowiesz. Zresztą nieważne - warzywa nie mają potrzeb, a przynajmniej nie powinny mieć. Gdy robiła sobie kanapkę zadzwonił telefon. Niechętnie podniosła słuchawkę, przekonana, że mama dzwoni ją skontrolować. - Tak, słucham? - Asia? To ja Monika. - O, cześć, jak się masz?! - Ucieszyła się, słysząc głos koleżanki ze szkoły. - Zastanawiałam się, czy nie mogłabyś do mnie przyjść. Strasznie się nudzę. - To może... - Chciała zaproponować przyjaciółce, żeby to ona przyszła do niej, jednak powstrzymała się. Wolała nie pokazywać Monice Karolka. - Nie wiem czy uda mi się stąd wyrwać. Zajmuję się bratem, ale zadzwonię do naszej sąsiadki, może zgodzi się z nim zostać. Szybko wykręciła numer. Uparcie wisiała na słuchawce, aż wreszcie pani Nina odebrała. - Wiesz skarbie nie czuję się najlepiej, ale jeśli masz do załatwienia takie pilne sprawy, to postaram się przyjść. - Zapewniła. Rzeczywiście pół godziny później miła, starsza pani zjawiła się w ogrodzie. Przez bujdy, które jej naopowiadała, żeby tu w ogóle przyszła, miała wyrzuty sumienia, zwłaszcza że staruszka nie wyglądała najlepiej. Oczy miała zapadnięte, zmęczone, na białkach połyskiwały drobne, czerwone żyłki. Chyba nie powinna jej prosić o pomoc. - Jeśli nie czuje się pani dobrze, to sama się nim zajmę. - Nie dziecko, idź. - Miała nadzieję, iż usłyszy dokładnie taką odpowiedź. - Pobyt na dworze na pewno wpłynie korzystnie na moje zdrowie. Poza tym lubię twojego braciszka. To na swój sposób miłe dziecko. Miłe? - Dobre sobie. Najchętniej roześmiałaby się kobiecie w twarz, zamiast tego grzecznie podziękowała i obiecała, że wróci za godzinę. Otworzyła furtkę, dzielącą ją od wolności i jak na skrzydłach pobiegła do przyjaciółki. W miłym towarzystwie szybko zapomniała o swojej obietnicy. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęło się ściemniać, a jedna godzina poza domem wydłużyła się do czterech. - Muszę już iść. Dostanie mi się za to, że tak późno wracam. - Daj spokój, chyba się tym nie przejmujesz? - Nie, ale pewnie nasłucham się, jaka to jestem nieodpowiedzialna. - Głupoty. Zrób to, co ja zawsze: Potakuj, ale się nie odzywaj i udawaj, że jest ci przykro. - Roześmiała się, pokazując przy tym zbyt duże przednie zęby. Miała lekko końską szczękę i, jakby tego było mało, śmiejąc się, rżała jak młody źrebak. - Dzięki za radę, będę o tym pamiętała. Do zobaczenia w poniedziałek. - A właśnie, zrobiłaś już zadanie z matematyki? - Nie. - Szkoda... Myślałam, że dasz odpisać. Wolno skierowała się w stronę domu. Skoro i tak była spóźniona to kilka minut, w tę czy w drugą stronę, nie robiły różnicy. Ruch uliczny wzmagał się. Sznur samochodów bezustannie przesuwał się po jezdni. Pomruk silników całkowicie zagłuszał liczne kawki, które obsiadały rosnące wzdłuż chodnika drzewa. Wyglądały zabawnie otwierając szeroko dzioby, z których nie dochodził żaden dźwięk. Na jednym ze skrzyżowań dostrzegła znajomy budynek cukierni. Z niesmakiem odwróciła wzrok. Po chwili czyjeś kroki zrównały się z jej. Spojrzała na stopy idącej obok postaci. Mężczyzna nosił eleganckie, sznurowane buty, ciemny garnitur i utykał na prawą nogę. - Znów się spotykamy. - Zagadnął, rozciągając wargi we właściwym sobie przyjaznym uśmiechu. Drgnęła mimowolnie, ale postanowiła nie okazywać strachu ani nawet cienia zaniepokojenia. - Czego pan chce? - Och, po co te ostre słowa? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. - Postukał w bruk laską, którą się podpierał. - Przynajmniej jedno z nas cieszy się z tego spotkania. Byłem ciekaw, co u ciebie słychać? - Nic. Wszystko jest tak, jak było. - Burknęła. Dlaczego ją prześladował? Czyżby chciał jej coś zrobić? - Uspokój się kochanie. Czemu tak się mnie boisz? Powiem ci coś w sekrecie: kocham ludzi i zawsze staram się im pomagać. Spójrz tylko na mnie. Czy wyglądam na kogoś, kto mógłby kłamać? - Rzeczywiście wzbudzał zaufanie, a sympatyczna powierzchowność zdawała się całkowicie wykluczać możliwość mijania się z prawdą. - Jesteś bardzo nieufna... Tak, jak ona... Cholera, z wiekiem robię się sentymentalny. Polubiłem tę dziewczynę. Miała klasę, której wielu brakuje. - O czym pan mówi? Nic nie rozumiem. Już się nie bała. Uczucie to ustępowało miejsca zwyczajnej, ludzkiej ciekawości. - Widzisz zawsze uważałem się za altruistę. Pomagałem każdemu, kto był tego wart. Pamiętasz tę kelnerkę z cukierni? - Skinęła głową. - Wiesz, o czym marzyła?.. Chciała znów grać na pianinie, ale po wypadku nie mogła tego robić. - Jakim wypadku? - przerwała. - Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ludzi zawsze interesuje to, co jest akurat najmniej istotne? Chcę ci udowodnić, że w przeciwieństwie do niektórych, jestem miłosierny... To dziwne, że Bóg pozwala, aby marnowały się wielkie talenty. Zupełnie nie docenia swojego dzieła. Ja jednak potrafię odkryć potencjał i mam dużo czulsze serce niż on. - Stwierdził, teatralnym gestem kładąc rękę na piersi. - Dałem jej pewien adres, dzięki któremu ta piękna dłoń znów będzie sprawna. Na pewno wkrótce usłyszysz o tej młodej pianistce. Ta ambitna osóbka zbyt długo czekała na swoje pięć minut i teraz nie przepuści żadnej szansy. Zresztą obiecała mi to, a mnie się nie okłamuje. Ale dość już o niej. Chciałbym wiedzieć, jak ty wykorzystałaś swoją szansę Joanno? Zdziwiła się. Była pewna, że mu się nie przedstawiała. - Ja naprawdę nie wiem, o co panu chodzi! - Rzuciła bliska łez. - Powoli zbliżamy się do twojego domu. - "Musiał mnie ostatnio śledzić, inaczej nie wiedziałby gdzie mieszkam" - przeszło jej przez myśl. - Zatrzymajmy się na chwilę to wszystko ci wyjaśnię. Podniósł głos, ale i tak ledwie go usłyszała, bo obok przemknęła na sygnale karetka pogotowia. - Nie wiem, czego pan chce, ale to mi się nie podoba! - Nic już nie chcę. Dałaś mi to, czego pragnąłem. Schemat zawsze się powtarza. Wiesz, coraz częściej nudzi mnie to, co robię. Potrzebuję jakiejś odskoczni, dlatego rozmawiam z tobą. Na ogół moja praca nie jest zbyt ciekawa, choć zazwyczaj sprawia mi przyjemność. Widzisz dostosowałem się, nauczyłem cieszyć nawet z tych drobnych rzeczy. Szkoda tylko, że ludzie są coraz bardziej prymitywni, przez to przestali mnie potrzebować. Teraz doskonale dają sobie radę sami. Najśmieszniejsze jest to, że uważają się za dobrych. Uwierz mi niewielu jest takich ludzi, a i ci na ogół są niczego nie świadomi. - Erka znów ich minęła, wrzeszcząc głośno swoją rytualną melodię. - No, powiedz czy to nie zabawne: Francuzi po dziś dzień kochają swoją bohaterkę? Mówiąc nieskromnie jej przypadek to prawdziwe dzieło sztuki w mojej karierze. Byłem nawet trochę zawiedziony, kiedy ją zdradzono, mogła przecież nadal mi służyć. Wiesz, co mnie śmieszy Joanno? - Jej przekonanie, iż miała boskie poparcie... Śmiałem się do rozpuku, gdy kilkanaście lat później oczyścili ją z zarzutów. Moja nieświadoma popleczniczka okazała się świętą! Czyż to nie jest zwycięstwo geniuszu? Nie miała żadnych wątpliwości: Był szalony. - Dlaczego wy ludzie tłumaczycie sobie wszystko chorobą umysłową?.. Wybacz kochanie, ale muszę cię opuścić. Nie mogę ciągle zajmować się jedną osobą. W każdym razie cieszę się, że mogłem pomóc. Zawsze staram się spełniać marzenia. Patrzyła na niego nic nie rozumiejąc. Zareagował na to, o czym tylko pomyślała... Kim ty jesteś? - Dobrym duchem ludzkości. Rusz głową i sama odpowiedz sobie na to pytanie. Towarzyszę człowiekowi od początku jego istnienia. Wyznaczam granicę zła, która coraz bardziej zrównuje się z rzeczywistością piekieł Niedługo Ziemia i Piekło znaczyć będą jedno. Oferuję ludziom wolność, o jakiej nawet im się nie śniło. Nie będą już ich więzić żadne zasady, osiągną to, czego człowiek chciał od dnia swego powstania - wyzwolą się spod boskiej władzy. Nareszcie po latach służalczego życia sami będą stanowić o sobie... Czyż nie jestem wspaniałomyślny? Czy ktoś podarował ludzkości coś cenniejszego niż wolność? - nie! Zapamiętaj ten dzień Joanno, bo dziś spotkałaś swego dobroczyńcę. - Chciała zaprzeczyć, ale nie była w stanie. Żaden dźwięk nie chciał wydobyć się spomiędzy martwych warg. - Muszę już iść, ale nie martw się. Jeszcze się kiedyś zobaczymy. To jest zapisane tam - stwierdził wskazując palcem gwieździste niebo. - Nie zawiedź mnie. Nie chciałbym żebyś się zmieniła. - Twarz miał teraz bladą, skóra przypominała marszczony pergamin. Jak to możliwe, że postarzał się na jej oczach? - Widzisz skarbie jest tak, jak mówiłem czasami wystarczy jedynie otworzyć furtkę. - O mój Boże! - Jej wzrok powędrował w kierunku domu. - Kiedy wreszcie ludzie nauczą się wzywać imienia kogoś, kto mnie nie drażni?! Do następnego spotkania Joanno d'Arc. Stała w bezruchu, patrząc jak się oddala i rozpływa w ciemnościach. Była w szoku. Nadal nie wiedziała, co właściwie się wydarzyło. - Furtka!.. - zerwała się i pobiegła do domu. - Boże, żebym tylko zdążyła. Już z daleka dostrzegła zbiegowisko. Na miejscu stał policyjny radiowóz, otoczony przez tłum gapiów. Potrącając kolejne osoby przepchała się w kierunku ogrodzenia. - Hej ty, dokąd to? - Zatrzymał ja mundurowy. - Ja... ja tu mieszkam. Spojrzał na nią ze współczuciem - Zaczekaj chwilę... Panie sierżancie! - Krzyknął do stojącego kilka kroków dalej policjanta. Podszedł do niego i coś mówił, wskazując dziewczynę palcem. - To jej brat. - Szepnął ktoś z tłumu. - Wiadomość ta powędrowała z ust do ust, aż do tych, którzy stali najdalej. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Funkcjonariusz pomógł jej wsiąść do samochodu. Wszystko wydawało się jedynie snem. Obrazy przesuwające się przed oczami, zamazane i niewyraźne jak tanie dekoracje, głos mówiącego policjanta obcy, jakby dobiegał z zaświatów, biały korytarz, którym ją prowadził. Łzy zniekształcały przekazywany do mózgu komunikat tak, iż w końcu nie wiedziała, co jest jawą, a co urojeniem. Tylko ojciec był rzeczywisty. Blady, przejęty, sam ukradkiem ocierający łzy i powtarzający dwa słowa: "Będzie dobrze". Nawet one grzęzły mu jednak w gardle i z trudem wypływały przez drżące, zaciśnięte usta. * Gdy następnego dnia usiłowała sobie przypomnieć te wydarzenia, nie potrafiła. W głowie miała fragmenty jakieś skomplikowanej układanki, której nie była w stanie złożyć w całość: Lekarz, rozmawiający z ojcem, szpital i ból najpierw na twarzy taty, potem mamy. Dopiero później dowiedziała się, że pani Nina zasłabła i usnęła, a Karolek otworzył sobie furtkę i wyszedł na ulicę. Tak przynajmniej myśleli rodzice. Nigdy ich z tego błędu nie wyprowadziła. Za bardzo się bała. To było ponad jej siły tak samo, jak nazwanie po imieniu tego, kogo spotkała, chociaż dobrze wiedziała kim był. Pojawił się nagle, aby spełnić jej marzenie, dał jej to, czego tak rozpaczliwie pragnęła - Pomógł usunąć przeszkodę, aby było tak, jak dawniej. - Nie był jednak dobroczyńcą, zostawił jej obrzydzenie i nienawiść do samej siebie. * Tydzień później w ręce Joanny wpadła codzienna gazeta. Od wypadku czytała zachłannie, wszystko, byle tylko nie myśleć, żeby nad niczym się nie zastanawiać. Od razu rzucił się jej w oczy chwytliwy nagłówek z drugiej strony: "Śmierć jak z nut". "Młoda pianistka zadźgała jurora, przez którego nie wygrała muzycznego konkursu" - krzyczał tekst. ... A więc taka była cena. Niczego nie dawał za darmo.