Marianna G.Świeduchowska Katecheci i frustraci - I ja chyba muszę pokazać coś ładnego – pomyślał syn kupca. To z Andersena. - Bo piękno jest tylko przerażenia początkiem. To z Rilkego Nie odwracaj oczu. Zobaczysz kuropatwy szare na śniegu. Białe od szronu ławki. Światło w szczelinach między żaluzjami. Wszystko, co mam ci powiedzieć, wyjawi się samo. Kontur miasta. Garść pestek. Listki krwi zakrzepłe na wargach. Jest zimno, porządkuję manuskrypt z roku 1993. Musisz jednak wiedzieć, Czytelniczko, że już wtedy młodzi i bezczelni chłopcy - ich nazwiska jeszcze padną w tej książce - czytali pierwsze szkice mojego poematu. Pisałam o nich. O ich kobietach i mężczyznach. Notowałam ich erotyczne marszruty i literackie szarże. Piłam ten sam, co oni, alkohol, oddychałam powietrzem z ich płuc. Chciałam wiedzieć. Tak, chciałam sprawdzić, czy odnajdą w tych zapisach coś więcej. Czy usłyszą ten łopot powietrza, szelest kroków, trzask, jak wybuch petardy, rozlegający się nagle w ciemności. Nie usłyszeli niczego, prócz własnych chichotów. Nanieśli poprawki. Dopisali kilka obrazków i kwestii. Urywki „Katechetów i frustratów”, pokraczne i groteskowe, ukazały się w literackiej prasie. Dziś, kiedy zbieram te rozsypane zdania, nie dojdę już, co w tamtych fragmentach jest od nich, co dodały płoche maszynistki postukujące w klawisze w obskurnych pokojach redakcji. To zresztą bez znaczenia. Ta historia wyjawia się sama. Pod jej powieka tli się czarna kość, ość nocy. Jest coś jeszcze, co powinnam ci wyznać, Czytelniczko. Nie byłam ostrożna. Ten poemat pulsuje żywą krwią. Ale materiał, który zebrałam, wszystkie sekretne liściki, intymne notatki, kupony gier liczbowych, kartki wyrwane z pamiętników, zapisane w pośpiechu fiszki, rachunki za hotelowe pokoje i alkohol, wiersze i kwity z pralni, cała ta widmowa dokumentacja którejś' nocy przepadła. Zgubiłam teczkę, jak w złym filmie, zostawiłam na ławce w parku, w taksówce, wypadła mi, kiedy biegłam w deszczu do bramy. Nie wiem. Gdzieś się zawieruszyły, zapodziały wszystkie ślady, rysy i cienie, które zbierałam skrupulatnie, przez wiele miesięcy, robiąc rzeczy, jakich ty wolałabyś nie robić, Czytelniczko. Nie pytaj, po co mi to było. Chciałam mieć pewność, chciałam dotknąć tętna, poczuć, jak pulsuje. Co zyskałam? Gorzką wiedzę, że jestem, jak i ty, bezradna. Marzną mi stopy. Ta przypowieść porusza moimi ustami. „Ze wszystkiego, co czytam, lubię to tylko, co krwią było pisane. Kto krwią i w przypowieściach pisze, nie chce, by go czytano, żąda, by uczono się go na pamięć. Powietrze rześkie i czyste, niebezpieczeństwo bliskie i duch pełen radosnej złośliwości: to godzi się dobrze jedno z drugim”. Mam pierwsze wydanie. W tłumaczeniu Berenta. Tekturowa okładka kruszy się po brzegach. Stalówka chrzęści. Przeszywa ich ciała ulepione z odpadków, ze. śmieci, z prochu ziemi. Nie odwracaj oczu. Zobaczysz to samo co ja. Pchał przed sobą wózek spacerowy w kolorze beżowym. Mijały go ufryzowane dostatnio wdowy w wieku średnim i płoche narzeczone. Zza chmur wypełzało raz po raz mocne i lepkie słońce. - Duszno, będzie burza - pomyślał i odgarnął kocyk. Chłopczyk, ciepły jak kluseczka, gaworzył, szeleścił, pluł. Nóżki miał jak dwa kawałki przedwojennej kiełbasy. - Ny, ny, ny - szczebiotały przechodzące kobiety. - Nie wierz im, one tylko tak mówią - tłumaczył dziecku. Miał pewne doświadczenie w tym względzie i był przekonany, że z synem powinien się nim dzielić. Zatrzymał wózek przed księgarnią. Zapalił papierosa. Wyczyścił paznokieć kciuka zapałką. Łypnął spode HM w witrynę. Pierwsze wiosenne muchy obsiadły pozawieszane na grubej żyłce tomiki poezji. Śliskie obwoluty od bijały brudne światło. Skrzywił się i ruszył dalej, pomiędzy szeleszczące ortalionem dziewczęta i matrony. Czuł dumę i radość. Wózek toczył się cierpliwie. Kółeczka skrzypiały. Jego syn nie miał imienia i patrzył w niebo. Podniósł głowę i zobaczył, jak zza chmur, w gęstym blasku, przemazuje się błękit. - Czy ty wiesz chociaż, na co patrzysz? - odezwał się do dziecka. Odpowiedziało po swojemu: - Gaga... Gaga... Rękawem dżinsowej kurtki otarł mu z szacunkiem zaślinione usta. KATECHECI I FRUSTRACI POEMAT KOBIET TYLKO NIE PYTAJ O NIC, KIEDY WIDZISZ, JAK KTÓRA KARMI PTASZKI. (K. M. RILKE) ROZDZIAŁ PIERWSZY, W KTÓRYM PEWNE RZECZY MAJĄ SWÓJ POCZĄTEK Niektórzy sądzą, że piękne jest to, co urzeczywistnione być nie może. Światopełk Świecki był innego zdania. Toteż owego dnia spóźnił się do pracy. Miasto ciepłe było jeszcze po deszczu. Zewsząd bił silny zapach niedawnych Świąt Wielkiej Nocy. Pośród aromatów czarnych jak smoła mazurków, starzejących się w wazonach bazi i świniny, wyczuć można było dyskretną woń niedojedzonych cukrowych baranków i psujących się z lekka pisanek. Okna były przeważnie otwarte. Szyby nosiły jeszcze ślady porannej ulewy, niknące niespiesznie w kwietniowym słońcu. - Chrystus zmartwychwstał, to i pogoda się poprawia. Świecki mijał właśnie kościół Świętych Piotra 1 Pawła. Kolorowe wstęgi i flagi wisiały bezradnie, posąji apostołów wysychały. - 12 to 3 razy po 4. Albo 4 razy po 3. To może Ich było trzech? - kombinował sobie. - 3 po 3 i jeszcze i, A Fredro czwarty... Nie, ktoś musiał być trzeci... 12 to 2 i l, razem 3. Ale kiedy Jan skłonił głowę na pierś Pana, to było ich dwóch. 2 razy 2 to 4 i 2 plus 2 też 4. Razem dwie czwórki. A dwie czwórki to 44. Tylko który to? Schyschko albo ja. A ten trzeci? Owietz albo Syflas. Albo Węglorz. A jak to oni są ci trzej? A czwarty Starosądecki... Ludzie ospale wracali do swoich powszednich czynności. Do przebierania nogami, zadzierania głów i wizytacji placówek handlowych. Do żmudnego oczekiwania na przystankach, spożywania potraw barowych, trącania łokciem. - Koniec snu o nieśmiertelności. Lepiej nie liczyć. Na nic. Świecki pochwycił kątem oka swoją postać odbitą w witrynie sklepu z obuwiem. Zatrzymał się i patrzył. Na wypolerowanej tafli szkła papierowe litery układały się w napis: PRZEDŚWIĄTECZNA OBNIŻKA CEN. Tenisówki i gumowce tworzyły misterny wzór. Pomiędzy zakurzonymi butami tkwiło samotne kurczątko. Poślinił palec i przygładził brwi. Prócz jego złachmanionej kurtki i wymizerowanej twarzy szyba odbijała całe połacie rzeczywistości ożywionej i nieożywionej. - W tej szybie wszystkie kobiety są duże - zauważył błyskotliwie i odsłonił zęby. Powoli przychodził do siebie. Wewnętrzne ucho zaczęło odbierać sygnały. Odzyskał już ostrość widzenia, duchową i fizyczną równowagę. Skrzydełka nosa drgały. Widział. Chciał dotykać. Choćby językiem. Miła pani o miłej twarzy kołysała się nad wózkiem z lodami. Świeckim wstrząsnął dreszcz. Zapłacił. Wyrzeź-bił w czekoladowej gałce rowek. Zdrętwiał mu ząb. - Wtorek poświąteczny będzie jak normalna środa - rozrzewnił się. - Najpierw przychodzą gońcy, później redakcja stopniowo, falami zaludnia się... - Zaludnia się... - powtórzył półgłosem. - Syn człowieczy będzie wydany w ręce ludzkie... - nie mógł sobie przypomnieć końca frazy. Palce miał lepkie. Mokra plama na kurtce paskudnie opalizowała w słońcu. Bolał go ząb. - Może brakuje początku... - kombinował. Przystanął. Zaczął gmerać po kieszeniach. Przestępował z nogi na nogę. Odezwały się dzwony. Samo południe. Machnął ręką i ruszył szybkim krokiem. - Mój syn będzie miał nogi dłuższe od moich - wykazał się nieuzasadnionym optymizmem. Nie bardzo wierzył w Boga, ale w geny jeszcze mniej. Rynek przemierzył sprawnie, jak koń dorożkarski. Wziął ostry zakręt i skręcił w zastawioną autami Wiślną. - To jakaś pogańska ulica. Nic się tu nie zmieniło przez święta - zachichotał. Dotarł pod numer dwunasty. Wszedł w ciemną czeluść bramy i począł wspinać się mozolnie w górę, po drewnianych schodach. Pachniały jeszcze czystą, odświętną ścierką. Światło wpadało przez świetlik i wyczyniało harce na gładkich jak szkło poręczach. W prześwitach kołysały się leniwie smugi kurzu. Świetlne igraszki rozpromieniły Świeckiego. Uśmiechając się, otworzył ciężkie, dębowe podwoje redakcji. Poślinił palec, przygładził brwi i pchnął następne drzwi, wykonane z warszawskiej płyty pilśniowej, a do tego mało solidnie. - Dzień dobry... Albo nawet wieczór. Oto uruchomiony został mechanizm, którego zatrzymać już niepodobna. Ontyczne żarniki i odwieczne problematy nie zostaną rozwiązane, ale spełni się to, czego nie powiedziano. O czym nie śniło się nikomu z nas. Noc stanie się dniem, dzień będzie nocą. Znaki nn niebie pojawią się i znikną. Otworzysz usta, ale piasek zamknie ci oczy. Wypełni płuca i trzewia. Świat rozpłynie się w nicości, aby powrócić do swojego pierwszego kształtu. Kartki rozsypią się. Kropla tłuszczu błyśnie na nagim prześcieradle, tramwaj zazgrzyta o świcie. Zdejmuję zegarek. Bransoletkę i kolczyki. Odwracam klepsydrę... - Witam - mężczyzna o twarzy szlachetnej niczym japoński papier uniósł głowę. - Dzień dobry, panie Żorż - Świecki przysiadł niezgrabnie. Dzieliła ich czarna płaszczyzna biurka i stos rozrzuconych kartek. Świąteczna przerwa w pracy korektorów „Kwartalnika Niepopularnego „sprawiła, że Świeckiemu, mężczyźnie z natury nieśmiałemu i dzień w dzień wystawianemu na wiele pokus, pomieszczenie, które przecież zdążyło już przejąć jego zapach i nawyki, wydało się ciemną doliną. Wiercił się, chrząkał i wykrzywiał usta. Zerkał spode łba. Wszystko, od lśniącej podłogi po zakurzone kąty, było dziś liche i kanciaste. Nawet Żorż Król, człowiek dojrzały, siwy już, ale ciągle przystojny, o ogorzałej twarzy ł wielkich niebieskich oczach, wyglądał na mocno zmizcrowanego. - Albo pił całe trzy dni, albo gadał z aniołami... - pomyślał Świecki. Odwlekał jednak indagacje na stosownie j szą chwilę. - Przepraszam za spóźnienie, ale dziecko płakało i musiałem z nim... W lewym oku Króla błysnął ognik zażenowania, w prawym ironii. - Proszę pana, takie są rozkosze ojcostwa i przedwczesnego mentalnego uwiądu - powiedział głosem pięknym i doniosłym. Zdjął okulary. - Kawy byś pan zrobił i głupio się nie uśmiechał. Świecki poderwał się. Pokrzepiła go myśl o wszeteczeństwach, jakich będzie musiał się dopuścić dla zdobycia kawy. - W średniej czy wielkiej filiżance? - Tak jak zwykle - rzucił Żorż, co niewiele wyjaśniało, gdyż ilością wypijanej przez niego kawy, tudzież wielkością poszczególnych racji, nie rządziła żadna zasada. Światopełk uśmiechnął się chytrze, zerknął na zegarek i wyjrzał z pokoju korekty. Tłum redaktorów kłębił się już, jak co dzień, w głównym hallu, a pani Joanka, wesoła wdówka i zasłużona maszynistka, krzątała się, niewinnie kołysząc biodrami, wokół tacy zastawionej porcelaną. Zapach kawy drażnił. Gwar narastał. Ktoś przebiegł, powiewając płachtą papieru. Ktoś trzasnął drzwiami. A Świecki przygarbiony po swojemu, uśmiechając się niewinnie, czekał. I kiedy pani Joanka odwróciła się, by sięgnąć po śmietankę, skoczył niczym małpa i pochwycił dwie największe filiżanki. Karygodność postępku wprawiła jego ręce w euforyczne drżenie. Biegł, rozlewając kawę i dmuchając na poparzone palce. Kopnął w drzwi z napisem KOREG-TA i z ulgą dopadł biurka. - Pan sobie weźmie, bo mi ręce... no wie pan... - Oooój... Świecki przemilczał zaczepkę, usiadł na niewygodnym fotelu i poczuł, jak miękną mu mięśnie, zwłaszcza pośladkowe większe. - Wreszcie odtajałem, wreszcie usiadłem, wreszcie mam erekcję - pomyślał. Bezwładnie opuścił ramiona. Przygarbił się nieco. - Papież zwariował - oświadczył zimno Żorż Król. - Ma prawo - odparł Świecki bez namysłu. Po chwili jednak zreflektował się i wykazał zainteresowanie: - A właściwie to dlaczego? - Zaprosił redakcję na przyszły rok do Castel Gandolfo. Właśnie przyszedł faks, proszę pana. - A wie pan, pojechałbym. Mimo wszystko. Oczywiście, jeśli za darmo. Erekcja była już wspomnieniem. Coś tam jeszcze się tliło, ale szkoda już było zachodu. - Naturalnie, że za darmo. Ale pan nie pojedzie. Papież zaprasza wyłącznie bierzmowanych - objaśnił Żorż. - Eee, to wcale nie zwariował, proszę pana. Przebiegły jest... Zresztą, co ja bym tam robił. Umorusany kurdupel na tle nieskazitelnie białej szaty i tłumu purpurowych urzędników... Nudziłbym się. A mógłbym jeszcze od tego popaść we frustrację, albo nawet zwariować... - Proszę pana, szaleństwu nie należy się wymawiać, wręcz przeciwnie, należy przyjąć je, jak każdy dopust Boży, z radością i w pokorze. Papież wie o tym i dlatego faks przysłał właśnie dzisiaj. - Zaraz, zaraz, panie Żorż, jak to, właśnie dzisiaj? Jakoś mi się to nie bardzo klei - szczerze zaniepokoił się Świecki. - Czy pan wie, kogo to dziś Kościół stawia nam przed oczy? Świecki nie wiedział. - Otóż, Marcina Pierwszego, papieża i męczennika. Teraz się klei, hę? Dowcipną rozmowę przerwał przeciąg. W ślad za nim wdarł się w zacisze korekty nasmołowany balon, czarny wielkolud. - Ooooo, witamy pana sekretarza! Paweł Muchomorski, w istocie sekretarz redakcji, napuszył się i wywyższył jeszcze bardziej. I był to wyczyn nie lada. Wyglądał teraz jak dwa balony umaczane w smole i dziegciu. - Macie ten tekst o antykoncepcji? - My takimi świństwami nie zajmujemy się w ogóle - odparł Żorż Król. - Kolega Świecki jest zwolennikiem naturalnych metod regulacji poczęć, co nie pozostaje bez wpływu na jego sytuację rodzinną, ja zaś, jak powszechnie wiadomo, samotnie i wstrzemięźliwie spę- dzam resztkę swojego żywota. - Panowie, to są poważne sprawy. Dzwoniło i ksiądz Bomboniecki musi wprowadzić poprawki - obruszył się Muchomorski i zaczął grzebać wstrętnymi paluchy pośród rozrzuconych kartek. Emanował seksem jak każdy mężczyzna, który ma więcej niż metr osiemdziesiąt pięć. - Taki to zawsze się kobietom spodoba - pomyślał zazdrośnie Świecki. - Postawny. Łeb ma wielki. Stopy duże. Chłop, można powiedzieć, męski. - Jest! - wrzasnął sekretarz i wyszedł bez pożegnania, trzasnąwszy drzwiami. Poprzyczepiane do nich kar-teluszki, tradycyjne wycinanki z Bronowic, wyuzdane rysunki, liściki, świadectwa niewinnych flirtów i anonimowe, zgryźliwe uwagi na temat poziomu korekty osypały się z szelestem. - Zaraz wróci i nam to podepcze - westchnął Król. Widok podłogi zaścielonej drogimi sercu pamiątkami wprawił go w melancholię. - Eee, nie jest już taki młody, żeby latać tam i z powrotem - burknął Świecki. - No nie wiem, nie wiem. Jeszcze w nim młodość do reszty nie uwiędła. Jeszcze kobiet napsuć może, a i nam krwi przy okazji utoczyć. Król posmutniał i przymknął oczy. Młodość przerażała go. Wzniosłe bezeceństwa, jakich się dopuszczał w gimnazjalnych latach, odzywały się często bolesnym wspomnieniem i przyprawiały go 0 dreszcz zgrozy. Młodzieńcze przeświadczenia i patetyczne gesty nie wytrzymywały próby czasu i zmarszczek. Patrzył więc na młodych z zatroskaną życzliwością, ale i z politowaniem, niczym stary, zgrzybiały trefniś na szalonego następcę tronu. - Pan jesteś pesymistą, proszę pana - mruknął Świecki. - Absolutnie, panie Światku, absolutnie tak. Religijnym pesymistą! - zapalił się Król. - To kwestia charakteru i szacunku dla poezji romantycznej, którą pan gardzi, a która mnie w młodości popchnęła do niejednego szaleństwa i do dziś jest źródłem uniesień. - To pan szalał w młodości... - podpuszczał go młody adept korektorskiego fachu. - Myślałem, że z pana zawsze był cichy i potulny czciciel domowego ogniska. - Owszem, szalałem, ale inaczej niż pan. Inaczej niż pana koleżanki i koleżkowie. Odkrywać jednocześnie łagry i swing, to było szalone. Być katolikiem przedsobo- rowym i uprawiać miłość wbrew kościelnym instrukcjom. Czytać Marksa i rozkoszować się ciepłem południowych krajów, gdzie pomarańcza słodsza jest niż rewolucja. Czytać protestancką Biblię i regularnie się spowiadać. Łaknąć i chłonąć. To wszystko było szalone. Całe to bogactwo i nędza. Te marzenia. Inne niż wasze. - Ja tam wcale nie marzę - Świecki oparł brodę na stole. - Ha - parsknął śmiechem Król. - Pan mnie rozśmiesza. Pan jesteś hipokryta i jeszcze do tego ojciec rodziny. Wstyd, proszę pana, wstyd. Żorż wiedział swoje. Śmiał się i miał rację. Świecki również wiedział, ale się nie śmiał. - To do roboty. - Do roboty. I wzięli się do czytania. Z długopisami w ręku, odpowiedzialni i sfrustrowani, smagali wzrokiem wers po wersie, szpalta po szpalcie. „Kwartalnik” jako fenomen szczególnej proweniencji obojętny był na człowiecze lęki i cierpienia. Musiał regularnie opuszczać ciepłe łono drukarni i docierać do rąk spragnionych jego kwileń i gaworzeń czytelników. Królowi i Świeckiemu przypadała najmniej wdzięczna rola w procesie prokreacji każdego numeru. Wycinali polipy ortograficznych błędów i werbalne nowotwory. Uboga w splendory funkcja objawiała swoje rzeczywiste znaczenie jedynie w chwilach przesilenia, kiedy to zazwyczaj oziębli autorzy, powodowani nagłym porywem, zalewali „Kwartalnik” ogromną ilością diagnoz, recenzji i komentarzy. Pojawiał się wtedy sam redaktor naczelny, a jego cień w drzwiach korekty stał tak długo, póki kom- promitująca sterta papierzysk nie zniknęła w czeluściach składu. - Ileż można - jęknął Świecki i ruszył do toalety. W hallu zaczepiła go pani Kasia Zamorstinowa. - Dobrze, że pana widzę, dzwonił Marian Owietz i pytał, czy pan jest, bo on przyjdzie... - Jestem - odparł rezolutnie Światopełk i chyba nawet ucieszył się. Poeta Marian Owietz nie był mu w końcu jakoś szczególnie wstrętny, zwłaszcza że o Marianie Owietzu mówiono różne rzeczy. Często mało pochlebne. Sam Owietz przyzwyczajał się do tego przez czas jakiś, cierpiąc i wyrzekając na los, w końcu jednak przywykł i nawet zaczął zabiegać o to, by mówiono o nim różne rzeczy. Bywał więc nadal regularnie na rautach, balach i wielkanocnych śniadaniach w najlepszych krakowskich domach, pielęgnował zażyłość z arystokratycznymi rodzinami Zamorstinów, Potockich, Gardinerów i Żaholeckich. Dbał jednocześnie o stały i bliski kontakt z gminem, ciągnęło go szczególnie do odrażających, ob- leśnych obwiesi w najgorszym rodzaju. Upodobał sobie zwłaszcza Świeckiego i Syflasa. O ile jednak Syflas był raczej trudno dostępny, stale bowiem uwijał się pomiędzy Rabką i Krakowem, a i w Krakowie frygał w swoich poetyckich sprawach nieustannie pomiędzy Rynkiem a Bielanami, gdzie podnajmował u krewnych łóżko i taboret, to Świecki był dostępny w nader prosty sposób. Wystarczyło przyjść do korekty „Kwartalnika”, a Świecki był tam niemal zawsze. Jako osobnik zdegenerowany chodził bowiem z uporem i regularnie do tej mało płatnej pracy, która nadwątlała jego morale i nadwerężała siły. - Toż to czysty rozkład, degeneracja nieposzlakowana i bez skazy - myślał z zachwytem Owietz. Istotnie, Światopełk Świecki nie był wzorem mieszczańskich cnót. Cieszył się złą sławą. Zwłaszcza trzy awanturnicze małżeństwa, a teraz nie poświadczony przez żadnego, nawet świeckiego, urzędnika konkubinat sprawiały, że miał raczej nie najlepszą prasę. Do tego pisał wiersze, co czyniło go jeszcze bardziej zepsutym i kuriozalnym. Słowem, degeneracja wyglądała mu zewsząd i Owietz chłonął ją z upodobaniem i smakiem. Chłonął i rozrzewniał się: - Mój Boże, jestem tak dobrze wychowany, a mogłem się urodzić takim Świeckim. I co ja bym wtedy zrobił? Zresztą nie tylko Owietz patrzył z uwielbieniem na Świeckiego. Młody korektor degeneracją swoją przywracał wiarę w sens i tradycyjne wartości nieskończonym szeregom pielgrzymów wędrujących do korekty „Kwartalnika”. Jego adres przekazywano sobie w nabożnym skupieniu. Powtarzali go na ucho chłopcy pod celą i utrudzone prząśniczki u rozstajnych dróg. Owietz był kiedyś świadkiem wizyty pewnego nieletniego, który uciekł z rodzinnego domu i przybył do Krakowa, żeby ujrzeć poetę przeklętego i uwierzyć. Jednak Świecki wszystkich traktował jednakowo. Mówił: - I tak to właśnie, proszę pana, wygląda. Ewentualnie: - Tak to, kotku, wygląda. I milkł. Nie wypowiadał żadnych słów znaczących i historycznych, których łaknęli pielgrzymi i pielgrzymki (kobiety). Peszył się swoją niesłychaną popularnością, zamilkał i nie odzyskiwał głosu. Powtarzał tylko od czasu do czasu: „I tak to, kotku, wygląda”, kładł głowę na biurku i pozostawiał pielgrzymów i pielgrzymki w niedosycie. Od takich spotkań począwszy, uważali oni, że Świecki jest do niczego, załamywali się i światopogląd pękał im z trzaskiem. Jednak Owietz nie przychodził do Świeckiego po słowa historyczne. Owietz przychodził z nudów. Zresztą - nie tylko Świecki, ale i samo pomieszczenie korekty cieszyło się sławą niesłychaną. Traktowano je niemalże jak osławiony wawelski kamień, przyczółek postmodernizmu i rozpusty. Tu można było usłyszeć grube nieprzyzwoitości skierowane przeciwko wszelakim wartościom. Tu można było spotkać kobiety piękne i he- teroseksualne. Tu wreszcie - po godzinach pracy - ćwiczył osławiony kwartet dęty. Kwartet dęty był czteroosobowym zespołem muzycznym, w którego skład wchodzili osobnicy przerażający. Bo ł krwiożerczy Grześ Żyduch. Bo i weteran ministrantury Radzisław Tomaszewski. Bo i rastafaria-nin Piotr Markowicz. Bo i Świecki wreszcie, o którym wyżej. Korekta była traktowana przez Redakcję jako Zło Konieczne. Nieprzypadkowo ksiądz profesor Pischinger czynił znak krzyża pod jej drzwiami, ilekroć przechodził i gdziekolwiek by akurat szedł. Nieprzypadkowo redaktor Stefan Niedowiarski, kierownik działu religijnego, przesiadywał tu w godzinach porannych, kiedy to korektorzy odsypiali jeszcze nocne sabaty. Tak, przesiadywał w porannym słońcu w tym obskurnym pokoiku, aby jego miazmaty zmóc mocą swej charyzmy, aby je wchłonąć i przetrawić w promiennych trzewiach niezwalczonego ducha, jakim był obdarzony, by promiennego ducha swego tchnąć nieco - bo całkiem by się na pewno nie dało - w pewnym sensie odkazić, wyegzorcyzmować to wszeteczne miejsce. Redaktor Niedowiarski był bowiem, powiedzmy sobie prawdę, Kościołem jednoosobowym. Nie tylko czuł Misję, ale i wypełniał ją mężnie i niezmordowanie. Przez swoją dobroć i szlachetność odkażał niejako otoczenie, brał na siebie tego otoczenia grzechy wszelkie. Czasem jednak puszczały mu nerwy i - zapytawszy obecnych, czy wolno - wył na cały głos: - Kuuuuurrrwwaaaaaaaaaaaaa... I pewnie nieraz doszłoby do tragedii, gdyby nie uczone wywody redaktora Karola Lektorowicza, który tłumaczył, że w takim układzie głosek kryje się głęboka mądrość prasłowiańskiej psychoterapii: - Energia tylnojęzykowego ka transmitowana jest przez tylne wysokie u i wzmacniana, jak w rezonatorze, w drżącym er, by w końcu, przez dźwięczne szczelinowe wu, eksplodować w szerokim a. Redaktor Niedowiarski był blondynem o drobnej budowie ciała, miał okulary w rogowej oprawie i brodę, której nie skubał nigdy przed jutrznią. Zacierał dłonie i zasiadał do komputera. Dziś również, kiedy zabrakło dla niego kawy, ukrył głowę pod biurkiem. Wrzasnął sobie, po czym wziął się do pracy. Pisał: „W Kenii dwa lwy płci przeciwnej nie pożarły porzuconego przez matkę z plemienia Masajów niemowlęcia, lecz zaniosły kosz z dzieckiem do wodopoju. Miejscowe władze duchowne przypuszczają, że ma to związek z niedawnym chrztem dziecka. Komisja pod przewodnictwem biskupa Nairobi...” - Halooo? - z sąsiedniego boksu dobiegał przeciągły głos redaktora Lektorowicza. Niedowiarski przełknął ślinę. - Cześć - przywitał się redaktor Alfred Kłótniak, podwładny Niedowiarskiego, brunet o płochym spojrzeniu. - Na wieki wieków - Niedowiarski odpowiedział i wyszedł. Przeszedł przez hali do archiwum. - Ależ on się porusza, jak rasowy opat - pani Joan-ka popatrzyła na przechodzącego. - To święty człowiek, święty i pobożny. Nie to, co ksiądz Bomboniecki - dokończyła myśl i przełknęła ślinę. Wyobraziła sobie krużganki klasztorne i Niedowiarskiego w habicie, przepasanego sznurem i odmawiającego brewiarz. W ogóle dział religijny otaczała aura świętości. Było to odczucie powszechne, tak że nawet dyżurni wolnomyśliciele jak Burneś i Beretko, nie mówiąc o innowiercy Pilcherze, okazywali szacunek. - Porządny posoborowy, głęboki i otwarty katolicyzm - zwykł mawiać naczelny Torturowicz. Tylko Zuzanna z działu reklamy, ze względu na swą wynaturzoną erotyczną emanację, być może była nieufna i powściągliwa, z czym zresztą nie afiszowała się nadto. Niedowiarski sunął drobnymi kroki z powrotem. W pół drogi zaczepił go Szczepan Szczupacki, młodzieniec o smagłej cerze i piwnych oczach. - Wiedziałeś, Stefanku, że ulubionym frykasem naszego Papieża jest placek ze śliwkami? - zapytał protekcjonalnie. - Ze śliwkami? A na jakim cieście? Może drożdżowym? - odpowiedział pytaniem na pytanie Stefan. -Hym? - Otóż, kochany, nie placek ze śliwkami, a daktyle, i nie naszego Papieża, tylko Piusa XII, i wcale nie ulubionym, tylko wręcz przeciwnie - zostawił Szczupackiego i zasiadł znowu do pisania. - Potworne, wstrząsająco potworne - Lektorowicz wychynął ze swego boksu. Wspomnienie wczorajszego ataku rwy kulszowej nadało jego ormiańskim rysom wyraz boleściwy. - Ludzie są naiwni i pozbawieni zmysłu moralnego - Niedowiarski uśmiechnął się. Szybkim ruchem wysunął szufladę. W jej głębi, wśród papierów, walały się małe szmaciane laleczki. Ich korpusy były wykonane dość niedbale, natomiast twarze do złudzenia przypominały rysy niektórych członków redakcji. Niedowiarski wyciągnął igłę z pleców kukiełki z twarzą Lektorowicza. Kukiełka Szczupackiego sama wpadła mu pod palce... - Chryste! - ktoś krzyknął przeraźliwie. - Co się stało, na Boga?! - pani Kasia przerażona pobiegła w stronę krzyku. Szczupacki siedział bezradnie, beżowe spodnie od pasa do kolan parowały. Obok na ziemi parowała wielka kałuża kawy. - Poparzyłem się! - zerwał się jak oparzony i pobiegł do łazienki. - Bystry chłopak - pomyślał felietonista Pilcher, obserwując z boku całą scenę. Popatrzył przeciągle na Zuzannę odwijającą coś z gazety i schował się w swojej pakamerze. - Miała udany wieczór - skonstatował jako fachowiec. - Oko fachowca wyłowi z morza kamuflażu całą nagość prawdy - pokrzepił się sentencjonalnie. Do redakcji wszedł Owietz. Zakończył już swoją pracę w Radiu Dominus, pierwszej katolickiej rozgłośni w mieście i - po wzniosłoś-ciach, które mu było dane odczytywać z kartki słuchaczom na falach eteru - postanowił skazić się trochę obecnością Świeckiego. Minął się w wąskim przejściu z redaktorem Niedo-wiarskim, który bardzo serdecznie wyściskał go, choć Owietz nie był do końca przekonany, czy kiedykolwiek wcześniej zetknęli się. - No i co tam dobrego? - rzucił Niedowiarski. - Ano, halny będzie, w radiu mówili - odparł Owietz. I obaj rozpromienili się. Po czym Owietz uchylił drzwi z napisem KOREGTA i zobaczył Świeckiego. Nikogo innego nie spodziewał się zobaczyć, toteż uśmiechnął się do poety promiennie, mimo że reprezentowali zupełnie inne szkoły poetyckie. - I co? - zapytał Świecki półleżący na biurku. - I co? - Gówno! - odpowiedział radośnie Owietz. Właściwie nie miał nic specjalnego do przekazania Świeckiemu. Swoje credo wyartykułował mu już dawno, teraz mogli tylko milczeć albo obgadywać konkurencję. - Słyszałem, że Schyschko jest poważnym kandydatem do Nagrody Gnatowskich - szepnął poufnie Świecki. - Mówili o tym dzisiaj w redakcji. - Eee... - posmutniał Owietz, autor tomiku Ruda Śląska jest jak głos kobiety w słuchawce telefonu, drugiego już tomiku. - To już ty bardziej zasługujesz. - Eee... - powiedział Świecki. - Mi nie dadzą. Jestem z małego miasteczka i źle się prowadzę. Schyschko ma regularną żonę i jest emigrantem. To dużo daje. - Chwileczkę, chwileczkę - obruszył się Owietz - ja też mam żonę. Mało tego, mam dwie córeczki ponadto. Gdyby patrzyli na to w ten sposób, to mnie już bardziej Gnatowscy się należą. - Może i tak, może i tak - zadumał się Świecki. Jego trzy awanturnicze małżeństwa i obecnie konsumowany konkubinat nie upoważniały go nawet do zniżki MPK. - A Syflas...? - parsknął śmiechem Owietz. - Może dadzą Syf lasowi? - No, Syflas ma większe, nawet Syflas ma większe szansę niż ja - zamruczał Świecki. Owietz uśmiechnął się. Wyobraził sobie Syflasa odbierającego Nagrodę Gnatowskich i przez moment nawet był skłonny dla tej uciechy zrezygnować ze swoich marzeń o laurach. - Wie pan, ja już skończyłem pracować - oświadczył Świecki. - Może pójdziesz pan ze mną na wódkę? - Z dużą przyjemnością - rozrzewnił się Owietz. Wygramolili się z redakcji. Zapadał kwietniowy wieczór, dziewczęta nosiły odzież, chłopcy palili papierosy. Znaleźli sobie miejsce w skąpo oświetlonej knajpie. Usiedli i pili, milcząc. Obydwaj byli wyznawcami czarnego kryminału, to też nie posiadali się z radości, że sytuacja była aż tak klasyczna i aż tak przypominająca im niezapomniane stronice Długiego pożegnania - na przykład. Świecki robił za czarny charakter, Owietz za biały. Ale obydwaj byli jeszcze na pierwszych stronach powieści, jeszcze nie musieli strzelać do siebie, zakładać sobie kajdanek, dosypywać sobie środków odurzających do alkoholu. Jeszcze nie zdążyła ich poróżnić żadna kobieta. Pili wódkę z sokiem pomarańczowym jak rasowi mieszkańcy Los Angeles w 1943 roku. Nie mieli świadomości, że są to dopiero pierwsze strony czarnej powieści, mieli natomiast świadomość, że to nie oni dostaną Nagrodę Gnatowskich. Owietz: - Starosądecki dziś przyjedzie, dzwonił. Już nas umówiłem na wieczór. Ja mogę się odrobinkę spóźnić, bo wiesz, coś może mnie zatrzymać... - To gdzie? - Tu, na Plantach. - Jakoś tak, wieczorem? - Ychy. * * * PÓŹNIEJ OPOWIADANO: PRZYSZEDŁ ANIOŁ. (R. M. RILKE) Ten młody człowiek, bez okularów, w wózeczku inwalidzkim, blondyn, to poeta Miś Węglorz. Autor dwóch książek poetyckich: Przepis i Proza. Ten młody człowiek, bez okularów, bez brody, bez wózeczka inwalidzkiego, z plecakiem to Paweł Syflas, poeta. Autor jednego tomiku poetyckiego, Ziemniaki na balkonach, awangardysta rabczański. Ta mała, charakterystyczna postać to Światopełk Świecki, poeta, korektor, nihilista. Pętał się już po pierwszych stronicach tej historii. Autor jednego tomiku Zimne napoje. Ten niesłychanie ujmujący młody człowiek to Marian Starosądecki, poeta z Warszawy. Subtelny liryk, w okularach, autor tomiku Z dołu. Jest ich czterech, ale nie grywają w brydża. Usiedli na ławeczce na Plantach i oczekują poety piątego, Mariana Owietza, który jednak nie nadejdzie, albowiem COŚ go zatrzymało. Czekają już od ponad godziny i oczywistość nienadejścia Owietza wzbiera w nich. - Nie przyjdzie, zawracanie głowy - oświadcza Syflas. - Chodźmy, chodźmy. Czy musimy mieć Owietza, żeby się napić? - dodaje. - W zasadzie post już się skończył - rozrzewnia się inwalida. - Zaczął się postmodernizm - przytomnie stwierdza Świecki. - W zasadzie tak - rozrzewnia się przyjezdny liryk. Starosądecki przyjeżdża do Krakowa cztery razy do roku: wiosną, latem, jesienią i zimą. Jego przyjazdy dyktowane są przez naturę, a nie jakieś tam inne względy. Umęczony Warszawą, szarością jej życia kulturalnego i adoracją kobiet warszawskich, przyjeżdża do stolicy młodej poezji polskiej, aby konfrontować się z innymi wybitnymi przedstawicielami pokolenia. W tych przyjazdach przypomina świętego starca polskiej literatury Czesława Oskara - z tym że tamten przyjeżdża ze Stanów, co właściwie na jedno wychodzi, albowiem na pewno taka podróż kosztuje obu jednakowo, jeśli wziąć pod uwagę światoodczucie i stan majątkowy. Starosądecki przyjeżdża do Krakowa, aby pooddychać atmosferą i - pośrednio - odebrać należne mu hołdy, bowiem zdolny jest niesłychanie, a także dać się poadorować krakowskim kobietom, bowiem działa na kobiety i w W-wie, i Kr-wie. Ot tak, przejść się po Rynku, po Plantach, zawadzić o kilka kawiarenek i wrócić nasyconym do brzydkiego, groźnego miasta Warszawa. Tym razem Starosądecki pojawił się razem z wiosną na nieco dłużej. Rzecz w tym, że na maj zapowiedziano Zjazd Młodych Literatów, na którym Starosądeckiego zabraknąć nie mogło. On także - obok wielu - był kandydatem do poetyckiej Nagrody Gnatowskich, której to jury obradowało bez przerwy. Nagrodę ufundowała zacna familia przez splot dramatycznych wydarzeń i zawieruch wyemigrowana do Księstwa Liechtenstein. W skład jury wchodzili profesorowie ł krytycy: Jan Hymeński, Stanisław Jonkas i Ryszard Brycz. Sekretarzem bez prawa głosu był doktor Marian Siara. Obradowali zazwyczaj w kawiarni w Sukiennicach, z której widać plecy Adama Mickiewicza (taki pomnik) i obleśne stada gołębi. Syflas specjalnie zaprzyjaźnił się z kelnerką, która zazwyczaj obsługiwała filologów - ale była to osoba tak ciemna, że nie umiała słowa powtórzyć z ich obrad. - Ale przecież coś mówili i coś usłyszała - niecierpliwi się Świecki. - A co ona mogła usłyszeć. „Ano - mówi i patrzy słodko - pili kawę, ten gruby białą, a ten łysy czarną, a ten, co wiesz, to piwo pił i mówili”. „Co mówili? - pytam - kobieto?” „Ano, mówili o tych no... książkach, tak?” - mówi i patrzy słodko. I taka to rozmowa. A jeszcze trzeba się jej odwdzięczać. - Hęhęhę - zaświntuszył Węglorz. Inwalidom wolno świntuszyć. Owietza nie ma. Czterej poeci siedzą i czekają. Czekają i różnią się. Ale różnią się pięknie. Od klasycysty działającego w chorych raczej i celowo kulawych rytmach Węglorza, poprzez subtelnego epifanistę Starosądeckiego i awan-gardystę jak z przedwojnia Syflasa, po bezstylowego, reprezentującego liryczną Wunderwaffe Świeckiego. W ogóle każdy z tego pokolenia różnił się zdecydowanie od drugiego. To różniło to pokolenie od poprzedniego pokolenia. Tamci mieli takiej samej długości brody, takie same okulary i pisali od wielu lat jeden i ten sam wiersz. Całym pokoleniem pisali. Poemigrowali sobie - autentycznie i wewnętrznie - i wraz z pojawieniem się domniemanej III Rzeczypospolitej przestali pisać. Uczyli się na komputerze, ale brody mieli te same i okulary te same i jak sobie popili, to śpiewali piosenki Jacka Kacz-marskiego. Na tym skończmy tykanie poprzedniego pokolenia. Tyknijmy to. Jest wiosna. Czterech przedstawicieli młodej poezji siedzi na Plantach i bez nadziei czeka na piątego. Od dwóch godzin siedzą i różnią się. Nie tylko poetykami. Różnią się poglądami estetycznymi i politycznymi, pochodzeniem społecznym, wyglądem zewnętrznym, zapachem i podejściem do kobiet. Bo - co do tego ostatniego - Węglorz jest zagorzałym myzogynem, Syflas - kochankiem romantycznym, Starosądecki - śródziemnomorskim ulubieńcem kobiet, natomiast Świecki ma tak pogmatwane, a w zasadzie monogamiczne za każdym razem, stosunki z kobietami, że aż strach się nad tym zastanawiać. Jest jeden z pierwszych naprawdę wiosennych dni, słońce zachodzi, a oni siedzą i się różnią zasadniczo. Nadchodzi jedna ze słynnych sióstr Zazullanek - siedmioosobowej komórki feministycznej. Ma na imię Greta. - Dokąd tak, Greto, popierdalasz? - pyta niezręczny, jak zawsze, Świecki. - Zamknij się, chamie - uśmiecha się do niego Greta. Świeckiemu wolno być niezręcznym. Starosądecki zrywa się poczerwieniały i chce się przywitać. Poznali się w zeszłym roku, również na wiosnę. Następują usiłowania w celu pocałowania Grety w jej kobiecą łapkę, jednak ta wyrywa się uparcie Starosądeckiemu. Węglorz milczy myzogynicznie ze swego wózeczka inwalidzkiego, natomiast Syflas łypie okiem. - Pójdziesz z nami na piwo? - pyta Świecki. Greta, kobieta, jest o wiele przyjemniejszym rozwiązaniem wiosennego dnia niż Owietz, co by nie powiedzieć, męż- czyzna. - Nie. Jestem umówiona. Bardzo mi przykro - odpowiada ona, patrząc w oczy Starosądeckiemu. - A dajże sobie spokój z jakimś tam... - macha ręką Świecki. - Dajże sobie spokój - dodaje - już nigdy nie będzie tak ładnego zachodu słońca, już nigdy nie będzie w nas takiego, hmm.... nastawienia na kobietę. Już nigdy nie spotkasz nas takich rozleniwionych, siedzących razem na Plantach. Już nigdy nie będzie tak. Olej to umówienie, pójdź z nami... - Nie mogę - oświadcza Greta, patrząc jeszcze zachłanniej w oczy Mariana. Prostuje się i usztywnia ogólnie. Przyjemnie jest popatrzeć na nią taką ogólnie usztywnioną. Z maleńką skórzaną torebeczką przewieszoną przez ramię. Pod pachą Rozmówki polsko-rosyjskie. A z kieszeni żakiecika wystaje równo złożona reklamówka i widać fragment obcojęzycznego napisu. Aż chce się dotknąć. Lekki zefirek przylata od Wisły. - Czytaliście ten artykuł w „Kwartalniku Niepopularnym” o feminizmie? - warczy znienacka Greta. - Nieee. Szmat nie czytam - znienacka oświadcza Węglorz. Pozostali patrzą na Świeckiego, on - jako korektor - musiał czytać. - Aaa, było coś takiego - mówi Świecki. - Ale ja tym tekstom to raczej się przyglądam, przecież ja nie redaktor - ja korektor jestem, mnie literówki w tej pracy raczej zajmują, nie treści, niewiele pamiętam. - Jakiś cham ostatni oczernił naszą komórkę i kobiety ogólnie! - A nie należało wam się? - pyta Węglorz. Greta puszcza jego pytanie mimo ślicznie uformowanych uszków. - I nawet cham jeden się nie podpisał, inicjały tylko. Jakbym go dopadła, jakbyśmy go dopadły... - rozmarza się. Na usta mężczyzn wypełzają cyniczne uśmieszki. Ona te cyniczne uśmieszki zauważa, zaciska usteczka, blednie i idzie. Oni pozostają nadal uśmiechnięci na ławce. Jest ciemno i malutka wiotka figurka za chwilę rozpływa się w mroku na prastarych krakowskich Plantach. - Jeszcze ją hęhęhę ktoś dziś zgwałci w krzakach - wyraża altruistyczną troskę milczący dotąd Syf las. Nie widzą już, że Greta skręca z tych ciemności w o wiele jaśniejszą ulicę Anny zwanej Świętą. Nawet najbardziej płochy i roztargniony Czytelnik mógł się już zorientować, że ten poemat niezupełnie traktuje o miłości. Mam stary mszalik po babci i absolutnie się z nim nie rozstaję, co nie pozostaje bez wpływu na kształt i sens tych zapisów. * * * W kościele Świętej Anny panował barokowy półmrok. Jak zwykle, gdy ksiądz Pischinger szukał ukojenia w duszpasterskiej posłudze. Cherlawy pan Stanisław, tutejszy kościelny, widząc zwalistą postać księdza, przekręcił spracowaną dłonią wielką wajchę i ustawił ją na godzinie trzeciej. Lampki, lampy, żyrandole utraciły częściowo swą jasność. Ksiądz profesor Józef Pischinger, filozof, działacz społeczny, literat, duszpasterz Mórz i Oceanów, usiadł, jak zwykle, w pierwszym przy wejściu konfesjonale i czekał. Fotel był wygodny, ale modlitwa przychodziła mu z trudem. Brewiarz wydawał się mdły. Powieki robiły się ciężkie. - Zaprawdę wargami jąkałów i językiem obcych przemawiać będzie do tego narodu - westchnął i zagryzł usta. Próbował sobie przypomnieć, u którego z proroków to czytał, ale pamiętał tylko, że była uczta i pijacy wołali: „Saw lasaw, kaw lakaw, trochę tu, trochę tam, zeer szam, zeer szam”. Senność napierała coraz mocniej, a kapłan opierał się ze wszystkich sił. Wiercił się, szczypał w łydkę, ziewał. Wszystko na próżno. Rozpinał właśnie koloratkę, kiedy posłyszał odgłos, ledwie szmer, kroków. Były lekkie, jakby kocie. - Tak stawiają stopy ludzie rozpustni albo sfrustrowani. Zaniepokoił się. Głośno przełknął ślinę. Poczuł, jak przenika go chłód. Senność ustąpiła. Opuszki palców i płatki uszu zrobiły się białe. Struchlał. Chciał już odesłać petenta do kolegi na jutro. Zerknął jeszcze niepewnie i to jedno spojrzenie wystarczyło. Zrodziła się w nim niewzruszona pewność, że to właśnie jego pomoc i sakramentalna władza okażą się tu niezbędne. Do konfesjonału zbliżała się kobieta. Miała karminowe, lśniące w półmroku usta. Niewinnym gestem odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk jasnych włosów. - Jak wstążeczka purpury wargi twe i usta pełne wdzięku - pomyślał, ale na tej jednej frazie się nie skończyło. - Ciotka Klara też używała takiej szminki. Miała usta jak korale. Wuj je całował, a matka mówiła, że to świństwo, i czesała ciotkę wieczorami. Czesała i czesała, mój Boże... Nachylił głowę. Przez kratę przesłoniętą sprytnie celofanem, żeby nikt nie chuchał księdzu w twarz nie-świeżością nieczystego oddechu, prześwitywała kształtna blond główka. - Proszę księdza... - Księże Profesorze... - poprawił ją łagodnie. - Straciłam wiarę... Jak wybuchła demokracja, to ja straciłam wiarę. Trochę wcześniej straciłam cnotę, ale to, chyba, nie ma nic do rzeczy. Nie kochałam go. Podobał mi się i wiele obiecywał. - A wcześniej? Czy bawiłaś się brzydko? Sama ze sobą albo z koleżanką? - Tak, ale przestałam, kiedy przeczytałam Miłość i odpowiedzialność. Kobiety nigdy nie były dla mnie tak atrakcyjne, jak mężczyźni. - A czy przeżywałaś kiedy orgazm? Nie myśl dziecko, że mnie to interesuje, ale muszę twój grzech właściwie ocenić. Wszak od tego pokuta zależy. - Orgazm? To znaczy... - Czy straciłaś zmysły, czy czułaś, że zapadasz się w otchłań... - Otchłań... Może wtedy, jak był tłok w autobusie... - zastanawiała się. - Sama nie wiem... Ale zmysły tak, straciłam. Dokładnie jeden. Jak mały Kazio rzucił we mnie doniczką... Nie czułam zapachów, lała mi się krew ł wymiotowałam... Pischinger przypomniał sobie pobyt w Wiedniu. Pojechał tam z wykładami. Wieczorami odwiedzał Prater. Jadł parówki i spacerował. Statecznie, jak ojciec wielodzietnej rodziny albo księgowy. Ale raz, jeden jedyny raz, oddał się szaleńczej jeździe na diabelskim młynie. Jeździe tak demonicznej, że aż zanieczyścił cywilne ubranie, specjalnie założone na tę okazję. - Rozumiem cię, córko. Lepiej niż ty sama. Ale wróćmy do twojej wiary. Wszak seks nie jest najważniejszym z wymiarów ludzkiej egzystencji. - Tak się księdzu tylko wydaje. Ja nie mam narzeczonego. Siostry się ze mnie śmieją. - Jesteś z rozbitej rodziny? Drążył nieco rozpaczliwie, choć przecież nie po omacku. - Kategorie i formy aprioryczne zawdzięczamy Kantowi, zaś Kant był to wielki filozof niemiecki, którego umysł na właściwe tory pchnęła wstrzemięźliwość płciowa - zbierał myśli. - Umysł dodaje do wszystkiego przestrzeń i czas, ale grzech, zwłaszcza cielesny, ma się do nich jak ciupaga do górniczego munduru... - perorował w duchu. - Nie, nie. Jestem ze Śląska. Uśmiechnął się. Intuicja go nie zawiodła. - Czy uważasz, że górnicy powinni strajkować? - próbował zbić ją z tropu. - Jak się zacuka, będzie moja - kombinował. - Nie mam pojęcia. Mój ojciec jest portierem w nocnym klubie - odparła rezolutnie. Uznał, że na tym zakończy wywiad środowiskowy. - Proszę księdza, ja będę z księdzem szczera. Ksiądz jest intelektualistą, tak jak ja. Intelektualiści powinni się rozumieć. Przychodzę z poważnym problemem moralnym. - Chcesz wstąpić do zakonu? Albo dostąpić jakiegoś sakramentu? - Księże Profesorze! W zasadzie nie mam wielu grzechów na sumieniu. Na grzechach zresztą nie bardzo się wyznaję. Ale boję się, że to, co zamierzam zrobić, może oznaczać dla mnie piekło. Czuł, jak serce penitentki tłucze się i kołacze. Szybko i bojaźliwie. - Chcesz się zabić, córko? - zapytał patetycznie. - Nie, Księże Profesorze. Chcę... To znaczy... Już się umówiłam z pewnym miłym Rosjaninem... Choć dzieje się to ze szkodą dla mojej relacji, muszę ją przerwać w tym momencie, bo oto cherlawy pan Stanisław zabrał się do wymiatania spomiędzy ławek przywiędłych gałązek bukszpanu, potłuczonych cukrowych baranków i grudek wiosennego błota. Tłucze się niemiłosiernie. Wymachuje miotłą, mamrocze pod nosem i spogląda niechętnie w moją stronę. Co mam robić? Spuszczam wzrok i zamykam zeszyt. Dwa kroki i jestem w przedsionku. Może i dobrze, bo widzę właśnie, jak Sylwester wspina się mozolnie po schodach kościoła. Sylwester jest kaleką. Nikotynizm uprawiany za młodu pozbawił go zupełnie, choć, rzecz jasna, pośrednio, kończyn dolnych. Dłonie na szczęście miał od dziecka potężne jak bochny chleba z rodzinnego Wolbromia, miasta słynnego z wyrobów piekarniczych i niewydolnej służby zdrowia. Teraz gramolił się wprawnie, wózeczek pozostawiwszy na dole. Przechodnie zatrzymywali się i okrzykami, jak na zawodach narciarskich, zachęcali go do szybszego pokonywania trasy. - Hop, hop, hop! - skandowano. - Pac, pac, pac! - wtórował kadłubek. Kształtna czaszka, pokryta gęstymi czarnymi lokami, podrygiwała na długiej, zadziwiająco smukłej szyi. Miał tylko jeden cel. Komunię Świętą przyjąć i szczerze się pomodlić. Nie prosił już nawet Boga, by odrosły mu nogi. Wieloletnie starania, posty i umartwiania, sprzedaż dewocjonaliów i cegiełek nie przyniosły wprawdzie efektów, ale nie złamały jego wiary. - Może miałbym brzydkie stopy? - pocieszał się często. - Mógłbym mieć żylaki... Musiałbym wydawać na skarpetki i buty... Nie zgorzkniał. Był popularny. Kobiety lubiły go. Zwłaszcza matka i ciotki. Ludzi darzył pobłażliwą życzliwością. Niewybredne docinki i drobne akty agresji kładł na karb złego, który wszak krąży nieustannie jako lew ryczący, patrząc, kogo by pożreć. - Łatwiej rzucam się w oczy - tłumaczył sobie. Pchnął głową drzwi wejściowe. Otarł pot z czoła. Spojrzał na zegarek. - Tracę formę - mruknął. Dotarł do ozdobnej misy z wodą święconą. Złapał prawą dłonią za brzeg naczynia, podciągnął się i zanurzył w chłodnej wodzie rozpalone czoło. Wolną ręką uczynił znak krzyża. Opuścił się na ziemię i środkiem kościoła sunął ku ołtarzowi. - Zaraz, jakże tak, lewą ręką? - wstrząsnęło nim przerażenie. Balansując rozkołysanym ciałem, zawrócił niezgrabnie i wyrżnął głową w marmurową posadzkę. Zawstydzony rozejrzał się dyskretnie. Kościelny drzemał. Nikogo innego w kościele nie zauważył. Dotarł do najbliższego konfesjonału i zapukał w dębinę. - Spowiada tu kto? - wrzasnął chrapliwie, usiłując osiągnąć poziom okratowanego okienka. Ksiądz Profesor naświetlał w tym momencie złożoną kwestię relacji między wolnością jako wolnością i wolnością samą w sobie. Petentka zapadała się we własne ciało. Pischinger posłyszał zduszony krzyk i wzdrygnął się. Odwrócił głowę, a nie ujrzawszy nikogo za kratą, odczuł niepokój. Jeszcze silniejszy i głębszy niż wtedy na diabelskim młynie. - I rozwarła się czeluść - wyszeptał. ROZDZIAŁ DRUGI KOBIETĄ NAZNACZONY Czeluść rozwarła się, to prawda, ale Greta mimo wszystko pamiętała doskonale świetliste lata osiemdziesiąte. Jej starsze siostry przyjeżdżały ze świetlistego miasta Kraków, właziły sobie nawzajem do łóżek i albo rechocąc, albo lejąc łzy czyste, opowiadały sobie przygody intelektualne i erotyczne oraz sentymentalne. Motyw feministyczny pojawił się mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych, najpierw w wypowiedziach najstarszej z sióstr, Jadwigi, w napomknieniach z początku nieśmiałych, nieprecyzyjnych, które bulwersowały, a jednocześnie podniecały. - I mówisz, żeby wszystkich wykastrować? - pytały przejęte. - W zasadzie wszystkich - odpowiadała z przekonaniem Jadwiga. Powoli w Sprawę wchodziły wszystkie siostry. Zaczęły ubierać się nieomal wyłącznie w fiolety. Greta, jako uczennica podstawówki, w zasadzie również nie przepadała za chłopcami ze swojej klasy, natomiast bardzo lubiła tatusia i walka z patriarchatem wydawała się jej przesadą. - Jak wszyscy, to wszyscy - stwierdzała Brygida i nie wyrzucała śmieci, kiedy ojciec prosił o to. Spiskowały. Na domowej drukarence drukowały sobie feministyczny fanzin nazywający się „Miesięcznik”. W stopce redakcyjnej obok Jadwigi - redaktorki naczelnej, i Marleny - sekretarki redakcji, znalazło się również miejsce dla Grety - była gońcówną. Jej obowiązki polegały na roznoszeniu gazetki do kilkunastu koleżanek. One, te koleżanki, gazetkę przyjmowały z zachwytem i podziwem, ale pewnych treści w niej zawartych nie przyjmowały do wiadomości. Chodziły z chłopakami i chwaliły się ich typowo samczymi zachowaniami. Gazetki były dla koleżanek Grety zupełnie inną rzeczywistością, jakimś przedziwnym szyfrem, który wcale ich nie dotyczy. Greta zaś widziała i słyszała wiele. Z pasją opowiadała o wiecach feministycznych w Krakowie. Były to wiadomości z drugiej ręki, ale przez to stawały się barwniejsze i bardziej dramatyczne. Słynna historia o księdzu Błonce, który obłożył anatemą kobiety polskie zbierające podpisy pod protestem przeciwko ustawie o karalności aborcji, w ustach Grety, pośredniej uczestniczki tych mrożących krew w żyłach wydarzeń, stała się perełką martyrologiczną, opowiadaną wielokrotnie na specjalne życzenie koleżanek i kolegów. Bo i kilku kolegów-feministów zaczęło się kręcić przy Grecie. W międzyczasie znalazła się w liceum i przestała przypominać oskubanego kaczora (pardon, kaczorzy-cę). Stała się nieoczekiwanie kobietą, co lekko ją peszyło, jako że niewiele jeszcze dla kwestii kobiecej zrobiła, a fakt bycia kobietą wszak zobowiązywał ją do tego. Na razie jednak fakt ten dostrzegli wyłącznie mężczyźni, o ile tych mutantów w okresie mutacji można było mężczyznami nazywać. Myśleli wyłącznie o wkładaniu Grecie rąk do bielizny. Broniła się jak lwica, ale kiedy tę samą czynność wykonał kiedyś zdecydowanie antyfemi-nistyczny kolega jej koleżanki pracującej w hotdogowni, zaprosiwszy ją niewybrednie na zaplecze, pozostawiając ową koleżankę przy hot dogach i musztardzie, kiedy ten dojrzały już jako tako samiec zareagował na nią w ten sam, a jednak bardziej dojrzały sposób i włożył prawą rękę do jej bielizny - wtedy Greta zachowała się też jakby bardziej dojrzale i zakochała się. Miłość trwała dość długo. Nauczył ją rzeczy ciekawych. Nie skrzywdził jej natomiast definitywnie (tzn. nie posiadł jej ostatecznie), jako że był praktykującym katolikiem i miał - co okazało się po jakimś czasie dopiero - w Rudzie Śląskiej żonę i dwóch prześlicznych synków. Greta widziała ich zdjęcia. Zarówno żona, jak i synkowie byli zdrowi i rumiani. Jak się upił, to czasem bił Gretę, ale nie za mocno. Ot tak, żeby wiedziała. Tłumaczyła sobie, że bije ją z powodu trapiących go smutków, z powodu tęsknoty za żoną i synkami, z przepracowania. Był właścicielem sieci barów szybkiej obsługi i ciężarówki oraz hurtowni o wdzięcznej nazwie JOLA-LUX. Jego żonie nie było Jola. Pisał wiersze i prozę poetycką. Należał do klubu lotniarzy i fruwał w każdą niedzielę, startując z hałd owego małego śląskiego miasta z trzema kopalniami, rynkiem i domem kultury. Wynajmował mieszkanie w willi kombatantki powstań śląskich, która była jeszcze bardziej praktykującą katoliczką niż on, toteż spotkania z Greta w jego pokoju były wykluczone. Spotykali się w mieście, a czasem szli z kocem do lasku. Tam odbywali długie rozmowy, czasami zajmował się jej bielizną. Zauważyła zresztą, że chodzi mu bardziej o jej bieliznę niż ciało. Jego hurtownia JOLA-LUX była potentatem w zakresie bielizny. Nie szczędząc środków, sprowadzał z Wietnamu cudeńka przeróżne, a Greta była kimś w rodzaju osoby testującej te cudeńka. Po jakimś czasie powrócił do Rudy Śląskiej. Rozstali się naturalnie i bez łez. Teraz Greta czasami popłakuje, jak sobie go przypomni, ale właściwie to dobrze, że się tak to skończyło. Pozostało jej upodobanie do perfekcji w doborze ubrania spodniego. Niewykluczone także, że skłonność do poetów pozostała jej również z tamtych czasów. Wprawdzie okazało się, już po jej przyjeździe na studia do Krakowa, że poeci piszą zupełnie inaczej niż jej niegdysiejszy mężczyzna - ale pewne rysy wspólne, jak delikatność i okrutna zmysłowość, istniały. Poeta musiał być ponadto żonaty. To był jej stały wymóg. Od każdego zresztą chciała czego innego. Z poetą Owietzem na przykład uwielbiała tańczyć. Proszę popatrzeć. Właśnie tańczą. * * * - Nie przyjdzie, nie ma grzyba - zawyrokował Syflas. - Może COŚ go zatrzymało? - zachichotał Świecki. - Musiało go Coś zatrzymać - zaświntuszył Węglorz. - Tak tak, coś go pewnie zatrzymało i nie przyjdzie - rzucił Świecki. - Nie ma grzyba - uciął wątek Syflas. Wstali z ławki, podnieśli umęczone wielogodzinnym siedzeniem pośladki, wzięli swoje torby skórzane, reklamówki, plecaki, płócienne chlebaki i poszli. Przed siebie. A że już wiele do powiedzenia nie mieli, milczeli, poświstywali lub mruczeli do siebie jakieś zmęczone niedorzeczności. Noc kwietniowa stała nad miastem, ciepło było bardzo, toteż do domów nie byli jeszcze skłonni wracać. Buty skrzypiały ochoczo, a i wózeczek Węglorza im wtórował. I szli. Jeden jechał. I tak dotarli na Rynek. A na Rynku, jak to na Rynku. Zwyczajnie. Chodzą te i chodzą ci. Konie dorożkarskie stoją i miodny zapach końskiego nawozu (Antoni Słonimski) od nich się niesie. Gołębie, te wyuzdane i leniwe kury mariackie (Jalu Kurek), łażą tam i z powrotem. Nawet spać im się nie chce. Sterty odchodów wszem i wobec się piętrzą. A tam, pod pomnikiem, pijak wywrotowiec anar-chizuje życie społeczne. A tam obok pozostałości po manifestacji narodowców - dwie rozperorowane staruszki. A tu Maleńczuk Maciej przed kamerą telewizyjną wygibasy czyni. Na gitarze gra. Biodrem rusza. A tu zapity żołnierz w przekrzywionym czerwonym berecie pannie coś tłumaczy. A tu panna w rikszy nogami macha, bo pijana jest. A tu baba bajgle sprzedaje, bo tradycja taka, a jak podejdziesz, to bajgla nie kupisz, bo czerstwy jak grzyb, ale w wódkę za to zaopatrzyć się możesz. A tu były handlarz walutą stoi na dawnym stanowisku pracy z nostalgią w oku. I tak dalej. Poeci wtoczyli się w stałą, dawno ustaloną scenerię i nie byli w niej rażącym elementem, o nie. Byli sobie po prostu, jakby się stąd od stu lat nie ruszali. Wtopili się w tło idealnie. Oprócz Starosądeckiego, co przyjechał z Warszawy, ale poprzez towarzystwo i charakterystyczny wózeczek Misia Węglorza niejako i on pasował od biedy do całej tej mozaiki. Wybacz, Czytelniczko, trochę się zagalopowałam. To nie było aż tak różowe. Ludzie nie są tacy. Ludzie składają się głównie z mętnych intuicji, brudnej seksualności, kompleksów, zawiści i frustracji. Czasami są sympatycznie nastawieni do ogólnie pojętego świata, ale to zazwyczaj pierwsze, łatwo ulatujące wrażenie. Oto właśnie poeci zasiedli w ogródkowej kawiarni Wiklinowa i spojrzeli na siebie tak, jakby nie przydarzyły im się te leniwe, dość jednak sympatyczne godziny oczekiwania na Owietza. Spojrzeli na siebie jak wrogowie. Może to sprawa znużenia, może to sprawa powtarzalności takich sytuacji, bo w końcu przecież ich życie polegało głównie na czekaniu na kogoś, kto - w ich urojeniach - załatwiłby wszystko i wniósł świeżość w zatęchłość. Zazwyczaj taki Owietz-Kobieta-List-Pieniądze nie nadchodzili. To rodzi agresję. Nawet Starosądecki, człowiek było nie było skądinąd pochodzący, dał się ponieść fali nienawiści i wykrzywił się identycznie jak pozostali. - Piwo do dupy. - Drogie. - Powiedz temu grzybowi, że my takie piwo to mamy gdzieś. - Sam powiedz. - E, Świecki, tam siedzą ci twoi redaktorkowie z tego twojego lewackiego pisemka... - Ano siedzą. - Komuchy. - Co ty do grzyba w ogóle robisz w tej szmacie? - Korektę. - Płacą ci przynajmniej dobrze? - Nie najlepiej. Idź sobie. - I ty możesz takie żydowskie pieniądze od nich brać? - Mogę. Bo na nich robotnicza krew. - To może ty kotku nie siedź z nami, tylko przenieś się do nich, co? To wstyd, wstyd po prostu, tak siedzieć z nami prawicowcami, jeszcze cię usuną z tej twojej postępowej gazetki za zadawanie się z niewłaściwym elementem. - A pójdę. - A idź w grzyb. - A pójdę, żebyście wiedzieli, koteczki. Świecki zaiste wstał i dosiadł się do red. red. Pilche-ra, Lektorowicza, Muchomorskiego i Szczupackiego. Nie mówili oni o niczym ciekawym. Obserwowali przechodzące przez Rynek kobiety i rzucali luźne, ospałe uwagi. Świecki usadowił się pomiędzy nimi w taki sposób, by widzieć, co dzieje się przy stoliku poetów, jednakowoż nie słyszał ani słowa, co może i dobrze. Po wykończeniu Świeckiego wyraźnie nie czuli satysfakcji. Było to zbyt łatwe zwycięstwo. Zamawiali kolejne piwa i łypali pogardliwie w stronę dezertera, który tryumfalnie udawał, że bawi się świetnie. Po jakimś czasie znudzili się i przyssali do Syflasa. Syflas bronił się, gestykulując. Zabawnie wyglądało to z tej odległości: inwalida na wózeczku unoszący się z lekka i wykrzywiający twarz w sposób przestraszliwy, ponad kurczącym się i kurczącym poetą rabczańskim, oraz diablo i nienagannie przystojny poeta warszawski nie nachylający się nad rabczańskim, a wręcz przeciwnie: w swoim krzesełku usadowiony pewnie i z tym krzesełkiem od Syflasa odchylony, zaparty, wpatrujący się w niego sardonicznie i diabolicz- nie, cedzący jakieś słowa okrutne zapewne. Gehenna Syflasa trwała. Gehenna Syflasa pogłębiała się. Kiedy Świecki ponownie spojrzał w tamtą stronę - obydwaj poeci oblewali awangardystę rabczańskiego piwem, rechocząc przeraźliwie. Żółte strugi płynu spływały po twarzy artysty. Świecki taktownie odwrócił oczy ku siedzącym z nim redaktorom i przez jakiś czas litościwie nie patrzył na egzekucję. Gdy po odczekaniu odpowiednio długiej chwili zerknął dyskretnie - Syflas z głową ukrytą w dłoniach, w kałuży piwa wymieszanego z rozmiękłymi resztkami papierosów, wyraźnie się poddał. Pozostali dwaj patrzyli sobie z pogardą w oczy i cedzili jakieś nieprzyjemności. Syflas wyglądał jak postać z Grottgera bolejąca po utracie. Wtem gardziel ulicy Świętej Anny wypluła kadłubka. Sunął przez Rynek, wprawnie manewrując wózeczkiem. W polu widzenia Świeckiego pojawił się znienacka wózeczek Węglorza. Porzuciwszy kompanów, Miś ruszył w pogoń za wózeczkiem Sylwestra. Pozostawiony samemu sobie Starosądecki mógł wreszcie ruszyć w miasto. * * * Kadłubek mknął ulicami niczym wiatr północny, skandując na całe gardło Jeremiaszowe Lamentacje. Ścigający go Węglorz w końcu dał za wygraną. Nigdy jeszcze nie dopędził kadłubka, ale nie tracił nadziei. - Kiedyś i dla mnie zaświeci słońce - mawiał sobie. Zziajany wracał do domu i rzucał się na książki. Właśnie siedział sobie i czytał, gdy na biureczku zadzwonił telefon. - Halooo - Miś Węglorz oderwał się od listów Listwiusza Starszego do Optyliona Tureckiego. Był lekko rozgorączkowany teorią, którą przed chwilą ukuł, rozpaliła jego umysł. Telefon był zupełnie niepotrzebnym elementem w jego teorii. - Halooo. Czy ja mogłabym mówić z panem Węglorzem? - Dzień dobry. Węglorz przy aparacie. - Dobry wieczór. Jestem z „Gazety Wszystkich Polaków”. To ja prowadzę rubrykę SPAŁAM Z... Pan rozumię, że muszę zachować incognito. Pan oczywiście zna tę rubrykę? - Nie czytam „Gazety Wszystkich Polaków” - odparł lodowato Miś. Głos kobiety stracił na swojej zimnej koherencji. - Niech pan nie żartuje. Nawet jeżeli pan nie czytuje „Gazety”, to musiał pan słyszeć o samej rubryce. Odbiła się przecież szerokim echem we wszystkich środkach masowego przekazu. Była przecież powodem wielu kontrowersji i polemik w prasie prawicowej, ba, wręcz katolickiej. - Nie czytam prasy - rzucił chłodno Miś. - Pan pozwoli więc, że w skrócie wyjaśnię panu, na czym polega moja praca, a co za tym idzie, moja propozycja. Otóż... - Pani wybaczy, ale ktoś dzwoni do drzwi... - odezwał się nieco cieplej Miś Węglorz, gdyż istotnie dzwonek bzyczał natarczywie i... Miś Węglorz podjechał do drzwi, sięgnął i otworzył je. To ksiądz Pischinger przybył na nieumówioną partię szachów. Grywali zazwyczaj w niedzielę, tym razem jednak Ksiądz Profesor był udręczony pewną spowiedzią, której musiał wysłuchać, nie mógł zasnąć, ubrał się w ulubione cywilne ubranie, wziął pod pachę szachownicę i przyjechał swoim małym fiatem do Misia, na którego zawsze w trudnych chwilach mógł liczyć. Swoje kontakty szachowe z Misiem ukrywał przed społeczeństwem. Była to jego jedyna prywatność, toteż bronił jej ze wszystkich księżych sił. Obecność Misia Węglorza była gwarantem miło i pożytecznie spędzonego wieczoru. Grali w szachy (Miś był odrobinę gorszym szachistą, co również stanowiło źródło przyjemności Pischingera) lub rozmawiali o ethosie. Toteż i teraz rozstawili figury pospiesznie, Miś pojechał do kuchni zaparzyć herbatę, a słuchawka telefonu rozpaczliwie łypała, porzucona pomiędzy papierami na biureczku. Obudziła się. Wyjęła ich sobie z szuflady i jeszcze raz obejrzała pod światio. Mieszkała na dwunastym piętrze i widok miała niezgorszy. - No to już. No to już, powiedziała Najwyższy czas, powiedziała, najwyższy czas. Tam, tam daleko. Od Rynku do kościoła Świętej Anny. Tam, daleko, na ulicę Wiślną. Na dworzec. Królewska pod nieco ciemniejszą chmurą, ocieniona. Tam. A w oddali sine niebo i koniec s'wiata. Mniej więcej tam. - Idźcie. Kołysali się niepewnie, aż wiatr ich ujął w swoje palce. Światło kleiło się do szyby. Widziałam. To było miłe. Poszłam do łazienki i odkręciłam niebieski kurek. Popłynął wrzątek. U mnie jest odwrotnie. Nalałam olejku nardowego. Zdjęłam szlafrok. Patrzyłam, jak lustro ślepnie powoli. Zadzwonił telefon. - Obudziłam panią? - dziewczęcy głosik drżał z podniecenia. - Nalewam sobie wody do wanny, dziecko. - Bardzo przepraszam, ale ciekawa jestem, czy to już się zaczęło? Obudziłam się dzisiaj z takim dziwnym przeczuciem, strasznie mnie to męczy, czy to już, proszę pani? -Tak. Już. - I co? - I nic. Po prostu, bądź tam jutro, dobrze? - Będę. * * * Spała przez trzy kwadranse. Obudziła się rześka i spokojna. Nocne tańce z Owietzem wydawały jej się ułudą raczej, a nie rzeczywistą rzeczywistością. Ubrała się, wzięła koszyczek i poszła na Kleparz. Wiało. Przyjezdne handlary działały od świtu. Rozłożyły swoje towary z właściwą rodzajowi żeńskiemu estetyzującą elegancją, umiłowaniem do symetrii i trafnym doborem barw. Rzodkiewki, cebulka, natka pietruszki, zapachowe mydełka, twaróg, rajstopy, orzechy, fasola i kasety magnetofonowe leżały na straganach i mrugały do Grety. - Świt. Wszystko świeże. Świeża marchewka. Świeże buraki. Świeże, jeszcze chyba po ciemku cięte kwiaty. Świeże truskawki. Świeże kalafiory. Tylko ja w tym wszystkim stara i zużyta - zapłakała w duszy. Wyglądała ładnie i świeżo. Ale wewnątrz kłębiło się. Płazy i gady. I robaki. Robaków najwięcej. - Czy to ja jestem aż tak zepsuta, czy może świat jest zepsuty, okrutny i pusty? - pytała się w duszy. - Świat jest w stanie wyprodukować świeże kwiaty i świeże buraki... - odpowiedziała sobie w duszy. - Ja nie wytwarzam niczego świeżego. Potrafię jedynie tańczyć wyuzdane tańce z Owietzem, pić alkohol i frustrować się coraz bardziej. Nie ma dla mnie żadnej przyszłości. Kupiła truskawki i śmietanę. Obejrzała sałatę. Stanęła w umówionym miejscu. Otworzyła swoje rozmówki na odpowiedniej stronie, nie żeby nie znała rosyjskiego, ot tak, na wszelki wypadek. Stała w słońcu i promieniała. Przymknęła oczy i promieniała jeszcze bardziej. - Może by ją tak cyknąć? - zastanawiał się Lucuś. - W tym słońcu, na tle... Lucuś, młody przystojny szatyn, wysoki, stał za straganem i patrzył. Postawił kołnierz, zmarszczył brwi i sięgnął po lusterko, żeby sprawdzić, czy mgła tajemnicy i ważności otacza go w stopniu dostatecznym. Mgły nie było. - Wieje, to rozwiało - wyjaśnił sam sobie. Zdjął z ramienia aparat i podszedł do Grety. - Pani tak tu stoi w słońcu, taka piękna, a ja, widzi pani, jestem fotografikiem, artystą fotografikiem, Lucjan mam na imię, no i pomyślałem sobie, że skoro pani tak tu stoi w tym słońcu, a ja właśnie mam przy sobie aparat... - Spadaj, gówniarzu - rzuciła słodko Greta i okręciła się na pięcie. W Lucusia jakby piorun strzelił. - Gówniarz??? Jak to gówniarz?? Tak za nic? Chociaż.... Spoglądał to na aparat, to na piękne plecy Grety. Coś tam sobie kombinował. Tak oto Lucuś utracił dobre imię, albowiem dotąd nikt nie nazwał go nigdy gówniarzem. ROZDZIAŁ TRZECI, CZYLI LUCUŚ OBIIT - HIC NATUS EST GÓWNIARZ Miał ciężkie życie. Zwłaszcza jego artystyczne poczynania przysparzały mu rozlicznych trosk. Najlepiej czuł się w przedszkolu. Był wtedy najwyższy i najsilniejszy. W szkole zmarniał. Tylko stopy rosły mu szybko i chodził w wiecznie za ciasnych butach. Papierosy zaczął palić później niż koledzy. Alkohol mu nie smakował i wstydził się tego. Z kobietami radził sobie jakoś, ale to zazwyczaj nie były te kobiety. Usiłował robić zdjęcia. Wprawdzie na zdjęciu było widać niemal to samo, co fotografował, ale po wywołaniu każdego odczuwał coraz większe przygnębienie. - Niby to samo, ale szmatławe jakieś i ponure - gryzł się. Nawet piesek sąsiadów, zwierzątko wesołe i bezproblemowe, na jego zdjęciu wyglądał jak Franz Kafka. W końcu uznał, że na szczyty artyzmu wynieść go może tylko najwyższe uczucie. Po kilku tygodniach starań i przemyślnych zabiegów zyskał mniej więcej stałą narzeczoną i posiadł ją mniej więcej całkowicie. Odkurzył aparat i kupił nowy film. - Zaczniemy od serii aktów, później będziesz mi pozowała do cyklu alegorycznych scen, to będzie prawdziwa, wielka sztuka - kusił roznamiętnionym szeptem, wargami dotykając aksamitnej krawędzi jej ucha. Na niewiele się to zdało. Powodowana dziewiczym wstydem odmawiała zajadle. Jeszcze dziewiczość z niej całkiem nie opadła. Trzymała się jej uparcie, mimo że pozwalali sobie na różne eksperymenty, którym oddawali się metodycznie, z pompatyczną zawziętością. Musiał ją upić. Z lekka zamroczona pozwoliła sfotografować sobie nagie plecy. Odmówiła jednakowoż obejrzenia tych zdjęć. Nosił je stale przy sobie, trzydzieści dziewięć sztuk nagich pleców, i oglądał czasami w samotności. - Nagie plecy mojej narzeczonej. Hmmm. I co to jest? Pornografia? No, nie bardzo. W takim razie sztuka - kombinował. Widywał tu i tam niejakiego Giuseppe Bambino Potockiego, który spośród snujących się ulicami artystów wyróżniał się kilkoma aparatami fotograficznymi najwyższej klasy. - On mnie zrozumie. Pochwali, wesprze. Pouczy - rozmarzał się, gładząc chropawe, wywołane na filigranie, plecy narzeczonej. Wreszcie zdobył się na odwagę i pod koniec kwietnia rozłożył na blacie kawiarnianego stolika swoich trzydzieści dziewięć fotografii. - Co to? - zapytał Giuseppe, zerkając na zdjęcia wyobrażające coś na kształt prześcieradła zdjętego dopiero co ze sznura. - Plecy. - Czyje? - Koleżanki. - Oo - powiedział Giuseppe i zapałką dłubnął w uchu. -I co? - Może i plecy - odparł Giuseppe. Wolał jednakowoż kobiety obfitsze. - Aż przodu? - spytał dla ścisłości. - Nie ma. - Ooo - powiedział Giuseppe i poklepał gówniarza po plecach. - Bardzo dobrze, chłopcze, bardzo dobrze. A powiedz, po co ty mi pokazujesz te zdjęcia? Może ty jesteś pederasta? - Miałem już kobietę - rzucił hardo gówniarz. - I co? Jak było? Z tą kobietą? - ożywił się wyraźnie Giuseppe. Siorbnął potężnie i z impetem odstawił filiżankę. - Ale pan fajnie pije. - To kawa po włosku, młody człowieku. Seks i używki to dwa oblicza jednego fenomenu. Ale wróćmy do kobiety, którą miałeś. Powiedz no mi, przeżyłeś utratę zmysłów i słodkie łaskotanie w krzyżu? - A tak ma być? - Synu, jest tyle rodzajów orgazmu, ilu ludzi w wieku produkcyjnym. - No wie pan, było jak na filmach. Umyła się. Ja też się umyłem. Zgasiliśmy światło, puściłem muzykę. Żeby był nastrój, wie pan. Potem rozbieraliśmy się. Ja ją, ona trochę mnie. Nad łóżkiem wisiał święty obrazek, pan rozumie, ona nie jest wyuzdana. Jak już się położyła, to pocałowałem ją w szyję. Pachniała tak jakoś cynamonem, goździkami... Podobno jest taki olejek... Słyszał pan coś o tym? - Młody człowieku - pobłażliwie uśmiechnął się Giuseppe, próżny jak każdy Włoch, i podsunął gówniarzowi pod nos swoją wielką jak kamień młyński łapę. - Powąchaj. - Co to? - Człowieku, ja cały tym pachnę. Idę ulicą, człowieku, wiatr zawieje i kobiety omdlewają. Nawet nie muszą na mnie patrzeć. - To znaczy, pan miał dużo kobiet? - Obowiązkiem mężczyzny jest zdobywanie i uwodzenie. A treścią jego życia flirt i gra spojrzeń. Czytałeś Italo CaMno? Gówniarz pospiesznie zanotował w notatniku. - Przez fał? - Przez fał. Zapadło kłopotliwe milczenie. - Ślurp! - Kawa po włosku! - błyskotliwie szepnął młodzian. - Tak, donnerwetter, po włosku! - Proszę pana, to ja już nie będę dłużej przeszkadzać, ale chciałbym jeszcze zapytać, wie pan, co trzeba zrobić, jakich technik używać, żeby kobieta na zdjęciu była żywa, żeby oddać jej... no, pan rozumie... duszę. - Trzeba mieć dobry aparat i iskrę Bożą. Gówniarz znowu sięgnął do notatnika. W tym momencie zza rogu wychynęła Paletka. Modelka i muza Giuseppe Bambino Potockiego, a co za tym idzie kochanka. Niemniej rodzaj pożycia uprawianego przez nich był dla wszystkich tajemnicą. Z jednej strony panseksualny zmysł Giuseppe, witalność co najmniej sześciu neapolitańczyków, z drugiej październikowa kruchość i młodopolski szpon młodej krakowianki. Ładna dupa, brzydkie stopy. - Cześć, prostaku - zwróciła się do mieszańca półkrwi wyniośle, dając mu odczuć każdy z odcieni pogardy. - Ach, Agnes, nie dobijaj człowieka. Ciężki dzień dzisiaj miałem. Giuseppe spojrzał na młodziana z obrzydzeniem i ziewnął. Gówniarz zaś dokonał lustracji Paletki i myśląc o niej przy pomocy czasowników niedokonanych, pozbierał swoje fotografie, wstał, ukłonił się i poszedł w cholerę. - Co to za chłystek? - dziewczyna zmrużyła oczy, jej ciepłe pośladki o frapującej strukturze wypełniały pięknie łożysko plastykowego fotela. - Jakiś pederasta, chciał się załapać na czeladnika... Pochylił się ku niej i jęli szeptać, dotykając się wzajemnie, lecz skromnie. * * * Dzień był idealny. Spasione robaki wygrzewały się w słońcu. - Masz rudy zarost - powiedziała, wpatrując się w jego brodę. Pasikonik przeskoczył nad ich głowami. - Twoje włosy pod światło też są rude. Powietrze było wilgotne i zatykało oskrzela. Nachylił się nad nią i nie zamykając oczu, pocałował w szyję. - Dlaczego to robisz? - To pewnie instynkt. Uśmiechnęła się. - Będzie burza. Masz w domu suszarkę do włosów? - Mam suszarkę i szufladę pełną ciepłych skarpet. Nie bój się, nie dostaniesz kataru. Odwrócił się na plecy i zamknął oczy. - A gdybym cię teraz pocałował w udo, zareagowałabyś? Nie otwierając oczu, dotknął dwoma palcami jej biodra. - W udo? - zapytała leniwie. - Tak, na razie w udo - ostatnie słowa były ledwie słyszalne. Pasikonik wskoczył na jej ramię i zaraz zeskoczył. - Nie, nie zareagowałabym. * * * W ISTOCIE WYŻSZĄ NAD POSPOLITE BÓG JĄ OBDARZYŁ DUSZĄ, KTÓRA, ŻE NIKT JEJ NIE KSZTAŁCIŁ, ŻE SIĘ ROZWIJAŁA SAMA, SWOBODNIE, DZIKO, STRZELISTO, DZIWIŁA NIESPODZIANYMI BARWAMI, W JAKICH PRZEDSTAWIAŁA SIĘ OKU. DLA NIEJ NIC NIE BYŁO POSPOLITYM I ŚMIESZNYM, BO W KAŻDEJ RZECZY I WYPADKU WIDZIAŁA STRONĘ JEGO SMUTNĄ, POETYCZNĄ, POWAŻNĄ I WIELKĄ, NIGDY NIE SCHODZĄC NA ZIEMIĘ, NIGDY NIE DOTYKAJĄC KAŁU. (J. I. KRASZEWSKI) (była burza!!!) - Dzyń, dzyń - dzwonek zadźwięczał wdzięcznie, jak to mówią. Drzwi uchyliły się. - Dzień dobry, chciałabym rozmawiać z Mamą - Greta była grzeczną i potulną. - To ja jestem Mama - zza uchylonych drzwi dobiegł głos, a potem postać kobieca pojawiła się w nich. Dojrzała i budząca szacunek. - Jestem Greta, polonistka, koleżanka Dzidzi... - Kogo? - Giuseppe. - Aa... Proszę, niech pani wejdzie. Drzwi zamknęły się bynajmniej nie samoistnie. - Proszę wybaczyć, że nachodzę, ale chciałabym z panią chwilę porozmawiać, bo pani jest... - tłumaczyła Greta już w przedpokoju. - Proszę do końca i w prawo, usiąść i poczekać, zaraz do pani przyjdę - Mama wskazała kierunek i zniknęła za drzwiami z warszawskiej płyty paździerzowej. Greta, nie zdejmując butów (nie było dywanów!), przedarła się do wskazanego pomieszczenia. Było przytulne, choć niezbyt obszerne. Ot, zwykły pokój w blokach wyposażony w ciemne, ale ładne mebelki, książki i telewizor marki Rubin 714, stojący w kącie pod oknem. Usiadła na fotelu. Fotel zaskrzypiał, ale przyjął ją wygodnie. Sprężyny (przedwojenne) zgodnie ze swoim przeznaczeniem wytrwale wytrzymały ciężar. Greta gładziła dłonią obicie, tuż przy swoim udzie. - Ale gładkie - powiedziała półgłosem. - Specjalna tkanina przeciwodparzeniowa, można siedzieć nawet nago, całą noc oglądać telewizję i nic - Mama weszła w odpowiednim momencie. Na głowie miała damski kapelusz i woalkę z drobnym oczkiem. Wypielęgnowane dłonie niosły długą, bardzo długą lufkę, na końcu której tlił się papieros. - Jezu, wygląda jak Kasprowiczowa - pomyślała Greta z lekkim przestrachem. - W tym fotelu siedział kiedyś Witkacy, siedział, dłubał prowokacyjnie w nosie i rzec można transcendował formy towarzyskie. - Chryste Panie - Greta straciła na chwilę oddech, mowę i parę jeszcze innych rzeczy wydarzyło się w jej organizmie. Musiała skierować rozmowę na inny temat. - Lufka z Paryża? - wyjąkała nie całkiem jeszcze gotowa. - Nie, ze sklepu przy placu Dominikańskim. Mam tam rabat. - Aha... - szepnęła zdezorientowana Zazullanka. - Przepraszam, pani jest koleżanką mojego dziecka, zdaje się, tą feministką. - Tak, tak, oczywiście, ja właśnie o tym chciałam... - Słucham więc - kobieta zaciągnęła się papierosem głęboko, usiadła na sąsiednim fotelu i wypuściła dym w stronę Grety, mrużąc przy tym oczy. - Ależ ona wygląda dostojnie - Zazullanka nie mogła się nasycić - ta lufka, gracja... Rzeczywiście. Mama Giuseppe'owa trzymała lufkę jak zahartowany w bojach rycerz kopię, z podobną rutyną i nonszalancją zarazem. - Bo widzi pani, moje życie osiągnęło taki punkt, że nie wiem, co robić. Właściwie wiem, już nawet sobie postanowiłam. Mam swoje ideały, sprawy kobiece są dla mnie ważne. Działam, organizuję, uczę się, piszę właśnie pracę magisterską, ale czuję niedosyt... - Chce pani kotka? - przerwała delikatnie interlo-kutorka. - Chciałabym - Greta nie dał się zbić z tropu - chciałabym być prawdziwa w tym, co robię, chcę tak do końca, razem z moimi siostrami coś osiągnąć, wywalczyć, żeby był ślad, żeby nie poszło na marne... - I co dalej, moje dziecko? - lufka odbiła słoneczny promień. - Pani, jako prekursorka w zasadzie, internacjona-listka feministyczna, osoba czynem wiarygodna, ucieleśnienie, w swoim czasie, postawy prokobiecej... - Czy pani przypadkiem nie jest w ciąży?... - Nie, nie, ciąża to banał, to nie ma nic wspólnego, więc ja chciałabym jak pani, tak dać z siebie wszystko, ale nie wiem, jak i czy starczy mi do końca siły - Greta mówiła z coraz większą emfazą, porzuciła swoje niedziewicze onieśmielenie i rozpędzała się z każdą sekundą, aż zaschło jej w gardle. Głos jej załamał się. - A z mężczyznami to jak się pani układa, czy ten mój synalek czasem pani nie uwiódł? - Mama zapytała badawczo, znowu wypuszczając dym. Greta w tym czasie wyprodukowała na tyle śliny, żeby ją przełknąć i zwilżyć gardło. - Nieee... - uśmiechnęła się dziewczyna - Giusep-pe jest... - teraz zachichotała - ma przecież narzeczoną... - dodała, ale już głosem matowym. - Co do mężczyzn, to nie... Są obrzydliwi w swojej samczości. Popęd popędem, ale moja dusza nie pozwala... - Mhmmm. - Pomoże mi Mama? Giuseppe tyle o pani dobrego opowiadał, pani każdemu pomaga. - Drogie dziecko, mhmm, to skomplikowane, ale muszę ci powiedzieć, że masz ładną apaszkę. - Naprawdę podoba się pani? - Greta ożywiła się znowu nieco, ale przypomniawszy sobie niechlubne pochodzenie apaszki, wpadła w popłoch. - To pamiątka po babci - skłamała. - Babcia tańczyła w kabarecie... aż dziadek... zazdrosny jak licho... - Greta dukała, zbierając myśli - odebrał sobie życie... - teraz już poszło gładko - odebrał sobie życie strzałem z pistoletu w usta. Miał ładne usta, proszę pani i był sta- jennym u Szymanowskich... - ostatnie słowa powiedziała z pewną dumą. Pani Mama popatrzyła zza woalki nieco krytycznie i jakby niedowierzająco. - No, to byli śląscy Szymanowscy, ale bardzo bliska rodzina - dodała młoda feministka pospiesznie i założyła nogę na nogę. Długo milczały. Za oknem słońce zaszło. Mama wstała i włączyła światło elektryczne. Stanęła w oknie i westchnęła. - To może idź do spowiedzi? - Już byłam, wczoraj. I nic. - To idź jeszcze raz, dziecko, jeszcze raz. * * * Przełknęła ślinę. - To ja... Ksiądz Pischinger wychylił się z konfesjonału. - Kto mianowicie? - Ja... - pisnęła, a światły filozof spostrzegł, że dziewczyna porusza ustami jak medium. Poznał ją i jego trzewia przeszył dreszcz. - Byłam tu u księdza wczoraj i ten... niepełnosprawny... przerwał moją spowiedź... A ja chciałam... Już byłam gotowa powiedzieć... Ksiądz nie musi mi dać rozgrzeszenia... - Pozwól, dziecko, że o tym już ja zdecyduję - oświadczył godnie duchowny, opuszkami palców gładząc stronice brewiarza. - Tak, tak... Oczywiście... Ale to jest takie okropne, że ja bym siebie nie rozgrzeszyła... To jest potworne i muszę się komuś zwierzyć... - A co to, koleżanek, dziecko, nie masz do zwierzeń? - rzucił nieco poirytowany. - Żadna z nich... Żadna nie pochwa... - zająknęła się, aż coś zaskrzypiało jej w krtani - nie pochwaliłaby mojego zamierzenia, bo to jest... to jest zamierzenie... hmhm... terrorystyczne! Urwała dramatycznie, dysząc ciężko, jak we śnie. - Słucham cię, dziecino - . oświadczył spokojnie kapłan, nawykły do najróżniejszych konfesyjnych ekstrawagancji. - Otóż, proszę księdza, po przeczytaniu w „Kwartalniku Niepopularnym” obrzydliwego artykułu... - w jej głosie słychać było teraz trzeźwość i zdecydowanie, wyrzucała z siebie słowa szybko i pewnie, z taką mocą, że nawet głos anioła nie zdołałby wstrzymać ich potoku. - Co ja mówię, jaki artykuł, to był wstrętny antyfeminis- tyczny paszkwil, podpisany przez jakiegoś Jot Ha. Schował się, szuja, za literkami, a ta seksistyczna redakcja pozwoliła mu na to. Tego już za wiele. Postanowiłam nie bawić się w żadne prasowe polemiki. Pójdę do tych chamów, do tych pismaków, co drukują brednie i kłamstwa, pójdę i podłożę im bombę. Minął czas łagodnej perswazji. Już zbyt długo nasza walka ogranicza się do świecenia dobrym przykładem i bojkotowania staników. Koniec. Ja nie będę ośmieszać się po raz kolejny przed tymi samcami jakąś prasową polemiką, do której oni dołączą komentarz od redakcji i wytkną mi błędy ortograficzne. Ja to... hmhm... Po prostu, jutro tam idę i podłożę bombę. Tak, bombę. I proszę się nie odzywać, bo ksiądz też jest samiec. Doprawdy, nie wiem, dlaczego kobiet nie spowiadają kobiety. Jestem oburzona, więcej grzechów nie pamiętam, ale za wszystkie szczerze żałuję. Proszę nic nie mówić... Szczęść Boże... Zerwała się z klęczek i po chwili tupocik obcasów wypełnił kościół. Ksiądz Pischinger odchrząknął i z hukiem zatrzasnął brewiarz. - Pani źle się bawi - powiedział, kładąc dłoń na moim ramieniu. - Te chwile euforii, kiedy prawdziwi ludzie i autentyczne zdarzenia zmieniają się pod piórem w znaki i symbole, kiedy układają się w niepojęte zdania, wszystkie te gorzkie frazy, trawestacje i szarże, ów dreszcz, który przeszywa ciało, kiedy stalówka, jak ostrze, wywraca wszystko na nice. Ja to rozumiem. Może dostrzegam w tym nawet pewną wartość. Ale to już było. Zresztą nie to jest najważniejsze. Proszę pomyśleć, czy za kilka lat, dajmy na to, w przyszłym tysiącleciu, lektura własnego dzieła dostarczy pani podobnych wrażeń? Młodzieńczy sarkazm jest ulotny i jałowy. Pani nosi w sobie gorycz i smutek, ale to, co dziś śmieszne i intrygujące, wyda się kiedyś płaskie i niesprawiedliwe. Wewnętrzny i zewnętrzny pejzaż człowieka umieszczałbym raczej po drugiej stronie, w s/erze, do której dostęp daje, wiem, to trudne, jedynie chwila pewności. Jej powinna pani szukać. Niczego więcej. Szanuję zdanie doświadczonego krytyka. Ubolewam jednak nad jego hormonalną odmiennością. Mam swoje przeświadczenia i żadna oferta matrymonialna nie jest w stanie ich zmienić. Ale to prawda, jestem niesprawiedliwa. Teraz, kiedy siedzę nad manuskryptem, nad kartkami, które tyle razy rozsypane, zbierałam z tylu podłóg, widzę, jak bardzo jestem niesprawiedliwa. Widać potrzebuje tej goryczy, tych wszystkich migdałów i pomarańczy, czarne jądro mleczne, którym pulsuje ta opowieść, to źródło bijące w historii, jaką z mozołem i w zachwyceniu wam relacjonuję. ROZDZIAŁ CZWARTY, KTÓRY MARIANOWI SIARZE I JEGO OCIEKANIOM POŚWIĘCONY JEST Wiał halny i Marian Siara postanowił usystematyzować swoje wiadomości na temat wstępującego pokolenia. Pokolenie wstępowało najczęściej do Pup Pubu. Tam też skierował swoje kroki krytyk. - Trzeba trzymać rękę na pulsie - zawsze mawiał sobie przy goleniu, zamiast śpiewać. Teraz szedł statecznym krokiem, dostojnie wymachując plastykową siatką i perorował w duchu: - Moje notatki nie dają jeszcze pełnego obrazu tej generacji. Kto wie, może bezpośredni kontakt z twórcami pozwoli zrozumieć więcej. Już tak bywało. Wszak moi mistrzowie, Kazimierz Gryka i Jerzy Warzywniak, musieli dokonać wielu heroicznych czynów, zanim sięgnęli podstaw liryki. A przecież i ja nieraz już próbowałem ujrzeć, hmhm, twarzą w twarz. Prawda, można by rzec, bywa materią płynną. Ale dopiero kiedy przenika ciało, kiedy doświadcza się jej aż do zawrotu głowy, ad nauseam, że tak powiem, odsłania swoje twarde, przeźroczyste dno. Cała ta piana przestaje mącić obraz. Nie chciałbym zbyt wiele mówić o swoim zdrowiu, ale ci młodzi poeci niepokoją mnie i frapują. Strasznie zaciemniają swój obraz. Trzeba coś zrobić z tymi krętactwami. Przecież w antologii Poszli do piachu barbarzyńcy wszystko poprzeinaczali. Nawet daty. To niemożliwe, żeby Marian Owietz urodził się w roku 1981. Widziałem go na własne oczy. Wąs mu się już sypie. Chłop z niego na schwał i wygląda na ojca przynajmniej tuzina dziatek... Nagle potknął się i o mało nie wyrżnął o krawężnik. Przez chwilę, balansując nieporęcznym ciałem, dzielnie walczył, próbując utrzymać równowagę. Czuł jednocześnie, że choć nie porusza nogami, to jakaś siła przemożna unosi go dalej i dalej. - Aniołom dał rozkaz o tobie, na rękach będą cię nosili - przemknęły mu przez głowę słowa psalmisty. Wciąż unosił się nad brukiem, rozchylił więc usta i rozpostarł ramiona. W prawej ręce ściskał siatkę z napisem „Teneo de te Africa”, w lewej swój notatnik. - Powiedz prawdę, do tego służysz - skojarzyło mu się natychmiast i jego twarz pokraśniała pewnością. Dopiero po przejechaniu kilku metrów pojął cudowność zjawiska. Otóż traf chciał, że zwalił się jak kłoda na mikre ciało kadłubka jadącego swoim wózeczkiem w stronę kościoła Świętej Anny. - Pan wybaczy - rzekł kalece - tę konfuzję. Niepo-zbierany dzisiaj jestem. - Nie ma sprawy, już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona! - kadłubek uśmiechnął się promiennie. Zatrzymali się. Siara potoczył dokoła błędnym wzrokiem, a nie ujrzawszy nikogo, prócz kilku znudzonych turystów, wziął cały epizod za anielską interwencję i ruszył dalej, stawiając ostrożnie drobne stopy, z których był zawsze dość dumny. Stąpał lekko, pocierał palcami brodę, jak to miał w zwyczaju, i ponownie oddawał się rozmyślaniom. - A dlaczego sygnowali utwory egzotycznymi symbolami, a nie po prostu nazwiskiem? Może faktycznie to jeszcze smarkacze i bawią się jak dzieci? Podobno w przedszkolach uczą teraz takich sztuczek. Śniła ci się myszka? Narysuj kotka. Śniła ci się siostrzyczka? To co, kotku, narysujesz? Zresztą to nic nowego. Takie bezeceństwa znali już prefreudyści. Ale jeśli to jakiś hermetyczny język? Misterna siatka symboli? Pup Pub majaczył już na horyzoncie, a ściśle rzecz ujmując, w wyobraźni motorycznej krytyka, ponieważ lokal mieścił się w piwnicy. Marian Siara był gotów. Jak Orfeusz zstępował do piekieł. - I gdzie ja się zabłąkałem? - pomyślał z lękiem, ale był to tylko odruch bezwarunkowy jego otchłannej pamięci. Zacisnął usta i ściągnął brwi. Na schodach otarł rękawem o ścianę i delikatna tkanina ciemnoszarej marynarki (100% English wool) pobielona została kredową farbą. Przystanął. U jego stóp kłębiły się postacie o ludzkich kształtach. Dym był gęsty i kwaśny od oddechów kobiet i mężczyzn. Siara górował nad tym wszystkim niczym wolność na barykadzie. Stał, wstrzymując oddech jak Sardanapal na swoim stosie. Dźwięki dochodzące z głośników rozrywały resztki powietrza w lokalu. W lepkiej i zawiesistej atmosferze piwiarni wirowała jedna jedyna para. Tancerze słaniali się w sposób zdecydowanie wyuzdany, jednak większość ruchów i figur, jakie wykonywali, mieściła się w granicach prawa. - Przez te wszystkie lata nic się nie zmieniło - rozrzewnił się zasłużony krytyk. - Wciąż ta sama słodka dekadencja. Ten sam intelektualny, choć na wskroś somatyczny, dreszcz. Zaraz, zaraz, czy to nie doktorant z semi-narium Staszka Jonkasa? Istotnie, to Giuseppe Bambino Potocki, autor początkowych partii trzeciego rozdziału dysertacji zatytułowanej Halo Calvino na. Madagaskarze, wodził na pokuszenie, w owym południowym, jak najbardziej obmierzłym tańcu, kobietę, bynajmniej nie doktorantkę. Giuseppe wydał się Marianowi Siarze dobrym punktem zaczepienia. Tym bardziej że wyłuskanie w kłębowisku innej znajomej twarzy graniczyłoby z cudem. Powoli więc, pamiętając o ostrożności i regułach składni, zstąpił po wyślizganych schodach w czeluść. Na dole znalazł, między plastykowymi skrzynkami, ciemną i nie krępującą nazbyt niszę, w której umieścił swoje sterane rozlicznymi lekturami ciało i reklamówkę. Zmrużył oczy i czekał. Muzyka nie cichła, para wyginała się niebezpiecznie wte i wewte. Autor warszawski napisałby: w tę i we w tę. Wiem i nie dbam o to. Para wyginała się zapamiętale, aż w końcu Giuseppe zatrzymał się zdyszany i rozszerzone źrenice obrócił ku sufitowi. Jego partnerka wzruszyła ramionami, po czym zwinnym ruchem wysupłała się z objęć i okręciwszy na pięcie swoje kruche ciało, jęła znikać w ciemności. Bambino rzucił coś po włosku w jej nagi kark i ruszył w stronę baru. Krytyk sunął już za nim, niczym jastrząb za kurczęciem, budząc zgrozę wśród co trzeźwię j szych klientów. - Pan mnie oczywiście kojarzy... z Uniwersytetu... - wydyszał w lewe ramię półkrwi Włocha. Bambino odwrócił się i zadrżał. Ugodzony spojrzeniem krytyka poczuł wszystkimi porami ciała, że Dzień Pański jest blisko, że wszystkie lubieżne intymności, których dopuszczał się od wczesnego dzieciństwa, szukając rozpaczliwie i na oślep, były nie tylko plugawe, ale i niewypowiedzianie mdłe. Końcem języka zwilżył wyschłe nagle wargi, w głowie słyszał ryk buldożera i grzmot walących się murów. - Kojarzę pana, oczywiście - wrzasnął, przekrzykując łomot. - Czytałem pańską książkę Chwile nieuwagi. Znam też pisma rozproszone. Słuchałem wykładów, a raz nawet udało mi się wcisnąć na ćwiczenia... pan mówił... o... mówił pan... Siara spojrzał na niego wyrozumiale. - Otóż przyszedłem tutaj... - zaczął i słychać było, jak obrzydzenie walczy w nim z zażenowaniem. - Przyszedłem... by spotkać tu pana rówieśników, poetów, pan, o ile się orientuję, zna co niektórych z nich... - zawiesił głos w nadziei, że Opatrzność oszczędzi mu dalszych wynurzeń. I Opatrzność ulitowała się i szturchnęła Giusep-pe, aż ten jęknął, po czym palcem jak tłuczek do ziemniaków walnął się w czoło. - O tak, oczywiście, znam ich wszystkich. Co prawda, jednych lepiej, a drugich gorzej, ale ze Świeckim pijam nawet od czasu do czasu... hm... pijam, ten... no... alkohol. Bardzo przepraszam... - Bambino przełknął ślinę i łypnął na twarz Mariana Siary. Ta pozostawała nie-poruszona. Krytyk mrużył oczy jak stary Eskimos, który widział w życiu tyle fok i pingwinów, że nic już nie jest w stanie go rozbawić. Fakt, że pisarz pija alkohol z dokto- rantem Uniwersytetu Jagiellońskiego, nie był mu dziwny, wręcz przeciwnie, znał z annałów uczelni rozliczne takie przypadki. Giuseppe nieco uspokojony brnął dalej: - Oczywiście, oczywiście. Znam ich i trochę nawet czytałem... Muszę się panu jednak przyznać, że nigdy nie doczytałem do końca ani jednego wiersza i trochę nawet brzydzę się poezją. Owszem, pogadać, napić się... Owszem, to jeszcze rozumiem... Ale gdybym miał pana jakoś przybliżyć do istoty rzeczy... no cóż, jestem specjalistą od Italo CaMno, wyłącznie od Italo CaMno, a prawdę powiedziawszy od jednego tylko epizodu jego biografii... Czy pan wie, że CaMno spędził we wczesnym dzieciństwie kilka miesięcy na Madagaskarze.... pan ro- zumie... coś jak Beniowski... tylko bardziej po włosku... to znaczy... Giuseppe zamilkł. Nić wątku zerwała się jak latawiec małemu Murzynkowi na słonecznej plaży. Próbował nawet czmychnąć i skryć się pośród ludzkich dżdżownic, kłębiących się na niewielkiej, oświetlonej nad wyraz sztucznym światłem, powierzchni między stolikami, ale Marian Siara był rozmówcą nie tylko wytrwałym, ale i czujnym. Jedyną drogę ucieczki zastawił swoją reklamówką pełną fiszek i tomików poezji. Stał niewzruszenie i budził respekt. Co tam respekt, szanowany powszechnie krytyk, doktor nauk humanistycznych, budził w młodym fotografiku niewypowiedzianą wprost trwogę. Grozę sytuacji potęgował jeszcze wypity alkohol. Giuseppe czuł, że w głowie chlupocze mu wiadro żołądkowej gorzkiej i piwa, powietrze ma konsystencję smoły, a w ściśniętym gardle kłębią się obmierzłe treści gastryczne. Zamilkł na dobre i rozpaczliwie usiłował jakoś pogodzić siebie, specjalistę od Italo CaMno, rzuconego przez przeciwności losu na lodowate dno upadku... w to miejsce rozpusty i kwaśnego odoru... pogodzić siebie, pijanego doktoranta, ze skupionym i poważnym doktorem Siarą, który statecznie odziany w schludny bury sweter pod wykwintną marynarką, przybywał z zaświatów niewyobrażalnych i słodkich niczym lody Bambino... Czas mijał, a Giuseppe nijak nie mógł niczego z niczym pogodzić, choć chwilami palec podnosił do skroni w geście tryumfu i twarz wykrzywiał mu błogi uśmiech. Marian Siara przyglądał się przez chwilę z pewnym zainteresowaniem tej pantomimie. W końcu jednak sam machnął ręką i zręcznie balansując reklamówką, ruszył między stoliki. - Może nie spotkam nikogo, ale przynajmniej zorientuję się w uwarunkowaniach środowiskowych poezji najnowszej - zawyrokował. Młodzi bawili się, jak to młodzi. - Nie kocham cię już - kwiliła rudowłosa meduza. - Dlaczego, robaczku, dlaczego? - dopytywał się wygadany drab w zielonej kurtce. - To pewnie coś z ciśnieniem. Rosło, rosło i czuję, że teraz opada. Sama nie wiem... - I co teraz zrobimy? - zapytał. - Ja pójdę do domu, a ty.... Siara uśmiechnął się wyrozumiale, zgrabnie przeskoczył nad wypełzającym spod stołu konsumentem i omal nie przewrócił Grzesia Żyducha, który wychynął właśnie z toalety. - Pan też tutaj ? - w głosie krytyka, mimo łomotu dobiegającego z głośników, słychać było łagodną przyganę. - Bo widzi pan, panie doktorze, ja tu z wujkiem jestem - zaczął Zyduch, a skoro zaczął, to i kontynuował. - To ten piękny i czerstwy włościanin, tam w kącie, a dziewczę obok to moja narzeczona, Magda Żaholecka, proszę docenić zjawiskowość jej urody, zwłaszcza płatki uszu, stąd może nie widać najlepiej, ale szyja, o teraz, proszę spojrzeć, no więc jesteśmy tu z wujkiem, bo wujek do Krakowa zjechał, żeby się na koszt rodziny nieco sponiewierać, i my się nim troskliwie opiekujemy, wujek Kazimierz, panie doktorze, jest pogodnym i zubożałym właścicielem ziemskim, czoło ma, jak widać, opalone do połowy, bo stale w czapce z daszkiem chodzi, nawet spać, praca na roli wyczerpuje jego zmysły i dlatego dziadek mój, a jego teść raz na jakiś czas musi okładać go lagą, jako że sam wódki nie uwielbia, wujek ma trójkę dzieci, ale tylko syn Tomasz zamieszkuje z nim do dziś, ja do kuzyna Tomasza mam duży sentyment, gdyż przed laty kilkunastu wprowadzał mnie w arkana onanizmu, co dla mężczyzny jest doświadczeniem znamiennym, kuzynki były bardziej zrównoważone, nie wdały się w ojca, może i dobrze, bo wujek ma mało zębów i ponuro patrzy w przyszłość, nawet alkohol nie jest w stanie przywrócić mu radości życia, mimo wszystko dzień kończymy tutaj, żeby wuj wiedział, że Kraków to nie tylko groby królewskie i Rynek, bo niby największy w Europie, ale mniejszy niż pole wujka. Zyduch umilkł, przez chwilę próbował złapać oddech, złapał i uśmiechnął się szeroko do podziwianego przez siebie krytyka. - Robotna żonka z ciebie będzie - powiedział wujek do Magdaleny Żaholeckiej. Ona zapłoniła się jak tulipan. Zyduch uśmiechał się nadal. Chęć odbycia intelektualnej rozmowy z podziwianym (w granicach erotycznej normy) przez Grzegorza krytykiem walczyła ze zmysłowością (względem Magdaleny) i lojalnością rodzinną (względem wujka). Marian Siara nieco tylko skonfundowany odwzajemnił uśmiech i tymi słowy zwrócił się do młodzieńca: - Przyszedłem tutaj, proszę pana, aby porozmawiać z przedstawicielami poezji najnowszej. Mówiono mi, że tutaj bywają... - Ależ naturalnie - Zyduch niczym skrzydlata mrówka pochwycił w lot intencję badacza i skoczył jak konik polny. - Ależ naturalnie. Chodzi panu o klasycystów spod znaku Węglorza? Czy może raczej wolałby pan oharystów w typie Świeckiego? A może interesuje pana awangarda rabczańska, taki, dajmy na to, Syflas? - Proszę pana, mnie nie interesują tylko księża--poeci. Całą resztę biorę. Gdzie pan ich ma? - Widziałem tu przed chwilą Syflasa z Węglorzem i Owietza. Jest zimno. Drętwieją mi palce. Na chwilę odłożę pióro, zaparzę herbatę. Czytelniczki mi wybaczą. O Czytelników nie dbam nadto. - Wyszli pewnie po wódkę do delikatesów, żeby ją sobie potem rozparcelować pod stolikiem. Proszę, niech pan spocznie na laurach, co je zostawili, po alkohol wychodząc. Marian Siara przysiadł zatem na laurach, które znakomici twórcy na rozchwierutanych krzesłach zostawili, a Grześ Żyduch ruszył do baru po piwo. Po chwili wrócił, pewnie dzierżąc dwie szklanice. Zasiadł i zapatrzył się w Siarę. Siedzieli tak sobie w milczeniu, dyskretnie siorbiąc napoje. Drzwi do toalety trzaskały. Tłuczono szklanki i wznoszono okrzyki. Piwo się lało. Czas ciekł swoim zwy- czajem przez palce. Poeci powracali pojedynczo. Pierwszy osunął się wzdłuż żelaznych poręczy awangardzista rabczański. Jako szpica młodej literatury musiał być na przedzie, a że był też najbardziej pijany, spieszno mu było do czynu. Tuż za nim, bełkotliwie skrzypiąc szprychami klasycznie oświeceniowego wózka inwalidzkiego, zwalił się na dno piwnicy Węglorz. Po dramatycznej pauzie, potrzebnej, przynajmniej w opinii Owietza, dla lepszego unaocznienia radykalnej, choć ledwieuchwytnej, subtelności swego wnętrza, ku otchłaniom stąpił sam Owietz. Poeci zasiedli i jęli chrząkać. Syflas zaś czkał zapamiętale. Widząc tępe miny zamroczonych sławą i alkoholem liryków, Marian Siara odezwał się pierwszy: - A gdzież to panowie pozostawili Świeckiego? Pytanie nie spotkało się z przyjaznym przyjęciem. Syflas czknął agresywnie i zaczął gmerać w czeluściach swego plecaka, szukając argumentu przeciwko nieustannemu faworyzowaniu Świeckiego, nawet tu, na nie ubitej ziemi. Węglorz wykonał na lewym kole wózka wieloznaczny piruet. - A my to panu nie wystarczamy? - usta Owietza falowały zalotnie. - No nie, nie w tym rzecz, tylko Świecki pożyczył ode mnie, to znaczy nie sam... nie osobiście, lecz przez kolegę... pewną drobną kwotę pieniężną, którą przyznało mi jury Nagrody Gnatowskich... i nie oddał. - Niech sssię Sssiara nie martwi - wysyczał w otchłań plecaka Syflas, przerywając przy tym unisono naj-wyszukańszych czknięć. - Śśświecki też dossstanie Gna- towssskich, to zwróci. Wszyscy skwapliwie przytaknęli słowom Syflasa, a i Syflas przytaknął sobie przeciągłym czknięciem. Miny jednak mieli ponure. - Że też my nie wpadliśmy na tak, w swej prostocie, genialny pomysł - gryźli się w duchu. Ściśle rzecz ujmując, każdy z nich gryzł się osobno, ale byli w tej kwestii, wierz mi, Czytelniczko, całkowicie jednomyślni. - To oczywiste, wystarczyło pożyczyć pieniądze od Siary, a później unikać go przez kilka tygodni. Na pieniądzach łapę on by położył, w końcu jest sekretarzem, ale my Gnatowskich mielibyśmy w kieszeni. Ech, nie ma co, była nagroda do wyjęcia i wyjmie ją Świecki... Taki konus... Zapadło złowrogie milczenie. Pośród infernalnych zgrzytów dobiegających z głośnika słychać było przeciągłe siorbnięcia. Poeci popadli w melancholię. Grześ Żyduch zerkał w stronę Magdaleny. A Siara poczuł oścień, co ukłuł go w serce. Głosy odpłynęły. Przed oczyma wewnętrznymi ujrzał łąkę kwiecistą, w środku której rosło samotne drzewo. Ujrzał też siebie, zaopatrzonego w anielskie skrzydła i szarawary. Tarzającego się w kwieciu. Już wytarzany, wyjmując z włosów źdźbła traw, płatki bławatków, puścił oko w stronę jelenia, który znienacka zjawił się i chłodził sierść w cieniu rozłożystego dębu. Machnął skrzydłami. Najmniejsza gałąź dębu ugięła się pod podmuchem. Podszedł do jelenia, który przemieniwszy się w efeba z wydatnymi włosy na piersi, nacierał sobie stopy oliwą. Włosy miał pszeniczne. Choć wszystko w nim krzyczało, objął efeba i skrzydłami muskał jego stopy. Koniuszki piór śnieżnobiałych nasiąkały tłustością. - Beee! - powiedział efeb. Pachniał piżmem i jakimiś pierwocinami rozpusty. Nad nimi płonęła kropla żywicy, magnetyczna roziskrzona ryba o blaszanych ościach cięła powietrze w trzasku pękających szyb. Marian rzeczywisty wzdryg- nął się. Poczuł mrowienie w rdzeniu pacierzowym i podrapał się po lędźwiach. Koszula wypsnęła mu się ze spodni. Brutalna rzeczywistość rozchełstania nie uszła uwadze kelnerki. Zaczęła przybliżać się, dzierżąc w dłoni kufel z pięknym grzybkiem piany. Marian wzdrygnął się raz jeszcze. Efeb zrudział, utracił ludzkie członki na rzecz potężnego wężowego cielska. - My name is Sorrow vel Misiek Anakonda! - wysyczał i wpił się w usta krytyka. Marian pochwycił drżącymi rękoma kufel. Wlał w siebie potężny haust złocistego płynu. Czuł, jak gorycz piwa miesza się ze smakiem świeżej, pachnącej runem leśnym wodnistej śliny. - Kamienne ostrze, grot ze szkła - wyszeptał. Powróciwszy definitywnie, przez moment jeszcze widział runiczne znaki z czoła efeba, migocące na poplamionym blacie stołu. Świat był ponury ogólnie. Siara patrzył na młodych poetów i nie dostrzegał w nich niczego atrakcyjnego. Tymczasem oni, widząc wzmożoną aktywność ruchową dostojnego gościa, ożywili się. - I co tam, Marian? - klepnął Siarę w udo pijany już ponad zwykłą sobie miarę Owietz. - Starosądecki pytał o ciebie. On też jest Marian, wiesz? Moglibyśmy założyć sobie zakon Marianów, ha? Doktor nauk humanistycznych zniósł jakoś to niewczesne spoufalanie. - Poeta, zdaje mu się, że powinien dopuszczać się najwyszukańszych ekstrawagancji - westchnął w cichości serca. Ciężka łapa poety pozostała po klepnięciu na udzie Siary. Ten po chwili wahania ujął w końcu, z obrzydzeniem, w dwa palce owłosiony kciuk, parsknął buńczucznie, choć ciągle w duchu: - Poufałość mentalna, ostatecznie owszem. Cielesna, nigdy! - i łapsko Owietza padło z łoskotem na blat. Przy stoliku podniosła się wrzawa. Poeci bili brawo, wznosili radosne okrzyki. Nawet Żyduch przestał zerkać w stronę Magdaleny, wstał i wylewnie Siarze gratulował. Zbity z pantałyku krytyk próbował odwrócić uwagę literackiej młodzieży od swojej osoby. Zerkał przez lewe ramię, zaglądał pod krzesło, w końcu, przekrzykując wiwaty, rzucił wyzywająco: - To Starosądecki jest w Krakowie? Zaczepka spotkała się jednak z dość przychylnym przyjęciem. Bo choć Starosądecki był formalnie poetą warszawskim, a co za tym idzie miał nieograniczony wstęp na stołeczne salony i przedpokoje, to przecież cztery razy w roku, jako się rzekło, ściągał do Krakowa. Serce subtelnego autora tomu Z parteru tęskniło do ojczyzny poetów i ci potrafili to docenić. - Ano - odparł rezolutnie Owietz. - Ma tu przyjść. Poczekasz pan z nami? Siara nie odpowiedział. Patrzył bowiem na Syflasa, którym wstrząsały konwulsje obrzydzenia. Syflas nie cierpiał Starosądeckiego. Nie cierpiał go równie mocno, jak swoich krakowskich kolegów po piórze. Prawdę powiedziawszy, już od najwcześniejszego dzieciństwa nie przepadał za poetami. Na jego nieszczęście tak się zawsze składało, że poetami się otaczał i z tego wszystkiego sam poetą został. Była to jednak dla niego nadzwyczaj przykra profesja. Swoją głęboką abominację zamanifestował nawet rozstrzelaniem z dwururki pod Wawelem własnej książki Kartofle na balkonie, co pokazała światu regionalna telewizja. - Właśnie, właśnie, panie Syflas - starał się wykorzystać sytuację Siara. - Pan rozstrzelał swoją książkę, co komentowano szeroko w prasie i innych środkach masowego przekazu... Interpretacje były bardzo różne... Powołując się niezmiennie na pańskie słowa, wygadywano i wypisywano niestworzone rzeczy, same wierutne brednie. Proszę mi powiedzieć, piszę właśnie do „Kwartalnika” pewien artykuł, nie chciałbym zbyt wiele o tym mówić, ale to będzie rzecz o autodestrukcji jako kreacyjnym geście twórcy, fundującym jego autodafe w kontekście... zresztą mniejsza o to, pan i tak niewiele z tego zrozumie. Proszę mi powiedzieć, jak to było z tą dwururką? Co panem kierowało? - Tekieli mu kazał, nie? - za Syflasa odpowiedział Miś Węglorz z głębi swojego wózeczka. Syflas wykrzywił się straszliwie, ale nie zraziło to dociekliwego doktora, który zdecydowanym ruchem, czując, że odzyskuje przewagę, sięgnął po notesik. - Tak, to się nawet zgadza z moimi spostrzeżeniami. Domyślam się, że Robert Tekieli jest dla panów jak Andrzej Towiański, albo może nawet jest kimś w rodzaju Jakuba Franka... Nie rozumiem jednak dlaczego? - Bo tak - odpowiedział zwięźle Owietz. - Tak się złożyło - uzupełnił odpowiedź Owietza Miś Węglorz. Syflas też coś powiedział. - Słucham? - uprzejmie pochylił się w jego stronę Siara. Syflas jął więc wyrzucać z siebie potok dźwięków, które jednak przy najlepszej nawet wierze trudno było wziąć za artykułowane. Marian Siara uprzejmie udawał, że zapisuje słowo w słowo. Gdyby jednak odczytać te notatki, śmiechu byłoby co niemiara. Poeci rozdziawili gęby. Zżerała ich zawiść. Syflas bełkocze, a poważny doktor i ceniony krytyk notuje! A oni to co? Też wiersze piszą. Nie jakieś tam abecedariu-sze i rebusy, jak ten wywrotowiec, ale porządne wiersze, ze wszystkim co trzeba, że każdy krytyk w lot chwyci! Złość w nich buzowała i frustracja. A najmocniej w Owietzu. - Pozwól, że wpadnę ci w słowo - warknął w kierunku Syflasa i z błogim uśmiechem zwrócił się do Siary: - Nie pojawiliśmy się w próżni... - zaczął wywodzić pośpiesznie. Lubił opowiadać. Pracował w radio. Grześ Żyduch przysłuchiwał się i gwałtownie przytakiwał, usiłując zabrać głos, jednak Owietz, pijany jak książe pomorski, mówił, mówił i mówił, i nie pozwalał sobie przerwać. - W każdym pokoleniu jest jeden poeta, jeden sprawiedliwy... Roztaczał pejzaże. Piana bryzgała, szalały kamienne lawiny. Girlandy nazwisk i tytułów skrzyły w błyskotliwych zestawieniach. - Są też grafomani, którym nikt w oczy... Wymachiwał rękami z wdziękiem przekupki. Był podniosły jak koszula non-iron. Mdły jak zupa ogonowa i gorzki niczym dzikie czereśnie. - Co mi pan tłumaczy takie rzeczy, ja to przecież wszystko wiem. Pan mówi same banały - zaprotestował Marian Siara. - Ja nie potrzebuję słuchać o rzeczach, które każdy przeciętny student polonistyki zreferuje mi lepiej od pana. Ja chciałbym odsłonić to, co w waszej poezji jest najbardziej tajemnicze i niepokojące... ja chciałbym wiedzieć, rozumieć. - Przejdźmy na ty - zaproponował Owietz znienacka. Skończył polonistykę i miał niezły refleks. Przeszli. Grześ Żyduch przeszedł również, przy okazji. Wujek Żyducha pił czwarte piwo i obejmował czule Żaholec-ka. - Napij się, Marian - bełkotał Owietz i nalał Siarze pod stolikiem. - Napij się, to nie będę się wygłupiał i powiem ci całą prawdę. Calutką prawdę, co to żyje sobie w rozbłyskach między paradoksem i banałem, a umiera jako komunał albo jako dogmat. Czytało się to i owo. Nie? - Konkretnie Schopenhauera - skwitował Marian i przymknąwszy oczy, napił się. Grześ Żyduch także się napił. Węglorz i Syflas pili już od pewnego czasu niezależnie. Nie uczestnicząc w rozmowie, poszeptywali sobie na boku cicho i czule. - Tak się składa, Marianku, że prawda umiera w sposób bardziej spektakularny, niż się rodzi... - Pisał o tym Sławiński - odciął się Siara. Owietz, niezrażony, gaworzył sobie dalej. Żyduch zauważył tymczasem, że wujek poziewa, a jasne wejrzenie Magdaleny przesłaniają raz po raz gęste jak noc rzęsy. Zwrócił się więc do poetów i krytyka, starając się nadać swemu głosowi melancholijne brzmienie: - Panowie pozwolą, że opuszczę ich w najciekawszym momencie, ale wzywa mnie przyszłość... Po czym ruszył przez kłębiące się tłumy. Razem z wujkiem i narzeczoną. - Co za przyjemny młody człowiek - westchnął Siara i napił się. - Napij się jeszcze, Marian - zaproponował Owietz. Więc się napił. Następnie otworzył notatnik i celując palcem w czoło autora Poplątania, zapytał: - A jaki jest twój stosunek do Świeckiego? - Napij się jeszcze, Marian - serdecznie objął go Owietz. - Jeszcze? Już świta. Muszę napić się kawy. Zostawmy ich na chwilę w tym ponurym, zadymionym wnętrzu, gdzie piwo, zaduch i łoskot muszą starczyć za całe ukojenie. Nie są doskonali. Ich ciała przenika mdławy zapach alkoholu i nikotyny. Mają gardła pełne lepkiej śliny. Będą spali, chrapiąc przeciągle. Kobiety, które dotkną ich włosów, z odrazą cofną pal- ce. Nie są doskonali i pewnie niektórzy z nich chętnie widzieliby mnie u Jana Bożego. Najlepiej w jednej celi z notorycznym gwałcicielem. Trudno. Teraz piję kawę i widzę, jak fiolet kładzie się na dachach. - Jeszcze - uśmiechnął się Owietz i nalał. - Nie lej mu tyle - zaoponował Syflas. - A to laszego, hę? - dopytywał się Siara. - Panowie sobie nalewają pod stolikiem! - wycedziła przez zęby kelnerka, która nagle wyrosła ponad wó-zeczkiem Węglorza. - Aaa, naaalewamy - prawdomówność Mariana nie miała granic. - Czy mam zawołać któregoś z moich kolegów? - uśmiechnęło się dziewczę. - Eee, lepiej nie, kalekę będziecie bili? - zareagował ostro Syflas, wskazując na zwisającego z wózeczka Misia. - Napij się z nami - sięgnął po nią Owietz, ale wy-msknęła mu się, wprawiona nawykiem. - To może policję wezwę? - była nieustępliwa. - Nie wzywaj, kochana - poprosił Marian i objął, zamiast płochego dziewczątka, Mariana. - To jest wybitny krytyk Marian Siara, po co mu robić kłopoty? - Poznałam. Głupia nie jestem, czwórkę miałam ze staropolskiej - wyszeptała dzierlatka. - Polonistka! - rozrzewnił się Owietz. - Owietz jestem. - To ja uczyłam się o panu. A moja koleżanka nawet pracę magisterską z pana pisze! - uśmiechnęła się do poety, zerkając niepewnie w kierunku owianego legendą wykładowcy. - Pracę, ze mnie. Oooo - rozpływał się Owietz. - Praaacę... A ładna ta koleżanka? - No, trochę niższa ode mnie, i taka tego tu i ówdzie, yyy... a ja to jeszcze, wie pan, nawet nie mam tematu... - chichotała już swobodnie, widząc, że Marian Siara zasnął. - A tak w ogóle, to pijcie panowie ostrożniej. Po co mamy stracić koncesję. Okręciła się na palcach stóp (sztuk 10) i już po chwili czyniła porządek gdzie indziej - Napijesz się, Marian? - trącił Mariana Owietz. Marian nie obudził się. - Nie lej mu tyle - zaoponował Syflas. Owietz nalał więc Syflasowi. Wypili. I natychmiast z charczących dotąd niemiłosiernie głośników jęła dobiegać znana im dobrze anielska muzyka w wykonaniu osławionego kwartetu dętego, a niemłoda już i w pewnym tylko sensie piękna kobieta zaczęła wykonywać rytualny, orgiastyczny taniec przy poręczy schodów. - I stała się poręcz narzędziem rozkoszy - rozmarzonym głosem szeptał Owietz. Wszyscy ucichli i patrzyli. A taniec trwał i trwał. I trwał. - Ileż można? - obruszył się Syflas. - Słusznie, poręcz poręczą, a tu przecież pracę... ze mnie... Ooo... - przypomniał sobie Owietz. Wydął wargi, a kelnerka pomachała mu zza baru czymś na kształt kurzej łapki. - Machała mi, machała, widzieliście? - zwrócił się do mocno już zmaltretowanych ludzi pióra pokładających się na stoliku. Nie widzieli. Owietz był niepocieszony. Przymknął oczy i mamrotał sobie pod nosem. - Z samego machania niewiele wynika... Erotyczna pantomima może być ekscytująca, owszem, ale tylko kiedy ktoś patrzy... I najlepiej żeby jeszcze podziwiał... Choć z drugiej strony, ziarnko do ziarnka... Owietz gaworzył tak sobie, a do lokalu wszedł tymczasem pewien malarz artysta, nazwiska nie pamiętam, może Grzyb, albo coś w tym rodzaju, imię Romek jest wielce prawdopodobne, wszedł z nieodłączną Marle-ną Jelito, swoją narzeczoną, odznaczającą się niesłychanych rozmiarów pupą, którą uwyraźniała jeszcze bardziej poprzez nader śmiałe dekolty na plecach, wszedł i popatrzył z rozbrajającym uśmieszkiem na zgromadzonych. Grzyb Roman przychodził zawsze i wszędzie - ilekroć tylko zgromadziło się więcej niż dziesięć osób. Uważał się za duszę każdego towarzystwa - i nic od tego przekonania nie mogło go odstręczyć. Nawet na Kongresach Feministycznych czuł się dobrze. Jednak nie zabierał na nie Jelito. Była ona bowiem klasyczną wprost kobietą ciemiężoną przez samca, toteż niewskazane było pokazywanie jej kobietom, które same chciałyby samca ciemiężyć. Jelito sama tak już sobie organizowała życie, aby samiec ją jak najbardziej pociemiężył, a przychodziło jej to tym łatwiej, że podobała się większości Romków przez a) uwyraźnioną pupę, b) infantylizm, c) kompletny brak jakiejkolwiek refleksji, co dawało gwarancję, że można ją sobie bez wyrzutów szczególnych pociemiężyć, wyrom-kować. Tego ciemiężenia nie przyjmowała jedynie i wyłącznie od rzeczonego Romka Grzyba, dawała się ciemiężyć również innym Romkom, jednak to właśnie ten Romek był ciemiężycielem wybranym przez Jelito, ciemięży cielem niejako głównym, Romkiem Furioso, Otello Romkiem, Romanem VIII. Tak została wychowana, pat-riarchalnie i słodko. - Mężczyzna jest od tego, żeby ciemiężył. Ja mam pupę. Jak orzech kokosowy, pełną mleka. Była reliktem. I nie chciała od życia niczego nadto. Mężczyźni nie chcieli od niej niczego więcej nad możliwość celebrowania jej pupy. Tym razem Romek zabrał ze sobą Jelito. Usadowił ją dość widowiskowo - na wysokim barowym stołku, tak że pupa Jelito znajdowała się na wysokości oczu np. Syflasa i Węglorza (bo jeden na wózku, a drugi malutki, a właściwie odwrotnie). Od czasu do czasu Romek zerkał we wnętrze Pup Pubu i z satysfakcją odławiał męskie spojrzenia wymierzone w punkt jego samczej dumy. Gdyby kobiety wymierzały spojrzenia w określony punkt na spodniach Romka - nie byłby aż tak dumny jak w tej chwili. - Mam cię? - upewnił się i widowiskowo, z rozmachem klepnął Jelito. - Yhy - potwierdziła i zapadła w zwykłą sobie katatonię. Stanu jej nie przerwał znienacka przebudzony z uśpienia postalkoholowego Marian Siara wykonujący, jako człowiek systematyczny i doktor, pierwszy zabytek polskiego piśmiennictwa na głos. Poeci uspokoili Siarę i ponownie zapatrzyli się w Jelito. Pupa Jelito znajdowała się na wysokości serca Owietza, toteż chwytał się od czasu do czasu za to serce, podchodząc do baru i zamawiając kolejne alkohole. Owietz znał Jelito ze swych nocnych tańców. Miał nawet kilka wspomnień erotycznych z nią związanych. Prawdę mówiąc, żadnych innych wspomnień z Jelito wiązać nie było można. - Znasz ją? - Kogo? - udawał głupiego Owietz. - No tę... - najtrafniejsze słowo w tym wypadku nie przeszło przez gardło Syflasowi. Być może było to dla niego słowo ujemne poetycko. - Znam - odpowiedział szczerze autor Popijania. Marian Siara zamknął oczy. - Opowiadaj, opowiadaj - Miś Węglorz zatarł ręce. Marian Siara otworzył oczy i wpatrując się w twarz inwalidy z namaszczeniem, indagował ociężale: - A czy pański wiersz Wilno jest afirmacją czy negacją wiersza poety Podleśnego pt. Pojechałbym do Wilna? - Nawijaj, nawijaj - Miś nie słyszał pytania albo i udawał, że nie słyszy. Owietz wykonał szerokie machnięcie dłonią i już miał przystąpić do opowiadania szczegółów, kiedy do ich stolika zbliżył się niestety narzeczony panny Jelito, rzeczony Romek Grzyb. Jego natarczywość nie miała granic. Uśmiechnął się słodko i zapytał: - Panowie pozwolą, że się przysiądę? - Nie ma wolnego krzesełka - mruknął Syflas. Miś Węglorz, który nie miał tego problemu, jako że wó-zeczek inwalidzki zapewniał mu komfort przysiadania się do najbardziej zajętych stolików, uśmiechnął się z wyższością. - To ja ci zwolnię na jakiś czas swoje krzesełko - zerwał się Owietz. - Panowie pozwolą, że przedstawię. To artysta malarz, Grzyb Roman. - Dla przyjaciół Romuś - podpowiedział Romek, dumny z siebie, choć nie było powodu. - Porozmawiajcie sobie, a ja tymczasem pójdę do baru, hmhm... - rzucił Owietz i nie zważając na protesty zebranych pobiegł do pozostawionej samej sobie i spojrzeniom mężczyzn Jelito. Dosiadł się do niej i zdjął okulary. Ona też zdjęła. Syflas wziął na siebie obowiązek przedstawienia Romkowi obecnych: - Ja jestem Paweł Syflas, poeta. To jest Miś Węglorz, poeta. Ten pan, który zasnął, to Marian Siara, krytyk. - Krytyk? Ja oprócz malarstwa również się param krytyką - ucieszył się Romek i jego oczka zalśniły niezmiernie. Przysunął się bliżej do drzemiącego Humanisty. - Ta panienka to twoja par excellence dupa? - Miś Węglorz im więcej piwa wypijał, tym bardziej stawał się dosadny. Językowe wątpliwości, które pojawiały się u Syf-lasa, Węglorza nie dotyczyły zupełnie. Czy tak, czy siak, mówił prozą bardzo rytmizowaną, posiadającą napięcia wewnątrzzdaniowe i swoistą melodię. - W zasadzie tak, en masse - odpowiedział z dumą Grzyb Roman i pospołu zapatrzyli się w Jelito, manipulowaną przez Owietza przy barze. Na to wszedł oczekiwany przez ogół Starosądecki. Nastąpiło radosne zamieszanie. Uściskom i poklepywaniem nie było końca. Starosądecki zakupił sobie alkohol i zasiadł pomiędzy. Obgadywali nieobecnych. Schyschkę i Świeckiego. Marian Siara przerwał śpiewanie pieśni legionowych, z lekka otrzeźwiawszy, wyjął kajecik i znów zaczai zapisywać co celniejsze uwagi. W międzyczasie przesiedli się bardzo blisko pupy Jelito, toteż i Owietz mógł - niby to mimochodem - uczestniczyć w dyskusji. Uroczy Roman ożywił się na nazwisko Świeckiego: - Znam, znam. To mój bardzo dobry kolega. Chodziliśmy razem do liceum i mieliśmy wspólną narzeczoną. To co, on wiersze pisze? - Świecki nigdy nie chodził do liceum - objaśnił oburzony Owietz, nie wyjmując ręki z dekoltu na plecach Jelito, mimo że zwykła ludzka przyzwoitość nakazywała mu to uczynić, zwracał się przecież do narzeczonego napastowanej. - Świecki nigdy nie chodził do liceum, wykształcenie średnie ma niepełne, bo nie ukończył technikum gastronomicznego, i to nie w Krakowie, tylko w Lublinie, w tym mieście aniołów, w którym na jeden uniwersytet przypada pół cukrowni, i którego ulicami chodzi Nahum Napas, największy kabalista wśród lite- raturoznawców - upominał Romana Owietz. Na te słowa doktor Siara, który śpiewał właśnie: „Jeno wyjmij mi z tych oczu”, zerwał się na równe nogi i jął wywrzaskiwać: - Ars Raimundi, barany! Tylko Ars Raimundi! W anielskim języku wszystkie połączenia mają sens, w ludzkim jedynie niektóre... - po czym usiadł z godnością, lecz niezbyt pewnie. Roman niemal przytulił się do niego. - Pięknie pan śpiewa - szepnął Marianowi do ucha. - Ja też jestem krytykiem. Krytykiem sztuki. Napisałem wstęp do swojego katalogu. Rozprawiłem się tam z całym malarstwem figuratywnym i wykazałem powiązania swojej sztuki ze sztuką europejską. Będę teraz miał wystawę w Gołdapi i tamtejszy dom kultury chce mi dać pieniądze na nowy katalog. Nie wypada mi drugi raz pisać wstępu do własnego katalogu, wydanego zresztą przez BWA w Koninie. Czy nie mógłby mi pan napisać tego wstępu? Ja panu mniej więcej opowiem, o co mi chodzi. - Ja... jestem... Doktor... Siara... Lala... lala... la... - zanucił. - I generalnie... zajmuję się... poezją... - wyjaśnił Marian i zapatrzył się w Jelito. Jelito zapatrzyła się w przestrzeń. Dość ciasną. Marian Owietz włożył jej rękę do torebki - w poszukiwaniu papierosów. - Nie palę - oświadczyła sennie. - Nie pijesz i nie palisz? - Tak jest - oświadczyła. Patrzyła gdzieś poprzez Owietza. Za jego plecami kłębili się mężczyźni, potencjalni ciemiężyciele Jelito. Owietz już jej zbrzydł. Spędził z nią około dwóch godzin na stołku barowym, mówiąc do niej i dotykając ją gdzieniegdzie. Ilekroć schodziła ze stołka, aby udać się do toalety - Owietz asystował jej wytrwale, toteż, mimo że nie była osobą nazbyt wymagającą, znudziła się już niezmiernie. Ponadto jej słynna pupa umęczona była przez to dwugodzinne uwieranie barowego stołka, który dla innego, raczej standardowego kalibru pup był zaprojektowany. Pup Pub pustoszał. Jelito po raz pierwszy tej nocy odczuła niepokój. Jej partner zaniknął gdzieś, najpewniej w toalecie. - Kto odprowadzi mnie do domu? - zadała pytanie w przestrzeń. Pytanie nie było skierowane w stronę Owietza, ale tylko on je usłyszał. - Ja, kochanie - odpowiedział. - Jesteś samochodem? - ziewnęła. - Jestem. - To dobrze - ziewnęła - to bardzo dobrze. Już był w ogródku, już witał się z gąską, kiedy to jakby z podziemi wyrósł gówniarz. Poufale i bez ceregieli wgapił się w dekolt przedni Jelito. I w tym wgapieniu był ekstraordynarny i nieprzejednany. - A ty, chłoptasiu, masz mi coś do zaoferowania? - ruszyła dekoltem. - Naturalnie, proszę pani. Jestem rowerem, pojedziesz na ramie? - Pojadę... Owietz rozpaczliwym gestem usiłował powstrzymać zsuwającą się ze stołka pupę Jelito, oniemiały rozchylał i zamykał usta, ale było już za późno. Tymczasem Marian Siara również poruszał ustami. - Nie śpię... Najlepiej maszeruje się pod słońce, które zachodzi... Kiedy grają pasikoniki... Każdy był chłopcem... Świerszcz ma ciało takie kruche... Nie potrzeba scyzoryka... Naciśniesz za mocno... I trach... Już urwana nóżka. Kiedy się budzę, mam wrażenie... Żeton z pralni... Zapach magla... Prześcieradła wiszące na dachu... Kto na nich spał... Kto się przechadza po tych wiszących ogrodach... W kłębach dymu... Aniołowie... Ich ciała upadłe były mierzwą dla jej włosów, bioder i piersi... Siedemnaście kilo wołowego mięsa... I kości... Dużo kości... Gołębie... Czyście nie widzieli ulicy Gołębiej? Nie śpię... Nie śpię... A może i śpię, ale dotąd nie spałem... Powidoki na pobłyskach przemieszczają się i lśnią. Tantramantra. Szła, brocząc... Broczyła, szlochając... Tu... Przebiegło... W Australii królik, nie zając... Sieć wysnuwa pajęczą... Nie śnię.... Odtwarzam mięśnie... Elfie, efebie, efemerydo... Nie obudzę się... Jestem grzeszny... - Tak, Marian, tak, jesteś grzeczny - ryknął Owietz, co się nagle przy Marianie znalazł. Siara przecknął się, ale jego świadomość nie osiągnęła tej jasności co wcześniej. Widział ledwie rozbłyski. Pogarda, litość i chęć zniszczenia kotłowały się w jego głowie. - Jakie to wszystko obrzydliwie lepkie. Banda frus-tratów skrzywionych w okresie dojrzewania. Naczytali się, naoglądali i ubrdali sobie. Stracił chęć do zgłębiania czegokolwiek. Jego życie - samotne i wprzęgnięte w Wielki Wóz Idei - stanęło mu przed oczyma. Pusty trakt i znikąd pocieszenia. Powiódł zmęczonym wzrokiem po zadymionym wnętrzu. Niepiękne twarze. Zawsze to samo. Przyby-szewski. Przybyszewski i Tetmajer. Podniósł się nagle ze stołka, przewracając trzy puste już szklanki. - Panowie, pora przyznać, pieje kur! Ha! I nie ma co ukrywać, że zwiastunem wielkiej jest katastrofy. Możecie sobie tu siedzieć, grzebać, drapać się i mnożyć byty bez potrzeby. Ale zaiste, mizeria wasza jest jak czeluść bez dna! Nuda i nudności. Kłaniam się od Słowackiego. Juliusza. Puknijcie się we łby - zakrzyknął, pijany jak bela. - Wychodzę! Wrażenie, jakie wywarł, było piorunujące. Wszyscy zamarli, choć twarze pozostały tępe. ROZDZIAŁ PIĄTY, W KTÓRYM STAJE SIĘ JASNE, KTO ZACZ Ś W I E D U CH O W S K A (Marianna G.) - autorka. Patrz zdjęcie. Urodzona wtedy, kiedy trzeba. Postać dla akcji powieści-poematu marginalna, ale sprawczynią wszystkiego wszak jestem. K R Ó L (Żorż) - młody nie jest. Za duży też nie. Włos jak kawa z mlekiem. Czasami nosi okulary. Pachnie ładnie. Ma magistra. Dyskretna elegancja. Samotny. Świadomy. Kłębi się w nim. Postać znacząca. Bardzo. Korektor. Dźwiga tajemnicę, ale będzie mu dana chwila jasności. S I A R A (Marian) - misiowaty. Ale raczej amerykański grizzly niż Miś Uszatek. Czasami broda. Szpakowaty. Oczy ciemne, płaszcz jasny. W dzieciństwie pseudonim Stadion. Bardzo istotny. Poszukiwacz prawd fundamentalnych. Krytyk. Kolekcjoner cymeliów - ceni zwłaszcza rękopisy. Prowadzi sekretny dziennik. Nieśmiały. I jemu Pan pobłogosławi. O W I E T Z (Marian) - wysoki. Lat około trzydziestu. Okulary. Nos jak avocado. Daltonista. Pies na kobiety. Poeta. Dandys. Mądrala. Styl a la Zbyszek Cybulski + Marlon Brando. Ojciec. Mąż. Trochę zagubiony. Pracuje w radio. S Y F L A S (Paweł) - czarniawy. Cyganowaty. Postać pozytywna. Styl - harcersko- militarny. Też poeta, trochę awangardowy. Pojawia się tam gdzie trzeba. Z plecakiem. Trochę czepliwy, ale dobrze mu z oczu patrzy. Preferuje kobiety do 44 kg. P I S C H I N G E R (Józef, ksiądz) - wiek słuszny. Wszystko słuszne. Człowiek czynu. Filozof. Lubi wyrazić. Zęby własne. Owłosiony gdzieniegdzie. Zło świata go się nie ima. Trzeci, któremu będzie dane (patrz Król, Siara). Jemu akurat dane będzie najwięcej. Ś W I E C K I (Światopełk) - ojciec. Postać peryferyjna i marginalna. Ale jest to szeroki margines i potężne peryferia. Szwenda się wszędzie. Poeta. Korektor. Coś tam sobie dłubie na boku. Odzież ciemna, sprana. He-teroseksualny. Kobiety, krytycy i dzieci go uważają. P I L C H E R (Rajmund) - lat około czterdziestu paru. Prozaik, felietonista. Otyły z tendencjami do chudnięcia. Duchowość szczególna. Niestety, pomimo jego rozlicznych zalet i osobistego uroku, Autorka go nie lubi. Nie zazna on szczęścia w życiu przyszłym, oj nie zazna. Z A Z U L L A N K I (siostry) - feministki. Wiek różny. Niektóre eleganckie. Najważniejsza (ale czy najładniejsza?) - Greta. Blondynka. Górna jedynka ułamana. Buty olbrzymie. Desperatka. Wszystkie heteroseksualne, z różnym natężeniem. G Ó W N I A R Z (aka LUCUŚ) - młody, przystojny. Demon pączkujący. Zazdrosny. Bez właściwości. Ma dużego. Wiem, że to brzmi niegrzecznie, a może nawet ordynarnie, ale są takie środowiska, gdzie tak męskość się widzi. Konsultowałam się z kolegami i przekonali mnie, że niektórzy tak właśnie mają. Ma się za artystę, a innym artystom bruździ. Postać negatywna. G A R D I N E R (Henryk) - perwert, blondyn, Aryjczyk. Mało owłosiony. Lekarz. Seksuolog i wenerolog in spe. Kusiciel. Kierownik triumwiratu diabelskiego. Bogaty z domu. S K U R K A L I S (Vytautas) - postać marginalna, acz dokuczliwa. Łysy erudyta. Wysoki. Szczupły. Kaczkowaty. Miękki i lepki. Europejczyk i Amerykanin. Lubi operę, a co za tym idzie, nie preferuje kobiet. Razem z gówniarzem w pewnym sensie podwładny Gardinera. POTOCCY (Giuseppe Bambino + Matka) - ludzie wykształceni. Matka lepiej. Ludzie piękni. Matka bardziej. Ludzie próżni (z tym że Matka w ogóle nie). Ojciec peryferyjny (Rzym). Matka riadopiekuńcza - vide stosunek Giuseppe do kobiet. Onże fotograf artystyczny (głównie akty). Z A M O R S T I N O W A (Katarzyna) - primo roto Podgórska. Wdowa po hazardziście, wesoła. Matka Teresa „Kwartalnika”. Empatyczna. Stopka kształtna. Umysł emocjami pozytywnymi udręczony. Włosy krótkie, farbowane. Między piersiami wisiorek malutki. Pobożna, ale gdyby doszło co do czego... P O S T A C I R E D A K T O RÓ W „KWARTALNIKA NIEPOPULARNEGO” w zasadzie opisywać nie ma powodu. Wszystko marność. Jedynym dżentelmenem z całego tego towarzystwa okazał się A R T U R S T R Z E L E C K I, lecz moja wrodzona skromność nie pozwoliła mi poświęcić mu zbyt wiele miejsca na stronicach tej książki. W jego huculskich oczach ujrzałam taki charme i tyle powściągliwości, że - jeśli da Bóg - to kiedyś przyjrzę mu się bliżej. ROZDZIAŁ SZÓSTY, W KTÓRYM MIGOCZĄ HISZPAŃSKIE POMARAŃCZE MIŁOSNE KRWAWE POMARAŃCZE W LETARGU LŚNIĄCEJ CZARNEJ DIANY - O JĘKU, TYLKO RAZ SŁYSZANY! - - - - - Z MIESIĄCEM WSZEDŁEM TU I TAŃCZĘ. (T. MICIŃSKI) Dzień mimo wszystko wstał pogodny. Słońce jak to słońce. Chmury jak chmury. Wszystko zwyczajnie. - Dupa. Dupa, dupa, mam to wszystko w dupie, wszystko jedno nawet gdzie, dupa, dupa, grzyb, dupa... - takiego niestety zaklęcia używał pan Żorż Król, aby ode- gnać marę i rozjaśnić ponury horyzont mentalny, kiedy czuł, że rzeczywistość prze na niego z całych sił, bezlitośnie, po hitierowsku, a on bezbronny i nagi nie może stawić jej czoła. Tak było i tym razem. Wspomnienie przyziemnych wyzwań, nie załatwionych spraw, piękny, lecz przerażający zestaw własnych niedoskonałości i nieforemność świata - to wszystko było teraz Króla treścią i formą, aktem i potencją, lelum i polelum. I wstąpił do sklepu owocowo-warzywnego jak w czeluść, wstąpił, choć do domu było blisko. Dlaczego? Bo ciemny i ponury był. - Rodziny i warzywniaka nie wybiera się - pokrzepiony tą osobiście sparafrazowaną sentencją jął przeglądać towary. Nie miał jasnego planu zakupów, jak zwykle zresztą. Pomidorek, marchewka, selerek - ganz egal. Banany, jabłka, gruszki - jeden grzyb. Stanął więc w lekkim rozkroku, dla dodania sobie animuszu, przed skrzynką z pomidorami i patrzył niemy. - Pomidor, pommum di amore, jabłko miłości - westchnął. Ludzie płci obojga z przewagą płci żeńskiej wchodzili, przyglądali się, gmerali i kupowali. Wymieniali grzecznościowe uwagi ze sprzedawcą płci męskiej w burym swetrze. Ktoś, pan starszy jakiś, zdaje się, zażądał ziemniaków i pytał, czy aby smaczne. - Panie, pół Krakowa u mnie ziemniaki kupuje - pochwalił się sprzedawca. - A drugie pół? - Król znienacka wszedł w tkankę obcej mu summa summarum rzeczywistości. - Drugie pół je błoto - odparł bez wahania sprzedawca i rzeczone kartofle ważył i pakował do reklamówki. Błyskotliwa riposta sprzedającego wyrzuciła Króla poza nawias społeczności. Nie należał do żadnej połowy. (Wolał kaszę albo ryż ostatecznie. Ziemniak kojarzył mu się źle - chodziło o niekoniecznie własne wspomnienia okupacyjne). Był pomiędzy albo pośrodku. Czyli w próżni. Ergo, jego istnienie można było w tym momencie łatwo zakwestionować. - Co mi tam! Furda! - stał przed skrzynką z pomidorami, jako się rzekło. Pomidory były włoskie. Czerwieńsze niż polskie, krąglejsze i smaczniejsze niż polskie, jak utrzymywał poeta Schyschko. Najadł się ich w Bonn, to pewnie wiedział, co mówi. - No cóż, trzeba coś kupić - Król podjął decyzję. Zaczął przebierać warzywa. Oburącz. Wybrał najkrąglejszego, średniej wielkości pomidorka, podniósł i potrzymał w prawej dłoni. - Pasuje jak ulał, idealnie. Gdybym był dużym, samotnym pomidorem, a jestem niedużym, mniej więcej samotnym homo sapiens bez jakiejś tam specjalnej elan vital, więc jakbym był dużym pomidorem, to bym go pewnie usynowił, bo ładny i ten ogonek ma taki filuterny, zieloniutki... Podniósł warzywko do nozdrzy zewnętrznych. Są też przednie i tylne nozdrza - piszę o tym, żeby mi później jaki konowal nie zarzucał, że się nie znam na męskiej anatomii. I wciągnął powietrze w znacznej ilości. I opuścił ciemną jamę sklepu, gdzie telluryczny zapach się panoszył. I ujrzał łagodne wzgórza Toskanii, winnice, pomarańczowe i oliwne gaje. Spaloną ziemię Kastylii - La Manczy, wierzchołki Monte Cinto i ośnieżone szczyty Sierra Nevada. Akropol w pełnym słońcu, cyprysy cmentarne i niebieską toń morza. Uczuł zapach azalii, rododendronów i takich tam rzeczy. Pod stopami czuł a to żwir drobny, a to piasek. Piniowe szyszki boleśnie łaskotały podeszwy. - Stamtąd my wszyscy... Przez chwilę był ruiną świątyni ku czci Apollina, kamieniem sewilskiej katedry, ornamentem złotym w stylu plateresco. Rzewną nutką fado, owocem południowego morza. I trwał tak zanurzony w krąg Śródziemnomorza przez chwil kilka, a tęsknota straszliwa, śmiertelna, podsuwała mu coraz to nowe obrazy, rzeczywiste i wyśnione... Tu dodać należy, że Król był w krajach południowych parę razy, widział wiele, a czego nie zobaczył, to potem sobie doczytał. - Proszę pana, proszę pana!!! - głos sprzedawcy zawrócił Zorza, z łagodnej ucieczki na południe. - Jak pan taki głodny, to ja tu też batony różne mam, czekoladę z orzechami nawet, trzeba było powiedzieć, to bym panu tego pomidora chociaż umył, jak z pana taki głodomór - za ladą komuś było wesoło. Dopiero teraz Król spostrzegł i odczuł, w jak kłopotliwym położeniu się znajduje: w szybce było widać, że mu z ust zieloniutki ogonek wystaje, a na brodzie kilka drobnych, czerwonych ziarenek. Owoc pomidora to jagoda. - Niech mnie kule biją, toż to, eech... pierwszy raz w życiu, ech, niechże to... przepraszam, przepraszam... już płacę - jak zwykle w chwilach zmieszania Żorż sięgnął po portmonetkę, wypluwając ogonek. - Wszystko w porządku, nic się nie stało, też czytałem Prousta... - łagodził sprzedawca. - W oryginale? - zemścił się zimno, kurduplowato Żorż. - W oryginale to Prusa, może nie wyglądam, ale ja inteligent jestem, to znaczy niepełne wyższe mam, bez magistra jestem, na AGH studiowałem, metale nieżelazne, ale dziewczynę miałem humanistkę, wyjechała i parę książek mi po niej zostało... - sprzedawca wyszedł zza lady i objął Króla spracowanym ramieniem, zakończonym dłonią szorstką, pobrudzoną ziemią ziemniaczaną. - Pan to chyba musi w kabarecie jakimś występować, takie miny pan tu robił, z zamkniętymi oczami, wzdychał pan, mlaskał, ekstra, ekstra, uśmiałem się, jak rzadko kiedy... Król westchnął, no bo co powiedzieć w takiej sytuacji? - To ja może zapłacę za tego pomidora - Król stracił ochotę na konwersację i zakupy. - Jak to zapłacić, przecież pomidor zjedzony, a nie zważony, jakże tak płacić za coś, co nie zważone? - Ale może by innego, podobnego zważyć? - Nie może być, ja swój honor mam, a głupi nie jestem - złowieszczy błysk pojawił się w oku sprzedawcy, a i powieka mu drgnęła, nawisła nieco i obrzękła jakby - sprawiedliwość musi być, jarzyna jarzynie nierówna. - No to co będzie? - Zorza obejmowała powoli fala galaretowatej rezygnacji. - Ech tam, przepadło, niech stracę, grzyb tam z pomidorem, ale ziemniaczków panu ze dwa kilo nałożę, tanio policzę - tu uniósł palec i podkreślił sens ukryty przysłówka, sens, można by rzec, złowieszczy. Król wzdrygnął się. - Nie, tylko nie kartofle, nie jadam, może być baton, marchewki kilo, albo... albo pomarańcze ze dwie - Żorż rozglądał się po sklepie gorączkowo. - Pomarańcze mówi pan, cytrusy, hmmm - lisi był w tym momencie mężczyzna, co za ladę wrócił, oj lisi - jak pomarańcze to trzy kilo i reklamówka gratis, pasuje? Król bezgłośnie skinął swą szlachetną głową i wyciągnął z portmonetki, co trzeba. Smutny był, jak smutny bywa jednorożec, kiedy przez pomyłkę ukaże się warszawskiemu marksiście. Dokonał błyskawicznego bilansu dotychczasowego życia. Miewał czasem takie napady. Na szczęście w tej egzystencjalnej księgowości dopuszczał się drobnych nadużyć na swoją korzyść. - Ech, dupa, dupa - uciekł się znowu do zaklęcia, ale nie pomogło. - Muerta puta con leche - też nie pomogło. Po raz kolejny drobny, banalny epizod wytrącał go z równowagi, pchał w przepaść bez dna. Entropia zewnętrzna i wewnętrzna narastała w tempie błyskawicznym. Zdekomponowany był. Molekuły jego jaźni zderzały się, rozpraszały, tworzyły sekwencje nonsensowe. Ostatnim wysiłkiem woli spróbował scalić świat, co mu się wymykał i rozpadał. - Wie pan, tak na koniec powiem panu, ponieważ tu już nie wrócę, że czasem wierzę w Boga, czasem nie, a jak wierzę, to raczej ze strachu, tak naprawdę to kult maryjny wyznaję, do Matki Boskiej się uciekam, może dlatego, że z matką własną związany byłem mocno, ale grzyb z psychoanalizą, a mówię to dlatego, że pan mi się nie podobasz i wyglądasz na takiego, co i dziecko by ukrzywdził. Żegnam pana. Śmiech nie wyraża. Śmiech przeistacza. Wziął pomarańcze i wyszedł ze sklepu. A tam jasność, słońce, życie. Zmrużył oczy niczym kotek. - Robaki, robaki boją się światła... - zgarbiony, niewyraźny dotarł do domu. - Moja ty czarna żabo, mój ty ślimaku niebieski... - poduszka przyjęła jego łkanie cierpliwie. * * * W tym samym czasie w redakcji ruch, gwar i zgiełk codzienny. Maszyny stukają, komputery łkają. Faks syczy i wypluwa. Spojrzenia powłóczyste i zblazowane. Dłonie wypielęgnowane. - Tak rodzi się poczucie narodowej wspólnoty - redaktor Andrzejewski klepie krępego Ukraińca w ramię. - Sllurrppp - sekretarz Muchomorski kawę pije, ziewa i palcami włosy czesze. Marian Siara to wchodzi, to wychodzi. Niezdecydowany psiakrew. Delegacja zasłużonych rybaczek na duszpasterza swego czeka. Kanapki już zjadła i do śpiewania godzinek się sposobi. Wpada Sebastian Sępaszek. Drży mu pośladek. Dyszy. - Kocham poezję, kocham prozę - szepcze w ucho Lektorowiczowi. Ten odwraca głowę, uśmiecha się wyrozumiale. - Ech, młodość - mruczy pod nosem. - Ich bin ganz unschuldig, das war reiner Fali - krzyczy w słuchawkę redaktor Stopiak, blondyn, Aryjczyk, ojciec. - Witamy księdza biskupa - pani Zamorstinowa rękę do pocałunku wyciąga. - W sprawie prenumeraty piętro wyżej. I tak trwa to wszystko. Chaos organizuje się. Bezpłciowa magma informacji i niewyobrażalna liczba idei, pomysłów, zamiarów zyskuje rzetelną egzemplifikację. Z toalety wychodzą kolejni użytkownicy. - Biskupowi należy się szacunek i cześć - Niedo-wiarski czyta na głos, co pisze. W hallu śmiechy. Redaktor Lektorowicz anegdotą rozpogadza zachmurzone lica. Naczelny cicho na paluszkach przemyka między boksami. Pańskie oko konia juczy. - Mam w domu dwa komputery, jeden taki, a drugi siaki - Szczupacki patrzy na Sępaszka. Ten spina się wewnętrznie i zaciska zęby. Marian Siara musnął go właśnie swoim przepaścistym białym płaszczem. - To niesprawiedliwe - odpowiada. - Ja nie mam żadnego, choć byłem dobrym uczniem. - Taaaak, ale mój tato jest... docentem! - ucina Szczupacki, okulary poprawiając. Panna Pętelka, stażystka, na palcach, jak baletnica, w bucie ciężkim, drogim, mknie i chichocze. - Jadę do Warszawy, jadę do Warszawy. Szczupacki rwanie poczuł w sercu, w lewej komorze. - A ja byłem w Rzymie i widziałem Wezuwiusz. Sępaszek wziął to do siebie. - Wszyscy skończymy marnie - zaświergoliła prze-towłosa Pętelka, wyginając zgrabnie karczek. Sępaszek wziął to do siebie. Jak magnes. Ksobny był już w łonie matki. Drgnął mu drugi pośladek. Przesłał pocałunek reprodukcji obrazu Caravaggia. A tu Lektorowicz zerka. - No tak, no tak - kiwa głową. - Dobrze, że sobie nie powiesił ikonograficznego wyobrażenia starej baby grzebiącej sobie pod pachą, jak to mieli we zwyczaju Mu- sil, Celan i Hofmannstahl. Przebrzydły autoerotyzm winien być piętnowany w każdym swoim przejawie. Wstydliwość kawalerska nie pozwoliła mu na zbyt długie obcowanie z płodem Caravaggia, w postaci taniej reprodukcji wyobrażającej między innymi próbę reprodukcji zawoalowaną grą świateł. - Czy ktoś jeszcze nie słyszał mojej historii o wężu Mamba? - nieśmiało zapytała z końca korytarza Pętelka. Wszyscy skulili się przy swoich biurkach, a redaktor Nie-dowiarski zbladł nawet nieco i na wszelki wypadek uczynił w duszy Znak Krzyża. I tylko pani Helenka, aspirantka z księgowości, czując ruchy dziecka pod swoim sercem, wzrok miała pogodny, jasny, w przyszłość wybiegający i uśmiech na twarzy, wszystkie przyszłe rozkosze zwiastujący. Dziecko nie było aż takim optymistą, wiedziało jednak o tym tylko ono samo. Ale zostawmy psychologię prenatalną. Pilcher Rajmund, felietonista i żartowniś, gryzł się z własną samotnością. Nawet żubrze spojrzenie Mariana Siary nie było w stanie rozchmurzyć jego czoła. Powlókł się więc do hallu powdychać empatyczne opary pani Kasi. Nie usiedział długo przy jej biurku. Anegdotki i żarciki sypiące się ze wszystkich stron były dla niego w tej chwili solą na rany duszy. Trzask, prask. Zjawia się Owietz w słomkowym kapeluszu i jasnym prochowcu. Nieoczekiwanie dla samego siebie Pilcher ucieszył się. Owietz nie zdążył jeszcze otworzyć ust, kiedy Pilcher objął go apodyktycznie. - Małe piwo, a może dwa nawet - szepnął w kształtne ucho poety. Pani Zamorstinowa przeżegnała się. Wyszli szybko. Trzask, prask. Idą. Słońce świeci niewzruszenie. Wyszli na płytę Rynku i usiedli w pierwszym lepszym ogródku. Posiedzieli chwilę. Porozglądali się. I zamówili co należy. - Jak nowa książka? - zapytał Owietz. - W porządku - odpowiedział Pilcher. - Dałby pan fragment, żeby w radio przeczytać, a potem krótka rozmowa? - zapytał Owietz. - Tak - odpowiedział Pilcher. I tak rozmawiali sobie. O literaturze. Zwilżali gardła. I znów o literaturze. Tu śmiesznostka, tam żarcik. Wzajemna wymiana konceptów, bon motów, odbijanie piłeczki. Uwodzenie. Czasami spojrzenie ku przechodzącej kobiecie jakiejś skierowane. Pełne porozumienie. A nad tym wszystkim unosił się jakiś opar. Fluid. Przygnębienie i obrzydliwość. Dlaczego? Ano dlatego, że dwóch mężczyzn, z których każdy dźwiga swój smutek wyboistym traktem, spotykając się, nie potrafi uczynić nic dla świata ożywionego. Przecież nie pojadą z konwojem do Sarajewa. Bo siedzą. Bo gadają. Bo skażeni literaturą są. Pola nie zasieją, plonów nie zbiorą. A że się wzajemnie nasycą - pogłaszczą, pozachwycają i popsioczą - to już ich prywatna sprawa. Zbrzydło mi penetrowanie zaułków dusz i jaźni tej dwójcy. Zbrzydło mi również ciągle babranie się w sosie, na który składają się jałowe męki i niepokoje ludzi pióra. Życie wyraża się przy pomocy innych fenomenów. Dmuchanie w dmuchawiec więcej dać może radości niż trzygodzinna dyskusja o sytuacji literatury i moralnych powinnościach pisarza. Będę z Tobą, Czytelniczko, szczera aż do bólu i opowiem rzecz do końca. Pomijając nieistotne szczegóły. - Panie Owietz - sapnął Pilcher - mam problem, śni mi się, że jestem lirykiem, a ja liryką gardzę, nie dość, że się śni, to we śnie jeszcze piszę prozę poetycką, tak, proszę pana, prozę poetycką i jakieś teatralne scenki, wszystko mi się śni, nawet tytuły i interpunkcja, ja to sobie zanotowałem dziś nad ranem, pan rzuci okiem, pan jesteś liryk, to może pan mi powie, czy to jest chociaż coś warte, pan rozumie, mógłbym Mariana Siarę zapytać, on nie takie rzeczy czytał, ale przy mojej pozycji... pan rozumie, ja sobie nie mogę pozwolić na kompromitację, Marian coś gdzieś chlapnie i skandal gotowy, to jest takie plotkarskie miasto... - To co tam pan sobie zapisał? - spytał Owietz, oszołomiony nieco potoczystością ojczystej mowy. Pilcher wyjął zza pazuchy karteluszek. „Oskar odważnie obnażył obsceniczny organ. - Och!, ogromny! - otyła Olga ostrożnie objęła ohydną oberżynę ogromnym odnóżem. - Ojej, on odczuwa - oznajmił oszołomiony osiemdziesięciolatek. - Oczywiście, ogórze - odpowiedziała obleśna Olga, opiekuńczo obmacując okolice owego organu. - Odczuwam ogromną ochotę - owdowiały onanista odżył. Olga ochoczo operowała opuszkami. Oślizgły orczyk ospale obrzmiewał. Oralne oddziaływania Olgi oczarowały ociemniałego okulistę Oskara. Oczy osiemdziesięciolatka okrąglały, oddychał obiecująco, opieszale osiągał orgazm. Obła Olga odetchnęła oblana oleistym owocem osławionego organu. Olśnieni odpoczywali. Ostatnia owulacja Olgi opromieni Oskara odpowiedzialnym ojcostwem”. Owietz przeczytał i mlasnął lubieżnie. - Dobre! Ma pan więcej takich kawałków? Jak się nazbiera i pan nie będzie chciał tego puścić pod swoim nazwiskiem, to ja chętnie swoim służę. - Hola, hola, panie Owietz. Człowiek katusze znosi. Męczy się, poci, a pan chce śmietankę spijać. Jak to jest takie dobre, to ja już sobie jakoś poradzę, zabezpieczenie będę mieć na starość... O kurczę, muszę lecieć do redakcji, pilna robota mnie czeka... I poleciał. ROZDZIAŁ SIÓDMY, CZYLI ROZDZWONIŁY SIĘ TELEFONY LECZ ŚWIAT MUSI ODCIERPIEĆ TYSIĄCZNYMI RANY TĘ KRZYWDĘ CO NAM ZADAŁ W ZAŚLEPIENIU CIEMNEM. (T. MICIŃSKI) Wciągnęła pomarańczowe rajtuzki. Przełknęła ślinę. Pogimnastykowała usta przed lustrem i głosem nieco piskliwym, lecz mocnym odezwała się do swojego odbicia: - Ja tu przychodzę w kwestii kobiecej... - końcem języka zwilżyła wargi i raz jeszcze przełknęła ślinę. - To będzie dobry początek. Żadne tam: dzień dobry, żadne tam: pochwalony. Jak już, to: pochwalona, nie? Tak. Pochwalona. Tak właśnie powiem. Ja tu przychodzę w kwestii kobiecej, pochwalona. Z konstruktywną feministyczną krytyką. Najpierw im wyłożę, a jak już posi-nieją ze wściekłości, to im podłożę. Ją. To nie przypadek, że bomba jest rodzaju kobiecego. Jest jak siostra. Nie podam swojego nazwiska. A może podać? I tak te wszystkie samce zostaną przez wybuch, przez podmuch, rozczłonkowane. Tak, rozczłonkowane. Roz-człon-ko--wane. Uśmiechnęła się tryumfalnie i zaczęła wszem i wobec malować wargi. Do pokoju zajrzała Marlena. - Co ty tak tu popiskujesz? - rzuciła filuternie i już miała się rozszczebiotać na dobre, lecz wzrok jej padł na miękkie od szminki usta. Zacukała się i ukucnęła. - Ooooo - powiedziała. - Malujesz się jakby nie dla sióstr... jakby inaczej. Ty dla samców raczej się malujesz, siostrzyczko, prawda? - Prawda... - odpowiedziała enigmatycznie i z satysfakcją utrzymała język za zębami. - Jestem samotną amazonką. Pojawiam się i znikam we mgle na swojej klaczy. Pojawiam się i wymierzam sprawiedliwość - myślała sobie, zerkając raz po raz na siostrę. - Tak, sprawiedliwość. Mam takie usta czerwone, takie sprężyste ramiona. To ja jestem sprawiedliwość i trwoga. - A jeżeli malujesz się dla samca, to dla którego, siostrzyczko? - zapytała po chwili milczenia Marlena, wciąż zapatrzona nieruchomo w lśniące wargi. - Nie interesuj się - odburknęła Greta. - Nie interesuj się, ahaaa, mam się nie interesować. I to ma uśpić moją czujność, moją siostrzaną czujność? Ty malujesz się w taki sposób, włożyłaś pomarańczowe rajtuzki, nie chcesz przyznać się, dla kogo to robisz, a ja mam się nie interesować? A jeśli ty robisz coś przeciwko naszym, dobrze pojętym kobiecym interesom? A jeśli ten różowy biustonosz ma stać się narzędziem występku, albo co gorsza - zdrady? To co? To ja mam się nie interesować?! - Marlena coraz mocniej zacietrzewiona jęła kołysać miarowo swoim ciężkim ciałem. - Uspokój się, siostrzyczko. Nie zdradzę. Robię to dla nas, dla naszej idei - odparła łagodnie śliczna osóbka w pomarańczowych rajtuzkach i różowym biustonoszu. - Aaa - bąknęła, mało przekonana, Marlena i usunęła się nieco, bo do pokoju wpadła Marilyn w maseczce z ogórków na twarzy, z tubką kremu w dłoni i wściekle warknęła. - Ruszałaś, suko! * * * Ksiądz Pischinger niepokoił się okrutnie. Chodził po gabinecie i szarpał koloratkę. Oczy miał podkrążone, twarz sinobladą. - Wystarczy zadzwonić. Wystarczy powiedzieć, że nie przyjdę. Jakiś urlop mi się należy przecież. Od osiemnastu lat codziennie chodzę do tej redakcji. I po co? Wystarczyłoby wpaść tam raz na tydzień. Opowiedzieć jakąś zgrabną anegdotkę. Wspomnieć coś o Ethosie i o Erosie, żeby dać wyraz wytężonej pracy intelektualnej, która mnie pochłania bez reszty. Później przejrzeć teksty, zaopiniować i iść sobie. W końcu piastuję tam poważne stanowisko. Nie jestem jakimś gońcem albo korektorem. Działam w dziale etyczno-religijnym i jestem kapłanem. No właśnie, jestem duchownym, a to jest pismo katolickie, ale z lekka heretyckie. Winienem szanować zdanie naszych biskupów i całej rzeszy Polaków. Nie godzi się, żeby kapłan przestawał dzień w dzień z heretykami. Choć z drugiej strony, co to z nich za heretycy. Sama niewinność i słodycz, aż czasami mdli. Może się nie godzi, może i mdli, a ja tam codziennie, uparcie chodzę i chodzę. A po co ja tam codziennie, uparcie chodzę? Ta panienka być może żartowała sobie, ale przecież niekoniecznie. Młodzież teraz mamy radykalną. Nawet klerycy już nie ci sami, co za moich czasów. Burzą się, naśmiewają za plecami. Może i żartowała ta panienka, ale nie zaszkodziłoby do redakcji dziś nie iść. A może pójść i niby to żartem wspomnieć coś O bombie? Taaa, wspomnieć i ośmieszyć się? Przecież taki Beretko z Burnesiem to pękną ze śmiechu. Nikt już od tej pory nie traktowałby mnie poważnie. Więc co? Pójść i ani mru-mru. Tak, to rozsądne. Jeśli żartowała, to nic się nie stanie. A jak mówiła prawdę, to po prostu męczennikiem zostanę. I już. Mało to męczenników mamy w historii Kościoła, do diaska! Ale znowu ci, co szansy na męczeństwo nie mają... Taki Pilcher, na przykład, innej wiary wszelakoż, choć z tego samego pnia, co nasza, wyrosłej. Pilcher polegnie niewinnie. Albo i Lektorowicz. Bardzo inteligentny, średnio młody człowiek. I wrażliwy. Tylko te oczy go zdradzają. Bo ormiańskie. Albo taka pani Joanka, chociażby. Wdowia dobroć chodząca. Nie wspominając już o pannie Pętelce bestyjce, blondyneczce niewinnej, z której jeszcze wiele pociechy dla redakcji i Kościoła byłoby. Więc co? Może zadzwonić jako głos anonimowy? Taki ostrzegający, jakby to anioł był albo strażak? - i uczepiwszy się tej myśli jak brzytwy, jął Ksiądz Profesor wykręcać drżącą dłonią numer redakcji. - Halo! halo! „Kwartalnik Niepopularny”, słucham - odezwał się znajomy głos pani Zamorstinowej. - Tu anonimowy... - Niech się Ksiądz nie wygłupia - parsknęła pani Kasia. - Ha ha, ha - starał się ukryć zażenowanie Pi-schinger. - Ha ha, hę... - Od bladego świtu czeka tu na Księdza delegacja starych rybaczek. Kiedy Ksiądz przyjdzie? - Już lecę - oznajmił kapłan i odłożył słuchawkę. * * * Powoli odpływała, rozwiewała się, zanikała słodka woń pieleszy i ekologicznych kosmetyków. W nozdrzach miasta kołysał się już tylko pojedynczy, nieśmiały zapach ciałka Grety. A świat śmierdział. Świat był tramwajem. Niebieskim tramwajem jadącym w stronę Rynku. Załopotała rzęsami jednego oka i uśmiechnęła się, nie pokazując zębów. Młody mężczyzna, o jasnych niewinnych oczach, wstał i ustąpił jej miejsca. Najwyraźniej zrezygnował z sek-sistowskiej zaczepki słownej i zapatrzył się w brudną szybę. Greta usiadła. Nogi ułożyła właściwie. * * * - Tragedia. Nie dość, że redakcja, to jeszcze zasuszone, niczemu nie winne stare rybaczki zostaną rozszarpane przez bombę fanatyczki. One pewnie godzinki teraz sobie śpiewają, a na moich ustach pieczęć. Sigillum confessionis. Sigillum confessionis, sigillum confessionis... - powtarzał sobie w duszy ksiądz Pischinger, szukając usprawiedliwienia i pociechy. Ale przerażenie potężniało w nim i potężniało. Podrapał się za uchem. Potarł łokieć. Nic. Znikąd ratunku. W końcu rozsierdził się i zirytował. - Nie może tak być, żeby dorosły mężczyzna i do tego Ksiądz nie mógł sobie poradzić z jakąś dzierlatką. W końcu jestem filozofem. Wezmę to na rozum, zastosuję metodę transcendentalną. Historia filozofii zna wiele takich przypadków, kiedy to punktem wyjścia dla nowych i fascynujących rozwiązań był klasyczny pat... - tu światły filozof rozrzewnił się, przed oczami stanął mu bowiem jak żywy Miś Węglorz pochylony w kuszącym półmroku nad szachownicą. - Ha, a nie mówiłem - tryumfował Pischinger. - To jest to. Niby inna orientacja mentalna, ale w szachy gra jak szatan. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Przez chwilę słychać było jęki potępionych i trzask łamanych żeber, później odezwał się chrapliwy, monotonny sygnał. - Haloo? - Pischinger. Mam skromną prośbę do pana. -Taak? - Takie tam nasze redakcyjne żarciki. Czy mógłby pan teraz, w tej chwili, zadzwonić do redakcji i podać się za terrorystę, który podłożył bombę? - Co takiego? - Chciałbym bardzo, by pan był łaskaw zadzwonić do redakcji „Kwartalnika” i powiedzieć, że bomba podłożona jest. W słuchawce przełknięto ślinę. Węglorz oznajmił: - Mój kodeks, proszę Księdza, etyczny i niezależna moralność nie pozwalają mi na takie dowcipy. Ksiądz wybaczy, zrobiłbym dla Księdza wiele, ale nie to. Na pewno nie to. Bardzo mi przykro. - Trudno, ale cenię sobie pana szczerość. Kiedy zagramy? - W każdej chwili, proszę Księdza, w każdej chwili. Kłaniam się. - Szczęść Boże - mruknął Pischinger i odłożył słuchawkę. Zrezygnowany chwycił za dzwonek, który za ministranckich czasów wyniósł z kościoła w czasie pożaru. Właściwie nie był to nawet pożar, tylko awaria pieca w zakrystii, ale dymu było co niemiara i zanim się proboszcz połapał, wierni uratowali już co tam kto miał pod ręką. Pischinger dobrze pamiętał, jak krztusząc się, ze łzami w oczach, z dzwonkiem pod komeżką, rozpaczliwie szukał wyjścia. Później chorował długo i dzwonek, którym potrząsał teraz energicznie, został z nim na całe życie. Weszła siostra Marysia, Księdza Profesora ochmistrzyni. - Niech będzie pochwalony - była bledsza od świtu i przyjemnie się uśmiechała. - Niech będzie - odparł Ksiądz i zmrużył oczy. - Mam do siostry prośbę. Proszę zadzwonić do redakcji i powiedzieć, że miała siostra widzenie i że podłożą tam dzisiaj bombę. - Ależ ja, proszę Księdza Profesora żadnego widzenia nie miałam - siostra Marysia zatrzepotała skromnie powiekami. - Ja chciałabym naturalnie mieć jakieś choćby najmniejsze widzenie, ale nie miałam. Zwłaszcza dzisiaj. Wczoraj z siostrami oglądałyśmy Dynastią po- tem, prawie przez całą noc, rozmyślałam, wstyd się przyznać, o sprawach świeckich, to skąd miałam mieć widzenie? - Umówmy się, że to siostra miała widzenie, które, hmhmm... dzisiejszej nocy ja miałem... - zaproponował chytrze Pischinger. - Moje widzenie jest poniekąd widzeniem społecznym, wobec tego i siostra mogła je mieć, a właściwie to siostra je miała, tylko że to ja je miałem... Wciąż nieprawdopodobnie trzepotała rzęsami, a jej wargi rozchylały się i zamykały. - Zresztą niech sobie siostra poczyta Junga, to siostra zrozumie, że jak ja miałem, to i siostra miała, bo ja miałem tylko to, co i siostra mogła mieć, te napięcia między naturą i duchem są siostrze tak samo dostępne, dusza jest jak lustro, a zasada ducha jest jedna, więc jak ja miałem, to i siostra miała... - Jak miałam, skoro nie miałam? - siostra Marysia pochodziła z ludu i pewne pokrętności filozofów nie przekonywały jej wcale. - Miała siostra! - huknął podenerwowany kapłan. - Jak mówię, że siostra miała, to miała! Miała siostra i basta! Widzenie siostra miała! Widzenie! Że bombę pod redakcję podłożą! Siostra złożyła rączki. - Jeszczem nigdy nie widziała tak wzburzonego Księdza Profesora... Proszę się tak nie pieklić, bo to nie uchodzi kapłanowi. Zadzwonię, zadzwonię. Powiem, że miałam. Tylko niech mi Ksiądz Profesor numer wykręci, bo moje ręce nie przywykły do tarczy telefonicznej. Ten różaniec i praca w kuchni odbierają palcom jakąkolwiek inną sprawność. Pischinger, posapując, wykręcił numer redakcji i wcisnął słuchawkę w kruchą dłoń. - Niech będzie pochwalony... - zaczęła siostra Marysia. Światły filozof wyrwał jej słuchawkę i nacisnął widełki. - Źle! Psiakrew, źle. Nie uwierzą komuś, kto zaczyna od: pochwalony, tam sami sceptycy są. A zresztą zaraz by pomyśleli, że prowokacja. Niech siostra powie: dzień dobry... - Nie uchodzi - obruszyła się siostra. - Ja dla Księdza Profesora zrobię wszystko, ale świeckiego dzień dobry nie powiem. - To niechże siostra nic nie mówi! Nic! Ani: dzień dobry, ani: pochwalony! - kapłanem trzęsło oburzenie. - Jakże tak, dzwonić i nic nie powiedzieć? Księże Profesorze, niech Ksiądz sam powie, tak po próżnicy... Pischinger poczerwieniał i zagulgotał jak indor nieomal. - Idę! Wobec tego idę. Pożałuje siostra. Jeszcze gorzko siostra pożałuje. Spłoszona zakonnica przebierała odruchowo palcami. Łza zbiegła po jej policzku i upadła na habit bezgłośnie. - Proszę Księdza... - Milczeć! - ryknął Ksiądz Profesor. - Milczeć. Moje rzeczy osobiste proszę przekazać mojemu bratankowi.. -Jak to tak...? - Nie pytać! Milczeć! Idę! - Ale... - Mojemu siostrzeńcowi, Henryczkowi... ulica Dzierżyńskiego, obecnie Lea 22 A przez 8... Siostra powie mu ode mnie, że zawsze go kochałem i wierzę w niego... Zagubił się, ale może się odnajdzie. Wierzę, że podejmie trud, moje prace będzie kontynuował... Mój komputer to niech sobie siostra zachowa... On ma lepszy. - Księże Profesorze... - Milczeć. Proces beatyfikacyjny wszcząć. Przypilnować. Moje pamiętniki opublikować, idę. Siostra Marysia podniosła dwa palce jak uczennica, ale Pischinger, nie zważając na nią, przeżegnał się, wziął aktówkę i ruszył ku wyjściu. Przy drzwiach już był i już miał wyjść definitywnie, kiedy zadzwonił telefon. Przeżegnał się raz jeszcze, wrócił i podniósł słuchawkę. Dzwoniła pani Zamorstinowa. - No to ładnie. Ksiądz jeszcze u siebie, a stare rybaczki poirytowały się, przeklęły Księdza i poszły. Powiedziały, że one dziękują za takiego kapelana, i o mało nie zdemolowały redakcji. I co teraz będzie? Ksiądz Pischinger odetchnął z ulgą i z czystym sumieniem poszedł na piechotę. Było mu lekko i niemal radośnie. Ilość ofiar zmniejszyła się niepomiernie. - Może bombę podłożą w czasie przerwy obiadowej, kiedy w redakcji nie ma prawie nikogo... Ja będę. Ja pozostanę przy swoim biureczku. Taaak. Wdrapał się po schodach. Wszedł. Ukłonił się wszystkim z czułością ekumeniczną. Przed drzwiami korekty zwyczajowo przeżegnał się. I usiadł przy biureczku. Czekał. * * * - Jeszcze godzina, siedemnaście minut i ileś tam sekund - zegarek nie miał sekundnika, stąd to: ileś tam. Ten brak precyzji raził ją nieco, ale teraz ważniejsze było narastające drżenie łydek i fale gorąca, które oblewały piersi i ramiona. - Tylko nie trząść się. Zimną krew zachować. Zachować zimną krew. Krew. Jeszcze godzina, kwadrans, ileś tam sekund i poczuję zapach ich krwi. Ten ich męski odrażający zapach. Ale tym razem to będzie zapach słodkiej zemsty. Jeszcze godzina, czternaście minut i ileś tam sekund. Ileś tam sekund... Brak precyzji nie dawał jej spokoju. Postanowiła zrekompensować sobie ten dyskomfort i policzyła pasażerów. - To niesprawiedliwe. Kobiet jest więcej: dziewiętnaście. Ich jest tylko siedemnastu. I niemowlę. Ubrane jak chłopczyk. Ale może matka protestuje w ten sposób przeciwko determinowaniu płciowemu dzieci? Sama ubrana jest jak kobieta. Choć niezupełnie. Mogłabym podejść i zapytać, tylko że zaraz ktoś zająłby mi miejsce. Zresztą po co? Kobiet jest więcej, a tramwaj i tak śmierdzi samcem. Poczuła, jak fala gorąca sunie w stronę podbrzusza. Przymknęła oczy. Nogi odruchowo ułożyła właściwie. Tramwaj sunął przez miasto z potwornym zgrzytem i śmierdział. Tramwaj śmierdział samcem. Ulica śmierdziała samcem. Ulica Wiślna warczała, chrzęściła i śmierdziała samcem. Greta dreptała chodnikiem tam i z powrotem, a zapach jej ciała przebijał sobie wąziutkie przejście. Kto by przyłożył ucho do ziemi, ten słyszałby, jak stukają jej buciki. - Dryp dryp, dryp dryp. Kto by patrzył z góry, ten by widział, że ścieżkę samotnej amazonki znaczy różowa poświata, wiotka strużka w brudnożółtym bajorze. - Jeszcze pięćdziesiąt trzy minuty i ileś tam sekund. Jeszcze pełne pięćdziesiąt trzy minuty - mruczała. - Jestem jak Hanka Sawicka, jak Emilia Plater. Jestem Judytą! Shulamith Firestone i Mary Dały mają swoje książki, a ja mam bombę. One wszystkie dużo czytają, dużo mówią... Ja nie będę mówić... Wejdę do naszego domu, jak już to zrobię, i wezmę kąpiel. Potem naleję sobie piwa do szklanki, zapalę papierosa Yogue i zamilknę. One będą mówić. Będą mówić i mówić, a ja milcząc, włączę radio albo telewizor, i w wiadomościach, ogólnopolskich, a nie regionalnych, w regionalnych też, ale w ogólnopolskich zwłaszcza, powiedzą. I one zastygną. Moje siostry zastygną, a ja? Co ja? Skąd będą wiedziały, że to ja? Uśmiechnąć się tajemniczo nie wystarczy. Pomyślą, że się zgrywam albo że znowu nie zrozumiałam. Powiedzieć głośno: ha! też nie wystarczy, bo przecież one wcześniej powiedzą to tryumfalne ha! I to jeszcze głoś- niej niż ja, na pewno. To może w miejscu wybuchu zostawić coś swojego? Choćby tę apaszkę... Przyjdą mnie zaaresztować i wszystko będzie jasne. Ooo, to dobry pomysł. Tylko skąd mam mieć pewność, że bomba nie rozerwie apaszki. Bomba ma to do siebie, że może rozerwać wszystko. Nawet apaszkę. Nie, nie zostawię jej tam. Zresztą jemu byłoby przykro... I Greta pomyślała ciepło o ofiarodawcy apaszki. Tak, byłoby mu przykro. Zawsze, kiedy się spotykają w Krzyżtoporach, pyta: - Masz apaszkę? A ona sięga do torebki i pokazuje, że ma. On wtedy pyta: - A czemu jej nie założysz? A ona odpowiada: - Nie pasowała mi do spodenek. On robi smutną minę i mówi: - Nigdy jej nie nosisz. Wtedy ona robi słodką minę i odpowiada: - Ona jest dla mnie czymś wyjątkowym. Bardzo trudno mi się przełamać i założyć ją, o tak, w powszedni dzień. Muszę się czuć naprawdę podniośle, żeby ją nosić. I tak dalej. Greta rozrzewniła się na myśl o ofiarodawcy apaszki, bezinteresownym adoratorze, który jej jeszcze nigdy nie wkładał rąk, nie ślinił się i nie stękał. Ale i on śmierdział jak samiec. Nawet on. Wciągnęła brzuch, ramiona odchyliła do tyłu. - Tylko się nie rozrzewniać. Mam swoją rewolucyjną robotę do zrobienia. Na bok dygresja. Żarty na bok. Tyś mi przyjaciółką, reklamówko z bombą. Ale jeszcze nie była gotowa. Jej czas jeszcze nie nadszedł. Zawróciła i kolejny raz ruszyła Wiślną w stronę Rynku. Zobaczyła babę z bajglami (w Warszawie mówią na to precle) i poczuła głód. Podeszła, żeby kupić, ale przypomniała sobie, że w filmach o drugiej wojnie światowej, w filmach dla mężczyzn i o mężczyznach, w filmach, które oglądała, bo nie miała dużego wyboru, w końcu wojennych filmów o kobietach nie nakręcono zbyt wiele, więc oglądała te dla mężczyzn i w tych filmach ciągle ktoś przypominał tym mężczyznom, żeby niczego nie jedli przed akcją, bo jak się postrzelą, to jest coś z żołądkiem i mogą być kłopoty z szyciem, czy z czymś takim... - Bierze pani czy nie? - ryknęła baba. - Nie - rzuciła Greta i zaczęła wycofywać się pospiesznie. Baba okazała się osobą krewką i najwyraźniej miała smykałkę do interesów. Rozdarła się bowiem na całe gardło, że ubierze się jedna z drugą jak kurwa, a sama nie wie, czy chce czy nie, że jak która sobie włoży pomarańczowe rajtki, to zaraz jej się wydaje, że może zawracać dupę. I tak dalej. - Niedobrze, zapamiętała mnie - przeraziła się Greta. - Odnajdą mnie bez trudu. Przyjdą o świcie i wywloką na ulicę za włosy. Nie dam się. Pójdę do fryzjera. Zaraz po akcji pójdę i obetnę. A w areszcie zrobię im strajk głodowy. I niech mnie karmią siłą. Będę jak sufrażystki sprzed stu lat. Będę śpiewała u okna, czesząc włosy. Nie, włosy obetnę. I bardzo dobrze. Zapamiętają mnie piękną i młodą. W pomarańczowych rajtuzkach. Wciągnęła powietrze przez nos. Brudnożółta maź niemal ją odurzyła. Wyzbyta resztek wahań właściwych osobom sfrustrowanym i głuchym na wzniosłość rewolucji, skręciła gwałtownie i weszła w ciemną bramę. Sień. W sieni wózeczek. Pusty. Na szczęście pusty. A jeżeli niemowlę jest wewnątrz? I wewnątrz aż do wybuchu zostanie? Czy rewolucja ma być aż tak krwawa? Tak okrutne żniwo ma zebrać? Nawet jeśli to chłopiec, to przecież nie dręczy jeszcze koleżanek i bardziej matką wciąż pachnie niż samcem. Przecież nad takim niemowlęciem to i ojciec grzechotką pogrzechocze. Nawet przewinie je chętnie. Może na swój patriarchalny sposób, ale przewinie. Łzy stanęły jej w oczach. Wszystkich ich bomba rozczłonkuje, ale niemowlę ujdzie cało. Tak, cało! Schody. Tak. Pierwsze piętro. Tak, drzwi wejściowe, a na nich znienawidzony napis. Tak, na mosiężnej tabliczce. Tak. - Dzień dobry... Nikt nie odwrócił się w jej stronę. Chichotali. Przekomarzali się. Gaworzyli. Od ucha do ucha wędrowały słuchawki telefonów. Dzwońcie sobie, dzwońcie. Tak, najpierw dziecko. - Ja... - żadnej reakcji. Śmiali się. Nawet kobieta. Sprzeniewierczyni. Rozerwie i ją. Najpierw dziecko. Korytarzami. Pomiędzy ciasne boksy. Półmrok i stukanie klawiszy. Jakieś szelesty. To nie tu. Dalej, dalej. Jęki. Też nie tu. Prask. - Szukam... dziecka... Niski w szkłach kontaktowych pomagał jej podnieść się z podłogi. - A to się dobrze składa, hę hę. Na parterze jest przedszkole prowadzone przez siostry barnabitki. Może tam znajdzie pani jakieś dziecko.... Ale pani chyba nie swojego dziecka szuka, prawda? Pani jest może siostrą któregoś przedszkolaka, hy? Chociaż nie, proszę nie mówić, sam zgadnę... Pani szuka pracy. Pani chce zostać przedszkolanką! - niski w szkłach tryumfował. Trzepnął dłońmi po udach i zaczął ślizgać się po wyglansowanym parkiecie. Greta uśmiechnęła się nieszczerze i przyciskając reklamówkę z bombą do łona, ruszyła w popłochu z powrotem. Tym razem kręte korytarze zawiodły ją do toalety. Deska była podniesiona. - Wiadomo. Jak taki sika, to deskę podniesie, ale opuścić już nie ma komu. Zresztą na pewno podnosi dopiero wtedy, jak zasika. Zwierzęta. Dobrze przynajmniej, że dziecka tu nie trzymają. Może niemowlę jest trochę za małe na przedszkole, ale przecież tu go nie ma. Szukałam i nie ma. Co prawda ciągle jeszcze jestem poniekąd dziewicą i do macierzyństwa mi daleko, ale przecież czułabym, że tu jest. W końcu jestem kobietą. Terrorystką, ale i kobietą. Dość tych tkliwości. Czyn czeka. Rozchyliła dekolt i wyjęła karteluszek. Ten piękny Rosjanin, który był tak miły i sprzedał jej bombę, napisał też, co i jak trzeba po kolei. Znała treść karteczki na pamięć, wyuczyła się wszystkiego jeszcze tam na targu, ale w końcu zrobiło się jej żal i zachowała ten skrawek szarego papieru pokryty koślawymi bukwami. Rosyjski lubiła, a przekładanie na różne sposoby tych kilku zdań uspokajało ją i krzepiło. - Najpierw znaleźć ciemny kąt. Później wetknąć kable. Przekręcić wajchę. Dla pewności, żeby nikt nie znalazł, stłuc najbliższą żarówkę albo, jeszcze lepiej, potraktować ją sprayem. Na żarówkę i żeby sobie pójść, jest piał' minutok. Zdążę. Z Plant będę patrzyła, jak ich tu wszystkich rozczłonkowuje, ha. Schowała karteczkę, spuściła wodę i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Wciąż chichotali i wyrywali sobie słuchawki telefonów. Pogładziła reklamówkę i ruszyła ponurymi korytarzami. Tym razem powoli, z miną znudzoną i z nieco lubieżnym błyskiem w oku. Jeśli któryś z redaktorów natknąłby się na nią, musiał ją wziąć niechybnie za nową narzeczoną kolegi. Czuła, jak jej ciało pokrywa delikatna warstewka potu. W oddali zamajaczyła koloratka. Twarz wydała jej się nawet znajoma, ale miała teraz na głowie sprawy ważniejsze niż odnawianie znajomości. W końcu znalazła pusty boks, który wydał się jej odpowiedni. W środku panował ciepły i przytulny półmrok. Mżący delikatnym światłem monitor syczał nadzwyczaj. Greta ostrożnie wsunęła się do środka. Ostrożnie postawiła na podłodze reklamówkę. I osłupiała. Pakamera nie była bowiem zupełnie pusta. W kącie siedział kudłaty redaktor, a na kolanach kudłatego poruszała się Brygida, rodzona siostra Grety, z tym swoim ekstatycznym zezem, a z kącików jej ust spływała ekstatycznymi strużkami ślina. Na biureczku zaś spało sobie w najlepsze niemowlę, którym Brygida opiekowała się dorywczo w celach zarobkowych. - Na Safonę! - wrzasnęła samotna amazonka i wyskoczyła na korytarz. Zanosząc się szlochem, biegła przez korytarze. Płakała na schodach. Zawodząc, okładała pięściami wstrętny, wstrętny wózeczek. Wywróciła go, podeptała kołderkę i wybiegła z bramy. - Oh, my goddess! Słońce smagnęło Gretę po oczach. Oparła się plecami o ścianę kamienicy. W bezsilnej złości zagryzła wargi i sięgnęła do torebki. Pojemnik z farbą był chłodny i przyjemny w dotyku... Po chwili była już na Plantach i biegła, szlochając, postukując bucikami, byle dalej od tego przeklętego, przeklętego, przeklętego miejsca. * * * Sekretarz Muchomorski wpadł do redakcji jak piorun kulisty do domu grzesznika. Był po męsku spocony i dyszał ciężko. - Słuchajcie, znowu nam mur pobazgrali, chodźcie zobaczyć! Świadkowie tej sceny, powściągliwie subtelni redaktorzy „Kwartalnika Niepopularnego”, jak i osoby ważne i towarzyszące, przywdziawszy odzież wierzchnią, zeszli z godnością i bez pośpiechu na dół. A tam zbiegowisko. Niektórzy uśmiechają się z wyraźną satysfakcją, inni patrzą obojętnie. Matki zakrywają dzieciom oczy. Na górze pozostał tylko Ksiądz Profesor. - Nie wybuchło... - kombinował sobie. - Nie wybuchło, ale coś się stało, bo usłyszałem wrzask Mucho-morskiego. Potem wszyscy wypadli stąd. Jest pusto. W tej ciszy rozdzwoniły się telefony. - Telefony dzwonią. Świat po Bożemu istnieje. Może i coś się stało, ale ja jestem, Bogu dzięki, cały, i telefony, Bogu dzięki, dzwonią. Podniósł pierwszą z brzegu słuchawkę na biurku pani Zamorstinowej: - Redakcja „Kwartalnika Niepopularnego” - uprzejmie zwrócił się do niewiadomego rozmówcy. - Ja tu do państwa dzwonię, bo już nie ma się do kogo zwrócić - usłyszał żeński, niemłody, budzący natychmiastowe zaufanie, głos. - Słucham - ksiądz Pischinger rozprężał się. Wprawdzie pustka w redakcji była podejrzana, ale lepsza pustka niż stos pokrwawionych, nieestetycznych ofiar. - Jest ten Bóg czy go nie ma? Ja nie żartuję, ja poważnie pytam. Wszyscy mnie biorą za wariatkę, a ja poważnie pytam, bo od tego, czy jest czy nie, bardzo wiele zależy... - Jest, chwała Bogu, jest, proszę pani. I Bóg mu zapłać. I szczęść mu Boże - Ksiądz Profesor w mgnieniu oka rozwiązał tę zagadkę teologiczną. - Bardzo panu dziękuję - odpowiedział niemłody głos i słuchawka po drugiej stronie opadła na widełki z wyraźną ulgą. Ksiądz Profesor nie sięgnął po następną słuchawkę, albowiem na schodach rozległ się wielonożny tupot. To wracali redaktorzy. - Wyobraża sobie Ksiądz Profesor? Jakieś chamid-ło namazało przed redakcją: HOMOSEKSUALNIK POPULARNY! !! - Prowokacja!!! - krzyczał redaktor Andrzejewski. - Spisek masoński!!! - krzyczał red. Szczupacki. - Nie gardłuj, Michałku, idź i to jakoś usuń - zaproponował Sekretarz Redakcji. - Dlaczego ja? - oburzył się Michałek. - Najmłodszy jesteś, nie? - Pętelka jest najmłodsza, Pętelka jest najmłodsza - zapluwał się Szczupacki. - A ja? a ja? - dopominał się Sępaszek Panna Pętelka schowała się za plecami Burnesia. Sępaszek stanął w pełnym świetle. - Oj dzieci, dzieci - pobłogosławił wszystkich Pi-schinger - obowiązkiem każdego chrześcijanina jest walka ze Złem. Pójdę i spełnię swój obowiązek. - Zdjąć sutannę, nie wolno jej pobrudzić - zdecydował w duchu. Toaleta była zajęta, toteż udał się w poszukiwanie jakiegoś miejsca odpowiedniego na przebieralnię. Dotarł do klitki Pilchera. Było tam przytulnie i ciemno. Wszedł i począł przez głowę zdejmować sutannę. Nagły pisk rozległ się w ciemności, coś miękkiego otarło się o brzuch Księdza Profesora. On też krzyknął. Nic nie widział, miał sutannę na głowie. Kiedy wreszcie udało mu się od niej uwolnić - w jaskini red. Pilchera nie było już nikogo. Jedynie samotna reklamówka, duża, czarna, z nadrukiem obcojęzycznym WILD CAT, zatapiała ślepia w duchownym. - Piekło - pomyślał Ksiądz Profesor - Piekło i szatani. - Wyegzorcyzmuję to miejsce potem - zdecydował i w cywilnym ubranku, które miał w razie czego zawsze pod sutanną, wyszedł. Przeszedł przez przedpokój. Współpracownicy bili mu brawo. Wziął ze sobą sprzęty niezbędne w takich sytuacjach - skrobaczkę, wiaderko gorącej wody, ścierkę i kilka innych przyborów i środków czystości. Kilku redaktorów wybrało się za Księdzem, by podziwiać jego Walkę ze Złem. Ktoś nawet zrobił zdjęcie. Po piętnastu minutach nie było ani śladu obrzydliwego napisu. Wrócili i odetchnęli z ulgą. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zasiedli przy swoich biurecz-kach. Postukiwały klawisze. Mruczały drukarki. Telefony rozdzwoniły się jak na Podniesienie. * * * TELEFON PROFESORA JANA HYMEŃSKIEGO DO DOKTORA MARIANA SIARY - Więc Schyschko. - Schyschko? - Schyschko. TELEFON MARIANA SIARY DO REDAKTORA PILCHERA - Gnatowskich dostał Schyschko. - Nie pierdol, Marian. Schyschko? - Oj, bo cię kopnę w dupę. Schyschko, Schyschko. Właśnie dzwonił Hymeński. - Przecież miał dostać ten, no... jak mu tam... - Oj, bo cię kopnę w dupę. Dostał Schyschko. - Popatrz, to już nie nasze pokolenie dostaje Gnatowskich. To już to młode. - Ano już to młode. My już dostaliśmy i nie dostaniemy. - Ano. TELEFON PILCHERA DO OWIETZA -Więc nie pan. - A kto? - A Schyschko. TELEFON OWIETZA DO SYFLASA - Schyschko. - Dostał? - No. Świeckiego szlag trafi. TELEFON SYFLASA DO ŚWIECKIEGO - Wkurwić cię? - No? - Schyschko dostał. - Tu jest Starosądecki. Pójdę go wkurwić. TELEFON STAROSĄDECKIEGO DO OWIETZA - Wkurwić cię? - Ja też mogę cię wkurwić. - Schyschko? - Schyschko. ROZDZIAŁ ÓSMY, W KTÓRYM WIELKIE RZECZY POMIESZANIE KOCHANKOWIE, WZAJEMNIE ZASPOKOJENI SOBĄ ZAPYTAM WAS O NASZ SEKRET. SPLECENI w UŚCISKU CZY MACIE DOWODY? (R. M. RILKE) Odkurzacz stał się niezbędnym elementem. To był dopiero trzeci wspólny czwartek, ale bez odkurzacza nie mogli się już obyć. Gasili światło i po omacku, jak za pierwszym razem, szukali gniazdka. Elektryczny świst przechodził po chwili w monotonne buczenie. Oni też buczeli monotonie, może nie aż tak mechanicznie, ale było to jednak buczenie nieludzkie. Mniejsza zresztą o to. Zostawmy elektromechaniczną rzeczywistość i meandry akustyki. Na razie wystarczy, że będziemy patrzeć i słuchać. Odkurzacz zawodzi na środku pokoju, a oni na tapczanie obok oddychają głośno. Rozbierają się powoli. On rozpina jej bluzkę, ciągle niewprawnie. Ona sięga mu do spodni. W końcu jednak wzorce kulturowe biorą górę. Każde zrzuca własne ubranie. Skarpetki opadają jedna po drugiej na wykładzinę podłogową. Podobnie bielizna, jako że miłość powinna być czysta. Teraz są nadzy jak Adam i Ewa. Pierwsi ludzie. Ale raczej w ujęciu ewolucyjnym niż religijnym. Choć przecież pogrążony w ciemności pokój jest jak ziemia dana im w posiadanie. Odkurzacz to drzewo wiadomości dobrego i złego. Próbują sobie wyobrazić, jak wyglądały pieszczoty i pocałunki praojców. Instynkt podpowiada im, że nawet jeśli byli bardziej włochaci, to różnice dotyczą głównie gry wstępnej. Zwłaszcza fizjologia pocałunku ma teraz inne oblicze. Na zapach z ust wpływa przecież rodzaj pożywienia, a i ciała naszych przodków marszczyły się wcześniej, nie doświadczając zbawiennego działania kremów i hormonalnej antykoncepcji. - Założysz coś? - Może ty? Nie chcieli mieć dziecka. Może nawet jakoś by się przyzwyczaili, ale najgorsza jest ciąża. Ciągłe wzdęcie. Nudności. Psujące się zęby. Nadwerężony kręgosłup. Zapuchnięta twarz i pryszcze. - A nie moglibyśmy dzisiaj bez niczego? - zapytał, nie patrząc jej w oczy. - W książkach piszą, że raczej nie. - Dobrze, zrób tak, żeby było dobrze. Wstała i sięgnęła do torebki. - Nosisz to przy sobie? - zdziwił się raczej, niż zaniepokoił. Uśmiechnęła się tylko. Odkurzacz buczał, dławiąc się czarną skarpetką. Pracował w niezmiennym rytmie. Bo to nie jest tak proste. To przetworzone, wypotworzone, przepoczwarzone życie. Minął kwiecień, minęła Noc Walpurgi, przyszedł pierwszy dzień maja, dawniej święto robotnicze, dziś święto trockistów i frustratów szczególnego rodzaju. Żorż Król wstał jako umiarkowany ateista. Dowiedział się o tym, sięgnąwszy po święty obrazek znajdujący się zawsze w szufladzie obok kanapki. Trzymał go tam właśnie w celu rozpoznawania swojej mentalnej kondycji. Jeżeli budził się katolikiem, obrazek budził w nim emocję pozytywną. Jeżeli wręcz odwrotnie, to wręcz odwrotnie. Na obrazku znajdował się anonimowy święty. Trudno było rozpoznać który, albowiem obrazek nie miał podpisu, a święty żadnych szczególnych atrybu- tów swej świętości. Święty wyróżniał się wyłącznie przyjemnym wyrazem twarzy i złożonymi modlitewnie rączkami. W tle było niebo i jakieś krzaki. Szata świętego - niebieska z białą narzutką. Broda i łysina także nie sugerowały imienia i w ogóle tożsamości. Czysta, bezimienna świętość. Z tyłu obrazka znajdowała się odręczna notatka: DO STACJI PRYCHEĆKI KOLEJĄ, A POTEM POWOZEM LUB SAŃMI DO MAJĄTKU HUHURCE WIELKIE. PANIENKA WŁADYSŁAWA I PANIENKA LAURA. Obrazek wypadł kiedyś panu Zorzowi z Krótkiej historii WKP(b). Obłoki płynęły. Dawny Pewex stał i błyszczał w słońcu, mdłym i białawym. Tramwaj stanął na przystanku. Żorż stał w oknie i widział wycinek ulicy Królewskiej, swoją niedużą ojczyznę. Włączył sobie płytę Ordonki. Po trzydziestu sekundach wyłączył. - Już nie mogę tego słuchać, zmieniłem się. Zajrzał do lustra. („Dotknij swoich ust w lustrze. To rana, w której przyszłość spotyka przeszłość. Widzę jasno przez zasłony rzeczywistości” - M. Girą). Codzienne obcowanie z własną twarzą nie było pomocne w rozpoznawaniu zmian. Jako ateista wyglądał identycznie jak zatwardziały katolik. Jako Gustaw wyglądał jak Gustaw, jako Konrad wyglądał jak Konrad. UMARŁ ŻORŻ KRÓL, NIECH ŻYJE ŻORŻ KRÓL -napisał Żorż Król palcem na szybie. Ulica Królewska przejaśniała. - Idzie nowe - pomyślał szlachetnie posiwiały mężczyzna. Dołem szedł poeta Syflas uzbrojony w plecak i czapkę. Syflas kombinował sobie tak: - Mają mnie za jednoosobową mniejszość narodową. Awangardysta rabczański - tylko tyle mogą o mnie powiedzieć. Nikt nie przeczytał mojej książki, Ziemniaki na balkonie, albowiem rozstrzelałem niemal cały nakład pod Wawelem z dwururki. Notują tylko moje gesty. Każdy felieton poświęcony zepsuciu młodzieży polskiej zaczyna się do słów: „Poeta Paweł Syflas rozstrzelał swoją książkę pod Wawelem z dwururki”. Potem następują na- rzekania na brak ideowości i kompletny nihilizm. Ja nie jestem nihilista. Ja jestem absolutny romantyk, pozyty-wista i człowiek renesansu. Dzieło moje przepojone jest wartościami pozytywnymi. Nikt nie chce tego zauważyć. Tępią mnie wszyscy. A jeżeli nawet nie tępią - to patrzą z pobłażaniem. - Oj Syflas, Syflas - mówią. To może i wygodne dla mnie w tej chwili. Teraz mam spokój, nie muszę uczestniczyć w międzynarodowych konferencjach, nie muszę strzępić języka przed kamerami, nie musi o mnie pisać ani Jan Hymeński, ani Marian Siara, ani Stanisław Jonkas, ani nawet Ryszard Brycz z pisma „Papiery Wtórne”. Oczywiście, odnajdą mój tomik po latach. Część nakładu rozdadzą prominentom, bo bez prominentów im nie dyga. Część nakładu sam rozdałem różnym osobom. Resztę zakopałem w żelaznej skrzynce w ogrodzie. Odnajdą. W moich pośmiertnych papierach potomny znajdzie dokładne wskazówki plus mapę wielobarwną - i bez problemu odnajdzie zakopaną część nakładu. Czyli: nie przeminę wszystek. Prawdę mówiąc: rozstrzelałem tylko trzydzieści wybrakowanych egzemplarzy z poważnym błędem drukarskim. Potomny po latach doceni. Nie ma innego wyjścia przecież. Stanę się klasykiem. Nie ma innego wyjścia. A teraz... no nic, połażę trochę po mieście, pokontestuję, postraszę przemysłowego mieszczucha i tak dalej... Tu umilkł. Monolog wewnętrzny dobiegł do końca. Szedł dalej bezmyślnie. Z kosza na śmieci sterczała wypchana teczka. Mokra po deszczu. Wyglądała na dobrze już wysłużoną, ktoś jednak przewiązał ją różową wstążeczką. Na widok pakuneczku Syflas poczuł zew jak polar-nik. Zgarbił się odrażająco i roztrząsając i usypując z kosza resztki produktów żywnościowych, pomięte egzemplarze „Gazety Wszystkich Polaków” - wyciągnął teczkę i przytulił do trochę owłosionej gdzieniegdzie piersi. Następnie usiadł na ławce w parku i pogryzając zimne frytki z torebki pozostawionej przez kogoś, odwiązał wstążeczkę. Wewnątrz znalazł kilka kopert wypchanych rozmaitą zawartością: głównie jakieś zapiski na kartelusz-kach, i kilka zeszytów, w tym jeden gruby zatytułowany dziewczęcym, niewyrobionym pismem: PAMIĘTNIK MÓJ. Syflas nie przepadał za słowem pisanym. Wolałby raczej obrazki albo coś do zjedzenia. Jednak wyjął jeden z zeszytów i zaczął czytać. Tak. Cały dzień. Cały dzień czytał. Cały dzień opadała mu szczęka. Zapomniał o swoich obowiązkach. Zapomniał o posiłkach. Zapomniał o pampersach dla swojego dziecka. Zapomniał o Bożym Świecie. Czytał i czytał. Cały dzień. I w następne dni. Tak. Z TECZKI ZNALEZIONEJ PRZEZ SYFLASA GRUBY ZESZYT 13 kwietnia We śnie przyglądałam się drodze. Strzępy śniegu i zmarznięte błoto. Wiem. Nie będzie krwi, potu ani śliny. Spadnie deszcz, nadejdzie noc. Zarysy domów wyostrzą się nad ranem. Nikogo nie obejdzie moja niechęć. 14 kwietnia Wiało. Upadłam. Rozbiłam kolano. Krew błyszczała w słońcu. Tkliwie. Jak kość tego miasta. Wypieszczona i miękka. 15 kwietnia Pisałam. Nie mogę rozeznać się w snach. Kiedy patrzę w lustro, widzę tylko kształty. 16 kwietnia Uwiódł mnie mężczyzna wyglądający jak garbaty karzeł. 17 kwietnia „Kto obróci w moim sercu miecz - temu serce moje pieśń zaśpiewa”. Kto to napisał? 18 kwietnia Ksiądz miał katar. Stałam daleko i myślałam, że płacze. Kiedy kichnął, poczułam, jak wzbiera we mnie tkliwa czułość. 19 kwietnia Włożyłam słomkowy kapelusz i letni płaszcz. Słońce ledwie pełga. Zmarzłam. 20 kwietnia Widziałam w witrynie księgarni Zwinne kraje. Okładka wygięła się od wilgoci i śmiesznie sterczy. Wygląda jak strzęp złuszczonej farby. Ten na drzwiach do piwnicy. 21 kwietnia Śnią mi się maty plecione z łyka. Firany, woalki, bryzgi piany. Strzępy zasłon. Żaluzje. 22 kwietnia To wszystko ma jeszcze konsystencję dymu, ale ułoży się w idealny wzór nie do odczytania, w stertę gałęzi, szmat i liści. 23 kwietnia Śnił mi się. Odwrócił głowę i patrzył na mnie. Powiedziałam: - Pocałowałabym pana, ale właśnie umyłam włosy. Uśmiechnął się. Umarł. 24 kwietnia We śnie jadłam ostrygę. Była miękka. Żyła. 25 kwietnia Czytałam. Salomon: „W ręce bowiem jego i my, i mowy nasze, i wszelka mądrość, i rzemiosł umiejętność, i ćwiczenie”. Anioł Ślązak: „Tym samym okiem, którym oglądam Boga, i On na mnie patrzy”. 26 kwietnia Jest tylko jedna odpowiedź. Cokolwiek znaczy. Ten, który nadchodzi. W białych bandażach śmiechu. Do którego będziemy przepijać, gdy przyjdzie. W graniu dzwonków, w jazgocie klaksonów. Ten ból. Pokraczny świat rysowany kredą na chodniku w parku. Lśniąca stal szybkostrzelnej broni. Białe drzewo płuca i tektura krtani. 29 kwietnia Chorowałam. Bolało mnie gardło. Było pełne krzepnącej żywicy. Nie mogłam pisać, opadły ze mnie sny. Wyblakłe dni i wypalone noce. „Ciemny płomień - oślepiający blask - emanuje z najgłębszych ciemności - z tajemnicy”. Dopiero ta ciemność wyjaśni nas. Obrysuje, zrani. 30 kwietnia Zapisałam po przebudzeniu: „Mężczyzna dojrzały i samotny. Jest człowieczym pryzmatem. Niesie w sobie wszelką dziwność i tajemnicę. On jeden ocaleje”. Kto to? Z PAMIĘTNIKA BOŻENNY STULATEK Z Żorżem nie spałam. Jest za stary i nie wyrażał na to szczególnej ochoty. Gdyby wyraził, to kto wie. Jest przystojny, starszy od mojego ojca, ale byłoby to ciekawe doświadczenie. Jelito mówi, że z takimi starymi, oczywiście zależy jak się trafi, to może być śmiesznie. Taki to ma przede wszystkim cierpliwość i daje się wziąć na byle co. A czasem to okazuje się, że mają dużo pieniędzy. Dzisiaj uwiesiłam się na P., a Król przechodził przez Rynek, P. mnie strząsnął, ja się znowu uwiesiłam i włożyłam mu rękę za koszulę, wściekł się i powiedział, żebym tego nie robiła publicznie, zwłaszcza przy Królu. A Żorż zrobił się czerwony. Ładne zestawienie. Srebrna siwizna i czerwień. * * * Świeckiego nie znam, ale mówi się o nim rzeczy interesujące. Jelito zna wszystkie jego trzy poprzednie żony i one opowiadają o nim, że jest świnia. Bił je po twarzy i w różne miejsca, i terroryzował psychicznie. W łóżku podobno do niczego. Nie wiem, nie sprawdzałam. Jelito mi odradzała. On sypia teraz z kim popadnie i nie ma wyższego wykształcenia. Jelito mówi, że gdybym jednak się zdecydowała, to trzeba zacząć od ucha. Ma wyjątkowo erogenne. Żyduch ma erogenne wszystko. ZAPISKI NA BILETACH TRAMWAJOWYCH Co przekłuwa moje powieki? Wiatr ustał i powietrze podnosi się, wzbiera. Fioletowe ryby opadają na dno. Grzęzną w moim ciele. * * * Łabędzie szare i martwe. Twoje piersi w szorstkich palcach pościeli. Moje ciało na tej umazanej smołą i krwią ławce. * * * Obłok stał się fioletową rzeką. Wysupłana z moich płuc pestka krwi skowycze na skrawku blachy. Nie nazwę cię, korono moich warg. Umrę na tej ławce, uwięziony w zapachu schnącej farby. Wyniesiony. Obłok bez obrysu, rzeka bez dna. * * * Czysty płomień dnia. Żar wykuwa dla mnie koronę. ZESZYT W TRZY LINIE ... ja sobie po prostu wyobrażam że tak było bo muszę przecież ogarnąć to wszystko w sposób dostatecznie zadowalający muszę nadal mieć nad nimi opiekę a przynajmniej kontrolę wyobraźnia opiekuńcza coś takiego cóż ja innego mam do roboty oprócz tej mojej kreatywności w momencie kiedy jestem dojrzałą kobietą schorowaną i bezdzietną choć można ich wszystkich uznać za moje dzieci a jego za ich ojca ciekawe że ten człowiek wziął się w tej historii zupełnie niezależnie ode mnie początkowo myślałam że to ja go wykreowałam tylko zapomniałam o tym ale teraz widzę wyraźnie że przedostał się tutaj z zupełnie innej historii nie mogę go rozgryźć może i on jest takim zabłąkanym kreatorem jak ja może i on robi to wszystko w czasie bezsennych nocy ale on jest mężczyzną nawet jeżeli jest kreatorem to jest mężczyzną a więc przeciwnym biegunem może nawet wrogiem należy uważać jutro pójdę pod jego dom i go zobaczę sobie ciekawe jak on zareaguje na mój widok czy mnie rozpozna przecież nigdy mnie nie widział wcześniej jeżeli mnie nie rozpozna to przyjrzę mu się dokładnie pojadę w tym samym tramwaju co on stanę koło niego spróbuję przeniknąć jego myśli zapytam go o coś o godzinę o cokolwiek piekło piekło piekło i szatani jak ja się jutro ubiorę NOTATNIK M. S [NAZWISKO NIECZYTELNE]. SNY Stoją odarte ze skóry, wytrawione z barw. Ta ostrze, tamta łuczywo podnosi do ust. Włosy, jeszcze włosy odnajdą nas, i paznokcie. Martwa od nocy kropla miodu. Źdźbło krwi. Szeleści jak ogień. Nagi, wyjęty ze świata. Moje wargi są z lodu. Moje oczy są z lodu. Na dnie szczeliny strzępy zeschłych liści. Śnieg. Trąd? Żywy, słyszałem szelest. Wargą, końcem języka, śliną rysowałem kontury twarzy. Umarły, oddycham nad moim ulepionym z gliny i lodu ciałem. * * * Tramwaj. Krótka obcisła bluza i spodnie. Szarość i zieleń. Pastele. Usiadła naprzeciwko z przeźroczystą mydelniczką w dłoniach. Zasnąłem znowu. Bez pamięci. Widziałem różowe mydło, suche i matowe. * * * Dziewczyna za szybą, przy telefonie, palcami rozczesuje włosy. Słuchawka jest grafitowa. Wargi rozchylają się powoli. Neony. Żółknąca skóra. Opalizujące szkło. Ona odwraca głowę i powietrze pęka. LIŚCIKI Kamienne ostrze, grot ze szkła. Twoje ciało okryte kokonem drzew, ulic, domów i powietrza. M. Ciemność krzepnie. Truchleję. Przepasana konopnym sznurem. Otruta. Oto cynowe berło i korona z ołowiu. Dla mnie. Moja skóra spierzchnięta i szara. Zanurzona w czarnym ogniu nocy. Obracam w palcach twoje oko. Oko mojej śmierci. G. Gałązko ognia, gałązko tarniny. Noc cię obroni. M. Wysuń się ze mnie. Wyzwól swoje bibułkowe ciało. G. Wiatr, werble, kołatki. Twoje ciało mokre od potu, kiedy nocą odgarniasz włosy, dotykasz ust. Unoszę się w duszącej jasności. Zagubiony pośród twoich palców. M. S. Bibułkowy chłopiec, tekturowa kukła. W szklanej pestce sucha ość noża. Twoja G. Z. LIST [CHARAKTER PISMA ZDECYDOWANY] Radości moja! Pozwól, że tak będę się do Ciebie zwracał, albowiem nie pamiętam, na Boga!, nie pamiętam, jak się do Ciebie zwracałem w momentach najwyższej czułości. A nawet jeżeli coś zapamiętałem, to nie mam zaufania, tak, Radości moja, nie mam zaufania do papieru. Czułości pozostawmy sobie na później. Bo przecież będzie jakieś później? Mam taką nadzieję. Mam nadzieję, że nie jesteś jedną z tych, które wykorzystują mężczyzn takich jak ja i w takiej sytuacji jak ja (chyba Ci mówiłem, że mam żonę i dwoje dzieci?). Jeżeli Ci nie mówiłem, to mówię teraz. Mam nadzieję, że mnie nie skrzywdzisz i będziesz dla mnie... no wiesz... Ostatnimi czasy zauważyłem taki trend wśród młodych kobiet: odbywają stosunek, nie ukrywajmy: płciowy, z mężczyzną zajętym przez inną kobietę i dzieci, a później drwią z niego niepomiernie. Zdarzało się tak wielu moim kolegom. A przecież wiesz, że mężczyzna żonaty jest osobą słabą i narażoną na wiele nieprzyjemności - zarówno w pracy, jak i w życiu osobistym. Dlatego też, błagam, nie bądź kroplą goryczy, która przepełni czarę. Jakby co, to jestem pod numerem telefonu, tym redakcyjnym. Do domu nie dzwoń, wprawdzie na mojej wizytówce, którą dołączam do listu, jest także numer domowy, ale sama rozumiesz... Chyba, że Ci aż tak... przepraszam za określenie... będzie prędko. To wtedy tak. Ale radziłbym rzucić słuchawką, kiedy odbierze moja żona, teść lub teściowa, albo Marianek, bo on jest najstarszy i już sam odbiera telefony, kruszynka kochana. Zaklinam Cię. Toteż pamiętaj o mnie, całuję tam gdzie wiesz. Pa. - I kto się podpisał? - rzucił w żonę socjologiczno--psychologiczną zagadką Syflas. - Nie mam zielonego pojęcia - żona Syflasa nie do końca rozumiała, co tak bulwersuje artystę w tych zeszy-cikach i karteluszkach. Znudziło jej się już z lekka wspólne cowieczorne odczytywanie fragmentów. - Postać znana publicznie... - naprowadzał Syflas. - Ksiądz Tischner? - Pudło. - Józefa Hennelowa? - Pudło. - No to już nie wiem. Przecież nie ten grzyb Szaruga Leszek? - Pudło. Zimno. - Marian Siara? - No wiesz? - No to kto? - Nie ma podpisu ani tej wizytówki. Ale mam wrażenie, że wiem, o kogo chodzi. Jutro ci powiem - ziewnął Syflas i ucichł. Czytał dalej. Bożenna Stulatek do młodego Pilchera: „Wróć. B”. Młody Pilcher do Bożenny Stulatek: „W międzyczasie ożeniłem się. Nie mam jak wrócić. Przynajmniej przez kilka następnych miesięcy”. Bożenna Stulatek do młodego Pilchera: „E, nie przesadzaj”. Młody Pilcher do Bożenny Stulatek: „Wziąłem ślub kościelny, a to zobowiązuje. Nawet tak zepsuta osoba jak ty powinna to zrozumieć”. Bożenna Stulatek do młodego Pilchera: „Wyjdziesz na papierosa?” Młody Pilcher do Bożenny Stulatek: „Kocham swoją żonę. Dla niej rzuciłem nałóg”. Bożenna Stulatek do młodego Pilchera: „Czekam na ciebie w męskiej toalecie”. Tu kartka się kończy, nie wiadomo, czy dlatego, że nie ma na niej już miejsca, czy też z innych przyczyn. Na prawym marginesie ktoś dopisał: „W czytelni na ulicy Brackiej - B. Stulatek i młody Pilcher”. - Ha - powiedział do siebie Syflas, wpatrując się z satysfakcją w koślawe, dobrze mu znane pismo młodego Pilchera. - Ha - powtórzył. Odczuł lekkie podniecenie płciowe i głód. Nastąpiło to jednocześnie. Wyjął z szuflady bułkę i żuł w zamyśleniu. Bułka leżała mu w dłoni idealnie. Ujął w palce wolnej drugiej ręki następny karteluszek. Rozpoznał bez trudu schludne, pensjonarskie pismo Stulatek. Wczoraj powiedziałam Henryczkowi, że chciałabym być mężczyzną. Pochwalił mój pomysł. Męczyliśmy się długo, z mojej winy. - Świat jest niezmiernie rozchwiany - pomyślał Syflas. - Wprowadzenie w nim jakiegokolwiek porządku jest niezbędne. Świat jest jak ta pisanina. Nie za dużo głębszych sensów, wulgarna erotyka i śmierć. Śmierć trywialna. Śmierć w sensie znikomość. Ja ożywię te karteluszki i zeszyty. Ja im dodam dalsze ciągi. Spowoduję oczyszczającą lawinę. To moje powołanie. Jak Zorro albo Wallenrod wejdę w to zepsucie. Oczyszczę, uładzę. Winnych ukarzę ich własnymi rękami. Tak, tak, tak. Otóż wiem o was wszystko. Jeszcze nie wiem, co z tą wiedzą zrobię, ale zrobię coś na pewno. Znam wszak wasze wszelkie ciemne strony. Może po prostu opublikuję to wszystko. A wy drzyjcie. Wy drzyjcie. Napiszę do Mariana Siary, że jak nie napisze o poecie Syflas, że wybitny, że klasyk i awangardysta, to ujawnię... Pójdę do Lektorowicza... I do innych... Do wszystkich... I wyjechał z żoną do Rabki. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY – ROZJARZANY Manifestacja przeszła pod oknami Zorza Króla. Uśmiechnął się wyrozumiale. Ileż to manifestacji tędy przechodziło, ho ho! Przypomniał sobie i rozrzewnił się. Podreptał dziarsko do kuchni i zaparzył kawę z kofeiną. Małe przyjemności. Kawa z kofeiną, papieros bez filtra, dziewiętnastowieczna pornografia, koniak. Tylko to było przyjemne w całej tej historii. Manifestacje były także przyjemne, ale przed laty. W tej chwili były przede wszystkim niesamowicie chaotyczne, rozchełstane i sfrustrowane nadzwyczaj. Żadnego porządku i tryumfalizmu. Tryum-fallizmu. Tryumfujący był Kościół, a to nie satysfakcjo- nowało Zorza Króla, jako że dzisiaj - trzeciego maja 1993 - obudził się zagorzałym ateistą. Z przykrością patrzył na tryumfującego księdza Błonkę kroczącego w odświętnej sutannie na przedzie pochodu. Ksiądz Błonka na tę okazję sporządził sobie tryumfalny loczek na czubku. Za nim kroczył niemniej tryumfalnie Dob-romir Ździebko-Kokosz, ryży goj w garniturku wzorowanym na męskim ubranku komunijnym, przewodniczący Unii Młodych Antyaborcjonistów Radykalnych. Później szły staruszki. Trzeci maja, więc wolne. Żorż Król nie mógł sobie znaleźć miejsca. W telewizji były obchody. W radiu były pieśni. W „Rai uno” był sport. Postanowił wyjść, ale wychodził powoli, żeby nie wplątać się w manifestację, która wlekła się przewlekle, obecnie była w okolicach byłego Pewexu. Ubrał się ładnie, acz nie ekstrawagancko, i zszedł do piwnicy. Postał sobie w piwnicy i nasłuchiwał. Rury pracowały z mozołem, śpiew manifestacji dochodził słabiej, coraz słabiej. Morzył go sen. Przymknął oczy. Śpiew manifestacji dochodził coraz słabiej i słabiej, jednak bas księdza Błonki był nadal wyraźny. Rury pracowały z mozołem. Węgiel pachniał namolnie. I wtedy... Wtedy... Żorż przymknął oczy i palcami dotknął skroni. Sapnął. Raz jeszcze sapnął. I w końcu jakoś doszedł do siebie. - Otóż, proszę pana, jak już mówiłem, zszedłem wczoraj do piwnicy, słabo mi się na moment zrobiło... - znowu sapnął i Świecki już wstawał, żeby go podtrzymać, albo nawet podać mu szklankę wody, ale Król zmógł był już słabość i kontynuował: - ... słabo mi się na moment zrobiło, usiadłem na schodku, a jak otworzyłem oczy, to zobaczyłem światło. W piwnicy sąsiadów. Takie intensywne, jakby reflektor. Chciałem sprawdzić, proszę pana, czy zapomnieli zgasić, bo gdyby zapomnieli, tobym do nich poleciał do mieszkania, pan rozumie, licznik stuka i stuka, a jakby byli u siebie w piwnicy, tobym im dzień dobry powiedział. A potem przypomniałem sobie, że oboje, jedno po drugim, parę miesięcy temu umarli i ktoś, jakaś krewna chyba się tam po nich wprowadziła, a jej jeszcze nie widziałem, więc troszkę się speszyłem, bo nie rozmawiam przecież z obcymi, mam to jeszcze z dzieciństwa, kiedy to po Wilnie krążył słynny Mordajtis i mordował dzieci przy pomocy szalika... i drugiego jeszcze jegomości, co na Uniwersytecie literaturę studiował i wiersze pisał, tylko że wtedy jeszcze słabe, chociaż mówił mi Marian Siara, że podobno, jak Mordajtis dusił, to tamten drugi wszystkie swoje najlepsze wiersze powymyślał, a później tylko z pończochy kolejne karteluszki wyjmował i wydawcom wysyłał... Raz nawet mojego kolegę, Koeniga, proszę pana, z tym szalikiem gonili... Świecki chrząknął znacząco. - A, no właśnie, właśnie... - Żorż wracał z Wilna, trzepocząc powiekami. - Więc, widzi pan, zaglądam tam, przez szparę, bo drzwi tej piwnicy są zbite dość niechlujnie z desek i widać wszystko, co w środku, a tu, widzę, kobieta na węglu. Leży. Ale rusza się. A to nogą, a to ręką. Pomyślałem, że pijana. Ale też myślę sobie, nie znam, nie będę się wtrącał. Młoda kobieta, przystojna, dobrze ubrana. Na tym węglu. W naszej kamienicy dość niedawno założyli centralne, tak że każdemu jakiś tam zapas został, bo za komuny gromadziło się i gromadziło, a później ni stąd, ni zowąd założyli, to nikt nie zdążył całego węgla wypalić. - A ta kobieta? - niecierpliwił się Świecki. - Wie pan, ona się w tym węglu zaczęła tarzać! I to tak jakoś płciowo, widowiskowo. Łyskała gołymi nogami, włosy miała zmierzwione i tymi włosami po tym węglu, proszę pana! Później zaczęła robić takie rzeczy, że aż nie wypadało się przyglądać, więc wróciłem na górę, do siebie. - Hohoho - zdołał wykrztusić Świecki. Największą rewelację Żorż Król zostawił jednak na samiuteńki koniec: - Ta kobieta... to była... jakaś pańska znajoma! - Moja znajoma... - zadziwił się poeta. - A właśnie, pana znajoma. Jakiś czas temu przechodziłem obok kawiarni Wiklinowej i pan tam z nią i jakimś towarzystwem siedział. Kulturalnie przepijaliście do siebie, nie mogę powiedzieć, nawet ukłonił mi się pan wtedy... - Mhhy - zadumał się Świecki. - Mhhy - zadumał się i nic mu się jakoś nie kojarzyło. Drapał się zapamiętale w głowę i nic. - Ileż to razy siedziało się, proszę pana... - westchnął, wciąż drapiąc się zajadle. - Z różnymi się siedziało! - rzucił chełpliwie, ale i ten desperacki krok na niewiele się zdał. - Nie przypomnę sobie - zrezygnowany zabrał się za czyszczenie paznokci. Świadomość, że zna kogoś, kto tarza się w piwnicy, drażniła go jednak niezmiernie. No bo to niby nic takiego, tarzać się w piwnicy... Może i nic, ale która ze znajomych kobiet mogła to robić? Żadna. No, zresztą, zastanówmy się spokojnie, w końcu nie ma tego tak wiele. Przeleciał je pospiesznie w myśli. Eee. Wzięli się do pracy. Tu coś skreślili, tam dodali. Sterta upstrzonych fikuśnymi znaczkami kartek rosła. Kwadrans mijał za kwadransem. Żorż Król oddał się melancholii i z błogim wyrazem twarzy zaczerniał marginesy. Ale Świeckiemu Tarzająca się nie dawała spokoju. - A może tak tylko przypadkiem siedziała ze mną? - Rozmawialiście - odciął się Król. Nie lubił, kiedy wyrywano go z rozrzewnienia, uważał je bowiem za stan mistyczny, a skłonność do melancholii i mistyki cenił w sobie wysoko. - Rozmawialiście, i nie wyglądało zupełnie na to, że przypadkiem - poprawił na odlew Król, ale rozrzewnienie już się ulotniło i czuł tylko jego gorzkawy smak na podniebieniu. - Rozmawiałem z nią... Dobry Boże... - westchnął Świecki. Pan Żorż, który 4 maja obudził się również zajadłym ateistą, skrzywił się. Prawdopodobnie skrzywiłby się także, gdyby tego dnia obudził się zajadłym katolikiem, wszak nie będziesz wzywał nadaremno. Zawsze taki wykrzyknik budził w Żorżu Królu skrzywienie. - No, nie wiem, nie wiem, nie wiem... - jęczał Światopełk. - A jak wyglądała? Król odsunął kartki na bok. - Jak wszystkie pana znajome, przystojna kobieta. Ja, wie pan, nie mam pamięci do tego, jak jaka kobieta jest ubrana i tak dalej. Mam pamięć do twarzy i ciał, ale brakuje mi zawsze właściwych przymiotników i rzeczowników, żeby je opisać. Mam taką przypadłość. Świecki omal się nie rozpłakał. - Przecież ja dzisiaj nie zasnę! Będę sobie wyobrażał, jak ona tarza się w tej piwnicy, i nie będę mógł odgadnąć, kto to. Po cholerę mi pan to opowiedziałeś? - Ot, takie draśnięcie intelektualne, proszę pana. W Świeckim obudził się Philip Marlowe lub przynajmniej Kapitan Sowa. - Zaraz, zaraz, jeżeli była w tej piwnicy sąsiadów, to raczej musiała być nową lokatorką, bo skąd by wzięła klucze od piwnicy? - Niewykluczone - uśmiechnął się litościwie Żorż Król. Świecki przełknął ślinę. Teraz już nieodwołalnie postanowił zgłębić tajemnicę Tarzającej się. - Czy mogę dzisiaj pana odwiedzić? - Niewykluczone - uśmiechnął się litościwie Żorż Król. Nie podejrzewam, by Świecki miał szczególnie bogate wnętrze. Jednak jeden rys jego amorficznego charakteru wydaje mi się istotny. Rozmawiałam o tym z Żyduchem. Po- twierdził. Jak się uprze, to nie ma rady. Będzie chodził, marudził, czochrał się i łapkami machał. Zawsze jakaś kompulsja nim targa. Zawsze, jak to ujął Zyduch, w końcu student medycyny, idea dominująca charakter jego determinuje, a to w związku z normatywnym kryzysem adolescencji, który odcisnął się piętnem na strukturze kruchej osobowości. Oto co pomyślał sobie gówniarz: - Widziałem tę kobietę z nimi wszystkimi. Z Owietzem, Starosądeckim, Schyschką, Świeckim, Syflasem, Węglorzem... Może jest narzeczoną albo i nawet muzą któregoś z nich. Niewykluczone. Oto co myślała sobie kobieta: - Zazullanki wysłać, niech sprawdzą. Królowi wysłać pocztą, niech mu się przyśni. Zrobić to tak, żeby Henryczek zobaczył. Schyschko, ty świnio. Cholera jasna, mogłabym sama wszystko załatwić. Oto co pomyślał sobie gówniarz: - Dosiądę się do niej, liznę trochę tego świata. Gardzę Świeckim. Skąd się to wszystko bierze? Dosiądę się do niej, liznę. Oto co myślała sobie kobieta: - SzIUrkoMa:jhwhl06i30xMwKłęBIel9xlOMi 12xlOMi4mil/221166:180/90... Kto usłuchałby uchem, a nie brzuchem, usłyszałby to tak: - Tohu wabohu. Sznurek albo nic. 5 to 4 i 3. Troje czego jest? Trzej byli nasi patriarchowie, dwie są tablice z przykazaniami. A jeden jedyny? Ajin. Gra w zagadki uświęcona jest starożytną tradycją... Gówniarz powiedział: - Przepraszam. Tak patrzę i patrzę i zdaje mi się, że widziałem kiedyś panią ze Światopełkiem Świeckim... Kobieta zdrewniała. Gówniarz powiedział: - Przepraszam. Tak mi się zdaje. A ja właśnie od kilku dni szukam Światka... - jakoś idiotycznie to zdrobnienie zabrzmiało w jego ustach, trochę się spłoszył i zamilkł, patrząc rozpaczliwie w ogromne oczy kobiety. Kobieta powiedziała zimno. - Świecki ma na imię Światopełk. Nigdy nie zdrabnia imienia. Pozwala na to tylko Zorzowi Królowi, z którym pracuje. Gówniarz przełknął ślinę: - Przepraszam. Szukam go od paru dni, bo mam dla niego bardzo ważną wiadomość. Byłem u niego w pracy, ale nie było go, a znam tylko jego poprzedni adres, a podobno ostatnio przeprowadził się na przedmieścia. To ważna dla niego i korzystna wiadomość. Kobieta powiedziała zimno: - Napisz na kartce, przekażę mu. Gówniarz spanikował: - Nie, nie. Muszę z nim pomówić. Na kartce się nie da. Kobieta uśmiechnęła się i powiedziała zimno: - Wpadnij do mnie wieczorem. Tu masz adres. Może wpadnie też Świecki, ale nie gwarantuję. Podała mu wizytówkę, bez nazwiska. Wyłącznie z adresem i dwoma numerami telefonów. * * * Świecki szedł w stronę mieszkania Zorza Króla. Szedł uczęszczanym nagminnie szlakiem. Wstępował po drodze do kawiarni i przeróżnych pubów, albowiem chciał spotkać kogokolwiek, z kim dałoby się podzielić sensacją na temat Tarzającej się, ale kogokolwiek nigdzie nie było. - Zawsze psiakrew są. A jak człowiek ma problem albo chce pożyczyć pieniądze, to ni grzyba - pomyślał sobie, a to, co sobie pomyślał, to była odwieczna, przez wielu bohaterów tej książki doświadczana dzień w dzień, prawda. Świecki odczuwał nieobecność kogokolwiek wyjątkowo boleśnie. Szedł napiętnowany samotnością. Opuszczony przez kobiety i mężczyzn. Odrzucony, pozostawiony sam sobie. Tym bardziej czuł się mężczyzną, albowiem, jak pamiętał z artykułu pani Laskowskiej z Instytutu Bajek Ludowych, dopiero odrzuconemu poecie otwiera się przestrzeń poezji. Bycie mężczyzną było równoznaczne dla Świeckiego z byciem poetą, cokolwiek by miało to oznaczać i jakiekolwiek protesty by budziło, etc. Tak sobie Świecki kombinował, aż ni stąd, ni zowąd zjawił się Henryczek. - Witam pana - ukłonił się uprzejmie Świeckiemu. W Henryczku płynęła gęsta i mętna krew arystokratycznego rodu spokrewnionego z najznakomitszymi familiami Europy, Azji i obu Ameryk. Był też krewnym Pischingera, jako się rzekło. Ważnym elementem jego świadomości było jedynactwo. Nie rozpieszczany, ale chowany wśród zbytku, miał skłonność do egzaltowanych gestów. Lubił strzelać. Świetnie władał szpadą. I choć między nim i Świeckim rozciągała się przepaść społeczna oraz mentalna, to przecież pojedynkować się mogli, albowiem Świecki niezaprzeczalnie artystą był. Henryczek to rozumiał, toteż nie tylko uprzejmie ze Świeckim rozmawiał, ale od czasu do czasu proponował nawet wspólny alkohol. Światopełk Świecki odkłonił się grzecznie, lecz powściągliwie, gdyż postanowił nie mówić ani słowa Henryczkowi na dręczący go temat. Taki kaprys. Prawdopodobnie Świecki poczuł jakąś sakralność Tarzania się, a w sprawy sakralne nie zwykł Henryczka wtajemniczać. Pogwarzyli sobie o czymś odrobinę i tak się jakoś ułożyło, że Henryczek namówił Świeckiego na zakup alkoholu, następnie ziścił ten zamiar, a w kolejce napotkali Giuseppe Bambino Potockiego z nieodłączną Paletką, którzy kupowali, stojąc w tejże samej kolejce, papierosy „Marsy”, dwie paczki, a potem jeszcze przyszedł Dyduch Grześ z Magdą Korzeniowską, a raczej przyszła Magda Korzeniowska z Grzegorzem Dyduchem, a potem napotkali Marcina Świetlickiego z Moniką Góralewską, a raczej Monikę Góralewską itd. I kilka jeszcze innych osób się napatoczyło, o których w tej książce była już mowa. Poszli razem pod pomnik przesławnej Grażyny i niecnego Litawora - stojący niewzruszenie na krakowskich Plantach i pili alkohol, rozmawiając o pogodzie, mistycyzmie, grach liczbowych i Nicku Cavie. A także o rozterkach feminizmu polskiego i chorobach skórnych. I przechodził tamtędy Marian Siara, spiesząc się aby reprezentować na Uniwersytecie wiek XIX. I przechodził tamtędy poeta starszego pokolenia Jan Październik z poetą jeszcze starszego pokolenia Julianem Ziarnodomskim. Szli sobie statecznym krokiem, obaj pracowali na Uniwersytecie i innym krokiem stąpać im nie uchodziło, więc kroczyli sobie dostojnie w swoich bucikach giemzowych, żółtych i wymieniali półgłosem uwagi na temat literackiej młodzieży. Starali się być oryginalni, jak na poetów i intelektualistów przystało, wymieniali więc same nieprzychylne, by nie rzec: obelżywe, uwagi. I przechodził też tamtędy korowód znanych postaci, bo pora była ku temu, pogoda piękna, ładny dzień, żeby pospacerować. Coś jakby cisza przed rozwarciem się czeluści. W oddali majaczyła Jagienka Skin, pani komisarz, osoba apodyktyczna z zaprzyjaźnionego wydawnictwa. A i pan profesor Dubiel, czarny miś z wąsem, z małżonką Jolantą, przechodził tamtędy. A i Wodecki Zbigniew, pieśniarz kudłaty. A i na rowerze pomykał Płatek Stanisław, człowiek zacny, posoborowy, prywatnie katolicyzm i judaizm godzący (portret rabina środy 27 krucyfiksów na ścianie zawieszając), dla młodzieżowej muzyki polskiej wielce zasłużony, ojciec czworga, z ulicy Pędzichów. Ma ci ten Kraków mieszkańców zacnych wielu. Zazdrośni mieszkańcy innych metropolii uznawali i uznają wielkie skondensowanie tylu wybitności na metr kwadratowy za smutne dziedzictwo zatęchłej dulszczyzny, lecz problemy innych metropolii mnie nie interesują. Jeszcze i inne postacie ukazały się pijącym pod Grażyną. Szedł Wojciech Bombonowicz, poeta, prokreacje przyszłe i hagiografie projektując. Szedł pan docent Stanisław Korzeniowski, radio-terapeuta, nienagannie ubrany, na zebranie poważne spiesząc. A syn jego Maciej z drugiej strony nadchodził na czele bogatych staruch z Ameryki. Bo języki znał. Redaktor Adam Szostkiewicz nie szedł, a przechadzał się, przygotowując orację na dzień następny: - My dziennikarze wiemy, że my dziennikarze winniśmy nam dziennikarzom poprawność poprawić i upolitycznić. - Hare Kuszna, Hare Roma - piękny kucyk z włosów złożon dyndał mu po dziennikarsku. Wiele też innych osób przeszło. Nie sposób zapisać wszystkich. Germańskich, słowiańskich i semickich nazwisk. Szli i szli. A na końcu szedł Biedny Szmelke. Cały w zamieci metafor, pośród katastrof o świetlistych skrzydłach. Ale jego nikt nie zauważył, a i on nie zauważył nikogo. Drżał. Właśnie z miasta aniołów przyjechał, żeby rodzinne kąty nawiedzić i zarodami frustracji płuca swoje cherlawe pokrzepić. Dopiero co skończył był pisać rozprawę o Tadeuszu Micińskim, w której nie tylko odsłonił przepastne tajnie i ciemnie, rozwojowi ludzkości poświęcone, ale i swój najnowszy poemat mistyczny zaszyfrował, owoc trzech wyuzdanych lat umartwień i uniesień. Teraz drżał, wstrząsany nadzieją i obawą, że ktoś w końcu odkryje wewnętrzną zasadę, palimpsest odczyta i zawoła donośnym głosem: - Oto ten, którego wszyscyśmy opuścili, a on nas żywił, on cierpiał i widział za nas. Dobry Pan Bóg załamywał ręce i szeptał: - Samuelku, Samuelku... A Szmelke zrywał się wtedy, wygrzebywał z najgłębszego choćby snu i nasłuchiwał, wpatrując się w zgrzebną ciemność, która gęstniała i rzedła na przemian. Gwoli wyjaśnienia. Żeby żaden warszawski albo i jeszcze gorszy jaki krytyk mi tu z butami nie właził: Kraków to miasto przedziwne. To już nie tylko zabytki, nie tradycja ja- giellońska i austriacko-węgierska, ale i duch. Nie żaden tam duch Króla Władysława, ale Król Duch. A duch ma przejawów wiele. Nawet gdybym chciała napisać kameralną historię o dwojgu zakochanych nieszczęśliwie, którzy w Krakowie, w jednym małym pokoju, na jednym małym taborecie miłość swoją komplikują i niszczą - to i tak na ten taboret do tego pokoju, między tę dwójce, ze dwadzieścia osób wlezie. Brodatych, łysawych, pięknych i chuderlawych, wykształconych i nieelokwentnych, autentycznych i fikcyjnych. W Warszawie da się przejść od Ursynowa na Żoliborz i żadnej znajomej gęby nie zobaczyć. Stąd choroby cywilizacyjne: obstipatio habitualis, świerzb, bliźnięta syjamskie, praca w telewizji i podagra. W Krakowie nawet jak się z kubłem śmieci na pole wyjdzie (na pole, nie na dwór, bo to od pola kraj nasz piękny nazwę swoją wziął, jako że lędo się nie przyjęło - wiem, Lekto-rowicz mi mówił) - więc jak się w Krakowie na pole z kubłem śmieci wyjdzie, to i tak znajomego z innej dzielnicy się napotka. I przyjemnie porozmawia. Bo wszystko tu w kupie. I człowiek na człowieka nastawiony. Kiedy wypili alkohol - to tematy jakby się rozrzedziły, a potem zanikły całkowicie. Giuseppe zaczął tańczyć. Tańczył i tańczył, aż w końcu zasnął. * * * Nadszedł wieczór. - Nie włożę tego swetra - oświadczył matce gówniarz. - I tych spodni też nie włożę - oświadczył. Konflikt pokoleń narastał. - A gdzie ty w ogóle po nocy się wybierasz? Za dwa miesiące egzaminy na studia, a on gdzieś łazi - wzniosła oczy ku sufitowi matka. - Mama nic nie rozumie - oświadczył matce gówniarz. Stanął przed lustrem w przedpokoju, przejechał dłonią po zaroście i uznał, że jest on jedwabisty. Z podziwem patrzył zawsze na szczeciny Schyschki czy Owietza. Na pewno szorstkie i męskie. - Nawet szczecinami mnie przewyższają... Rozpiął koszulę i uczesał jedwabiste włosy na piersi. Nażelował się wszędzie i wyszedł. Matka pobłogosławiła go z balkonu. Gówniarzowi oczywiście nie zależało na obecności Świeckiego u Kobiety. Wręcz liczył na to, że Świeckiego tam nie będzie. Od pewnego czasu Świecki udawał, że go nie widzi, traktował jak powietrze. Gówniarz podejrzewał, choć nie do końca był tego pewien, że ta niechęć Świeckiego zaczęła się w momencie, kiedy to gówniarz wydrukował w szkolnym pisemku redagowanym przez siebie, nazywającym się „Andergrunt”, swoje wiersze o miłości i podpisał je, żeby były traktowane przez kolegów i koleżanki poważnie - imieniem i nazwiskiem Światopełka Świeckiego. Może i to zaważyło na obelżywej wzgardzie ze strony Świeckiego, dawniej dość dobrze traktującego gówniarza. Lepszym jednak wytłumaczeniem tej obelżywości była naturalna zazdrość. - On się starzeje, cały ten Świecki - kombinował sobie gówniarz. - Starzeje się, toteż zazdrości moich dziewiętnastu lat, mojej urody i mojej narzeczonej. Też nastoletniej. Wręcz szesnastoletniej. To było wytłumaczenie stosowniejsze i przyjemniejsze. Gówniarz wsiadł do taksówki na postoju na placu Szczepańskim i udał się w stronę Kobiety. Mieszkała na Królewskiej, dawniej 18 Stycznia. Wbiegł po schodach na trzecie piętro. Jedne drzwi miały tabliczkę - porządną, z liściem laurowym, złoceniami i napisem: ŻORŻ KRÓL. - Stąd pewnie Królewska - zarechotał gówniarz i zadzwonił do drzwi obok, bez tabliczki. Dzwonek nie działał. Zapukał. Cisza. Zadzwonił, choć dzwonek nie działał. Cisza. Zapukał. Wtedy zaszemrało. Otworzyła kilka zamków i zdjęła łańcuch. - Zobaczyłem światło, więc przyszedłem. Zadzwoniłem i otworzyłaś. Nie przyszedłem rozmawiać. Nie przyszedłem się kłócić. Nie przyszedłem prowadzić odwiecznej wojny. Ja przyszedłem się kochać. Przyszedłem się kochać - zacytował poetę gówniarz z przekąsem. - To chodź - powiedziała, po czym zdjęła ostatni łańcuch i pozwoliła mu wejść. Dosłownie. I metaforycznie. Minęły dwie godziny. W międzyczasie Kobieta eksploatowała gówniarza, a ten dawał się jej eksploatować. Na nachtkastliku na okładkach leżało dziewięć książeczek z oczami dziewięciu poetów. Gówniarz coś sobie umyślił. Jego młodzieńcza, perwersyjna wyobraźnia podyktowała mu ten pomysł w stosownym momencie. Podsunął się trochę w stronę nachtkastlika i sięgnął. Na wierzchu leżała książka Owietza. Gówniarz zakrył sobie nią twarz i wykonywał ruchy frywolne zgodnie z rytmem wierszy Owietza. Po jakimś czasie przemienił się w Świeckiego, ponuro łypiącego z okładki, i posiadał Kobietę ponuro. Następnie przemienił się w Romana Fasolkę Bre-tońskiego i zrobiło się plebejsko i zgrzebnie, choć gówniarzowi się zdawało, że to czysta metafizyka. Przez moment stał się sobą, gówniarzem, jako że kolejna książka, książka poety Cyrkiela, spadła mu na podłogę. Wcielił się w Starosądeckiego. Epifania bardzo działa na kobiety, na tę też podziałało. Toteż Starosądeckim postanowił być jak najdłużej. Dopiero kiedy na twarzy kobiety zaczęło malować się lekkie znudzenie, sięgnął po tomik następny, a był to Krzyś O'Hara - trochę Ameryki w postPRL-u. Potem epicki poeta Przesadło. Zrobiło się epicko i rozwlekle. Kobieta poczerwieniała tam, gdzie damy z reguły się rumienią. Gówniarz poczerwieniał już na samym początku, teraz więc dla odmiany począł blednąc. Przez krótką chwilę był dumnym wikingiem, wpływającym swoim drakkarem do rodzinnego fiordu. A w drakkarze łupy: kosztowności zbryzgane krwią ofiar płci obojga. Tomik poety Wróblewskiego zamknął się sam. I na koniec Syflas. Wtajemniczeni wiedzą, co jest na okładce zbioru wierszy Syflasa. Niewtajemniczonych odsyłamy do bibliotek szkolnych. Przeżarci sobą i odprężeni, leżeli. Gówniarz uznał, że pora już najwyższa, żeby się odezwać. Kobieta czuła się jak historia literatury, a gówniarz jak co najmniej prezes SPP. - Miałaś ich? - Kogo? - No, tych... Tych z okładek. - Co to znaczy „miałaś”? - No... Gówniarz zarumienił się, ubrał i usiadł przy stole. Popatrzyła na niego uważnie. Bezczelnie i uważnie. Gówniarz zapalił. - Nie masz swoich, gówniarzu? - zwróciła się do niego z wściekłością. Zgasił papierosa i powiedział: - Ty... - brakowało mu najwyraźniej słów. - Ty... szmato... Wzruszyła nagim ramieniem i nakryła się kocem po samą brodę. - Kim ty jesteś? - wybełkotał gówniarz, zdjęty nagłym przestrachem. - Śmiercią. Twoją i tego miasta, gówniarzu. Wracaj do domu. Już cię dotknęłam, ale ty jesteś w tej historii nieistotny. Teraz będę dotykać rzeczy prawdziwych. Tobie pozwolę jeszcze trochę pochodzić. Odejdź i ciesz się, że poświęciłam ci nieco uwagi. Niemal nie poruszała ustami. To nie był ten sam głos, którym mówiła wcześniej. Gówniarz zadrżał i zrobiło mu się zimno. Dziesięć razy bardziej niż przed maturą. Chwycił stojącą na stoliku pod ścianą butelkę z zagranicznym likierem. Pił małymi łykami, łapczywie, jakby to miało uchronić go przed katastrofą. Pił z zamkniętymi oczami, aż poczuł mdłości. Pobiegł do łazienki. Ochlapał twarz wodą. Zakręciło mu się w głowie. Przewrócił się na zimną posadzkę i leżał nieruchomo. Czuł, jak jego ciało przenika chłód. Zasypiał i budził się. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY, W KTÓRYM PEWNE RZECZY MAJĄ SWÓJ KONIEC, A NOWE ROZPOCZYNAJĄ SIĘ PRAWDZIWIE JAM PODOBNY DO TEGO CZŁOWIEKA CO ZBIERA CHWAST PO SKAŁACH ŻYCIA. (J. SŁOWACKI) MOŻE JUŻ PODRÓŻNEGO WIECZNY ŚNIEG POCHŁONIE. (A. MICKIEWICZ) BÓG MŚCIWY WYRWAŁ TEN MÓJ SERCA KWIAT I WŚRÓD JASKIŃ KSIĘŻYCA PUSTYNI DUCHY WĘŻÓW SIĘ WZNIOSŁY W LAS PINIJ - A ZE SKAŁ NIEBOSIĘŻNYCH GDZIE BYŁ CHRAM PATRZYŁ NA MNIE FOSFORYCZNY ZIMNY GAD - ZE SKAŁ, GDZIE SIĘ TULI ŚMIERĆ DO BRAM. (T. MICIŃSKl) - Pora na mnie - oświadczył Świecki. Dręczył go przeklęty nienawistny węgiel. Dręczyły go także wyrzuty sumienia. Żorż Król oczekiwał go przecież tego wieczoru, co się w północ w międzyczasie obrócił, oczekiwała go także nie rozwiązana zagadka Tarzającej się. To było nie do zniesienia. Toteż wypiwszy ostatni haust wódki Polonez Niebieski z Pepsi i zapaliwszy przedostatniego papierosa, kiedy już Giuseppe Bambino Potocki spał zwinięty w kułak na ławce, a Henryczek tłumaczył Paletce zasady nakładania farby na płótno, a Grześ Dyduch opowiadał o paznokciu odnalezionym przez pewnego ginekologa w miejscu, gdzie paznokci spodziewać się trudno, a Świetiickiemu popuściła zawiść co do talentu Owietza i żalił się na talent Owietza cichutko, a opodal przechodzący nastoletni fanatyk kwartetu dętego rozpoznał w niektórych z uczestników libacji członków tej legendarnej kapeli i wzruszył się, ale nie miał długopisu, więc podbiegł i płaczliwie poprosił: - Panowie, nie mam długopisu, ale uszczypnijcie mnie chociaż w rękę, chociaż ugryźcie mnie, proszę... - Idź sobie, parchaty wyskrobku - odpowiedziały mu idole. Więc kiedy już spotkanie towarzyskie miało się ku końcowi, Świecki wstał i powiedział: -Idę. - Idź - powiedzieli mu tym samym tonem, jakim zwrócili się do nieletniego fana. To poszedł. I znowu poczuł się odrzucony, napiętnowany samotnością. Otworzył się przed nim bezmiar poezji i bycie mężczyzną znowu stało się równoznaczne z byciem poetą. Pod drzwi Zorza Króla dobrnął około trzeciej nad ranem. Dzwonił i dzwonił. Usłyszał w końcu szurania i zrzędliwe mamrotanie. Zaczął kołysać się radośnie. Drzwi uchyliły się o tyle, o ile uchylić się mogą w środku nocy. Żorż Król odziany w szlafrok, w haftowanej szlafmycy na głowie, stał za nimi i łypał nachmurzonym okiem. Dzwonek do drzwi obudził go przedsoborowym katolikiem. - Oj synu, synu. Piłeś wódkę. Wprawdzie nie jest to czas postu ani sierpień, miesiąc trzeźwości, ale i w maju pić tyle nie uchodzi, zwłaszcza że dzisiaj jest jużpiąty maja, wspomnienie Piusa V, papieża, który umęczon był przez swoją abstynencję. Pius po łacinie znaczy: pobożny i rodzicom powolny, jako też: obowiązkowy, choć lud polski nieco inne znaczenie słowu temu nadał. Świecki próbował tłumaczyć, że co jak co, ale powolny to on jest, i to nawetbardzo, a zwłaszcza dzisiaj, ale Król niewzruszenie ciągnął dalej: - Wczoraj, synu, kiedy tak poniewierałeś swoje młode ciało, czciliśmy świętego Floriana męczennika, którego relikwie już w 1184 roku na Wawel sprowadzone zostały, dla wzmożenia i ugruntowania pobożności naszej, zaś jutro wspominać będziemy Jana w Oleju, o którym długo by mówić, ale dość ci, synu, wiedzieć, że święty ów, dziś już zapomniany nieco, radość swą niebieską dzieli z apostołami Filipem i Jakubem, których również jutro Kościół czcić nam nakazuje. Jak widzisz, patronów dni te mają zacnych i przykrości sprawiać im, zwłaszcza alkoholowymi ekscesami, się nie godzi. Idź do domu, synu, prześpij się, a ja będę modlił się za ciebie. Dla pokuty rozważ sobie po drodze, jaka to dla nas nauka płynie z Jaku-bowego imienia, które znaczy tyle, co trzymający za piętę, a zważ, że pośród apostołów dwóch aż Jakubów było. Świecki przepraszał bełkotliwie i długo, aż zamki trzasnęły i piękna głowa w szlafmycę odziana zniknęła. Poeta przymknął więc oczy i w głębokim skupieniu przyłożył ucho do drzwi sąsiedniego mieszkania. Nic nie świadczyło o tym, że ktoś znajdował się wewnątrz. A jednak. Drzwi otworzyły się i stanął w nich młody mężczyzna. 183 cm wzrostu. Szczupły. Włos jedwabisty, brwi, rzęsy ciemne, lśniące, na boczek czesane, oczy niebieskie. Twarz pociągła. Ucho nie za duże. Nos szlachetny. Blady jak upiór, w zaplamionym i zmiętym ubraniu. Świecki skrzywił się niemiłosiernie i zakrył twarz dłońmi. - Zgiń, przepadnij - wykrztusił zachrypłym głosem. - Bo ja, proszę pana, też jestem artystą... Nawet otarłem się już o śmierć - usłyszał w odpowiedzi. Światopełk zacisnął powieki. - Jestem pijany i zwodzą mnie zwidy - kombinował. - Zaraz otworzę oczy i drzwi będą zamknięte... trochę odrapane, ale zamknięte... I jakby w odpowiedzi drzwi trzasnęły i zgrzytnęły zamki. - ... a tego gówniarza tu już nie będzie... Rozległ się więc tupot kroków. Świecki otworzył oczy i rozglądał się niepewnie. Żywego ducha. Drzwi zamknięte. Zwyczajne, bez wizytówki. Głucha cisza. W tej głuchej ciszy Świecki powoli wracał do siebie. Szedł przez głuche miasto. Kropiło. Krople drobne były, ale dokuczliwe. Czuł, jak mokre buty obcierają mu pięty. Ziewał i wzdychał na przemian. Czuł, jak pośród mdłości i konwulsyjnych skurczów świadomości toruje sobie drogę tępe ostrze frustracji. Przemierzał z trudem rzeczywistość przedstawioną i pochlipywał. WIDZENIE, JAKIE MIAŁ ŚWIECKI W KRAKOWIE w 1993 ROKU, 5 MAJA NAD RANEM, KTÓRE CIEMNE DLA NIEGO I NIEZROZUMIAŁE, ZAPISAŁ WIERSZEM 1. Tarzająca się na węglu tarzała się niemiłosiernie. I była przemożna w tym tarzaniu. I samo tarzanie było przemożne i niezwalczone. Gwałtowne, zacięte i nadzwyczaj płciowe. Węgiel chrzęścił złowrogo i nieprzyjemnie. A Tarzająca się nie ustawała w tarzaniu i pył węglowy kłębił się, wzbijał coraz wyżej i lśnił w ostrym świetle. 2. Młody Pilcher wysyłał rozpaczliwe telegramy z Poczty Głównej. S.Jan Hymeński konwersował z doktorem Jonkasem. Nie zgadzali się zasadniczo, we wszystkich poruszanych kwestiach. 4. Marian Siara czytał Nietotę i zgryźliwie się uśmiechał. 5. Henryczek opierał się pokusom. 6. Ksiądz Pischinger płynął statkiem wycieczkowym Marzanna po Wiśle, w stronę Bielan. 7. Radzisław Tomaszewski służył do mszy w komży. 8. Poeci oddawali się swoim zwyczajnym zajęciom. Marian Owietz tańczył samotnie przed lustrem. Antoni Schyschko kserował swoją prozę poetycką, sapał. Miś Węglorz wkładał palce między szprychy. Paweł Syf las grzebał w plecaku, oblizywał się przy tym obleśnie. Natomiast Starosądecki wydzwaniał do Owietza, kręcił i kręcił, trzaskał słuchawką i znów kręcił, znów wsłuchiwał się w sygnał, zdenerwowany niezmiernie. 9. Józef Mengele patrzył przez lornetkę, wyprodukowaną w zakładach Carla Zeissa w Jenie, na maleńki wycinek Plant. 10. Świeckiego dźwięk uderzył i nagle jego ciało, jak ów kwiat polny, otoczony puchem, prysło, zerwane anioła podmuchem, i ziarno duszy nagie pozostało. 11. Panna Pętelka podróżowała razem z biskupem jego różowym cadillakiem. 12. Redaktor Muchomorski stał w wyświechtanych gaciach przed telewizorem i ruszał anteną. Redaktor Lektorowicz szperał w papierach i chłonął ich charakterystyczną woń. Zaś redaktorzy Beretko i Burneś oraz redaktor Niedowłarski siedzieli w swoich boksach w redakcji „Kwartalnika Niepopularnego” i najzwyczajniej w świecie, po Bożemu, pracowali. Z tym, że redaktor Burneś jawnie preferował seks oralny. 13. Pani Joanka otwierała z namaszczeniem karton mleka. 14. Żorż Król pił kawę z kofeiną i palił papierosy bez filtra. 15. Henryczek patrzył w przyszłość. 16. Marian Siara wydychał mikroby i przeglądał swoje archiwum, zadając kłam estetyce głupców. 17. Redaktor Pilcher usiłował pożywić się stekiem, cierpiąc katusze. 18. Greta Zazullanka tańczyła samotnie pod prysznicem. 19. Enigma Pilcher nie robiła nic. Absolutnie nic. Ani leżała, ani stała. Ani siedziała. Była, ale nie do końca. Nie widziała niczego, nie wiedziała niczego. Czuła się nieczuła i niewidzialna. Enigma Pilcher była, a jakby jej nie było. Istniała, a i nie istniała jednocześnie. Wszyscy jej pragnęli, a ona nie chciała niczego. (tu kończy się widzenie) * * * - Upadek, upadek, upadek - chichotał sam do siebie. Do domu (parter) wszedł przez otwarte okno, ale nikogo to nie było w stanie zaniepokoić, jako że była czwarta rano. Wylądował na kuchennej podłodze razem z doniczką. Następnie uzyskał pozycję, jaka przystoi trzy-dziestodwuletniemu mężczyźnie, skażonemu nieznacznym pierwiastkiem żeńskim, to znaczy: pozycję pionową w stopniu zadowalającym - co przydało mu się podczas czynności siusiania. Stał prosto nad muszlą i celnie siusiał. - Celność siusiania... celujący! - wydał sobie cenzurkę. Następnie poczuł postalkoholowe zmęczenie i odrażający stan higieny swego ciała. Odkręcił na pełną parę kurek z wodą ciepłą i na pół pary kurek z wodą zimną. Nalał płynu do kąpieli. Dość zatrważającą ilość płynu. - Gdyby pan Żorż widział, jak szastam płynem do kąpieli, przekląłby mnie - stwierdził głośno i zachichotał. Alkohol powrócił przemożnym uczuciem niesmaku. Niekłamanego, przejmującego niesmaku. - Z szastania płynem... celujący! Z oszczędności... mierny! - wydał sobie ponownie cenzurkę i ponownie zachichotał. Bolała go ta powtarzalność chichotów, dosyć idiotycznych, co czuł, ale nie umiał sobie z tym poradzić. Użył dezodorantu Ice Blue. Używał tylko nierekla-mowanych w telewizji kosmetyków. Próbował zwymiotować, ale nie miał czym. Samotny jak Palec Boży. Świt. Ptaki się odezwały. Wanna była pełna. Wyglądała jak nienaturalnej objętości i kształtu kufel z pięknym grzybkiem piany. Doczołgał się do niej, zapatrzył w jej prześwitującą tu i tam, spod piany, toń, sięgnął po szczoteczkę do zębów i umył zęby. Umył zęby w tej wannie. Następnie zrzucił z siebie wymęczone jak i on cały ubranie i przyjmując ponownie względnie pionową pozycję, udał się do pokoju. Łóżko było przygotowane do spania, co zbulwersowało go, jako że - o ile dobrze pamięta - rano ukrył pościel. - Ale może to było wczoraj albo przedwczoraj, albo w zeszłym tygodniu - zamruczał i zwalił się jak kłoda na łóżko. Tu jednak coś go przeraziło! Łóżko zawierało w sobie już kogoś, jakieś ciało! Odskoczył. - Co to, co to, kto to? - zabełkotał, a ciało odparło: - Całą noc czekałam na ciebie, chodź... Nigdzie nie poszedł. Zasnął. * * * Świecki leżał na plecach. Zwinięte w kłąb prześcieradło uwierało go w plecy właśnie. Nagi był prawie i obserwował, jak brzuch unosi mu się w rytm spokojnych wtchnień i wytchnień. - Głodny jestem, psiamać - odezwał się, zupełnie jak Mojżesz na pustyni, patrząc na stertę papierów obok łóżka. - Poprowadzę was, wszystkich i wszystkie, do ziemi obiecanej, ale wcześniej zjem parówki... - i tak się stało. Jadł, trzymając twarz tuż nad talerzem. Para z parówek skraplała się na jego brodzie i raz na jakiś czas tłusta kropla spadała na talerzyk. Chleb był już suchy w wysokim stopniu. - To nic - nie zrażał się, olśniony światłością poranka - nic, drobne przeciwności i kłody pod nogi, i tak wygram.... Pokrzepiony samym sobą wszedł do łazienki. Zgarbiony snem jeszcze obejrzał się dokładnie w lustrze. - Nie jestem kulawy ani nieproporcjonalny - wyprostował się dumnie i odgarnął włosy, ciemne i zlepione, z czoła. Dotknął prawą dłonią lewej piersi. Serce, jak zwykle, biło i biło. Wsłuchiwał się chwilę w tajemną mowę organu, a potem umył zęby. Ubrał się już w pokoju, mamrocząc coś niewyraźnie. Zajrzał do łóżka dziecka. Drewniane pręty przywodziły na myśl smutny los penitencjariuszy. - Gdyby ci tak urosły skrzydła, musielibyśmy zada-szyć - powiedział czule do bobasa. Mały ani drgnął, czemu trudno się dziwić - biologiczność ludzkiego żywota przybiera czasem zaskakujące kształty. Oddychał przez usta jak jakaś słodkowodna ryba. Świecki ucałował dziecko i zaczął krążyć po pokoju, unosząc wysoko kolana i afirmując rzeczywistość. Maszerował ciągle i w kółko. Nie za szybko, żeby się nie zmęczyć. - Borykam się z materią słowa, Bóg czy szatan, wszystko mi jedno - wtedy właśnie weszło do mieszkania płochę dziewczę, o wielkich wilgotnych oczach i kruchych piersiach. Była to konkubina Świeckiego i matka ich wspólnego dziecka. Z siatką pełną towarów, nieprzyzwoicie celofanową. - Już jadłem - powitał ją, nie przerywając marszu - lecz zjem jeszcze, wraz z tobą. Zmienił marszrutę i wmaszerował do kuchni. Wspólnie wyłożyli zakupy na stół zasłany ceratą. Milcząc, jedli świeży chleb z serem, zbierali okruszki na talerzyki i żuli, patrząc na siebie. Przełykali cicho i łagodnie. Czas przeznaczony na trawienie spędzili we wspólnych uściskach. Kiedy krew wracała powoli z trzewi w inne obszary - dziecko wierzgnęło. Płacz zrazu cichy, a potem coraz bardziej uciążliwy zmusił ich do koncentracji. - O Boże, jest przecież tyle rodzajów niepłodności, a on tak beczy - westchnęła. - Ychy - dodał Świecki. - Idź do niego i utul w moim imieniu. Ja się jeszcze w życiu nautulam. Co bardziej wyrobiony Czytelnik łacnie się zorientuje, że, jak mówi poeta, matematycznie ujmując, stoję po stronie wartości. Para w gwizdek nie idzie. Choć na wartościach świat się nie kończy. * * * Żona młodego Pilchera była przedmiotem pożądania ogółu. Wiotka i estetyczna, nie wyróżniająca się przesadnymi zapędami do uwypuklania własnej osobowości, uwypuklająca się natomiast niejako naturalnie, była zasadniczo przyjemna dla oka i brana zawsze pod uwagę. - No, naturalnie, z żoną młodego Pilchera przespałbym się z przyjemnością - stwierdzał ktoś zawsze i przy każdej okazji, i wszyscy mu pospiesznie przytakiwali. Była kobietą akceptowaną i mieszczącą się w każdej wyobraźni. Świeckiego od dawna zastanawiał ten fenomen. Jednak od wypadków pamiętnej nocy, kiedy to wizja żony młodego Pilchera targnęła jego jestestwem, ta zjawiskowa osoba frapowała go dojmująco. Niby wszystko w porządku: kobieta była i estetyczna, i przyjemna, ale fakt ogólnej jej akceptacji, także i - co rzadkie - przez kobiety, był lekko nieprzyzwoity. Świecki, jako poeta popularny poniekąd, a poniekąd jeszcze większej porcji popularności łaknący, chciał poznać, co zrozumiałe, metody innych popularnych osób, a żona młodego Pilchera popularna - przynajmniej w pewnych kręgach - niewątpliwie była. Najpierw Świecki ten fenomen tłumaczył sobie niezaprzeczalną urodą żony młodego Pilchera, ale każda przecież uroda jest w pewnych warunkach zaprzeczalna. Z tej więc koncepcji Świecki podczas którejś z bezsennych nocy zrezygnował. Świecki wiódł, jako się rzekło, rozważania na temat żony młodego Pilchera i pewnego dnia zauważył zdumiewający fakt, że zawsze mówiono o niej „żona młodego Pilchera”, nikt właściwie nie zwykł używać jej imienia, nie była osobą osobną, zawsze pojawiała się z młodym Pilcherem, czyniąc niemożliwym wyodrębnienie jej. Młody Pilcher natomiast był cherlawy i erotycznie nieciekawy, toteż nie mógł rzutować na image swojej żony, mógł go najwyżej zaniżać. Wyodrębnienie żony młodego Pilchera mogłoby wiele Świeckiemu w jego dociekaniach pomóc, jako że sprawa fenomenu nurtowała go niepomiernie, zaniechał dla tego nurtowania wielu naprawdę poważnych spraw, pił wódkę, udawał, że to z innych poważniejszych powodów, choćby z zawiści względem Schyschki, ale nie chodziło o Schyschkę, chodziło o enigmę żony młodego Pilchera, którą nazwał sobie Światopełk Świecki z właściwą sobie poetycką emfazą Enigmą, jako że jej prawdziwe imię - Kazimiera - było ujemne poetycko. W dniu, kiedy konkubina Świeckiego, skądinąd piękna i przyjemna kobieta, w sposób jak najbardziej zrozumiały i jasny dla wszystkich, wyjechała do wód (dziecko przejęła babcia), Świecki postanowił czas jej nieobecności poświęcić na wyodrębnianie Enigmy i rozłożenie jej fenomenu na czynniki pierwsze. Udręczony niejasnościami w sprawie Tarzającej się, nie mając naturalnego, w postaci konkubiny, towarzystwa, wpadł spod rynny w deszcz. Świecki miał plany mniej seksualne, bardziej detektywne, choć pewnych dreszczyków naturalnie nie wykluczał. Podczas gdy taki Owietz, w podobnej sytuacji, działałby stereo, ba, kwadro, ba, oktimo, ba... itd., Świecki był zdecydowanie monofoniczny. Wymazał z pamięci zagadkę Tarzającej się na węglu. Zawładnęła nim wyłącznie zagadka Kazimiery Enigmy Pilcher, żony młodego Pilchera. Musiał wprawdzie chodzić do pracy w „Kwartalniku Niepopularnym” - ale to nawet ułatwiało mu śledztwo, jako że przecież pracownikiem „Kwartalnika” był również ojciec młodego Pilchera, stary red. Pilcher, który oczywiście obraziłby się za to określenie, ale był ojcem młodego Pilchera, męża żony młodego Pilchera, nosił to samo imię co młody Pilcher - więc dla odróżnienia będę nazywać go przynajmniej w tej chwili i w związku z tą sprawą Pilcherem starym, wręcz Pilcherem Starym, z dużej litery. Świecki wziął Starego Pilchera na spytki. Stary Pilcher był w porządku, w odróżnieniu od młodego Pilchera. Stary Pilcher spłodził młodego Pilchera, mając lat piętnaście. Działo się to w miejscowości uzdrowiskowo-wypoczynkowej Rabka. Po przedstawieniu teatrzyku kukiełkowego Rabcio Zdrowotek, Pilcher Stary, który był wtedy piętnastoletnim młodym Pilcherem, został uwiedziony przez artystkę kukiełkową, która wypatrzyła go wśród publiczności oklaskującej rzęsiście ją i jej kukiełkę w dramacie o Koziołku Matołku. Pilcher Stary nie był fanatykiem kukiełek. Zobowiązany został do zaprowadzenia na przedstawienie trojga swojego chorowitego rodzeństwa. Głupio się czuł wśród tych piszczących niedorostków - i jedyny wśród tej masy nie oklaskiwał artystki kukiełkowej, kiedy kurtyna opadła i podniosła się, a ona wyszła z owym kozłem w dłoni i kłaniała się. Pilcher Stary palił już podówczas papierosy. Zauważył artystkę kukiełkową, ale nie zrobiła na nim większego wrażenia. Była stara, miała ze dwadzieścia sześć lat i nie mieściła się jakoś w rejonach jego seksualnych wyobrażeń. Dopiero kiedy zeszła w tryumfalnym kukiełkowym marszu pomiędzy publiczność wyciągającą do niej, do kozła matoła i innych aktorów z kukłami cherlawe rączki, Stary młody Pilcher machinalnie również wyciągnął ku niej swoją niemalże dorosłą, już owłosioną rękę, a ona uścisnęła ją i wyszep- tała: „Pomóż mi!” Pilcherowi opadła dolna szczęka. Nie był pewien, może to Koziołek Matołek raczej wygłosił te słowa? Ale przecież historia Koziołka już się zakończyła, Pacanów został odnaleziony. Spojrzała na niego, załopotała rzęsami i powiedziała: „Przed teatrem”. Pilcher wyobraził sobie, że artystce kukiełkowej grozi niebezpieczeństwo. Postanowił jej pomóc, spławił gówniarzy, których miał odprowadzić do rodziców, do kwatery prywatnej, spławił gówniarzy słowami: „Spadajta do domu, poradziła sobie, obsrajtuchy, ty Emil masz ich zaprowadzić, i jak się starzy będą pytali o mnie, to powieta, że was podprowadziłem pod dom I spotkałem kolegę i poszlimy pomóż jednej staruszce, zapamiętałeś, smrodzie?” Emil, największy i najchudszy, najbardziej przemądrzały pośród rodzeństwa Pilcherów, zrozumiał wszystko dokumentnie. Popychając pozostałą dwójkę, skierował się do wyjścia. Pilcher Stary odczekał przed teatrem bardzo wiele minut, niepokojąc się i co chwilę postanawiając, że już sobie pójdzie. Jednakowoż po chwili rezygnował z pójścia i czekał, czekał, czekał. Wyjrzała po co najmniej trzech kwadransach, rozjaśniła się i skinęła na niego. Zabrała go do swojej lalkowej garderoby i wypowiadając rzeczy niezrozumiałe i niezrozumiale zachowując się, odbyła z nim chaotyczny płciowy stosunek. Koziołek Matołek leżał w poprzek stołu. Pilcher przeczytał kilka miesięcy później fachową broszurę na temat stosunków płciowych i zadziwił się niezmiernie. To, co artystka kukiełkowa robiła z nim, przypominało opisy zawarte w broszurce, ale jednocześnie było dużo mniej uporządkowane. Profesor Lampart-Mło- dziankiewicz opisywał coś dość prostego, natomiast artystka kukiełkowa podchodziła do sprawy stokroć bardziej nerwicowe i twórczo. A to, co wygadywała w tym czasie, odkrył Stary Pilcher dopiero na studiach polonistycznych, w prozie Stanisława Przybyszewskiego na przykład. Wychodził z garderoby oszołomiony i zaniepokojony, nie zauważył więc, że pozostawił tam swoją szkolną legitymację. Minęło lat kilka, Pilcher został, jako się wcześniej rzekło, studentem filologii polskiej w Krakowie, wynajmował pokój u pewnej miłej staruszki - i któregoś dnia, pod koniec sesji letniej, do drzwi zadzwoniła ta sama, kilka lat starsza, acz dość dobrze jeszcze utrzymana artystka kukiełkowa, która dzięki legitymacji wyblakłej, nieważnej już i zaprzeszłej dotarła do rodziców Pilchera i od nich podstępem jakimś wydo- stała jego aktualny adres. Odbyli jeszcze jeden płciowy stosunek, który znowu zadziwił Pilchera, choć on w międzyczasie niejeden stosunek odbył, a potem ujawniła całą prawdę. - Zrobiłeś mi dziecko! - Przecież użyłem prezerwatywy! - zadziwił się Pilcher Stary. - Wtedy mi zrobiłeś! - zaszlochała i nie wchodząc w szczegóły, jęła ujawniać dalszy ciąg prawdy: - Myślałam, że wychowam sama, ale, wiesz... To chłopczyk. Ma sześć lat. Potrzebuje ojca. A ja muszę wyjechać z zespołem do Australii. Na trzy miesiące. Bo ja teraz jestem chórzystką w zespole pieśni i tańca. Australijska Polonia przygotowała nam tournee. Do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich zabierałam go, nawet na Kubę go zabierałam, nawet do Chin Ludowych. Ale Australia to zbyt daleko, a on potrzebuje ojca. Zajmiesz się nim na ten czas? Mogłabym go zostawić z koleżanką, ale on potrzebuje ojca. Zrób to dla mnie. Proszę... - poprosiła i Pilcher, przerażony tymi gwałtownie spadającymi mu na kark wiadomościami, zgodził się. Myślał, że wszystko to mu się śni, bo przecież takie historie nikomu się nie zdarzają. Kiedy poszła po dziecko, Pilcher nalał sobie koniaku albańskiego i zaczął liczyć na palcach, mrucząc: - Hyy... sześć lat ma... hyy... sześć... ja teraz mam... a to było, jak miałem... hyy... potrzebuje ojca... a ja jestem chyba... jego ojcem... hyy... nie ma grzyba... zgadza się... Osiwiał znacznie przez te kilkadziesiąt minut, kiedy czekał na chórzystkę ludową, dawniej artystkę kukiełkową. Te kilkadziesiąt minut wystarczyło. Cóż, bywa i tak. Wiercił się jak strzyga. - A może jednak nie czekać? Może pójść gdzieś sobie? Może się ukryć? Może... Ale kiedy zadzwoniła do drzwi, otworzył i wpuścił ją do środka. Dziecko weszło wraz z nią. Miało identyczne imię jak Stary Pilcher, co było dodatkowym dowodem na ojcostwo. Chłopczyk został z Pil-cherem Starym na zawsze. Chórzystką ludowa nie wróciła z Australii. Szukał jej Pilcher przez Czerwony Krzyż, ale jego niechęć do organizacji i urzędów nie pozwoliła mu na nazbyt wytrwałe poszukiwania gdzieś wśród kangurów, krokodyli, eukaliptusów i autochtonów. Chłopczyk nie potrzebował Pilchera. Łatwo się zniechęcał i nie miał żadnych potrzeb. Chodził posłusznie do przedszkola, do szkoły, posłusznie poszedł na studia. Jego ulubioną rozrywką było chowanie się w szafie. Któregoś dnia przyprowadził Pilcherowi piękną kobietę i powiedział: - Ożenię się z tą oto kobietą. Jej ojciec phacuje na budowie. Ale w Amehyce. Pilcher ucieszył się. Pomyślał, że obecność w ich życiu nowej, atrakcyjnej, było nie było, osoby nada jakiś szlachetny rys ich egzystencji, a przynajmniej życiu młodego, przewlekle nudnego Pilchera. Niestety, państwo młodzi kupili sobie za 15 000 $ mieszkanie i zamieszkali osobno. Nie odwiedzali Starego. Młody Pilcher miał nową szafę w nowym mieszkaniu, a młoda Pilcherowa nie przejawiała nawet minimalnego zainteresowania teściem. Pilcher Stary pozbył się złudzeń. Oddał się pracy - twórczej i redakcyjnej, popadł w nieuleczalny cynizm i mentalne perwersje. - Często wyobrażam sobie - tłumaczył Świeckiemu - że dymam tę moją estetyczną i przyjemną synową. Ale co z tego, że sobie wyobrażam. Równie dobrze mógłbym sobie wyobrażać, że dymam kangura. Zamyślił się i wypuścił kłąb dymu. Siedzieli w nieprzytulnej pakamerze redakcyjnej Starego Pilchera. Za okienkiem pakamery widać było maleńki wycinek miasta Krakowa. Wycinkiem chodziły - zupełnie nie wiadomo w jakim celu - kobiety, drażniąc wyostrzone zmysły Pilchera, który z upływem czasu stał się znawcą kobiet. Ich cynicznym obserwatorem i komentatorem. Świecki wysłuchał opowieści Starego, po czym wyłożył szczerze swoje męczarnie związane z fenomenem estetycznej żony jego syna. Pilcher nie podzielał zadziwienia poety. - Kobieta jak kobieta, miał szczeniak szczęście. Ale naturalnie, proszę pana, tysiące takich chodzi po Krakowie. Pan sobie popatrzy przez okienko... Świecki zrozumiał, że Pilcherowi bardziej w głowie kangury niż cokolwiek innego, pojął, że ludzie się różnią zasadniczo, ta wiedza spłynęła na niego nagle, nigdy wcześniej nie przypuszczał, że to aż tak jest, zamilkł, a później odezwał się, całkowicie zmieniwszy temat. Porozmawiali sobie trochę na tematy obojętne i wrócili do swoich zajęć w pokorze. * * * Postanowił wziąć się do sprawy bardziej metodycznie. Wziął dzień urlopu, żeby powęszyć u źródła. Był to już trzeci dzień nieobecności jego pięknej i pociągającej w zupełnie zrozumiały sposób konkubiny. Świadomość faktu, że wyjechała ona do wód na zaledwie tydzień, nie dawała mu spokoju (dziecko ciągle u babci), zagadka Enigmy Pilcher była przecież nie rozwiązana nadal, ba - była zaledwie ruszona. - Wróci i co? I nie da się. - Będzie się trzeba zajmować życiem, a nie mrzon-kowatą Enigmą Pilcher - frustrował się Świecki. Frustracja jest jednak pewnym motorem twórczym. Świecki miał w małym palcu psychofizyczne uwarunkowania powstawania wierszy, wiedział znakomicie, że jak w odpowiednim momencie dostanie od kogoś w zęby albo i sam w odpowiednim momencie komuś w zęby da na przykład - to wiersz taki to a taki może natychmiast napisać. Sprawa leżała w odpowiednim momencie i odpowiedniej osobie albo sytuacji, albo pogodzie, albo itd. Był maj, pogoda odpowiednia, Enigmą Pilcher odpowiednio go frustrowała. Grało wszystko. Podążył do źródła, czyli do młodego Pilchera. Natknął się na nich oboje, ale Enigmą, ślicznie wyglądająca tego dnia, po kilku milczących minutach udała się na wizytę umówioną z kosmetyczką. Siedzieli w Cafe Woland przy stoliku z widokiem na salon kosmetyczny, gdzie - za szybą - właśnie się Kazimiera Enigmą sadowiła i gotowiła do wyciskania, naświetlania, wydłubywania i oczyszczania czystej na Świeckiego oko skóry. Świecki, świadomy, że oni tu sobie a tempus fugit, czas zapierdala, zaczął bez ogródek: - I tak to, proszę pana, psiamać, wygląda. Pomilczeli trochę. Młody Pilcher nie patrzył w stronę żony. Świecki patrzył. Właśnie zbliżała się do niej krępa kobieta w różowym fartuchu. Robiła jej coś niepojętego, a Świecki rozdziawił usta. Młody Pilcher bezmyślnie przyglądał się Świeckiemu. Było mu błogo, ponieważ popołudnie było samo z siebie błogie. Pilcher leżał niemalże na tym błogim słonecznym popołudniu i płynął niemalże. Piwo i mineralna stały przed nim. Siedział ze Świeckim i rozmawiali sobie. - I tak to, proszę pana... - Świecki rozpaczliwie zaczął ponownie. - Taaak - potwierdził młody Pilcher i uśmiechnął się, a jego żona w tej sekundzie wstała z kosmetycznego fotela i przeniosła się na inny fotel. Stanęły przy niej dwie krępe kobiety w różowych fartuchach i jęły puszczać koszmarne ilości pary wodnej z tajemniczych przyrządzi-ków. - Jaka ona jest? - zapytał Świecki wskazując na owe kłęby pary za szybą, przesłaniające niemal całkowicie wiotką postać małżonki młodego Pilchera. -Kto? -Ona. -Kto? - Twoja żona, Kazimiera. - Jaka ona jest? - zadziwił się młody Pilcher i odwrócił się w stronę salonu kosmetycznego. Z jego żony spływały kłęby pary, a panie w różowych fartuchach poruszały się żwawo. - No, laska z niej sthaszliwa - błogo uśmiechnął się młody Pilcher i popatrzył tryumfalnie po kawiarni. * * * Syflas uznał, że upłynęło już dostatecznie dużo czasu. Zadzwonił do Owietza. Nie zastał Owietza. Wobec tego zadzwonił do Świeckiego. - Jest na urlopie - oświadczyła Syflasowi pani Za-morstinowa. - A to niech mi pani da Pilchera - poprosił Syflas. - Właśnie wyszedł, pisze nową książkę i teraz często wychodzi - uprzejmie udzieliła wyjaśnień pani Kasia. - A doktor Siara? - Nie ma. - A ksiądz Pischinger? - W Stolicy Piotrowej, a potem w Sydney, a potem we Wiedniu. Wyjechał z początkiem maja i prędko nie wróci. - A redaktor Lektorowicz? - Na targach książki w Kłajpedzie. - A sekretarz Muchomorski? - Na stypendium w USA. - A kto jest? - zdenerwował się Syflas. - Ja jestem - zdenerwowała się pani Zarnorstinowa. - Przepraszam - powiedział Syflas. - Do widzenia - powiedziała pani Zamorstmowa i odłożyła słuchawkę. Syflas raz jeszcze, po chwili zastanowienia, wykręcił numer redakcji. Usiłował zmienić swój charakterystyczny skrzeczący głos, ale pani Zamorstmowa, osoba inteligentna i osłuchana, rozpoznała go, zdaje się, od razu. W każdym razie chłód w jej głosie wyraźnie to sugerował. - Moje uszanowanie - zaczai grzecznie Syflas. - Paweł Syflas mówi, z Rabki. - Redakcja „Kwartalnika Niepopularnego” - oświadczyła pani Kasia. - Chciałbym się dowiedzieć, czy Marian Siara przekazał już tekst poświęcony mojemu tomikowi? - Nie mam pojęcia. Proszę spytać redaktora Sto-piaka, on teraz zastępuje sekretarza redakcji. - Mogę go prosić do telefonu? - Nie ma go. - To kto jest? - spytał poirytowany Syflas. - Ja jestem - odparła przewrotnie dzielna kobieta i definitywnie odłożyła słuchawkę. Syflas poczuł się niepewnie. Wykręcił numer Misia Węglorza. - Słuchajcie no, Węglorz - w głosie Syflasa krył się despota i kanibal. - Zadzwońże no do doktora Siary i zapytaj, kiedy zaniesie tekst o mnie do „Kwartalnika”. - Siara nie ma telefonu, Pawełku - odparł strwożony Węglorz. Syflas zaklął brzydko. - Ja was wszystkich urządzę - oświadczył Bogu ducha winnemu Węglorzowi i odłożył słuchawkę. Ubrany był w błyszczącą skórzaną kurtkę. Schował do szafy swój ukochany plecak. Zgolił brodę. - Może nie będziemy bogaci, ale powoli wchodzimy do elity - tłumaczył żonie. - Muszę więc jakoś wyglądać, nie? Dać ci na fryzjera? Ale już po kilku dniach wszystko zaczęło wracać do normy. * * * W środę, po pracy, Świecki zdecydował się podejść do problemu żony młodego Pilchera w zupełnie inny sposób. Zasiadł przy biureczku pani Zamorstinowej, biu- reczku, które stanowiło jeden z centralnych punktów „Kwartalnika”. Tuż obok szeleścił fax, wszystkie osiem telefonów redakcyjnych stało na tym to właśnie biureczku, pominąwszy całkowicie zakamuflowany zastrzeżony telefon księdza Pischingera, ukryty w szufladzie biurka znajdującego się w jego celi redakcyjnej. Inni redaktorzy mieli w swoich boksach jedynie aparaty bez możliwości samodzielnego dzwonienia - mogło do nich dzwonić miasto i świat cały, ale oni nigdzie. Prawo do posiadania w boksach telefonów zostało odebrane wszystkim prócz księdza Pischingera po słynnej aferze B-B. Zamieszani w nią byli redaktorzy Burneś i Beretko, nie wiadomo dokładnie, który był winny bardziej, jako że posiadali wspólny boks. Otóż, dwa lata wcześniej przy rocznym podsumowaniu wydatków „Kwartalnika Nieregularnego” okazało się, że trzy czwarte rozchodów stanowią opłaty telefoniczne. Przeprowadzono śledztwo, w wyniku którego ujawniono publicznie, a w ujawnieniu niemały udział miał Demoniczny Redaktor Szyna, podówczas jeszcze działający w „Kwartalniku”, następnie Szef Biura Ochrony Sejmu i Senatu - okazało się mianowicie, że to red. B. i red. B. te telefoniczne rachunki prowokują swoimi telefonami do wspólnej ichniej kochanki, podówczas kon-sulki w Nowej Zelandii. Telefon księdza Pischingera pozostał w biurku tego wybitnego socjologa, poezjoznawcy i Kapelana Mórz i Oceanów. Dzwonił tylko od wielkiego dzwonu. Ale kiedy już dzwonił: gwar w redakcji zamierał. Po każdym takim telefonie zmieniała się linia polityczno-kulturalna pisma. Inne artykuły innych osobników przyjmowano, inne artykuły innych osobników odrzucano. Jak w życiu. Normalka. Czasami, po urlopie na przykład, wpadał, powiedzmy, red. Niedowiarski i pytał z niepokojem: „Dzwoniło?” Kiedy odpowiadano: „Nie, nie dzwoniło”, red. po urlopie witał się spokojnie ze wszystkimi i wracał rozluźniony i wypoczęty do swoich zadań. Odrzucał i przyjmował po linii sprzed urlopu. Te osiem telefonów na biurku pani Zamorstinowej było w zasięgu rąk Światopełka Świeckiego, skromnego korektora, dopiero po godzinach pracy. Przedtem wszystkie zazwyczaj zajęte były przez redaktorów i gości „Kwartalnika”. Minęła już jednak piętnasta, wszyscy nieomal wyszli, prócz redaktora Stopiaka, który w tym momencie grał w grę komputerową „Prince” i wydawał zdławione okrzyki. W pomieszczeniu korekty przebywał jeszcze Żorż Król, kończąc swoją pracę. Praca Świeckiego była już zakończona, toteż swobodnie rozsiadł się za biurkiem i podniósł słuchawkę telefonu. Postanowienie poranne, dokonane w tramwaju linii 8, zaowocowało. Świecki wykręcił numer młodych Pilcherów. Odebrał młody Pilcher. - Halooo? - Tu Świecki. Siedzicie w domu? - Siedzimy. - Nie wybralibyście się na wódkę? - Wybhalibyśmy się. - Szuszuszuszu - to odległy głos Enigmy. - Ona mówi, że nie może, umówiła się z koleżanką, ja natomiast chętnie się z tobą napiję, gdzie się spotkamy? Świecki zdenerwował się (każdy by się zdenerwował) i wymyślił, że zobaczą się, choć wiedział, że się nie zobaczą, w Pup Pubie. - Za godzinę? - Za godzinę - zasyczał Świecki. Podstęp telefoniczny nie wypalił. Wariant pomyślniejszy miał wyglądać zdecydowanie inaczej. Enigma: - Halooo... A na to Świecki: - Czy zastałem młodego Pilchera? Enigma sennie: - Nie ma go, a kto mówi? A Świecki: - Ja, Świecki. Enigma, jakby nieco ożywiona: - Wyszedł gdzieś i nie wróci szybko... Wtedy Świecki: - A ty, ty co robisz? Ona: - Nudzę się... On: - Przyjść? Ona: - Przyjdź. I wszystko byłoby proste. Ale Świecki nie stracił nadziei. Postanowił pójść pod dom Pilcherów i wyodrębnić Pilcherową, kiedy będzie wychodziła na umówione spotkanie z koleżanką. - Jakie ona może mieć koleżanki? - rozciekawił się Świecki. - Takie same jak ona, czy też krańcowo odmienne? Dom Pilcherów mieścił się w niewygodnym do obserwacji miejscu. Ani usiąść na ławce i udawać, że się czyta gazetę, ani spacerować za krzaczkami. Ani ławki, ani krzaczków nie było. Nie było też kawiarni po drugiej stronie ulicy. Świecki łaził pod domem Pilcherów jak grzyb-wieczny tułacz. Henryczek przejechał samochodem opodal Świeckiego. Pomachał przyjaźnie. Świecki, zdekonspirowany, odmachał Henryczkowi przyjaźnie. Istniała co prawda groźba, że młody Gardiner zechce zaproponować wspólne wypicie alkoholu, ale na szczęście nie miał czasu rozmawiać, a tym bardziej pić, albowiem siedział za kierownicą swojego dużego fiata. Nikt nie wychodził z domu Pilcherów. - Eee - pomyślał autor Zimnych powiatów - pójdę do domu i zjem co. Wyszli oboje. Poeta ukrył się za kioskiem, ale zauważyli go. W efekcie odprowadzili Pilcherową do taksówki, a sami poszli na piwo, co śmiertelnie zmęczyło Świeckiego, tak że kiedy wrócił do domu, nie był w stanie nawet jeść. Głodny i w ubraniu rzucił się na materac i pomrukując, zasnął. Następny dzień spełzł. * * * W sobotę wróciła konkubina Świeckiego. Usiedli sobie w kuchni i zapalili papierosy. - Tęskniłeś? - zapytała, a on przytaknął, co szczególnym kłamstwem nie było, jako że tęsknił naprawdę. W swojej hipokryzji (była to cecha wyróżniająca Świeckiego, hipokrytyczny był tylko wobec kobiet, które kochał) uznał, że tęsknił i wyrazem tęsknoty było to enigmatyczne usiłowanie przeniknięcia Enigmy. Pomyślał sobie: - Tak bardzo tęskniłem, że aż musiałem zajmować się tymi niedocieczonymi pierdołami. Włączyli radio. Rozpoczynała się kultowa audycja Radia Kraków „Prostacja”. Najpierw sygnał skompilowany z Międzynarodówki i God Save the Queen i rześki radosny głos Nico Płazy, kultowego prezentera radiowego, rozbrzmiał na falach eteru: - Witojciewitojciewitojcie, to znowuznowuznowu my, wasze ulubione i przesympatyczne chłopaki, jak co tydzień w sobotę, jak co tydzień na falach, jak co tydzień eteru, dla was i dla waszych matek, wy wiecie, my bez was przez te wszystkie inne dni tygodnia nie istniejemy, ożywamy dopiero w sobotę rano dla was, kochani, i dla waszych matek, Witojciewitojciewitojcie, co w dzisiejszej audycji? jak zwykle, jak zwykle dużodu- żodużo muzyki, którąśmy z Lou Czyżem dla was przygotowali, a także prezentacja młodej poezji i prozy, przyjdzie Ojciec Syflas ze swoim nowym felietonem, zaprezentujemy reportaż z wiecu feministek, skandali-zujący wywiad z siostrami Zazullankami, które wywalą całą prawdę o nas, samcach, Lou Czyż się zaczerwienił, bo sam ten wywiad przeprowadzał, ja się bałem, broniłem rękami i nogami, bo jakże to, całą prawdę o sobie, śmierdzącym samcu, usłyszeć, to za dużo jak na jednego skromnie śmierdzącego samca, a redaktor Lou Czyż wysłuchał, wytrzymał i przekaże wam ze swojej taśmy całą tę prawdę, przyjdzie również nowy nasz współpracownik, Henryczek Gardiner i opowie o chorobach skórnych, przygotujcie sobie papier i długopis, bo jaja będą straszliwe, dowiecie się drogie, szowinistyczne świnie, co wam grozi, jeżeli się zakolegujecie z owymi czystymi i niewinnymi istotami w gorsetach i biustonoszach, a teraz trochę muzyki, redaktor Czyż już podbiega do kompakta, już wrzuca tam srebrny maleńki krążek, ja jestem za szybą, nie wiem, co to będzie, nie wiem, ale po twarzy Lou Czyża wnioskuję, że będzie to coś, co on lubi, a więc i wy uwielbiacie, to ja lecę, lecę, zapalić papierosa, bo w studio, od czasu protestu na- szych koleżanek, palić nie wolno i nie wolno pić wódki, to ja lecę, wrócę, jak ta muzyka, którą właśnie włącza Lou Czyż, się skończy, pa. - Uwielbiamy tę muzykę? - zapytała konkubina. - A bo ja wiem? - zastanowił się konkubent. - Chyba nie powinniśmy jej uwielbiać - uściślił po chwili. Milczeli i palili papierosy zawzięcie. Zadzwoniło do drzwi. Liczyli dzwonki. Naliczyli ich sześć. To znaczy każde po trzy. Jako wzorowy konkubinat mnożyli swoje radości po dwa. - Jezu, pewnie znowu Bożenka - wycedził Świecki przez zęby. - Otworzysz? - No dobra - odparła konkubina. Drzwi rozszczepiły się i mnóstwo światła z korytarza wpadło do wspólnego przedpokoju. Świecki schował się do toalety. Puścił wodę i udawał, że się na przykład - goli. Prędko jednak wodę zakręcił, bo chciał usłyszeć. Ale nic nie usłyszał. Popatrzył sobie spode łba w oczy w lustrze. Jakieś głosy szemrały, ale wewnątrz Świeckiego też coś szemrało. Jak każdy poeta miał w sobie coś z Joanny d'Arc. Walnięto w drzwi łazienki: - Kochanie! Już sobie poszły. Świecki spuścił wodę, umył zęby i wyszedł. - Kto to był? - Świadczynie Jehowy. Sprzedały mi pięć numerów „Strażnicy” i poradnik Jak uchronić się przed złem świata. Krótki wykład ilustrowany mapką i wielobarwnym portretem autora. * * * MIŁUJĄCA ZAWSZE PRZERASTA UKOCHANEGO, BO ŻYCIE WIĘKSZE JEST NIŻ PRZEZNACZENIE. (R. M. RILKE) Życie płciowe jest siłą niezniszczalną. Nawet w momencie teoretycznego jego zaniku. Przyjrzyjmy się oto wygrzewającemu się w słońcu mojemu kotkowi-kastratowi. Ma na imię Ramzes. Wygina grzbiecik lubieżnie, pyszczkiem łapki trąca. Mimo braku morfologicznych desygnatów płciowości jest prawdopodobnie zadowolony. Może być w dalszym ciągu przedmiotem pożądania jakiejś kocicy. (Łzę ocieram, wspominając w tej chwili moją sprzed lat kilkunastu miłość do profesora Jerzego Treli). I tu tkwi sedno problemu. Nawet kiedy się nie pożąda - samemu jest się pożądanym. Więc, tak czy inaczej - implikacje płciowości są permanentne. Są naturalnie tacy, którymi się nikt nie interesuje, ale od czego samogwałt albo inne sposoby osiągnięcia satys- fakcji: klejenie modeli lub zbieractwo znaczków pocztowych. Różnorodność form życia płciowego uniemożliwia wypracowanie jednorodnego modelu postępowania. Otwartym pozostawiam pytanie: czy czynności seksualne są autote- liczne? Wyzwolić się z płciowości niepodobna. Chyba że ktoś wyznaje solipsyzm albo uważa, że wszyscy mają prawo do szczęścia. Mam komplet nieużywanej bielizny od mojej babci, która była kobietą wyzwoloną. Czasami przyglądam się mu i myślę. Poprzednie zdanie uważam za nazbyt osobiste, zarumieniłam się i nie pozostaje mi nic innego, tylko powrócić do kart mojej powieści. * * * - Kochanie, zróbmy jakiś seksualny eksperyment. - Co masz na myśli? - No, jakąś taką perwersję. - To znaczy, że mielibyśmy to robić? - zapytał i zastanowił się. - Taaaak, hmmmmm... - odparła i przeciągnęła się jak kot na tapczanie. Zmysłowo, jak na przedwojennych filmach, ze staroświeckim wdziękiem. - Kochanie, perwersja jest dla tych, co mają ze sprawami płciowymi problemy typu niemożliwości ich zrealizowania. Ty wszak, jak i ja, regularnie lub nie, ale względnie często przeżywamy orgazm. Próbowaliśmy normalnie, oralnie i analnie, nie biczowaliśmy się wprawdzie, ale czy tak naprawdę jest coś, co cię ekscytuje okropnie, a jest poza twoim erotycznym zasięgiem. Może wibrator? - To mogłoby być interesujące - powiedziała. - Ale są duże koszty. Jakaś prymitywna atrapa nie wchodzi w rachubę. Poza tym... - Ale zróbmy coś, coś takiego... - Mam cię związać, podrapać, przypalić? - Nie. Przemoc fizyczna jest taka pospolita! - Możemy to zrobić w kościele, w tramwaju, mogę założyć jakiś damski ciuszek. - Nie, w kościele bałabym się, mimo wszystko, a przebieranie się... hmm, nie, to też nie. - To co w takim razie: wzajemny samogwałt, wygolenie, nacieranie? - Nacieranie tym? - Tak, wcieranie w różne miejsca. - I ty też byś sobie wcierał? Słyszałam, że dobrze robi na cerę. - Jeśli sobie życzysz. Wprawdzie nie wiem, czy mojej cerze to się przyda, ale nie będę samolubem... Kiedy wychodził, pocałowała go w policzek. - Nie gniewaj się, że ja tak o tej perwersji. Wiem, że nie jest dla ciebie dość atrakcyjna, ale... Uśmiechnął się i głębokim pocałunkiem zamknął jej usta. - To brednie - odrzekł na pożegnanie i zgrabnie zbiegł po schodach. Została sama. Usiadła na łóżku. Jego pośladki i uda zostawiły na kocu ciepły i przy- jemny ślad. Przytuliła tam twarz. Odkurzacz rzęził. ROZDZIAŁ JEDENASTY, W KTÓRYM SIARA MARIAN PRZEGLĄDA ARCHIWUM I POETY WJAZD TRYUMFALNY NASTĘPUJE Krytyk Marian Siara zadumał się. Ukrył paluszki w szpakowatej brodzie. - Poezja zbacza i degeneruje - wysnuł poranną refleksję i podszedł do okna. - Lato, a piętnaście stopni, może włożyć kalesony? - pytał sam siebie. Przeczesał palcami brodę i wysunął dolną szczękę. - Chcę służyć narodowi i ustrzec go przed kataklizmem. Młodzież idzie na lep tandety i pseudoliteratury, interesuje się marginaliami i ekscentrycznością, prawdziwa wartość idzie w zapomnienie. Dobrze, że Schy-schko przyjeżdża - nabierał raz po raz porannego powietrza w płuca. - Czas coś z tym zrobić. Nadział na stopy nową parę czarnych skarpet. Potem bambosze z wełnianym pomponem i zasiadł do komputera. Włączył cacko do prądu. Sięgnął po teczkę oznaczoną numerem 1952 i zajrzał jak do studni. Z ARCHIWUM MARIANA SIARY wodogłowy karzeł gnom miedzianooki zieleń nocy królestwo jego gardła ale kto przychodzi nad ranem niosąc w ustach jasność roziskrzoną i lepką ropiejącą jak skóra komu strzępy kadzideł komu hołubione poczwarki głosek promień śliny i palce zstąp śpiewaj o kaleki tańcz w jarmarcznych budach cztery deski to miasto dla ciebie i dla nas * * * Porucznik Gasgeiger oddał mocz, miał zły dzień. Tak zły, że oddał mocz w spodnie. Na przekór utartym schematom. Wbrew kulturze pisuaru. Cóż, sprawa serii samobójstw przerastała jego siły. Siedział więc teraz mokry i rozmyślał: Mam 11,5 centymetra w obwodzie i nie wstydzę się siebie. Zawsze mogę sobie postrzelać do trupa. * * * jeśli poezja to stercząca gałąź suchy trzask kości rdzawy żagiel płuca brany pod obcas obscenicznie mokry rżąc zbiera szklane okruchy ze stołu w galop ubrany wetknięty pod pachę nakreśla kształty rozmazane ciała w łupinach dymu dzień jak popiół spada sierp nocy płonie i przeżera oczy żar rzeźbi w wargach okrawek granatu czarny skrzep słońca sierść co drga i rośnie * * * TREN. STROFY DLA GIMNAZJALISTEK (do deklamowania w chwilach podniosłych) zamieszkaj we mnie korono umarłych zabierz zakrzepłe skrzydło krwi i potu naucz mnie gorzkiej ości śmiechu na wargi połóż szloch i szorstką pewność mech zetrzyj z powiek opowiedz struchlałej nagi cień drzewa oschłą jasność świtu święta syczące wyrwij ze mnie, proszę aż cała w torsjach zajaśnieję ostrzem * * * z połyskliwości nocy przecież cię nie wyjmę, źrenico ostu gorzki ogniu, nie wyłuskam ciebie ze szkła, z szelestu, ryso * * * światła i deszcz, Natalio skóra ślepnie płomyk cytryn płuco, obrysowane szkłem nasłuchuję, Natalio kora chrzęści, schnie * * * ty ciemna korona cierń ognia gdy dłonie odjąwszy od powiek rozchylasz w szkle lustra wargi błysk rozcina moją twarz i wiszę skrzydło krwi strzęp oko szkarłatne nad tobą * * * Mały Franek był niegrzecznym dzieckiem. Ojciec mu umarł, bo każdy kiedyś musi. Matka powiedziała: styczeń pora śmierci, Boże, prowadź Stasia. Wuj z siebie wydusił: Synu, wylewaj łzy nad zmarłym, i jako Bardzo cierpiący zacznij lament. Płacz Gorzko i z przejęciem. Potem już Daj się pocieszyć w smutku. Smutek bowiem Zwiastunem jest śmierci. Mały Franek był niegrzecznym dzieckiem. Chrzestna kupiła mu rower, by się zabił. Mąż chrzestnej, w ową feralną komunię Dołożył mu od siebie zegarek bez paska. Nazwisko Franka ciążyło Frankowi. Chrząszcz się nazywał, znienawidził życie. Przykre mu były sprawy co dzieją się pod słońcem. Mógłby być wszystkim. Mądrym albo głupim. Siewcą lub krawcem. Zdobywcą, latawcem. Olejkiem wonnym. Celtycką mitologią. Dziewicą Orleańską. Masarzem. Mesjaszem Być nie mógł. Czy widział kto kiedy Mesjasza o skrzydłach owadzich. * * * tylko ty jedna tarnino dziewicza piastunko dzierzby, karmicielko szpaka przygarniasz tkliwie moje kruche ciało w oku jastrzębia arko sinobiała Pokrzepiony, odłożył teczkę, rozluźnił dłonie i zaczął pisać. RAPORT O STANIE WSPÓŁCZESNEJ LITERATURY NARODOWEJ - tytuł wymyślił, drzemiąc jeszcze, teraz wystukał go na modernistycznych klawiszach komputera. Pierwsze krople kolejnego w tym tygodniu deszczu uderzyły o parapet i natchnienie jak pątnik odeszło. - To chyba ciśnienie - tłumaczył sobie. - Nie pali się. Uspokoił sumienie i przystąpił do porannej toalety. Wystarczyły mu ledwie trzy minuty, by nasycić się swą nagością w lustrze i dokonać niezbędnych ablucji. Fizjologiczna sprawność Siary była przedmiotem zazdrości i podziwu kolegów krytyków jak i jego ofiar. Nie palił i był dumny z pojemności swoich potężnych płuc. Kusiło go czasem, żeby sprawdzić, z ilu kroków świece na ołtarzu zdmuchnie, ale krępował się troszkę. Świeży i pachnący powtórnie nałożył skarpety i całą resztę. Czarny jak smoła krawat, ledwie widoczny na granatowej koszuli, związał fikuśnie, narzucił trencz, wsuwane półbuciki numer 42 i zaopatrzony w parasol wyszedł. Na schodach skłonił się grzecznie sąsiadce, matce czworga dziatek, niosącej pełne siatki, i zręcznie ją ominąwszy, znalazł się na dworze. Deszcz siąpił niemrawo, ale Siara rozłożył parasol. Po głowie plątała mu się fraza: „Dojrzałość męska: znaczy to odzyskać powagę, jaką się miewało przy zabawie za lat dziecięcych”. - Co to jest? Skąd ja to znam? To nie Rilke. To nie Słowacki. To nawet nie Miciński. Kto to, co to? Skąd mi się to przyplątało? Skąd, na Boga? Skąd, na Marię Janion, mi się to przyplątało? Przecież to nie jest wiersz Wisławy Szymborskiej! Parasol z lekka przeciekał. Deszcz nie ustawał. Deszcz wzmagał się. Deszcz - a do tego jeszcze halny. * * * Noc nachylała się. * * * Henryczek nie spał. Składał i rozkładał broń po ciemku. Miał już dosyć składania i rozkładania broni przy świetle, osiągnął w tym absolutny rekord świata, a ściganie się z samym sobą, mimo że przyjemne, nie miało dla Henryczka takiej jakości, jak poprawianie cudzych rekordów. Zresztą, przy dziennym świetle mógł poprawiać swój rekord o ułamki ułamków sekund, a nie posiadał odpowiedniego czasomierza. Pisał już w tej sprawie do Szwajcarii, jednak odpowiedź nie nadeszła dotychczas. Prawdę mówiąc, w mieszkaniu nie było zupełnie ciemno. Z kuchni sączyła się wąska smużka światła. To świecił się piekarnik. Noce były dość chłodne, a o ogrzewaniu kaloryferowym nie było co marzyć, toteż Henryczek ogrzewał mieszkanie w ten specyficzny sposób. - Świat jest okrutny. Wychodząc wieczorami, widząc te niepłękne, zawzięte twarze - myślał Henryczek, składając pistolet - doznaję bólu istnienia. Chcę pomóc skrzywdzonym, ale to ja ich wybiorę i ochronię. Oczywiście, wolałbym, żeby wszyscy byli szczęśliwi, jednak miarą szczęścia, którą sam im odmierzę. Nie da się tego dokonać poprzez choćby najlepszą ochronę policyjną. Badałem to zagadnienie i wiem, że policja, nawet najsprawniejsza, nawet amerykańska, nie jest wolna od błędów i korupcji. Ale ja znam drogę. Wiem, kim jestem i jaka jest moja rola w odwiecznej walce. Jam częścią tej... Urwał, wykonał półobrót i wycelował w stronę przedpokoju. - Wejdź powoli. Ręce na karku. Powoli, powoli. Zastanawiasz się pewnie, czy mam jeszcze w magazynku jeden nabój, prawda? Zastanawiasz się, czy urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą? Sprawdzimy, synu - wysyczał w półmrok. Opuścił nieco lufę i strzelił. Oczywiście, nabój, ostatni nabój, był w magazynku. Pomylił się już raz w życiu i od tej pory nie stać go było na ten komfort. Sąsiedzi zastukali bez większego przekonania w ścianę. Przywykli do nocnych hałasów dochodzących z małego mieszkania Henryka, toteż nie było to nazbyt nerwowe stukanie, a raczej znak wspólnoty, dobrze bowiem wiedzieli, że życie jest samotne, okrutne, nędzne i krótkie. Po wszystkim Henryczek włożył odznakę „Tajnego Współpracownika Urzędu Celnego” do portfela. Był to pugilares zacny. Na spodzie skórzany, na wierzchu miał niby trójwymiarowy obrazek z mrugającą Japonką. Nazajutrz rano odwiedził go gówniarz. - Cześć - powiedział, wchodząc jak do własnnego - Witani, wspólniku - z przekąsem rzucił Henry-czek. - Przybij piątkę. Gówniarz przybił. Posiedzieli sobie w kuchni i patrzyli w oczy. Jak bracia. Albo jak siostry. Jak Butch Cassidy and Sundance Kid. Jak Zbyszko z Bogdańca i Czech Hlawa. Twarz naprzeciw twarzy. Młodość naprzeciw młodości. Usta przy ustach. Języki... Języki... Przez szparę w drzwiach ktoś spostrzegawczy dostrzegłby może łysą czaszkę pokrytą drobnym meszkiem, wtuloną w haftowaną poduszkę... * * * TELEFON DOKTORA MARIANA SIARY DO HENRYCZKA - Haluuu... - Już jedzie. Pociągiem z Bonn. - Ma pan to dla mnie? - Mam. - Więc załatwione, machniom. * * * Żorż Król obudził się pełen wrażeń nieprzyjemnych. We śnie nawiedziła go ciotka Aurelia, zupełnie martwa już od lat sześciu. Ciotka miała na sobie czarną stylonową podomkę i pantofle produkcji bułgarskiej. Sztuczne rzęsy sterczały sztywno i nieprzyjemnie. Siedziała przed lustrem i mamrotała coś pod nosem, oglądając pod światło pocztowe znaczki. Potem wyciągnęła z szuflady brzytwę, sprawnie golnęła swoje niemłode łydki, a następnie nacięła tą brzytwą palec wskazujący. Krwią mazała rewersy znaczków i przyklejała do lustra. A chichotała przy tym jak hoża hiena, choć za życia nikt nigdy nie słyszał jej śmiechu. Śmiech ciotki, przekroczywszy granice jawy, napełnił duszę Króla niepokojem. Żorż, cały w pydżamie, leżał na plecach w pozycji katafalkowej i patrzył w sufit. Pydżamkę miał bladoniebieską. Postanowił poprawić sobie nastrój. Przywołał obraz piersi kobiecej. Ciepłej, nagiej i elastycznej. W którą warto byłoby się wtulić, połaskotać nosem, może nawet pocałować. Widział, jak pierś taka właśnie, ciepła i urocza, oswaja się, staje się coraz bliższa i jeszcze cieplejsza. - Ciepła pierś to pierś spocona - pomyślał mimowolnie. Zaskoczyła go ta myśl bezwiedna. - Czyżby to znaczyło, że gardzę już kobietą, chodzi mi o to, że niby kobieta się nie poci... czy tak, hehe? Że nie widzę już piękna? Traktuję jak rzecz? Nie przyznaję praw? Nie lubię już? - zadał sobie kilka pytań naraz. - O Boże - zawołał w duchu i posmutniał - dlaczego urządziłeś ten świat w taki sposób, że wszystko co najsłodsze i w najlepszym guście wydaje się być prostą konsekwencją ciemnych neurohormonalnych gierek? Dlaczego skazałeś świętych młodzianków na płciową banicję, przegnałeś mieczem ognistym z niwy szatana, gdzie można by ich smakowicie wykorzystać? Dlaczego objawiłeś prawdę prostaczkom, wygimnastykowanym czerstwiakom, co stali przy żłobku i wgapiali się bezro-zumnie? Dlaczego, dlaczego?!!! Wtem - a może dlatego - odczuł potrzebę bluźnierstwa. Nieodpartą. Zapragnął obnażyć się. Zdjąć dół od pydżamy. Wycelować swą intymność, skąpaną w porannym świetle, w sufit, a poprzez sufit, w niebo, w Niebo, w Absolut, -w Prawdę. Zadać im ból, cios, utoczyć krwi, skaleczyć, zranić... I trach, trach, skurcz nim wstrząsnął straszny, już eksplodować w swym bezwstydzie by mógł, pęknąć jak zwierzęcy pęcherz z salcesonem... Jednak oprzytomniał. Zdał sobie sprawę z niepro-duktywności takich gestów. Odetchnął. - Raczej umrzeć niż zgrzeszyć - słowa świętego Dominika Savio pojawiły się w jego umyśle nie wiadomo skąd. Miał wrażenie, że obok stoi duży, jasny Anioł i to On właśnie mówi. Przewrócił się na bok. Żeby się lepiej przyjrzeć, sięgnął po okulary. I wtedy... Zasnął. * * * Tymczasem ku miastu zbliżał się laureat. Czekali wszyscy. Poeta Syf las bezskutecznie usiłował uformować pochód, ale sytuacja wymykała mu się spod kontroli, co chwilę któryś z nich - a to Owietz, a to Węglorz - wyrywał się entuzjastycznie ku przodowi lub ku bokowi. Świecki międlił kwiaty i dłubał w zębie. Krakowski dworzec umajono jak na przybycie Franciszka Józefa. Dziewczęta w regionalnych strojach piszczały lubieżnie. Megafony ciągle milczały, jednak lędźwie oczekujących przenikał dreszcz. - Może megafon się zapchał, a pociąg wjechał na inny peron! - panikowały wielbicielki. - Cicho, głupie pierwiastki! - wrzasnął Syflas, sa-mozwańczy koordynator komitetu powitalnego. W garniturze nie czuł się dobrze. W pewnej odległości od komitetu kręciła się nie znana nikomu osobiście, niezwykle ponętna i dobrze zbudowana, o cerze typu krew z mlekiem. - Niezła dupeńka - zachwycił się Owietz. -Co? Kwartet dęty zaintonował Kiedy ranne wstają zorze. Słowa Owietza utonęły w pięknej melodii. Ale Syflas był dociekliwy. - Co co? Co mówisz Marian? Owietz gestykulował wymownie, a orkiestra płynnie przeszła w Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród. - To jego wielka pierwsza miłość. Nieskonsumowana - wrzasnął, aby być słyszanym przez wszystkich, najlepiej poinformowany w meandrach prywatnych Wielkiego Nadjeżdżającego, jego przyjaciel z lat przedszkolnych, pierwszy dęciak w zespole, Piotr Markiewicz. Wszyscy spojrzeli na nią zawistnym okiem. Najbardziej zawistne było oko kobiet. Kobieta skryła się za budką z zapiekankami i wszyscy mogli odetchnąć. Megafon zacharczał straszliwie i po serii trzasków wypluł wiadomość. Ludzie na peronach zesztywnieli, a potem potężny wrzask wydarł się z ich różnokształtnych piersi. - Jedzie, jedzie, nareszcie! - twarze pokrył teraz pot podniecenia, bicie setek serc wypełniło dworcowe przestrzenie. Nic nie było w stanie jednak przyspieszyć rytmu odziedziczonego po poprzednich stuleciach. Elektryczna lokomotywa, ciągnąc wagony z miejscami do leżenia i siedzenia, z mozołem wtaczała się na peron. Tłum zawył i zafalował. Pociąg zatrzymał się w pełnym tego słowa znaczeniu. Monolit tłumu nagle rozpadł się na kawałki. Jego składowe, jednostki ludzkie różnej proweniencji, falowały teraz niezależnie jak piersi biegnącej niezamężnej albo karmiącej kobiety pozbawione biustonosza. Syflas ponownie stracił panowanie nad sytuacją: - Ludzie, co wy robicie, tak nie można, tu człowiek przyjeżdża, wielki człowiek, wielka nagroda, poeta, ludzie, ja też, on przyjaciel, wielki, artysta, uszanować trzeba, luuudzie!!! Tłum był jednak głuchy. - Wiwat Wielki Przyjeżdżający! - Widziałem! - Gdzie? - Tam, w trzecim wagonie! - Ten z brodą? - Nie, ten bez czapki! - Wiwat! - Nie! To konduktor! - Pomachał mi ręką! - Kochany! - Niech żyje przyjaźń polsko-niemiecka! - Hurrrra! - Serce polskiej poezji znów bić będzie w Krakowie! - Wiwat Kraków! - Wiwat Bonn! - Nad Lemanem! Zgiełk był nieopisany. W ogólnym rejwachu panseksualny Owietz, popychając przed sobą wózek inwalidzki Węglorza, zbliżył się ku budce z zapiekankami. Orkiestra przyspieszyła tempo, prosta, zdawałoby się, faktura rytmiczna walca osiągnęła w tej atmosferze oszałamiającą ekspresję. Służba Ochrony Kolei poprawiała pistolety w kaburach. Konduktor Wacek, którego dziadek był animatorem życia kulturalnego kolei warszawsko-wiedeńskiej, czyścił rękawem guziki munduru. Pełna mobilizacja. Owietz zauważył, że wózek Węglorza porusza się mimowolnie i samodzielnie. Rozpaczliwe ruchy rąk inwalidy i jego nieartykułowane pohukiwania oraz pełne przerażenia gesty nie były jednak w stanie odwieść Owietza od stricte hormonalnej decyzji. - Wyjdź, dziecino, zza tej budki, zrozum, żywot nasz jest krótki i korzystać trzeba z uciech, choćby pociąg miał nam uciec - przełożył swą żądzę na język poezji. Może to i mity, nie wiem. Tak w każdym razie mówiono o tym później w mieście. Inkryminowana niewiasta wychynęła zza budki, otarta usta z keczupu i rozpięła jeden górny guzik białej bluzki. Owietz zbaraniał. Ale nie tylko on zauważył ten gest, jakże dzisiaj niepopularny. Mężczyzna o szlachetnym spojrzeniu i długich palcach, odziany w sportowy trencz i noszący się w ogóle z angielska (buty z Bond Street, koszula od Har-rodsa), uniósł lekko brew. - Mam go - pomyślał enigmatycznie. Wypielęgnowana dłoń powędrowała ku kieszeni trencza. Wyciągnął z niej obły kształt, obrócił się tyłem do peronu i pod tren- czem zaczął wyraźnie majstrować. Nie tylko on majstrował na uboczu. Dwie szczupłe sylwetki na samym końcu peronu odwijały pospiesznie kwiaty z białego papieru. - Popatrz - trąciła dziadka mała Bożenka Piernat - mam z tymi panami zajęcia na Uniwersytecie. Nauczają mnie na temat literatury narodowej. Dowiedziałam się od nich wiele pożytecznych rzeczy, które przydadzą mi się w moim przyszłym życiu zawodowym i osobistym. Być może nawet znajdę sobie w ten sposób męża? - Dobrze, wnusiu. Ucz się. Bo wiedza to twoje wiano - pogłaskał ją po karczku starszy pan. Mężczyzna w trenczu już zmajstrował. Stał znowu przodem do peronu. Jego chłodne i przenikliwe oko rejestrowało wszystko z najwyższą uwagą. Nałożył ciemne okulary i wzburzył włosy. Skierował kształtną głowę w stronę budki. Kobieta miała już rozpięte trzy guziki. Lekko drgnęły muskuły jego twarzy. Drzwi trzeciego wagonu otworzyły się. Kobieta skinęła głową. Mężczyzna wsunął dłoń w kieszeń, w sposób kocio zwinny. W drzwiach stanęła Oczekiwana Postać. Tłum wił i szamotał się. Wył i skowyczał. Ekstaza sięgała apogeum. W momencie kiedy dłoń mężczyzny w trenczu opuszczała kieszeń razem z obłym kształtem, padło zadziwiające w swojej prostocie pytanie: - Skolko stoit eta? Przedstawiciel rasy mongoloidalnej o szczerej duszy Słowianina, objuczony kilkoma reklamówkami, z dziecięcym zaciekawieniem i pogodą ducha wpatrywał się w przedmiot trzymany przez mężczyznę, a był to portfel z mrugającą Japonką. - Machniom? Z jednej z reklamówek mongoloid wyciągnął kilogramowe na oko blaszane pudełko. Pudełka tego typu są dobrze znane smakoszom i co światlejszym obywatelom pilnie śledzącym sytuację na rynku. Napięcie wyraźnie opuściło ciało mężczyzny w trenczu. Wstąpiła weń flegma. Zapachniało morzem i stepem bezkresnym jednocześnie. Oczekiwany, czyli poeta Antoni Schyschko, postawny mężczyzna, rocznik 68, pozdrawiał tłumy. Przyjaźnie machał ręką. Kokietował spojrzeniem dziewczęta. Orkiestra zaintonowała Boże, coś Polskę. Lud podjął. Łzy wzruszenia ciekły po twarzy Antoniego, ginęły w gęstwinie jego rudoczarnozłotego zarostu. W tym czasie mężczyzna w trenczu dokonywał pobieżnej, acz błyskotliwej operacji myślowej. - Tysiąc za rękopisy Schyschki i ze dwa za pudełko. Biznes is biznes. Kobieta zniknęła. Pod budką został tylko Owietz, pełen niespełnienia. Szukał bezmyślnym wzrokiem wózka przyjaciela z przyjacielem w środku wózka. W szeroko rozwarte nozdrza łapał zapach kobiety. Mężczyzna w trenczu zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko. Wypuszczając dym powiedział: - Why not? Machniom! Schyschko zstąpił na peron. Kilka mocarnych par rąk, w tym krzepkie dłonie Syflasa, uniosły go ponad głowy. Podrzucono go kilka razy do góry, skandując: -WIWAT POETA! WIWAT POEZJA! WIWAT LAUREAT! Popłynął nad tłumem w stronę wyjścia. Dziewczęta w strojach krakowskich obrzucały jego zwalistą postać kwieciem. Tak przystrojony i uczczony dotarł do dorożki przygotowanej zawczasu. Woźnica w wypastowanym cylindrze, obsługujący zazwyczaj pogrzeby, delikatnym szeptem zagrzewał koniki do drogi. Schyschkę usadzono w wysłanym atłasem (czerwonym) pojeździe. Za dorożką stał powóz bagażowy, gdzie młodzież spontanicznie wnosiła pakunki poety. Podeptany Świecki dotarł w pobliże dorożki i zanim tłum zdeptał go powtórnie, zdążył krzyknąć tylko: - Mistrzu... - Prezenty później - odpowiedź Schyschki wzbudziła niesłychany entuzjazm zebranych. Świecki nie słyszał tego jednak. Miał usta i uszy pełne piasku. Nie mógł się podnieść. Dusił się, gąszcz nóg wyparł z tego miejsca resztki powietrza. Konie poczęły parskać okrutnie. - Jedziemy, Mistrzu - wyrecytował woźnica i zaciął koniki batem. - Pod Adasia - zaordynował Schyschko pod wpływem nagłego impulsu i uroczystego powitania. - Podzielę się z nim kwiatami. Niechże na powrót odzyska należne mu wśród poetów miejsce! Rozparł się i potoczył wzrokiem po zebranych. Orszak ruszył. Za powozami kilka samochodów, za samochodami piesi. Za pieszymi Owietz i Syflas, którego sprawy wyraźnie przerosły. Kawalkada zbliżała się ulicą Floriańską do Rynku. Gapie jak to gapie otwierali ze zdziwienia usta. Tłum zaś witających, już spokojny i z lekka nasycony, kierował się na Wawel, gdzie w zakrystii katedralnej ksiądz Bomboniecki szlifował ostatnie akapity kazania pt. Poezja a sacrum. Fenomenologia wiersza a ludzie Kościoła. Redakcja „Kwartalnika” wdziewała garnitury. I nikt nie zwrócił uwagi na wagon ostatni pociągu laureata. I nikt nie usłyszał skrzypienia wózka Sylwestra kadłubka. Bo i on tam był i mocarnym swym grzbietem za podnóżek służył kobiecie z wagonu ostatniego wysiadającej. Niemłodej i niestarej. Nieładnej i niebrzydkiej. Miastowej i wsiowej. Eleganckiej i zaniedbanej. Siwej i kruczoczarnej. Do piersi (takich w sam raz) tuliła torbę papierową. Pełną. Gdy kobieta zręcznie zeskoczyła z pleców kadłubka na peron, torba zaszeleściła i pomarańczowa pomarańcza poturlała się w stronę przejścia podziemnego. Kobietę z torbą pomarańczy widziano potem, jak trzymając kadłubka za rękę, wchodziła w Planty. ROZDZIAŁ DWUNASTY NASTAWIENIEM NA KOBIETĘ PRZEPEŁNIONY Wszyscy na Wawel, ale Owietz nie. Siedzi sobie teraz w Cafe Woland. Siedzi, pije piwo i patrzy. Ludzie chodzą, siedzą albo głupio się śmieją. Struktura płci kształtuje się na korzyść kobiet. Cafe Woland to kilkanaście białych stolików z adekwatną liczbą krzeseł i parasoli w pasażu (małym, nieobszernym) między Tkacką a Rynkiem. Czytelnik niezamieszkały w Krakowie - Czytelniczka ma intuicję - wiedzieć powinien, że w tymże pasażu zeszłego lata gromadził się kwiat miejscowej młodzieży. Teraz kwiat lekko uwiądł. Owietz siedzi. Siedzi i nadyma się. I ty, Czytelniku, siedzisz. Owietz nie jest prostym człowiekiem. I ty, Czytelniczko, nie jesteś prosta. Nic i nikt nie jest prosty tego popołudnia. Pozornie czyste i ciepłe powietrze pomiędzy wami, Owietzem i tobą, Czytelniku, wypełniane jest co chwila drażniącą wonią dezodorantów, jako że młodzież bywająca w Wolandzie nie używa jeszcze perfum. Nie ma jeszcze matury i nie używa perfum. Owietz nadyma się, by uwidocznić, uwyraźnić swoją dojrzałość i odmienność w tej mikroprzestrzeni. Chce być zauważony. Wysyła swoje sygnały, oznacza swój stolik swoim zapachem. Motyw kobiety powraca. Jest to charakterystyczny motyw takich wieczorów, kiedy to żona, w przypadku Owietza jest to piękna i do tego powabna Ludmiła, więc kiedy to żona Ludmiła wyjechała z córeczkami do Rabki. Te ciepłe miesiące tworzą takie słomianowdowcowe sytuacje wyjątkowo często, ale nie jest to, Czytelniczko, naiwność Autorki, a jedynie czysty przypadek. To nie jest tak, że chcę wysłać do wód wszystkie żony, konkubiny i narzeczone bohaterów. Tak się po prostu szczęśliwie złożyło - i już. Została na przykład razem z Giuseppe Paletka. Została na przykład Magdalena Korzeniowska, a mogła przecież jechać do Lubomierza. Zostały wreszcie wszystkie siostry Zazullanki, powiązane przecież na różne feministyczne sposoby z różnymi mężczyznami występującymi na kartach mojej książeczki. Więc sza! Ty o tym wszystkim nie musisz wiedzieć, Czytelniku, ale widzisz przecież: samotny mężczyzna w zamglonych okularach co jakiś czas podnosi głowę i wiedzie wzrokiem za chichoczącą, na pozór obrzydliwie, jedną z przechodzących mimo nastolatek. To zupełnie normalne, wiesz o tym, a i sam podnosisz co jakiś czas oczy i wodzisz nimi, ale w przypadku Owietza wodzenie przepełnione jest taką determinacja i smutkiem, że to jest za- stanawiające. Nadzwyczaj zastanawiające. Nastawienie na kobietę, kobietę in spe, nastawienie rozpaczliwe, to proste redukcjonistyczne działanie jeży niekiedy włos na głowie, nieprawdaż? Wszak redaktor Pilcher poświęcił temu nastawieniu wiele stron swojej prozy, przemyca je także w swoich na wskroś politycznych esejach publikowanych w „Kwartalniku Niepopularnym”. To nie przypadek. Fiku miku, Czytelniku. Siedź sobie i obserwuj Owietza. Nie ma grzyba we wsi. * * * Przeniósł się do Krzyżotorów. W Wolandzie jakoś mu nie szło, ale Krzyżotory to był pewniak. W Krzyżoto-rach przesiadywała Brygida. Trochę siedzieli. Trochę rozmawiali. W końcu zrobiło im się zimno i przenieśli się do Wiklinowej, gdzie przyjęli z godnością zachód słońca. Potem przenieśli się na przystanek tramwajowy, jako że Owietz musiał wracać do domu, bo żona, Ludmiła, wprawdzie wyjechała, ale teściowie zostali i Owietz dbał o ich dobre samopoczucie i starał się wracać o przyzwoitych porach, no, chyba że się upił, ale tego dnia jakoś nieszczególnie wiele wypił, zaabsorbowany najpierw uroczystościami, a później intelektualnym epatowaniem Brygidy. Rozmawiali o postmodernizmie w całej jego roz- ciągłości, i to dobrze się przydarzyło, bo w momencie kiedy Plantami opodal przystanku przechodzili doktor Stanisław Jonkas i poeta starszego pokolenia Jan Październik, na pewno usłyszeli wygłaszane przez Owietza efektowne i drażniąco okrągłe, a niegłupie zdania skiero- wane w stronę tej efektownej i drażniąco okrągłej, a nie-głupiej blondyny. Takoż i Brygida Zazullanka miała swoją satysfakcję, jako że Plantami opodal przechodził w innym momencie jej były narzeczony, który porzucił ją dla autentycznej wulgarnej kelnerki, przechodził - i na pewno zauważył, że oto ona, Brygida, rozmawia jak równa z równym z poetą Marianem Owietzem, znanym z telewizji polskiej, a były narzeczony Brygidy był byłym grafomanem, toteż poetyckość Owietza mogła go dobić dodatkowo. Żeby nie było niedomówień: Owietza i Zazullanki nie łączyło nic, prócz kilku zbliżeń mentalnych. Siedzieli na przystanku i czekali na swoje tramwaje, jako że mieszkali w nieco innych punktach miasta, co może i dobrze. - Ależ bym cię... - zaczął ni stąd, ni zowąd Owietz. - Poważnie? - zdziwiła się naiwnie Brygida. Było to zdziwienie naiwne, ale podszyte pewnym obeznaniem. - Tramwaj - oświadczył Owietz i wsiadł, pozostawiwszy lekko osłupiałą Brygidę na przystanku. Pomachała mu swoją zwinną rączką. - Bileciki do kontroli - wrzasnął gówniarz i wyciągnął legitymację. Nie miał zamiaru tego już dzisiaj robić, wracał po prostu tramwajem do domu, ale zobaczył Owietza i nie mógł się powstrzymać. Owietz zdenerwował się okropnie. Okropnie. Wrócił do domu. Zmiął mandat. Zmiął raz jeszcze. Po czym go rozprostował i ucałował teściów. Dostał kolację. Zjadł, ale to go jakoś wcale nie uspokoiło. - Mam dziś nocny dyżur w radiu - rzucił i nie chcąc się narażać na nowe afronty i szykany ze strony służb miejskich, wyjął z porcelanowego puzderka kluczyki, dowód rejestracyjny i prawo jazdy. - To wy nocą też nadajecie? - dopytywał się teść, ale Owietz udał, że nie słyszy, ucałował teściową i tyle go widzieli. * * * On pędził przez noc. Jak rycerz błędny jaki. Bardziej błędny niż rycerz. A one siedziały, malowały paznokcie u rąk i nóg, malowały oczy, robiły sobie coś z brwiami, rzęsami, oglądały sobie nawzajem włosy na nogach, tuliły się do poduszek, pożerały tony zdrowej żywności, wypijały litry kawy i herbatek, wkładały sobie palce w oczka rajstop, krwawiły, płakały ni stąd, ni zowąd, frustrowały się coraz bardziej. A noc szła. Noc, rodzaju żeńskiego, szła. I znikąd pomocy, rodzaju żeńskiego, dla rodzaju żeńskiego. Ucieczką stawał się dla nich sen, rodzaju męskiego. Tak to sobie wyobrażał Owietz, ilekroć pomyślał o siostrach Zazullankach. Rzeczywistość, przynajmniej tego wieczora, prezentowała się jednak w sposób wysoce odmienny. Sióstr nie było w domu. Okna ciemne i nieprzychylne Owietzowi, który pełen nadziei, na skrzydłach swojego liliowego małego fiata przygnał tu, na ulicę Joanny d'Arc. W razie czego zadzwonił do drzwi. - Może drzemią. Może jest tylko jedna z nich. W łazience na przykład. Pachnąca i jedna. Niekoniecznie Brygida. Może być jakaś inna. Jest w łazience i zaraz wyjdzie. Nawet nie wycierając się. W wilgotnym ręczniku. I spłoszy a rozrzewni się jednocześnie - kombinował Owietz. Ale nikt nie wychodził. Żadnego wilgotnego ręcznika. Zapukał w okno. Zapukał w drugie okno. Wrócił pod drzwi i zapukał, pominąwszy dzwonek. Usiadł na schodku i zapalił papierosa. - Chłopa wam trzeba - rzucił w ciemność receptę. - Chłopa wam trzeba - powtórzył. Był chłopcem z dobrej krakowskiej rodziny. Wyobraźnię miał pornograficzną, ale raczej soft niż hard. Siedział i coś tam sobie mamrotał. - Żadnego światła nie zobaczyłem, więc mam w dupie, idę - oświadczył drzwiom i posiedział jeszcze chwilę, a potem wstał i poszedł. Liliowego małego fiata zostawił pod domem sióstr. Wieczór był piękny, postanowił pochodzić sobie. Z krzaków wyszedł Syflas. Pozbył się przed właśnie sekundą swojego odświętnego garnituru, w którym męczył się przez cały dzień, i teraz - przepełniony ulgą - zapakowawszy ów ancug w szary papier, przewiązawszy ten pakunek sznurkiem i umieściwszy go w plecaku, wyszedł z krzaków. - Witaj, klakierze jeden - powiedział, patrząc mu w oczy Owietz. - Witaj, ubeku seksualny - powiedział, patrząc w oczy Owietzowi Syflas. - Mizdrzyłeś się straszliwie dzisiaj na dworcu - powiedział, patrząc mu w oczy Owietz. - A ty krążysz i krążysz koło domu tych... - Syflas uśmiechnął się szeroko. Owietz uśmiechnął się szeroko i poklepał Syflasa po plecaku, jako że do pleców dostęp miał ograniczony. Syflas drgnął od klepnięcia. - Stary, to postmodernizm miał być. A ci ludzie - widziałeś? Wiocha, anarchia i brak samokontroli. Zresztą nie bądź taki niezależny twórca. Wazeliniarz jesteś i hipokryta jak wszyscy z peryferyjnych osiedli. - No już dobrze, Pawełku, nie denerwuj się, odpocznij, masz, zapal i odegnaj troski. Miłość erotyczna jest najdoskonalszą formą terapii smutnych stanów ducha. - I z tym smutkiem tu przyszedłeś? Owietz poprawił schludną odzież. - Nie twój interes. Czas na mnie - Owietz zdjął nieistniejący włos z klapy grafitowej marynarki w jodełkę. - Łonowy? - szczerze zapytał Syflas. Marian Owietz lekceważącym gestem zakończył tę jałową konwersację, odsunął poetę Pawełka i poszedł. Budka telefoniczna była nieczynna. Sterty śmieci, butelka po piwie Żywiec z utrąconą szyjką zastępowała automat. Owietz machinalnie pokręcił głową i udał się wzdłuż torów tramwajowych w stronę Rynku. Syflas postał chwilę, pomedytował, odwrócił i dłubnął w nosie. Owietz szedł krokiem miarowym. Skórzane sandały lekko skrzypiały. Rękami machał na tyle, na ile było to potrzebne. Sądził, że w jego sposobie poruszania się jest coś z gracji przedwojennego oficera. Z takim przekonaniem wkroczył na płytę Rynku Głównego. Jak Czytelniczka i Czytelnik zdążyli się zorientować było już ciemno. Miasto żyło jednak i tętniło swoistym pulsem. Tak powiedzieć mógł tylko dyletant i egzaltowana magistrantka filologii polskiej. Chodzi o to, że w tak licznych o tej porze kawiarnianych ogródkach i w piwnicach było dużo ludzi. Owietz najpierw skierował się do kawiarni Pod Młodym Bambusowym Pędem, zwanej w skrócie Popędową. Z daleka dostrzegł charakterystyczną postać pewnego inżyniera - obecnie kamienicznika bez pracy, w stanie wolnym. Nie był to jego żaden dobry znajomy. Zazdrościł mu jednak (może trochę nieświadomie) walorów ciała. Intensywne ćwiczenia kulturystyczne uprawiane pod nieobecność rodziców przez cały okres nauki w szkole średniej oraz czynne zainteresowanie walkami Wschodu nie pozostawały bez śladu na cielesności inżyniera. Może tylko nogi miał nieco za chude, ale wiesz, droga Czytelniczko, że klasyczna harmonia nie potrafi tak fascynować jak na przykład odrąbane ramiona drogiej nam wszystkim Wenus z Milo. Nie znaczy to oczywiście, wybaczysz dygresję, Czytelniczko, że wiadomości Autorki z dziedziny sztuki i kultury antycznej kończą się na owych ramionach. Nawet gdyby tak było, Autorka ma, wierz mi, duże możliwości konsultacji. W tym czasie Owietz zdążył zauważyć, że w ogródku Popędowej siedzą również redaktorzy „Kwartalnika”. Było to dla nich miejsce codziennych łowów. Zakończywszy swoje prace w redakcji, zasiadali tam z kartonikami, na których widniały cyfry od O do 9 i punktowali przechodzące przez Rynek kobiety. Rechotów i trzymania się za brzuchy było przy tym co niemiara. Tym razem ów proceder uprawiali Lektorowicz, Muchomorski i Pilcher. Owietz nie znał tego obyczaju. Dlatego zdziwił się, kiedy na jego widok Pilcher uśmiechnął się w brodzie i pokazał cyferkę 3. Tajemnicą poliszynela było, że 9 jest zarezerwowane dla Mariana Siary. - Eee - powiedział Muchomorski i poprawił szkło kontaktowe. - Szanowanie, drogim panom redaktorom. Rączki całuję. Co dobrego? Macie coś ciekawego na tapecie? Ten nowy Kawafis jest całkiem niezły. Ja też mam kilka nowych niezłych kawałków. Miałem je wysłać do „Po Cichu”, ale tam się tak długo czeka... - zawiesił głos w nocnym powietrzu z nadzieją. W to powietrze wdarła się ćma. Zrobiła kilka okrążeń nad głową Lektorowicza i spłonęła. Świeczka zgasła. - Świeczka zgasła - powiedział Muchomorski. - A ja jeszcze jedno piwo poproszę - skomentował Pilcher, albowiem wolne po ćmie miejsce nad głową Lektorowicza zajął biust, a potem głowa kelnerki. Jej pytające spojrzenie było pełne ciepła i wyrozumiałości. Figura natomiast zdecydowana. - Siedem - pokazał Lektorowicz. - Eee, co najmniej osiem - zaprotestował Muchomorski. - Jaki gatunek pan sobie życzy? - zwróciła biust ku Pilcherowi pani Dorotka. - Dla kolegi mały Żywiec, a. dla nas jeszcze raz to samo - zaordynował prozaik. Owietz nie wiedział, co o tym myśleć, ale przyjął rzecz całą bez szemrania. Odprowadził panią Dorotkę spojrzeniem. - Ech Owietz, Owietz. Ja też mam okulary - powiedział Pilcher. - Bo gdyby redaktor Dziadoń miał jakieś obiekcje co do wierszy moich, to wesprzecie mnie panowie, prawda? Pani Dorotka zbliżała się nieuchronnie. Była tuż tuż, kiedy młody blondyn rzucił się w jej stronę. Przyjmij, Czytelniczko, na wiarę, że był idealnym połączeniem glisty ludzkiej i nazisty, jeśli chodzi o mentale, natomiast mógt uchodzić za przystojnego w Twoich oczach - wysoki, smukły, o twarzy rozpustnego cherubinka. Był młodzieńczy. Rzucił się i omal nie wytrąciwszy jej z rąk tacy, zapytał lubieżnym szeptem: - Kiedy pani kończy pracę? Jestem samochodem. Mogę panią odwieźć do domu. - Dopiero zaczęłam, Henryczku - kelnerka nie odwracając głowy, postawiła piwo przed redaktorami. Blondyn wrócił do stolika, a redaktorzy uiścili należność. - Drukowaliście wszak - ciągnął niezrażony Owietz, usiłując zajrzeć w serca i umysły redaktorów - wiersze Schyschki. Mało tego, Świeckiego też, czemu się, nawiasem mówiąc, dziwię. Ba, o Schyschce na waszych łamach pisał Hymeński, a z tego, co słyszę, Marian Siara usiłuje wysmażyć krytyczny panegiryk poświęcony Świeckiemu. Świetnie. Ale dlaczego nie prezentujecie nowej, niezależnej, oryginalnej poezji? Dlaczego pomijacie Misia Węglorza, a choćby i mnie? - Słyszałeś, Rajmundku - odezwał się Muchomor-ski - że Szczupacki ma nową narzeczoną? - Ile? - zapytał Pilcher. - Będzie ze sześć, młoda jest. Skąd on takie bierze? - No to nieźle - próbował podjąć kwestię, a obecni spojrzeli nań z niesmakiem. - No to ja zostawię te wiersze w redakcji - podsumował poeta. - Do widzenia. Padam do nóżek. Podniósł się i odszedł. Skłonił się inżynierowi i zniknął za ratuszem. Inżynier rozparty i znudzony słuchał z podziwu godną cierpliwością enuncjacji Henryczka. Henryczek był pies, a raczej szczeniak na kobiety. Niechże Czytelniczka zaufa Autorce, jeśli ta powie, że Henio już dawno przeszedł seksualną inicjację i od tamtej pory sprawiały mu te sprawy wielką przyjemność. Ale perorować też lubił. Na razie perorował. * * * Nie ustawało. Wyło. Dzwonił i pukał bezskutecznie. Im mocniej pukał, tym wycie zdawało się głośniejsze. - Jakieś zwierzę olbrzymie albo ochrypły odkurzacz... Nacisnął dzwonek. - Jeśli zwierzę, to nikogo nie ma... Załomotał pięścią w mocno już wysłużone drzwi. - Może umarł przy odkurzaniu... Oparł się ramieniem o przycisk dzwonka. Wycie było tak potworne, że trudno było dociec, czy dzwonek działa, ale od walenia rozbolały go ręce i musiał dać im nieco wytchnienia. Po chwili znów zapukał. Później zadzwonił. I od nowa. W przerwach w pukaniu dzwonił, a w przerwach w dzwonieniu pukał. Wszystko na próżno. W środku i tak nie było słychać niczego. Prócz wycia, rzecz jasna. Na krześle siedział mężczyzna i mocował się ze skarpetkami. - Kiedy nasza miłość była wielka, wystarczał nam szmer suszarki do włosów - powtarzał sobie w myślach. - A teraz jej nie ma, a ja muszę krzepić się tym jazgotem. Odkurzacz wył od kilku godzin. Włączył go zaraz po jej wyjściu. - Usłyszy wycie i wróci - łudził się. Po kwadransie rzeczywiście wróciła, ale tylko po to, żeby zabrać bieliznę i sandałki. Odkurzacz zachłystywał się i rzęził. - To mydełko od ciebie zostawiam, słabo się pieni - rzuciła mu w twarz i wyszła. Wyszła zupełnie i aktualny stan był taki, że dotychczas nie wróciła. Nie słyszał dzwonka, nie słyszał pukania. Słyszał odkurzacz i cierpiał. W końcu udało mu się zdjąć skarpetki. Oparł stopy na zimnym kaloryferze. Nie pomogło. Z szafy wyszedł kot. Kota trzymał z jej powodu. - Jak nie wróci, to cię wyrzucę, kotku. Kot spojrzał niedowierzająco. - Jak nie wróci, to naprawdę będziesz musiał się wynieść. Kot polizał go w kostkę. Język miał szorstki i ciepły. Odkurzacz charczał. - Nie dotykaj mnie... Nie dotykaj... Zwierzak parsknął i wskoczył na poręcz krzesła. Czuć było od niego makrelą. Sierść miał miękką i ciepłą. - Nie dotykaj mnie wten sposób... Nie wtaM sposób... Odkurzacz zawył ostatecznie i ucichł. To nie było na jego nerwy. Rozległo się pukanie. Po chwili odezwał się dzwonek. - Rzeczy wyślę ci pocztą - wrzasnął w stronę drzwi. Czuł, jak mu skóra cierpnie na karku. Kot lizał go za uchem. - Już cię nie potrzebuję. Nie zawracaj mi teraz głowy. Chcę być sam. Zawsze chciałem być sam. Zawsze chciałem zajmować się swoimi sprawami, a to wkładanie i wyjmowanie jest nie na moje... nerwy... Zatchnął się. Kot zeskoczył i pobiegł do drzwi. - Daj mi spokój. Daj mi spokój, powiedziałem, a tego pieprzonego kota też ci wyślę pocztą. Nie chcę cię widzieć! Nie chcę widzieć ani ciebie, ani twojego kota!! Pukanie ustało. Kot obraził się i dał drapaka. Odkurzacz westchnął i zaczął wyć w najlepsze. - Kici kici, musiałem jej tak powiedzieć, żeby zabrzmiało bardziej prawdopodobnie, kici kici, tak tylko mówiłem, kici kici... ROZDZIAŁ TRZYNASTY, W KTÓRYM O POEZJI i POECIE Po kazaniu księdza Bombonieckiego i bankiecie, w którym uczestniczyli prawie wszyscy znaczący, Rainer Antoni Schyschko udał się na zasłużony odpoczynek. Śpi, więc pora na historię jego życia. Jak każdy prawie Słowianin miał gest. Gościnność okazywać umiał. Wprawdzie zawsze potem skóra Antoniego miała kwaśny smak i zapach, a w ustach było sucho. Każda wizyta wprawiała go w stan lekkiego podniecenia. - No... - mawiał i gryzł pomarańczę. - No i co tam dobrego? - atakował gościa znienacka. Piękna chmura papierosowego dymu wokół kształtnej głowy nadawała jego postaci charakter majestatyczno-królewski. Interlokutor, zdjęty przestrachem i owładnięty niezrozumiałym dla siebie poddańczym szacunkiem, wykonywał w takiej sytuacji błyskawiczną spowiedź. Krztusząc się i pocąc, wyznawał wszystko. W ten prosty i uroczy zarazem sposób Schyschko miał zawsze najświeższe i dokładne informacje. - Możesz już jeść - mówił, kiedy wywiad zakończył. - Ale wiesz, nie przesadzaj - dodawał cicho. Naturalnie w stosunku do kobiet miał inną taktykę. Był szarmancki aż do przesady. Mrugał oczami albo wpatrywał się w kobietę posępnie i głęboko. Niewypowiedziany nigdy do końca seksualizm krążył w powietrzu, a on z mańki dziewczę zażywał. Sam mówił najpierw, otwierał niby swoje wnętrze, bogate wtedy w elementy cierpienia, tragiczne i metafizyczne. Raz na jakiś czas dodawał do tego jakąś banalną informację - żeby się uwiarygodnić. - Strasznie to życie chujowe, pardon, uczciwszy uszy, absurdalne i okrutne. Tu mnie pali - palcem pokazywał miejsce między pępkiem a sercem. Rozmówczyni, widząc niesłychane kłębowisko myśli, żądz i emocji, nie mogła pozostać obojętna. Dla zrównoważenia sytuacji, wierząc w Schyschki szczerość, obnażała się sama. Naturalnie tylko mentalnie. Rozbieranie z szatek nie wchodziło w rachubę. Dagny, umiłowana żona poety, nie życzyłaby sobie tego. W jej brązowych oczach drzemała wyrozumiała stanowczość. - Misiu, nie bądź wieprzem - pieszczotliwie szczypała jego brodę i zabawnie groziła paluszkiem. On uśmiechał się wtedy szeroko. Wiedział, co chciał wiedzieć. To wystarczało mu w zupełności. Nasycony nowością w wielu jej przejawach. Ach, jakże on kochał je wszystkie, wysiadujące swoją świeżość w kawiarnianych krzesłach, łaknące pocieszenia z ust ciepłych. Ach, jak zazdrosny był o nie wszystkie, płochliwe jeszcze i niepewne. Przymykał oczy i wyobrażał sobie ich kochanków, chłopców i narzeczonych zarozumiałych w swojej witalności. - Ale ze mnie seksualna świnia - myślał, kiedy już otworzył oczy. - Nie, nieprawda - odpowiadała druga strona jego natury. - Nie jest aż tak źle. Miłosna przeszłość Schyschki tak jak historia Saint--Germaina była niejasna. Wcześnie odkrywszy rozkosze praktyk onanistycznych, długo pozostawał w stanie uśpienia. Choć mówiono później, że jest poetą ręki, za młodu czytał jednak wiele. Ciekawy świata i życzliwy, z zasady działał w samorządzie szkolnym. Umysł jego, dopuszczający już wtedy istnienie kategorii grzechu, nie znał jeszcze pojęcia homo sovieticus i władzy totalitarnej, niewiedza pozwalała mu osiągnąć w pracy społecznej niezłe wyniki. Silniejszy i cieleśnie bardziej odporny niż inne dzieci, łatwo radził sobie z klasowymi chuliganami. Miał ambicje wychowawcze, więc się nie skarżył i nie donosił. Brał na stronę i eksterminował. Klasa miała coraz lepsze wyniki w nauce. - Leszku, nie rozrabiaj, bo będzie niedobrze, oj niedobrze - mówił łagodnie i czule do kolegi z rodziny kolejarzy, trudnego i niepokornego karzełka, który klął jak szewc i palił papierosy wykradane ojcu. - A ty będziesz traktor - odpowiadał zezowaty Leszek, któremu to drobne kalectwo pozwalało na bezczelność. Skonfundowany w swojej wrażliwości Schyschko uderzał celnie, lecz miłosiernie. Leszek, leżąc, nie był już tak pewny siebie. Schyschko kilka razy podskakiwał na jego brzuchu i w ten bezpretensjonalny sposób otrzymywał niemą obietnicę poprawy. Leszek opuszczał potem szkołę na czas jakiś. W końcu opuścił szkołę na dobre i Antoni stracił go z oczu. Schyschko obawiał się starości. Jak każdy prawdziwy mężczyzna. Wieczorami stawał przed lustrem i metodycznie, zaciskając wargi, szukał oznak niechybnej erozji i deterioracji ciała. - Do trzydziestki to będzie pan miał włosy, ale koło czterdziestki to już nie bardzo - powiedziała mu kiedyś dojrzała przedstawicielka fryzjerskiego fachu. Schyschko strzygł się krótko, choć nie jest pewne, czy akurat dlatego, że wziął sobie do serca słowa fryzjerki. Zresztą ogólnie uważał siebie za dość atrakcyjnego względem kobiet. Siła charakteru, wiara i pewna, acz nikomu poza nim nie znana, porcja erotycznych spełnień - wzmacniały to przekonanie i razem wzięte tworzyły solidny fundament jego osobowości. Dawno zarzucona onania i teraźniejszy szczęśliwy żywot u boku żony były powodem zazdrości niektórych. Naturalnie tych, którym brakowało tego typu atrakcji, którzy nie znając z autopsji smutków i radości dzielenia łoża, stołu i innych rzeczy - marzyli, aby dobić do jakiejś przystani wreszcie i przynajmniej przez czas pewien bezpiecznie cumować. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że zazdrośnicy rekrutowali się nie tylko spośród wzgardzonych płciowo i estetycznie nieudaczników, nieśmiałych i zupełnie nieponęt-nych. Dorodni mężczyźni, hojnie obdarzeni przez naturę, jak i powszechnie adorowane i wodzące na pokuszenie piękności w chwilach refleksji i odpoczynku od światowych uciech też patrzyli zawistnym nieco okiem na Schyschki błogostan. - Stary, przecież ja mógłbym mieć każdą kobietę - mówił Schyschko do swojego kolegi Giuseppe, młodego doktoranta. Giuseppe był podobnego zdania co do własnej osoby, więc rozumieli się dobrze. Ufny w swój wdzięk i czar Schyschko nie potrzebował nielegalnych płciowych przygód. Świadomość erotycznej potencji wystarczała mu w zupełności. Uśmiech przesłany nieznajomej, dyskretna, ale pełna spodziewanych i z założenia nie realizowanych lubieżności, gra spojrzeń - zaspokajały jego potrzeby. Dreszczyk grzesznych emocji przechodził wtedy przez jego rdzeń pacierzowy i długo zostawał w pamięci. - Jest dobrze, nie wypadłem jeszcze z gry - mówił sobie, kiedy znajdował niewinną z punktu widzenia małżeńskich stosunków wzajemność. Ale wiedział, że tak nie będzie zawsze. I budził się w nim strach. Schyschko czuł, że straszliwe nienasycenie ogarniało jego duchowość i seksualność. - Kurwa, przeżyłem ćwierć wieku, i co? Czego dokonałem? Było mi ileś tam razy dobrze, na piwo mam, żonę mam, po niemiecku też potrafię. Wiersze dobre, ale co z tego? Chwila jeszcze i laska albo wózek. Teraz jest jeszcze jako tako, ale natura ma przecież swoje prawa. Bardzo wtedy chciał zaszaleć. Rzucić się w wir i dać się ponieść fali. Za bardzo chciał jednak i dlatego nigdy się nie rzucał. Zresztą są natury wyposażone w instynkt samozachowawczy tak doskonale, że zgiąć się mogą tylko w czasie klęski żywiołowej. Schyschko zdaje się należał do nich. Bo jakiż, na miły Bóg, desperat robi sobie po pijanemu manicure? Ale czas płynął. Życie zawsze przynosiło rozczarowania, ale nie klęski. Powoli rzeczywistość traciła na wyrazistości, spojrzenie nie było już takie ostre jak kiedyś. Ucieczka w bez- kompromisowość i hedonizm, wymagające jednak olbrzymiego wysiłku i mogące wytrącić jego życie z równowagi, miały przywrócić umysłowi świeżość i młodzieńczą wrażliwość. - Jestem męski i wiem, co robię - myślał w momentach desperacji. Skradająca się z cicha starość z jednej strony stymulowała jego pragnienie odmiany i powrotu do mentalnej kompetencji, a z drugiej jakby zmniejszała szansę na pełen sukces, zwłaszcza somatyczny. Rozdarty wewnętrznie i trochę z tego wszystkiego otępiały, tulił się do żony. - Czujesz, jak mi serce wali? - mówił do niej. Dag-ny uśmiechała się wyrozumiale i gładziła go po głowie. Czule i po matczynemu. Potrzebował tego. Czasem nawet zdarzało mu się zapłakać nad swoim losem. Żona, niezastąpiony świadek jego męki, współodczuwała jego ból i strach. Schyschko wiedział o tym i tym bardziej w takich momentach była mu bliska i nienawistna. - Weźże żona daj spokój i nie przejmuj się. Przejdzie mi - głośno powtarzał. Zabierał ją do restauracji i nie był skąpy. W kinie trzymał jej dłoń w swojej dłoni. Uśmiechał się i był jak mały żigolo. W chwilach intymnych też zapewne zachowywał się elegancko i delikatnie. * * * Nastał ranek, na horyzoncie kultury majaczył nowości kwiat. Odnaleziony po długich staraniach Węglorz toczył swój wózek i swoje kalectwo na skróty przez ogródki działkowe, prosto do hotelu, gdzie kilka dni miały trwać prace w zespołach badawczych Konferencji „Poezja jako czynność odwrotna”. Jako kalece pozwolono mu wygłosić referat inauguracyjny, dłuższy niż normatywny wstęp. Literaci pośledniejszego gatunku w skupieniu wertowali swoje prace. Schyschko - jako gość honorowy - mimo młodego wieku miał wystąpić w finale Konferencji. Zapięta pod szyję kobieta wsiadła do windy. * * * - Tyyy - Syf las trącił Świeckiego. - Jak już tu przyszłem, jak już tu przyszedłem, jak już tu z Rabki rodzinnej przyjechałem, wbrew swojej woli, żeby ci sprawić przyjemność... Było to w czasie odczytywania referatu Mariana Siary o zagrożeniach w poezji dla poezji, gdzie Marian Siara wykazywał, że poezja Świeckiego w swojej istocie zagrożeniem dla poezji nie jest, ale sam Świecki zagrożeniem dla poezji jest, i będzie nadal, jeżeli się nie opamięta i nie przestanie żyć w grzechu. - Jak już tu przyszedłem - marudził Syflas - żeby słuchać, jak ci kadzą, to postawisz mi potem jaką wódkę? - Zamilcz, nie zachowuj się jak jaka wesz - biblij-nie uniósł dłonie Świecki. Ale nie mówił tego poważnie. Uśmiechnął się po chwili - kiedy już Marian Siara skończył, pozbierał fiszki i zeszedł z podium. - Napijemy się, napijemy. Muszę tylko jakiegoś fagasa, co by nam postawił, znaleźć i napijemy się. Uspokojony Syflas wyjął z plecaka słoik z ogórkami konserwowanymi, wydłubał palcami jednego z ogórków, wbił zęby w jego grubszą końcówkę, uspokoił się jeszcze bardziej i uśmiechnął się z ustami pełnymi miąższu ogórkowego. Ogórek wzbudził niejaką konsternację wśród zebranych, tok obrad został lekko zakłócony, tylko Katarzyna Przylepianka nie widziała i nie słyszała nic, patrzyła ogromnymi, zwielokrotnionymi przez makijaż oczami przez okno i nawet najbardziej wszechwiedzący narrator nie byłby w stanie dociec, co zaprząta jej kształtną główkę. - Chcesz? - Syflas podsunął nieco słoik w stronę Świeckiego. - Dziękuję - odszepnął Świecki odmownie. Schyschko odwrócił się i warknął: - Posłuchalibyście, jak koledze przywalają, nie? Właśnie mówiono o jego wkładzie w literaturę krajową i emigracyjną. Wkład był a) znaczny, b) niepośledniej wagi, c) istotny, d) brzemienny w skutki - i tak dalej, aż do ż). W stronę Syflasa i Świeckiego sunął na swoim wó-zeczku inwalidzkim Miś Węglorz. - Mogę ogórka? Inwalidzie nie wolno odmówić. Dostał. Poproszono Jana Hymeńskiego o słowo wstępne poprzedzające kluczowe wystąpienie wieczoru - wystąpienie laureata Antoniego Schyschki. Wszyscy wpatrywali się w plecy przygotowującego się do wystąpienia artysty. Ten przerzucał niby nerwowo, a jednak ze spokojem i godnością swoje maszynopisy, zastanawiając się jeszcze, które to wiersze odczyta zebranemu pospólstwu. Jan Hymeński wygłaszał peany na jego cześć, a on tak sobie przerzucał kartki maszynopisu. Jeszcze raz poezja odnosiła zwycięstwo nad krytyką. Rozległy się oklaski. ROZDZIAŁ CZTERNASTY, W KTÓRYM POGODA SIĘ PSUJE OBŁĘDU NOC BEZ SNU. (EURYPIDES - TŁUM. MOJE) Poeci, po ciężkim dniu, po sympozjach, referatach i obradach, poczuli się wreszcie ludźmi. Wyszli z sali konferencyjnej lekko i bez szczególnych planów na resztę dnia. Wiadome było, że będą się bratać, ale gdzie i przy pomocy jakich bodźców - nie było jeszcze ustalone. Wieczór był piękny, deszcz siąpił, a przez Rynek szło im naprzeciw dwóch chłoporobotników. Chłoporobotnicy byli ewidentnymi chłoporobotni-kami, natomiast co do ewidentności poetów można było się spierać. Bo taki Marian Owietz na przykład wyglądał raczej na młodego biznesmena, a przyjezdny poeta Prze-sadło nie na poetę raczej wyglądał, ale na ucznia technikum kolejowego. A i ich rozmowy nie były rozmowami poetycznymi. Mówił na przykład ze swego wózka lubieżnik Miś Węglorz: - Oj, nie obrodziło w kobity, nie obrodziło. Gdzie te czasy, gdy poetessy się zdarzały. Piękne, utalentowane i z temperamentem. Taka, dajmy na to, Zawistowska. A choćby i Safona. Może odmiennej orientacji, ale zawsze kobita, mogę się założyć, że przystojna była. Albo Maryja Konopnicka, albo Bartusówna... A niechby nawet tak Ewa Łuskina, albo i Laura Pytlińska... - Była jakaś jedna na sali przecież... - zaoponował delikatnie mistrz od epifanicznych dystychów Starosądecki. - A ta, Przylepianka? Panie, co ja bym panu mógł o niej opowiedzieć... Ale naturalnie nie opowiem, jako że pan poeta delikatny jesteś. Zresztą, mówię tu o poetes- sach, a nie o grafomankach, zarówno sensu stricte, jak i fizycznie. Pan się przyjrzałeś? Przecież ona i fizycznie jest grafomanka. A tu, popatrz pan, po rynku chodzą kobity i ile bym dał, żeby tamta o na przykład była jakąś adeptką poetyckiego fachu... to i wskazówek by się udzieliło... prawda? Ta pani na pewno nie była adeptką fachu poetyckiego. Pomachała rączką milczącemu jak dotąd Owietzowi i poszła na swoich nogach w swoją stronę. Wszyscy spojrzeli z podziwem na Mariana Owietza. - Kto to? Owietz chrząknął. To miało wystarczyć za odpowiedź, ale nie wystarczyło. Owietz uśmiechnął się tajemniczo. To także nie dało nikomu satysfakcji. - Biegnij za nią i poproś, żeby się z nami napiła, co? - błagalnie prosił Syf las. Owietz odmówił niemo, lecz stanowczo. Popatrzyli na niego ze wstrętem. - Z kolegami się nie podzielisz? - płaczliwie zaskomlał Świecki. Nie była w jego typie, ale łatwo ulegał gustowi ogółu. - Nie takie żem w Bonn miał! - Schyschko usiłował zwrócić na siebie uwagę. Jako laureat miał do tego najzu-pełniejsze prawo. Konkurenci tym razem nie poprosili jednak o opowieść o nie takich, które w Bonn miał Schyschko. Patrzyli zrozpaczeni na znikającą w ulicy Sławkow-skiej kobietę. Dopiero pojawienie się u wylotu tejże ulicy Sławkowskiej Grety Zazullanki rozjaśniło sytuację. Owietz, pragnąc zrekompensować kolegom tamtą stratę, wrzasnął w stronę Grety: - E, mała! Ku jego zdziwieniu ta nie zareagowała. Popędził za nią. Nie ma powodu, dla którego nie mielibyśmy objaśnić, dlaczego tym razem jedna z sióstr Zazullanek odrzuciła w tak drastyczny sposób zaloty Mariana Owietza, mężczyzny niewątpliwie powabnego. Myślisz może, Czytelniczko, że spieszyła się na Kongres? Małe wyjaśnienie, bo Czytelnik pewnie nie wie, że w tych dniach nie tylko zjazd poetów odbywał się. Odbywał się również Pierwszy Tajny Kongres Feministyczny. Poprzednie Kongresy były jawne, przez co pojawiali się na nich przedstawiciele prasy, zazwyczaj mężczyźni, co owocowało w wielu wypadkach stekiem niewybrednych żarcików w prasie lokalnej i ogólnopolskiej. Wobec tego Siostry z Braci Feministycznej uchwaliły, że kolejne Kongresy odbywać się będą w podziemiach Miejskiej Pralni, a termin będzie utajniony. Kongres trwał i był tajny. Siostry czytały referaty, bankietowały i narzekały na los kobiet. Szczególnie donośnie, gdyż w tym roku przybyły również kobiety zagraniczne: Manuala Garbkowska, autorka „Koniaku Albańskiego” i „Samca Matki Boskiej” i Filip Iziak - słynna transwestyta, które przebierał się tyle razy, że już nie pamiętała, kim na początku było, zwłaszcza że przybywał z Alaski, a tam ubierają się grubo. Nie, Greta nie spieszyła na Kongres. Sprawy feminizmu nie zajmowały już jej tak, jak kiedyś. Wyprowadziła się nawet z falansteru, a to ze względu na dość niedawne, ponure wydarzenia, które ku przestrodze przytaczam: - Dzieci, dzieci. Źle się bawicie - zaczęła Marlena Zazulla, siadając na brzegu łóżka. Speszony poeta, żonaty i z dwójką dzieci, a jakże, zakrył gwałtownie twarz kołdrą, odsłaniając przy tym owłosione jak u osła nogi. Marlena, wpatrzona w nie hip- notycznie, kontynuowała swoją perorę. - Była umowa? Żadnych mężczyzn. Przynajmniej tu, w domu. Zaraz zaczną się budzić inne dziewczyny. I co? Co wtedy? - Miałeś się obudzić o szóstej - Greta szturchnęła pod kołdrą struchlałego absztyfikanta. - Prosiłam, żebyś obudził się o szóstej. Nie prosiłam? Prosiłam! - A pewno, prosiłaś - wymamrotał. Zaczynał żałować. Pożądanie pożądaniem, zaspokojenie pożądania zaspokojeniem pożądania, ale poranki zazwyczaj okazują się ponure. Oto ona, Greta, obiekt jego dwutygodniowych westchnień i naprężeń, leży teraz obok niego, odruchowo wciskając mu dłoń pomiędzy żebra. I nic. Jej siostra siedzi na łóżku, które jeszcze kilka godzin temu było sacrum i profanum, siedzi i patrzy na nich z obrzydzeniem, łamie Tanatos i Eros tego łóżka w sposób ostateczny. Wyjrzał spod kołdry. Ubranie leżało w nieładzie pod odległą o kilka metrów ścianą. - Wprawdzie mówiłam, że nie wrócę na noc, ale to wcale nie znaczy, że musisz mi od razu brukać łóżko, siostrzyczko. Naturalnie pobrudziliście mi pościel? - ciągnęła zimno Marlena. - Nie, chyba nie - odpowiedziała Greta i zaczęła nerwowo przyglądać się prześcieradłu. - To nie ja, to on - wskazała z przerażeniem miejsce, gdzie nic specjalnego nie było, ale co do którego jakieś tam drobne podejrzenia można od biedy byłoby żywić. - Maryjo... - uniosła ręce ku sufitowi Marlena. - Jezusie... - pomyślał całkowicie zeszmacony Mężczyzna Incognito. - Jak ty to w ogóle zrobiłaś, siostrzyczko? Jak i kiedy on tu wszedł? Usiłowała się stawiać: - Nie twoja sprawa. - Mój pokój. Moje łóżko. Moja pościel. Moja naiwna siostra. Moja sprawa. - Bo to niesprawiedliwe. My nie mieliśmy gdzie. On mieszka z dwojgiem starszych państwa i podstawową komórką społeczną. Wy wszystkie jakoś sobie radzicie. - Bo trzeba wybierać właściwych mężczyzn. Albo z mieszkaniem, albo z samochodem, albo żeby przynajmniej mieszkał w domu z windą. - Miłość nie wybiera. - Siostrzyczko... - objęła Gretę Marlena. Łzy pojawiły się w czworgu ócz. Incognito Mężczyzna zamarł tym bardziej. Do pokoju weszła zaspana Jadwiga Zazullanka w ręczniku. Jako najstarsza siostra wśród sióstr piastowała stanowisko asystenta, a raczej asystentki, a może nawet pani asystent - na Uniwersytecie. I to już od pewnego czasu. I to niestety Incognito Mężczyzna przed kilku laty był jej studentem. Tępiła go podówczas. Był zbyt dobrze zbudowany, postawny i włochaty był, toteż wybrała go sobie na ofiarę. Na każdych zajęciach był pytany i poniżany przez mgr Jadwigę. Koledzy i koleżanki naigrawali się z niego. „Leci na ciebie” - mówiono. Nie było to niestety prawdą. Koledzy podjudzali i w końcu pomyślał: „A nuż leci?” - i dotknął ją niby mimochodem w czasie zaliczania czegoś tam na jej dyżurze w pokoju asystenckim. Od tej pory akty poniżenia przybrały na sile. Mimo że mieli czytać literaturę współczesną - to jednak następne zajęcia były poświęcone obrzydliwym przejawom samczości. Panienki notowały pilnie, a chłopcy rechotali niepewnie. Magister Jadwiga Zazullanka patrzyła bez przerwy na niego, a on zwijał się i truchlał. Później motyw ten dręczył go w koszmarnych snach. Tak więc wejście Jadwigi Zazullanki, do tego w ręczniku, wywołało w nim łatwe do wyobrażenia wrażenie. - Nigdy już nie tknę żadnej z nich, kobiet - poprzysiągł sobie, acz z lekkim żalem. Jeszcze bardziej nakrył się kołdrą od strony głowy, ujawniając przez to jeszcze bardziej część dolną swojego samczego ciała. - A to kto? - zapytała znajomym głosem Jadwiga. - Chłop. Chłopa sobie Greta sprowadziła! - oświadczyła Marlena. - Oooo, nieźle. Coś tu się ruszało nocą, ale myślałam, że to ty i twoje... - Ććććććśśśśśś! - zarumieniała się Marlena. - On słyszy, daj spokój. - ... i twoje wibratory, i tak dalej - ciągnęła niezra-żona Jadwiga - nie masz się czego wstydzić, siostrzyczko. Niech chłop wie, że możemy sobie znakomicie poradzić bez nich. Nie myślisz, że to mu się przyda? Skierowała swoje słowa bezpośrednio do Anonimowych Nóg Incognito. - Świetnie sobie, proszę pana, bez was radzimy. Świetnie. Nasza siostra zrobiła eksperyment. Porównała sobie i nie wygląda na nazbyt szczęśliwą. Powiedz mu, Greto. Ofiara męskiego seksizmu chlipnęła i nie powiedziała nic. Ale pomyślała co trzeba, na pewno. Natomiast jej oprawca skurczył się i podkurczył swoje owłosione nogi. Podkurczając, zetknął się swoją prawą nogą z jakimś fragmentem, prawdopodobnie pośladkiem którejś z sióstr, jako że obie usiadły na łóżku. Już miał umknąć, ale ta naparła owym prawdopodobnie pośladkiem na jego nogę i powstrzymała go. Ale tylko na chwilę. Udało mu się po jakimś czasie wymknąć. - Jezusie, Jezusie, Jezusie, co zrobić, co zrobić? - uciekał się do sił nadprzyrodzonych, albowiem w opresję tę wpadł z winy sił całkowicie przyrodzonych. Greta zaś chlipała sobie cicho. Chlipał, chlipała, aż w końcu coś w niej poruszyło się. Wstała i nagusieńka jak Anioł Pański szepnęła: - Dość tego. Basta, koniec. To przechyliło czarę. Greta wyprowadziła się od sióstr. Kupiła adapter i piękny zeszyt w trzy linie. Na okładce wykaligrafowała czerwonym atramentem: „Marian Komornik - Wiersze” i oddała swoje jędrne ciało poezji. Sama widzisz, Czytelniczko, że nie w głowie były jej karesy Owietza, te wszystkie mentalne, a choćby i fizyczne z nim pieszczoty. Zbyła Mariana ohydnie i podążyła. Dla Owietza był to policzek. Udał przed kolegami, że nic się specjalnego nie przydarzyło, i dla zatuszowania tej grubej nieprzyjemności wrzasnął: - BIORĘ WAS NA IMPREZĘ! I tylko Misia Węglorza nie zabrał. Bo Miś na końcu pochodu się toczący z jedną panią zapiętą pod szyję się spotkał. Niby przypadkiem się spotkał i niby przypadkiem była to powabna jak na kalekie gusta autorka rubryki SPAŁAM Z... Z Węglorzem nie spała, ale wyobrażała sobie scenę, kiedy to wykorzystany już uprzednio przez nią lokaj zawiadamia ją, jako hrabinę w piernatach: „Jaś-nie Pani, kochanek zajechał!” Od pomysłu do przemysłu. Jak sobie wyobraziła, tak zrobiła. Nagły impuls. Spięcie. Erotyczna eksplozja. Brachu ciachu i Węglorz był ugotowany. Całkowicie miękki i bezbronny, jak żółw na plecach lub jajko po wiedeńsku. Po raz kolejny zetknięcie fe-romonów spowodowało wyładowanie elektryczne. Porażeni płciowym prądem, ogłuszeni rykiem gruczołów wewnętrznego wydzielania wyznali sobie wkrótce uczucie. Wyjechali z miasta na północ, nad morze. Tam osiedlili się i jak wieść niesie, z dala od zgiełku tego świata ciekawy żywot wiodą. Amor vindt omnia. Więc wylądowali w zupełnie obcym mieszkaniu. Znawcy twierdzą, że nie zaczyna się zdania od więc. Więc uznajmy, że nie jest to zdanie. Więc zastali tam już kilkanaście osób, obcych, choć po jakimś czasie okazało się, że niezupełnie, więc Owietz natknął się najpierw na Lou Czyża siedzącego na podłodze w kącie, kompletnie nietrzeźwego, żywo więc perorującego z jakimiś panienkami i chłopcem. Po chwili więc i chłopiec wydał się Owietzowi znajomy. Więc. - Toż to ty, gówniarzu, złapałeś mnie bez biletu! - wykrzyknął. - Pierwszy raz w życiu spotykam kanara w innym kontekście niż tramwaj. - Uiściłeś pan stosowną należność? – wysyczał gówniarz. Był pijany i agresywność jego ściśle wiązała się z tym stanem. - A grzyba uiszczę! - Owietz przewyższał wzrostem i agresywnością gówniarza. - A to już pana sprawa - wycofał się gówniarz i nalał Owietzowi z butelki do szklanki. - A moja - oświadczył Marian Owietrz i poprosił jedną z panienek do tańca. Tańczyli jako jedyna para w całym mieszkaniu. Tańczyli pięknie. - A ja ciebie znam - mówiła mu do ucha - a ja o tobie wiem. A ja ci nie powiem, skąd wiem, bo to moja słodka tajemnica. Umówmy się, że ty mi się latem zeszłego roku przyśniłeś. Byłam wtedy na kuracji w Mariańskich Łaźniach. Lato, przynajmniej tam, w Mariańskich Łaźniach, było upiornie gorące, nie wiem jak tutaj. Czy ty pamiętasz, co działo się z tobą, w zeszłym roku? Ten cały mój pobyt tam był jak sen. Budziłam się mokra. Nic nie było w stanie mnie osuszyć. Chodziłam marmurowymi korytarzami, patrzyłam i nie widziałam. Byłam mokra, i chyba chodząc, śniłam, a później szłam spać, miałam biały pokój z podłogą w szachownicę, nie umiem grać w szachy, ale jak codziennie patrzyłam na tę szachownicę, to zdawało mi się, że umiem... Jej ręka tarła po kieszeni Owietza. W tej kieszeni (z przodu) Owietz nosił portfel, ale raczej nie chodziło jej o portfel. Była półprzytomna i wiarygodna w tym tarciu. Marian już chciał dokonać jakiejś manipulacji, na przykład przenieść jej rękę nieco wyżej lub poprosić, aby na moment przestała, i przełożyć portfel do tylnej kieszeni, ale bał się, że zepsuje wszystko w ten sposób. Więc pozwalał jej na to bezsensowne tarcie, zwłaszcza że w pewnym momencie zwiększyła nieco siłę tarcia i tarcie stało się mniej bezsensowne. - ... że umiem grać w szachy... i którejś nocy albo któregoś dnia, jeżeli prawdą jest to, że śniłam, chodząc tymi korytarzami albo leżąc, półleżąc przy fontannie, któregoś dnia lub którejś nocy przyśniło mi się, przyśniłam sobie, że przyszedłeś, że nawet nie rozmawiamy, bo się przecież nie znamy, a z obcymi raczej nie wolno rozmawiać, po prostu rozbieram się dla ciebie, ale niezupełnie, coś tam na sobie zostawiam, żeby nie było zbyt oślepiająco biało w tym pokoju, żebym ci całkiem nie zniknęła i... A Świecki tymczasem zamknął się w łazience. Jakoś nie chciało mu się rozmawiać. Cały czas chodził z kolejnymi drinkami, jak grzyb-wieczny tułacz gubił gdzieś te drinki, nalewał sobie nowe, gubił te nowe i łaził, cały czas łaził, nie mógł, nie mógł, nie mógł się zatrzymać, aż wreszcie znalazł ukojenie w łazience, zamknąwszy się na haczyk i stworzywszy sobie sto razy mniejszą przestrzeń do chodzenia. Chodził po łazience i od czasu do czasu przeglądał się w wannie, bo mu było niedobrze. - Co ja tu robię? Myślał tak lub mówił, trudno dociec. - Co ja tu robię? Miałem być u siebie, w Borku Fa-łęckim. Miałem wreszcie usiąść i ułożyć tomik wierszy z tych wszystkich maszynopisów. Mam tytuł: Pole widzenia. Dobry tytuł, tylko wiersze jeszcze potrzebne. Dzwonił dzisiaj ten, jak mu tam, i prosił, żeby w tym tygodniu im przynieść, bo inaczej to będą musieli przenieść moją książkę do planów wydawniczych na rok 1998. A przestrzeń pomiędzy 1992, kiedy to wydałem moją pierwszą książkę Zimne napoje, też dobry tytuł, a 1998 jest przerażająca. Tak, ta przestrzeń jest zdecydowanie przerażająca. Nikt nie będzie już o mnie pamiętał i potraktują moją książkę jako debiut albo co. Albo będą ją w Księgarni Rolniczej sprzedawać. Tak myślał Świecki. Dosyć składnie. Później wyszedł z łazienki, bo nie mógł tam wytrzymać. Zaczął chodzić po przedpokoju. Ktoś zrobił mu zdjęcie polaroidem i natychmiast podarował je Świeckiemu. Zdjęcia robione polaroidem mają tę zaletę, że można je od razu podarować osobie fotografowanej. Świecki rzucił okiem na zdjęcie i przeraził się. Osobnik uwieczniony był tłusty, pomarszczony i miał czerwone oczy i uszy. To ja. Ja Świecki. Jawohl. Ja. Ego. Jak stary królik. Egotyk. Tyk. Tik. Tak? (...) Podarł zdjęcie. (...) - O ty kurwo - powiedział. Starzeję się. Może nie aż tak wyglądam, ale coś z prawdy w tym polaroidzie było. Tak widzi nas Bóg. - Tak widzi nas Bóg - powiedział poecie z Wielkopolski. - Kto pan jest? - Ja, panie Świecki - Świeckiego mile połechtało, że jest rozpoznawalny, ale i zasmuciło go to poniekąd - ja, panie Świecki, jestem poetą z Wielkopolski. - Jezus Maria!!! - krzyknął Świecki i uciekł. - Czy aby pani powieść nie będzie wyłącznie powieścią z kluczem, powieścią tylko dla wtajemniczonych, kilkunastu osób, coś jak, powiedzmy, Pamiętnik Mimifl Bałuckiego? - pytał Marian Siara z powagą i nabożeństwem M. G. Świeduchowską, kobietę piękną, acz niemłodą już, przypuszczalnie właścicielkę mieszkania, jako że poruszała się w nim najpewniej i robiła wszystkim chętnym kawę i herbatę, ale to jest nie do końca pewne. Jej pewny chód, pewne krzątanie się i pewne rozlewanie wrzątku do filiżanek mogły być po prostu wynikiem absolutnej trzeźwości kobiety. Nie piła, jeno patrzyła. Tym razem spojrzała w oczy Marianowi i westchnęła. - Nie, proszę pana, kiciu. Kiciu. Powiedziała „kiciu”. - Czy aby pani powieść nie będzie powieścią szkodliwą dla młodzieży? M. G. Świeduchowską objęła siedzącą przy niej Enigmę Pilcher. - Jak myślisz, mała? Jesteś wszak, hmhm, przedstawicielką kwiatu młodzieży... Kazimiera Enigma Pilcher westchnęła. Jej mąż upił się i leżał na tapczanie, wzdychając. Świecki łypał na Enimgę i jęczał: - A więc ona tu jest! Enigma tu jest! Może nawet była tu przez cały czas! - I co ci z tego, imbecylu, przecież tu jej nie przenikniesz. Nie teraz, nie przy wszystkich! Krążył od okna do okna, przyglądał się wszystkiemu spod oka i miał jakieś tam drobne myśli samobójcze. Okna były zamknięte. Owietz przestał tańczyć, pozostawił wirującą nieprzytomnie partnerkę i jej rozchylone usta, podszedł do słoika z wodą po śledziach, upił wielki łyk, zatrząsł się i powrócił do partnerki. Szemrała jak strumyk. Owietz orzeźwiony wodą po śledziach przyglądał się jej uważnie. Była piękna, lecz posiadała defekt. Do pasa była barokowa, od pasa rokokowa. To oczywiście prostemu chamu nie przeszkadzałoby, ale Owietz był nieprosty. Dla przyzwoitości dotańczył z nią do końca kompakta, ale potem przeprosił serdecznie, ucałował w nagie ramię i potruchtał do kuchni. Tam przydybał na przaśnym parzeniu się jakąś parę. Grzecznie przerwali parzenie, zapalili uprzejmie z Owie-tzem po papierosie, zaparzyli sobie herbatę i pogawędzili. - Oj dzieci, dzieci - mruczał Owietz. - Uważajcie, uważajcie. Miłość kończy się zazwyczaj nieciekawie. - My dopiero przed chwilą zaczęliśmy - uśmiechnęła się panienka. Miała znakomite zęby i zepsucie w oczach nadzwyczajne. - Właśnie po raz pierwszy w życiu zdradzam męża - oświadczyła Owietzowi. Od tego momentu Owietz mówił do niej: „Proszę pani” i kilka razy pocałował ją w rękę. Młody człowiek, jej wybranek, poczerwieniał po jakimś czasie i wyszedł z kuchni. Na jego miejscu usiadła partnerka Owietza od tańców i wachlowała się, patrząc na lodówkę. Owietz i dwie kobiety. Wszedł Świecki, pokrążył po kuchni, zajrzał do lodówki i wyszedł. Kobiety milczały i patrzyły na Owietza. Wszedł Świecki, a za nim gówniarz. - Odpierdol się ode mnie, przepraszam, drodzy obecni, ale musiałem tak powiedzieć, odpierdol się ode mnie, gówniarzu, odpierdol się - wrzasnął histerycznie Światopełk Świecki i wyszedł. Gówniarz stanął przy lodówce. - Co jest? - zapytał gówniarza Owietz. Gówniarz zajrzał do lodówki, wyjął kawałek boczku i zjadł go, stojąc. Partnerka od tańców przełknęła ślinę. Ryknęło z salonów. Powiało smutkiem. To Schyschko włączył noszoną zawsze i wszędzie ze sobą płytę Nicka Cave'a pt. Tender Pray. - No więc zapragnęłam dzisiaj, już dzisiaj rano, zdradzić po raz pierwszy w życiu mojego męża - zaczęła snuć opowieść kobieta po lewej stronie autora tomu Ruda Śląska jest jak głos kobiety w słuchawce telefonu. - Historia pani życia nikogo nie interesuje - zasy-czała kobieta po prawej ręce wyż. wym. autora. Do kuchni wpadł korowód uformowany przez animatora tego rodzaju przedsięwzięć, niezawodnego Giu-seppe. Owietz dołączył się do korowodu i w kuchni pozostały dwie kobiety. Dwie kobiety to już może być komórka organizacji feministycznej. Natomiast Syflas pił. Pił i pił. Dosiadł się do niego poeta z Wielkopolski, pięknie na wzór Piasta Kołodzieja ufryzowany. - Bo wy tutaj w Krakowie to myślicie, że poezji poza Krakowem nie ma. W tych wszystkich referatach na sesji to tylko Schyschko i Schyschko, i Schyschko, i Świecki. Czasem tylko o Starosądeckim, ale i on się swojego rodzinnego Świnoujścia wyparł i udaje warszawiaka. A jaki on warszawiak. Ze Świnoujścia jest, jak Boga kocham. Znam taką jedną, co ją już w liceum w Świnoujściu na te swoje epifaniczne delikatne dystychy brał. A u nas we Wielkopolsce to poeta na poecie. A znasz ty jakiegoś wielkopolskiego poetę? - Z Rabki jestem, nie? Zapamiętaj sobie, z Rabki jestem. Ja tu z tymi nihilistami nic wspólnego nie mam i mieć nie chcę. Ty to sobie zapamiętaj, ja tu jestem przypadkowo. Ja tu piję wódkę. A kto ty jesteś w ogóle, kmiotku? - Ja, panie Syflas, jestem poetą z Wielkopolski. - Jezus Maria - miauknął Syflas i wtulił się w śpiącego od kwadransa Lou Czyża. Natomiast Świecki pilnie przypatrywał się Enigmie Pilcher. Szeptała ze znienawidzonym gówniarzem. -Ona? Potrafi? Szeptać? Ona? Z tym? Z tym młodym wazeliniarzem? Wytrzeźwiał w jednej chwili. Dosiadł się do młodego Pilchera, smacznie drzemiącego i wzdychającego przez sen w sposób nieomal erotyczny. -E. Młody Pilcher nie zareagował. -E! Młody Pilcher podniósł głowę. - Jesteście samochodem? - Nie - odbełkotał młody Pilcher i usiłował powrócić do stanu upadłości. - E. Jak chcesz, to mogę odprowadzić was do domu - przemyślnie zaproponował Świecki. Enigma Pilcher, usłyszawszy tę propozycję, zaniepokojona popatrzyła na męża. - Oj tak, tak, chcę do domu - zachwycił się pomysłem poety Pilcher. - To chodźmy - Enigma Pilcher wstała, kiwnęła głową gówniarzowi, co Świecki zarejestrował czujnie, narzuciła na siebie wierzchnie wdzianko z dzianin naturalnych (80% bawełny, 20% czegoś tam) i poszła przodem. Za nią Świecki z uwieszonym na ramieniu Pilcherem. Nie żegnali się z nikim, jako że nie za bardzo było się z kim żegnać. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami: 1) Syf las i Lou Czyż spali jak dwaj bracia śpiący. 2) Owietz ponownie tańczył z nieznajomą, wykładając jej swoje poglądy na wierność małżeńską. 3) Gówniarz spiskował z poetą wielkopolskim. 4) Giuseppe, po wyjściu Paletki, która tego dnia była wyjątkowo zblazowana i jednocześnie czymś zdenerwowana niezmiernie, przewodził korowodowi złożonemu z: a) trzech nieznanych panienek b) M. G. Świeduchowskiej c) Mariana Siary d) doktora Jonkasa, który zabłąkał się tu przed chwilą e) Grzesia Żyducha f) Poety Starosądeckiego g) chłopca z kuchni h) Wojciecha Totenheima. 5) Panienka, która postanowiła dziś zdradzić po raz pierwszy swojego męża, piła nerwosol w kuchni. Asystował jej poeta Przesadło. 6) Schyschko dzwonił do swojej żony, Dagny, i wyrazy sympatii, miłości i pożądania przesyłał. Tak więc wszyscy byli zajęci i nikt nie zauważył wyjścia Pilcherów i Świeckiego. Pozornie nikt. Enigma Kazimiera Pilcher szła szybko, drugą stroną ulicy. Świecki, ze wspartym o jego ramię młodym Pilcherem, szedł, naturalnie, wolniej. Noc była majowa. - Bo my to się, kuhwa, właściwie z żoną niczym nie intehesujemy. Bo my was, ahtystów, lubimy, ale za nic nie możemy pojąć, po co wy się tak męczycie... Bo ty się, Świecki, męczysz, nie? - monologował młody Pilcher. Ktoś nieobyty powiedziałby, że jechało od niego wódą. - Ode mnie też jedzie - myślał Świecki - ale jak ode mnie jedzie, to jakoś mi nie przeszkadza, a jak jedzie od niego, to mi się niedobrze robi, i po co ja się tak męczę? Usiłował przyspieszyć, ale Pilcher był w trójnasób ciężki, a Pilcherowa zniknęła mu z pola widzenia całkowicie. - Otóż i straciłem kontakt z tajemnicą. Jak znam życie, pewnie na amen - międlił wargę Świecki. I tu nagle cud nastąpił. Cud prawdziwy. Chmura jakaś ni stąd, ni zowąd nad miasto nadpłynęła, ciemna i groźna. W piękną noc majową zaczai padać naturalny i biały, lekki jak puch, anielski śnieg. - O kuhwa... - powiedział Pilcher. Świecki, jako poeta, nie dziwił się niczemu. Śnieg to śnieg. Jedynie umysłom niewinnym dane bywa zadziwienie. Winny umysł Świeckiego przyjął śnieg jako kolejny figiel Boży. - Gdzie ona, kuhwa, jest? - płaczliwie zapytał Pilcher. - Zbliżamy się już do domu, a ona, kuhwa, ma klucze od bhamy. - Nic się nie bój. Nic się nie bój. Znajdziemy ją po śladach - wykazał się inteligencją Świecki. Wrócili z trudem - Pilcher stawał się coraz cięższy, śnieg osiadł na jego włosach, brwiach i rzęsach - i odnaleźli drobne, niemalże dziewicze ślady bucików Kazimiery Pilcherowej. Skręcały te ślady nieoczekiwanie w ulicę Męczenników (dawniej Bohaterów). Nagle - do drobnych śladów dołączyły większe. Tej samej wyraźności, więc pozostawione w tymże samym czasie. - O kurza twarz - pomyślał Świecki. I już chciał zaproponować - tknięty złym przeczuciem - żeby jednak zrezygnować z poszukiwań Enigmy, kiedy zobaczyli, tak, zobaczyli to obydwaj, bo i Pilcher z lekka otrzeźwiał i rozglądał się bacznie - zobaczyli Enigmę i gówniarza stojących na przystanku taksówek. - Pufff... - powiedział młody Pilcher i roześmiał się od ucha do ucha. Domyślasz się, Czytelniczko, co robili. Ten gówniarz ją całował, a ona, choć ciężko to wyznać, zdawała się nawet go zachęcać. Trudno w to uwierzyć, wiem. Świecki spojrzał ze zgrozą w roześmiane oblicze młodego Pilchera. Zgrozą swojego spojrzenia objął całą sytuację. Śnieg pada. Bezwstyd narasta. Kobieta bierze sprawę w swoje ręce. Gówniarz tryumfuje. - Jeszcze się okaże, że to on moje wiersze pisze! - pomyślał ze zgrozą Światopełk. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY, W KTÓRYM PONOWNIE STAJE SIĘ JASNE, KTO ZACZ K A D Ł U B E K (Sylwester) - postać zagadkowa. Doświadczony przez los, ale pogodny duchem. Pobożny. Kędzierzawy. Sprzymierzeniec sił jasnych. Pomaga jak może. Niewidzialna Ręka. S C H Y S C H K O (Rainer, Antoni) - poeta. Pseudonim Pasibrzuch. Żona, Dagny, mówi do niego Misiu. Emigrant, wewnętrzny i zewnętrzny, z prawem powrotu. Niektórzy mu zazdroszczą. Lubi się bawić. Bawi się wszystkim. Posiada życie płciowe i duchowe. W Ę G L O R Z (Miś) - niestety kaleka. Poeta. Wózek ma nowoczesny. Nosi okulary. Czesze się na boczek. Ma zęby jak wiewiórka. Religijny, pryncypialny. Oczytany, bezpruderyjny. Szachista. J E L I T O (Marlena).S T U L A T E K (Bożenna) - postaci kobiece. Mają ciało. Wodzą na pokuszenie. Nie czytały Tomasza z Akwinu. Opium w rosole znają na pamięć. P I L C H E R (Kazimiera, Enigma), TARZAJĄCA SIĘ (na Węglu) - postaci kobiece niejasne. Swoje znaczenie mają. Celom wyższym służą. P I L C H E R (młody) - postać zdecydowanie negatywna. 169 cm wzrostu. Wada wymowy. Włosy gęste, czarne. Zęby rzadkie. Ma ładną żonę i to go określa. G R Z Y B (Roman) - no comments. J O A N K A (Pani) - malutka, włos siwy. Maszynistka w „Kwartalniku”. Czerstwa pulchność i witalność. Parzy pyszną kawę. Modli się za wszystkichbez wyjątku, jednak nie nawykła do modlitw w intencjach indywidualnych. Słynna aforyzmem: „Przecież w zimowych butach do nieba nie pójdę”. Ulubiony frykas: krople nasercowe na cukrze. Ż Y D U C H (Grzegorz) - student medycyny. Ma bokserki, w których jest mu swobodnie. Lubi ładnie pachnieć. Buty czarne, zawsze wypastowane. Prorodzinny, wbrew przyrodzonym skłonnościom. Zorientowany. P Ę T E L K A (Panna) - blondynka, stażystka. Cera niemowlęca. Pierś solidna, falująca. Swoje wie i widzi. Szczęśliwa w miłości. Mówi językami. Lubi się pogłaskać. P A L E T K A (Agnes) - czarna. Nos raczej orli. Drobna blizna na podbródku. Ma pieprzyk na lewej piersi. Narzeczona Giuseppe. Namiętna. MŁODZI KOCHANKOWIE- istnieje domniemanie, że anonimowa para pojawiająca się na stronach tej powieści to widma z przeszłości, niekoniecznie odległej. O szczegóły zapytajcie Lektorowicza. S Z M E L K E (Biedny) - bogaty duchem. Fizycz-.osc jezuity. Seksualność eremity. Rycerz śpiący Przeszłość ciemna, ale przyszłość jeszcze ciemniejsza.' Pod skorupką ogłady i wyciszenia - wulkan szaleństwa i robak zepsucia. Pojawia się tylko raz i wystarczy Jeszcze powróci. ROZDZIAŁ SZESNASTY, W KTÓRYM MARIAN SIARA KUPUJE BUTY SKRUSZYŁA JUŻ LAWINA I NA SILE WZBIERA. (EURYPIDES - TŁUM. MOJE) - Skrzypu, ssskkrrrzyppp - doktor Marian Siara pchnął ramieniem drzwi sklepu obuwniczego. Gdyby był przedwojennym oficerem, nigdy by się do tego nie zniżył. Obstalowałby sobie zwyczajnie oficerki u starozakonne-go szewca, może nawet policzkując go przy tym, a potem bawiąc damy po kawalersku, przybliżałby moment klęski wrześniowej. Gdyby... - Butów mi trzeba - zaczął pogodnie. - Dzień dobry... Sklep był nieduży i niezbyt drogi, choć przy Grodzkiej położony. Ekspedientka młoda i, zdaje się, po szkołach uśmiechnęła się zwyczajnie. - Jakie mają być? - Wygodne, czarne i niezbyt drogie, półbuty... - Jaki numer? - Czterdzieści dwa... - Aha - nastąpił moment refleksji. - Tutaj... proszę... - i pokazała Siarze szafkopółkę, jak Kusiciel Chrystusowi wszystkie królestwa świata. - Tam krzesło, a tam łyżka. Siara oblał się rumieńcem jak panna. Książki i warzywa były jedynymi artykułami, które kupować mógł bez wstydu i zażenowania. Z tym że warzywami się nie interesował. Taka natura. Nieśmiały był. Usiadł półgębkiem na krzesełku, tyłem do światła i bokiem do ekspedientki. Pierwszego z brzegu, czarnego na gumie półbuta prawego nr 42 z szafkopółki sobie wziął i na ziemi przed sobą położył. Stary bucik prawy zezuł szybko. Stopę w czarnej skarpecie (80% bawełna, 20% polyamid) wyswobodził i postawił nieobutą na gołej podłodze. Ekspedientka nie patrzyła na klienta, tylko coś tam gmerała przy kasie. Marian poruszał palcami stopy nieobutej. - A co mi tam... Pozwolę sobie. Vituperia stultorum laus est. Mam gdzieś... Nogę uniósł i skarpetkę ściągnął, że niby go coś tam uwierało. Odetchnął i stopę obnażył. Całą. Odsłonił. Wyjawił. Sobie i światu. Gołą. Stopę. A tak. Na złość. I dla przyjemności. Poprzebierał palcami. Stopa zawieszona była między niebem a ziemią, lecz raczej bliżej ziemi. - A grzybżesz wam wszystkim w oko - mruknął, a ekspedientka cały czas gmerała. Przejechał dłonią po gołej podeszwie, żeby nie istniejący paproch czy farfocel skarpetkowy zdjąć. I znowu poprzebierał. Piętę oparł mocno o podłogę, sam całym gębkiem rozparł się na krzesełku i palcami stopy przebierał. To szybko. To wolno. I w tył. I w przód. Jeden w tył, cztery w przód, w sumie pięć. Podkurczał palce. Rozkurczał. Po kolei lub bezładnie. Zginał i prostował. Sam tą stopą na chwilę stał się. Amputował Mariana. Całe życie w kończynę pchnął. Marianił i siarzył tę stopę. Umarł Marian, niech żyje stopa. Bawił się tak i igrał. Drażnił się i figlował. Stopa piłka. Stopa jojo. Bączek stopa. - A grzyb z wami wszystkimi! Goła stopa przeciw wszystkim butom świata. Czarnym, brązowym i wiśniowym. Stopa lanca. Stopa kopia, miecz i zbroja. Stopa rycerz, knecht i ułan. Tu wyjaśnienie. Żeby nie było to tamto. Stopa doktora Mariana Siary nie była stopą zwyczajną. Była stopą męską, klasycznie piękną. Gdyby Fidiasz żył, na pewno tę stopkę w marmurze by wykuł. Bo delikatna była, a nie wydelikacona, zadbana, lecz nie za bardzo. Żadnych tam odcisków, nagniotków czy tym podobnych. Palce długie, szczupłe. Paznokcie trapezowate, równo przycięte, ścięgna śródstopia wyraźne i prężne. Skóra na tym różowawa nieco, a żył dokładnie tyle ile trzeba. Kanibal, gdyby taką stopę zobaczył, to by jej nie ogryzł, uprzednio upiekłszy, tylko ususzył i jako amulet nosił. Podobną stopą mógł się w Krakowie wykazać jedynie dr inż. Czesław Dyduch, o którym wspominam, bo to jest do rzeczy. Po pierwsze, wiernym czytelnikiem „Kwartalnika” był już od lat ponad trzydziestu. W latach sześćdziesiątych pięć kilometrów ze swojej wsi rodzinnej do Wolbromia - tam, skąd kadłubek się wywodził - szedł i tam kupował spod lady jeden z dwóch egzemplarzy „Kwartalnika”. Wracając, czytał z wypiekami, po drodze przysiadał pod sosną i konstytuował duchowość swoją. Po drugie, jego ojciec Józef Dyduch, krawiec męski, swego czasu wywarł piętno na osobie Rainera Antoniego Schy-schki. Otóż, wnuk Józefa i Schyschko kolegami z liceum byli. Schyschko kiedyś kolegę w domu Józefa odwiedził, we wakacje. Na noc został. W łóżku nominalnie należącym do Dziadka Józefa położył się, w pokoju gościnnym, a Józefa nie było w tym czasie. O czwartej nad ranem Józef wrócił, światło zapalił, obcego w swojej pościeli nakrył i brutalnie budzić zaczął. - Wstawać, wstawać, kto ty, kto ty??? Schyschko, wyrwany ze snu, cos' tam mówił, że kolega wnuka, że poeta, że z Krakowa i tym podobne. Józef nie dał wiary - Kolega... ha, z Krakowa... wszyscyście z Krakowa, a tam w lodówce koniak upity, Napoleon, kiełbasa wyjedzona i na podłodze naświnione, może ty złodziej jesteś albo co gorszego, wstawaj, jakeś taki kolega, gęba do światła i Aus-weiskontrolle, znaczy się dowód pokaż, może uwierzę, a jak nie, to psem poszczuję albo widłami przedziurawię, grzybie jeden... Wszystko dobrze się skończyło, jednak zadra w duszy Schyschki drobna pozostała. Ale dość dygresji. Jako się rzekło, Marian Siara sycił się obnażeniem własnej stopy i mnożył sensy. Pierś trochę kudłata pod koszulą falowała nieco, rozpiął więc górny guziczek. W końcu przestał mnożyć. Nałożył z powrotem skarpetkę i przymierzył bucik nowy. Wstał, pomedytował, po- przyglądał mu się. Leżał jak ulał. Zdjął nowy, wzuł stary. Nowy wziął do rączki i podszedł do lady. Ekspedientka nie gmerała. Wpatrywała się w Mariana. Już od dłuższego czasu, zdaje się. Patrzyła, a on skurczył się cały i spąsowiał troszkę. Nieśmiały był. Jak doszedł wreszcie do kasy był, jak Tomcio Paluch. - No i co, może być? - Tak, wygodne, a cena taka, jak tu nalepiona? - Tak, dać drugiego? - to pytanie zabrzmiało Marianowi nieco ironicznie. - Nie, proszę tylko sprawdzić, czy jeden do drugiego pasuje. - Oczywiście - i wyszła na zaplecze. Marian guziczek koszuli zapiął i przygotował pieniądze. Ekspedientka wróciła i zrobiła co do niej należy. - Klient nasz pan, gwarancja obejmuje tylko wady fabryczne stwierdzone przed założeniem - rzuciła na zakończenie, przyjmując Marianowe banknoty. Siara westchnął. - Czy pani wie, co znaczy pogarda dla samego siebie? - zapytał od niechcenia. - Nie rozumiem - ekspedientka rzeczywiście nie rozumiała. - Niektórzy są słabi, a niektórzy twardzi jak skała... Wystarczy, że wykaże pani nieco wyrozumiałości dla słabości woli. Pożeramy, żremy wręcz, nie mogąc się nasycić. Nie będąc w gruncie rzeczy nigdy młodym w sensie emocjonalnym, stworzyłem pewną fikcję, kłamstwo, szczerze powiedziawszy, niefortunne zresztą, ale na nic to się zdało... Kiedy patrzę w lustro, to... - westchnął, jakby ulgi doznał - to... to czarodzieje filtrują jady w przysionkach mych... eeech, zresztą... do widzenia. Trochę się zniechęcił na koniec i wyszedł. Stopy niosły go lekko i w końcu tak się złożyło, że szedł ulicą Świętej Anny w stronę zachodzącego słońca. Buty nowe w reklamówce niósł i szedł. Wieczór był piękny. * * * Słońce wstało o.... (sprawdzić, o której to było). Owietz rzucił okiem na kształtne główki śpiących córek. Żona leżała pomiędzy nimi. - Jak to będzie wyglądało za lat dwadzieścia? Na pewno będzie pachniało - skonstatował i niczym sztukmistrz z Lublina wychynął spod pościeli. Poszwa była w różowe groszki, a Owietz zwykł sypiać w majteczkach. - Noc jak z Chandlera, sny słodkie, świt taki sam. Wachlował się plastykową linijką córeczki. Uchylił okno i spojrzał w dół. Ona już czekała. Linijka pękła. Jej dłuższy fragment zatoczył łuk i wylądował obok maszyny do pisania. - Zły znak - pomyślał Wszystko zmierzało ku zagładzie. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY, GDZIE DZIEJĄ SIĘ RÓŻNE NIEDOBRE RZECZY RUINOM PODOBNE SERCE MOJE – RUINOM OGROMNYM I BEZKSZTAŁTNYM. (T. MICIŃSKI) A jednak dzień. Dzień był jednak radosny i... Owietz cieszył się wszystkim. Skórką chleba umaza-ną miodem. Obtłuczonym talerzykiem. A zwłaszcza bardzo dobrą przemianą materii. Zmory odstąpiły go kompletnie. Telefon dzwonił wesoło. Dzyń, dzyń, dzyń. I nie była to żadna pomyłka ani wierzyciel, tylko świeży głos dziewczęcy. Owietz, autor słynnego wiersza Ruda Śląska jest jak głos kobiecy w słuchawce telefonu, wzruszył się. Przez dłuższy czas rozkoszował się brzmieniem głosu, następnie melodią zdań, a na samym końcu uchwycił końcówkę kobiecej wypowiedzi. - To w Zwisie, w południe? Marian Owietz zachwycił się tą jedyną zrozumiałą z całej kobiecej wypowiedzi informacją i snując domysły: „Któż to i po cóż to”, doszedł do radosnego wniosku: „Piękna Nieznajoma w Celu Skonsumowania. Nikt inny”. Poszedł do fryzjera. * * * - A może to była żona młodego Pilchera? - snuł domysły Świecki, któremu Owietz się zwierzył o godzinie jedenastej dwadzieścia w ogródku kawiarni Vis-a-Vis, zwanej pieszczotliwie Zwisem. - A odczepże się od żony młodego Pilchera. W kółko żona młodego Pilchera i żona młodego Pilchera, onanisto mentalny jeden - dobrotliwie poklepał Świeckiego Owietz. Świecki nie lubił, jak się go klepie, toteż otrząsnął się z obrzydzeniem i warknął: - Jak mnie jeszcze raz klepniesz, to zwymiotuję na stół. Owietz pogładził Świeckiego i to niemal zaowocowało, ale wszedł Syflas z nowym numerem pisma „Ojczyzna Nasza” i rzucił je na stół. Świecki nie krył entuzjazmu: - Jest? Jest o nas? Syflas uśmiechnął się po rabczańsku, jak bestia z gór jaka włochata, i kiwnął głową. - Najwięcej naturalnie o Owietzu. - Eee? - Owietz przejechał dłonią po wygolonym karku. Poszła iskra elektryczna i zalśniła. - Za każdym razem, gdy padnie moje nazwisko, stawiam - wykazał się heroizmem autor Popijania. Syflas rozsiadł się wygodnie, zdjął nawet z udręczonych pleców plecak. Świecki jął zaglądać przez ramię Owietza. Jego nazwisko pojawiało się w pochlebnym tekście o młodzieży poetyckiej napisanym przez starca niemal tak często jak nazwisko Owietza, ale wykazał się powściągliwością i opanowaniem, zresztą przywykł do pochwał i spływały one po nim jak deszczówka po psie. Co jakiś czas Owietz wysyłał Syflasa po piwo, sam poprzestając na wódce z sokiem pomarańczowym. Do stolika zbliżyła się dość atrakcyjna nieletnia i zapatrzyła się w Owietza. Zauważyli to wyłącznie postronni. Nagabywany, wręcz obmacywany wzrokiem nastoletniej nieletniej Marian Owietz wpił swoje źrenice w płachtę „Ojczyzny Naszej” i nie był w stanie percepo- wać niczego innego. Dopiero kopniak wymierzony pod stołem w kostkę poety na moment oderwał go od peanów. Kopał Świecki. - Co się kopiesz? - Jak się kopię, to cię nie boli - zażartował jak w przedszkolu Świecki. - Kobieta do ciebie. - Dzień dobry panu - panna przystąpiła bez ogródek do Owietza - ja z polecenia Lou Czyża. Dzwoniłam dzisiaj do pana. Pan się zgadza? - Zgadza się, zgadza! - radośnie krzyknęli postronni za Owietza. Owietz patrzył na kobietę źrenicami, tęczówkami i siatkówkami. Coś mu się d propos onej kołatało, ale jednocześnie trzymał w dłoni egzemplarz gazety i ta niezawiniona przez niego przecież przerwa męczyła go niezmiernie. - A tak, tak, tak. Zgadzam się, dziecko - powiedział i wrócił do czytania. Nieletnia usiadła obok nich wszystkich i wyciągnęła zapisane karteluszki. - A co to? - zapytał Syflas i oblizał spierzchnięte wargi. - Na studia zdaję, nie? Pan Owca mnie obiecał, że pomoże znaleźć odpowiedzi na te tutaj pytania egzaminacyjne, nie? - Owca! - zarechotał Świecki. - Owietz, dziecko, Owietz - pouczył nieletnią poeta Marian Owietz i powrócił do lektury. - Kiedy zaczniemy? - Zamów sobie, dziecko, kawę albo co tam chcesz i poczekaj sekundkę. Świecki z Syflasem zerwali się i pobiegli do bufetu. Za moment zmitygowawszy się, powrócili i zapytali dziecko, co sobie życzy. Zrealizowali jej zamówienie i usiedli z powrotem i zapatrzyli się w nią, mrucząc pospołu. - Chwileczkę, chwileczkę - zamachał rękami Owietz. - Zaraz, zaraz. Kobieta zapatrzyła się w ścianę. Dłonią nie wymagającą pielęgnacji pogładziła płatek uszny. Dziura po kolczyku dawno zarosła. Syflas doznał draśnięcia. Przysunął się bliżej dziewczęcia i, dotykając jej ramienia, bo inne miejsca posiadała nieskromne, zapytał: - A do którego liceum chodziłaś? - A do czterdziestego czwartego, proszę pana. - A - przewidywania Syflasa, jego nieoczekiwane intuicje, okazały się celne nadzwyczaj. - A? - zapytała dziewczyna. - A to bardzo dobrze. To bardzo dobrze, dziecko - zamruczał Syflas. - A czy ty znasz może niejaką... - Syflas nachylił się nad dziewczęciem i wyszeptał nazwisko, które wszystkim wydało się znajome, nikt jednak nie zdołał usłyszeć dokładnie. Dziewczę przeciągnęło się leniwie. Syflas kontynuował: - O ile się nie mylę, ona też w tym roku zrobiła maturę, w tym samym chyba liceum... - A znam, znam - odparowała abiturientka zuchwale i mrugnęła do Syflasa. - Kogo? kogo? - dopytywał się Świecki, któremu dane było słyszeć tylko fragmenty intymnej rozmowy awangardowego poety i nieletniej. - Nie interesuj się - warknął Syflas i zwróciwszy się do maturzystki, zaproponował jej spacer, teraz, natychmiast, w sprawie nie cierpiącej zwłoki. - A moje pytania egzaminacyjne? - zapytała z troską. - Jak Owietz skończy czytać, to ci pomoże. Na razie musimy porozmawiać. Koniecznie! - Syflas trzymał ją mocno za ramię. Westchnąwszy, wstała i udała się z nim. Przy stoliku pozostał zaczytany Owietz i mocno znudzony Świecki podłubujący w nosie. Czytali tak sobie i popijali. - Panowie pozwolą, że się przysiądę - zwrócił się do poetów głosem miękkim jak lignina Żorż Król. Owietz czytał zapamiętale, Świecki zaś skrobał coś w swoim wojskowym kalendarzyku, mruknęli więc tylko pod nosem grzeczne: - Yhhy... - Upał straszny i pomyślałem sobie, że przed pracą napiję się w towarzystwie kulturalnych ludzi wody mineralnej z cytryną... Siedzieli tak, każdy sobie. Ktoś uśmiechnął się do Zorza Króla, ten jednak zignorował ten niesamowity uśmiech. Kiedy spojrzał w tamtą stronę ponownie - ten sam osobnik płci mniej więcej męskiej znów uśmiechnął się. - Skąd ja znam tego osobnika? - zapytał Żorż Król Świeckiego, który siedział tyłem do nadal uśmiechającego się. - Którego? - inteligentnie zapytał poeta i chciał obejrzeć się, jednak zasłużony korektor powstrzymał go szybkim ruchem ręki. - Powoli. Zauważy, że o nim rozmawiamy. Niech pan się odwróci za jakiś czas. Siedzi dwa stoliki od nas i uśmiecha się... niesamowicie... taki w białej czapeczce i białym garniturze. Trochę delikatności, proszę pana. Nie można tak nachalnie. Świecki nie wytrzymał i po pół minucie bezczelnie zerknął. Ktoś uśmiechnął się podówczas jeszcze szerzej i jeszcze niesamowicie j. - To Vytautas Skurkalis. - Litwin? - Nie - odpowiedział lakonicznie Świecki ł zadumał się. - Nasz - rozwinął po chwili swoją wypowiedź. - Nasz? Co to według pana znaczy? - dopytywał się Żorż Król. - Polak - półgębkiem odparł Świecki, którego umysł zaprzątnięty był zupełnie inną historią. - Czy Polak to zaraz musi być nasz? - drążył niezmordowanie Żorż Król, wykazujący się tego dnia niesłychaną wytrzymałością na abnegację Świeckiego. - Niekoniecznie - odpowiedział Świecki ćwierć-gębkiem. - A więc... - zawiesił głos dramatycznie Król. Świecki zapisał coś w swoim kalendarzu wojskowym i trzeźwiej nieco spojrzał na współpracownika. - Co, a więc? - A więc, jeżeli Polak to niekoniecznie nasz, to czemu określił pan tego demonicznego pana słowem „nasz”? - Tak mi się powiedziało. - Nigdy nie mówi się ot tak samo. Czytałem pre-freudystów, postfreudystów i samego Freuda, a ponadto mam wieloletnie doświadczenie w stosunkach międzyludzkich. Mnie, starego wróbla, pan nie nabierzesz... - Strasznie dziś pan namolny jest, panie Żorż - nie wytrzymał Świecki i już-już miał się obrazić, ale przypomniał sobie, że lubi i poważa Zorza. Króla, i cierpliwie udzielił wszelakich wyjaśnień. Wyjaśnienia były niesłychanie skomplikowane i właściwie niczego Zorzowi Królowi nie wyjaśniały. Zapamiętał jedynie tyle, że rzeczony Skurkalis prowadzi w krakowskim dodatku do „Gazety Wszystkich Polaków” cotygodniową rubrykę PIŁEM Z..., która jest opisem libacji rzeczonego Skurkalisa z wybraną, poważaną osobą życia politycznego, literackiego czy też gospodarczego lub artystycznego w ogóle. Ambicją wszystkich co ambitniejszych było znaleźć się w owej rubryce, w dodatku zostać opisanym jak najkorzystniej. Ci, którzy nie wytrzymywali tempa, opowiadali bzdury lub zdradzali sekrety państwowe, co Skurkalis opisywał dokładnie i z lubością, kończyli szybko i definitywnie swoje kariery, natomiast ci, którzy pili w sposób szlachetny, zyskiwali na popularności. Był to w pewnym sensie hazard, jako że nawet ten, co ma mocną głowę, może mieć słaby dzień i vice versa, natomiast zaproszenia Skurkalisa uzależnione były wyłącznie od humoru Skurkalisa i od niczego więcej. W „Post-Scriptum” swoich artykułów Skurkalis zawsze donosił, kto w danym tygodniu mu odmówił i w jaki sposób się od picia wódki, wina, koniaku itp. ze Skurkalisem wykręcał. Do Skurkalisa należał także wybór trunku. Był w pewnym sensie szarą eminencją życia publicznego i ustępował w swoim znaczeniu tylko autorce rubryki z tego samego pisma nazywającej się równie efektownie SPAŁAM Z... Rubryka ta ostatnio jednak zniknęła z łam. Pijaństwo Świeckiego ze Skurkalisem już zostało uwiecznione w którymś z numerów pisma. Nie było to jakieś zwycięskie pijaństwo, wynik był raczej remisowy, jako że Świecki pod wpływem alkoholu tracił wszelki wigor, smutniał, łagodniał i jako niemowlak stawał się. Zorza Króla interesowała jednak przeszłość i wnętrze Skurkalisa, który niepokoił go fizycznością swo i przestrzennym, przeraźliwym uśmiechem. O tym jednak Świecki nie był w stanie nic powiedzieć. Wprawdzie znał już od dawna Skurkalisa, jednak jego dusza była dla niego nieodgadniona i mało atrakcyjna. Świecki, jako dyletant i abnegat, interesował się głównie duszami i wnętrzami kobiecymi. Pan Żorż miał to już dawno poza sobą. Świata nie zawężał do tajemniczych kobiet i naznaczonych prostotą mężczyzn. Świat dla Zorza Króla zawierał w sobie co najmniej kilkanaście płci, a każda z owych płci miała swoistą tajemnicę. Płeć Skurkalisa - to w przeczuciu Zorza. K. była demonicz-ność. - Czyż on nie wygląda jak wysłannik szatana, proszę pana? - zapytał, ale Świecki znów notował coś w swoim kalendarzu wojskowym i niezbyt przytomnie odpowiedział: - Yhy... Skurkalis, wpatrując się nieruchomym okiem w Zorza Króla, przestał się uśmiechać. Był pająkiem obok muchy w pajęczynie, był kontrolerem MPK obok staruszki jadącej na gapę, był Henryczkiem w czasie pierwszej komunii świętej. Wstał powoli i krokiem operowej diwy podszedł do stolika, przy którym dwaj skromni korektorzy „Kwartalnika Niepopularnego” pili napoje - Król mineralną z cytryną, Świecki kawę. Lunch przedłużył im się nadmiernie, na ich czarnym stole w korekcie piętrzyły się niewyrobione szpalty. Skurkalis nie wiedział o tym, a i tak w niczym by mu to nie przeszkadzało, gdyby wiedział. W Żorżu Królu dojrzewała właśnie decyzja o powstaniu i pójściu do pracy, gdy biała sylwetka przesłoniła mu słońce. - Dzień dobry, mój drogi Świecki - zwrócił się do Świeckiego Skurkalis. - Czy mogę się dosiąść do panów? Siedzę dwa stoliki dalej, w pełnym słońcu, panowie mają tu cień. Czy mogę? - Siadaj pan - bezceremonialnie machnął ręką Świecki i zadał, kiedy już Yytautas się usadowił, sakramentalne pytanie: - l co? - Ano nic - odpowiedział ten, który się dosiadł i zatopił swoje białe źrenice w oczach Zorza Króla. Owietz był jak nieobecny. Nic nie pił, po raz kolejny wertował pismo, ustalał właśnie proporcję, która pozwoliłaby mu stwierdzić wielkość swojej przewagi nad kolegami po piórze. Przeliczał właśnie, kogo ile razy wymienili w artykule i w jakim kontekście... - Czekasz pan na kogoś? - odezwał się Świecki. - W zasadzie nie - wycedził Skurkalis, nie odrywając spojrzenia od Zorza, który zaczął się wiercić nerwowo, jak nie wiadomo co. - Wyszedłem ze swojej redakcji, żeby przemyśleć pewne nie cierpiące zwłoki sprawy. Tam - wśród tego pospolitego dziennikarskiego chamstwa typu słowiański kochanek (Slcwian Lover) nie udaje się skupić. Zastanawiam się nad swoją przyszłością i przyszłością tego kraju. Wiele pytań. Wiele zaga- dek. Mówił w zasadzie do Świeckiego, ale nagle wyciągnął rękę do Króla: - Nazywam się Skurkalis. Pan naturalnie słyszał moje nazwisko. - Ttttak - wybąkał Żorż Król, niezwykle onieśmielony, i uścisnął dłoń, lekką i białą, tak delikatną i puszystą jakby nic nie ważącą. - Pan nazywa się Król. Dobra wiedeńska rodzina, prawda? Nie dał czasu na odpowiedź Zorzowi i kontynuował: - Czy nie napiłby się pan ze mną alkoholu? Świecki i Król zastygli. - Mhhh... - wydusił z siebie skromny korektor. - Nie jestem nikim specjalnym, pan musi mnie z kimś mylić. Od czterdziestu lat jestem skromnym korektorem w „Kwartalniku Niepopularnym”, i tyle. Dlaczegóż ja miałbym z panem... - Bez kokieterii, proszę pana. Pan znakomicie wie, czym uzasadniona jest moja propozycja... Skurkalis przysunął się bliżej i szepnął do ucha Króla: - Wiem o panu dużo. Wiem o protestanckiej Biblii, wiem o węglu, wiem, że lubi pan poezję romantyków i kobiety. Ich towarzystwo, zapachy i całą tę skomplikowaną resztę. Wiem, co dla pana znaczy kobieca stopa, wiem, że pan/oot/etishist jesteś... Żorż uśmiechnął się niepewnie. Czuł, jak cierpnie mu kark i drętwieją palce. Spojrzał jednak hardo na Skurkalisa. Wstał i bez słowa udał się do pracy. Skurkalis westchnął, na moment utkwił mroźne, operowe spojrzenie w buzi Świeckiego. I syknął: - A ty radia wieczorem posłuchaj, czegoś się dowiesz... Więcej nie wyjaśniał, zastygł. A do Zwisu poschodzili się różni osobnicy i osob-niczki. Jak się poschodzili, to posiedzieli i zaczęli się rozchodzić. Tak. W końcu przy stoliku pozostali Syflas, Skurkalis, Henryczek i jakieś panny. Skurkalis milczał i wpatrywał się w Syflasa. Syflas podejrzewał, że zostanie przez Skurkalisa opisany w rubryce PIŁEM Z..., toteż pił w sposób aktorski i pokazowy raczej, aby dać się zapamiętać autorowi rubryki w jak najlepszy sposób. Za chwilę zresztą Skurkalis zaszeptał coś Syflasowi do uszka i wyszli, nie pożegnawszy się z Henryczkiem. Wypada dodać, że Skurkalis chodził w bawełnianej głównie odzieży i używał kilku, stosownie do pory roku, nakryć głowy, choć i tak wszyscy wiedzieli, że jest łysy. I ta łysa czaszka Yytautasa, pokryta wcześniakowym meszkiem, mieściła bez wątpienia delikatny mózg. Atomizacja społeczeństwa postępowała w sposób tak zatrważający, że wreszcie przy stoliku Henryczek został sam. Poczuł się źle. Samotny jak Palec Boży. Lecz czy Palec Boży może być niewierzący i czy w wieku lat 25 myśli o emerytalnym zabezpieczeniu? * * * „Jest niezmiernie trudno sprecyzować nawet w paru zdaniach przedmiot zainteresowań polsko-włoskiego fotografika i doktoranta, miłośnika kobiet i kotów - Giuseppe Bambino Potockiego. Autor kilku tysięcy negatywów i jednej pracy magisterskiej wymyka się wszelkim próbom klasyfikacji - nieustanna gra, którą prowadzi artysta (vide zdjęcie „Grzegorz Żyduch i Paletka na schodach”), jest niczym innym, jak ciągłą zmianą maski, próbą budowania swojego portretu, jako jednej z wielu możliwości wcielania się w coraz to inne postacie. Już na samym początku swojej drogi, tuż po wprowadzeniu stanu wojennego, Giuseppe zdystansował się od panującego powszechnie nurtu realistycznego czy neore-alistycznego w fotografii. Jego zdjęcia ZOMO-wców zawierały pierwiastki irracjonalne, baśniowe, pierwiastki, którym Bambino Potocki pozostał wierny, tworząc niepo- wtarzalny indywidualny styl fotografowania. Prace G. B. Potockiego idą w wielu kierunkach, raz zbliżając się bardziej do formalnych, kiedy indziej do metodologicznie...” - To jakieś pierdoły - przerwał czytanie gazety Żorż Król. - I pan mnie mówisz, że te teksty Skurkalisa są interesujące? - Niech pan pominie wstęp. Wstęp musi być, żeby czytelnik wiedział, że z nie byle kim pił Skurkalis. Niech pan przeczyta zakończenie... - zaproponował Świecki. Dzień był upalny. Chudy czwartek w pełnym słońcu. Pili ciepłą wodę mineralną i nie mogli się jakoś zabrać do pracy. Król jął leniwie odczytywać finał artykułu: „Zasypia. Kładzie się nagle i zasypia. Potem się budzi i pije znowu. Namawia wszystkich obecnych, żeby się wybrali wraz z nim na kobiety. Roznamiętnia się niesłychanie, ale mieści się to roznamiętnianie raczej w sferze werbalnej niż w czynnym zaspokojeniu. Nie stwierdziłem, czy wymiotuje... Zdaję sobie doskonale sprawę, że opisane powyżej fenomeny przedstawione zostały w sposób dość chaotyczny. Niełatwo jest jednak wydestylować czystą teorię z literatury, która chce pozostać baśniowa. Giuseppe, postać niejako literacka, broniąc się przed monointer- pretacją, paradoksalnie, poprzez niezwykle silną świadomość procesów odbiorczych, narzuca sposób odczytania - jednak labiryntowość jego postaci sprawia, że i sama interpretacja staje się zagmatwana, niespójna, kontra-dykcyjna”. - Ufff - powiedział Żorż Król i zapatrzył się we własną lufkę. - Nie jestem pewien, czy chcę pójść na wódkę z tym Skurkalisem, proszę pana. Raczej, proszę pana, mam do tej propozycji stosunek wysoce negatywny. * * * Wszedł i nie był zachwycony. Pomieszczenie było ciemne i coś nieprzyzwoitego się kroiło. Krojenie się czegoś nieprzyzwoitego przyjął jako zniewagę ze strony nieznanych mocy. Nie mógł jednak ustalić sobie źródła owej krojącej się nieprzyzwoitości, usiadł i zapatrzył się w barmankę. Ta posiadała biust i była kobietą. Nie wystarczyło mu to. Podszedł do baru i poprosił o herbatę. - Herbatę? - zapytała głupio. Nie odpowiedział, bo odpowiedź musiałaby zabrzmieć „herbatę”, a to byłoby mało olśniewającą ripostą. Na żaden błyskotliwy dowcip wynikający bezpośrednio z jej pytania nie chciał się wysilać, albowiem dowcip uprawiał bardzo stylowo na łamach „Kwartalnika Nie- popularnego”, jego styl był rozpoznawany błyskawicznie, a chciał choć przez chwilę zachować tak zwane incognito. Przy stoliku pod ścianą siedziała blondynka. Przy stoliku obok siedziały dwie blondynki. Przy jeszcze odleglejszym stoliku siedziały trzy blondynki. - Piekło - pomyślał - piekło i szatani. Sam sobie zdziwił się. Wszyscy tu pili alkohol, a on, powodowany stanem dzisiejszym i innymi względami, siorbał herbatę. Przeglądał notes. Zdania, którymi myślał, nie były okrągłe. Na przykład: „Lecz kiedy dwa serca wrócą nad otwarte morze, żadne tam żelazne drzwi się nie zatrzasną, a i okrutny anioł odleci, la la la...” Zaskakiwały go i kłopotały. W notesie widniały numery telefonów. Nagle wydały mu się szyfrem jakimś pozwalającym na coś. Coś w związku z czymś. Miasto całe mieściło się w tym notesie, pulsowało iżyło. Odbył mentalną podróż tramwajem czterdzieści i cztery. Na każdym końcowym przystanku wysiadał i patrzył. Nic mu to nie rozjaśniło. Podszedł do barmanki: - Przepraszam, czy ma pani żetony? - Telefoniczne? - Telefoniczne. Zdecydował się po chwili wahania na taką właśnie odpowiedź, gdyż nadal nie chciał się ujawniać. Powiedzmy sobie jednak szczerze, barmanka nie wyglądała na osobę, której najwyszukańsze nawet ujawnienie zrobiłoby cokolwiek. Była obojętna i otchłannie nieczuła. Za chwilę zresztą, po sprzedaniu Pilcherowi trzech żetonów, wyszła na zaplecze z osiłkiem wyglądającym na klasycznego narzeczonego, z którym niebawem barmanka zwiąże się węzłem, itd. Stanął przy automacie i usiłował wykręcić numer. Wykręcił i odłożył słuchawkę. I can't remember why we arę alive? Jeszcze nie. Ona mu mówiła, że po dziewiętnastej. Ona mu o tym mówiła wczoraj, dziś dziewiętnasta właściwie nie będzie istniała, pomyślał. To miała być wczorajsza dziewiętnasta, wczorajsze po dziewiętnastej. Zważył żeton w dłoni i dosiadł się do własnej herbaty. Blondynki wstawały, wychodziły do toalety, wracały do stolików. Pomyślał o nich w kategoriach odkupienia i grzechu pierworodnego. - Piekło i szatani. Wyłuskał zagranicznego papierosa. Barmanka wróciła i zrobiła radio głośniej. Z głośnika płynął aksamitny głos mężczyzny. Pilcher pomyślał: - Toż to jakaś mieszanina wiśniówki, wody z sokiem malinowym, kwaskiem cytrynowym i rodzynkami, ten głos, aaa. Głos męski w głośniku opowiadał i opowiadał i Pilcher coraz bardziej rozumiał, o czym opowiada. - To o tej No O żonie mojego syna - domyślił się poprawnie Pilcher i zastygł. Słuchał w osłupieniu, jak Henryczek Gar-diner bezceremonialnie tajemnice alkowy i pożycia synowej z jakimś gówniarzem w radiu publicznym wyjawia. Tak jakby Henryczek sam tam był i im dziewosłębił. - Rajfur, rajfur! - Pilchera krew nagła zalała. - To koniec - pomyślał, a nawet powiedział, bo w pobliżu nie było nikogo - koniec, żarty żartami, ale to się powoli staje poważne śmiertelnie, przerażająco konkretne i przerażająco zimne, lipiec, a żadne wakacje, żadne wakacje, żadne wakacje, nie ma lata, kobiety są co najwyżej wczesnojesienne, czyli zmarzłe już lekko, lekko obmierzłe, żadnej lekkości w tym wszystkim, żadnych sensacji, koniec, epoka nietwórcza, wtórna wobec innych radosnych epok, zamazane odbicie radosnych epok, koniec, ponuro i mało tego, bez szansy na wydobycie się na powierzchnię i mało tego, na powierzchni już prawdopodobnie nie ma nic interesującego, koniec, sejm i senat rozwiązane, przestałem - myślał - używać szamponu na łupież, używam znowu szamponu zwykłego i łupież powrócił, co już przecież wydawało się niemożliwe, obrzydliwa niepowracalność rzeczy przyjemnych, zwulgaryzowana katecheza, przygnębia mnie to, dzisiaj jest już piątek, a jutro nastąpi nieprzyjemna sobota, a o nie- przyjemnej niedzieli wzdragam się nawet pomyśleć, a taki chłoporobotnik jaką ma przecież przyjemność w piątek, wyobrażając sobie sobotę, a tym bardziej niedzielę, prawda?, a taki średni nawet biznesmen, jeżeli wyobrazi sobie sobotę i niedzielę, to też jakąś tam radość w związku z tym odczuwa, a ja - pomyślał - co? ja mam tylko PRZERAŻENIE i WSTRĘT, ja psychicznie WYMIOTUJĘ, ja jestem MENTALNY HIOB - tak pomyślał. Postanowił się upić. Zaprogramował sobie siebie na piątek wieczorem. Skoro sobota, a tym bardziej niedziela napawają mnie strachem - myślał - to piątek wieczorem jest ostatnim terminem na szaleństwo. Pod hasłem szaleństwo miał w swoim wewnętrznym słowniku wpisane jedynie ALKOHOL I KOBIETY. Postanowił się upić i ko- gokolwiek uwieść. Z uwiedzeniem zawsze bywa trudniej. Blondynki poszły już sobie. * * * W tym samym czasie w nieco innym miejscu, lecz w podobnej sytuacji znajdował się pan Żorż Król. - Nie będzie Skurkalis ze mną pił ni operą mamił. W dupie mam operę i balet męski. Sam się napiję, choć i tę wódkę mam w dupie. Siedział przy stoliku w lokalu. Nie był sam. Mężczyźni przy sąsiednim stoliku jedli śliweczki. Twarze zdecydowanie kobietom niechętne wyrażały sprzeciw wobec rzekomo naturalnej skłonności różnych płci do siebie. Śliwki dżyzdki wpadały w czarne czeluście. Pestki wypluwali powoli i niedbale. Pogarda dla wszelkich przejawów nie-męskiego bytu udzieliła się i Królowi. Umysł jego zwielokrotnił pogardę. Mężczyźni siedzieli i wbijali spojrzenia gdzie po- padnie. - Za długo to trwa - rzucił jeden z nich, na pozór niczym od pozostałych się nie różniący. Wypluł głośno pestkę, angażując się w ten czyn jak amerykański rewolwerowiec w kolejny strzał śmiertelny. - Tfu - zakrzyknął inny, ale podobny - niby dobre te śliwki, ale jakoś człowiekowi się już to brzydzi. Komunikat pełen refleksji nad kondycją człowieczą przeszedł bez echa. Król zamówił wódkę z sokiem grejpfrutowym. - Żeby sponiewierało - pomyślał stanowczo i zamiar swój wypełnił potężnym haustem. Kiedy gorzkie ciepło dotarło do jego żołądka, powtórzył manewr, ciągle pełen konsekwencji. - Boh troicu lubit. Za trzecim razem osłodził nieco gorycz ustną. Mężczyźni o wyglądzie brudnych aniołów przebierali teraz nogami z niecierpliwości. Wystawieni na nie-ciężką wszak próbę, dawali ruchami ciała wyraz swojemu proletariackiemu pochodzeniu. - Jak długo jeszcze, twardy miał być, stanowczy, nie? Król zawiesił na nich oko po raz kolejny. Czuł falę smutku wzbierającą w sercu. Wiedział, że za chwilę się rozpłacze i rozczuli, jeśli nie wykona jakiegoś ruchu w tej sprawie. Poprawił marynarkę, odetchnął głęboko i ruszył. - Z drogi, śliwkowate chamy - krzyknął, trzymając nad głową szklankę i przedarł się błyskawicznie przez mężczyznowatą młodzież, trupy śliwkowe i papierosowe zgliszcza, zostawiając za sobą. Brzydka kobieta wyszła z toalety. - Życie płciowe cuchnie - pomyślał. - To absurd, żeby się w tym wszystkim grzebać po czterdziestce. Jak to może wyglądać, u kobiety naturalnie? - Narząd nie używany ulega atrofii - przypomniał sobie lekcje biologii. - A używany zużywa się do reszty - skomentował w duchu. - Mam erekcję - pojęcie i fenomen zlały się w jego umyśle w jedno. - Ptaszek jest mój, mogę z nim robić, co tylko zechcę, ale wolałbym, żeby Ona robiła z nim to, co ja chcę, albo nawet sama chciała to robić, mam erekcję, więc pożądam, może jednak nie ja ją mam, tylko erekcja ma mnie, może ptaszek to tylko smutny przyrząd kierowany kosmicznymi siłami? tak, dygnął mi, to fakt, tak, pożądanie jest kosmiczne, przecież planety przyciągają się i krążą, małpa rozmnaża się płciowo, a grzyb pachnie grzy- bem, nie, nie, nie, zwierzęta mają swój czas, zwierzęta robią to tylko w odpowiednim czasie, ale przecież czas to kosmos. Rozmnażanie to nie pożądanie, krowa pozostanie zawsze krową i nie będzie miała zboczeń. Kosmos jest tylko tam, gdzie jest żądza, a gdzie żądza, tam dewiacje. Jestem higieniczny, biorę wcześniej kąpiel i uszy czyszczę wacikiem, ale zboczeniec nie robi tego, bo po co? Zboczeniec jest we władaniu kosmicznych mocy, umysł ma ciemny i gwałci, ma żonę, a czasem zdrowe dzieci. Nie chciałem mieć dzieci. To znaczy, że nie jestem dewiantem. A jak będę chciał? Boże, jak ona wyglądałaby w ciąży? Może pięknie. A może zepsułyby się jej zęby, a ona przecież nie miała na dentystę. Dentyści to złodzieje, a złodzieje to margines, a ona wygląda teraz przecież jak moja ciotka, jak mój dziadek, tak, dziadek ukrywał Żydów za pieniądze i miał przyjemność, był złodziejem, ale na pewno nie pedałem, ona na pewno lubi pederastów, ja nie lubię, nie lubię rozbuchanej operowości, ja lubię barszcz i żeby było dużo śniegu i lubię śnieżkami w samolot, nie, narty, mały bałwanek, jajko, jajko na twardo i tenisówki, w szkole była pani woźna, miała wąsy, wąsy, dużo wąsów, a zegar tyka, tak, zegar tyka, kocham cię, to znaczy pożądam, dużo wąsów, tak śmiesznie ruszasz, wąsami, i udami, i gałązka, tak, gałązki, ma dużo, mnóstwo, same ćmy, same wąsy... Stracił przytomność. Opadł bezwładnie górną połową ciała na stolik. Nikt z obecnych nie zauważył, co się stało. Duch antycznej tragedii unosił się nad ciałem Króla. Jakiś człowiek próbował go nawet okraść, ale Żorż nie miał już więcej nic nad smutek swój i boleść uśpioną chwilowo. - Proszę pana - suchy głos kelnerki wrócił mu przytomność. - Co się stało, co? - zmąconym jeszcze wzrokiem powiódł po twarzy kelnerki. Nie dostrzegał wiele. - Żaba pocałowała księcia i ten zmienił się w świnię - pomyślał. - Kawa z cytryną dla pana, już zapłacona, zetrę panu stolik. - Dziękuję, przepraszam, czy ja zasnąłem? - zapytał, jakby nie wiedział. - Tak na chwilę. - I pani mnie obudziła? - Tak - odrzekła nieśmiało i rumieniec krwisty w wyrazie oblał jej twarz. Twarz, dodajmy, okrągłą i pustą. Nic waham się użyć takiego słowa, Czytelniczko. Sama zdajesz sobie sprawę, że dobry uczynek nie musi iść w parze z głębią intelektu. - Dziękuję, dziękuję bardzo - był jej wdzięczny, ale z umiarem. - To anioł nie kobieta, głupia i życzliwa, ciekawe, czy ma narzeczonego? Gdy się zastanowić, to seksualność osobnika w pewnych kategoriach niepięknych czy wręcz obrzydliwych może być poznawczo interesująca. Ona ma, zdaje się, dość beznadziejne ciało i nie wygląda na zbyt biegłą w tych rzeczach. Stary jednak jestem i z niejaką przyjemnością wyobrażam sobie, jak z rumieńcem na twarzy, niewprawnie, zabiera się do pieszczot jakiegoś gówniarza, co z nią chodzi na spacery albo do kina... Zresztą dlaczego, może być i wysoki, i czerstwy. Nie ma co, i tak prawdy się nie dojdzie. Pozory mogą omamić każdego. - Głupia, młoda i życzliwa, takie też są potrzebne - monologował ciągle - wszystko jest potrzebne... Podniósł filiżankę do wyschniętych ust. Pierwszy łyk był gorzki. - Nawet choroby weneryczne, świat jest pełen zagadek i rozczarowań, niespodzianki, tak, niespodzianki. Odstawił filiżankę i przetarł oczy. - Ech - westchnął i uśmiechnął się. Uprzytomnił sobie śmieszność własnego położenia. - Mam ambicję, w sumie pragnę szacunku i uznania, ale w tej chwili chciałbym jedynie mieć chwilę ulgi i móc się nią podzielić z kimś z mojej warstwy społecznej. Przypomniał sobie koleżankę ze studiów, która po incydentalnym stosunku w latach sześćdziesiątych, opierając głowę na jego brzuchu, zwierzała się, że jej chłopak jest nerwowy, nigdy nie trwa to dłużej niż parę minut, więc ona nigdy, poprzedni amant zaś przez rok miał z tym problemy i ona miała satysfakcję tylko podczas ma-nualiów. Wspomnienie nie było miłe w aspekcie etycznym. Król zdradził wówczas i koleżanka zdradziła. Na szczęście jednak wyjechała do Italii. A cóż tam u Pilchera, którego zostawiłam w dość ponurym momencie? Ano, pomonologował sobie, bo chciał coś uwieść. Odpowiedzialność za niepowodzenie częściowo zrzucił na ten zacny prąd umysłowy zwany feminizmem i jego przedstawicielki. Brzmiało to mniej więcej tak: - I te męskie dezodoranty! Gdzie tu miejsce na zwykłe heteroseksualne figle, to okropne tak się okaleczać, a zresztą żadne to kalectwo, minoderia i hipokryzja, i kompleksy. Czy ona była kiedy w Hiszpanii albo nad Morzem Śródziemnym, widziała kiedy Boticel-lego w oryginale albo penisa w stanie erekcji, brak podstaw, no, zupełny brak podstaw dla tego z trudem skrywanego pożądania, takie jest prowincjonalne i banalne, i ta nadbudowa: kobieta, artystka, intelektualistka, mózg elektronowy, a do tego uciśniona, stłamszo-na tym i urojonymi chwaściskami, walczy, rewolucjo-nizuje. I dalej sobie myślał różne rzeczy. Tak myślał, że aż zasnął. Jak zasnął, to marzenia senne miał. Już od wielu dni wciąż te same. Śniło mu się, że siada w najciemniejszym kącie czytelni na Brackiej i przepisuje z pożółkłych tomików cudze wiersze, przepisuje, a później zanosi do redakcji. A w redakcji śmiechy po kątach i dokuczliwości. - To wszystko już było - mówią mu starsi koledzy. - Krótka forma wymaga mistrzostwa - szydzą młokosy. A on kurczy się w sobie i frazę obcą inkorporuje i we własne molekuły wprzęga. No cóż, sen mara, Bóg wiara. Najsmutniejsze w tej, wszak niewesołej historii jest to, że po przebudzeniu dzielny mój Pikher wszystkie te wiersze pamiętał, od tytułu po ostatnią kropkę... Pamiętał i zapomnieć nie mógł. Tak jak zdradzony kochanek zdrady, Andrzej Kmicic Oleńki Billewi-czówny, a Berlin piastowskich korzeni. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY - FUNEBRALNY JEŻELI MA SIĘ CHARAKTER, MA SIĘ TAKŻE TYPOWE W SWYM ŻYCIU ZDARZENIA, KTÓRE WCIĄŻ SIĘ POWTARZAJĄ. (F. NIETZSCHE) Chodziła za nim od tygodni. Wiedziała, kiedy wstaje, co je, jakich kosmetyków używa. Znała ekspedientki, do których się uśmiecha. Widziała, jak przymyka oczy, ilekroć tramwaj skręca gwałtownie. Czytała książki, które przeglądał w antykwariatach. Dni mijały, robiło się coraz chłodniej, a ona czuła, jak dziewczęca nieśmiałość kruszy się w niej i marnieje. W końcu zdecydowana, z całym impetem, na jaki stać było jej ąuasi-dziewicze ciało, wpadła na doktora Siarę w drzwiach pasmanterii. Podtrzymał ją szarmancko i chrząknął. Ona zaś spytała łamiącym się głosem, czy nie mogłaby pokazać mu kilku swoich wierszy. Uśmiechnął się wyrozumiale. - Była pani dobrą studentką, nie sądziłem, że pani pisze... Patrzył na nią i widział, jak twarz dziewczęcia, niczym skropiona hizopem, nad śnieg bieleje. - No cóż, chętnie spotkam się z panią i przeczytam... Pozostała więc tylko kwestia miejsca. Nie wypadało zaprosić powszechnie szanowanego intelektualisty, siwiejącego już tu i ówdzie, do siebie. Jej dziewiczy jeszcze pokoik mógłby nie wytrzymać goryczki porażki, a i na słodycz tryumfu miejsce było nieodpowiednie. Kawalerka krytyka, podnajęta u wdowy, utrzymana zapewne we wzorowym porządku, również nie wchodziła w rachubę. Ludzkie języki są bezlitosne nawet w epoce lo- tów kosmicznych i strukturalizmu. Zdesperowana poprosiła, rumieniąc się, o spotkanie na cmentarzu. Krytyk był zaskoczony, ale jego ogłada wyniesiona z rodzinnego domu i studiów uniwersyteckich nie pozwoliła mu odmówić. W jego umyśle pojęcie nekropolii dźwigało cały sztafaż romantycznych skojarzeń. Zresztą dziewczyna była wcale ponętną. Spotkali się pod bramą cmentarza, najstarszego w mieście. Mimo że położony był w centrum, jakaś nadprzyrodzona bariera odgradzała go od zgiełku teraźniejszości. Pierwsza powiedziała: „Dzień dobry”. On uśmiechnął się i, wyrównując kroki, przekroczyli bramę. Szli centralną aleją w milczeniu. Uroda nagrobków, dostojeństwo pomników, roślinność inna niż w parkach. Szli, milcząc ciągle. - Gdyby ujął mnie za ramię - pomyślała, obserwując go ukradkiem - otworzyłabym się, byłoby mi łatwiej. Siara, jakby domyślając się, odsunął się nieco i szedł brzegiem alei. Ręce założył z tyłu. Desperacko, przymknąwszy oczy, przemówiła wreszcie: - Proszę, oto maszynopis. Siedemnaście wierszy, owoc kontemplacji i zadziwienia nad urodą świata i tragedią ludzkiej egzystencji - wyrzuciła ze ściśniętego gardła, dziwiąc się własnej elokwencji. Wyciągnęła dłoń i podała mu zeszycik. Siara ujął go z szacunkiem w wysmukłe palce. - Pani wybaczy - rzekł, nie patrząc na nią, przyspieszył i zatrzymał się przy grobowcu rodziny Gwiazdo-morskich. Oparł łokieć o krawędź marmurowej płyty. Klasycystyczny Tanatos owinięty pnączem spoglądał na wszystko niewzruszenie. Siara czytał powoli. Ona, rumieniąc się i blednąc na przemian, obserwowała go ukradkiem. Odeszła kilka grobów dalej i zatrzymała się przy pięknym pomniku familii Muchomorskich, przez starego mistrza kamieniarskiego fachu, Ziębińskiego Józefa z Chrzanowa, wykonanym. Czubkiem buta delikatnie kopała ziemię przed postumentem. Siara czytał dalej. Dziewczyna kopała. - Cóż kryć może ta ziemia? - myślała, patrząc na buciki. - Ziemia niewątpliwie cmentarna? Szczątki ludzkie, resztki jakichś egzystencji? Gnijące ciało, puchlina pośmiertna, robactwo i prochy? I duchy, złe duchy unoszące się nad tym miejscem... Przestraszyła się. - Przecież mogłabym dokopać się do trumien - przestała ryć i wróciła do krytyka. Stanęła za jego plecami i jakby na nowo, przez jego ramię, jęła czytać to, co sama ongiś napisała. „lecz brakło karmicielki objawień mokrej od potu, o nabrzmiałych piersiach (gałązko szronu, drzazgo blasku) i daremne były przebudzenia trzask ognia, rdza i miód na palcach daremna gorzka śniedź wierzbowej kory orkiestra dęta i złota, w słońcu maja” Trwało to chwilę. Jej własne słowa na papierze, cielesność krytyka i ciśnienie szczególnego miejsca tchnęły w nią zadziwiający spokój. Serce, bijące do tej pory ze sto dwadzieścia razy na minutę, spowolniło rytm. Nabrała w płuca powietrza. Wessała roślinny paproch z barku krytyka w czeluść jamy ustnej. Zakrztusiła się straszliwie, niekobieco. Po tramwajarsku. Krytyk odwrócił się. Patrzył z politowaniem na zanoszącą się kaszlem młodą dziewczynę. - Klepnąć panią w plecy? - Nie, nie, dziękuję, już mi przeszło - wykrztusiła, mimo że nie przeszło jej wcale. - Pani pali papierosy! - zmarszczył się, a piękny był i władczy w tym pomarszczeniu. - Jak wszystkie wielkie poetki - zauważyła, dochodząc do siebie. - Pani wybaczy, ale wielkość jest kategorią zdecydowanie postmortalną - objął wzrokiem trzy kwatery cmentarne naraz. - Pani wybaczy - skłonił się, podał jej maszynopis i westchnął. - Przejdźmy może dalej - zaproponował i, nie spuszczając z niej wzroku, kroczyć począł dostojnie. Szli. W milczeniu. Pęczniejącym z wolna jak ciasto drożdżowe. Co pęcznieje - pęknąć musi. Każdy statek wpływa w końcu do portu swego przeznaczenia. - Cóż, droga pani - zaczął ze smutkiem. - Może lepiej byłoby, gdyby znalazła sobie pani męża, który by czułością swą albo jeśli pani na czułości nie zależy: rozjuszonym swym buhajstwem, pchnął pani wyobrażenie o ponurości świata na właściwy tor, którego imię jest rzetelność. Cóż to, na Marię Janion, za pomysł z tym pseudonimem! Symfonia samouwielbieńczych myśli i eschatologiczne skurcze sumienia mogą ostatecznie stać się tworzywem. Ale w pani wierszach są to ciągle zalążki, embriony, ledwie zarodki ontycznych sensów. Myślę, że to tak zwany Durchfall von metaphysischer Art, oberżyna d la Gironde i niewiele wnosi. Ja się z panią nie ożenię, tak czy inaczej. Jej anioł opiekuńczy zapłakał. Naturalną tego konsekwencją zazwyczaj bywa parcie na pęcherz. Tak zdarzyło się i tym razem. - Dziękuję - wyjąkała i odeszła w tempie, jaki sobie może Czytelnik wyobrazić. Wiadomo, co mogła myśleć. Ale to nie ma tutaj żadnego znaczenia. Istotne jest, że krytyk S. wybrał prawdę. Pytanie: „Czy miał do tego prawo?” wymagałoby dokładniejszej znajomości jego psychiki, która - jak każda psychika - ma strukturę dynamiczną. Pascal rzecze: „Mimo że ktoś nie ma interesu w tym, co mówi, nie trzeba stąd koniecznie wnosić, że nie kłamie. Są ludzie, którzy kłamią po prostu, aby kłamać”. Krytyk szedł przed siebie. Lustrował korony drzew. Nie zauważył, że na jego drodze znajduje się świeżo wykopany grób. Szedł i nagle prawa jego noga ugrzęzła. But utkwił w szczelinie między dwoma grobowcowymi płytami. Klops. Ciągnął i ciągnął, wyciągnąć nie mógł. Kostki sobie poobcierał, a stopy nie mógł uwolnić. Męcząc się z materią, raz jeszcze w myślach do rozmowy z poetką wrócił i trochę inaczej ją poprowadził: - Panią kusi nieskalana jaskrawość, że tak to ujmę, niedorzeczności. Zgrzyt, potknięcie. Zwykła pomyłka, nieraz nawet tandetna egzaltacja. Wszystkie te momenty, kiedy gubimy sens, tracąc grunt pod nogami. Potknięcie osuwające nas w milczenie. W banał. Stąpamy twardo po ziemi. Heroicznie przyświadczamy goryczy. Grozie i zachwytowi. Zawczasu znając wszystkie efekty naszych usiłowań. Pani stara się okpić tę gorzką i jałową prawdę, może lepiej powiedzieć jest: wiedzę... Pani szuka połyskliwego mroku bezradności. Ale granice, jakie próbuje pani przekroczyć, wyrysowuje każdy z tych wierszy. To pani je wyznacza i ujawnia. Wszystko da się powiedzieć i jednocześnie nie sposób powiedzieć nic nowego. Ale ma pani rację. Jest jeszcze to, czego nie da się pomyśleć, co ukryte przed nami w mroku. Jak to jest możliwe, że potrafimy się tam znaleźć? Popadając na przemian w nie- dorzeczność tego, co wypowiedziane, i w milczenie, w ciszę, w jasność tego, co niewysłowione? Jak pijak, który nie wie, kim jest, nie wie, jak wrócić do domu, nie rozróżnia dłoni, nie potrafi odróżnić góry od dołu, który próbuje się powiesić na pasku od zegarka i precyzyjnie, przez kwadrans, rozgniata obcasem niedopałek, zanim wsiądzie do nocnego autobusu, który dawno już odjechał, ale to właśnie ten pijak, z samej głębi nocy, z niewy- słowionego dna swojego upadku, wykrzykuje wszystko to, o czym nie śniło się nawet filozofom... Mrok powoli zapadał. A on mówił sobie. W końcu powiedział: - Basta. W ciemności rozluźnił sznurowadła i stopę wyswobodził. Stał teraz w jednym bucie i z jedną bosą stopą. Ziemia była zimna. - Na mnie już czas - pomyślał i ruszył ku wyjściu. Szedł powoli, utykając. Minął bramę cmentarza i uczynił znak krzyża. Ciemno już było całkiem. Mgła jakaś, opar prawie jesienny, zewsząd wypełzał. Światło latarni mdlało. Gwiazdy tonęły w mroku. A on szedł, raz po raz pośród mglistej nocy niknąc. I stapiał się z nią, zlewał, przepoczwarzą!. Rozkraczał. - Czeluść. Czeluść i otchłań. Szeol. Marian drżał. Truchlał i drżał. I tylko fosforyczna stopa chroniła go przed całkowitym roztopieniem się. * * * Żorż Król obudził się pełen złych przeczuć. Śniła mu się Aurelia, nie wróżyło to nic dobrego. Ciotka we śnie ubrana była w czarną suknię, chodziła szybko po mieszkaniu, mamrotała coś pod nosem, jak miała to w zwyczaju, a potem w łazience szybko namydliła twarz i sprawnie ogoliła się maszynką ze szwajcarskim ostrzem, choć wcale nie miała zarostu. Król zrzucił pydżamę i nago sięgnął po sennik. MASZYNKĘ DO GOLENIA WIDZIEĆ - nie było takiego hasła. Odłożył sennik i ciągle nago postanowił otrząsnąć się z przykrego wrażenia. - Dosyć już tych przesądów - pomyślał i splunął przez lewe ramię. - Sen mara, Bóg wiara - wyszeptał w duchu. Dzień zapowiadał się cudny, słońce świeciło delikatnie i radośnie, a powietrze było rześkie. - Trzeba włożyć coś szykownego - postanowił. Zrobił to szybko, ale z należytym dostojeństwem. W dobrym nastroju opuścił mieszkanie, którego w duchu nie cierpiał. Jasnokremowy lniany garnitur, biała jedwabna koszula z guzikami w kształcie kwiatów stokrotki, skórzane sandały na bosych stopach - nadawały jego postaci w letnim słońcu ton swobodnej elegancji. Już w drodze na przystanek kilka kobiet obejrzało się za nim. Chciwie łapał takie spojrzenia, sycił się nimi, choć nie dawał tego po sobie poznać. Tramwaj był prawie pusty. Wysiadł, jak zwykle, na trzecim przystanku... * * * A BYĆ UMARŁYM TO TRUD I DOGANIANIE STRATY, ABY ODCZUĆ POWOLI CZĄSTKĘ WIECZNOŚCI. (R. M. RILKE) Pilcher umarł! Nadmienić w tym miejscu należy, dla jasności i porządku, w jakich to okolicznościach Pilcher Rajmund, prozaik i felietonista, opuścił ziemski padół. Jak Czytelnik zapewne zauważył, Pilcher od czasu jakiegoś doświadczał mentalnego cierpienia. Sny niepokojące miał. Jakby talent prozatorski tracił. Uliryczniał się. Wrażenie pustki wokół i w środku potęgowało się. Lekarze mówią na to czasem syn-drome burn out, że niby wypalił się człowiek. Do cierpień duchowych dołączyły jednakże sensacje, początkowo niewinne: łamanie w kościach, kaszelek, drętwienie górnych kończyn, czasem ból zamostkowy. Grypa albo wieńcowa choroba. I męczył się łatwo. Na półpiętrach musiał przystawać. Co było robić? Zaniepokojony, do znajomego lekarza się udał. Ten nic nie wysłuchał i nic nie wypukał, na języku tylko nalot białawy stwierdził i rzekł: - W szpitalu położymy, krwi pobierzemy trochę i przebadamy na każdą okoliczność. Pilcher zachwycony nie był, ale że planów erotycznych nie miał, syn nalegał, a i synowa coś tam bąknęła, troskę wyrażając o teścia zdrowie - uległ. I na dwa dni do szpitala poszedł. Pydżamę miał, pantofelki też. W jedyneczce, jako protekcyjny przypadek, został położony. Ale czuł się coraz gorzej, jakby już lawina ruszyła, a jej potężniejący z wolna huk obwieszczał zniszczenie i śmierć w dolinach. Leżał w półśnie na szpitalnej pościeli i biernie poddawał się zabiegom diagnostycznym. Już krągłości i skąpości pielęgniarek były mu obojętne, już bon moty nie były takie bon. I noc przyszła. I sen płytki. Koszmar. Koszmar Andersenowski. A i litewsko- miłoszowski i skamandryc-ki. Koszmar literacki, czyli najgorszy ze wszystkich. I na łożu z baldachimem leżał w tym śnie. Z brodą proroka i trupio bladym licem. U wezgłowia gryka, świerzop, orchidee. Odaliski w oddali, chór hurys w szalach czarnych, jedwabnych. Słowik. Kruk. Na dłoniach pierścienie złote. Brylanty wielkie. I dzieci tłum w czapkach z pomponami. Matka, babka, ciotki w czerniach. Kandelabry płoną, goreją pochodnie, a na nachtkastliku elektryczna lampka. Duński design. l cisza. Nikt nie płacze. Wszystko nieruchome, wstrzymuje oddech. A on coś powiedzieć chce. Ale głos zamarł w krtani. Błogosławi. I nie swoim słowem mówi. Saint-John Perse'em mówi. Mickiewiczem. Norwidem zaczyna, Rilkem ciągnie, Baczyńskim kończy. Język sam się układa, jak chce, wije jak waż wobec fujarki fakira, drży jak skowronek. Wreszcie rusza ku niemu jakaś postać w czarnym stroju, krwią zbryzgana na gębie, i rzecze: - Na kolana, synu, na kolana i płacz samotnie, płacz głośno i boleściwie. Albowiem nikt po tobie jednej łzy nie uroni i w otchłani twoje miejsce... I gdyby był tam, w szpitalu, jakiś bioenergoterapeuta, mistyk czy mesmerysta - to zobaczyłby mglistą poświatę układającą się wokół Pilcherowego ciała. Poświatę pęczniejącą, drgającą, rybią w kształcie, podobną do neonowego światła tuż przed świtaniem. Drgającą w rytm coraz gwałtowniejszych i płytszych oddechów. Tworzącą w końcu coś na kształt małej trąby powietrznej, zakotwiczonej gdzieś na wysokości Pilcherowego pępka. Trąba wirowała, wirowała, wirowała... * * * Następnego dnia w południe, nagie i nieco mniej żwawe ciało Rajmunda Pilchera leżało na dużym metalowym stole w ładnym i przestronnym pokoiku przy ulicy Grzegórzeckiej 16. Krzątało się przy nim kilka osób płci męskiej. Robiły temu ciału różne nieprzyjemne rzeczy, przy pomocy rozmaitych ostrych przedmiotów. Ciało straciło swoją integralność, ale w końcu zyskało na urodzie. Po wszystkim ktoś, kto wiedział, co mówi, rzekł: - Cóż, musimy przyznać się do porażki. Co wiemy? Wiemy, że pacjent nie żyje i że nie autopsja była powodem śmierci. Nie wiemy natomiast, co było przyczyną zgonu, i nie dowiemy się nigdy. Zdarzają się takie przypadki, kiedy morfologia nic nam nie wyjaśnia. Może to silna emocja jakaś, zaburzenia elektrolitowe, albo coś na poziomie molekularnym. Duch chciał już opuścić ciało. W moim mniemaniu jednak, biorąc pod uwagę dane kliniczne, typ konstytucjonalny i moje doświadczenie, przypuszczam, a mam pewne podstawy, że umarł... umarł na silva rerum. * * * Żorż Król obudził się, jak zwykle, pełen niechęci do świata. Śniły mu się zęby, wielkie, żółte i wypluwał je do umywalki. - Będzie nieszczęście - westchnął. Wstał, poszedł do łazienki. Przez dobrą chwilę, ze szczoteczką w ręce, oglądał w lustrze swoje uzębienie. - Jak u naszej szkapy - zawyrokował. Sięgnął po pastę. Miała przyjemny smak. Widział w lustrze, jak po brodzie ścieka mu strużka piany. I wtedy, niespodziewanie, prawa dolna trójka draśnięta szczoteczką wypsnęła się z dziąsła i wpadła w czarną i obojętną czeluść zlewu. - Nie będzie pamiątki tym razem - powiedział sobie stanowczo. Miał bowiem skórzany mieszek, w którym przechowywał różne suweniry. Dziąsło lekko krwawiło, splunął więc, zerkając w lustro. - Sen mara, Bóg wiara - wyszeptał kilka razy. Wyszedł z łazienki. W pokoju było jeszcze ciemno, ale nie chciało mu się odsunąć zasłon. Z regału ściągnął przedsoborowy egzemplarz Biblii, i do tego jeszcze protestancki. Otworzył na chybił trafił. Niestety, znalazł swoje zdjęcie używane jako zakładka. Zamknął księgę zniechęcony. - Wiara góry przenosi i może w wielu sprawach pomóc. * * * Dzień zaczął się obiecująco. Dusza Starego Pilchera znajdowała się w drodze do którejś z nieziemskich instancji, przeżywając zapewne niewymowne katusze. Tu, na padole łzami zraszanym, trwały przygotowania do pochówku Zwłok. Wielu asystowało przy czynnościach funebramych, oprócz pogrzebowych profesjonalistów: kwiaciarek, krawców, grabarzy, osób duchownych i urzędników, także luminarze, politycy, literaci, rodzina i wielbiciele talentu, czynili starania, aby wypaść godnie, pożegnać, hołdy złożyć i uszanować. Zwłoki z tej ponurej racji, że Pilcher oddał był ducha w szpitalu, umyte były, upudrowane, przyodziane i czekały w zimnej sali na karawan. Twarz miały pogodną, jakby przyszłe szczęście widzącą, włos utrefiony, brodę przystrzyżoną. Dłonie splecione. Buty nowe, czarne, lśniące, ze skórki jagnięcej. Trumna obok jeszcze stała, dębowa, solidna, aksamitem wyłożona i z koronką falistą na boki spływającą. Wieko ciężkie, z postacią Pana Naszego mosiężną, na prostym drewnianym krzyżu rozpiętą. Marian Siara stał w progu prosektoryjnej sali i miął w dłoniach włóczkową czapkę. Patrzył na zmartwiałego, niemego Pilchera zdziwiony, a może nawet nieprzyjemnie zaskoczony, że jego światoodczucie w majestacie śmierci odbiega znacznie od literackich konstrukcji. Zamiast targającej duszy rozpaczy, bezdennego żalu, spazmów albo też wulgarnej rubaszności, odczuwał jedynie znużenie, znużenie oczy zamykające, suchością w ustach doświadczające, dusznością kąsające. Ruszył za trumną w stronę kaplicy. Otrzeźwiał, gdy wnoszono trumnę (wraz z Zawartością) po schodach. Przy trzecim stopniu dopadł go Sępaszek. - Czy wszyscy już są? - wysapał zdyszany, całą mocą swego młodzieńczego bezwstydu. - Chodzi mi głównie o przyjezdnych, o Owiecczaka i Podleśnego, a zwłaszcza o Źródlańskiego - sapał. - Wywiad chciałbym przeprowadzić, niejeden - dodał z nutką robociarskiej zawziętości. - Młody człowieku - odparł cicho Siara - twoja egoistyczna energiczność nie znajduje z nastrojem dnia dzisiejszego żadnej koherencji. Tu potrzeba ukojenia, łagodnego kołysania żalu, więc zdejmij czapkę, bo w obliczu eschatologii jesteś, w królestwie ponurej Tajemnicy. Niebo zasnuło się chmurami. Siara przestał postrzegać. * * * Na miejscu byli już prawie wszyscy. Trumnę ustawiono gdzie należy i ponownie zdjęto wieko. Wokół gorzały smukłe, niebywałej urody gromnice. U wezgłowia stał Alfons Nogacki, teatralny recenzent (żona aktorka) i w harcerskim mundurku pełnił wartę. Na baczność, z dłońmi wzdłuż ud oddawał szacunek, łzę raz na jakiś czas roniąc. Szmery i gwary wypełniały pokoje. Licznie się zgromadzono, więc szept rósł, olbrzymiał, potworniał. Namolne pełzanie dymu obudziło w niejednym apetyt, choć do stypy było daleko. - Czas chyba złożyć rodzinie kondolencje - Lektorowicz zwrócił się do stojącego obok sekretarza Mucho-morskiego. Natrętna myśl o napchaniu sobie kałduna trawiła jego skądinąd wyrafinowany i wrażliwy umysł... - A jakże, a jakże - skwapliwie przytaknął Mu-chomorski. - Ale jeszcze mam nie do końca ułożone, chwilkę. Lektorowicz uśmiechał się. Poruszanie się w obszarze grzeczności i jej werbalnej egzemplifikacji przychodziło mu łatwo, lekko, bez wysiłku. Zlustrował obuwie i ruszył samotnie w stronę nielicznej i dalekiej rodziny zmarłego. Szmer gęstniał. Część oficjalna miała rozpocząć się niebawem. Wielu przeglądało ściągawki mów pogrzebowych, cyzelowało zdania, przesuwało akcenty. - Słowiańskie słońce literatury, zarzewie nadziei w mrokach formalizmu, życzliwy ironista końca wieku, mistrz dekadenckiego humoru, niepokorny piewca wyzwolonej sztuki, maestro pisarskiej odpowiedzialności, pełen społecznej pasji obywatel i światły patriota - szeptali, trenowali, dreptali, szykowali się, brwi strosząc, brody gładząc, klapy pocierając. A Zwłoki w niezmiennej Formie przebywały dostojnie. A oni starzeli się, ewoluowali. Rozwijali się, więdli. Dostojne sekundy. Piasek w klepsydrze. Słowa. * * * Miasto ozdobiono wielką ilością nekrologów. Ich czerń była czarna, nasycona goryczą. Nigdzie ani cienia tej szarości, którą zwykło się obwieszczać zgon zwyczajnych śmiertelników. Kto żyw spieszył żegnać. Wzdłuż ulic ustawiały się szpalery. Stateczni ojcowie rodzin, kobieciny, panienki z dobrych domów zapłonione... Wycieczki szkolne i poborowi ledwie trzymający się na nogach. Wszyscy wylegli, by pożegnać, hołd oddać, z nogi na nogę dostojnie przestąpić. U stóp Wawelu spontanicznie formował się kondukt. Na jego czele kadłubek, z portretem twórcy zawieszonym na szyi, dumnie pierś prężył i kółkami wózeczka skry krzesał, za nim kudłaty dryblas, śpiewak uliczny, dla swej postury i profesji Wernyhorą przezwany, który lęk wielki wśród pospólstwa budził, gdyż słów jego pieśni nikt zrozumieć nie potrafił, ale wszystkim ciarki po plecach biegły, kiedy głosu ze swych dziurawych płuc dobywał, potem Ignacy, ślepy król żebraków, zdrowy jeszcze i czerstwy, choć zębów nie miał wcale. Dalej inne znakomitości, aż po młodzież nieopie-rzoną, w przeróżnych fachach terminującą. Drogę zapełniali też pomniejsi w hierarchii, młodzi dorobkiewicze i półprofesjonaliści. Grzegorz Trumnałł ustawiał głos. Inni w skupieniu słuchali słów spikera dobiegających z głośników rozwieszonych tego ranka na drzewach i latarniach. - Odszedł Literat - mówił aksamitnym, nacechowanym funebrą głosem Marian Owietz przez radio. Kto nie poczuł, że jest to chwila szczególna, głuchy był na pewno. Głos Owietza, zazwyczaj zaprawiony fry-wolną wesołością, tym razem wibrował smutkiem i czernią. Czar eteru zwielokrotniał efekt. - Odszedł Pisarz. Łączymy się w Smutku z Jego Bliskimi, łączymy się w Smutku wzajem, albowiem wszyscy Mu Bliscy byliśmy, tak jak i On Bliski nam był i Bliski pozostał. Nie tylko Jego książki, Jego felietony i trzy filmy nakręcone na kanwie Jego dzieł pozostaną z nami. Pozostanie z nami Jego Duch. Tak! Duch pozostanie. Pozostanie także wśród naszych Potomków. Albowiem Dzieło Jego przerasta wszelkie podziały, przerasta granice dzielące dwudziesto-, trzydziesto-, czterdzieste-, pięćdziesięciolatków, o sześćdziesięcio- i siedemdziesięcio--et caetera-latkach nie wspominając. Albowiem Jego fer-tyczna, a jednak ciężkiej wagi ironia nie jest w stanie zaginąć wraz z Jego Ciałem. Dygnitarz miejscowej radiofonii zamilkł i popłynęła ziemska, jednak pewne znamiona nieziemskości posiadająca, muzyka. Owietz zerknął na zegarek. - Zaraz kończę dyżur. Potem wstąpię do Zwisu i symbolicznie uczczę. A potem Ceremonia... - westchnął. Był czułym, lecz twardym człowiekiem. Westchnięcia nie były w jego życiorysie nagminne, wzdychał rzadko i z pełnym uzasadnieniem. W Zwisie dostrzegł pierwszych Żałobników. Świecki i Giuseppe Bambino Potocki przygotowywali się do Ceremonii w skupieniu, niewiele rozmawiając, popatrując sobie na czubki butów. Czerń nienaganna ubioru Potockiego nie korespondowała z brudnym obuwiem i poszarzałą czernią stroju Świeckiego. - Ubrałbyś się przyzwoiciej - zganił go przyjaźnie i troskliwie Owietz. Świecki nie zareagował, zapatrzony w nostalgiczną toń żubrówki z pożywnym sokiem jabłkowym. Po chwili jednakowoż inkryminowany odezwał się: - Zamówmy sobie jeszcze po jednym, a potem wolnym krokiem udajmy się w stronę Wawelu. * * * Po pogrzebie wszystko wróciło do normy. Rozjaśniły się lica. Czarny ptak smutku odleciał w kierunku Warszawy. - Sokrates pił cykutę, a my co? - Schyschko odsunął szklankę z piwem. - Był pederastą, to i dlatego pił, my jesteśmy Słowianie - burknął jak zwykle niezadowolony z niczego Syflas. - Rabczański pokurcz i do tego Cygan pewnie - pomyślał zmęczony upałem Schyschko i przysunął szklankę do siebie. Piwo było ciepłe. - Ty Żyd jesteś, nie Słowianin - Owietz bezkompromisowo podszedł do tematu. - Kulturę helleńską tworzyli Żydzi właśnie - upierał się Syflas. Gotów był krzyknąć, ale zaschło mu w gardle. Śniade czoło pokrywały kropelki potu. - Jak trzeciorzędny Chrystus w sadzie owocowym - Schyschko nie mógł przemóc wewnętrznej niechęci do świata, patrząc na Syflasa. Ten w odruchu desperacji sięgnął po szklankę Schyschki i łyknął. - Swojego nie masz? - krzyknął oburzony i odebrał, co do Syflasa nie należało - pieniędzy nie masz, to ci postawię, ale mi tu ust nie maczaj - tłumaczył, unosząc się w plastykowym fotelu. - Bogu co boskie, cezarowi co cesarskie - zakończył i - Paweeełku! - dodał. - Ee - pozbawiony trunku Pawełek poderwał torbę swoją i pospiesznie opuścił kolegów. - To wariat - Owietz ściągnął na chwilę okulary. - Ale nieszkodliwy - Świecki ugodowy był jak zwykle. - Z Rabki jest, nie? Słońce wznosiło się coraz wyżej. Zniknięcie Syflasa, mimo że błyskawiczne, miało w upale ślimaczy wyraz. Poeci stracili do cna ochotę na konwersację. Piękne kobiety, które zwykli z tego miejsca obserwować, zniknęły gdzieś, nieczułe na smutek, co w sercach artystów zagościł. - Nie ma dup - westchnął Owietz. Miał skłonność do truizmów. Matki z dziećmi przesuwały się na horyzoncie. - Coraz to nowe wysychają łona - zacytował złośliwie Schyschko. - Dopierdalasz się? - Nie, idę do domu. Schyschko zostawił na stoliku kilka wymiętych banknotów, powstał z godnością i ruszył przed siebie. Jego solidne nogi zagłębiały się w asfalt. Dopiero betonowa płyta Głównego Rynku nadała jego krokom sprężystości. Żar lał się z nieba wiadrami. - Pot jest słony - z tą myślą Schyschko wsiadł do tramwaju. Zaduch, jaki potrafią wytworzyć ludzkie ciała, jest wprost niewyobrażalny, dlatego stanął przy oknie. Świat oglądany przy pomocy ciemnych okularów był taki jak zawsze. Motorniczy w kraciastej koszuli ze sztucznego włókna prowadził tramwaj pewną ręką przez nierówności torów. - Ależ ten grzyb prowadzi - mruknął do siebie poeta, kiedy po raz kolejny uderzył brodą w poręcz. Młoda i niespecjalnie urodziwa dziewoja odwróciła się i popatrzyła na niego z zainteresowaniem. Wytrzymał jej spojrzenie i obnażył zęby niby w uśmiechu. To wystar- czyło, żeby dziewoja spuściła wzrok zawstydzona. - Czego ty chcesz ode mnie, córko, żebym był kochankiem twoim albo się z tobą kochał raz albo sześć razy, może ty i zgrabna jesteś, ale ani ja dla ciebie, ani ty dla mnie, nie masz chłopca? twój problem, trzeba się starać, brakuje ci chłopca? ja ci się podobam? tak, na pewno jej się podobam, inaczej nie patrzyłaby tak, ale ja też na nią patrzę, a dalibóg nie wiem, czy mi się podoba taki typ. Przypatrzył się dziewoi dokładniej. Widział ją teraz tylko z tyłu. Kształtne plecy, włosy kasztanowe i w kok upięte, ale modne. Prawa noga zgrabna (lewej nie widział), opa- lona, stopa mała, ale miła w dotyku być musiała. - Wszystko jedno - westchnął. Chciał usiąść, ale wszystkie miejsca były zajęte. Starcy i staruszki, zadowoleni ze swoich siedzeniowych zdobyczy, nasączali je teraz swoim ciepłem - drzemiąc albo patrząc przez okna. Raz na jakiś czas ktoś podrywał się jak kukła i wysiadał, przekazując miejsce następnym bojownikom o komfort podróży. Schyschko stał więc i patrzył. Dziewoja odwróciła się raz jeszcze. Zobaczył jej twarz ponownie, ale teraz już w innym świetle, wydobytą z cienia - tramwaj bowiem zmienił kierunek. Posłała mu uśmiech pełen żalu. Podniosła się, niebieska spódniczka sięgała jej do kolan, lewa noga była bardzo podobna do prawej, i kiedy motorniczy zatrzymał niezgrabnie tramwaj, wyskoczyła z wdziękiem. Schyschko patrzył jeszcze na nią, jak przeciskała się przez tłum. Kasztanowy kok błyszczał i mienił się. Schyschko zawstydził się nieco. Poczuł dziwną i nieerotyczną sympatię do tej dziewczyny. Nagle zrodzona niewinna więź kazała mu siąść na jej miejscu. Uczynił to, wyprzedzając kulawą staruszkę, która wypatrzywszy wolny fotel zdecydowanie posuwała się w jego kierunku, czyniąc laską pewne spustoszenie wśród pasażerów. Kiedy zdyszana dotarła na miejsce, Schyschko, założywszy nogę na nogę, rozważał problem komunikacji między ludźmi i pozorności światoodczuwa- nia. - Proszę pana - staruszka, nie całkiem jeszcze siwa, dotknęła laską Schyschkowej łydki. - Tak, słucham - popatrzył na kobietę, której wzrok wyraźnie coś mu komunikował. - Jak to pan słucha? - zdziwienie i oburzenie pojawiło się w starczych oczach - jak to pan słucha, widzicie go, słucha, a człowiek chory stoi, widzicie go, złota młodzież. - Chodzi o to, że mam wstać, czy jak? - proste pytanie postawione przez Schyschkę bynajmniej nie uspokoiło staruszki. - O holokauście pani słyszała, co? - krew w żyłach poety zaczęła krążyć żywiej. Był wrażliwy, ale nie przy czterdziestu stopniach. - A może mnie jądro boli, słyszy pani, może nie widzę na jedno oko albo po operacji jestem, mówi to pani coś? - podniósł głos i ścisnął poręcz fotela tak mocno, że zaskrzypiała. - Bezczelny, bezczelny, jak można, chory człowiek, a ten tak - wrzask kobiety był równie obrzydliwy jak jej oddech. Wysiadł na następnym przystanku. Chwile później złożył datek na Fundację dla Dzieci Otyłych. Honorarium za wiersze. Była kwesta uliczna, a kwestorki były niczego sobie. Trzy. Sam jako dziecko nie był otyły, ale pił piwo. Żal mu było tych wszystkich dzieci. Późno zaczynających chodzić, pulchnych, różowych grubasków i grubasek. Dojrzewających dziewcząt o pełnych twarzach i miękkich kończynach, którym dokuczają dojrzewający, ale już rozestetyzowani chłopcy. Żal mu było niezgrabnie poruszających się chłopiąt, nie grających w piłkę i jedzących ciastka. Tak w ogóle to nie było mu żal. Brzydził się nimi. Nie jakoś strasznie. Tak zwyczajnie. Nagle wszystko mu obrzydło, choć dzionek był piękny i ciepły. - Ty skurwysynu! - krzyknął do dziecka przyjaźnie machającemu mu z wózeczka. Płeć dziecka była mu nieznana, więc rozsierdził się straszliwie. - Jak pani dziecko ubiera, co? Nie widać, czy chłopczyk czy dziewczynka. Co, nie stać panią, nie ma pani pieniędzy, a na loda dla siebie to pani ma, co? - wyrwał jej apetyczny wafelek i rozdeptał z pasją. - Do grzyba jasnego, upieprzyłem sobie buta, nowego, Chryste!, no, jak to teraz wygląda? - rzucił pytanie. Matka niestety oddalała się pospiesznie, potykając się co chwilę. Miała buty na obcasach. Takie są teraz modne. Schyschko zaklął jeszcze raz, ale w duchu. Powiał lekki wiatr. Poczuł, że jego ciało ogarnia przyjemny i znajomy chłód. Natchnienie spłynęło delikatną falą... KOLORYT LOKALNY Co pozostaje? Odruchy. Nadlatująca mucha. Odganianie muchy. Co przystoi? To, co naturalne. Poruszenia kiszek,przerosty duszy. I to przejmująco ślepe patrzenie z wysokości pierwszego piętra. Bo już nie oczekiwanie na pomyślny obrót fortuny. Amor fafi? Dupa Jaś. Bo ani kochanie, ani przeznaczenie niejednakie. Kupiłem ryby. Wsadziłem do lodówki wódkę. Postępuję Wedlug najlepszych reguł współcześnie tryumfującej sztuki Grupowania w słupkach banałów. Z wysokości pierwszego piętra Widać na murze różowej kamienicy napis kein Mensch ist illegal, Co się wykłada każdemu wolno kochać. Bo jakie ma znaczenie Dla nieznanego językom, że się fraza w ciele przepoczwarzą? Więc wedle najlepszej reguły, że każdy chce przeczytać, co sam Mógłby napisać, oświadczam, życiem potwierdzając całym, Ze już za chwileczkę wyciągnę mglisty Absolut z zamrażalnika I poukładam na stole specjały rybie. Że włączę kwintet „Pstrąg”. Albo nie. Najpierw wenę wyrwaną z ciała w doniczce zasadzę. Potem mój trup zasiądzie do uczty i wesoło do smutku zagada. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY, W KTÓRYM KOŃCZY SIĘ, CO SKOŃCZYĆ SIĘ MIAŁO OKROPNOŚCI NA MIARĘ GIGANTYCZNEGO, OBNAŻONEGO NERWU. (M. LOWRY) - Nie zagaduj mnie, bo ja piszę - powiedział Świecki do Panny Pętelki. Zaczął wystukiwać cokolwiek na zamęczanej codziennie wieloma paluchami maszynie do pisania. - Anoaczeszejeni - napisał Świecki i zastygł, poruszony nagłym lękiem. Drzwi skrzypnęły złowieszczo i pojawił się w nich nadąsany redaktor Lektorowicz. - Uuu... - powiedział do niego Świecki. Zasób słownictwa miał nieco szerszy, ale nadęcie zastępcy red. nacz. zmroziło go nieco. Wolał sam się dąsać niż uczestniczyć w cudzych nadęciach. - Nowe błędy korekty - oświadczył Lektorowicz. - Nowe haniebne błędy. Czytelnicy grożą zerwaniem prenumerat, zarzuceniem sympatii do pisma. Wieloletniej sympatii. Ludzie, którzy towarzyszyli naszemu kwartalnikowi przez mroczne lata PRL-u, teraz odwracają się od nas. I to wyłączenie z waszej winy! Jak mogliście zmienić biskupa Kakowskiego na biskupa Krakowskiego! Jak mogliście zrobić taką nieprzyjemność pani Ziucie? - Uu... - powiedział Świecki. - Poza tym mam tu dla was listy i kartki od czytelników, z ostatniego tygodnia tylko, istne litanie przeoczonych błędów - powiedział Lektorowicz zimno i rzucił na stół stos korespondencji. - Chrystusie! - westchnął Świecki. - Czegóż oni wszyscy ode mnie chcą! Zachowując wszelkie proporcje, jakże ma się nędzna literówka do puchu anielskich skrzydeł? Jakże ma się brak nędznego przecinka do tajemnic ewangelicznych? Chrystusie - nadużył imienia, ale w jakże wielkim bólu to uczynił. - Chrystusie! Czyżby winy i błędy całego tego wszetecznego świata obciążały wyłączenie korektę „Kwartalnika”? Czy ja mam się bać ludzi? Czy ja mam bez przerwy czuć się winny? Czy ja bez przerwy muszę składać samokrytyki tylko dlatego, że podjąłem się tak poważnego i odpowiedzialnego zadania w delikatnej materii czasopiśmiennictwa? Czy po to matka nosiła mnie w swym łonie, żeby teraz byle jaki grzyb wbijał we mnie gwoździe. Nie, nie po to. Świecki zacisnął wargi i z impetem zaczął walić w klawisze maszyny. On pisał a Panna Pętelka mówiła. - ANOA CZESZEJ ENIEWI EŻIPESZO MIERŚCI. NOAIĘS SZEJECZ ZUDIŁ EŻ PĘSZIUTO JENI... ENI ZU-ROMIZE MIERŚCI OBANO SZECZEJ IMIERŚCINE EZUMIRO. OBANO CZEJESZ ENI EDIWORZA EŻMI-ŚERĆMI TYKEDUJ... INĘ ZUMIROZE MIERŚCI OBANO CZEJESZ STEJ ŚLITERMANENEI... Trwało to długo i nastąpiło w nieoczekiwanym momencie. Świecki, choć zwykł nie dziwić się niczemu, tym razem zastygł w zadziwieniu, odłożył na skraj popielniczki papierosa i przyglądał się jej badawczo. A ona bardzo euforycznie wygłaszała te swoje AAN-NOOOAA CZESZEEEJ... EEEEŻIPĘĘĘĘSZO MIEEEER-ŚCIIII... - machając jednocześnie obiema rękami, próbując dać mu coś (co, na Boga?) do zrozumienia. - O co chodzi? O co chodzi? - krzyczał, a ona bezradnie wygłaszała. Aż wreszcie ujęła rozedrganą łapką długopis i na karteczce zapisała: CZUJĘ, ŻE MÓWIĘ JĘZYKAMI. SPROWADŹ JAKIEGOŚ TŁUMACZA. BO ODNOSZĘ WRAŻENIE, ŻE MÓWIĘ COŚ BARDZO WAŻNEGO. Wszedł red. Stopiak, zobaczyła go i czar prysnął. Dar języków jak ręką odjął. Stopiak przyjrzał im się i oświadczył: - W moim odczuciu, korekta ostatnio nie najlepiej pracuje. Puścili to mimo uszu. Red. Stopiak wyszedł, zabrawszy skrypt. Dar języków nie powrócił. Udawali, że nic się nie stało. Nie komentowali wydarzeń ostatnich minut. Uciekła w zmysły. - Wrócę do domu, pójdę sobie do wanny i będę się głaskać - oświadczyła nieoczekiwanie. Lubiła sprawiać przyjemne wrażenia słuchowe mężczyznom. Krótkotrwałe wprawdzie, ale któż zna długotrwałe przyjemności? Przyjrzał jej się uważnie, nie była w jego typie, stanowczo. Red. Stopiak wrócił ze skryptem. Zajęli się pracą. Jeszcze przez moment odbiło jej się i jakąś niewyraźną kwestię wygłosiła przy użyciu języków, ale trwało to chwilę. Oboje przyjęli to z niejakim zażenowaniem. Wracając do domu tramwajem, przemyśliwała sobie całą tę sprawę. Miała niejasne przeczucie, że rzeczywiście przemawiało przez nią coś bardzo ważnego. Starała się dociec przynajmniej ogólnego sensu tej długiej, głównie samogłoskowej wypowiedzi - i nagle w jej umyśle pojawił się płonący czerwonozłotymi literami rzeczownik: OSTRZEŻENIE. Tak, to chyba było to. W wannie głaskała się rzeczywiście. Wszelkie - złe i dobre - przeczucia spełniały się jej zazwyczaj od razu. Toteż tonąc w ciemnogranatowym, rozwodnionym nieznacznie, płynie do kąpieli, nadal przemyśliwała ów czerwonozłoty napis. OSTRZEŻENIE. Kogo, przed czym? Tak, ogólny sens jej głównie samogłoskowej wypowiedzi miał być ostrzeżeniem. Nabrała pewności. I to nie ona, jako ona, ostrzegała. Coś ostrzegało kogoś przed czymś. Jedynym obecnym był Świecki, ale któż zaręczy, że to ostrzeżenie dotyczyć miało Świeckiego? Nikt nie zaręczy. Poczekała, aż woda ostygnie, i wzięła sobie w niej drugą, tym razem zimną, kąpiel. To wyostrzyło jej zmysły, ale spowodowało nieprzyjemne uczucie zimna. Toteż wstała nieskromnie w obecności luster i równie nieskromnie przeniosła się do pokoju. Wyjęła pościel i pościeliła. - To miłe uczucie, kłaść się do łóżka, kiedy słońce świeci jeszcze tak mocno... - mruknęła rozkosznie, sprawdziwszy godzinę na radzieckim budziku. - Szesnaście plus osiem to dwadzieścia cztery - policzyła skrupulatnie na paluszkach. - Wstanę o północy. Wstała o północy i pozostałą część nocy głaskała się. Ponadto oddawała się lekturze. Życie ma to do siebie. Czasami wydarzają się rzeczy niezwykłe, ale w zasadzie nie nadszarpują naturalnego biegu rzeczy. Ośmiogodzinny sen, posiłki, lektura i kąpiele następują nawet w przededniu kataklizmów. Natomiast kataklizmy jako takie powodują u niektórych z ofiar kataklizmów pewne zmiany obyczajów, ba, nawet pewne przemiany osobowości. - Niektórzy przestają jeść, kąpać się i kontaktować z ludźmi. Na przykład redaktor Pilcher. W zasadzie umarł. Wszyscy byli na jego pogrzebie, wszyscy wrzucali grudki ziemi na wieko jego ozdobnej trumny, ksiądz Bomboniecki odmówił już kilkanaście różnego rodzaju pacierzy w jego intencji, wszyscy pogodzili się z brakiem jego finezyjnego poczucia humoru, wszystko się już uspokoiło i przeszło do porządku dziennego. W zasadzie umarł. Ale nieoczekiwanie odnalazł się sam przed sobą, siedząc tuż przy szybie w knajpie Vis-a-Vis. Widział swoje odbicie w szybie, widział ludzi krążących po Rynku. Lekko się zdziwił. Przed nim widniała nienaruszona lampka koniaku. Bukiet z lekka uwidaczniał się, a raczej uzmysławiał w jego nozdrzach. Ale jakoś tak bardziej z lekka niż zazwyczaj. Przybliżył dusze usta ku powierzchni koniaku. Złudzenie. Żadnego bukietu. Brudnobrązowa woda. A nawet nie woda. Bynajmniej, obejrzany duszym okiem płyn bardziej jako coś innego - raczej ciało stałe niż ciecz - mu się jawił. - No, jeszcze wiele takich różnic pomiędzy światem pamiętanym a moim obecnym dostrzegę - zauważył sobie sentencjonalnie, albowiem już był świadom, już wiedział, że jeśli nawet coś tam się w nim ciągle tli, że jeśli jest jeszcze jakaś na coś nadzieja, to przecież umarł definitywnie i jest duchem, i szansę ma takie, jak kula śniegowa w piekle, na powtórne, całkowicie zmysłowe, przyjście na świat. W reinkarnację półwierzył. W porein- karnacyjną pamięć nie wierzył wcale. Także zmartwychwstanie było dla niego możliwe raczej tylko w tamtym - jednym - usankcjonowanym przez Nowy Testament przypadku. W zmartwychwstanie zwyczajnego, mimo nadzwyczajnych umiejętności, redaktora nie był w stanie uwierzyć. Na to jego obumierające zmysły były jednak zbyt zdrowe. A tu vis-a-vis w Vis-a-Vis toczyło się najnormalniejsze zmysłowe życie. Oto kobieta o spojrzeniu gorzkim i przejmującym niczym woń azjatyckich traw piła albański koniak nad zapisanym schludnym, czytelnym pismem szesnasto-kartkowym zeszytem. Oto kadłubek Sylwester próbował właśnie sprzedać jej weekendowy numer „Gońca Serafickiego”, mimo że był już wtorek i to któryś kolejny. - Zagadam do nich kulturalnie i zobaczymy - pomyślał Pilcher. - Zobaczymy, jak zareagują, a zwłaszcza jak zareaguje ona, tak, zwłaszcza ona... Ma wszak ciało, które, jak by powiedział pewien klasyk, aż domaga się pohańbienia, więc jeśli zareagowałaby pozytywnie, to może... Kadłubek pokrzykiwał radośnie, zadzierając głowę. Kobieta oznajmiła mu, że czyta właśnie Pieśń Nowego Maldorora i nabyć wprawdzie gazety nie chciała, ale porozmawiać owszem z kadłubkiem chciała, nie brzydziłam się kaleki, więc kadłubek rozrzewniony faktem, że oto znalazł wdzięcznego rozmówcę, perorował beztrosko na temat częstotliwości i finezji zagrań na środek pola w ostatnim meczu Cracovii. , - Pasy Asy! Wisła Chuje! - obwieścił kadłubkowi Pilcher. - Ano - zgodził się kadłubek. Tu red. Pilcher zadziwił się. Kadłubek zaś, rzuciwszy okiem w stronę domniemanego rozmówcy, a nie zoczywszy nikogo, przeżegnał się, splunął, warknął: PRECZ SIŁO NIECZYSTA i wypełzł z placówki gastronomicznej Vis-a-Vis. Jakiej tam gastronomicznej, Czytelniku. Poniosło mnie troszkę. Maty lapsus. Kobieta złożyła zeszyt, podniosła do ust kieliszek i przepiła do Pilchera. - Czy to znaczy, że pani... Czy pani mnie widzi? - odezwał się, porażony zachowaniem kadłubka, red. Pilcher do kobiety, której ciało, nie wyłączając pulchnych paluszków, domagało się pohańbienia. Nie reagowała. - A państwo mnie widzą? - zwrócił się do licealistki i licealisty, co przyszli i usiedli. - Fakju - oświadczyła w licealistka. - Fakju, fakju, fakju. - Czy to znaczy, laleczko - zapytał Pilcher z akcentem na „la” - że mnie widzisz i słyszysz? - Fakju - szepnęła. Pilcher usiłował pochwycić jej spojrzenie, jednak nie było ono wymierzone w niego precyzyjnie. Coś koło, ale niedokładnie. Zrzucił to na karb nadużywania przez ową osóbkę preparatów nie całkiem witaminowych i zbliżył się do niej, nieomal fizycznie, jeżeli o coś fizycznego w jego przypadku można go było podejrzewać. - O - pomyślał. - O, to jest w pewnym sensie niezgorsza sytuacja. Włożył jej rękę pod granatowy golfik. Coś jakby przeleciało przez jej desperacko dojrzewające ciałko. Dreszcz, czy co. Odczuł to albo wydawało mu się. - Fakju - powtórzyła bardziej miękko i spojrzała w oczy licealisty. Poprawił się na wysokim barowym stołku i, idąc w ślady Pilchera, włożył jej rękę pod granatowy golfik. Wprawdzie jego ręki Pilcher nie odczuł przy swojej ręce, jednak ciałko licealistki zdawało mu się w pewnej mierze dotykalne. Nie tak znowu bardzo, jak by sobie życzył, ale jednak coś niewątpliwie krągliło się pod jego rozgorączkowaną dłonią. Coś gładkie było naturalną gładkością, coś jakby miękło i jednocześnie twardniało, w ten szcze- gólny i tak charakterystyczny sposób. - Faaakjuuu - zamruczała licealistka. Rozgoryczony Pilcher wyciągnął swoją rękę. - We dwóch to żaden interes - oświadczył i ruszył dusznym krokiem dalej. - A więc trochę mnie postrzegają. W iluś tam procentach, czasami. Śmieszne doświadczenie. Trzeba się będzie do tego przyzwyczaić... Na innych wysokich barowych stołkach siedzieli Owietz, Świecki i doktor Stanisław Jonkas. - Strawa duchowa - zarechotał Pilcher i stanął obok. Rozmawiali naturalnie o poezji Antoniego Schy-schki, o jego nowej książce, zatytułowanej wdzięcznie Wiersze różane. - Byliście panowie wczoraj na dyskusji zorganizowanej przez studentów w klubie studenckim Dziura? Żałujcie, panowie, żałujcie - szeptał raczej niż mówił naturalnym głosem dr Jonkas. Owietz i Świecki pospuszczali głowy. Żółć ich zalewała. Spektakularny sukces konkurenta nie mógł na nich podziałać inaczej. Najpierw nagroda Gnatowskich, teraz nowa, trzecia już książka, kolejny wydawniczy sukces, po Wierszach przetrzebionych, sensacyjnym debiucie, i Wierszach przepisanych, która ugruntowała i tak już silną pozycję Autora na rynku. - Czytał, i to jak czytał! Przypominają mi się legendarne recytacje Brodskiego na Uniwersytecie albo Marzeny Brody na mówionym „NaGłosie”... Panowie nie macie aż takiej klasy, jak ten młody przecież poeta, młodszy od was, prawda? Dużo młodszy, prawda? Tak, to jest artysta, który wnosi do naszej literatury powiew młodości i germańskiego groźnego wiatru. Pamiętacie, panowie, ten wiersz o kotku? Pokręcili przecząco głowami. - O, to twórca niezwykły, jego charyzma, jego, jak by to ująć... Owietz chrząknął. Świecki udawał, że zgadza się ze zdaniem doktora. Jego przesadna uprzejmość wobec cudzych poglądów nie miała granic. Owietz chrząknął. - Naturalnie, o tej poezji najlepiej milczeć. To dopiero w pełni ją honoruje - powiedział Dr i nie przestał gadać. Owietz umoczył usta w nędznym alkoholowym roztworze. - Chodźmy na spirytus - szepnął do ucha Świeckiemu - nie zdzierżę! - Nie wypada - odszepnął Świecki. Pilcher, który cały czas podsłuchiwał, zarechotał. - Oj, już mi wasze swary, zawiści i kompleksy literackie obce są! - wykrzyknął radośnie. - A pospalajcie się w waszym literackim piekle! O ile się teraz domyślam, to piekła, poza waszym, literackim, nie ma! Nie masz innego piekła, nie masz! - podskoczył, trzymając się za brzuch. - Podszedłem po tym wieczorze do Poety - objaśniał Stanisław Jonkas mało zainteresowanym - i zapytałem szczerze: „Może nie wypada mnie staremu tak pytać, ale powiedz no mi Kamerze...”, bo na ty jesteśmy, wiecie panowie? więc pytam go: „Skąd bierze ci się ten dar niesłychany? Dar przemieniania naszej zwykłej parchatej egzystencji w liryczne perły?” I wiecie panowie, co ten młody maestro mi odpowiedział? - My już musimy iść - zakomenderował Świeckim Owietz. - Tak, tak, musimy - potwierdził potulnie Świecki. - On mi powiedział, że to wszystko od Boga. On usiłuje usłyszeć to, co słyszy ucho boskie, wolne, mądre, czułe. Co za szczera, mądra, czuła odpowiedź, prawda? - doktor Jonkas złożył ręce. Okulary zamgliło mu wzruszeniem. - Kiedyś w dzieciństwie czytałem książeczkę zatytułowaną Pan Soczewka na Księżycu... - odezwał się Świecki. Ale Jonkas zbył go i zwrócił się do Owietza. - A co u pana słychać? - Ano, wstaję rano i idę do roboty, a potem wracam do domu i idę spać. - Jakże prosto i celnie pan to ujął - zachwycił się doktor. - A pisze pan jeszcze? - Jak to, jeszcze? - Chodźmy - tym razem to Świecki przynaglił zaperzonego Owietza. Pilcher nie mógł wytrzymać komiczności sytuacji. Położył się na zimnej podłodze i wył. Chłodu podłogi domyślał się zaledwie. Wyglądała na zimną. - Widzimy się dzisiaj w barze sałatkowym Hybryda naturalnie? - krzyknął za odchodzącymi dr Jonkas. Nie odwrócili się, poszli. - A co w tej Hybrydzie ma być, wiesz? - zapytał rozedrgany Owietz rozedrganego Świeckiego. - Promocja Wierszy różanych Schyschki - wycedził Świecki. Owietz popatrzył w niebo. Stamtąd oczekiwał wsparcia. Niebo zachmurzyło się i siąpić z nieba poczęło namolnie. - Kupmy sobie spirytus i rozróbmy - zaproponował Owietz. Świeckiemu nie pozostało nic innego tylko sięgnąć do kieszeni płaszcza i przeliczyć resztkę z wierszówki. Pilcher natomiast pozostał przy samotnym Jonka-sie. Wpatrzył mu się w soczewki i monologował w jego stronę następująco: - Oj, Stachu, Stachu. Ty mnie nie widzisz i nie słyszysz. A ja umarłem i obudziłem się tu w Vis-a-Vis jako Duch Pilchera. Nic się właściwie nie zmieniło na waszym świecie od mojej śmierci. Którego to dzisiaj mamy? Jaki to dzień i jaka godzina? Ciekawe. Nawet gdybyś mnie, Stachu, słyszał, to nie podejrzewam, abyś mnie mógł poinformować. Czas doktora Filologii płynie inaczej. Każdy ze znajomych mi doktorów charakteryzował się zupełnym brakiem poczucia czasu. Raczej wyglądało to tak, że rano był antyk, przed południem średniowiecze, w południe renesans i tak dalej, aż do pokolenia „buLionu” tuż przed świtem. Zerknąwszy na zegarek Jonkasa, Pilcher stwierdził, że jest właśnie pozytywizm. Postanowił zacząć od podstaw. Pojechał tramwajem do domu. * * * Siedzieli we trzech. W restauracji Feniks trwał upiorny dancing. Z konsumpcją. Światło było purpurowe. A czerń wypełzała zewsząd i pożerała światło. Łapczywie, po chamsku. Nawet klawiszowiec przypominał Mefista, a szatniarka najohydniejszą z Gorgon. Henryczek nie był wesół. - Ty, Skurkalis, operowy bubku, jesteś do niczego. Masz jeszcze jedną szansę. Ostatnią. Yytautas wstał, poprawił czapeczkę i zmył się. - Ty, gówniarzu, swoje zrobiłeś. Starałeś się, jak umiałeś. Odpoczniesz sobie teraz, synu. Zasłużyłeś na nagrodę. Gówniarz oblizał wargi. Henryczek skinął. Jelito pospiesznie odkleiła się od starszego pana w srebrnej marynarce, z którym uskuteczniała latynoskie wygibasy. W kilka dni później gówniarz i Jelito byli już daleko. Gmina Brukiew, rodzinna gmina panny młodej, przyjęła ich gościnnie. Miejscowa akuszerka zacierała ręce. * * * Biedna krowo... Biedna, głupia krowo... Biedna krowo... miałaś swoją szansę... Biedna krowo... mogłaś się powstrzymać... Głupia krowo... to już twój ostatni facet... Potem będzie długa, ciężka, drętwa zima... - pomyślał sobie w stronę siedzącej naprzeciwko na przystanku kobiety. - Toż to prawie jak wiersz jakiś. Siedziała i fajtała nóżkami, szczebiocąc do konusa w czapce, który trzymał ją na wątłych kolanach. Zimny dzień. Zetknęli się kiedyś, nawet i fizycznie. Raz. Jakieś dziesięć lat temu. Pamiętał tylko, jak miała na imię, szczegółów anatomicznych nie pamiętał. A jednak trochę przykro nadal mu było. Zdaje się, że wyszła, zanim się obudził, i poszła sobie definitywnie. - Widocznie nie przypadłem jej do gustu. Więc miała szansę i nie wykorzystała jej. - Jak by wyglądało moje życie, gdyby się do mnie przyssała na przykład? Wyglądałoby inaczej. - A jak by wyglądało moje życie, gdyby wstał teraz, podszedł do niej i dał owemu ogórkowi w czapce w zęby? To da się sprawdzić. Owietz był pod wpływem alkoholu. Wszystko wydawało mu się proste. Z bliska okazała się nie tą kobietą, którą miał na myśli. Zaledwie podobną. - Zresztą, kto wie, jak tamta teraz wygląda. Może wcale nie tak. - Przemija postać świata. Zima idzie. -Długa, ciężka, drętwa zima. - Już post niedługo, koniec tańców. Koniec końców. Nadjechał autobus. Nie wsiadł. Refleksje przytroczyły go do ławki i nie pozwoliły wstać. Zdjął okulary i zaczął je przecierać. - Pojadę do domu i co? - I pójdę do pracy. Zapłakał wewnętrznie. Przyjechał następny autobus i Owietz odwrócił się od niego z obrzydzeniem. Nie zauważył, że z autobusu macha mu serdecznie kolega z podstawówki. To też byłoby jakimś rozwiązaniem. Poszliby na piwo albo co. Ale Owietz nie widział. Płakał wewnętrznie. Płakał z żalu i niepokoju. Dopiero kiedy zrobiło mu się kompletnie zimno, wstał i wrócił na Rynek. * * * A jak koniec świata się przybliża, to wszystkie rośliny - i forsycja, i petunia, i wierzba płacząca tudzież zawilec, o rosiczce nie wspominając - jeszcze raz mają ambicję taką, żeby ożyć, zakwitnąć wielobarwnie i przepysznie, a przynajmniej gąszcz listków wypuścić. Radio doniosło, że wszystko - choć pora nie po temu - wszystko dokładnie zaczęło w różnych punktach kraju bezrozumne nowe pączki wypuszczać, krzewić się i rozprzestrzeniać. Zwierzęta, które wcale żadnych okresów godowych już w tym roku przewidywać nie miały prawa - rozpoczęły podwojone miłosne starania i zabiegi. Znienacka na ulicach pojawił się rój świętych Mikołajów, choć i po temu nie była pora. Miły był ten galimatias. Jeszcze niezbyt groźny. Wielorakość świata. - Nie zwariowałem! - postanowił sobie Marian Owietz, percypując ten stan rzeczy. - Nie zwariowałem. Gdybym zwariował, to na nic cała moja poezja, na nic moje ogólnokulturalne zainteresowania, na nic cała moja prorodzinność! Po co płodziłem? Po co werbalizowałem? Po co żywiłem się krwistymi produktami mięsnymi? Siedział samotnie przy stoliku kawiarnianym. Uwielbiał te chwile. Usiąść, wódkę zamówić, zapalić papierosa, żart jakiś sobie po cichu wygłosić, uśmiechnąć się wydatnymi wargami. Dopiero po chwili dostrzegł siedzącą nieopodal Gretę. Z siostrą Brygidą siedziała. Piły sobie dziewczęta kawę i damskie papierosy szminkami świniły. Wyjął Marian Owietz kołonotatnik i takie uwagi prozą poetycką w nim kreślił: „Siedzisz sobie, tak? Z siostrą sobie siedzisz? A przy mnie to już nie usiądziesz nigdy? Ja ci więcej niż siostrą jestem, ja ci jestem mężczyzną, już nigdy, nigdy nie powąchasz mojego pępka, mój pępek oto myzogyniczny się staje, a wy rozmawiajcie, rozmawiajcie, wymieniając te swoje pseudouwagi na pseudotematy, ta twoja siostra wie, jak ukrzywdzić, wasza matka też jak ukrzywdzić wiedziała, babka również, aż po pramatkę wiedziałyście, co zrobić mężczyźnie, żeby łzy wewnętrzne mu się potoczyły, no to krwawię wewnątrz tymi łzami, żonaty jestem i córeczki mam, tobie od nich wara, one się nigdy waszych sztuczek uczyć nie będą, ja je do zakonu poślę, tam ich wybawienie, a żonie sam wszystko wyznam, na łożu śmierci, ani mi się waż o mnie mówić, myśleć, pamiętać moje techniki seksualne, dość”. Kiedy napisał słowa: „techniki seksualne”, wezbrało w nim absurdalne podniecenie płciowe. Skarcił się ręką. Nie pomogło. Skarcił się wyobrażeniem chłodnej stołówki kolonijnej nocą. Nie pomogło. Wyobraził sobie siebie. Nie pomogło. Do kawiarni wszedł radosny i pachnący Henryczek. - Och, chciałbym zapomnieć o dzisiejszym dniu, Marianie. Napijmy się jakiegoś drogiego i wymyślnego alkoholu, potańczmy. Nie bądź mrukiem. Mów do mnie słowa wykwintne. Odwiedźmy luksusowe lokale, Feniks albo Warszawiankę, i zapomnijmy o wszystkim. Czuję dziś nieznaną słodycz na języku. Nie mogę jej przecież utracić - szemrał i cudnie dźwięczał na przemian głos Henryczka. Gdy zamykali za sobą drzwi, Owietz poczuł niespodziewanie gorąco. * * * Henryczek rozpromienił się wyraźnie, kiedy Marian nachylił się nad nim i wyrzucił ze swoich mięsistych ust potok sprośności, wprost w uszko Henia. Rozwalił się Henryczek teraz jak kot na łożu. Imponujący narząd, niczym termometr w futerale, zareagował na ciepło dłoni Owietza. Siny czubek wysunął się nieco z fałdów napletka. - Jak bukłak z koziej skóry - Owietz odsunął na bok patyczkowate nóżki i zbliżył swoją twarz w to miejsce właśnie. - Ach - szepnął dla efektu Henryczek. Marian nie miał górnej czwórki i to było dla Gardi-nera nowe doznanie. - Przywiąż mnie, proszę, do łóżka, tutaj moja matka goli sobie nogi - Henio poczerwieniał na twarzy. Owietz, pobladły z przejęcia, nie zwracał na nic uwagi, ciągnął dalej to, co przyswoił sobie biernie, jako heteroseksualista. W końcu pękło wszystko. Świat, szable i antyki zawirowały i rozkosz wypełzła na dzienne światło. W mózg Henryczka waliły grzmoty nasycenia. Owietz krztusił się. Światło wpadało przez okna, ponieważ przez nic innego do pokoju wpaść nie mogło. Owietz otworzył oczy. Ujrzał swą nagość. I głowę Henryczka na swoim łonie. - Mam ropkę w oku - powiedział cichutko i pozbył się jej, zrzucając żółty strzępek na dywan perski. Nos Henryczka wtulony w łonowe włosy Owietza raz po raz wydmuchiwał ciepłe powietrze. Włosy zaś falowały jak łan zboża muskany letnim wiatrem. - Jaki on piękny i młody - pomyślał Owietz i pogładził blond główkę. Narząd płciowy poety, spowity wciąż w prezerwatywę, wyglądał jak placek ze śliwkami w żaroodpornej folii. Henryczek zacharczał przez sen. - Ech, kobiety - rozrzewnił się Owietz. - One tego nie rozumieją. Sięgnął po okulary leżące na nocnym stoliku. Pokój był przytulny i pełen historycznych pamiątek. A to przodek na ścianie, a to order, a to mebel starodawny. - Skoro w takim miejscu się chował, w takiej atmosferze, nic dziwnego, że usta ma pełne i taki jest delikatny - palcem musnął rąbek ucha Henryczka. - Szkoda, że nie kocham go wcale. Henryczek mlasnął lubieżnie, nie budząc się jednak. - Jestem teraz jak Kawafis, więc napisać coś trzeba. Placem wskazującym i kciukiem zdjął prezerwatywę. Przyjrzał się jej pod światło. - Mieszka na białej łące - wymyślił i wysunął swe ciało spod głowy Henryczka. Siadł na skraju łóżka, prezerwatywę położył na dywanie i patrzał. - Jest barankiem białym - wymyślił znowu. Wstał i przeciągnął się. Kątem oka dojrzał w lustrze swoją sylwetkę. - Trochę jest nieszczęśliwy, trochę doskonały - szepnął, naciągając skarpetki. - Trzeba to zapisać - przyrzekł sobie. - Zegar płci, zegar płci. Dzwony biły godzinę jedenastą. Nachylił się nad młodym ciałem, pomrugał oczami i począł ustami wodzić po Henryczkowym ramieniu. Ten poruszył się, obrócił na plecy i westchnąwszy, wrócił do przytomności. - Ha - pierwsze poranne zaklęcie wyrzekł niepewnie jeszcze. - Zrobię ci herbaty, mój słodki - Owietz szarmancko uśmiechnął się. - Dzięki, ale wolę kawę, Marianku. - Proszę bardzo, ale mów do mnie tak jak wczoraj. - Per mechaty baranku? - Tak, właśnie. - Dobrze - Henryczek rozpromienił się wyraźnie. I w tym rozpromienieniu w Owietzu coś pękło nagle. I nic już nie było takie jak przedtem. * * * TO OSOBLIWE, CO BYŁO ZWIĄZANE UJRZEĆ W PRZESTRZENI ROZPIERZCHŁE. (R. M. RILKE) Rynek w resztkach słońca. Właściciele Popędowej, nie dowierzając owym resztkom słońca, nie wystawiają od paru dni stolików z parasolami. Pusty placyk bieleje jak kupka kości na pustkowiu. W miejscu, gdzie zwykle siadywał latem, siedzi (bez krzesełka) duch Starego Pilchera. Świecki półwidzi ducha. - Coś jakby duch Starego Pilchera - mruczy sobie Świecki, staje nieopodal i, wytrzeszczając ślepia i pracując ciężko swoją poetycką intuicją, próbuje pojąć. - Tak, tak, to ja - mówi Pilcher. - Przyszedłem sobie posiedzieć. Do Świeckiego dociera jakiś niejasny tenorowy bełkocik. - Jesień idzie - mówi duch, bardziej do siebie niż do Świeckiego. - Jesień idzie, nie wiem, co dzieje się z umarłymi jesienią. Obawiam się, że jak ptaki odlatują gdzieś tam. A jak mam odlecieć, to przyszedłem sobie, może ostatni raz, posiedzieć, na kobiety pospoglądać. Później pójdę do redakcji i spróbuję podyktować swój felieton Teresce Podskoczyńskiej, ukochanej mojej, bystrej i wyrozumiałej Teresce, pierwszej zazwyczaj czytelniczce, o biodrach krągłych, konchowatych, gdzie ucho przyłożysz, tam szumi, jak jodła... Ech, felieton pożegnalny jej podyktować... Może wykaże się zdolnościami mediu-micznymi, bardzo bym chciał. Posiadłem przecież zupełnie nową wiedzę, zupełnie nowe światy się przede mną otworzyły... Stary Pilcher jest dość refleksyjny w tym stanie. Świecki dosłyszawszy słowa: E FE TON POZĘ NA NY... BY CHCI... NOWE ŚWIATY SIĘ... MNĄ... -zastygł. Zauważył, wytężając się, zarys brody i okularów Pilchera. Ukląkł. Wstał. Uklęknięcie wydało mu się jednak idiotyzmem. - Czy lutry klękają? - zadał pytanie, ale Pilcher nie odczytywał zbyt wyraźnie sygnałów z poprzedniej rzeczywistości. Odpowiedział bez sensu: - Nie byłem jeszcze tam i nie jestem pewien, czy jest tak, jak to opisują. Właściwie to nie jestem zainteresowany przyszłością, trochę mi zobojętniała. Najgorsze, że nie umiem utrzymać pióra w dłoni. Bo co to za dłonie teraz mam. Żałosne. Przezroczyste. - Nie tak znowu przezroczyste - odpowiedział, nie poruszając ustami zdrętwiały Świecki, który usłyszał ostatnie słowa niemal wyraźnie. Dosłuchiwanie się słów Pilchera szło mu coraz lepiej. A dłonie Pilchera, owszem, zamajaczyły mu przed oczami duszy jakby z lekka. - Idę - oświadczył Pilcher - do redakcji. Przejdziesz się ze mną? - A przejdę się - odpowiedział odważnie Świecki. Pilcher wstał i poszli. Och, nielekka była to droga. Mieli do pokonania zaledwie ulicę Wiślną, dość krótką i niezbyt o tej porze zatłoczoną, jednak Świecki miał niesłychanego stracha. W końcu szedł obok ducha. Ruch jako taki był powodem niemal całkowitej utraty kontaktu z ową zaświatową istotą, co jeszcze nie tak dawno była przystępną zmysłom poety realnością. Ulicą przemieszczał się maleńki samochodzik Mariana Owietza. Owietz zatrąbił. Świecki wpadł w panikę. - Uważaj - rzucił Pilcherowi. Odwrócił jednak twarz w niewłaściwą stronę, jako że Pilcher, a raczej to, co z Pilchera pozostało, szło tuż przed Świeckim. Dźwięk klaksonu nie dotarł do Pilchera. Wszedł na samochód Owietza, przeszedł przez niego i udał się bezpośrednio do redakcji. Percepcja Starego Pilchera mocno szwankowała. Szedł i zdawało mu się, że Świecki idzie obok niego, mówił do Świeckiego, zwierzał mu swoje duszne sprawy jeszcze na schodach do redakcji, a Świecki pozostał na ulicy, wytrzeszczał oczy i zdawało mu się, że Pilcher zatrzymał się wraz z nim. - Czy ty go widzisz? - spytał wychylonego przez okienko swojego fiacika Owietza. - Kogo? - Pilchera? - Pojebało? - No wiesz. To trochę bez sensu, ale on tu jest. - Kac? - dopytywał się Owietz. - Nie - odpowiedział Świecki. - Ja dopiero chciałem się napić. Normalnie, wyobraź sobie, widziałem Pilchera. I teraz, zdaje mi się, nadal go widzę... o tu... - Eee - powiedział Owietz - lutry nie straszą. Katolicy i agnostycy owszem, ale nie lutry. A jeśli chodzi o to napicie się, to kiedy mianowicie kończysz pracę? Możemy się napić, zwłaszcza że mam do ciebie sprawę. Osobistą... Nie żebym się chciał zwierzać, ale coś koło tego... - On tu jest, on tu jest - emocjonował się Świecki. - Dobrze, dobrze. To kiedy kończysz pracę? Muszę z kimś pogadać... - O siedemnastej. Chodź pan - zwrócił się Świecki do hipotetycznego Pilchera. - Są takie chamy, co nie potrafią pana dojrzeć. - Cześć - wysyczał Owietz i odjechał, z lekka zaniepokojony stanem autora Zimnych powiatów. Było jednak coś, co niepokoiło, pożerało go wręcz, jeszcze bardziej. - Chodź pan, chodź pan - powtórzył mniej pewnie Świecki i zimny dreszcz go znienacka przeszedł. Tymczasem Stary Pilcher miotał się po redakcji. Nikt na niego nie reagował. Nikt nie śmiał się z jego dowcipów. Wszyscy zajmowali się swoimi obowiązkami i upodobaniami. W byłym boksie byłego redaktora rozparł się Adal-bert Stopiak. Boks Pilchera cechował się bliskością pieca elektrycznego, toteż Stopiak, jak hiena jakaś, tuż po pogrzebie wprowadził się do owego najcieplejszego boksu. Już nic z rzeczy Pilchera nie pozostało w szufladach, już jego ulubione obrazki, zdjęcia, reprodukcje i pocztówki wiszące na cienkich ściankach - nie wisiały na cienkich ściankach. Wisiał natomiast wielki portret Drewer-manna i poszarpana flaga NRD oraz rozpisany z dokładnością co do minuty rozkład miesięcznych zajęć. Na biurku leżał kawał betonu z muru berlińskiego używany przez Stopiaka w charakterze przycisku do papieru, a pod biurkiem stały na baczność oficerki z demobilu. I tylko samotna czarna reklamówka z obcojęzycznym nadrukiem WILD CAT tkwiła ciągle jeszcze w kącie. Nikt nie wiedział, co z nią począć, a upchnięte w niej rupiecie, jakieś wichajstry, rurki, kable i sprężyny budziły tyle tkliwej czułości, że pozostawiono ją w dawnej pa-kamerze Rajmunda Pilchera na wieczną rzeczy pamiątkę. - Nic tu po mnie - pomyślał Duch Pilcher i zapłakał nosem. Przejrzał numer „Kwartalnika” poświęcony w dużej części sobie samemu. Czytał i śmiał się w duchu. - Duch śmieje się w duchu - rechotał jeszcze mocniej. Świecki stanął w drzwiach redakcji. Skupił się i zauważył lewy kącik wargi Pilchera opodal biureczka pani Zamorstinowej. Nie śmiał odezwać się. Stał i patrzył. Widząc pytające spojrzenia pani Zamorstinowej, lękliwie zapytał: - Nikt nie dzwonił do mnie? - Nikt. Co pan tak zezuje? - Ano tak mi się rano zrobiło. Kącik wargi Pilchera z lekka powiększył się, znaczy się - przybliżył do Świeckiego. Zimny, metafizyczny dreszcz przeleciał przez poetę. Postanowił się pozbierać. - Nikt nie dzwonił do mnie? - zapytał lękliwie, i przypomniawszy sobie, że to głupie pytanie już padło - głupie, bo któż miałby o tej porze dzwonić do niego - machnął ręką niby to w celu wyrażenia: „A Cóż To Za Kretyn Ze Mnie, Przecież Już O To Pytałem”, ale w istocie było to coś w rodzaju machnięcia w stronę potężniejących ust Pilchera. Usta Pilchera przemieściły się. Szły obok Świeckiego korytarzem, którym z naprzeciwka szła Panna Pętelka. - O, Pilcher - powiedziała bez zdziwienia. - To on straszy? - To ty go widzisz? - zapytał z dreszczem ponownym Świecki. - Ja nie straszę - oświadczył Pilcher. - A co robisz? - zapytała Pilchera Panna Pętelka. - A ty go nie widzisz? - zapytała Świeckiego. - Chodzę sobie - odpowiedział Pilcher. - Ja tylko dolną wargę mu widzę - odpowiedział Świecki. - A ty go widzisz całego? - Całego - odpowiedziała Panna Pętelka. - Co całego? - zdenerwował się Pilcher. - Do Świeckiego mówiłam - odpowiedziała Panna Pętelka. - Nie wiedziałem, przepraszam - odpowiedział Pilcher. - A po co tak łazisz? - zapytała Pilchera. Tumult robili niesłychany. Z boksów zaczęli wyglądać redaktorzy. - Jezus Maria - zaniepokoił się redaktor Niedo-wiarski. - Z kim wy na Boga rozmawiacie? - Z nikim, z nikim - powiedziała pospiesznie Panna Pętelka i zaciągnęła obu do pomieszczenia korekty. Pilcher potulnie dał się przemieścić, wyglądało to dosyć naturalnie nawet - mimo że Pętelka nie dotykała niczego, jednak ujęła coś, co było kiedyś ramieniem Pilchera, i pociągnęła tę Próżnię w stronę półotwartych drzwi. - No i jak to jest? - zapytała Panna i nagle zauważyli siedzącego w okularach za biurkiem Zorza Króla. - Dzień dobry - powiedział, łypiąc podejrzliwie Żorż Król. - No i jak tam jest? - zapytała, niegrzecznie ignorując Króla, Panna P. - Dzień dobry - powiedział Pilcher, ale okazało się, że Król nie słyszy go i nie widzi. Pilcher natomiast widział bardzo dobrze Pannę Pętelkę, średnio dobrze Króla i bardzo słabo Świeckiego. Rozdygotany Świecki usiadł przy Żorżu. - Bo wie pan, tu jest Pilcher, duch Piłchera i... Żorż Król popatrzył na Świeckiego jak na Świeckiego. - Proszę pana... - zaczął obrażonym tonem. Pilchera przejęła Panna Pętelka i jej całościowe postrzeganie. Usiadł na wielkim czarnym biurku i zaczai tłumaczyć: - Normalnie jest. Chodzę, patrzę. Nic mnie nie ssie, nic mi nie doskwiera. Trochę smutno, ale jakby trochę inaczej. Trochę inaczej smutno. Co ja ci zresztą będę tłumaczył. Sama się przekonasz, kobieto. Słowo „kobieta” wypowiedział tak nostalgicznie, że Pannie Pętelce żal gardło ścisnął. Przełknęła ślinę. - Co ona wyprawia? - zapytał Świeckiego Król. - Czy to może znowu jakieś wasze dziwactwa? - Rozmawia z Pilcherem - odpowiedział Świecki - później nam streści tę rozmowę. - A pan mi nie możesz jej, hęhęhę, streścić? - zarechotał stary cynik. - Nie słyszę. Dochodzi do mnie jak zaświatów. Piąte przez dziesiąte. To tak jakby ktoś mówił do pana po francusku. Żorż Król obraził się. Francuski znał perfekcyjnie. - Nie chciałem pana urazić. Myślałem o sobie - brnął Świecki. Król zebrał bez słowa swoje korekty i przeniósł się do boksu opróżnionego przez redaktora Dziadonia, jako że było już po jego godzinach pracy. - Ducha widzą - fuknął jak stary kot. - Ducha widzą? - dopytywał się ze swojego boksu redaktor Andrzejewski. - Widzą ducha w narodzie? Po porażce naszej partii w wyborach skłonny jestem uznać, że tego ducha nie ma i nigdy nie było. Przynajmniej dziesięć procent wykazało się duchem i hartem. Ale to wypróbowany elektorat. A cała reszta? Proszę pana, dziewięćdziesiąt procent bezdusznych. Tragedia. A oni widzą ducha? Optymiści. A może oni głosowali nie na naszych? - zaniepokoił się. Żorż Król zarechotał złośliwie i zamilkł. Wziął się za czytanie. Papież wydał nową encyklikę, w Rosji kipiało, Marian Siara jeszcze raz wspomniał Pilchera - roboty było co niemiara. Świecki tymczasem obijał się. Bez żadnych wyrzutów sumienia. Podczas gdy Żorż Król rył wte i wewte teksty - Świecki przysłuchiwał się rozmowie Panny Pętelki z Pilcherem. Niewiele słyszał i rozumiał, ale czuł, że jest świadkiem wydarzenia historycznego. Być może był to najbliższy kontakt widma z człowiekiem w historii zaświatów. - Usiłuje, chichichichi, pocałować mnie w rękę - komentowała Pętelka. - Jak myślisz - pytała Świeckiego - czy można mu pozwolić na cokolwiek więcej? - No wiesz, pozwól. Raczej pozwól. Przecież nic cię to nie kosztuje. - Z jednej strony, to i tak nic nie czuję, ale z drugiej strony, przecież ja widzę to, co on wyprawia... hmm... Sama nie wiem... - Weź te łapy! - pisnęła znienacka. W chwilę potem speszona zachichotała. Pilcher, opamiętawszy się na chwilę, zapytał: - A gdybym ci podyktował mój felieton, to czy... - Wpadnij jutro - wybrnęła Panna Pętelka z sytuacji pospiesznie. - Wpadnij jutro, na razie muszę lecieć, cześć! Rozchichotana wypadła z korekty. Pilcher usiłował wyjść za nią, była jednak bardzo szybka. Zbiegła po schodach, wciąż rozchichotana, a. duch Pilchera poczłapał z powrotem na swoje miejsce w Popędowej. Mimo wczesnej godziny ciemniało i ponurzało na zewnątrz. Świecki pozostał w pomieszczeniu korekty sam, zdezorientowany. - Jesteś jeszcze tu? - zapytał cichutko. - Jesteś jeszcze tu? - zapytał głośniej. * * * Dziecko uśmiechnęło się uprzejmie bardzo. - Ja bardzo pana przepraszam. Jest późno, mamusia się o mnie niepokoi. Czy mógłby mi pan dać na taksówkę? Szczeniak miał najwięcej lat pięć. Żorż Król był oburzony: - A co ty, dziecko, robisz samo na ulicy? - Wytłumaczenie podam tylko mamusi. O ile wiem, nie jest pan członkiem mojej rodziny ani też policjantem w cywilu. To co się pan wtrąca? Ostrzegano mnie przed takimi. Albo mi pan daje na taksówkę, albo wzywam prawdziwego policjanta, ty wstrętny pedofilny pederasto. Żorż Król zaniemówił. - Sodoma i Gomora - pomyślał. Dziecko rechotało, a on oddalał się wzdłuż ulicy Siennej w stronę Rynku. - Sodoma i Gomora. Piekło i szatani. - Dobry wieczór - powiedział Zorzowi Królowi Antoni Schyschko. - Piekło i szatani - odpowiedział Żorż Król. - Dobry wieczór. - Pan o tej porze, z rozwianym włosem, na mieś - Wytłumaczenie podam tylko mamusi. Oczy Schyschki rozszerzyły się. Jako przaśny klasy-cysta nie był przyzwyczajony do dziwności świata. W literaturze - owszem, świat mógł być dziwny, ale żeby w rzeczywistości? Nie. - Widzi pan, strasznie ponuro w tym Krakowie, ja chyba będę już musiał wracać do Bonn, papierosy drogie i niedobre, kobiety brzydkie i ponure, koledzy zawistni i zajęci swoimi sprawami, nie ma tu dla mnie miejsca, jak mówi Józef Buczyński: ludzie to jeby. Schyschko wygłosił te zdania, by przywrócić siebie do krainy, gdzie wszystko jest ponure i proste, żadnych irracjonalności. Popatrzył z nadzieją na Zorza Króla, może i on zacznie po prostu narzekać i ponarzekają sobie, ale ten błędnym wzrokiem potoczywszy, przeżegnał się i poszedł. I zniknął w Szewskiej. - Chwileczkę, idę w pana stronę - krzyknął za nim Schyschko, ale Król był głuchy i szybki. Podejrzany był ten wieczór. Kroiło się. Antoni nie miał gdzie iść. Chciał się bawić, bawić. Bawić! Usiadł na ławeczce, pod Ratuszem, i jął bawić się własną czapką. Radości miał z tego co niemiara, ubawu po pachy. Mimo że był dopiero wrzesień, zima szła i czuć to było w powietrzu. A Schyschko łaknął jeszcze wiosennych i letnich uciech. A tu nikogo, oprócz Króla, nie spotkał. Wszyscy siedzieli w domach i patrzyli z nadzieją na zimne jeszcze kaloryfery. * * * Rzucało nim. Najpierw przemierzył Sławkowską, potem przemierzył ukośnie Rynek. Potem przysiadł na chwilę pod pomnikiem. Pobyt na ziemi przedłużał się Pilcherowi. Powoli przestawał żywić jakąkolwiek nadzieję na odmianę swojego stanu. Noce spędzał we własnym mieszkaniu przy półkach z bezużytecznymi książkami, jako że czytać nie było co i po co, jego świadomość nie przyjmowała żadnych gier i zabaw literackich, a dzieła z innych zakresów tym bardziej nie były mu potrzebne. Oglądał sobie jeszcze, od czasu do czasu, ilustrowane negliżem pisemka z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych porozkładane tu i tam po całym mieszkaniu. To go z lekka poruszało. Mógł naturalnie obserwować z racji swojego stanu autentyczne negliże AD 1993, mógł trudnić się autentycznym podglądactwem, to jednak, już po kilku próbach, okazało się nieciekawe, wręcz nudne. Co innego upozo-wany negliż AD 1971 albo nawet 1964, a co innego kobieta z majtkami w zębach szwendająca się po łazience. Niejaką uciechę sprawiało mu obserwowanie innych ludzkich intymności: a to dłubania w nosie, a to potajem- nych kopniaków wymierzanych przez statecznych i dostojnych ojców psom i kotom, ulubieńcom całej rodziny. Niejaką rozrywką było dla Pilchera obserwowanie twórczych mąk Mariana Siary. Dmuchał mu w fiszki, dusznym wyziewem chuchał w czekoladki. Ale ileż można przebywać w małym mieszkanku Mariana. Po kilkunastu minutach Pilcher niecierpliwił się obserwacjami i psikusami i wybywał stamtąd, by tułać się bez celu. Odwiedzał czasem mieszkanie syna. Fascynacja Enigmą zamanifestowana mu czas jakiś temu przez Świeckiego zakiełkowała. Obojętny wcześniej, jako Zmarły począł odrobinę się fascynować tą przezroczystą kobietą, jako że mógł ją teraz oglądać bez jej wiedzy, jakby dokładniej. To nie był typ Iwony Księżniczki Burgunda. Raczej nie. Enigmą stanowiła klasę sama dla siebie. Podobnie pożycie synowej Pilchera z synem Pilchera stanowiło klasę samą dla siebie. Duch Pilchera z zaciekawieniem przyglądał się stosunkom synostwa. Młody Pilcher był, krótko mówiąc, śmieszny. Niczego nie odziedziczył po ojcu. Zarówno w sensie namacalnym, jak i duchowym. Duch ojca, zamiast się wstydzić, rechotał. To żałosne przewracanie Enigmy na kanapę i zadzieranie jej sukienki. Żałosne ściąganie jej spodni, jeśli akurat była w spodniach. Żałosne podglądanie jej przez szparę w drzwiach do łazienki. Wszystko to było dla Starego niesmaczne. - Oto i mój syn z kobietą - mruczał sobie przez te kilka chwil Stary, obserwując niezdarność syna i przezroczystość synowej. Enigmą od czasu skandalu z radiowym wystąpieniem Henryczka, który to skandal był wszak jedną z przyczyn zgonu Pilchera, nie utrzymywała już z nikim żadnych pozamałżeńskich kontaktów. Ów incydent nie miał żadnych ubocznych skutków ani konsekwencji, prócz wspomnianego zejścia redaktora, oczywiście. Im częściej jednak Pilcher myślał o tym, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to nie skandal i wstyd wywołany zbrukaniem imienia były jednakowoż powodem jego, hmhm, śmierci fizycznej. - To chyba coś innego? Co? Nie mógł dociec. Najprostszym rozwiązaniem byłoby proste ZUŻYCIE SIĘ. Ale kto to może tak naprawdę wiedzieć? Jeden Pischinger chyba. Ale Pischinger przebywał nazbyt daleko, w dalekim kraju, gdzie Mszę Świętą w obcych językach odprawiał i Aborygenów w filozofię dialogu wprzęgał. Pomóc, choćby chciał, nie mógł. Po erotycznych figlach młody Pilcher chował się w szafie, a Pilcherowa leżała. Potem wstawała, myła się, wracała na kanapę i siedząc, patrzyła w przestrzeń. Stary Pilcher zazwyczaj stawał wtedy naprzeciwko niej i robił głupie miny. Nie wiadomo dlaczego. Robienie głupich min w tym stanie i w tym kontekście było rzeczą za- stanawiającą, jednak Pilcher nie umiał się powstrzymać. On robił głupie miny i marzył o erekcji, ona patrzyła nieruchomo, a młody siedział w szafie. Takie to były rozrywki Starego Zmarłego. Teraz, umęczony nimi, przysiadł przy Mickiewiczu i zapatrzył się w postać na cokole. - Spotkam ja ciebie, misiu, kiedykolwiek? - zapytał Posąga. Posąg nie odpowiedział, bo niby czemu miałby. * * * - Gotowane nóżki cielęce. Kopytko w kolorze kości słoniowej. Delikatna chrząstka, którą tak przyjemnie jest ssać, a potem wypluć. Ach! W tramwaju tłok był nie do opisania. Król nie wsiadł więc i pomaszerował pieszo. - Ach, zapomnieć o wszystkim, stopę kobiecą kontemplować i trwać. Tylko trwać. Nawet spocić się przy tym i posapać sobie. Torba obijała się o jego ramię. Skrzypek zza Buga stał na rogu Grodzkiej i grał rzewnie. Nieświeże w swej młodzieńczości pary rzucały pieniążki do kapelusza dumnie kołyszącego się u jego stóp. Król spostrzegł znajomego mężczyznę, z dumą noszącego swoją otyłość. Był to człowiek chory już w zasadzie od poczęcia. Chorował na wszystko, co nie kończyło się rychłym zgonem. Przypomniał sobie Żorż, choć przyszło mu to z trudem, wspólne z owym mężczyzną powroty z uczelnianych zajęć, kiedy to tamten wciąż opowiadał 0 trapiących jego ciało problemach. - Mam raka mózgu - oświadczył kiedyś i tego było Królowi już nadto. - I bardzo, kurwa, dobrze - odrzekł wtedy i zerwał znajomość. Jak się potem okazało, słusznie. W kilka miesięcy później kolega zachorował na żółtaczkę zakaźną i zaraził siedem osób z roku, w tym trzy koleżanki. - Parszywy roznosiciel. Poczuł kurcz, bolesny, gdzieś w dole brzucha. - Rozłożyłby się wreszcie, niech zgnije i da światu spokój. Jakie to szczęście nie czuć własnych zapachów. Bezwstyd. Ominął zręcznie miejsce, gdzie mógłby go wypatrzyć znajomy. - Przeczytać wiersz. Jest mi niedobrze, kiedy czytam. Ból w brzuchu zdawał się ustępować, kiedy wchodził po schodach. Brutalny sąsiad (piętro niżej) rzucił krótkie: „Dziń bry” i zostawił jak zwykle buty pod drzwiami na korytarzu. Z góry zbiegła najmłodsza córka dozorczyni. Pączkujący biust, zapakowany w bawełniany podkoszulek z napisem MOTHERFUCKER podskakiwał razem z dziewczynką. - La la la - pokrzykiwała niewinnie i słodko aż do znudzenia. - Jak to dobrze, że nie znam angielskiego... Przeczytać wiersz, zwymiotować... W lodówce jest jeszcze coś. Ciemny przedpokój był jak zwykle niezmienny. Zrzucił buty. Nie rozwiązane. Czuł ciepło stóp oddawane szybko podłodze. - Jutro odkurzyć. Zrozumieć i nie czytać, nie czytać. Ha, bigos ze słoika, jak tu zimno, wrrr. Nie było wcale zimno. * * * Stanęła w progu. - Wróciłam. - Eee? - nie umiał wykrztusić nic innego. Siedział na łóżku w jednej skarpetce. Drugą właśnie miał nałożyć, kiedy otworzyła drzwi. - Eee... - powtórzył. Postawiła walizeczkę i rozglądała się po mieszkaniu. - Gdzie jest kotek? - zapytała, marszcząc śmiesznie nosek. Strapił się. - Wcześniej nie marszczyłaś noska w taki sposób, robiłaś to inaczej, zobacz, o tak... Ale ona już była w łazience i namydlała twarz. - Wróciłaś, jednak wróciłaś, znów będę więcej wydawał - westchnął. Szorowała zęby głośno i zapamiętale. - Przecież kochałem cię i nim wrócisz z łazienki, będę cię kochał ponownie - mruczał sobie pod nosem. Stanęła w drzwiach i przeciągnęła się leniwie. - Gdzie kotek? - Wróciłaś! Wtuliła się w niego z całej siły, aż musiał oprzeć się o parapet. - Kotek zdechł, z głodu. Chciałem go wyrzucić za drzwi, ale łasił się tak jakoś dziwnie, później się obraził i unikał mnie, w końcu zapomniałem, zapomniałem o nim, i zdechł. - Był taki milutki. Od kogo to ja go dostałam? Rozłożyła ramiona i przechyliła głowę. - Włączyć odkurzacz? - Może być mikser albo nawet suszarka do włosów - szepnęła. Leżeli obok siebie. Pełni zadowolenia i ciepłych ciągle wnętrzności. Amor przestrzelił im serca już wielokrotnie. Groty namiętności tkwiły w nich jak ości w rybim cielsku. Obserwowali swoje ciała niczym nadzwyczajne jakieś zjawisko. - Ale ci tu tętni - powiedziała i dotknęła brodą jego szyi. - Gdzie? - No tu. Jak tętni, to trzeba przeciąć - uśmiechnęła się. Wierzgnął nogą jak niesforny źrebak. Przewróciła się na bok i przylgnęła do niego. - Zrobimy sobie oberżynę? - pociągnęła nosem. - Dwa grzyby w barszcz - pomyślał i wierzgnął mimowolnie. Popatrzył na swoje przyrodzenie. - Nędzny narząd. Narząd, narzędzie, narzędziwy, narzędne, narzędnik... och, tłusta kobieta. Ile dni już to piszę? Zdanie po zdaniu. Ile słów zetlalo mi pod palcami? Byłam w podróży. Próbowałam słuchać. Chyba padało. Nie wiem. Teraz, kiedy notuję, drwi ze mnie to wszystko, co niemożliwe. Powtarzam: „biel piasku, owoc głogu, moje palce na oksydowanej stali szybkostrzelnej broni”. Niech Cię nie dziwi, Czytelniczko, ta cisza. Poruszam ustami, tuż przy matowej powierzchni szkła. Jest omszałe i miękkie. Ślepnie. Mam komplet nie używanej bielizny po babci. W pudełku obszytym zielonym atłasem. Odwijam bibułkę i dotykam wierzchem dłoni koronek. Są jak szron. * * * Zasłonka upstrzona literkami PKP musnęła solidny profil kapłana. Stalowe koła pociągu ekspresowego relacji Wiedeń--Kraków stukały rytmicznie. O szyny. Serce profesora Pischingera biło innym rytmem. Palcem wskazującym ręki prawej zbadał puls. - 100 na minutę - zaniepokoił się. - To radość powrotu - uspokoił się. Za oknami drzewa, domy i stada owiec. Pomiędzy nimi ludzie na rowerach. - Samochód dostawczy - zauważył. - Kiosk starego typu! - ucieszył się. Policzkiem przylgnął do szyby i patrzył jak dziecię, co ojca wróconego z delegacji widzi i rachatłukum spodziewa się. Trach. Źrenice zwęziły mu się, a grymas bólu zniekształcił jego szlachetne rysy. Gigantyczna, szarobura, kanciasto-owalna bryła świątyni, skrzyżowanie ośrodka zdrowia z Wielką Krokwią, wyrastała spośród pól malowanych zbożem rozmaitem. - Lewiatan zbiory Panu Naszemu tarmosi - wzburzył się. Skoczyło mu ciśnienie. Rozpiął kołnierzyk. - Jeszcze tylko kółko zamiast krzyża nad tym wszystkim i wypełni się Pismo, spadnie klucz do głębi przepaścistej. Pleonazm. No i dobrze. A architekta wy-chłostać. A Bestia wyjdzie z morza. Dajmy płynąć czasowi. Niech nurt się oczyści. Uspokoi. I na toń spokojną nas wyprowadzi. Pociąg stęknął, jęknął, zipnął, sapnął i stanął. Jak Pan Bóg przykazał. - 15 minut opóźnienia - skonstatował Pischinger i zapiął kołnierzyk. Głos zmęczonej dzierlatki obwieścił przez megafon definitywny kres podróży. Ksiądz Profesor wstał, otrzepał marynarkę, wyciągnął grzebyczek z wewnętrznej kieszonki, w lustro spojrzał, przeczesał włosy siwiejące tu i ówdzie, lecz gęste jeszcze gdzieniegdzie. - Krótkie włosy, długi rozum - lubił sobie pożarto-wać. - Jak człowiek przystojny, to i pożartować sobie czasem może. Raz dwa i był już na peronie. Nie ucałował ziemi ojczystej. Znał miarę. Miasto pachniało gumą, zapiekanką i samochodem osobowym. Nozdrza i wcale nie tania odzież Pischingera chłonęły tę woń. - To nie miało tak być. Coś tu nie buczy i gdzie jest baba z oscypkami? Pies z babą tańcował, ale oscypków żal. Czuł głód. Pospiesznie minął postój taksówek i już był na Plantach. Wspomniał smalec. Smalec okupacyjny. - Okupacyjny smaaalec... - Oookupacyjny smaleeec... - Oooo kupac yyyyjny ss malec... Intonował na różne melodie, z których niektóre były nawet frywolne. Posmutniał. Coś wyraźnie nie buczało. A jeśli nawet buczało, to buczało nieprzyjemnie. Bezowaty obrys teatru przyprawił go o mdłości. - Teatr swój widzę... Skarlały... Fala zmęczenia jęła od stóp ku mięśniom karku wędrować i zjeżyła mu włosy na głowie, a i ludzie wydali mu się jacyś mniejsi i pokrzywieni. - Sukienka Mateczce poszarzała - westchnął, głowę przed obrazem świętym, w bramie wiszącym, skłoniwszy. Floriańska wydawał się krótsza niż zwykle i pokurczona. A i dziur w asfalcie przybyło. Domy były krzywe, szyldy i rury neonów zadziwiająco monochromatyczne. Jakby Pan Bóg przestał rozróżniać kolory. Wcześnie było jeszcze i cień zalegał. Pischinger kupił zapiekankę. Dłoń bez twarzy wydała mu resztę. - Dzyń, dzyń - załkały monety. - Skrzypu, skrzypu - odpowiedziały księże trzewiki. Czarne. - Chrup, chrup - zapiekanka smak miała jakby nieoczywisty. Ulica gaworzyła. - Tanio, okazja, skarpety polecam. - Rrromek, chono! - Pieściejebał. Hałas i chaos. Muzyka cygańska. Na płytę Rynku Ksiądz Profesor wkroczył już jakby nieswój. Zmierzał z wolna do ulubionej budki z gazetami. Kiedy stanął przed nią i o „Kwartalnik Niepopularny” poprosił, z wnętrza budki zabulgotało szyderczo. - Toż to się już nazywa „Kwartalnik Popularny”, toż to już nie dla księdza gazeta. Pischinger zamiast szarawej płachty i zgrzebnego liternictwa, zobaczył lśniący, kolorowy żurnal. Z okładki śmiała się do niego zakonnica na nartach. Nerwowo szukał stopki redakcyjnej. Przejrzał spis treści. Ledwie kilka znajomych nazwisk. Nowe idee, nowe tematy. Rubryka „Grzech miesiąca”, liryki z teki pośmiertnej Rajmunda Pilchera, zdjęcie Zbigniewa Preisnera z tomem Seneki na podołku. A na ostatniej stronie „Horoskop wedle kalendarza liturgicznego”. Pischinger struchlał i odjęło mu mowę. Poczuł się jak płowe płoche zwierzątko, przez nagonkę lasem ciemnym i ponurym gnane, co i w wykrotach wytchnienia nie znajdzie, w pieczarze ciemnej przed gończymi się nie skryje, aż u wrót matecznika, gdzie dąb tysiącletni listkami szemrze, ducha odda. Rozpiął kołnierzyk i łapczywie, jak ryba na piasku, zaczął łapać powietrze. Domy, drzewa, ludzie i gołębie zawirowały jak szkiełka w kalejdoskopie. Kontury zatarły się. Wielobarwna smuga. Jakby ktoś potężną dłonią ugniatał materię niczym ciasto na apokaliptyczny makowiec. Ruszył dalej. Z wolna i ociężale. Stopy stawiał ostrożnie. Z wysiłkiem nadludzkim. Jak przed laty, podczas nocnej wędrówki przez piaski Pustyni Błędowskiej. W skroniach pulsowało. - Piekło i szatani! Może to grypa? Do Wiślnej było ciągle daleko, choć ty, Czytelniczko, pokonałabyś ten dystans w mgnieniu oka, a na rowerze jeszcze szybciej. - Odsapnę trochę - postanowił światły teolog i przysiadł na ławeczce. - To nie tak miało być... Nie tak... - szepnął, i choć mógł przecież użyć chusteczki higienicznej, których sztuk sto niespełna spoczywało na samym wierzchu podróżnego kuferka, otarł pot z czoła wierzchem wypielęgnowanej dłoni. (rozpad narasta) - Witam dobrodzieja, jak zdrowie? - lekka dłoń legła na jego ramieniu. Pischinger odwrócił się i odczuł ulgę. Kobieta z papierową torbą pełną pomarańczy uśmiechała się dobrotliwie. - Podprowadzę księdza kawałek - powiedziała, nie poruszając wargami. Rozstali się pod bramą Redakcji. Wewnątrz pusto. Jedynie Katarzyna Zamorstinowa w czerni opróżniała szufladki swojego biureczka. Chlipała. Na widok Księdza Profesora zaniosła się szlochem. Padli sobie w objęcia. - A cóż to, dziecko, a cóż to. - Sam Ksiądz widzi. Z dalekiej podróży Wielebny wraca, a tu nikogo. Nawet przywitać czym nie ma. Nowa redakcja na ulicę Kościuszki przeniesiona, a tu zdaje się sklep będzie. Nowa sekretarz redakcji, Jagienka Skin. Nowy naczelny, człowiek nawet ani trochę nie pobożny. Korektę zlikwidowano. Wszystko nowe. Nawet gońcy nowi. A poza tym i starzy dali się przekabacić. Ja tu już sama jedna zostałam. Porządki robię. Mało co zostało. Wszystko ci nowi zabrali. Nawet reklamówkę Rajmunda wzięli. Bo nam tu po nim, wie Wielebny, została tylko duża czarna reklamówka. Jakieś żelastwo Rajmund w niej trzymał, ale pamiątka chociaż była. A żeby Wielebny wiedział, co tu się działo, jak po archiwum i komputery przyszli. Artur się zabarykadował w fotoskładzie i z wiatrówki do nich strzelał. A sam Ksiądz wie, że broń kochał i ćwiczył od lat wytrwale. Widział Wielebny te wszystkie jego medale i puchary. „Wara chamy” - wołał. „No pasaranl lis ne passeront pas! Po moim trupie! Precz, z drogi!” Sześć godzin się bronił. Jak go podstępem wzięli i do karetki wlekli, to krzyczał, że jeden Almanzor, widząc swe roty zbite w upornej obronie, przerżnął się między szable i groty, uciekł i zmylił pogonie... - Zawsze wiedziałem, że prawy to człowiek i byle grzyb go nie zmoże - przerwał jej Pischinger. - A gdy mu nakładali kaftan - zaperzona Kasia mówiła dalej - to zawołał jeszcze, pamiętam dokładnie, krzyknął pobladły: „Ha, chciałbym, żeby Pan Jezus był tu z nami i żeby nas kochał jeszcze!” - Prawy człowiek, anonimowego mnicha kataloń-skiego z XIV wieku w takim momencie cytuje - rozczulił się Ksiądz Profesor i raz jeszcze przytulił Kasię. Gładził ją po włosach. Czuł, jak drży. - Wszyscy zdradzili? - Ci, co zdradzili, mają się dobrze. - A Pętelka? - Nawet Pętelka. Przytulił ją jeszcze mocniej. Oczy miał wilgotne. Żarówka zabzyczała i zgasła. * * * Król szukał pretekstu, sam przed sobą, by zejść do piwnicy - w jego wieku już nie robi się takich absurdalnych rzeczy ot tak, prawda? Obudziwszy się w poniedziałek, z kocem na podłodze, ze szklanką herbaty rozlaną na nocnym stoliku, z lampą jeszcze z poprzedniego wieczora zapaloną, z włosami nie wiedzieć czemu mokrymi, sięgnął po święty obrazek i sprawdził. Święty obrazek nie budził w nim żad- nych emocji. Nie był ani ateistą, ani zagorzałym katolikiem. Obudził się poganinem. Prawdę mówiąc, lubił ten stan. Zarówno ateizm, jak i ten drugi, kosztowały go zbyt wiele energii. Trzeba było wygłaszać tyrady, wrzeszczeć, gestykulować i zadawać się z niewłaściwymi osobami. Pogaństwo, stan czysty i łagodny, nie zobowiązywało do niczego. Było raczej stanem samotności i wewnętrznego spokoju. - Skorzystam z tego - postanowił sobie, ale nie brzmiało to zbyt przekonywająco. - Niech pan z tego skorzysta, panie Żorż - powiedział półgłosem i niezwłocznie przytaknął. Podziałało. - Pora zejść do piwnicy - oświadczył zdecydowanie. - Pora zejść do piwnicy, albowiem być może jest tam to krzesło, któremu brakowało nogi, a skoro dziś jest poniedziałek, idę do pracy na dwudziestą pierwszą, wypadałoby zrobić coś przyzwoitego, a przyzwoitym jest na pewno przyprawienie krzesłu czwartej nogi, tym samym uzdatnienie tego krzesła do użytku. W dodatku zejście do piwnicy umożliwi mi przyjrzenie się... hmhm... tej.... stercie węgla... co to.... no, ostatecznie przecież jest to mój węgiel, poprzedni sąsiedzi kupili go ode mnie, bo ja założyłem sobie wtedy piece elektryczne... hmhm. Na schodach minęła go córka dozorczyni w koszulce z napisem MOTHERFUCKER. - Pan weźmie parasol, bo może lunąć. Pogoda taka dzisiaj, że chuja powiesić! - zaczęła rozmowę rezolutnie, ale Żorż wytłumaczył jej zwięźle, że idzie na chwilę do piwnicy, i że jak będzie wychodził, to na pewno nie omieszka zabrać ze sobą parasola, i że... Ale dziewczynka nie słuchała go już. Wskakiwała po schodach, przeskakując po trzy schodki za każdym razem, i ryczała jak tur lub inny bawół. Ale Król już jej nie słuchał. Postał sobie jednak przez chwilę na schodach i powpatrywał się w kształtną pupkę, która migała, raz z jednej, raz z drugiej strony, na półpiętrach. - Nie mógłbym jednakowoż zostać jakimś specjalnie wyuzdanym zboczeńcem - pomyślał. - Nie chciałoby mi się lecieć za nią, a znowu zaczajać się i wyczekiwać godzinami, nie, to też nie dla mnie. Zerknąć od czasu do czasu to co innego, to zupełnie co innego, zwłaszcza kiedy nadarza się okazja... Wreszcie, schody się uciszyły i tylko zza drzwi, obok których stał Żorż K., dochodził go miarowy odgłos bicia kogoś przez kogoś: jękliwa cicha skarga i przytłumiony rubaszny głos oprawcy. Miarowość i ład jakiś tego bicia nie wzbudziły nadmiernego niepokoju w duszy Zorza. - Bije, bo zawiniła - pomyślał, a stwierdziwszy tę prostą prawdę, udał się w stronę piwnicy. W piwnicy jak to w piwnicy. Zanim dotarł do drzwi swojej - zajrzał do sąsiedniej. Nikt tam się nie tarzał, nikogo tam nie było. Węgiel leżał, promień brudnego słońca łaził po węglu. Coś zamigotało pośród szarych od kurzu brył. Naparł na drzwi całym ciałem, żeby dostrzec, co to - a drzwi ustąpiły nieoczekiwanie. Żorż Król znalazł się w cudzej piwnicy. - Już, już wychodzę - pomyślał i w razie czego przeszedł sam ze sobą na „on”. - On zaraz wyjdzie - pomyślał - zaraz wyjdzie, ale musi zobaczyć, co to tak migotało. On jest przekonany o niesłuszności takiego czynu, nieuzasadnionego wdzierania się do cudzej piwnicy, ale zjada go ciekawość. Nie jest człowiekiem, jak się wydaje, niezłomnym. Czasami ma takie napady i nic nie jest go w stanie powstrzymać, tak. Zbliżył się do stosu węgla i jął mu się przyglądać z niezdrową ciekawością, poszukując, prawdę mówiąc, Bóg wie czego, poszukując Złudy, usiłując przy pomocy zmysłów - głównie węchu i wzroku, odnaleźć ślad jakiś tamtej Tarzającej się kobiety. Wąchał węgiel, naiwnie, bo przecież sam wiedział, że choćby ona używała najmocniejszych wód kwiatowych lub wydzielała wydzieliny o najmocniejszej woni, to mi- nęło tak wiele dni, tak wiele nocy... naiwnie, naiwnie... naiwnie wąchał węgiel. Aż jeszcze raz zabłyszczało - i to zabłyszczało ewidentnie przed jego nosem. I była to klamka, mosiężna klamka pomiędzy bryłami węgla. * * * Salon mody ślubnej na ulicy, noszącej imię wielkiego lekarza, był w sezonie dość często odwiedzany. „Pora na mariaż” - decydowali kochankowie albo ich rodzina, i w salonie zakupywali niezbędne przedmioty, a salon był ekskluzywny. Na wystawie sześć manekinów. Trzy pary nowożeńców. Twarze panien młodych i ich towarzyszów były wprawdzie uderzająco podobne, jeśli chodzi o typ somatyczny i głębię emocji, ale ostatecznie manekina jednak suknia zdobi. Przed takimi to właśnie personami stanęła kobieta z papierową torbą pełną pomarańczy. Ekspedientka mordowała się okropnie. Próbowała przywdziać smoking na odziany już w koszulę korpus. Lewe ramię sztucznego mężczyzny nie chciało się poddać. Dziewczyna nie mogła za nic wsunąć go w rękaw. Było sztywne i niestety nie mobilne. Góra pięknego kompletu naciągana z uczuciem przez kobietę niebezpiecznie trzeszczała. Eks- pedientka irytowała się. Szybkie i wyraźne ruchy jej warg były irytacji ekwiwalentem. W końcu krzyknęła: „Dość już tego!” Manekin uderzony pięścią w głowę i kopnięty zatoczył się i padł twarzą w stronę wystawowej szyby. Uderzył mocno. Szyba drżała. Manekin opierał się o nią głową i dzielnie utrzymywał ciało w jednej linii. Kobieta z papierową torbą ruszyła w stronę kościoła Franciszkanów. Uklękła w pustej nawie. Szept wznosił się ku niebu powoli, ale systematycznie. Opatrzność otrzymywała solenne sprawozdanie. Kobieta podniosła się z kolan, ucałowała stopy Matki Boskiej Królowej Aniołów i wrzuciła zagraniczną monetę o niskim nominale do skrzynki z napisem DLA GRZESZNYCH DZIEWCZĄT. * * * Żorż Król nacisnął klamkę. Właściwie nawet jej nie nacisnął, lekko dotknął tylko, a ona sama z siebie w tym węglu się nacisnęła. Drzwi nagle się ukazały, i ulegając naciskowi na klamkę, otworzyły się lekko i ujawniły Zorzowi prowadzącą w głąb czeluść. - No to już przesada! - oświadczył sam sobie z oburzeniem Żorż. - Ze wszelkim surrealizmem jestem obeznany, to było odkrycie naszego popaździernikowego pokolenia, ale powtarzam, bez przesady. Co innego surrealizm w filmie lub w literaturze i to koniecznie hiszpańskiej, no może jeszcze, ostatecznie, we francuskiej albo czeskiej, ale w życiu? Zawstydził się sam przed sobą i powiedział do siebie bardzo grubym głosem: - Naprzód młodzieży świata - wszedł w czeluść. - Jaki tam surrealizm. Czeluść. A ja już niewiele mam do stracenia. Telewizor i tak się zepsuł. Poczuł się młody. Dla tej pierwszej sekundy młodzieńczego zachwytu d propos Czeluści i Tajemnicy warto było żyć. Żyć całe to życie - najpierw w międzywojniu, potem pod okupantami, potem pod PRL-em, a teraz w Bógwiczym. - Naprzód - warknął do siebie głosem posterunkowego Radziszewskiego, pamiętanego jakże wyraźnie, jako pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. Czeluść była zimna i ciemna. Potknął się o kłąb szmat. Kłąb poruszył się i powiedział z ciemności: - Szczęść Boże! Żorż wzdrygnął się. Chciał uciekać, ale ciekawość przyparła go do ob-ślizgłego muru: - Gdzie ja jestem? - W Czeluści, bracie, w Czeluści - odpowiedział kadłubek. Bo to on był. Ale Żorż Król nie zetknął się nigdy z kadłubkiem, toteż nie umiał się odpowiednio zachować. Kadłubek, przyświecając sobie czerwoną latareczką, jął wygrzebywać z węgla swój korpus. Żorż w popłochu uciekł. Wziął nieszczęsnego za wytwór wyobraźni, co oczywiście było haniebną pomyłką. Ty, Czytelniczko, wiesz. Biegł biedny Król i biegł Czeluścią. Wydawało mu się, że wraca do piekielnej klamki, ale oddalał się od niej. Jeszcze raz spotkał spokojnie pełznącego kadłubka, wrzasnął i pobiegł w już zupełnie niewiadomą stronę. Nagle w ciemnościach poczęła się pojawiać smuga szarości... - Wyjście! Ale to było co innego. Wpatrzył się w nieprzeniknioną ciemność. Ciemność pulsowała. Jaśniała fosforycznie. - Chyba mi się wydaje, chyba mi się wydaje - rzekł po kilkuminutowym wpatrywaniu się - ale widzę tam zarysy mebli, jest to jakiś pokój chyba... Powoli wzrok oswajał się z ciemnością. Naraz krzyknął. Strumień światła smagnął go po oczach. Oślepiające lśnienie, rodzaj czarnego płomienia, blask, który emanował z najgłębszych ciemności. I zobaczył Żorż, że to nie pokoik był, ale wnętrze grobowca, a w szczelinie, między kamiennymi płytami, półbut męski, czarny, nie znoszony, prawy. I stopę Mariana Siary ujrzał i zrozumiał. * * * Duch Pilchera tkwił w osłupieniu przed witryną księgarni, kiedy poczuł, że delikatna jakaś dłoń dotknęła jego ramienia. Odwrócił głowę, spojrzał na dłoń i zdjął ją delikatnie z barku. Po chwili odwrócił się cały i stanął oko w oko... - Dzień dobry... paaani - przeciągnął celowo ostatnie słowo. Kobieta z torbą pełną pomarańczy uśmiechnęła się łagodnie. - Nie poznaje mnie pan, byliśmy razem, czas jakiś temu, w Leningradzie, na wycieczce. - Ach, rzeczywiście... Wzięła Pilchera pod ramię. Pilcher nieco oszołomiony wysilał pamięć. Nie mógł przypomnieć sobie, wygrzebać z zakamarków wspomnień, tej twarzy. Pamiętał złośliwego współlokatora, inżyniera, który zabraniał innym palić i używał nie swojego ręcznika do intymnych ablucji, a w zasadzie ąuasi-podmywań, bo ręcznik nosił potem długo kompromitujące ślady. Pamiętał terror tego człowieka, niewrażliwego nawet na ciężkie ataki kolki nerkowej u towarzysza podróży. Pamiętał, jak siwy i niechlujny ten starzec otwierał złośliwie drzwi toalety i wpuszczał celowo zapach do pokoju. Pamiętał wycieczkę na przedstawienie baletowe Swan Lakę, dwoma autobusami, w tym jednym przewożącym płody rolne. Pamiętał wiele, ale kobiety, która stała obok niego, przypomnieć sobie nie mógł. - Och, pamięta pan te kuropatwy? Wcale się nie bały, były takie śliczne, popielate, a śnieg skrzył, błyszczał... tak świecił, że nie dało się patrzeć, och, proszę pana, a później te ławki nad rzeką, całe w szronie, pamięta pan? A w hotelu etażna się upiła i śpiewała, tak cichutko śpiewała, och, tak cichutko... Nie było wrzątku, a mróz trzaskał nad ranem, aż żaluzje przymarzły do okien... A jak panią Jolę okradli w metrze, och, proszę pana, to było wtedy, och, wtedy... - Już czas - domyślił się. Kiwnęła głową. Pilcher odwrócił twarz i ujrzał siebie pośród matowych obwolut. Poszarzałego i pokurczonego, omszałego zgrzybiałego. Zobaczył wszystkie swoje kobiety. Wstrzemięźliwe i cudzołożne. Uczuł wszystkie rozkosze. Talerze rosołu, chłód wiecznego pióra, woń żywicy, szelest kartek czystego brulionu. Zobaczył legion piersi falujących jak płomyki lampek w Dzień Zaduszny. Wszystko zawirowało i rozprysło jak iskry zimnego ognia. Rozpierzchł się zupełnie. Piekło. Piekło i szatani. Ksiądz profesor Józef Pischinger stał przed witryną sklepu obuwniczego. Kobieta z papierową torbą częstowała go pomarańczą. - Już czas? - zapytał. - Ćśśś... - położyła mu palec na ustach. Widział buty i buciki. Zza chmur wyszło słońce. Szyba lśniła. Zobaczył siebie. Kobiety nie było widać. Tafla szkła zafalowała. Kształty wydłużyły się, pogięły, rozmyły. I zobaczył siebie raz jeszcze. W jasności niezwykłej. Zmarszczki zniknęły z czoła. Siwizna poczerniała i włosy odzyskały swój dawny połysk. Podróżny strój zmienił się w sutannę. Pomarańcza w brewiarz. I zobaczył siebie - młodego kleryka, pośród kwiatów i ptaków. W zieleni i błękicie. W blasku. Kobieta skinęła głową. Pstryk.