• Z ZOFIĄ HERTZ ROZMAWIA BARBARA TORUŃCZYK ZDJĘCIA • PIOTR WÓJCIK Dzień w Maisons-Laffitte Barbara Toruńczyk przeprowadziła tę rozmowę z Zofią Hertz w marcu 1981 roku, kilka miesięcy później opublikowała ją podziemna „Res Publica". Paryska „Kultura" miała już wtedy przeszłotrzydziestoletnią historię i jeszcze niespełna dwadzieścia lat istnienia przed sobą. Jej ostatni numer trafia właśnie do księgarń. „Efemeryda na dobrym poziomie" - tak w czerwcu 1947 roku witał numer pierwszy Mieczysław Grydzewski, redaktor wychodzącego w Londynie tygodnika „Wiadomości". Miłosz wspominał, że na początku byto to „malutkie, ubożuchne przedsięwzięcie, w dodatku ze stałym cudem finansowym". Ale „Kultura" w krótkim czasie stała się pismem skupiającym najwybitniejsze pióra polskiej emigracji, jak Czapski, Miłosz, Gombrowicz, Herling-Grudziński, Bobkow-ski, Stempowski, Jeleński. - Jeżeli mam jakiś talent - mówił o sobie Redaktor - jest to talent reżysera: umiejętność dobierania tematów i ludzi. Jerzy Giedroyc redagował pismo sam. Trud jego wydawania dzieliła z nim Zofia Hertz ze swoim mężem Zygmuntem. W1952 roku dołączył do nich Henryk Giedroyc, brat Jerzego Giedroycia. Gustaw Herling-Grudziński, który przygotowywał pierwszy numer „Kultury", współpracę z pismem wznowił dopiero w 1956 roku. Wydarzenia lat 1980-81 były cezurą także w historii „Kultury". Kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny, literatura, krytyka literacka, filozofia zeszły w Maisons-Laffitte na drugi plan. „Kultura" stała się dla opozycji demokratycznej miejscem aktualnych dyskusji: relacjonowała procesy polityczne, publikowała oświadczenia organizacji podziemnych, omawiała drugoobiegowe pisma. W marcu 1996 roku z „Kultury" odszedł Gustaw Herling-Grudziński. Jerzy Giedroyc zmarł 14 września 2000 roku. Zgodnie z jego wolą „Kultura" przestanie wychodzić. Instytut Literacki będzie nadal istnieć jako archiwum i biblioteka. Kierować nimi będą Zofia Hertz i Henryk Giedroyc. • TOM Nie powiem, że lubię chodzić w podartych butach. Nie, lubię dobrze zjeść, pójść do fryzjera, ale nie mam pasji do pieniędzy. Jerzy ma tę samą cechę, Zygmunt także. To jest bardzo ważne. Bo gdyby człowiek w cokolwiek włożył tyle pracy, ile myśmy włożyli, no, to mógłby dojść do prawdziwej fortuny. My po prostu się dobraliśmy Jak wygląda zwykły dzień w „Kulturze"? Na przykład ranek? • Dzień u nas zaczyna się od śniadania i poczty, która przychodzi rano. Ja zjawiam się w „biurze" około dziewiątej, ale chodzę spać najwcześniej o drugiej. Także kładę się ostatnia, ale nie wstaję pierwsza. Kto wstaje pierwszy? • Jerzy. I robi śniadanie. Tu się jada śniadania francuskie czy polskie? • Polskie. Ale każdy je, co chce, czy to jajka, czy szynkę, chleb, masło, jeśli ktoś lubi, to konfitury (rzadko). Francuskie śniadanie to jest rogalik i kawa, my pijemy ZOFIA HERTZ Współzalożycielka i główna, obok Jerzego Giedroycia, postać paryskiej „Kultury". Ur. w 1911 roku w Wilnie. Skończyła prawo na Uniwersytecie Warszawskim i została notariuszem w łódzkiej kancelarii. „Byłam pierwszą kobietą, której się to udało. Mój rejent chwalił się mną wszędzie, gdzie tylko mógł" - wspominała. W czasie wojny wywieziona razem z mężem Zygmuntem l Hertzem w głąb Rosji, do Maryjskiej Republiki, skąd po szesnastu miesiącach udało się im przedostać do armii Andersa. Przydzielono ją do Biura Kultury, Prasy i Propagandy. Z Jerzym Giedroyciem zaczęła współpracować w marcu 1943 roku w Bagdadzie. W wojsku dosłużyła się stopnia starszego sierżanta. W „Kulturze" l prowadziła księgowość l i tłumaczyła artykuły l z włoskiego i francuskiego; adiustowała teksty i gotowała; robiła korektę i przyjmowała gości. Wacław W. Zbyszewski, pisarz, j przyjaciel „Kultury", l już w 1959 roku l nazwał ją jej „strażnikiem l i westalką ". Giedroyc w „Autobiografii" napisał: „Zosia stała się główną bohaterką tej historii, nie tylko dzięki swej energii, ale również dzięki całkowitemu l jej oddaniu się l naszej sprawie i gotowości wzięcia na siebie związanego z tym ryzyka. Wkład Zygmunta był ogromny, ale to, co robił, robił dla niej". •TOM IIWJIRH Zofia i Zygmunt Hertz Paryż, 1948 rok. Poniżej: w Maisons- -Laffitte, od lewej: Henryk Giedroyc, Jerzy Giedroyc, Maria Łamzaki, Agnieszka Szypulska, Leszek Czarnecki, Jacek Krawczyk. Siedzą: Zofia Hertz i Gustaw Herling- -Grudziński herbatę. W trakcie śniadania na ogół przychodzi listonosz. Część korespondencji czytamy przy śniadaniu, a tę część, która jest zaadresowana tylko do Jerzego, czyta on u siebie w gabinecie. Po śniadaniu każdy idzie do swojej roboty. O tej porze zwykle przygotowuje się wysyłkę książek. Potem, jak przychodzi młody człowiek, to robi się paczki i zanosi na pocztę. CD § A jak miody człowiek 5 nie przychodzi? g»To robi to maszynistka albo ja. Chociaż ja ostatnio nie ^bardzo mogę po tym złamaniu ręki. Dawniej to robił za-Swsze Dudek, to znaczy Henryk, brat Jerzego - tak go tutaj nazywamy - i mój mąż Zygmunt, jako ci silni mężczyźni. Zygmunta już nie ma, zmarł półtora roku temu, a Dudkowi po operacji nie wolno dźwigać. No, ale dawniej to myśmy nie mieli maszynistki. Tyle że byliśmy młodzi i mogliśmy wszystko robić sami. Jesteśmy więc przy wysyłce... • Rano robi się mnóstwo rzeczy: zamówienia, to, tamto, dzwoni telefon, załatwia się sprawy z bankiem i pocztę. Tak że ja rano niewiele co robię z moich właściwych zajęć. Maszynistka pisze rachunki, ja albo Jerzy dyktujemy jej listy. A potem jest obiad, koło w pół do drugiej. A kto go robi? • Mam gosposię, która mi obiera kartofle czy wstawia rosół, myje sałatę. Potem ja go szybciutko robię, coś tam ugotuję albo usmażę. Dla wszystkich? • Nie, tylko dla nas, to znaczy dla Jerzego, Dudka i dla mnie, dawniej także dla Zygmunta, który zresztą umiał doskonale gotować. Lubił i zjeść, i ugotować, i obie te rzeczy robił świetnie. Kolację też jadamy wspólnie. A co się robi po obiedzie? • Ja od razu wracam do pracy. Również maszynistka i adiustatorka. Jerzy ucina sobie drzemkę, ale króciutką, i potem wraca do gabinetu, także Dudek chwilę odpoczywa od czasu tej operacji. Pracujemy do kolacji, która jest około dziewiątej, z tym że przedtem oglądamy na ogół dziennik telewizyjny, a adiustatorka i maszynistka wracają do domów, do Paryża. Kolację również ja przygotowuję, podobnie jak obiady w niedzielę. Ale to, co pani mówię, to jest tylko część naszych zajęć. Bo oprócz tego to my przecież jesteśmy instytucją. A to znaczy, że bez przerwy ktoś do nas telefonuje, o coś pyta, przychodzą dziennikarze, dzieją się najrozmaitsze rzeczy i czasem są takie dni, że ja nie mam czasu ani dyktować, ani nic robić z zasadniczej roboty. Każdy dzień jest inny i ja pani mówię tylko to, co zawsze musi być zrobione. A poza tym bardzo często ktoś do nas przyjeżdża. Wtedy pracuje się siłą rzeczy mniej, ale przecież robo- WYSOKIE OBCASY 10 LISTOPADA 2000 Gdzie pani znajdzie dzisiaj ludzi, którzy poświęcą własne życie? Dzisiaj ludzie chcą żyć, jeździć na wakacje, pracować w określonych godzinach. Gdyby przyszli tu pracować nowi ludzie, to musiałoby to być 20 - 25 osób ta musi być załatwiona, więc powstają zaległości, które się potem odrabia. A jakie są obowiązki pana Herlinga-Grudzińskiego? • Jak Zygmunt przyjeżdża z Neapolu (na miesiąc, mniej więcej co dwa, trzy miesiące), to przede wszystkim zwalnia częściowo Jerzego z czytania rękopisów, odpowiada na listy, pisze jakieś noty i opracowania redakcyjne. Ja zresztą także mam obowiązki redakcyjne, czasem coś tłumaczę, kiedyś przetłumaczyłam Mala-partego dla Instytutu Literackiego, a także książkę Gardera z bardzo obiecującym tytułem, który się jednak nie sprawdził: „Agonia reżimu w ZSRR". Robiłam też kącik humoru krajowego dla „Kultury", ale to taki drobiazg, raczej moje hobby, zabawa, to powstało z przypadku, bo mnóstwo ludzi zwozi nam krajowe dowcipy, więc uznałam, że może warto je notować. Ale o tym nie warto nawet wspominać. Ma Pani swój pokój do pracy? Jak wygląda rozkład domu, który Państwo zajmują? • Pracuję w jednym pokoju z maszynistką. W drugim siedzi Dudek i adiustatorka. Jerzy ma swój gabinet. No i jest jeszcze salon z prasą i telewizorem, ten, w którym właśnie rozmawiamy, jardin d'hiver. Oprócz tego jest paczkarnia, gdzie się pakuje książki do wysyłki. Jest też jadalnia i kuchnia, wszystko tu, na parterze. Magazyn z książkami mieści się tuż obok, na parterze oficyny, na piętrze której znajdują się pokoje gościnne. Tam mieszka Gustaw, gdy przyjeżdża do Maisons-Laffitte. Są tam w sumie trzy pokoje, w tym jeden przechodni, więc właściwie dwa pokoje gościnne, łazienka i kuchnia. Jest jeszcze w ogrodzie malutki budyneczek, w którym trzyma się książki nadesłane, czyli nie przez nas wydane. Nasze pokoje mieszkalne są na pierwszym piętrze. Każdy, to jest Jerzy i ja (Dudek mieszka z żoną w Paryżu), ma pokój z łazienką. Na drugim piętrze mieszkają Czapscy. Aha, na pierwszym piętrze jest jeszcze pracownia malarska Czapskiego. I na to wszystko jest tylko jeden telefon, do którego trzeba bez przerwy biegać. Czy Józef Czapski i jego siostra Maria biorą jakiś udział w pracach Instytutu Literackiego? • Nie, nigdy nie brali. To znaczy: Józio pisze do nas od czasu do czasu, teraz już zresztą rzadziej. Wydaliśmy jego książki, „Oko" i „Na nieludzkiej ziemi", teraz chcemy wydać zbiór jego utworów pisanych dla „Kultury", doskonały zresztą. Ale Józio jest już starszym a na śniadanie 'Wycinaj kody kreskowe z opakowań Masmbcu ĄOOg i fMasmbcu cExtra Śmietankowego, dołącz do kuponu i zaznacz nagrody, które chcesz otrzymać: za 2 kody za 3 kody za fykody zestaw 2 podkładek „łapka " z tkaniny rękawica kuchenna rałoszenia należy arzesyłać do: '>, 00~958 fWarsmwa, z, dopiskiem WARZE człowiekiem (urodził się w 1896 roku), a do tego jego siostra jest bardzo chora i słaba od dłuższego czasu. Józio załatwia nam czasem jakieś sprawy, powiedzmy, chodzi do jakichś tam Francuzów. No, ale przecież on się nie nadaje do żadnej konkretnej pracy, to jest artysta w całym tego słowa znaczeniu. Ich gospodarstwo jest całkowicie osobne. Na szczęście mają taką panią z Polski, która zajmuje się kuchnią i Marynią. Aż trudno uwierzyć, że cala praca Instytutu spoczywa na pięciu osobach... • W normalnym przedsiębiorstwie francuskim zatrudniono by do tego 25 osób. Radca prawny krajowej redakcji, który był tu u nas, kiedy wydawaliśmy jeszcze daleko mniej książek niż obecnie i w ogóle nie było „Zeszytów Historycznych", powiedział, że w Polsce pracowałoby w podobnej redakcji dwadzieścia pięć osób, przy czym ekspedycją zajmowałby się oczywiście Ruch, pieniędzmi bankowość i rachunkowość. Inny gość, Rosjanin, który pracuje w ruchu wydawniczym, powiedział, że podobna instytucja w Rosji musiałaby zatrudnić do tych wszystkich zajęć sto osób. Dlatego że tam każdy unika odpowiedzialności i jeden spycha robotę na drugiego. Cała ta praca musi się odbywać ogromnym kosztem osobistym, zapewne za cenę niesłychanej dyscypliny? • Naturalnie. Każda choroba czy nieobecność bardzo się odbija na naszej pracy. Ten problem powstał w ostatnich latach i już stale się za nami wlecze. Okres choroby mojego męża również z tego powodu był dla nas trudny, ja się wtedy dosyć opuściłam, powstały zaległości. Potem Zygmunt umarł, ja wyjechałam po jego śmierci na dziesięć dni do Gustawa do Neapolu, bo nie bardzo miałam chęć do pracy. Potem wróciłam, trzeba było zrobić rachunki itp., do tego wszystkiego zaraz złamałam rękę. Byłam dziesięć dni w szpitalu, ale szybko wróciłam i od razu do pracy - z ręką na temblaku. Zresztą, nawet w szpitalu robiłam korekty i adiustowałam materiały. No i dwa tygodnie potem poszedł do szpitala Dudek. Zostałam sama z bezwładną ręką (było tak, że żona Dudka musiała mi pomagać w myciu i ubieraniu się), a w dodatku musiałam robić całą jego robotę, i naturalnie swoją, również zaległości. No i pracę Zygmunta. Powstały wtedy ogromne zaległości, z których nie mogę się wygrzebać do dziś. Zwłaszcza że wtedy także zachorował w Neapolu Gustaw, więc nie mógł nam pomóc, a zaraz potem przyszły te wypadki w Polsce, które nas zaabsorbowały, no i wyniknęła sprawa Nobla dla Miłosza. Wszystko to przysporzyło nam mnóstwo nowych zajęć i nowych zaległości, z których do dziś nie wyskoczyłam, zajmą mi chyba jeszcze pół roku. Czy zdarzyło się, że chorował pan Jerzy? • Raz czy dwa razy miał grypę. Zresztą, tu się nie chorowało. Zygmunt nigdy nie miał nawet grypy. Ja też nie chorowałam, poza grypą, którą albo przechodziłam, albo spędzałam w łóżku, obłożona korektami. Pierwszy raz zdarzyło mi się być w szpitalu z powodu tej ręki. A wakacje? • Dawniej myśmy z Zygmuntem wyjeżdżali raz w roku na miesiąc albo pięć tygodni, w końcu czerwca, po wyjściu podwójnego numeru „Kultury". Dudek z żoną wyjeżdżali zwykle na miesiąc, ale oczywiście w innym czasie niż my. Z tym że na początku w ogóle nie wyjeżdżaliśmy na urlop; nie było za co ani kiedy. To trwało dobrych osiem lat, dopiero gdzieś około 1955 - 56 stanęliśmy na nogi. Mniej więcej od tego roku wyjeżdżaliśmy zawsze. A pan Jerzy? • Jerzy nie. Jerzy po wojnie był dwa razy na wakacjach. Po dwa tygodnie. Dlatego że ma tyle obowiązków, czy dlatego że nie lubi? • Nie chce. A gdzie był, jak już się wybrał? • Nad morzem. Raz we Francji, a raz, zdaje się, w Belgii. Dawniej, gdy żył Mieroszewski, Jerzy jeździł dosyć często do Londynu. Zatrzymywał się w hotelu, spędzał tam po cztery, pięć dni. Ale od czasu śmierci Mieroszew-skiego nie ma tam już specjalnych interesów. Mieroszewski nie ruszał się z domu, dlatego że miał psa, do którego był bardzo przywiązany. A my z naszym psem nie mieliśmy tego problemu, bo dom nigdy nie jest pusty. Jerzy jest do psa bardzo przywiązany. Czy jest jeszcze jakaś rzecz, którą pan Jerzy szczególnie lubi? • Owszem, jest taka rzecz, ja jej zresztą nie umiem robić: kołduny litewskie. Także ogórki kiszone, ale to już potrafię, kiszę je całymi beczkami. Czy w tym domu odbywają się jakieś szaleństwa - przyjęcia, wystawne kolacje, obiady? • Dawniej odbywały się bardzo często, w każde imieniny któregoś z nas czy urodziny, które też swego czasu obchodziliśmy. Bywało wtedy sporo ludzi. No i robiło się jakieś lepsze jedzenie. Tym się zajmowałam ja i Zygmunt. On był zwłaszcza mistrzem od wszelkiego rodzaju sałatek. Poza tym na Wielkanoc czy Boże Narodzenie robiliśmy „rybkę" na dwadzieścia parę osób. W Wigilię o dwunastej czy pierwszej i w sobotę przed Wielkanocą robiliśmy jakiś zimny bufet i czasem również gorące dania. Ale od czasu choroby i śmierci Zygmunta już tego nie robimy. Nie było ani ochoty, ani możliwości. 10 LISTOPADA 2000 WYSOKIE OBCASY -i, •-*& »" Niedługo minie czterdzieści lat, odkąd zaczęła Pani współpracę z panem Jerzym... • Tak, moglibyśmy już mieć wnuki. Pracujemy razem od czasu wojska, a dokładnie od marca 1943 roku. To jest rzecz bez precedensu - tak długa współpraca i w dodatku w tak osobliwych warunkach. Jak to się Państwu udało? • Niczego nie żałuję, mimo że to się wiąże z całkowitą rezygnacją z własnego życia i z ogromnymi obowiązkami i pracą, także z dotkliwym odosobnieniem. Ale to, że się nam udało, to jest pewien szczęśliwy traf, jakieś wyjątkowe dobranie się zespołu. Jerzy jest świetnym redaktorem, to - oprócz polityki - jedyna pasja jego życia. Ja jestem dość dobrą organizatorką. W wojsku byłam ja jedna i ośmiu panów - każdy z innej parafii, każdy lekko kopnięty. I jakoś doskonale się z nimi zawsze obchodziłam, tak że wszystko było załatwione jak trzeba. Natomiast Zygmunt był człowiekiem niesłychanie towarzyskim, której to cechy pozbawiony jest Jerzy. Zygmunt lubił ludzi en general. Był szalenie uczynny i to wszystko razem tworzyło jakąś atmosferę, która przyciągała ludzi. Poza tym, nie zależało nam na pieniądzach. Naturalnie, nie powiem, że lubię chodzić w podartych butach. Nie, lubię dobrze zjeść, ubrać się, pójść do fryzjera, ale nie mam pasji do pieniędzy. Jak je mam, to mam, a jak nie mam, to nie. Jerzy ma tę samą cechę. Również Zygmunt to miał, on zresztą był przed wojną człowiekiem zamożnym i miał możliwości, żeby urządzić się po wojnie. Lubił wydać na przyjemności, ale jak nie miał pieniędzy, to po prostu obywał się bez tych rzeczy. To jest bardzo ważne, że nie zależało nam na robieniu pieniędzy. Bo gdyby człowiek w cokolwiek włożył tyle pracy, ile myśmy włożyli, no, to mógłby dojść do prawdziwej fortuny. Ale nam na tym nie zależało. Po prostu dobraliśmy się. Jeszcze jedna sprawa, która odegrała rolę: ja z Jerzym pracowałam w wojsku. On z nikim nie umiał współpracować, jest człowiekiem trudnym. Trzeba z nim zjeść beczkę soli, żeby to grało. Jemu trudno się z kimś zżyć. Ale być może właśnie wojsko tak jakoś zbliża ludzi, że w naszym wypadku to się ułożyło. Dlaczego zdecydowała się Pani na taką trudną współpracę? Nie miała Pani nawet doświadczenia w pracy redakcyjnej. Wierzyła Pani w to przedsięwzięcie, czy wierzyła Pani w Redaktora? Na zdjęciu Zofia Hertz i Jerzy Giedroyc. „Tę część korespondencji, która jest zaadresowana tylko do Jerzego, czyta on u siebie w gabinecie. Jerzy jest świetnym redaktorem, to - oprócz polityki -jedyna pasja jego życia" WYSOKIE OBCASY! 10 LISTOPADA 2000 IWARZE „My przecież jesteśmy instytucją. A to znaczy, że bez przerwy ktoś telefonuje, o coś pyta, przychodzą dziennikarze, dzieją się najrozmaitsze rzeczy. Są takie dni, że ja nie mam czasu ani dyktować, ani nic robić z zasadniczej roboty" •No, nie wiem sama. Podobał mi się ten pomysł i chciałam to robić. Nie umiem powiedzieć dlaczego. Chyba się uparłam. Czy wierzyła Pani wtedy, że redakcja rozwinie się w taką instytucję, że przetrwa tyle lat? • To była zupełnie pionierska robota. Zaczynaliśmy po prostu w szalenie ciężkich warunkach. Mieliśmy jakąś nadzieję, ale nikt z naszych przyjaciół w to nie wierzył. Pamiętam, pracowaliśmy już rok, gdy pojechałam do Londynu. Spotkałam tam całą kupę moich znajomych z wojska. Myśmy wtedy mieszkali w okropnych warunkach: bez ogrzewania, w kompletnie rozpadającej się willi. I z kim nie rozmawiałam, to wszyscy się z nas śmiali, że to jakieś wariactwo, że z tego nic nie będzie. Wtedy jeszcze nie było z nami Dudka, do 1951 roku byliśmy we trójkę: Zygmunt, ja i Jerzy. Więc mówili nam wszyscy, nie dacie rady, nie będziecie mieli pieniędzy na pismo. I nie będziecie mieli materiałów, kto będzie do was pisał? Wtedy Polacy rozpraszali się po świecie, urządzali sobie życie po wojnie. I prowadzenie „Kultury" w tych warunkach wydawało się zupełnie niemożliwe. Nasz nakład wynosił na początku 1000 egzemplarzy, które przez rok rozsyłaliśmy właściwie za darmo. Na zachętę. Zaczęło nam iść jako tako dopiero w 1953 roku. To było bardzo zabawne dla mnie, bo były akurat moje imieniny i w tym dniu dostaliśmy za jednym zamachem 253 prenumeraty. To był przełom. Dlaczego ten przełom nastąpił akurat w 1953 roku? • Nie wiem. Ludzie zaczęli się już stabilizować, a z drugiej strony okazało się, że „Kultura" jednak istnieje i że to jest poważne. Zwłaszcza że się już przekonano, że to wszystko zapowiada się na dłużej. A czy były inne momenty zwrotne, okresy wzrostu popularności „Kultury"? • No, oczywiście. Przede wszystkim rok 1956. Wtedy ludzie gromadnie zaczęli do nas przyjeżdżać (potem znowu trochę mniej, ale przyjeżdżali). To były istne pielgrzymki. Myśmy zawsze wysyłali pismo do kraju, więc jakoś powoli ono zrobiło się znane. No i zaczęły się wycieczki. Pamiętam, zaraz po Październiku dzwoni telefon, ktoś pyta: Czy możemy odwiedzić„Kulturę", jesteśmy historyczkami sztuki? Mówimy, że mogą i myślimy, że zjawią się dwie osoby. Przyjeżdża dwanaście, cała wycieczka. Robiliśmy przy takich okazjach jakieś improwizowane kolacje, dawaliśmy wędliny, wino, robiliśmy jajecznicę. Ale wtedy to byli przede wszystkim młodzi ludzie, którzy nigdy nawet „Kultury" nie mieli w ręku, tylko o niej słyszeli i przychodzili zobaczyć, co to jest. Były nawet zabawne historie z tym związane, bo Polacy w Paryżu szli do ambasady i pytali, jakie tu są polskie placówki. Odpowiadano im: „Kultura". A zjeść można u kombatantów. Bo to był ten krótki okres, kiedy władze z nami prawie że flirtowały, w każdym razie nie tępiono nas tak strasznie jak później, od czasów zamknięcia „Po prostu" i zwłaszcza w latach sześćdziesiątych. Więc ten kolejny przełom nastąpił w 1956 roku. A potem to już właściwie było crescendo. Teraz już nie przyjeżdżają ludzie, którzy nic o nas nie wiedzą. Dzisiaj my jesteśmy w Polsce znani o wiele lepiej, i szerzej. Dostajemy listy od czytelników, którzy mieszkają w miejscowościach, o których żaden z nas nigdy nawet nie słyszał. Instytut Literacki powstał jeszcze w Rzymie w roku 1946. Kiedy byliśmy w wojsku, wydaliśmy trzydzieści pięć książek w ciągu jednego roku, dlatego że żołnierze dość dużo czytali i mieli pieniądze. Potem, jak ludzie zaczęli się stabilizować, to się skończyło. W latach 1947 - 53 wydaliśmy zaledwie kilka pozycji książkowych, i to w daleko mniejszych nakładach niż we Włoszech, gdzie dochodziły one nawet do 10 tysięcy. U 10 LISTOPADA 2000 WYSOKIE OBCASY W 1953 roku założyliśmy Bibliotekę „Kultury" (pierwszą pozycją był, pamiętam, „Trans Atlantyk" Gombrowicza, drugą Orwell). Do roku 1955 wydawaliśmy po cztery - sześć książek rocznie, od 1957 - dziewięć, dziesięć. W 1958 roku wydaliśmy „Doktora Żiwago", który bardzo był rozchwytywany, tak że zrobiliśmy trzy nakłady, w sumie 12 500 egzemplarzy. W latach 1966 i 1969 wydawaliśmy rocznie dziewiętnaście tytułów. To były jednak lata wyjątkowe, za średnią trzeba przyjąć szesnaście pozycji rocznie. Kolejny skok to był rok 1980: dwadzieścia pozycji rocznie. Dla nas momenty „zwrotne" to było powstanie nowych serii wydawniczych. W roku 1955 zaczęliśmy wydawać serię Dokumenty. Wpierw sporadycznie, jako broszurki lub działy „Kultury", a jako książki od roku 1959. Do tej pory ukazało się czterdzieści dziewięć numerów. W roku 1962 powstały „Zeszyty Historyczne". Do roku 1972 ukazywały się raz na pół roku, od 1973 jako kwartalnik, zawsze regularnie. Obecnie wyszedł numer 55. W roku 1964 założyliśmy serię Archiwum Rewolucji, ukazywała się do roku 1967 i objęła dziesięć tytułów. Seria Bez Cenzury powstała w roku 1977, ukazało się siedem pozycji. No i przez cały czas, od roku 1947, wydajemy pismo. Obecnie przygotowujemy numer 403. W przeciwieństwie do nakładów książek, które są zmienne, nakład pisma stale i systematycznie wzrasta. W ramach Biblioteki „Kultury" wydaliśmy do tej pory 333 książki, dwa następne tytuły: „Miesiące" Bran-dysa i eseje Brońskiego są już w oprawie, u introligatora, a wiersze Barańczaka w korekcie. Dla ludzi z mojej generacji „Kultura" istniała niejako „od zawsze", i to od razu jako instytucja narodowa, nieodłączny składnik naszego życia umysłowego. Dzięki „Kulturze" nawiązaliśmy kontakt z przedwojenną tradycją, odegrała też ona dla nas rolę łącznika z tradycją liberalną, zapoznała nas z najważniejszym polskim dorobkiem duchowym i artystycznym. Czy tu, w Maisons-Laffitte, ma się odczucie tej rangi „Kultury" i Instytutu Literackiego, ich ważności i niezbędności dla polskiego życia intelektualnego i politycznego, czy - jednym słowem - myśli się o zabezpieczeniu ciągłości tej instytucji, jej przetrwaniu? • Myśleć to się myśli. Ale to jest trudno wymyślić. Dlatego że tego rodzaju rzeczy są niepowtarzalnym dziełem konkretnych ludzi. Każdy redaktor byłby inny niż Jerzy, to jest raz. Po drugie: gdzie pani znajdzie dzisiaj ludzi, którzy poświęcą własne życie? Nie ma już takich. Dzisiaj ludzie chcą żyć, jeździć na wakacje, pracować w określonych godzinach, żeby wieczorem pójść do kina. A jeśli chodzi o nas, to cóż, są całe miesiące, kiedy nie jeżdżę nawet do Paryża. Gdyby przyszli tu pracować inni, nowi ludzie, to musiałoby to być 20 - 25 osób. Bo taką rzecz można robić w małym zespole, tak zżytym jak nasz, albo to się już od razu robi biurokratyczna instytucja. U nas nie ma i nigdy nie było biurokracji. A jakie jest Pani najwcześniejsze wspomnienie z czasów znajomości z Redaktorem? • Z Jerzym, jak już wspomniałam, po raz pierwszy zetknęłam się w wojsku. Bardzo był niezadowolony, jak mnie poznał. To było tak: ja byłam wysłana do Egiptu, pracowałam w wydziale kultury i prasy II Korpusu. A Jerzy był sołdafonem. Kim? • Sołdafonem. Żołnierzem. Ja pracowałam od początku z Józiem Czapskim, jeszcze od czasów Rosji. Wtedy należeliśmy już do armii brytyjskiej - my, to znaczy II Korpus - i tam były fantastyczne możliwości wydawnicze. Byliśmy akurat na pustyni, w Iraku, i zaproponowano nam założenie pisma „Parada", takiego ilustrowanego tygodnika, który miał wychodzić w Kairze. Pojechało to robić ośmiu panów, między innymi Miero-szewski, który potem był właśnie redaktorem „Parady". Mnie kazano jechać z nimi, żeby im to zorganizować, bo oni nie daliby sobie rady. I ja spędziłam dwa czy trzy miesiące w Kairze, zorganizowałam im to biuro wydawnicze i właściwie było bardzo przyjemnie. Gdy tylko skończyłam, od razu zostałam wezwana do powrotu, znowu do roboty, na pustynię. Przyjechałam i pytam się, jakie zaszły zmiany. A oni mi mówią, że w biurze u Józia Czapskiego jest jakiś nowy współpracownik, szef wydziału czasopism wojskowych. Pytam, jaki. Mówią mi, że bardzo przystojny (bo Jerzy był bardzo przystojny, ogromnie przystojny). Ja mówię: a sympatyczny? „Nie wiadomo". I tyle o nim wiedziałam. Poszłam potem do jego biura, kogoś tam szukałam. Jerzy siedział za biurkiem, faktycznie bardzo przystojny. Spytałam o tego kogoś. Powiedział, że będzie za parę godzin. „Tak? - powiedziałam — no to w takim razie ja poczekam". Po latach mi powiedział, że jak to usłyszał, to myślał, że mnie złapie za włosy i wyrzuci. Bardzo nie lubi, gdy mu ktoś siedzi na karku. No i wtedy się właśnie zaczęła nasza znajomość. ROZMAWIAŁA BARBARA TORUNCZYK Paryż, 17 marca 1981 roku Wywiad ukazał się po raz pierwszy w wydawanym wówczas poza zasięgiem cenzury periodyku „Res Publica" (nr 8 z 1981 roku) 10 LISTOPADA 2000 • WYSOKIE OBCASY^