"Wspomnień cišg dalszy" Monika Żeromska Pierwszy oddział Wermachtu w naszym domu w Konstancinie nie tylko niczego nie zrabował, ale przeciwnie, zostawił pamištkę. Na biurku w ojca pokoju znalazłam dwa ohydne niemieckie kufle do piwa z ołowianymi klapami, a między nimi dużš fotografię, pamištkę z promocji Bronka w Grudzišdzu, gdzie ci wszyscy œliczni podchoršżowie ustawieni w efektownš piramidę w nowiutkich mundurach œmiejš się do fotografa. Te kufle i ta fotografia to było cienkie œwiństwo jakiegoœ oficera niemieckiego. Ale nic się domowi nie stało, nic nie zginęło, Władek Socha siedzi w domu i pilnuje wszystkiego, mogę spokojnie wracać do Warszawy. Ten dzień, 15 paŸdziernika, był chyba ostatnim przed przeprowadzkš na Brzozowš. Po moim powrocie z Konstancina mama i państwo Zielińscy każš mi zaraz biec na ulicę Smulikowskiego, niedaleko, gdzie mieszkajš rodzice Bronka. Może jest jaka wiadomoœć. Ale to sam Bronek, przyszedł zza granicy sowieckiej. Szedł tygodnie przez zamykajšce się granice i zacieœniajšce kontrole, starzec o kiju, z długš brodš, przepasany sznurem. Wzięty do niewoli przez bolszewików, rozbrojony i załadowany do pocišgu jadšcego do Starobielska - kiedy pocišg w jakichœ Podwołoczyskach szedł nasypem bardzo wolno, Bronek skoczył w dół i stoczył się do rowu. Tam przeleżał, aż pocišg z transportem jeńców przeszedł. Zobaczył wtedy idšcego górš torami kolejarza, który kazał mu się czołgać rowem za sobš, aż dotarł do budki dróżnika. Tam ten dobry człowiek dał Bronkowi ubranie, płaszcz i wskazał drogę przeciwnš do Starobielska, Kozielska i Katynia. Ta droga trwała tygodnie, aż dotarł do Warszawy, do rodziców i do mnie. To było naprawdę cudowne uratowanie, tak jak i moje od bomby. Postanowiliœmy się wobec tego prędko pobrać. Tymczasem, chodzšc na puste rumowisko na Czackiego, pewnego dnia zobaczyłam, że na wšskim trawniczku wzdłuż chodnika sš œwieże groby. Był to grób Elżuni, wykopanej z piwnicy. Jeszcze jedna sprawa nie do pojęcia, nowy ból. Dotšd wierzyłam, że w tej gmatwaninie faktów, spraw, nowin, bieganinie obłškanej, braku komunikacji, braku sposobu odszukania się, gdzie przypadek był jedynš możliwoœciš porozumienia się - znajdę pewnego dnia państwa Wilderów, zobaczę Elżunię, jej bratowš Halę, jej matkę i dziecko. Elżunia, starsza pani i malutki chłopczyk leżeli teraz w płytkich rowkach, z tabliczkami z nazwiskiem, wetkniętymi w kruszšcš się, marznšcš ziemię. Wszyscy polecieli z tš pierwszš bombš, która przeszła przez łazienki aż do piwnicy, w ten tłum tam siedzšcy, zabierajšc Elżunię, dziecko w ramionach babci, a ja zostałam na progu, na skraju oberwanej podłogi, belek i wiszšcych odłamów gruzu. Hala Wilderowa zrobiła jak i ja krok, ale w stronę łazienki, a ja na zewnštrz, ona szła do swojej matki, a ja do swojej. Była ciężko ranna. Państwo Wilderowie nie zostawili na gruzach żadnej wiadomoœci o sobie, trochę póŸniej odnalazłam ich na Żoliborzu. Czuła, dobra, niewinna, z najcieńszego materiału zrobiona Elżunia, zawsze jakby trochę przezroczysta przez tę fizycznš złocistoœć - czym jest teraz? W nocy budzę się, myœlę o tym grobie tam w ciemnoœci. Często teraz jeŸdzimy do Konstancina. Wyszło rozporzšdzenie, w tysišcu innych nakazów, zakazów, gróŸb, nowych praw i ustaw, że nie wolno mieć aparatów radiowych, pod karš œmierci, oczywiœcie. Przyjechał Włodek Socha i przewieŸliœmy do Konstancina nasze radio warszawskie i ciotki Anieli. W przybudówce domu, pod mieszkaniem Władka była mała piwniczka. W jej œcianie wykuliœmy wielkš dziurę przy schodkach i wtoczyliœmy tam, pod podłogę ich - Sochów - mieszkania, beczki, wewnštrz wyłożone słomš, w których były radia. Dwa nasze philipsy, warszawski i konstanciński, aparat ciotki Anieli i Władka. W następne beczki, wyłożone także warkoczami ze słomy, a z zewnštrz wysmołowane, weszły cztery skrzynki rękopisów ojca. Kiedyœmy się tymi sprawami zajmowali, przybiegł do nas pan Wacław Gšsiorowski, który tu stale od lat mieszkał w willi "Ukrainka". Byłam kiedyœ u nich i widziałam pięknš kolekcję starej polskiej broni, zebranš przez nich w cišgu długich lat. Pani Asta Gšsiorowska, szalenie miła Dunka, jego żona, bardzo mamę lubiła. Lubiłyœmy jš i my, mówiła wesoło, szybko, ale takim językiem, który nie był ani duńskim, ani polskim. Pan Wacław Gšsiorowski, wójt Konstancina, mógł spodziewać się wizyty Niemców, a właœnie wyszedł zakaz, pod karš œmierci, oczywiœcie, posiadania jakiejkolwiek broni i nakaz natychmiastowego jej zgłoszenia i oddania. Powiedzieliœmy mu wesoło, co tu się właœnie robi, i zaraz Władek Socha razem z nim przywiózł na taczkach całš tę kolekcję. Œlicznie zabezpieczonš i opakowanš broń, szable, miecze, rapiery, szpady, pistolety i Bóg wie co jeszcze poukładaliœmy w kolejnych beczkach i wtoczyli pod podłogę. Potem œciana została zamurowana, pobielona, schodki oczyszczone, a w sercu nareszcie poruszyło się coœ pogodniejszego, bo sprawa opieki nad rękopisami i niepokój o nie nie dawały mi spać. A dookoła sprawy niepojęte. Aresztowany profesor Kot Krzeczkowski, aresztowany profesor Henryk Kołodziejski. Chodzimy do pani Romany, ona wspaniała, dzielna i głucho zrozpaczona. Coraz głoœniej mówi się, że będzie stworzone getto - zamknš tam naszych przyjaciół? Wychodzi rozporzšdzenie o przedsiębiorstwach żydowskich. Księgarnia i drukarnia, i składy na Starym Mieœcie sš objęte tym zarzšdzeniem. Po naradach z paniš Janinš Mortkowiczowš, Miriamem, paniš Mariš Dšbrowskš, Lorentowiczem, zostaje zdecydowane, że trzeba ratować wydawnictwo, ludzi w nim zatrudnionych, autorów z nim zwišzanych i ogromny majštek materialny - składy, dom, kruda, ksišżki, papier, matryce - przepisujšc całe przedsiębiorstwo na mamę. Zostaje spisany w Hipotece akt prawny, antydatowany o trzy lata, przekazujšcy mamie cały majštek ruchomy i nieruchomy, prawo dysponowania nim i zlecajšcy objęcie przez niš stanowiska kierownika księgarni "A. Żeromska Buchhandlung und Antiquariat -Blumenstrasse 12". Całe to przedsiębiorstwo zostało mamie przekazane za długi, pozostawione przez Mortkowicza, co było bardzo œciœle opisane w akcie prawnym, całkowicie fikcyjnym, wystawionym przez rejenta w Hipotece. To znaczy, długi nie były fikcyjne, ale cała reszta tak. Mama nie była nawet w częœci przygotowana do objęcia tej funkcji, ale musiała to zrobić. Księgarnię trzeba było otworzyć, pracowników zatrudnić, bo musieli z czegoœ żyć, a przede wszystkim musieli posiadać tzw. Arbeitskarte czy Erlaubniskarte, która chroniła w pewnej mierze podczas ulicznych zatrzymań albo rewizji. Pani Mortkowiczowa przestała przychodzić do księgarni do swojego gabinetu za sklepem, co było dla wszystkich nadzwyczaj przykre, ale nie było na to rady. W pałacu Brhla zaczšł funkcjonować Abteilung Propaganda, zwierzchnia władza wszystkich księgarń. Na jego czele stanšł Niemiec, który przed wojnš był podobno lektorem języka niemieckiego na Uniwersytecie Lwowskim, a teraz był panem życia i œmierci - Dietrich. Wyszło przez niego ogłoszone rozporzšdzenie o zapisywaniu się na listę wszystkich w Warszawie malarzy, rzeŸbiarzy i grafików. Niektórzy zgłosili się. Błogosławieństwem dla mamy, dla księgarni i dla wszystkich od księgarni zależnych autorów okazał się pan Henryk Nikodemski, księgarz z Katowic, który znalazł się z rodzinš w Warszawie w wyniku wielkiego wrzeœniowego exodusu ze Œlšska. Zaproponował swojš pracę w księgarni i przejšł na siebie zaraz wszystkie najcięższe obowišzki, kłopoty i nawet niebezpieczeństwa, którym mama nie podołałaby na pewno. Był silny psychicznie i fizycznie, miał niebieskie niewinne oczy, na które wielu dało się nabrać, był nieczęsto spotykanym typem Polaka - uczciwym i sprytnym równoczeœnie. Księgarnia zaczęła iœć swoim trybem i okazała się nadzwyczaj potrzebna ludziom w tym okropnym czasie. Nie tylko ksišżki, ale reprodukcje i albumy służyły wtedy do odzyskania jakiej takiej równowagi. Przychodziły osoby wynędzniałe i oberwane i pytały, zastrzegajšc się, że nic nie kupiš, czy mogłyby popatrzeć na malarstwo hiszpańskie albo album impresjonistów, albo fotografie rzeŸby greckiej. To były powroty do życia, odnajdywanie swoich miłoœci, upewnienie się, że œwiat istnieje. Niemcy bardzo prędko zrobili kilka czystek w księgarni i składach, wycišgnęli wszystkich autorów żydowskich i bardzo wielu innych i zamknęli te zakazane ksišżki w drukarni pod naklejonymi na drzwi pieczęciami z gapš. Trzy specjalnie ksišżki były wœciekle tropione po księgarniach: "Wiatr od morza" Żeromskiego, "Na tropach smętka" Wańkowicza i "Ziemia gromadzi prochy" Kisielewskiego. Zostali inni, którzy tymczasem szli jak woda. Ja wtedy jakoœ nie mogłam czytać, a ojca ksišżek nie mogłam po prostu wzišć do ręki. Nie wiedziałam nawet, dlaczego tak się stało, jakbym była czemuœ winna, gdzieœ było jakieœ uczucie zawiedzionej wiary i straszny smutek. Przebeczałam całš noc po wiadomoœci, że Niemcy przemianowali Gdynię na Gotenhafen. Naszš Gdynię, jego Gdynię, gdzie każdy kamień, każdy fragment portu był przez niego wymyœlony, zanim powstał naprawdę. Te ciosy, upokorzenia, policzki spotykały nas co dzień, co godzina, a wszyscy jeszcze byli słabi, rozbici na kawałki. Coraz głoœniej mówiło się o utworzeniu i zamknięciu getta. Pani Mortkowiczowa nie powinna była zostawać w swoim mieszkaniu na Starym Mieœcie w drukarni, wszyscy jš tam znali, Hankę też. Po naradzie i dokładnym wypisaniu możliwych miejsc, doszliœmy wszyscy do wniosku, że najlepszym miejscem będzie Żbikówek, mały majšteczek - resztówka doktora Zielińskiego, ojca Bronka. Ten dworek był wydzierżawiony siostrom niepokalankom, leżał na uboczu, na bagnistych łškach i rozlewiskach Utraty, otoczony drzewami, niezbyt daleko od osady Żbików, a ten z kolei blisko Pruszkowa. Dostać się tam nie było bardzo trudno, a siostry zgodziły się z łatwoœciš. Mała Joasia, córeczka Hanki, umieszczona została w jakimœ klasztorze. Mama zobowišzała się odwiedzać paniš Janinę i przywozić od czasu do czasu Joasię. Utrzymanie zapewniały dochody z księgarni. Co miesišc pan Nikodemski z mamš obliczał częœć sum wpływajšcych do kasy i dzielił jš na cztery równe częœci. Jedna zawożona była do pani Janiny, jedna do pani Róży Beylinowej, która z Karolš, Stefš i małym Pawełkiem mieszkała w Milanówku, jednš otrzymywałyœmy my, a jednš pan Henryk Nikodemski. Pozostałe sumy, główna ich częœć szła na opłacenie personelu, podatki i pomoc autorom, zwišzanym z wydawnictwem od dawna. Po pensje te przychodziła pani Maria Dšbrowska, Staff, pani Strugowa, Brzechwa i wiele innych osób. Powoli ta sprawa księgarni rozwijała się, pomimo niezliczonych utrudnień, kontroli, konfiskat, coraz innych przepisów i zakazów. Odpierał te wszystkie sprawy, załatwiał je lub obchodził nasz błogosławiony, spokojny i dowcipny pan Henryk Nikodemski. Po przeprowadzce pani Janiny zamieszkał z rodzinš na pierwszym piętrze drukarni na Rynku 11. Był w ten sposób blisko składów, miał oko na wszystko, co się tam i w księgarni działo, a równoczeœnie mieszkanie nasze na Brzozowej było stamtšd o dwa kroki. Stare Miasto zaczynało się zmieniać, niewiele, ale zawsze. Zniknęli Żydzi, ich małe odwieczne sklepiki, tak dobrze znane. Rodzina szewca z Celnej, która hodowała cudowne bucharskie koty. Delikatna osoba, która łapała oczka w pończochach w kamienicy Piotra Skargi na rogu Celnej. Także z Celnej zniknšł tajemniczy stolarz JóŸko, który robił nam z Marysiš blejtramy i ramy, badacz Pisma Œwiętego. Dla zdrowszego powietrza wymyœlił sposób zabudowy Polski w pasy. Pas domów i pas lasów, pas domów i pas łšk, i tak od Bałtyku do Tatr. Bałyœmy się go trochę, bo był to wariat, ale stolarz œwietny. Za to na rogu Celnej i Rynku rzeŸnik od zawsze nam znany zrobił się folksdojczem, a jego dwaj synowie, nasi rówieœnicy, ukazali się pewnego dnia w żółtych mundurach NSDAP. Mieszkałyœmy po trosze to tu, to tam, bo jeszcze coœ się tam podstemplowywało i naprawiało na Brzozowej. W połowie listopada odbył się mój œlub z Bronkiem. Dawał go nam ksišdz prałat Kempiński w Katedrze, przed cudownym Chrystusem w Kaplicy Literackiej, w bocznej lewej nawie. Œlub trwał piekielnie długo, bo matka Bronka zażšdała mszy rzymskiej. Po œlubie odbył się obiad weselny u teœciów na Wilczej, gdzie zamieszkali po zbombardowaniu ich mieszkania na Hożej. Przyjęcie składało się z zupełnie wigilijnej iloœci ryb, bo mięsa nie było wcale można dostać. Zaraz potem pojechaliœmy w podróż poœlubnš do Konstancina, do domu. Było tak okropnie zimno, że trudno było wysiedzieć, pomimo że Helenka Sochowa co rano przychodziła palić w piecach. Palšc opowiadała nam wesoło o ostatnich napadach bandyckich w okolicy. A to koœcielnego, a to kogoœ z apteki, a to kogoœ ze straży ogniowej bandyci zabili poprzedniej nocy. "Uciekał nawet, uciekał, ale został na płocie" - mówiła żywo, a na mnie skóra cierpła przy każdym nie rozpoznanym odgłosie w nocnym, pustym domu. Drugim inconvenient tego miesišca miodowego był Feluœ Socha. Miał siedem lat i bardzo nas lubił. Prawie zawsze, kiedy zamykaliœmy się już w pokoju, miłym i nagrzanym, gdzieœ spod łóżka, zza szafy czy z parapetu okna pod firankš rozlegał się jego zapraszajšcy do zabawy głosik: "A gdzie ja jestem?" Poskładaliœmy trochę poœlubnych wizyt w okolicznych willach. Przede wszystkim poznaliœmy mieszkańców willi "Julia" - rodzinę pastora Machleida. Jego młodszš córkę Krysię i jej męża też niedawno poœlubionego, Krzysztofa Henisza, znałam dawniej z Akademii Sztuk Pięknych, którš oboje kończyli. Ale paniš pastorowš, Krystynę z domu Ulrych, i jej starszš córkę Halinę Herse poznałam dopiero teraz i goršco polubiłam. Pani Krystyna była tak bardzo miła, elegancka i dowcipna w sposób zupełnie wyjštkowy, że każdy musiał się niš zachwycać. Halina Hersowa, której mšż Jan był gdzieœ w wojsku we œwiecie, okazała się niezwykłym zjawiskiem, rajskim ptakiem, jak mówiła mama, a pastor mówił podobno do pastorowej surowo: "Czyœ ty jej nie miała czasem z księciem Monaco, moja Krysiu?" Halina była przeœliczna, delikatna jak profile na medalach Pisanella i w jakiœ zabawny sposób nie do życia. Mówiła mi serio: "Ja wiem, że Pan Bóg mnie teraz będzie karał, bo jak mieszkałam w hotelu "Negresco", to zamiast grzać rurki do włosów na pastylkach "meta" w maszynce spirytusowej, a tę "metę" było wstrętnie czuć, ja zapalałam w tej maszynce perfumy Guerlaina". Halina miała dwie córki, Jolę i Tereskę, ale sama była bardziej bezradna niż one. Byli jeszcze w tej willi ukochani Jańciowie, ogrodnicy, i Mańcia gosposia, wszyscy się tam wzajemnie ubóstwiali. Poznaliœmy też bliżej państwa Pratkowskich, paniš Paschalskš, wszystkie te osoby znała mama już dawniej, ale teraz chciałam im pokazać Bronka, więc cišgle gdzieœ byliœmy na herbatkach, które powoli przestawały być herbatami, a zaczynały być parzonymi obierzynami z jabłek albo chemicznš substancjš o nazwie "Herbol" czy "Herbatol", kupowanš w buteleczkach. Pewnego wieczoru przyszedł do nas pułkownik Glabisz, który od jakiegoœ czasu znikł z Warszawy. Ukrywał się gdzieœ tu w Skolimowie i miał zamiar przeprawiać się na Węgry. Przychodził często, zawsze tak, żeby go Władek Socha nie zobaczył. Ale któregoœ wieczoru Władek wszedł do nas nie proszony i powiedział: "Pan pułkownik już nie może wracać do siebie, bo się o pana pułkownika Niemcy pytali". Przenocował, pożegnał się i poszedł, nie widziałam go więcej. Po powrocie do Warszawy zamieszkaliœmy na Brzozowej, Bronek zajšł wielki salon, wróciła do nas Halina, tylko Bibcia nie było. W połowie grudnia Niemcy rozstrzelali w Wawrze grupę ludzi, pierwszš egzekucję przeżyliœmy jak ciężkš chorobę. Uczyliœmy się dopiero naszego życia w Generalnej Guberni. Zaczęły się wielkie zimna, kaloryfery nie grzały. Odmroziłyœmy sobie obie z mamš ręce w mieszkaniu, sine i popękane palce bolały. Zaczęłam pisać dziennik, wszystko, co zdarzyło się każdego dnia. Ceny, plotki, prawdy, dowcipy, zdarzenia œmieszne i straszne. Odkryłyœmy, że nie możemy żyć bez psa, Bronek też zawsze psy miał, więc kiedy aktorka, pani Gorczyńska zaproponowała nam czarnego jak kruk spaniela, suczkę, przyjęliœmy jš do domu czule, jak zawsze każde stworzenie. Ale to nie był pies, to był pies - œwinia. Dała się zaraz każdemu we znaki, gryzła nas i wszystko dookoła, nigdy nie załatwiła się na spacerze, a zawsze w domu, nigdy się nie przytuliła ani nie dała przytulić. Bronek wsadzał w jej kupy rozsiane po mieszkaniu wysokie patyczki z karteczkami z napisem "Attention, danger de merde". Imię też miała nieszczęœliwe, może to i z tego było, nazywała się Gaida, tak jak ten włoski minister od siedmiu boleœci. Kiedy zaczęła sikać po fotelach, oddaliœmy jš na krypę na Wisłę, gdzie podobno czuła się doskonale. Chodziłam z Bronkiem do Biblioteki Publicznej, zbierał tam materiały do swego odczytu czy referatu, który przygotowywał do wygłaszania na wieloosobowych zebraniach w domach prywatnych. Podobne zebrania odbywały się często i w wielu mieszkaniach. Raz był to odczyt, raz koncert, raz recytacje poezji. Odczyt Bronka był na temat przyszłych układów i stosunków z Angliš. Bardzo to było ciekawe i słuchałam tego wielokrotnie z zainteresowaniem. Trzeba było jakoœ zabezpieczyć się, więc Bronek przyjšł posadę w biurze fabryki papy dachowej na Pradze. Ta fabryka prowadzona była przez ojca Wandy do spółki z panem Borkiewiczem. Ja zostałam ekspedientkš w księgarni na Mazowieckiej. Nie spodziewałam się, że ta praca tak mnie wcišgnie i że się tak do niej zapalę. Grono kolegów ekspedientów, pracujšcych tam już od dawna, przyjęło mnie mile, choć dziwne im się musiały wydawać niektóre moje zachowania. Każdego klienta witałam zza lady wylewnie i serdecznie, jak znajomego i goœcia. Kiedy jakiejœ ksišżki nie było u nas, natychmiast podawałam adres innej księgarni, gdzie takš ksišżkę widziałam. Kiedy klient wybrał już coœ sobie, mówiłam mu poufnie: "Niech pan tego nie bierze, ja to czytałam, to głupie i nic niewarte, a w dodatku drogie. Niech pan kupi tę, jest œliczna, naprawdę, i tańsza o wiele". Kiedy ktoœ chciał oglšdać reprodukcje malarstwa, wygłaszałam młodzieńcze oceny, pewna swego po moich muzealnych podróżach i ukończonej historii sztuki. Kiedyœ długo męczyłam się z dwiema paniami, proponujšc im to malarstwo hiszpańskie, to angielskie, wynoszšc i przerzucajšc coraz to inne albumy i teki reprodukcji. Ale te panie grymasiły, nic im nie pasowało do tego, co już u siebie miały. W końcu zmęczona zapytałam, do czego dobierajš to malarstwo i jaki jest tamten obraz, bo wszystko było nie takie, za duże albo za małe. "To jest plama na œcianie" - powiedziały. Innym razem przyszedł pan i rozłożył szeroko ręce, przystawiajšc się tak do półki z ksišżkami."Proszę tyle" - powiedział. Zamiast sprzedać mu te trzydzieœci parę egzemplarzy jednej ksišżki, które miały wypełnić półkę w jego mieszkaniu, dobrałam mu ładnš biblioteczkę i mam nadzieję, że jš kiedyœ przeczytał. Ta nadzwyczajna i niespotykana dbałoœć o klienta okazała się jednak słuszna, bo wiele razy przychodzšcy do księgarni chcieli być obsłużeni tylko przeze mnie. Nie paliłam też nigdy papierosa w ich obecnoœci. Składy na Starym Mieœcie były opieczętowane, ale te ksišżki właœnie szły najlepiej, które zostały tam zamknięte. Toteż pieczęcie na drzwiach wytarły nam się doszczętnie od cišgłego odklejania i przyklejania. Samego "Wiatru od morza" sprzedałam niezliczonš iloœć egzemplarzy. Bałam się oczywiœcie, więc kiedy ktoœ przechylony przez ladę szeptem pytał mnie o tę ksišżkę, wzdychałam, wlepiałam w niego oczy i wyznawałam mu, co przeważnie wiedział, że to tatuœ napisał, że nie wolno jej sprzedawać, że ja akurat mam dwa egzemplarze swoje, że jeden mu sprzedam, ale że nie przeprowadzę pieniędzy przez kasę, bo to nasza prywatna transakcja na lewo. To było oczywiœcie kłamstwo, pienišdze do kasy wpłacałam, ale w razie wpadki ja tylko byłabym odpowiedzialna. Trzeba powiedzieć, że biegłam tam na Mazowieckš do księgarni zawsze z nowš ciekawoœciš ludzi, którzy przyjdš, spraw, które się będš tego dnia rozwijać, rozmów i atmosfery, zapachu, widoku malarstwa, które powoli zaczęło mnie z dawnš siłš zachwycać po tej œmierci pamięci, którš był wybuch wojny, oblężenie i rok po nich. Po dawnemu beczałam w nocy na myœl nagłš przy obudzeniu o tym, co się z nami stało. Ta myœl nieustanna, nawet we œnie, zjawiała się na moment przed obudzeniem i czyhała, żeby wyskoczyć jako pierwsza i napełnić pamięć rozpaczš. Ale dzień był tak wypełniony nieustannymi zabiegami o wszystko, pracš w księgarni, wœciekłoœciš na Niemców, nowymi dla mnie sprawami małżeństwa, czekaniem na jakšœ jaœniejszš wiadomoœć, nie wiadomo skšd majšcš nadejœć - że dopiero wieczorem schodziliœmy się w domu. Czasem nie było œwiatła i wtedy przy lampie karbidowej Bronek czytał nam głoœno "Trylogię", mama stawiała pasjansa, a ja robiłam na drutach swetry dla mamy albo dla Bronka. Bronka bardzo kochałam i pewnie z miłoœci zrobiłam mu w swetrze rękawy dwa razy dłuższe niż ręka. Ale on nie dał ich spruć, tylko odwijał z powrotem aż po pachy. Taka lampa karbidowa była w życiu rodzinnym miłym, ważnym, ale nieobliczalnym stworzeniem. Cicho mruczała, wydawała dziwny, ale nie niemiły zapaszek, doœć jasno œwieciła, ale mogła nagle wybuchnšć i o tym nie można było zapominać. Mrozy trwały przez całe tygodnie, aż w końcu ktoœ poradził nam, żeby sobie sprawić piecyki trocinowe. Był to duży bęben blaszany wysokoœci ponad metr z popielnikiem i rurš wpuszczonš do wentylatora w œcianie. Stał gdziekolwiek, na niewysokich nóżkach. W œrodku tego bębna umocowywało się blaszanš rurę z ršczkš u góry. Dookoła rury wsypywało się parę kubłów trocin, twardo je ubijajšc drewnianym klocem i trochę trociny skrapiajšc. Potem wycišgało się ze œrodka rurę, po której zostawał w ubitych trocinach okršgły luft. Wystarczyło od dołu zapalić kawałek gazety, aby trociny wokół luftu zatliły się i przez 24 godziny piecyk siał rozkosznym ciepłem i œlicznym zapachem płonšcego drewna. A jeszcze na jego wierzchniej klapie stawiało się goršcš wodę, miednicę, parzyło się herbatę, a byli tacy, którzy całe obiady sobie na tym skarbie gotowali. Jeden taki stał w stołowym, jeden u mamy, a jeden u Bronka. Halinka uwielbiała w tych piecykach palić, ubijała z furiš trociny i przemawiała czule do ognia i "cugu". Paliło się też w wielkim kominku w salonie, czyli u Bronka, ale tylko kiedy przychodzili goœcie, dla szyku, mimo wszystko. Moc było wtedy u nas młodzieży, bo odnajdywali się koledzy Bronka z wojska i z wojny, moi niektórzy stareńcy, ale niewielu. Adam Zawadzki, mój kuzyn, zginšł w obronie Warszawy. Zygmunt Gosieniecki, wzięty do niewoli przez bolszewików, został wywieziony gdzieœ na wschód, inni zaginęli, inni odzywali się powoli z obozów jenieckich. Zginšł także Andrzej Rubinroth, kochany kolega. Œmierć stoi koło nas tak blisko - codziennie znajome nazwisko zatrzymuje nas na moment, umarł Jan Lorentowicz, mój opiekun prawny, umarł Kazimierz Przerwa-Tetmajer, umarł profesor Kot Krzeczkowski. Oddano go pani Romanie, połamanego na kawałki podczas badań w Gestapo, ale przynajmniej umarł w domu, przy swoich. Coraz zimniej, coraz okropniej. Żydom każš nosić gwiazdy na opaskach i zacieœniajš ich na niektórych tylko ulicach. Nie wolno piec ani sprzedawać białego pieczywa. Nie ma wody, bo z powodu mrozów pękajš rury. Marysia Skoczylasówna-Leszczyńska ma niedługo rodzić, ale na co to dziecištko tu przyjdzie, jak będzie się chować w tej rozpaczliwej sytuacji? Stefan Leszczyński wpada do księgarni co jakiœ czas, kupuje stertę ksišżek i cicho mówi mi: "Nie mów nic Marysi, ja to zaraz postawię na półce i powiem, że dawno kupione". Często widujemy się, jeœli mróz nie jest za wielki. Basia Lisowska sprzedaje jakieœ ciastka w "Caf‚ Clubie" na górze. Zaczęły się otwierać tu i ówdzie kawiarenki, gdzie rozmaite panie przynoszš swoje wypieki, najbardziej domowe i smakowite, wyrabiane z dawnych zapasów albo z produktów przywożonych spoza Warszawy. Przydziały na niemieckie kartki sš żadne. Trochę cukru, obrzydliwe powidła z buraków, jakiœ tłuszcz w znikomych iloœciach. Jedliœmy mało. Na obiady chodziłam do teœciów, tam spotykałam się z Bronkiem, który wracał z pracy póŸniej, a potem szliœmy do domu na Brzozowš. Przepadałam za doktorem Zielińskim, ale dziwnš nudš napełniała mnie moja cnotliwa i bogobojna teœciowa. Rozmawiałyœmy bez końca o cenach, kartkach, kuchcie- złodziejce, leniwym stróżu. Poprosiłam jš w końcu, żebym mogła coœ robić, czytać nie mogłam, bo to byłoby niegrzecznie, więc dostałam od niej do prucia jakšœ starš bundę myœliwskš doktora czy Bronka. Te kilka długich, nudnych godzin w œrodku dnia to była udręka. Z trudem opuszczałam księgarnię, żeby tam iœć, a jeszcze trudniej mi było, kiedy zaczęłam trochę malować. Zamieniałam się wtedy godzinami z którymœ z kolegów w księgarni i zostawałam rano w domu, chociaż zimno było stać przy ogromnym balkonie, przez który cišgnęło lodem od zamarzniętej Wisły i dalekich przestrzeni za niš. Malowałam wtedy sporo portretów. Paniš Polę Gojawiczyńskš, która mieszkała w oficynie naszego domu i którš lubiliœmy bardzo, mimo jej córki Wandzi. Portret był dobry, podobny, pani Pola siedziała z przechylonš na bok głowš i z nieodmiennym papierosem w palcach. Paliliœmy wtedy wszyscy, mama, Bronek, ja - nie można się było bez tego obyć. Jakiœ gdzieœ krzyk czy strzał, ktoœ biegnie - a wszyscy łapiš pudełka z papierosami, zapałki, czym prędzej zacišgajš się, a potem dopiero rozglšdajš się w sytuacji. Były wtedy jakieœ paskudne papierosy niemieckie - haudegeny albo m"ve, które kupowało się od handlarzy na ulicy. Ale najczęœciej paliliœmy papierosy robione w domu. Jedno pudełko z gilzami, drugie z tytoniem, maszynka z patyczkami do upychania i całymi wieczorami robiłam to dla całego otoczenia. Potem zaczęliœmy zamawiać te domowej roboty papierosy u pań, które przynosiły cały zapas na miesišc i tylko z tego żyły. Bibułka była doœć cienka, tekturowa tutka żółta, a tytoń jak tytoń, dał się palić, choć mówiło się, że nie jest to przedni turecki, a raczej tylny koński. Już zimš pojechaliœmy z Bronkiem do jego przyjaciół z wojska, młodych panów Sobańskich, do Guzowa. Obaj wyszli z wojny cało i mieszkali tam razem z ogromnš rodzinš, ojcem Feliksem, babkš i wielkš iloœciš sióstr. Œliczny pałac stał na wielkim trawniku, który cišgnšł się daleko, aż do alei wjazdowej. Opowiedziano nam tam, że podczas oblężenia Warszawy we wrzeœniu kwaterował w Guzowie sztab armii niemieckiej i mieszkał tu przez kilka dni Hitler. Zaraz za wielkim tarasem, na który wchodziło się z podjazdu dwoma skrzydłami pięknych schodów, była wielka, wysoka na dwa piętra sala jadalna. Dokoła stołu stały bardzo stare krzesła z prostymi wysokimi oparciami i obiciami z tłoczonej i barwionej skóry. Na oparciach był herb Sobańskich. Każdy z oficerów sztabu niemieckiego wycišł sobie na pamištkę taki herb brzytwš czy żyletkš, zostawiajšc w oparciu białe puste okienko. Kiedy zrobiło się zimno, z parku za pałacem, połšczonego z lasami, wyszły pod pałac, pod te schody, na wpół oswojone stada jeleni, łań i danieli. Były głodne, nie dokarmiono ich w porę tej zimy, więc podeszły do ludzi. Wtedy Niemcy wystawili na taras karabiny maszynowe i zapolowali z góry. Pewnego dnia przyszedł do pana Feliksa Sobańskiego wysoki rangš oficer, przedstawił mu się jako graf jakiœ tam i wywiódł w doskonałej francuszczyŸnie swoje pokrewieństwo z gospodarzem. Ubolewał nad fatalnš sytuacjš, w jakiej się obaj znaleŸli, skarżył się na niski poziom umysłowy swoich kolegów, na swoje osamotnienie, i prosił o pozwolenie odwiedzenia kuzyna od czasu do czasu. Pan Sobański niechętnie zgodził się na wizyty niemieckiego intelektualisty, ale trudno było odmówić. Goœć, zawsze po francusku, opowiadał o swoich zainteresowaniach i zbiorach. Były to stare szkła, pasja jego życia. Państwo Sobańscy mieli także swoje zbiory, które Niemiec z zachwytem i znawstwem oglšdał. Pewnego dnia zapytał, czy mógłby na pamištkę tej znajomoœci wzišć sobie jednš sztukę z serwantki. Pan Sobański zesztywniał i zimno powiedział, że w sytuacji, w jakiej się znajdujš, nie może przeszkodzić goœciowi, zwycięzcy, w zabraniu nawet całej kolekcji. Oficer podziękował i prędko sprowadził paki, trociny, wiórki, żołnierzy do pakowania, i zabrał wszystko co do jednej sztuki. Przyjechaliœmy do tego z lekka ogołoconego pałacu, za to pełnego rodziny, kuzynów, dalszych krewnych i rozmaitych bezdomnych osób z Warszawy. Trzeba powiedzieć, że były to same bardzo piękne nazwiska. Bronek miał dla nich wygłosić swój odczyt "Anglia a Polska", więc zjechało się z tej okazji jeszcze więcej goœci. Było już popołudnie, ale wszyscy czekali na księcia Janusza Radziwiłła, który miał przyjechać z niedalekiego Nieborowa. Popatrywaliœmy cišgle w dalekš, coraz bardziej niebieskš zimowš perspektywę wjazdowej alei. Wreszcie zobaczyliœmy lecšce niš sanie. Okršżyły wielki podjazd i stanęły przed tarasem, konie posiwiałe od mrozu szarpały głowami. Służšcy zeskoczyli z sań i odrzucili wielkš skórę wilczš, przypiętš do poręczy. Ksišżę Janusz Radziwiłł wyskoczył z sań, wbiegł na schody i wszedł szybko przez wielkie, szklane, otwarte przed nim drzwi razem z kłębem mroŸnego powietrza. Miał wielkš okršgłš futrzanš czapę, rozwiane długie do ziemi futro, mufkę na rzemieniu, zwisajšcš luŸno na brzuchu, i miękkie wysokie buty. Przebiegł między dwoma szeregami oczekujšcych go, machajšc rękš w przepraszajšcym za spóŸnienie geœcie, z miłym uœmiechem i słowami tłumaczenia. Miałam wtedy przez chwilę bardzo dziwne uczucie, sama do siebie powiedziałam: "Oto widziałaœ scenę z "Popiołów", obraz z przeszłoœci, ostatnie mgnienie kończšcej się epoki, widok, który nigdy się już nie powtórzy, polski czas miniony, ta aleja, konie, sanie, ta piękna polska osoba". Zostaliœmy w Guzowie kilka dni, ale potem mniej nam się tam już podobało, bo wieczorem tańczyło się, a my oboje obiecaliœmy sobie, że przez czas wojny nie będziemy brali udziału w żadnych zabawach. Tylko pojechaliœmy parę razy konno, co było prawdziwym szczęœciem. Zresztš nie można mieć pretensji o te tańce, tyle tam było młodzieży. Na Nowym Œwiecie w niskich domkach naprzeciwko Œwiętokrzyskiej otwarto biuro rekrutacji ludnoœci polskiej na roboty do Niemiec. Nikogo się tam nie widzi. Nad wejœciem biegnie wielki napis: "JedŸcie z nami do Niemiec". Prędko ktoœ przemalował słowo "z nami" na "sami".Coraz więcej aresztowań. Niemcy robiš na ulicach obławy na ludzi, wielka taka łapanka była na ZjeŸdzie podczas okropnego mrozu. Wermacht zamyka wyloty ulic na pewnym odcinku i pcha zatrzymanych ludzi do bud, krytych brezentem. Gdzie ich wiozš? Na nasze podwórze przyszła grupka dzieci i œpiewała balladę o Warszawie: Dnia pierwszego wrzeœnia Roku pamiętnego Napadł wróg na Polskę Z nieba wysokiego. Najwięcej się zawzišł Na naszš Warszawę. O Warszawo biedna, Tyœ jest miasto krwawe. Byłaœ kiedyœ piękna, Wielka i wspaniała, Dzisiaj z ciebie kupa Gruzów pozostała. Lecš bomby z nieba Od wieczora do dnia, Nie ma kropli wody Do gaszenia ognia. Domy popalone, Szpitale zburzone, Gdzie się majš podziać Ludzie poranione. Takeœ się broniła Przez cztery tygodnie, Pomœci Pan Bóg kiedyœ Takš strasznš zbrodnię. Nie bójcie się ludzie, Z nami łaska boża, Odbudujem Polskę Od morza do morza. Była to pieœń najbardziej popularna wtedy w Warszawie. Chodziły i większe orkiestry, które grały piosenki wojskowe i często "Warszawiankę", a ludzie płakali. Spotkała mnie pewnego razu okropna rzecz. Jedenastego listopada byłam po południu, już o zmierzchu, przy Grobie Nieznanego Żołnierza na placu Saskim. Stali tam ludzie, stawiali œwieczki, kładli jakieœ zielone gałšzki. Wracałam przez Traugutta do Krakowskiego Przedmieœcia. W połowie ulicy przyczepił się do mnie oficer niemiecki, mówił dobrze i dużo po francusku o swojej samotnoœci i tym podobne. Szłam coraz szybciej i ogarnęła mnie taka wœciekłoœć i rozpacz, że zaczęłam płakać coraz głoœniej, aż wreszcie odwróciłam się i płaczšc trzasnęłam go pięœciami w ten znienawidzony mundur, sztywny pod płaszczem od orderów. Ale odszedł, a ja płakałam aż do Brzozowej ulicy, jakby mnie ktoœ jakšœ ohydš umazał. Jak to się długo da wytrzymać, jak znosić myœl o bliskich w więzieniu albo o tych, którzy nagle znikli i nic się o nich nie wie, tak straszna iloœć ludzi w obozach, co dzień nowe aresztowania, rewizje. W księgarni cišgle nowe, tajemne sprawy, o których ja wiem, ale mama nie, i słusznie, bo ona jest odpowiedzialna za nas wszystkich. Każdy z pracowników ma coœ do przechowania, ukrycia, dostarczenia, a księgarnia to nie dom i pełno tu zakamarków, szuflad, teczek, półek pod samym sufitem. Wszędzie coœ leży, czego nie należy ruszać, chyba żeby przyszła pani w szarym palcie i zielonym berecie, której zaraz należy to dać. Zaczęli się pokazywać w księgarni pierwsi prowokatorzy. Przeważnie bladzi, kroœciaci młodzieńcy, z paczkš pod pachš, zawiniętš w gazetę. Po cichu i w kšcie mówili nam, że majš do sprzedania jeden z tych trzech tytułów: "Wiatr od morza", "Na tropach Smętka" albo "Ziemia gromadzi prochy". Że potrzebujš pieniędzy, więc wzięli tę ksišżkę po cichu z domowej biblioteki. Braliœmy wtedy chłopczynę za ramię i podprowadzajšc go do drzwi, mówiliœmy dobrotliwie: "Niech pan zaraz idzie na most Poniatowskiego i wrzuci to do Wisły, to bardzo niebezpieczne nosić się z czymœ takim. Tego nie wolno sprzedawać ani kupować". Oczywiœcie ze znajomych pewnych ršk kupowaliœmy te ksišżki doœć często.Naloty na księgarnie, polskie księgarnie w Warszawie, kontrole i rewizje odbywały się przynajmniej raz w miesišcu. Dietrich, Grundman albo Kostrzewa, trzy psy z Propaganda AMT, wpadały, szukajšc zakazanych autorów, map czy publikacji przez nich skreœlonych. Pan Nikodemski, a czasem mama wzywani byli do pałacu Brhla, co zawsze mogło skończyć się Ÿle. W zależnoœci od tego, w jakiej przypuszczalnie sprawie jest wezwanie, szedł Nikodemski, który znał doskonale niemiecki i umiał się wykręcać i wykłócać, albo mama, nie znajšca ani słowa, nie odpowiadajšca na żadne wrzaski, potrzšsajšca tylko głowš ze smutkiem. Trzeba było ukryć sporo rzeczy w drukarni na Starym Mieœcie. Przede wszystkim matryce, a poza tym maszyny drukarskie i papier, bele wspaniałego papieru, sprowadzanego jeszcze przed wojnš przez Jakuba Mortkowicza. Częœć tego papieru szła do podziemnych drukarni, które powstawały coraz gęœciej. Postanowione zostało, że parter drukarni wynajmie się Spółdzielni "Ład". Potrzebowali oni składu na drzewo, wielkie suche bale pięknego drewna, przeznaczone na meble ładowskie, wielkie iloœci materiałów i tkanin obiciowych i gotowe już meble. Cały ten majdan wniesiony został i rozstawiony tak, żeby jak najmniej widać było maszyny i papier. To był parter. Na pierwszym piętrze mieszkał pan Nikodemski i woŸny z księgarni, Pliwka z rodzinš, a wyżej już były składy ksišżek i krudów, skšd czerpało się zapasy do księgarni, legalne i nielegalne. Co dzień mały dwukołowy wózeczek pchany przez drugiego woŸnego, Michała, przywoził do pakamery księgarni potrzebne ksišżki. Zaczęłam trochę przynosić swoje obrazy do księgarni, ale czekałam na lato, żeby zabrać się do pejzażu i kwiatów. To lato, pierwsze wojenne lato, znów trudna do wyobrażenia sprawa. W Konstancinie pełno Niemców, wybrali sobie to miejsce na mieszkania. Cała Królewska Góra ogrodzona, a i w samym Konstancinie mieszka Leist i pełnomocnik wojskowy gubernator Fischer. Pierwszy mieszka w willi państwa Krausharów "Słoneczna" na Batorego, a drugi w tej pięknej rezydencji państwa Wertheimów, gdzie miały tak dobrze być ukryte rękopisy. Już właœcicieli nie ma na œwiecie. Nasz dom został tymczasem wytargowany przez Władka Sochę. Kiedy komendant, Niemiec, przyszedł oglšdać cały dom, zachwycił się reprodukcjš "Obrzędów" Zosi Stryjeńskiej wiszšcš w hallu na górze. Władek Socha zdjšł obraz ze œciany i powtarzajšc bez przerwy: "oryginal, oryginal" - wręczył Niemcowi, który uszczęœliwiony zwolnił dom z rekwizycji. Więc lato czekało nas w domu i wœród przyjaciół, to jedno było dobre, o ile piorun nie strzeli w nas wczeœniej z którejœ strony. Bronek zaczšł znikać z domu i nie chciał nigdy powiedzieć, gdzie idzie. Było to niepokojšce i nieznoœne, a ja byłam na tyle głupia, że podejrzewałam go o najobrzydliwsze zdrady. Wreszcie wyœledziłam, że chodzi bardzo niedaleko, na sšsiedniš klatkę schodowš, do sšsiadujšcego z naszym mieszkania na Brzozowej. Wcale nie uspokojona, wydusiłam z niego wreszcie, że nie ma tam żadnej cudownej kobiety, tylko rotmistrz Pierwszego Pułku Szwoleżerów, u którego odbywajš się spotkania młodych oficerów, Bronka kolegów, œcišganych przez tego rotmistrza Czyhiryna i wišzanych w pewne tajne jednostki wojskowe. Na wszelki wypadek zmusiłam Bronka, aby zaprosił się tam kiedyœ wraz ze mnš na herbatkę, żeby tym państwu złożyć sšsiedzkš wizytę. To uspokoiło mnie zupełnie, pan był miły, miał piękne oczy i hodował kanarki, a pani nie zwróciła mojej uwagi. Więcej tam nie byłam, każde z nas miało w końcu swoje zajęcia bardziej lub mniej jawne. Zaczęłam pracować w RGO przy rozdawaniu żywnoœci potrzebujšcym mieszkańcom Starego Miasta. Ten punkt znajdował się na rogu placu Zamkowego i Œwiętojańskiej w kamienicy Koœcielskich. Praca była monotonna, godzinami rozlewałam zupę, bo byłam od zupy. Wielkš warzšchwiš nalewałam na talerz dwa razy - raz z dołu gęste, raz z wierzchu rzadkie. Dopiero teraz dochodzš do nas wiadomoœci albo szczegóły œmierci ludzi znajomych i bliskich. Wyjštkowo tragiczna i żałosna była wiadomoœć o samobójstwie Witkacego. Gdzieœ w lasach, w leœniczówce, kiedy dowiedział się o wkroczeniu do Polski Sowietów i znał postępy armii niemieckiej, poczuł się w tych kleszczach tak nie do zniesienia zgnieciony, że to było jedyne dla niego wyjœcie, jedyny ratunek. Tego dramatu jego szalona wyobraŸnia nie zdołała objšć ani przetrzymać. Œmierci zjawiajš się w naszych dniach wstrzšsem i zaraz zapadajš gdzieœ, chyba, strach powiedzieć - zapominamy o nich, bo idš już inne straszne sprawy, musi dla nich być w naszych głowach i nerwach, i sercach nowe miejsce, inaczej nie dałoby się zachować, i tak już niepełnej, normalnoœci. A musimy o niš dbać. Hanka Mickiewiczowa zobaczyła kiedyœ, że mam umalowane usta i paznokcie i bluznęła na mnie falš pogardliwych wymówek. Naturalnie pokłóciłyœmy się zaraz, jak zawsze, pryncypialnie i nieustępliwie. Kochana Haneczka, zawsze wzbudzała we mnie chęć wywołania jakiejœ zasadniczej awantury. Dawniej kłóciłyœmy się o Piłsudskiego, a nawet w czasach szkolnych kończyło się to bójkš. Teraz ona uważała, że malowanie paznokci w tych czasach jest niedopuszczalne, a ja przeciwnie, chciałam się trzymać resztek normalnoœci. Wydawało mi się, że trzeba się starannie ubierać wychodzšc na ulicę, a nawet, wstyd to przyznać, perfumy, które miałam zawsze przed wojnš, teraz wydzielałam sobie po kropli przed wyjœciem z domu, bo ten zapach, tak mój i prywatny, chronił mnie jakoœ przed strasznym i obco- nowym œwiatem. Wracałam czasem do domu, kiedy zapomniałam tego pachnšcego, niewidocznego, obronnego pancerza. Po prostu mniej się bałam Niemców, majšc koło siebie ten zapach znajomy, ciepły i pewny. Nazywały się te perfumy "Un Air Embaum‚" firmy Rigeaud, bardzo starej i trochę niemodnej. Nie bardzo miałam czas na jakiekolwiek przyjemniejsze chwile poza wieczornymi posiedzeniami w stołowym, spotkaniami z przyjaciółmi czy czasem spacerem z nowym mężem po zawalonych ulicach, na których przy powoli odgrzebywanych chodnikach otwierały się w zachowanych parterach sklepiki, a na samych chodnikach trwał od rana do godziny policyjnej burzliwy, przedziwny i interesujšcy handel wszystkim możliwym. Zawsze uwielbiałam targi i bazary i chociaż te nasze obecne warszawskie targi były wynikiem ogólnej katastrofy, to przycišgały zawsze jednakowo. Czasem, czasem wchodziliœmy do "Caf‚ Clubu" na pierwsze piętro, gdzie została otwarta kawiarnia z dosyć dobrš kawš - "Bohema". Basia Lisowska, Hanka Jaraczówna, znakomity Mariusz Maszyński podawali tam tę kawę, a Regamey i Maklakiewicz grali miłe melodyjki; Bogucki i jego żona Godlewska, Zosia Sykulska- Szancerowa i inne osoby œpiewały stare piosenki. Były tam także dwie panie, aktorki, matka i córka. Ta czarujšca córka poznała gdzieœ jakimœ trafem cudnej urody gestapowca. Opowiadali jej koledzy z "Bohemy", że była coraz smutniejsza, cišgle płakała, skarżyła się rozpaczliwie, że go kocha, a on jš, że on jš biedaczkę obdarowuje częœciami złotego zamkowego serwisu, a wszyscy patrzyli na tę rozpacz z obrzydzeniem. Rozterka dziewczyny trwała parę miesięcy, aż spakowała pewnie te prezenty i wyjechała z ukochanym do Rzeszy. I słuch po niej zaginšł. Występowała tam także pewna tłustawa blondyna œpiewajšca ospale, z przymkniętymi oczami hiszpański tekst: Ja jestem z Barcelony, Temperament mam szalony, Carmen ol‚! Patrzyliœmy na niš z zachwytem. Przy "Carmen olŠ" podnosiła nad głowš powoli zgiętš rękę i tak zamierała. Kiedyœ siedziałyœmy przy stoliku, mama, Basia, ja i pani Życka, znajoma Basi. Ta pani opowiadała nam szalenie długo swoje piekło oblężeniowe, bo każdy miał wtedy na końcu języka tę najstraszniejszš swojš historię i na opowiadaniu jej opierały się przeważnie rozmowy towarzyskie. My z Bronkiem, którzy uważaliœmy nasze historie wrzeœniowe za najstraszniejsze, nazywaliœmy te opowiadania: "piekłoœmy przeszli, na słomieœmy spali". Ale nie było w tym racji, bo wszystkie te przeżycia były na pewno straszne. Więc pani Życka, która nie miała daru lapidarnego formułowania zdań i zamykania ich pointš, opowiadała historię ataku woreczka żółciowego swojego męża, kiedy właœnie Niemcy bombardowali Œródmieœcie, a nie było innego sposobu wywiezienia chorego, jak na wozie z kapustš. Historia cierpień męża i własnych na tej kapuœcie zabrała pani Życkiej tyle czasu, że zauważyłam z niepokojem bezmiernie czułe i wzruszone oczy mamy wpatrzone w paniš Życkš. Mama, wiedziałam o tym, potrafiła wyłšczyć się zupełnie, nie odbierajšc rozmówcy ani na chwilę uczucia, że jest słuchany z największym przejęciem. Kiedy ostatecznie pani Życka dowiozła na tej furze chorego męża aż do Rembertowa i zamilkła, mama powiedziała ciepło: "Biedna kobieta, tyle się nacierpiała, ale teraz, mam nadzieję, już ten woreczek żółciowy jej nie dokucza?" Działy się potem z Basiš i ze mnš rzeczy nie do opisania. W tych strasznych czasach, które na nas teraz przyszły, ze wstydem zauważyłam, że czasami napada mnie ochota nie do opanowania wyœmiania się, naœmiania się za to wszystko, œmiechu aż do gardła, bez powstrzymania. Potrzebny był mi ten œmiech jak woda przy pragnieniu, jak witamina. Zwłaszcza że skupiały się ze sobš, zbijały w jedno - okropnoœć i œmiesznoœć, bzdura i koszmar. Na pewno nie był to nerwowy chichot z niczego, ale reakcja na te czasy i potrzeba organizmu. Chodziliœmy często do pani Romany Krzeczkowskiej, gdzie nadal schodziło się sporo ludzi. Pani Romana była wysoka, ciężkawa, z siwym koczkiem skręconych włosów i œlicznym w mowie głosem, z tym pięknie wymawianym "ł". Bywali u niej państwo Kołodziejscy, pani Zofia Małynicz, szczupła, zgrabna i bardzo "dama", młody Jan Ekier i jego żona Danuta Szaflarska - ładni oboje i bardzo, jak my, przywišzani do pani Romany. Ekier grał, ja bardzo lubiłam, kiedy grał Mozarta albo Bacha, a o wiele mniej, kiedy zmieniał repertuar na romantyków, chyba z tym się już człowiek rodzi, tak jak babcia urodziła się szopenistkš. Muzyka była nam wtedy bardzo potrzebna. Miałyœmy dobry patefon i ładnš kolekcję płyt, bardzo dużo muzyki hiszpańskiej, Granadosa zwłaszcza i Albeniza, a także muzyki ludowej hiszpańskiej, mama te płyty przywiozła jeszcze z Hiszpanii. Te wieczory z muzykš bardzo były ważne, czekało się na nie. Godzina policyjna zamykała nas w domu, czasem z goœćmi, którzy by już nie zdšżyli do siebie. Często nocowała ciotka Aniela i wtedy namawialiœmy jš na deklamacje wierszy, z którymi występowała w ubiegłym stuleciu na wieczorkach artystycznych w Siedlcach, urzšdzanych przez tę olbrzymiš, rozgałęzionš masę krewnych, powinowatych, przyjaciół i znajomych, w Siedlcach i okolicy zamieszkałych. Anielcia była "utalentowana", miała doskonałš pamięć, swadę, dowcip i temperament i wybierała się nieodwołalnie do teatru. Toteż chcšc nie chcšc pozwalano jej już deklamować wiersze bardziej odważne, a nawet frywolne, takie jak ten, który zaczynał się tak: Z wšsikami wielka bieda, Lecz bez wšsów żyć się nie da. Potem było mnóstwo figlarnych stwierdzeń, a kończyło się to tak: Z mężczyznami wielka bieda, Lecz bez mężczyzn żyć się nie da. Był także inny wiersz, który zaczynał się zagadkowo: Że wachlarz u Hiszpanki Jest zabójczš broniš - Powiedział Disraeli - Czasem każde z nas deklamowało jakiœ wiersz, a reszta musiała zgadywać, co to takiego. Lubiliœmy ogromnie te wieczorne zabawy, czasem urozmaicone jeszcze "awanturami" ciotki Anieli. Ona miała niektóre swoje przekonania o niezłomnej sile i dużo rzeczy w nas jš złoœciło. Mówiła do Bronka i do mnie: "Imperia rozpadajš się, granice pękajš, Europa ginie, a oni ręce myjš". Istotnie, pod wpływem moich teœciów i Bronka-higienisty wystrzegałam się przez pewien czas wszelkich mikrobów i wirusów z wielkš starannoœciš. Ale przeszło mi to, kiedy znalazłam na schodach człowieka nieprzytomnego z goršczki i starałam się go podnieœć, posadzić, zaprowadziłam go do Deca, a on wyrzucił go za drzwi i zawiadomił pogotowie, bo okazało się, że roiło się na tym biednym od wszy i że to był istotnie tyfus, którym straszyli nas Niemcy na każdym kroku. Bali się tego tyfusu plamistego panicznie. Były wypadki, że ludzie obawiajšcy się rewizji przylepiali sobie na drzwiach fikcyjne zawiadomienia o tej chorobie w domu i to ich nieŸle chroniło. Trwajš od doœć dawna łapanki na ulicach. To sš polowania na ludzi, zwyczajne polowania. Widziałam dwa. Szłam Krakowskim Przedmieœciem i kiedy dochodziłam do Trębackiej, jakiœ człowiek złapał mnie za rękaw i wcišgnšł do bramy po kilku schodkach. Stałam tam na zewnštrz drzwi i widziałam wyskakujšcych z bud Niemców, biegiem zamykajšcych wyjœcia ulic Trębackiej i Koziej, przecinajšcych kordonem jezdnie przy pomniku Mickiewicza i dalej przy "Bristolu". Ludzie zamknięci w tym kwadracie uciekali i zawracali, próbowali przebiec w stronę Dziekanki i dostać się do Karmelitów. Zaganiani wrzaskiem i psami stawali wreszcie zbitš grupkš i, wpychani do bud przez odwalone z tyłu klapy, odjeżdżali stojšc w ciemnej przestrzeni pod plandekš, œwiecšc białymi twarzami. Drugš łapankę zobaczyłam idšc Królewskš do Krakowskiego. Patrzyłam na œlicznš fasadę Wizytek, widocznš przez ledwo rozwijajšce się listki starych lip, które jeszcze koœcioła nie zasłaniały, a tylko dodawały mu miękkoœci jak widziane przez zielony muœlin. Właœnie myœlałam, że można by malować tak przemglony na zielono koœciół, z czarnymi pniami drzew, najbardziej wyraŸnymi w tym widoku. Nagle zobaczyłam szeregi pustych bud ustawionych w kwadrat, było ich kilkadziesišt. Niemcy zamykali jezdnie, leciał stamtšd od razu ten szczekajšcy wrzask, pojedyncze strzały, warkot motorów. Ludzie z rękami na głowach stali nieruchomo i czekali na swojš kolej przy budach, a brzegami tej przestrzeni odbywała się pogoń, łowienie, poœcig uciekajšcych i zaganianie ich do œrodka kotła. Ja z innymi osobami wpadłam na klatkę schodowš domu na rogu Królewskiej i Krakowskiego i do jakiegoœ mieszkania, gdzie był balkon. Właœciciele mieszkania błagali, żeby na balkon nie wychodzić, bo œcišgnie się strzały, ale staliœmy tam i patrzyli na ten straszny, nieopisanie straszny i haniebny widok. Wiosenny, chłodny wiatr przynosił zapach rozwijajšcych się liœci. Niemcy ruszyli na zachód. Czytamy w gazetach o okrucieństwach podczas przemarszu przez Belgię, powtarza się historia z Wielkiej Wojny. Belgia skapitulowała, Norwegia zawładnięta, Niemcy zbliżajš się do Paryża, co się to dzieje? Ale jest w tym wszystkim jakaœ kropla, jakieœ ziarno żałosnej radoœci, nie, nie radoœci, ale uspokojenia, że w końcu nie tylko my, że widać nikt się im w tej chwili oprzeć nie może. Wracajšc do domu, wstępuję zawsze do malutkiego sklepiku na Œwiętojańskiej, zaraz za Jezuitami. Właœcicielkš jest pani Rucińska, baba jak piec, z ogromnym brzuchem. Ma w swoim sklepiku ogórki kwaszone, kapustę w beczkach, jakieœ podejrzane cukierki, jabłka i wszystkie najœwieższe wiadomoœci polityczne z całego œwiata, z całej Polski, z Warszawy i całej Œwiętojańskiej. Ja też mam zawsze swoje, bo wracajšc do domu zachodzę codziennie do państwa Chowańczaków, właœcicieli firmy futrzarskiej na Krakowskim, w skrzydle pałacu Potockich. Tam w otchłaniach i zakamarkach magazynów i przechowalni futer ukryte zostało radio, przy którym dyżuruje kolejno cała rodzina państwa Chowańczaków, rodzice i dzieci. Więc z babš Rucińskš wymieniamy i sprawdzamy co dzień nasze wiadomoœci. Ale pewnego dnia wchodzšc do niej widzę tuż za progiem rozcišgnięte na ziemi jej olbrzymie ciało, wielki brzuch w niebieskim fartuchu i przewrócone oczy. Cucę jš jak mogę wodš sodowš z syfonu. Otwiera wreszcie przytomne spojrzenie i z najgłębszš rozpaczš mówi: "Pani, Francja skapitulowała". Kiedyœ, zaraz po wejœciu Niemców, kiedy zaczęłam dopiero chodzić po Warszawie, miałam na placu Zamkowym zupełnie fizyczne uczucie zacišgania się nad mojš głowš żelaznej klapy, która, wiedziałam to, pozostanie nade mnš tak długo, jak długo zostanš tu Niemcy. Teraz, po upadku Francji, ta żelazna przykrywa zacisnęła się już do ostatka. Kiedy powiedziałam o tym w domu, mama podniosła ręce i zaplotła je z tyłu głowy, w tym wiecznym jej, bezwiednym geœcie rozpaczy, i tak spacerowała bez słowa wiele godzin przez ciemny korytarz, stołowy, przedpokój i z powrotem. Było tego dnia i następnych bardzo dużo samobójstw. Kolega Bronka z Grudzišdza i z wojska, młody pan Nakonecznikow-Klukowski, okazał się konfidentem Gestapo. To lato jest ciężkie, rozpaczliwie ciężkie do przeżycia. Toczy się nieustajšca bitwa powietrzna nad Londynem. Cóż myœleć teraz o muzeach, które tam sš, o ludziach bliskich, kiedy grozi nam stojšca na wprost Anglii armia Hitlera. Jeœli się ruszy i przejdzie Kanał, będzie to koniec naszego œwiata i nieodwołalny koniec nas wszystkich, każdy dzień może być naszym dniem ostatnim. A tu obok setki tysięcy Żydów zamykajš za murami, nam odbierajš prawo do spokojnej godziny w dzień i snu bez koszmarów w nocy, zabijajš nam przyjaciół, zostawiajšc nas jeszcze dziœ przy życiu, na jak długo? Już rok mija od poczštku wojny. Nasz dom w Konstancinie zajęty przez kwaterunek wojskowy niemiecki. Meble, obrazy, wszystko rozniesione po znajomych, którzy tam jeszcze mieszkajš. Panie Machleid i Herse wzięły do siebie obrazy, portrety ojca, te szeœć œlicznych Stanisławskiego pejzaży, a lżejsze meble złożone sš u państwa Pratkowskich i w przybudówce willi "Moja". U nas pobudowane dwupiętrowe prycze drewniane pod sam sufit w każdym pokoju. Władek Socha pilnuje jak może. Każš mu ršbać brzozy w ogrodzie do palenia w piecach w zimie. Kiedy daje nam znać, że jakiœ kolejny oddział odszedł z domu - jedziemy tam zaraz wszyscy troje i szorujemy kwasem solnym łazienkę i wychodki, jakby to mogło zetrzeć œlad Niemców choć trochę. W œrodku zimy jedziemy tam znów i widzimy ze zgrozš, że wyrwana jest drewniana szafa w murze na przedstrychu. Przed wyjazdem stšd, rok temu, mama wyjęła jednš z szerokich desek w plecach tej szafy i wrzuciła między te deski a mur, wpuœciła tam pionowo czerwonš safianowš teczkę, w której były 734 listy ojca do niej. Nikt ich nigdy nie czytał poza paniš Janinš Mortkowiczowš. Tylko jej mama je pokazała. Pani Janina powiedziała kiedyœ do mnie: "Nigdy twój ojciec nic piękniejszego nie napisał". Wydawało się, że ta szafa, na głucho umocowana w murze, będzie dobrš osłonš dla teczki z listami. Teraz ziała w tym miejscu pusta przestrzeń, a listy posłużyły za podpałkę do pieców. Mama powiedziała: "To jest największa strata w moim życiu. Ale Niemcy zrobili za mnie tę strasznš robotę". Ta druga zima dla nas samych jest może fizycznie, materialnie łatwiejsza, bo dzięki piecykom trocinowym nie marzniemy tak, a okna i balkony sensownie sš opatrzone. Aprowizacja kuchni dzięki cudownie rozwijajšcej się instytucji szmuglerów jest o wiele łatwiejsza. Mamy mięso, mleko, jaja i jarzyny. Wszystko to przyjeżdża pocišgami z bliższych i dalszych okolic. Bez tych ludzi przywożšcych do miasta codziennie, w mróz, deszcz, przy nieustannej walce z polujšcymi na nich Niemcami, żywnoœć, Warszawa musiałaby zginšć z głodu. Sš to baby i chłopy dzielne i sprytne, dla których nie jest to tylko sprawa zarobku. To jest także jakaœ gra, w której wyobraŸnia, odwaga i dowcip dajš im przewagę nad bahnschutzami obstawiajšcymi dworce, tory i wyjœcia ze stacji. Każda jazda do miasta z towarem jest loteriš, a sposobów wygrania, wyprowadzenia w pole Niemców, wymknięcia się z łapanki jest nieskończona iloœć. Na Dworcu Wschodnim Niemcy polowali na ludzi z towarem, z psami. Te psy niemieckie, wielkie owczarki alzackie, płowe od spodu, a siodłate czarno, z otwartymi pyskami, ziejšce na krótkich pejczach, na zawsze już nie pozwolš lubić tej rasy. Kiedy pocišg zimowym œwitem zajechał na Dworzec Gdański, a czarni bahnschutze z psami ciasno obstawili perony, z wagonów najpierw wysiedli mężczyŸni z walizkami. W natychmiast powstałym tumulcie, wrzasku i szczekaniu, mężczyŸni nagle wszyscy otworzyli walizki. A z walizek wyskoczyła chmara uwięzionych tam kotów. Koty rzuciły się do ucieczki, a psy niemieckie za nimi. Za psami pognali bahnschutze, a wtedy z wagonów wysypały się baby z towarem i bezpiecznie przez tory na przełaj przedostały się do miasta. Kiedy Niemcy wsiadali do pocišgu wczeœniej i tam rewidowali ludzi, mogli się natknšć na bardzo grubš i starš kobietę, owiniętš i okutanš w chusty, podtrzymywanš przez licznš rodzinę. Ta nieruchomo siedzšca kobieta, bardzo chora, jak zapewniała rodzina, była wieziona do szpitala. Niemcy bardzo bali się chorób, więc dali spokój babie, która wywleczona na stacji z wagonu, przeniesiona została na czekajšcš rikszę. Ta chora krewna była ogromnym zarżniętym wieprzem, ubranym w kiecki i chusty. Baby wszystkie były bardzo grube, bo ciasno zawsze pookładane słoninš, szynkami i opasane kiełbasami. Przywożono też bimber, potem sprzedawany z koszyka na ulicy. Opowiadano o takim ulicznym sprzedawcy bimbru, monotonnie półgłosem zachwalajšcym swój towar i cenę. Nagle na murze za jego plecami rozlepiono nowe zarzšdzenie, jedno z tysišca, zabraniajšce pod karš œmierci sprzedaży bimbru. Handlarz obejrzał się, przeczytał, poprawił na swoim stołeczku i zaczšł od nowa swoje: "Bimber sprzedaję, bimber" - podnoszšc cenę o kilkadziesišt złotych na litrze. Wkalkulował po prostu tę karę œmierci w cenę, nie przerywajšc handlu. Tych opowieœci było tyle, tyle dowcipów codziennie, tak cienkich, celnych, pomocnych, tak niewiele było nam trzeba, żeby porozumieć się z obcym człowiekiem na ulicy - spojrzeniem, uœmiechem, melodiš zagwizdanš przez kogoœ w tramwaju. Jazda tramwajem była niebezpieczna o tyle, że można było dostać się nagle w łapankę i wtedy czasem wygarniali wszystkich prosto do bud. Ale tramwajarze, motorniczowie na ogół uprzedzali jadšcych o niebezpieczeństwie i stawali albo hamowali, żeby można było wyskoczyć w porę. Tłok był zwykle w tramwajach wielki. Opowiadano o młodym człowieku, który œciœnięty tak ciasno, że nie mógł się zupełnie ruszyć, zaczšł wołać rozpaczliwie: "Ludzie, nie pchajcie się, bo mi jajka pognieciecie, jajka wiozę!" Jajka były rzeczš cennš i trudno dostępnš, więc wszyscy się nim zainteresowali i chcieli je od niego kupić, ale on, odsapnšwszy, rozpišł watowanš kurteczkę i pokazał misternie pouczepiane wewnštrz granaty w sporej iloœci. Cały tramwaj razem z konduktorem uœmiał się setnie z udanego dowcipu. Konduktor jeŸdził w tramwaju, ale nie sprzedawał ani nie kontrolował biletów, bo jeŸdziło się prawie zawsze na gapę, a jeœli się już bilet miało, to wysiadajšc wręczało się go konduktorowi, a on sprzedawał ten bilet w nieskończonoœć następnym pasażerom. Dowiedzieliœmy się o nowym miejscu udręki. Po Szucha, Pawiaku, getcie, Palmirach, gdzie rozstrzelano Rataja, Niedziałkowskiego i tylu innych, teraz pojawiła się nowa groŸna nazwa. Ulica Skaryszewska, gdzie przywożono budami ludzi z łapanek i trzymano aż do wywiezienia z rampy pobliskiej kolei. W wielkim gmachu szkoły trzymano te tłumy w nieludzkich warunkach. Uciec stamtšd nie było można, a wyreklamować bardzo trudno. Niemcy zwalniali czasem za bardzo wysokie łapówki albo i wcale nie chcieli szukać w tym tłumie okreœlonej osoby. Czasem łatwiej było wyrwać się w pierwszym momencie po złapaniu, jeszcze przed wepchnięciem do budy. Łapaczami byli żołnierze Wehrmachtu, którzy brali okup. My z Basiš Lisowskš kupiłyœmy sobie fałszywe pierœcionki z ogromnymi brylantami, ładnie nawet zrobione, i nosiłyœmy je stale, żeby w razie czego wsunšć taki klejnot żołnierzowi do ręki. Basia znalazła się w trudnej sytuacji. Tadeusz jest internowany w Szwajcarii, gdzie przedostał się po klęsce Francji. Basia jedna musi utrzymać matkę i siebie. Czarujšca, delikatna pani Bardzka robi na drutach rękawiczki, wypieka ciasteczka, a tam gdzie Basia dotšd pracowała jako kelnerka - w "Caf‚ Clubie" na górze - Niemcy zrobili swojš kawiarnię i zatrzymali wszystkich tam pracujšcych pod groŸbš oskarżenia ich o sabotaż, gdyby rzucili pracę. Basia ma dzięki temu nocnš przepustkę, ale powroty wieczorem do domu przez całkowicie puste miasto sš okropne. Można spotkać tylko wachę. Czasem zdarza się tak, że wacha złożona z pięciu czy szeœciu żandarmów natknie się na kilku młodych ludzi, którzy nie majš przepustek. Opowiadał mi młody chłopak, że kiedy muszš iœć przez miasto w nocy, niosšc ze sobš papiery czy broń, co nie bywa oczywiœcie często, ale zdarza się - najlepiej jest wtedy udawać pijanego. To nieomylnie rozbawia i rozczula Niemców, kiedy widzš zataczajšcych się, bełkoczšcych, padajšcych w kupy œniegu, i którym się odbija na całš ulicę. Można nawet popłukać usta albo uperfumować się wódkš przed wyjœciem na wszelki wypadek. W mieœcie działa skutecznie mały sabotaż. Dzieci, harcerze, chłopcy nie należšcy do innych zgrupowań wykonujš zadania tak bardzo potrzebne, bo ułatwiajšce przetrwanie dnia. Widziałam dzieciaka, który szedł spokojnie wzdłuż "domu bez kantów" na Krakowskim Przedmieœciu. W zaciœniętej pięœci miał dwa kawałki kredy, białej i czerwonej. Jechał tym po œcianie zostawiajšc na niej równy, ładny, wyraŸny biało-czerwony pas. Inni rysowali żółwie albo sprzedawali je na ulicy. Te żółwie przywozili z Grecji niemieccy żołnierze, nieœwiadomi symbolu formy sabotażu - "pracuj powoli". Dzieci także wyspecjalizowały się w rzucaniu na druty tramwajowe małych biało-czerwonych choršgiewek na sznureczku zakończonym ciężarkiem z ołowiu. Szalenie trudno było potem te sznureczki odkręcić. Mówiło się powszechnie, że nasze telefony sš na podsłuchu. Było tak najpewniej, ale nie wszędzie i nie wszystkie, pewnie ten podsłuch był raczej przypadkowy. W każdym razie rozmowy telefoniczne odbywały się zawsze z obustronnš tego podsłuchu œwiadomoœciš. Znane były w Warszawie anegdoty o paniach, które chcšc uprzedzić przyjaciółkę na Żoliborzu o łapance w Œródmieœciu, dzwoniły w upalne południe i mówiły: "Nie wychodŸ dzisiaj, kochanie, bo tu u nas okropna œnieżyca". Albo o pani handlujšcej zagranicznymi kuponami materiałów. Zawiadamiała klienta o okazji, mówišc dla niepoznaki: "Mam dla pana granat angielski, piękny, niedrogo". Nasze rozmowy telefoniczne także, oczywiœcie, odbywały się na tej zasadzie, zwłaszcza te z paniš Zosiš Tramontano, obywatelkš włoskš, która razem z rodzinš nie odlepiała się po całych dniach od swojego wspaniałego philipsa, zawiadamiajšc zaraz oczywiœcie przyjaciół o usłyszanych wiadomoœciach. Mieliœmy opracowany z góry szyfr. Podstawš jego była anatomiczna budowa pani Zosi, a zwłaszcza jej dolne kończyny. Lewa jej noga była frontem wschodnim, a prawa wojnš na Bałkanach. Jeœli bolała jš i darła lewa noga, wiadomo było, że ruchy wojsk na wschodzie ożywiajš się, a stopnie goršczki, oznaczajšce liczbę kilometrów przesuniętego frontu, były wręcz fantastyczne. Front na Bałkanach szarpał i doskwierał jej prawej nodze. Wiadomoœci z Londynu podawane nam były jako wizyty doktora Koœcielskiego, czyli Churchilla, którego recepty, zalecenia i diagnozy łatwo odczytywaliœmy właœciwie z ust pani Zosi. Pewnego dnia bardzo wczeœnie rano pani Zosia zatelefonowała tak zdenerwowana, że prawie mówić nie mogła. Na nasze gwałtowne pytania o jej stan zdrowia odpowiadała niejasno i dziwnie. Że przydarza jej się coœ, czego nie umie powiedzieć, że chyba tego nie wytłumaczy żaden lekarz, że trudno w to uwierzyć, aż wreszcie na nasze błagania o dokładne dane o jej samopoczuciu powiedziała: "No więc dobrze, powiem, wyrosła mi trzecia noga". Była to wiadomoœć zaskakujšca, ale przeczuwaliœmy, że radosna. Istotnie alianci wylšdowali w Afryce i na tym trzecim froncie rozpoczęła się ciężka wojna, toczšca się ze zmiennym szczęœciem. Pani Zosia słuchała stale, a mama bardzo często nocowała tam, kiedy działo się coœ ważnego. Raz pani Zosia zatelefonowała z innš nowinš. Był to czas, kiedy w naszych domach nie było to wody, to œwiatła, to gazu, życie było naprawdę utrudnione także przez te drobne, mało ważne, ale przykre sprawy. Wesołym głosem pani Zosia zawiadomiła mnie, że ma dobry gaz. Doœć ponuro odpowiedziałam jej, że u nas nie ma go od paru tygodni. Pani Zosia była wesoła i parokrotnie powtarzała: "Mam dobry gaz, Monisiu, wiesz, mam dobry gaz". - "U nas ledwo ciurka zimna woda, więc może mogłabym przyjœć i wykšpać się u pani, marzę o długiej i ciepłej kšpieli" - powiedziałam z nadziejš. Pani Zosia powtórzyła jeszcze raz: "Mam dobry gaz" - i zaraz wybrałam się tam z mydłem i ręcznikiem. Po przyjœciu dowiedziałam się, że twierdza Benghazi została zdobyta przez aliantów. A gazu jak nie było, tak nie ma. Bardzo œlicznš historię miała Mira Zimińska i Sygietyński, zaprzyjaŸnieni również z domem pań Kempińskich i czekajšcy jak i my nieustannie na te szyfrowane wiadomoœci od doktora Koœcielskiego. Zatelefonowała do nich pani Zosia, proszšc Mirę Zimińskš o znalezienie kolorowych wstšżeczek potrzebnych do uszycia kostiumu krakowianki dla małej Joasi Tramontano na dziecinny bal. Na pytanie, w jakich kolorach majš być te wstšżeczki, pani Zosia powiedziała, że mogš być każde, na przykład: niebieskie, zielone i czerwone. Państwo Sygietyńscy powiedzieli: "Rozumiemy" i spędzili noc na wertowaniu atlasów i Larousse'a, aż znaleŸli jakieœ państwo w Ameryce Południowej, które miało właœnie takie kolory narodowego sztandaru. I bardzo się dziwili, po co ten kraik zaplštał się w wojnę œwiatowš. A Joasi naprawdę potrzebne były te wstšżeczki do wianuszka. Byliœmy wszyscy bezustannie szarpani prawdziwymi albo fałszywymi wiadomoœciami z frontów. Kiedyœ wleciał do księgarni staruszek, który raptem zażšdał sprzedania mu mapy Indii. Ta nowa wiadomoœć była tak zaskakujšca, że wcišgnęłam staruszka na zaplecze, żeby powiedział, co się w tych Indiach dzieje, co się stało. "Nic" - powiedział staruszek.00. - "ale na pewno prędzej czy póŸniej ktoœ tam polezie, jakaœ tam będzie wojna, a ja już będę miał swojš mapę, bo na pewno wtedy zabraknie". Z tymi mapami był kłopot, bo Niemcy wydali absolutny zakaz ich sprzedawania, a te, które były w księgarniach, kazali oddawać oczywiœcie, jak zwykle, pod najwyższymi karami. U nas w księgarni mapy szły jak woda, leżały na okršgłym stole między najrozmaitszymi antykwarycznymi broszurami. Od czasu do czasu wpadał na kontrolę pewien mniejszy piesek z Propaganda Amt, ostatnia œwinia i cham, nazwiskiem Kostrzewa. Przewracał ksišżki, węszył po kštach, wrzeszczał i groził. Wleciał tak raz przed samym zamknięciem sklepu, a na stole leżały porozkładane mapy. Mama, która już się ubierała, rzuciła na te mapy płaszcz, parasol, kapelusz, torbę i chodzšc za nim krok w krok, wszystko mu uprzejmie pokazywała, nie rozumiejšc nic z tego, co on po niemiecku wywrzaskiwał. Nieznajomoœć niemieckiego bardzo była pomocna, kiedy się miało nieszczęœcie zetknšć z nimi bezpoœrednio. Także kiedy drugi drań, Grundman z Propaganda Amt, przyszedł do drukarni na Starym Mieœcie z rewizjš, a były tam maszyny drukarskie i papier - tylko mama asystowała przy rewizji, odpowiadajšc na wszystkie pytania rozkładaniem ramion i kręcšc przeczšco głowš. Grundman był wœciekły, mama powiedziała potem: "On wszystkie drzwi otwierał kopniakiem w klamkę". Te maszyny drukarskie nie stały. Baba Rucińska mówiła, że sšsiedzi z domów obok pytali jš, co się tak tam w nocy trzęsie. Nigdy nikt z tych drukujšcych tam nie wpadł, ale przyszedł taki dzień, kiedy Grundman wywiózł z drukarni maszyny i papier i zostały tylko składy ksišżek i kruda na górnych piętrach. Z poczštku pomieszczenia parterowe stały puste, bo zostały tam tylko materiały "Ładu"; wszystko było legalne z wyjštkiem tego, że bardzo prędko przybył tam skład broni akowskiej, za wiedzš Nikodemskiego i mojš. Doskonale ulokowało się tam, w tych materiałach, chodnikach i kilimach, skrzyniach i balach drewna, wszystko co trzeba było ukryć. I znów wszystko było dobrze, dopóki nie przyleciał kiedyœ zdyszany woŸny Pliwka, który mieszkał na górze z rodzinš. Powiedział, że widział w nocy, jak się tam ktoœ rusza, i że to na pewno złodzieje kradnš rzeczy ładowskie, a to w końcu my za nie odpowiadamy. Jakoœ Nikodemski i ja zbagatelizowaliœmy tę nowinę, wiedzšc, że mieszkajš tam strażnicy tej broni. Ale uczciwy Pliwka nie darował, podglšdał, cišgle coœ mu się tam ruszało i postanowił zawiadomić policję z własnej inicjatywy. Musieliœmy mu w końcu powiedzieć, kto się tam rusza i sypia na tych kilimach, boby naprawdę sprowadził nam policję. Zresztš mniejsze to na nim zrobiło wrażenie niż myœl o bezkarnych złodziejach. Był to duży skład broni. Drugi, jeszcze większy, był piętro wyżej nad naszym mieszkaniem na Brzozowej. Dom na Brzozowej był w ogóle dziwnym mrowiskiem. Przez to, że miał dwa wejœcia, od Brzozowej i od Bugaju, bardzo był wygodny w wielu wypadkach. W każdym z mieszkań na jego trzech kondygnacjach działo się co innego. Tajne komplety, punkty wojskowych kontaktów, meliny ludzi zbiegłych z więzień i obozów, ukrywajšcy się Żydzi i małe drukarenki lewych dokumentów, wszystko to działało sprawnie. Mieliœmy tam nawet folksdojczkę, paniš Lewandowskš, wdowę po rzeŸbiarzu, która odnajmowała pokoje oficerom niemieckim. Zachwycała się ich delikatnoœciš, opowiadała dozorcy Decowi, jak to oni w skarpetkach chodzš po mieszkaniu, żeby jej nie przeszkadzać. Dec zgrzytał zębami, ale ci Niemcy nie przeszkadzali, a nawet dobrze czasem było mieć ich tak blisko, bo Dec z uwagi na nich często włšczał œwiatło. Dec był dowódcš i kapitanem tego dziwnego domu. Przychodził do nas często na rozmowy, kończšc każdš enigmatycznym zdaniem: "Oj, zagdaczš tu niedługo kaczki, zagdaczš". Albo stawał na podwórzu i ryczał wieczorem: "Pani Żeromska, paniš zaciemnienia nie obowišzujš?!" Czasem wszystko się komuœ myliło i do Poli Gojawiczyńskiej przychodzili ludzie na przykład kupować żarówki, co oznaczało, że piętro wyżej jest konspiracyjne zebranie. W naszym skrzydle od Brzozowej mieszkał pan Henryk Blow. Pewnego razu zadzwonił do niego z hotelu "Bristol" wyższy oficer niemiecki, baron von Blow, i prosił o możliwoœć złożenia wizyty. Nasz pan Blow, istotnie kuzyn tamtego, nie mogšc odmówić zgodził się, ale zaprosił do siebie również Deca jako œwiadka i każde słowo mu tłumaczył. Nie zrażony Niemiec przyszedł po raz drugi, a kiedy przyszedł trzeci raz - zastał mieszkanie puste, pan Blow wyniósł się w ogóle z Warszawy. Obok nas za œcianš, zresztš pękniętš, mieszkał znajomy Bronka, rotmistrz Czyhiryn. Okna jego mieszkania, a właœciwie balkony, wychodziły, tak jak nasze, na Wisłę. Przedzielone były od naszych wielkimi kolumnami. Dochodził do nas stamtšd nieustanny œpiew kanarków, które ten pan hodował. Poza tym ukrywał się tam przez jakiœ czas, o czym wiedziałam od Bronka, dowódca I Pułku Szwoleżerów pułkownik Albrecht i odbywały się nadal zbiórki i posiedzenia ZWZ i akowskie, na które Bronek chodził. Tamten pan siał na swoich balkonach maciejkę, a u nas także w skrzynkach maciejka była, poza innymi kwiatami, zawsze, tak że wieczorem, kiedy wyszło się z pokoju na ten ciemny œwiat, zaciemnione miasto, gdzie w Wiœle tylko gwiazda mogła się odbijać, to nagle uroda pachnšcej nocy objawiała się z tym większš siłš, im straszniejszy i okrutniejszy był dzień. Zastrzelono blisko nas, na Mazowieckiej, Igo Syma, przedwojennego aktora, skazanego wyrokiem sšdów podziemnych na œmierć za zdradę. Poszli za to do więzienia najlepsi aktorzy, represje były wyjštkowe - Barszczewska, Jaracz, Haneczka Jaraczówna, Wyrzykowski, Sawan, a przede wszystkim Damięcki i jego żona, którzy o to wykonanie wyroku zostali oskarżeni. Listy gończe z ich fotografiami wisiały rozlepione na każdej niemal ulicy. Ona, biedactwo, była wtedy w cišży. Po kilku miesišcach wrócił z Oœwięcimia Jaracz, wydobyty stamtšd dzięki staraniom Maurycego Potockiego. Jaracz był chory i bardzo wynędzniały. Przykazano mu, aby nie pokazywał się specjalnie w mieœcie, więc zostało zdecydowane, że zamieszka u pani Poli Gojawiczyńskiej, naprzeciwko nas, w podwórzu Brzozowa 2. Wtedy nasze wieczory stały się momentem wyczekiwanym z niecierpliwoœciš przez cały dzień. Zresztš tak przez nas, jak i przez Jaracza, dla którego staliœmy się jego jedynš widowniš i publicznoœciš, jakże wdzięcznš. Albo u pani Poli, albo u nas schodziliœmy się dookoła stołu i Jaracz albo czytał nam głoœno, o ile było œwiatło, albo, jeœli paliła się tylko karbidówka - opowiadał nam swoje historie teatralne, anegdoty o aktorach, przygody œmieszne i smętne. Grał to wszystko dla nas, deklamował, starał się, był wspaniały. Przychodziła ciotka Aniela i razem odgrywali sceny. Naœladowali aktorów, przypominali sobie znakomite kawały, przypadki i sypnięcia. Jaracz opowiadał, jak kiedyœ, grajšc w "Upiorach" Ibsena, zobaczył w jednym z pierwszych rzędów grubego szlagona, czerwonego na gębie, z wšsiskami do uszu. Siedział wychylony do przodu i uważnie słuchał, ale po pewnym czasie zaczšł się kręcić, krzesło pod nim trzeszczało i wzdychał coraz głoœniej. NajwyraŸniej zwiódł go tytuł sztuki, chciał zobaczyć prawdziwego upiora. Zaczšł wydawać po każdej kwestii pogardliwe "e", aż wreszcie ziewnšł na całš widownię, powtórzył wielokrotnie: "Ej, nudy, nudy, nudy, nudy, nudy" - wstał i gniotšc siedzšcych w rzędzie, wyszedł. Wiecznym tematem opowiadań był aktor Józef Kotarbiński, ten sam, który wypluł szczękę w "Przepióreczce" przy słowie "fircyk". Znane sš jego zmyłki i przejęzyczenia, jak kiedy zamiast "wady i zalety" powiedział "zady i walety", albo dziwna naprawdę omyłka w wierszu o Idalii: "Której œwięto nam przypada piętnastego paŸdziernika". Albo opowiadał Jaracz, że grali razem w jakiejœ salonowej sztuce, zdaje się Scribe'a. Scena przedstawiajšca salon pełna była hrabin, baronowych i księżnych. Kiedy Kotarbiński wszedł i stanšł w pełnych œwiatłach na œrodku sceny, zobaczono ze zgrozš, że ma fatalnie i zupełnie nie zapięte spodnie. Jedna z hrabin zerwała się z kanapki i przebiegła obok niego rzucajšc zza wachlarza jedno słowo - "rozporek". I tu się stała rzecz zachwycajšca, dowód wspaniałego, całkowitego zagrania się aktora, wchłonięcia go zupełnie przez rolę. Kotarbiński szybko przeszedł przez scenę, stanšł twarzš do publicznoœci na wprost loży prosceniowej i tam zapišł wszystkie guziki. Bo tam był róg salonu, dla niego tam było to miejsce schowane przed oczami obecnych. My opowiadaliœmy za to ostatnie historyjki o aktorze Władysławie Grabowskim. Pijał od rana w najrozmaitszych knajpach i restauracjach, a pijšc nabierał coraz gwałtowniejszego wstrętu do Niemców. Wyszedł kiedyœ z restauracji na Jasnej prosto na idšcš naprzeciwko całš szerokoœciš wachę, czyli sztrajfę, czyli pięciu czy szeœciu żandarmów z broniš gotowš do strzału, z wielkimi metalowymi blachami na piersiach i w hełmach opadłych aż do brody. Grabowski stanšł na wprost nich na rozkraczonych nogach, podniósł lewš zgiętš rękę przed twarzš, a prawš wycelował na wachę i dwoma palcami bodšc w nich wrzasnšł: "ta, ta, ta, ta, ta". Niemcy stanęli i osłupieli, bo to przerosło ich rozeznanie sytuacji. Nie miał broni, więc nie strzelał, ale gdyby jš miał, toby strzelał. Czy zostali zaatakowani, czy nie? On ich tymczasem minšł i zniknšł, zostawiajšc rozbawionych widzów. Innym razem wyniosło go, zalanego, z knajpy na Trębackiej. Biegnšc wielkim łukiem po chodniku i starajšc się, zgięty wpół, utrzymać równowagę, wyrżnšł głowš, tak zwanym bykiem, prosto w brzuch idšcego naprzeciwko oficera niemieckiego. Oficer chwycił za pistolet, ale Grabowski bardzo grzecznie uchylił zmiętego kapelusika i powiedział rozkładajšc ręce: A la guerre, comme ... la guerre". Przychodził do nas często do księgarni, stawał na bacznoœć, salutował i żšdał najbardziej zakazanych i œciganych przez Niemców ksišżek. Wpadał czasem parę razy dziennie, majšc blisko do nas z restauracji Wróbla, gdzie przesiadywał. Jaracz opowiadał o Grabowskim, że grajšc w jednej ze sztuk Szekspira, był na scenie, popiwszy przedtem, nieznoœny, bo każdš swojš kwestię poprzedzał, zwracajšc się do publicznoœci i wskazujšc na siebie, słówkiem: "Tiepier ja". Drugiego lata wojny zaczęłam trochę malować pejzaż. Kwiaty malowałam stale, i raz zostałam nagrodzona najpiękniejszš recenzjš. Wystawiłam zimš w oknie księgarni wielki bukiet jaœminu. Zawsze lubiłam malować jaœmin, tę zielonkawš biel, œwieżoœć i bogactwo gałęzi, które choćby najbardziej rosochate - zawsze ułożš się w każdym słoju czy wazonie w harmonijnš strukturę. Była czarna i błotnista zima, kiedy pewnego dnia zobaczyłam z wewnštrz przez wšskš przestrzeń przy wystawie stojšcych za szybš dwoje starszych państwa. Patrzyli na mój obraz i uœmiechali się do niego. Coœ do siebie o nim mówili, a potem zrobili oboje œliczny gest, jakby rękš przywiewali do siebie zapach tych kwiatów. Nie wiedzieli, że ja na nich patrzę z wnętrza księgarni i że im najczulej dziękuję i cieszę się. Wiosnš, na wiadomoœć danš przez Władka Sochę, że Niemców nie ma w domu, jechałyœmy z mamš do Konstancina i po sprzštaniu, a raczej dezynfekowaniu domu, zabierałam się do rękopisów. Władek Socha rozbijał ceglany murek przy schodkach do piwniczki pod swoim mieszkaniem i spod podłogi wytaczaliœmy beczki ze skrzynkami. Wyjęte skrzynki nieœliœmy na taras i zostawialiœmy je na kilka godzin otwarte, wycierajšc je terpentynš i wykładajšc œwieżymi gazetami. A wszystkie kajety rozkładałam na stole i ławkach w lekkim cieniu młodych liœci dębu i pozwalałam, żeby wiatr przewracał kartki i powietrze przepływało przez nie swobodnie. Cały dzień tak się one tam wietrzyły i oddychały, chociaż nie było w nich cienia wilgoci. Potem beczki wyœciełaliœmy nowš suchš słomš i znów zamurowywane były pod podłogš, a mur z powrotem zabielony wapnem. Pod koniec lata robiliœmy to jeszcze raz i nigdy nie zauważyłam ani cienia wilgoci choćby tylko na powierzchni beczek. Dobre to było schronienie, a dobry stróż Władek Socha nie ruszał się prawie z domu, wiedzšc, czego pilnuje. Beczek z radioaparatami nie ruszaliœmy, bo w końcu nie było to takie ważne, a broń pana Wacława Gšsiorowskiego znakomicie była wysmarowana tłuszczami i owinięta w szmaty. W œrodku lata, kiedy oddziały niemieckie szły prosto na wschód, dom był wolny. Chodziłam wtedy malować pejzaż, daleko, na drogę do Obór albo w stronę starej cegielni. Były tam przy drodze bardzo stare białodrzewy i wierzby, a sama droga różowawa od piasku i ginšca falistš liniš między zieleniš trawy i gęstwš kwitnšcych chwastów w rowach. Lubo mi było malować tę spokojnš, łagodnš nieruchomoœć, niezmiennoœć œwiata. Znalazłam jeszcze inne miejsce w tej samej stronie. Na skrzyżowaniu dróg rosła bardzo stara wierzba, pokręcona i z wielkš koronš, powiewnym kłębowiskiem gałęzi, witek i liœci. Kiedy tam przyszłam pierwszy raz ze sztalugami, niebo nad Maryninem wisiało nisko czarnymi burzowymi chmurami. Jaskrawo oœwietlone popołudniowym słońcem chmury wydawały się tym czarniejsze, a za wierzbš cišgnęło się aż do nieba pole szmaragdowej saradeli. Wiał wiatr i liœcie wierzby, odwrócone za nim, œwieciły srebrnš i białš spodniš stronš. Może przejeżdżajšcy wóz albo może ktoœ umyœlnie oddarł z niskiego pnia wielki płat kory i żywe drewno œwieciło mokro, boleœnie i różowo. Namalowałam prędko, ile się tylko dało, pierwszego dnia, żeby nie stracić tej gwałtownoœci koloru i czegoœ jeszcze poza kolorem, co mi się ukazało w tym szamocšcym się, zranionym drzewie. Przez następne dni malowałam spokojniej, rozstawiajšc swój warsztacik - sztalugi polowe i stołeczek na kasetę i paletę - na małej łšczce w widłach œcieżek i polnych dróg. Kiedy tak tam kiedyœ stałam, usłyszałam za sobš dudnienie kopyt w galopie, a po chwili koń zatrzymał się tuż za mnš, opierajšc mi na szyi miękki, dyszšcy pysk. Koń właœciwie nie ma pyska, tylko najcudowniej miękkie nozdrza i wargi. Ale zaraz wiedziałam, nie oglšdajšc się, że na tym koniu siedzi gubernator wojskowy Warszawy, szef okręgu doktor Fischer. Tak jak i Leist wybrał sobie Konstancin na mieszkanie, zajmujšc willę Wertheimów. Wiedziałam, że to on, bo często jeŸdził konno, a obok biegły zawsze dwa czarne dogi, tak samo czarne, jak i jego kary koń. Teraz te oba psy stanęły z wywalonymi jęzorami po moich bokach. Nie przestałam malować, ale bałam się, że mnie zastrzeli. Niedawno przejeżdżał do siebie od strony Skolimowa przez tak zwany plac Sportowy, gdzie chłopcy ustawili sobie siatkę i grali w piłkę. Było ich oœmiu czy dziesięciu. Fischer zatrzymał samochód, przyglšdał im się przez chwilę i pojechał dalej. Po niedługim czasie nadjechało policyjne auto, niewielka otwarta platforma bez drzwi, gdzie stał karabin maszynowy i siedzieli żołnierze zielonš piramidš. To auto wzbudzało zawsze strach, bo zjawiało się nagle i żołnierze wysypywali się z niego błyskawicznie. Z auta puszczono po grajšcych chłopcach serię z karabinu maszynowego. Wszystko trwało tylko chwilę. Była to kara za niedozwolone zbieranie się w grupy większe niż pięć czy ileœ tam osób. Ja teraz mogłam wywołać jego wœciekłoœć samym moim spokojnym zajęciem, tym beztroskim malowaniem, podczas kiedy żołnierz niemiecki na frontach albo kobieta niemiecka i tak dalej, czytaliœmy przecież o tym poœwięceniu i walce tysišce razy w szmatławcu. Ta nieruchoma scena trwała dosyć długo, wreszcie Fischer zawrócił konia i odjechał. Obraz skończyłam i mokry jeszcze powiesiłam w księgarni. Kupił go zaraz jakiœ pan, nie targował się ani nie pytał, kto jest autorem. Od drzwi tylko zawrócił i zapytał mnie ostro: "To jest co - ranek czy wieczór?" - "Wieczór" - powiedziałam i przypomniało mi się, jak kiedyœ przed wojnš kupowałam farby czy blejtramy u Burofa na Krakowskim Przedmieœciu. Wisiały tam nad ladš gotowe pejzaże, róże Marechal- Niel w kryształowych wazonach na mahoniowych stolikach i tym podobne. Stałam przy ladzie, kiedy wszedł pan w meloniku, dobrze ubrany i powiedział do sprzedajšcego: "Poproszę o zachód słońca". - "Nad morzem czy w górach?" - zapytał subiekt, otrzymał odpowiedŸ, zdjšł odpowiedni obraz, zapakował, pan zapłacił i wyszedł. Teraz ja swój sprzedałam w trochę podobny sposób, ale żeby można było w ten sam sposób załatwiać sprawę zamówienia na portret, toby dopiero było dobrze. Witkacy swoim regulaminem trochę to unormował. Miałyœmy od niego ksišżeczkę, w której zabraniał klientom, czyli modelom, zaglšdania mu przez ramię, zadawania pytań, wyrażania swojego zdania na temat podobieństwa, sprowadzania rodziny i w ogóle mówienia czegokolwiek podczas pozowania, a nawet po zakończeniu seansów. Malarz, a raczej Firma, jak się tam nazywał, kończy malowanie, klient płaci, bierze portret i wynocha. A ja sama wiem, co to za udręka dla malarza, zwłaszcza kiedy modelem jest kobieta, co gorsza starszawa, a już najgorsze - aktorka. Malowałam panie w œrednim wieku i znam te pełne nadziei pytania: "To dopiero poczštek, prawda?" - kiedy wydaje mi się, że skończyłam. Albo: "Czy ja naprawdę mam tę zmarszczkę między nosem a ustami? Wydaje mi się, że to tylko cień. Czy ten podbródek musi tak wisieć? Jak podniosę głowę, to go wcale nie widać". Wtedy z kurczowym uœmiechem zamalowuje się zmarszczkę, fałdę i podbródek i robi nam się na płótnie zupełnie obca osoba bez żadnego wyrazu - ku zadowoleniu modela, a własnej rozpaczy. Kiedy byliœmy w Konstancinie, okazało się, że dłużej nie można wytrzymać bez psa. Ukochany Bibcio przepadł i strach było pomyœleć o jego losie. Właœciwie nasze najukochańsze psy - Puk i Bibcio - zginęły z tęsknoty i miłoœci do nas. Pukuœ, zostawiony u państwa Skargów na przechowanie, kiedy wyjechałyœmy do Genewy po œmierci ojca - czekał na nas bez ustanku pod drzwiami, a wreszcie wymknšł się i wpadł prosto pod samochód. A Bibek, chociaż w domu i z Halinkš, także podczas bombardowania wyrwał się i pognał nas szukać. Być bez psa, żyć bez psa jest rzeczš trudnš i smutnš. Obiad bez niedopuszczalnego kręcenia się koło stołu, malowanie przy sztalugach bez œpišcego tuż za nogami, rozcišgniętego na podłodze psa, co jest szalenie niewygodne, ale lube, drzemka poobiednia bez ciepłego cielska wklinowanego w zgięcie kolan, to wszystko zuboża życie. Nie mówišc o spacerach, które bez psa nie majš w ogóle sensu i sš zawsze smutne, jeœli samotne. Sytuacja dojrzała i właœnie urodziły się nowe pieski parze wielokrotnych medalistów złotych, jedynych w Polsce terierów tybetańskich - Lhassa terrier. Były własnoœciš Zosi Lindorf, œlicznej i eleganckiej, która była z nich nieskończenie dumna i po prostu je uwielbiała. Pieski miały iœć w same najlepsze domy, jeden do Maurycego Potockiego do Jabłonny, jeden do nas i gdzieœ tam jeszcze bardzo wykwintnie. W odpowiednim czasie piesek został przywieziony do Konstancina z całš listš wskazówek, przestróg i opisów. Miał być czarny do roku, potem miał zmienić włos na srebrzysty z błękitnym odcieniem, w drobne loczki, z grzywkš, której nie wolno było wišzać ani strzyc, aby nie razić delikatnego wzroku. Wielkoœć teriera ostrowłosego, ale o wiele mniej hałaœliwy, no i w ogóle hrabiowskie dziecko. Ponieważ Stanisław August miał takiego Lhassa terriera, do którego pisywano panegiryki i madrygały, a jego portrety malowali liczni dworscy malarze, aby się królowi podlizać, i ten jego piesek nazywał się Kiopek, więc nasz także oczywiœcie tak został nazwany. Był miły i mšdry, było nam razem dobrze, więc rósł i rozwijał się zdrowo, tylko jakoœ nie w tym typie, co powinien. Chociaż bardzo skudłaciał, nie przestał być czarny, za to pojawiła się biała plamka - krawacik pod brodš, dwie żółte plamki nad wyłupiastymi oczami, jedno ucho zawsze mu stało, a drugie wisiało w dół. Łapy były bardzo krótkie i krzywe, a korpus niezwykle długi. Na domiar złego ogonek został obcięty trochę za krótko, więc długie ciałko kończyło się jakoœ nagle i pionowo. Jednym słowem nie było w nim jednej rzeczy, która odpowiadałaby opisom tybetańczyka, za to mnóstwo podobnych psów latało po Jeziornie i Powsinie, ale trzeba powiedzieć, że ładniejszych, bo Kiopek był naprawdę szkaradnej brzydoty. Ale był wesoły, miał wyobraŸnię, kochał nas i umiał sam z siebie wszystko to, czego się psy na ogół uczy mozolnš tresurš. Witał każdego serdecznie i przyjaŸnie, ale kiedy goœć wychodził, chwytał go milczkiem za tyłek i trzymał do chwili, kiedy powiedziałyœmy mu, że można goœcia wypuœcić. Nie brał nigdy żadnego jedzenia od nikogo spoza domu, był typowym psem na okupację, bo jadał kaszę, zupy i kartofle, a kiedy dało mu się coœ słodkiego, to przewracał się na plecy i błagał, żeby go nie zmuszać. Biegał sam po całym Starym Mieœcie, a nawet dalej. Bardzo często chodziliœmy do malutkiej kawiarenki obok koœcioła Œwiętej Anny. Była tam znakomita kawa i wspaniałe ciasta i ciastka wypiekane przez rozmaite eleganckie panie. Prowadziła tę dziurkę panna Moraczewska, miła znajoma, która od wejœcia dawała znać okiem, czy można mówić swobodnie, bo poza najrozmaitszymi działaczami, politykami i konspiratorami przychodzili tam, zwiedziawszy się o tej kawie, także Niemcy albo osobniki nierozpoznawalne. Kawiarenka nazywała się "IF", zawsze zapominaliœmy, co to jest za skrót. Czasem panna Moraczewska, kiedy wracałyœmy do domu i zachodziły po "słodkie", mówiła: "Był tu Kiopek, pytał o panie, ale to już z godzinę temu". Kiedy wyszłam raz ze Œwiętojańskiej na Rynek, zobaczyłam na szczycie usypanej poœrodku wysokiej góry przeciwpożarowego piachu kształt dziwny, brzydki i zaskakujšcy. To Kiopek z tej góry miał oko na cały Rynek i czekał na nasze przyjœcie. Był też piekielnie ambitny. Podczas wielkich upałów jego szalenie gęsta sierœć zaczęła się filcować i pies się męczył. Zaprowadziłam go wtedy do psiego golarza, który zapytał mnie, czy ma go ostrzyc "na lewka". Bezmyœlnie zgodziłam się i ręce załamałam, kiedy go zobaczyłam. Jego gołe ciałko było całkiem niebieskie, bo był silnym brunetem. Na nogach miał pompony długich włosów, a nie ostrzyżony łeb na cienkiej szyjce wyglšdał jak młot. Przyniosłam tego potwora na rękach do domu, bo się wstydziłam postawić go na ziemi. W domu, kiedy wszyscy na jego widok dostawali ataków szalonego œmiechu, Kiopek poszedł do kuchni i zamieszkał pod zlewem. Tam jadł, tam spał, a wychodził na podwórze tylko wieczorem. Jeszcze jednš cechš różnišcš go od Lhassa terrierów była jego nieopanowana szczekliwoœć. Wylatywał wieczorem na swoje dłuższe spacery i awanturował się po wszystkich zakamarkach podwórza. Po pewnym czasie na podwórzu ukazał się przylepiony na widocznym miejscu duży plakat czy list: "Szanowny Panie Kiopku. My, mieszkańcy domu Brzozowa 2, chodzimy wczeœnie spać, jesteœmy ludzie pracy, więc prosimy Pana bardzo, niech Pan tak nie szczeka wieczorami. Bardzo będziemy Panu wdzięczni". Zaczęłam z nim chodzić dalej nad Wisłę albo wczeœniej, albo na podwórzu trzymałam go na smyczy. Ale pewnego wieczora zajechały przed dom auta Gestapo. Wtedy Kiopek narobił takiego piekielnego hałasu, wariował ze wœciekłoœci, kiedy Dec otwierał bramę i szedł włšczyć œwiatło, że dom i mieszkanie zagrożone rewizjš zdołało się do niej przygotować, ktoœ zwiał bramš i ruinami na Bugaj i Niemcy odjechali nie zabrawszy nikogo. Kiopek zaczšł reagować tylko na samochód, powtórzyło się to dwa razy jeszcze, poza tamtym pierwszym. Kiedyœ zobaczyliœmy nowy plakat w tym samym miejscu co poprzedni: "Kochany Panie Kiopku, dziękujemy Panu, niech Pan szczeka". Był to jedyny pies, który wymyœlał swoje zabawy. Upatrzył sobie drzwi w mieszkaniu między przedpokojem a salonem. Warczał, kiedy były zamknięte, a on obok przechodził. Jeœli je ktoœ otworzył, rzucał się na nie z udanš wœciekłoœciš, gryzł listwę, skakał do klamki, a potem nagle spokojnie odchodził. Albo czekał obok stołu, kiedy wieczorem zacznę stawiać pasjansa czy robić na drutach, a cień od mojej ręki zacznie się poruszać po dywanie. Wtedy przyczajał się i zaczynał polowanie na cień, skoki i tańce nad tym wyimaginowanym łupem. Kiedy siadałam na kanapie, układał mi się z tyłu na karku i na oparciu, zwisał łbem i łapami po obu stronach jak srebrny lis na pani Zofii Nałkowskiej i tak spał, w tej dosyć niewygodnej dla mnie i dla niego pozycji. Zosia Lindorf nosiła wtedy piękny i elegancki płaszcz z kapturem. Kiedy widziała nas z daleka na ulicy, idšcych z Kiopkiem, nacišgała sobie ten kaptur na głowę i na twarz, żeby ukryć rumieniec wstydu. Ale mówiła, że wyglšd Kiopka jest rzeczš absolutnie niezrozumiałš i niewytłumaczalnš, i właœciwie wykluczonš. Po wielokrotnym wystawianiu moich obrazów w witrynach i wnętrzu księgarni zostałam pewnego dnia wezwana do pałacu Brhla, do Propaganda AMT. Urzędował tam nadal pan Dietrich, mały ostry facecik, mówišcy bezbłędnie po polsku. Napadł na mnie od razu, że nie ma mnie na liœcie malarzy zarejestrowanych u nich, a ja maluję i wystawiam na sprzedaż. Powiedziałam, że nic nie maluję, że te wszystkie obrazy malowałam przed wojnš, że teraz pracuję w księgarni jako ekspedientka i bardzo mi ta praca odpowiada. Dowiedziałam się, że nie mam do tego uprawnień, bo nie ukończyłam kursów księgarskich. Zapytałam go, kiedy mogłabym przystšpić na tych kursach do egzaminów, bo czuję, że mogę zdać je dobrze. Dietrich właœnie ostatnio zamknšł te kursa księgarskie, więc warknšł tylko: "Zobaczymy" - i jakoœ nie miało to dalszych konsekwencji. Praca w księgarni szła mi dobrze, trzynaœcie osób zatrudnionych tam używało tego lokalu jako punktu kontaktowego, składu najrozmaitszych trefnych paczek, telefon stale był zajęty rozmowami dziwnej treœci. Na półkach leżały rulony z nutami lub rysunkami dzieci, nie należało tych rulonów pod żadnym pozorem ruszać, bo było to alibi dla kogoœ, kto w podobnym rulonie nosił zupełnie coœ innego. W razie wpadki złapany przysięgał, że niósł właœnie takie a takie nuty lub rysunki i że ktoœ widać zamienił te rulony przez omyłkę. My z kolei mieliœmy w razie czego rozpoznać tę osobę i potwierdzić, że taki rulon zostawiła przez zapomnienie. Głównš jednak sprawš w księgarni był codzienny rozdział prasy podziemnej do kolportażu. Z rozmaitych drukarni przywożone były w południe na ręcznych wózkach ciasno powišzane sznurkiem paczki. Wózki te lub ludzie, którzy paczki nieœli, wchodzili przez bramę z Mazowieckiej 12 do pakamery mieszczšcej się na tyłach księgarni. Przed samš dwunastš wchodziło do księgarni kilku panów, najwidoczniej nie zainteresowanych zupełnie kupnem ksišżek. Stawali oparci plecami o półki, zapalali papierosy i popatrywali na zegarki. O dwunastej ruszali wszyscy żwawo do pakamery i zaraz wychodzili stamtšd, niosšc każdy swojš paczkę. Gdyby ktoœ parę razy poobserwował uważnie tę scenę - ale nic się nigdy nie stało. Pan Roguski, kierownik księgarni sprzed wojny, chodził po niej bardzo niespokojny, a mama, odpowiedzialna za to wszystko, ale właœnie dlatego utrzymywana przez nas w nieœwiadomoœci, zapytała mnie kiedyœ: "Dlaczego pan Roguski chodzi po księgarni, ręce zaciera i cišgle powtarza: "Nasza księgarnia to wulkanik, wulkanik, jak kiedyœ fuknie to wszystko w powietrze, jak fuknie" - co to znaczy, moja droga?" Przychodzili do nas także i Niemcy. Nie z rewizjš, ale po prostu klienci. Przychodził jeden, który kradł ksišżki, po prostu wpychał je pod ten ich wielki, koloru mulistej żaby płaszcz z pelerynkš. Nikodemski podczas jakiejœ kontroli bšknšł o tym temu draniowi Kostrzewie. Kostrzewa podstawił pięœć Nikodemskiemu pod nos i powiedział: "Żołnierz niemiecki nie kradnie - zrozumiano?" Jeœli już na mnie popadło jakieœ niemieckie zapytanie, rozkładałam ręce i proponowałam język francuski, włoski albo angielski. Kiedyœ jeden z żołnierzy czy oficerów, kiedy mu na migi wskazałam stół, na którym leżały albumy i broszury, żeby sobie tam czego poszukał, podniósł palec do góry i ostrzegawczo powiedział: "Aber keine Politik, keine Propaganda". Z biegiem czasu księgarnia zmieniała się w antykwariat. Nowych wydań nie było, oczywiœcie, a dawne zostały przez Niemców przetrzebione. Za to prawie co dzień ktoœ przynosił coœ do sprzedania albo oferowano nam całe listy księgozbiorów. JeŸdziliœmy z Nikodemskim wybierać i kupować te ksišżki od ludzi. Często do moich ršk trafiały te same wydania, które pamiętam z biblioteki ojca przekazanej przed wojnš Penklubowi. Rzewnie myœlałam sobie wtedy: takie same, jak w bibliotece tatusia. Ale nasunęła mi się myœl, żeby zobaczyć, co się też dzieje z tamtymi zbiorami. Któregoœ dnia poszłam na ulicę Foksal 16, gdzie w lokalu Penklubu mieœciła się od wybuchu wojny stołówka dla inteligencji. W kasie siedziała pani Korniłłowiczowa, córka Sienkiewicza, a kuchniš i stołówkš zawiadywała pani Goetlowa. Prezesem Penklubu był Ferdynand Goetel, obrzydliwa figura. Wszędzie stały stoliki, a pod œcianami w wielkich oszklonych szafach bibliotecznych było pusto. Ogarnęło mnie przerażenie. Poszłam do kuchni, do pani Goetlowej, która wzruszywszy ramionami powiedziała: "A to już do Goetla proszę mieć pretensje. On nie zamknšł szaf na klucz i każdy kto zjadł obiad, to sobie na pamištkę brał ksišżeczkę z biblioteki". W szafach na dnie pozostało trochę broszur, trochę ksišżek, kilka teczek w marmurkowych okładkach zawišzywanych na kolorowe tasiemki. Razemeœmy z ojcem te teczki w Konstancinie kleili. Zażšdałam pokazania mi szafki z korespondencjš i ksišg wycinków, które wraz z bibliotekš tutaj zostały przekazane. "A to pewnie ta szafka w spiżarni" - powiedziała pani Goetlowa. Goetel jš właœnie porzucił, więc nie miała dla niego względów. Szafka stała istotnie w spiżarni, szuflady z korespondencjš były powycišgane, na listach stały worki z kaszš, cukrem i mškš, a na kołeczkach od szuflad wisiała kiełbasa i słonina. W kšcie leżało szeœć ksišg wycinków. Od razu tam napisałam list do Goetla. Zawiadomiłam go, że to, co pozostało ze zbiorów Żeromskiego przekazanych, zgodnie z testamentem, przez nas Penklubowi, zabieram do domu, a za straty wynikłe z jego zbrodniczego niedbania o te zbiory będzie odpowiadał po wojnie. Odpisał mi bezczelnym listem, że zezwoli na zabranie tych rzeczy, jeœli przekażę mu równoczeœnie powielacz, który jest gdzieœ w Penklubie schowany. Jeszcze raz napisałam do niego, że powielacz, o ile wiem, nie należał do Żeromskiego i jeœli chce, niech go zabiera sam, a nie moimi rękami. Bezczelny, wiedział, że powielacz w tych czasach to tyle co karabin, chciał go pewnie sprzedać. Przyjechałam na Foksal z woŸnym Michałem odwiecznym dwukołowym wózeczkiem z dyszlem do pchania. Do ilu już rzeczy i do jakich spraw ten wózeczek drukarniany służył! Załadowaliœmy resztę ksišżek i broszur, szafkę z korespondencjš i szeœć ksišg wycinków i popchaliœmy wózek do nas do domu na Brzozowš. Pierwszy raz wtedy brałam do ręki te zespoły listów w koszulkach z białego papieru, gdzie u góry z lewej strony napisane było tym cudownym, drobnym, równym i wyraŸnym pismem ojca, czyje to listy - nazwisko, imię, czasem tytuł naukowy. Niekiedy, jak przy zespole listów pewnego rolnika, listów pełnych uwielbienia i miłoœci, pod jego nazwiskiem napisane było: "poczciwy człowiek z Lubelskiego". A pod nazwiskiem Juliana Marchlewskiego - "złodziej". Nie czytałam tych listów, cišgle jeszcze zdawało mi się, że to sš sprawy prywatne tych ludzi, do których nie mam prawa zaglšdać. Czytałam tylko nazwiska na koszulkach z wyraŸnš myœlš o Niemcach, którzy dorwaliby się do listów w razie rewizji. Gruby zespół dokumentów Zwišzku Obrony Kresów Zachodnich, listy nazwisk członków, protokóły posiedzeń, projekty statutu, to mogło zagrozić wielu ludziom, nie wolno mi było tego zniszczyć, a i zostawić niebezpiecznie, obcięłam więc tylko napis na koszulce - "Zwišzek Obrony Kresów Zachodnich". Było to trochę naiwne, ale można było zawsze liczyć na tępotę Niemców, mimo wszystko. Szafka stała więc znów u nas, listy na szczęœcie nie uległy rozproszeniu jak biblioteka, także żadnej z ksišg wycinków nie brakowało. Wiedziałam tylko, że te ksišżki, które przechodziły przez moje ręce w księgarni, przynoszone do sprzedaży antykwarycznej, to nie były "jak u tatusia w bibliotece", tylko po prostu te same, ukradzione z szaf na Foksal. Niektóre, jak wszystkie tomy Norwida wydane przez Miriama u Mortkowicza, œlicznie oprawne w białš skórę, kupiłam sobie z czystego sentymentu. Takie czasem dziwne rzeczy w tej księgarni mi się zdarzały. Pewnego dnia weszła tam malutka stara pani, bardzo dystyngowana, i zapytała najpierw, czy tu był wydawany przed wojnš Żeromski, a potem, czy interesowałby nas rękopis tego autora. Czułam, że skóra na mnie cierpnie z wrażenia i cichutko odpowiedziałam jej, że owszem, interesuje. Tak to cicho powiedziałam, żeby jej nie spłoszyć i żeby nie uciekła. I pierwsza rzecz, zapytałam, co to jest, a ona, że to rękopis "Róży". O Boże! Przyniosła go na drugi dzień. Nawet nie otwierajšc, wiedziałam, że to prawda, bo teczka była z granatowego papieru naklejonego na tekturze i powišzana troczkami z czerwonych wšskich tasiemek, jakby krajek. Sam tę teczkę zrobił, tak jak tyle innych. W œrodku był pełny czystopis "Róży" na luŸnych kartkach, już przepisany przez niego dla drukarni. Miałam pienišdze za sprzedany ostatnio obraz i dałam tej pani, ile chciała. Potem dopiero zapytałam jš, skšd go ma. Opowiedziała mi takš historię: podczas tamtej wojny ona z córkš mieszkały w Zakopanem, takie, domyœlam się, kresowe damy. Miały dużo pieniędzy. I dowiedziały się, że Żeromski, którego uwielbiały, jest w Zakopanem z rodzinš, małym dzieckiem, i w bardzo złych warunkach materialnych. Więc poszła ta pani z córkš do niego i zaproponowała mu pomoc pieniężnš. Opowiadajšc mi to, nie wiedziała, jak się nazywam, a mnie się serce œcisnęło za niego, takiego ambitnego, w sprawach materialnych skrytego, takiego czułego na punkcie wszelkich rozliczeń, bojšcego się długu jak ognia. Powiedziała, że bardzo zimno jej podziękował i odmówił. Ale po chwili, biedaczek, naprawdę bardzo musiał potrzebować pieniędzy, powiedział jej: "Chyba, żebym pani coœ sprzedał, ale nic nie mam, tylko może mój rękopis". I tak ten rękopis "Róży" był u niej przez wiele lat, aż przyszła następna wojna i kolej na niš sprzedawać coœ na życie. Tak mi się ten œliczny, bez żadnej usterki rękopis wrócił w ręce. Wcale do końca nie powiedziałam jej, kto ja jestem, bo znielubiłam jš po tym opowiadaniu. Powoli wracałam do ksišżek ojca, cišgle bolało mnie ich czytanie. Za straszne było to, co się stało, powrót okrutny do niewoli, z której się tak namiętnie wydzierał. Chociaż wyrastaliœmy powoli z poczucia winy i upokorzenia pierwszego okresu wojny, to jednak cišgle zdawało mi się, że jakoœ go zawiodłam, nie ja sama oczywiœcie, ale jednak. A równoczeœnie musiałam po raz pierwszy myœleć - co za szczęœcie, że umarł, że tego nie dożył, że mogłoby go spotkać coœ fizycznie strasznego, poza nieskończonš rozpaczš i cierpieniem. Płakałam po nocach, słuchałam tej ciszy czarnego kraju rozcišgniętego pod żelaznš pokrywš, nasłuchujšcego sygnału karetek Gestapo. To nie był płacz ze strachu, chociaż bałam się, jak wszyscy, tysięcy grożšcych spraw, te nocne płacze były z żalu. Czytanie oczywiœcie pomagało, zawsze pomaga na wszystko - w pewnym stopniu. Czytałam antologie i zbiory poezji włoskiej, uczyłam się wierszy - od œwiętego Franciszka po Leopardiego, wszelkie włoskie ksišżki zbierałam w księgarni. To była dobra nauka i jakie cudowne zapoznanie z tym językiem, najpiękniejszym, nieodmiennie od wieków jasnym i zrozumiałym: Laudato si, mi Signore cum tucte le tue creature le quali lo jorno allumeni per nui - spetialmente messer lo frate sole, et ellu Š bellu et radiante cum molto splendore - de te, altissimo, porta significatione, Laudato si, mi signore per sora luna et le stelle in celu l'hai formate clarite et pretiose et belle, Laudato si, mi signore per frate vento et per aere et nubito et sereno et onne tempo, per le quali alle tue creature dai sustentamento. Laudato si, mi signore per sora acqua la quale Š multo utile et humele et pretiosa et casta, Laudato si, mi signore per frate focu, per lo quale n'allumini la nocte, ed ello Š bello et jocundo et robustoso et forte. Jakiż on jest nieskończenie piękny, ten łagodny wesoły œpiew, chwalšcy Pana. A w tym samym XII wieku inny poeta, Cecco Angiolieri, wybucha sonetem pełnym nienawiœci do œwiata, zdumiewajšco okrutnym: S'io fossi foco, ardererei il mondo; S'io fossi vento, lo tempesterei; S'io fossi acqua, io l'annegherei; S'io fossi Dio, l'manderei in profondo. S'io fossi morte, anderei da mio padre; S'io fossi vita, fuggirei da lui; Similemente faria da mia madre. Uczyłam się też na pamięć dziwacznego sonetu Niccoló Machiavellego: Chi sei tu, che non par donna mortale? Di tanta grazia il ciel t'adorna e dota! PerchŠ non posi? e perchŠ a'piedi, hai l'ale? - Io son L'Occasion, a pochi nota; E la cagion che sempre mi travagli, E perchŠ io tengo un piŠ sopra una ruota - Gli sparsi miei capei dinanzi io tengo; Con essi mi ricopro il petto, e l'volto, PerchŠ un non mi conosca quando io vengo. Dietro dal capo ogni capel m'Š tolto. Onde invan si affatica un, negli avvienne Ch'io l'abbia trapassato o s'io mi volto. - Zawsze mi się zdawało, że to ona, L'Occasione, biegnie w rozwianej szacie na szczycie gmachu La Dogana w Wenecji na końcu Punta della Salute, ale naprawdę jest to chyba Fortuna, patrzšca w morze, skšd biegnie wiatr i przypływajš statki. Znalazłam w księgarni tomik tłumaczeń Leopardiego przez Edwarda Porębowicza. Wydajš mi się te tłumaczenia wprost doskonałe. Poemat "All'Italia" œciskajšcy dzisiaj serce jest chyba bardziej przejmujšcy po polsku niż w oryginale. Si che sparte le chiome e senza velo Siede in terra negletta a sconsolata, Nascodendo la faccia Tra le ginocchia, e piange. Piangi, che ben hai donde, Italia mia. A po polsku tak: Tak bez zasłony, z włosy rozwitemi, W mdłem opuszczeniu usiadła na ziemi, Skłoniła na kolana Twarz swš i płacze. Płacz, bo masz czego, Italio.- Pewne słowa, wiersze, muzyka nabierajš teraz innego, a raczej nowego znaczenia, jakby je kto otrzepał z kurzu, którym już na zawsze, zdawało się, były pokryte. Ten obraz płaczšcej ojczyzny, tak jak rysunki Grottgera czy niektóre utwory Szopena, czy słowa z prologu "Róży" - to było dawniej bardzo ładne, nawet wzruszajšce, ale zamknięte w przeszłoœci, należšce do historii. Teraz nagle wyszło do nas prawdziwe, ważne i dzisiejsze. Spaliłam w kuchni pod blachš mój dziennik, który prowadziłam od poczštku wojny. Było tam już sporo zeszytów, codzienne zapisy cen, plotek, wiadomoœci z radia i gazetek, nieważne i ważne zdarzenia i spotkania, rozpacze i œmiesznoœci naszego życia. Ale nie mogłam go dłużej prowadzić. Pan Nikodemski czasem nocował u nas, a czasem ja u nich albo u Basi, w miarę natężenia czy słabnięcia niebezpieczeństwa, czy tylko czasem strachu przed nim. Wpaœć można było każdego dnia, a wtedy nie wiadomo, czyby się człowiek okazał bohaterem, czy słabym. Nie wolno mi było pisać, co czytałam albo gdzie słuchałam radia, albo co gdzieœ zaniosłam, a bez tego nie było to nasze prawdziwe codzienne życie. Wszystko cišgle zależy od przypadku. Wygarnš z tramwaju, którym się jedzie, a z następnego już nie. Mama kiedyœ przyszła do księgarni cała w wapnie i kurzu, jej czarny kostium, a nawet czarny okršgły kapelusik powalany był i zabrudzony. Przeraziłam się, że upadła czy ktoœ jš potršcił. Ale nie. Okazało się, że była w kawiarni, kiedy nagle zaczęła się strzelanina. "Nie było, wyobraŸ sobie, drugiego wyjœcia w tej dziurze, a kule siekły na wysokoœci głowy, więc musiałam się położyć przy œcianie za stolikiem, a ta œciana była bielona". Mama takich rzeczy się zupełnie nie bała, bała się tylko straszliwie bomb lotniczych i zasypania w piwnicy. "Zastrzelona na ulicy - proszę bardzo". Myœlę, że aresztowanie zniosłaby dużo łatwiej niż ja. Obie z ciotkš Anielš miały w sobie jakšœ leciutkš, ukrytš ciekawoœć wypadków, lubiły być œwiadkami zdarzeń. Bały się tylko nieprzytomnie o swoich najbliższych, stokroć bardziej niż o siebie. Ciotka Aniela, wstyd to powiedzieć, dała się złapać w łapance ulicznej, po prostu wmieszała się w tłum pchany do budy. Chciała się przekonać, jak jest na Pawiaku "naprawdę", tak nam to powiedziała potem. Myœlę, że jej optymizm, jakaœ młodzieńcza wiara w to, że ludzie nie mogš być tak zupełnie Ÿli, rodzaj zaufania do œwiata, to wszystko razem z usposobieniem wesołym i czułym dawało jej siłę, która przycišgała, przywišzywała do niej wszystkich. O ile oczywiœcie nie pokłóciła się straszliwie o jakšœ sprawę, zawsze oderwanš od codziennego życia, bo w swoich sšdach była apodyktyczna i uparta i umiała się bronić i atakować z prawdziwš furiš. Ja kłóciłam się z niš cišgle, to były wielkie i wspaniałe dyskusje i awantury. A mama siedziała na kanapie w stołowym z Kiopkiem u boku i œmiała się z nas, jak zawsze, bo dla niej kłótnia właœciwie jako zjawisko nie istniała, można było mieć odmienne zdanie niż ona, ale to była ożywiona rozmowa, może spór, ale nigdy, przenigdy nie widziałam jej w złoœci czy zacietrzewieniu. Mieliœmy w dalszym cišgu bardzo wielu znajomych i w domu prawie co popołudnie byli goœcie, nieomal wszyscy lubiani i witani z radoœciš. Troszkę było i innych. Przychodziła do nas czasem, nigdy się nie zapowiadajšc, pewna pani, przez nas nazwana Szakalskš, bo nigdy nie przyszła do nas, żeby nie przynieœć jakiejœ niemiłej wiadomoœci albo plotki. "Tak się wczoraj pokłóciłam o paniš" - mówiła do mamy - "bo tacy ludzie sš niesprawiedliwi i takie rzeczy potrafiš wygadywać". Pani Szakalska miała córkę z takim samym płaskim głosem, która mówiła do mnie: "Chciałabyœ skoczyć z mostu do Wisły?" I dziwiła się, kiedy jej odpowiadałam, że nie. To były ucišżliwe wizyty. Także długo trwały posiedzenia u nas księdza Nowackiego, który grał nam na skrzypcach, bardzo ładnie zresztš. Innego typu były wizyty pana Malessy, współpracownika prezydenta Gdyni - Sokoła. Pan Malessa był gwałtowny i kochał się w którejœ z nas. Mama mówiła, że w niej, a ja, że we mnie. Nigdy nie powiedział nam wyraŸnie, jak to jest, ale łapał się za głowę, wyłamywał palce, czasem œmiał się strasznie - na szczęœcie potrafił także pięknie mówić o Gdyni i jej rozbudowie, naprawdę był do tych stron serdecznie przywišzany. Miałyœmy także wspólnego wielbiciela, sekretarza, a równoczeœnie opiekuna Miriama - pana Zbigniewa Zaniewickiego, złotego, dobrego, uczynnego człowieka. Ale tu jednak chyba wyraŸnie o mamę chodziło. Kiedy byłam młodsza, tacy pretendenci do ręki mamy wywoływali u mnie ataki wœciekłoœci, sama myœl, że mogłaby wyjœć za mšż, była niemożliwa do zniesienia. Wiem, że chciał się z niš żenić Osterwa, piękny wujcio Józio Hałaciński, pułkownik, brat matki Basi Lisowskiej i owdowiały mšż siostry pani Skoczylasowej. Wujcio Józio był naprawdę piękny i może bym się w nim zakochała majšc lat trzynaœcie, ale mnie zraził. Czytał kiedyœ gazetę w pokoju Marysi, a ja chcšc zajšć jego uwagę i sprawić mu przyjemnoœć powiedziałam, siedzšc przy patefonie: "Zagram panu płytę z Madame Buterfly, dobrze?" A on nie podnoszšc głowy powiedział: "Nie mówi się Buterfly, tylko Baterflaj". Był też trzeci konkurent, także wdowiec, mecenas Tomaszewski, bardzo wspaniała i godna postać, jeden z moich szeœciu opiekunów prawnych. Osoby dziwaczne czy mniej sympatyczne to były tylko nieliczne wyjštki w naszym licznym, bardzo licznym kole kochanych znajomych i przyjaciół. Czasem jednak trzeba się było tak czy siak wykręcić z towarzystwa. Więc kiedy zapraszano nas albo proponowano wizytę nie w porę, wtedy z pomocš występowała zaraz uczynna rodzina Sierzputowskich. Nie znałyœmy nigdy nikogo noszšcego to nazwisko, ale w razie potrzeby patrzyłyœmy na siebie ze smutkiem i mówiłyœmy: "Niestety, w œrodę jesteœmy zajęte, mamy chrzest u kuzynów Sierzputowskich". Chrzest, pogrzeb, œluby, wyjazdy, przyjazdy, rocznice, urodziny i imieniny tej niezwykle rozbudowanej rodziny służyły nam w niezliczonych wypadkach. Zapraszane byłyœmy tam zawsze, nasza wyobraŸnia poddawała nam najrozmaitsze warianty ich rodzinnego życia. Czasem przeholowywała któraœ z nas i kiedy zaczynała się opowieœć o chrzcie dziadka Sierzputowskiego, druga musiała jš zagadywać. W Konstancinie poznaliœmy, poza czarujšcš willš "Julia" i jej mieszkańcami, jeszcze innych zachwycajšcych ludzi. Był to pan Szura Karnicki i jego siostra Marusia Augustowska. Oboje przywędrowali z Rosji w 1920 roku, ale nie byli Rosjanami. Ojciec ich był mieszkajšcym stale w Petersburgu Polakiem, wysokim urzędnikiem w biurach ubezpieczeń, a matka Angielkš, z domu Shaw, stryjecznš siostrš Bernarda Shaw. Po rewolucji, straciwszy wszystko łšcznie z posiadłoœciš na Krymie, oparli się w Konstancinie. Byli oboje szalenie muzykalni, oczytani, znali oczywiœcie cały œwiat i mówili znakomicie językami. Marusia była wysoka, mówiła niskim, ciepłym głosem przecišgajšc z wdziękiem i plotšc przeœmieszne głupstwa wynikajšce niby to z nieznajomoœci polskiego. Mówiła każdemu prawdę w oczy, opowiadała dowcipy, nigdy nie słyszałam jej skarżšcej się ani nie widziałam smutnej. Opiekowała się i ubóstwiała swojego brata Szurę, który miał najpiękniejsze oczy na œwiecie, długš zbrużdżonš twarz, był kulawy po dziecinnej chorobie Heinego-Medina, a to lekkie utykanie jeszcze dodawało mu uroku. W salonie u pani Krystyny Machleidowej przeœlicznie grał na fortepianie albo siadał w ogrodzie w altance na trzcinowym fotelu i rysował dookoła siebie na piasku wielkie koła swojš ogumionš laskš. Kiedy przychodziłam do "Julii" z wizytš, patrzyłam po drodze, czy wokół któregoœ z foteli w ogrodzie nie ma tych rysunków na piasku, które obiecywały, że Szura jest i że za chwilę go zobaczę. Halina Hersowa miała na swojej górce w czarownym i pełnym œlicznoœci mieszkanku bardzo dobry patefon i wszystkie pięć "Koncertów brandenburskich" Bacha, przepięknie nagranych. Teraz, podczas wojny, takie chwile, kiedy można było siedzieć na progu otwartego tarasu o zmierzchu i słuchać tej muzyki, majšc obok tak cudownie wrażliwego Szurę, to była łaska nieba. Szura zresztš nie zawsze poznawał się na moich dowcipach. Kiedy raz na spacerze powiedziałam ... propos czegoœ tam: "Tak, tak, jak powiedział jeden pan - rira bien qui rira par derriŠre" - Szura stropił się, ukrył ochotę do œmiechu i powiedział łagodnie: "Ale to się tak nie mówi, tylko: "Rira bien qui rira le dernier". Cały dowcip oczywiœcie poległ, ale jakiœ pan naprawdę kiedyœ tak powiedział. Ale nie ja, u Boga Ojca. W tym towarzystwie konstancińskim była także rodzina Zarańskich, matka i dwu z trzech jej synów, bo jeden był we œwiecie. Tutejsi dwaj, Stanisław i Jaœ, byli obaj mili i weseli. Ich matka, pani Zofia Zarańska, była nawet mojš kuzynkš, a co dziwniejsze, siostrzenicš. Miałyœmy wspólnš prababkę, nasze babki były siostrami, tylko że ja przeskoczyłam jedno pokolenie. Wspólnš prababkš była pani Agnieszka Katerlina, a jej trzy córki wyszły za panów Nekanda-Trepkę, Żeromskiego i Wierusz- Kowalskiego. Trochę to wszystko było zagmatwane, a ile razy usiłowaliœmy dojœć dokładniej, jak to nasze pokrewieństwo wyglšda, obaj młodzi panowie Zarańscy, zwłaszcza Jaœ, wybuchali dzikim œmiechem. Œmiech Jasia był przeraŸliwy i zaraŸliwy, słychać go było na trzeciej posesji. Pani Zarańska, dystyngowana i kostyczna, nie przepadała za mnš. Kiedy pani pastorowa mówiła o mnie miłe rzeczy, pani Zarańska odwracała suchy profil i mówiła jedno słówko: "Czyż?" - podajšc tym w wštpliwoœć zalety mojego ducha i ciała. Za to szalenie miła para, starsi już państwo Hutorowiczowie, lubili mnie. Pan Hutorowicz znał œwietnie okolice Konstancina, pokazał mi rozmaite spacery, których, o zgrozo, dotšd nie znałam. Za gliniankami przy cegielni za miejscem moich dziecinnych zabaw, cudownymi rozpadlinami i pagórkami poroœniętymi plštaninš tarniny i trzmieliny, jałowcem i głogiem - zaczynał się las dębowy. Płynęły przez niego powolne, na pół ukryte w borówkach, konwalii i zawilcach strumyki, ginšce gdzieœ po drodze w zakisłych bagienkach. Tę pierwszš dšbrowę znałam, wiosnš przynosiłam stamtšd zawilce i konwalie, pierwiosnki i przylaszczki, latem czarne jagody, a jesieniš grzyby. Ale za tš pierwszš dšbrowš, która już i tak była dalekim celem spacerów, były jeszcze dwie dalsze, poprzedzielane polanami zarosłymi jeżynš i gdzieniegdzie z oczkami martwej wody ukrytymi w suchych sitowiach. Tamtej najdalszej nie znałam wcale, pokazał mi jš dopiero pan Hutorowicz. Czasem zjawiał się nagle u nas z bukietem zebranym na tych swoich dalekich spacerach. Tam, w tej trzeciej dšbrowie, rosły blade, pajšczkowate storczyki i okršgłe złotogłowy. Kiedy pan Hutorowicz wchodził z takš cudownš pachnšcš strzępiastš miotłš leœnych kwiatów, musiałam wszystko rzucać, odkładać, i zabierałam się do malowania, żeby tylko nie zwiędły, żebym zdšżyła uchwycić w porę ruch, gest każdej łodygi, zwrot czy nachylenie pięknej głowy kwiatu dzikiej kampanuli czy strzelistoœć czerwonej kiœci szczawiu. Ale wcišż na widok tej urody przyplštywała się niespodziewanie myœl, siedzšca gdzieœ jak schowana w załomie muru skolopendra, że te pięknoœci byłyby takie same, tak samo zachwycajšco kwitłyby i pachniały, gdybym ja gniła, nieobecna, nie widzšca, gdzieœ pod gruzami. Inna jeszcze myœl o niesprawiedliwoœci tego mojego uczucia: po prostu szczęœcie przy malowaniu, kiedy przez chwilę wszystko idzie dobrze, kiedy ma się ochotę zatršbić triumfalnie czy zaœpiewać: "Dobrze, Monisiu, sei una brava figliuola, te dziesięć centymetrów jest wcale dobre, maluj dalej". Jakie mam prawo do tych radoœci, do oddychania lasem, do ciszy nocnej słuchanej na tarasie na ławce, z psem opartym o mnie, do miłoœci? Wojna jest dookoła, cierpienie i krzywda jak ostre rafy tuż pod powierzchniš naszego życia. Ale znów, co mówił ksišdz podczas kazania w Santa Prisca, dawno temu, ale na zawsze - godere, godere, umieć położyć palec na chwili biegnšcej i powiedzieć: ta chwila jest szczęœliwa, ja jestem szczęœliwa, teraz, i wiem o tym. Godere la vita - taki cudowny banał, którym mnie ten ksišdz z Santa Prisca dzisiaj rozgrzesza z odległoœci. Szłam do domu Nowym Œwiatem, kiedy tramwaje i ludzie na chodnikach zostali zatrzymani przez Niemców, ale nie była to łapanka, bo nie gonili przechodzšcych ani nie było bud. Wszystko stało się bardzo prędko. Przejechało i stanęło wzdłuż chodników kilka samochodów osobowych, piramida uzbrojonych Niemców wysypała się z otwartego auta. Zaraz nadjechała buda, z której wypchnięto kilkunastu mężczyzn z rękami powišzanymi z tyłu. Nie wiedzieliœmy, co im robiš, Niemcy kręcili się wokół nich, pchajšc ich pod mur kamienicy. Naprzeciwko, wzdłuż jezdni, na jej œrodku rozcišgnšł się szereg żołnierzy, przez ich hełmy zobaczyłam głowy ludzi pod murem, przekreœlone wszystkie jak pasem czymœ białym. Zaraz potem trzask strzałów i tamte głowy znikły. Rozpędzono nas wrzaskiem i strzałami w powietrze, tramwaje ruszyły, ludzie biegli, ja z nimi. Na drugi dzień szłam tamtędy. Pod murem egzekucji leżały kwiaty i paliły się lampki. Po obu stronach w poprzek chodnika stały wielkie kozły hiszpańskie - kłębowisko namotanego na drewniane krzyżaki drutu kolczastego. Œciana zamalowana była wapnem, a na tym białym tle wielkimi czarnymi literami, z których œciekała farba, napisane było trochę skoœnie słowo "Chwała". Chodziłam tam potem codziennie. Widziałam, jak Niemcy nogami, buciorami rozgniatali te palšce się lampki i kwiaty. Codziennie słowo "Chwała" było zasmarowywane białš farbš i codziennie zjawiało się od nowa, codziennie nowe lampki stawiali i kwiaty rzucali szybko przebiegajšcy na tamtš stronę ulicy ludzie. Włożyłam w dno słomianego kapelusza papier i wielokrotnie przechodzšc tamtędy szkicowałam prędkimi kreskami ten mur, kształt białej wapiennej plamy i napisu na niej, pozycję kozłów hiszpańskich, a za murem porwane, utršcone œciany spalonych kamienic, gdzie przez otwory okien widać białe niewinne chmurki. Wracałam do domu malować ten okrutny widok, te okrutne chmurki. Był to zresztš obraz malowany na zamówienie, a nawet z nakazu. Na placu Trzech Krzyży Niemcy ustawili ogromny, piętrowy ekran z desek, frontem obrócony do Nowego Œwiatu. Z tyłu podpierało go rusztowanie z łat i desek. Na tym ekranie wymalowany był obraz w gigantycznych rozmiarach Churchill w swoim półcylindrze na głowie i z cygarem, a za nim skradajšcy się tłum postaci bolszewików w szpiczastych czapkach z czerwonš gwiazdš, z łapami ociekajšcymi krwiš i z krwawymi nożami w zębach. Na górze olbrzymie czarne litery: "Oto podpalacz œwiata". Idšc przez plac zauważyłam, że ludzie oglšdajš to dzieło jakoœ z bardzo bliska i chętnie się tam gromadzš. Przepchnęłam się i ja i zobaczyłam, że w rogu na dole tego ekranu ktoœ przylepił małš, wyciętš z gazety fotografię Hitlera, a pod niš napisał wiecznym piórem: "A tio ktio?" Właœnie tak pieszczotliwie: "tio ktio". Byłyœmy niedawno z Marysiš z wizytš u Prusza, tak jakoœ przypomniałyœmy sobie, że nic o nim nie wiemy od dawna. Mieszkał na Lwowskiej, niedaleko moich teœciów. Zastałyœmy go w szlafroku, z zapuszczonymi siwymi włosami. Trochę malował, ale bardzo niedobre małe kobiece główki, takie œlicznotki z pamięci, bez wyrazu, bez charakteru. Ucieszył się nami bardzo, w końcu byłyœmy obie jego gwiazdami i ulubienicami. Smutne na nas zrobiło wrażenie to życie w zamknięciu, bo powiedział, że postanowił nie wychodzić z mieszkania do końca wojny. I cóż, niedługo potem zabity został na Lwowskiej żołnierz niemiecki. W odwet wywleczeni zostali z domów główni lokatorzy, w tym Prusz. Gdyby go wtedy nie było w mieszkaniu, ocalałby, a tak został rozstrzelany z innymi w ruinach getta. Nie wiadomo, co gdzie kogo dopadnie. Jak tę paniš, która tak dokładnie zamykała się w swoim mieszkaniu na dziesištki zamków, a kiedy bomba przeleciała przez jej klatkę schodowš, podmuch wyrwał drzwi razem ze wszystkimi zamkami i zasuwami i drzwi leciały za niš przez całe mieszkanie, aż jš w końcu korytarza dopadły i zabiły. Pewnego razu odwiedził nas szalenie przystojny młody człowiek, pan Stanisław Kirchmayer z Krakowa. Mile zawiadomił nas, że przywozi słoik powideł œliwkowych. Zdziwiłyœmy się, bo jechać specjalnie z Krakowa z takim prezentem wydało nam się lekkomyœlne. Ale okazało się, że w powidłach były ampułki ze szczepionkš Weiglowskš przeciwko tyfusowi. Był to anonimowy dar dla nas od ludzi, którzy kochali ojca. Było to cenne i wzruszajšce i chronišce nie tylko ciało od choroby, ale i serce od uczucia samotnoœci i upadku. U pani Poli Gojawiczyńskiej był od pewnego czasu młody oficer angielski, John Crawford, zbiegły z innymi niedawno z obozu jenieckiego gdzieœ na Pomorzu, na terenie Reichu oczywiœcie. Pani Pola była niespokojna, bała się aresztowania i w pewnym momencie ten młody Anglik przeniósł się do nas, na drugš stronę podwórza. Był bardzo wysoki, chudy, z ogromnymi zębami i rudy, takš zupełnie różowš rudoœciš. Nie miał jeszcze papierów w zupełnym porzšdku, więc został w domu sfotografowany i jego dokumenty mówiły, że nazywa się tak jakoœ bardzo z polska, że jako syn emigrantów przedwojennych przyjechał do starej ojczyzny tuż przed wybuchem wojny i już został. Dlatego nie umie po polsku. Był pogodny i zgadzał się na wszystko. Na zamknięcie w domu, na noszenie garniturów Bronka, w których nogawki nie zakrywały mu kostek, a rękawy nie sięgały przegubów, na naukę polskiego ze mnš, na zmianę papierosów i nazwiska - jednego tylko odmówił stanowczo, a to przefarbowania włosów na jakiœ kolor mniej rzucajšcy się w oczy. O spiłowaniu mu zębów nawet nie wspomnieliœmy. Pochodził z St. Andrews w Szkocji i te zęby i żagiew na głowie na nic innego nie mogły wskazywać. Ponieważ mówiło się doœć dużo przez telefon na jego temat, więc przyszedł już do nas jako "Teresa" albo "Pikunio". Kiedy wychodziliœmy z domu, klucze oddawaliœmy Decowi, mówišc: "Panie Dec, w domu nikogo nie ma, niech pan kluczy nikomu nie daje". Na co Dec odpowiadał gderliwie: "Wiem, wiem, nikogo nie ma, tylko niech se wyglšda na Wisłę, a nie sterczy w oknie od podwórza". Pani Pola poleciła mi wiosnš wyprowadzać Teresę na spacer. Zgadzał się i na to, że wychodził ze mnš na ten spacer jak pies. Miał przykazane, że nie ma nic mówić ani oczywiœcie ja do niego. Na tych przechadzkach jego czerwona głowa wystajšca nad innych ludzi niepokoiła mnie, ale powoli dochodziliœmy coraz dalej, a wreszcie docieraliœmy do SIM-u na kawę, bo to była dla niego jakaœ rozrywka. Ale kiedyœ doszły mnie plotki powtarzane przez znajome eleganckie osoby, które były w SIM-ie kelnerkami: "Monika znalazła sobie jakiegoœ rudzielca. Siadajš przy stoliku, siedzš godzinę, wypijajš kawę, ani słowa do siebie nie mówiš, a w dodatku ona za niego płaci". Bronek poprawiał jeszcze swój znakomity angielski, ja uczyłam się trochę, nie było z nim w końcu Ÿle. Był u nas niezbyt długo, kilka miesięcy. Pod koniec rozzuchwalił się niebezpiecznie. Miał przyjaciela Sutherlanda, z którym zaczšł sam latać po mieœcie i jeŸdzili obaj w przedniej częœci tramwaju, nur fr Deutsche. Wreszcie, kiedy pani Pola została aresztowana, zabrano Pikunia od nas i umieszczono u pani doktor Garlickiej na Filtrowej. Niedługo stała się tam tragedia. Podczas urodzin czy innego œwięta, które sobie ci chłopcy angielscy tam urzšdzili, przyjechało Gestapo. Aresztowali paniš doktor, jej córkę i jeszcze kogoœ, ukrywajšcego się u nich. Wszystkie te osoby zostały rozstrzelane w get-cie. Teresa i jego przyjaciele zostali także aresztowani, ale cóż im mogło grozić poza kilkoma miesišcami karnego obozu. Miałam wrażenie, że nie zdawali sobie wcale sprawy ci œwietni, weseli i bez problemów chłopcy, że dookoła nich dzieje się coœ piekielnie poważnego i niebezpiecznego. Dookoła nich i z ich powodu. Opowiadał nam Teresa, jak po ucieczce z tego obozu, gdzie siedzieli, zostali przejęci przez AK działajšcš na terenie Reichu i przetransportowani do Warszawy w sposób tak znakomicie zorganizowany, przekazywani od chłopa do chłopa, od wsi do wsi, karmieni, przetrzymywani, potem przewożeni, a było ich szeœciu, jakimiœ niemieckimi ciężarówkami przez granicę GG. Wszystko to ich cieszyło i bawiło. Ale jak się bawił konwojent ich, oficer AK, który wiózł ich już na terenie GG pocišgiem? Wœród tłumu szmuglerek, bab z mięsem, jajami i wędlinš, którym musiał odpowiadać na pytania: "Co to za jedni, tacy ładni i nic nie mówiš?" - "Wszystko niemowy". Z Pikuniem udała nam się jedna sprawa nadzwyczajnie podczas jego pobytu u nas. Powiedział nam kiedyœ, że u niego w St. Andrews, przed wojnš, byli na wymianę studenci, młodzi Duńczycy. Mamie przyszła do głowy pewna myœl. Poprosiła do nas paniš Astę Gšsiorowskš, która była Dunkš. Pani Asta zabrała od Teresy nazwiska tych jego znajomych i przez swojš rodzinę w Danii odnalazła ich. I tak całym łańcuchem ludzi poszła do rodziców Teresy w Szkocji wiadomoœć o tym, że żyje i gdzie jest, i tš samš drogš nadeszła z powrotem, krótka oczywiœcie, mglista, przez wymyœlne szyfry wieœć od jego rodziców, że otrzymali i że sš szczęœliwi. To był naprawdę majstersztyk, z którego cieszyliœmy się wszyscy. Kontaktów ze œwiatem było tak mało, że nie bardzo już było wiadomo, czy on tam gdzieœ jeszcze istnieje. Przyszedł raz list z Kanady od Wiktora Podoskiego, rzewny, zasmarowany na czarno przez cenzurę niemieckš. Prosił mnie w nim o przesłanie mu kłoska z polskich pól dla złagodzenia tęsknoty. Biedny, dobry Podoski, nigdy mnie bardziej nie rozzłoœcił, jak tym jednym kłoskiem. Za to nasza złota Maria Pulcini przysłała raz i drugi wspaniałš, mšdrš paczkę, pełnš rzeczy luksusowych, może nie najpotrzebniejszych materialnie, ale koniecznych dla przypomnienia o œwiecie, do którego należało się kiedyœ i może kiedyœ jeszcze się dopłynie. W tych paczkach były jedwabne pończochy, mgiełkowe szaliki, kupony cudnych jedwabi, to, o czym zupełnie się nie myœlało, a co było takie œliczne. W końcu miałam dwadzieœcia parę lat. Wiem, co o tym myœlała Haneczka Szczepkowska, ale w tych sprawach nie zgadzałyœmy się. Zaniedbanie siebie nikomu do niczego dobrego nie służyło. Zresztš w księgarni musiałam wyglšdać przyzwoicie. Było tam zawsze pełno ludzi, znanych i nie znanych, prawdziwych klientów, którzy przychodzili kupować ksišżki, kolporterów prasy i wydawnictw nielegalnych, inspektorów z BIP, którzy przychodzili od czasu do czasu sprawdzać, co księgarnia ma z tych druków na swoim składzie, szperaczy, którzy nic nie kupujšc, tkwili w ksišżkach dla samej przyjemnoœci brania ich do ręki, przerzucania, przebywania w ich bliskoœci. Lubiłam bardzo tych, którzy nieruchomieli nad albumami i tekami reprodukcji, ci przychodzili tu ze swoimi tęsknotami, z pamięciš, ze wspomnieniami dawnych zachwytów, dawnych podróży. Mamę zresztš widziałam nieraz nad reprodukcjš "L'Homme au gant dechirŠ" Tycjana. Ten cudowny portret młodzieńca oczarował jš w pierwszej młodoœci. Mówiła mi: "Wiesz, tatuœ był o niego zazdrosny". Kiedyœ przyjechała z Krakowa Elżunia Osterwianka. Rozeszła się z Gutkiem Nowotnym, bo się zakochała bez pamięci w muzyku Alojzym Klucznioku, bardzo zdolnym, Œlšzaku z pochodzenia. Mówiła mi, że jest gruby, brzydki, ma tłustš cerę i że ona bez niego umrze. Mieszkali już razem, więc żyła i była szczęœliwa. Przyszła do księgarni i przyprowadziła ze sobš doœć milczšcego młodego człowieka, Jerzego Padlewskiego, bardzo, uderzajšco pięknego. Miał oczy jak mokra emalia, takie oczy majš czasem Rosjanie, Ormianie czy jacyœ ludzie z Południa. Pani Beer miała takie mokre oczy. Okazało się, że jego matkš jest Rosjanka. Elżunia zostawiła mi go w księgarni, a on potem zaczšł przychodzić tam często. Czasem prędko stworzy się między ludŸmi takie delikatne porozumienie, zgodnoœć, radoœć z rozpoznania wspólnego spojrzenia, i to może, ale nie musi być poczštkiem uczucia, a nawet piękniej, jeœli pozostaje tylko przyjaŸniš. Cieszyłam się, ile razy go zobaczyłam, mieliœmy w tych podłych czasach zupełne do siebie zaufanie. Po pewnym czasie powiedział mi, że nie nazywa się Jerzy, tylko Roman. Brat jego Jerzy ukrywał się i zamiana dokumentów dawała obu jakieœ alibi. Jerzy był architektem, uczniem czy asystentem Pniewskiego, a Roman skończył konserwatorium w Poznaniu, gdzie jego rodzice do wojny mieszkali. Jego matka, którš uwielbiał, była doskonałš pianistkš, teraz mieszkali wszyscy po wysiedleniu w Warszawie, poza Jerzym, oczywiœcie. Prędko potem Jerzy został aresztowany, przypadkowo zresztš i nie w sprawie, z powodu której się ukrywał, ale zaraz został rozpoznany i dołšczony do procesu, który się przygotowywał. Była to sprawa bardzo ciężka, wszyscy oskarżeni Polacy osadzeni zostali w Moabicie w Berlinie, a proces miał się toczyć przed Najwyższym Trybunałem Rzeszy. Każdy z oskarżonych miał obrońcę z urzędu, który nic pewnie nie mógł zmienić, ale nadawał procesowi pozory legalnoœci. Obrońca Jerzego przyjeżdżał do Warszawy kilkakrotnie i widział się z rodzinš. Chodziło o przekazywanie tajemnic wojskowych przez wyższych ofcerów sztabu niemieckiego poprzez Polaków - do Anglii. Były tam oskarżone czterdzieœci dwie osoby, w tym dwie kobiety. Roman nie miał nadziei na uratowanie brata. Sam był bardzo głęboko w konspiracji w Oddziałach Specjalnych, czyli "Osach". Zarabiał swojš muzykš, był członkiem sekstetu smyczkowego Eugenii Umińskiej, występujšcego w kawiarni Woytowicza na Nowym Œwiecie. Chodziłam tam często, te strzępy muzyki usłyszane to tu, to tam, na koncercie u Woytowicza albo z płyty, były szczęœciem i œwiętem. Wiedziałam, że Roman grał wieczorami w restauracji "Gastronomia", ale on o tym taperskim graniu na fortepianie nigdy mi nie mówił. Rozmawialiœmy godzinami, kiedy tylko on mógł przyjœć do mnie, zawsze albo o jego bracie w Moabicie, albo o wojnie, o wojnie, o wojnie. Byliœmy wszyscy już nie pogršżeni w niej, ale ona nam się zamknęła nad głowš zupełnie. Miesišce, lata przebywaliœmy w niej, jak ktoœ, kto pozostaje tak długo w ogłuszajšcym huku, że już go w końcu nie słyszy i nie pamięta ani nie wyobraża sobie innego stanu. Churchill zapowiada kiedyœ jakieœ jej zakończenie, ale to tak, jak w tym dowcipie ciotki Anieli: "Po wzburzonym morzu płynie statek, a schorowany, zawymiotowany pasażer, uczepiony przy burcie, pyta słabym głosem przechodzšcego kapitana: "Panie kapitanie, czy to, co tam daleko widać, to już lšd?" - "Nie, proszę pana - odpowiada kapitan - to horyzont". - "Ach, horyzont - mówi udręczony pasażer - dzięki Bogu i za to". Jaracz już nie mieszka u pani Poli, zakończył swoje wspaniałe występy wieczorne czytaniem nam przez wiele wieczorów "Na skalnym Podhalu". Trudno opisać urodę tego czytania. Pani Pola została aresztowana, biedna, mała, chora na wštrobę pani Pola, staramy się podać na Pawiak jakšœ paczkę, pomaga w tym pani Szajerowa, która mieszka niedaleko na Brzozowej i tymi paczkami się zajmuje. Była u nas panna Stefania Sempołowska i zostawiła mamie swój testament. le się czuje i Ÿle wyglšda, ale zawsze w swojej ogoniastej czarnej sukni. Wracałam niedawno do domu i na placu Zamkowym na rogu Œwiętojańskiej kupowałam u baby z kosza precelki. Ręce miałam zgrabiałe od mrozu i upuœciłam pięćdziesišt groszy, które gdzieœ się po chodniku potoczyły. Jakiœ pan podał mi je i powiedział, że mieszkamy obok siebie, bo nawet byłam kiedyœ u niego na herbacie z Bronkiem. Nie poznałam go przez mój krótki wzrok, ale poszliœmy dalej do domu na Brzozowš razem. Bronek nocował wtedy u swoich rodziców na Lwowskiej, bo wielkie mrozy zmusiły nas do zacieœnienia się w jednym pokoju stołowym, przy największym trociniaku. Paliło się tylko w kuchni, gdzie spała Halina, i tu, gdzie my z mamš. Ten pan sšsiad przyszedł do nas wieczorem, powiedział, że nasz Kiopek odwiedza go w jego mieszkaniu, przeciskajšc się za kolumnš, dzielšcš nasze balkony. Dziwne miał oczy ten pan, raz niebieskie, a raz czarne. Mrozy trwały, z Bronkiem zaczęło się coœ w rodzaju nowego narzeczeństwa. Spotykaliœmy się w dzień na obiedzie, szliœmy na spacer albo na koncert, albo czasem do kawiarni, potem odprowadzał mnie do domu i przed godzinš policyjnš wracał do rodziców. A sšsiad przychodził wieczorem na herbatę i moje życie zaczęło się komplikować. Byłam kiedyœ na Żoliborzu u Marysi i wracałam doœć wczeœnie, było jeszcze jasno, zobaczyłam z wiaduktu nad Dworcem Gdańskim stojšce w dole na peronach bardzo długie składy pocišgów towarowych i tłum ludzi na peronach. Bił stamtšd w górę wielki hałas głosów i krzyku i nieustanne wrzaski niemieckie. Stałam oparta o balustradę i patrzyłam, i nie mogłam uwierzyć. Zbita masa ludzi, Żydów, całe rodziny z walizami i tobołami, dzieci cišgnięte i niesione na rękach, małe dziewczynki kolorowo ubrane w czapeczki i kokardy we włosach, starzy, siwi i brodaci, wszyscy jedni za drugimi szybko posuwali się wzdłuż wagonów i wsiadali do nich, pchani i upychani trzymanymi poziomo przez Niemców karabinami. A kiedy wagon napełnił się ludŸmi tak, że nie można było zasuwać drzwi, kiedy je wreszcie zatrzaœnięto i założono antabę, w szpary między deskami żołnierze wsuwali bagnety i dŸgali nimi tych wewnštrz zamkniętych. Widziałam małš dziewczynkę ze splecionym czarnym warkoczykiem, którš wcišgnięto ostatniš do zamykanego wagonu i zaraz potem Niemiec wsadził w te drzwi białe ostrze, a przecież ona tam stała, tuż z drugiej strony. Tych ludzi były tłumy, tłumy. Wiozš ich gdzieœ na wschód, podobno wywieziono doktora Korczaka z dziećmi. Przyszedł do nas pewnego dnia nasz najmilszy doktór Marceli Landsberg. Nie mieliœmy o nim od bardzo dawna, od poczštku wojny, żadnych wiadomoœci. Teraz był u nas i opowiedział swojš historię. Przez pierwszy okres wojny był z rodzinš we Lwowie, ale kiedy można było wrócić do Warszawy, zrobił to. Opowiadano wtedy, że na jakimœ moœcie ludzie idšcy do Lwowa do bolszewików i ludzie idšcy ze Lwowa do Generalnej Guberni mijajšc się pukali się wszyscy bez wyjštku w czoło. Kiedy zamykano getto, dwie córki doktora zostały po stronie aryjskiej, a on z żonš pozostał w dzielnicy żydowskiej. Jego żona niedługo umarła z nędzy i rozpaczy, on został tam sam. Chodził, włóczył się po tych strasznych ulicach, sypiał byle gdzie, aż pewnego dnia podszedł do bramy getta i stanšł tam, patrzšc w stronę aryjskš, gdzie były jego córki, których już nie miał zobaczyć. Kiedy tak stał, podszedł do niego strażnik szaulis i powiedział: "No co, chciałbyœ tam pójœć, co?" A doktór Landsberg odpowiedział: "Chciałbym". Nie bardzo się nawet zdziwił, jak usłyszał, że tamten powiedział: "No to idŸ", bo jasne było, że kiedy zrobi kilka kroków za bramę, szaulis strzeli mu w plecy, czyli zabije przy próbie ucieczki, ale strażnik nie strzelił. Doktór szedł przed siebie, cišgle czekajšc na strzał. Doszedł tak spokojnie do nas. Była to naprawdę wielka dla nas radoœć. Panie Kępińskie i pani Zosia Tramontano zabrały doktora do siebie, a do nas przychodził na obiady. Mama częstowała go i namawiała do jedzenia, bo był bardzo chudy. PóŸniej doktór powiedział do mamy: "Pani Anno, pani mnie tak mile zapraszała: "Jeszcze kawałeczek kury, proszę", a ja bym całš tę kurę pożarł z łapami i z dziobem, gdyby było można". Trzeba było jednak umieœcić go gdzieœ na stałe, wyrobić kenkartę i znaleŸć jakšœ pracę. I znalazło się miejsce dobre i doœć pewne. Na Żoliborzu we własnej willi mieszkał bardzo bogaty stary pan, trochę zdziwaczały neurastenik. Doktór Landsberg został tego starucha pół felczerem, pół służšcym, pół przybocznym lekarzem. Ten stary musiał się domyœlać prawdy i korzystał trochę nieładnie z sytuacji, ale w końcu doktór Marceli miał dach nad głowš, utrzymanie i papiery. A stary wspaniałš lekarskš opiekę. Była tam trochę niepewna kucharka, której doktór nie bardzo ufał, ale w końcu nic się nigdy złego nie stało. Wszyscy dawni pacjenci doktora Landsberga powoli dowiedzieli się o nim i od czasu do czasu u pani Hali Skoczylasowej zaczęły się odbywać spotkania. Były to herbatki, na które zjawiali się Szczepkowscy, pani Reymontowa, my, Osterwa, dopóki był w Warszawie, inne osoby potrzebujšce pomocy lekarza. Wszyscy siedzieli przy stole i zjadali wspaniałe wypieki pani Hali, która nawet z fasoli potrafiła upiec doskonały tort migdałowy. Przez płoty i ogródki Żoliborza przychodził doktór Landsberg. Trzeba było przedtem zadzwonić do niego, do pana Marka, bo takie miał imię w papierach, i poprosić go, żeby się zwolnił i przyszedł. Kiedy już nacieszyliœmy się nim i narozmawiali, zabierał każdego z nas po kolei na górę do pokoju Marysi, tam badał i wypisywał nazwy lekarstw na papierkach. Nie były to oczywiœcie recepty, ale mieliœmy na Rynku Starego Miasta, tuż przy rogu Zapiecka i Œwiętojańskiej, zaprzyjaŸnionš aptekę Skowrońskiego, a w niej najmilszš paniš Funię Urbańskš, paniš prowizor z bożej łaski, która wszystko realizowała i spod ziemi znalazła każdy lek. Pewnego razu, kiedy ja właœnie byłam badana przez doktora, bo miałam koszmarne uczulenie z awitaminozy i puchłam nieoczekiwanie w rozmaitych miejscach, więc właœnie wtedy wszedł bladawy Stefan Leszczyński, mšż Marysi, i powiedział, że trzy wozy Gestapo zatrzymały się przed domem i żandarmi z cywilami wchodzš do ogródka. Ledwo zdšżyliœmy zlecieć na dół i usišœć przy podwieczorku, kiedy oni z wrzaskiem zaczęli nas legitymować. Pomyœlałyœmy obie z Marysiš, że ze zdenerwowania nie pamiętamy nowego nazwiska doktora Landsberga, ale Niemcy rozlecieli się po domu szukajšc jakichœ dwu osób nie znanych nam. Stefanowi przyszła do głowy genialna myœl - zapytał Niemców, a mówił, jedyny z nas, dobrze po niemiecku, czy wiedzš, że w Warszawie sš dwie, a może nawet trzy ulice Górskiego. Jedna tu właœnie, a inne w innych dzielnicach miasta. Niemcy powrzeszczeli i odjechali. Wtedy my wszyscy rzuciliœmy się do ksišżki telefonicznej szukać nazwiska tamtych i znaleŸliœmy je, na ulicy Górskiego 4, tak samo jak tu. Stefan nakręcił numer i powiedział tylko: "Proszę natychmiast wyjœć z domu, jadš do panów goœcie". Któregoœ dnia rano zadzwoniła pani Zosia i na moje pytanie o zdrowie zmienionym głosem powiedziała: "Ach moja droga, dzieje się ze mnš coœ strasznego, mam dużš goršczkę, zupełnie nie spałam". "Czy była pani u doktora?" - zapytałam z bijšcym sercem, majšc oczywiœcie na myœli Churchilla. "Naturalnie, zaraz jak się to zaczęło, powiedział, że mam w zębie ropę w kanale i że to poważna historia". Odłożyłam bez słowa słuchawkę, poszłam do mamy pokoju i naprawdę drżšc i płaczšc, powiedziałam jej: "No więc nareszcie, zaczęło się, rozpoczęli inwazję, płynš przez kanał La Manche, ropa, rozumiesz, flota, Churchill o tym ogłosił, pani Zosia sama słuchała". Ubrałyœmy się czym prędzej i pognałyœmy do pani Zosi. Otworzyła nam zbolała i fatalnie spuchnięta, miała naprawdę zapalenie okostnej i ropę w kanale trzonowego zęba. Każdy ma teraz u siebie wielkš mapę Europy i Rosji i wyznacza na niej szpileczkami ruchy wojsk na froncie, a front cofa się, oblężenie i upadek VI Armii niemieckiej pod Stalingradem jest obchodzone jak œwięto. "Kaputt" widzi się na każdej ulicy. Nasza mapa wisi na wewnętrznej stronie drzwi spiżarni, jest doskonała, najmniejsze miejscowoœci odnajdujemy na niej z łatwoœciš i wbijamy z luboœciš szeregi szpileczek, cofajšce się, cofajšce się bez ustanku. Front jest jeszcze daleko, ale zbliża się jednak, co widać po nocnych alarmach lotniczych. Zdarzajš się coraz częœciej. Wycie syren wycišga nas z łóżek, mama w szlafroku, z czarnym warkoczem na plecach, z papieroskiem w troszkę drżšcych palcach spaceruje dookoła stołu, a papieros się nie pali, bo zapałka się trzęsie. Od 1939 roku mama boi się bomb, z najwyższym trudem opanowuje się, kiedy to wycie się rozlega. Nie pozwala mi wyjœć na podwórze ani na balkon, gdzie odbywajš się towarzyskie spotkania i rozmowy. A ja mam zawsze ochotę wyjœć, bo jest to jeszcze jedna dodatkowa okazja do zobaczenia się z panem rotmistrzem Czyhirynem, sšsiadem. Wszystko komplikuje się coraz bardziej dla mnie i dla Bronka, który nie wie, co się dzieje. Ja też nie wiem, tyle, że w tej strasznej plštaninie okrutnych spraw wojennych mam chwile błogosławionej radoœci, nie znanej, zapomnianej od tak dawnych czasów, a nawet chwile szczęœcia. Wiem już, że pan ten pracuje w konspiracji bardzo głęboko, choć nic o tym nie mówi. Ale żegna się czasem ze mnš, wyjeżdżajšc "na kilka dni", jakby się coœ miało skończyć na zawsze, a powitanie jest łaskš i darem losu. Czasem wieczorem mówi mi, że chociaż będzie alarm, to mama może nie wstawać. Te niegroŸne alarmy to przeloty aliantów i naszych samolotów ze zrzutami ludzi i broni. Leżę i słucham tego pulsowania gdzieœ bardzo wysoko - co za szczęœcie wiedzieć, że to oni. Bolszewicy też nadlatujš na Warszawę, ci za to zrzucajš bomby na dworce i mosty, ale ogromnie niecelnie. Zawalili Krakowskie Przedmieœcie i aptekę Wendego z kilkoma kamienicami, celujšc pewnie w most Kierbedzia i Zjazd. Ich bomby upadły także na plac Unii i róg Œniadeckich i Marszałkowskiej. Byłam raz w nocy na Rynku Starego Miasta, kiedy rozpoczšł się ten ich nalot, w kamienicy Towarzystwa Wydawniczego w mieszkaniu państwa Nikodemskich. Wszyscy postanowili zejœć do piwnicy, ale ja byłam bardzo przeziębiona i wolałam już nalot i niekoniecznš bombę niż nieuniknione zapalenie płuc w zimnej i wilgotnej piwnicy. Zostałyœmy więc na górze. Przed nalotem bolszewicy zrzucali na miasto flary, jakby wišzki rakiet, które zawisały nieruchomo w powietrzu niby przepiękne żyrandole, oœwiecajšc jaskrawo złotym œwiatłem wielkš przestrzeń miasta. Stałam w oknie na pierwszym piętrze i patrzyłam na to zjawiskowo piękne widowisko. Okna Rynku były zaciemnione, ale wszystkie złocenia, metalowe okucia, cała polichromia œwieciła, drżała i gorzała od œwiatła flar, a to œwiatło nie było nieruchome, więc i cienie poszerzały się i zmieniały swoje miejsca, cała ta pusta przestrzeń, plac i kamienice żyły, lœniły i same dla siebie piękniały w miarę powolnego przesuwania się flar. Bomby spadały gdzieœ dalej, samoloty odleciały, artyleria przeciwlotnicza umilkła, tylko czarne niebo przecišgnięte było bladymi smugami po wybuchach pocisków, rozdmuchiwanymi przez wiatr. Powoli ten przepiękny królewski spektakl zaczšł gasnšć, ale taki pokaz pięknoœci samego miasta, bez ludzi, dla nikogo - tego nigdy nie da się zapomnieć. Zaczyna się coraz ciężej dziać w dzielnicy żydowskiej. Wybuchajš tam co dzień strzelaniny, oni sš zorganizowani i zdecydowani na wszystko. Przerzuty broni idš stšd do nich kanałami. Dzieje się coraz więcej, co dzień i co noc. Było odbicie więŸniów z karetki Gestapo na Długiej pod Arsenałem. Ci, którzy się uratowali, zostali przeprowadzeni przez nasz dom na Brzozowej. Coraz cięższe sš walki w getcie, Niemcy rzucajš tam coraz więcej wojska i nie mogš dać rady, ale to jest zagłada tych ludzi i miasta. Stoi tam wielki czarny słup dymu, który pochyla się i kładzie na nas, kiedy wiatr powieje z zachodu. W tym gęstym burym powietrzu fruwajš jak motyle większe i mniejsze skrawki spalonych papierów, strzępy kart ksišżek spadajš chwiejšc się przed oczami, podmuch wiatru skręca je na chodnikach w czarne wiry. Jakże tu żyć, zachować te pozory normalnoœci, o które dbam jak o coœ bardzo ważnego. Jak udawać, że nic się nie dzieje albo że nie wiem, że się coœ dzieje, jak wstawać rano z normalnego łóżka, myć się, ubierać, iœć na œniadanie, kiedy tuż obok, w zasięgu wzroku, węchu, słuchu toczy się ta okrutna i wspaniała wojna. Ludzie mówiš, że widzieli, jak matki rzucały z okien płonšcych domów swoje malutkie dzieci. I wszędzie, gdzie Niemcy nogę postawiš, musi się toczyć z nimi wojna o godnoœć i wolnoœć, bo z nich, jak z ich miotaczy ognia, wybucha, wylatuje natychmiast dziki kłšb nienawiœci, zbrodni i pasji niszczenia. Niech mi nikt nie nazywa ich faszystami, nazistami, hitlerowcami - to sš Niemcy - zorganizowani, posłuszni, ochoczy mordercy. Dawniej znałam rozmaite uczucia, ale nie wiedziałam, co to jest nienawiœć. To było jak jakiœ kraj, o którym słyszałam, czytałam, ale którego nie znam i pewnie nigdy nie poznam, bo leży daleko i nic mnie tam nie zaprowadzi. A teraz to jest we mnie, w œrodku, jak zapalny stan, choroba jakiegoœ narzšdu. Czy będzie można kiedyœ wyzdrowieć, zapomnieć, przestanie to kiedyœ jštrzyć się i uwierać? Z każdym dniem tej nienawiœci przybywa, ona pokrywa już ich wszystkich bez wyjštku, ale co zrobić z ich muzykš? To ona właœnie, ich muzyka, daje nam dziœ pomoc i siłę, i chwile ulgi, a nawet czystej radoœci. Roman Padlewski przyszedł i przyniósł rzeczy przekazane mu po bracie Jerzym po wykonaniu na nim wyroku œmierci. Obrońca z urzędu obiecywał, że Jerzy Padlewski jako oficer nie będzie œcięty toporem, lecz rozstrzelany, ale ta obietnica nie została dotrzymana. Te pamištki to ksišżka do nabożeństwa, na marginesach jej Jerzy codziennie pisał listy do rodziców i Romana. I jeszcze kalendarz, który sam sobie wyrysował, gdzie dzień po dniu skreœlał daty zbliżajšce go do wykonania wyroku. Roman nie chciał oddać tego od razu rodzicom i zostawił obie rzeczy u mnie. Także nie powiedział im o œcięciu ich syna. Kiedy siedział u mnie z twarzš zakrytš rękami, a ja nie odzywałam się, bo co mogłam mu powiedzieć na pociechę - wpadła do nas znajoma, której ojciec został aresztowany. Wrzeszczała, że Polacy kradnš paczki przekazywane na Pawiak, że przez Polaków ojciec jej nie dostaje nic, że tylko Niemcy sš uczciwi i solidni, że gdyby nie jej znajomi Niemcy, ojciec umarłby z głodu, że ona, córka, tylko do Niemców ma zaufanie, a w ogóle owija ich sobie wszystkich dookoła palca. Starałam się jš uciszyć, potem zamknšć jej gębę, patrzyłam z rozpaczš na Romana, który u mnie, pod moim dachem słuchał takich rzeczy. Ona wykrzykiwała nadal swoje œwiństwa, aż wypchnęłam jš za drzwi. Roman powiedział: "Przepraszam, to ja powinienem był jš wyrzucić, przepraszam, że pani tego słuchała". Potem ona przyszła do księgarni z proœbš, żeby pójœć z niš do Maurycego Potockiego, który już wiele osób skutecznie ratował i wycišgnšł od Niemców. Chciała go prosić, żeby ratował ojca z Pawiaka, nim go wywiozš. Poszłyœmy obie na Mazowieckš 4. Wyłożyłyœmy wszystko Potockiemu. A on odwrócony twarzš do mnie powiedział: "Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby go puœcili, będę się z paniš komunikował, ale pod jednym warunkiem, że będzie pani przychodziła do mnie sama, bez tej osoby". Tak też było. Niedługo potem przyszedł do księgarni nie znany mi człowiek i powiedział, żebym się postarała, aby ona nie przychodziła do księgarni zbyt często, żeby po prostu nie widywano jej u nas. Ojciec jej po kilku miesišcach wyszedł z więzienia, wymizerowany i chory. Roman Padlewski przyniósł mi do księgarni sporš paczkę. Były tam broszury w szaroniebieskich okładkach napisane przez Narcyza Kwiatka. Tytuł był doœć nieefektowny i mało aktualny, coœ w rodzaju kwestii nauczania podstawowego w powiatach litewskich, a data wydania była z roku 1932. Słowem, broszurka, jakich miliony przecišgały przez księgarnię w masie ksišżek kupowanych całymi księgozbiorami z ršk prywatnych. Roman spieszył się, powiedział: "Schowaj to, ale jak masz kogoœ zaufanego, to sprzedawaj, ale uważaj, mogš tego szukać". I poszedł. Nie zdšżyłam paczki rozwišzać i przeczytać broszury, kiedy przyszedł do księgarni pan w œrednim wieku, godnie i miło wyglšdajšcy. Kiedy zapytałam, czym mogę mu służyć, powiedział, że szuka broszury Narcyza Kwiatka i podał tytuł. Było to tak prędko po dostaniu tej paczki, że pomyœlałam, że to znajomy Romana. Ale Bóg czuwał nade mnš i chociaż miał inne sprawy na głowie, nie pozwolił mi się zawahać nawet na chwilę. Spojrzałam w czyste oczy tego pana i zapytałam o datę wydania. Kiedy podał mi jš, powiedziałam, że wszystkie broszury leżš na wielkim okršgłym stole, co prawda nie poukładane, ale niechby zechciał przejrzeć je, to może i tę swojš znajdzie. Zobaczyłam, że nie jest zadowolony i powiedział, że tam jej na pewno nie ma. Ta rozmowa trwała dosyć długo, ja bezradnie rozkładałam ręce, on upierał się, aż wreszcie poszedł. Kiedy Roman znowu był w księgarni, zapytałam go, czy to on przysłał mi tego klienta. Zdenerwował się szalenie i piętnaœcie razy pytał mnie, czy aby na pewno tamten nie domyœlił się niczego. Prowokator może mieć takš miłš twarz, okazuje się. Przychodzili zresztš może i poczciwi ludzie, ale głupi. Wiele razy starsza pani albo zacny pan odprowadzali mnie w kšt księgarni i szeptem pytali: "Proszę pani, gdzie jest teraz pani Mortkowiczowa i jak można by się z niš zobaczyć?" Z drewnianš twarzš odpowiadałam im wtedy: "Nie wiem, proszę pana, pewnie w getcie". Mama i pan Nikodemski jeŸdzili do pani Janiny i Hanki co miesišc, on z pieniędzmi i rozliczeniami księgarnianymi, a mama z przyjaŸni i chęci rozerwania trochę jednostajnego trybu życia tych pań. Ono było jednostajne między wpadkami, kiedy trzeba było na łeb, na szyję płacić szantażystom i przenosić obie panie w inne miejsce, czasem zmieniajšc im także papiery. Sumy były zwykle duże, faceci twardzi, ale nie zwišzani z policjš ani Gestapo. Większe sumy pożyczał pan Czyhiryn, on też pomagał w papierach i kenkartach. Było też kilka kobiet, które odważnie i z czystych i szlachetnych pobudek pomagały, przenosiły i znajdywały nowe schronienia dla pani Janiny. Była to pani Grabowska z Piastowa, pani Muszka Jansowa, a przedtem te zacne siostry ze Żbikówka. Ci ludzie, którzy chcieli się z paniami Mortkowiczowymi widzieć, mogli mieć najzacniejsze intencje, ale nie wolno było oczywiœcie narażać niepotrzebnie obu tych pań. Mama nie zawsze mówiła mi, że do nich jedzie, raczej po powrocie albo wcale, dopiero od Nikodemskiego dowiadywałam się o tych wizytach. Mama to było właœciwie co innego, bo wynikało to z dawnej przyjaŸni i poczucia obowišzku. Ale pan Henryk Nikodemski, mało znajšc paniš Janinę i Hankę, wzišł na siebie na całš wojnę opiekę nad nimi i dbał o nie niezmiennie. Z moimi dawnymi przyjaciółkami widywałam się rzadziej. Nie bardzo rozumiały, co się ze mnš dzieje, tak zresztš jak i ja sama. Byłam, zdaje się, głęboko, szczęœliwie, niespokojnie, burzliwie zakochana. Telefon stał się dla mnie czymœ w rodzaju bożka, okrutnego i błogosławionego równoczeœnie. Te wyjazdy poza Warszawę, niewiadome sprawy, niebezpieczeństwo, chwile, które mogły być zawsze ostatnie, i radoœci, i ulgi - to wszystko mieœciło się jakoœ w tej wojnie logicznie i pasowało do niej. Człowiek stojšcy na boku tych spraw nie mógł być wtedy dla mnie ważny. Widywałam czasem Marysię Leszczyńskš i Basię Lisowskš. Haneczka Mickiewiczowa mieszkała w Milanówku z rodzicami i mężem, Adamem Mickiewiczem. Elżunia Osterwianka była w Krakowie. Haneczka opowiadała, że mieszka u nich teraz pan mecenas Leon Czeszer, ostatni mšż pani Lili Reymontowej. Pan Czeszer był radcš prawnym pani Lili, która ubóstwiała interesy i miała do tych rzeczy fantastyczne zdolnoœci. Pamiętam, jak pani Hala Skoczylasowa jeszcze przed wojnš dzwoniła do mamy i zawiadamiała jš, że Lila właœnie sprzedała z zyskiem majštek ziemski, a kupiła cukrownię i hodowlę owiec, a po niedługim czasie już nie miała cukrowni, tylko kamienice w centrum Warszawy, co potem zamieniała na młyny parowe. Adwokat był do tych spraw bezustannie potrzebny, więc pani Lila wyszła za mšż za mecenasa Czeszera, zresztš przystojnego i eleganckiego pana. Wszyscy go lubili, chociaż troszkę to małżeństwo ludzi zdziwiło. Ale w końcu nie każdy zaraz musi być narodowš wdowš do końca życia. Tyle tylko, że z wybuchem wojny pani Lila przypomniała sobie, że mecenas Czeszer jest Żydem. Wystšpiła wobec tego do Sšdu Arcybiskupiego przy Kurii Warszawskiej o unieważnienie małżeństwa. Jako powód podała, że małżeństwo to było "non consumatum", a na œwiadka podała paniš Halę Skoczylasowš. Pani Hala przyszła do nas z rozprawy w Sšdzie Arcybiskupim trzęsšc się ze wœciekłoœci. "Na co ta Lila mnie naraża, ja, starsza osoba, mam odpowiadać przed szeœcioma klechami, czy Lila z Czeszerem "consumatum" czy nie! Para starych ludzi, już to małżeństwo było komiczne, a co dopiero, czy "consumatum"!" Rzeczywiœcie było to wszystko doœć niesmaczne, zwłaszcza z uwagi na czas i okolicznoœci. Pani Lila przywiozła Szczepkowskim chorujšcego Czeszera i, o ile wiem, nie odwiedzała go zbyt często, dajšc mu czasem w prezencie słoik powideł czy butelkę soku. Grała przy okazji w bridża, bo przepadała za tym. Opowiadała Haneczka, że raz podczas rozgrywania partii podeszła do stolika i poprosiła, aby ten, kto wygra, przeznaczył pewnš sumę na utrzymanie domu jakichœ sierot po oficerach czy podobny cel, na który Haneczka zbierała od wszystkich pienišdze, drobne przeważnie sumy. Położyła, proszšc o datek, listę kwot uprzednio już zebranych na blacie stolika bridżowego. Pani Lila, grubo wygrana, trzepnęła rękš w papier, zrzucajšc go na ziemię, i swoim cienkim głosem zaczęła krzyczeć: "Nic ode mnie, żadnych wyłudzeń, co to jest, ja nie dam ani grosza!" Żałowałam tylko, że nie było mnie przy tej scenie i nie widziałam tego, co potrafiła zagrać Haneczka, rozdęte chrapy, zaciœnięte usta, płomienie w oczach. Hanka minęła się z powołaniem, babka Rywacka, dziadek Morozowicz, pani Marzunia, jej matka, także przecież aktorka - ten cały aktorski spadek kłębił się w niej i burzył i przy każdej okazji wybuchał ze wspaniałš siłš. Spokojny Adam patrzył na te teatra łagodnie i jakby z odległoœci. Wracajšc do pani Lili, nosiła ona na sobie duży zamszowy worek, w którym były kamienie szlachetne. Wisiało to na długim rzemyczku pod sukniš i zwisało aż między kolanami. Nigdy tego nie zdejmowała. Ale inne walory i precjoza poumieszczała w skrzynkach z pelargoniami u państwa Szczepkowskich, pod ziemiš, a także w ogrodzie pod drzewami w ich willi przy ulicy Spacerowej 20. Kiedy dowiedziała się w Warszawie, że u Szczepkowskich i Mickiewiczów była rewizja, przyjechała natychmiast do Milanówka i nieprzytomna z niepokoju pytała od progu, czy aby jej złoto nie zginęło. Haneczka odpowiedziała jej spokojnie, że ani ukrytego złota, ani broni na szczęœcie nie znaleŸli. Ale w końcu wszyscy tę paniš Lilę, razem z jej złotymi loczkami, różowymi dziewczęcymi sukienkami, skšpstwem i cieniutkim perlistym œmieszkiem, lubili. Lato było upalne. Niemcy z naszego domu w Konstancinie wypatroszyli wszystko, zostały tam tylko dwupiętrowe prycze i umywalki w każdym pokoju. Zresztš raz zwalali się tam całym oddziałem, raz nie było nikogo, potem znów mieszkało kilku oficerów, a kiedy indziej Gestapo. W zasadzie nie wolno tam było wchodzić nikomu poza Władkiem Sochš, Helenkš i Felusiem, ich synem. Ale raz przechodzšc wzdłuż płotu zobaczyłam, że róże na klombie majš liœcie pozwijane przez mszyce i jakieœ paskudne oprzędy. Weszłam więc do ogrodu, stanęłam na klombie i zaczęłam - chociaż tego nienawidzę - czyœcić palcami zaatakowane przez mszyce liœcie i pędy. W pewnej chwili podniosłam głowę i zobaczyłam, że w otwartym oknie pokoju mojego ojca stoi oficer niemiecki w siodłatej czapie, z piersiš pełnš orderów i złotymi naszyciami na ramionach i rękawach. Stał tam i przyglšdał mi się. Ten widok w ojca oknie był, jakby we mnie ktoœ rzucił kamieniem i trafił. Ale zaraz pomyœlałam: "Zginiesz, zdechniesz, nie było cię tu i nie będzie, przeklęty". Niemiec parzył sobie widocznie właœnie kawę, bo w ręku trzymał mały rondelek i coœ tam w nim mieszał. Robiłam swoje przy różach, czekajšc na wrzask czy innš reakcję na mojš zakazanš obecnoœć. Ale on wybrał co innego, domyœlajšc się, że widocznie jestem z tym domem zwišzana, skoro dbam o róże. Kiedy mimo woli podniosłam głowę, żeby zobaczyć, czy on tam jeszcze jest - wychylił się, przechylił rondelek i czarna struga spłynęła od okna aż na sam dół, do ziemi, po białej œcianie. "W tym wypadku nie jesteœ zbrodniarz, jesteœ po prostu œwinia" - powiedziałam do niego po cichu. Ta smuga została, bo kawa plami jasny tynk. Czasem, kiedy Niemcy opuszczali dom, można było znów tam wpaœć, wymyć wszystko kwasem solnym i pobyć na tarasie wieczorem, posłuchać cichego, co chwila, szumu liœci, a potem ciszy zupełnej i nagłego, bolesnego krzyku sówki, dalej i bliżej. Ale i to nie zawsze się udawało. Któregoœ wieczora mama krzyknęła nagle, że ktoœ dobija się do okna. Istotnie, szyby drżały, ale drżały także z drugiej strony, od tarasu i w łazience także. Wybiegliœmy na taras, byli u nas wtedy rodzice Wandy Wieszczyckiej, państwo Zielińscy. Nad Warszawš stała różowa łuna, niebo rozbłyskiwało co chwila wybuchami, a na różowym tle wisiały te złote wspaniałe flary. Widok był oszałamiajšcy, czarne drzewa w naszym ogrodzie œwieciły sztucznie liœćmi od zachodniej strony. Ale tam w Warszawie był Mieczyœ, bałam się o niego, musiałam się bać bez ustanku, tylko ten strach, żeby go nie zabiła bolszewicka bomba, miał w sobie element ulgi, bo podczas nalotu Gestapo nie wyjeżdżało po ludzi, był to wtedy moment odpowiedni do załatwienia ważnych spraw. Kiedy czasem w Warszawie wieczorem siedzieliœmy dookoła stołu i nagle w ciszę miasta poza domem zaczynał się z daleka wciskać, nasilać mruczšcy warkot, mama milkła i nieruchomiała słuchajšc, a ja tak samo jak ona. Po chwili, jak puszczona z powrotem scena filmu, ożywałyœmy obie i mama mówiła z ulgš: "Nie, to nie samolot, to samochód". A ja z tym samym westchnieniem mówiłam: "Nie, to nie samochód, to samolot". Bo ona bała się samolotów i bomb, a ja oddychałam podczas nalotów czy alarmów, wiedzšc, że samochód niemiecki wtedy nie przyjedzie. Tego lata chodziliœmy często z Konstancina pieszo do Zalesia Górnego. Mieszkała tam rodzina, która dla jakichœ niejasnych przyczyn miała pozwolenie na posiadanie radia. Ojciec, różowy grubas, pracował jakoby w jakimœ ważnym przedsiębiorstwie. Obawialiœmy się trochę, że oni wszyscy sš po prostu folksdojcze. Ale zgadzali się słuchać z nami Londynu, co ich także obcišżało. Jak to się stało, że poznaliœmy ich i że można było mieć do nich na tyle zaufanie, nie wiem, chyba byli to znajomi pani, która prowadziła w Zalesiu pensjonat. Ten pensjonat służył głównie AK, zajmujšcej okoliczne Lasy Chojnowskie, jako szpitalik, pralnia i punkt kontaktowy z miastem. Chodziliœmy tam często z Romanem, do tego radia i do pensjonatu. Roman opowiadał o œlubie u Œwiętego Aleksandra, na którym był i cudem uniknšł aresztowania. Był to œlub jego znajomych. Cały koœciół został wygarnięty, młoda para, rodzice i wszyscy goœcie. Przyszła także wiadomoœć o aresztowaniu "Grota". Jakie ciężkie bez ustanku wiadomoœci - teraz. Kiedy wychodziłam z księgarni i stałam na progu, ktoœ powiedział przechodzšc, głoœno i przed siebie: "Generał Sikorski nie żyje". Ludzie dookoła stawali bez ruchu, a ten ktoœ szedł i powtarzał to raz za razem. Znów ta bezsilna rozpacz i złoœć przeciwko losowi, jak w 1939 roku, jak po upadku Francji, dlaczego cišgle w nas coœ bije, przygniata i stara się osłabić? Na szczęœcie spoza naszych granic, w obrębie których aresztowania, rozstrzeliwania, wywożenie do obozów, egzekucje uliczne stajš się jedynymi wiadomoœciami, które możemy sobie przekazać - te wiadomoœci, które przychodzš ze œwiata, sš dobre, coraz lepsze, tylko cišgle tak daleko od nas. Front wschodni nieodparcie przesuwa się na zachód, a alianci piorunujšco wylšdowali na Sycylii. Ale cieszšc się, po cichu myœlę - a Agrigento, Segesta, Selinunte, co się działo i dzieje, czy to już ma być koniec œwiata? We wrzeœniu, kiedy byłyœmy już w Warszawie, rano zaszedł do nas Mieczyœ i powiedział, że bardzo prosi, abym zamknęła dziœ księgarnię o czwartej i rozpuœciła wszystkich pracowników, a sama poszła prosto do domu. Słuchałam go bardzo i we wszystkim, więc trochę po czwartej wyszłam pierwsza i przeleciałam się po Mazowieckiej. Na obu jej końcach stały gęsto, jak nigdy, riksze, do których mało kto wsiadał. Poszłyœmy z mamš do domu, a wieczorem dowiedziałam się, o co chodziło. Na Mazowieckiej 4 była œredniej jakoœci knajpka, a raczej bar kawowy, nazywało się to "Za kotarš". W tej wšskiej i ciemnej kawiarni siedzieli przemieszani Polacy i bardzo często wyżsi oficerowie niemieccy. Niektórzy przychodzili stale. Tego dnia na kilku z nich został wykonany wyrok. Z drzwi puszczono serię z karabinu maszynowego, która załatwiła ich wszystkich, ale niestety dosięgła także Bogu ducha winnš kawiarkę za barem. Była to Maria Malanowicz- Niedzielska, pierwsza Smugoniowa z "Przepióreczki", z prapremierowego wystawienia tej sztuki. Tyle mam fotografii robionych podczas prób, z ojcem, Osterwš i z niš. Nie żyje także, nawet nie wiemy, co się stało, pani Anielusia Zagórska, miła, ładna, wesoła, z czarnš kręconš grzywkš, bardzo przez nas wszystkich lubiana. Znów ten podmuch, który zabiera ludzi dobrze znajomych, chwila zdumienia i smutku, krótka i zapomniana, zasłonięta zaraz następnš okrutnš wiadomoœciš. Jak długo jeszcze mamy wytrzymać te masakry, aresztowania, wywożenia, straszne wieœci o obozach, egzekucje na naszych oczach? Mieczyœ nic mi prawie nie mówi o swoich tajemniczych sprawach, ale ostatnio opowiedział mi takš historię: przyszła wiadomoœć, że Niemcy wiedzš o pewnym dużym składzie broni. Trzeba było natychmiast tę broń przerzucić w inne, przewidziane na wszelki wypadek miejsce. Pod zagrożony skład sprowadzono wielki samochód ciężarowy, krytš budę z niemieckimi znakami. Trzeba było przenieœć cały skład na łeb, na szyję do wozu i wiać. Częœć obsady siedziała wewnštrz, a kierowca i jego towarzysz zdšżyli tylko włożyć mundurowe kurtki niemieckie i furażerki. Od pasa byli niewidoczni w szoferce, najzupełniej cywilni. Przejechali przez miasto nie zaczepieni przez nikogo. Nowe miejsce na skład broni mieœciło się w starej, doœć zrujnowanej kamienicy, której zaplecze tworzyły oficyny, przybudówki, podwórka i szopy, gdzieœ w okolicy Grójeckiej za placem Zawiszy. Wielka ciężarówka ustawiła się z trudem w poprzek ulicy, aby czym prędzej minšć bramę i zniknšć w głębi podwórza, kiedy stało się coœ strasznego. Po obu stronach bramy od strony ulicy siedziały dwa żeliwne karły, przykryte jakby pancerzami, brodate i w czapeczkach. W bardzo wielu domach warszawskich umieszczano w bramie te niby ozdoby, niby odboje. Przednie koła ciężarówki wparły się między te figury i zablokowały na amen. Ludzie zaczęli przystawać i przyglšdać się, nawet chcieli radzić i pomagać, a czas naglił, trzeba było broń zabrać spod plandeki i ukryć. Wreszcie zbudowano na gwałt coœ w rodzaju pomostu z desek i cegieł i nadludzkimi wysiłkami przepchnięta ciężarówka przetoczyła się przez bramę na podwórze. Cud boski, że żadna wacha nie przechodziła wtedy tamtędy, a trwało to dosyć długo. Innym razem, pod koniec spaceru nad Wisłš, gdzie chodziliœmy często przed godzinš policyjnš, żeby Kiopek się wylatał, Mieczyœ powiedział mi, że zabił poprzedniego dnia Niemca. Nic więcej o tym już mi nie mówił. Te sprawy były w nim zamknięte, ale kiedy ja powiedziałam mu, że zaproponowano mi wejœcie do komórki "Rodła", w którym był Tadeusz Michalski, kuzyn Agi Massalskiej, wybuchnšł takim gniewem, że nie mówiłam już o tym z nim więcej. Czasem opowiadał mi o swoim dzieciństwie w domu pod Winnicš na Ukrainie, o cudownym kraju, o roœlinnoœci, jarach, o koniach i polowaniach, o ciotkach, wujach i całej rodzinie tam rozsiadłej. Kiedy wybuchła rewolucja, Mieczyœ miał czternaœcie lat. Jego zacne ciotki, stryjenki i babki były osobami œwiatłymi, toteż w dworach pozakładały szpitaliki, szkoły, kursy rozmaitego rodzaju, jednym słowem, szerzyły oœwiatę wœród ludu. Zaraz po wybuchu rewolucji wdzięczny lud pourzynał głowy wszystkim tym paniom i członkom ich rodzin, a dwory ograbił i spalił. Uratował się tylko jeden wuj Mieczysia, stary dziwak. Nigdy nie chciał jechać pocišgiem, bo mówił, że nie zniesie, żeby ktoœ na niego gwizdał, a dla chłopów nie był dobry, mówił, że "hada" trzeba jednš rękš prać, a drugš mu za wszystko. płacić, ale mało. Kiedy wielkim półkolem "hady" podeszły pod jego dwór z siekierami i nożami, zobaczyli go siedzšcego na fotelu na ganku. Zatrzymali się i patrzyli na niego, a on na nich. Potem ryknšł w głšb domu: "Zaprzęgaj". Młody chłopak wypadł do stajni i po chwili zajechał przed ganek otwartym powozem. Wuj wstał, tłum się cofnšł, a kiedy wsiadł do powozu, rozstšpił się przed nim i konie przeszły tym szpalerem na jego rozkaz: "Stępa". Za bramš polecieli "w konie", aż do jakiejœ stacji, gdzie jednak wuj musiał już pozwolić na to, żeby na niego gwizdano. Po niezwykłych oczywiœcie tarapatach dojechał do Polski. Tam w przygranicznym miasteczku kupił dom, ustawił fotel przed oknem wychodzšcym na wschód i na tym fotelu przesiedział do œmierci, patrzšc w swojš stronę. We dworze Mieczysia był służšcy, dawny i kochany przez wszystkich, zaufany ojca i opiekun chłopców. Kiedy przyszła kolej na dwór i rodzinę Mieczysia, matka jego z młodszymi braćmi wybiegła tylnymi drzwiami do ogrodu, stamtšd w szuwary nad stawem i tam zemdlała. Dwaj chłopcy trzymali jej głowę nad wodš, żeby nie utonęła, i tak przeczekali poœcig i poszukiwania. Mieczyœ wybiegł z domu sam, a za nim ten dobry służšcy, i zaczęło się polowanie na chłopca. Miał być schwytany żywcem, bo chociaż służšcy miał broń - nie strzelał. Mieczyœ miał swojš myœliwskš dubeltówkę. Uciekał i kluczył, zsuwał się w jary i zapadał w zaroœla, a tamten biegł za nim ze sznurami jak pies za zwierzynš. Wreszcie kiedy tamten był na zboczu, a Mieczyœ w dole, pozwolił mu się trochę zbliżyć do siebie, strzelił i zabił go na miejscu. Odnalazł potem matkę i braci. Przedarli się do znajomego dworu, gdzie wszyscy byli już gotowi do ucieczki, i z nimi dotarli do Winnicy, a potem do Polski. Czasami wydawało mi się, że jest w nim coœ okrutnego. Mówiłam mu: "Moi dziadkowie, pradziadkowie słuchali muzyki i czytali poezje, kiedy twoi, te dzikie Tatary, latali po stepie z osełedcami na głowach, na kudłatych mierzynkach". A on mówił: "Tak, i do siodeł mieli przytroczone na rzemieniach te twoje prababki". Jego czułoœć i opieka nade mnš były niezmierne. Pierwszy raz miałam uczucie zupełnego zaufania, poddania się mocniejszej woli, słusznej decyzji, nieustannej opiece, dorosłoœci. Przestałam sobie pozwalać na jakiekolwiek humory czy niespodziewane zmiany usposobienia, co dawniej zdarzało się aż nazbyt często. Znów była rewizja w drukarni, ale nie chodziło o ksišżki, tylko o papier, który zabrali. Tym razem był z Propaganda AMT szef od drukarń, Hergl, straszny podobno drań. Papier był w belach na samym froncie i dalej oni wcale nie zaglšdali. Szkoda papieru, jeszcze Jakub Mortkowicz go sprowadzał, między innymi kredowy na ilustracje. Ciężka to jesień, coraz okrutniejsze łapanki, aresztowania i masowe egzekucje w ruinach getta i na ulicach. Paniš Janinę i Hankę przeniosło się do Warszawy na teren Politechniki. Księgarnia zmieniła się już całkowicie w antykwariat, kupuje się poszczególne ksišżki i całe księgozbiory. Czytałam na zapleczu "Biuletyn Informacyjny", kiedy zawołano mnie, że jest dużo klientów. Wyszłam i stanęłam za ladš, a zwiniętš gazetkę bezmyœlnie położyłam przed sobš. Nie wiem zupełnie, jak to się mogło stać. Moi koledzy ekspedienci, kochany pan Ostrowski, Staœ Kozak, pan Roguski, Julcia Pliwka w kasie, wszyscy oczy mieli wbite w tę gazetkę, leżšcš poœrodku pustej lady, a po drugiej stronie sporo ludzi wybierało, przeglšdało i płaciło za ksišżki i nikt nic nie widział, aż ktoœ z nas strzepnšł jš na ziemię za ladš. Bardzo się na mnie pan Nikodemski gniewał, i najsłuszniej. Wszyscy znaliœmy się dobrze i zaufanie między nami było zupełne, ale w pewnym momencie zaczšł u nas pracować pewien pan Różycki. Nikodemski go zaangażował, ale potem stracił do niego serce i zaczšł go podejrzewać o rozmaite sprawki. Przykre to było, bo dotšd mogliœmy o wszystkim mówić swobodnie, a teraz milkliœmy przy nim i zaczęli bardzo ze wszystkim uważać. Tak trwało dobrych parę miesięcy, wszyscy mieli go za wtyczkę, kiedy nagle okazało się, że jest to najzacniejszy i bardzo głęboko w konspiracji siedzšcy człowiek na lewych papierach, zamelinowany w księgarni po jakiejœ fatalnej wsypie. Taka to była radoœć i odmiana po tych napiętych miesišcach. Jak się ten człowiek naprawdę nazywał, nikt nie wiedział. Nosił baczki i wšsiki, co mu jeszcze dodawało podejrzanego wyglšdu i na pewno bardzo zmieniło mu twarz. W końcu roku w "Ziemiańskiej" obok nas otwarto na górce kabaret. Kierowała nim Stanisława Perzanowska, a teksty pisało kilku młodych satyryków. Pierwszy program miał piękny i dowcipny tytuł: "Moczmy nogi". Wywołało to naprawdę wielkie zgorszenie, nędzne bzdury wystawiane w tak nieludzkich czasach. Było nam wstyd, że afisze wisiały tuż obok księgarni. Nie wydaje mi się możliwe, aby ktokolwiek tam chodził. Maryla Żabczyńska opowiedziała nam historię, której była naocznym œwiadkiem. Podawała jako kelnerka w kawiarni w Alejach Jerozolimskich, blisko skrzyżowania z Marszałkowskš. Widywała doœć często młodš ładnš kobietę, która przychodziła tam na kawę. Rozmawiała z Marylš czasami i skarżyła się na samotnoœć i pustkę swego życia, mšż jej siedział w jakimœ oflagu. Do tej kawiarni przychodzili czasami Niemcy. Pewnego popołudnia Maryla zobaczyła oficera niemieckiego, który nie mogšc znaleŸć wolnego stolika, zapytał tę młodš paniš, czy pozwoli zajšć miejsce przy niej. To się czasami w kawiarni mogło zdarzyć, ale osoba zagadnięta zawsze natychmiast wstawała i wychodziła. Ta pani jednak nie wstała i Maryla ze zdziwieniem zobaczyła, że odpowiada Niemcowi i uœmiecha się. W następnych dniach przychodzili oboje i Niemiec przysiadał się do niej codziennie. Kiedy Maryla powiedziała, co o tej znajomoœci myœli, tamta odpowiedziała, że nic złego nie robi, że po prostu oboje się nudzš, że on jest "kulturalny" i "inny". Ale po jakimœ czasie przyszła sama i opowiedziała Maryli z oburzeniem koniec historii: w pewnym momencie zwierzywszy się Niemcowi z całego swego życia, zaprosiła go do siebie do domu na herbatkę. O oznaczonej godzinie przyszedł nie on, ale jego ordynans z paczkš i listem. W paczce była brudna i podarta bielizna, a w liœcie taka rada: "Skoro się pani tak nudzi i nie ma nic do roboty, to niech pani wypierze i wyceruje tę bieliznę i wyœle mężowi do obozu". Był zamach na Hergla, tego od drukarni, ostrzelano jego samochód, może go zabili? Działa w Warszawie pewien wyjštkowy łotr, nazywa się Opęchowski. Był przed wojnš dziennikarzem, pracował w "Expressie", był kolegš Karoli Beylin. Raz spotkał Karolę, kiedy szła się ze mnš spotkać u moich teœciów na Lwowskiej. Poznał jš, zawołał granatowego policjanta i kazał mu jš aresztować i doprowadzić do komisariatu na Poznańskiej. Udało nam się wtedy z Bronkiem pójœć razem z niš i z tym policjantem do komisariatu i zaręczyć, że znamy Karolę od zawsze i wiemy, że nazywa się Malinowska. Przodownik, który spisywał nasze zeznania i protokół, zamiast nas wszystkich troje zatrzymać do przyjœcia Opęchowskiego - podarł wypełnione papiery i powiedział do mnie: "Żeby pani wiedziała, że nie wszyscy granatowi policjanci to œwinie. Wiem, kto był pani ojcem". I kazał nam po prostu wiać. Ale Opęchowski spotkał Karolę jeszcze raz i wtedy już sam zaprowadził jš na Gestapo. Karola uciekła potem z więzienia w getcie i ukrywała się u państwa Knauffów, zarzšdzajšcych cmentarzem ewangelicko-reformowanym na Żytniej. Potem wyjechała z Warszawy. Ale ten drań Opęchowski dalej obijał mi się o uszy. Jak bardzo mało jest jednak kolaborantów. Na palcach można wyliczyć aktorów, którzy grajš w teatrze "Der Stadt Warschau" czy teatrzykach, czy rewiach typu "Moczmy nogi". O malarzach nie wiem nic. Ktoœ tam musiał dla Niemców robić te œliczne plakaty: "Żydzi, wszy, tyfus plamisty", ale to się nie liczy. Literaci - ci œredniego lotu, także bardzo nieliczni - Skiwski, Jeske- Choiński, ci właœnie napadali najzajadlej na Żeromskiego przed wojnš. Widocznie Niemcy majš naprawdę pietra, bo zaczynajš, przy wzmagajšcej się cišgle furii mordowania, tak jakby umizgać się do Polaków. Podobno majš zamiar tworzyć jakiœ legion złożony z Polaków do walki z bolszewikami, wychodzić ma jakieœ pismo, właœnie przez Skiwskiego redagowane. Trzeba być naprawdę bezdennie głupim, żeby liczyć na to, że ktoœ się na to złapie. Jest bardzo zimno, kiedy nadchodzš transporty rannych z frontu wschodniego. Zwożš ich między innymi na plac Trzech Krzyży, na wprost ulicy Ksišżęcej. Stamtšd dopiero zabierajš ich do szpitali. Spory tłum stoi tam i czeka na ten wyładunek. Gdyby ludzkie oczy mogły dobijać, toby z nich tam nic nie zostało. Jest okrutny dowcip ostatnio: zajeżdżajš budy z rannymi Niemcami. Jakaœ kobicina uspokaja wszystkich dookoła: "Cicho, ludzie, cicho, nie hałasujcie, nie gadajcie". Ktoœ pyta: "A cóż to pani taka dbała o nich, że mówić głoœno nie daje?" - "Ja nie dbała, ale jak taki hałas, to nie słychać, jak jęczš". Powiedział podobno jakiœ Niemiec: "Polacy majš noże w oczach". Na poczštku roku umiera panna Sempołowska, smutno bardzo, taka wspaniała postać. Tak zajmujšco i przepięknie umiała opowiadać, kiedy byłam mała, zawsze chciałam, żeby przyszła, była jak czarna, zakurzona, ale dobra czarodziejka czy czarownica, postać z innego œwiata. Smutno nam obu z mamš. Drugiego lutego dostajemy rankiem wiadomoœć o zamachu, udanym, na szefa Gestapo Kutscherę. Jakie napięcie, jaka wspaniała ulga. Zaraz potem wycie samochodów policyjnych na moœcie Kierbedzia, ruch wstrzymany, coœ się tam dzieje. Widzimy nagle, jak dwa ciała lecš z mostu w białawš martwš wodę. Serie karabinów trzeszczš z daleka, a dwa czarne punkty, dwie głowy miarowo odpływajš od mostu z biegiem rzeki. Ale strzały nie ustajš. Stoimy w otwartych drzwiach balkonu i nie odrywamy ani na sekundę oczu od tych dwu czarnych punktów, żeby ich nie stracić, nie przeoczyć. Ale najpierw jeden, a potem drugi po chwili znikajš, daremnie ich szukamy, woda jest ogromna, aż do praskiego brzegu biała i pusta. Rozpętuje się w Warszawie prawdziwe piekło. Łapanki, rewizje, aresztowania, egzekucje wzmagajš się do nieopisanego natężenia, godzina policyjna od szóstej po południu. Czwartego lutego wpada do nas Dec i uprzedza, że mamy być gotowe do wyjœcia. Zabrać nam wolno węzełek z żywnoœciš na jeden dzień. Mamy wyjœć na Rynek, cała ludnoœć Starówki, dalsze wskazówki otrzymamy póŸniej. Wyglšda to groŸnie, podobno majš gnać nas gdzieœ na Bielany. Trudno. W domach zostajš tylko dozorcy, którym zostawia się klucze, a mieszkania majš być otwarte. Cóż robić - otwieram klatki kanarkom i po całym domu rozsypuję ziarna, żeby się żywiły jak najdłużej. Z Kiopkiem żegnam się i zostawiam mu jedzenie w kilku miskach, a wodę w każdym pokoju. Czy też jeszcze tu wrócimy? Pchajš nas, cały ten wielki tłum, przez Nowe Miasto, Żoliborz, gdzieœ na Bielany i dalej, ale my we dwie nie mamy zamiaru dać się zagnać do lasów Kampinosu i tam się zatracić bez œladu. Zresztš ludzie pryskajš na prawo i lewo, więc i my skręcamy za jakieœ domki, warzywniki i opłotki, tam czekamy trochę i zawracamy na Żoliborz do Skoczylasów. Stefan Leszczyński co chwila wyskakuje z domu po wiadomoœci. Okazuje się, że odbywa się właœnie pogrzeb Kutschery i wspaniały kondukt przechodzi przez całš Warszawę, a tam gdzie przechodzi, ulice sš zamknięte i wymiecione, kamienice puste. Widać, że oni idš dołem, nad Wisłš. Podobno wieczorem rozpuszczš złapanych i wypędzonych i pozwolš wracać do miasta. Siedzimy tymczasem tutaj, u Marysi, i radujemy się, chociaż czeka nas za tę œmierć niejedno, ale jaka to wspaniała ulga, jakie rozkoszne uczucie zemsty, jakie radosne choćby na chwilę zadoœćuczynienie. Wieczorem w tłumie innych wracamy do domu. Przed bramš tłumek mieszkańców słucha opowiadania Deca o Kiopku. Kiedy Niemcy weszli z kolei do naszego mieszkania i zaczęli otwierać szafy i tapczany, wywalać poœciel i ubrania na podłogę, obrywać palta z wieszaków - wtedy Kiopek, zamiast bronić dobytku, tak jak bronił zawsze, wlazł pod łóżko w pokoju służšcej, gdzie była długa kapa do ziemi, i tam w kšcie zaszyty przesiedział cicho niemieckš inwazję. Wylazł dopiero, kiedy go po ich wyjœciu zawołał Dec. Przez pół nocy w radosnym nastroju kładłyœmy na miejsca, sprzštały i układały powywalane rzeczy. Ten zamach był najwspanialszš akcjš, a nam udało się przeżyć jeszcze jeden dzień. Czas teraz spycha się za siebie, jakby się wiosłowało, przecież każda godzina i dzień to wygrana z czasem, o godzinę, o dzień bliżej chwili, kiedy się to skończy, a kto wie, może uda się przeżyć tę przestrzeń od dziœ do końca wojny? Basia pracuje teraz w innej knajpie jako kelnerka. Wydostała się jakoœ z tego "CafŠ Clubu" "nur fr Deutsche", chociaż i tu gdzie jest teraz, na ulicy Ordynackiej, u jakiegoœ Grzybowskiego, także Niemcy przychodzš, bo tam podobno œwietne jedzenie. Basia mówi, że przychodzi tam często młodziutki oficer SS, naprawdę anielskiej urody, złotowłosy, delikatny, błękitnooki i liryczny. Kiedy przyjdzie - idzie prosto do kuchni, prosi o nóż i żywš kurę i obrzyna jej łeb. Potem siada do stołu. Inaczej nie miałby apetytu, ale kur nie jada. Dziwny naród. Pewnego razu spotkałam się z mamš we "Fregacie", gdzie chodziłyœmy na zupkę w południe. Zobaczyłam mamę schylonš pod stolik, a kiedy podeszłam, usłyszałam, że mama półgłosem, ale naglšco woła: "Bibcio, Bibcio!" Przeraziłam się, bo Bibcia przecież nie było już z nami od lat. Ale mama twardo powiedziała: "Tam pod stolikiem tych państwa siedzi nasz Bibcio, to on". Rzeczywiœcie siedział tam bršzowy spaniel, trochę posiwiały na gębie. Pomyœlałam, że tylko w jeden sposób można sprawdzić, czy to on naprawdę. Bibcio gasił łapš zapałki, to była jego jedyna sztuczka i ulubiona zabawa. Zapaliłam zapałkę i wycišgnęłam rękę pod stolikiem. Pies skoczył do zapałki, zamarł i rzucił nam się z wrzaskiem w objęcia. Za nim podsunęli się bardzo eleganccy państwo, cali we łzach. Powiedzieli, że widzš, że pies jest nasz, że nam go oddadzš, ale uprzedzajš, że on ma słabe serce i musi co dzień pić mokkę, że ma nieżyt kiszek i trzeba mu robić lewatywki z oliwy, że jest znerwicowany i nie znosi hałasów i jeszcze kilka takich zaleceń. Oni kupili ze względu na to wszystko willę w Podkowie Leœnej i tam z nim mieszkajš. Patrzyłyœmy na siebie z mamš i powtarzałyœmy - mokka - oliwa - œwieże powietrze - cisza - bardzo by nam się samym to wszystko przydało. Ci państwo kupili Bibcia w 1939 roku po zawieszeniu broni od handlarza psów jako szczeniaka. Bibcia dziesięcioletnia siwizna była ufarbowana i puœciła w kšpieli. Zęby mu się ruszały, a ten oszust powiedział im, że to mleczne. Miał kompleksy i nie chciał jeœć z miski, tylko karmiony był łyżkš. Słowem ten pies nie nadawał się zupełnie do naszego życia, pozbawionego mokki i oliwy, za to z conocnymi nalotami - a poza tym był Kiopek, najmilszy mój pies. Umówiliœmy się, że Bibcio powróci do nich, do Podkowy Leœnej i tego trybu życia, a my będziemy schodzić im z drogi w razie spotkania, żeby mu nie ranić serca. Ci państwo nie mieli dzieci, musieli mieć bardzo dużo pieniędzy i wszystko ulokowali w Bibciu. Najważniejsze, to nie bać się za bardzo, to znaczy nie pozwolić się rozhulać przewidywaniom i wyobraŸni, poza tym nie dziwić się niczemu, i trzecie - nie utracić poczucia humoru. Wszystko to jest bardzo trudne. Rzeczy straszne sš teraz bardzo blisko spraw nieodparcie œmiesznych, które wydajš się wtedy jeszcze œmieszniejsze. Po jednym z bombardowań, podczas którego zawalił się dom, wybudowany dla pracowników PKO, poproszono mieszkańców domów ocalałych o przyjęcie do siebie tych bezdomnych pogorzelców. Nasze mieszkanie było ogromne, wielki salon, w którym dawniej mieszkał Bronek, stał pusty, więc zgłosiłyœmy do zarzšdu ten pokój i zaraz sprowadziła się do nas młoda urzędniczka PKO. Była doœć cicha i nawet miła, tylko nie umiała się powstrzymać od brania żywego udziału w naszym życiu i starała się być uczynna. Kiedy dzwonili do nas goœcie, wyskakiwała ze swego pokoju i biegła otwierać drzwi. Nie miała widać wiele do roboty, bo chodziła cały dzień w piekielnie japońskim powiewnym szlafroczku, a na głowie miała złotš piramidę loków, niobów i pukli. Kiedy tak otwierała, cała w uœmiechach, drzwi naszym znajomym - oni cofali się przestraszeni, sprawdzali numer mieszkania i z niepokojem upewniali się, czy tu jeszcze jesteœmy, bo rzeczywiœcie, chociaż była to bardzo przyzwoita panienka, to wyglšd miała niemożliwy. Była też dosyć ciekawa z natury i czasem, kiedy zdawało mi się, że jesteœmy sami z Mieczysiem, nagle bardzo blisko za drzwiami rozlegał się chichot albo kichnięcie. Ale w końcu nie było z niš Ÿle, a ona, jak wszyscy, przylepiła się sercem do mamy. Czy ludzie na œwiecie, na tamtym œwiecie - poza granicami Generalnej Guberni - mogš sobie wyobrazić nasz dzień, naszš noc, bieg naszych myœli, sposób naszego reagowania na tę obłškanš rzeczywistoœć, czy nie okaże się potem, po skończonej wojnie, że już nie może być żadnego porozumienia, a my zostaniemy po prostu jak jakieœ stado żubrów czy koni Przewalskiego do oglšdania i wymarcia. Czy ja mogłabym jeszcze, co to za bezczelna i niebezpieczna myœl, pojechać do Włoch i zobaczyć etruskie konie z Tomba del Barone w Tarquinii albo Polimnię na Kapitolu, albo Innocentego X w Palazzo Doria? I co wtedy? Co z tego? Nie trzeba w ogóle dopuszczać do głowy takich myœli, bo to może œcišgnšć coœ złego na człowieka, ale z drugiej strony nie jest możliwe, żeby życie tak się skończyło. Przyszedł do nas ktoœ, kto czytał niedawno list do krewnych tutaj, wysłany przez paniš z rodziny prezydenta Moœcickiego. Było tam napisane, że prezydent miewa się dobrze, chodzi na dalekie spacery, ma apetyt - "tylko jest jakiœ smutny, nie wiemy dlaczego". To tak jak z tym polskim kłoskiem z naszych pól, o którego przysłanie prosił mnie z Kanady biedny Podoski. Trudne będzie porozumienie. W domu w Konstancinie mamy teraz nowš mieszkankę. Niemcy cofajš się bez ustanku, dom stoi pusty. Władek Socha przyjechał i opowiedział, że pewnego dnia przybiegła pod furtkę osoba w œrednim wieku, Żydówka, zbiegła z obozu gdzieœ pod Wilanowem. Szła, uciekała przez pola, aż zmordowana doszła do naszego domu i pomyœlała, że dalej nie pójdzie. Władek przyjšł jš i teraz ukrywa, a kiedy Niemcy robiš łapankę wybierajšc z domów ludzi do budowania bunkrów i kopania rowów przeciwczołgowych, wtedy oboje, ona i Władek, wchodzš pod schody na strych i siedzš tam, trzymajšc od wewnštrz klapę z desek, która ten schowek zasłania. Wyobrażam sobie, jak z tymi Niemcami rozmawia wesoła Helenka, żona Władka. A my jesteœmy w Warszawie. Pewnego dnia rano na murach zostały rozlepione zawiadomienia w języku niemieckim, uprzedzajšce Niemców i folksdojczów zamieszkałych w Warszawie o zarzšdzonej ich ewakuacji do Rzeszy wraz z rodzinami. Termin wyjazdu był bardzo krótki. Zarzšdzenie zostało wykonane genialnie, na ich urzędowym papierze, ich czcionkš, w ogromnym nakładzie. Podane zostały dworce, z których, w zależnoœci od dzielnicy, miały odchodzić ewakuacyjne pocišgi. Co się zaczęło dziać w mieœcie i na dworcach, można sobie wyobrazić. Jeżeli wyprowadzenie częœci ludnoœci Warszawy podczas pogrzebu Kutschery miało być próbš generalnš ewakuacji miasta, to ten wspaniały dowcip był zapowiedziš, przepowiedniš ucieczki Niemców, na którš coraz niecierpliwiej się czekało i coraz wyraŸniej przewidywało. Front wschodni jest coraz bliżej, a alianci w ciężkich bitwach posuwajš się przez Włochy. Pišty rok trwania wojny. A my cišgle żyjemy, przewijajšc się i ocierajšc co chwila o œmierć, przypadkiem uchodzšc z życiem, pozbawieni decyzji i możliwoœci wyboru postępowania w tej tak okrutnej walce. Byłam doœć blisko sprawy, która toczyła się przez kilka wojennych lat, a dotyczyła pewnej młodej, wesołej, rozpieszczonej, flirtujšcej i przebierajšcej w kawalerach panny. Na poczštku wojny wyszła za mšż za pierwszego lepszego, który się w tym trudnym czasie bez karnawału, balów i wyjazdów nawinšł. Zaraz po œlubie oboje zaczęli dostawać obrzydliwe anonimy. Ale nie tylko oni i ich otoczenie dostawało te listy. Były one pisane do dozorcy i administracji domu, w którym mieszkali, do granatowej policji, do Kripo, Schupo i Gestapo. Oskarżały nieszczęsnš kobietę o pracę w podziemiu, co najzupełniej było nieprawdš. Twierdziły, że ma stację odbiorczš, a nawet nadawczš, że jest agentem angielskiego albo bolszewickiego wywiadu. Wiadomoœci o ich domu łatwo było zebrać, bo znali mnóstwo ludzi. Kiedy urodziło im się dziecko, bezustannie nadchodziły listy i ohydne telefony, obrażajšce i straszšce wyrokami. Niemcy oczywiœcie sprawdzali każdy donos, tak że ona biedna przeœwietlona była na wylot. Aresztowana nigdy nie była, bo oskarżenia były zbyt nachalne i prymitywne, ale rewizje miewali dosyć często i wezwania do Gestapo. My z mamš także dostawałyœmy te anonimy z wymysłami na niš, a pełne fałszywie czołobitnych uniżonoœci w stosunku do nas. Sprawdzałam adresy i nazwiska autorów podawane w listach, ale zawsze były fałszywe. Zaproponowałam, że aby uciec od tych przeœladowań telefonicznych, pojadę z niš i z dzieckiem do naszego domu w Konstancinie, gdzie będzie mogła uspokoić się i odpoczšć. Dom był akurat wolny, więc pojechałyœmy tam zaraz. Ale nie minęły trzy dni, kiedy spacerujšc wieczorem po ogrodzie zobaczyliœmy œwiatełka wielu rowerów jadšce wzdłuż naszego płotu. Zamarliœmy pod drzewami, proszšc Boga, żeby minęli furtkę. Ale cały ten oddziałek granatowej policji wkroczył do domu i ustawiwszy nas w hallu pod œcianš, rozpoczšł badania. Komendant był bardzo surowy i oskarżył mnie, że w domu jest radiostacja. Wrzeszczał na nas okropnie, żšdajšc podania naszych prawdziwych przedwojennych nazwisk i straszšc Gestapo. Nagle zobaczył wiszšcy w hallu wielki portret ojca malowany przez Augustynowicza. Poznał, że to Żeromski, i jeszcze bardziej się wœciekł. Wtedy i ja zaczęłam krzyczeć, że jest na ulicy Żeromskiego, w domu Żeromskiego i u jego córki. Speszył się i poprosił, żebyœmy usiedli, i dalej była to już raczej towarzyska rozmowa. Wszystko to tak się udało tylko dlatego, że nie było z nim ani jednego żandarma niemieckiego. Na koniec ja zmusiłam go do przeprowadzenia rewizji w poszukiwaniu tej radiostacji, on bronił się i nie chciał za nic, a ja cišgnęłam go siłš z pokoju do pokoju i otwierałam przed nim szafy i wszystkie zakamarki. Tymczasem sytuacja Teresy stawała się nie do zniesienia, była na dnie rozstroju nerwowego, podejrzewała wszystkich dookoła, nie można było patrzeć na jej cierpienie i przerażenie o to dziecko zagrożone i lżone od urodzenia. W jakiejœ rozmowie z niš, kiedy spytała mnie bezradnie, jak ma się bronić i ratować, a ja wiedziałam, że nikt nie jest w stanie jej pomóc - powiedziałam, że tylko chyba wróżka mogłaby jej odkryć Ÿródło i przyczynę tych okrutnych przeœladowań. I Teresa poszła do wróżki. Była wtedy w Warszawie sławna wróżka, pani Domańska. Wszyscy o niej mówili jak o fenomenie, była to osoba wykształcona i miała dar widzenia rzeczy i spraw ukrytych. Siedziała podobno przy biurku przed lustrem i patrzšc w nie rysowała coœ czy pisała prawie mechanicznie, a potem te znaki odczytywała, układajšc je w zdania. Pożałowała tej ofiary od razu mówišc, że taka œliczna, zamożna i pozornie szczęœliwa - jest w gruncie rzeczy otoczona czarnš chmurš, z której może w każdej chwili wypaœć piorun i spalić jš i wszystko dookoła niej. A potem opisała jej najdokładniej dwie osoby, kobiety, dawne jej koleżanki, które opętane nienormalnš zazdroœciš i nienawiœciš do ludzi, wysyłajš listy, donosy, anonimy, nie tylko zresztš dotyczšce jej, ale i innych osób. Jest to coœ w rodzaju psychopatycznej zabawy, połšczonej z zemstš za doznane niepowodzenia. Teresa i jej mšż przypomnieli sobie dwie siostry, każde z nich znało je w innym czasie i okolicznoœciach. Jedna z nich była starzejšcš się pannš, a druga miała jakieœ nienormalne dziecko. Były mniej więcej z tego samego kręgu ludzi co on, wyrzucone z siodła ziemianki. Słowem, pani Domańska opisała to bardzo dokładnie, nawet z inicjałami imion. Teresa przyszła do mnie wstrzšœnięta, ale nadal bezradna, bo czyż można było opierać się na tym, co mówi wróżka? Mnie samej pewna pani jasnowidzšca na przyjęciu u państwa Rzeckich wywróżyła z ręki, że wyjdę za mšż za kogoœ, kto zaraz potem zostanie kalekš, będę miała z nim mnóstwo dzieci, będziemy zawsze w nędzy, nigdy nie będziemy mieli domu, tylko takie, ot, życie, z pokoiku do pokoiku. Wszystko to opowiedziała mi ta miła pani pełna uœmiechów, œlicznie przecišgajšc, a Bronek, kiedy mnie znalazł w korytarzu we łzach, chciał jš zaraz pobić za takie wróżby. Nigdy przedtem ani potem nie byłam u wróżki i nie dałam sobie wróżyć. Ale z Teresš sprawa była inna, wszystko to wyglšdało prawdziwie i zgadzało się z faktami. Tylko co można zrobić? Iœć do nich i błagać, żeby przestały, bo się wie od wróżki, że to one robiš? Postanowiłam więc i wbrew woli Teresy napisałam do nich list. Był to list - ostrzeżenie, podpisany przez Wojskowe Sšdy Podziemne. Wystukałam go na maszynie w księgarni, jednym palcem. Brzmiał groŸnie, bo zawiadamiał, że działalnoœć obu tych pań w stosunku do rozmaitych osób jest dokładnie Sšdom znana, że sš pod stałš obserwacjš, że ten list jest ostrzeżeniem, po którym nastšpi tajna rozprawa, ogłoszenie wyroku i jego wykonanie. O ich ofierze oczywiœcie nie było tam ani słowa. Ona błagała mnie, żebym tego listu nie wysyłała, bo sama wie, co to jest otrzymać coœ podobnego, że jeœli one sš niewinne, to co wtedy i tak dalej. "No więc się przestraszš i trochę przez pewien czas będš się bały, aż zapomnš, bo nic się przecież nie stanie. Ty także wytrzymałaœ jak dotšd ten koszmar". I wysłałam list, który nie miał przecież ani żadnego nagłówka, ani pieczęci. Ale od tego dnia jak nożem ucišł, skończyły się listy, pogróżki, telefony i donosy. Po pewnym czasie opowiedziałam Mieczysiowi całš tę historię i przyznałam się do napisania listu. Takiego gniewu nigdy dotšd u niego nie widziałam. Zostałam zbesztana groŸnie i serio. Podszywanie się pod takš instytucję jak Sšd Podziemny było istotnie niedopuszczalne i karygodne, tylko że udało się to wspaniale i załatwiło sprawę raz na zawsze. Oczy Mieczysia w gniewie z ciemnoniebieskich robiły się zawsze czarne jak węgiel. Przyszła jeszcze jedna wiosna, zaciskała się na naszych szyjach coraz okrutniejsza pętla. Cudowna Warszawa œpiewała i gwizdała: Siekiera, motyka, Bimber, szklanka, W nocy nalot, W dzień łapanka - ale jakże nam ciężko było żyć, jak strasznie czekaliœmy na koniec, który przecież zbliżał się, wiedzieliœmy to, widzieliœmy to po Niemcach, zaczynali być niespokojni, niektóre biura likwidowały się, oddziały cofajšce się przed naporem bolszewickim przejeżdżały przez miasto już bez "Heili-Heilo". Coœ musiało się stać i to niedługo, ale kto dożyje? Taki właœnie straszny dowcip kršżył po Warszawie: "Jeden pan mówi: - Jak przyjdš bolszewicy, to nas wszystkich wyrżnš. A drugi pan wzdycha: - Tak, ale kto tego dożyje?" A ja malowałam kwiatki, kwiaty, bukiety i wiechy w słojach, dzbanach i garnkach i sprzedawałam je, nim wyschły. Pewnego razu, jeszcze za Bronka, zdarzyła mi się dziwna historia. Do niektórych kwiatów i portretów poszukiwałam starych ram, czasem je nawet postarzałam. Gdy rama zbyt błyszczy nowym złotem, trzeba wzišć szczotkę od pasty do butów i pionowo postukać tš pastš w kštach ramy i w zbyt jaskrawych miejscach. Potem przetrzeć œciereczkš lekko i ramie przybywa zaraz co najmniej sto lat. Rozgadywałam to tu, to tam, między znajomymi, że mi takie stare ramy potrzebne. Kiedyœ u państwa Pratkowskich w willi "Taira" w Konstancinie pewna szalenie dystyngowana pani w aksamitce na zwiędłej szyi, naprawdę dystyngowana, aż klasnęła w ręce, kiedy zaczęłam mówić o tych ramach. Ona właœnie, ku swojej rozpaczy, ma na strychu stertę starych ram, które kupiła razem z umeblowanym mieszkaniem zaraz po tamtej wojnie. A teraz mieszka po przeprowadzce na Żoliborzu w małej willi i te ramy jej szalenie przeszkadzajš. Umówiłyœmy się zaraz i ja poprosiłam jš, żeby wezwała przedtem do siebie jakiegoœ stolarza i żeby on te ramy wycenił, bo już od razu wiedziałam, że jest to osoba wzniosła, z tych co to: "fu pienišdze", więc ja zaraz zapłacę tyle, ile ten stolarz zdecyduje. Niedługo wybrałam się do tej pani. Istotnie dookoła salonu, gdzie na œcianach wisiały piękne portrety tej damy malowane przez Axentowicza, z perłš w uchu i spiczastym pantofelkiem spod trenu, na ziemi stały piękne, naprawdę stare ramy. Tylko, że w każdej ramie był obraz. Były tam portrety XVIII-wieczne, pejzaże włoskie, francuskie sceny w pejzażu, cudowna marina, długa i wšska bitwa morska, z morzem w falki jak u Breughla, ze strzelajšcymi galionami na zachodnim niebie złotoniebieskim. Było także kilka wedut Warszawy i wielki obraz Rosa da Tivoli, stado krów i owiec i pasterze pod romantycznym, pochylonym drzewem. Stałam tam zgłupiała, przyglšdałam się tym obrazom i cenom na karteczkach powtykanych pod ramy, cenom zupełnie idiotycznym w tym wypadku. Zapytałam: "Co pani robi? Dlaczego pozbawia pani obrazy tych ram, przecież to sš ramy odpowiednie i cenne i tych obrazów nie trzeba wyjmować, broń Boże". Wtedy pani załamała ręce i powiedziała, że chyba jej tego nie zrobię, żeby jš znów zostawić z tymi obrazami, że ona nie ma miejsca ani na strychu, ani w piwnicy i że mnie błaga, żeby zabrać także te obrazy, mogš mi się przecież jeszcze przydać i one, jako płótna. Nogi się pode mnš ugięły pod ciężarem okrutnego losu, który mnie namawiał do zrobienia takiego œwiństwa, a właœciwie nie był to los, ale diabeł. Mówił mi, że babę należy karać za głupotę i ograniczenie, ratować te obrazy od niewiadomego złego przeznaczenia, że sam ten skarb pcha mi się w ręce - coœ we mnie skowyczało, żeby załadować to wszystko na parę riksz, zapłacić babie ceny wypisane na karteczkach i w nogi, ku jej zadowoleniu. Straszna walka toczyła się wtedy we mnie, a ona przez ten czas zachwalała, prosiła i namawiała mnie do tego złodziejstwa. Powiedziałam jej, że te obrazy sš tyle warte, ile w życiu nie widziała, że wezmę dwa - trzy na próbę, sprzedam w pierwszym antykwariacie i przyniosę jej sumę, od której oko jej zbieleje. Potrzšsała tylko głowš i z wyższoœciš mówiła, że artysta stolarz, który wyznaczył ceny, jest œwietnym znawcš, i powiedział, że obrazy sš nic niewarte. Musiał to być zupełny idiota albo lepsza œwinia. Rozmowa trwała jeszcze jakiœ czas, potem pojechałam do domu i zorganizowałam pienišdze, jakie się dało. Zaraz razem z Bronkiem pojechaliœmy do niej i wybrali dla siebie - ja tę marinę, tę bitwę morskš, a on francuski pejzaż z młynem i œlicznym ruczajem pod drzewami i scenš zabawy na trawie. I trzeci obraz, wspaniałš hiszpańskš martwš naturę, kwiaty spiętrzone jak chmura, marmurowy blat stołu, owoce na cynowym talerzu, a po ciemnym tle latajšce nad tym wszystkim motyle, muszki, pełzajšce żuczki, wijšce się wšsy winoroœli, coœ przepięknego. Nie znaliœmy się na tym jeszcze doœć dobrze, żeby z pewnoœciš okreœlić, czy to na przykład martwa natura hiszpańska czy flamandzka, toteż zaraz zawieŸliœmy te obrazy do profesora Kucharskiego na Sewerynów do jego pracowni. Obrazy były w œwietnym stanie, strych doskonale im widać służył. O reszcie obrazów u tej pani zawiadomiłam Danusię Dzieżgowskš, która zajmowała się takimi rzeczami. Kupiła od niej wszystko na pniu za szalone sumy i umieszczała potem kolejno w antykwariatach, bo widywałam je czasem w witrynach, a ich ceny były jeszcze zwielokrotnione. Profesor Kucharski lubił nas i nauczył kilku prostych sposobów odmywania czy czyszczenia obrazów. Nie zawsze zresztš robiliœmy to z powodzeniem. Raz na wizycie u pani Marii Dšbrowskiej zobaczyliœmy dwa ładne portreciki jej dziadków. Były bardzo brudne, więc zaproponowaliœmy, że je odnowimy. Zabraliœmy się do roboty, co chwila mówišc przy wyciskaniu watek i szmatek: "O, jakie brudne, proszę, ile brudu". Ale dziadkowie zmyli się całkowicie. Nic praktycznie nie zostało, a pani Maria pokazała, co to jest dobre wychowanie i dyscyplina, bo powiedziała, widzšc nasze przerażenie i rozpacz: "Nie martwcie się, dzieci, nic nie szkodzi". Ale głos miała zupełnie zdławiony. Profesor Kucharski po obejrzeniu martwej natury hiszpańskiej stwierdził, że przemalował jš w XIX wieku pewien polski malarz, maniak, który sam prawie nic nie stworzył, za to domalowywał co się dało na istniejšcych obrazach. Nazywał się chyba Kolasiński. Oczywiœcie lepiej domalowywać niż zmywać. Ten malarz dodał hiszpańskiej martwej naturze kilka motylków, sporo żuczków, zmienił zielone winogrona na czarne cassis, a z włoskich orzechów porobił morele. Przeróbki były bardzo pięknie malowane, ale profesor Kucharski zmył to wszystko bezlitoœnie, zostawiajšc po jednej moreli i motylku, a obraz zyskał na tym niewštpliwie. Bronek w krótkim czasie wyprowadził się, zabierajšc Francuza i martwš naturę, ale zostawił mi przepięknš bitwę morskš. Jeszcze na samym poczštku naszego małżeństwa, gdzieœ w 1940 roku, napisał do nas jakiœ Bronka kuzyn ze wsi, że ma rodzinny œwięty obraz od pokoleń wiszšcy nad małżeńskimi łożami, który podczas działań wojennych otrzymał od kogoœ fatalny cios bagnetem. Kuzyn chciał, żeby mu ten obraz w Warszawie naprawić i przysłał go nam. Obraz przedstawiał œwiętego Sebastiana bez koœci, bardzo tłustego, gołego, naszpikowanego strzałami, z oczami wywróconymi do góry, całymi w łzawych blikach. Rozdarcie było okrutne, ale œwiętemu nie mogło to już robić większej różnicy przy tej iloœci dziur w ciele. Była to dobra kopia jakiegoœ Guido Reni, tak to wyglšdało. Zanieœliœmy go do profesora Kucharskiego, który powiedział, że może załatać, zapunktować i odœwieżyć œwiętego bez œladu, nie będzie to dla niego żadnym problemem, ale ma inne co do niego wštpliwoœci. Wydaje mu się, że pod gołym cielskiem i nudnym oliwkowym tłem coœ się kryje innego i że można by to sprawdzić, odmywajšc w którymœ miejscu niewielki kawałek płótna. A on gwarantuje, że póŸniej nikt nie pozna, gdzie to było, wszystko wróci do pierwotnego stanu. Zgodziliœmy się zaraz z Bronkiem, bardzo tej operacji ciekawi. Była to istna alchemia, buteleczki z płynem, z których ulatywał wštły dymek, lekkie muœnięcia pędzelkami, werniks i farba, które rozkładały się z powrotem na płynnš i œwieżš substancję, delikatne zdejmowanie jej z płótna. I wreszcie z tych gęstych, brudnych sosów na udzie œwiętego Sebastiana ukazała się przepięknie namalowana ręka zwisajšca z poręczy mebla, utopiona w masie wspaniałych koronek. Była tak wspaniała, że kiedy Kucharski z uœmiechem zapytał nas: "No i co?" -zawrzasnęliœmy z Bronkiem zgodnie: "Zmywać, zmywać wszystko, oczywiœcie!" Nie było mowy, żeby tę rękę znów schować na wieki w nudnym obłym udzie i nie dowiedzieć się, jak wyglšdała twarz od niej. Œwięty Sebastian i kuzyn wylecieli nam zupełnie z głowy. Zaczęło się mozolne, bardzo długo trwajšce zdejmowanie jednego malowidła z drugiego. Profesor Kucharski zgadzał się, żebyœmy do niego cišgle wpadali, sam był tš pracš przejęty i ciekawy rezultatu. Wreszcie właœciciel ręki ukazał się w całej postaci. Siedział na fotelu, niedbale rozwalony, z rękš zwisajšcš z poręczy i nogš w białej pończosze, przerzuconš przez kolano. Miał niebieski frak i spodnie, a ich jedwab i czerwona podpięta aksamitna kotara za nim namalowane były przez mistrza. Miał wysokš gładkš białš perukę z kilkoma loczkami po bokach, a na jedwabnš kamizelkę wylewały się fale koronek. Jego twarz, gładko wygolona, miała wyraz bezczelnej ironii, złoœliwy uœmieszek i zimne oczy, pewnoœć siebie wyrażonš w całej postaci - to był naprawdę portret, psychologiczny portret klasy, stanu, pozycji socjalnej, obraz bogactwa i okrucieństwa. Kto, kiedy i z jakiego powodu namalował na nim œredniš kopię œwiętego męczennika - nie wiadomo. Obraz był prawdopodobnie niemiecki, model w każdym razie był Niemcem, sšdzšc po pewnych szczegółach stroju i peruce. Tak przypuszczał Kucharski, ale nigdzie œladu sygnowania nie znalazł. Pozostała kwestia osierociałego po Sebastianie kuzyna. Wysłaliœmy do niego depeszę, doœć enigmatycznie zawiadamiajšc go, że Sebastiana nie ma. Przyjechał bardzo wzburzony, bo to była najdroższa pamištka rodzinna, ale kiedy dowiedział się, jakš sumę dolarów może otrzymać za tego œwietnego Prusaka, jego żal ucichł. Z obrazami dziejš się rozmaite rzeczy. Opowiedziałam profesorowi Kucharskiemu, jak kiedyœ jeszcze przed wojnš byłam zaproszona do majštku państwa Haacków na Kujawach. Pewnego dnia pojechaliœmy końmi w sšsiedztwo na herbatkę do dworu należšcego do półarystokratycznej rodziny, bardzo snobistycznej, ale tylko w sprawach pochodzenia i tego, kto kogo rodził. Rodzina była jak wymyœlona przez złoœliwego komediopisarza. Pan domu utopiony w wiecznych procesach o zainstalowanie na jego ziemiach przystanku kolejki dojazdowej. Pani domu cierpišca na stałe migreny i naprawdę, pierwszy raz to widziałam nie w teatrze, przyjmujšca nas z przepaskš z serwetki na czole, spod której wystawały kršżki cytryny. Cztery córki, trzy œwištobliwe, a czwarta rozhulantyna. Pan domu oprowadzał mnie po dworze, pełnym zresztš pięknych mebli, i opowiadał, jakš œwietnš transakcję udało mu się załatwić: wymienił z jakimœ antykwariuszem gdańskim plik listów Sobieskiego na drzewo genealogiczne swojej rodziny. Chodzšc tak po domu zobaczyłam przy drzwiach wiszšcy niewielki obraz, bardzo piękny. W fantastycznym pejzażu, pod dramatycznym niebem, œliczna postać kobieca przykuta do skały szarpała się, unikajšc paszczy strasznego smoka. Smok jednš z paszcz sięgał już białych szat ofiary, kiedy innš przebijał włóczniš wspaniały młodzieniec na koniu. Urok tego obrazu był niezwykły, skały, drzewka, chmury cudnie namalowane. Kiedy tak zachwycałam się nim, pan domu powiedział od niechcenia: "Tak, byli tu u mnie handlarze z Wiednia, mówili, że to może być Giorgione, ale rozeszło się o to przemalowanie, bo ta postać kobieca była przedtem, wie pani, cała goła". I nie zwracajšc uwagi na to, że wyleciało ze mnie z jękiem słowo "Andromeda", opowiadał dalej: "Moja babka, wie pani, nie mogła się pogodzić z tš goliznš, więc sprowadziła z Włocławka malarza i on ten obraz trochę przemalował, dodał zbroję i tę koszulę i babka miała swojš œwiętš Urszulę. Bo babka była, proszę pani, Urszula, a legenda się nadawała". Profesor Kucharski mówił, że doœć często zdarzajš się takie przypadki. Front był coraz bliżej, mapa w spiżarni najeżona była szpileczkami w coraz bliższej odległoœci od Warszawy. 4 maja, w moje smutne imieniny, rano zadzwonił Władek Socha, że Niemcy zajmujš cały Konstancin na sztab lotnictwa Wschód, otaczajš go drutem kolczastym i wysiedlajš wszystkich mieszkańców gdzieœ na Nowe Wierzbno czy dalej. On także, jak wszyscy, musi opuœcić dom, który zostanie zupełnie bez opieki. Trzeba więc na gwałt zabrać stamtšd rękopisy. Po wielogodzinnym miotaniu się moim po mieœcie dla znalezienia jakiegoœ œrodka lokomocji udaje mi się dostać przez pana Wilczka, znajomego naszego od państwa Zielińskich, auto, właœciwie furgonetkę z jakiejœ fabryki. Jadę niš do Konstancina i w szalonym poœpiechu i popłochu odbijamy œcianę piwniczki, wycišgamy skrzynki z rękopisami z beczek i ładujemy je do furgonetki. Zostawiamy pod podłogš radia i broń Wacława Gšsiorowskiego, zamaskowujšc jako tako z powrotem otwór w œcianie. Oni, jak tu przyjdš, będš znowu węszyć, może nie znajdš pozostawionych beczek, bo gdyby znaleŸli, koniec nas w Warszawie i domu. Ale nie ma możliwoœci wożenia tego wszystkiego, zresztš nasze mieszkanie warszawskie nie nadaje się obecnie do przechowywania broni i aparatów radiowych. Jazda z Konstancina do Warszawy także jest doœć ryzykowna, nawet z samymi rękopisami. Niemcy kontrolujš każdy z nielicznych kursujšcych samochodów i gdyby znaleŸli te cztery skrzynki, zabraliby je albo zniszczyli na miejscu. Boję się tego przejazdu i przez całš drogę modlę się do œwiętego Tadeusza Judy, ostatniej, jak wiadomo, instancji od spraw beznadziejnych. Przejeżdżamy tę trasę i całš Warszawę szczęœliwie i skrzynki z rękopisami lšdujš na Brzozowej. Ale to nie jest miejsce pewne. Muszę coœ innego wynaleŸć, ale tymczasem to udane wydobycie ich z zagrożonego Konstancina jest najwspanialszym w całym moim życiu prezentem imieninowym. Jesteœmy wszyscy szalenie podnieceni zbliżajšcym się frontem. Rozmowy rozumne i przewidujšce naszš najbliższš przyszłoœć w sposób wielostronny i logiczny - z Mieczysiem, i szalone, pełne dzikich przypuszczeń z Romanem Padlewskim, napełniajš mnie na zmianę szczęœciem, radoœciš, że Niemcy stšd wyjdš, że ten dzień ich ucieczki nadchodzi, i strachem przed niewiadomym dalszym cišgiem. Przychodzi często do księgarni młody panek, syn przyjaciela mojego ojca, który umarł na poczšcku wojny. Przechodził przez ulicę i nieszczęœliwie zaszedł drogę niemieckiemu motocykliœcie. Niemiec zatrzymał się, zsiadł i uderzył go pięœciš w piersi, a potem odjechał. Pan Stanisław przyszedł do domu, powiedział żonie, miłej pani Jance, że go Niemiec uderzył, położył się na kanapie i umarł. Myœlę, że nie od fizycznego uderzenia, ale od niemożnoœci przeżycia tego ciosu. Był bardzo pięknš postaciš, jestem szczęœliwa, że go znałam. Jego syn nie bardzo był podobny do swego ojca. Kiedyœ tłumaczył mi długo, gdzieœ w 1943 roku, że jedynym sposobem przeżycia, docišgnięcia do końca wojny, jest kompromis. Ci, którzy nie stosujš kompromisu - muszš zginšć. Powiedziałam mu, że chyba nie rozumie, co oznacza to słowo dzisiaj, i że nie chcę tego słuchać, bo czuję, że jego szlachetny ojciec obraca się w tym momencie w grobie. Ale przychodził nadal, kiedy jadłam południowš zupkę we "Fregacie". Byłam tak rozhuœtana nadchodzšcymi czasami, tym coraz bliższym momentem wielkich zmian, że zapytałam, co on o tym myœli i jak to widzi. "Ja? Eto stoł, eto stiena, uczę się po rosyjsku" - powiedział spokojnie. Ta knajpa "Fregata" to było doœć dziwne miejsce. Jedzenie było dobre, serwowane przez bardzo, przeważnie, utytułowane panie, które nie krępowały się przy wystawianiu rachunków. Wszystkie były ładne, a właœcicielka, pani Dziakiewiczowa, była dla wszystkich bardzo uprzejma. Podobno dla wszystkich. Wandzia Gojawiczyńska tam także podawała, nie dla ładnoœci, ale pani Dziakiewiczowej zależało na znanych nazwiskach. Kiedyœ podczas mojej zupki pani Dziakiewiczowa przysiadła się do mnie i zaproponowała mi u siebie posadę kawiarki. Powiedziałam, że mam posadę ekspedientki w księgarni i nie chcę jej zmieniać. Pani Dziakiewiczowa machnęła tylko rękš i zaproponowała mi pensję zupełnie niebotycznš. "Ale ja nie znam się na parzeniu kawy i potwornie się boję zawsze, że ten ekspres wybuchnie". Powiedziała mi, że to robiłby za mnie ktoœ inny. Ja bym tylko była za ladš - "taka miła i tak się œlicznie uœmiechała". Tego już było za dużo, więc powiedziałam, że to sš kwalifikacje na innego rodzaju zajęcie i w innym zakładzie, a ona się na mnie obraziła. Ale zupy miała zawiesiste i dobre. Cała ta nasza ulica Mazowiecka - Blumenstrasse - była pełna ciekawych miejsc i interesujšcych witryn sklepowych. Blisko Œwiętokrzyskiej były dwa wspaniałe antykwariaty. Pod numerem 4 "Krynolina" pani Zofii Chomentowskiej, którš nazywano Zoœka Złota Ršczka, ale było tam bardzo dystyngowanie i drogo, nawet czasem zobaczyć można było młodych hrabiów leżšcych na antycznej kanapie albo rekamierze. Byli to hrabiowie znajomi i krewni, nie na sprzedaż. Naprzeciwko był wielki antykwariat prowadzony także przez pewnš paniš, ale tam się nie chodziło, bo miała złš opinię. Podobno przez swoich faktorów skupowała meble, obrazy i biżuterię z getta. Potem była mała interesujšca księgarenka pana Kuthana, byliœmy potem my pod numerem 12, a naprzeciwko nas pod filarami domu numer 11 założył piękny antykwariat Staœ Kolendo, nasz dobry i dawny znajomy. Potem obok nas była kawiarnia "Ziemiańska", a dalej zaraz znów mały dobry antykwariat, na którego drzwiach umieszczone było niestety nazwisko właœciciela - "Graf von Mycielsky". Potem była stara, dobra, niezbyt elegancka restauracja Wróbla, a za nim na samym rogu placu Małachowskiego ruina po zbombardowanej w 1939 roku kamienicy. To miejsce, kiedy koło niego przechodziłam co dzień, zawsze zmuszało mnie do przypomnienia sobie tego, co tu się kiedyœ musiało dziać. W tym domu był wielki skład fortepianów i pianin Herman i Grossman, zajmujšcy kilka pięter. We wrzeœniu 1939 roku, którejœ strasznej nocy, kiedy w pustych ulicach płonęły i waliły się domy, wielkie bomby upadły w ten dom, uderzyły i zawaliły, zgniotły i zapaliły piętra pełne fortepianów. W tej samotnoœci, w pożarze, bez ludzi, fortepiany musiały zjadane przez ogień same grać, wydawały ze siebie dŸwięki, jakie? Jaka była ta muzyka, co tu było wtedy słychać straszliwego, czego nikt nie słyszał i nigdy się nikt nie dowie? Czy muzyk mógłby to wyobraŸniš opisać? Powiedziałam o tym Romanowi. Miałam dla niego na po wojnie takie dwa zamówienia. Ta œmierć fortepianów i drugie - napisanie muzyki do wiersza włoskiego nieznanego autora, właœciwie kołysanki - "ninna nanna", która straciła swojš melodię, a pozostały tylko czarujšce strofki, œliczny œpiew z XIV czy XV wieku. Właœnie Roman napisze mi te dwa utwory, takie różne, ale on to potrafi. Jest tak zdolny, wykształcony, wrażliwy, można się z nim porozumieć jednym słowem, spojrzeniem, milczeniem. Szkoda, że kocham kogo innego. W mieœcie naloty bolszewickie powtarzajš się bardzo często, my mieszkamy między dwoma mostami, które sš ich celem, więc często wszyscy mieszkańcy spotykajš się wieczorem na wielkim podwórzu, psy majš dodatkowe wyjœcie, właœciwie jest to nawet przyjemne, tylko mama nie może zapalić papierosa, tak jej ręka drży. Wszyscy mówiš, że inwazja aliantów zacznie się lada dzień. I rzeczywiœcie, zaczyna się, miasto jest podniecone, na murach niemieckie napisy V majš dopisane "erloren", "Deutschland kaputt, a "Deutschland siegt an allen Fronten" przerabiane jest na "liegt". Przegrywajš, teraz to już jest pewne, ale gryzš nas dalej, zabijajš i wywożš. Aresztowali Tadeusza Michalskiego, kuzyna Agi z "Rodła". Nadchodzi lato, ostatnie niemieckie. Nie mamy już, niestety, tak dogodnego radia, jak za czasów pani Zosi, korzystamy z radia u państwa Chowańczaków i od czasu do czasu jeŸdzimy do Zalesia Górnego do tych państwa co zawsze. Pani Helena Zielińska przeniosła się do pensjonatu pani Przemyskiej w Zalesiu. Jest to dobre i wygodne miejsce, w lasach. Dziejš się tam od rana do wieczora najrozmaitsze rzeczy. Jedna z ciekawszych, to sprawa bocznicy kolejowej, odchodzšcej doœć głęboko w las. Kiedyœ zwożono niš pewnie drewno. Teraz wokół tej bocznicy utworzone zostało przedsiębiorstwo, a nawet konsorcjum złożone z wielu akcjonariuszy. Przez Zalesie idš pocišgi niemieckie na wschód, w stronę frontu, na Radom i dalej. Od każdego niemieckiego transportu odczepiany jest na wysokoœci bocznicy ostatni wagon, który po przestawieniu zwrotnicy sam odtacza się w głšb lasu. Tam odbywa się druga częœć operacji. Po otwarciu wagonu okazuje się dopiero, czy, ile i czego dorobiło się tym razem zainteresowane przedsiębiorstwo. Raz jest to transport sardynek z Francji albo innego zaopatrzenia. Raz broń, raz mundury niemieckie, co oczywiœcie przechodzi do AK w Lasach Chojnowskich. Raz wagon trumien i wtedy przedsiębiorstwo jest stratne, a innym razem spadochrony albo wino. W zależnoœci od rodzaju zdobyczy z wagonu, okolica jest zalana odpowiednim towarem. Po spadochronach dziewczyny we wszystkich wsiach majš cudne nowe jedwabne białe bluzki. Po winie wszyscy sš pijani. Ja kupiłam sobie na szlafrok ciemnoszafirowy, lekki jak piórko i puszysty materiał przeznaczony na wnętrza kombinezonów lotniczych dla Luftwaffe. Mama pojechała także do pani Przemyskiej, a ja często doskakiwałam tam z Warszawy i nocowałam. Te noce były cudowne, siedzieliœmy na tarasie i patrzyli w gwiaŸdziste niebo, nadsłuchujšc w cichym, ciepłym powietrzu dalekiego pulsowania naszych zrzutowych samolotów, z sercem przepełnionym radoœciš, że już nareszcie inwazja stała się faktem, że już to, na co tak strasznie czekaliœmy, tak strasznie długo, jest faktem, że teraz ma nadejœć tylko ta ostatnia rozprawa i skończy się wojna. Z wpatrywania się w niebo gwiazdy zaczynały się poruszać, co chwilę ktoœ mówił: "Widzę, widzę, sš, lecš". Czasem naprawdę widzieliœmy ich. Tę cudownš ciszę rozbijał nagle błysk i huk, to młodzi z małego sabotażu zdawali egzamin na wielki, wysadzajšc mosty i mostki, wiadukty i przejazdy kolei radomskiej nad stawami Żabieńca. Nie było żadnych wiadomoœci z Konstancina, Władek Socha także został wysiedlony, nawet Mieczyœ nie mógł się przedostać do starej leœniczówki, do której przyjeżdżał regularnie na spotkania. Zamach na Hitlera! Wiadomoœci sš sprzeczne, najpierw, że zginšł. Chodzimy z Wandš po lipcowych łškach tak szczęœliwe, że mówić nie możemy. Potem przychodzš przez gazetki i z radia wiadomoœci dokładniejsze, ale to już i tak koniec, koniec tego psa. Dookoła tych mokrych łšk, stawów i grobli stojš czarne Lasy Chojnowskie zamykajšce horyzont ze wszystkich stron, coraz jaœniej niebieskie w oddaleniach. Niemcy wycięli szerokie na kilkanaœcie metrów pasy po obu stronach torów kolejowych. Gdziekolwiek jest œcieżka czy przecinka idšca w głšb, między drzewa, stoi przy niej solidnie ociosany słup, a na nim przybita tablica z napisem: "Niemcom wstęp wzbroniony. Las zajęty przez Wojsko Polskie". Œwieże koleiny wygniecionej trawy znaczš te œcieżki, widać, że ruch jest spory w głębi lasu. Przychodzš stamtšd partyzanci, weseli i pewni siebie, do pani Przemyskiej i do nas, z pocztš do wysłania, z praniem, szyciem, malowaniem napisów, po lekarstwa i z mniejszymi ranami, przy których można chodzić. Jaki luby nastrój spokoju i swobody, jakie spokojne noce, bo przelot czy wybuch tylko naszš siłę oznacza. Ale widzenia z Mieczysiem sš coraz krótsze, wpada do Zalesia, o ile tam jestem, na moment, chmurny i niespokojny. Częœciej niż zwykle mówi mi teraz: "Przez trzy dni nie będziemy się widzieli" - zdanie, od którego cierpnie we mnie wszystko i ten strach trwa aż do chwili jego telefonu. Siedzę, wtedy kiedy go nie ma, w Warszawie, żeby prędzej się to skończyło, żeby zaraz wiedzieć, kiedy wróci. Warszawa coraz niespokojniejsza, ludzie opowiadajš sobie, że Niemcy przed wyjœciem wszystkich mieszkańców wygnajš, a miasto wysadzš w powietrze. Wielki ruch na ulicach, niektórzy wyjeżdżajš na wieœ, wywożš rzeczy, inni sprowadzajš się ze wszystkim do miasta, likwidujš podwarszawskie mieszkania, uważajšc, że kiedy przyjdš bolszewicy, lepiej być w wielkim skupisku ludzi niż na wsi. Mnie wydaje się, że ostatnia Niemców godzina tutaj nie może się obejœć bez walki, a co do powracajšcych zdań, że miasto otwarte nie będzie niszczone i bombardowane, to już raz sama w 1939 roku zaznałam tej prawdy. Wielkie transporty wojska przewalajš się ze wschodu na zachód, a i z samej Warszawy ewakuujš się już wyraŸnie, dookoła biur niemieckich walajš się papiery, paki stojš na chodnikach, ładujš meble i sprzęt. Ludzie przechodzš koło tego bałaganu szczęœliwi, ale i niepokoi ich możliwoœć bezkarnej ucieczki Niemców. Z dnia na dzień ten niepokój zamienia się we wœciekłoœć, głoœno mówi się na ulicach, że tak być nie może, obcy ludzie zatrzymujš się grupkami, obiecujš sobie - ale właœnie, co? Czy można będzie tę siłę poprowadzić słusznym strumieniem? Nie mówię o wojsku, ale ludnoœć, ta ludnoœć "z nożami w oczach", a bez broni - czy tej broni w AK i zdobycznej wystarczy? Siedzimy w Zalesiu, kiedy przyjeżdża Bodzio, miły chłopak z Warszawy, z wiadomoœciš, że młodzież ma być zgrupowana i gotowa do wystšpienia zbrojnie 26 lipca. Trzeba wracać do Warszawy, ale nie ma już żadnej komunikacji. Stoimy na szosie i staramy się zatrzymać jakikolwiek samochód. Przystaje wreszcie olbrzymia cysterna z benzynš, szofer Niemiec bierze mamę do szoferki, a ja okrakiem na obłym metalowym grzbiecie, trzymajšc się żelaznego przęsła, oglšdam z góry zawalonš samochodami i furmankami szosę. Jaki piękny dzień, zaczyna się coœ wspaniałego i strasznego. Słychać artylerię zza Wisły. Mamy imieniny, dostaje jednak moc kwiatów, przychodzi trochę ludzi, balkony otwarte na Wisłę i na ten nieustanny grzmot za niš. Mam się po zawiadomieniu natychmiast zameldować na Dworcu Gdańskim, tam jest moje miejsce. Zmieniajš się rozkazy, zarzšdzenia i odwołania ich przychodzš kolejno. Niemcy kazali stawić się wszystkim mężczyznom w mieœcie do kopania rowów przeciwczołgowych. Pod strasznymi, oczywiœcie, karami. Rano wychodzimy na Rynek, gdzie miało się stawić ileœ tam tysięcy chłopa z łopatami, wyznaczonych na tę dzielnicę. Długie cienie kamienic dosięgały jeszcze prawie połowy Rynku - pustego, jak wymiótł, a na œrodku stało szeœciu nieszczęœliwych, wygłupionych, z łopatami. We wszystkich oknach weseli ludzie przyglšdali im się i wyœmiewali ich bezlitoœnie. Stare Miasto to było jakby cały czas inne miasto, rzšdzšce się swoimi prawami, i wojna była tu inna, okrutniejsza, ale w jakimœ sensie łatwiejsza. Na przykład godzina policyjna. W całej Warszawie naprawdę przestrzegana twardo - u nas w gruncie rzeczy nie obowišzywała. Biegłam do domu przez miasto szybciej i szybciej, co chwila patrzšc na zegarek, zdyszana i niespokojna, czy zdšżę, ulice wyludniały się i bramy zatrzaskiwały. Przebiegałam jeszcze przez plac Zamkowy, ale kiedy skręcałam w Œwiętojańskš, szłam już wolno i spokojnie. Sklepiki były otwarte, przed bramami domów siedziały całe rodziny, dzieci, jak wróble przed nocš, wrzeszczšc przelatywały z jednego końca ulicy w drugi, bawišc się w łapanki, aresztowania i egzekucje. Naœladowały znakomicie - chóralnie i solo - wycie syren fabrycznych i sygnał karetek policji. Teraz, latem, nie warto było iœć spać, bo alarmy lotnicze i naloty i tak wyrywały ze snu, więc towarzyskie spotkania, rozmowy i spacery trwały do póŸnej nocy przy œwietle niedbale zaciemnionych okien i nie zamkniętych bram. Idšc wolno, zatrzymywałam się jeszcze przy sklepie rękawicznika albo u baby Rucińskiej dla wymiany ostatnich wiadomoœci i prasy. Na rynku także pełno było ludzi spacerujšcych wokoło jaœniejšcej poœrodku góry białego piasku przeciwpożarowego. Kiedyœ na tym piachu usadowił się żołnierz niemiecki ze sztalugami i farbami i na niewielkim płócienku zaczšł malować kamienicę Fukiera. Przyglšdano mu się z pewnej odległoœci - malarz zawsze wzbudza w plenerze ciekawoœć. Ale w pewnym momencie gibnšł się i upadł. Nikt nawet w dziennym hałasie nie słyszał strzału. Niemiec, jego rewolwer, mundur, przybory malarskie, wszystko zostało bardzo prędko sprzštnięte, nawet nie wiadomo przez kogo. Innym razem wjechał w Œwiętojańskš od placu Zamkowego motocykl wojskowy z przyczepš i trzema Niemcami. Wjechał, ale nigdy nie wyjechał drugš stronš. Wszyscy trzej, ich broń i motocykl znikli gdzieœ na wysokoœci baby Rucińskiej, która przysięgała się, że nic nie słyszała ani nie widziała, poza tym, że ktoœ przez ulicę komuœ drugiemu rzucił w pewnym momencie karabin, ale widziała to tylko kštem oka, przez sekundę. Toteż pojedynczy Niemcy ani nawet w kilku nie zapuszczali się w te uliczki, gdzie ciemne załomy murów, długie sienie, połšczone podwórza były dla nich naprawdę niebezpieczne. Oczywiœcie od czasu do czasu odbywały się i u nas łapanki, ale wtedy wjeżdżały na Rynek dziesištki bud, zamykały błyskawicznie wszystkie wyloty ulic, szeregi żołnierzy posuwały się wzdłuż kamienic zgarniajšc ludzi ku œrodkowi i zamykajšc ich kordonem najeżonym karabinami. Byłam na Rynku na wieczornym spacerku z Danusiš Dzieżgowskš, kiedy się to właœnie zaczęło. Wjechali ze wszystkich stron naraz. Zaczęli od zgarnięcia bab z koszami owoców, precelków, domowego wypieku ciasteczek i cukierków. Ludzie biegli we wszystkie strony. Byłyœmy obie na wysokoœci jej domu, kamienicy pod nr 24, chciała, żebym pobiegła z niš razem do niej i tam przeczekała łapankę, ale pomyœlałam, że nie mam przy sobie nic, żadnych dokumentów. A jeœli zacznš chodzić po domach, to wtedy murowanie mnie zabiorš. Machnęłam rękš i pobiegłam w stronę Kamiennych Schodków, bo obejrzawszy się, zobaczyłam, że zielony czworobok Niemców maszeruje w stronę rogu Rynku i Celnej, więc tędy miałam już drogę odciętš. Leciałam po tych stromych i nierównych schodach na złamanie karku, a przeklęte drewniaki zaczepiały o wyrwy w kamieniach, odpadały od pięt i klekotały głoœniej od wrzasków i pojedynczych strzałów z Rynku. To były najważniejsze wyœcigi w moim życiu. Czy ja pierwsza zbiegnę na Brzozowš i dolecę do naszej bramy, czy oni zbiegnš Celnš i będš tam przede mnš. Oni szli Celnš w dół, a ja biegłam Brzozowš pod górę. Zmordowana dopadłam bramy, zamkniętej, ale kiedy walnęłam w niš pięœciami, czujšc ich już za sobš, brama uchyliła się i Dec, strasznie przeklinajšc Niemców i mnie, wcišgnšł mnie do œrodka. Kiedy opowiadałam potem o tym wyœcigu Mieczysiowi, zostałam znów zbesztana, a dodatkowo jeszcze za to, że jedynš, jak się okazało, rzeczš, jakš miałam w kieszeni, była mała chustka do nosa, a właœciwie flaga angielska. Flaga w kształcie chustki czy chustka w kształcie flagi, nie wiadomo. W ogóle dziwny pomysł, żeby ze sztandaru narodowego robić coœ do smarkania, ale ta chusteczka była zaskakujšcym efektem towarzyskim i bardzo jš lubiłam. Mieczyœ łapał się za głowę, co by to było, gdyby złapali mnie z niš w kieszeni. Teraz, w tych dniach lipca, nie ma już mowy o łapankach, Niemcy przelatujš przez Warszawę, a ludzie stojš na chodnikach, cisnš się do kolporterów gazetek, czekajš na rozkaz rozpoczęcia akcji, bojš się, że nie zdšżš zapłacić Niemcom za te pięć lat. Naloty coraz częstsze, teraz już w dzień także, a grzmot artylerii zza Wisły czuje się już pod stopami. Ale na co czekamy? Mieczyœ pożegnał się ze mnš, ale nagle spotkałam go na Krakowskim Przedmieœciu, znów wszystko odroczone. W nocy 31 lipca przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczšce z daleka, z pustych ulic transporty wojska niemieckiego odjadš wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni ucieknš, umknš nam bez kary. Siedzę na łóżku, bo nie mogę nie tylko zasnšć, ale nawet położyć się, i trzęsę się ze wœciekłoœci i bezsilnoœci. To nie miało być tak, żeby oni nam się wymknęli, przecież musi się odbyć sšd, zemsta nad nimi, to, żebyœmy ich zobaczyli w rozsypce, w popłochu, każdy swojego Niemca na własne oczy. Rano idziemy jednak na Mazowieckš i otwieramy księgarnię. Wszyscy pracownicy ubrani jak na turystycznš wycieczkę, półki założone zawiništkami i pakunkami, każdy ma coœ ze sobš. O pierwszej przychodzi łšcznik i zawiadamia, że poczštek wyznaczony jest na godzinę pištš po południu. Wszyscy w księgarni zebrani pracownicy wchodzš do mamy gabinetu, mama żegna się po kolei z nimi, każdego całuje w czoło, potem zamykamy księgarnię i idziemy we dwie do domu. Mieczysia już nie ma, już nic nie będę wiedziała. Kiedy przebieram się w grube buty i pakuję, wpada młodziutka łšczniczka z zawiadomieniem, że Dworzec Gdański, gdzie miałam się stawić, obsadzony jest od wczoraj wojskiem niemieckim i że zbiórka tam jest odwołana. Mam zostać na miejscu i czekać. Równoczeœnie nasze mieszkanie zajęte zostaje przez dowództwo odcinka. Mamy je zaraz opuœcić. Przenosimy się do domu drukarni, na drugie piętro w Rynku, nad mieszkaniem państwa Nikodemskich. Rękopisy, księgi wycinków, szkatułki z papierami rodzinnymi i fotografiami przenoszę w pierwszym rzędzie. Kilka dni temu Staœ Dziewulski poszedł ze mnš do piwnicy w drukarni i zobaczył w œcianie, tak zwanej kapitalnej, doœć głębokš niszę sklepionš łuczkiem, w której umieszczam teraz cztery skrzynki z rękopisami ojca. Ta kapitalna œciana ma się nie zawalić nawet od najcięższego pocisku, a skrzynki stojš w tej wnęce - jedna na drugiej, idealnie tam zmieszczone. Czekam, a tymczasem przenoszę klatki z kanarkami, Kiopka, zajmuję się tš bieganinš z Brzozowej na Rynek i z powrotem. Bardzo wiele osób przychodzi i pyta, czy ich przyjmiemy do domu i do piwnicy, kiedy już się zacznie. Ale kiedy, czy na pewno? Czy znów nie zostanie odwołane? Pierwszy raz pada słowo - nie akcja, nie zbrojne wystšpienie, nie odwet - ale Powstanie. To słowo uderza we mnie czule i boleœnie, jest to nagłe, mimo wszystko, o czym wiedziałam przedtem, jakaœ nowina, chyba tak się tego dotychczas nie nazywało. Pierwsze dalekie strzały z Miodowej, z Krakowskiego. Więc to juŸ. Stoję w oknie i patrzę na pusty Rynek. Strzały powoli zbliżajš się i gęstniejš. Rynek już nie jest pusty, widzę pierwsze opaski. Chodnikiem pod naszymi oknami biegnie już tłum we wszystkich kierunkach, od Œwiętojańskiej zawracajš, od Piekarskiej także, tam, słychać, rozwija się już regularny obstrzał. Do nas co chwila przybywa ktoœ nowy - Stefan Leszczyński, mšż Marysi, ciotka Aniela, która przedarła się tu do nas pomimo swojego złego stanu serca, pani Wroczyńska z PKO, która przed chwilš pożegnała wszystkich swoich. Baba Rucińska z rodzinš i tobołami. Jakiœ niewidomy ksišdz i sporo nie znanych ludzi z dziećmi. Wszystko, co się dzieje, widzi się jakby przez mgłę czy szybę. Co chwila zalewa zdumienie, które zapiera oddech, że już, że już! Że skończyło się wszystko, że to już przeszłoœć - strach, bezbronnoœć, bezsilna nienawiœć. Mieczyœ, kiedy żegnaliœmy się na ulicy po raz ostatni, powiedział mi, że idzie na Mokotów. I teraz ogarnia mnie przerażenie, jak tam teraz jest, czy tam też się już zaczęło? Widzimy ludzi, którzy niosš, biegnšc, deski, meble, kamienie. Na lewo od nas, na rogu Œwiętojańskiej i Rynku, wszystko to zwalane jest bezładnie na kupę. Od tamtej strony, wzdłuż Œwiętojańskiej od Zamku, obstrzał nie ustaje - jest najsilniejszy. Trzeba natychmiast osłonić się przed nim. Barykady zaczynajš się budować zresztš na wszystkich rogach Rynku i dalej w głšb ulic. Wybiegamy wszyscy z domu. W kwadrans budowa jest już zorganizowana, praca harmonijnie rozłożona. Barykada roœnie. Trudno o tym mówić, ale to właœnie jest uniesienie, ten uœmiech wszystkich pracujšcych. Chodniki na Rynku nie sš z fliz betonowych, ale z wielkich tafli kamiennych. MężczyŸni podważajš i wyłupujš z ziemi te płyty, a kobiety chwytajš je w kilka, dŸwigajš z ziemi, niosš pod barykadę, schylone pod ciężarem, rozhuœtujš je i ciskajš jedne na drugie, coraz wyżej i wyżej. Poza płytami niosš ludzie łóżka, beczki, skrzynie, wózki dziecinne. My z domu wyrywamy wszystko, co się da; ciężkie szafy z sieni, kilka betonowych kręgów od kanalizacji i rur z podwórza, wózek do przewożenia ksišżek ze składów, zacny, stary, zasłużony wózek. Płyty noszę za każdym razem, tak nam się jakoœ złożyło, z prostytutkš z domu publicznego z Piekarskiej i z drugš młodš kobietš, chyba w ostatnich chwilach cišży. Widzę nagle, że ona ma twarz zalanš łzami. Mówię do niej, przerażona: "Niech pani to zostawi, przecie jeszcze się tu pani co stanie". Trzęsie głowš, a potem, ledwo łapišc oddech, mokra od potu, uœmiechnięta, mówi: "Nie, ja tylko tak płaczę z radoœci, że ten dzieciak się już w wolnej Polsce urodzi". Powoli na zachodnim żółtym niebie wyrasta wielki, wysoki do œrodka nieba słup dymu. Inne dymy, z Miodowej chyba. Ten pierwszy, to PWPW się pali. Zaraz potem wiadomoœć - PWPW zdobyta przez nas. Za barykadš kopiemy głęboki dół przeciwczołgowy. Ziemia z niego też na barykadę. Z jej szczytu prosto w górę sterczy dyszel od naszego wózka. Mam dwie choršgwie biało- czerwone, nasze przedwojenne z Konstancina. Przywišzujemy jednš z nich do dyszla. Barykada skończona, można pod niš przechodzić nie schylajšc się, jesteœmy za niš bezpieczni, kochamy jš. Strzelanina nie ustaje, już całe miasto, zdaje się, jest objęte Powstaniem, Niemcy usadowili się na Zamku, tak wynika z kierunku ich obstrzału, pociski trafiajš w narożnik domu na rogu Wšskiego Dunaju, z daleka widać tam stały obłoczek rozbitego tynku. Zapada zmierzch, ale niebo jasne od łun. W domu Nikodemski rozdziela obowišzki, wysyła posterunki, piach i wodę na strych, inne kubły i wiadra do bramy, rozmieszcza legowiska w piwnicach, o ile ktoœ chce, i w składach. Ale nie można wrócić do domu, Rynek jest taki piękny i ludzie, i barykada. Nagle szczekaczka przed Fukierem chrypi przez chwilę, rozlega się głos: "Achtung, Achtung!!!" Ludzie nieruchomiejš z wœciekłoœci. Głos mówi: "Ogłaszam stan wyjštkowy w mieœcie Warszawie. Wzywam do zaprzestania wszelkiej akcji skierowanej przeciwko oddziałom niemieckim. Wszystkie domy, z których strzelano do Niemców, będš zrównane z ziemiš". Mówi coœ jeszcze czy powtarza to samo, ale już tłum wali na latarnię, na której wisi szczekaczka, kilku mężczyzn wspina się na niš i zdziera żelazny kubeł megafonu. Teraz rozchodzi się inna wiadomoœć. Dziœ w nocy nadejdš pierwsze zrzuty z Anglii dla Warszawy. Rynek wyznaczony jest jako jeden z punktów zrzutowych. Trzeba rozpalić poœrodku wielkie ognisko jako znak. Meldujemy, że nasz dom, będšcy składami drukarni, po najwyższe piętra pełen jest papieru. Ten papier, a raczej kruda i ksišżki, wystarczš na podtrzymanie ognia choćby całš noc. Natychmiast zaczyna się wynoszenie ksišżek i krudów. Stos roœnie. W mroku bieleje na œrodku Rynku dziwaczna biała góra, od której ku naszemu domowi cišgnš się białe œcieżki i smugi kartek. Siedzę w oknie i chyba odmawiam jakieœ modlitwy dziękczynne, i uœmiecham się tak, jak ci wszyscy inni. Myœlę nagle, że ten stos jest przecież z Żeromskiego, ze wszystkich jego ksišżek usypany. Obstrzał trwa. Czekamy, tak czekamy na te zrzuty, tak błagalnie i w napięciu czekamy. Niebo nagle ciemnieje, gwiazdy, z których każda wydawała nam się samolotem, nadlatujšcym stamtšd - znikajš. Raptem z ciepłym powiewem i szumem spada na miasto fala deszczu. Leje równy, gęsty i beznadziejny. Papier na stosie zamókł, oni już dziœ nie przylecš. Ludzie układajš się jak mogš. Już póŸna noc. Leżę ubrana na łóżku i myœlę o nocy wczorajszej, kiedy przeżyłam najohydniejszy atak strachu o to, że Niemcy wyjdš, że już wychodzš, że mogš nas zdusić bombami, gazami, czym zechcš, a my nic, czekamy, nic się nie dzieje! A teraz, dziœ, jest spokój, jest w porzšdku, już jest Powstanie, już nie ucieknš. Cała noc bez snu, ale w spokoju, w ciszy w œrodku we mnie. Rano dalej deszcz, ulewa, nie deszcz. W tym deszczu bieganina na Rynku, organizuje się dowództwo i szpital u Ksišżšt Mazowieckich, drugi - na rogu Krzywego Koła. Dziewczyny i chłopcy w letnich sukienkach i kurtkach, przemoknięci do nitki. Już barykady obsadzone wszystkie. Tyle flag biało- czerwonych, na każdym domu, w oknach. Stefan Leszczyński po wielu usiłowaniach przedostania się na Żoliborz zrezygnował. Na wiadukcie od samego poczštku stojš czołgi, Dworzec Gdański odcina nas całkowicie. U Danusi Dzieżgowskiej działa telefon, można się jeszcze porozumieć z Żoliborzem. Ale nie z Mokotowem. Dlaczego nie dałam Mieczysiowi Danusi telefonu, może by mu się udało, może bym co wiedziała o nim. Sš pierwsi ranni, płascy na noszach i szarzy. Apteka Skowrońskiego od rana wydaje wszystko, co ma na składzie, do szpitala i punktów sanitarnych. Inne sklepy także; to œmieszne, że pienišdz z dnia na dzień przestał istnieć. Deszcz, deszcz, dziœ też pewnie nic ze zrzutów. Nasišknięty i spłaszczony stos ksišżek poœrodku Rynku. Strzelanina od placu Zamkowego nie ustaje. Stoję przed naszš pięknš barykadš, obok mnie stoi dziewczyna z domu publicznego na Piekarskiej, znam je wszystkie mniej więcej, latami wysiadywały w słoneczne dni na kamiennych schodkach przed domem. Wczoraj budowałyœmy barykadę, ta zwłaszcza pracowała bez wytchnienia. Jest blada, nie umalowana, włosy ma pozlepiane wapnem i deszczem, w czarnej jedwabnej sukni. Odwraca się do mnie i ze zgrozš w oczach mówi: "Patrz pani, flagę nam przez noc ukradli". No tak, wczoraj wieczorem wisiała na tym dyszlu, dziœ nie ma. Wœciekłoœć nas ogarnia, bez słowa przełazimy bokiem za barykadę i pod murami Œwiętojańskš przemykamy się w stronę Zamku. Gdzieœ przed samš Katedrš, nad jakšœ bramš, wisi nasza flaga. Zabieramy jš oczywiœcie, jakżeż to! i zawieszamy z powrotem na dyszlu. Do domu na Rynku przybywa coraz więcej osób, zwłaszcza z PKO. Tam jest dowództwo odcinka, z mieszkań wszyscy usunięci, zresztš na PKO skierowany jest duży ogień od domu Schichta na ZjeŸdzie, z kanonierki na Wiœle, znad Wisły i z koszar na Bugaju. Byłam tam, przez podwórza nie można przejœć, na schodach na Bugaj pod moim balkonem barykada, a na tarasie i w naszym salonie cekaem i kaem. Decowa leży u nas w piwnicy na Rynku, bo chora, a u nich w mieszkaniu kuchnia polowa. Dec przyszedł - Boże miły! Bluza wojskowa, na niej wszystkie jego odznaczenia i medale legionowe, pas strażacki po pachy, za pasem topór, a na głowie furażerka z olbrzymiš biało-czerwonš kokardš na przodzie. O całym odcinku mówi: "moje chłopaki" i biada, że nie umiejš się obchodzić z cekaemem. Jakie to szczęœcie, że skrzynki z rękopisami sš już w piwnicy, w swoim łuczku w œcianie. Z poczštku myœlałam, żeby je zamurować w piecu garncarskim na parterze "Ładu". Ogień by nie przeszedł i od odłamków byłyby zabezpieczone. Ale w końcu ta kapitalna œciana wytrzyma, a nawet gdyby się stropy zawaliły, to gruz pójdzie po œcianie, a one idealnie pasujš, nic nie wystaje. Chyba tak jest dobrze. Moje szkatułki ze skarbami, to znaczy fotografiami, papierami rodzinnymi, Polonia Restituta w czerwonym pudle ze wstęgš i dyplomem, ojca portfelem z liœćmi laurowymi i dowodem osobistym - z tymi wszystkimi skarbami, stojš jednak luzem razem z księgami wycinków; już drugiej takiej wnęki w murze nie znalazłam. Odłamki padajš gęsto, właœciwie kapiš. Po każdym pocisku, po huku jest chwila ciszy, przez którš cišgnš się jakby coraz cieńsze niteczki delikatnego dŸwięku, a potem zaczyna kapać w dach, w blachę okna, w kamienie podwórza, bliżej i dalej. Sš tak goršce, że sparzyłam sobie palce, kiedy je podniosłam z podłogi. Trzy wysypałam dziœ rano z butów, które stały przy oknie, noszę kilka w kieszeni, tych bliższych. Przeprowadzili się do nas państwo Jarczyńscy z PKO. Ich mieszkanie rozbite jest pociskami z Wisły. Przynieœli szeœć klatek kanarków, razem z moimi i z młodymi jest ich szesnaœcie. Klatki wiszš na drewnianym balkonie okalajšcym podwórze. Im gwałtowniejszy obstrzał, tym głoœniej wszystkie œpiewajš, jest właœciwie dziki hałas, nasz Kiopek szaleje także, tylu ludzi nowych, taki ruch. Stefan swoim zwyczajem gdzieœ stoi, byle gdzie, trzyma ksišżkę wysoko przed oczami i czyta. Proszę go: "OdejdŸ od okna, możesz dostać odłamkiem", odchodzi w drugi koniec pokoju i czyta dalej. Dziœ widziałam pierwszš opaskę AL. Mała Żydóweczka w skórzanej kurtce i wysokich butach, ładna i zabawna. Zastanawiajš nas strzały z dachów, słychać je od Œwiętojańskiej, z rogu Rynku, z Kanonii, mówiš, że to dywersanci niemieccy strzelajš, wyborowi strzelcy. Po kilku godzinach można już oznaczyć mniej więcej miejsca, gdzie siedzš. Ale łotry! Tu między nas wleŸli! Pod wieczór jest rozkaz tropienia ich, każdy na swoim odcinku, i meldowania o każdym podejrzanym fakcie w dowództwie. Wieczorem nasi goœcie układajš się już na krzesłach na każdym piętrze; gotuje się w kuchni państwa Nikodemskich na dwadzieœcia kilka osób, reszta u Pliwków i na maszynkach. Majš ludzie ze sobš jakieœ zapasy, baba Rucińska wcišż coœ przynosi, sklepiki staromiejskie wszystkie otwarte, piecze się chleb, pachnšcy najpiękniej między woniami mokrego rozbitego muru, dymu i spalenizny. Cudowny ludzki zapach. Wiadomoœci znakomite. Większoœć miasta jest w polskich rękach i nasz stan posiadania się rozszerza. Oni chcš za wszelkš cenę utrzymać arterie przelotowe przez miasto dla wycofywania swoich wojsk z prawego brzegu Wisły. Stare Miasto leży im w tym fatalnie na drodze. Noc, druga noc Powstania, szczęœliwa noc, błogosławiony czas. Gdyby tu był ze mnš Mieczyœ, ale wierzę, że on tam gdzieœ jest, tak samo myœli. Może to sš najszczęœliwsze chwile mojego życia. Pożary na Pradze, odbite w Wiœle. Pożary w stronie placu Teatralnego. Wielkie łuny, niebo różowe i białawe dymy na nim, czarne dachy Rynku i wieże Katedry i pojezuickiego koœcioła tuż za naszym domem. Nad Bielanami niebo drga od niewidocznych rakiet. Złocenia na domach i szyby w mroku migocš lekko przy każdym cięższym wstrzšsie. Stoimy w łuku sieni, patrzymy, milczymy, słuchamy. Drugi dzień Powstania minšł, a w nas rozszerzyło się coœ niezmiernie daleko, w lewo i w prawo, w szczęœcie i w rozpacz równoczeœnie. Szczęœcie takie, że go żadnym słowem nazwać nie można, szczęœcie wolnoœci, i rozpacz, bo co chwila życie ludzkie gdzieœ tu obok się kończy. I żadnych wiadomoœci z Mokotowa, a przecież ludzie ze Œródmieœcia przychodzš, chociaż z trudem. Rano wycišga nas na Rynek daleki huk motorów; huk to złe słowo, to jest pulsowanie, które, zanim uchwytne słuchem, czuje się w palcach, w stopach, w tyle głowy. Ludzie wybiegajš przed domy albo lecš do piwnic, samoloty nadlatujš nad miasto, widać je bardzo, bardzo wysoko, białe kreseczki, które błyskajš i niknš co chwilę. Nagle krzyk wielki podnosi się z Rynku - zrzucajš coœ, obłoczki czegoœ migocšcego w słońcu. Ulotki! Całe stada spadajš jak gołębie, kręcšc się w powietrzu. Wreszcie można schwytać. Czytamy - nie rozumiemy. Rozkaz zaprzestania walki - podpis Bora. Ach, kłamstwo! le po polsku, głupio, niezdarnie sfałszowany tekst. Ludzie się œmiejš, drš te kartki. Rynek zalany słońcem, przed kamienicš Fukiera szereg żołnierzy ćwiczy się w rzucaniu butelek z benzynš. Oficer nisko, płaskim ruchem puszcza butelkę, struga ognia biegnie po kamieniach. Przyszedł do nas Marek od Wroczyńskich i jego kolega z przedpotopowym karabinem i w hełmie niemieckim. Przyszedł także Januszek, syn Nikodemskich, wydoroœlały przez te dwa dni, wycišgnięty, zdobył karabin. Broni majš bardzo mało. W dowództwie była awantura, Danusia była przy tym. Chłopak jakiœ zdobył sobie karabin od Niemca na barykadzie przy placu Zamkowym. Kiedy skończyła się jego służba, kapitan kazał mu karabin oddać koledze. Chłopak sczerwieniał, zacišł się, powiedział, że nie odda. Dostał za niesubordynację dzień paki, ale karabin mu zostawili. Lata tu po Rynku żołnierz, może ma dwanaœcie lat. Nazywa się "Błyskawica". W pelerynie niemieckiej do ziemi, w gazecie ma zawinięty rewolwer, wyczyszczony, œwiecšcy; zaczepił mnie, czy nie mam naboi, bo mu tylko tego brak. Ogień bardzo gwałtowny. Koło południa wpada do naszej bramy chłopak z nieprzytomnymi oczami, czegoœ chce, nie można zrozumieć. Wreszcie - że koniecznie musi mieć żerdŸ, musi być długa, najdłuższa: "Zamek zdobyty, flagę wywieszamy na wieży". Wracam ze strychu, na schodach spotykam mamę. Płacze, mówi szeptem: "Przez głoœnik na Rynku grajš Boże, coœ Polskę". Cały ogromny plac pełen klęczšcych ludzi, podnoszš głowy, ręce, płaczš, uœmiechajš się, płaczš i œpiewajš, œpiewajš wielkim, olbrzymim chórem tę pieœń wspaniałš, potem "Warszawiankę". Nie ma dookoła mnie jednego człowieka, który by nie płakał, który by nie był szczęœliwy. Jakże jestem najpokorniej wdzięczna za to wspólne szczęœcie, za to, że tu jestem ze wszystkimi, że tego dożyłam, że to najpiękniejsze mogłam widzieć. Po południu strzały z dachów wzmagajš się, dużo rannych między idšcymi z butelkami na barykady, wœród ćwiczšcych na Rynku, wœród sanitariuszy. Na strychu domu przy Krzywym Kole schwytali dwu ludzi, Żyda i Ukraińca, z całym arsenałem i dużym zapasem amunicji. Nam nad głowš cišgle trzeszczy karabin, gdzieœ na domu, blisko. Podobno widzieli dywersanta za kominem na rogu Œwiętojańskiej i Zapiecka. Postanawiamy wieczorem poobserwować nasz dach i sšsiednie. Strzela stamtšd ktoœ œwietlnymi pociskami. Zgłosili się do nas, czy nie ma kogoœ znajšcego języki do radia, na nasłuch. Idę tam zaraz, męczy mnie mój brak przydziału, te doraŸne zajęcia w domu i okolicy. Rynek 20, na parterze, doskonale urzšdzona kabina, kilka œwietnych aparatów, kupa ludzi. Muszę notować komunikaty na podanych falach, angielskie, francuskie, włoskie, to, co uważam za ważne. Tłumaczę zaraz potem na polski i wygładzam już do biuletynu. Trzeba to robić szybko, bo podajš coraz inne fale i czekajš na materiał. Notuję skrótami, wszystko to, co o Powstaniu i o ruchach wojsk frontu w pierwszym rzędzie. Po południu po raz pierwszy bomby lotnicze blisko, na Piekarskiej cała kamienica, ludzie zasypani, baba Rucińska pierwsza odwala gruzy. Ona jest nadzwyczajna, cały dzień gotuje dla szpitala u Ksišżšt Mazowieckich ze swoich zapasów ze sklepu. Druga bomba na Nowomiejskiej. Cały dom. Przez te dni dotšd nie myœleliœmy jakoœ wcale o tym, że nas mogš bombardować z góry. Wieczorem baba Rucińska w ciemnej chustce na głowie idzie na strych na posterunek w dymniku, polować na dywersanta. Nie ma jej bardzo długo, zapomnieliœmy o niej. Nagle wpada z łomotem, gruba, dyszy, głos jej więŸnie w gardle. Jest dywersant, na naszym dachu, ruszał się! Równoczeœnie staje w drzwiach pani Nikodemska, blada, mówi szeptem. Była na dachu oficyny, widziała dywersanta w dymniku naprzeciwko. Kamieniejemy ze zgrozy, a po chwili ryczymy wszyscy ze œmiechu, głoœniej od obstrzału. Siedziały naprzeciwko siebie przez parę godzin, aż się wreszcie dojrzały wzajemnie przez podwórko, ponad jego ciemnš czeluœciš. Dobrze, że nie miały z czego strzelać, boby się wzajemnie pozabijały. Ale œwietlne pociski lecš dalej na ukos nad naszym domem przez nocne niebo. Czwarty dzień. Zdobyty pierwszy czołg, wcišgnięto go na Kanonię, chodzimy na niego popatrzeć, ma wymalowanego na boku białego orła, ale uruchomić go nie można. Niemcy strzelajš ohydnš broniš. Od razu po pierwszych paru seriach zostało to nazwane szafš, każdemu zresztš przyszła ta nazwa do głowy. Najpierw jest rozdzierajacy zgrzyt, kilka zgrzytów, potem cisza i potem wybuchy, jeden po drugim. Uderza to przeważnie w górne piętra i jest dwojakiego rodzaju - burzšce i zapalajšce. Daje gwałtowny podmuch, mało odłamków. Ta cisza między "nakręcaniem", jak ludzie mówiš, a uderzeniem, jest niemiła. Chodzimy do Danusi, jej telefon jeszcze działa, korzysta z niego w głównej mierze dowództwo. Z Żoliborzem nie można się porozumieć. Dziœ cała Kanonia się pali. Poszłam tam ze Stefanem po drodze na Brzozowš przez bardzo wysokie barykady zawalone ksišżkami, opalonymi i wdeptanymi w błoto. U wylotu Jezuickiej widok na Kanonię, ten widok znany od zawsze nie chce się zmieœcić w oczach, w mózgu. Wszystkie domy, gdzie mieszkał Gralewski, ksišdz prałat Kępiński, kamienica Patka wdzięcznie brzuchato wygięta, wszystkie w czarnych i czerwonych jęzorach dymu i ognia wywijajšcych się z każdego okna, stojšcych sztywno do góry. Wszystko zapalone szafami. Podobno zresztš kilka przeniosło i walnęło w ich własne koszary na dole nad Wisłš. Stoimy ze Stefanem, patrzymy na ten widok nieprawdopodobny. Taka œliczna była Kanonia. I w domu Patka palš się właœnie mamy rysunki, które on zbierał i włšczał do swoich zbiorów. Wracamy, schodzimy Celnš do naszego domu, do mojego kochanego mieszkania. Przez podwórze trzeba pełzać, bo strzelajš z cekaemów znad Wisły do każdego, kto się pokaże w wielkiej bramie, która jest pod moim pokojem. Schody zasypane łuskami i rozbitym gruzem. Drzwi wyrwane podmuchem. U panny Florczak, obok nas, nie ma już frontowej œciany, u nas jeszcze pomimo przestrzałów trzyma się. Stołowy nasz nietknięty, stół jesionowy, stół-stonoga stoi poœrodku, a dookoła niego jasne hamburki z niebieskimi siedzeniami, dywan, trochę tylko zakurzony, serwantka i druga mała z moimi etruskimi i rzymskimi skorupkami. Stefan bierze, poczciwy, jednš figurkę, tę od Janikowskiego, do kieszeni. Jakie to wszystko dawne, stare, z innego życia! Futrzane nocne pantofle stojš grzecznie i głupio koło fotela. Wyjmuję ze spiżarni wszystko, co może się przydać w szpitalu, wino, cukier, sardynki, słoiczki topionego smalcu. Potem poduszki, też do szpitala, wesołe, kolorowe z tapczana. Chcę wejœć do pokoju mojej mamy, ale krzyczš z dołu, żeby się nie pokazywać w drzwiach nawet na moment, bo natychmiast œcišga się ogień. Zresztš pokój mamy poprzedniego wieczoru spalony został zapalajšcymi granatami. Dec ugasił wreszcie, tak że nie poszło dalej. Ale spalone oba nasze portrety Witkacego, mamy œliczna toaleta między nimi i rozbity pociskami mój portret, wielka głowa gipsowa Wnuka. Ale nikt jej nie lubił. Przez chwilę, przykucnięta na progu, patrzę w mój pokój, œliczny był. Teraz, z wybitš wielkš dziurš zamiast balkonu, stracił swoje kolory, biały jest od pyłu. Zawsze myœlę o samotnoœci mebli, pozostawionych w pustce opuszczonego mieszkania. Takie tu okrutne rzeczy się dziejš, huki, rozdarcia i błyski dzikie, a ich nikt nie broni. Trzeba wiać, bo samoloty. Myœlę przez chwilę, żeby wyjšć z biureczka listy, wiersze, nikomu oprócz mnie nie znane i tę poetyckš zalakowanš umowę Tuwima, ale musiałabym się wyprostować i podejœć bliżej tej wyrwy, trudno, Stefan wyniósł mój obrazek ze stołowego, taki ciasno zwišzany bukiet, na deseczce, i zaniósł go do piwnicy, na Rynek. Trzeba było raczej zabrać tę przeœlicznš bitwę morskš, trudno. Takie kwiatki, myœlę sobie, jeszcze mogę sto razy namalować. Ale co to za myœli dzikie - wszystko się wali i pali dookoła, ludzie umierajš tak okropnie często, a ja, nieszczęsna, myœlę, że jeszcze kiedyœ będę malować kwiatki, presuntuosa - dlaczego akurat mnie ma się udać żyć? Po południu przybiega Dec z wiadomoœciš, że nasze mieszkanie zapaliło się od nowa, tym razem już bardzo dokładnie. Biegnę tam i widzę z podwórza ogień wywalajšcy się z okien stołowego. Trudno wdrapać się po gruzowatej pochyłoœci, która była schodami kuchennymi. Można wejœć do pokoiku Haliny i korytarza. Tam stoi szafka z biblioteki ojca, odebrana Goetlowi z całš korespondencjš do ojca. Szafki nie zabiorę, zresztš krzyczš na mnie z dołu, żebym wracała. Rozkładam na podłodze kapę œcišgniętš z łóżka Halinki i wszystkie dwadzieœcia szeœć szufladek wysypuję do niej jak trawę na łšce. Wišżę mocno cztery rogi, spycham ten tobół nogami przed sobš po gruzach i zarzucam sobie na plecy. Okropnie to ciężkie i wielkie, biegnę w górę Celnš do Rynku, zataczajšc się i obijajšc, bo mnie ten tobół ciœnie do ziemi. Na rogu Celnej i Jezuickiej pocisk z granatnika odwala kawał muru nade mnš i obsypuje mnie odłamkami, że aż przyklękam ze strachu i ciężaru. Ale wszystkie odłamki poszły w papier, w tę masę, którš miałam na plecach, karku i głowie. Sito by ze mnie było, a tak tylko wirujšce haki i pazury żelaza wkręciły się w te listy i porobiły z nich kule, piłki, ciasno, na okršgło zbite. Wpadam mokra do sieni, do piwnicy i zwalam ten ciężar na ziemię. Całe szczęœcie. Pod wieczór przychodzi do nas z wizytš Wišczek, taki pokštny księgarz, często bywał w księgarni na Mazowieckiej, także podobno redaktor. Siadam z nim na balkonie obiegajšcym podwórze, pod klatkami pełnymi kanarków. Œpiewajš bez chwili przerwy jak nieprzytomne, wydajš tony bardzo podobne do œwiergotu, do przecišgłego czystego gwizdu bomby spadajšcej. Zupełnie im się głosy popsujš w tym wszystkim. Siedzę na starym koniu na biegunach Januszka Nikodemskiego, Wišczek na balustradzie. Góra podwórza oœwietlona różowo zachodzšcym słońcem, jest przyjemnie, w miarę cicho. Zwracam się mile do Wišczka z tym samym, co zawsze, co mnie naprawdę przepełnia - że "jakie to szczęœćie". Ale Wišczek przerywa mi. Nie, to nie jest szczęœcie. To jest straszne nieszczęœcie. Jesteœmy wszyscy skazani na œmierć, zamknięci jak w getcie. Nikt nam nie dopomoże, nikt nam nie przyjdzie z pomocš. Przyjdš tu Niemcy za tę pani barykadę, zabijš paniš, zabijš mnie, zabijš wszystkich. Kamień na kamieniu nie zostanie z tego miasta. Nigdy nie będzie Warszawy. Mówi tak strasznie przez godzinę, słucham go i uszom nie wierzę. Wreszcie wstaję i po prostu wyrzucam go, zabraniam mu wchodzić do nas, uważam go za dywersanta, takiego samego jak ci z dachu, nie miał prawa mówić do mnie tego wszystkiego. Ale po jego wyjœciu po raz pierwszy ogarnia mnie przerażenie, słaboœć, strach przed œmierciš i przed Niemcami. Ohydna godzina - znów strach przed Niemcami. Przeklęty Wišczek. Ale wieczorem znów jest dobrze, jest pewnie za barykadš, odepchnięte sš tamte myœli. Mija wieczór jakby wyrwany z innego życia. Siedzimy zwyczajnie dookoła stołu - mama, ciotka Aniela, Nikodemscy, Stefan, inne jakieœ miłe osoby i deklamujemy wiersze, jakie kto umie. Po kolei jedno deklamuje, a wszyscy muszš zgadywać, czyje to, oczywiœcie coœ mniej znanego, niż "Powrót taty". Obstrzał doœć gwałtowny, ale w głębokim podwórzu bezpiecznie. Ludzie w domu œpiš, Kiopek tylko szczeka w sieni, ale i to jest swój, domowy głos. Mama jest nadzwyczajna. Przecież od naszego zawalenia się w 1939 roku boi się panicznie bomb, a teraz taka jest, trudno powiedzieć spokojna, bo moje każde wyjœcie z domu przeraża jš i udręcza, ale jest opanowana, niezmiennie uprzejma i czuła dla wszystkich. O ileż jej jest trudniej w tych dniach niż mnie, zabieganej, może bezsensownie ufnej w to, że wszystko idzie ku dobremu, obracajšcej się wœród tych cudownych młodych, płynšcej z tš falš entuzjazmu. Co ona myœli? Co przewiduje, o czym milczy? PóŸnym wieczorem, siedzšc jak co dzień w oknie, słyszę rozmowę żołnierzy na chodniku przed naszš bramš. Że co po broni, jak amunicji nie ma. Jeden ma szeœć naboi, a drugi dwa, i że na czterech majš jeden granat. Pišty dzień. Cišgle czekamy na te zrzuty. Gdzie indziej podobno były, ale u nas ani razu. Rano wczeœnie idę do Pliwków na ostatnie piętro zobaczyć, jak się pali koœciół Kapucynów, a właœciwie jego wieża. Z boku jak wielki grzebień wystaje nieruchomy z daleka, ciemny na jasnym niebie ogień. Schodzę i wychodzšc z kuchni widzę w sieni Romana. Co za radoœć! Tak strasznie dobrze mieć blisko siebie przyjaciół w tych cudownych dniach. Siedzimy u Nikodemskich, opowiadamy sobie jedno przez drugie, co było przez ten czas. Roman przyszedł, już z wielkim trudem, z Matejki, całš prawie drogę piwnicami, przekopami. Opowiada o wspaniale zorganizowanej służbie informacyjnej w piwnicach. O pożarze pałacu Tyszkiewiczów, podpalonego przez Niemców. Swoim sposobem zaczynam znów, pytam go, co on myœli. Nie jest tak entuzjastycznie nastawiony, jak mogłam przypuszczać. Patrzy bardzo trzeŸwo. Mówimy o podróży Mikołajczyka do Moskwy, o rozmowach ze Stalinem, o PKWN. Roman nie wierzy, żeby wojska sowieckie uderzyły na Warszawę. "Posłuchaj - cisza. Artyleria sowiecka milczy. Oni teraz stojš i wolš stać. My sobie sami musimy dać radę, a jak nie - "Odprowadzam go potem na Krzywe Koło 4, gdzie jest jego dowództwo i szpital i gdzie ma się zaraz zameldować". Prawdopodobnie odejdš zaraz na Wolę. Tam się toczš teraz najcięższe walki o arterie wylotowe na zachód i północ. Co się dzieje teraz na starym, pięknym cmentarzu ewangelicko- reformowanym, co się przetacza nad grobem ojca? W czyich rękach jest ten cmentarz? Idziemy przez Rynek na ukos w kurzu i pyle wapiennym, przeœwietlonym słońcem. Kule pojękujš górš, jest pusto, przed nami idš nasze dwa cienie. Roman bierze mnie za rękę, staje, uœmiecha się i mówi: Co nam zdrady! - Jest u nas kolumna w Warszawie, Na której usiadajš podróżne żurawie, Spotkawszy jej liœciane czoło œród obłoka; Taka zda się odludna i taka wysoka! I dalej mówi ten nieprawdopodobny na ten czas, na ten dzień wiersz, od którego skóra na głowie cierpnie i dreszcze lecš po plecach. Usłyszycie wy wtenczas, serc naszych złodzieje, Jaki wiatr z tej ulicy na miasto powieje - Oto nasza ulica Œwiętojańska - idziemy dalej i razem kończymy to jawne proroctwo: Jeœliż lada noc, a z niej wystrzeli powstanie, I w proch tego rozrzuci, kto na rychcie stanie - Roman melduje się, a ja tam już zostanę w tym szpitalu. Szósty dzień. Przyszedł Staœ Dziewulski- "Poroniec". Jest na Długiej. Zeszliœmy do piwnicy, jeszcze obejrzał jš dokładnie i uważa, że miejsce rękopisów jest doskonale wybrane. Ta niewielka wnęka jest w samym œrodku domu. Tu na pewno lepiej niż w piecu garncarskim "Ładu", bo piec jest na podwórzu i w razie pożaru od samego goršca mogłyby się papiery zatlić, a piwnica, przy takich stropach prawie pieczara, to jednak dużo bezpieczniej. Ta piwnica zresztš to luksusowe miejsce, wyłożona od œciany do œciany czerwonym kokosowym chodnikiem, z krzesełkami, wygodnš kanapš z poœcielš dla mamy, ma œwiatło, beczkę doœć cuchnšcej wody, blisko schodów, więc powietrze niezłe. Wlatuje się tam na ogół parę razy dziennie, podczas nalotu, ale tak przez cały dzień siedzieć, jak niektórzy nasi lokatorzy, Boże miły! Po nalocie, który przebyłam właœnie w tej piwnicy, wybrałam się z "Porońcem" odnieœć zebrane butelki na róg Krzywego Koła i Rynku. I właœnie, kiedy idšc z powrotem byliœmy koło Baryczków, usłyszałam samolot od strony Wisły. Oni latajš nisko, nad samymi dachami, tak że wyskakujš na człowieka dopiero w ostatnim momencie i już się ich ma nad głowš. Do ostatniej chwili ani ich nie widać, ani nie słychać. Myœlę i mówię do "Porońca", że jeœli będzie rzucał, to lepiej być w domu niż w bramie, a poza tym, jak mama zobaczy, że nas nie ma, to gotowa iœć nas szukać w œrodku nalotu. Więc puszczamy się przez puœciuteńki Rynek prosto, byle dobiec przed samolotem. Głos silnika roœnie w uszach, serce roœnie w gardle i czy on pierwszy wyskoczy zza dachów, czy my dopadniemy bramy? Kštem oka widzę ohydny kształt nad domem Skargi, pikujšcy. Jednym susem przeskakujemy dwa schodki do bramy i słyszymy za sobš praœnięcie o kamienie Rynku pierwszej serii z karabinu maszynowego. Panna Florczakówna wyszła od nas do PKO zabrać jakieœ swoje rzeczy, ze swojš przyjaciółkš i z Almš, cudownym jej seterem, jedwabnym i rudym. Pies nie odstępuje panny Florczak na krok, boi się straszliwie nalotów, siedzi w składzie "Ładu" i jęczy. Po chwili wracajš, niosšc Almę na rękach. Ciężki pocisk z kanonierki uderzył w dom na rogu Celnej i Brzozowej, kiedy tam przechodziły, i odłamek przebił Almę na wylot przez płuca. To trochę dziwne martwić się teraz rannym psem, ale wzruszajšce jest naprawdę, kiedy patrzy na nas mokrymi oczami i błaga o ratunek. Przyjaciółce panny Florczak wpadł rozpalony odłamek prosto w dekolt, uwišzł w biusthalterze i sparzył jš tak, że biedaczka wzywała wniebogłosy sanitariuszy, bo myœlała w pierwszej chwili, że jest ranna. Panna Florczak jest zupełnie sama na œwiecie i ta Alma jest jej jedynym skarbem. Nic nie mówi, ale wiem, że martwi się psem okropnie. Chciała jš uœpić, żeby się nie męczyła, ale wyskrobaliœmy skšdœ weterynarza, który Almę opatrzył i powiedział, że będzie żyła. Zaczęło wychodzić bardzo dobre pismo "Warszawianka", redaguje Janek Rosner- "Piotr". Podobno bolszewicy rozpoczęli marsz na Kraków. Za to pod Warszawš stojš. Niemcy zaczęli uderzenie, a nawet jakoby ofensywę na prawym brzegu Wisły, i te ruchy rozwijajš się pomyœlnie. Ale czy to jest przyczyna wstrzymania się pod Warszawš, czy raczej nie rozgrywki polityczne? "Co nam przyjdzie z obietnic i frazesów na temat silnej, potężnej Polski, jeżeli dziœ dopuszcza się niepotrzebnie do przedłużania nierównej walki, w której ginš najofiarniejsi bojownicy o niepodległš Polskę. I w rozgoryczonym umyœle obywatela Warszawy budzi się mimo woli straszne przypuszczenie: a może właœnie o to chodzi? Może właœnie goršca, ofiarna krew Warszawy wkalkulowana jest -" A niech sobie! Niech kalkulujš, niech czekajš. Nie chcemy ich, nienawidzimy ich i sami damy sobie radę. Naloty kilka razy dziennie, najczęœciej około pierwszej. Obstrzał coraz cięższy. Stojšc na rogu Krzywego Koła widzę nagle, jak odszczepia się połowa domu na rogu Rynku i Jezuickiej. W chmurze pyłu, powoli, godnie, odchyla się i odpada częœć œciany z oknami i kawałem dachu. Zaraz potem nade mnš wyrywa wielkš dziurę, wracam do szpitala biała i głucha na jedno ucho. Ten obstrzał z tylu stron równoczeœnie właœciwie jest naprawdę ciężki, ale wolę to od bomb lotniczych. W nocy dyżur w bramie. Chłód, pustka, ciemne, gwiżdżšce niebo, zaduch rozbitego wapna. Pierwszy raz uczucie ciężaru tego, co się dzieje. Myœlę, że prawdziwej grozy jeszcze nie dotknęłam myœlami. Gwizd jakiœ inny niż zwykle, huk w powietrzu i nagle na moment z całej powierzchni Rynku, z granitowej kostki wyskakuje ogień, małe niebieskie iskry, zjadliwe i straszne. Pole iskier i znowu ciemno. To szrapnel prasnšł milionami odłamków. Nie widziałam tego nigdy przedtem. Co za szczęœcie, że noc i ludzi nie ma. Ta noc jest długa i męczšca, z napływajšcymi z daleka falami strachu. Nic o Mokotowie, na Woli bardzo ciężkie walki. Ranek czysty, piękny, słoneczny. Znów przyszedł Roman. Około jedenastej słychać samoloty, ale inny jakiœ ton, bardzo wysoko. Oczy się łzawiš, tłumy na Rynku z zadartymi głowami, to na pewno nasi! Znów błyskajš w słońcu białe skrzydła, ludzie krzyczš, pokazujš sobie, ręce wycišgnięte w górę, samoloty przechodzš tam i z powrotem, tam i z powrotem, falami. Wyrywamy sobie z Romanem mojš wspaniałš lornetkę, którš kupiłam przed samym Powstaniem od Niemca w księgarni. Roman coœ widzi, ja nic nie mogę złapać, lornetka lata z ršk do ršk, każdy mówi co innego, ten widział znaki alianckie, ten polskie. Wszyscy coœ widzieli szczęœliwego dla nas, te znaki, zasobniki, ulotki. Wreszcie Roman nieruchomieje, patrzy długo, zaciska usta. Spod okularów lornetki wypływajš mu dwie strużki łez. To nasi, widział znaki na pewno, zrzucajš zasobniki. Wydzieram mu lornetkę, szukam, szukam - nareszcie! Od niewyraŸnego kształtu samolotu odrywajš się jeden po drugim podłużne błyski, koziołkujš w przestrzeni, ginš mi i chwytam je znowu. Nie wiemy, co robić z radoœci, œmiejemy się i płaczemy, wszyscy tak wariujš dokoła. Ta parada samolotów trwa długo, a na Rynku odbywa się wielkie œwięto. Znaki już wszyscy widzieli na własne oczy, przeważnie polskie. Ale powoli radosny hałas przycicha, a głowy odwracajš się w stronę Œródmieœcia, w stronę Woli, w stronę zachodniš i północnš. Stamtšd powoli i nieubłaganie, czarne i siwe na pogodnym niebie, podnoszš się jeden po drugim dymy olbrzymich nowych pożarów. Coraz więcej, dziesištki słupów, które łšczš się w jeden rosnšcy do œrodka nieba mur. To nie były nasze samoloty, to nie były zasobniki. To były bomby niemieckich dornierów. Ale znaki, widzieliœmy przecież, tak strasznie chcieliœmy widzieć znaki! Straciło się zupełnie rachubę, który to i jaki dzień tygodnia. Noce sš równie niespokojne jak dnie. Bez przerwy Niemcy atakujš Œwiętojańskš i Piwnš, częœć Zamku jest w ich rękach, częœć w naszych. Ogień karabinów maszynowych stale cišgnie wzdłuż strony Fukiera, róg Nowomiejskiej wcišż, jak dymem, otoczony jest pyłem z rozbitego muru kamienicy. Na wprost naszych okien, po przeciwnej stronie, jest szpital AL. Na drugim krańcu, za Baryczkami, na rogu Krzywego Koła, w dawnej lecznicy, jest szpital AK. Ranni leżš tam na noszach przed drzwiami, na schodach, w sieni, czekajšc na wniesienie do œrodka, na opatrunek, kamienie zalane sš krwiš, lekarze potykajš się ze zmęczenia, nie œpišc, nie jedzšc, pracujš noc i dzień. W domu punktu sanitarnego AL między doniczkami pelargonii siedzi lekarz i pali papierosa. Drzwi ma zamknięte, czeka na swoich rannych. Te drzwi ma podobno zamknięte na klucz. Byłam na Wšskim Dunaju, stoję za rogiem kamienicy Ksišżšt Mazowieckich, bo zaczšł się duży obstrzał i nie można przeskoczyć. Obok dwu doskonale uzbrojonych alowców. Opasani sš taœmami nabojów - nieczęsty widok. Jeden pyta: "No, nie bijesz się?", a drugi: "Co się będę bił, jak przyjdzie moje dowództwo, to wtedy tak". Na Piwnej, Wšskim Dunaju, Nowomiejskiej jest jakiœ troszkę inny nastrój, ale może tak mi się tylko zdaje. Na rogu Wšskiego Dunaju i Rynku jest barykada, przy której także składa się wszystkie butelki, jakie kto gdzie ma - na benzynę. Całe niebieskie piramidy przezroczyste, lœnišce w cieniu. Trzonem barykady jest ogromny, nieforemny, wypolerowany od staroœci pień rzeŸnicki. Musiał rzeŸnikom staromiejskim służyć od wieków. Z jakiego drzewa pochodzi, jakie liœcie nad nim szumiały - i jaki przedziwny jest koniec jego żywota? Chodzimy tamtędy na Wšski Dunaj po naftę, bo œwiatło gaœnie. Zza Wisły słychać znów artylerię sowieckš. Czytamy, że na placu Bankowym Niemcy otoczyli swoje czołgi ludŸmi wybranymi z piwnic domów, które zdobyli, i tak atakowali nasze barykady. Odnosimy znów do szpitala ostatnie zapasy i poœciel. Płasko na ziemi ranni wzdłuż œcian w korytarzach. Œrodkiem bieganina i cišgły ruch w obie strony, bo na górze jest dowództwo. Pierwszy raz uderza mnie ta obcoœć rannych, obojętnoœć na dobre i złe, wyniosłoœć i spokój, który odgradza ich od œwiata, a raczej stwarza wokoło nich jakby kokon, w którym leżš nieruchomo. W południe zjawia się Bodzio. Dwa tygodnie temu w Zalesiu nie chciał powiedzieć, po co jedzie do Warszawy. Miał wtedy takš wœciekłš ochotę, żeby o tym mówić - mówił więc dużo o tym, że absolutnie nie może powiedzieć. Dziœ ma œlicznš ciapiastš panterkę, równiutko zmarszczonš i wyrzuconš na biodrach, olœniewajšco białe wnętrze kaptura, kremowš chusteczkę w czarno- czerwone grochy na szyi, błyszczšce oficerki, bawi się niedbale niekrępujšcym parabellum na rzemyczku - jest modelem eleganckiego powstańca. Siedzi gdzieœ w okolicach Bielańskiej, mieli już kilka ciężkich starć, ale jest zdania, że fason trzeba trzymać. Pije kawę, trochę go martwi brak amunicji. Widzę po chwili, że jest bardziej zmęczony i mniej beztroski niżby się wydawało w pierwszej chwili. Poważnieje, kiedy mówi o Woli. O Mokotowie nic nie wie. Po jego wyjœciu przybiega ojciec Tomasz od Jezuitów. Właœnie przybiega, bo on zawsze jest w biegu czy w locie. Jest odrobinę podobny do Romana. Wpada tu do nas czasem "na kawkę" do mamy i po prostu po to, żeby usišœć, wycišgnšć przed siebie nogi i chwilę pobyć w nieruchomoœci. Ojciec Tomasz jest wszędzie; przy natarciu, przy odpieraniu, a także przy przenoszeniu rannych, w szpitalach, w bunkrach, w dowództwach. Jest łagodny, pogodny, uœmiechnięty. Myœlę, że nie może się przydarzyć żaden strach przy nim ani temu, który idzie do ataku, ani podczas natarcia, ani cywilowi w piwnicy. Jego sutanna jest powalana błotem i wapnem, przestrzelona i wystrzępiona, włosy białe od tynku. Kiedy odwraca głowę do okna, widzę w jego oczach ten szczególny wyraz znany mi już z ostatnich dni. Ta cudowna i straszna nieruchomoœć Ÿrenic, której przyczynš jest równoczeœnie nieustajšca, płonšca radoœć walki, uniesienie wolnoœciš i krańcowe, ostateczne zmęczenie, zmordowanie, napięcie, które już nawet nie żšda snu, bo samo jest jakby snem, stan, w którym siły i możnoœć działania przekraczajš daleko fizyczne, zwykłe możliwoœci. "Szczęœcie walki", "uniesienie wolnoœciš" - jakie to dziwne, że nawet wartoœć słów się zmieniła. Cóż to dawniej znaczyło - "szczęœcie walki"? Jakiœ łatwy slogan, który się toczył w przeczytanym zdaniu jak wyœlizgany, gładki kamyczek. A teraz można położyć na jakiejœ chwili, na jakimœ zdarzeniu palec i nazwać je tak właœnie i na pewno, i to ma wartoœć i prawdę nowš i żywš. Wszystko teraz nabrało wartoœci, może tu właœnie leży tajemnica. I to ostre widzenie może z tego samego Ÿródła wynika. Wszystko podpłynęło nowym znaczeniem, nowym kolorem. Z tym kolorem to jest naprawdę coœ dziwnego. Parę dni temu zginšł dowódca odcinka, kapitan "Lawina". Był na pierwszej barykadzie przy placu Zamkowym podczas natarcia czołgów. Pocisk uderzył w barykadę i rozpryœnięta cegła przebiła kapitanowi grdykę. To był pierwszy pogrzeb na Rynku. Jaskrawo żółta trumna niesiona na ukos przez cały plac; będš go chować u Jezuitów. Tłumy ludzi. Wszystko jest teraz tak szalenie jaskrawe, wyraŸnie widziane, odkšd Powstanie się zaczęło. Jak po deszczu. W kamienicy Pod Murzynkiem pocisk, pewnie z tygrysa z placu Zamkowego, wyrwał wielkš prostokštnš dziurę przez dwa piętra. Dziwnie to wyglšda, takie olbrzymie czarne okno w œrodku domu. Na Rynku coraz więcej ofiar dywersantów z dachów. Dziœ znów zdjęto ze strychu dziewczynę, podobno Żydówkę, która miała tam cały spory arsenalik. Starała się zrobić ze siebie wariatkę. Wrzeszczała, że musi wystrzelać wszystkich sanitariuszy, sanitariuszki i lekarzy, bo wtedy wojna się skończy. Rzeczywiœcie strzelała do nich najczęœciej, bo do białych fartuchów najłatwiej było jej trafić. Widziałam jš potem, wchodzšc do szpitala, jak jš wyprowadzali po rozprawie pod ręce. Wydzierała się prowadzšcym jš żołnierzom, wyginała do tyłu i padała na kolana, ogromnymi, rozpuszczonymi rudymi włosami zamiatajšc kamienie to za sobš, to przed sobš. Była młoda i ładna, i tak plugawie opętana strachem, że wstyd było na niš patrzeć. Krzyczała jednostajnie o litoœci i o swoich dzieciach. W tym widoku było coœ tak odległego, dawnego, że bez sensu pomyœlałam, że będš jš palić na stosie. Ale jš rozstrzelali na Piwnej. Na placu Teatralnym bardzo ciężkie walki. Wola staje się dziwnym i strasznym słowem, które nie budzi już właœciwie żadnego w myœlach obrazu czy wspomnienia - tylko grozę. Znów były ulotki niemieckie, grożšce bombardowaniem i wzywajšce ludnoœć do opuszczenia miasta. GroŸby bombardowania trochę spóŸnione, a reszta œmiechu warta. Bolszewicy ruszajš się na północny zachód od Warszawy. Rozmowy w Moskwie bez rezultatu. W gazetach odezwa Bora. Po południu dodatek nadzwyczajny. Tłumy latajš za kolporterami, tłok przy każdym murze, gdzie przylepiony jest dodatek. Wielkie litery wskakujš w oczy: "Pomoc dla Warszawy nadchodzi". Oœwiadczenie Kwapińskiego: "Pomoc dla Warszawy już się rozpoczęła i mam dane na to, że będzie ona udzielona w dostatecznych rozmiarach, aby być skutecznš". Co za cudowny dzień, co za szczęœcie! Nasz stos może jednak będzie zapalony! Czy to będš desanty, czy wielkie bombardowania punktów oporu Niemców - a w każdym razie broń! To jest najważniejsze. Jeszcze w "Warszawiance" cytujš, co powiedział Churchill na drugi dzień po wybuchu Powstania: "Los włożył w nasze ręce obronę Polski. Dziękuję Bogu, że jesteœmy dosyć silni, aby jej bronić do ostatniej kropli krwi". Trudno o tym pisać czy mówić, ale czy może być coœ większego niż to, co my teraz przeżywamy? Jak to, że mamy swobodę, możnoœć walki i przyszłoœć, która nareszcie, nareszcie nie jest ciemna, żelazna i nie do udŸwignięcia. W 1939 roku w paŸdzierniku miałam takš chwilę na placu Zamkowym, kiedy mi się zupełnie fizycznie nacišgnęła nad głowš straszna żelazna żaluzja, wzdęta kopuła, której ciężar, wiedziałam to, będzie gniótł i wzbraniał oddychać. Ale wiedziałam też przez te wszystkie lata, że będzie odsunięta pewnego dnia, i chciałam tego dożyć. I dożyłam, nie ma jej nad nami. Nie będš już ci chłopcy liczyć naboi na dłoni, nie będš wymyœlać pocisków przeciwczołgowych z butelek i katapult ze starych opon - będš mieli nowš, nowoczesnš, wspaniałš broń na poparcie i utwierdzenie swojego bohaterstwa. I nie będzie już nikogo, kto by mówił: "Kiedy ci bolszewicy nareszcie przyjdš". Było nasze wielkie natarcie na Dworzec Gdański, nic o wynikach nie wiadomo. Niemcy atakujš Stawki. Te Stawki, to drugie takie słowo - treœć bez formy. Ogień chyba coraz cięższy, pod wieczór nie ustaje, pociski lecšce właœciwie ze wszystkich stron atakujš równoczeœnie wszystkie cztery strony Rynku. Przeczytałam zestaw atakujšcych nas formacji i rodzajów broni: batalion piechoty (od strony Wisły) 2 bataliony saperów 20 tygrysów 20 dział 50 goliatów 6 dział 65 mm 1 pluton miotaczy min i płomieni moŸdzierze 1 pocišg pancerny 2 kolumny piechoty (plac Zamkowy) lotnictwo. Siedzi się pod tš kratš wyjšcych pocisków - wyjšcych to jest złe okreœlenie i brzydkie. Pocisk ma głos falisty, jedwabisty, smutny, na przykład niewypał to tylko westchnienie w przestworzach. Kule sš miauknięciem, czułym, cichym cmoknięciem. Oczywiœcie efekt końcowy brutalnie psuje całoœć. Dom Schichta na ZjeŸdzie i most strzelajš na stronę Baryczków. Kanonierka, artyleria ciężka i czołgi z dołu trafiajš w Fukiera, pocišg pancerny i Cytadela na nas, a jakieœ tam odległe baterie z cmentarzy i ruin getta na stronę wschodniš Rynku. Cała noc w łoskocie, hukach i wstrzšsach. Nad ranem dostaje pocisk dom obok nas, nr 9. Wysoki, cienki i gęsty dŸwięk wypadajšcych szyb, przecišgły, cichnšcy wodospad cegieł. Wychodzimy o œwicie na Rynek. Niebo bezbarwne i niskie od dymów, przejmujšcy chłód w całym ciele, w oczach, w gardle ta nie przespana trudna noc. Góra sšsiedniego domu zwaliła się na nasz dach, w którym otwarła się wielka, czarna jama. Dachy Baryczków i sšsiednie obsypane z dachówek, wišzania tylko sterczš. Dużo zmian przez tę noc. Po stronie Skargi wiele domów poprzestrzelanych, w nocy palił się dom Skargi od strony Brzozowej, ale ugaszony. Cały Rynek pokryty gruzem i dachówkami - różowy i szorstki dla oka. Zdaje się, że już zawsze będę się bała tej godziny przed œwitem, kiedy ginš wszystkie kolory i cały œwiat jest białawy i martwy. Rano zaczyna się atak koncentryczny na Starówkę; właœciwie nie zaczyna się, bo trwał od nocy. Atakujš wszędzie, od Miodowej, Piwnej, Œwiętojańskiej. Trochę przycicha koło południa, pewnie jedzš, szwaby. Zjawiajš się u nas dwaj młodzi ludzie, których często widuję na Rynku. Bardzo szykowni oficerkowie. Mówiš mi, że przyszli od Romana, który jest na Woli, jakbym o tym nie wiedziała, i który prosi o żywnoœć, bo jest głodny. Wynoszę, co zostało z zapasów, chcę robić paczkę. Garnuszek topionego masła, czarny chleb, kawał boczku, ale młodzi panowie kręcš nosami. Lepsze byłyby sardynki i bułki, i może wino - nie mam, nie mam tego. Nagle przychodzi mi do głowy, że to nie dla Romana, ale dla nich po prostu. Oni na pewno nie przyszli z Woli ani tam nie pójdš. Pytam ich o Romana, czegoœ więcej chcę się dowiedzieć, ale nic nie umiejš dodać. Daję im to, co mam. Około drugiej przychodzi profesor Kipa. Jest na placu Teatralnym. Pałac Blanka zawalony doszczętnie, jakiœ wyższy urzędnik niemiecki w magistracie, kiedy wkroczyła AK, wyskoczył oknem. Widział to. Pozbierali go na dole i jeszcze odwieŸli do szpitala. Profesor Kipa jest jakby zamyœlony, ale wydaje mi się dobrej myœli. Zresztš teraz, kiedy czekamy na pomoc, na zrzuty, z godziny na godzinę! Pijemy kawę, przychodzi żona Bodzia, też gdzieœ jest na Krzywym Kole. Kipa nic nie wie, co się dzieje na Mokotowie, nikt nic nie wie! Ciężki obstrzał trwa nadal. W drukarni sš pięćdziesišt dwie osoby, z tego trochę małych dzieci, sporo staruszków, œlepy ksišdz, ciężko chora Decowa. Stefana już nie ma. Kilka dni temu znalazł mnie w domu, jak zwykle spokojny i z ksišżkš pod pachš. Powiedział: "WeŸ igłę i przyszyj mi guzik do marynarki, bo odleciał. Ja zaraz idę". Wœciekłam się, bo wiadomo, że na wiadukcie stojš czołgi, przez Dworzec Gdański nie ma mowy i tak samo niemożliwe jest przedostanie się przez ogródki działkowe, bo każdego wypatrzš. Już musi tu doczekać do końca. "Ale kiedy ja idę do oddziału, a nie na Żoliborz, dziœ będzie ćwiczenie, a jutro już z butelkami". Przyszedł jeszcze na noc do domu, a na drugi dzień rano w dużej grupie poszli dwójkami na pierwszš barykadę od placu Zamkowego. Widziałam w słońcu za naszš barykadš jego okršgłš głowę, okulary i jasny płaszcz nieprzemakalny. Teraz nie wiem, gdzie jest. Około trzeciej zaczyna pulsować i róœć, jak zwykle, powietrze, samoloty zrzucajš gdzieœ daleko bomby. Słychać je, jak pikujš i zawracajš nad nami. Schodzimy do piwnicy. Przez otwartš bramę widzę nad Rynkiem pikujšce czarne stukasy. Siadamy w piwnicach, ten cały tłum, dzieci jak zwykle dookoła ciotki Anieli, która wymyœla tak niestworzone historie i bajdy, żeby je zajšć, że słuchać tego nie można. Każdš historię zaczyna tak jak zawsze, kiedy mnie opowiadała: "No i moiœciewy, co się nie dzieje". Stoję między piwnicami niedaleko mamy i mimo woli œmieję się z tych ciotki Anieli niestworzonych wymysłów, zawsze innych i zawsze dowcipnych. Ona jest wspaniała ze swojš wyobraŸniš i pogodš. Wszyscy słuchajš i œmiejš się. Właœciwie powinnam iœć na górę i zabrać Kiopka, on się strasznie boi nalotu, a w piwnicy go nie ma. Ktoœ musiał zamknšć któreœ drzwi i pies tam został. Słychać wycie motorów, oprócz tego rosnšcy, potrójny gwizd bomb. Sekunda ciszy. Dom nagle, czuć to wyraŸnie, z przeraŸliwym głosem wgniata się w ziemię. Œwiatło gaœnie i znika równoczeœnie powietrze w piwnicy. W grzmocie walšcych się na nas murów czuję, że do ust, do płuc rozdętych do krzyku wpycha mi się tylko gruz, gruz i nic więcej. Twarz mam zalanš łzami wyciœniętymi wysiłkiem. Smród amoniaku. Trzymam mamę za rękę z całej siły, ludzie krzyczš rozpaczliwie, wymiotujš, depcš po sobie, gniotš się w próżni i w ciasnoœci. Trzymajšc ręce przy ustach usiłujemy krzyczeć w kilka osób, żeby spokojnie, żeby po kolei, żeby do schodów i do otworów przebitych w murach. Dzieci, potem kobiety, byle po kolei. Ktoœ stara się zapalić zapałkę, która gaœnie, bo nie ma tlenu. Ktoœ ryczy: "Schody zasypane, tu gruz". Ktoœ wyje ratunku. Jak to długo trwa, nie wiem. Mówimy sobie: "Oddychaj nosem, powoli. Zasłoń usta. Spokojnie". Potem przez wywalonš beczkę i błoto dookoła, przez barykadujšce lawinš miejsce, gdzie były schody na górę, docieramy do przebitego otworu. Płynie stamtšd powietrze. Po kolei, starzy, dzieci, potem mama, potem ja kładę się, ktoœ cišgnie mnie za ręce, ktoœ inny pcha z tyłu w stopy i przewlekam się do piwnicy numeru 9, nie zburzonej. Podajš nam kwaterkę wody, płuczę niš usta i oczy. Kilkoma przekopami i piwnicami, dyszšc cišgle, krztuszšc się i charkajšc wychodzimy na jakšœ klatkę schodowš, sień i na powietrze na Rynek. Od strony Œwiętojańskiej wyłaniajš się z kurzu już inni z prowadzšcych tam otworów. Chwytamy się za ręce, liczymy, pytamy. Coraz inni wychodzš. Podnoszę oczy, jeszcze oœlepione œwiatłem dnia i pełne bolesnego piachu, na nasz dom. Ale domu nie ma. Zmiażdżone rude wysypisko wypływa daleko na Rynek. Białe wielkie płaty papieru ze składów jak œnieg w górach. W resztkach murów snujš się i powiewajš poszarpane firanki. Na gruzowisko wdzierajš się już ludzie, drš te firanki, drapiš w cegłach, unoszš jakieœ łupy. Naszych z piwnicy coraz więcej. Stoimy wszyscy przed tš szczerbš, cišgle jeszcze sprawdzamy, liczymy. To cud, wszyscy sš, nikt nawet nieranny. Jest ciotka Aniela, œlepy ksišdz, Decowa, baba Rucińska i wszystkie wrzeszczšce dzieci. Patrzymy po sobie i nagle po wariacku wybuchamy œmiechem. Musiała się nad nami w składach "Ładu" rozwalić jakaœ farba, bo wszyscy mamy głowy, czoła, nosy, brody i ramiona posypane pięknym, jaskrawym zielonym kolorem. Efekt niebywały, to biało-zielone stado z tamtego œwiata. Ale œmiech i radoœć z odzyskanego życia nie trwa długo, bo gdzieœ musimy się podziać i noc niedaleko, i obstrzał ostry. Rękopisy tam sš, pod tš przeogromnš, przeciężkš masš gruzu. Ale przecież strop piwnicy nie runšł, my jesteœmy tego dowodem, więc i one ocalały w swoim łuczku w œcianie. Nie mamy już nic. Tylko mama ma w kieszeni swojš kenkartę, a ja ukochany kawałek bursztynu, który mnie nigdy nie opuszcza. Różni sšsiedzi zabierajš kolejno do siebie częœć naszych zielonych ludzi. My idziemy w stronę Krzywego Koła. Miła córka architekta Rechowicza prosi nas, żeby mama przyszła odpoczšć do ich domu, do kwatery Romana, a mojego szpitala, gdzie przywożš już pierwszych rannych z Woli. Wchodzimy do wielkiego, długiego pokoju na parterze. Ogromny kominek, biblioteka, głębokie fotele, jaskrawe œwiatło. Przy kominku, plecami do mnie odwrócona, siedzi pani, która mnie nie lubi. Masa innych ludzi. Ta pani odwraca głowę i widzę przez moment w jej oczach wyraz, który rozumiem, jakby mi to powiedziała słowami. Żal i złoœć na mnie, że jednak jestem, rozczarowanie, że wylazłam, że mnie nie przywaliło na amen. To trwa sekundę. Czuję się przez chwilę bardzo zmęczona. Przy każdym ruchu sypie się z nas obu, z włosów, z ubrania biały gruz. Wyglšdamy z mamš jak dwie żony Lota, biało-zielone od stóp do głów, tylko oczy czarne, widzę to w lustrze. Obfity w wydarzenia dzień, zasypało mnie nie po raz pierwszy, ale to spojrzenie, chyba nikt mi tak Ÿle nie życzył w życiu. Trzeba jednak zrobić sobie na dziœ jakieœ legowisko, tu nie ma miejsca. Słyszę, jak mówiš, że Niemcy zaorali lotnisko na Bielanach. Może bojš się wielkich desantów albo już ewakuujš się w rejonie Warszawy? Jedno i drugie pomyœlne. Przylatuje Danusia i siłš zabiera nas do jej domu obok, Rynek 24. Jej mieszkanie nie do użytku, bo sufit ma zawalony, ale można się umieœcić w piwnicy na węglu. Schodzimy tam, cała piwnica poprzegradzana drewnianymi przepierzeniami, ciasne klitki nabite ludŸmi, tobołami, węglem, zaduch i okropna siostra właœciciela domu, adwokata Szadurskiego, która ma ochotę nas po prostu wyrzucić, bo się boi o swoje zapasy i miejsce. Mówię jej parę słów zimno i ordynarnie. Mama kładzie się wyżej na węglu, na starej kołdrze Danusi. Ja siedzę obok, na wielkiej bryle węgla w sšsiedniej komórce. Widzę czyjeœ nogi zbiegajšce nad mojš głowš po schodach i słyszę głos Romana. Klęka przy mnie na węglu, ostry blask żarówki pada na jego twarz. Te same oczy, ten sam, co u ojca Tomasza, nieruchomy, lœnišcy blask, Ÿrenica uniesiona, nakryta do połowy powiekš, wyraz nieustajšcego jakby zachwycenia, nos ostry i nacišgnięty, usta uœmiechnięte, głos ochrypły od krzyku i dymu. Siada obok mnie i mówi, mówi, opowiada, jak jest na Woli. Zdobył czołg. Nie mógł go uruchomić, chociaż czołg nie był uszkodzony. Jakże, myœlę sobie, czołg uruchomić tymi palcami od klawiszy, smyczka i strun? A z drugiego końca ulicy nadjeżdżał drugi i trzeba było albo ten zdobyczny opuœcić, oddać, albo zniszczyć. Ale wtedy przeskoczył przez ulicę Krzyœ Tyszkiewicz. Razem we dwóch w minimalnym przecišgu czasu i czołg, i jego broń uruchomili. Tamten nadjeżdżajšcy zniszczyli. Nagle przerywa opowiadanie i czuję, jak jego głowa ciężko opiera się o moje ramię. Œpi. Zapadł się w ten sen, jakby się potknšł. Staram się wyjšć mu z ršk czarnš "błyskawicę", którš trzyma cały czas przyciœniętš do siebie. Ale trzyma jš tak mocno, że nie można. Œpi tak może dwie minuty. Nagle, jakby żadnej przerwy nie było, już opowiada mi dalej o czołgu. Taka miłoœć jest w słowach, których dobiera, żeby mi opisać jego pięknoœć. Taki żal, kiedy mówi, że musiał go w końcu spalić! Ale dwa dni jeŸdził w nim, walczył w nim, nie opuszczał go. Po chwili œpi znowu, ciężkim martwym snem w połowie zdania. Siedzę bez ruchu, chcę, żeby ten sen trwał, ale zaraz budzi się znów i dalej opowiada o jakimœ białym domku i o trudach natarcia, i o wspaniałym Wacku, i o Krzysiu, który przyszedł do nich na Wolę we flanelowym garniturze i łosiowych rękawiczkach, jak na wizytę, a potem był tak niebywale dzielny. Mówię mu po cichu: "Œpij, zaœnij jeszcze". Œmieje się, a kiedyż to on spał? Nie pamięta już, kiedy spał ostatni raz, i zupełnie snu nie potrzebuje. Jest zupełnie wypoczęty i zaraz idzie znów tam, dziœ jeszcze będzie duże natarcie. Nagle przypomina sobie coœ. Dlaczego właœciwie ja tu jestem, powiedzieli mu, że tu, jak był na Krzywym Kole. "Bo nasz dom się zawalił". Patrzy na mnie przez chwilę, oglšda białe włosy. "A rękopisy?" "Zostały w piwnicy". Ale to wszystko nic, to wszystko nic, jeżeli my wygrywamy, jeżeli będš, już sš, zrzuty, jeżeli bije się Niemców. Każda minuta jest droga, jedyna, wspaniała, każdy strzał jest radoœciš, każdy dzień jest krokiem do zwycięstwa. Patrzę na niego jak na symbol tego Powstania, jego młodoœć, jego zachwyt, nie zachwyt, ale zachwycenie, w którym przeżywa te dnie jak w obłoku. Jego czynna nienawiœć, jego wiara. Idzie w końcu, odchodzš całym oddziałem. Ja wybieram się z Nikodemskim do naszych nowych ruin, może jednak uda się dotrzeć do rękopisów, jakoœ strasznie je tam zostawić w tej ruinie, choć Nikodemski radzi zostawić. I może buty, bo mam na nogach sandały z Rzymu. Może też coœ do jedzenia. Idziemy chodnikiem przy œcianach domów, niebo czarne i gwiaŸdziste wysoko, niżej łuny. Kule pojękujš górš. Mijamy w ciemnoœciach jakšœ grupę ludzi, nagle ktoœ spomiędzy nich woła: "Monika!" To Roman odchodził. Przy domu szukamy jakiejœ dziury, żeby się zsunšć do piwnic, idziemy kawałek podziemiem, kiedy raptem coœ wali się z hukiem we wnętrzu tej góry gruzu. Jakaœ nawiœnięta œciana musiała runšć. Znów ten sam dławišcy zaduch muru rozbitego na proch. Czy zdawało mi się, czy naprawdę słyszałam szczekanie psa, czy to możliwe, żeby Kiopek został żywy? Ta myœl jest nieznoœna. Nikodemski mówi, że tam jeszcze raz pójdzie, ale beze mnie. Wracam do dusznej, œmierdzšcej piwnicy pod 24. Wstrętna noc. Rano ludzie stłoczeni w wšskiej sieni powtarzajš sobie najdziwniejsze wiadomoœci, po raz pierwszy właœciwie sš przestraszeni, i ten strach, a potem popłoch przepływa nad głowš jak woda. Podobno ma się ewakuować Œwiętojańskš, Kanonię, Celnš, Ukraińcy wdarli się do drukarni PKO na Bugaju i atakujš nasz dom na Brzozowej. Powietrze jest rude i gęste, atak koncentryczny trwa od nocy. Nieprzerwany huk, wszystkie rodzaje huków kołaczš w kwadracie Rynku. Kule miauczš jak koty. Jakaœ broń, chyba czołgi, chlaszcze jakby ktoœ strzepywał wielkie płachty mokrego płótna. Powoli, statecznie odchylajš się odpadajšce kawały kamienic, œliczna karpiówka znika w oczach z dachów, zapadajšc w głšb. Rynek zmienia kolor, niebieska dawniej od nieba, gładka granitowa kostka przykryta jest teraz chropawš, matowš warstwš różowej rozbitej cegły, wielkie kawały blachy wijš się po niej, trudno chodzić. Ludzie przemykajš się od bramy do bramy, pusto. W bramie Krzywego Koła 4, gdzie już zostaję, bo przywożš rannych z Woli, słucham rozmów. Jest nagły pęd do ucieczki, Niemcy wydajš się nagle tuż, mogš dostać się na Rynek lada chwila, wszyscy wybierajš się w stronę Długiej, Freta, Nowego Miasta. Po raz pierwszy nasze barykady nie wydajš się niezwyciężone, nie sš osłonš. Jakaœ zła sprawa stała się z pierwszš barykadš od placu Zamkowego. Trzymało jš AL na ich własne usilne żšdanie. Ale tylko do pierwszego ataku czołgów. Potem nagle barykada została pusta i Niemcy jš zajęli. To stało się po raz pierwszy, odkšd istnieje. Zagrożona przez to jest Kanonia. Tak samo atakowana jest Piwna i Miodowa. Także plac Teatralny, Bielańska, Daniłowiczowska. Myœlę, co z Bodziem i profesorem Kipš. Wielkie walki trwajš o Stawki, podobno się palš, ale sš w naszych rękach. Jakšœ jeszcze strasznš broń wprowadzili, słyszymy z daleka bardzo ciężkie detonacje, ale to nie bomby, chyba jakieœ najcięższe działa, może te kolejowe. Stoję tak i patrzę na wieżę Jezuitów, którš widać od wczoraj w całoœci spoza czerwonego osypiska naszego zgruzowanego domu. Tu się mówi "zgruzowany", co oznacza wyższy, dokładniejszy stopień zburzenia. Wieża jest niebieskawa pod œwiatło, przysnuta dymami, tylko złota kula na szczycie błyszczy w porannym słońcu, przycišga oczy gładkoœciš, doskonałoœciš, blaskiem. I nagle, kiedy patrzę na niš, coœ się z niš dzieje: od strony wschodniej kula nie jest już kulš, ale jak w zepsutej piłce wgnieciona jama wypełnia się cieniem i lekki dymek wywija się stamtšd do góry. Dymek po chwili gęstnieje, ciemne płomyki wystajš coraz gęœciej poniżej kuli. To pocisk trafił w kulę, a od pocisku zapaliło się drewniane rusztowanie wewnštrz wieży. Już ludzie biegnš do gaszenia, już ogień coraz niżej schodzi, po naszych ruinach też skaczš ratujšcy i podajš sobie kubły wody, bo iskry lecš, nasze gruzy tlš się i pożar może się przenieœć na nr 9 i okoliczne. Ale wody jest bardzo mało, a właœciwie jej prawie nie ma. Wielki krzyk niesie się od Kanonii, tam odwracamy oczy. Wylot Jezuickiej zamknięty jest czarnš wysokš na niebo œcianš dymu. Pod niš wre czerwona masa ognia, przykrywajšca dach absydy Katedry. Kiedy to się zaczęło? Znów to uczucie, że to przecież niemożliwe, co widzę, że to się nie mieœci w oczach, że to się tylko œni. Dymy z Katedry łšczš się z dymami od Jezuitów, puchnš, wydymajš się i przewalajš białawo w czarnym swym wnętrzu, wstrzymujš się na chwilę, aby się potem wywinšć jeszcze wyższym, jeszcze straszniejszym kłębem. Rynek robi się rudy i ciemnawy, płaskie słońce biegnie przez bure chmury dymu. Ludzie znikli. Z różowo- białego kurzu wstajš co sekunda gdzie indziej małe dymki od kul uderzajšcych w bruk, jakby kto palcem pstrykał. Patrzę w ten martwy i ponury obraz, niebo jest ciemniejsze od ziemi. Nagle od tamtej strony, od pożaru, spod dymu i cienia widzę, że w naszš stronę idš niewyraŸni ludzie. Bardzo powoli idš poprzez tę mgłę, nakryci dymem, poœród kul i odłamków. Dlaczego nie schodzš pod œciany, dlaczego idš œrodkiem, na skos przez odkryty plac, dlaczego nie biegnš? Sš na œrodku Rynku, długi powolny pochód, sš wszyscy czarni i dłudzy. Niosš na ramionach - już wiem, to księża i zakonnicy z Katedry i od Jezuitów z płonšcych koœciołów wynoszš trumnę œwiętego Andrzeja Boboli i cudownego Chrystusa z kaplicy Baryczków. Idš w Krzywe Koło, przechodzš przed nami, czarny korowód w miedzianym martwym œwietle. Srebrna trumna nad ich głowami błyszczy zimno, potem Chrystus odbity od Krzyża, wysoko na ich ramionach, z rozłożonymi w pustce rękami, żółte zakrzywione palce, długie Jego włosy goršcy podmuch szarpie i rzuca Mu na twarz. Niosš ich tak, wyprostowani i powolni, obojętni na to, co dookoła nich, przeciwni temu. Idš do œwiętego Jacka. To, co widziałam w tej chwili, także, jak wszystko inne, nabrało innego znaczenia, to też zbliżyło się do nas, pomimo że było nieznanym, nie namalowanym obrazem Goi. Tak samo tu przecież niosš trumny co chwila i tak samo niosš czyjeœ nagie, obolałe ciało. W szpitalu ranni bardzo prędko rozszyfrowujš i odrzucajš mój pseudonim Katerla, dlatego że kiedy w momencie głębszej trochę ciszy jeden z nich powiedział mi: "WeŸ jakš ksišżkę z biblioteki i poczytaj nam", a ja, stojšc twarzš do kompletu ksišżek ojca na półce, powiedziałam grzecznie: "Może Żeromskiego?" - wtedy któryœ z nich krzyknšł: "Nie - tylko nie to!" Podskoczyłam zła, że niby dlaczego?! Głupie to było z mojej strony. Nie rozumiałam, że dlatego oni tu byli, że sami byli przez niego wymyœleni, że byli już wypełnieni tym, o czym on im mówił. Ale na tę mojš złoœć odpowiedział mi chór - słyszeli, jak Roman mówił do mnie i o mnie Monika, więc teraz już wiedzš, kto ja jestem. Nazywajš mnie odtšd wszyscy po imieniu. Po południu biegnę z biblioteki, gdzie szpital, do kuchni. W sieni, blisko bramy, coœ mnie uderza z boku i jadę przez kamiennš podłogę nie mogšc się zatrzymać. To jakiœ koszmarny podmuch pchnšł mnie i przesunšł o kilkanaœcie metrów. Ale co to było - nie rozumiem, w nieustannym grzmocie nie słyszałam huku. Mamy nie ma w całej kamienicy, jestem przerażona, ale po chwili przybiega, z niš inni ludzie - œwiadkowie. Niemcy podesłali goliata, mały czołg wypełniony materiałem wybuchowym. Kiedy czołg otoczony tłumem ludzi, dzieci, kobiet wyległych z domów, znalazł się na ulicy Kilińskiego, wšskiej i œciœniętej wysokimi kamienicami - nastšpił wybuch. Mama była gdzieœ tam niedaleko, wybuch przewrócił jš, ale nie została ani ranna, ani zadeptana. Z wielu setek ludzi pozostała krwawa miazga, ciała zostały rozniesione daleko, strzępy ludzkie wisiały na drutach, na balkonach i dachach. Jesteœmy wszyscy wstrzšœnięci tš zbrodniš. Spalił się koœciół Kanoniczek od zrzuconych bomb. Dziœ chyba niedziela. Niemcy bombardujš koœcioły specjalnie w niedziele, kiedy najwięcej tam ludzi. Koœcioły w niedziele, a każdego dnia miejsca oznaczone wielkimi flagami Czerwonego Krzyża. Ta flaga przycišga myœliwce i bombowce, teraz już szpitale nie rozcišgajš jej na dachach. Dowództwo zgodziło się, aby mama została na Krzywym Kole w piwnicy. Także pani Nikodemska z najmłodszym Mareczkiem i trochę innych osób. W piwnicy jest dużo węgla usypanego w kopce. Na takim kopcu mama czy ktoœ pomocny ułożył drzwi wyrwane z zawiasów. Mama chwali sobie to legowisko. Kiedy wpadam tam na chwilę, słyszę, jak mama, ułożona na drzwiach w pozie z renesansowego nagrobka, mówi do kogoœ z sšsiedniego kopca swoim œlicznym głosem, uprzedzajšco grzecznie: "Czy nie byłaby pani łaskawa podać mi to polano, które leży obok pani, troszkę mi nisko pod głowš". Zobaczyła mnie na schodach i wycišgajšc do mnie ręce prosi: "ChodŸ tu, odpocznij sobie, poœpij trochę, te drzwi sš bardzo dobre, tylko musisz położyć się na prawym boku, bo inaczej klamka przeszkadza". Przychodzi Roman. Na Stawkach zdobyli składy niemieckie. Dostajemy w prezencie koszule wojskowe i materiał na te koszule, jeszcze nie zszyty, w drobnš zielonš krateczkę. Zaraz powlekamy tym mamie w piramidkę ułożone polana brzozowe, które służš jej za poduszkę. Ledwo przyszedł, już odszedł z powrotem, już nie na Wolę, ale na te Stawki. Noc w szpitalu. Leżš tam ranni, wstawiono kilka łóżek i na ziemi rozłożone sš materace. Tym szpitalem czy raczej punktem sanitarnym opiekuje się doktór "Przemysława", pediatra. Pewnie dlatego, że zawsze miała w swojej opiece dzieci, ma w sobie spokój, łagodnoœć, czułoœć, jej gesty sš delikatne i obejmujšce jakoœ tych rannych, jakby ich chciała wzišć na kolana i pokołysać. Ma drobne rysy, druciane okularki, czarnš przepaskę we włosach, które chyba sš trochę siwe, uœmiecha się i przemawia tak miękko, tak czule, że każdy odwraca za niš głowę i uœmiecha się do niej z kolei. Mamy ciężko rannego Wacka, przyjaciela Romana. Ma obie ręce unieruchomione, jednš dawniej, w jakiejœ akcji, a teraz drugš przestrzelonš. Przestrzelone też ma płuco i wiele innych ran. Jest też inżynier, który zasłonił się rękami przed granatem wybuchajšcym tuż przed nim. Jest dosłownie naszpikowany odłamkami, a ręce obie rozdarte ma wzdłuż palców aż do nasady dłoni. Znalazłam w piwnicy dwie rakietki od pingponga i obie ręce zręcznie na nich rozpostarto i przybandażowano. On także musi być umyty, nakarmiony, wysiusiany, bo nie może posługiwać się rękami, tak jak i Wacek. Najgorsze jest to, że palš obaj bez przerwy, to znaczy, muszę im co chwila te papierosy, ohydne niemieckie haudegeny, zapalać i podawać do ust. Jak nie jeden, to drugi woła o papierosa. Leży też przy drzwiach "Radosław", ranny kilkakrotnie. Z nim ma doktór "Przemysława" kłopot przy zastrzykach dożylnych, bo po wbiciu igły żyła jak żywe stworzonko sama z tej igły zeskakuje. Ja okręcam i trzymam gumę na przedramieniu, a doktór "Przemysława" raz za razem walczy z tš żyłš. Dookoła jego łóżka pełno łšczniczek, łšczników, oficerów, narady i rozkazy. Tracę trochę miarę czasu i pory dnia. Tylko kiedy co jakiœ czas wyskakuję sama w drzwi sieni na papierosa, wtedy wiem, że to noc albo dzień, ale który? Leży także "Gałšzka", ogromny jasny chłop, stale wœciekły na swoje unieruchomienie. Ciotka Aniela jest w tej samej piwnicy co mama. W swoich prunelowych pantoflach i jakimœ cudzym białym płaszczu co chwila wyprawia się w bliższe i dalsze rejony sprawdzić zasłyszane czy przeczytane wiadomoœci. Rok temu leżała w szpitalu na jakieœ sercowe migotania i pielęgniarki obracały jš ostrożnie na łóżku. Teraz ożywiona i z błyszczšcym okiem wraca przysypana pyłem z któregoœ wypadu, z Długiej czy z Freta, i opowiada, co się tam dzieje. Myœlę, że to œwietne samopoczucie wynika z tego, że ma nas obie na oku, a także z tego, że porzšdnie przygłuchła po naszym zawaleniu się, więc stale wzmagajšcego się ognia nie słyszy, w każdym razie mniej wyraŸnie. Przestrzeń Starówki kurczy się. Ciężkie bardzo walki sš wokół Zamku, mówi się, że Zamek padł, pierwsze barykady także, i teraz bitwa idzie o Katedrę. Rannych u nas coraz więcej. Nikodemski jest nieoceniony, wszystko, co dotyczy domu, ustala z "Radosławem", gasi pożary zorganizowanš przez siebie służbš porzšdkowš, bo strychy i górne piętra domu palš się co jakiœ czas. Pan Rechowicz, właœciciel, poddał się posłusznie wszystkim zarzšdzeniom i uważa go za opiekuna domu. Byłam œwiadkiem takiej sceny: mama była z panem inżynierem Rechowiczem w kuchni, gdzie w szafach na oszklonych półkach stała przeœliczna porcelana rodzinna. Pan Rechowicz już uprzednio zabezpieczył okna kuchni przed odłamkami, bo bardzo o tę porcelanę dbał. Mama zapytała, czy może wzišć wody do jednej ze œlicznych filiżanek, bo inne wszystkie naczynia zabrane zostały do szpitala. Ale kiedy nagle coœ bardziej niż zwykle huknęło, mamie ta filiżaneczka wyœliznęła się z ršk i rozprysnęła się na ceglanej podłodze kuchni. Straszna to była przykroœć dla mamy i biedna załamała ręce, coœ tam mówišc do pana Rechowicza. "Niech się pani nic nie martwi", powiedział, wyjšł następnš filiżankę z szafy i prasnšł niš o ziemię. Wieczorem jeden z chłopaków przyszedł do mnie i powiedział, żeby pójœć z nim na spalone górne piętra, bo coœ chce mi pokazać. Weszliœmy aż na otwartš szeroko przestrzeń, do rozbitego pokoju jak na taras, pod wiecznie wygwieżdżone wyjšce niebo. Bodajby raz przyszły chmury, lunšł deszcz, osłonił nas niepogodš przed nieustannymi nalotami. Ale piękna, bezchmurna pogoda trwa niezmiennie, wspomaga ich, podsyca pożary, sprzyja ich lotnikom. Ten chłopak nie niebo chciał mi pokazać, ale most. "Słuchaj uważnie, posłuchaj dobrze, most grzmi jak zawsze czołgami, jadš, idš transporty wojska, ale skšd dokšd? Zawsze wycofywały się na zachód, szły ze wschodu, a teraz?" Ten grzmot na moœcie zawsze był pociechš, œwiadomoœciš, że uciekajš, a teraz słyszę wyraŸnie, że wojsko idzie z zachodu, że zatrzymali się i zawrócili, że majš siły i zamiar staczać jeszcze bitwy na prawym brzegu, nie za nami, a przed nami. Tamci stojš, a ci nie stracili widać jeszcze możliwoœci kontratakowania. Katedra nadal się pali, bitwa trwa wewnštrz. Ogień jest wszędzie, u wylotu każdej ulicy, przegradza, przeskakuje z domu na dom, gdziekolwiek się stanie, wszędzie pali się wielki pożar wokoło. Znów wczesnym rankiem stoję na progu, przede mnš pod œcianš w spulchnionej ziemi po wyrwanych płytach chodnika jak wdzięczna grzšdka zakopane po szyjki rzędy butelek z benzynš pobłyskujš błękitnie i gładko. Patrzę w głšb Jezuickiej po drugiej stronie Rynku, gdzie wrze i buzuje olbrzymi płomień i dym do szczytu nieba. Idzie stamtšd goršcy dech, palšcy w twarz i w oczy. Patrzę bliżej wzdłuż chodnika, co parę kamienic zawalonego gruzem aż do œrodka Rynku, i nagle widzę coœ, co mi dech zapiera: ze dwa domy ode mnie, za Kamiennymi Schodkami, na pierwszym piętrze stojšcej jeszcze kamieniczki, na ładnie wygiętym balkoniku stoi grubawy pan w białej koszuli i w szelkach i zielonš konewkš podlewa pelargonie pięknie kwitnšce w zielonej skrzynce. Podlewa je, bo goršco, jakby je słoneczko przygrzało, a nie ten straszny pożar tuż za nim, na którego tle jego biała koszula, zielone skrzynki i czerwone pelargonie jeszcze sš jaskrawsze w kolorze. Cudowny człowieku warszawski, za godzinę albo jutro zmiażdży cię lotnicza bomba, przyjdzie po ciebie i twoje pelargonie ten ogień i pożre cię, ale dziœ spokojnie robisz swoje, dzielisz się wodš z kwiatami i dajesz mi na chwilę obraz pełen godnoœci i równowagi. I niezrównanego komizmu przy tym. Po południu szafy zawalajš wiele domów, parzš ludzi, stukasy rzucajš bomby z niewielkiej wysokoœci, cała poza tym szeroka paleta broni artyleryjskiej ze wszystkich stron równoczeœnie. Podajš w prasie wypowiedŸ nadzwyczaj dziwnš Arciszewskiego: "Cóż mogę wam powiedzieć? Tylko oddać wam hołd - armii i ludnoœci cywilnej. Wiedzcie, że przeżywamy z wami każdš chwilę, że znamy swój obowišzek i wasze położenie". Ciekawa to pociecha. Znów wprowadzili goliata i około stu osób zabitych zostało tym prostym sposobem. Popołudnie przy rannych, coraz bliżej słychać atak na Starówkę od strony Bugaju. Agencja TASS oœwiadczyła, że ZSRR nie został powiadomiony o rozpoczęciu Powstania. Alianci wylšdowali w południowej Francji. Czytam głoœno prasę siedzšc pod żarówkš na œrodku pokoju, żeby wszyscy słyszeli. Przerywa mi hałas, głosy i wołanie z sieni, nosze stukajš o wšskie futryny drzwi, słyszę słowo: "Skorupka", to Roman. W twardym œwietle elektrycznym widzę go tak straszliwie bladego, stawiajš nosze na ziemi, wyjmujemy go z nich przemoczonego od zasychajšcej krwi. Nosze, podłoga, wszystko przesišknięte krwiš. Doktór "Przemysława", ja, jeszcze ktoœ, układamy go na materacu na ziemi, nie ma wolnego łóżka, bada go pani doktór, tak delikatnie zakłada opatrunki, bandażuje, stracił tak szalenie dużo krwi, że jest jak papier biały. Ma postrzał, wlot i wylot, kula przeszła prawdopodobnie przez kręgosłup i nerki. Teraz już tak nie krwawi, płynie tam tylko i przecieka różowawe osocze. Odzyskuje przytomnoœć, ale dostaje goršczki, mówi do nas: "Prędzej, prędzej, kiedy to się zagoi, ja tam muszę wracać, muszę tam być". Noc jest pełna huku, grzmotów, ziemia pod nami drży, przyszły zrzuty, nareszcie przyszły zrzuty. Siedzę na brzegu materaca albo klęczę i mokrym tamponem wycieram mu co chwila usta. Chce mnie trzymać za rękę, przeplata swoje palce z moimi i za coœ się na mnie gniewa, że gdzieœ byłam, gdzieœ poszłam, nie mogę zrozumieć, ale mówię mu po cichu: "Już tam nigdy nie pójdę, przysięgam ci, nigdy". Trochę œpi, trochę majaczy. Ktoœ za mnš mówi, że kula trafiła go na Stawkach przy remizie tramwajowej, że go wynieœli z natarcia na noszach i nieœli do najbliższego szpitala u Jana Bożego. Tam była lekarka, doktór Zofia, chciała go zatrzymać, ale on żšdał niesienia go dalej na Krzywe Koło. Do Moniki. Do Moniki, mój Boże. Kiedy ma oczy przytomniejsze, mówię, że go prędko wyleczymy, każę mu słuchać, samoloty kršżš nad nami, nasze samoloty ze zrzutami. Uœmiecha się, ale wykręca mi splecione palce, boli go. Nie odchodzę ani na chwilę, nikt dziœ nie jęczy ani nie cierpi głoœno, wszyscy odwracajš głowy w stronę tego posłania. Jest tak piękny, ręce ma położone na piersiach, czarne z brudu walki, przeœliczne ręce pianisty. Patrzę na niego, jest symbolem, obrazem tego Powstania i wszystkich poprzednich, jest opisany przez ojca mojego. Pierwszy raz noszę w sobie w œrodku ten ohydny drobny dreszcz, nie œmiem patrzeć na doktór "Przemysławę", ale ona wie, mówi mi prędko, po cichu, kiedy wynoszę te tampony - jeœli kula ominęła nerki, może da się go uratować. Już jestem uczepiona tej myœli, tej wiary, pewnoœci, że on z tego wyjdzie. "Staraj się go namówić na siusiu, jeœli się to uda, to będzie szczęœcie". Mama przychodzi pod drzwi biblioteki, ma tak cierpišcš twarz. Mija ta noc, trzymam go lekko uniesionego, bo mu tak łatwiej oddychać. Zmieniamy się z doktór "Przemysławš" co jakiœ czas, to ona, to ja kołyszemy go tak na naszych kolanach. Rano pani doktór idzie szukać dla niego soli fizjologicznej. Nie ma jej długo, a bardzo silne natarcie trwa przez wiele godzin. Ja kršżę od posłania do posłania, podaję słój do siusiania, zmieniam lżejsze opatrunki, mierzę i zapisuję goršczkę. Kiedy klęczę przy Romanie, staje w drzwiach doktór "Przemysława", biała od pyłu, zdyszana, z butelkš soli, rurkš i gumowym pojemnikiem w rękach. Wszystko zdobyła! Od drzwi jej dobre oczy padajš na stojšcy obok mnie słój, do połowy pełen moczu. Jej twarz, oczy, usta rozjaœniajš się tak cudownym uœmiechem, jakby pięknie oœwietliło jš nagle słońce. Mówi cicho, aż przyduszonym głosem: "Zrobił?" Ach, nie, muszę zgasić tę radoœć, ten uœmiech, to nie jego, postawiłam ten słój obok siebie, idšc od kogoœ innego, na chwilę. Czekamy, czekamy, ale jego ciało jest nieruchome, a godziny, groŸne, mijajš. Masuję mu nogi i pytam, co chwila: "Czujesz, czujesz?" Tak, coœ czuje, może ten kręgosłup nie jest przestrzelony. Zostaje przy nim pani doktór, a ja biegnę do szpitala u Fukiera. Jest tam podobno znakomity chirurg, doktór "Rakieta". Cišgle taki obstrzał z Zamku, że ostatni kawałek mojej drogi do Fukiera przechodzę prawie na czworakach, bo kule miauczš tuż nade mnš. Przebiegam jakiœ pokój czy sionkę już w œrodku, stoi tam stół pod œcianš, a na nim leży Wyspiańskiego portrecik dziewczynki z półotwartymi usteczkami, taki œliczny, jakie to spotkanie dziwne. W piwnicy ogromny szpital, ale jakiœ okropny. Wysoka ta piwnica i przez szpary œwieci niebo, niesolidnie to wyglšda. Znajduję doktora "Rakietę", który ma mnie z poczštku za wariatkę. On tu ma cały szpital, a ja go wołam do jednego rannego gdzie indziej, na drugš stronę Rynku. Ale błagam go, proszę, w doktór "Przemysławy" imieniu, "Radosława", swoim. Wreszcie zgadza się, co jest rzeczywiœcie czymœ wyjštkowym. Biegniemy i cało dobiegamy do nas. Doktór "Rakieta" bada Romana, rozwija z bandaży, sprawdza reakcje, rozmawia z naszš paniš doktór. Potem, odchodzšc już, mówi mi: "W idealnych warunkach normalnego szpitala, przy natychmiastowej operacji rdzenia, gdyby się dało uniknšć uremii - wtedy może by wyszedł, ale na pewno sparaliżowany od pasa". Roman sparaliżowany - bez władzy w nogach? Pianista, skrzypek, na wózku? A ja temu nie wierzę. Powiedział jeszcze, że to, że on czuje to masowanie, to nic nie znaczy, że to sš jakieœ nerwy powierzchniowe, a on jest całkowicie bezwładny. Idę jeszcze po doktór Radlińskš ze szpitala na rogu, obok Baryczków. Przychodzi, ale mówi właœciwie to samo. Trzymam go na kolanach, przeniosłyœmy go na łóżko pod okno, jest tam więcej powietrza. Noc się zbliża, Roman jest taki słaby, ale podrywa go co jakiœ czas myœl o tym, że ma się bić, ma iœć na te Stawki przeklęte. Albo drzemie, krótko oddychajšc. Dajemy mu sól fizjologicznš, to i tak cud, że doktór "Przemysława" dostała jš, ale nic poza tym nie można mu pomóc. Kiedy coœ do mnie szeptem mówi, nachylam się nad nim nisko, żeby usłyszeć, i wtedy kula rykoszetowa przebija szybę półotwartego okna i wygryza okršgłš dziurę w murze na wysokoœci mojej głowy, obsypujšc nas oboje szkłem i gruzem. Ta chwila, kiedy do mnie coœ powiedział, uratowała mnie. Noc mija, strasznie długa, słuchamy jego oddechu, jęku, słów szeptanych. Już nie ma na bandażach krwi, tylko ten sok żółtawy i lepki. Ranek - zjawiajš się nad nim roje much. Dokuczajš mu, ktoœ mi przynosi z podwórza miękki pęd dzikiego wina. Trzymam go pod ramiona jednš rękš, a drugš macham, odpędzam, poruszam bez ustanku tym wiechciem, przeraŸliwe sš te uparte, obsiadajšce go roje. Chcę mu znów robić masaż, ale kiedy odkrywam przeœcieradło, widzę, że jego nogi sš czarne, ciemnobršzowe, skóra jest błyszczšca i napięta. Doktór "Przemysława" nic nie mówi. Siedzimy, odpędzam te muchy, kołyszemy go, to jedna, to druga, jak się dziecko do snu kołysze. Tak go lulamy do snu, aż na moich kolanach, z mojš rękš pod głowš wydaje inne, głębokie westchnienie, jak szloch. Doktór "Przemysława" ostro każe mi wyjœć, idę na dół do mamy. Wracam, kiedy leży płasko ułożony, z cudownš twarzš owišzanš bandażem pod brodę. Łóżko jego zajęte natychmiast przez nowego rannego. Ale obstrzał, bomby stukasów, szafy i pożary na górze domu zmuszajš do przeniesienia szpitala do piwnicy. Słychać znów wyraŸnie artylerię za Wisłš, podobno bolszewicy sš na przedmieœciach Pragi. W jakich kleszczach jesteœmy, nie po raz pierwszy. Delegat Rzšdu wydał odezwę w sprawie oœwiadczenia TASSa. Nie mogę uwierzyć, że Romana nie ma. Wieczorem wywołujš mnie ze szpitala, że ktoœ do mnie. W sieni stoi Stefan Leszczyński. Wychudzony, długi, jeszcze wyższy w niemieckim oficerskim płaszczu z pelerynkš ze sztywnej ceraty, prawie do ziemi. Opowiadamy sobie o tych dniach. On jest nad Wisłš, Niemcy atakujš ich stale, spychajš aż do ulicy Boleœć, majš się podobno wycofać do PWPW, zadali jednak niemieckim czołgom ciężkie straty, strzelajšc z czegoœ w rodzaju katapulty czy ogromnej po prostu procy, zrobionej z opony samochodowej. Niesie to butelkę z benzynš daleko, dalej niż rzut ręki. Stefan mówi o tym z entuzjazmem, zdaje się, że się przyczynił do wynalezienia czy skonstruowania tej machiny. Wraca zaraz do swoich, kiedy go obejmuję na pożegnanie, coœ twardego ugniata mnie pod jego ramieniem. "Co tam masz?" - pytam go. - "Ksišżkę". Myœlałam, że to jakaœ broń, a on, kochany Stefan, ksišżkę nosi ze sobš podczas tych okrutnych natarć. "Bardzo interesujšca, o Napoleonie". Zaraz żegna się i odchodzi, może będzie bliżej nas, w PWPW. Ale martwię się, rano zaczyna się bardzo gwałtowne i długotrwałe natarcie wszystkimi rodzajami broni, właœnie na PWPW. Mamy szalenie niespokojnego rannego w piwnicy, "Gałšzkę". Wielki i silny, trudno sobie z nim dać radę, bez przerwy zrywa się, wrzeszczy, Ÿle znosi ból i rany. Chciałam dziœ ostrzyc Wacka, bo ma grzywę po oczy, wœciekał się i sam to chciał robić, a obie ręce bezwładne. Nawet nie wiem, gdzie jest Roman, jutro jego pogrzeb, będzie miał trumnę, jeszcze jakoœ jego koledzy jš zdobyli, bo na ogół grzebie się już zabitych w papierze. Niemcy budujš dwa mosty pontonowe, może dla wycofywania wojsk. Wielka bitwa toczy się między bolszewikami a Niemcami pod Radzyminem i Wołominem. Słyszałam meldunek składany przez łšcznika "Radosławowi". Przerażajšce w sumie wiadomoœci, Starówka kurczy się, tracimy ulice, barykady, straty w wojsku ogromne, walki prawdziwie zażarte w każdym punkcie dookoła nas. Jest nam w szpitalu bardzo trudno bez wody. Gdzieœ dalej na Krzywym Kole jest studnia, noszš nam wiadra, ale tylko do szpitala. Co ta mama właœciwie je? Widuję jš w przelocie, ale zawsze staram się wiedzieć, gdzie jest, po tym czołgu goliacie na Kilińskiego błagam jš, żeby nie wychodziła z piwnicy. Wtedy najpierw dowiedziałam się o wybuchu, a potem dopiero ona wróciła, była tam gdzieœ niedaleko, nie mogę przeżywać takich przerażeń. Trzymajš się razem z paniš Jankš Nikodemskš, a Nikodemski jest naprawdę nieopisanie dzielny, spokojny, czynny i obrotny. "Radosław" parę razy dziennie woła go do swojego posłania. Podobno gdzieœ Niemcy znów wzywali ludnoœć do wychodzenia z białymi chustkami. Ciekawe, czy ktoœ poszedł. Dzieci tu tylko szkoda, tych bardzo małych, bo trochę większe już sš żołnierzami lub łšcznikami. Ogień na nas skierowany jest naprawdę nieustanny i bardzo ciężki. W nasze ruiny Rynku 11, w drukarnię, padło wiele pocisków i bomb, już nie ma mowy, żeby się dostać do rękopisów, dom, jego resztki, nie sš już górš gruzów, ale kraterem, widać to z progu naszego szpitala. Co z nimi będzie, jak się je stamtšd wyjmie? Osiemnastego w południe na Nowomiejskiej pod murami po prawej stronie chowamy Romana. Pogrzeb bardzo uroczysty pomimo ciężkiego obstrzału. Ksišdz i salwa honorowa nad grobem. Papiery i dokumenty w butelce, włożonej obok jego głowy w tę żółtš trumnę. Trzeba czasem padać na kolana, kiedy pociski idš nisko. Z tych jego dokumentów dowiedziałam się, że dziœ jest osiemnasty. Ranny był czternastego, a umarł szesnastego. Stawiamy mu krzyż z nazwiskiem i pseudonimem. Powrót do szpitala już naprawdę na czworakach. Doszedł do nas Komunikat Dowództwa AK. Tak wyglšda: "Rejon Starego Miasta przez cały dzień był bombardowany oraz ostrzeliwany z artylerii i moŸdzierzy o bardzo silnym natężeniu. Nieprzyjaciel po huraganowych nawałach ogniowych próbował nacierać, lecz wszędzie został odparty. Równoczeœnie rozszerzono i poprawiono własne stanowiska. Na odcinku Tłomackie zniszczono 1 czołg, a czołg goliat rozbrojono, uzyskujšc 500 kg trotylu. Oddział 30 kałmuków pod dowództwem dwu podoficerów niemieckich nacierał na barykadę ulicy Boleœć. Oddział ten został prawie całkowicie zlikwidowany". "Sytuacja na odcinku Starówka - Długa jest trudna, ale utrzymujemy swój stan posiadania". Tak opisujš nas, œmiesznie jest czytać sprawozdania z sytuacji siedzšc w samym jej œrodku. Mam przejœć na Długš 29. To lepiej. Jest tam ogromny szpital, smutno tylko rozstać się z doktór "Przemysławš". Mogę zabrać mamę z ciotkš Anielš. Przychodzš po nas Janek Rosner- "Piotr" i "Poroniec" i przeprowadzajš nas z dosyć wielkim trudem. Na rogu Miodowej i placu Krasińskich leży zestrzelony samolot aliancki, stršcony podczas nocnych zrzutów broni. Obok niego spaleni piloci, czarne ciała w resztkach mundurów. Bardzo wiele trupów po drodze. Już się nie bardzo daje chować, nie ma prawie ludzi, cywilnych nie widać zupełnie. Docieramy do Hotelu Polskiego. Wielka brama, na lewo wejœcie do dawnej portierni, gdzie ciemna szafa z przegródkami na listy i klucze hotelowe jeszcze zachowuje resztę normalnego wyglšdu, ale wyżej już gruzy i spalone piętra, zwisajš podłogi i czarne, podziurawione resztki œcian, bezustannie zawalajšce się do œrodka, wybuchajšce ogniem wznawianych pożarów. W tej bramie ruch szalony, bieganina, ale tylko w jej obrębie; wyjœcie na zewnštrz, na Długš, grozi œmierciš każdemu, bo strzelcy wyborowi usadzeni sš na Bielańskiej i nad Pasażem Simonsa i majš cały ten obszar w swojej nieustannej działalnoœci. Sporo też trupów przed hotelem na jezdni i chodnikach. Trochę dziwne się nawet wszystkim tam wydaje nasze wejœcie z ulicy do bramy, bo w końcu jest nas pięcioro, ciotka Aniela w swoim białym płaszczu jest przecież znakomitym celem. Mam tu być w sanitariacie i przy nasłuchu, tak jak tam. Radio jest na baterie, niemieckie zdobyczne z pałacu Blanka. Działa œwietnie. Mam podawać wiadomoœci z niego Jankowi i "Porońcowi" do redagowanego przez nich codziennego pisma "Warszawianka". Redakcja jest w siedzibie syndykalistów, naprzeciwko Hotelu Polskiego, w pałacu Pod Wiatrami. Szpital jest olbrzymi, w daleko cišgnšcych się, rozległych piwnicach. Dalej pod fabrykš "Koloryt" jest dowództwo odcinka, barykada nazwana Redutš Matki Boskiej i piwniczne cišgi aż do pałacu Radziwiłła. Rannych ogromna iloœć, łóżek nie ma, leżš na ziemi, na siennikach, na workach, na plikach gazet. Przeważnie ranni bardzo ciężko, w kręgosłup lub brzuch, tacy, których nie da się ze względu na ich stan transportować na noszach dziurami piwnicznymi do innych szpitali na tyłach, w głębi ulicy Długiej. Bombardowania lotnicze odbywajš się bez ustanku, a właœciwie z przerwš godzinnš na ich obiad między pierwszš a drugš. Nie ma żadnej naszej broni przeciwlotniczej, więc latajš nisko, rzucajšc bomby, wišzki granatów i polujšc z broni pokładowej. Wszelkie inne rodzaje broni koncentrujš się coraz gęœciej na coraz ciaœniejszej przestrzeni, w której w œrodku jest Długa i jej liczne szpitale. Niemcy zbombardowali oczywiœcie Koœciół Garnizonowy. Jak każdej niedzieli, ważnym ich celem sš koœcioły. Także koœciół œw. Jacka na Freta, gdzie przeniesiono relikwie z Katedry i od Jezuitów. Wchodzę w zajęcia, poznaję ludzi, spotykam znajomych. Jest Kazik Płużański, brat Stefana, ma rusznikarski warsztat w tej piwnicy, gdzie ja słucham przez parę godzin dziennie radia. Co jakiœ czas wstaję, podchodzę do niego i wkładajšc palec w lufę zepsutego karabinu, którym on szczęka niebezpiecznie za moimi plecami - odwodzę tę lufę w innš stronę, tłumaczšc mu, że przykro by było, gdyby broń nagle zadziałała, a ja zginęła z bratniej ręki. Ale główne wysiłki wszystkich skierowane sš na szpital, tę ogromnš masę rannych. Powoli dowiaduję się o rozmaitych tutejszych sprawach. Nie ma tu, na przykład, lekarza. Jest miły, łagodny chłopak - Kuba. Kuba ma stryja lekarza, własnš brzytwę i lekkš chorobę schronowš. Nie ma co posyłać go z patrolem czy na barykadę. Został więc lekarzem i radzi sobie. Kilka sanitariuszek pomaga mu. Jedna z nich miała pęsetkę do depilowania brwi. Tš brzytwš i tš pęsetkš robi się tu ciężkie operacje, wyjęcia, na przykład, odłamków z kręgosłupa. Ciekawe, że nie zdarzajš się wypadki zakażeń. W jednej z piwnic jest izba porodowa, na ziemi, na gazetach rodzš się zdrowe dzieci i nie było jeszcze wypadku zakażenia popołogowego. Wody na miejscu nie ma. Nosi się jš kubłami, piwnicami z jakiegoœ czynnego kranu na Hipotecznej. Ze œrodków opatrunkowych jest wata, plastry i maœć tranowa. Ranę zasmarowuje się tš maœciš, zalepia plastrem i przechodzi do następnego rannego. Dziewczyny, a właœciwie wszyscy, majš ten znajomy wyraz oczu, jakby nieruchomych. Mama i ciotka Aniela siedzš w małej piwnicy niedaleko œmietnika. Jest tam kilka łóżek œcišgniętych z góry. Na tych blaszanych łóżkach kładzie się najciężej rannych. A kiedy umierajš, wolno się na nich położyć komuœ z "cywil-bandy", jak mi powiedział młody żołnierz, który miał widocznie matkę w mundurze. Amatorów na takie łóżko jest kilku. Przyczepił się do nas jak pies bardzo miły Żyd grecki z Salonik, odbity przez AK z brygad międzynarodowych Żydów, budujšcych na terenie getta krematoria. Wybrani zostali do tych brygad silni i zdrowi. Po ukończeniu budowy mieli być oczywiœcie straceni. Nasz Chaim z Salonik skończył biologię na Sorbonie, mówił po francusku znakomicie i na moment nie odstępował mamy i ciotki Anieli albo chodził za mnš. Rozmawiali, zwłaszcza ciotka Aniela, bez końca o Francji, o Paryżu, o wszystkich tam ulicach, teatrach i kawiarniach. Mnie za to zasypywał pytaniami o to, co się tu właœciwie dzieje dookoła. Chodzšc za mnš mówił: "On vous tue, on massacre, la ville et la population, vous n'avez rien ... manger, pas d'eau, pas d'armes, pas d'aide ni d'espoir - qu'est- ce que c'est ce qui vous permet de supporter tout cela?" Trudno było mu to tłumaczyć, bo ani czasu, ani argumentów nie miałam za dużo, więc powiedziałam mu przez ramię: "C'est l'amour de la Patrie, probablement". Bardzo go to zastanowiło i powiedział jakby do siebie: "C'est bizarre, pour moi, ma patrie est la ou je bouffe". Ale prędko zaraził się tym czymœ, czego nie rozumiał, i chciał pracować, więc dałam mu słój, w który wysadzał rannych. Stawał poœrodku piwnicy między rannymi i pięknym głosem wyœpiewywał to jedyne zdanie, jakie znał po polsku: "Kto kce piszu-piszu?" Poza Chaimem mama miała jeszcze towarzystwo na tym łóżku: księcia Janusza Radziwiłła i jego żony. Co wieczór na pałac, w którym nadal mieszkał, nacierali Niemcy i utrzymywali go do rana, wypierajšc stamtšd nasze oddziały. Rano nasze natarcie wypędzało z pałacu Niemców. Ten dziwny zwyczaj utarł się od wielu dni. W piwnicach pałacu koczowało ze dwieœcie kobiet z dziećmi. Ksišżę Janusz Radziwiłł trzymał te baby twardš rękš, była woda, czystoœć, a natarcia nie zakłócały ich tam pobytu, bo ani Niemcy, ani Polacy do piwnic pałacu nie wpadali. Kiedy nadchodziła godzina ósma wieczór, przez dziurę prowadzšcš do pałacu wchodził, a raczej wpełzał, natychmiast się prostujšc i otrzepujšc z kurzu, ksišżę w szarym garniturze i popielatym kapeluszu z szerokim rondem, obszytym perłowš tasiemkš. Za nim szła księżna w siateczce na głowie dla przytrzymania starannie ułożonych włosów. Byli oboje nieodmiennie spokojni, uprzedzajšco grzeczni dla wszystkich, byli niepojętym zjawiskiem w tym wirze hałasu, œmierci, smrodu, nieustannych wybuchów, niebezpieczeństwa. Jeœli mama miała swoje łóżko, układali się na nim w poprzek, uprzejmie zwróceni do siebie twarzami: Chaim, księżna, mama i ksišżę. Kiedy wpadałam tam czasem zobaczyć, co się dzieje, zastawałam ich rozmawiajšcych przeœlicznš francuszczyznš o Florencji czy Mozarcie. Ciotka Aniela chodziła trochę swoimi drogami, strach powiedzieć - ale zwiedzała jakby te piwnice, dziury i zakamarki. Zostałam raz wezwana do dowództwa i tam ostro wypytana, czy ta starsza pani w białym płaszczu przyszła tu ze mnš, bo widziano jš kilka razy spacerujšcš na zewnštrz piwnic w dzień, co nieodmiennie œcišga ogień dywersantów z lunetami. Jeœli dalej będzie tak chodzić, to mnie wsadzš do aresztu. Powiedziałam to ciotce Anieli, która najpierw rozzłoœciła się, bo nikt nie ma prawa zmuszać jej do przebywania stale w piwnicznym smrodzie, a potem poszła dalekimi przekopami do dowództwa i zapytała tam, dlaczego wszyscy cierpiš głód, skoro na podwórzu leży piękny, siwy zabity koń, którego ona znalazła. Istotnie ten koń, œcišgnięty w nocy, zasilił to, co niby było kuchniš, na długie dni. Nie bardzo było wiadomo, co my jadamy. Otworzyliœmy kiedyœ puszki, takie ostatnie racje żywnoœciowe, ale były w nich robaki, nie można było już tego jeœć. Całš właœciwie pomocš w głodzie był cukier, z którego były barykady, wielkie wory ze Stawek. Poza pomieszczeniem, gdzie była cywil-banda, czyli mama i Radziwiłłowie, były jeszcze dalsze piwnice, gdzie siedzieli i nie ruszali się stamtšd jacyœ ludzie z Długiej. Przez dziury przebite w murze dochodził z tych piwnic stały ni to œpiew, ni to mruczenie, słyszane cišgle, kiedy na chwilę ogień i bombardowanie ucichało. Poszłam kiedyœ zobaczyć, co to takiego. Znalazłam w doœć wygodnie urzšdzonym schronie dwie starowiny, paniš Neronowicz i jej gosposię. Przez cały dzień odmawiały litanie i œpiewały pobożne pieœni. Przyjęły mnie mile, a nawet jakoœ od razu polubiły, bo na następnš niedzielę zaprosiły mnie na obiad. Powiedziały mi, że majš worek pęcaku i jak dostanę wodę, to ja będę u nich ten pęcak jadła. Kiedy przyszłam, zostałam poczęstowana czymœ potwornym. Zimny, rozmoczony, bez soli, bez cukru pęcak smakował jak skrzek żabi. Zaniosłam trochę mamie, ale nie chciała tego tknšć. Po tym obiedzie zdarzyła mi się dziwna przygoda. Siedziałam na kanapie czy tapczanie pani Neronowicz, ale byłam widać zmęczona, chociaż tego nie czułam. Nagle w œrodku zdania zapadłam w sen czy coœ w tym rodzaju. Nie wiem, ile czasu to trwało. Otworzyłam oczy i zobaczyłam swoje ręce splecione na piersiach, nogi równo ułożone, przy nich po obu stronach dwie œwiece, i obie staruszki klęczšce w nogach tapczana i odmawiajšce zgodnie "wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie". Życie pozagrobowe istnieje, pomyœlałam sobie, ale musiało mnie zabić błyskawicznie, bo nic nie czułam. Poruszyłam się jednak, a potem wstałam. Zasnęłam, okazało się, tak nagle, że one mnie złapały i ułożyły, a same, żeby nie tracić czasu, odmawiały tę modlitwę za kogoœ innego. Jednak jadłam jeszcze parę razy te żaby, trzeba było coœ mieć w brzuchu. Trzeba też było się kiedyœ umyć. Chaim przyniósł mi trochę wody na lewo i poszliœmy na pierwsze piętro, gdzie stała ocalała kuchnia. Połamaliœmy jakiœ fotel trzcinowy i podgrzali na tym w kuble wodę. To była jedna z większych rozkoszy mojego życia. Ciepła woda, chociażby dla niektórych częœci mojego ciała. Wszystko to odbywało się na czworakach, bo kuchnia była poprzestrzelana na wszystkie strony jak altana i kule przelatywały przez niš często. Mama była tam ze mnš, nie chciała, żebym szła na górę sama. Wydawało mi się, że jestem przeczysta i pachnšca, ale okazało się co innego. Któregoœ dnia zobaczyłam w kšcie przy szpitalu kilku chłopaków, którzy odstawiwszy broń przy œwieczce oglšdali, wytrzepywali i skubali swoje panterki i kombinezony, dużo przy tym dajšc sobie rad na wszy. Oburzona powiedziałam do nich: "Wstydzilibyœcie się, jak można się tak zapuœcić, dlaczego wy macie wszy, a inni mogš nie mieć?" - "Inni nie mogš nie mieć" - powiedzieli mi z oddali, i żebym dobrze przeszukała swój granatowy kombinezon i biały fartuch, a nawet dali mi œwiecę i odsunęli się od kšta, zostawiajšc mnie samš. To, co zobaczyłam, było dla mnie większym szokiem niż wiele innych w ostatnich czasach. Kiedy człowiek dowiaduje się, że ma wszy, coœ się w nim załamuje bardzo istotnego. Dotychczas ani przez chwilę nie miałam poczucia fizycznego upadku czy żalu nad sobš. Wydaje mi się, że dzięki Powstaniu każdy z nas, bioršcy w nim udział, mógł poznać wszystkie swoje możliwoœci, dotknšł jakby rozcišgniętymi rękami granic wszelkiego przeżycia, krańców własnych uczuć, poza które trudne albo już niemożliwe jest wyjœcie. Ja już wiem, że nie można przeżyć gwałtowniejszej fali strachu, wyższego, czystszego szczęœcia, poczucia swobody, ostrzejszego widzenia komizmu, smutniejszego żalu. Te moje możliwoœci poznałam tutaj i poza te granice dalej wyjœć nie mogłam bez zachwiania poczucia rzeczywistoœci i niebezpieczeństwa utraty równowagi. Do tych doœwiadczeń przybyło jeszcze jedno - uczucie fizycznej nędzy, poniżenia, przez te wszy, może zresztš uczucie przesadne, bo w końcu czy ja, za godzinę zabita, będę je miała, czy nie, nie było to takie ważne. Ale widać miałam zamiar przeżyć, bo siedziałam na schodkach i pierwszy raz płakałam, kiedy znalazł mnie Chaim, któremu wszystko powiedziałam, oczywiœcie w starannej francuszczyŸnie. Zacny Chaim. Wyprawił się gdzieœ pod składy Spiessa i przyniósł stamtšd butelkę płynu do tępienia pasożytów u bydła. Był na niej obrazek przedstawiajšcy zadowolonš, wolnš od pasożytów krowę na zielonym pastwisku. Cały mój kombinezon został zlany tym œrodkiem i wszy znikły. Rannych cišgle przybywa, operacje robi się przez cały dzień. Do znoszenia rannych i noszenia wody używana jest grupa jeńców niemieckich, którzy na plecach majš wypisanš farbš wielkš literę N. Sš posłuszni i uniżeni. My, zdaje się, czyli Długa, Bielańska, Arsenał, jesteœmy głównym celem obstrzału i bombardowań. Jesteœmy wszyscy trochę głusi i trochę otruci granatami gazowymi, które siedzšcy obok w piwnicach na Bielańskiej Niemcy wrzucajš przez dziury w murach. Sš tak blisko, że też chyba muszš obrywać od swoich. Chłopak jeden, siedzšc po zejœciu z posterunku w piwnicy, zaczšł kuć œcianę dla usprawnienia przemarszu wojska. Kiedy przebił się dostatecznie, powiedział do siedzšcych z tamtej strony: "Pomóżcie, koledzy, popracujcie i wy". Ale natychmiast potem zaczęła się obłędna strzelanina i wrzucanie wzajemnie granatów przez tę nowš dziurę, bo tam już byli Niemcy. Przybyło nam tylko dławišcego smrodu od tych gazowych granatów. Mama i ja chrypimy bez przerwy, aż nas nazywajš tygrysami, tak to jest podobne do zgrzytu czołgów. Przyszedł do nas kanałem-burzowcem z Żoliborza oddział partyzantów z Kampinosu, żeby wzmocnić nasze siły, ale niestety. Walka w lesie to nie walka w mieœcie. W cišgu 24 godzin wszyscy byli ranni, nie znali przede wszystkim rykoszetu i strzelców wyborowych. Jeden z nich, Rosjanin zbiegły z obozu, który przyłšczył się do partyzantów w Kampinosie, leżał na łóżku mamy bardzo ciężko ranny. Ten Wania miał dużš goršczkę i bez chwili przerwy, dzień i noc gadał o tym, że u nich wszystko lepsze, większe, wyższe i piękniejsze, poczciwa chłopczyna. Mama wtedy spała, czy raczej leżała na sienniku. To łóżko mamy stało tak jakoœ przy dziurze w murze, przez którš cišgle szły oddziały wojska w jednš albo drugš stronę. Mama powiedziała, że nawet woli być na sienniku niż na tym łóżku, bo przechodzšcy żołnierze po ciemku zaczepiali broniš o łóżko, wkładali karabiny między pręty poręczy i mama bała się, że to kiedyœ przypadkiem wystrzeli. Poza tym była drogowskazem, bo pytali jš bez ustanku: "Którędy na Długš, którędy na tyły, którędy do dowództwa, do Reduty Matki Boskiej, do barykady na Bielańskiej?" Tych dziur było sporo i mama już wiedziała, która gdzie prowadzi. Rannych od odłamków mieliœmy bardzo wielu i były to rany może gorsze niż od kul, trudno to powiedzieć, ale jakoœ rana od kuli jest czyœciejsza i mniej poszarpana, o ile oczywiœcie nie sš to kule dum-dum, bo często i to się zdarzało. W tak wielkiej masie rannych bardzo ważnš rzeczš było, aby nie dopuœcić do krzyku, bo jeœli jeden zaczynał krzyczeć, to wszystkich zaczynało bardziej boleć, nadchodziły czasem chwile, kiedy włosy stawały na głowie od krzyku "mamo", od jęku "dobijcie". Mogłyœmy tylko starać się każdemu osobno okazać pomoc i czułoœć i każdemu wepchnšć do ust kostkę cukru nasšczonš walerianš, bo tego od Spiessa miałyœmy trochę. Czasem po długiej operacji wyjmowania odłamków, po zasmarowaniu ran maœciš tranowš i nakarmieniu rannego walerianš zasypiał nam spokojnie, a po paru godzinach okazywało się, że nie żyje od jakiegoœ wewnętrznego urazu. Komunikat Dowództwa AK z dnia 22 sierpnia: "Na odcinku Starego Miasta nieustanny nacisk nieprzyjaciela na kierunku Długa - plac Krasińskich. Barykada przy ul. Długiej utrzymana, mimo że czołgi typu Tygrys oddały około 80 pocisków i że piechota nieprzyjaciela kilkakrotnie uderzała. Na innych kierunkach bez zmian". Góra Hotelu Polskiego pali się właœciwie bez przerwy, gasi się te pożary siennikami, bo wody nie ma, oczywiœcie. Zaczynamy w kilku miejscach w piwnicach kopać, żeby się dostać do wody gruntowej, ale jakoœ bez rezultatu. Wychodzš od nas ataki na Bank Polski, także duże nasze straty. Siedzę parę godzin codziennie przy radiu, notuję i zabierajš to do redakcji "Warszawianki". Sowieci sš podobno na Pradze, ich wojska postępujš w rejonie Warki i Góry Kalwarii. Zwycięstwo lotnicze polskie pod Beauvais we Francji. Memorandum Mikołajczyka. A u nas PWPW przechodzi z ršk do ršk. Zestrzelony został na Hipotecznej samolot niemiecki, Chaim to widział. Olbrzymie, nieustanne ataki na Pasaż Simonsa. Zestrzelono im dywersanta z lunetš na domu Nalewki 4. Ten nam właœnie nie dawał głowy wychylić poza piwnicę. Zastrzelona łšczniczka leży czwarty dzień przed okienkiem piwnicznym, próbujš jš œcišgnšć linami i bosakami, ale nie udaje się, bo wstrzelani w to miejsce Niemcy z dachów tylko czekajš, aby się coœ ruszyło. Księżna Radziwiłłowa zapytała mnie z wyraŸnym skrępowaniem, jak ja, a raczej jak się tu w ogóle załatwia pewne potrzeby. Z prawdziwš przyjemnoœciš powiedziałam jej, że mam mój własny słój i że bardzo proszę, aby swobodnie z niego korzystała. Podziękowała i zapytała jeszcze: "Czy to jest słój, czy wek?" - "Słój" - powiedziałam zmartwiona. "Ah, c'est dommage" - westchnęła. W nocy słychać było podobno zza Wisły to, co się nazywa organami Stalina, ale rano znów cisza. Zacieœnia się wokół nas ten pancerz niemiecki. Zajęte wszystkie ulice idšce od Wisły na górę: Mostowa, Rybaki, Boleœć. Dostaliœmy z Żoliborza piata. Przestałam wiedzieć cokolwiek o czasie, właœciwie przestał istnieć. Chociaż nakręcam zegarek i wiem, że, na przykład, jest dziewišta, ale czy rano, czy wieczór, nie wiem. Kiedyœ, żeby się przekonać naprawdę, czy to dzień, czy noc, podeszłam do schodów z piwnicy na podwórze, na to, co kiedyœ było podwórzem, a teraz jest przestrzeniš zgniecionych murów, chropawš i bez koloru w jaskrawym oœlepiajšcym słońcu. Stałam tam nie mogšc otworzyć oczu przed tym blaskiem nieba, a kiedy mogłam wreszcie spojrzeć, zobaczyłam naprzeciwko siebie w tych gruzach stojšce drzewo. Zapomniałam, nie wiedziałam od tak dawna, że drzewa istniejš, znikły z mojej pamięci. To drzewo było gołe, oczywiœcie, obdarte z liœci przez pociski, z połamanymi gałęziami, ale miało pień, stało, miało jakiœ zarys korony, było znakiem czegoœ z tamtego œwiata, gwałtownym przypomnieniem, nagłš radoœciš i zdumieniem. Któregoœ dnia przyniesiono chłopca z przestrzelonymi nogami. Rana była szczęœliwa, bo kula przeszła przez obie łydki, wlot-wylot, wlot-wylot, nie naruszajšc nigdzie koœci. Prędko załatałyœmy te dziury i został odniesiony z sanitariatu do piwnicy szpitalnej i ułożony na sienniku. Musiało go to jednak bardzo boleć, bo z niepokojem zobaczyłam po chwili, że rzuca się na posłaniu i pokrzykuje: "mamo" i "ja nie chcę żyć" i że dookoła niego zaczyna się już ten ruch, który prędko może doprowadzić do zbiorowego wybuchu rozpaczy i głoœnego cierpienia. W strachu i upadku ducha wskoczyłam na chwilę do piwnicy mamy, żeby jš zobaczyć, i powiedziałam jej i Radziwiłłom, jak bardzo się boję tego stanu rannych. Ksišżę wstał i zapytał, czy pozwolę mu wejœć ze sobš do piwnic szpitalnych, bo może będzie mógł coœ pomóc. Weszliœmy tam razem. Radziwiłł uklškł przy posłaniu rannego chłopca, który krzyczał już i zwijał się w istnym ataku, i wyjšł z kieszonki swojej szarej kamizelki œliczny stary zegarek, złotš grubš cebulę. Nakręcił zegarek kluczykiem i przystawił go do ucha szalejšcemu chłopcu. W tym krzyku, grzmocie, huku, drżeniu ziemi od najcięższych pocisków - nagle rozsnuła się przeœliczna delikatna muzyka, czarowny menuecik, dŸwięczna melodyjka jak orkiestra cichych dzwonków. Chłopak znieruchomiał, zamarł, oczy wylazły mu z głowy, a potem zamknęły się, i zasnšł. Pomyœlałam, że może umarł, ale on spał, tylko mocno. A może pomyœlał sobie, że umarł, kiedy tę melodyjkę usłyszał? Był to wstrzšs działajšcy bezbłędnie, wiele jeszcze razy prosiłam Radziwiłła o tę terapię, wołałam go w chwili napięcia. Wielkie walki toczš się o Œwiętojańskš, Niemcy zawalili Katedrę Œwiętego Jana. Coraz duszniej w tym pierœcieniu z ognia i pocisków. Cišgłe walki o Bank Polski i ranni stamtšd. Słucham radia Lublin. Mówi się tam o nas "awantura warszawska". Podobno Rosjanie majš udostępnić bazy lotnicze dla samolotów alianckich i naszych, bo inaczej przelot jest zbyt długi. Lšdowałyby te samoloty, nabierały paliwa i dopiero wracały na zachód. Wtedy nasza sytuacja zmieniłaby się całkowicie, dostalibyœmy broń i zniszczono by lotniska wokół Warszawy, żeby nie mogli tak latać nad nami bezkarnie, bez ustanku. Poza jednš godzinš w œrodku dnia bombardowanie trwa dzień i noc. Podczas kiedy ja kręcę się, nie œpię, mam siły i cišgle coœ robię strasznie ważnego, jestem cišgle wœród gromady młodych, młodszych nawet ode mnie ludzi - co wtedy po całych dniach robi moja matka, tak piekielnie opanowana, a tak lękliwa, delikatna i rozumiejšca o wiele więcej z tego, co się tu dzieje. Co myœli, kiedy opowiadam jej o kopaniu studni, o przygotowaniach do zimy w tych piwnicach; ona nie zadaje mi żadnego pytania, które mogłoby odebrać mi tę wariackš siłę, tę zduszonš radoœć, która cišgle jeszcze we mnie siedzi. Wczesnym rankiem któregoœ dnia wpadła nam ze schodków do sanitariatu paniusia. Jakim cudem się tu dostała z zewnštrz, nie ustrzelona przez strzelców z dachów i przez wszystkie rodzaje broni - nie wiadomo. Miała wyraŸny atak histerii. Krzyczała bez ustanku, że jest ranna, że się wykrwawia, że nie zostanie kalekš, woli umrzeć zaraz, i żšdała trucizny. Była bardzo głoœna, a przez to niebezpieczna dla reszty rannych. Przygotowane na te rany rozebrałyœmy jš prędko i ku naszemu zdumieniu zobaczyłyœmy na jej tłustych plecach lekkie, jak od kota, zadrapania odłamkiem. Przylepiłyœmy jej plaster, ale jej krzyki nie ustawały. "Trucizny, trucizny, nie chcę żyć, nie zostanę kalekš, zabijcie mnie" - i takie inne propozycje. Nagle wszystkie rozzłoœciłyœmy się okropnie. Złapałam jš za ręce i bardzo ponuro, patrzšc jej w oczy, powiedziałam: "Chce pani umrzeć, na pewno chce pani trucizny? Dostanie jš pani". Nalałam na łyżkę trzydzieœci kropel waleriany i wlałam jej to do gardła. Ucichła z wybałuszonymi oczami. "A teraz won!" - wrzasnęłyœmy i siłš wepchnęłyœmy jš w dziurę do dalszych piwnic, prowadzšcych na tyły. Ale zastanawiam się, czy ona po tej walerianie, będšc pewna, że dostała truciznę - nie umarła po prostu. To był jedyny chyba atak histerii, kobiecy, jaki widziałam dotšd. "Gałšzka" na Krzywym Kole miewał takie nieopanowane napady. Bitwa, która toczyła się od kilku dni pod Warkš, została podobno wygrana przez Niemców. Podwale i Kanonia zajęte definitywnie przez Niemców; ile właœciwie zostało naszego terenu? Ale ciężko im idzie, zniszczonych majš sto piętnaœcie czołgów i samochodów pancernych. Gdzieœ tu jacyœ ludzie wyszli z białymi chustkami, ale może to plotki. Ciężkie walki o Bank Polski, ostatecznie utrzymany przez nas. Radziwiłł zaproponował mi, żebym któregoœ dnia przeszła pod "Kolorytem", przeskoczyła przez otwarty teren między nami a pałacem i w podziemiach pałacu umyła się, umyła głowę, wyprasowała ubranie, że się tam już mnš te jego podwładne baby zajmš i że mi to nie zajmie wiele czasu. On wracał z księżnš zawsze do siebie wczesnym rankiem, zaraz po polskim natarciu na pałac, więc miał tam na mnie czekać. To była cudowna propozycja, ta woda, którš oni tam mieli w piwnicach, te żelazka, które na pewno uwolniłyby mnie od grozy wszy - umówiłam się, że przeskoczę na drugi dzień rano, o ósmej. Ale rozpoczęło się bardzo gwałtowne natarcie, ruszyć się nie było można z sanitariatu, było to chyba przygotowanie do jakiejœ większej akcji. Po paru godzinach okazało się, że natarcie nasze się załamało, Niemcy uderzyli na pałac, zdobyli go, zajęli cały, księżnę i księcia zabrali ze sobš, a kobiety z piwnic pognali Bielańskš przed czołgami. Pałac przestał istnieć, a gdzie ja byłabym teraz, gdybym zdšżyła tam przeskoczyć? Utrzymanie Banku Polskiego było koniecznoœciš dla przeprowadzenia próby przebicia się do Œródmieœcia. Miały tamtędy, przez Ogród Saski, przejœć oddziały wojska, a jeœliby udało się utrzymać tę wyrwę w pierœcieniu niemieckim doœć długš i doœć szerokš, miano przeprowadzić tamtędy i częœć ludnoœci cywilnej. Tak się mówiło w koszarach od rana. Przyszły oddziały z "Parasola", sanitariat przygotowywał się do tej akcji cały dzień, przysposabiałyœmy rannych, nosze, opakowałyœmy się plastrami, maœciš, buteleczkami, które trzeba było zabrać ze sobš. Byliœmy wszyscy niespokojni, opuszczenie szpitala i koszar było czymœ nowym i niewiadomym. Wieczorem rozpoczęło się natarcie, wielka bitwa. Czekałyœmy przy noszach, każda na swoim miejscu, mama i ciotka Aniela także coœ niosły. Wreszcie rozkaz wyjœcia z koszar. Przez wielkš bramę Hotelu Polskiego wychodzimy w noc, goršcš od pożarów, cuchnšcš trupami. Tak dawno nie byłam na dworze! Niebo rude, strzelajš w nie co chwila rakiety, bardzo wolno, drżšco opadajš do ziemi. Kiedy opada, kapie blisko nas, cienie zmieniajš się, wszystko, co nieruchome, rusza się i zmienia. Ulica Długa jest lejem usypanym z zawalonych kamienic, podziurawiona czarnymi kraterami, okrutny pejzaż, do niczego znajomego niepodobny. Tak goršco. Czekamy w bramie i na zewnštrz, nieruchoma masa ludzi i noszy, wszyscy zwróceni twarzami w lewo, w stronę Bielańskiej, Banku Polskiego, tej ciężkiej walki, która się tam toczy. Tam mamy iœć. Ale przychodzi rozkaz - mamy się cofnšć w prawo, w głšb Długiej i tam, bliżej placu Krasińskich, czekać. Ten marsz z rannymi, z noszami jest straszny, potykamy się, grzęznš nam nogi w gruzie, nosze się chwiejš, przelatujš nad nami pociski z moŸdzierzy, walš się jeszcze jakieœ mury, kule jęczš i ranni mdlejš i krzyczš. Dochodzimy do pustej przestrzeni po prawej stronie otoczonej resztkami murów, tam skręcamy. Jest to plac po jakimœ zdruzgotanym podwórzu; stawiamy nosze, stoimy nad nimi, nikt nie wie, co dalej, jest to przestrzeń zupełnie odkryta, otoczona cieniem, pod czerwonym trzęsšcym się niebem. Mama mówi: "Chcę usišœć". W załomie muru sadzam jš, opieram o kamienie. Staram się być blisko niej; kiedy nachylam się nad niš, widzę w œwietle wolno opadajšcej rakiety, że ona się uœmiecha, nieustannie uœmiecha. Przenika mnie tak straszne przerażenie, jak we œnie, to nie może być prawda, ona nie może się uœmiechać, coœ się dzieje, co wszystko przekracza. Trzymam jš za rękę, coœ mówię, jakieœ zwyczajne zdania, żeby jš obudzić z tego uœmiechu. Godziny mijajš, niebo z różowego robi się martwe, szare, ta najstraszniejsza godzina przed œwitem, kiedy nic nie ma żadnego koloru, a to, co przerażajšce, widać coraz wyraŸniej. Mama drzemie, ma oczy w czarnych kołach, ale ten uœmiech znikł. Ona wtedy w nocy zwalczała w sobie coœ, co podeszło do niej bardzo blisko, grozę, która przekraczała wytrzymałoœć ludzkš. Widzę, że siedzi na trupach, które ktoœ poukładał pod murem jedne na drugich, tu jš usadziłam w nocy jak na kanapie, z plecami wygodnie opartymi. Przychodzi rozkaz powrotu do koszar. Podnoszę mamę, biorę w ręce dršżki noszy i zaczyna się ta sama droga z powrotem, nie wiadomo, czy gorsza niż w nocy, czy lepsza, ten siwy, dymišcy œwit i marsz - widocznie nie udało się przebicie, jeœli wracamy do koszar, chyba że potem pójdziemy dalej. Ale strzelanina jakby opadła, tylko niebo ryczy i wybucha nad nami. Wchodzimy znów do szpitala na Długš 29. Ale to już nie jest szpital ani koszary, tylko piekło. Nikt nie krzyczy, nie ma jęków, pod œcianami w piwnicach, w korytarzach leżš œcišgnięci tu po natarciu żołnierze. Głowami do œciany, nogami na œrodek, jeden obok drugiego. Wracam do sanitariatu po œwiecę i idę œrodkiem. Oœwietlajšc te szeregi nóg i butów, szukam rannego, szukam żywego, ale wszyscy sš nieżywi. To jest koniec... Ilu tu leży, nie wiem; co ja tu robię, jedna żywa? Ktoœ mnie jednak z nich woła, przywołuje rękš, jęczy. Nachylam się, jest przyrzucony płaszczem, oczy ma zapadnięte, pyta mnie: "Siostro, czy ja jestem bardzo ranny, niech siostra zobaczy, bo ja się ożeniłem, boję się, czy ja jestem tam w porzšdku?" Podnoszę jego płaszcz i widzę pod spodem krwawš i niebieskš plštaninę flaków, leżšcš na nim, na wierzchu, od piersi do kolan. Mówię mu: "Wszystko w porzšdku, nie martw się, wszystko jest w porzšdku". Siedzę przy nim, po półgodzinie umiera. Ale dalej dzień się cišgnie, obstrzał nie zmniejsza się, przechodzš inne oddziały, przychodzš nowi ranni, słucham radia. Mikołajczyk miał konferencję z Edenem w sprawie zwiększenia dostaw broni. Trwajš pertraktacje o te bazy lotnicze. PWPW przechodzi z ršk do ršk. Œwiętojańska i gruzy Katedry zajęte przez Niemców. Od strony Œródmieœcia utrata Ratusza, pałacu Blanka i sióstr Kanoniczek. Rano radio podaje, że koła wojskowo- polityczne Wielkiej Brytanii wielokrotnie zwracały się do Rosji w sprawie pomocy dla Warszawy. Rosja wszelkiej pomocy odmawia. Rzšd brytyjski ogłosił oficjalnie: "Polska Armia Krajowa stanowi siłę kombatanckš, tworzšcš integralnš częœć Polskich Sił Zbrojnych". W południe radio Londyn i Moskwa podały o wybuchu rewolucji w Niemczech. Bombardowanie, jak nigdy dotšd, Pasażu Simonsa, zawalono tam batalion "Chrobry", ogromne straty. Dziwna rzecz się stała w naszych koszarach, w dowództwie jest pusto, podobno poszli do Œródmieœcia kanałami, został porucznik "Żaba", wielokrotnie ranny, także w głowę. Leży, ale obejmuje nad nami dowództwo, przygotowuje nas chyba także do kanałów. Natarcia nie ustajš, teraz już naprawdę jesteœmy w œrodku tego ognia. Za barykadami odzywajš się szczekaczki niemieckie, znów złš polszczyznš straszš nas i namawiajš do wychodzenia z białymi chustkami. Przesuwajš się do nas dziurami cywile, pytajš, co robić, wychodzić czy zostawać. Przechodzš po nich jak dreszcze ataki przerażenia albo nieruchomiejš w apatii. Dużo dzieci. Była odprawa u Żaby". Sanitariat idzie do kanałów, zabierajšc rannych od pasa w górę. Oddziały około trzydziestu osób, każdy prowadzony przez łšcznika. Możemy zabrać nosze z rannymi, nosze będš niosły siostry. Nie wolno nic ze sobš zabierać poza œrodkami lekarskimi. Nie wolno w kanale mówić ani słowa, bo Niemcy poodsuwali włazy i wrzucajš granaty i zapalonš benzynę albo karbid, kiedy usłyszš w kanale ruch. Już były straty. Idzie tylko wojsko z rannymi. Zostaję u "Żaby" po zakończeniu odprawy. Mówię mu o mamie, proszę, żeby mogła iœć z nami, ale on odmawia kategorycznie. Nie proszę go, ale błagam, ta rozmowa jest okropna, bo co robić, zostawić jš tu w pustych koszarach czy zostać z niš? On widzi widać mojš rozpacz, bo w końcu, wœciekły, obolały i w goršczce zgadza się, polecajšc włożenie jej na rękaw opaski AK, żeby nie zwracała uwagi. Całš noc pakujemy z dziewczynami te leki, resztki waty, gazy, plastrów i maœci tranowej, trochę cukru także i flaszeczki wody. Rannych przygotowujemy do drogi, nakładamy podwójne opatrunki, jak tu wybierać tych z ranami od pasa w górę, a reszta? A te brzuchy, przestrzelone uda, zmiażdżone stopy? W końcu jeœli mamy ich nieœć, to i tak wszystko jedno, kogo możemy, to zabieramy. Każda z nas przeżywa jakieœ okropne swoje udręki. Chłopak z potrzaskanymi nogami chwyta mnie za fartuch i błaga o kij, gałšŸ, cokolwiek, bo wtedy on sam pójdzie, da sobie radę, obiecuje, każe przysięgać, że nie zapomnę, że przyniosę. Nie, nie zapomnę. Ale nie przyniosę. Ma już zgorzel w tych nogach, nie pożyje. Czekał na mnie, nie zapomnę, do końca życia nie zapomnę! Ataki trwajš bez ustanku, to sš już lawiny ognia na ten mały, coraz mniejszy skrawek ziemi. Noc mija, nad ranem wychodzimy znów z koszar, zostawiamy ludzi, nie sposób o tym myœleć. Przesuwamy się, czołgamy, popychamy nosze, docieramy wreszcie do włazu. Ale czekać trzeba wiele godzin, zapadnięci w wyrwy, w leje, wlepieni w kawałki stojšcych jeszcze murów, w tej nieludzkiej okolicy, do niczego na œwiecie niepodobnej. Wejœcie do kanału odwleka się, ale wreszcie nadchodzi nasza kolej. Trzeba opuœcić gruzy, przejœć do włazu. Zdejmujš rannych z noszy i wpuszczajš ich w otwór kanału pionowo, za nimi złożone wšsko nosze. Mama zaraz za mnš. Przepasałam się mocno paskiem, mamę okręciłam w pasie sznurem i przywišzałam z tyłu do paska. Tak mam obie ręce wolne, a ona się nie odłšczy. Schodzę po żelaznych klamrach w dół na wystajšcy betonowy stopień czy podest, a z niego robię krok niżej i zanurzam się powyżej pasa w zimnš ciecz. Łapie mnie od tego spazmatyczne jedno westchnienie, jak podczas pierwszej kšpieli w morzu. Odbieram mamę, ustawiamy się wszyscy: łšcznik, nazywa się "Spartanin", potem sanitariuszka w nogach, ja w głowach noszy, za mnš mama, za niš starszy brodaty dziennikarz z prasy, za nim profesor Skórewicz, nasz dawny znajomy z Zamku. On także ma opaskę AK, jak mama. Potem znów sanitariuszki, nosze, ranni, resztki naszego dywizjonu. Będziemy szli pod Miodowš do Krakowskiego. Oddalamy się od włazu, jest cicho, ta cisza wydaje się głuchotš. Zdaję sobie nagle sprawę, że cisza oznacza parę metrów ziemi i betonu nad głowš, że tu nie ma bomb, żadna się do nas nie przebije. Zimna ciecz, w której idziemy, nie jest ani ciężka, ani œmierdzšca, poruszamy się w niej wolno i łagodnie, czuję nagle ulgę, spokój, moje oczy, moje uszy cieszš się ciemnoœciš i ciszš. Kanał jest wysoki, muszę zaledwie pochylać głowę, ale plecy mam proste, ręce wycišgnięte do uchwytów noszy. Trzeba tylko nauczyć się stawiać nogi jedna za drugš, jak w piaszczystej koleinie, bo inaczej stopy zeœlizgujš się do œrodka z owalnych œcianek kanału. Mama idzie za mnš, utrzymuje krok, odwracam głowę i samym oddechem, najcichszym szeptem mówię: "Jak się masz?" Słyszę taki sam oddech: "Nie mów do mnie". Zbiera w sobie, magazynuje tę nadludzkš siłę, mężnš wytrwałoœć, potrzebnš do przetrzymania, do nieokazania niczego na zewnštrz. Ciemnoœć jest zupełna, tak zupełna, że po jakimœ czasie przestaje być ciemnoœciš. Mimo woli wzrok wytężony, a na niczym nie oparty realnym, zaczyna widzieć przedziwne sprawy w głębi przed sobš. Kolorowe gwiazdy, smugi i koła, barwy przewijajšce się przez siebie, niezwykłej urody fale i słońca. Oglšdam te obrazy jakiœ czas, ale powoli zaczyna to męczyć, bo zdaję sobie sprawę, że mam oczy wytrzeszczone niepotrzebnie, a iœć z zamkniętymi nie sposób. Profesor Skórewicz wszedł do kanału z laseczkš i idšc postukuje niš o œciany kanału, co w tej rurze odbija się w dwie strony głoœnym echem. Ale w końcu nie mijaliœmy żadnego otwartego włazu, błogosławione, bezpieczne kanały. Co jakiœ czas stajemy, żeby dać odpoczynek rękom. Tak idziemy, ale nie wiadomo, jak długo. "Spartanin" zatrzymuje nas w pewnym momencie, przepycha się wzdłuż nas, cicho mówišc: "Skręcamy. Krakowskie, cisza"! Obracamy się w stronę starego niskiego kanału i wpełzamy w niego z trudem. Nie ma metra wysokoœci, dno płaskie, ale cegły obejmujš nas ciasno, góra leży na głowie, trzeba kucać i tak w kucki przesuwać nogi do przodu, majšc kolana przyciœnięte do piersi. Zaraz cierpnš nogi i napięte mięœnie pleców, wszystko boli. Nosze tamta w nogach podcišga, a ja w tym samym momencie popycham. Co chwila ustajemy i z trudem obracamy się bokiem, siadajšc na piętach i dajšc na moment odpoczynek plecom. Jesteœmy mokrzy do pach. Widzę nagle przed sobš daleko coœ realnego. Oœlepiajšco niebieski słup, rażšco jaskrawy i jasny. To œwiatło dzienne z odsuniętego włazu, ale jak się przemknšć bez szmeru, kiedy któryœ ranny jęknie od czasu do czasu, a wtedy reszta nie może się powstrzymać od wypuszczenia cichego "Pssst", co w sumie daje niezły efekt. Ktoœ cicho błaga pana Skórewicza: "Laseczka, laseczka". Przesuwamy się pod włazem zupełnie oœlepieni i znów wchodzimy w strasznš i dobrš ciemnoœć. Nie wiadomo, czy czas mija i czy się tymi œlimaczymi ruchami posuwamy. Bardzo wszystko boli, właœciwie boli nie do zniesienia. Jak dzika lata po głowie myœl: "Muszę się wyprostować, muszę wstać", a głowa wyciera włosami œliskie cegły. Gniecie mnie w biodro miniatura ojca w kieszeni kombinezonu, jedyna rzecz ze Starówki, uniesiona z zawalonego domu. Nie wyjęłam jej z szerokiej drewnianej ramki, jest duża i ugniatajš mnie jej kanty. Coœ nagle hamuje moje poruszanie się, nie mogę przesuwać nogi, coœ mnie trzyma. Strach przelatuje po mnie, nic już przecież gorszego nie może, nie może się stać. Sięgam rękš pod siebie i zdejmuję z buta jakšœ czapkę, w którš wdepnęłam przypadkiem. Odwracam się do mamy - słyszę to samo zdanie: "Nie mów do mnie". Ona nie jest już taka młoda, czy to dla niej takie sprawy; ale idzie, nie zostaje w tyle, sznurek między nami miarowo napina się i zwisa. Chorzy pojękujš, laseczka profesora stuka troszkę niepotrzebnie, czasem coœ chrupnie pod kimœ albo zgrzytnie cegła pod obcasem. Ile godzin, nie wiadomo. Czasem zdarza się pustka w prawo albo w lewo, szczęœliwy ten, kto na niš wypadł, komu się trafiła podczas zatrzymania. W kanał odchodzšcy w bok można wycišgnšć nogi albo odchylić się na moment od tego nieustannego zgięcia. Znów słup niebieski przed nami, ale to jeszcze nie wyjœcie. Pewnie nikt z nas, a już na pewno nie ja, nie znosiliœmy nigdy takiej fizycznej udręki. Bólu całego ciała, nieustannego napięcia wszystkich mięœni. Kiedy ta ciecz podnosi się wyżej, chwilami trzeba unosić w górę dršżki œciœniętych noszy, żeby nie zatopić rannego. Przystajemy coraz częœciej, oczy bolš, piekš i łzawiš od nieustannego wysiłku zobaczenia czegoœ poza tymi wœciekłymi fajerwerkami wewnštrz głowy. Ciepławe podmuchy chodzš wzdłuż nas. Co to jest w końcu to, w czym idziemy. Nie jest to gówno, bo nic właœciwie nie œmierdzi, a nie woda, bo gęste i œliskie na œcianach; jak się rękš oprzeć, to się zbiera grubš tego garœć. Nie mogę ani mamy pogładzić, ani dotknšć jej rękš, ani nic do niej powiedzieć poza tym: "Jak się czujesz?" Już gdzieœ tu musi być koniec, to nie może dłużej trwać. Zatrzymujemy się znów, słychać z daleka przed nami szum i chlupot wody. Łšcznik "Spartanin" przeciska się koło nas. Jesteœmy niedaleko wyjœcia, ale właz zamknięty, bo na górze jest natarcie, Niemcy zajęli tę częœć ulicy, trzeba czekać, aż ich odrzucš. Czekamy. Ale nagle czuję œwieży chłód, zimne dotknięcie na ciele wyżej niż dotšd, na piersiach i pod pachami, pochylam głowę i brodš dotykam tej cieczy, która wartko przecieka przez nas, przeciska się między naszymi ciałami. Jest tu gdzieœ przed nami jakiœ stopień, próg wodny, z którego spada ta mała kaskada i zatrzymuje się na nas, spiętrza się z minuty na minutę, już nie przecieka, a wypełnia przestrzeń przed nami. Windujemy nosze do góry, trzymamy je tuż pod jajowatym sklepieniem kanału; sięgam rękš do głowy rannego, odwracam jš ustami do góry, ale sama muszę już głowę zadrzeć, a potem przekrzywić jš, żeby policzkiem dotykać powierzchni cieczy. Tak z przekręconš głowš, z rękami trzęsšcymi się od ciężaru noszy, mówię do mamy: "To już jednak teraz, zdaje się". Mama mówi: "Tak". Dziennikarz idšcy za mamš wybucha nagle wrzaskiem. Cienkim głosem krzyczy: "Giniemy, topimy się jak szczury, jak szczury, jak szczury, topimy się, giniemy jak szczury". Przychodzi mi do głowy wariacka myœl, nie wiadomo skšd wyskakuje nagle pewnoœć: nie zginiemy, bo pojadę jeszcze do Rzymu i pójdę do Polimnii, wejdę i zobaczę jš, na pewno. Muszę tam jeszcze być i dlatego nie zginę. Słychać strzały, leci ten głos zduszony przez kanał jak grzmot. Tamten za mamš płacze. Ta ciecz opływa mi szyję i ucho, ale nagle znów czuję œwieże zimno, podmuch dotyka mokrego ciała, zimno w szyję i ramiona, przesuwamy się trochę i już jesteœmy przy stopniu, z którego zlewa się kaskada. Ktoœ z tyłu krzyczy: "Wiosłować, wiosłować za siebie, spychać wodę do tyłu". Odsuwa się nad nami klapa włazu, wypuszczam ze zmartwiałych ršk dršżki noszy, lecš gdzieœ w górę razem z siostrš przede mnš. Stawiam mamę na stopniu, ktoœ grzecznym głosem mówi do niej: "Czy pani sama wyjdzie, czy za pomocš pasa?" - "Tak, pasa". Zapinajš na niej jakiœ pas z linami i wyfruwa przede mnš w otwór włazu. Wyłażę powoli po żelaznych klamrach i staję prosto na chodniku. Na wprost mnie na końcu ulicy nisko nad jezdniš zachodzi czerwone, nie do wytrzymania rażšce słońce. Walę się jak długa na ziemię, obejmuję głowę rękami, nic nie widzę, byle się przez chwilę nie ruszać. Czarno przed oczami i szalony szum w głowie. Ale to mija po chwili. Mama jest obok mnie, idziemy, ktoœ nas prowadzi, także profesor jest z nami. To ulica Warecka. Widzę już znów wyraŸnie, te czarne chmury przeszły. Domy stojš, szyby œwiecš się jeszcze blaskiem po zachodzie, na balkonie kwiaty, ludzie chodzš, eleganccy oficerowie w wyczyszczonych wysokich butach, w czystych panterkach, na jakimœ balkonie gdaczš kury. Wchodzimy do bramy, wszystko stoi, drzwi, schody zamiecione, tłum ludzi się kręci, to jest Warecka 7, redakcja "Robotnika", żona redaktora jest córkš profesora Skórewicza, możemy tu zostać tymczasem, nim się znajdzie mój wojskowy dalszy cišg. Nie możemy się napatrzeć temu cudownemu, normalnemu życiu. Nasze ubrania po wyschnięciu nie nadajš się do dalszego noszenia. Sš sztywne i zupełnie białe, ta ciecz, to przemacerowane gówno nie œmierdzi, ale jest jakby białš skorupš, która się kruszy i sypie miałkim prochem. Dajš nam wszystko, jakšœ bieliznę, ubrania, buty. Tatusia miniatura jakimœ cudem nie ucierpiała, dobrze, że nie była wyjęta z ramki. Mam jakšœ niemiłš goršczkę, majš nawet termometry. Ojca termometr w metalowej pochewce został na Rynku w piwnicy. Strzelajš tu, owszem, sš straty, zawalone domy, ale nam się to wydaje takie łagodne, spokojne, tak tu nic nie wiedzš, że nawet niewielkš ma się ochotę mówić o tamtym. Mija kilka dni, coraz cięższe ataki. Strzela tu działo kolejowe z Dworca Gdańskiego, miotacze min, szafy, czyli tutejsze krowy, stukasy nalatujš coraz częœciej. Po upadku Starówki teraz dopiero zabierajš się do œrodka miasta. Ciężkie bomby zawalajš pocztę na placu Napoleona, Warecka pali się, oficyna domu, w którym jesteœmy, zwalona. Pali się wielkim płomieniem "Prudential". Ten spokój sprzed kilku dni już nie istnieje. Wszystko przysnute dymem, te błyszczšce szyby kamienic, które tak nas zaskoczyły po wyjœciu, te kwiaty, gładkie mury, wszystko wypada, ginie, targa się, jezdnie znikajš pod gruzami, ludzie schodzš do piwnic, przenoszš się z tobołkami z miejsca na miejsce, zapadajš się w przekopane przejœcia i tam tkwiš. "Robotnik" jeszcze wychodzi. Rosja odmówiła udzielenia baz lotniczych. Tu jakoœ więcej mówi się o możliwoœci wyjœcia do Niemców, o wyprowadzeniu masowym ludnoœci z miasta. Bomba trafia nasz dom. Ile już miejsc od niedawnego czasu nazywam domem, naszym domem. Spotkałyœmy na ulicy siostrę pani Potulickiej z Obór. Powiedziała nam, że z Konstancina nie został kamień na kamieniu. "Kamień na kamieniu". To znaczy, że i nasz dom, mój Boże. Wychodzimy z Wareckiej. Jest nam o tyle łatwiej się poruszać, że w każdej chwili możemy iœć dalej, bo nie mamy nic ze sobš poza miniaturš w kieszeni i mamy portfelikiem z kenkartš. Mama ma przypiętš do sukni wewnštrz płóciennš kopertkę zapinanš na guziczek, gdzie jest pierœcionek, łańcuszek od pani Romany Krzeczkowskiej, zegarek mój złoty, moje kolczyki z diamentami, sygnet. Ja jakoœ dziwnie się zachowuję, to mam chyba goršczkę, to bardzo jestem słaba. Cišgniemy w stronę Alei Ujazdowskich, tam powinnam znaleŸć swoich. Przechodzimy przez Górskiego, Szpitalnš, Przeskok do Zgoda. Noc w piwnicy. Siedzi tam ogromna masa starych kobiet, które odmawiajš chórem litanię, wczoraj, dziœ chyba napisanš, bardzo pięknš. To litania powstańcza: za zabitych w natarciach, za zasypanych w piwnicach, za tych, co idš kanałami, za matki, które rodzš, za tych, którzy nie majš broni ani wody do gaszenia ognia. Ktoœ przepięknie im to napisał, a może ona sama powstała, z modłów, z rozpaczy, z tego wszystkiego dookoła. Gdyby był czas, to powinno się jš zapisać, ale gdzież tam! Rano, zasnutym œwitem przechodzimy domami, podwórzami, gruzami na Widok. Dom Hartwigów stoi, wszystko otwarte, pusto, kusi nas, żeby tam zostać, bo łóżka, nawet jakieœ jedzenie, ale chcę się przedostać w Aleje Ujazdowskie. Podchodzimy do Alei Sikorskiego, dawniej Jerozolimskich. Przy Kruczej wykop obłożony workami, wielki i nieustanny obstrzał. Trzeba się przygišć do ziemi i przebiec na rozkaz na drugš stronę. Udaje się. Może teraz tutaj będę bliżej, może docierajš tu wiadomoœci albo ludzie z Mokotowa, może dowiem się czegoœ o Mieczysiu, on mnie na pewno, jeœli zdoła, będzie szukał. Ta myœl, że jestem bliżej niego, rozjaœnia trochę smutek po Romanie, po Starym Mieœcie, po zostawionych tam rękopisach. Strach powiedzieć, ale tracę jakoœ siły, mam złe przedpołudnia, bo bardzo słabe, a pod wieczór ogarnia mnie niepokój, nie mogę usiedzieć, cišgnę mamę dalej, wydaje mi się, że nie powinnyœmy zostawać długo na jednym miejscu, bo coœ się złego stanie. Wystarczy, żebym zamknęła oczy na chwilę, a już mi się coœ œni, nie majšcego nic wspólnego z tym dookoła. Sypiš nam znów na głowy ulotki namawiajšce do wyjœcia. Wielka berta, działo kolejowe, podobno zbudowane dla rozbijania fortec morskich, wstrzelane jest w Œródmieœcie. Najpierw powywajšc leci coœ przez niebo, a potem zawala nie morskš fortecę, ale biednš czteropiętrowš kamienicę na Wspólnej albo na Nowogrodzkiej. Z kamienicy zostaje na ogół brama, jej łuk pomalowany olejno, reszta domu wali się dokładnie, a brama stoi do połowy w gruzach, najwyższa nagle i jedyna ocalała pamištka. Zniszczenie jest naprawdę całkowite od tej broni. Weszłyœmy z mamš na istniejšce podwórze jakiegoœ domu między Kruczš a placem Trzech Krzyży, na Wspólnej. Trzeba mi było iœć do klozeciku, który znalazłam w głębi tego podwórza. Zamknęłam za sobš zasuwkę, kiedy usłyszałam lot tego pocisku, huk walšcego się domu i zobaczyłam drzwi z desek wyginajšce się jak płótno, a zasuwkę, zacnš zasuwkę, wytrzymujšcš dziki napór podmuchu. Wyskoczyłam jak z procy i zobaczyłam mamę w całkowicie innej scenerii, w kłębach opadajšcego kurzu i w wolnej okolicy. Ani oficyn, ani podwórza, ani frontu, tylko w tle ta wdzięcznie sklepiona brama. Przedostałyœmy się po gruzach na ulicę, całe białe, ze sztywnymi włosami. Na Starówce nazywali nas nasi bliscy bombocišgami, bo naprawdę tak to wyglšdało z poczštku, na szczęœcie nic się jak dotšd nikomu złego nie stało. Bombocišgi albo tygrysy to dobre nazwy dla dwu łagodnych i dobrze wychowanych pań. Brniemy przez Wspólnš. Tu pod 25 mieszkaliœmy z ojcem. Teraz w tym domu jest szpital, a naprzeciwko, pod 26, chodziłam do miłej dentystki pani Piętkowskiej. Spotykamy jej męża, który zabiera nas do ich domu. Domu, co prawda, już nie ma, ale w rogu podwórza ocalała mała drewniana budka czy przybudówka pełna ludzi i najrozmaitszych materiałów budowlanych. Beczki ze smołš, lepikiem, papš i materiały uszczelniajšce. Wszystko wspaniale łatwopalne, ale co nie jest dzisiaj łatwopalne w tym mieœcie. Jesteœmy zmęczone i zostajemy z wdzięcznoœciš. Zwłaszcza że goršczka moja roœnie, tak że decydujš się mnie położyć i przykryć, bo choć duszno w tym domku, to i chłodno. Jest na ziemi legowisko, właœciwie materac, na którym już ktoœ leży. Co za radoœć, to jest Bodzio, ocalały ze Starówki, choć trochę w kawałkach. Był w obsadzaniu Banku Polskiego i wyleciał z nim w powietrze. Cały jest w kontuzjach, zwichnięciach i nadłamaniach, leży tu i czeka na polepszenie. Widziałam rano przez moment siostrę z Długiej. Powiedziała: "Podlecz się i przyjdŸ za parę dni, z goršczkš nie ma co pracować". Więc leżę z Bodziem na waleta, trochę sobie opowiadamy te ostatnie tygodnie. Wszystkim dokucza w tej budce starszy pan Mazowiecki, właœciciel lepików i papy. Spaliła mu się wczoraj kamienica na Brackiej i obwinia o to AK, a że nas oboje ma najbliżej i raczej osłabionych, więc co chwila wyłazi ze swojego kšta, staje nam, leżšcym na ziemi, nad głowš i wymyœla, przeplatajšc to cytatami z pieœni. "O, rękę karaj, nie œlepy miecz" - to wy jesteœcie ta ręka zbrodnicza, ręka podpalaczy, żeby nie wasze zabawy, toby kamienica stała!" Biedny połamany Bodzio - podpalacz i ja, jego pomocnik, odpowiadamy mu słabo z materaca: "Inni szatani byli tam czynni, myœmy niewinni, myœmy niewinni". Ale przeklęty pan Mazowiecki stuka nam ogumionš laskš w podłogę koło głowy i dalej wymyœla. Kolejowe działo, ta berta, kładzie dom po domu, w nocy słuchamy jej wycia w powietrzu, wszystkie rodzaje broni grzmocš teraz w Œródmieœcie, palš się domy dookoła i bezustannie sypie się szklany wodospad wypadajšcych szyb. W tym dzikim hałasie, w tej katastrofie dŸwięków słyszę nagle coœ, co mnie wyrywa z półsnu goršczki, w którym mijajš godziny nocne. Nim jeszcze œwiadomie usłyszałam ten dŸwięk, coœ poszerzyło się we mnie, coœ dobrego, jakieœ pogodne przeczucie lepszego czasu, nadziei. Siadam na materacu i budzę Bodzia: "Słuchaj, słyszysz? Coœ budujš, stukajš młotki. Ktoœ nie niszczy, nie rozwala, ale buduje, ludzie robiš coœ dobrego, nowego". Witam ten inny głos jak najlepszš wiadomoœć, jak znak nadziei. Bodzio siada także, słucha chwilę, potem popycha mnie lekko i mówi: "Leż spokojnie, połóż się. Trumnę zbijajš na podwórzu". Rano słońce zalewa całš przestrzeń przed drzwiami budy, patrzę na to œwiatło, kiedy nagle z nieba spada wielka bryła kamienia, granitowa kostka z bruku ulicy, wyrwana gdzieœ wielkim pociskiem i przerzucona przez dach domu. Leży rozłupana poœrodku podwórza, tak się to mówi: "Żeby kamienie z nieba leciały". Może się i nie mówi, ale lecš. Nad ranem goršczka spada, więc idę coœ zdobyć do jedzenia, nie możemy być na utrzymaniu tych państwa, oni i tak karmiš całš budę, ona chodzi co dzień piec podpłomyki w swojej zawalonej kuchni. Na Hożej spotykam profesora Kołodziejskiego. Mówi, że tu obok zginęła Haneczka Ratajówna z matkš. Profesor jest chudy i blady, twarz ma tak samo szarš jak włosy. Trochę pyta o Starówkę, o rękopisy, nie zadaję mu żadnych pytań. Podobno Niemcy zajęli Wareckš, co za szczęœcie, że wyszłyœmy stamtšd w porę. Także Mazowiecka i Czackiego sš w ich rękach. Coraz trudniej, bardzo ciężki obstrzał i bombardowania. Znów rzucajš ulotki, muszš mieć jednak bardzo ciężkie straty, że się tak spieszš. Jakieœ grupki ludzi wychodzš z chustkami. Powiœle upadło. W komunikacie "Bora" takie zdanie: "Walki sięgajš kresu wytrzymałoœci ludzkiej". Runšł cały róg Wspólnej i Marszałkowskiej, zawalony koœciół Trzech Krzyży. Znów ten kršg zamyka się wokoło nas, czekamy na koniec, nasz koniec. Rosjanie atakujš Pragę, słychać, słychać to, jeœli nasz tutejszy nieustanny opętany ryk na sekundę przycichnie. Taki deszcz pocisków leci na dom, że strach zostać w tej drewnianej budzie pełnej łatwo palšcych się materiałów. W nocy przechodzimy do piwnicy od frontu i tam przeczekujemy kilka godzin, ale wspólny niepokój wszystkich przenosi nas znów w głšb podwórza. Rano nie jest ze mnš dobrze, goršczka, jakiœ kaszel i dusznoœć, mama z paniš Piętkowskš sprowadzajš do mnie doktora "Grota" ze szpitala z przeciwka, który mimo piekielnego ognia chce zbadać moje płuca, co jest z jego strony bardzo szlachetne. Siedzę obok Bodzia na materacu, a doktór "Grot" przykłada ucho do moich pleców, kiedy wali nam się na głowy cały dom. Znów ten sam amoniak wygryzajšcy oczy, dławienie i brak powietrza, zgrzyt walšcych się na siebie murów. Doktór "Grot" zsuwa się z moich pleców, ranny, ale żyje, podnosi się nawet sam. Wybiegamy, a raczej wypełzamy z tej budy na podwórze w gruzach i dymie, płomienie sięgajš daleko na œrodek. Objęte z mamš posuwamy się po usypisku w stronę ulicy, kiedy chwyta mnie ktoœ za ramię i trzyma, zatrzymuje jak kleszczami. To spalona, ale żywa kobieta. Czarna lœnišca czapa stopionych włosów nad głowš, czarna skóra i krwawe w niej oczy bez powiek, zęby bez warg, w ręku trzyma trupka, wiszšcego jak czarny łachman. Trzyma mnie strasznymi pazurami, szarpie i chrypi: "Pani, czy moje dziecko żyje? czy moje dziecko żyje?" Potem gdzieœ się zapada czy przewraca, już mnie nie trzyma. Jesteœmy znów na jakimœ podwórzu. Mówiš nam, że ta berta, która nas zawaliła, wpadła w œlepy, wšski komin między murami, na który wychodziły tylko małe œlepe okienka, przez to siła jej wybuchu była jeszcze gwałtowniejsza. Przypominam sobie, że w nocy w piwnicy zostawiłam kurtkę od kombinezonu, w której w kieszeni była miniatura ojca. Wracamy tam, ale do piwnicy zejœć nie można schodami, bo zawalone i podwórze się pali. Ale okienko piwniczne od frontu jest otwarte, włażę tam, zjeżdżam po węglu i gruzie i jest moja kurtka z miniaturš. WyleŸć trudniej niż zjechać, ale ktoœ, może mama, pomaga mi i mam zgubę. Noc na Wspólnej 16, znów berta i pożar, ale jesteœmy trochę dalej, tylko zasypane pyłem, coraz bielsze, ten pył jest na nas wszędzie. Rano jestem bardzo słaba, trudno mi przedzierać się, wdrapywać i przekraczać te gruzy, chwilami zapominam, kto się z kim bije i o co, cišgle mimo to chcę iœć dalej, jakby można było w ogóle do czegoœ dojœć. Mamy siły sš nadludzkie, od tamtych podpłomyków nie jadła przecież nic ani nie piła. Ja powinnam być bardziej wytrzymała, ale to ona jest niezmożona. Porusza nas jedna siła czy jedna wola. Jeœli gdzieœ siedzimy, zapadłe w jakiœ załom czy dziurę, to wstajemy nagle razem i obie idziemy dalej, obie chcemy robić to samo, coœ tam do siebie mówimy, ale to tak, jakby jedna osoba myœlała, a nie dwie. Ta ulica, którš idziemy, raczej przez którš skaczemy między pociskiem a pociskiem, seriš a seriš, wybuchem a wybuchem, to chyba Mokotowska. Niski dom, nie zburzony, drzwi do sieni otwarte, z sieni do wielkiego hallu, gdzie, głębokie klubowe fotele stojš dookoła niskiego, okršgłego stołu. Znam ten dom, bywałam tu z Bronkiem. Mówię do mamy: "Siadamy tu i odpoczywamy". Naprawdę, w tych fotelach można się zanurzyć jak w wannie. Mama mówi: "Ale czy to można tak, trzeba ich zapytać, czy możemy zostać?" - ale siadamy obie i rozglšdamy się. Dziwnie tu. Dokoła całego pokoju stojš jak w sklepie ogromne wory pełne kaszy, cukru, mški, skrzynki z jakimiœ woreczkami, walizy. Przez pokój przebiegajš we wszystkie strony osoby męskie i żeńskie, niosšce rozmaite rzeczy. Mijajš nas w wielkim zaaferowaniu i poœpiechu. Wszyscy ubrani sš szalenie sportowo, jak na wycieczkę wysokogórskš, w grube buty, wełniane skarpety, pumpy i œwietne grube swetry, szale i czapeczki. Wodzimy za nimi oczami, nieruchome w tych fotelach. Wreszcie zatrzymuję któršœ z tych osób i twardo pytam, gdzie jest łazienka. Pokazujš mi to miejsce zupełnie nieprawdopodobne. Ręczniki wiszš na metalowych prętach, woda leci do porcelanowej umywalki. Zabieram tam mamę i myjemy się, myjemy się w wodzie! Wycieramy z siebie kurz, nasze dziwne twarze ukazujš się nam w lustrze spod warstwy wapna. Jakoœ nie jesteœmy do siebie podobne. Znów siadamy w tych błogich fotelach. Chwytam jednego z członków tego klubu alpejskiego i pytam, czy sš gospodarze domu. Sš, tak, ale już wychodzš, wszyscy wychodzš, sš spakowani, nie majš ani chwili czasu. Ale dokšd, pytam się - no do Niemców, oczywiœcie, za barykady, wszyscy już majš tego doœć, tego przecież nie można dłużej znieœć, walizki i flagi już przygotowane. Robimy głupio, bo zamiast zostać w tym całym domu, pustym i wygodnym, zamiast zakopać się w tej kaszy i cukrze, wychodzimy jeszcze przed nimi i dalej wleczemy się pełnš ognia Mokotowskš. Dalej w stronę placu Zbawiciela, po przekroczeniu placyku przy Pięknej, gdzie koło klozetów miejskich tak zawsze cudnie wiosnš pachniały czeremchy. Teraz nie majš liœci, a placyk cały podskakuje, tak jest bez przerwy ostrzeliwany ze wszystkich stron. Spotykamy kogoœ, kto nas wcišga do bramy, bo nas zna, pewnie dlatego nas poznał, żeœmy takie umyte. W tym domu, nr 46, mieszka pani Zarańska, moja kuzynka przez wspólnš prababkę Katerlę. Ten ktoœ prowadzi nas na górę, już dawno nie byłyœmy tak wysoko, ale mieszkanie całe, tylko pani Zarańska przeprowadza się właœnie do piwnicy, bo już tu trudno wytrzymać. Jej gosposia zostaje na górze, bo ma pilnować mieszkania. Zacna gosposia mówi, że nie jest bojšca i żebyœmy może zostały z niš w mieszkaniu. Pani Zarańska zgadza się, choć widocznie niepokoi się o swoje zapasy, których ma także strzec gosposia. Ja na widok tapczana, poduszek i pledów nie mam siły zrobić już dalej ani kroku. Mama zasypia na łóżku, obie œpimy, leżymy, co za słodkie chwile. Tym bardziej, że gosposia karmi nas, wbrew nakazom, resztkami ze spiżarni. Niech jš Pan Bóg ocali z tych opałów za to dobre serce i opiekę. Noc w porównaniu do poprzednich bez bliskiej bomby i na łóżkach. Czy lepiej w kšcie podwórza albo w dusznej piwnicy w tłumie ludzi, czy na czwartym piętrze, trochę jak w ostrzeliwanym balonie, ale w samotnoœci i wygodnie leżšc? Widać, że podowiadywano się, że tu właœnie jesteœmy. Leżę, drzemię w goršczce, a co chwila ktoœ przychodzi. Hanka Borkiewicz, ładna, przed wojnš doœć zgrymaszona bogata jedynaczka, a teraz wytarmoszona przez los twarda i dzielna łšczniczka, ma za sobš jakieœ bardzo odważne sprawy. Przychodzi Zdziœ Klimpel, miły, delikatny i serdeczny. Wiadomoœci jego może nie straszš, ale ciężko z niektórymi się pogodzić. Przypominamy sobie jego przygodę podczas wojny. Dostał z kolportażu pakę pism do rozprowadzenia i inne jakieœ ważne dokumenty, kiedy zobaczył przez okno, że zajechały samochody z żandarmeriš i cywilami. Nie było czasu na jakiekolwiek pozbycie się paczki. W ostatniej minucie cisnšł jš więc pod bardzo ciężki kredens, wiedzšc, że to nie na wiele się zda. Niemcy wpadli i rozpoczęli nie rewizję, ale patroszenie mieszkania, z pruciem kanap i zdzieraniem tapet. Kiedy zabrali się do odsuwania kredensu, Zdziœ usiadł i zamknšł oczy. Ale kiedy je otworzył, nic się gorszego nie działo, Niemcy szukali dalej, a kredens stał odsunięty od œciany na œrodku pokoju. Poza tš paczkš pokój był czysty i Niemcy nic nie znaleŸli. Kiedy po jakimœ czasie Klimpel wrócił do mieszkania, okazało się, że paczka zaczepiona o spód mebla wyjechała z nim razem na œrodek i tkwiła tam mocno. Tak to można czasem się uratować, znamy te przypadki, każdy z własnego doœwiadczenia. Po Klimplu przychodzi Bronek. Na opasce ma napis: "Prasa". To też wkońcu ważne, nie każdy musi zaraz być żołnierzem i bić się. Mieszka u rodziców na Lwowskiej, przeprowadzili się do piwnicy i Lwowska jest w miarę spokojna, podobno nie ma prawie zburzonych domów. Bronek jako prasa chce się ode mnie z pierwszej ręki dowiedzieć, jak wyglšdały sprawy na Starówce, chce mieć w miarę dokładny obraz tych czterech tygodni tam. Więc kiedy on siedzi i robi notatki, ja, leżšc, pierwszy raz głoœno opowiadam, jemu i sobie, starajšc się zachować kolejnoœć, układajšc fakty, szukajšc w pamięci, obejmujšc to wszystko po raz pierwszy myœlš jako czas zamknięty, jako czas, z którego wyszłam. Bronek jest przejęty, wstrzšœnięty, będzie to pamiętał na zawsze. Potem prosi mnie, żebym mu odpowiedziała bardzo szczerze, czy mi czego nie potrzeba. Jest to pytanie tak zdumiewajšce, że mogę mu odpowiedzieć jedynie, że nie, nic, bardzo dziękuję. Więc się rozstajemy, życzšc sobie zdrowia. Zdrowie jest mi potrzebne, jestem chora, moja goršczka idzie w górę, chodzš po mnie goršca i zimna, dręczš jakieœ niby sny z otwartymi oczami, dławiš mnie mdłoœci i suchy kaszelek bez ustanku, jakbym piórko miała w gardle zaczepione. Kiedy budzę się znów, siedzi przy nas Zaniewicki, zleciał tu jak anioł, opiekuńczy, zaradny, spokojny. Przyniósł œwiece, całš paczkę, to jest skarb. Zaraz za częœć tych œwiec dozorca przynosi na górę kubeł wody, więc może być i herbata, i kasza. Przynosi też karton haudegenów, tych strasznych papierosów, które pozwalajš zacišgnšć się tylko raz, bo następny haust zabija krtań czy tchawicę palšcym czopem. Jest także woreczek soczewicy, to może być na wymianę. Jeœli stšd pójdziemy, to będziemy to nosić ze sobš jak pienišdze. Musimy opuœcić to miejsce wczeœniej, niżby się chciało, pociski rozwalajš częœć mieszkania nad nami. W nocy latajš inne jakieœ samoloty. Niewysoko turkoczš, okazuje się, że to Sowieci przylecieli ze zrzutami. Cuda ludzie opowiadajš o tych zrzutach. Wory kaszy bez pojemników czy spadochronów. Można chodzić po kolana w kaszy. Zasobniki powideł jak wyrżnęły w chodnik, to kamienica po najwyższe piętra umazana była na czerwono. Broń jakaœ także zrzucona została bez spadochronów. Ale zbombardowali jednak podobno lotniska niemieckie i pocišg pancerny. Niemcy atakujš od Piusa, ale barykada się trzyma. Znów noc na dworze, wielkie ognie palš się na ulicach, ustawione dla zrzutów, czy je można rozpoznać wœród tysišca warszawskich pożarów? Spotykam mój dywizjon motorowy. Ciężkš majš sytuację w sanitariacie, ale sami mówiš, że ja bardziej się nadaję do leżenia tam niż do roboty. Znów to samo: "Podlecz się, a potem przyjdziesz". Ale jak mam się leczyć, kiedy nie wiem, co mi jest, jakaœ choroba mnie żre, a nawet aspiryny nie mam. Spotkanie z "Porońcem", bardziej niż kiedykolwiek wyglšda jak chart, piękny rasowy chart. Podobno Niemcy zrzucajš zatrute jedzenie, cukierki czy inne smakołyki. Wielkie huki, Niemcy wysadzajš mosty, to chyba bardzo dobry znak. Zaczynajš wykańczać Mokotów. Stamtšd tak mało było wiadomoœci, raczej o ludnoœci cywilnej niż o wojsku. Czerniaków także ma ciężkie bardzo walki. To, co my z mamš robimy, to jest już błškanie się bez żadnego planu czy namysłu. Siedzimy gdzieœ, a potem nagle wstajemy i idziemy do jakiegoœ punktu, równie przypadkowego. Ale może w tym wałęsaniu się wœród ognia i pocisków jest dla nas wytyczona jakaœ droga, może gdzieœ jest wydawany jakiœ rozkaz, który nas podnosi na nogi w tym strasznym zmęczeniu fizycznym, nakaz, którego słuchamy, nie wiedzšc o tym? Bo przecież godziny i dni mijajš, a my nie umieramy z żadnego z niezliczonych dostępnych powodów. Odchodzimy z miejsc, w które uderza bomba, wychodzimy z piwnicy, która się za nami zawala, odsuwamy się w bok od linii biegu kuli. Mówiš, że Praga zajęta jest przez Moskali. Przechodzimy przez Marszałkowskš i drugš jej stronš dochodzimy do zawalonych oficyn między Œniadeckich i Noakowskiego. Mama zostawia mnie na cegłach pod szalenie wysokš œcianš kamienicy, całš w kraty kolorowe po odpadniętych pokojach. Wiszš tam gdzieniegdzie wanny, białe klozety, srebrne kaloryfery, bardzo to urozmaicone i właœciwie ładne. Kolory takie niewinne i czyste na tle niebieskiego nieba. Jak to ludzie sobie rozmaicie malowali te wnętrza. Gdzieœ niedaleko na gruzach ktoœ zostawił nosze z rannym. Jeszcze takiego krzyku nie słyszałam. Bez przerwy wydaje nie ludzki, nie zwierzęcy głos, jakby ryk tak donoœny, że odbija się po tym gruzowisku między œcianami jeszcze zwielokrotniony. Słucham tego, nie mogę wytrzymać, tego nie można znieœć dłużej. Rozumiem teraz zaraŸliwoœć krzyku w szpitalu - musi się zaczšć krzyczeć z nim razem, ja także teraz muszę. Wraca mama, taka rozpogodzona, widziała Ninkę Machleid, ma od niej wiadomoœci jakieœ lepsze, jakieœ słowa nadziei usłyszała tam od ludzi, ta straszna moja chwila minęła. Zawracamy, idziemy przez Lwowskš. Spotykamy paniš Massalskš, matkę Agi. Jest poważna i spokojna jak zawsze. Jakieœ bzdurne wspomnienia przechodzš mi przez głowę. To na Lwowskiej, gdzie mieszkała z Agš, pani Massalska wyszła kiedyœ z domu w swoich wielkich, ciężkich i sztywnych karakułach, bo to była zima, przed wojnš. Jakiœ pan bardzo grzecznie zapytał jš, czy "to" jej nie przeszkadza i pokazał jej na karku druciany zakrętas od drewnianego wieszaka palta, który pani Massalska włożyła na siebie razem z futrem. Co za bzdura, żeby się to teraz przypomniało i podbechtywało do œmiechu. To goršczka to robi. Przez rozwalonš Mokotowskš wracamy do pani Zarańskiej na górę. Jednak można się położyć, zasnšć, napić wody, której strzeże dobra gosposia jak Ÿrenicy oka. Leżymy objęte i œpimy kamiennym snem. Znajduje nas pani Pniewska i stanowczo zabiera do siebie, ma znakomite miejsce na Mokotowskiej 51, na parterze we wgłębieniu podwórza, będziemy razem, sprowadzi do nas doktora. Schodzimy wobec tego z naszych pięter i znów pod barykadš na skwerku przemykamy się wszystkie trzy tam do nich. Dom zwalisty i solidny stoi jakby nigdy nic. Po lewej stronie jest schronienie Pniewskich. Okna zabite deskami, tylko górš zostawiona wšska przestrzeń, więc prawie ciemno. Staję zachwycona, bo niespodziewanie widzę żywy autoportret starego Rembrandta. Pniewski siedzi na ławce pod tym zabitym oknem, ma na głowie zawišzanš chustkę, której rogi sterczš mu nad czołem, a na szyję i kark wymykajš mu się kręcone siwe kosmyki. Pada na niego z góry pionowy promień żółtego blasku, rozpylonego kurzu, a dookoła głęboki cień, jakieœ przedmioty jak zwierzęta, coœ niezwykłego. Biedny Pniewski cierpi piekielne ischiasowe męki, ma jakieœ zastrzyki na szczęœcie, Pniewska mówi, że robi sobie sam te zastrzyki, ale że do szału doprowadza go brak papierosów. No, teraz my okazujemy się zesłanymi z nieba aniołami. Dajemy mu w prezencie karton haudegenów, królewski dar, Rembrandt nie wierzy własnym oczom, nawet o bólu zapomina, kiedy zapala pierwszego œmierdziela. Oni oboje znali Romana, nie wiedzieli oczywiœcie o jego œmierci, muszę wszystko opowiadać. Przez goršczkę widzę wszystko ostro w pamięci, ale chwilami łapie mnie ten niby-sen, ciężko jest zachować równowagę, jasno rozumieć to, co się dzieje w tej chwili. Pniewska mówi, że na górze mieszka jakiœ œwietny lekarz i że ona zaraz go do mnie sprowadzi. Niezbyt dobrze wychodzš lekarze na badaniu mnie, jak ten biedny doktór "Grot", Bóg wie, co się z nim dalej działo, ale mama ręce składa, żeby można było tego doktora dostać. Więc przychodzi bardzo stary pan i chyba bardzo głuchy. Zaczyna mnie badać, znów jak tam na Wspólnej ma ucho na moich gołych plecach, kiedy wybucha tak piekielna kanonada, jakiej jeszcze nie słyszałam. Wpada ktoœ z ulicy i wrzeszczy, że to bolszewicy położyli ogień na ogród sejmowy i cały Czerniaków. Jakaœ zapora ogniowa o niebywałej sile. Doktór spokojnie przesuwa po mnie ucho, a potem prostuje się i mówi powoli: "No, słyszę ja tam u pani jakieœ szmery w płucach". Przeczekujemy u Pniewskich te bolszewickie szmery, ale mamy zamiar iœć w Aleje Ujazdowskie, do Zosi Dobrodzickiej, kochanej, wesołej, jasnowłosej i jasnookiej wdowy po generale, która bardzo nam podczas wojny przypadła do serca. Ona nas tu znalazła u Pniewskich i zaklina, żebyœmy przyszły do państwa Bonich, miłych Włochów, u których ona mieszka. Jest miejsce, jedzenie, możemy spać pod jej opiekš. Swoim zwyczajem wychodzimy w momencie względnej ciszy i idziemy do Bonich, bo ich kamienica stoi jakoœ podobno bezpiecznie. Wszyscy tam u nich mili, masa osób. Zosia serdeczna i czuła. Pan Boni sam gotuje nam zupę z suszonych jarzyn, gęstš i pożywnš, mam na niš wielkš ochotę, ale kiedy przyglšdam się jej wyjštkowo różowej powierzchni, widzę, że to sš warstwy tłustych robaczków, które wypłynęły poœmiertnie z tych jarzynek. Jaka szkoda. Pan Boni też im się przyglšda, a potem bez słowa zabiera talerz. Nie mamy szczęœcia. Noc okropna, w piwnicy, nad ranem wali w dom pocisk i zawala mieszkanie państwa Bonich. Niebo mgliste, idziemy, wleczemy się z powrotem do domu pani Zarańskiej, może tam uda się choć parę godzin odpoczšć. Nagle inny huk nad głowš, sš tacy, którzy rozpoznajš, że to samoloty angielskie. Stajemy pod murem, zadzieramy głowy, z nieba spływajš powoli dziesištki, może setki przeœlicznych kolorowych spadochronów. Angielskie zrzuty, znowu dzika radoœć podskakuje w sercu, nierozumna nadzieja. Tak nam tej radoœci choć trochę potrzeba, wyglšdało, że ona w nas już na zawsze zdechła. Chmary zasobników spływajš wolno, chwiejš się wysoko nad głowami - i z podmuchem wiatru odpływajš jeden za drugim w stronę pozycji niemieckich, ginš za dachami domów w południowej stronie miasta. Jeszcze jeden zawód i rozczarowanie. Ale jest wiadomoœć o desancie w Holandii, dzieje się wiele na Zachodzie, ale jak długo my wytrzymamy? Na Mokotowskiej zmiana krajobrazu. Pocisk sowiecki rozwalił górę domu. Sprężyny z tapczana, na którym miałam zamiar wypoczšć, wiszš na drutach nad ulicš. Schodzimy do piwnicy pani Zarańskiej. Sš tam dywany i miękkie fotele, sporo osób i nieznoœna pani tej piwnicy. Noc szalenie niewygodna na jakichœ twardych worach, okazuje się rano, że w nich sš niezwykłe iloœci sucharów, zbieranych chyba latami. Kradnę tych sucharów tyle, ile mogę zmieœcić w kieszeniach. Mama je żuje, a ja nie mogę, bo mi trudno łykać. Coœ się ze mnš dzieje złego. Niemcy teraz wykańczajš definitywnie Mokotów, tak się strasznie boję o Mieczysia. Dzień spędzamy w piwnicy domu, w którym mieszkała Wanda Wieszczycka z mężem i synkiem, który jest moim chrzeœniakiem. Wanda z mężem została u rodziców na Powiœlu, tutaj jest babcia, niańka i to dziecko. Jest tu kwatera płk. "Topora", mówi się o głodzie w wojsku, o tym, że Niemcy umacniajš swoje pozycje. Chwilami tylko wiem, co się dookoła mnie dzieje, długie godziny mijajš w bolesnym otumanieniu z głodu, choroby, która mnie zjada, z goršczki. Ale mimo słaboœci czuwa we mnie ten sam co w mamie jakby sygnał czy włšczajšcy się alarm. Wstajemy i wychodzimy nawet nie porozumiewajšc się, po prostu wiemy, że trzeba iœć dalej, może to lepiej, że nie zagnieżdżamy się w żadnej piwnicy. Dotšd nie jesteœmy ranne. Nowa wędrówka przez Kruczš, gruzy sprawiajš, że pół dnia trwa droga z Kruczej na Wilczš. Gruzy i obstrzał, oczywiœcie. Noc na Wilczej 29. Korzystamy z jakiegoœ legowiska. Nie ma œwiatła, ale pełno jest ludzi, którzy rozmawiajš o jedzeniu. Ktoœ opowiada o pierogach z kapustš i te pierogi urastajš mi w goršczce do wielkoœci monstrualnych. Leży obok mnie młody porucznik Sosabowski. Ma wystrzelone oczy czy w każdym razie ciężko uszkodzone. To on był na Stawkach z Romanem i on pewnie uwolnił Chaima, bo uwolnił grupę Żydów. Jest też jakiœ pułkownik Tański, ale co tu robi w tej piwnicy, nie wiadomo. Byli podobno jacyœ skoczkowie sowieccy, jakieœ oddziały przedostały się na lewy brzeg Wisły. Ktoœ przeprowadził mnie na pierwsze piętro tego domu i tam gdzieœ położył. W nocy straszliwa seria szaf w górę domu. Mama szuka dla mnie jakiejœ pomocy, ale jaka może być pomoc - nigdzie nie wyjdę. Leżę i słucham, czy mama wraca, boję się o niš tak strasznie, czego ona szuka? Jej kroki na schodach słyszę pomimo tego bezustannego grzmotu ognia. Przychodzi co jakiœ czas pani Zaorska, przynosi mi rozmoczony w wodzie pokarm dla kanarków z rozbitego sklepu. Ale ja nie mogę tego jeœć, wymiotuję przy każdej próbie przełknięcia, coœ się dzieje z moimi wnętrznoœciami. Mokotów podobno wykończony. Ktoœ znów zabiera mnie do piwnicy. Leżę na węglu przykrytym kapš, właœciwie jestem w niš zawinięta, bo zimno płynie z okienka nade mnš. Na podwórzu stojš ogonki po wodę, rozmowy tych ludzi przerażajš mnie, słowo kapitulacja, ewakuacja, koniec, wychodzenie - oni się tam na górze już przygotowujš do tego. Wydaje mi się, że moje serce nie bije, ale się powoli i nieskładnie we mnie wałęsa. le widzę, nie mogę podnieœć się nawet na łokciu. Odnalazł mnie tu młody doktorek, zdaje się pseudonim "Ciotka". Jest z naszego dywizjonu, przychodzi do mnie poczciwie raz i drugi. Uważa, że ta moja choroba to odra, tylko bardzo ciężka. Nie ma termometru, ale mówi: "Dziœ masz chyba wyższš goršczkę niż wczoraj". Tak i mnie się zdaje. Słyszę z podwórka, że ma być wstrzymany obstrzał na czas ewakuacji miasta. Potem Warszawa ma być oczyszczona z resztek ludnoœci po piwnicach i spalona. Jeszcze jedna próba, wysiłek nadludzki, żeby usišœć. Odwijam z siebie tę kapę i widzę leżšce przede mnš dwa szkaradne przedmioty, moje nogi. Dwa kije z nieforemnymi gruzłami w miejscu kolan. Ale muszę upaœć na wznak, nie da się usiedzieć. Decydujemy się z mamš zostać, nie ma co liczyć na własne siły albo cudzš pomoc. Teraz każdy myœli o sobie, chociaż przez całe Powstanie ludzie byli bardzo dobrzy, jak rodzina. Roi mi się po głowie marzenie, żeby mama wyszła, układajš mi się w półjawie œwietne przemówienia, argumenty i namowy, ale wiem, że to na nic, ona zostanie tu ze mnš. Myœlę, że gdyby mnie nie było, toby wyszła, więc podczas następnej wizyty doktora, kiedy mama błška się, chodzi, zaczepia ludzi, szuka, szuka, szuka noszy dla mnie i ludzi, którzy by mnie wynieœli, mówię doktorowi, jak sytuacja wyglšda, i proszę go o coœ skutecznego, co by mi pomogło uniknšć ostatniego spotkania z Niemcami. Mówiš na podwórku, że będš zabijać pozostałych w piwnicach, będš wrzucać granaty, palić miotaczami - po co mi to, a mama może wyjdzie z innymi, kiedy mnie nie będzie. Szepczemy do siebie jak ksišdz z penitentem, błagam go o ten jakiœ œrodek najgoręcej jak mogę. On mówi, że lekarzowi nigdy, w żadnym wypadku nie wolno tego zrobić, a poza tym on nic takiego nie ma i nie będzie się starał. Ale na pociechę mówi, że w tym stanie to i tak u mnie dłużej niż trzy dni nie potrwa. Leżę więc i czekam na ten koniec. Mamy chodzenie i szukanie pomocy martwi mnie, boję się o niš błšdzšcš w pustoszejšcych gruzach. Jest w niej przeogromna siła, nie majšca nic wspólnego z wytrzymałoœciš fizycznš. Ale co się z niš stanie potem, po tym, o czym ja wiem, a czego ona nawet do swoich myœli nie dopuszcza, skoro tak bez ustanku szuka pomocy. Na podwórzu i w całym mieœcie coraz ciszej, artyleria milczy, lotnictwo znikło, ludzkie kroki i głosy coraz rzadsze. Minšł już jeden dzień. Ta poczciwa służšca z góry, która mi dała swojš kapę z łóżka, żebym nie leżała na węglu, już odeszła. Pani Zaorska także. Nie widzę prawie, ale mam uczucie, że i ogłuchłam, a to ta przerażajšca cisza jak czapa nasadzona na głowę. Smutno umierać. Noc mija, leżymy objęte, bo zimno chodzi po tej piwnicy, to już jesień pewnie, chyba paŸdziernik. Rano mama znów idzie, a ja myœlę o jej powrocie, co ona tu zrobi sama, jak mnie nie zastanie, to udręka te myœli, gorsze od samej œmierci. Taka cisza, że słyszę moje serce, chlupoczšce się we mnie bez rytmu, i szum w głowie, która się tacza po węglu. Znów staram się usišœć, kiwam się do przodu i do tyłu, nic z tego. Mama wraca i odchodzi, chce mnie nakarmić tym "kanarem", ale ja naprawdę nie mogę łykać. Znów noc i ranek, ranki sš najgorsze. Cały dzień w drzemce, wieczór, noc, ciemnoœć już jest bardzo długa, nim się okienko piwniczne rozjaœni. Czasem słychać jakieœ głosy, chyba z ulicy, staram się usłyszeć, czy to nie Niemcy, czy to już? Mija trzeci dzień, to miało być dziœ, ale nic się nie dzieje. Nie znałam dotšd takiej rozpaczy. Czekam, czekam. Na mamę, na œmierć, na Niemców, na to, żeby nagle przyszedł Mieczyœ, żebym go zobaczyła na tych schodach i żeby mnie stšd zabrał w jakieœ miejsce, gdzie nie będę taka nieszczęœliwa. Czwarty dzień. Przychodzi doktór, zmusza mnie, żebym usiadła. Oboje z mamš wywlekajš mnie z tej piwnicy, ktoœ mnie niby niesie, niby prowadzi, nogi nie chcš chodzić, a oczy bolš bardzo od blasku dnia. Muszę iœć, wyjœć, musimy to obie zrobić. Idzie coraz więcej ludzi, pomagajš sobie. Stajemy przy pionowej prawie górze gruzu, doœć wysoko jest wydršżona w tym usypisku jama, przy której na połamanym krzesełku siedzi starowinka. Mama mi to opowiada, bo ja nie widzę. Nad jamš jest krzyżyk, a na nim deszczułka z wypisanym nazwiskiem i imieniem. Kilka osób woła do staruszki, żeby zeszła, że jej pomogš, żeby się z ludŸmi zabrała. Słyszę, jak cienkim głosikiem odmawia. Jej rodzina wychodziła, a jej nie mogła wzišć ze sobš, bo jest za słaba. Więc przygotowali jej ten grobek, napisali nazwisko, postawili krzyżyk i prosili, żeby kiedy poczuje się już bardzo Ÿle, to się tu ułożyła. Jest jakiœ punkt na Œniadeckich, pewnie Czerwonego Krzyża, gdzie odpoczywamy, coœ nam dajš do picia, potem znów wlokš mnie dalej. Przy Politechnice podchodzi do mnie ktoœ, klepie po ramieniu - to Niemiec, pierwszy Niemiec, coœ mówi, a ja wybucham nagle płaczem zupełnie nieoczekiwanie, nie mogę się nijak powstrzymać. Płaczę cišgle, kiedy idziemy dalej, skręcamy w Wawelskš, idzie już zwarty pochód wypędzonych, siadajš, ja także, co chwila na murkach willi po prawej stronie. Dotykam liœci, łodyg dzikiego wina, grzeje mnie w twarz słońce, przebijajšce przez chmury. Mama ma w worku na plecach suchary, ale cišży jej to i przeszkadza mnie trzymać, więc wysypuje je do rowu. Tam po drugiej stronie ulicy sš jakieœ pola czy działki. Mama sadza mnie na murku, a sama skacze na tamtš stronę i zrywa pozostałe na badylach niedojrzałe, nie wyroœnięte pomidory, zielone i nadgniłe i zjada je, boję się o niš, to przecież straszne po takim głodzie. Niemcy spędzajš nas z murków, każš iœć dalej, ale zawsze trochę można odpoczšć. Obok mnie idzie i przysiada jakaœ osoba, która mówi do mnie cicho: "Proszę pani, ta pani co obok idzie, to jest pani Żeromska, prawda? Ja dobrze znałam te panie, nie œmiem zapytać, czy córka pani Żeromskiej żyje?" No - myœlę sobie - toœ ty ładna, biedna córko. Kiwam głowš i mówię jej: "Troszkę żyje". Ten marsz trwa długo i nie jestem zupełnie œwiadoma tego, co się dzieje, ale idę, idę i możliwe, że mogę tak iœć do końca œwiata. Sš w nas obu te nie przewidywane siły, wszystko można znieœć i przewalczyć. W wielkim tłumie wniesiona jestem sama nie wiem po jakim czasie i kiedy do wagonu, a raczej na otwartš lorę, gdzie w œcisku i krzyku, pod szarym sišpišcym deszczykiem, jedziemy powoli. Siedzę na jakimœ grubym panu doœć wygodnie. Wszystko we œnie. Ogromna hala pełna ludzi leżšcych na słomie, chorych, rannych, starców i dzieci, a drugie tyle chodzi, przekracza tych leżšcych, szuka się, niesie jakieœ naczynia czy papiery, siada i wstaje, dziki dookoła niepokój. Mama mówi, że jesteœmy w obozie w Pruszkowie w baraku numer 5. Jęki i krzyk nieustanny. Smród z brudu, ropy i nieczystoœci, żelazne drzwi rozsunięte trochę, boby się można było udusić, jeszcze pył ze stratowanej słomy, na której leżymy. Mama znów gdzieœ chodzi, a można się zgubić łatwo w tym ciemnym tłumie, ruszajšcym się nieustannie. O œwicie wychodzę, a raczej parę osób wytaszcza mnie i wszyscy siusiamy za bramš baraku, chociaż niby nie wolno. Mama dowiedziała się, że gdzieœ tu jest Hartwig, i szuka go. Spotyka także Eryka Lipińskiego, który obiecuje wycišgnšć nas z obozu. Potrzebne sš jakieœ papiery, mija dzień i noc, i znów dzień. Każš mi wstać i iœć w tłumie w stronę, gdzie podobno jest brama. Wszyscy powtarzajš nazwisko doktora K"niga, naczelnego lekarza obozu. Od niego zależš dalsze losy ludzi tu spędzonych. Pracujš tu Polacy, polskie siostry Czerwonego Krzyża, które ratujš ludzi od wywiezienia czy rozdzielenia. Wszystko to słyszę i widzę jak przez watę czy matowš szybę, co chwilę siadam na ziemi, każde wstanie jest wysiłkiem, wydaje się, nie do pokonania. Przy bramie ryczšcy Niemiec oddziela mnie od mamy i przepycha nas karabinem do dwu oddzielnych grup, ale mama wychodzi ze swojej, przechodzi przed nim na mojš stronę i obejmujšc mnie, mówi do niego: "Tochter". On przez moment patrzy na niš i gestem karabinu pokazuje nam bramę. Dalej zdaje się, że jedziemy kolejkš EKD, coraz inni ludzie podpierajš mnie i podnoszš. Budzę się z tej półnieobecnoœci w jakimœ pokoju, siedzę na fotelu. Mówiš mi, że to Milanówek, że mama poszła do domu państwa Szczepkowskich, a mnie zostawiła w sklepie spożywczym pana Poncyliusza. Siedzę w pokoju za sklepem, dalej jest chyba weranda czy ganek i ogródek. Przez zaropiałe i bolšce oczy widzę kolorowe kwiaty i liœcie œwiecšce w słońcu, jeszcze kwitnšce na poręczach nasturcje i rzšd słoneczników, cisza w tym ogródku, a w pokoju przy pianinie siedzi dziewczynka, obok niej nauczycielka muzyki i ćwiczš gamy. Raptem roœnie we mnie żal, rozpacz, niesprawiedliwa wœciekłoœć, że te słoneczniki tu kwitły przez ten cały nieludzki czas, że tak jak teraz wszystko tu było spokojne i niezmienne, ta mała grała swoje palcówki co dzień o tej samej porze, ktoœ smażył tu konfitury stojšce w słoikach na parapecie okna - jak to może być, co to było tam ze mnš, co to się działo, co jest prawda - to czy tamto? Mama wraca, zastaje mnie zupełnie rozbitš, coœ jej usiłuję wytłumaczyć, biedna, nie może zrozumieć, co ja jej opowiadam o nasturcjach, o tym, że zawsze tu spuszczała się woda w klozecie, o konfiturach. Dostaję się jakoœ do domu Hanki, witajš nas czule jej rodzice, pani Mara i profesor Jan Szczepkowski. Siedzę na krzesełku i czekam na łóżko, na doktora, na lekarstwo, na jedzenie, na spokój, jakiœ spokój dla mamy, na poddanie się nareszcie tej chorobie i na możliwoœć jej leczenia. Słychać głosy powitania, wchodzi do pokoju Haneczka, właœnie oboje przyszli z Powstania z Adamem. Hanka oglšda mnie przez chwilę, odwraca się i na progu mówi do kogoœ w korytarzu: "No, Monika kona". Ach, jak smutno, a ja właœnie myœlałam, że może teraz wyżyję. Kładš mnie do łóżka, umywszy przedtem jako tako. Czuję pod sobš i na sobie gładkie pachnšce przeœcieradła. Głowa na poduszce. Ale ta głowa! Nie dziwię się teraz, że ta osoba na Wawelskiej pytała się, czy córka pani Żeromskiej żyje. To, co zobaczyłam w lustrze, było wstrętnš zjawš, twarz pokryta zeskorupiałš wysypkš z tej odry, na tym warstwa węgla z piwnicy i wapno z ulic, wszystko sklejone strugami łez i ropy płynšcej z oczu. Moja biedna mama musiała na to patrzeć. Zrobiłam się na domiar złego płaczliwa, oblewam łzami łóżko, własne łóżko profesora Szczepkowskiego, które mi oddał, płaczę nad talerzem kartoflanki, której jednak nie mogę zjeœć, płaczę, że Haneczka powiedziała, że umieram, jednym słowem Ÿle się ze mnš dzieje. Po dwudziestu czterech godzinach domowy nastrój, rajski odpoczynek kończy się. SS Herman Goering Panzer Division zabiera dla siebie cały dom. Może zostać tylko najbliższa rodzina właœcicieli, dla których oddajš ogromnš co prawda pracownię rzeŸbiarskš na parterze. Profesor przedstawia mamę i mnie rekwirujšcemu esesmanowi jako swojš siostrę i siostrzenicę, więc zostajemy i zaraz wszyscy zwalajš się na dół do tej pracowni. Oboje państwo Szczepkowscy, Hanka i Adam, bardzo starzy rodzice Adama, państwo Mickiewiczowie, dwie siostrzenice Hanki, kilkunastoletnie dziewczynki, stary wuj Morozowicz i ciotka Hanki. I my dwie. Znoszš mnie razem z łóżkiem i ustawiajš między rzeŸbami i szafami. Każdy umieszcza się, gdzie może, na kanapach, tapczanach i zatyłkach od otoman. Dwie dziewczynki œpiš w sarkofagu marszałka Piłsudskiego, Hanka z Adamem na podeœcie dla modela, wyżej niż reszta podłogi. Pani Mara na łóżeczku blisko drzwi ze dworu, tak że przy każdym ich otwarciu sporo suchych liœci wmiata się na niš, ale ma kontrolę nad ruchem mieszkańców. Wuj i ciotka œpiš w kuchni, a my dwie na mahoniowym łóżku profesora Szczepkowskiego w wšskim przesmyku między szafš a œcianš. Na tej œcianie, a raczej z niej, wystaje coœ sterczšcego, co mnie bezustannie uwiera i odgniata mi rękę albo plecy, a zakryte jest wielkimi arkuszami papieru. Kiedyœ w lepszej chwili zapytałam profesora, co to być może. "A to nos, moje dziecko, nos Nieznanego Żołnierza z projektu płyty nagrobnej" - powiedział profesor łagodnie. Zawsze był łagodny i pogodny, œwiecił wesołymi, szalenie niebieskimi oczami, rozdymał przepiękny nos, obracał się spokojnie między tš chmarš osób tak zrozpaczonych, chorych, wytršconych z życia, słabych do ostatecznoœci. Na zewnštrz, na parapetach wielkich weneckich okien, które sięgały prawie do ziemi, siedzieli żołnierze niemieccy i przyglšdali się z zainteresowaniem naszemu skomplikowanemu życiu. Zwłaszcza noce sš burzliwe. Starsi państwo często odnoszš swoje słoiki do zlewu w kuchni, przewracajšc się o sarkofagi i grobowce, bo nie wolno nikomu wychodzić poza pracownię bez przepustki. Zamiast do zlewu wylewajš zawartoœć przez pomyłkę do legowisk innych mieszkańców pracowni. Ja płaczę, bo mam goršczkę, rozpacz w sercu i wszy. Te wszy rozłażš się ze mnie i cišgle ktoœ coœ łapie, a Haneczka czyœciocha - to nawet nie czyœciocha, a szop-pracz - wymyœla nam wszystkim za te wszy, przywleczone z Pruszkowa. Moja mama obiera kartofte na zalewajkę dla wszystkich albo idzie na targ i sprzedaje tam mój zegarek albo łańcuszek od pani Romany - a przywozi za to befsztyki, jaja i czerwone wino dla mnie. Tylko dla mnie, reszta osób je tę zalewajkę, gotowanš przez profesora. Mnie trzeba odżywiać, bo ohydny doktór Fiderkiewicz, sam gruŸlik, po zbadaniu mnie powiedział do mamy: "No cóż, ona ma przecież poczštki procesu gruŸliczego, to jasne, nie może być inaczej". Na szczęœcie dla mamy znalazł się doktór Hartwig, który kazał mnie przeœwietlić, ale zaręczył mamie, że to tylko zapalenie płuc i opłucnej, wynikłe z odry, a że poza tym jestem zdrowa. Mama, która nie miała ze mnš jednego dnia odpoczynku czy spokoju od wybuchu Powstania ani potem, poszła wtedy pieszo do Stawiska do Iwaszkiewicza prosić go o bryczkę i konia, żeby przewieŸć mnie do szpitala do Brwinowa na przeœwietlenie, ale konie były zajęte. Po drodze spotkała na polnej œcieżce nie znanego człowieka, który dał jej sto dolarów, mówišc, że ma ich dużo dla ludzi w potrzebie. Nie znał mamy ani ona jego, nie wiedział, jak się mama nazywa, i zaraz odszedł w swojš stronę. Myœlimy, że to był anioł. To były pierwsze pienišdze, potem nadeszło parę tysięcy złotych od Gminy Ewangelicko-Reformowanej z Krakowa. ZnaleŸli nas przez listy RGO i Czerwony Krzyż. Tam pracowali znajomi ludzie, między innymi już znów czynny pan Nikodemski. On także przeszedł przez Pruszków, a wydostał się z niego w doœć niezwykły sposób. W najbardziej ruchliwym miejscu, między barakami, gdzie przewalały się tysišce ludzi, położył się na ziemi z rozkrzyżowanymi szeroko rękami. Wszyscy się przez niego przewracali, przekraczali go i potršcali, a on leżał tam i leżał. Nadbiegły siostry, a potem lekarze, próbowali mu te ręce opuœcić, przycisnšć do ciała, ale się nie udawało, odskakiwały z powrotem. Pytali go, co to takiego, a on odpowiadał spokojnie, że nie wie, tak mu się stało, widocznie z szoku w Powstaniu. Był już przeznaczony do wywózki do Niemiec, ale sprowadzony niemiecki lekarz kazał go wynieœć za bramę, bo tak niemożliwie dużo miejsca zabierał i tyle było szumu koło tego dziwnego przypadku. Potem Nikodemski mówił: "Przykro mi było, cztery pielęgniarki niosły mnie na noszach, te ręce tak sterczały, ale za bramš wstałem, podziękowałem i poszedłem". Znalazł się także doktór Marceli Landsberg, dobry, mšdry i delikatny. Opowiadał, że przed Powstaniem, wtedy, kiedy straciłyœmy z nim kontakt i myœlałyœmy, że musiał się gdzieœ indziej ukryć, on razem z kilkoma akowcami został zamknięty w bardzo głębokim lochu, wydršżonym pod fortami obok Dworca Gdańskiego. Był to schron zbudowany na zasadzie łodzi podwodnej, z powietrzem tłoczonym z zewnštrz, z zapasami żywnoœci, radiem i krótkofalówkš. Przebyli tam całe Powstanie, działajšc w porozumieniu z dowództwem. Kiedy Żoliborz upadł, wyszli i zostali złapani przez Niemców jako szabrownicy. Poszli do obozu w Pruszkowie i stamtšd on wydostał się do Milanówka. Przychodził bardzo często i badał nas wszystkich, jak dawniej. Przychodził także Alfons Karny, który sam wyszedłszy z Pruszkowa, wracał tam wielokrotnie, aby wyławiać i wyprowadzać stamtšd ludzi. Nie miał żadnej przepustki, tylko kartkę pocztowš, którš miał w kieszeni, kiedy Powstanie wybuchło, z jakimiœ pozdrowieniami. Wybierał sobie wachę złożonš z własowców, wycišgał tę kartkę i mówił, wskazujšc znaczek i pieczštkę: "Gitler jest'? - Jest'! Pieczat jest'? - Jest'! Alfons Karny - eto ja. A tut stoit napisano: Propustit' - propustit' - propustit'!". Oni go bardzo szanowali, bo miał na znaczku tego Hitlera, i zawsze go puszczali. Przeœwietlił mnie w końcu profesor Zawadowski, który wszystkich synów stracił w Powstaniu. Wyprowadził swój szpital z rentgenem kostnym do Milanówka i nadal pracował. Jakoœ mnie tam na tym kostnym aparacie przeœwietlono i profesor Zawadowski kazał mamie przyjœć po wynik za dwa dni. Poniósł sam tak nie do udŸwignięcia stratę, ale zrozumiał widać mamę i jej rozpacz i strach o mnie, bo stał na schodkach willi o umówionej godzinie, kiedy mama nadchodziła, i podnoszšc w górę klisze rentgenowskie wołał do niej z daleka: "Wszystko dobrze, wszystko dobrze, płuca jak złoto, to cały jej posag teraz". Już na zawsze ten przezacny i dobry człowiek został w naszych sercach. Ale choroba trwała nadal, spałam, płakałam i jadłam na zmianę. Raz jeszcze wywleczono mnie z łóżka, żeby zrobić zdjęcie do fałszywego dokumentu, a przy okazji zważono mnie, 42 kilo nie ucieszyło nikogo z kochanych moich bliskich. Bescheinigung, który otrzymałam, miał poza nazwiskiem wszystko fałszywe, a fotografia przedstawiała smutnego Żeromskiego w rozczochranej peruce. Pani Mara czytywała nam wieczorami "Wesele", ja płakałam, bo nie widziałam przed nami żadnej przyszłoœci, nie miałyœmy ubrań ani butów, mama chodziła na ten targ w starych butach gosposi Hartwigów, a i tak to było znakomite, bo spotkała raz jednego pana w smokingu i kapeluszu Eden, ale boso, a już był paŸdziernik. Dom w Konstancinie podobno nie istniał, a w końcu nie mogłyœmy na zawsze zostać w tej pracowni i zajmować łóżka profesora Szczepkowskiego. Powstanie upadło, Niemcy wrócili, Roman zginšł, rękopisy zawalone na nie istniejšcym Rynku, Mieczyœ przepadł, nadchodzi zima, mama przede wszystkim nie może dalej walczyć, musi odpoczšć, bo jej nadludzkie siły kiedyœ się skończš. Znów przychodziła do mnie myœl, wynikajšca ze słaboœci i smutku nad tym wszystkim, co się stało i jeszcze stanie, że nie warto i nie można dalej tego cišgnšć. Kiedyœ w nocy, w goršczce powiedziałam to mamie, zapytałam, co ona o tym wyjœciu myœli. "Dobrze, moja droga - powiedziała - przyniosę ci jutro z targu gruby sznur, a w sionce widziałam w œcianie mocny hak". Zdębiałam jak chyba nigdy w życiu i obraziłam się na mamę, wszystkiego mogłam się spodziewać, ale nie takiej odpowiedzi. Nie było o tym od tej chwili nigdy więcej ani mowy, ani nawet myœli. Ale chora byłam dalej, tylko jadłam po każdym obudzeniu się - befsztyki, zrobione z czerwonego wina i żółtek, jabłka - a reszta mieszkańców sarkofagów raz dziennie miała miskę zalewajki z kartofli i kapusty. Zaczęła mnie boleć skóra na całym ciele i myœlałam, że to znów się na mnie rzuciła, jak na Hioba, jakaœ następna choroba, szósta z rzędu, kiedy Hartwig po zbadaniu mnie powiedział, że to jest tycie, skóra się na mnie rozcišga i boli. Tyłam, ale byłam dalej na dnie smutku i słaboœci, kiedy przyszła do mnie Danusia Dzieżgowska i przyniosła mi w prezencie malutkš nicianš serweteczkę. Oblałam jš zaraz łzami, bo nie miałam ani domu, ani mebla, ani nic, na czym by ta serwetka mogła kiedykolwiek być położona. Ale wtedy Danusia powiedziała: "Proszę przestać płakać. Będzie pani jeszcze miała piękny dom, œliczne meble, zakochanych mężczyzn, modne suknie, dalekie podróże i drogie perfumy". To była druga rzecz zdumiewajšca, którš usłyszałam w tych pierwszych dniach powracania, dniach nędzy, słaboœci, braku jakiejkolwiek nadziei, nieustannego smutku. Robiło się coraz zimniej, kończył się paŸdziernik, kiedy zaczęłam trochę siadać, lepiej widzieć, ale znów udrękš zaczęła być myœl o tym, co dalej ma być z nami, nie miałyœmy ani kołka, ani stołka, a w pracowni nie można było liczyć na przebycie zimy. Kiedyœ wsadziwszy rękę do kieszeni wielkiego swetra profesora wycišgnęłam stamtšd list adresowany do mamy. List był od pani Zofii Przypkowskiej, matki Tadeusza. Zapraszała nas w najczulszych słowach do Jędrzejowa, obiecywała znaleŸć nam miejsce w którymœ z dworów na KielecczyŸnie, które przyjmujš warszawskich rozbitków, a jeœli się zgodzimy, chcš nas przyjšć u siebie z otwartymi ramionami. Ta możliwoœć była wspaniała, dawne sprawy, awantury i fiksacje Tadeusza po tym wszystkim, co przyszło potem, nie miały ŸdŸbła znaczenia. Uszczęœliwiona zapytałam mamę, dlaczego mi tego listu od razu nie pokazała, a ona powiedziała, że może bym się nie zgodziła, więc nie chciała o tym mówić. Od razu odpisałyœmy, że z wdzięcznoœciš przyjmujemy jej chęć pomocy i że w tym dworze wszystko kiedyœ, da Bóg, zwrócimy. Niedługo potem siedziałam w południe na brzegu łóżka, kiedy ktoœ w tumanie liœci wszedł ze dworu do pracowni. Mama spojrzała i krzyknęła do mnie: "KładŸ się, kładŸ, nie wstawaj". Zlękła się biedna, że zemdleję, kiedy zobaczę Mieczysia. Ale nie mogłam zemdleć, byłam tak nieopisanie szczęœliwa, wszystko zło odpłynęło, żył, nie był ranny, znalazł nas, nic się już nie mogło stać, œwiat się poprawił. Przyjechał do Milanówka na furze, z karabinem pod słomš, bez dokumentów, z Lasów Chojnowskich, gdzie się wycofali z Mokotowa. Zajechał do PCK i spotkał Nikodemskiego. Do domu Szczepkowskich wjechał głównš bramš na tej furze, obok wachy niemieckiej. Był chudy, poczerniały, na skroniach siwy, z oczami szafirowymi jak odłamki szkła. Zaraz miał wracać do tych lasów, gdzie się dalej bijał. Zostawił nam pienišdze, zwlókł ze siebie zrzutowy kanadyjski niebieski sweter i ubrał mnie w to swoje lube ciepło. Na projekt wyjazdu do Jędrzejowa zgodził się zaraz, a nawet bardzo namawiał, bo sam ze swoimi oddziałami miał się przedostawać w Góry Œwiętokrzyskie. Jak cudownie było pomyœleć, że oboje pojedziemy w jednš stronę i że on przynajmniej będzie wiedział, gdzie my jesteœmy. Jego przyjazd do Milanówka był prawdziwym szaleństwem, ale jacy byliœmy oboje szczęœliwi przez te kilka godzin. Zaczęłyœmy myœleć realnie o wyjeŸdzie, choć nie było to proste. Trzeba było dojechać do Skierniewic, tam dostać się do pocišgu, który szedł do Krakowa, a z Krakowa do Jędrzejowa znów pocišgiem. Pocišgami jeŸdziło wojsko niemieckie, a GG podzielona była na dystrykty zamknięte dla podróżnych, tak przynajmniej było z Jędrzejowem. Ale od Przypkowskich przyszło pismo podpisane przez Kreis Landwirta, z wieloma pieczęciami i podpisami, zezwalajšce "Witwe Żeromska mit Tochter Monika" nie tylko na przyjazd do Jędrzejowa, ale i na podróżowanie niemieckimi wojskowymi pocišgami. Byłam jeszcze za słaba na takie dalekie jazdy, ale zarysowała się jednak jakaœ realna przyszłoœć i możliwoœć przebycia zimy w normalnym domu. Chociaż nikt lepszy, czulszy i bliższy od rodziny Haneczki nie mógł nam się w tej biedzie zdarzyć. Razem z obniżaniem się goršczki ginęły i moje wszy, miałam ich coraz mniej. Głównym moim zajęciem było teraz wyłapywanie ich i tłuczenie na kartach pięknego wydania "Na skalnym Podhalu". Kredowy jego papier œwietnie się do tego nadawał. W tym czasie przyszła pierwsza wiadomoœć od ciotki Anieli z Krakowa, dowiedziała się od kogoœ, że żyjemy i gdzie jesteœmy. List był oszalały ze szczęœcia i pełen nadzwyczajnych nowin. Pisała, że po rozmaitych przejœciach, które nam póŸniej opowie, jest w Krakowie, gdzie ma wspaniałš posadę babki klozetowej w podziemiach Sukiennic. Ma już wokół siebie grono stałych bywalców, kwiat intelektu polskiego i œmietankę towarzystwa, sš to codzienne czarujšce reuniony, lada dzień oczekuje wizyty kardynała Sapiehy, sprzedaje tam przy tym mydełka, grzebyki, lusterka, papier klozetowy i puder. Co za szczęœcie, że jest, że ocalała ta nieprawdopodobna istota, ciotka Aniela, najgorętsze serce pełne miłoœci, zachwytu nad œwiatem, wiary zaciekłej w to, że ten œwiat jest dobry, a ludzie szlachetni, pełne najrozmaitszych pasji, gotowe do walki w obronie swojej wiary i przekonań. Złoœnica i dobroć chodzšca, pełna wiedzy i wrażliwoœci młodzieńczej, umiejšca wycišgnšć z każdego to, co jest w nim talentem, zaletš, odwagš. Dowcipna i uparta, wesoła i lekkomyœlna, z zupełnie innym rodzajem dowcipu niż mama, której humor był cichutki i na dalekš czasem metę obliczony, a ciotki Anieli efektowny i teatralnie zagrany. W ciotce Anieli wszystko skrzyło się i tańczyło, a jej starzenie się nie miało na to żadnego wpływu. W następnym liœcie z Krakowa pisała, że Dunikowski oœwiadczył jej się, ale ona go odrzuciła, bo nie ma zamiaru opiekować się starym dziadem. Weszła w krakowskie towarzystwo teatralne, Osterwa opiekował się niš bardzo serdecznie, była szczęœliwa znalazłszy się znów w Krakowie, mieœcie swojej młodoœci z Janem. My tymczasem czekałyœmy, żeby mama wypoczęła i żebym ja nabrała sił. Trochę bałyœmy się tej jazdy i pobytu u nie znanych ludzi. Gdyby to można było wrócić do domu w Konstancinie - myœl o tym, że jest zburzony, zatruwała mi każdš chwilę. Wreszcie 20 listopada, w rocznicę œmierci ojca, ciemnym i ponurym rankiem odprowadzone przez rodzinę Szczepkowskich wsiadłyœmy do pocišgu idšcego do Skierniewic. Wszyscy oni na peronie i my w oknie zatłoczonego wagonu byliœmy smutni i niespokojni, to pożegnanie było okropne. W Skierniewicach na dworcu działy się rzeczy straszne, nikt nie wiedział, który pocišg i kiedy odjedzie w stronę Krakowa, tłumy przewalały się i przepychały, wagony pełne były żołnierzy niemieckich. Kiedy z naszš przepustkš od Przypkowskiego docisnęłyœmy się do drzwi jakiegoœ pocišgu, stojšcy w nich na schodku żołnierz niemiecki kopnšł mnie w brzuch z rozmachem. Nie zrobiło to na mnie specjalnego wrażenia. Kilkakrotnie byłam kopnięta przez konia, a raz nawet obsikał mnie jeden pies, a nie obraziłam się ani na konia, ani na psa. Jako cały bagaż miałyœmy mały tobołek z różowej flanelki w kwiatki. Tę flanelkę mama dostała jeszcze w Powstaniu, kiedy szukała dla mnie ratunku w dowództwie odcinka, pod sam już koniec, od jakiegoœ wojskowego. W węzełku były suchary, miniatura ojca, majtki zrobione na drutach przez paniš Różę, matkę Karoli i Stefy Beylin, i malutka serweteczka od Danusi Dzieżgowskiej. Nie miałyœmy - i nie było żadnej nadziei, żebyœmy kiedykolwiek miały jakiœ dom, a w tym domu mebel, na którym kładłoby się koronkowš serwetkę. Wszystko, co było naszš ulubionš własnoœciš, nasze œliczne wnętrza pełne mebli i przedmiotów od wielu lat towarzyszšcych nam wiernie, wišżšcych z przeszłoœciš, umilajšcych życie - wszystko to poszło z dymem. Ta koronkowa serwetka była niepotrzebnie irytujšcym nonsensem. Nic już nie chcę nigdy więcej mieć, zbierać, nie chcę obrastać w rzeczy, które majš w sobie nieuchronnš zapowiedŸ utraty i żalu. Nie chcę œcierać kurzu i dotykać powierzchni różowego ze staroœci jesionu, nie chcę wkładać na półkę jeszcze jednej ksišżki ani namyœlać się, w którym ze œlicznych wazonów będzie bukietowi najœliczniej. Chcę mieć buty, które nie przemakajš, własne papierosy i zapałki, na sobie nie cudze ubranie i to wszystko, żadnych więcej zależnoœci i obcišżeń. Wyglšdało na to, że te moje życzenia się spełniš. Jechałyœmy do Krakowa wciœnięte w twardš ławkę zapchanego wagonu. Naprzeciwko mnie siedział cywil w białych grubych pończochach, sportowym zielonym garniturku i kapeluszu tyrolskim z piórkiem. Wstrętna postać, która nie spuszczała ze mnie żabich oczu. Zobaczyłam po pewnym czasie, że on się tak przyglšda mojemu ubraniu. Pod rozpiętym płaszczem Wandy Wieszczyckiej, który dostałam przy wychodzeniu z Warszawy od jej teœciowej, miałam niemieckš wojskowš koszulę ze Stawek i zrzutowy wojskowy kanadyjski sweter od Mieczysia z lasu, a na głowie niemieckš chustkę bawełnianš, jakš nosili pod mundurem żołnierze. Ten typ naprzeciwko wyraŸnie zastanawiał się, czy ja jestem ta, co się biła na Starówce, czy ograbiłam może trupa niemieckiego żołnierza. Nie można było od niego uciec w tym tłoku, więc się tylko powoli zapięłam pod samš brodę. Mógł nas wtedy na pewno oddać żandarmerii obie, "Witwe Żeromska mit Tochter Monika". Dojechałyœmy jednak w końcu do Krakowa. Zabrała nas Elżunia Osterwianka na ulicę Radziwiłłowskš do pani Maryli Rublowej. Pani Rublowa i oni oboje przyjęli nas najczulej i nie chcieli słyszeć o tym, żebyœmy zamieszkały gdzie indziej. Kiedy szłyœmy ze stacji, spokojna, pełna linia dachów nad ulicami na ciemniejšcym niebie zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Zapomniałam, jak wyglšda nie zburzone miasto. Ale w tym spokojnym, harmonijnym rysunku zobaczyłam jednak nagle wyrwę, zawalony dach, sterczšce resztki krokwi i kominów. Stanęłam jak wryta i zawołałam do mamy: "Patrz, patrz, ruina, tu także ruina". Jakiœ człowieczyna przechodzšcy obok spojrzał do góry, machnšł rękš i powiedział jakby pogardliwie: "E, okazyjš". Elżunia oddała nam swój tapczan, sami spali w kuchni na materacach na podłodze. Ciotka Aniela trzymała nas cišgle obie objęte, płakała i nie chciała nas z tych objęć wypuœcić. My byłyœmy na pewno największš miłoœciš w jej życiu. Znów zachwycenia poœcielš, kranem, z którego leci woda, klozecikiem i jego papierem i tym całym prawie normalnym życiem. Zaraz też zaczęły się i zdumienia. Cała kamienica, uprzedzono nas, jutro o 5 rano wychodzi z łopatami na kopanie rowów przeciwczołgowych. "Po co?" - zapytałam i okazało się, że takie było rozporzšdzenie i że Niemcy tam na polu przybijajš każdemu na jakimœ papierze pieczštkę, że był i kopał. "No więc można zebrać te papiery, jedna osoba niech pojedzie i za łapówkę niech Niemiec postawi wszystkim te pieczštki - radziłam słusznie - albo niech ktoœ zrobi takš pieczštkę i każdemu się przybije i spokój". Patrzyli na mnie jak na wariatkę i powtarzali swoje, że było przecież rozporzšdzenie. "Ale nie myœl sobie, my tam sabotujemy, jedziemy, a potem stoimy w tych rowach i prawie nie kopiemy". Wrócili wieczorem. To nie Warszawa. Zaczynałam już chodzić coraz pewniej, umyłam włosy, kšpałam się, straciłam ostatnie wszy. Wyglšdałyœmy tylko cišgle jak zmory, nasze włosy, brwi i rzęsy były czarne jak sadze po tak długim przebywaniu bez słońca i œwiatła, a twarze białe i papierowe. Kraków œliczny i luby dla oczu, ale miało się uczucie, że krakowianie troszeczkę się bojš, żeby ci rozhuœtani warszawiacy nie skroili tu jakiegoœ szpasa. Dobry, drogi Osterwa dał nam na zimę wspaniałe swoje futrzane rękawiczki, dostałyœmy od ludzi trochę ciepłych rzeczy, na razie wszystko było na nas za duże. Cišgle ciotce Anieli musiałyœmy opowiadać o tym, co się z nami działo od chwili rozstania z niš na Długiej, ale jej losy, samotne, œciskały nam serce i napełniały przerażeniem. Ze Starego Miasta wydostała się z całš masš cywilnej ludnoœci, która wyszła do Niemców dopiero po upadku Starówki. Uniknęła cudem masakry wolskiej i wylšdowała jak i my w Pruszkowie, tylko oczywiœcie co najmniej o miesišc wczeœniej. Tam, kiedy błšdziła po baraku, podeszła do niej jakaœ pani i powiedziała: "Czy pani wie, że obie panie Żeromskie" - i wtedy ciotka Aniela krzyknęła do niej rozpaczliwie: "Milczeć!" - i uciekła od tej osoby jak najdalej. Wydało jej się, że tamta chciała jej powiedzieć, że my nie żyjemy, że zginęłyœmy w kanałach czy w Œródmieœciu, a ona za nic nie mogła tego usłyszeć, bo musiałaby sama wtedy umrzeć. Wydostała się po pewnym czasie z obozu, ale przez te wszystkie dni równoczeœnie szukała i bała się spotkać tę osobę, bo chwilami wydawało jej się, że może to była dobra nowina, wiadomoœć, że żyjemy? Ta pani chciała jej może po prostu powiedzieć, że widziała nas na Starym Mieœcie, tak pewnie było. Aniela nie wiedziała, gdzie ma się podziać za bramš obozu, zaczęła więc iœć przed siebie, głodna, zrozpaczona, obolała tš jedynš myœlš o nas i bosa. Jej prunelkowe czółenka, które zawsze nosiła, skończyły się już na gruzach Starówki. Szła przez polne drogi i œcierniska, dostawała czasem coœ od ludzi, aż zaszła do miasteczka Przysucha. Nie wie sama, w ile czasu przebyła tę niewiarygodnš przestrzeń. W Przysusze poszła na plebanię, gdzie dostała od księdza jego buty, za co zaproponowała mu, że będzie go uczyła włoskiego i francuskiego. Ksišdz się ucieszył i Aniela została na plebanii, sumiennie prowadzšc z nim co dzień te lekcje. To było we wrzeœniu i paŸdzierniku. Ciotka Aniela suszyła w pištki przez całe życie na intencję mamy, to była tajemnica, nigdy nikomu nie powiedziała, o co to chodziło w tej umowie z Bogiem, w każdym razie nie tylko nie jadła, ale i nie piła co pištek przez większš częœć swojego życia. Siedziałyœmy na Krowoderskiej w jej mieszkaniu, piłyœmy kawę i ona opowiadała mi tę swojš historię: "Byłam tak nieskończenie nieszczęœliwa nic o was nie wiedzšc, tak bez ustanku zrozpaczona i zbolała, że chodziłam w pola, daleko od ludzi, i tam wyłam jak pies, modlšc się i przeklinajšc na zmianę. I wiesz, co ci powiem, moje złoto, do czego ci się przyznam? W pištki nie tylko nie poœciłam, nie suszyłam jak zawsze, ale żarłam, po prostu żarłam z rozpaczy, z zemsty, z żalu". Pomyœlałam sobie, najdroższa moja Anielu, twój wspaniały instynkt życia kazał ci wybrać tę formę zemsty za krzywdę i okrutny los zesłany na ciebie. Ale nie powiedziałam tego, a ona, klepnšwszy mnie w kolano, powiedziała: "I teraz wyobraŸ sobie mojš sytuację, kiedy ja się dowiaduję, że wy żyjecie. No powiedz, jak ja wtedy wobec Niego wyglšdałam?" I pokazała na niebo. Jej stosunek do Boga był szalenie bezpoœredni, po włosku łatwy i bliski, jej rozliczenia z Nim obywały się doskonale bez poœrednictwa liturgii i księży. Nie chodziła chyba nigdy do spowiedzi, ale jej modlitwy były na pewno wspaniale proste i goršce i doskonale słyszalne tam w górze. Co dzień przychodziły nowe wiadomoœci o ludziach znajomych i bliskich, że zginęli albo że ocaleli, miałam wiadomoœci, że Marynia jest z małym Jasiem i paniš Halš Skoczylasowš w Zakopanem, a Basia Lisowska z matkš w Rawie. Jakimœ cudem wyglšda na to, że wszystkie ocalałyœmy, Basia Wagnerówna także znalazła się w Krakowie z rodzinš. W tym miłym i spokojnym Krakowie także ludzie siedzieli, były łapanki i pęczniał obóz w Płaszowie. Œrodowisko teatralne krakowskie, bliskie nam przez Osterwę i ciotkę Anielę, postanowiło uczcić pamięć Władysława Grabowskiego - o którego œmierci w Powstaniu ktoœ przywiózł wiadomoœć z Warszawy - uroczystš mszš żałobnš u Najœwiętszej Marii Panny. Ciotka Aniela była na tej mszy. Po jej zakończeniu, kiedy wszyscy odchodzili od głównego ołtarza, zobaczono, że ktoœ leży krzyżem poœrodku głównej nawy, a potem wstaje i modli się klęczšc i bijšc się w piersi. Był to sam Grabowski, który przyjechawszy do Krakowa tego dnia, przeczytał na koœciele klepsydrę zawiadamiajšcš o mszy za jego duszę i przyszedł na niš oczywiœcie. Wszystkich nas zadręczały sprawy wojny, to były przecież już ostatnie spazmy tego ginšcego potwora, wojna musiała się skończyć, ale Polska cišgle była we władzy Niemców, na tej podległej im przestrzeni w samym œrodku Europy, a my w ich przeklętych łapach. Nie przestawałam myœleć o Mieczysiu przedzierajšcym się gdzieœ tam z Lasów Chojnowskich w Góry Œwiętokrzyskie, o strasznej samotnoœci grobów warszawskich, o rękopisach w zawalonym domu, o niewiadomym losie Konstancina, o tym wszystkim, co się już beznadziejnie nie odwróci. Ta spalona kobieta na Wspólnej wypływała do mnie na poczštku zasypiania, trzymała strasznymi pazurami i pytała: "Pani, czy moje dziecko żyje?" le sypiałam, trzymał mnie jeszcze nieustanny kaszel, budziłam mamę, Elżunię i wszystkich w domu kaszlem i płaczem nie do opanowania. Musiałyœmy już jechać do tego Jędrzejowa, a potem pewnie gdzieœ dalej, do zupełnie obcych ludzi, tyle, że to miało być Kieleckie, jednak kraina ojca, a Mieczyœ miał adres państwa Przypkowskich i przez nich mógł nas szukać. To jedno było jaœniejsze w tej czarnej przyszłoœci. Napisałyœmy, że przyjeżdżamy, i żegnane przez ciotkę Anielę, Elżunię, paniš Marylę, Alka Klucznioka i inne osoby, znów z tym różowym flanelowym węzełkiem wsiadłyœmy, Witwe i Tochter, do pocišgu, który przez Tunel i Miechów dowlókł się do Jędrzejowa, a właœciwie do jakiejœ cukrowni daleko od miasta, skšd chłopi furmankami wieŸli ludzi, chcšcych się dostać do domów. Ta jazda zmęczyła mnie nadspodziewanie, było zimno i chłop, ulokowawszy nas na furze wymoszczonej słomš, przykrył mnie z głowš końskš derkš. Drzemałam jadšc, a kiedy furka stanęła, odrzuciłam derkę i usiadłam. Zobaczyłam obraz, widok ze snu, z moich wielu jednakowych snów, powtarzajšcych się od dzieciństwa, zawsze dokładnie takich samych. Ten sam rozległy rynek brukowany kocimi łbami, niskie jednopiętrowe domki czy kamieniczki w kwadrat okalajšce plac, parkany i rynsztoki bielone wapnem, parę gołych drzewek na chodnikach. We œnie był jeszcze zawsze po lewej stronie za kamieniczkami na małym wzniesieniu brzydki, nowy, pseudogotycki, z cegły, nie pobielony koœciółek z blaszanš wieżyczkš. Odwróciłam głowę i zobaczyłam go. Wszystko najdokładniej było takie samo, jak w tych kolejnych snach, tak dziwnych zawsze dla mnie i przykrych, bo była w nich atmosfera niezrozumiałego lęku, nawet strachu, groŸby, żalu, bezradnoœci. Nie znałam na jawie takich prowincjonalnych miasteczek ani dawniej, kiedy się te sny zaczęły, tego uczucia wiszšcego nade mnš zła. Teraz nagle to się spełniło, i miejsce, i nastrój. Byłam bezradna, pełna rozpaczy, żalu, lęku. Znalazłyœmy kamieniczkę w Rynku pod numerem 9, z aptekš na parterze i kopułkš obserwatorium astronomicznego nad dachem. W długiej sieni mama oparła mnie o œcianę, a sama poszła na górę przedstawić się państwu Przypkowskim. Znały się już co prawda z paniš Zofiš od czasu okropnej sceny u Starzyńskiego po awanturze skrojonej u nas przez Tadeusza przed wojnš, ale to była de l'histoire ancienne, zatarta bezpowrotnie przez te straszne lata póŸniejsze. Usłyszałam, że ktoœ zbiega z łomotem po schodach, Przypkowski stanšł przede mnš i zadał mi dziwne, jak na tę sytuację, pytanie: "A gdzie beret?" Prowadzšc mnie po schodach powiedział, że przyjazd nasz œnił mu się dziesištki razy, ale ja zawsze miałam w tym œnie na głowie beret. Naprawdę, dużo jak na jeden dzień wieszczych snów i spełnień. Rodzina przyjęła nas tak czule, matka Tadeusza użaliła się nad moim wyglšdem i mamy losem z matczynš serdecznoœciš. Była malutka, miała jak angora jedno oko niebieskie, a drugie szare, i żelaznš rękš trzymała cały dom. Męża, doktora Feliksa, lekarza i astronoma, dwoje dzieci: Hassę Makomaskš i Tadeusza, małš wnuczkę, córkę Hassy, Ewę, bosš Antosię w kuchni i jamniczkę Penny, spadek po Radziwiłłach z Oxy. Tym czułym rzšdzeniem objęła także przygarniętych z Powstania - nas i malarkę Dziunię Umińskš, siostrę skrzypaczki. Doktór był niezwykle podobny do Piłsudskiego, z siwš szczecinš nad czołem, wielkimi brwiami i upartš brodš. Tadeusz był nie do poznania chudy, spokojny i bardzo potulny wobec matki. Zostałyœmy umieszczone w małym pokoiku na piętrze, pod obserwatorium astronomicznym. Był balkonik na południe i zawsze ciepły piec kaflowy. Œliczne meble i dywany także były, jak Penny, depozytem Radziwiłłów. Pani Przypkowska powiedziała, że nigdzie nas nie puœci, zanim nie przyjdziemy jako tako do siebie. Ten błogosławiony pokoik miał jeszcze tę nadzwyczajnš zaletę, że strome schodki, które do niego prowadziły, zamykały się na dole szafš umieszczonš na drzwiach, pełnš ubrań. Ponieważ doœć często wpadali tu Niemcy, szukajšc ludzi z Powstania albo wycišgajšc na kopanie rowów przeciwczołgowych, a my nie miałyœmy żadnych bronišcych nas ausweissów, było to dla nas miejsce wymarzone. Mama odpoczywała po raz pierwszy naprawdę, dużo w dzień leżała, czytała, siedziała w głębokim wygodnym fotelu przy balkonie i patrzyła przez szyby na dalekie pola za ogrodem, mgliste grupy nagich drzew przy chłopskich zabudowaniach rozłożonych nisko w głębi pejzażu. Kiedy spadł pierwszy lekki œnieżek, te pola stały się pasiaste i jeszcze wyraŸniej widać było ich falistoœć. Polubiła tych dobrych ludzi i wdzięczna była za opiekę nad nami. Tadeusz siedział w nocy na schodach do naszego pokoju i słuchał, czy ja nie płaczę albo nie kaszlę, a ciemnym œwitem jechał na rowerze do jakiegoœ odległego klasztoru po nie zbierane mleko dla mnie. Byłyœmy obie jakby senne, powolne, to był dobry, normalny okres. Tylko mama wieczorem, kiedy szłyœmy spać, rozbierała się, kładła koszulę nocnš, wsuwała się pod kołdrę, bez końca zachwycajšc się gładkoœciš przeœcieradeł, miękkoœciš poduszek, sprężystoœciš materaców - potem, po dziesięciu minutach wstawała, ubierała się od stóp do głów w suknię, pończochy, buty, rozkładała na poœcieli kocyk i na nim układała się do snu. Robiła to po cichu, ale ja słyszałam. Powiedziała mi, że nie może zasnšć inaczej, tylko zawsze musi być gotowa na wszystko, nie może dać się zaskoczyć czemuœ, co nadejdzie niespodziewanie. To trwało długo, wiele tygodni i było jedynym œladem tych jej okrutnych, nieludzkich przejœć ostatnich czasów. Przed zgaszeniem œwiatła idšc do łóżka klękałam i odczytywałam mamie wiszšcy na œcianie oprawny, œliczny w treœci i formie sonet Plantina, ideał pięknego drukarstwa: `Avoir une maison commode, propre et belle, Un jardin tapisse d'espaliers odorants, Des fruits, d'excellent vin... Mama wybuchała wtedy żałosnym głosem: "Nie czytaj mi tego, nie czytaj, nasz dom był taki, a teraz co?" - ale to były takie żarty, trochę smutne, bo może jednak coœ się z naszego domu ostało. A może nic. Korespondowałyœmy z Krakowem, ale tam nikt nic nie wiedział o okolicach Warszawy ani o niej samej - bolesnym punkcie na mapie Polski, wiszšcej w gabinecie doktora. Patrzyłam na tę mapę, na ten znak, a tam naprawdę nic nie było, serce się œciskało. Pani doktorowa opiekowała się mnš jak własnym dzieckiem, karmiła czym się dało, nigdy nie byłam głodna, choć bardzo było w domu skšpo. Tadeusz i Zosia, czyli Hassa, starali się mnie rozœmieszyć i bawić. Tadeusz spod ziemi zdobył sztalugi i farby, pędzle i kasetę i przygotowywał to wszystko na czas, kiedy będę mogła malować, choć mnie wydawało się to niemożliwe i bezsensowne. Czekałam właœciwie cišgle na znak od Mieczysia, ale nic z tych gór nie nadchodziło. Powoli, samolubnie zamknięta we własnych wspomnieniach i przeżyciach, pewna, że one sš jedynie i najgłębiej dramatyczne, zaczynałam się dowiadywać, co i jak inni gdzie indziej, tak jak tu w Jędrzejowie, działali i przeżywali. Zapytałam raz Tadeusza, w jaki sposób zdobył od niemieckich władz ten œwietny ausweiss dla Witwe i Tochter. Zaczšł się œmiać i powiedział, że zrobienie tego papieru, sfabrykowanie pieczęci i podpisów zabrało mu dwie godziny zaledwie. W swojej pracowni i ciemni fotograficznej fabrykował bez ustanku potrzebne dokumenty niemieckie dla powiatów jędrzejowskiego, miechowskiego, kieleckiego i całych Gór Œwiętokrzyskich. Miał w palcach tę genialnš łatwoœć naœladowania pisma, wykrojenia pieczęci czy nadruku, spreparowania papieru. W jego rękach leżało zaopatrzenie AK w te wszystkie potrzebne dokumenty. Robił nie tylko to. Ojciec jego, doktór Feliks Przypkowski, był od lat ordynatorem szpitala powiatowego, ogromnego gmaszyska zbudowanego na wzgórzu trochę za miastem. Tam pracował w przychodni czy oddziale rentgena Tadeusz, znajšcy się na rzeczy od przed wojny znakomity fotograf. Do jego ciemni przywożono chorych z najdalszej okolicy. Tadeusz robił zdjęcia i wywoływał je sam. Zęby, złamania koœci, wszelkie uszkodzenia, a także postrzały. Przywożono do szpitala i Polaków, i Niemców ze starć, potyczek i bitew toczšcych się na tych terenach prawie nieustannie. Przyjeżdżały chłopskie wozy wymoszczone słomš, a na nich obandażowani ranni, których od razu kierowano do rentgena. Ale ci ranni byli bardzo często zdrowi jak rybki, zrzucani prosto z Londynu z rozkazami, meldunkami, żołdem. Na innym wozie przywożono z owišzanš głowš dowódcę odcinka, a nawet okręgu, łšcznik rozmawiał spokojnie w ciemni z wyznaczonš na spotkanie osobš, a Tadeusz w białym fartuchu pilnował, żeby im nikt nie przeszkadzał. Szyfry telefonicznie rozchodziły się ze szpitala jako przeœwietlenia zębów, a najważniejsze rozkazy Tadeusz wiózł sam do lasów, do dowództw odcinków. Jechał na rowerze, w grubej szarej kurtce uszytej z koca przez paniš Przypkowskš, a na rękach miał czarne wełniane rękawiczki. Te rękawiczki były znakiem dla czujek i wart, aby jadšcy był przepuszczany bez przeszkód. Tadeusz zaczšł mi się ukazywać teraz w zupełnie innym œwietle, w ogóle to był kto inny - nie ten gruby, wyfraczony, rozpuszczony do niemożliwoœci, mówišcy tylko o herbach i pochodzeniu, pozwalajšcy sobie na wszystko snob, który każdym słowem irytował i zrażał sobie ludzi. Okazało się, że pracował tutaj ciężko i niebezpiecznie w konspiracji od poczštku wojny. Musiał to być wpływ jego matki, tak jak pod wpływem ojca przestał pić i schudł jak szkielet. Widok jakiejkolwiek butelki na stole był dla doktora nieznoœny. Co prawda parę razy upiliœmy się zupełnie spirytusem œcišgniętym z jego gabinetu lekarskiego. Dziunia Umińska, Hassa, Tadeusz i ja wypijaliœmy tego dużo za każdym razem, milczeliœmy potem przy stole albo mówišc, usiłowaliœmy wcišgać w siebie powietrze, żeby tym spirytusem lekarskim nie chuchać. Tadeusz miał głowę najsłabszš i doktorowa usłyszała raz piosenkę ułożonš przez niego, tak się zaczynajšcš: Co za radoœć, co za œmiech, Zosia nam zdechła, Tadzio nam zdechł. Doktór Feliks, spokojny i raczej małomówny, kiedy siadaliœmy do stołu, odmawiał krótkš modlitwę, zatykał serwetkę za kołnierzyk koszuli, zacierał ręce i rozpoczynajšc zalewajkę, odwiecznš zupę biednych wojennych Polaków - opowiadał nam pokrótce, co się tego dnia działo w szpitalu. Że po starciu pod Pińczowem albo Chmielnikiem przywieziono rannego majora albo innego oficera niemieckiego, tylu i tylu żołnierzy czy żandarmów. Po obiedzie znów znikał, przyjmował chorych w swoim gabinecie albo czytał w bibliotece. Zawsze po takim opowiadaniu przy stole w dzień albo kilka potem doktór znów odmawiał modlitwę, zacierał ręce i mówił z westchnieniem: "Niestety, nie udało nam się uratować pana majora". Te dwie sceny przy stole powtarzały się z zastanawiajšcš regularnoœciš. Wiadomoœci o zgonie pacjenta oczekiwaliœmy z ufnoœciš za każdym razem. Ale w każdej z tych bitew, okršżeń, pacyfikacji, wypadów i natarć mógł być mój Mieczyœ, wypytywałam Tadeusza i doktora o nazwiska i pseudonimy przywiezionych rannych Polaków. Wiedziałam, że najczęœciej używanym nazwiskiem Mieczysia było "Brzozowski", o to też pytałam stale z drżeniem serca. Wychodziłam na coraz dalsze spacery, mogłyœmy już wygodnie chodzić, bo zjawił się u nas pewnego dnia miły szewc, powiedział, że jest z lasu i że las dał mu rozkaz zrobienia nam dwu par wysokich butów. Wzišł miary i po paru dniach przyniósł cudownie udane buty, miękkie, lekkie, zgrabne, tak piękne, jak moje wysokie przedwojenne do konnej jazdy, robione przez szewca o znanym mi nazwisku Cedro. Ale te były jeszcze wspanialsze - nie dowiedziałam się nigdy, czy to dzięki państwu Przypkowskim dostałyœmy je, a może, może, tak sobie myœlałam, może ten las dobroczynny tak nam o sobie dał znać? Poznałam już Jędrzejów, wyloty ulic z rynku, jednš na szosę wodzisławskš, drugš w stronę Chęcin i dwie inne jeszcze, drogę do stacji obok jedynego hotelu, gdzie były największe pluskwy w Polsce, jak mówił doktór. Dochodziłam już do opactwa Cystersów, gdzie był grób Kadłubka ze starego szkolnego dowcipu, zagadki nareszcie rozwišzanej. Dni sš coraz krótsze i ciemniejsze, wieczorami gram z Tadeuszem w domino albo z Hassš w karty. Mama siedzi na górze pod lampš w miękkim fotelu i czyta, czyta, czyta, ma tu moc ksišżek i chyba jest teraz dopiero odprężona, bardziej wypoczęta, ma tyle obecnoœci ludzi, ile chce, i tyle samotnoœci, ile jej potrzeba. Troszkę także utyła. Tadeusz zaczyna przymuszać mnie do malowania. Rozstawia jakieœ polowe sztalugi, to nie do wiary, skšd w Jędrzejowie znalazł farby olejne Talensa i dobre pędzle. Obija blejtramy i gruntuje płótna, wszystko umie zrobić. Wreszcie sprowadza mi miejscowego rzeŸnika, żebym za duże pienišdze namalowała jego portret. Muszę najpierw zobaczyć, czy jeszcze potrafię coœ zrobić, więc na małym płócienku maluję swój autoportret, samš właœciwie głowę, w tej różowej flanelce, która była workiem, a teraz, rozpruta, jest ciepłš chustkš na głowę. Mimo różowoœci smutek leje się z tego portretu, jakiœ wyraz żałoby, taki sam, jak na fotografii z Milanówka. Maluję potem grubego rzeŸnika, duży portret, który się, o dziwo, modelowi podoba. Jest z tego zysk dla nas i dla kuchni domowej. Mama może teraz od czasu do czasu przynieœć coœ naszym opiekunom, kwiatek albo coœ słodkiego. Mama zawsze w takich drobnych sprawach, jak prezenciki, kwiaty, purbuary była bardzo rozrzutna. Na poczštku wojny powiedziała do mnie ze smutkiem: "Teraz już na pewno skończyło się kupowanie kwiatów dla domu albo dla ludzi, a i napiwków nie będę mogła już dawać". Moje przyjaciółki mówiły, że w kawiarni napiwki mamy wyższe były zawsze od należnoœci. Teraz miała trochę swoich pieniędzy, ale znów trudno je było wydać w Jędrzejowie. Kiedyœ rano wyszłam sama na rynek i obchodzšc go wkoło, stanęłam przed wystawš, a raczej brudnš szybš sklepiku, malutkiego i na pewno dawniej żydowskiego, pełnego niepotrzebnych i zakurzonych rzeczy. Patrzyłam na to, co tam za szybš leżało w nieładzie i opuszczeniu. Między tymi przedmiotami zobaczyłam pomadkę do ust, ebonitowš zielonš oprawkę. Coœ we mnie podniosło głowę i poruszyło się, od dawna zapomnianego. Weszłam, kupiłam sobie tę małš szminkę i przyniosłam do domu jak skarb. Prędko, troszeczkę, pomalowałam sobie usta i lekko dotknęłam policzków. Kiedy zeszłam na obiad, pani doktorowa, spojrzawszy na mnie przelotnie, klasnęła nagle w dłonie i objęła mnie nieomal ze łzami: "Moje dziecko najmilsze, czy ja się mogłam spodziewać, że ona nam się tu tak jednak poprawi! Przy takim głodzie, a popatrzcie na niš wszyscy, jakš ma cerę, jak przyszła do siebie, przyjechała tak bladziutka, a teraz po prostu odmieniona, nie wiadomo kiedy!" Cerę miałam naprawdę dobrš po odrze, bo cała skóra ze mnie zlazła i miałam zupełnie nowš, ale zawstydziłam się okropnie, radoœć pani Przypkowskiej była tak wzruszajšca, moje oszustwo było nie do ujawnienia. Powiedziałam wszystko mamie. "Trudno, maluj się teraz dalej, nie ma rady" - powiedziała. Któregoœ dnia wczeœnie rano przyszedł Mieczyœ. Siedzieliœmy przez godzinę w pokoiku na górce i trzymaliœmy się za ręce, nie mogliœmy mówić z radoœci i z tš zadrš równoczeœnie, że zaraz musimy się rozstać, znów na nie wiadomo jak długo. Ja mogę tylko czekać, a on zupełnie nie zależny od siebie. Jechał zaraz do Kielc, a potem znów w góry. Powiedział, że znów będzie, ale kiedy? I czy mu się nic nie stanie? Jakiż to los, że albo czekanie w nieustannym niepokoju, albo się żegnam z nim i nigdy nie możemy sobie powiedzieć - do jutra. Po jego wizycie, a może także po tej nagłej poprawie mojego wyglšdu, w Tadeusza wstšpił dawny diabeł. Skończyła się braterska dobroć i opieka nade mnš, dobroć zmieniła się w natręctwo, a opieka w podejrzliwoœć i szpiegowanie każdego mojego kroku. Wstyd powiedzieć, jakie nieprawdopodobne oskarżenia spadały na mnie codziennie, jego złoœć i zazdroœć były naprawdę niewytłumaczalne. Czytał moje listy, zanim ja je dostałam do ršk, wyrywał mi koperty, kiedy chciałam je wrzucić do skrzynki, wyskakujšc na mnie jak spod ziemi. Udawał, że wyjeżdża na cały dzień, a po paru godzinach wpadał do domu i pędził oglšdać moje buty, czy nie ma na nich błota, które bym przyniosła z moich tajemnych schadzek w okolicznych polach. Moim kochankiem mógł być każdy chłopina napotkany na spacerze na szosie wodzisławskiej. Niektóre awantury kończyły się moim płaczem. Wišzałam swoje rzeczy w niezastšpionš różowš flanelkę i wychodziłam z domu, gdzie oczy poniosš, zostawiajšc państwu Przypkowskim mamę, zamkniętš na górce. Nigdy nie odeszłam daleko, bo doganiała mnie Hassa, zapewniajšc, że pani doktorowa już wyklęła Tadeusza, bo ja, a nie on, jestem jej prawdziwym skrzywdzonym przez tego łotra dzieckiem. Atmosfera w domu zrobiła się nieznoœna. Kiedy Tadeusz w nocy płakał i bardzo głoœno tłukł głowš o œcianę, jego ojciec mnie oskarżał o te hałasy. Raz nawet, powiedziała Hassa, nazwał mnie "gangrynš". Wszyscy w domu, łšcznie z Antosiš w kuchni, zapewniali mnie, że Tadeusz nigdy się nie dowie, gdyby pod jego nieobecnoœć zjawił się nagle Mieczyœ. Byłoby to wszystko bardzo zabawne, gdyby nie mama, która zamykała się na górce i marzyła o przeniesieniu się gdzieœ indziej, w mniej romansowe miejsce. Ale nikt nie chciał o tym słyszeć w całym domu, była już zima, nie miałyœmy ubrań doœć ciepłych i pani doktorowa pokochała nas naprawdę. Zresztš Tadeusz, kiedy nie napadały go te zazdroœci, potrafił być dobry i dbały. Kiedyœ zapytane z Hassš, na co miałybyœmy ochotę w tej chwili, odpowiedziałyœmy, że może podać nam Remy Martin i solone migdałki. Nie minęła godzina, a zobaczyłyœmy to wymyœlone przez nas, wycišgnięte z przeszłoœci bezsensowne marzenie, podane przez uszczęœliwionego Tadeusza. Skšd wzišł migdały i upiekł je w soli - nie wiem. A koniak zwędził niemieckiemu oficerowi z zarekwirowanego przez niego pokoju w dalszej częœci domu. Namalowałam i portret Tadeusza, chudego, w tej wojennej kurtce z koca i czarnych wełnianych konspiracyjnych rękawiczkach. Ale między rękawiczkš a rękawem kurtki wypuœciłam mu oœlepiajšco biały mankiet frakowej koszuli jako znak przeszłoœci, a może i przyszłoœci. Wiadomoœci z frontów szły tu do nas wolno, a i ruchy wojsk dla nas odbywały się przeraŸliwie ospale. Trzeba nam było przecież wracać jak najprędzej do Warszawy, każdy deszcz czy œnieżyca padały mi przez gruzy prosto w rękopisy, nieustannie myœlałam o tym, jak je będę odkopywać i w jakim stanie je znajdę. Jeszcze tylko Niemcy musiały być pobite. Tymczasem front rosyjski jednak ruszył i zbliżał się z każdym dniem. Walki toczyły się po drugiej stronie Wisły. Boże Narodzenie smutne, doœć głodne, pełne niepokoju, przeszło bez zwykłych wzruszeń, chociaż była choinka i opłatek, i przyjazne twarze, i dach nad głowš. Bardzo chciałyœmy przenieœć się do Kielc, mama pisała jakieœ listy i w końcu miałyœmy zapewnione locum u jakichœ państwa w centrum Kielc. Trzeba było tylko przeczekać wielkie mrozy i œniegi. 13 stycznia zbudził nas wielki, nieustanny głos artylerii. Jędrzejów został raz i drugi ostrzelany w sposób, który dla mieszkańców był końcem œwiata. Tadeusz zniósł do piwnicy drzewo genealogiczne i wszystkie zegary słoneczne, a na nie wrzucił całš rodzinę i nas, mimo naszych protestów. Został trafiony garaż w końcu ogrodu, kilka bliższych i dalszych wybuchów wstrzšsnęło domami okolicznymi - potem zrobiło się cicho. Okropnie niewygodnie było siedzieć w tej piwnicy, więc wydostałyœmy się stamtšd mimo protestów. Poszłam na nasze pięterko i wyjrzałam oknem. Był szary dzień bez słońca i niskie chmury nad nieskończonymi polami były o wiele ciemniejsze od œnieżnej ziemi. W niewielkiej odległoœci od domu sadził przed siebie wielkimi skokami prosto w te puste pola oficer niemiecki w siodłatej czapie, obiema rękami unoszšc wysoko poły długiego zielonego płaszcza. Zapadał głęboko w œnieg przy każdym kroku i zostawiał za sobš nieforemny œlad. Stałam i patrzyłam, jak malał w pustej odległoœci ten przyszły trup, ostatni Niemiec na tej ziemi. Dożyłam tego. Wróciłam do wzburzonych mieszkańców domu, mama tylko lekceważšco odnosi się do tego minioblężenia. Zdumiewajšce uczucie - nie ma Niemców. Ta cała szeœcioletnia przeszłoœć nagle się skurczyła, zmalała, teraz jest uczucie oszołomienia, zdumienia, że to tak prędko się stało, dziœ rano jeszcze było jak przedtem, wiedzieliœmy oczywiœcie zawsze, że ten dzień nadejdzie, ale on nam spadł na głowę chyba naprawdę niespodziewanie pomimo stałych wiadomoœci o zbliżajšcym się froncie, pomimo map najeżonych szpileczkami, nazw coraz bliższych miejscowoœci i nawet mimo coraz wyraŸniejszego grzmotu artylerii. Właœciwie wszystko, co było dawniej, odeszło gdzieœ, a przyszłoœć odsunęła się wobec tej jedynej dzisiejszej myœli, że Niemcy uciekli. Obstrzał ucichł, ludzie zaczynali wychodzić ze swoich schowków, piwniczek i rowów pokopanych w głębi ogrodów. Oglšdajš te nieliczne szkody, coraz więcej osób na chodnikach przed domami, Tadeusz wynosi już z piwnicy swoje zegary i wielki rulon z drzewem genealogicznym wymalowanym na ogromnej płachcie. Stoimy przed bramš, tłum już gęsty dookoła, wszyscy się uœmiechajš, rozmawiajš, cieszš - jeden tylko temat - nie ma Niemców, skończyło się, wylecieli z miasteczka jak z procy, z urzędów, garnizonu, biur, z mieszkań i koszar. To jest właœnie ta pokrywa, fizycznie obecna nad głowš przez tyle lat, która się teraz odsuwa. Stoimy tak, nikomu nie chce się iœć do domu, kiedy z czterech rogów rynku słyszymy wzmacniajšcy się głos, chrobot czy zgrzyt, który się łšczy i wypełnia ten wielki płaski plac. Patrzymy, kręcimy szyjami, bo to idzie zewszšd równoczeœnie. Puste cztery rogi rynku, wyloty czterech ulic wypełniajš się nagle burożółtš masš, która wlewa się stamtšd i napełnia rynek gęstym tłumem ludzi i czołgów. Żołnierze - mali, żółci, z płaskimi twarzami - idš i jadš na czołgach, a nawet wiszš na lufach dział. W czapkach z opadniętymi nausznikami, w pikowanych fufajkach, portkach i walonkach, cali zaszyci w te ubrania koloru gliny, pękaci przez to pikowanie. Trochę małych grzywiastych koników, żadnych wozów, kuchni ani podwodów. Tylko czołgi zakurzone i oblepione tym drobnym tłumem jednakowego koloru. To nie robi wrażenia marszu, tylko płynięcia œciœle wypełniajšcego przestrzeń. Stoimy obok siebie bez ruchu, odwracam głowę, widzę, że o parę kroków ode mnie w tłumie Tadeusz patrzy na mnie i wiem, co myœli. Ta masa przepływa wzdłuż chodników, a my stoimy i przyglšdamy się im. Sš naprawdę wszyscy zupełnie jednakowi. W domu po powrocie jest niejaki niepokój, nie znamy tych przybyszów, żeby wiedzieć - gwałcš czy nie gwałcš, czy mamy chować gdzieœ córeczkę Hassy - Ewę, czy same także schodzić im z drogi. Noc także jest niespokojna, bo paliło się kilka domów w rynku, ale jak się okazało rano, nie były to umyœlne podpalenia. Nowi żołnierze wchodzili do mieszkań w poszukiwaniu Niemców z pochodniami zrobionymi z czegokolwiek, bo elektrownia przestała działać. Rzucali te pochodnie potem byle gdzie, a ludzie siedzšcy w piwnicach bali się wychodzić gasić. Szukali Niemców w mniemaniu, że już weszli do Rzeszy, wiemy to stšd, że wielu żołnierzy idšc w tej zbitej masie, wołało do nas, stojšcych na chodnikach: "Berlin? Eto Berlin?" Po chwili niemego zdumienia, że ktoœ mógł rynek w Jędrzejowie wzišć za Berlin, odkrzykiwaliœmy gorliwie, że nie, że Berlin jest dalej, dalej, machaliœmy w zachodniš stronę rękami, bo lepiej, żeby nas nie brali za niemieckich faszystów, mogłoby to nam zaszkodzić. Jedne grupy tego wojska mijały Jędrzejów i szły dalej, inne zostawały na rynku i ulicach, odpoczywajšc na ziemi, ale co jedli? Nie było przy nich widać żadnego zaopatrzenia, kuchni, podwodów. Niektórzy wchodzili do mieszkań i prosili o kipiatok. Były to istotnie jakieœ czukcze czy kamczadały, małe i żółte. Rozglšdali się po kuchni, przedpokoju, kiedy weszli do salonu zajmowanego do niedawna przez Niemca oficera - wpadali w zdumienie i zachwyt przed wielkim lustrem wiszšcym nad kominkiem. Zaglšdali w nie z boku, wycišgali ostrożnie rękę i kiedy odbicie ukazywało się zza ramy, wybuchali szalonym dziecinnym œmiechem, robili to jeden przez drugiego, wołali następnych. To samo było z parasolami w przedpokoju, otwierali je i zamykali, podskakiwali z nimi wysoko, widzieli widać spadochroniarzy. Było ich coraz więcej, bo z zachodu zaczęły napływać transporty rannych, jesteœmy bezpoœrednim zapleczem frontu. Nasz pomysł wyjazdu do Kielc upadł, ktoœ przywiózł wiadomoœć, że dom, w którym miałyœmy zamieszkać, został zwalony jakšœ okazjonalnš bombš. To, że jesteœmy bombocišgami, działa widać nadal nawet na odległoœć, ciekawe (jeœli przeżyjemy), jak to będzie wyglšdało po wojnie? Zapowiedziano mi, że na wszystkie pytania mam odpowiadać jedno: "Ja chudożnica", bo oni artystów szanujš. Widać ja i doktór Feliks trafiamy zawsze wyjštkowo, bo ile razy udało mi się powiedzieć swoje, mały żółty żołnierz odpowiadał mi nieodmiennie i naprawdę każdy: "Ja toże chudożnik", a doktór, kiedy mówił im: "Ja wracz", zawsze dowiadywał się, że tamten jest "toże wracz". Raz zaciekawiony zapytał: "A jaka u was specjalnoœć?", a Rusek po chwilowym namyœle odpowiedział: "Medicinskaja". Niczego nam nie zabierajš, martwiš się tylko, że nie ma u nas patefończyka. Trzeba powiedzieć, że wieczorem na rynku siedzšc na chodnikach œpiewajš bardzo melodyjnie. Wchodzš i wychodzš od nas bez przerwy, można powiedzieć, że nas zwiedzajš. Jeden z nich wszedłszy do biblioteki ucieszył się, że przyszedł do czytelni i uœciskał doktora. Kiedy doktór powiedział, że to jego własna biblioteka, Rusek rozgniewał się bardzo za to kłamstwo i powiedział, że gdyby doktór prowadził czytelnię w Zwišzku Radzieckim, toby może już miał i rower, a on tu roweru nie widzi. Mamie oczywiœcie zaczęli się zaraz zwierzać, jeden z oficerów rozpišł nawet koszulę i pokazał jej medalik, który mu jego babcia dała na wojnę. PrzywieŸli do naszego domu rannego majora, miał odstrzelonš szczękę. Był chyba Gruzinem, w zamaskowanej bandażami twarzy œwieciły mu cudowne, mokre oczy z czarnej emalii. Wprowadził się z nim razem cały oddział podległych mu żołnierek, prawie wszystkie w cišży. Był z nimi kucharz, gotujšcy dla nich w naszej kuchni przedziwne rzeczy w zależnoœci od tego, jaka amerykańska paka puszek wpadła mu w ręce. Najczęœciej były to konserwy œledziowe albo bardzo gęsta czarna czekolada. Raz weszłam do kuchni do mamy, która coœ tam robiła. Mama powiedziała nie odwracajšc się: "Va dans ca chambre et ferme-toi ... clef". Zdziwiłam się, ale mama zmarszczyła brwi i ruchem głowy kazała mi wyjœć. Okazało się, że chwilę przedtem kucharz zapytał, gdzie œpi ta młoda w aczkach, bo on dziœ będzie z niš spał. Po moim wyjœciu mama powiedziała tylko twardo: "Eto maja docz". Kucharz gruchnšł na kolana i całujšc mamę po rękach przysięgał, że to był tylko żart - szutka, że nigdy, nigdy nie miał takiego zamiaru. Zaraz zaczęło się mówić o zmianie pieniędzy, każdy miał ochotę pozbyć się młynarek okupacyjnych jak najszybciej, ale nie było nic do kupienia, miałam nawet trochę pieniędzy za portret rzeŸnika, ale nikt nie chciał już ich brać. Któregoœ dnia zdarzyła się rzecz nadzwyczajna. Przyszedł do doktora chłop z babš z głębi Gór Œwiętokrzyskich, z bardzo odległej wsi. Przyszli oboje prosić doktora o radę, czy majš trzymać pienišdze, czy je na co zamienić, bo coœ słyszeli tam u siebie. Kiedy wymotali z woreczków i gałganów porzšdnie poukładane banknoty, okazało się, że to sš pienišdze przedwojenne. Patrzyli na doktora i Tadeusza baranimi oczami, kiedy obaj tłumaczyli im, że to sš pienišdze dawno nieważne, że mogš zamienić, jak przyjdzie pora, pienišdze okupacyjne, wojenne. Wojna? Nic o wojnie nie słyszeli, te pienišdze sš dobre, chodziły tam u nich przez wszystkie ostatnie lata. Pytałam ich sama na wszystkie możliwe sposoby, naprawdę nie wiedzieli nic o Niemcach, o wojnie, o niczym, co się przez ten kraj przewalało przez szeœć lat. Może lepiej być ciemnym dzikim chłopem z głębi puszczy. Odeszli bez porady, kręcšc głowami. Przyszła także do doktora cała rodzina Żydów Œledzików, przechowana przez piekarza w zamurowanym piecu piekarskim. Ci spędzili wojnę pod ziemiš, z wšskim otworem pozostawionym tuż nad chodnikiem. Przez tę szparę wpływało powietrze i piekarz podawał im jedzenie. Piekarnia była na peryferiach Jędrzejowa, widywali czasem przez ten otwór ludzkie nogi. Dziadka, kiedy umarł, pochowali pod sobš. Wszyscy mieli gruŸlicę i niepodobni byli do ludzi, jak wycięci z zielonego papieru. Doktór leczył ich jak mógł, a doktorowa Przypkowska przechowała im rzeczy, które złożyli u niej, kiedy zamykało się getto w Jędrzejowie i oni szli do tego piekarza, do pieca na tyle lat. Doœć prędko po ich uratowaniu ktoœ napadł na nich i podobno jednego z tej rodziny Œledzików zabił. Ta wiadomoœć była nieprawdopodobna, zbyt okrutna i ohydna, żeby mogła być prawdziwa, ale istotnie wszyscy oni gdzieœ zaraz znikli. Ukazały się pierwsze polskie plakaty, duże i bardzo kolorowe. Przedstawiały "prostego włoœcianina", jak mówiła ciotka Aniela o chłopach. Ten chłop z plakatu był wšsaty, ogorzały, w rozpiętej koszuli, w słomianym kapeluszu i wysokich buciorach. W spracowanych dłoniach trzymał miotłę, a dookoła niego na ziemi leżały pogniecione papiery i odpadki. Na każdym kawałku były inne litery: NSDAP, SS, AK, NSZ, SA. Wielkimi literami napisane było u góry: "Chłop wymiecie z Polski œmiecie". A na dole jakby tego chłopa podpis: "Jan Kos". Pomijajšc nasze uczucia, podpis nie był najszczęœliwiej wybrany, bo "Kos" był pseudonimem dowódcy AK wszystkich kieleckich okręgów. Któregoœ dnia Tadeusz wpadł do domu z nieprzytomnym jak na nasze stosunki okrzykiem: "Pół litra wódki, dajcie mi pół litra wódki". Okazało się jednak, że chciał dobrze, bo na rynku stała ciężarówka wojskowa, a na niej sympatyczny żołnierz trzymał, potrzšsajšc nimi dla zachęty, dwa futra, cudowne, miękkie jak jedwab czarne brajtszwance i błam z szarych kotów dachowców. Oba futra za tę właœnie cenę. Widziałam tę scenę z okna, to czarne, cudne paletko miało być dla mnie, ale w abstynenckim domu nie znalazła się ani kropla wódki i samochód zaraz odjechał. Innym razem ktoœ opowiadał, że z takiej ciężarówki dostał szeœć mikroskopów, bo przelotny właœciciel zaproponował ich sprzedaż jako przedmiotów ze złota. Przytomny nabywca powiedział biednemu żołnierzowi, że jeœli istotnie sš ze złota, to muszš mieć próbę. Długo razem na każdym tej próby szukali, ale nie znaleŸli. Żołnierz się spieszył, machnšł rękš i dał mu mikroskopy w prezencie. Poszły zaraz do szpitala powiatowego. Dziwne jest teraz nasze życie. Œpimy spokojniej, nie boimy się nocnych najœć i ulicznych łapanek, front oddala się na zachód, nikt nie bombarduje, równoczeœnie z każdym dniem silniej szarpie nas potrzeba, mus powrotu do Warszawy, każda godzina jest zmarnowana, bo nie jest drogš w tamtš stronę, a przynajmniej przygotowaniem do tej drogi. Warszawa już jest wolna od Niemców, rękopisy leżš tam pod gruzami i œniegiem, każdy dzień, każdy mróz czy œnieg uszkadzać je może bardziej. Zaczyna się znów jakaœ nowa udręka, bezustanny niepokój, czekanie, dręczšcy nieruchomy poœpiech. A musi być nieruchomy, bo pocišgi jeszcze nie chodzš, mrozy wielkie, ubrań nie mamy, a w domu czuję niemy opór przeciw tej mojej koniecznoœci wyjazdu. Cišgle chodzę do biblioteki doktora, patrzę na mapę, na ten punkt, na napis Warszawa, jakbym patrzyła na fotografię osoby, do której tęsknię. Przyszedł Mieczyœ znów, kiedy Tadeusz usiłował przedostać się do Krakowa przez wysadzony przez Niemców tunel pod Miechowem. Cały dzień razem. On oczywiœcie, jak i mama, nie pozwala mi nawet myœleć o powrocie teraz, da mi znać kiedy - sam wraca w góry. Ale co to w końcu znaczy - że przeżyliœmy tę wojnę? My obie z mamš i on - przeżyliœmy jš? Żeby jeszcze mieć wiadomoœć o domu. Jeœli Mieczyœ nie przyjdzie już tutaj, to znajdzie mnie w Warszawie, taka jest umowa. Spotkaliœmy przypadkiem na rynku zupełnie zagubione dwie panie Potockie, Brydzińskš i jej córkę Natalię. Jak to miło zrewanżować się za okazanš kiedyœ pomoc jej męża w sprawie wydobycia naszej znajomej z więzienia. Najedzone, wyspane, wypoczęte, uspokojone, że nikt ich nie będzie mordował i gwałcił za to hrabiostwo - wyekspediowane zostały ciężarówkš wojskowš do Krakowa. Tadeusz zaopatrzył się już w półlitrowe flaszki wódki, która jest teraz cenš wszystkiego, także transportu. Mama też ma swoje pół litra, martwię się i boję, bo ma zamiar, zdaje się, skoczyć do Krakowa do ciotki Anieli "i w ogóle". Już to cygańskie pochodzenie po Odyńcach pędzi jš w drogę, nawet w odwrotnš stronę niż mnie. Czeka mnie bardzo ciężka sprawa. Od Brydzińskiej dowiedziałam się, że pani Padlewska żyje i jest w Złotym Potoku u Potockich. Muszę teraz napisać do niej list, najstraszniejszy list w życiu, o œmierci Romana. Czy można czekać, żeby jej to ktoœ inny napisał czy powiedział, czy to jest mój obowišzek, czy też mogę się od niego uchylić? Czy muszę być tym ptakiem nieszczęœcia, który tę ostatniš najstraszniejszš wiadomoœć wykracze? Co jest gorsze, czy jej nieustanne czekanie, zabijana upływajšcym czasem nadzieja, czy mój list? Nikt mi nie może poradzić, nawet mama. Układam ten list w nocy, próbuję pisać w dzień, każde słowo jest złe, każde jš zabije, dobije po tamtych œmierciach męża i Jerzego, wszyscy jej bliscy, ukochani zmieceni okrutnie, nie mogę o niej myœleć bez rozpaczy w sercu. List napisałam. W połowie lutego nieoczekiwana wizyta. Na cały dzień zatrzymujš się u nas w przejeŸdzie z Krakowa do Podkowy Leœnej dwaj profesorowie - Lorentz i Zachwatowicz. Opowiadajš o spaleniu Warszawy dom po domu, już po naszym, ludnoœci, wyjœciu z miasta, o strasznych, nie objętych myœlš stratach, ale równoczeœnie pełni sš siły gotowej do wielkich prac, które już rozpoczęli zresztš, ratujš od œmierci to prawie zabite miasto. Byli kilka godzin, a lżej teraz jakby oddychać, dali nam zastrzyk nadziei. Profesor Lorentz także każe odczekać jeszcze trochę z jazdš do Warszawy, nie można by nawet teraz kopać, bo gruzy zmarznięte, ale obiecuje pomóc przy rękopisach, jak tylko przyjedziemy. Jakaż to ulga i radoœć, kiedy pomyœlę, że odnalezienie rękopisów realnieje jakoœ, że jest nadzieja pomocy i podzielenia z kimœ tak œwietnym, jak profesor Lorentz, tego ciężaru i odpowiedzialnoœci. Nie mogłam dotšd wyobrazić sobie nawet, w jaki sposób rozpoczšć to kopanie. Ale jak, mój Boże, stšd się wydostać, od tego przecież trzeba zaczšć. Jakoœ najmniej myœlę o tym, gdzie będziemy tam spać i co jeœć. Mama była jednak w Krakowie, chociaż droga ciężka, dojeżdżało się pocišgiem do zawalonego, wysadzonego w powietrze tunelu koło Miechowa, trzeba było przejœć górš i wsišœć w drugi pocišg, który czekał na dole. W Krakowie była Marysia Skoczylasówna, szukajšca swojego męża Stefana Leszczyńskiego, który od tamtej chwili na Krzywym Kole nie dał znaku życia. Była Basia Lisowska z matkš, Danusia Dzieżgowska, już wspaniale urzšdzona w poniemieckim mieszkaniu i meblach, łšcznie z fortepianem, Elżunia i jej Alek. Jakoœ ocalałyœmy jak dotšd, ale zawsze można utonšć przy brzegu. Jeszcze miesišc, jeszcze parę tygodni i pojedziemy do Krakowa, a stamtšd jakoœ do Warszawy. Tadeusz Przypkowski chce jechać z nami, pilnować nas w drodze i pomagać przy rękopisach. Od jego ojca dostaję tę "Puszczę jodłowš" przepisanš przez Tadeusza pismem z "Kazań œwiętokrzyskich", którš odesłałyœmy do Starzyńskiego z innymi rzeczami. Starzyński przekazał jš do rodziców Tadeusza, a teraz mogę to sobie zabrać. Nasz różowy flanelowy węzełek nie zgrubiał specjalnie przez miesišce zimowe, mamy tylko te œwietne akowskie buty z lasu, trochę farb, parę pędzli i przepięknš "Puszczę jodłowš". Zbliża się wiosna, a z niš niepokój coraz silniejszy. Mama znów wyrusza w podróż, tym razem do Katowic, dostajemy list od pani Zielińskiej, matki Wandy Wieszczyckiej. Zaprasza nas "do siebie", dostali wspaniały poniemiecki dom w samych Katowicach, chociaż front nie odsunšł się jeszcze daleko, ale oni już tam siedzš, pan Zieliński jest specem od żelaza, stali, hut i złomu. Nie wiem, czy to prawda, ale opowiadano nam, że po tamtej wojnie jako zupełnie młody człowiek pan Zieliński wydzierżawił od okolicznych farmerów całe pole bitwy pod Verdun z olbrzymiš masš żelaza i szmelcu, która te pola zalegała. I to był poczštek jego pieniędzy i kariery. Przedtem był w Rosji i w Krzywym Rogu, także pracował już jako inżynier od żelaza i stali i tam urodziła się Wanda. Kiedy rozmawiałyœmy, jak będziemy się nazywały, kiedy będziemy kanonizowane, ja jednak wypadałam o wiele szykowniej - Santa Monica da Firenze - niż ona - Santa Wanda da Krzywy Róg. Mama wróciła z tej podróży zadowolona i ożywiona. Katowice prawie nie były zburzone, dom państwa Zielińskich pełen dywanów, sreber i wszelkiego dobra - w wannach stała woda i leżały porzucone ręczniki, na wieszakach wisiały siodłate wojskowe czapki SA, a na ziemi leżały opaski ze swastykš - tak szybko mieszkańcy opuszczali ten dom. Rybnik, Chorzów czy Zabrze były cišgle bombardowane, front był jeszcze bardzo blisko. Mama była u fryzjera, dopiero co otwartego, kiedy rozpoczšł się nalot niemiecki na Katowice. U tego fryzjera pełno było żołnierzy rosyjskich, którzy robili sobie wiecznš ondulację pod aparatami. Musieli z niepełnš ondulacjš zbiegać do piwnicy z wałkami na głowach. Zazdroœciłam jej tego widoku, a ona nawet chyba nie bała się tak tym razem bomb i nalotu. Przyjechała w kapelusie, który dostała od pani Zielińskiej, a ja miałam obiecane sztalugi i kasetę, bo w tym domu mieszkali jacyœ niemieccy artyœci - malarska pracownia i salon muzyczny z dwoma bechsteinami i cudownš bibliotekš nut œwiadczyły o tym; razem z opaskami SS i SA, ciekawe połšczenie. Trzeba było nareszcie zbierać się do drogi. Mama już miała trening: do Krakowa jechała kolejš, do Katowic ciężarówkš. Ja nie ruszałam się dotychczas z Jędrzejowa, wydawało mi się, że jeœli wyjadę na parę dni, to właœnie wtedy przyjdzie Mieczyœ. Ale on wiedział, że jeœli nie będzie nas obu w Jędrzejowie, to może nas szukać tylko w Warszawie. Więc wreszcie pożegnanie z tymi przezacnymi, dobrymi, czułymi ludŸmi. Wyjechaliœmy, znów przez zawalony tunel - mama, Tadeusz Przypkowski i ja - do Krakowa. Mama zamieszkała u ciotki Anieli, a ja u Basi Lisowskiej i jej kochanej mamy. Moja mama i ciotka Aniela nazywały paniš Bardzkš różowym puszkiem, taka była jasna i delikatna. Kraków był mały i zabłocony, ale uratowany od zniszczenia. Podobno we wszystkich jego pięknoœciach, w Wawelu, Sukiennicach, w Barbakanie podršżone były w piwnicach i podziemiach dziury do założenia ładunków wybuchowych. Te dziury powinny zostać na wiecznš hańbę Niemców, z dokładnym opisem, do czego miały służyć. Spotkałam Marysię Skoczylasównę. Nadal nic nie wiadomo o Stefanie, ona chce zostawić paniš Halę z małym Jasiem w Zakopanem, a sama ma zamiar dostać się do Warszawy, więc pewnie pojedziemy razem, tylko tymczasem nie wiadomo jak, bo cywilne pocišgi jeszcze nie chodzš. Ale Przypkowski kręci się i stara, i obiecuje, że coœ się wykroi, i to niedługo. Mama spotkała kogoœ, kto był w Konstancinie. Rozmawiała z nim, nie œmiejšc zapytać o nasz dom, kiedy nagle powiedział, że w całym Konstancinie nie było żadnych strat ani bomb, poza zwaleniem jakiejœ niemieckiej garbarni nad rzeczkš Jeziorkš czy też zakładu szyjšcego futra, poza tym wszystko stoi. Niemcy tylko powycinali dużo drzew po ogrodach, jak budowali bunkry i rowy przeciwczołgowe przed nadejœciem bolszewików. To jest cudowna, najlepsza wiadomoœć, jakš mogłyœmy dostać, jakby ktoœ uważany przez nas za zmarłego zmartwychwstał. Teraz pęd do Warszawy jest już tak silny, że każdy dzień w Krakowie jest udrękš. Już jest kwiecień, już można zaczšć szukać rękopisów, a jeszcze w dodatku może się rozwijajš listeczki na jaœminie wzdłuż płotu? Jak to będzie, jak ja tam wejdę - już prawie rok, przez ten rok mogli Niemcy dużo zniszczyć, drzew wycišć, ale to wszystko nic, skoro dom stoi, mój różowy dach z karpiówki, moje œciany, dotšd tak mnie udręczała wyobraŸnia, złe sny o kupie rumowisk, belek i sterczšcych kominów. Mamy się gdzie podziać, następna zima nie straszy nas już. W testamencie ojca napisane jest, że nie wolno się nigdy tego domu pozbyć - "żeby moja córeczka miała schronienie na œwiecie". Teraz mogę mamie deklamować bez œciœnięcia serca: "Avoir une maison commode, propre et belle". W jakim by był stanie zniszczenia, doprowadzę go - i dom, i ogród - do dawnego stanu œlicznoœci. Jeszcze kilka dni spędzonych w najwyższej niecierpliwoœci. Wreszcie przylatuje Przypkowski z cudownš wiadomoœciš: jutro idzie pocišg do Warszawy, w którym sš dla nas miejsca. Mamy być na dworcu w południe, resztš on się zajmie. Już od rana, gotowe i zdenerwowane, pakujemy jakieœ pudełka i ten różowy węzełek, z którym już pewnie do końca życia będziemy jeŸdziły. Jest z nami Marysia, żegnamy się z ciotkš Anielš, Basiš, Tilš Osterwinš i Osterwš, z Elżuniš i Alkiem. Niektórzy odprowadzajš nas na dworzec, żeby zobaczyć, jak będziemy jechali. Widok jest naprawdę wart tego. Pocišg towarowy, nieskończenie długi, a na jednym z wagonów przez całš jego długoœć biegnie wielkimi literami, białš kredš napis: "Pani Anna Stefanowa Żeromska z Rodzinš". Podsadzajš nas po kolei, bo stopni nie ma. W ciemnym œrodku jest słoma i kilka cegieł na podłodze, a z góry wiszš łańcuchy do uwišzywania krów, które tu podróżowały poprzednio. Jesteœmy szczęœliwi, cały ten wagon jest nasz, z cegieł można zrobić siedzenia pod œcianami, łańcuchów można się trzymać podczas spaceru po wagonie. Jazda trwa pół dnia i noc, pocišg rano staje w Skierniewicach i nie idzie dalej, ale chodzš jakieœ wagoniki chyba do Dworca Zachodniego. W strasznym œcisku, upchane w ubikacji dojeżdżamy do miasta, z którego zabierajš pasażerów fury jadšce do centrum miasta. Do tego, co było miastem. Aleje Jerozolimskie już wyjeżdżone poprzez gruzy, niektóre kamienice stojš, dziobate i osmalone, większoœć zwalona, pogięte szkielety i oberwane połowy domów w kolorowe kwadraty œcian nie istniejšcych pokoi. Nieznoœny zaduch wszędzie mokrego muru, przez który przeszedł ogień. Zimno nam i oczy piekš. Ogrom i obcoœć tych widoków przeraża nas, gdzie my się tu podziejemy? Przy krzywo zwalonym dworcu wysiadamy z fury i rozstajemy się, Marysia jedzie, nie jedzie, a idzie na Żoliborz zobaczyć, czy ich dom stoi i czy nie ma tam wiadomoœci od Stefana. Œciany na wysokoœci człowieka zalepione sš kartkami, wszędzie powiewajš te zawiadomienia, poszukiwania, pytania na małych skrawkach papieru. To tu, to tam napis - "Min niet" - i podpis pod tš informacjš - "Kuœ". Dzięki, dobry panie Kusiu, ale i tak od czasu do czasu huka coœ to tu, to tam, z daleka i bliżej. Idziemy prosto do Muzeum Narodowego, do profesora Lorentza. Jest na szczęœcie i zaraz obiecuje mi dać samochód i żołnierza do pierwszego rozeznania się w sytuacji na Rynku i w naszych gruzach. Mam się zgłosić jutro o trzeciej po południu. Wychodzimy nie bardzo wiedzšc, co dalej z nami ma być, i tu nowy cud. Spotykamy przy Brackiej paniš Helenę Turczyńskš, tę natchnionš krawcowš, która szyła mi wszystkie moje balowe suknie przed wojnš. Jest tak samo wesoła i pełna znakomitych pomysłów. Jednym z nich jest decyzja zabrania nas do siebie. Jej mieszkanie ocalało mniej więcej, spać można na poduszkach wyjętych z krzeseł i ułożonych obok siebie. Kapiš na nas z sufitu, z trzciny zwisajšcej spod opadniętego tynku całe kolonie pluskiew. Wybierajš teraz nie zburzone domy i przenoszš się do nich z gruzów. Koœci bolš po takiej nocy, ale trudno. Jesteœmy w Warszawie i dziœ, 16 kwietnia, rozpoczynam poszukiwania rękopisów. Właœciwie nie poszukiwania, bo doskonale wiem, gdzie sš - zaczynam stawiać pierwsze kroki w ich stronę. W słoneczne ciepłe popołudnie ruszamy samochodem z Muzeum. Ja, kierowca i bardzo młodziutki żołnierz z karabinem. Na Stare Miasto można się dostać tylko od strony Freta i Długiej, podjeżdżamy jak najbliżej Nowomiejskiej, dalej już leżš gruzy, ulic nie widać, trzeba się wdrapać wysoko i przedzierać krok za krokiem w stronę Rynku. Tu gdzieœ leży pochowany Roman, ale otoczenie zupełnie zmienione, wysoka œciana zwaliła się w to miejsce, wypełniła fosę wzdłuż murów. Docieramy we dwoje z żołnierzem do przestrzeni Rynku. Samochód odjechał, ma po nas wrócić za trzy godziny. Pustka zupełna i cisza, jakieœ ptaszyska zrywajš się z łopotem na nasz widok. Mam naprzeciwko siebie wielkie usypisko, olbrzymi wał gruzów, nasz zmiażdżony dom leży tam na rękopisach, dziwaczny pejzaż, który tyle razy wyobrażałam sobie, a teraz nareszcie mam go przed oczami. Przez Rynek przejœć łatwiej. Nie ma nawet schodków do naszej bramy ani okienek piwnicznych. Przepatruję, którędy by się można dostać do piwnic. Wreszcie doœć daleko w stronę Celnej czarny otwór piwniczny ukazuje stromiznę idšcš w głšb. Trzeba się tam zsunšć, ale głowš w dół leży tam trup zaczepiony nogami o resztki okienka. Odsuwamy go trochę jakimiœ dršgami i spuszczamy się po pochyłoœci, spadajšc na nogi do piwnicy. Cała wysłana jest pierzem. Chodzi się z trudem i miękko, cišgnš jakieœ ciepłe smrodliwe podmuchy, jakby zima nie wywiała jeszcze stšd goršca pożarów. Piwnica ma przebite dziury w kilku kierunkach, ale ja muszę iœć w prawo, w stronę naszej. Mam kilka œwiec i zapałki. Nie mogłam zdobyć latarki. Przepychamy się przez dziury, najpierw ja, a żołnierz trzyma œwiecę, potem on mi podaje na tamtš stronę tę œwiecę i karabin i sam przełazi, ale widzę, że mu się to wszystko wcale nie podoba, nawet się trochę trzęsie. Przecišgi gaszš mi œwiecę co chwila. Minęliœmy już kilka piwnic, powinna być niedaleko nasza kamienica, ale zapałek mam coraz mniej. To fruwajšce pierze włazi do ust, do oczu, kto tu tak pruł piernaty? Po kolejnej, którejœ z rzędu dziurze znajdujemy się w pomieszczeniu, z którego nie ma dalszego przejœcia, a właœciwie jest, bo wszystkie piwnice na Rynku miały wykute przełazy z kamienicy do kamienicy, ale to następne zawalone jest masš gruzu na amen. Żołnierzyna jawnie już chce uciekać i bez ustanku biadoli, że nie trafimy z powrotem, że już tu zostaniemy, że już się tam pewnie na œwiecie œciemniło i nie zobaczymy wyłazu, a jak tam się wydostać pod górę i po tym trupie w dodatku. Ja też się boję, cholernie się boję, że się œciemniło. Zapałki już liczę. On grzechocze karabinem o œciany i występy muru, jeszcze mnie tu gdzie przypadkiem zastrzeli, bo mu się ręce trzęsš. Staram się na nos trafiać do tych dziur, którędyœmy przyszli. Nie mam rozeznania, ile to czasu trwa, od tak dawna, od czasów Milanówka nie mam zegarka, mama go sprzedała na targu. Mama. Znów ta nieznoœna myœl o jej niepokoju, przerażeniu, jeœli nie wrócę na noc. Ale w końcu będš nas szukać, szofer da przecież znać w Muzeum. Nagle z lewej strony wysoko w górze błękitne półkole dodaje nam wigoru. Udało nam się naprawdę, mogliœmy tu kršżyć długo w pierzu. Układamy stertę z połamanych krzeseł, trzeba się przecišgnšć przez trupa, trudno. Stajemy na Rynku w niebieskim zmierzchu, pod ogromnym niebem. Nie udała się ta wyprawa, jedno wiem, że gruzy sięgajš naszej piwnicy, w każdym razie od strony Rynku, może od Œwiętojańskiej jest inaczej. Wiadomo przynajmniej, jak się do tej roboty zabierać. A miałam w głębi duszy nadzieję, że dotrę do rękopisów dziœ jeszcze, że je przywiozę na Zgoda do pani Turczyńskiej i postawię te skrzynki przed mamš. Ale to była głupia nadzieja, trzeba się zabrać do organizowania kopania poważnie. Nie mam pieniędzy, nie mam ludzi do pracy, jedno od drugiego zależne. Zaczynam chodzić, a właœciwie przedzierać się przez tę Warszawę wydeptanymi na wysokoœci dawnego pierwszego piętra dróżkami i przesmykami. Z każdym dniem przybywajš ludzie, coraz więcej spotykam znajomych. Była wiadomoœć, że zginęłyœmy na Starym Mieœcie, sš nawet tacy, co przy tym byli, więc teraz rozmaici ludzie rzucajš mi się radoœnie w objęcia: "Ach, to pani żyje, a mamusia?" - "Żyjemy obie, proszę pana, ale nie mamy pieniędzy na kopanie rękopisów Żeromskiego, może by mi pan coœ pożyczył?" Spada na mnie deszcz pieniędzy, po prostu Danae, tylko że ona nie musiała oddawać. Ja wypisywałam kwitki, notowałam i nie myœlałam, co będzie potem. Dostawałam dolary, złotówki i inne waluty. Bardzo prędko uzbierałam grube sumy i mogłam zajšć się wynajęciem ludzi do kopania. Znalazł się znakomity pan Nikodemski, co było dla mnie olbrzymiš ulgš i pomocš. Nim przystšpiliœmy do prac, pojechałam do Konstancina. Znów z drżeniem serca podchodziłam do domu, nie wiedzšc, co tam zastanę. Iloœć osób mieszkajšcych we wszystkich pokojach była zdumiewajšca. Całe rodziny z dziećmi, tobołami, węglem, jakimiœ meblami, w niebywałej ciasnocie i nieładzie, gotujšce na małych żelaznych piecykach, przywitały mnie bez entuzjazmu. Rozpoznałam tylko paniš prokurator Rudziewicz w pokoiku na górze, Władka Sochę z Helenkš i Felusiem i kozę, która mieszkała z jednš z rodzin w stołowym. Był tam jeszcze jakiœ starszy pan Duda z żonš, który zbijał wszystkim jakie takie meble z desek i podobny był do proroka Izajasza. W pokoju ojca na œcianach można było pisać palcem, tak były czarne od sadzy z piecyka. Byli to wszyscy ludzie zbiegli z Warszawy podczas jej wyburzania i upadku, nie majšcy gdzie się podziać. Ten dom, dobry dom, dał im schronienie i oparcie w ucieczce, byłam szczęœliwa, że tak właœnie go znalazłam. Jeszcze jedna wiadomoœć, niespodziewana i dziwaczna. Podczas ostatnich miesięcy swojego w naszym domu pobytu Niemcy zerwali podłogę w przybudówce, pod którš ukryte były zabrane przedtem rękopisy. Pozostały tam wtedy tylko opakowane aparaty radiowe i broń Wacława Gšsiorowskiego. Dlaczego tę podłogę zerwali, nie wiadomo. Może chcieli zakładać coœ, łaŸnię czy inne urzšdzenia, doœć że znaleŸli te aparaty i broń, co byłoby wyrokiem œmierci dla nas i dla Władka Sochy - ale dom już był wtedy pusty, cały Konstancin wysiedlony, Władek Socha gdzieœ na wsi, a my zamknięte w Powstaniu na Starym Mieœcie. Tak to Powstanie uratowało nam życie, dziwne to, ale prawdziwe. Panie z willi "Julia" - pani pastorowa Machleidowa, Halinka Herse z córkami, młodzi Heniszowie - popowracali już do siebie, witaliœmy się z radoœciš. Niestety czarujšcy Szura Karnicki zginšł, zabity przez własowców, kiedy wypędzany z piwnicy na Marszałkowskiej z innymi mieszkańcami kamienicy nie doœć prędko szedł, kulejšc i niosšc swojego ukochanego pieska. Jest tylko w Konstancinie pani Marusia, siostra Szury. Opowiadano mi, że kiedy oddział rosyjski wszedł do domu pani Pate, a ona ukazała im się, umalowana jak zwykle, w loczkach, kokardach i amerykańskich przedwojennych sukniach - żołnierz padł przed niš na kolana i powiedział z uwielbieniem: "Stara ty - no karalewa". Bardzo krótko byłam w Konstancinie, zaraz musiałam wracać do Warszawy na Zgoda do pani Turczyńskiej, gdzie umieszczone już byłyœmy jak w rodzinie. Cały dzień wszyscy biegali tam po mieœcie, każdy w swoich ważnych pracach i interesach, a wieczorem w najmniej zburzonej kuchni przy karbidówce siadaliœmy dookoła stołu, pani Turczyńska, jej brat Ludwik, bardzo stara, ale żwawa babcia, mama, ja, inne jeszcze osoby, jedliœmy co się dało zdobyć, piliœmy herbatę z rumem i opowiadali każdy swojš historię, rozważali wspólnie, omawiali sprawy wojny i jej rychłego zakończenia, i strach powiedzieć - w tym trupim mieœcie, w czarnych dookolnych gruzach, wobec niewiadomej przyszłoœci - bawiliœmy się œwietnie. Ten dom stał na rogu Zgoda i Chmielnej. Okna oczywiœcie nie miały szyb, tak jak i w domu naprzeciwko, także cudem nie zwalonym. Tam na trzecim piętrze co jakiœ czas ktoœ niespodziewanie z niesłychanym uporem rzucał się na rozklekotane pianino i wykonywał fragment utworu "Do Elizy", ale bez cienia liryzmu, raczej w tempie szybkiego marsza. Zatrzymywał się zawsze w tym samym miejscu w œrodku i rezygnował na jakiœ czas, a potem znów atakował. Kiedy uzbierałam już dużo pieniędzy, wyszukaliœmy z panem Nikodemskim majstra budowlanego i trzech wykwalifikowanych robotników do prowadzenia prac w piwnicach od strony ulicy Œwiętojańskiej. Te piwnice miały naruszone stropy, więc trzeba je było podstemplować, żeby się nie zawaliły, kiedy my zaczniemy roboty na szczycie gruzów na zewnštrz. Ja chodziłam po ulicach, głównie po Krakowskim Przedmieœciu, i wdawałam się w rozmowy z kobietami z brygad odgruzowujšcych jezdnie i chodniki. Pytałam, ile dostajš za godzinę pracy, i zaraz proponowałam im więcej. Doœć prędko zebrałam sobie grupę, która zobowišzała się pracować codziennie i nie zawodzić mnie w miarę możliwoœci. Było ich 49, wszystkie fest warszawskie baby. Nie bardzo je obchodziło, czego szukajš, wiedziały, że nie pieniędzy ani złota, słyszały, a może czytały Żeromskiego. Ważne było, że każdej soboty wypłacałam im to, co się im należało, i że pracowałam razem z nimi. Zaczęłyœmy od szczytu tej góry gruzów, starajšc się spłaszczyć jš, tworzšc rodzaj najwyższej platformy. Stršcałyœmy na boki wielkie bryły murów, poskręcane żelazo, odrzucałyœmy cegły, belki i spalone blachy. Bardzo prędko ujawniły się nam duże, największe przeszkody w tej naprawdę bardzo ciężkiej pracy. Po pierwsze, kiedy zeszłyœmy do poziomu najwyższego piętra tego domu, który przecież był jednym wielkim składem papieru - ksišżek i krudów - każde poruszenie łopaty powodowało fontannę bardzo miałkiego, lotnego, białego popiołu. Ten popiół ze spalonego papieru oblepiał nam twarze, zaklejał oczy i odbierał głos. Po przyjœciu na Zgoda wieczorem nie mogłam słowa wydobyć z gardła, suchego i odrapanego. Znalazł się na to jednak sposób. Każda z nas miała jakieœ stare pończochy. Moczyłyœmy te pończochy w kubełku z wodš i wilgotne zawišzywałyœmy na nosie i ustach jak maskę. Drugš trudnoœciš, a właœciwie strachem były niewypały, wielkie i mniejsze, było ich dużo. Kiedy łopata zadzwoniła o metal, najpierw sprawdzało się, czy to niewypał, czy tylko rozdarte i poskręcane żelastwo po pocisku. Odgarniałyœmy i odkładały na boki rękami gruz, odsłaniały ostrożnie tę nowš przeszkodę i jeœli to był niewypał, wołałyœmy robotników, którzy pracowali pod nami w piwnicach, majstra i pana Nikodemskiego, który pomagał i nam, i na dole, i już oni odnosili z wszelkimi ostrożnoœciami ten pocisk w dalsze ruiny. Czasem musiałyœmy schodzić czym prędzej z góry, kiedy robotnikom zatrzeszczało coœ w stropach piwnic albo zaczynał im się szparami sypać gruz drobny jak piasek. Nasza praca na górze polegała na kopaniu jakby krateru czy tarasowatego leja. Kršg po kręgu lej pogłębiał się, te kobiety, które stały niżej, wyrzucały łopatami gruz na taras wyższy, a stamtšd na jeszcze wyższy wyrzucała go następna grupa stojšca wkoło, aż na górze wywalało się wszystko poza obręb krateru na zewnštrz. Czasem łopata dŸwięczała o coœ nagle, ale nie było to żelastwo. Papier kredowy w ogniu topił się na porcelanę. Wykopywałyœmy wielkie jakby cegły czy kafle stopionych razem ilustracji do dwutomowego ozdobnego wydania "Popiołów". Kolorowe ilustracje Borucińskiego tworzyły bryłę, na której doœć wyraŸnie na wierzchu rysował się barwny wdzięczny obrazek. Czasem także przeszkadzały nam w pracy wycieczki. Kiedy już było ciepło i dnie coraz dłuższe, przedsiębiorczy ludzie wyprawiali się do Warszawy całš grupš, żeby zobaczyć, jak to naprawdę wyglšda. Z Rembertowa czy Falenicy pchali się w tę trupiarnię Starego Miasta i wzbudzali w nas takie samo zdumienie, jak my w nich. Cała taka gromada weszła kiedyœ na nasze gruzy pomimo ostrzeżeń o niebezpieczeństwie zawalenia i zaczęła wypytywać, co kopiemy, czy tu leżš jakieœ skarby i co się spodziewamy znaleŸć. Zła na nich powiedziałam: "Nic tu nie ma takiego, trochę pamištek rodzinnych". Wywołało to niespodziewany atak wœciekłoœci jakiegoœ niewarszawiaka. "Trochę pamištek! Co za ludzie, przeklęte warszawskie plemię, najpierw zwalili tu wszystko, całe miasto w puch obrócili, a teraz sobie kopiš pamištki rodzinne w sto osób!" Jakiœ przesadny racjonalista zza Wisły. Ale na co dzień Stare Miasto było œmiertelnie puste. W moich oczach pejzaż jego zmieniał się, ostre zwaliska gruzów spłaszczały się i łagodniały w pagóry, tu i tam zieleniało coœ, bujały wysokie słoneczniki, ptaki, wrony czy kawki, gnieŸdziły się w dziurach okien i sterczšcych kominach. Ich wrzask, nagły, drewniany skrzek, był jedynym głosem. Ktoœ widział zdziczałego królika, ktoœ inny widział podobno żmiję. Taka była ta spokojna pustynia, rozległy niemy pejzaż. Ale wiedzieliœmy, że w piwnicach wszędzie gnijš tysišce trupów. W kamienicy Ksišżšt Mazowieckich woda z pękniętych rur zalała tłum tak ciasno stłoczonych tam ludzi, że zostali utopieni stojšc. Wszystkie piwnice były grobami, jak oko daleko sięgnęło - w stronę Brzozowej, Wšskiego Dunaju, Krzywego Koła, dalej w stronę Podwala, Freta, Długiej czy Bugaju, czy Kanonii. Czasem, kiedy przychodziliœmy rano do roboty, zastawaliœmy nie nasze wykopy, nowe doły i rozgrzebane nasze kopanie z poprzedniego dnia. Ktoœ nam przeszkadzał w pracy i kopał nocš na własnš rękę. Było to zrozumiałe, ten cały ruch w jednym miejscu, nasze wysiłki i widomy upór w dostaniu się do zawalonych piwnic musiały podniecić szabrowników do szukania naszych skarbów. Nie było innej rady, trzeba było nocować w gruzach. Mama oczywiœcie stanowczo nie chciała się zgodzić na mój tam pobyt w nocy. Ale nocować tam mieli pan Nikodemski, majster i co kilka dni Ludwik, brat pani Turczyńskiej. Więc, ponieważ noce były cieple i krótkie, i ja co jakiœ czas miałam tam swój dyżur. Paliło się małe ognisko, spało się na zmianę. Jaki dziwny los - tak niedawno patrzyłam w tym samym miejscu w to wygwieżdżone niebo, w huku i ogniu, i łunach, pogodzona ze œmierciš albo nie wierzšca w niš, szczęœliwa i nieszczęœliwa równoczeœnie, a teraz znów tu jestem, mimo wszystko, zagubiona w tysišcznych zmianach. Ciemne postacie przemykajš się pod resztkami œcian, czasem zaskrzypi rozdeptane szkło albo posypie się pod nogš gruz, ale raczej ta zupełna cisza szumi jednostajnie. Codziennie czekam, kiedy dokopiemy się do tej kapitalnej œciany z łuczkiem, z wnękš, w której stojš, jedna na drugiej, cztery skrzynki rękopisów. Po œcianie zejdziemy z kopaniem na sam dół, aż do podłogi piwnicy. Na podłodze leży czerwony kokosowy chodnik i po nim poznam, że to właœnie ta piwnica, a nie inna. Musi tam być także żelazne mamy łóżko z poœcielš, szkatułki ze skarbami, szeœć ksišg wycinków prasowych ojca - tam to wszystko powinno być, na czerwonym chodniku. Tymczasem kopiemy, kopiemy, kopiemy coraz głębiej, coraz niżej, lej wykopany jest coraz węższy, a œcianki z wnękš nie widać. Już tygodnie to trwa. Przypkowski zamiast pomagać ma tyfus i leży w szpitalu, mama tam do niego chodzi. Powstało Biuro Odbudowy Stolicy, tak zwany BOS, mam podobno dostać stamtšd kogoœ do pomocy w pracy przy kopaniu, bo niestety mam przerwy, kiedy zabraknie mi pieniędzy i muszę szukać nowych pożyczek. Ale zacne baby przychodzš nadal. Wojna się kończy, Rosjanie sš w Berlinie, lada dzień Niemcy skapitulujš i co będzie? Kto to tę wojnę wygrał? Chyba ze zmęczenia nie wiem. Mało mamy wiadomoœci z Zachodu, a specjalnie ja, siedzę w tej dziurze cały dzień, a wieczorem zmordowana zasypiam przy stole, wypiwszy w dodatku herbatki z rumem. Chyba nigdy tak dobrze nie sypiałam, jak na tych siedzeniach z krzesełek ułożonych na podłodze. Jest Mieczyœ! Spotkał go zaraz po wyjœciu ze szpitala Przypkowski i musiał mu powiedzieć, gdzie jesteœmy. Mieczyœ nie może zostać w Warszawie, wraca w góry, mówi, że to konieczne. Ale to znaczy, że myœmy wszyscy troje wyżyli? Że już nas nikt nie zabije w najbliższym czasie? Cišgle nie chce mi się jeszcze w to uwierzyć. Po tym krótkim szczęœciu z Mieczysiem, po jego wyjeŸdzie wracam znów na Rynek, ale baby przychodzš z przerwami albo nie wszystkie. Czeka na mnie spotkanie z paniš Padlewskš. Zastałam od niej strzępek listu na Zgoda, ma przyjœć, przyjechała do Warszawy. Przychodzi tego samego dnia, chce zaraz iœć na grób Romana, chce go ekshumować i wieŸć do Wilanowa na cmentarz, tam gdzie jest pochowany jej mšż. Udaje mi się przekonać jš, że najpierw trzeba wszystko przygotować, załatwić z PCK, wydziałem sanitarnym, znaleŸć jakiœ transport, że muszę mieć chociaż jeden dzień na to. W PCK z tymi od ekshumacji udaje mi się prędko, obiecujš przyjœć na miejsce i to zezwolenie wystawić. Znajduję także chłopa z wozem, ma przyjechać na Podwale i tam czekać na mnie. Ranek zimny, deszcz drobny sišpi, kiedy idziemy z niš na to miejsce pod murami staromiejskimi. Prowadzę jš, takš małš, słabš, i serce we mnie staje z żalu nad niš i ze strachu, że mogę nie znaleŸć wcale tego grobu, że tam się przecież œciana potem zawaliła, widziałam to, kiedy szłam tamtędy. Spotykamy grupę inspektorów sanitarnych, ustalam mniej więcej miejsce. Na szczęœcie warstwa gruzu nie jest gruba, razem odrzucamy cegły, ci ludzie poczciwie pomagajš. Znajdujemy krzyż i odkopujemy grób, odbijamy trumnę. Ja mam potwierdzić, że to on. Rozbijam butelkę z dokumentami włożonš w głowy trumny, wręczam je tym ludziom. Pani Padlewska słania się, nieszczęsna, klęka na gruzach. Inspektorzy sanitarni wypisujš nam zezwolenie na ekshumację i wywiezienie trumny. Teraz muszę zostawić jš tu samš, bo oni idš zaraz w swoich dalszych strasznych sprawach, a ja mam sprowadzić tu chłopów do transportu. Sadzam paniš Padlewskš na wpół omdlałš w jakimœ załomie muru, trochę dalej od otwartego grobu, błagam, żeby się nie ruszała, obiecuję zaraz być z powrotem. Biegnę prawie na Podwale, rozglšdam się, czekam, chłopów nie ma. Po prostu nie dotrzymali słowa, nie przyjechali. Wracam do rozkopanego grobu, do tej nieszczęsnej, bezwładnie siedzšcej we wnęce muru. Ogarnia mnie rozpacz, co robić z nim, z niš, jak to zrobić, żeby ta okropna sprawa się skończyła. Mówię jej, że idę szukać kogoœ do pomocy, że na pewno sprowadzę wóz, ale wcale nie jestem tego taka pewna. Przez Nowomiejskš przedostaję się na Rynek i tam opuszcza mnie nagle cała siła, zaradnoœć, wola zrobienia czegoœ sensownego. Siadam na œrodku tej kwadratowej pustyni na kupce cegieł, kładę głowę na kolanach i z głębi bezradnoœci, słaboœci i bezsilnoœci płaczę głoœno. Deszcz pada, myœl o jego grobie, o niej w pustce siedzšcej, w takiej olbrzymiej pustce - to wydziera ze mnie płacz nie do opanowania. Siedzę z oczami wbitymi w rozbity, mokry gruz pod nogami i nagle tuż przede mnš widzę na ziemi zbłoconš i mokrš fotografę ojca. To pozostałoœć po stosie krudów wyniesionych pierwszego wieczoru po wybuchu Powstania, resztka nie zapalonego ognia - znaku dla przyjęcia zrzutów. Całš zimę leżała tu, czekajšc na mnie, żeby dać pomoc, podnieœć mnie i pocieszyć. To fotografia z "Międzymorza", z nie zeszytych egzemplarzy, było ich dużo w składach drukarni. Wycieram jš z błota, ze œladów jakichœ butów - powstańców czy Niemców - i idę na plac Zamkowy i Zjazd przez Œwiętojańskš, tak wysoko po gruzach Katedry jak na górskich œcieżkach. Na ZjeŸdzie z dołu jadš czasem wozy. Łapię wreszcie wielkš platformę, cud zupełny - zgadzajš się pojechać ze mnš na Podwale, zabrać trumnę i zawieŸć nas do Wilanowa. Pani Padlewska zostaje tam u księdza, trumnę wstawiajš do koœcioła - Boże, co za szczęœcie, że ta odpowiedzialnoœć jest ze mnie zdjęta. Na odwrocie fotografii ojca zapisuję sobie, jak to było, kiedy i gdzie jš znalazłam. Na drugi czy trzeci dzień byłam na drugim pogrzebie Romana. Jak ta kobieta odarta z rodziny będzie dalej żyła? Kiedy tam siedziała w tej wnęce w murze, podniosła na mnie oczy z odpłakanymi powiekami, wymyte przez łzy do szczętu, podobne mimo wszystko do oczu Romana, i zapytała mnie: "Pani, czy on musiał umrzeć?" Która odpowiedŸ mogłaby być dla niej mniej okrutna? Musiał - nie musiał? Powiedziałam: "Musiał". Dalej zbierałam pienišdze, płaciłam za pracę i kopałam. Krater pogłębiał się, ciężko było wydrapywać się z niego, z jednego kręgu na drugi, jak z piekła. Raz kiedyœ idšc przez plac Zamkowy przysiadłam na chwilę, żeby wysypać piach czy żwir z butów. Przede mnš leżał na plecach król Zygmunt, trochę wyszczerbiony. Patrzyłam na niego, na jego niecodziennš sytuację i zobaczyłam nagle, że moja także jest doœć niecodzienna. Siedziałam na zwalonym złomie kamiennym, który był kapitelem kolumny, podstawš pod stopy posšgu. Gdyby mi kiedyœ przed wojnš jakaœ wróżka pokazała tę kolumnę i powiedziała: "Przepowiadam pani, że przyjdzie taki dzień, kiedy usišdzie pani na tym tam kapitelu, żeby sobie odpoczšć" - no to co bym o tej wróżce pomyœlała? Dziwnie bywa. Pojechałyœmy raz z mamš do Konstancina w letni prawie, ciepły dzień i nie zachodzšc do domu, bo nie było tam gdzie się zatrzymać, poszłyœmy do willi "Julia", do pani pastorowej Machleidowej. Częœć jej rodziny już wróciła z powstańczego rozbicia. Siedzieliœmy razem w miłym œlicznie otwartym na ogród pokoju, kiedy nagle ktoœ wbiegł i cisnšł nam wiadomoœć - wojna skończona, Niemcy podpisały bezwarunkowš kapitulację. Wojna skończona. Wojna skończona. Trzeba teraz te dwa słowa przykładać do siebie, do dalszego życia, do œwiata. Znów patrzšc na drzewa kwitnšce, na przeœliczny obłok czy na chwiejšcš się na wietrze trawkę myœlę - tak samo by było wszystko, ale beze mnie, trawka by się chwiała, a ja leżałabym w kanale pod Krakowskim Przedmieœciem koło włazu i ludzie by przechodzšc nosy chustkami zatykali. Takie skoki od pewnoœci œmierci do pewnoœci życia sš bardzo szerokie i męczšce, a w dodatku na nic się to myœlenie nie zda. Trzeba kopać aż do czerwonego chodnika, to jest najważniejsze. Mija drugi miesišc kopania. Trochę mi pomagajš rozmaici znajomi, ale najlepsza jest praca z babami. Dręczy mnie sprawa oddawania długów, które zacišgam, nawet u nie bardzo dobrze znanych osób. Jak będzie się to oddawało? Zakończenie wojny niczego w naszym życiu specjalnie nie zmieniło. Kopanie, spanie u pani Turczyńskiej, od rana znów kopanie. Głos mam przez ten kurz jak z rozeschniętej beczki. Robi się coraz cieplej, do Konstancina zaczęły chodzić ciężarówki z ławkami pod plandekš. Jeżdżš przez Mirków, bo most na Jeziorce przy szmaciarni zerwany. Droga przez Mirków wysypana jest miałem węglowym, więc wysiada się spod tej budy usmolonym na czarno. Ale oddech, pierwszy oddech w Konstancicie jest samš rozkoszš, czystoœciš, zapachem. Jak tylko można, jedziemy tam na kilka godzin. Jestem już pełna niepokoju, czemu jeszcze nie trafiamy na œciankę z wnękš, kiedy pewnego dnia spod popiołu i gruzu ukazuje się nam pod łopatami skrawek czerwieni, pasemko kokosowego chodnika. Jesteœmy tam, gdzie trzeba, w mamy piwnicy. Jest to fragment podłogi, mały i głęboki jak dno studni, do którego zsypujš się bezustannie, obsuwajš i zwalajš œciany wydršżonego przez nas leja. Najcięższy teraz przyszedł moment odgarnięcia całego zarysu podłogi, utrzymania tych małych lawin szalunkami z desek przesuwanych coraz szerzej, w tym już pomagajš nam robotnicy. Jest także nowa trudnoœć. Wpadły tu rozbite przez bomby maszyny drukarskie i wielkie kłody i bale drewniane ze składów "Ładu", czyli to, co było na parterze domu, nad piwnicš. Pod zmiażdżonš maszynš drukarskš widzę rozrzucone papiery i poznaję je, to korespondencja, listy do ojca, ten tobół, który wrzuciłam tu któregoœ dnia Powstania. Woda ani ogień tu nie dotarły, ale listy i koszulki od nich trzeba bardzo delikatnie wyjmować jednš kartę po drugiej, zsypywać z nich ostrożnie gruz, odkładać je i następne wycišgać spod żelastwa, wygrzebujšc pod nimi dołek, żeby nie rozedrzeć. Wiele dni spędzamy na tej trudnej robocie. Ktoœ przysyła nam kilku młodych ludzi do pomocy, ale kiedy widzę, jak z przyjemnoœciš biorš sobie na pamištkę ten czy inny list Curie- Skłodowskiej czy Sienkiewicza, dziękuję im pospiesznie za udział i żegnam się z nimi. Teraz już pan Nikodemski całe noce spędza z robotnikami przy naszych gruzach. Niektóre listy zwinięte sš w twarde piguły, białe piłki z drobno posiekanych płatków. Tam wpadł, kiedy niosłam na plecach tobół, wirujšcy odłamek pocisku i skręcił papier w twardš kulę. Każdš partię odkopanych listów niosę co wieczór na Zgoda. Potem będzie się je rozpoznawało i odnajdywało przynależnš im koszulkę. Niektóre partie listów leżš ładnie poukładane, tak jak wypadły ze swojej szufladki do kapy z łóżka Halinki. Odsłania nam się pewnego dnia zmiażdżone łóżko mamy, a na nim skarb - poduszka i cienki wełniany koc. Zaraz potem znajduję swojš kasetę malarskš. Farby powyłaziły ze zgniecionych tub, sama kaseta i składana paleta połamane, ale ukochana giętka, miękka szpachla, przedłużenie ręki w malowaniu, jest nietknięta, lœnišca niebieskš stalš. Kupione to było kiedyœ u Lefranca w Paryżu. Przez chwilę przerażona widzę jakieœ płaskie ciała rozkrzyżowane pod zwałami drewna. Ale to nasze futra, mamy pelisa na fokach, moje barany i delikatne futerko z łapek reniferów, moje pierwsze dorosłe futro. To jest skarb, przyszła zima zapewniona, ale wszystkie sš tak zesztywniałe od goršca pożaru, że przyniósłszy do domu stawiam je przed mamš na podłodze jak małe namioty. Rodzina Turczyńskich wie, co trzeba na to radzić, co robić, żeby przesuszona skóra nie połamała się jak tektura. Przez tygodnie futra wiszš na oberwanym balkonie, a co jakiœ czas ktoœ pryska na nie wodš, tak jak się spryskuje bieliznę do prasowania. Co dzień nowe wykopaliska. Klatka Pupinettiego ze zmumifikowanym płaskim ptaszkiem w œrodku, sprasowana, położona na arkuszu papieru wyglšda jak rysunek. Srebrna œliczna cukiernica babci. Ale cišgle nie ma tego, czego szukam. Ani rękopisów, ani ksišg wycinków, ani skrzynek z pamištkami, skarbami, fotografiami. Robotnicy nasi pracujšcy w piwnicach od Œwiętojańskiej mówiš, że znaleŸli tam dziury szabrownicze, nowsze od tych przebijanych podczas Powstania. Ktoœ się tam jednak dostał przed nami, może do piwnicy sšsiedniej. Ze œciany kapitalnej, w której był łuczek ze skrzynkami rękopisów, pozostał jedynie œlad fundamentu. Z każdym dniem widzę wyraŸniej, że rękopisów nie wykopię. Co się z nimi mogło stać - nie wiem. Cišgle nie ma żadnego œladu pożaru na tej głębokoœci. Pod zwałem ciężkich ładowskich belek, które spadajšc utworzyły jakby dach, stoi nietknięty kosz naszej starej porcelany. Każda sztuka zawinięta starannie w najrozmaitsze najstarsze częœci naszej garderoby - podarte majtki, jakieœ kaftaniki nocne czy koszule, takie rzeczy przeznaczone kiedyœ na szmatki, a teraz prawdziwe skarby. Mniejsza radoœć z tych Meissen, Marcolini, starych Berlinów, Furstenbergów czy Baranówki - takie trochę podarte majtki albo ciepły z cieniutkiej wełny powycierany trochę kaftanik, to dopiero bogactwo i dobytek niezastšpiony. Noszę to po kolei w koszyku, cieszymy się, owszem, znajomymi œlicznymi kształtami, elegancjš i wdziękiem dzbanuszków, filiżanek, talerzy czy pater, ale co mamy z tymi œlicznoœciami robić, gdzie je stawiać, kiedy z nich korzystać. Zawsze wszystkich tych rzeczy używałyœmy codziennie, nie zamykajšc ich w witrynkach do oglšdania. Starałyœmy się obchodzić z nimi ostrożnie, nasze gosposie mało na ogół tłukły, więc dużo przyjemniej było pić samej albo podawać goœciom w takiej wdzięcznej urodzie niż oglšdać jš tylko z daleka za szybš. Ale teraz? Kiedy będziemy miały jakiœ dom, zresztš to tylko dziwny przypadek, że te porcelany się uratowały i nie tyle radoœć z nich, co kłopot. Żyję teraz tak, jak po Powstaniu myœlałam. Żadnego posiadania. Buty, coœ na grzbiecie i żadnych mebelków i przedmiocików do œcierania kurzów. Coraz wyraŸniej widzę, że to kopanie, ten cały wysiłek nic nie da. Rękopisy przepadły. Przychodzi wreszcie taka sobota, kiedy trzeba wypłacić babom, rozliczyć się z robotnikami i pożegnać z nimi, nie do następnego poniedziałku, ale w ogóle. Oni mnie nawet żałujš, bo się w to szukanie wcišgnęli. Cały prostokšt wšski i długi tej piwnicy odsłonięty i zamieciony, œcian właœciwie nie ma, tylko zbocza naszego leja stromo idšce do nieba. W niedzielę rano nie mogę usiedzieć w domu, idę znów sama na Stare Miasto, schodzę na dno piwnicy, siedzę na paru cegłach i pozwalam sobie popłakać trochę nad sobš. Wydawało mi się, że tak dobrze te rękopisy zostały umieszczone, tyle pracy dla ich wydobycia, tyle pieniędzy dobrzy ludzie mi dawali, a teraz trzeba wszystko zostawić, nic się nie udało. Siedzę tak i z żalu i bezradnoœci mówię to, co zawsze się mówi w takich wypadkach: Œwięty Antoni Padewski, Orędowniku niebieski, Niech się stanie wola Twoja, Niech się znajdzie zguba moja. Wstaję, chodzę, jeszcze dłubię w œcianach leja, w warstwach gruzu i popiołu, wkładam ręce w lekki pył i piasek wypełniajšcy rogi piwnicy, zsypujšcy się tam bezustannie wšskimi strużkami. Palcami nagle dotykam czegoœ, macam i nie chcę uwierzyć. To sš grzbiety kajetów, równo ustawione w odartej z wieka skrzynce. Szare i zasypane, ale nie tknięte ogniem ani wilgociš. Wœciekłym podmuchem wybuchu, który rozwalił œciankę z wnękš, ciœnięte zostały w sam kšt, wepchnięte tam i potrzaskane z wierzchu, ale sš, sš przed moimi oczami - niestety dwie tylko. Pozostałych nie ma, chociaż rozgrzebuję cztery rogi, aż mi się wali na głowę z góry. Sš tu "Popioły", sklejone ceratowymi okładkami od goršca pożaru, ale papier nietknięty, zdrowy i elastyczny, atrament nie wyblakły, nic nie zawilgocone. Jest "Duma o hetmanie", "Wiatr od morza" - nie mogę teraz tego przeglšdać, muszę zorganizować jakiœ wózek do przewiezienia ich na Zgoda. Zakrywam je z powrotem, zastawiam cegłami, biegnę do mamy, naprawdę czuję, że mam skrzydła, które mnie niosš, szczęœliwš, z tš cudownš nowinš. Jak to się stało właœciwie, że te dwie skrzynki poleciały w tę stronę, a tamte widać musiało przenieœć na drugš stronę, do piwnicy obok. Ale tam leży już olbrzymia masa gruzu, której nikt nie ruszy. Cały dom sšsiedni i częœć naszego. Jednak kiedyœ ktoœ przecież zacznie odwalać, wywozić, i wtedy i tamte się znajdš. Mama co prawda mówi, że trzeba pięćdziesięciu lat na wywiezienie gruzów ze Starego Miasta, ale ona zawsze mówi bardziej pesymistycznie niż myœli, pewnie żeby nie zapeszyć. Szłyœmy niedawno, a raczej brnęłyœmy Marszałkowskš, kiedy spojrzawszy przypadkiem w bok w zwalonš Nowogrodzkš zobaczyłam ze zdumieniem, że krzywo sterczšca nad ulicš latarnia œwieci się, po prostu œwieci się! Na mój wybuch radoœci i zachwytu mama powiedziała: "No tak, ten trup rzeczywiœcie mrugnšł". Ale miała, tak jak i ja, łzy w oczach. Na drugi dzień, w poniedziałek, popchaliœmy pod gruzy Œwiętojańskiej mały wózek na dwu kółkach z dyszelkiem. Na ten wózek przenieœliœmy po kolei jednš i drugš skrzynkę, na to położyliœmy zwinięty kokosowy chodnik, jakšœ jeszcze odkopanš poduszkę, mamy szal wełniany, kosz z resztkami gałganów i porcelany. Ruszyliœmy z placu Zamkowego, cišgnšc i pchajšc ten wózek z panem Ludwikiem, bratem pani Turczyńskiej. Gdzieœ na wysokoœci Dziekanki zatrzymuje nas nagle uzbrojony po zęby patrol wojskowy. Pytajš ponuro, co i skšd wieziemy. Na naszš odpowiedŸ, że ze Starego Miasta wieziemy trochę rzeczy z własnych gruzów wykopanych, œmiejš się szyderczo. Nazywajš nas szabrownikami, złodziejami opuszczonego mienia, hienami, każš okazać dokumenty i to, co ukradliœmy. Z przerażeniem myœlę, że zacznš grzebać w wózku, zobaczš rękopisy i już nas nie puszczš, zresztš i tak grożš aresztowaniem. Wyjmuję mój papier wystawiony w Milanówku, wszystko w nim jest fałszywe poza fotografš i nazwiskiem. Patrzę z nieœmiałš nadziejš w oczy groŸnej władzy, może to nazwisko...? ale nic, żadnego wrażenia. Nagle jakby promień słońca padł na niego, rozjaœnia się cały i radoœnie woła: "Wyœcie z Siedlec? Coœ takiego! Ja także z Siedlec! Z jakiej ulicy?" Nigdy w tych Siedlcach nie byłam, ale przytomnie myœlę, że musi tam być na pewno ulica Warszawska, więc też mówię, że z Warszawskiej. Zdumienie coraz większe, on także z Warszawskiej. A spod którego ja numeru? Wplštuję się z nim w siedleckie rozmowy, przypominam sobie mamy wspomnienia ze słynnej Sekuły, w "Przedwioœniu" pani Barykowa także o stawie na Sekule i o rzece Muchawcu pamiętała, a ja za niš, i tak stoimy z tym siedleckim żołnierzem, wózek w œrodku całego oddziału zupełnie zapomniany. W końcu serdecznie się żegnamy, puszczajš nas wolno. Siedlczanka przecież nie mogła być hienš. Przed samym zakończeniem kopania na Rynku miałam ciekawš propozycję. Zjawił się tam pewnego ranka młody panek, chciał ze mnš mówić i opowiedział, że przed Powstaniem mieszkał w kamienicy na rogu Rynku, Zapiecka i Œwiętojańskiej, tam gdzie apteka. Był zamożny i miał ulokowane pienišdze w dywanach i w dolarach. Te swoje dobra zabezpieczył w słojach i metalowych rurach zalanych pakiem i zakopał w swojej piwnicy pod węglem. Teraz mieszka i rozkręca już interesa w Częstochowie, przyjechał zobaczyć swoje gruzy i bardzo mu się podoba nasz fachowy sposób prowadzenia prac. Proponuje mi taki układ: ja ze swoimi babami, majstrem i robotnikami przechodzę po zakończeniu naszych prac do jego piwnic i odkopuję mu jego skarb. Pokazał mi dokładny spis i opis wszystkiego, co tam schował, i plany piwnic i miejsca. Po wydobyciu tych rzeczy wszystko dzielimy po połowie. Same dolary wystarczyłyby mi na spłacenie długów i trochę dobrego dalszego życia. Było to tak tentujšce, że poszłam z majstrem i panem Nikodemskim do tamtych piwnic. Dotarliœmy nawet do właœciwej, ale stropy były wybrzuszone i pod ciężarem masy gruzu leżšcego na nich spękania bez przerwy przepuszczały strużki miału, coœ bez ustanku przesuwało się i trzeszczało w górze. Pomyœlałam, że nie oddam życia za dolary, a nawet za dywany. Majster również chciał wyjœć stamtšd jak najprędzej, stemplowanie według niego nic by nie dało. Tak mi bogactwo przeszło koło nosa. Ale jestem zmęczona, gruzy, łopaty, zapadajšce się mury œniš mi się po nocach, a głos wychodzi ze mnie jak przykre krakanie. Jedziemy obie do Konstancina, do "Julii". Spokój, zielonoœć, godziny na trzcinowych fotelach w ogrodzie. Ale w końcu co dalej? Ludzie z naszego domu bardzo wolno, ale jednak wyprowadzajš się. Helenka Sochowa chce, żebyœmy zamieszkały u nas, jak się jaki pokój zwolni, a ona nam będzie gotowała. To dobrzy ludzie, prawdziwi przyjaciele. Helenka gotowała nam już, kiedy przyjechaliœmy tu z Bronkiem w podróż poœlubnš na poczštku wojny. Miała zwyczaj zapowiadać przygotowywanie każdego dania zaopatrujšc je słówkiem "cuœ ala": "Zrobię na jutro cuœ ala kotlet schabowy, cuœ ala krupnik, cuœ ala kapustę". Z poczštku myœleliœmy, że te dania będš z czegoœ innego zrobione, ale okazało się, że był to po prostu ozdobnik. Kiedy tak siedziałyœmy w miłym zawieszeniu w Konstancinie, nie bardzo wiedzšc, co z nami ma być dalej, przyszedł pewnego dnia na nasz tutejszy adres list z Sopotu od Zdzisława Grabskiego. Oni już tam mieszkali, Zdzisław pojechał zaraz po końcu wojny organizować Politechnikę, badać teren i możliwoœci zagospodarowania tych pustych miejscowoœci. Zdzisław i Halina pisali, żebyœmy koniecznie przyjechały do Sopotu, że możemy tam zamieszkać, domy stojš puste, trzeba je zasiedlać, żeby nie niszczały, że lato w pełni, możemy odpoczšć w dobrych warunkach, a co dalej, to się okaże. W końcu nic nas już nie trzymało w Warszawie, w Konstancinie nie mogłyœmy wiecznie siedzieć u pani Krystyny, a w domu cišgle jeszcze miejsca dosyć nie było. Niewiele myœlšc wsiadłyœmy, zdobywszy odpowiednie dokumenty na drogę, do ciężarówki przykrytej plandekš i pojechałyœmy. To, że będę znów nad morzem, wydawało mi się cudem. Przez te wszystkie lata wojny tęskniłam bardzo do morza, dusza we mnie wysychała, zapłakiwałam się po nocach nad losem ukochanej Gdyni przemianowanej na Gotenhafen. Teraz ten wyjazd był jakby nagrodš, prezentem, zadoœćuczynieniem. Może w końcu Smętek jednak odejdzie stamtšd naprawdę, bo ta dedykacja przez wszystkie lata bolała mnie jak zadra. Jechałyœmy strasznie długo, od œwitu do wieczora. Wreszcie ciężarówka zatrzymała się naprzeciw apteki na głównej ulicy Sopotu schodzšcej prosto do mola. Na postoju czekali na nas Grabscy i Funia aptekarka ze Starego Miasta z mężem. Oni także już tu osiedli i prowadzili aptekę. Był niebieski, letni wieczór. Poszliœmy wszyscy trochę w górę i w lewo za czerwonym ceglanym koœciołem, cienistš ulicš. Potem znów w lewo w miłš, wysadzonš lipami uliczkę - Charlottenstrasse. Przed jakšœ ładnš żelaznš bramkš zatrzymaliœmy się wszyscy i Zdzisław Grabski powiedział: "To jest właœnie wasz dom". Od bramki zaczęły się sprawy z zupełnie innej niż dotychczas sztuki. Weszliœmy wszyscy razem do ciemnego wewnętrznego hallu, z którego były drzwi do wielkiego stołowego. W dębowš boazerię wbudowane były kredensy i bufety, a w nich szkło, porcelana i sztućce. Obok był niewielki salonik, a naprzeciwko kuchnia, cała w białych kafelkach. Wszystko w niej funkcjonowało doskonale - kuchnia gazowa, lodówka, w kredensach i komodach œcierki, ręczniki, talerze, szkło i wszelkie naczynia. Kręte dębowe schody z ładnš balustradš, z chodnikiem pięknie przybitym mosiężnymi prętami szły na górę do pokoi sypialnych, trzech, i do łazienki, trochę tylko przestrzelonej w okolicy gazowego pieca. Kiedy zobaczyłyœmy sypialnię z olbrzymim podwójnym letto matrimoniale, całš z różanego drzewa, szafę trzydrzwiowš z lustrami, toalety, fotele, dywany, poduszki, piernaty i puchowe kołdry - nie wytrzymałyœmy i zaczęłyœmy się œmiać, œmiać zupełnie szalonym fou-rire'em, bo to było jak z najbardziej nieprawodopodobnego snu. Przenieœć nas z ruin na Zgoda, ze spania byle gdzie, z jedzenia byle gdzie, z tego całego życia ostatnich miesięcy, które naprawdę było po prostu nędzš, z zupełnego braku jakiejkolwiek wygody, kiedy wyzbyłyœmy się najprymitywniejszych potrzeb, przyjmujšc to zresztš jako rzecz naturalnš i koniecznš i nie cierpišc nad tym ponad miarę - i postawić nas w tym całym obcym luksusie, i jeszcze w dodatku powiedzieć nam, że to nasze - to już było po prostu przeœmieszne. Byłyœmy przy tym szalenie zmęczone, naprawdę wydawało się, że obudzimy się zaraz na twardych, rozsuwajšcych się siedzeniach z krzesełek na podłodze u pani Turczyńskiej. Zostałyœmy w tym domu same, ale niezupełnie. Była tam w pokoju służbowym za kuchniš służšca, Emy šber, przynależna do tego domu. Bała się strasznie. Mówiła po polsku, Ÿle, ale mówiła, bo była Niemkš z kolonii osiadłych pod Bydgoszczš. Kładšc się spać w tych puchach po kšpieli, już pół przez sen, obiecywałam sobie bić tę Emy šber po pysku codziennie, za wszystko, za te szeœć lat. Rano, każda w swoim pokoju, zobaczyłyœmy na œcianach rozmaitych wielkoœci portrety marszałka Ludendorffa. Musiał to być ktoœ bardzo bliski rodzinie państwa Schlichtów, dawnych właœcicieli tego domu. Jego dzieła i dzieła jego żony Frau Doktor Mathilde Ludendorff zapełniały półki biblioteczne. U mamy na stole stał ogromny œwiecznik z bršzu, cały z elementów SS i swastyk, z wygrawerowanym napisem ku czci Obersturmfhrera Schlichta. Mama podejrzanie łatwo zaczęła się przywišzywać do tego domu. Wymawiałam jej te dwie żony dziadka Wrotnowskiego, przywiezione przez niego kolejno z Lintzu. Pierwsze co zrobiłyœmy, po pozbyciu się œladów Ludendorffa i wyrzuceniu z pokoju Emy šber fotografii jej brata esesmana - to zgłosiłyœmy się do Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego z proœbš o wycenienie domu i ruchomoœci w nim zawartych, bo nie byłoby inaczej możliwe siedzenie tu, chciałyœmy za wszystko zapłacić. Nie szło to prędko, przychodziły komisje wyceniaczy, a my zastanawiałyœmy się, czym zapłacimy, jak przyjdzie co do czego. Ale dostałyœmy list od Osterwy z Krakowa, że wystawia "Przepióreczkę", więc była jakaœ nadzieja. Emy šber chodziła koło nas pełna strachu i dbałoœci. Strach jej był zresztš coraz mniejszy, nie biłam jej jakoœ, złapałam się raz ze zgrozš na tym, jak wołałam do niej do kuchni, przechylona przez balustradę: "Pani Emy, może pani przyniesie mi na górę filiżankę herbaty. Zresztš nie, zaraz po niš sama zejdę". Toteż Emy pokochała mnie i opowiadała mi swoje wojenne przygody. Z ostatnich czasów oczywiœcie. Kiedy Armia Czerwona miała zajšć Sopot i wszyscy Niemcy już uciekli, Emy została i przeniosła się do swojej przyjaciółki, która też była gdzieœ pokojowš i mieszkała ze swojš babciš staruszkš. Babcia staruszka, aby uchronić obie dziewczyny przed wkraczajšcymi i przeszukujšcymi domy żołnierzami radzieckimi, wesłała obie w łóżko, na sam spód, między kołdry i pierzyny, a sama ułożyła się na wierzchu. Ale kiedy żołnierze zgwałcili babcię, pierzyny spadły i ukazały się dolne warstwy poœcieli i dziewczyny. Emy šber mówiła mi dalej ze szczęœliwym uœmiechem: "I patrz pani, jak mi się udało. Szeœciu miałam i ani choroby wenerycznej nie dostałam, ani w cišżę nie zaszłam". Babcia staruszka tylko nie wytrzymała. Wielkim wstrzšsem był dla nas pierwszy raz widok Gdańska, tak doszczętnie, tak metodycznie zmasakrowanego, ulica po ulicy, gmach po gmachu. Ratusz, koœciół Panny Marii odarty z dachu, nagi i jasny wewnštrz. Znajome œliczne zaułki, wszystko œwiadomie zniszczone, martwe, zabite. Jakież to straszne straty. Na szczęœcie Oliwa ocalała, jej przepiękna katedra, wšskie jak gęsty las boczne nawy. I park, cudowne drzewa. Dobrze, że drzewom darowano. Drzewa w Sopocie także piękne, buki majš pnie jak z niebieskiej lekko błyszczšcej skóry, gładkiej dla oka i dla dłoni. W domu mieszka nam się dobrze i niesłychanie wygodnie. Emy gotuje doskonale. Sopot nie jest zniszczony, ludzi coraz więcej. "Grand Hotel" zajęty przez wojsko. Ciekawy widok oglšdałam wczoraj. Plaża przed hotelem była pusta. Za to w morzu to tu, to tam, w pewnej odległoœci od brzegu stały ciężkie klubowe fotele, a na nich, z nogawkami wysoko zawiniętymi, siedzieli nieruchomo żołnierze radzieccy i moczyli nogi. Molo było otwarte i mama chodziła codziennie na bocznš ostrogę, siadała na głębokich drewnianych ławach i nieruchomo słuchała szumu morza, cichego chlupotu wody o słupy, patrzyła przez szpary w deskach na przeœwietlonš słońcem wodę, pozbywała się powoli spięcia wewnętrznego, w którym żyła przez tak długi czas. W Gdyni spotkałyœmy państwa Zielińskich, byli tu, bo on dla hut na Œlšsku załatwiał ekspediowanie złomu i wraków pozostałych po wojnie. W pierwszym rzędzie z pancernika "Gneisenau", którego olbrzymie cielsko zamykało wejœcie do portu Gdyni. Zwiedzałyœmy ten wrak i oglšdałyœmy metody cięcia gigantycznych płyt stalowych, które rozstępowały się pod płomieniem jak miękkie masło. Patrzyłam na miasto i port, na wzgórza za nimi. Cišgle nie mogę się nadziwić, że taki miękki, goły, różowy robak, słaby człowiek, może przeżyć to wszystko, co zrobione było, żeby go zabić. Na Wzgórzu Witomińskim nie górujš już, nie królujš dwa buki, Sambor i Mestwin, widoczne zewszšd, o których jest ta przeœliczna nowela. Niemcy wycięli je. Nie ma także domku Plichty na Skwerze Koœciuszki, gdzie mieszkaliœmy i gdzie była tablica. Chodzimy po Gdyni i badamy jš, jak lekarz pacjenta. Czy tu wszystko w porzšdku, czy tam wszystko na miejscu, czy nie ma jakiejœ rany, jakiejœ wyrwy w dawnym kształcie miasta i portu. Ale na szczęœcie strat nie ma zbyt wiele. Jakieœ tylko gdzieniegdzie bunkry, jeszcze napisy, ale już życie zaczyna się wpychać w każdš wolnš szczelinę, otwierajš się sklepy, wielkie targowiska, ludzie wracajš do swoich mieszkań, port zaczyna działać powoli, pomimo pogniecionych żurawi i dŸwigów, wyszczerbionych nadbrzeży. Nasza ulica nie nazywa się już Charlottenstrasse, tylko Wojska Polskiego. Wojska Polskiego 15 - bardzo ładny adres. Lato, a właœciwie jego koniec bardzo upalny. Sypiš się już trochę liœcie z lip wzdłuż ulicy, więc któregoœ dnia wzięłam miotłę, zawišzałam głowę chustkš i poszłam zamiatać chodnik przed domem. I zamyœliłam się na tej miotle znów nad nie istniejšcš zwariowanš wróżkš, która by miała obłškane widzenia mojej przyszłoœci. Tym razem gdyby mi rok temu powiedziała, podczas Powstania, że widzi mnie zamiatajšcš ulice w obcym mieœcie, na Charlottenstrasse - no to pewnie najpierw ucieszyłabym się, że w ogóle widzi mnie żywš, ale potem jaki smutek: więc jestem w niewoli, pracuję u Niemców zagnana do tej ciężkiej, fizycznej, poniżajšcej, niewolniczej harówki. A tu wróżka znów miałaby rację, tylko trochę inaczej. Najczęœciej, jak tylko mam chwilę czasu, idę na molo, siadam i patrzę sobie, patrzę i możliwe, że się trochę dziękczynnie modlę do tego, kto zdecydował, że mam to morze jeszcze zobaczyć. Kiedy raz tak sobie siedziałam, nadeszła i usiadła obok mnie sympatyczna paniusia. Zaczęłyœmy rozmawiać. Ona przyjechała tu gdzieœ z głębi lšdu, pierwszy raz widzi morze. Bardzo mnie to zajęło. Kiedy już sporo mi o sobie opowiedziała, zapytałam jš, jakie ten widok zrobił na niej wrażenie, ciekawa byłam, jak to jest, jak się po raz pierwszy, w dorosłym wieku, zobaczy morze. "Myœlałam, że to jest większe" - powiedziała. Przyszła do nas dziwna depesza od Osterwy z Krakowa. Było tam napisane: "Nic się nie martwcie tym, co pisze to kocie prosię". Myœlałyœmy, że to pewnie jakaœ omyłka na poczcie, ale nie. Chodziło o recenzję Jana Kotta z krakowskiej premiery "Przepióreczki". Recenzja była podobno bardzo zła. Nie podobała się Kottowi prywatna dobra księżniczka i za mało demokratyczni profesorowie, i cała ta indywidualna dobroczynnoœć. Ale mimo to ludzie cišgnęli na sztukę tłumami, a kochany, najmilszy Osterwa, już nie bardzo zdrowy, zagrał jeszcze raz zachwycajšco Przełęckiego. Przemianowano nam ulicę na Żeromskiego, bardzo ładnie. Znów jestem niespokojna o Mieczysia, nie pisze, nie odnajduje nas, jak zawsze nie ma jak go szukać, żadnego adresu. Warszawa nie ma teraz adresów, las także nie ma. Wrzucono nam przez płot kilka ulotek, jedna o Powstaniu, druga i następne zwięŸle i jasno opisujšce obecnš politycznš sytuację Polski, perspektywy i wskazania - mšdre słowa napełniajšce w naszej zagmatwanej rzeczywistoœci otuchš, że sš między nami jeszcze umysły, uczciwe serca i działajšce ręce. Robi się zimno, palimy w kotłowni w piwnicy stosami pism "Der Strmer" i "V"lkischer Beobachter", resztkami skrzyń i suchymi gałęziami z ogrodu. Ja się nie mogę przyzwyczaić do tego domu, ale nie z powodu delikatnych myœli o wygnanych prawowitych właœcicielach, chociaż ich obecnoœć włazi w oczy doœć często. Na szczęœcie zabrali czy zniszczyli przed odejœciem pamištki rodzinne, nie ma fotografii, listów, dokumentów. Ale biblioteka pełna partyjnych publikacji, dzieł hitlerowskich przywódców, portrety w mundurach tego Ludendorffa i innych, w piwnicy czapki, opaski i flagi ze swastykš, tego jest sporo. Nie możemy jakoœ, mimo wszystko, palić tymi ksišżkami w piecu centralnego ogrzewania. Fakt rozdarcia i wrzucenia do ognia ksišżki, jakakolwiek by była, jest czymœ ohydnym i niemożliwym do spełnienia. Więc nie mam żadnych skrupułów ani niepewnoœci wobec faktu mojej obecnoœci w tym domu, jest to taka, a nie inna kolej rzeczy, słuszny skutek dawniejszych spraw. A poza tym każdš rzecz, każdy mebel przykładam w myœlach do domu w Konstancinie, ustawiam je tam, zapełniam pokój po pokoju tymi rzeczami, kupionymi już od Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego za pierwsze pienišdze, jakie dostałyœmy z Krakowa, przesłane przez Osterwę tantiemy z "Przepióreczki". Te meble także nie będš we mnie wywoływały niemiłych uczuć. Każdy mebel stary, każda taka œlicznoœć kupiona w antykwariacie i z radoœciš przyniesiona, wstawiona do naszego domu jest w końcu zwišzana z jakšœ smutnš chwilš, ktoœ się z tym rozstał ze złej przyczyny, ze zbiednienia, œmierci, wyjazdu. Mama kiedyœ dawno powiedziała mi, że dlatego właœnie nie bardzo lubi tak zwane antyki, przeczuwa w nich ten nieznany smutek. Ale trudno przecież mieszkać w meblach zbitych z desek, sfabrykowanych seryjnie, pozbawionych wdzięku staroœci, co by to było za życie. Tylko pokoju ojca nie odtworzę, nie zapełnię tymi meblami stšd. Ile tam ocaleje w Konstancinie, tyle będzie. Jak dotšd sš dwie kanapy, dwa foteliki, fotel, stół. Resztę Niemcy spalili w piecach razem z brzozami i dębami z ogrodu. Ale ten dom w Sopocie jest mi obcy, czy to te ciemne boazerie, belkowane sufity na dole, czy kolorowe szybki w drzwiach, żwirek na œcieżkach w ogrodzie i pruski mur nad kamiennš podmurówkš - nic mi się tu nie widzi, pomimo wygody, sensownego zaplanowania, nowoczesnej kuchni, wielkoœci i wysokoœci pokoi. Przyjechali już pierwsi goœcie, ciotka Aniela, Haneczka Szczepkowska z Adamem Mickiewiczem. Chodzimy nad morze, Adam siedzi za szklanymi szybami półokršgłych promenad przy molo, bo mówi, że zanadto wieje od morza, a my obie stoimy godzinami oparte o balustradę nad biegnšcymi falami na samym końcu ostrogi i patrzymy, słuchamy, wšchamy, pozwalamy, żeby ten wiatr dŸwięczał nam w otwartych ustach, kiedy się głowę bokiem do niego odwróci. Kiedy wracamy, wyszarpane wichrem, z oczami aż piekšcymi i troszeczkę słonymi ustami - Adam mówi znudzonym głosem: "No, skończyłyœcie już ten seans pod tytułem kocham cię, morze?" Ale to prawda, całš tę wojnę wiatr z nas tu wywiewa. Trzeba jechać do Konstancina, przygotować tam jakieœ gniazdo na zimę. Nie możemy jej przebyć tu, tam jest dom, przyjaciele, Warszawa, mimo że naprawdę fizycznie jej nie ma. Mama chce zostać w Sopocie jeszcze trochę, ale ja muszę jechać. Ciotka Aniela zostaje z mamš i wprowadza się do nas ta Stenia, co tak kiedyœ strasznie rzygała na jachcie. Odnalazła się na Wybrzeżu, też jš tu cišgnęło, dostaje u nas ładny pokój i znajduje sobie posadę w jakimœ nowo powstałym biurze. Będzie się komu opiekować w zimie domem. Dół mama wynajęła także na jakieœ biuro miłemu panu Sobańskiemu, będzie więc dom ogrzany i pan Sobański płaci, więc będzie na podatki, opłaty czy naprawy. Spotkałam tu Staszka Likiernika, kolegę z Powstania, i z nim wyprawiam się w drogę do Warszawy strasznie rozklekotanym i starym autobusem. Zabieramy ze sobš wielki starawy dywan. Mam zamiar ocieplić nim pokój, w którym będziemy mieszkały w Konstancinie. Jest zakaz wywożenia czegokolwiek z Ziem Odzyskanych, zakaz przez nikogo nie respektowany, także przez nas. Ale nikt nie oœmiela się wieŸć czegoœ tak ogromnego, jak ta rura ułożona między siedzeniami autobusu. Wszyscy się o niš przewracajš, klnš, jakieœ okrutne straże i kontrole cholerujš i żšdajš zgłoszenia się właœciciela, ale my patrzymy w okno przez cały czas, nikt tego przecież nie będzie wycišgał. Droga trwa prawie dwa dni, bo autobus pod Brodnicš wpada na drzewo, a potem w pole buraczane. Konie go wycišgajš, a my, podróżni, nocujemy w jakiejœ budzie przy ognisku. Urzšdziłam jako tako dwa pokoje na górze w Konstancinie. Piece dobrze działajš, jest trochę węgla, na dole w salonie mieszkajš Sochowie, Helenka gotuje, jadamy razem. W małym pokoiku przy tarasie mieszkajš dwie panie Rudziewicz, ta uratowana przez Władka Sochę, która uciekała przed Niemcami, i jej siostra z obozu. Ta pierwsza jest prokuratorem od spraw niemieckich, do œcigania i sšdzenia zbrodniarzy hitlerowskich. Kiedyœ wróciła do domu zupełnie roztrzęsiona i blada jak płótno. Wsiadła do kolejki w Warszawie i zobaczyła, że naprzeciwko niej usiadł człowiek, który wydał całš jej rodzinę i był winien œmierci ich wszystkich. Patrzyli na siebie, doskonale wiedzšc i rozpoznajšc się wzajemnie. Ten zbrodniarz siedział nieruchomo, aż gdzieœ w Powsinie zerwał się i wyskoczył prawie w biegu. Pani Rudziewicz powiedziała, że była tak samo jak on nieruchoma i jakby sparaliżowana. Kiedy wstawał i widziała, że ucieka, nie zrobiła żadnego gestu, nie wydała głosu, przyszła do domu w tym samym dalej stanie zdrętwienia. Ta niepojęta historia wytršciła mnie z równowagi. Mieszka tu jeszcze z nami starszy pan Duda z żonš. Robi prymitywne, ale bardzo potrzebne sprzęty drewniane. Pierwsza zima powojenna. Mama odzwyczaiła się już od kładzenia się spać w ubraniu, ale obie zachowałyœmy i zachowamy już pewnie na zawsze zwyczaj okupacyjny układania wieczorem ubrania i bielizny w taki sposób, żebyœmy mogły po ciemku czy nagłš przyczynš zerwane ubrać się, bez szukania, w kolejne częœci garderoby. Żadnej wiadomoœci od Mieczysia, nie ma go na pewno w Warszawie. Myœlałam, że te pierwsze powojenne Œwięta, biedne i trudne, i niewesołe, ale będš wspólne, i nic z tego. Poznałyœmy tu miłych państwa Daszewskich, rodzinę doœć skomplikowanš, bo powoli okazuje się, że ich córka jest jego wnuczkš, a jego żona nie jest jej matkš, ale co nas to w końcu obchodzi. On był właœcicielem œwietnie prowadzonego przed wojnš majštku w Grójeckiem - Nowa Wieœ, i bardzo znanym pomologiem. Ona œliczna i z wrodzonš elegancjš, z domu Korybut-Daszkiewicz. Jest też Marusia Karnicka, siostra zabitego czarujšcego Szury, a poza tym zaczynajš się pojawiać we wszystkich trochę lepiej zachowanych willach całe rodziny angielskie. Warszawa jest zburzona i poza jednym hotelem "Polonia", gdzie gnieżdżš się wszystkie placówki dyplomatyczne i najrozmaitsze przedstawicielstwa, nie ma się gdzie w niej pomieœcić. Więc jakoœ specjalnie Anglicy upodobali sobie Konstancin. Najrozmaitsi wyżsi i niżsi oficerowie, samotni albo już z rodzinami, zamieszkujš dookoła nas. Ich opiekunkš, tłumaczem, faktorem jest Marusia, przez matkę Angielka, uczynna, energiczna, œwietnie wychowana, taktowna, wesoła - pomimo straty ukochanego Szury - i z niebywałym, cienkim poczuciem humoru. Ci Anglicy wyzyskujš jej uczynnoœć i po pierwszym naszym zachwycie, że w ogóle nareszcie sš, że możemy ich przyjšć, okazać im goœcinnoœć i naiwnš serdecznoœć - powoli przestajš się nam tak bardzo podobać. Stali mieszkańcy Konstancina opowiadajš sobie o tym czy owym cudzoziemskim lokatorze, że jest brudas, że żšda rozmaitych œwiadczeń, ale za nie nie płaci, że każdy z nich myœli, że mu się tu wszystko należy. Może ta ogólna życzliwoœć, którš im wszyscy okazywali, tak na nich wpłynęła, a może to sš ich głębsze cechy charakteru. Zima ciężka, w łazience tak zimno, że mamy w pokoju ustawionš prowizorycznš umywalkę przy piecu i tu się myjemy. Ale powoli robi się lżej. Chodzę na dalekie spacery w pola, znów życie nabiera tego normalnego rytmu, zwišzku z przyrodš, z ziemiš, z porš roku. Znów czuję te zmiany delikatne i powolne - zapach ziemi, zapach kory na słońcu, pierwszy œpiew ptaka, pierwsze nowe piórko trawy. Te przedwioœnia zawsze mijały w mieœcie prawie nie dostrzegane, teraz biorę w tym udział bardzo œcisły. Wczesnš wiosnš byłam w Warszawie i musiałam się w jakiejœ sprawie zobaczyć z mężem Hassy, siostry Przypkowskiego, panem Makomaskim, który po wojennych perypetiach właœnie przyjechał i został dyrektorem "Orbisu" w wyremontowanym domu na Brackiej. Kiedy weszłam do jego gabinetu, zobaczyłam ze zdziwieniem, że na biurku stoi pies, przepiękny żywy jamniczek długowłosy, a właœciwie jamniczka. Pan Makomaski, zły i zmieszany, powiedział, że jakieœ dwie znajome Hassy, pewnie wariatki, wpadły tu przed chwilš, zawróciły mu głowę historiš tej bezdomnej pięknoœci, kazały się jemu psiš dziecinš zajšć, postawiły jš na biurku i wyleciały. Ten pan serio traktował swojš pracę i stanowisko i nie mógł urzędować z jamniczkš na dłuższš metę. Wzięłam małš na ręce i poczułam, że nie oddam jej za żadne skarby. Pojechała ze mnš, za pazuchš, do Konstancina, ciężko chorujšc od trzęsienia jazdy. Trochę się niepokoiłam, co mama powie, nie bez racji. Kiedy postawiłam jš bez słowa na progu pokoju, słabš, malutkš, chorš od tej jazdy - mama leżała na swojej kanapie. Rzuciła tylko okiem, odwróciła głowę i powiedziała: "Uprzedzałam cię, moja droga, że nigdy więcej, po Kiopku, nie chcę mieć psa. Nie mamy doœć pieniędzy, nie mamy służšcej, warunki się zmieniły, nie wiadomo, co z nami będzie i gdzie będziemy mieszkały - no, połóż mi to tutaj koło mnie na tapczanie". I tak już oczywiœcie zostało. Uwielbiały się wzajemnie, wiadomo, że wszystkie jamniki sypiajš w łóżkach swoich państwa, jeœli ktoœ mówi coœ innego, to kłamie. Bardzo długo nie mogłyœmy się zdecydować na imię dla tej rudej malutkiej œlicznoœci, którš małe wiewiórki w ogrodzie brały za krewniaczkę i zbiegały do niej po pniach. Tymczasem mówiło się o niej ta piesia, aż pewnego dnia okazało się, że ona to już przyjęła za swoje imię własne i musiałyœmy się zgodzić, że zostanie Piesiš. Pewnego razu, kiedy siedziałyœmy przy stole, my, ciotka Aniela i Hassa Makomaska, zobaczyłyœmy, że wchodzi do nas po schodach niezwykłe zjawisko. Był to nadzwyczajnej pięknoœci oficer w angielskim mundurze. Wręczył nam swój bilet wizytowy, z którego wynikało, że jest to Lt.-Colonel F.X. Zaleski, Head of the Polish Military Mission in the British Zone, z siedzibš w Bad Salzuflen. Przywiózł także list polecajšcy od swego kuzyna Kirchmayera z Krakowa. Zjadł obiad, wyjaœnił, że F.X. oznacza Fran‡ois-Xavier, że od przed wojny nie był w Polsce, że Bad Salzuflen leży bardzo blisko Dsseldorfu, a w dalszej rozmowie w cztery oczy zawiadomił, że ma się zamiar ze mnš ożenić, za namowš swego kuzyna, bo dla niego nadeszła właœnie taka chwila, a dla mnie będzie lepiej przeprowadzić się do Bad Salzuflen niż siedzieć w Konstancinie, przy zburzonej Warszawie. Nic nie pomogły moje ciche uwagi, że Dsseldorf też pewnie jest zburzony, a ten Bad musi być czymœ w rodzaju Konstancina, tylko niemieckiego. Zaleski był rzeczywiœcie piękny, zgrabny i pełen najlepszych chęci zbudowania mi gniazdka w Bad Salzuflen. Chciał tam nawet zabrać mamę, ciotkę Anielę i Piesię. Brak mu było jednej tylko rzeczy, to jest poczucia humoru, a poza tym lubił opowiadać stare filmy. Bardzo przy tym elegancko nie wymawiał r, więc opis filmu "Car Iwan GroŸny" wyglšdał tak: "A jak ten cał na tłonie tych bojałów hałapem po mołdach płał!" Ale nie o to przecież chodziło. Moje głupie dowcipki i nonsensowne figielki wywoływały w nim smutne zdziwienie. Przysyłał mi całe klomby kwiatów i kiedy go nie było, bo był w Bad Salzuflen, nadchodziły stamtšd długie smętne miłosne listy, niezmiennie namawiajšce mnie na przeniesienie się w to czarowne miejsce. W ogóle przepowiednia Danusi Dzierzgowskiej o moim przyszłym życiu, w którym będš jeszcze domy, perfumy, podróże, mężczyŸni, pienišdze, zaczynała się powoli sprawdzać. Nie we wszystkim, ale zawsze. Pan Duda zrobił mi półkę na ksišżki, bo już parę kupiłam na straganach i wózkach, gnieżdżšcych się w ruinach Warszawy. Na tej półce leżały więc ksišżki, ta serweteczka niciana od Danusi, jakiœ wazonik z targu w Gdyni. Zaczynało mi się chcieć, żeby było ładnie, od czego się odżegnywałam zajadle zaraz po wojnie. Wtedy myœlałam, że przedmioty, rzeczy domowe własne i kochane niosš w sobie zadatek nieuchronnej przyszłej straty i żalu po nich. Teraz powoli zapominam o tym, że trzeba mi tylko własnego płaszcza na grzbiecie, własnych papierosów i nie przemakajšcych butów - nawet w jednym barze kawowym w Sopocie kupiłam przepiękne krokodylowe czółenka na piekielnie wysokich obcasach, a Maria Pulcini przysłała kilka materiałów na suknie dla mamy i dla mnie, œlicznych włoskich jedwabi. Utyłam też dostatecznie na obiadach Helenki - "cuœ ala krupnik, cuœ ala befsztyk" - wszystko to było w sumie niezłe. Myœlę o sobie. Zimš zaczęłam jeŸdzić do Warszawy do PCK, na Mokotowskš. Trzeba tam było ludzi do pracy w kartotekach poszukiwań, tych zgłoszeń były miliony. Zaczęło się od szukania dla Marysi œladów Stefana Leszczyńskiego, a potem już tam zostałam. Trzeba było łšczyć karty szukajšcych ze zgłoszeniami podanymi przez tych, co coœ wiedzieli. Długie rynienki tych kolorowych kart, tam gdzie była jakaœ wiadomoœć, karta była wysunięta. Wiedziałam, jak Stefan był ubrany, kiedy go widziałam ostatni raz na Krzywym Kole, i wiedziałam, że miał przejœć do PWPW, znałam także pseudonim - "Sas". Ale to nic nie dało. Była cała masa zwłok odkopanych z PWPW, ubranych w te same koszule niemieckie ze Stawek, takie same jak moja, te same płaszcze oficerskie niemieckie szaro-zielone - które z nich były Stefanowe? W dziale ekshumacji pracowała dawna aktorka filmowa, Jaga Boryta, siostra Sawana. Zawołała mnie kiedyœ i zapytała, czy miałam gdzieœ ukryte jakieœ pamištki. Do jej drugiego brata, Malinowskiego, zgłosił się właœnie jego kolega z popowstaniowego obozu z propozycjš sprzedania pamištek po Żeromskim. Nie wiedziałam, czego by to mogło dotyczyć. Mogły to być równie dobrze rzeczy z mieszkania na Brzozowej, dzienniki wywiezione przez Niemców z sejfu Biblioteki Narodowej od profesora Grycza, jakieœ pamištki konstancińskie, jak i zawartoœć skrzynek ze Starego Miasta, z piwnic drukarni. Zobaczyłam się czym prędzej z panem Malinowskim. Powiedział mi, że ten znajomy z obozu rewindykował te rzeczy z Niemiec, znalazł je tam w skrzyniach z napisem "Schloss Warschau". Spytałam pana Malinowskiego, czy ma dużo pieniędzy, a kiedy zapewnił mnie, że prowadzi jakieœ garaże czy warsztaty samochodowe i zarabia œwietnie, poprosiłam go, żeby kupił wszystko za jakškolwiek podanš cenę, ale żeby nie powiedział ani słowa tamtemu, że załatwia to dla rodziny, na wypadek, gdyby sprzedajšcy był szabrownikiem. I dobrze zrobiłam, w ogromnej pace zawiniętej w gruby szary papier była zawartoœć wszystkich moich skrzynek ze skarbami z piwnicy w Rynku. Sprzedajšcy był szabrownikiem, który dostał się do piwnic przed naszym kopaniem, a napisy na skrzyniach i rewindykację z Niemiec wymyœlił sobie, i to głupio, bo Zamek spalił się w 1939 r., a ja te wszystkie pamištki przyniosłam do piwnicy przed samym Powstaniem. Jakież to skarby dostałam z powrotem! Kilkaset fotografii, portfel z liœćmi laurowymi, dwa paszporty, karta powołania do Legionów, gdzie w rubryce "szczególne kwalifikacje" podał Żeromski dwa słowa: "jeŸdzi konno", Order Wielkiej Wstęgi "Polonia Restituta" z dyplomem i szarfš. Zgniecionš harcerskš manierkę Adasia. List Conrada, który tu był osobno, pióro z masy perłowej i opis ojca, od kogo je dostał i że "Adaœ kazał je zreperować". Tyle rozmaitych rzeczy, które brałam do ręki, znów z uczuciem, że coœ zmartwychwstaje. Złodziej wysypał wszystko ze szkatułek i tak przyniósł ten pakiet panu Malinowskiemu. Rozmaici znajomi radzili mi, żebym, wzišwszy ze sobš milicjanta, poszła do tego złodzieja i zrewidowała mu mieszkanie, bo mógł tam poza skrzyneczkami mieć jeszcze inne moje rzeczy z piwnicy. Ale łatwo powiedzieć: "IdŸ z milicjantem do cudzego mieszkania". Zapłaciłam, co się należało panu Malinowskiemu i zamówiłam u tego samego co zawsze stolarza w Konstancinie nowe skrzyneczki, drewniane, takie same, jak tamte rozbite - na rękopisy i odzyskane skarby. W zeszłym roku, kiedy byłam w Sopocie, mama napisała do mnie, żebym pozwoliła zamieszkać w naszym domu na górze pani Zdzisławowej Dębickiej, która nie ma się gdzie podziać na zimę, pomimo sporej iloœci synów, mieszkajšcych również na Wybrzeżu. Pani Dębicka oczywiœcie mieszkała w moim pokoju przez wiele miesięcy. Kiedy przyjechałyœmy do Sopotu z poczštkiem lata, zdziwiłam się, że cały pokój, wszystkie meble sš w małe okršgłe dziurki. Myœlałam, że rzuciły się tam jakieœ korniki, ale Stenia, niezastšpiona Stenia, powiedziała, że nie, że te dziurki sš od ptaszków, które tu przylatywały do pani Dębickiej. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, czyżby odwiedzały jš same dzięcioły? Stenia powiedziała, że to były sikorki, pani Dębicka trzymała okna otwarte i przybijała do wszystkich mebli gwoŸdziami słoninkę dla zgłodniałych ptaszšt, dobra dusza. Ale mieszkała u nas dwie zimy, bo mama pisała z Konstancina: "Bardzo chcę jej pomóc, przecie to moja koleżanka, wdowa po literacie". Przez te pierwsze lata powojenne siedziałyœmy na zmianę, to mama w Konstancinie, a ja w Sopocie, to na odwrót. Pisałyœmy do siebie bez przerwy kartki i listy. Były to przede wszystkim przestrogi i niepokoje dotyczšce zdrowia, sporo plotek o znajomych, doniesienia o stanie finansów i opisy przebiegu remontu domu w Konstancinie, który trwał przez dłuższy czas, trzeba było naprawiać dach, malować œciany, łatać rynny. Zacišgnęłyœmy na to pożyczkę w BGK, doœć prędko zresztš spłaconš, bo œmiertelnie bałyœmy się zawsze długów, a tym bardziej obcišżenia hipoteki, która musiała być "czysta jak łza". Wspominałyœmy też często dziadka. Ten dziadek, stryj Żeromski, stara dagerotypowa fotografia wykopana z gruzów i wiszšca na œcianie tam gdzie dawniej, nad moim łóżkiem w pokoju ojca, służyła nam teraz za sejf. Można było w tym czasie łatwo kupić dolary, złote i papierowe. Często pewne niewielkie nadwyżki naszych dochodów zamieniałyœmy na te pienišżki i wsuwałyœmy między ramkę i fotografię dziadka. Toteż mama pisała do mnie czasem dziwne rzeczy: "Dziadek ma się dobrze, nawet bardzo ostatnio utył, tak bardzo, że po prostu odstaje od œciany". Albo: "Dziœ mogłabym zakupić trochę jedzenia dla dziadka, ale tak szalenie podrożało, że nie mam odwagi, niech czeka". Albo: "Boję się trochę o dziadka, więc trzymam go w tapczanie". Ja w Sopocie ekspediowałam częœć mebli majšcych zapełnić pusty dom w Konstancinie. Był tego lata Władek Socha z synem Felusiem, musiałyœmy im pokazać morze, którego nigdy nie widzieli. Ciotka Aniela siedziała ze mnš, a mama pisała: "Z pożyczki częœć pożre znów dziadzio. Straszny żarłok, ale to tak miło odżywiać takiego zacnego starca". Ale najważniejszš wiadomoœciš było: "Piszę dlatego, aby ci donieœć, że wczoraj, o 4 pp., zjawił się Mieczyœ. Był zdaje się bardzo zasmucony, że cię nie było. Prosił, aby ci powiedzieć, że na jesieni przyjeżdża na stałe do Warszawy i żebyœ była tak łaskawa zawiadomić go natychmiast, gdy przyjedziesz, na Hożš. Jest chudy jak wiór, ale bardzo opalony, co bardzo ładnie wyglšda przy jego szafirowych oczach i różowej koszuli. Jest doœć smutny, ale nie beznadziejny, a on jest przecie mšdry". To ostatnie zdanie odnosiło się już do ogólnej sytuacji. Ale dlaczego nie przyjechał do Sopotu? A tymczasem przepowiednia Danusi spełniała się coraz bardziej. Przyjechał do mnie do Sopotu pan Zdzisław Madeyski, wypuszczony z więzienia, z listem od Hassy Makomaskiej. Ten pan nie dojechał na wiadome zebranie w Milanówku z Okulickim, Jankowskim, Stypułkowskim i innymi, bo został w drodze zatrzymany, a miał ze sobš ostatni żołd z Londynu dla AK. Siedział w więzieniu w Łodzi doœć długo i ciężko, ale nagle bez rozprawy został zwolniony, nie dostał tylko z powrotem tego, co wiózł ze sobš. Zaczšł pracować w PCK, do Sopotu wpadł na chwilę, ale zaczšł do mnie pisywać listy i tak się jakoœ znajomoœć nawišzała i utrzymała. Był to dobry, szlachetny i całkowicie oddany sprawom społecznym człowiek. I bardzo przystojny. W Sopocie także poznałam kapitana Karola Borhardta. Jego wspaniała postać, niedŸwiedzia siła, bohaterska i wstrzšsajšca przeszłoœć, a przy tym wzruszajšca łagodnoœć zachwyciły mnie. Postanowiłam namalować jego portret. Farby, kasetę zrobionš ze skrzynki, trochę pędzli jakoœ sobie przygotowałam. Gorzej było z płótnem. Portret musiał być wielki, bo on cały był wielki. Znalazłam na strychu ogromnš dyktę, oklejonš tapetš, jakiœ fragment przepierzenia czy œcianki. Zagruntowałam to i namalowałam go nieomal en pied, z rękš opartš o kolano, w mundurze kapitana marynarki wojennej angielskiej, na co wskazywała liczba i rozmieszczenie złotych guzików. Ponieważ był w tym czasie profesorem czy wykładowcš nawigacji wedle gwiazd - astronawigacji - w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni, więc w tle miał pięknš starš mapę nieba, którš kupiłam na targu w Gdańsku. Podczas tego pozowania opowiedział mi kapitan historię swoich ostatnich, to znaczy wojennych lat. Pływał w konwojach i podczas jednego nalotu niemieckiego na angielskie okręty został wyrzucony siłš wybuchu z pokładu jednego okrętu na pokład innego. Został tak poraniony i połamany, że lekarze angielscy bardzo długo nie wiedzieli, czy uda go się uratować. Został odznaczony bardzo wysokimi orderami, leczono go na wszystkie sposoby, aż jego niezmożona siła i zdrowie zwyciężyły. Wyszedł ze szpitala z jednym tylko urazem. Przestał w ogóle spać, utracił tę zdolnoœć tak zupełnie, że powoli zaczšł dziczeć, nie mógł znieœć widoku ludzi, tym samym nie mógł pływać, więc lekarze, bezsilni wobec tej koszmarnej bezsennoœci, pozwolili mu pojechać samemu do Szkocji, w jakieœ dzikie i puste góry. Tam zaszył się w pasterskiej kamiennej chacie, ktoœ donosił mu od czasu do czasu żywnoœć, i tak spędził tam długi czas, studiujšc i uprawiajšc jogę. Powoli, powoli zaczšł powracać do stanu sprzed katastrofy, a przede wszystkim odnalazł możnoœć snu. Trudno to sobie nawet wyobrazić, jak można zupełnie nie spać, jeœli po jednej nocy Ÿle przespanej ma się piasek w oczach i w mózgu i cały dzień jest krzywy. Podczas pozowania mówił mi dużo o tej jodze, przynosił ksišżki i namawiał na ich studiowanie. Ale to, co mówił, nie było zachęcajšce. "Pani ciało nie jest w najmniejszym stopniu ważne. Jest to tylko pani chwilowe mieszkanie". Był bardzo delikatny i dobrze wychowany. Toteż na pewno ordynarne wydało mu się to, co pod nosem powiedziałam, że chwilowe czy nie, niejeden chciałby otrzymać na nie przydział i kwaterunek. Byłam w ogóle w tym okresie szarpana zmiennymi, a nawet sprzecznymi namowami, wskazaniami i pouczeniami. Madeyski twardo krytykował moje rozpieszczenie, miękki charakter i brak właœciwej postawy wobec życia. "Moniko, nie bšdŸ hedonistkš!" - wołał do mnie z daleka. Z jeszcze dalszych okolic, z Bad Salzuflen, Francois Xavier naglił, aby pozbyć się pozostałoœci okupacyjnych rozpaczy, klasztornego tkwienia w twardym i smutnym życiu konstancińskim, chciał, abym zaczęła nareszcie rozkwitać, z nim razem oczywiœcie, w radoœci i rozkoszach. Kapitan Borhardt namawiał mnie do odrzucenia wszystkiego w ogóle, co nie jest kontemplacjš i absolutnš ascezš. Tak przerabiana i wychowywana, czekałam na mojego Mieczysia, którego metody wobec mnie ograniczały się w razie potrzeby do zmarszczenia brwi i cichego zdania: "Spokojnie, córuchno". Zresztš i to nie było potrzebne, odkšd go znałam, mój charakter wybitnie zmienił się na lepsze. Wszyscy do mnie pisali, bardzo się mnš zajmowali, a on jeden gdzieœ się obracał, cišgle w tych niewiadomych i groŸnych sprawach utopiony. Portret udał się, wszyscy to mówiš. Byłam wieczorem na kolacji w "Grand Hotelu" z F.X., a po kolacji poszliœmy na spacer do parku wzdłuż morza. W zupełnej ciemnoœci nagle oœlepiły nas ostre latarki i groŸne głosy wrzasnęły: "Stać, ręce do góry, okazać dokumenty!" Był to uzbrojony po zęby patrol WOP-u, strzegšcy plaży przed desantem z morza sił wrogich socjalizmowi. Serce we mnie zamarło, kiedy przypomniałam sobie mundur Lt.-Colonela angielskiego, który nosił F.X. Patrol strasznie krzyczał i groził sšdem polowym, a my słabo staraliœmy się wytłumaczyć, że nie jesteœmy z łodzi podwodnej, tylko z "Grand Hotelu", i że nijak nie możemy okazać dokumentów majšc obie ręce podniesione do góry. Okropna to była sytuacja. Wielka jest nieufnoœć władzy wobec ludnoœci, mimo "3 razy tak" wymuszonego propagandš i doœć prymitywnie. Mamy niemiłe uczucie, że traktuje się nas wszystkich, tu zastanych, jak głupców. W ogóle życie zmieniło nam się o tyle, że nikt nas nie zabija na œlepo, nikt nie poluje na nas na ulicach, noce mijajš spokojnie, nie wiem, czy dla wszystkich, ale raczej dla większoœci tak. Nie ustaje w nas zdziwienie i radoœć, oczywiœcie, że żyjemy, tylko co ma być dalej, nie wiemy. Nad głowš istnieje innego rodzaju przykrywa, nie tak ciężka, pozornie bardziej przezroczysta. Urwał się łatwy dawniej kontakt z ludŸmi, jednolite myœlenie. Rozmowy teraz sš ostrożniejsze, zdziwienie przy spotkaniach z dawnymi znajomymi głębsze. Nasza osobista sytuacja układa się pozornie dobrze. Ksišżki ojca sš wydawane, sztuki wystawiane. W zimie wezwał nas z Konstancina do Warszawy dyrektor czy prezes wydawnictwa "Czytelnik" - Jerzy Borejsza. Miewa do nas rozmaite interesy. Raz było to pytanie, co wolimy i co radzimy przyjšć jako zasadę przy druku ksišżek ojca - czy lepiej drukować pewne pozycje cenzurujšc je, to znaczy wycinajšc fragmenty, czy nie drukować wcale. Nie wiem, jakiej odpowiedzi spodziewał się Borejsza i jak mógł nas pytać, czy można okaleczać autora. Innym razem zawiadomił nas, że w domu w Konstancinie zostanie zainstalowana stacja radiowa i będš stamtšd nadawane wieczory literackie z udziałem naszym, oczywiœcie, i rozmaitych innych osób, zapraszanych sukcesywnie - jak Marusia Kasprowiczowa, Nałkowska, Tuwim, który właœnie przyjechał, innych jeszcze osób nie znanych nam nawet z nazwiska. Mieliœmy rozmawiać o literaturze, polityce, przewidywaniach przyszłoœci i innych sprawach. Wróciłyœmy po tej wizycie u Borejszy zmartwione, ale nie załamane. Mama powiedziała: "Ty jedziesz do Zakopanego, Bujak cię tam gdzieœ umieœci u górali, ja kładę się do szpitala, Walek Hartwig przetrzyma mnie w łóżku, ile będzie trzeba. Dom w Konstancinie zostanie na łasce bożej i Sochów, nie pierwszy raz. A Sopot niech licho porwie". Na drugi dzień pojechałam jednak do Tuwima prosić go o radę i ratunek. Tuwim wysłuchał relacji i trochę nawet wyœmiał nasz niepokój: "To jest przecież wariat, któremu przez głowę przelatuje tysišc szalonych i dziwacznych pomysłów na godzinę. Przelatuje i wylatuje bez œladu. Jutro nie będzie pamiętał o niczym, siedŸcie spokojnie w domu". Istotnie tak się stało, tylko Marusia Kasprowiczowa pisała do nas przez jakiœ czas listy, pełne projektów i nadziei na te nasze występy. Borejsza podczas naszych na szczęœcie nieczęstych wizyt u niego nazywał nas niezmiennie - jednš Olimpiš, a drugš Aureliš, co przyjmowałyœmy bez protestów. Czasem podczas naszej bytnoœci w gabinecie zaczynał telefonować do wszystkich ówczesnych dostojników państwowych i prowadził z nimi rozmowy ważne i tajemnicze. Siedział przed nami za biurkiem, podnosił coraz to innš słuchawkę telefonicznš, żšdajšc połšczenia z coraz to innym towarzyszem Wiesławem lub Osóbkš, pocił się i krzyczał, z rozpiętej koszuli sterczała mu gęsta czarna wełna, a my czekałyœmy, aż skończy, żeby dowiedzieć się, jaki ma do nas interes. Kiedyœ zginšł mu w trakcie naszej bytnoœci pies, czarny pudel, działy się wtedy koszmarne rzeczy w całym "Czytelniku", a my ulotniłyœmy się cichaczem. Właœciwie był to człowiek niegroŸny, ale zawsze trochę nas denerwował. Raz tylko wszedł mi fatalnie w drogę. W pierwszych latach w Gdańsku, w Sopocie i okolicznych miejscowoœciach pełno było po piwnicach i strychach niepotrzebnych nowym mieszkańcom rzeczy, a przede wszystkim ksišżek. Ksišżek nie wynosiło się na targowiska, bo nikt albo prawie nikt ich nie kupował. Leżały i niszczały albo palono nimi w kuchniach i piecach centralnego ogrzewania. Przyszło mi na myœl, że można by rozmaite piękne wydawnictwa, starodruki i albumy ocalić od zagłady, jeœliby istniał antykwariat, płacšcy cokolwiek za te rzeczy. Trochę tęskniłam do mojej pracy w księgarni podczas wojny, czułam się na siłach poprowadzić taki sklep i wielkš miałam na to ochotę. Poszłam do magistratu na ulicy Koœciuszki i bez trudnoœci otrzymałam zgodę. I nie tylko zgodę, ale zaraz przyznano mi lokal na ulicy Rokossowskiego, tej schodzšcej do morza, w nie zburzonym domu, po słonecznej lewej stronie, trochę niżej niż apteka Funi Urbańskiej. Podpisałam umowę w Zarzšdzie Miejskim z Wydziałem Handlu, zgłosiłam poczciwš Stenię jako pracownicę i przygotowywałam się, zakasujšc rękawy, do ogłoszenia w "Dzienniku Bałtyckim" i na słupach zawiadomień o otwarciu antykwariatu, kiedy przyjechał Borejsza. Przyjechał zresztš w zwišzku z utworzeniem pisma literackiego, które miało się nazywać - o zgrozo, o idiotyzmie - "Wiatr od Morza". Goršco odmawiałyœmy go od tego bezsensownego pomysłu, ale bezskutecznie. Borejsza dowiedział się, może nawet ode mnie, o zamiarze otwarcia i prowadzenia przeze mnie antykwariatu. Natychmiast kategorycznie zabronił przyznania mi tych uprawnień. Zobaczyłam się z nim wœciekła i doszło do bardzo przykrej i głupiej rozmowy. Dowiedziałam się, że córka Żeromskiego nie będzie stała za ladš w Polsce socjalistycznej, że byłaby to woda na młyn wrogiej propagandy radia Madryt, że ja pracować nie muszę, bo mnie ten socjalizm utrzyma. Ja na to, że słyszałam, że żadna praca nie hańbi, że mogłabym nawet sprzedawać œmietanę albo sznurowadła i także by nikomu korona z głowy nie spadła, a już najmniej mnie, że jestem wykwalifikowanym pracownikiem księgarskim, bo pracowałam w tym zawodzie całš wojnę. Na to Borejsza znów, że to właœnie jest argument przeciw temu pomysłowi, słowem, utršcił całš sprawę, przydział lokalu, obiecane ulgi i zgodę na całš imprezę zaraz mi cofnięto - i tak nie było w Sopocie potem żadnego antykwariatu. Był za to we Wrzeszczu, niedaleko stacji, znakomity antykwariat, prowadzony przez pana - chyba Krawczyńskiego. Można tam było grzebać we wszystkich działach, chodzić po drabinach, można było zadołować ksišżkę wybranš w głębi półki, aby po niš wrócić póŸniej z większš iloœciš gotówki. Kiedyœ z Szancerem grzebaliœmy tam doœć długo, kiedy nagle usłyszałam ze szczytu drabiny jego zdenerwowane sapanie. Kiedy zlazł na dół, miał w ręku œwietny egzemplarz "Les Etoiles" Granville'a, umieszczony w dziale astronomii. Szancer miał już prawie całego Granville'a, czego mu bardzo zazdroœciłam, z wyjštkiem tego właœnie czarujšcego tomu "Les Etoiles". Innym razem otworzyłam jakšœ interesujšcš mnie ksišżkę i wypadła z niej karteczka, a na niej jedno zdanie: "Już tu byłem. Julian Tuwim". Z Tuwimem od jego powrotu widywaliœmy się bardzo często i coraz częœciej. Powitanie naturalnie odbyło się na kolanach, on uklškł, kiedy weszłam, więc ja także oczywiœcie uklękłam i tak obejmujšc się, popłakujšc i całujšc się na podłodze odbyliœmy tę uroczystoœć pod spokojnym okiem pani Stefy. Właœciwie byli oboje po tych latach zupełnie tacy sami, ona zwłaszcza, ładna, gładka i niezmienna. Zamieszkali w domu "Czytelnika" na Wiejskiej, w pięknym mieszkaniu z tarasem, na który Tuwim starał się nigdy nie wychodzić. Kiedy przyjechał z kolei Słonimski, opowiadali rozmaici ludzie, że kiedy po tak wielu latach niewidzenia mieli się znów zobaczyć, Słonimski wiedzšc o patetycznych, namiętnych i wylewnych scenach powitania, którym ulegał Tuwim - zadzwonił do drzwi tego mieszkania na Wiejskiej, a kiedy gospodarz otworzył drzwi i ramiona w głębokim wzruszeniu, goœć zapytał grzecznie: "Przepraszam, czy można skorzystać z ubikacji?" Ach, Antoni, najdroższy Antoni, to było naprawdę wstrętne! Zaczęliœmy chodzić razem do kawiarni. Najpierw do "Kopciuszka", potem do "Lajkonika" na placu Trzech Krzyży albo do klubu Zwišzku Literatów. Tuwim przyjeżdżał przydzielonym mu na stałe autem z kierowcš. Ten "Kopciuszek" to była niezwykła oaza intelektu, snobizmu, szyku, miejsce spotkań ludzi œcišgajšcych ze wszystkich stron œwiata, odnajdujšcych się tutaj po latach, równoczeœnie centrala handlu walutš, miejsce, gdzie można było na specjalnej półeczce zostawić list, napić się znakomitej kawy, wysiusiać się w czystym klozeciku - wszystko to tkwiło w morzu gruzów dookolnych, sterczšcych za czystymi szybami kawiarni. Przyjeżdżałyœmy z Konstancina przeważnie na cały dzień, więc "Kopciuszek" był naszš przystaniš, wytchnieniem, domem. Nad nami czuwał właœciciel, pan Unger, znajšcy wszystkich i wszystko wiedzšcy. Kiwał głowš i mówił z zachwytem: "Ten Tuwim, co on ma już za bibliotekę, co on ma za ksišżki, same białe króliki". Rzeczywiœcie, Tuwim zaraz po przyjeŸdzie zaczšł zbierać od nowa ksišżki, stare roczniki czasopism, poszczególne numery "Kłosów", "Wędrowca" czy "Tygodnika Ilustrowanego". Pytał nas raz kiedyœ przy stoliku w "Kopciuszku", czy nie mamy przypadkiem takich rzeczy w domu. Szancer i ja równoczeœnie odpowiedzieliœmy, że owszem, były, ale się spaliły. Tuwim spojrzał na nas jakoœ trochę nieprzytomnie i powiedział: "A co, był pożar?" Tuwim, nie wiem dlaczego, wmawiał mi, że jestem skšpa, może dlatego zresztš, że mama powiedziała mu kiedyœ, że nie umiem utrzymać pieniędzy, a we Włoszech nazywali mnie u Marii "mani bucate", więc to było chyba przez przekorę. Za to Słonimski nazywał Tuwima skšpiradłem i mówił do kelnerki przy stoliku: "Niech pani zaraz zainkasuje od tego pana za te trzy kawy, bo to jest złodziej i on zaraz ucieknie i nie zapłaci". Kiedyœ w zimie przyszłam do Literatów w nowej pelisie. Moje wykopane barany jednak się zaczęły rozłazić i trzeba było uszyć mi coœ nowego. Pod spodem były małpy, kupione okazyjnie, nie pierwszej młodoœci, ale jeszcze piękne, a kołnierz był z wydry, także zachwycajšcy. Usiadłam z Tuwimem przy okršgłym stole w pierwszej salce, oczywiœcie pochwaliwszy się tym œlicznym płaszczem. Zaczęły nadchodzić inne znajome osoby, wszyscy siadali dookoła stołu, a wtedy Tuwim zaczšł odgrywać dziwne rzeczy. Pytał się wszystkich, jak im się moja pelisa podoba, i spuszczajšc oczy mówił: "Piękna, prawda? udała się". Dawał mi wyraŸnie znaki, żebym siedziała równo, bo się materiał może zagnieœć, łapał za klapę z wydry i potrzšsał niš fachowo, żeby włos ładnie powstał, albo dmuchał w futro, żeby wszyscy widzieli jego gęstoœć. Kazał podziwiać œwietny gatunek materiału - słowem wszyscy musieli się domyœlić, że to on mi to futro sprawił i tak się nim teraz chwali. Innym razem, kiedy siedzieliœmy tam we dwoje, wszedł do sali blady i nikły młody człowiek i z daleka się nam ukłonił. "Kto to jest?" -zapytałam. "Jak by ci to powiedzieć. Żyd" - powiedział Tuwim. "To widzę, ale kto to jest?" - "Jak by ci to powiedzieć. Słucki". - "A on co robi?" - "Jak by ci to powiedzieć. Poeta". - "Zły czy dobry?" - "Jak by ci to powiedzieć. Zły". Ale jeszcze innym razem wypatrzył stojšcego nieœmiało w drzwiach młodego człowieka, który wyraŸnie był tu pierwszy raz i nikogo nie znał. Tuwim przyglšdał mu się przez chwilę, potem wstał i naprawdę wzišł tego młodego w ramiona i coœ do niego czule i z uœmiechem zagadał. Potem wrócił i powiedział: "On tu przyjechał z prowincji, samotny i przestraszony, przedstawiłem mu się, może mu to sprawi przyjemnoœć". Zaraz po przyjeŸdzie zaczęły przychodzić do Tuwima listy, całe stosy listów. Były to albo błagania o pomoc, nie o pomoc materialnš, chociaż pewnie i takie były, bo miał opinię bardzo bogatego, ale o interwencje w sprawach politycznych, o ratowanie akowców skazywanych coraz częœciej w procesach politycznych, listy od matek, błagajšce go o wstawiennictwo u władz. Inne, anonimowe, obryzgiwały go najplugawszymi wyzwiskami, przeklinały i groziły. Czytałam te listy, bo nie chciał pokazywać ich pani Stefie, żeby się nie denerwowała. Wiem, że chodził wielokrotnie, prosił i wstawiał się, uzyskiwał zamianę kary œmierci na kary wieloletniego czy dożywotniego więzienia. Raz zastałam go w rozpaczy, po prostu biegał po pokoju i łapał się za głowę. Przyszła do niego matka jedynego syna, skazanego na karę œmierci. Klęczała przed nim i błagała: "Ratuj moje dziecko, wstaw się, ratuj, nie daj go zabić". - "Co ja mam robić, jak mam ratować, kiedy dowiedziałem się, że to dziecko rozwaliło trzech ubeków na dworcu z ręcznego karabinu maszynowego". Ale mimo swojej słaboœci, lęku, nieprzystosowania do tego naszego brutalnego życia tutaj - jednak chodził, prosił, pisał, składał protesty, przekraczał granicę własnego spokoju, wygody, zagłębiał się w te sprawy okrutne i ciemne, których nie mógł zrozumieć, bo był jak dziecko, któremu powinno się mówić tylko trochę, tylko ostrożnie. Wracało do Warszawy coraz więcej osób, miałam wobec nich wszystkich uczucie, jakbym przyjmowała goœci, jakbym była trochę winna temu, co zastajš, współczułam wstrzšsom, jakie musieli przeżywać, widzšc to miasto zmasakrowane, i ciekawiły mnie też ich reakcje, bo wiele razy myœlałam przedtem, jak będš znosili ci ze œwiata wracajšcy spotkanie z dniem tutejszym, z trybem życia, z nami. Ale wiele razy okazywało się, że przesadziłam w tej troskliwej dbałoœci o ich przeżycia. Janka Słonimska podczas pierwszego spotkania zapytana, co przeżyła widzšc takš Warszawę po raz pierwszy, powiedziała: "No, tu jest wszystko bardzo zabawne". Bohdan Urbanowicz po powrocie z Murnau powiedział: "Jeœli mam być szczery, to to, co mnie w was uderza najbardziej, to jakieœ przykre zordynarnienie". Pewien architekt powiedział mi, że Warszawa w zbyt małym stopniu została zburzona, bo łatwiej i przyjemniej byłoby jš projektować i budować zupełnie od nowa. Moja biedna, czuła, naiwna dusza trzęsła się jak galareta po takich spotkaniach, ale oczywiœcie to były wyjštki. Kiedy przyjechał Słonimski, zamieszkał u nas w Konstancinie na kilka dni. Były to dla niego, zdaje się, dni pełne wzruszeń i szoków. Przyjechał z Londynu, gdzie w tym okresie były kartki na żywnoœć, jedno jajko w proszku na tydzień i ogonki przed sklepami. U nas za to przelewało się od wszelkiego dobra, zwłaszcza w Konstancinie, gdzie drzwi nie zamykały się od bab proponujšcych mleko, masło, œmietanę, mięso wszelkiego rodzaju, jarzyny i owoce. Słonimski słabł z wrażenia, kiedy mama mówiła: "Jakoœ ta Piesiunia dziœ bez apetytu, wbiję jej do mięsa dwa jajeczka, może zje". Ja rano pytałam go przez drzwi, czy woli herbatę z mlekiem, czy ze œmietankš. Podczas pierwszego, œwietnego obiadu nakryłyœmy stół jedynym posiadanym obrusem, który miał pięknie wyhaftowany w rogu monogram A.S. Te rzeczy - obrusy, œcierki, ręczniki - kupowało się na targowisku rozcišgniętym na chodnikach wzdłuż ulicy Poznańskiej, nie były one nowe, ale zawsze można było znaleŸć coœ potrzebnego. Kiedy Słonimski zobaczył ten monogram, mama powiedziała, spuszczajšc oczy: "Tak, wszyscy goœcie majš u nas haftowane swoje monogramy, staramy się o to". Któregoœ dnia przyszła kartka z Genewy od Janka Rosnera, który tam pojechał do swojego Bureau International du Travail. Pisał, że Genewa œliczna jak zawsze, że odnajduje stare kšty i przyjaciół, ale że "brak gruzów wpływa na mnie deprymujšco". Słonimski usłyszawszy to złapał się za głowę i przewrócił na kanapce, na której siedział. "Wszystko obłškane, sami wariaci, nieprzytomne reakcje, co tu robić z tym krajem" - jęczał. Ale przeżywaliœmy także wzruszajšce chwile, siedzšc na tarasie pod rozgwieżdżonym niebem œwiecšcym przez liœcie dębu i słuchajšc dalekiego szczekania psów. Albo w pokoju ojca, kiedy rozkładałam przed nim rękopisy i opowiadałam - jemu i po trosze sobie - historię ich ukrywania i ratowania. Przejmował się wszystkim, wzruszał i wzdychał: "Ach, mój Boże". Przyniósł pierwszy, wydany tutaj przez "Czytelnik" tom swoich wierszy z dedykacjš: "Pani Monice z całš czułoœciš - ach, mój Boże". Ale przeżył i on swój wstrzšs u nas w domu. Siedzieliœmy wszyscy po obiedzie na górze w hallu, kiedy nagle ktoœ otworzył drzwi na dole na schodach i weszło dwu panów, no, powiedzmy panów, w skórzanych kurtkach, z teczkami jasnożółtego koloru wygniatanymi w sztucznego krokodyla i w czapeczkach z daszkiem, których nie zdjęli. A Antoni akurat wtedy mówił o znaczeniu angielskiego powiedzenia: "My home is my castle". I że my po tej wojnie nie doceniamy, że teraz nareszcie możemy to mówić o sobie, bo nasze domy stały się znów spokojne i bezpieczne, a on słyszy rozmaite inne grymasy. Ci panowie obejrzeli nas, skamieniałych przy stole, wywołali mnie i zamknęli się ze mnš w pokoju mamy. Tam ostro na mnie natarli, żšdajšc okazania œwiadectwa przemysłowego. Kiedy powiedziałam, że go nie mam, ironicznie się zaœmiali i powiedzieli, że i karty rzemieœlniczej też pewnie u mnie nie zobaczš. Doœć długo się gniewali i straszyli mnie karami albo jeszcze czymœ gorszym, a w końcu kazali się przyznać, ile osób zatrudniam. Kiedy przysięgałam, że sama, wszystko sama maluję, spochmurnieli na tyle kłamstwa do reszty. "I sufity?" - zapytali. Ja się już po drodze domyœliłam, o co chodzi, więc trochę cišgnęłam tę rozmowę, zwłaszcza że mama, strasznie niespokojna, zaglšdała parę razy, a ja do niej puszczałam oko. Panowie wyjaœniwszy sprawę pożałowali mnie nawet, że tak maluję te obrazki i wieszam potem na œcianie, i co z tego mam? Ale Słonimski był przy stole zielony. Malowałam zresztš sporo, martwe natury, portrety, kwiaty. Z Katowic od pani Heleny Zielińskiej miałam kasetę i sztalugi. Zawišzywało się wtedy stowarzyszenie artystów plastyków i miała być w Muzeum Narodowym pierwsza wystawa malarstwa, na którš, zapisawszy się do tego nowego zwišzku, przygotowywałam się, malujšc portret chrzeœniaka, małego Stefanka Wieszczyckiego, syna Wandy, i kilka martwych natur. Marysia z małym Jasiem, także moim chrzeœniakiem, miała tego lata przyjechać do nas do Sopotu razem z Bohdanem Urbanowiczem. Chciała za niego wyjœć za mšż, on jš cišgle i wiecznie kochał od przedwojennych czasów. Marysia bezskutecznie szukała Stefana, ale nie było żadnego nigdzie najmniejszego œladu. Ja pomagałam jej w PCK i wœród ludzi ze Starego Miasta, aż wreszcie skierowano mnie do parafii na Żoliborzu, do księdza, który miał ustalić, kiedy można zaginionego bez wieœci uznać za zmarłego, co było dla Marysi i Bohdana konieczne. Byłam ostatniš osobš, która widziała Stefana żywego, zgłosiłam się więc do tego księdza, który rozłożył przede mnš na stole wielkš kartę. Na niej zakreœlone było ogromne koło, a w nim coraz mniejsze kręgi, obejmujšce punkt centralny. Wyglšdało to trochę jak tarcza strzelnicza. Była to mapa prawdopodobieństwa utraty życia podczas ostatniej wojny. Czyj to był pomysł, czy był gdziekolwiek zatwierdzony czy powtórzony, nie wiem. Na zewnętrznym, najdalszym od centrum obwodzie był napis: obozy oficerskie - oflagi. Potem kolejno szły stalagi, partyzantka leœna, sabotaż (wielki), lotnictwo, armia poza granicami Kraju, wreszcie na bliskim œrodka kręgu obozy koncentracyjne i dalej Powstanie Warszawskie. Przy œrodkowym punkcie, centrum tej mapy, był napis Starówka. Ksišdz powiedział: "Proszę pokazać, gdzie go pani widziała ostatni raz". Położyłam palec na tym najstraszniejszym, najbliższym œmierci punkcie wykresu. Stefan został uznany za zmarłego bez dalszego odkładania. Było już goršce lato, kiedy przyszło nam do głowy, żeby jechać do Sopotu nie kolejš ani autobusem, ale statkiem, Wisłš. Jechała Marysia, Jaœ, Bohdan, Piesia i ja. Droga była piękna i koszmarna, bo Marysię w cišży mdliły fale Wisły, Jaœ był nieznoœny, Piesia, tak dobrze wychowana, nie chciała siusiać na pokładzie, więc wszędzie, gdzie się statek zatrzymywał, w dzień czy w nocy wyskakiwałam z niš na brzeg, zachęcajšc i namawiajšc, ale ona z nerwów nie mogła. Wody w Wiœle było mało, powyłaziły na niej długie złote łachy, na które statek władowywał się co chwila. Trwało to bardzo długo. W domu w Sopocie byłyœmy oczekiwane przez paniš Halę Skoczylasowš i ciotkę Anielę. Mogłyœmy były przewidzieć, że usposobienia, charaktery i metody postępowania obu pań nie wróżš nic dobrego. Marysia przysięgała się, że widziała ogniste pioruny w postaci kul, przelatujšce między tymi dwiema najmilszymi osobami. Było to doœć koszmarne lato, deszcz lał przez czterdzieœci dni i nocy, trudno było nawet wyjœć z domu po zakupy, żywiliœmy się wyłšcznie kukurydzš. Znów przyjechał F.X. i zamieszkał tuż obok, całymi dniami opowiadał mi treœć starych filmów. Ciotka Aniela uciekła wreszcie do Krakowa. Ja pojechałam za niš, żeby trochę zadać szyku nowymi kilkoma sukniami new-look, które w Krakowie na Plantach wzbudzały zgrozę i obrzydzenie, kiedy spacerowałyœmy tam z Basiš, obie w fałdzistych, szerokich i długich spódnicach i obcisłych w biuœcie staniczkach. Spotkałam tam Przypkowskiego na Krupniczej w Domu Literatów, gdzie mieszkałam u pani Mortkowiczowej. Pani Janina powiedziała mi z łagodnym wyrzutem, że ma do mnie żal za odsuwanie od niej podczas wojny jej przyjaciół i życzliwych ludzi. Powtarzali jej po wojnie, że kiedy pytali mnie o niš dyskretnie, ja zawsze odpowiadałam sztywno, że nie wiem, gdzie pani Janina może być. Przez to uniemożliwiłam jej podczas wojny prowadzenie towarzyskiego życia. I okazuje się, że można było przeżyć te straszne lata, będšc naprawdę w oku cyklonu i nie wiedzieć o tym, odbyć to jakoœ bokiem i bez wiedzy o ogromie niebezpieczeństwa. Tym lepiej, nawet się nie starałam tłumaczyć czegokolwiek. Były zresztš obie z Hankš miłe i serdeczne dla mnie. Chroniły mnie przed Przypkowskim, który znowu zaczšł pić, zrobił się z powrotem gruby i nieprzyjemny, awanturował się i wygadywał głupstwa w stołówce Domu Literatów, a nawet przeszedł kiedyœ przez zamknięte szklane drzwi, wywalajšc je doszczętnie. Dosyć przeraziła mnie wiadomoœć, że Mieczyœ miał jakiœ wypadek, chyba samochodowy, gdzieœ znów w Kieleckiem. Dlaczego on do mnie nie pisze, dlaczego dowiaduję się od osób trzecich jakichœ niepewnych wiadomoœci, może to prawda, a może nie. Przypkowski powiedział mi to, dowiedział się podobno od Pniewskich, ale ich nie ma w Warszawie. Mama pojechała do Wrocławia razem z paniš Helenš Zielińskš. Byłam w Konstancinie, kiedy przyszła kartka od mamy, napisana jakby trzęsšcš się rękš, parę tylko słów, krzywo i niewyraŸnie, że była chora, ale już ma się lepiej, jakieœ nie uspokajajšce uspokojenia. Tego samego dnia pojechałam do Wrocławia. Szukanie dzielnicy i ulicy w tym nieskończonym obcym rumowisku, w okropnym niepokoju, niewyspanie, zmęczenie, to wszystko jak zły sen. Znajduję wreszcie tych państwa, do których obie pojechały. Mama wycieńczona, słaba, doktór nie bardzo wie, co to było. Goršczka, bóle, wymioty - może kolka wštrobiana, może co innego. Miała już kilka razy takie ataki, które po paru dniach mijajš. Potworny ten Wrocław, kiedy tylko można, zabieram mamę do Katowic, potem do domu. W ogóle cišgle jeŸdzimy, ale najczęœciej razem albo na zmianę do Sopotu. Kilka razy jeŸdziłam do Katowic do pani Padlewskiej. Ciężko mi patrzeć na niš, na te oczy wypłakane, rozmawiamy długie godziny o Romanie, ona gra mi etiudę Skriabina na lewš rękę, którš tak Roman lubił grać. Muszę jej opowiadać o nim, jak przyszedł pierwszy raz na Stare Miasto, jakeœmy szli przez Rynek w słońcu i kurzu i on deklamował "Uspokojenie", jakeœmy je mówili razem, tacy szczęœliwi. Jak przybiegał na Krzywe Koło, i potem minuta po minucie, czy go bolało, czy jęczał, czy jš wspominał, czy wiedział? Któregoœ razu zastałam jš po przyjeŸdzie w strasznym stanie, jej siostrzenica czy kuzynka, z którš mieszkała w Katowicach, pani Pelinka, ręce łamała, nie mogšc nieszczęsnej uspokoić. Okazało się, że ktoœ, musiała to być jakaœ baba, mężczyzna by tego nie zrobił, przyszła do pani Padlewskiej i "w imię prawdy" powiedziała jej, że Jerzy, brat Romana, nie został w Moabicie z wyroku rozstrzelany, ale œcięty toporem. Czterdzieœci dwie osoby zostały wtedy tak stracone, w tym dwie kobiety. Ale Roman skłamał matce, zapewniajšc jš, że wyrok został zamieniony na rozstrzelanie, tak jak zresztš obiecywał Niemiec - obrońca z urzędu. I teraz, kiedy już tysišc razy przeżyła tę scenę rozstrzelania, nauczyła się w swojej wyobraŸni każdej chwili, przepłakała każdš krwawymi łzami - przyszła do niej ta łajdacka œwinia i wydarła z niej stare cierpienie, żeby zadać w to miejsce nowš ranę, żeby od nowa zaczęła oglšdać, dotykać, upadać pod tym strasznym obrazem. Gdybym dopadła tej osoby, tej prawdomównej łotrzycy, tobym jš chyba przeklęła - bodajœ takiego bólu doznała sama - chociaż wiem, że nie wolno nikogo przeklšć, bo się przekleństwo odwraca. Mama się trochę gniewała za te jazdy i wizyty w Katowicach. Zresztš, nie tylko. Przesiadywałam u pani Romany Krzeczkowskiej i znów rozmowy toczyły się wokół Bronka Krzeczkowskiego, który zginšł na poczštku Powstania gdzieœ między Starym Miastem a Żoliborzem. Jedyny syn. Mama mówiła: "Siedzisz w tym PCK, chodzisz do tych pań, mówisz cišgle o Powstaniu. Jesteœ młoda, a zagłębiasz się w te "Dziady". Moi koledzy malarze narysowali kiedyœ mój portret en pied. Idę na wysokich obcasach, "cienka w pasie - przegina się", prowadzę na lince œlicznego jamnika, przede mnš buduje się i odbudowuje piękna nowa Warszawa, arkady, kandelabry i kolumnady, a ja mam głowę odkręconš zupełnie do tyłu i tam tylko gruzy, dymy i ruiny. Tak też i było. W nocy zrywałam się albo co gorsza nie mogłam się obudzić, czarne samoloty pikowały znad dachów, chodziłam boso po chrzęszczšcym szkle, trzymała mnie za rękę spalona kobieta ze Wspólnej, a ja nie mogłam się jej wyrwać, bo nogi moje wroœnięte były w ziemię. Ale kiedy zaczynałam opowiadać czasem o tych sprawach wojennych, samo jakoœ wybierało mi się we wspomnieniach to, co nie było najstraszniejsze, a nawet, ku mojemu zdumieniu, moi słuchacze œmieli się wesoło, takie to były dowcipne opowiadania. Co prawda wystarczało ominšć grozę, aby tuż obok niej, splštane z niš, znaleŸć jadowite komizmy, zdumiewajšce figle i spięcia, które nie zawsze widziałam wtedy, a które dopiero teraz ujawniały mi się jasno. Nasze życie obecne było zupełnie podobne do normalnego. Warunki materialne całkiem znoœne, życie codzienne wygodne, możnoœć poruszania się doœć łatwego, przyjemne stosunki z ludŸmi - oczywiœcie wybranymi, tylko wszystko jakby zwolnione czy przymglone. Podczas wojny cały czas spieszyliœmy się, œcigali z bezustannym niebezpieczeństwem, czas był spychany za siebie, jak to spychanie wody w kanałach, wiosłowanie rękami byle prędzej, byle więcej odepchnšć do tyłu tego, co nas oddziela od wyjœcia, od końca ciemnoœci. A teraz przestałam wiosłować. Pani Romana Krzeczkowska aresztowana, siedzi na Mokotowie. Przygotowuje się proces Pużaka, Szturm de Sztrema i jej. Sš od niej wiadomoœci tylko takie, że puchnš jej bardzo nogi, prosi o miękkie pantofle, bo i tak ma zakaz spacerów. Jesteœmy w kontakcie z paniš Witkiewiczowš, która podaje paczki, ale nie wolno w nich umieœcić pantofli. Chodzę co parę dni do Borejszy, który jest bratem Różańskiego. Borejsza za każdym razem obiecuje interwencję, pomoc, potakuje goršco, kiedy mówię o hańbie, jakš się okrywa rzšd, trzymajšc w więzieniu takš kobietę, przypominam o profesorze Kocie zakatowanym przez Niemców na samym poczštku wojny i o synu, który zginšł w Powstaniu. On obiecuje z tygodnia na tydzień, podaje mi terminy i daty, kiedy mam się zgłosić po ostatecznš, na pewno pozytywnš odpowiedŸ. Aż wreszcie, po wielu tygodniach, mówi mi któregoœ dnia: "Niech pani się odczepi od tej sprawy, niech pani nie przychodzi, nic z tego dobrego nie wyniknie". Przychodzę jeszcze raz, żeby chociaż była zgoda na te pantofle. "Nie". Władze sš zupełnie pewne siebie po wyborach, przedtem jeszcze po referendum tak sprawnie załatwionym, można teraz zabrać się do wytrzebiania przeciwników albo tych, których nazywa się przeciwnikami. Z drugiej strony namawia się i mami, stwarza pozory swobody, obiecuje rozwój, bierze za hasła najpiękniejsze idee, a zmęczeni ludzie może i wierzš. Przyczepił się do mnie jakiœ Œliwa z MSZ. Nowego oczywiœcie. Komuœ gdzieœ przyszło do głowy, żeby moje nazwisko wzišć sobie do pomocy, a że pod tym nazwiskiem ja siedzę, więc ten Œliwa przyjeżdża do Konstancina wspaniałym samochodem, na którym nawet sterczy jakaœ choršgiewka, i za każdym razem zaczyna od nowa: że mam pojechać do Szwecji, tam mieszkanie, zarobki znakomite, taki kraj, mamusię mogę zabrać i będę sobie attache kulturalnym, a całš robotę będzie robił kto inny. Ale głupi taki, że mówi, dlaczego te wszystkie miody. Bo sš tacy, co nie chcš wracać, a jak się dowiedzš, że takie nazwisko współpracuje z rzšdem, to zgłoszš się do mnie, a ja im tylko powiem, żeby wracali. Kiedy Œliwa przekonała się, że my nieœmiałe, ale uparte, to zaproponowała Holandię, a wreszcie pracę w radiu Warszawa. Długo trwało, nim Œliwa ode mnie odstšpił. Pewnie, że bardzo wielu niepewnych powinno się zdecydować i wrócić, miejsce ich jest tu, ale nie ja ich będę do tego namawiała. Zaczęła się ponura, plugawa, nieustanna walka z naszš przeszłoœciš, z AK, z okresem okupacji, fałszowanie i lżenie najlepszych ludzi i ich przeszłoœci. Tak daleko w czasie sš od siebie dwa wiersze, Żeromskiego z Prologu "Róży" i nieznanego powstańca poległego na Œwiętokrzyskiej, ale cišgle to samo się dzieje na tej ziemi. W "Róży", na stokach Cytadeli - Niewola wieje przez sioła, Niewola idzie przez miasta, Szlak wasz szalejem zarasta. Nikt was nie woła. A w Powstaniu Warszawskim nieznany młody pisze - A historia okłamie nas jutro, Groby nasze wyrówna znów obcy, My walczymy, nie mówišc, że smutno. I nie armia, nie wojsko - my - chłopcy. Napisałabym jeden z tych wierszy na grobie Romana. Tak czasem gorzko, a z nienawiœci nie da się już myœli oczyœcić. Pani Romana wyszła po procesie z więzienia. To krótkie przejœcie z gmachu na Rakowieckš w poprzek ulicy do domu w głębi terenu SGGW po tak długim czasie zamknięcia sprawiło, że całe ciało wystawione na œwiatło - twarz, szyja, ręce - pokryło się bšblami jak po oparzeniu ukropem. Jest bardzo chora. Dała mi powstańczy z 1863 roku pierœcionek swojej babki, czarna emalia i diament, mam go nosić na pamištkę Bronka, jej syna i Powstania naszego. Jeżdżšc tak, to tu, to tam, zimy jednak spędzamy w Konstancinie. Dół domu został wynajęty państwu Sadowskim i ich córce Wandzie, która właœnie rozwodzi się z Kazikiem Płużańskim, bratem Stefana, rusznikarzem z Długiej 29. Pani Sadowska jest Rosjankš, a Wanda ma usposobienie wesołego hulaki, bardzo jest zabawna. Ma narzeczonego, którego nazywa obkapanš gromnicš. Gra w karty, pali jak komin, jej paroletni syn chowa się na łasce bożej, ale miło z nimi i wesoło. Pojechałam tej zimy do Zakopanego pierwszy raz po tak długim czasie. Ale rozchorowałam się na ciężkš grypę, przyjechała do mnie mama i ona z kolei dostała znów tego tajemniczego ataku bólów, który jš napada od kilku lat. Prędko wróciłyœmy do domu obie jak psu z gardła. Jesieniš odbyła się w Muzeum Narodowym wystawa Zwišzku Polskich Artystów Plastyków. Zawiozłam na niš dwa obrazy. Martwš naturę ułożonš z zabranych Władkowi Sosze przedmiotów z naszej ogrodniczej szopy, i portrecik dziecka z drewnianym samolocikiem w rękach. Przy składaniu obrazów trzeba podać mały opis każdego płótna, który przylepia się z odwrotnej strony: nazwisko autora, rozmiar, technikę, tytuł, numer legitymacji zwišzkowej i tak dalej. Panienka przyjmujšca obrazy i wypełniajšca fiszkę drgnęła przy tytule dzieła. "Martwa natura? Martwa natura - czy pani nie chce, żeby obraz był przyjęty na wystawę?" - "Owszem, bardzo chcę, po to go tu przyniosłam". "Martwa natura to jest nazwa, którš narzuca nam imperializm zachodni" - powiedziała panienka œciszonym głosem. Tego się nie spodziewałam, ale odstšpiłam od mojego obrazu o dwa kroki i przyjrzałam mu się uważnie. Był tam koszyk z sałatš, doniczka, sekator, kubek z pęczkiem fiołków, szpulki rafii do podwišzywania roœlinek, wszystko to stało na krzeœle, ustawione doœć bezładnie. Bez wštpienia nie była to martwa natura, ale "Krzesło ogrodnika". Tak też zostało zapisane. Czym prędzej portret dziecka z zabawkš przerobiony został na "Małego modelarza". Muszę powiedzieć, że był to wynalazek, który zaoszczędził mi wielu kłopotów. Zaraz potem namalowałam "Stół pszczelarza", "Warsztat stolarza", "Pracę bibliotekarza" i wiele innych martwych natur, lubujšc się i cieszšc nieskończenie urokami materii, kształtu, cienia i œwiatła, relacji przedmiotów wobec siebie, przestrzeni wolnej między nimi, blaskiem i głębiš powierzchni dzbanów, owoców, kwiatu, materii i tła. Malowanie, skoro się już do niego zabrałam, było dla mnie przeważnie rozkoszš i radoœciš, właœnie ze względu na ten tajemny zwišzek, który się rodzi w chwili ustawiania przedmiotów, znoszenia, przymierzania, oglšdania kolejnych możliwoœci, jakby ta tworzšca się całoœć ze mnš razem pracowała nad swoim ostatecznym kształtem. A potem, kiedy wyrasta powoli ten portret liœcia, kwiatu, obraz œwiatła i cienia na powierzchni wybranej rzeczy, gra błysków, zaœwieceń i ciemnoœci ukrytej między nimi, przezroczystoœć szkła, mokre wnętrze owocu, wszystko to daje godziny radoœci takiej, że noc jest porš niecierpliwie przeczekiwanš, przykrš przerwš w tym czarujšcym zajęciu. Nie zawsze tak jest, to prawda, czasem wszystko staje się martwe i oporne, z płótna robi się tępa cerata, oczy jakby przestajš widzieć to, co należy, pędzel i szpachla przestajš być przedłużeniem ręki. Tak czasem bywa z portretem, nawet częœciej niż z martwš naturš. Miałam latem taki właœnie wypadek. Zosia Lindorf, nasza bardzo dawna znajoma, wyszła właœnie za mšż za dyrektora administracyjnego Teatru Polskiego. Była to szalona miłoœć z obu stron. Mšż Zosi, którego właœnie przedstawiła nam, zamówił u mnie jej portret jako prezent œlubny. Grała wtedy w "Wesołych kumoszkach z Windsoru", więc portret miał być w kostiumie scenicznym. Cieszyłam się na ten kolorowy portret œlicznej Zosi. Miałam go malować w rekwizytorni Teatru Polskiego, na samej górze gmachu, gdzie było dobre œwiatło i dużo miejsca. I zaraz od pierwszego dnia okazało się to wszystko koszmarem. Były wielkie upały i pod blaszanym dachem teatru farby lały się po palecie. Kostium Zosi z bliska okazał się ponurš i jaskrawš tandetš, fałszywe złota i hafty - nieznoœne. Sama Zosia może i dałaby się namalować, gdyby nie rzesza garderobianych, krawców, perukarzy i sztukatorów za moimi plecami, którzy wychwalajšc urodę pani dyrektorowej, dzielili się uwagami co do podobieństwa portretu od pierwszych dni. Mšż modelki i ona sama ostrożnie zwracali mi uwagę na niepotrzebny podbródek czy zmarszczkę i owal twarzy nie doœć idealny. Na ogół nie przeszkadza mi obecnoœć osób trzecich podczas malowania, nawet wolę twarz modela w rozmowie niż w zastygłej nieruchomoœci, ale tego naprawdę było za dużo. Zaczęłam ciapać i skrobać, skrobać i przemalowywać, Zosia albo była œliczna, młoda i zupełnie niepodobna, albo wszyscy głoœniej albo ciszej protestowali, kiedy portret zaczynał być lepszy. Męczyliœmy się doœć długo, aż wreszcie powiedziałam, że muszę jeszcze popracować nad portretem sama, że wrócimy do niego póŸniej, zabrałam go do Konstancina i wrzuciłam z ulgš za szafę. Niedługo potem wybuchła prawdziwa bomba. Krysia Hartwigowa przyniosła wiadomoœć, że ten mšż Zosi, pan Martyka, jest autorem i sam wygłasza obmierzłe audycje, paszkwile najpodlejsze i plucia na wszystko, co nam wszystkim było bliskie, w audycjach radiowych pod nazwš "Fala 49". Nie chciałyœmy temu wierzyć. On był w Reducie w Wilnie, wrócił stamtšd i przyszedł zaraz do Teatru Polskiego, to, co mówił, było zawsze takie, że nie wzbudzało najmniejszego sprzeciwu, ta zacna Zosia tak do niego przywišzana. Ale niestety, było to wszystko tylko maskš, a jego rola wobec wileńskiego AK była zbrodnicza. Znajomoœć urwała się, oczywiœcie, portret został za szafš. Wiosnš jakoœ przyszła do nas Marusia Karnicka i opowiedziała, że jednemu z jej podopiecznych Anglików, panu komandorowi Raqueen, przydarzyła się przykra historia, bo złamał nogę. Mieszkał obok nas, w willi "Zorza" na ulicy Matejki, i był attache morskim ambasady angielskiej. Teraz siedzi z nogš w gipsie od biodra do pięty i trzyma Marusię przy sobie bez przerwy, bo się straszliwie nudzi. Nagle Marusia powiedziała: "Pani, Moniczko, namaluje jego portret. On będzie miał rozrywkę, a pani sobie zarobi". Zaœwitała mi pewna myœl i poszłam się z nim umawiać. Zaproponowałam mu, że jeœli portret mu się spodoba, to zamiast pieniędzy sprowadzi mi dobre radio z Anglii. Nie takie znów, żeby słuchać Australii, tylko z dobrymi czułymi głoœnikami, żeby można było posłuchać koncertu, bo bardzo byłyœmy spragnione dobrej muzyki po tych wszystkich latach. Ten pomysł przypadł mu do gustu. Zobaczywszy go, nabrałam wielkiej ochoty do malowania. Miał czerwonš twarz poroœniętš siwiejšcš brodš, właœciwie całe policzki miał kosmate aż do oczu. Ten zarost przysługiwał tylko wyższym oficerom marynarki. W żywej twarzy œwieciły niebieskie oczy, tak niebieskie i błyszczšce, jak kawałki rozbitego syfonu, patrzšce prosto i ostro. Mundur był następnš przyjemnoœciš do malowania, cały obszyty złotem, z ramienia zwisały sznury z szychu, złote guziki błyszczały wspaniale, a cała pierœ obszyta była kolorowymi baretkami. Dalej było gorzej, spodnie od piżamy i olbrzymi kloc gipsowy, leżšcy na stołku, ale tego już nie miało być na portrecie. Cieszył się na ten czas malowania jak dziecko, więc prędko jego służba, której miał masę, przeniosła moje sztalugi i cały warsztat do niego i zaczęło się pozowanie. Płótno było ogromne, żeby nic nie stracić z tego munduru, bo rękawy także kapały od złota. Zaraz po pierwszych dniach straciłam do niego serce. Okazało się, że podczas wojny dowodził eskadrš destroyers, szybkich okrętów wojennych, którymi atakował Sycylię. Zapytałam go, czy wiedział, w co wypuszczał te pociski, czy słyszał o Agrigento albo Selinunte, ale machnšł tylko rękš i opowiadał dalej, jak go storpedowali Niemcy przy Trapani i jak dopłynšł wpław do brzegu. Z błyskiem w oku opowiadał, jak bombardował Anzio. Ach, Soracte, zamglona Soracte, na co musiałaœ patrzeć wtedy! Kiedy strzaskał fortecę morskš budowanš przez Bramantego w Civitavecchia, chciałam przerwać malowanie, tak mi obrzydł ten wandal. Ale przemogłam się i pozowanie odbywało się dalej, wypijaliœmy dużo whisky, a on objaœniał każdš baretkę przyczepionš do jego munduru, upamiętniajšcš i nagradzajšcš jego udział w bitwach. Jeœli baretka była żółta, ale miała po brzegach wypustki niebieskie i czerwone, to znaczyło, że bitwa toczyła się na pustyni, nad brzegiem morza i z udziałem lotnictwa. Jeœli miała paseczek zielony, to była tam oaza. Portret dobrze mi szedł, modelowi się podobał. W tle namalowałam mu starš pożółkłš mapę Sycylii, bardzo œlicznš. W gratach przywiezionych z Sopotu była wielka złota rama, chyba od lustra, bo szalenie ozdobna, z girlandami i wolutkami, pasowała znakomicie do blejtramu tego portretu. Wszystko razem było piekielnie żywe i bogate. Żeby go zachęcić do kupienia naprawdę dobrego radia, obiecałam mu tę mapę Sycylii dać w prezencie i czekałam, aż wyzdrowieje i pojedzie po nie do Anglii. Tymczasem, kiedy skończyłam malowanie, przybiegła do nas Marusia Karnicka szalenie wzburzona. Mnóstwo razy powiedziała, że nie może nam nic powiedzieć, ale widać było, że powie, bo się inaczej udusi. Wreszcie opowiedziała takš historię: Raqueen miał przepisane masaże tej nogi po zdjęciu gipsu. Marusia przyprowadziła mu ze szpitala dziewczynę, która miała twarz spalonš wybuchem szafy w Powstaniu, była niewidoma, ale nauczono jš w szpitalu masażu i tym sobie dorabiała po trochu. Po kilku seansach Raqueen jš zgwałcił. Marusia trafiła na okropnš scenę, kiedy dziewczyna, ten potwór z ohydnš maskš zamiast twarzy - żšdała, żeby jej zapłacił za tę krzywdę, a on uważał, że żšda za dużo. Marusia powiedziała, że bliska wymiotów z obrzydzenia i zgorszenia powiedziała mu tylko, żeby płacił natychmiast, ile tylko ona zażšda, bo może ta sprawa stać się ruinš jego kariery wojskowej i dyplomatycznej, i uciekła, nie chcšc go więcej widzieć. Wieczorem dostała od niego list na papierze listowym z nadrukiem ambasady. W tym liœcie pisał, że przyznaje Marusi rację, ale na swoje usprawiedliwienie chce dodać, że twarz jak twarz, ale ciało miała ta dziewczyna bardzo piękne. W parę tygodni póŸniej, po powrocie z Anglii, przysłał mi małe radyjko z demobilu, wymontowane z auta. Radyjko skrzypiało jak zardzewiałe zawiasy, tyle że zasięg miało na pół œwiata. Napisałam mu w odpowiedzi, że tym radiem płaci mi za ramę, a portret wobec tego zechce ode mnie przyjšć w prezencie. Przełknšł to łatwo i więcej nie miałam z nim do czynienia. Kiedy następni Anglicy, państwo Morgan, postanowili zamówić u mnie portret swojej czteroletniej córeczki Caroline, nauczona smutnym doœwiadczeniem poprosiłam o wypłacenie mi połowy należnoœci, kiedy portret był w połowie gotowy. Po skończeniu i oddaniu nadaremnie czekałam na resztę sumy. Nagle opuœcili Konstancin, zapomniawszy dopłacić, co trzeba. Byli nawet mili, mama lubiła paniš Morgan, która zawsze na widok naszej Piesiuni kręciła głowš i nie mogła się nadziwić, że mogš się w tym kraju znajdować psy tak rasowe. Jerzy Michałowski, który został mianowany ambasadorem w Londynie, napisał do mnie list o projekcie wystawienia w Anglii "Przepióreczki". Ktoœ, pewnie Łopalewski, przetłumaczył jš, podobno dobrze, i angielski sławny aktor polskiego pochodzenia, John Gielgud, po przeczytaniu sztuki chce jš realizować i grać Przełęckiego. Jerzy pisał, że trzeba koniecznie, żebym przyjechała do Londynu finalizować sprawę, podpisać umowę i tak dalej. Pomysł był niesłychanie tentujšcy, więc zaraz zabrałam się do wstępnych działań, to znaczy uzyskania zgody na wyjazd, paszportu, przygotowania papierów zezwalajšcych mi na zawarcie umowy. Pienišdze na pobyt miałam tam. Wydawane były w Ameryce, w Szkocji, w Anglii ksišżki ojca w tłumaczeniach i po polsku, prawa autorskie działały wszędzie jednakowo, podjęcie należnoœci autorskich, a właœciwie uzyskanie ich z londyńskiego, emigracyjnego Ministerstwa Oœwiaty, które przejęło sumy likwidujšcych się wydawnictw, było łatwiejsze tam na miejscu. Poskładałam wszystkie potrzebne formularze, życiorys, zaproszenie Jerzego, upoważnienia Zaiksu i czekałam na wynik pełna nadziei. Po pewnym czasie zostałam wezwana na rozmowę do pewnego pana w pewnym biurze. Ten pan zadał mi kilka pytań, między innymi, co tam będę mówiła, jak już pojadę. Powiedziałam, nie mogę obiecać, że przez trzy miesišce nic nie będę mówiła, bo jestem z natury doœć gadatliwa, ale zapewniam go, że nie jestem głupia. Podziękował i kazał czekać. Po jakimœ czasie znów zostałam wezwana i ten pan zapytał mnie, czy wrócę i jak mogę to zagwarantować. Powiedziałam, że mogę, jeœli chce, dać mu na to słowo honoru. Podziękował i kazał czekać. Znów po pewnym czasie zostałam wezwana na jakšœ krótkš rozmowę, a po kilku tygodniach dostałam pocztš wszystkie moje podania, zaœwiadczenia, formularze i zaproszenie w największym porzšdku, bez słowa wytłumaczenia czy odmowy. Ale to trwało i tak już tak bardzo długo, że odzwyczaiłam się od myœli o wyjeŸdzie. Odnalazła się Jadwiga, mieszka nadal w swoim domku w Białołęce, pisujemy do siebie i odwiedziłyœmy jš z mamš. Pewnego wieczoru zatrzymał się przed naszš furtkš wojskowy aliancki jeep i wysiadła z niego czarujšca i œliczna para: młodszy brat Ksawerego Pruszyńskiego, Mieczysław - Miœ, i jego młodziutka, niedawno poœlubiona żona francuska - Marie-Lise. Przyjechali z Rzymu, nikogo w Warszawie nie znajš, a w biurze MSZ poradzono im, żeby pojechali do Konstancina i poszukali pani Anny Żeromskiej, ona im tam na pewno coœ znajdzie. Nasz dom był wtedy do niemożliwoœci zapchany ze względu na cišgłe ataki biura kwaterunkowego w Skolimowie, które węszyło wszędzie wolny, a niedozwolony kawałek pokoju, ukryty przed ich okiem. Niedawno była u nas kolejna komisja, której powiedziałam, że w narożnym pokoju na piętrze nikt nie może zamieszkać, bo to pokój mojego ojca. Komisja w całoœci zbaraniała, jeszcze nikt im tak bezczelnego motywu nie podał. Więc cały dom był zajęty, przyjechała do nas jeszcze ciocia Wandzia Bereza, z domu Wojewódzka, mamy cioteczna siostra, ze swojš córkš Haniš. Tš, która się kiedyœ dziwiła, dlaczego mama nie ma korony, skoro mieszka w Zamku. Państwo Pruszyńscy po prostu nie mieli gdzie spać, poszłyœmy więc z nimi do Halinki Hersowej do willi "Julia" i tam zamieszkała ta czarujšca młoda para. On był lotnikiem podczas wojny, a ona, panna De Solier-Fontaine, wyszła za niego, bo sprawdziła się przepowiednia wróżki, która zapowiedziała, że obcy człowiek wyjdzie z morza, a on wysiadł z desantu wprost na piękny pałac jej mamy. Wszystko ta wróżka przepowiedziała, co zaraz zostało nam opowiedziane. Bardzo zaprzyjaŸniliœmy się wszyscy z tš parš. Była to zima, kiedy coraz to inny dom i rodzina urzšdzała tak zwane bale, składane pikniki, gdzie każdy przynosił, co mógł. Młodzi państwo Wardyńscy, nasi lokatorzy z dołu, Heniszowie, Krzysia i Krzyœ, moi koledzy z Akademii, państwo Rothowie mieszkajšcy na ulicy Batorego z bladš córeczkš i strasznym, podobnym do œwini białym bull-terrierem, pani Paschalska z dwiema córkami, Izš i Halš, Marusia Karnicka, państwo Daszewscy, nowo przybyli Pruszyńscy i cała grupa Anglików, kilka par małżeńskich i osobnych oficerów różnych stopni i broni. Jeden z takich szalonych bali odbywał się u pani Paschalskiej. Zabawa była udana, ale w pewnym momencie zabrakło alkoholu i wszyscy postanowiliœmy się przenieœć na dół do nas, czyli do Wardyńskich. Ale Wardyński zginšł i nie można go było odnaleŸć. Dopiero kiedy wszyscy ubrali się już w swoje palta, pelisy i kożuchy, okazało się, że Jerzunio wisi na pierwszym piętrze, przerzucony przez balustardę i przywalony tym całym nagromadzonym ubraniem. Szliœmy wszyscy ulicš Sienkiewicza, a po drugiej stronie ulicy krzaki szeleœciły i chwiały się od przesuwajšcych się równolegle z nami funkcjonariuszy Urzędu. Niespokojny Pruszyński całš drogę przeszedł trzymajšc mnie za rękę na zgiętych kolanach, udajšc kogoœ innego, malutkiego. W domu prędko zamknęliœmy okiennice, ale w szparach œwieciły i tak ciekawe oczka zainteresowanych. A było na co patrzeć. Anglicy tańczyli oberka i mazura, my gigę i inne szkockie marynarskie tańce. Mamy nalewka z czarnych porzeczek poszła cała, niedawno zlana z wielkiego gšsiora. Trwało to do rana. Wyszłam przed dom już w pełnym œwietle dnia, dla zaczerpnięcia powietrza. Zobaczyłam Jerzunia owiniętego o pień sosny przed drzwiami. Wycišgnšł palec w mojš stronę i zapytał: "Pamiętasz bój pod Tudelš?" Po czym odwinšł się z pnia i miękko opadł w zamarznięte badyle szałwi przysypane œniegiem. Po długiej zimie, podczas której częœciej już jeŸdziłyœmy do Warszawy dzięki jeepowi Misia Pruszyńskiego, przyszła wiosna od razu ciepła, "rosyjska", jak mówi mama. Kiedy była z babciš w Niżnym Nowgorodzie, także prosto z ciężkiej zimy wskakiwało się któregoœ dnia w pełnš wiosnę, bez tego łagodnego, długiego przedwioœnia, kiedy co dzień dzieje się coœ œlicznego, nowego, na co się czeka i co się wita po kolei. Któregoœ ranka mama dostała znowu swojego ataku bólów, tak gwałtownych, że przerażona jej stanem pognałam przez las do Skolimowa, gdzie mieszkał œwietny podobno doktór czy profesor Sieramski. Poczštkowo odmówił przyjœcia, pytał, kto leczy, więc powiedziałam, że jest powinowatš Hartwiga, pod którego opiekš leżała nawet niedawno u Dziecištka Jezus na obserwacji i badaniach. Ale wtedy nic nie wykryto, wyrwano jej jeden zšb i odesłano do domu, namęczywszy jš potężnie. Doktór Sieramski zgodził się w końcu przyjœć do mamy. Po zbadaniu stwierdził, że jest to zator kałowy, który trzeba przepchnšć, i polecił olej rycynowy i lewatywę. I w ten sposób, zrobiwszy, co kazał, własnymi rękami byłabym zamordowała mamę, gdyby nie jej cudowny, zdrowy, niczym nie zniszczony organizm. Po tych zabiegach w kilka godzin twarz mamy zrobiła się zielonawa i jakby wessana do œrodka, bóle objęły cały bok, ramię i plecy, goršczka skakała do 40 stopni. Pojechałam do Warszawy do Hartwiga, chorego na tyfus poronny. Kiedy opowiedziałam mu o objawach, złapał się za głowę, przerażony i bezradny. Było to zapalenie otrzewnej po pęknięciu œlepej kiszki. Sam nie mógł się ruszyć, uprosił Feliksa Lotha, który bywał w Konstancinie, żeby ratował mamę. Mnie nakazał kłaœć okłady z lodu i szukać za wszelkš cenę penicyliny, która dopiero zaczęła się w Polsce pokazywać. W aptekach było o niš trudno, miewali jš raczej prywatni lekarze, którzy dostawali jš w paczkach i przesyłkach z Zachodu. Wysłałam depeszę do Słonimskiego do Londynu, a sama żebrałam po ludziach, modlšc się i błagajšc o każdš następnš dawkę. Feliks Loth przychodził stale, zostawiał mi przerażajšce polecenia: "Ma pani co godzinę podnosić przeœcieradło i sprawdzać, czy brzuch nie robi się czerwony i błyszczšcy, wtedy trzeba jš natychmiast zabierać". Ale zabierać jej przecież nie było można, nawet dotknięcie przeœcieradła było nieznoœne. Leżała bez ruchu jęczšc, a co nakazany czas robiło się jej zastrzyk z tej penicyliny, to w jedno udo, to w drugie. Feliks Loth rysował codziennie lekko piórem wiecznym mapę olbrzymiego nacieku na jej twardym jak drewno brzuchu. Siedziałyœmy przy niej na zmianę, Wanda Wardyńska, jej przyjaciółka Dziunia Goszczyńska i ja. Te dni i noce były koszmarem. Dziunia, dobra, przyjazna, gotowa do bezustannej pomocy, przyjechała do naszego domu ze swoim synkiem, który miał wrodzonš wadę serca, był tak zwanym enfant bleu. Mały, skulony, z rozklepanymi na końcu paluszkami, niebieskimi wargami, podobny do biednej chorej żabki, wodził smutnymi oczami za biegajšcymi po ogrodzie dziećmi - synkami Wandy i córkami Hartwigów. Odzywał się tylko, żeby powiedzieć: "Mama, będę miał atak". Okrutna to była wiosna i poczštek lata. Powoli, powoli zarysy nacieku zaczęły się zmniejszać, przenosiliœmy już mamę, my trzy i Socha, na naprężonym przeœcieradle na moje łóżko, dla przesłania jej kanapy. Ta zielona kanapa ojca była jej najlepszym, ulubionym spaniem. Przez cały czas choroby Piesia mieszkała za kanapš, nigdy nie wskoczyła do mamy, czego się z poczštku bałam, tylko podczas zastrzyków i badań rozlegały się zza kanapy westchnienia, warknięcia i popiskiwania. Doktór Loth powiedział kiedyœ pod nosem: "Wszystko zrobiła medycyna, żeby paniš Annę zabić, i wszystko zrobił jej organizm, żeby jš ratować. I zwyciężył". Jeœlibym się nie bała przeklinać, to przeklęłabym doktora Sieramskiego. Te wszystkie mamy ataki, trwajšce od lat, powtarzajšce się co parę miesięcy, to były ataki œlepej kiszki, nie rozpoznane z powodu nieprawidłowego położenia, tak uważa doktór Feliks, chociaż inny tutejszy lekarz internista napuœcił mi do serca nowych strachów, że to może być gruŸlica kiszek albo jeszcze coœ innego. Ale przezacny doktór Feliks, stojšc za nim, pukał się w czoło, co mnie jednak pocieszało. Zaczęłam spać w swoim łóżku. Kiedy mama jeszcze się nie obudziła, leżałam twarzš do otwartego okna, przez które wpychały się, wlewały gałęzie kwitnšcej akacji. Rosła tak blisko, że żeby zamknšć okno, trzeba było odpychać tę pachnšcš słodko, biało- zielonš chmurę. A kiedy padał deszcz, to liœcie akacji uginały się pod kroplami, to tu, to tam, jak klawisze pod palcami grajšcego. Zaczęłam znów widzieć œwiat dookoła, puœciło we mnie to napięte, nieustanne, silne pragnienie, żšdanie uratowania jej, jedyna myœl wbita w głowę jak hak. Zrobiłam się słaba i czułam się jak kura, która obsycha z wody, prostuje skrzydła, wycišga pióra, potrzšsa sobš, suszy się na słońcu. Jakie piękne wydaje mi się to lato. Władek Socha postawił w ogrodzie dziesięć uli, tuż przed oknem mojego pokoju. Ten pokój jest ojca, ale ja w nim teraz jestem, nie trzeba, żeby był tylko martwym miejscem po nim. Będę tu mieszkać do œmierci, o ile na to pozwoli oczywiœcie komisja kwaterunkowa. Niedawno znów panowie w kaszkietach, skórzanych kurteczkach i z teczkami, w których majš pewnie drugie œniadanie, weszli w naszš furtkę. Tym razem mniej się ich bałam, bo cały dom pełen był ludzi, pomeldowanych i zakwaterowanych jak najbardziej legalnie. Kiedy powiedziałam to z radoœciš tym panom, popatrzyli na mnie ponuro: "Bardzo Ÿle, że tyle ludzi tu mieszka. Wszystkich wyprowadzim, bo muzeum będziem tu robić. Pisarz tu jeden mieszkał". Znów trzeba będzie składać podania, pisać milutkie proœby do ministerstw, dobijać się jakichœ chronišcych papierów z pieczštkami. Ale to wszystko nic. Mama zdrowieje. Wolno jej już jeœć niektóre rzeczy, specjalnie kury. Ja po te kury jeżdżę na targ i do Warszawy. Mama słabym głosem poucza mnie, nie znajšcej się nic na kuchni, jakie te kury majš być. "Żeby ci baby nie wepchnęły byle czego, pamiętaj, że masz wybierać, wšchać kurę pod ogonem. Będzie wiadomo, że się znasz". Wšchałam te kury, wszystkie mniej więcej jednakowo œmierdziały. Kiedy przywiozłam je do domu, mama ze spuszczonymi oczami zapytała: "Wšchałaœ? Patrzyli się na ciebie?" To już był dowód, że mama naprawdę zdrowieje. Tylko że bardzo mało je, więc ja muszę kończyć te kury, tym się tylko żywię. Kiedyœ pani Zielińska, matka Wandy, zaprosiła mnie na obiad. "Zrobię dla ciebie doskonałš kurkę". Dobra dusza. Mamy także własne warzywa z ogrodu i własny miód. Przychodzi do nas z przeciwka reumatyczny staruszek. Ma umowę z Władkiem, że nasze pszczoły będš go żšdliły codziennie po trochu na tę chorobę. Nadchodzi w połowie czerwca taki jeden dzień, ciepły, jasny, cichy, kiedy wszyscy w domu zaczynajš nie wiadomo kiedy czuć nieokreœlony niepokój, lekkie poruszenie bez przyczyny, nastrój jak przed podróżš. Tak jest od rana, aż Władek zaczyna wołać z ogrodu: "Rojš się, rojš się pszczoły!" Czy to powietrze zaczyna drżeć i wibrować, czy ich niepokój przebiega przez nas - nie wiadomo. Z okien widać złotš chmurę, lœnišce wstšżki nad ulem, nowy, pusty ul już czeka, a one po kilku godzinach tego tańca i zamętu formujš się wreszcie w ciemny ciężki obłok, który falistš liniš wsnuwa się między drzewa, błšdzi, odlatuje i nawraca, aby wreszcie osišœć bardzo wysoko między gałęziami sosny jak wielka, ciężka grucha, ciężki worek, nic już nie majšcy z przezroczystoœci, złocistoœci poprzedniej. To bardzo szczęœliwie, że nie zechciały polecieć nigdzie dalej, że nie trzeba ich œcigać albo i w ogóle stracić. Władek wišże drabiny, sztukuje je czym może. My wszyscy stoimy wkoło pod sosnš i hałasujemy, czym się da. Pokrywki od garnków, puste rondle, moŸdzierz, młotki o kawałki żelaza, wszystkie te gwałtowne odgłosy oszałamiajš pszczoły i zatrzymujš ich chęć odlotu. Zamieramy, kiedy Władek już w koronie sosny zanurza rękę w wiszšcš masę. Długo to trwa. Musi tam wymacać między nimi królowš, innš, wielkš, siedzšcš w samym œrodku roju. Powoli wkłada jš do pudełka od zapałek i schodzi z drabiny. Długim wężem spływajš za nim poddane królowej, ręka Władka łagodnymi ruchami otwiera wieko ula i umieszcza tam nowš królowš. Pszczoły wchodzš za niš do œrodka, zaczyna się nowe życie. One zresztš majš rozmaite charaktery. Sš roje pracowite, sš łagodne, sš leniwe i sš napastliwe, a sš i takie, które zamiast pracować napadajš na sšsiedni rój, rabujš mu miód i przenoszš go do swojego ula. Władka one nie żšdlš, ale mnie dostało się kilka razy w rozmaite częœci ciała. Chodzę teraz z bukietami kwiatów do osób, które pomagały w mamy chorobie. Do apteki, do państwa, którzy majš telefon, do pana Berentowicza, który dawał co dzień lód do okładów. Penicylinę w miarę możliwoœci staram się zwrócić. Słonimski przysłał sporo w kilku partiach. Pewnego razu wpadł rano pan Hutowicz z przepięknym bukietem, zebranym daleko, w trzeciej dębinie. Kwiaty czarowne, blade, leœne, trawy wiotkie, lekkie - wszystko urzekajšce i tajemnicze. Tak piękny był ten bukiet, że zachciało mi się szalenie namalować go, ale nie miałam gotowego płótna. Nagle przypomniał mi się portret Zosi Lindorf stojšcy za szafš. W poœpiechu zeskrobałam nudne i nieudane malowidło i z radoœciš, lekko i łatwo namalowałam na nim w kilka dni tę wilgotnš, zielonawš œlicznoœć leœnš. Niedługo potem na jakšœ wystawę dałam ten obraz i poszedł, jak inne, w obce ręce. Zbliżała się dwudziesta pišta rocznica œmierci ojca, ale nic nie zapowiadało jakichkolwiek obchodów, nie był w tej chwili ceniony przez władze, nie bardzo zdecydowane, czy pozostawić go w literaturze polskiej, czy raczej skreœlić. Był podobno, tak mi mówiono, specjalnie nie lubiany przez prezydenta Bieruta. Kielce jednak twardo chciały uczcić swojego Żeromskiego i doœć wczeœnie uzyskały zezwolenie na urzšdzenie lokalnej wystawy, ale tylko pod tytułem "Żeromski - piewca regionu". Był tam zespół ludzi œwiatłych, naprawdę oddanych i kochajšcych swój zawód, pracę dla Kielecczyzny i Gór Œwiętokrzyskich, patriotów miejscowych, wiernych historii dawnej i najnowszej i uważajšcych Żeromskiego za swego patrona i mistrza. Pan profesor Edmund Massalski znał każdy kamień na gołoborzu, każdy kwiatek i rodzaj mchu tu rosnšcy, historię tych gór, ich język i legendy. Zaczęłam z nim chodzić na dalekie wycieczki i słuchałam z zachwytem tego, co mówił. Te góry, leżšce w œrodku Europy i w œrodku Polski, pozostały do dziœ krainš tajemniczš i właœciwie nieznanš, ich wnętrze omijane przez drogi cišgnšce przez Polskę zachowało w sobie najstarszy i najczystszy język. Profesor Nitsch przysyłał swoich studentów, żeby zbierali tu słowa dawne, zagubione gdzie indziej do szczętu. Botanicy odnajdowali roœliny w innych miejscach nie znane. Geolodzy odkrywali dziwne układy ziemi, bo te góry tak stare, starte ze staroœci miały warstwę ziemi wyjštkowo cienkš nad podspodniš magmš. Widziałam raz profesora Massalskiego, tak zwykle łagodnego - w ataku prawie wœciekłoœci na widok rozłupanego na połowę głazu na gołoborzu. Profesor przeszedł, pomstujšc, aż do tego œwiecšcego różowym œwieżym wnętrzem kamienia i złożył go œciœle z powrotem, aby zatrzeć œlad czynu wandala. W Muzeum Œwiętokrzyskim pracowała także pani Aleksandra Dobro-wolska, polonistka, kochajšca Żeromskiego wzruszajšcš miłoœciš. Przyjechała do nas po raz pierwszy do Konstancina jeszcze przed chorobš mamy, tak przejęta, że mówić prawie nie mogła. Od tej pory korespondencja i kontakty osobiste trwały stale, dla przygotowania tej wystawy, którš postanowiliœmy uczcić ojca na przekór wszystkim. JeŸdziłam do Kielc coraz częœciej, byli tam także Byrscy, prowadzšcy dobry i mšdry teatr, a przy nim studium teatralne dla młodych aktorów. Przyjeżdżali tam rozmaici ludzie na tak zwane wieczory przy kominku, podczas których wykładali albo po prostu opowiadali tym młodym, każdy ze swojej dziedziny - Parandowski o antyku, Zagórski o poezji, ja także opowiadałam o Etruskach. Mieszkałam zwykle u matki pani Dobrowolskiej, pani Zasuszyny, w starym mrocznym mieszkaniu na Słowackiego. Były w Kielcach także dwie Zosie, Zosia duża - Dobrodzicka, znana nam już dawniej, która po Powstaniu wylšdowała w Kielcach u przyjaciół - Zosi małej i jej męża, doktora Gšsiorowskiego. Bardzo prędko wydostałam się spod władzy pani Zasuszyny, która stale umierajšc, terroryzowała z łóżka całš swojš rodzinę, a mnie do przesady błogosławiła, co nie jest przecież możliwe ... lalongue. Zaczęłam się wyrywać do Kielc przy każdej okazji. Dom państwa Gšsiorowskich, a właœciwie dom obu Zoœ, bo doktora prawie nie było widać, był miejscem zupełnie czarownym. Przyjeżdżałam tam witana szeroko otwartymi ramionami, wiedziałam, że jestem naprawdę lubiana i oczekiwana. Zosie układały już z góry plan najrozmaitszych rozrywek i przyjemnoœci. Były obie wesołe, dowcipne, œmiały się łatwo, lubiły dobrze jeœć, zapraszać goœci i zagrać z nimi czasem w pokera, chociaż doktór Gšsiorowski uważał to za "naganne". Latałyœmy wszystkie trzy na targi na placu Bazary, gdzie można było znaleŸć coœ zupełnie œlicznego. A dom był jak z innego niż nasze warszawskie czy podwarszawskie życia. Meble były nie jak nasze, kupione dopiero co w jakimœ Urzędzie Likwidacyjnym, ale z dawien dawna własne, wiejskie, ze dworów rodzinnych małej Zosi. Tak samo przeœliczne dywany, małe modlitewniki jak zachwycajšce i tajemnicze kolorowe utwory. Nad łóżkiem, na którym spałam w goœcinnym pokoju, wisiał prastary przetarty i cerowany przez Zosię niewielki dywan, którego œrodek miał przestrzenie tak cudownego głębokiego błękitu, że witałam ten kolor budzšc się codziennie z jednakowym zachwytem i radoœciš. Cisowy stół z klapami. Na konsolach przed lustrami w pokojach obu Zoœ stały dwa francuskie zegary z bršzu złoconego, jeden z pasterzem, a drugi z jakšœ muzš. Dzwoniły cicho i wdzięcznie, ale kiedy byłam w domu, zatrzymywane były, żeby mi we œnie nie przeszkadzać, na całš noc. Mieszkanie zajmowało całe piętro, bo doktór miał tu swój gabinet gdzieœ w głębi. Kiedy przyjeżdżałam w lecie, okna i balkony zasłonięte były od słońca cienkimi płóciennymi storami, a wszystkie pokoje wypełniało łagodne, miodowe, rozpylone œwiatło, w którym pobłyskiwały ciepło kolory dywanów i gładkiego drzewa, srebro i ramy obrazów. Wydawało mi się, że tam zawsze œwieci słońce, ale w zimie, we wczesnym zmierzchu kaflowe białe piece grzały czule i pachnšco i mruczały jak koty. Tutaj jakby czas nie przebiegał, ten straszny czas wojny, chociaż Zosie i goœcie rozmawiali o niej, wspominali i drżeli jeszcze od tych wspomnień, jak wszyscy. Tylko forma życia, prywatnoœć, swoboda dysponowania swoim czasem, wygodna zamożnoœć sprawiły, że pozostało tu wiele z naszego dawnego losu. Duża Zosia zajmowała się sprawami domu, trzymała pewnš rękš rachunki i dziedzinę kuchni i spiżarni. Była tam Jadzia, kucharka i pokojówka w jednej osobie, wyszkolona w podawaniu do stołu i chociaż przyszła tu przed laty gdzieœ spod Œwiętej Katarzyny, teraz lubiła ubierać się w biały czepek i fartuszek i wnosiła pierwsze œniadanie na srebrnej tacy, która ustawiona była obok łóżka, jak w kinie. Był to jedyny dom po wojnie, gdzie zupę podawało się na stół w wazie. Poznawałam tam moc ludzi miłych, mšdrych i ciekawych, bo Kielce sš prowincjš innš od innych, tak jak cała ta kraina. Usłyszałam tam raz w rozmowie zdanie, które zachwyciło mnie i odebrało na chwilę mowę. "Tak, tak, szanowna pani, ogiery poszły w las, jak powiedział nasz kielecki wielki dziejopis". Przywiozłam to zdanie stamtšd jak skarb. W Kielcach udawało mi się znajdować œwietne egzemplarze pierwszych wydań ojca. Czasem z antykwariatów, czasem z ršk prywatnych, a czasem z bibliotek szkolnych, gdzie wymieniałam te pierwsze zaczytane na lepsze, ale póŸniejsze. Tak dostałam cztery pierwsze wydania "Wiernej rzeki", z mamy frontispisowym rysunkiem. Dwa ocenzurowane, a dwa pełne, jedne drukowane w zaborze austriackim, a drugie w zaborze rosyjskim. Także nowy zupełnie, oprawny egzemplarz pierwszego wydania "Dziejów grzechu" został przy mnie wyjęty w pewnym mieszkaniu z kanapy i oddany mi z westchnieniem ulgi. Ja i tak byłam już dostatecznie widocznie zepsuta, można to było zrobić bez obawy. Z Kielc czasem jeŸdziłam do Krakowa zobaczyć Basię, paniš Mortkowiczowš i przede wszystkim ciotkę Anielę. Mieszkała na Karmelickiej i jak zawsze otoczona była gęsto znajomymi i przyjaciółmi, którzy jš naprawdę uwielbiali. Raz przyszłam do niej rano i zmartwiłam się, bo powiedziała, że przez całš noc nie zmrużyła oka. Zapytałam, czy Ÿle się czuła, a ona tylko wzruszyła ramionami. "Siedziałam całš noc na balkonie, były tak cudowne gwiazdy, takie włoskie niebo, było tak pięknie, że nie mogłam przecież zostawić tego i iœć spać, moja droga". Kraków mnie zawsze wzrusza i zawsze trochę złoœci. Jest inny niż wszystkie miasta, pozostawiony gdzieœ w tyle, zajęty sobš. Szłam kiedyœ, a właœciwie lazłam powoli, w wielkim upale ulicš Grodzkš, zmęczona oglšdaniem muzeum w Sukiennicach, a także sklepów, pełnych wspaniałych rzeczy, których nie było w Warszawie. Oœlepiało mnie słońce i ogłuszał ruch uliczny. Nagle z bramy wywinšł się do mnie, owionšł mnie mocnš smugš cudowny zapach czarnej kawy. Pocišgnięta, wcišgnięta tym zapachem skręciłam w ciemnš bramę i zupełnie oœlepiona ze słońca minęłam czarne podwórze, idšc za nosem, i weszłam w czeluœć małego barku. Namacałam stolik i pełna szczęœcia zamówiłam kawę u niewidocznej osoby. Siedziałam wygodnie, w chłodzie, ciemnoœci i spokoju popijajšc tę nieodzownš, wspaniałš kawę, i rozkosznie odpoczywałam. Prawie nikogo nie było, tylko przy jednym stoliku dwaj panowie, a właœciwie tylko ich dwa głosy, wyliczali po kolei wszystkie muzy. Spokojnymi głosami mówili: "No więc zaraz, proszę pana. Euterpe, tak, Klio, Melpomene, Talia, Terpsychora, oczywiœcie, to pięć, Erato, Kaliope, Urania, ale to osiem. Kochany panie, a ta ostatnia? Zaraz policzmy jeszcze raz. Klio, Erato, Kaliope..." Znów rachunek im się mylił, powtarzali razem te œliczne imiona w niedalekiej ciemnoœci, trochę zmartwieni, że nie mogš jej przywołać w pamięci. Wreszcie, kiedy odpoczęłam i wypiłam kawę, powiedziałam w ich stronę niegłoœno: "Polihymnia". Ich uradowane podziękowania goniły mnie jeszcze w bramie. Ale jesieniš spotkał nas największy smutek. Umarła ciotka Aniela. Przyjechała do nas do Konstancina i pewnego wieczoru, kiedy zerwała się od stołu, jak zawsze szybko i lekko, zachwiała się nagle i jakby troszkę okulała. Uspokoiła nas, że to zaraz przejdzie, ale zawroty głowy nie ustały. Przyjechał Hartwig i powiedział nam, że jest to bardzo lekki wylew, który może na lata cofnšć się bez œladu, może także w cišgu kilku dni dojœć do ostatecznoœci, a może pozostawić jš niesprawnš także na lata. Zdecydował, że trzeba jš zabrać do szpitala, co miało się zdecydować w najbliższym czasie. Tymczasem leżała w swoim niebieskim pokoju przy tarasie i czytała Balzaka. "Jeœli mam takš ochotę go czytać, to znaczy, że nie jestem taka chora, ale jeœlibym umarła, to proszę napisać mi na grobie nie osiemdziesišt, tylko siedemdziesišt lat, żšdam tego stanowczo". Jednak coœ w niej Hartwiga niepokoiło, bo po trzech dniach zabrał jš karetkš do szpitala. Na drugi dzień rano, kiedy weszłyœmy do pokoju, w którym leżała, zobaczyłyœmy łóżko puste. Umarła w nocy na błyskawiczny obrzęk płuc, sama, nie widzšc swojej ukochanej Haniusi, największej miłoœci jej życia. Nie miała dzieci, ale my byłyœmy obie jej córkami i obie, jak córki, przeżyłyœmy to osierocenie. Ona była każdemu potrzebna, tak czule każdym zainteresowana, gotowa do pomocy, pociechy, rozweselenia. Odnajdowała ukryte zalety, a lekceważyła wady, zdaje się, że tak naprawdę nie wierzyła w zło. Wszyscy, którzy jš znali, mówiš teraz o niej z czułš serdecznoœciš, każdy ma jej coœ dobrego do zawdzięczenia. I wszyscy wspominajš jej wdzięk i dowcip, cienki, ale nie ranišcy. Pochowana została na Powšzkach, obok babci. Nie można sobie wyobrazić œwiata bez jej œmiechu, zdumień i zachwytów, bez jej gry na pianinie z półgłoœnš melodeklamacjš włoskich poezji, jej wołania, już zza płotu, kiedy przyjeżdżała do Konstancina: "Haniusiu, Moniko, moje najdroższe!" Zimniej się zrobiło bez niej, mamy już tylko siebie. Ciotka Natalia mieszka teraz w Nowym Sšczu. Właœciwie zawsze była daleko. Mieszkała przeważnie w Neapolu, pisywała zwykle wtedy, kiedy było tam większe trzęsienie ziemi. Coœ jš tam łšczyło z nie znanym nam pisarzem Ugo Ojetti. Poza tym tłumaczyła, podobno doskonale, autorów włoskich, między innymi Silvio Pellico "Mie Prigioni". Była kiedyœ w jej życiu jakaœ tragedia, nieudane małżeństwo z podejrzanym typem, panem Daniłłowicz- Strzelbickim, który jš porzucił, kiedy była chora, a jego nazwisko wzbudzało zawsze postrach w rodzinie mamy, bo ile razy się pojawiał, to zawsze w sposób genialny ponacišgał każdego. Babcia, Aniela, mama uważały, że on był sprawcš nieudanego życia ciotki Natalii i tak na pewno było. Czekały mnie teraz dwa ważne zadania. Znalezienie w Warszawie mieszkania, bo mama czekała na operację swojej œlepej kiszki, dopiero za dziesięć miesięcy, co prawda, ale musiała być pod stałš obserwacjš i opiekš profesora Mannteuffla, który miał jš operować. Mieszkanie w Konstancinie, bez telefonu, bez natychmiastowej pomocy lekarskiej, nie było możliwe. Drugš sprawš było przygotowanie wystawy Żeromskiego w Kielcach. Wszystko zależało od Ministerstwa Kultury i Sztuki, a œciœlej, od pewnej towarzyszki, pani Szancerowej. Ta pani nie wiedziała, co to uœmiech. Na moje pytanie, czy sš przewidziane jakieœ obchody w Warszawie w zwišzku z rocznicš œmierci ojca, ta œnięta ryba powiedziała: "Doœć, że pozwalamy na wystawę w Kielcach. Tutaj może będzie wzmianka w radio". W końcu Żeromskiemu było wszystko jedno, więc z pasjš zabrałam się do przygotowywania mojej częœci eksponatów. W lecie byłam w Sopocie, tam także było zawsze sporo spraw do załatwienia, domowych, podatkowych i zwišzanych ze zbliżajšcš się okršgłš rocznicš œmierci. Pewnego ranka siedzšc w pokoju usłyszałam, że po schodach wchodzi kilka osób. Byli to znów panowie w skórzanych kurtkach, w kaszkietach i z nowymi teczkami ze œwińskiej wygniatanej w krokodyla żółtej skóry, co nic dobrego nie wróżyło. Usiedli, sprawdzili, że ja to ja, i powiedzieli: "Wyszło rozporzšdzenie, że na Wybrzeżu mogš zamieszkiwać tylko osoby nieodzowne dla odbudowy portów". - "Wiem" - powiedziałam smutno, bo już domyœlałam się, czym to pachnie. "A te osoby, co nie sš nieodzowne, będš przymusowo wysiedlone". - "Tak" - powiedziałam zwieszajšc głowę. "Pani także nie jest nieodzowna do odbudowy portów". - "Nie jestem" - powiedziałam myœlšc, jak bardzo mama, także nie nieodzowna, zmartwi się, kiedy straci ten dom, który tak polubiła. Ale nagle panowie uœmiechnęli się i jeden z nich podnoszšc palec powiedział uroczyœcie: "Ale ponieważ szanowny tatuœ był poniekšd demokratš - pani zostanie". Pożegnali się i poszli. W ogóle władze w Sopocie obchodziły się z nami wyjštkowo łagodnie, raz nawet zwrócono nam jakšœ sporš sumę nadpłaconego podatku, a pan wojewoda Zrałek troszczył się sam o wywiezienie naszych œmieci. Był naprawdę sympatyczny, tylko miał nieszczęœliwe nazwisko. Istniał wtedy w Sopocie klub literacko-artystyczny, bardzo aktywny, w którym często urzšdzane były odczyty i spotkania z pisarzami czy malarzami, miejscowymi i przyjezdnymi. Pewnego razu ogłoszono, że odbędzie się wieczór Jerzego Zawieyskiego. Miał czytać swojš nowš sztukę, która nazywała się "Masław". W dużej salce klubu ustawione były wokoło wygodne fotele, a autor siedział poœrodku przy stoliczku i czytał tego "Masława". Czytał i czytał, aż nagle elektrownia wyłšczyła œwiatło, co się często wtedy w Sopocie zdarzało. Prędko wniesiono kilka œwiec i ustawiono je na stoliku, i Zawieyski dalej czytał i czytał, przy tym nikłym pełganiu. To długo trwało, aż nagle elektrownia włšczyła œwiatło. Straszny był widok œpišcych słuchaczy, bez wyjštku wszystkich, wygodnie poukładanych dookoła autora. Ja mam lekki sen, więc byłam jednš z pierwszych osób, która się wyprostowała. Znów zabrałam się do malowania portretów. Doœć dobry był duży portret Panufnika. Mieszkał wtedy w Oborach, które właœnie zostały otwarte jako Dom Pracy Twórczej Zwišzku Literatów. Byłam na tej uroczystoœci. Wnętrza umeblowane zostały wspaniałymi antykami, znikł olbrzymi wypchany niedŸwiedŸ, który stał dawniej w sieni na wprost głównego wejœcia z tarasu. Były szalone tłumy, wystawne bufety i tak zwane drinki. Iwaszkiewicz zaczšł mowę otwierajšcš uroczystoœć rozwlekłym: "Drodzy moi, pozwólcie, że opowiem wam historię powstania tego Domu Pracy Twórczej" - ale Słonimski powiedział nagle: "Co tu opowiadać, ukradliœcie Potulickim i tyle". Pod jesień, słotnš i zimnš, został w Oborach tylko Panufnik i Zuzanna Rabska. Poza tym była tam kierowniczka, pani Dobiecka z matkš, bardzo starš paniš Karskš. Chodziłam tam często z Panufnikiem po pozowaniu i we czworo z tymi dwiema paniami, Rabskš i Karskš, rżnęliœmy do póŸna w pokera, coœ niecoœ zjadajšc na kolację. Ale pewnego razu pani Karska powiedziała: "Kochani, dziœ na kolację nic nie ma, kucharka poszła na zebranie - i tu pani Karska zniżyła głos do najcichszego szeptu i zasłoniła usta rękš - komunistyczne". Nagle udało mi się znaleŸć locum w Warszawie. Była to jakaœ piekielna kombinacja, nawet nigdy do końca nie wiedziałam, na czym polegajšca. Kilka zamian, kilka nie znanych osób, komuœ wpłacono jakieœ odstępne i zamieszkałyœmy we trzy z Piesiuniš na Poznańskiej 12 m 50, w długim wšskim pokoju - kawalerce, z łazienkš i maleńkš kuchenkš we wnęce. Było tam doœć cicho, bo od podwórza, ale za to wszystko, co się działo u sšsiadów z góry, z dołu i z obu boków, słychać było znakomicie. Po ciszy domu w Konstancinie, a także w Sopocie, gdzie za oknami były drzewa i tyle powietrza w pokojach, tutaj wydawało mi się, że jestem ksišżkš wstawionš na półkę między inne ksišżki, ciasno i niewygodnie. Kiedy rozłożyło się mojš amerykankę, skakałyœmy przez niš z Piesiš, żeby się dostać do okna. Ale mamy zdrowie było najważniejsze. Zresztš mama bardzo w ogóle chciała przenieœć się do Warszawy, bo uważała, że ja murszeję i obrastam mchem siedzšc w Konstancinie. Mama zawsze wolała chyba miasto od wsi. Nazywałam jš szlifibrukiem, miejskim łykiem, a ona mnie parafiankš i hreczkosiejem. Ja rzeczywiœcie tam gdzie osiadłam, miałam już ochotę zostać, przywišzywałam się do miejsca, zaczynałam tęsknić po wyjeŸdzie, a mama o wiele bardziej lubiła zmiany, łatwiej przenosiła się z miejsca na miejsce, zawsze korciło jš, żeby gdzieœ poskoczyć. To te Cygany Odyńców tak w niej się odzywały, a we mnie siedziały nieruchawe, przywišzane do miejsca stare Żeromskie pradziadki. Wystawę w Kielcach projektował architekt Staniszkis, ozdabiał jš bardzo pięknie Przypkowski ogromnymi fotogramami, literackš stronę ekspozycji opracowywała pani Aleksandra Dobrowolska, a nad wszystkim miał czuwać i wszystko firmować literat Marian Toporowski. Ja miałam głos po trosze we wszystkich działach i dostarczałam eksponatów. Muzeum Œwiętokrzyskie na placu Partyzantów miało cišg pięknych niewielkich sal. Œliczna stara kamieniczka ze sklepionš wielkš sieniš dała nam możnoœć rozbudowania tej wystawy szeroko. Pracowaliœmy zgodnie i z radoœciš, kłopoty były tylko z panem Toporowskim, który bał się własnego cienia w sensie politycznym. Do każdego naszego zamierzenia czy projektu przykładał miarę radia Madryt, postrachu partyjnych. Co na to powie radio Madryt - to była pierwsza myœl tego biedaka. Zmorš jego był Przypkowski. Zniknšł nam kiedyœ na dwa tygodnie, a potem okazało się, że siedział w Sandomierzu w Zamku, strasznym więzieniu, aresztowany za wznoszenie w knajpie okrzyków i toastów "na czeœć naszego wodza w Londynie". Nim się wytłumaczył, że miał na myœli profesora Lorentza, a nie Andersa, już go UB zabrało i zamknęło. Istotnie profesor Lorentz pojechał wtedy do Londynu, ale kto to miał sprawdzać. Wypuszczono go jednak, bo, jak mówił, załamał w więzieniu podłogę, uczšc ubeków tańczyć nowy taniec Korea- hop. Jednego się tylko bał, żeby się jego matka nie dowiedziała o tej sprawie ostatniej, boby na pewno znów dostał za swoje. "Przysięgam ci, nie siedziałem już przez całe ostatnie dwa miesišce". Wyprawiał w ogóle po całej Polsce, odgrywajšc się za poważne i ponure lata okupacji niemieckiej. U pani Szancerowej w ministerstwie zjawił się spóŸniony o pół godziny, co było karygodne wobec tak wysokiej władzy, w krawacie ZMP czerwonym, ale zahaftowanym w małe herbiki Przypkowskich. Pani Szancer nie odrywała od tego krawata jaszczurczych oczu. Tłumaczył się, że został zatrzymany podczas fotografowania fragmentów architektonicznych koœcioła Karmelitów naprzeciwko ministerstwa, bo przypadkiem zdjšł jakiegoœ wychodzšcego łysonia, a jacyœ cywilni panowie pokazywali mu swoje legitymacje, które on wzišł i schował do kieszeni, bo myœlał, że oni mu je dajš, ale oni mówili, że nie wolno fotografować premiera, a skšd on może wiedzieć, jak wyglšda premier? Pani Szancer słuchała tego wszystkiego skamieniała ze wstrętu, a ja żegnałam się w myœlach z wystawš w Kielcach, zupełnie bezsilna. Opowiadano mi, że niedawno przyszła na ręce rektora Uniwersytetu Warszawskiego przesyłka z Jędrzejowa. Była to œliczna duża fotografia bramy Uniwersytetu, na której napisane było kredš "Precz z PPR". Przy fotografii Przypkowski przysłał list, w którym zwracał się do Jego Magnificencji Rektora, Prorektora, Profesorów i całego ciała naukowego uczelni z najuprzejmiejszymi wyrazami uznania dla wysokiego poziomu specjalistycznego wykładanych tam przedmiotów, ale wyrażał równoczeœnie obawę, czy młodzież szkolona jest ideologicznie wystarczajšco dokładnie. Zwracał uwagę Jego Magnificencji Rektora, Prorektora, Profesorów i całego ciała naukowego na fakt, że w grudniu 1948 roku nastšpiło połšczenie się stronnictw, wobec czego na Uniwersytecie powinien widnieć nie napis "Precz z PPR", ale "Precz z PZPR". Jednak prace przy wystawie posuwały się naprzód, œcišgaliœmy z całej Polski dostępne eksponaty. Przypkowski zaprojektował na jednej ze œcian przeœlicznš ogromnš fotografię romantycznego cmentarza. Biedny Toporowski nie mógł się dopytać, w którym zakštku Kielecczyzny mieœci się ten cmentarz. Przypkowski powiedział nam: "Wy mu tego nie mówcie, że to cmentarz na Rossie w Wilnie, bo się zdenerwuje". Nie mieliœmy właœciwie żadnego dobrego portretu Żeromskiego. Nasze wszystkie spaliły się przecież. Przypomniałem sobie o znakomitym portrecie Eligiusza Niewiadomskiego. Mama zwróciła go po œmierci ojca Nałęczowowi, pomimo że ojciec przywiózł go do Konstancina. Uważała, że w Nałęczowie jest jego miejsce i nie należy Chaty z niego ogałacać. Teraz, kiedy z Nałęczowa przyjechać miało sporo eksponatów, wpisałyœmy z paniš Dobrowolskš na ich listę także ten portret. Żeromski siedzi prawie plecami do widza, zwrócony tym przepięknym, romantycznym profilem, z opuszczonymi powiekami, a samo malarstwo jest zupełnie wyjštkowej pięknoœci. Cieszyłam się, że ten portret ozdobi naszš wystawę. Nagle w Toporowskiego trzasnšł piorun. Przypomniał sobie, że Niewiadomski zastrzelił Narutowicza. Madryt mógł się dowiedzieć, że my tu w Kielcach takie rzeczy wystawiamy. Portret poszedł nie rozpakowany na strych, a ja i zdaje się Toporowski równoczeœnie napisaliœmy do ministerstwa zupełnie sprzeczne listy. Zaczęły kršżyć najrozmaitsze pisma w tej sprawie między Warszawš, Nałęczowem, Lublinem, bo tamtejsze muzeum też zabrało głos, Kielcami i mnš. Wreszcie Warszawa zdecydowała, że my mamy zabrać ten portret do Konstancina, do prywatnego domu, bo nie może on wisieć w żadnym publicznym miejscu. Ta sprawa była jednš z milionów bzdur, które zaczynały się toczyć przez kraj. Nałęczów obraził się na nas, że korzystamy z okazji i zabieramy im najważniejszy eksponat z Chaty Żeromskiego. Wreszcie poszłam do ministra i jeszcze raz wysłuchawszy historii zamachu na Narutowicza, zapytałam, czy gdyby zamachowiec był na przykład nie malarzem, ale architektem, który zbudował wspaniały i piękny most, to czy pan minister podjšłby się wysadzenia tego mostu w powietrze? Powiedziałam także, że my tego portretu stanowczo nie zabierzemy, bo jego miejsce jest w Nałęczowie. Trochę mnie serce bolało, bo właœciwie miałam ogromnš ochotę powiesić go w Konstancinie, teraz, kiedy nie było tam, po wojnie, żadnego z dawnych portretów ojca, ale nie byłoby dobrze ulegać idiotom. Portretu na wystawie nie było, ale i tak była to œwietna, pełna, nadzwyczajnie interesujšca ekspozycja. Był tam między innymi mały obrazek, akwarela, przedstawiajšca róże w wšskim wazoniku, lekko, swobodnie namalowana, podpisana S. Żeromski. Ktoœ jš przysłał z jakiegoœ miasta na Œlšsku jako depozyt. Chciałam to koniecznie kupić, ale właœciciel odmówił, chociaż go kilkakrotnie serdecznie listami o to prosiłam. Tak mi czasem coœ przejdzie blisko i zniknie. Tak było kiedyœ podczas wojny. W czarny, zaciemniony wieczór przed samš godzinš policyjnš, w deszcz i błoto, skręcałam z placu Zamkowego w œwiętojańskš, kiedy jakaœ starsza, drobna osoba, której twarzy nie widziałam po ciemku, zapytała, czy może mnie wzišć pod rękę, bo niepewnie chodzi, a mieszka w naszym domu na Brzozowej. Szłyœmy więc dalej razem, kiedy ona zaczęła mówić wiersz. O słowiku i róży, o pięknoœci tego kwiatu w œwietle księżyca, o zachwyceniu słowika tš nocš, kwiatem, o jego œpiewie. Stanęłam i słuchałam tej pięknoœci, czar poezji zasłonił to wszystko okropne, co było dookoła. "Co to jest?" - zapytałam tę osobę, a ona powiedziała: "To jest tłumaczenie pani ojca z Shelleya, taki fragment, ja to mam przez niego zapisane w albumie". Ten cudny wiersz spadł na mnie tak niespodziewanie, jak jakiœ prezent, bogactwo nieoczekiwane. Poprosiłam tę paniš, żeby mi pozwoliła zobaczyć, przepisać ten wiersz, że będę jej za to, nieskończenie wdzięczna. "Nie" - powiedziała twardo - "to jest moje, i gdzieœ mi się podziała w ciemnej sieni, skšd rozchodziły się wyjœcia na podwórze i klatki schodowe. Zostałam tam z okropnym uczuciem krzywdy i smutku. Szukałam jej od rana po znajomych mieszkaniach, pytałam Deca, ale nawet opisać jej dokładnie nie mogłam, a Dec powiedział, że cholera wie, kto się przez cały dom nie przewija. Znalazłam potem ten poemat u Shelleya, ale cóż z tego, kto by mi to mógł przetłumaczyć tak pięknie. To by już nie było to samo The wandering airs they faint On the dark, the silent stream - The Champak odours fail Like sweet thoughts in a dream: The nightingale's complaint, It dies upon her heart - Ale czy to na pewno to? Tuwim chciał, żebym namalowała jego portret, ja także chciałam, więc przeniosłam sztalugi i cały majdan na Wiejskš i zabraliœmy się do roboty. Było to rozkoszne i okropne równoczeœnie. Przestawanie z nim, słuchanie go, wzruszenia i dzikie œmiechy, jego œwietlista wyobraŸnia - to były zachwycajšce godziny, ale równoczeœnie jako model był potwornie nieposłuszny, w bezustannym ruchu fizycznym i wewnętrznym, co się odbijało na mnie, oczywiœcie. Tu go trzymasz, tu go nie masz, œciganie go bezustanne oczami, zabawianie jak dziecka, żeby przez chwilę popatrzał, nie wstawał, nie zachmurzał się i rozjaœniał. Deklamowałam mu całš "Złotš Ruszczkę", zasłyszane od dzieci, a nie znane mu wyliczanki, znosiłam brzydkie polityczne dowcipy i œpiewałam piosenki, te dawne, mamy. On za to mówił do mnie wierszami, które odnosiły się do mojego malowania. "Ona nad jego twarzš męczy się srodze, a on myœli o jej nodze" - na przykład. "Pamiętaj, że z tego portretu musi patrzeć na widza czterdzieœci wieków żydostwa" - to było codzienne zalecenie. Nigdy nie wiedziałam, czy, jeœli na moment odwrócę od niego oczy - zastanę go na fotelu, czy już będzie stał za moimi plecami. Czy rano przychodzšc zastanę go w chmurze chandry, skurczonego od jakichœ tajnych rozpaczy, czy gotowego rozœmieszać mnie najbezsensowniejszymi figlasami. Miał teraz przy sobie adoptowanš córeczkę Ewunię, œliczne dziecko, jego nowš miłoœć i radoœć. Ale i w tym potrafił znaleŸć nagłe udręki i zmory. "Co będzie, powiedz, jeœli nagle ktoœ zadzwoni do drzwi, ja otworzę, a tam jakaœ pani powie - jestem prawdziwš matkš Ewuni. Co wtedy?" - "Wtedy powie jej pan, żeby zamieszkała z wami i będziecie jš we troje wychowywać. Najważniejsze żeby miała ojca, a pan jest jej ojcem. A poza tym nie przyjdzie. Na pewno". Czytałam też listy, które dostawał, anonimowe i błagalne, ale zdaje się, że w pewnym momencie zwrócono mu doœć twardo i doœć z wysoka uwagę, żeby za często nie wtršcał się do wydawanych wyroków i nie wstawiał się za akowskimi bandytami, bo nie po to tu przyjechał. Miałam uczucie, malujšc go, że mam do czynienia z ptakiem, który raz siada nieruchomo, a raz fruwa pod sufitem, raz œpiewa, a raz tłucze skrzydłami i krzyczy. Bardzo się zresztš w nim coœ zmieniło od przyjazdu, powoli poprzez wszystkie miody, którymi go smarowano, zaczynał dowiadywać się prawdy. Mówił mi co prawda dalej, że mam czarne podniebienie, okropnš cechę u takiej miłej dziewczyny, ale czasem robił gest łapania się za gardło, duszenia własnymi rękami, gest przerażenia i bezradnoœci. Dostawałam od niego tomy jego poezji z przeœlicznymi dedykacjami, a także, pomimo że widywaliœmy się cišgle, pisywaliœmy do siebie listy, wysyłane ekspresem pocztš albo przynoszone przez jego sekretarkę, paniš Koskowš. Na ostatnio wydanym "Pegazie dęba" napisał mi swoim œlicznym, drobnym pismem: "Czarujšcej, czule, oczarowany J.T." Na "Kwiatach polskich": "Mojej przeœlicznej miłej dobrej przyjaciółce Monice Żeromskiej J.T." Na "Polskiej noweli fantastycznej" - "Polskiej Monice Fantastycznej Jej Fantastyczny Przyjaciel J.T." i tak dalej, a na "Lokomotywie" - "Monisi - z proœbš o wolny wjazd do jej serca - maszynista tej lokomotywy - Julian Tuwim". Najdziwniejsza była jednak pewna dedykacja napisana w Aninie. Oglšdałam tam jego bibliotekę i znalazłam w niej doœć oberwany tom pod tytułem "I grandi lirici d'Italia", antologię poezji od Dantego do Carducciego. Powiedziałam Tuwimowi, że chyba mu to nie bardzo potrzebne, a ja bardzo bym to chciała mieć, ze względu na Leopardiego zwłaszcza. Tuwim bardzo się ucieszył i zaraz mi tę ksišżkę dał. Na karcie tytułowej skoœnie i zamaszyœcie napisany był przez kogoœ doœć długi i pompatyczny cytat: "L'umanit... si arresta un istante, tanto che basti, a pesare il sangue versato, poi divora i satelliti, il tiranno e i carnefici". Podpisane "Giuseppe Mazzini". Dalej była druga, tš samš rękš napisana dedykacja dla Tuwima od jakiegoœ Mario Angeli, "con ammirazione e devozione". Tuwim odebrał mi ksišżkę, żeby na niej napisać dedykację dla mnie, i pod tekstem Mazziniego, w rogu karty tytułowej napisał: A mia carissima Monicina Giulio Tuwimino Anino. Primavera di bellezza Ventesimo Caprilo Anno Santo pardon MCMXLI (tu przekreœlił) MCML Mamo, mamo, Io t'amo, Błagamo O to samo! Przeczytałam to i powiedziałam, że nie jestem dla niego żadna mama i że dobrze wie, że nazywam się Muma. "Ach, cóż to za trudnoœć dla poety, zaraz zmienimy" -powiedział i przerobił ostatni czterowiersz tak: Mumo, Mumo, Io t'umo, Błagumo O to sumo! Ten dom w Aninie był ładny i wygodny, ogród bardzo, może trochę za bardzo starannie utrzymany, a Tuwim wydawał się szczęœliwy, że pani Stefania i Ewunia dobrze się tam czujš. To była ta dobra, miodowa strona jego życia - dom, samochód, bardzo duże pienišdze, ale brnšł równoczeœnie przez problemy nie do rozwišzania, a jeszcze ta diabelska choroba. Byliœmy kiedyœ w odbudowanym Teatrze Narodowym i w przerwie wyszliœmy do foyer. Tak się jakoœ stało, że weszliœmy tam pierwsi i ogromna, pusta, lœnišca przestrzeń podłogi tej sali otworzyła się przed nami od progu. Tuwim schwycił mnie pod rękę, zamknšł na chwilę oczy, a potem powiedział: "Ale przejdę, muszę przejœć, to straszne, ale przejdę, tylko mnie trzymaj" - i przeszliœmy, chociaż ja chciałam się cofnšć. Kiedy nie było mnie w Warszawie, a nawet kiedy byłam, ale widywaliœmy się trochę rzadziej, zaczynaliœmy zaraz pisywać do siebie listy. Trudno opisać kretyństwa i wygłupy, wysyłane w obie strony ekspresem albo przez kogoœ z dopiskiem "Pilne" na kopercie. Mam nadzieję, że Tuwim moje listy wyrzucał, strach pomyœleć o tym badaczu literatury w przyszłoœci, który by miał to kiedyœ czytać. Jego listy były krótkie, czasem bardzo krótkie. Na kartce papieru napisane było Anin i data, poœrodku duży wykrzyknik, a u dołu jego œliczny podpis. Po jakiejœ nagrodzie, którš mu właœnie przyznano, dostałam taki list: Dlaczego nie odzywasz się Smarkata, Do przyjaciela tudzież laureata? Obiecał mi kiedyœ dać znalezionš przez siebie starš fotografię dziadzia Odyńca i przysłał mi jš listem poleconym. Na fotografii była dedykacja od Odyńca: "Pannie Olimpii von Brockausen na pamištkę. Stary przyjaciel - A. E. Odyniec". Tuwim pisał: "Miła Monisiu! Posyłam Ci obiecanego pradziadziusia. Czy nie wiesz, kto była panna Olimpia von Brockausen? Jeżeli wiesz, nie zawiadamiaj mnie o tym, bo mnie to nic nie obchodzi. Z wielkim uszanowaniem J.T." Przysyłał też listy z rozmaitymi naklejankami, wycięte obrazki ze starych pism i papierki od cukierków z wypisanym na nich maczkiem wierszykiem Asnyka. Były œmieszne parodie listów miłosnych albo biała kartka na górze miała napisane: "(Wpisz sama płomienny list miłosny, bo nie mam czasu na takie głupstwa)", a u dołu kartki "Twój -Stęskniony". Wszystkie te listy były czułe i żartobliwe, pełne figli i bzdurek. Jeden tylko był serio, wysłany jeszcze z Nowego Jorku, zapowiadajšcy przyjazd i jakby torujšcy mu drogę do tego powrotu, pisany w smutku i strachu, ale cała reszta była jednš wielkš zabawš. Kiedyœ przyszedł do Konstancina list taki: "Szanowna Pani! 4 V rb., więc równo 3 miesišce temu, przebywajšc już w Aninie, poleciłem Ob. Halinie Koskowej, W-wa Saska Kępa, Irlandzka 3 m 3, aby posłała Pani nieco kwiatów, a to w zwišzku z przypadajšcš tego dnia uroczystoœciš imienin Pani. Kwiaty, jak się po paru dniach dowiedziałem, okazały się być narcyzami, w którym to fakcie nie widzę nic ubliżajšcego, gdyż powyższe kwiaty były podówczas nowališ i œwiadczyły o wioœnie. Jednoczeœnie zaœ posiadały tę wyższoœć nad innymi kwiatami, że odznaczały się przystępnš cenš. Jak już zaznaczyłem, 3 miesišce minęły od posłania Pani wyżej wymienionego bukietu, ale żeby się pani choć słówkiem do mnie odezwała, to nie. Przypisuję to milczenie skromnoœci upominku. Nie wštpię, że na orchideje czy magnolie, zwłaszcza zaœ, znajšc Paniš, na bombonierę cukrów czy też flakon paryskich pachnideł, nie mówišc już, znajšc Paniš, o jakimœ jubilerskim klejnocie, względnie, znajšc Paniš, o szęszylach, nieco inaczej by Pani zareagowała... To wszystko, co chciałem Pani powiedzieć. Bukiet proszę odesłać, gdyż będzie mi potrzebny na Zuzannę (11 VIII rb.). Z należytym poważaniem J. T." Na odwrocie kartki przekreœlony, ale tak, żeby można było przeczytać, był poczštek listu do tej mojej rywalki Zuzanny: "Zuziu moja, Zuzieńko najsło... Przyjechali do nas do Konstancina państwo Grabscy z córeczkš Elżbietš. Porzucili Sopot i przenieœli się do Warszawy, ale ich mieszkanie na Freta nie było jeszcze gotowe, więc zamieszkali u nas. Mama bardzo była przywišzana do pani Haliny, którš znała od jej urodzenia, z czasów paryskich, znała także jej rodziców: Bronisławę Ostrowskš i ojca Stanisława, rzeŸbiarza. Było nam miło, że oni mieszkajš u nas. My za to siedziałyœmy w Warszawie na Poznańskiej. Rocznica œmierci ojca była już blisko, kiedy któregoœ dnia rano rozpoczšł się nagle istny nalot na naszš małš kawalerkę. Drzwi się nie zamykały. Najrozmaitsze osoby zupełnie nam nie znane wpadały zdyszane i pytały o rozmaite daty, fakty z życia, wyjštki z ksišżek, błagały o cytaty, o fotografie i opinie innych ludzi o Żeromskim. Znany rzeŸbiarz miał wykonać w cišgu dwu dni dwumetrowš głowę pisarza z gipsu, znana aktorka miała wyrecytować ogromne fragmenty utworu, którego dotšd nie znała. Patrzyłyœmy na ten nieoczekiwany wicher zainteresowania zupełnie zdębiałe, bo przecież pani Szancerowa wyraŸnie powiedziała, że żadnych obchodów ma nie być. Ale cóż się okazało. Akademia Nauk w Moskwie zapowiedziała uroczystš sesję naukowš poœwięconš Żeromskiemu. Tak jak przedtem nie chciano broń Boże wyskoczyć z czymœ, co by go zbytnio upamiętniało, tak teraz na czynniki padł blady strach, że może za mało będzie uczczony. Zapowiedziano wspaniałš akademię w Teatrze Polskim. Dostałyœmy zaproszenia do loży, ale o mały figiel nie przestałyœmy całej uroczystoœci na schodach, bo mur potężnych funkcjonariuszy bezpieczeństwa za nic nie chciał nas przepuœcić na nasze miejsca. Program był doœć jednostajnie dobrany. Ja miałam wtedy akurat bardzo bolesne zapalenie stawu prawego barku, z wysiękiem. Kiedy w przerwie uroczystoœci dziesištki osób przyszło do naszej loży uœcisnšć nam rękę - od tego potrzšsania łzy zaczęły mi z bólu płynšć strumieniem, co wszyscy przyjmowali jako objaw trochę może przesadnego wzruszenia. Obok w loży na fotelach siedziały dwie zupełnie nieruchome postacie, prezydent Bierut i marszałek Rokossowskij. Mama nachyliła się do mnie i szepnęła: "To sš tylko makiety, oni sš z drewna". Bolało mnie tak strasznie, że po powrocie na Poznańskš mama musiała rozcišć mi nożyczkami rękaw czarnej sukni z mory, kupionej na ciuchach specjalnie na tę okazję. W tym mniej więcej czasie mama poszła do szpitala umawiać się już na swojš operację œlepej kiszki, którš miał robić profesor Manteuffel w szpitalu na Płockiej. Trzeba było odczekać tyle miesięcy, żeby wszystko wygoiło się po tym okropnym zapaleniu otrzewnej. Profesor badał mamę co jakiœ czas, a ja zadręczałam go najrozmaitszymi pytaniami, niepewna tego, co się może okazać po operacji. Wreszcie zmęczony mnš profesor zatrzymał się kiedyœ na korytarzu i stanšwszy przy oknie powiedział cichym głosem, ze spuszczonš głowš, tak jakoœ do pierwszego guzika swojej kamizelki: "Moje dziecko, to przecież ja mam robić dziurę w brzuchu pani matce, a nie pani mnie". A potem, żeby mnie pocieszyć, dodał: "Bo ja, proszę pani, jestem chirurg, a nie internista". Przy słowie "internista" wykonał rękami jakby długi pasaż na klawiaturze fortepianu. "Ja, proszę pani, otworzę, wyjmę, co trzeba, opłuczę, obejrzę, wytnę, co trzeba, wsadzę z powrotem, zaszyję i wtedy pani powiem dokładnie, co tam było". Tak też i zrobił, a była tam zupełnie zropiała œlepa kiszka, nieprawidłowo ułożona i tak otoczona zrostami po tych wszystkich atakach, że one właœnie, te zrosty, uratowały mamie życie. W tym szpitalu znalazłyœmy lekarkę, paniš Misiewicz, która mieszkała w Konstancinie podczas ostatniej choroby ojca, razem z doktorem Kaczyńskim. Mama była jeszcze w szpitalu, kiedy przybiegła do mnie pani Zofia Schielowa z Konstancina. Mieszkała z mężem od zawsze w willi "Urocza", ale była to nieszczęœliwa rodzina, syna rozstrzelali Niemcy w egzekucji ulicznej, w co oni nigdy nie uwierzyli i czekali na niego nieustannie, córkę aresztowało UB i siedziała w więzieniu, a pan Olo Schiele, mšż pani Zofii, rozchorował się ciężko i leżał od dawna w łóżku. Otóż to łóżko razem z panem Olem milicja na zarzšdzenie tego przeklętego urzędu kwaterunkowego wyniosła właœnie do ogrodu, bo gmina postanowiła przyznać dom komu innemu. Wyrzucono tam ich meble i cały dobytek, kiedy pani Schiele do mnie wpadła. Tak mnie to wœciekło, że złapałam jš i poleciałyœmy do Urzędu Rady Ministrów, bo wiedziałam, że tam się mieœci urzšd do spraw lokalowych. Szefem tego biura był bardzo brzydki, łysy i szalenie miły pan Gross, ale to się okazało dopiero póŸniej. Pan Gross wysłuchał mojej relacji, bo uprzedziłam paniš Zofię, żeby nic nie mówiła, tylko bez przerwy płakała. Zawsze lepiej, jak przedstawia sprawę ktoœ postronny, a osoba zainteresowana nic się nie odzywa, tylko leje łzy. Pan Gross raptem trzasnšł rękš w biurko, wrzasnšł: "Skończę z tym bagnem" - i wyleciał, każšc nam czekać. Nie minęła godzina, a już był z powrotem, rozpędziwszy skolimowski urzšd kwaterunkowy na cztery wiatry, a pana Ola wstawiwszy z łóżkiem i rzeczami do domu. W kilka dni potem poszłam do pana Grossa podziękować mu za tak błyskawiczne i sprawiedliwe załatwienie tej sprawy. Rozmawialiœmy mile, kiedy on zapytał mnie nagle, gdzie mieszkamy. Powiedziałam, że na Poznańskiej, a on zdziwił się, jak ja tam maluję i że mamie pewnie niewygodnie. Ja na to, że to jest tylko pied-...-terre, bo mamy przecież dom w Konstancinie. O Sopocie wolałam w ogóle nie mówić. Pan Gross zamachał rękami. Należy mi się pracownia, mama to starsza osoba po chorobie - i mam oddać kawalerkę, a wzišć normalne mieszkanie. Ja na to, że dziękuję, ale skoro mamy Konstancin, to nie mogę, i pożegnałam się. Ale pan Gross biegł za mnš po korytarzu i krzyczał, że muszę, a jego sekretarka powiedziała mi potem, że zupełnie zbaraniała, bo się tu ludzie tłoczš i bijš nieomal, i błagajš o mieszkania, ale żeby pan dyrektor na siłę wpychał je komuœ, kto odmawia i nie chce, to przechodzi urzędnicze wyobrażenie. Ale oczywiœcie uległam. Tak się strasznie cieszyłam na myœl, że wprowadzę mamę do nowego mieszkania, że jej o tym powiem w szpitalu. Dostałyœmy do wyboru trzy możliwoœci. Na Odyńca, co było ładnie ze względu na pradziadzia, ale mama powiedziała, że za nic nie będzie jeŸdzić znów czymœ do centrum, że chce być w œrodku miasta, a drzew przed oknami miała doœć przez szeœć lat. Potem miał być Nowy Œwiat na rogu Œwiętokrzyskiej, ale Staff, który mieszkał na Ordynackiej, goršco nam odradzał, bo hałas i kurz bezustanny, wszystko się dookoła odbudowuje. Wreszcie trzecie na Wspólnej, najbardziej wykończone, w wypalonym, ale nie zburzonym domu. Mama się cała rozjaœniła na słowo Wspólna, bo tam mieszkała jako dziecko z babciš. No i tak zostało. Tyle się działo, a Mieczysia jak nie było, tak nie było. Żadnego znaku życia ani pamięci. Schowałam to w sercu, zapakowane w żal i bolesnš złoœć. Lato przeszło w Konstancinie. Chodziłam na ogromne spacery do dębiny albo prosto w las za nowš leœniczówkę, albo, i to najczęœciej, grzbietem grapy, gdzie las spadajšcy stromo w dół do pól oborskich, obrzeżony zbitš gęstwš tarniny, głogu, trzmieliny, leszczyny i dzikich gruszek graniczył z polami zboża. Szło się tędy do Marynina nawet nie œcieżkš, ale niewygodnš bruzdš, ale to już była prawdziwa wieœ, daleko od wszystkich zabudowań. Wielkimi, łagodnymi zakolami, wlokšc rękš po kłosach zboża, szło się długo, a marynińskie wišzy to ukazywały się, to znikały za następnym leœnym występem, coraz bliższe, coraz mniej mgliste. Piesia szalała w zbożu, polowała na myszy, i tylko od czasu do czasu wyskakiwała pionowo w górę, żeby zobaczyć, gdzie jestem, a jej długie jedwabne uszy przez moment sterczały nad niš jak nad zajšcem. Jaki dziwny los zwišzał się z tym Maryninem. Kiedy Niemcy przyszli i zobaczyli, że leży tu na tym wojennym cmentarzu 29 Deutsche, zaraz zrobili na nim swój porzšdek. Wyrwali wszystkie kwiaty, trawy i zioła, powoje, chmiel, dziewanny, wrotycze, skabiozy i gruszeczniki, które oplatały nagrobne kamienie od dziesištków lat, zgwałcili ten przeœliczny boży ogród, wygrabili i wysypali żółtym piachem miejsca między grobami. Zwalili stary, przechylony, poczerniały brzozowy krzyż, który stał między wišzami nad głazem z napisem i postawili nowy, pomalowany na żółto. Drzewa tylko zostały i kamienie. Ale lata wojny mijały, nikt tu nie zaglšdał i powoli, powoli wpełzły tu znów, oplotły wszystko znów chmiele i powoje, zasiały się same miodowniki i dziewanny, wysoka trawa i fioletowe dzwonki, i skabioza. Co roku przychodziłam tu i patrzyłam z radoœciš, jak to miejsce, moje najukochańsze miejsce staje się powoli znów czarujšcycm uroczyskiem. Ale wojna się skończyła i przyszli Rosjanie. Przyszli i zobaczyli, że na cmentarzu leży 37 Russen. Pierwszego zaraz lata zabrali się do roboty. Wyrwali znów te uparte zioła, wykarczowali młode drzewka, wygracowali puste miejsca, wysypali żółtym piachem, krzyż, który zdšżył poczernieć, sprzštnęli. Porzšdnie znów stały niewysokie kamienie nagrobne samotne i całe widoczne, a na nich te nazwiska Deutsche i Russen, jak je ojciec zapisał w "Pomyłkach": Moczyński, Rogoziński, Fabiński, Kornowski, Krajewski, Zakrzewski - Wšsowicz, Zabielski, Galewski, Wiktor, Szczerbiński. Tego lata pójdę tam jak zawsze, niepewna, jak zawsze, co zobaczę. Ale może już nie będzie dalszego cišgu, może zostanie w polach samotne kamienne koło, zasnuwajšce się znów powoli powojami i chmielem. Wypłynęła nam teraz nowa, a właœciwie bardzo stara, bo jeszcze przedwojenna historia. W 1935 roku przyszedł do nas list z Kielc, a właœciwie z Leszczyn, od nowego proboszcza, który przesłał nam notatkę znalezionš w papierach swojego zmarłego poprzednika. Notatka była tej treœci: "Stefan Żeromski na krótko przed swš œmierciš napisał do mnie o zajęcie się wmurowaniem tablicy w koœciele w Leszczynach ku uczczeniu pamięci rodziców jego, zmarłych w Ciekotach należšcych do parafii leszczyńskiej. Na skutek tego listu pojechałem do Leszczyn. Na cmentarzu w Leszczynach grobu rodziców Żeromskiego nie znalazłem. Proboszcz w Leszczynach wyjaœnił mi, że na wmurowanie tablicy w koœciele potrzebne jest zezwolenie Kurii Biskupiej. Biskup Kielecki ks. Łosiński zgodził się na umieszczenie w koœciele tablicy i zażšdał, aby uprzednio przed wmurowaniem przedstawiony został Kurii Biskupiej do zatwierdzenia tekst napisu na tablicy, jak tego wymagajš przepisy koœcielne. O sporzšdzenie tego napisu napisałem do Żeromskiego, ale list mój przyszedł do Warszawy już po œmierci Żeromskiego, jak poinformował mnie o tym Zygmunt Wasilewski, redaktor "Myœli Narodowej", i kwestia wmurowania tablicy poszła w zapomnienie". Istotnie poszła w zapomnienie, bo w momencie œmierci ojca mama nawet tego listu nie miała w rękach. Dopiero w dziesięć lat potem, kiedy nowy proboszcz przysłał nam tę notatkę, dowiedziałyœmy się o życzeniu i zamiarze ojca. Treœć napisu i kompozycja całoœci została przesłana do Kurii Kieleckiej z proœbš o wyrażenie zgody i opisem całej sprawy. Została znaleziona i zakupiona piękna płyta kieleckiego marmuru, czarnozielonawego, a na niej œlicznš antykwš umieszczony napis: "D. O. M. Pamięci Wincentego 29 III 1819 - 23 IX 1883 i Józefy z Karterlów 29 I 1833 - 15 VIII 1879 Żeromskich". Sam układ napisu zaprojektował Tadeusz Przypkowski, więc w rogach płyty znalazły się maleńkie herby Jelita, które wyglšdajš jak zwyczajne gwiazdeczki. Płyta została oddana do wykucia napisu staremu znakomitemu kamieniarzowi kieleckiemu. Wszystko to trwało doœć długo, aż wreszcie płyta była gotowa. I wtedy wybuchła wojna. Taki piękny kawał marmuru był łakomym kšskiem dla Niemców, którzy rekwirowali i zabierali warsztaty i materiały. Kamieniarz zakopał płytę cichcem, nic nikomu nie mówišc. Przeleżała w ziemi całš wojnę. Przed wyjazdem naszym z Jędrzejowa było umówione z Tadeuszem, że zaraz, jak tylko będzie można, tablicę wmurujemy. Ale okazało się, że stary kamieniarz umarł. Dobrych parę lat trwało, nim Tadeusz, pani Dobrowolska, dyrektor Massalski odnaleŸli kogoœ, kto coœ wiedział o miejscu ukrycia płyty. Ale w końcu, po tak długich jej dziejach, na szczęœcie odnalazła się i zobaczyłam jš, równie pięknš jak przedtem, nawet złoto w cienkich wcięciach liter pobłyskiwało jak przedtem. Kiedy już wszystko było przygotowane i omówione z księdzem w Leszczynach, miejsce w kruchcie koœcioła wybrane, szkoły z okolicznych wsi, władze gmin, uczniowie gimnazjów kieleckich zaproszeni, kiedy miała się już odbyć w najbliższš niedzielę ta uroczystoœć, o której szeroko po całej tutejszej krainie rozeszły się wieœci - przyszedł zakaz brania w niej udziału. Miała prawo być obecna tylko najbliższa rodzina, ponieważ rzecz miała się odbyć w koœciele. Dyrektor gimnazjum imienia Żeromskiego pan Bieżanek był prawdziwie zmartwiony, ale zakaz był wyraŸny, młodzieży nie wolno jechać do Leszczyn tego dnia. W dziwnych czasach wypadło mi żyć, trzeba przyznać, coraz dziwniejszych. Przyszła ta niedziela, pojechałam wczesnym rankiem do Leszczyn. Kiedy skręcajšc z głównej szosy na drogę prowadzšcš w lewo do wsi rozejrzałam się po szerokich polach, zobaczyłam, że drogami, dróżkami, miedzami cišgnš, idš, jadš wozami i rowerami tłumy ludzi. Jechali z Kielc, młodzież i dzieci ze szkół, chłopi ze wsi bliskich i bardzo dalekich, kobiety w sztywnych kieleckich zapaskach i miejscy ludzie. Wszyscy spływali wšskimi stróżkami pod portal koœcioła, wypełniali cmentarz dookoła, szeroko stali tłumem głowa przy głowie. Ksišdz kazał mi odsłonić już wmurowanš tablicę i poœwięcił jš. Potem była uroczysta msza i tłumy przystępowały do komunii. To, co się tu stało, ta cudowna własna wola tych ludzi, ich nie namówiony, zabroniony z góry postępek, przeciwstawienie się powszechne, jaka to pociecha niesłychana. Po wyjœciu mamy ze szpitala ja dalej mieszkałam na Poznańskiej z Piesiš, ale mamę dla wygody zabrała do siebie pani Zielińska, która po doœć niespodziewanej i nagłej œmierci męża przeniosła się do Warszawy. Miała ze sobš starš swojš gosposię, która dać mogła mamie dużo więcej wygody i starań dietetycznych niż ta moja gospodarka. Jadwiga bardzo Ÿle robiła przepędzajšc mnie zawsze z kuchni, zamiast nauczyć mnie choć trochę gotować. Mama też nic nie umiała, poza wspaniałymi befsztykami z polędwicy i sałatš z kartofli z winegretem. Tylko ciotka Aniela była œwietnš kucharkš, a nawet wynalazcš swoich własnych potraw, bardzo tajemniczych i wykwintnych. Chodziłam teraz cišgle na Wspólnš, gdzie kończono odbudowywać dom, w którym miałyœmy mieszkać. Widok z okien był trochę krakowski, bo naprzeciwko rosły wielkie topole, wišzy i stare kasztany, przez które widać było koœciół Piotra i Pawła, dopiero co odbudowany, jeszcze bez kopuły, ale ładny w proporcjach. Mama będzie miała pokój od podwórza, cichszy i słoneczny, także z drzewami przed samym oknem. Mój był długi i wšski, ale sztalugi da się tam postawić blisko okna i modela także, a tym bardziej martwš naturę, bo pomimo nadcišgajšcego coraz wyraŸniej socrealizmu ja dalej malowałam różowe, cudowne wnętrza przekrojonych arbuzów, brzuchy pękatych starych miedzianych naczyń œwiecšcych innš różowoœciš, przezroczyste zielonawe słoje, przez które jaœniejš niewyraŸnie zatopione łodygi bukietów. Widocznie uważano, że te bukiety sš dla przodowników pracy i trójek murarskich, bo nikt mi nigdy nie proponował namalowania portretu Bieruta albo Dzierżyńskiego. A jakże cierpieli muszšc to robić moi koledzy. Jest Mieczyœ. Siedział przez dwa lata w więzieniu w Rawiczu. W czterdziestu w celi na kilkunastu. Kiedy spali na cementowej podłodze, kładli się równoczeœnie, wszyscy na tym samym boku, ułożeni kolana w kolana, piersi oparte o plecy następnego, z oddechem tego za nim na karku. Zaproszony został jako ekspert z biura na jakšœ budowę przez trzech panów i już nie wrócił. Był poczštkowo trzymany na Wilczej w piwnicy domu, o którym nikt nie wiedział, że jest biurem Urzędu Bezpieczeństwa, a potem przewieziony w Aleje Ujazdowskie, gdzie z piwnicy wyprowadzano go na przesłuchania do gabinetu miłego pana z bródkš, o wyglšdzie profesora gimnazjum, który proponował mu kawę i papierosa, rozmawiał cicho i inteligentnie, ale od czasu do czasu, nie przerywajšc zdania, zadawał piekielny cios szpicem buta w piszczel siedzšcemu z drugiej strony biurka. Mieczyœ mówił o tym mało. Zawsze to, co go bolało, przez co przeszedł, zamyka w milczeniu. Oczy ma tylko czarne, kiedy cokolwiek wspomina i bruzdy dokoła ust pogłębiły mu się twardo. Strażnicy więzienni w Rawiczu byli wszyscy fachowcami, pracowali tam przed wojnš za Polaka, pracowali za Niemca, teraz pracujš za Ruska. Mieczyœ mało mnie widuje, nie ma mojej żadnej fotografii, nie mam pisać do niego, dzwoni krótko. Kiedy się spotykamy, jest czuły i dbały jak zawsze, radzi mšdrze i myœli o nas. W lecie niespodziewanie zawalił nam się płot w Konstancinie i to wymagało podjęcia dużej sumy na raz z naszego konta w "Czytelniku". Ponieważ od kilku lat Żeromski został z kilkoma innymi kolegami upaństwowiony, nasze dochody autorskie zmniejszyły się do 15 procent. Poza tym zostałyœmy zaszeregowane w tabeli w najwyższej stopie podatków, tam gdzie byli właœciciele sklepów prywatnych i chłopi-kułaki, czyli w zależnoœci od pobranej z konta sumy do 85 procent potršcenia. Było to bardzo męczšce, bo co miesišc, starajšc się zresztš, żeby kwoty brane przez nas nie były wysokie, musiałyœmy mozolnie obliczać te procenty, wypełniać wielkie formularze zeznań dla Ministerstwa Finansów, dodawać i odejmować, a co najgorsze dzielić. Nie umiałyœmy tego robić, zabierało nam to strasznie dużo czasu i zabijało w nas radoœć życia, więc wzięłyœmy adwokata, bardzo sympatycznego i grubego mecenasa Franio i on zaczšł za nas to robić, choć uważał to za głupie zajęcie. Więc kiedy zawalił się ten płot, trzeba było wydać na raz dużo pieniędzy, kupić słupki, siatkę, cement i zaangażować chłopów do roboty. Od tej dużej sumy wziętej z "Czytelnika" poleciał nam w następnym miesišcu podatek niewiele od niej mniejszy. Po jego zapłaceniu, na co oczywiœcie wzięłyœmy pienišdze z "Czytelnika", znów podatek został odniesiony do urzędu skarbowego, i tak przez wiele miesięcy biegałyœmy tam z podatkiem od podatku od podatku od podatku, aż na naszym koncie w "Czytelniku" nic nie zostało, a płot kosztował tyle pewnie, co wybudowanie ładnej willi. I wtedy właœnie weszła w życie nowa ustawa sejmowa, ustalajšca trwanie praw autorskich do lat dwudziestu, a nie pięćdziesięciu, jak w obowišzujšcej na całym œwiecie konwencji berneńskiej. W ten sposób znów, jak już wiele razy w życiu, z bogatych zrobiłyœmy się biedne, z tym tylko, że w przeciwieństwie do większoœci ludzi w Polsce, którzy raczej mieli pienišdze, ale nie mieli gdzie mieszkać, my nie miałyœmy teraz żadnych pieniędzy, ale za to trzy domy. W Konstancinie, w Sopocie i w Warszawie. Te trzy domy było to nawet wygodne, bo wszelkie braki można było zwalić na rozstrzelenie tych trzech posiadłoœci. "Nie ma doœć łyżeczek do herbaty? Widocznie zostały w Sopocie. Mam tylko cztery przeœcieradła? Reszta jest w Konstancinie" - i tak dalej. Te trzy domy można było na szczęœcie umeblować jako tako rzeczami kupionymi w Okręgowym Urzędzie Likwidacyjnym w Sopocie, a wszędzie, w Warszawie, w Piasecznie czy na Wybrzeżu istniały cudowne, bogate, pasjonujšce ciuchy. Przynosiliœmy z nich z Mieczysiem albo z dziewczynami za każdym razem znakomite zdobycze, porcelanki, œliczne szkiełko, zegar z kukułkš, lampę naftowš, nawet trzy krzesełka, lustro albo suknię z paczek amerykańskich, ciepły płaszcz z ładnego tweedu czy ramy do obrazu. Jakie wspaniałe były baby siedzšce nad górš nieprawdopodobnych, pięknych i starych rzeczy, ubrań, butów, koszmarnych obrazów, tego całego chłamu. Siedziały szeroko na tobołach ciuchów, opalone na kolor chleba, w "Trybunie Ludu" na głowie przywišzanej pod brodš parš rajstop dla osłonięcia oczu w lecie, a kiedy nadchodziła jesień, to wszystkie grubiały, bo każda miała na sobie po pięć-szeœć swetrów. Częœć opłacajšca placowe miała swoje stałe miejsce, jak pani Maria, która nas oboje z Mieczysiem kochała, córkę nazwała Monikš, a oboje nas częstowała wodš œwięconš z Jasnej Góry, co nas utrzymywało w dobrym zdrowiu. Inne handlarki stały blisko wejœcia długim szpalerem "na ręczniaku". One nie miały straganów ani stałego miejsca, nie płaciły placowego, więc rozpierzchały się łatwo, kršżyły po placu z kupami ubrań przewieszonych przez ramię, kolorowe, krzykliwe, kłótliwe, kupujšce i sprzedajšce między sobš, wesołe i pełne dowcipów. Kiedyœ, kiedy już nasze domy obrosły trochę, a szafy miały swojš zawartoœć, postanowiłyœmy z Haneczkš Mickiewiczowš przebrać te rzeczy i co nie podobało nam się już, zanieœć na ciuchy i sprzedać, a za to kupić sobie coœ œlicznego i nowego. Zwłaszcza Hanka, ze swoim nie spalonym domem w Milanówku, przyjechała z ogromnym tobołem wybranych ubrań. Ja miałam mniej, ale jakieœ suknie letnie, jakiœ płaszcz czy kostium zabrałam i pojechałyœmy na Skaryszewskš. Było rozkosznie. Jadłyœmy wspaniałe pyzy roznoszone przez baby w wielkich garach, targowałyœmy się do zdechu o każdy grosz, szarpałyœmy i potrzšsały każdy nasz łach, żeby pokazać jego znakomity stan i gatunek. Kiedy tak stałyœmy i handlowały w szeregu ruchliwych i wesołych ręczniarek, zobaczyłyœmy nadchodzšce dwie osoby dobrze nam znajome - paniš Marię Dšbrowskš i paniš Annę Kowalskš. Zobaczyły nas z daleka, podeszły z uœmiechem i powiedziały: "No co, dziewczynki, kupiłyœcie sobie coœ ładnego?" Tak jakoœ równoczeœnie przyszło nam to samo do głowy z Hankš. Obie spuœciłyœmy głowy i smutno i cicho powiedziałyœmy: "My sobie nie kupujemy, my sprzedajemy". To zrobiło na tych paniach piekielne wrażenie. Żeby córka Żeromskiego i córka Jana Szczepkowskiego musiały handlować na targu starzyznš, wynosić ubrania dla zdobycia nędznego grosza, to był skandal i zgroza. Nie powiedziały nic, ale patrzyły na siebie oczami pełnymi wzburzenia, a na nas ze współczuciem, i odeszły, żeby nas nad miarę nie upokarzać swojš obecnoœciš. Paniš Marię Dšbrowskš lubiłam, choć to, co pisała ostatnio, mniej mi się podobało. Za to "Noce i dnie" sš dla mnie arcydziełem, które zawsze mogę otworzyć na pierwszej lepszej stronie i zaczšć czytać dalej z zachwytem, aż do końca i znów od poczštku. To ciekawe, że nie spotkałam mężczyzny, któremu by się ta ksišżka podobała. Chodziłam często do pani Marii Dšbrowskiej na Polnš, żeby z nimi porozmawiać, posłuchać, co myœlš o tych czasach dziwnych i strasznych. Zwłaszcza pan Stanisław Stempowski, takie szczęœcie, że istnieje i można się z nim zobaczyć i zapytać o tyle spraw. Poszłam pewnego razu do Ministerstwa Kultury zobaczyć się z panem mecenasem Drapienkš. Chciałam go zapytać, z czego będzie teraz żyła moja matka po utracie naszych praw autorskich. Jeœli żona autora przeżyje go o dwadzieœcia lat, to już właœnie robi się stara i trudno jej podjšć pracę. Co innego dziecko, to jest zrozumiałe. Dorosło, zdobyło zawód, nawet gdyby urodziło się tuż przed œmierciš ojca, i może sobie pracować na siebie. Więc zapytałam pana mecenasa Drapienkę, czy ta ustawa musi dotyczyć starszej i słabej po chorobie matki, może dałoby się to jakoœ w stosunku do niej przedłużyć. Pan Drapienko powiedział zimno: "Nie będziemy w naszym ustroju robić z pań Żeromskich nowych kapitalistek, proszę pani. Tu się żyje z pracy ršk własnych". Więc wstałam, powiedziałam grzecznie: "Dziękuję panu" i wyszłam. On sam był autorem nowego prawa autorskiego i tych ustaw, więc wiedział, co mówi. Ale "co się nie dzieje", jak mówiła ciotka Aniela. Mama znów jest w szpitalu na jakiœ krótki czas, kiedy pewnego ranka, już na Wspólnej, przychodzi pan komornik opisać meble za ostatniš ratę podatku, na którš nie było w "Czytelniku" pieniędzy ani nawet z dziadka na œcianie nic już nie można było wycisnšć. Mówię: "Trudno, opisuj pan", a komornik w płacz, że jemu strasznie przykro i wstyd, że wie, co to za rodzina i nazwisko i że jak tu będš te ogromne i stare graty wynosić, po prostu mu nie sposób. Mnie też smutno bardzo, ale pocieszam go, że to nie on winien, tylko ta œwinia minister finansów, więc do roboty. Nie wolno opisać ani tapczana, ani futra, ani zegarka. A obrazy? Obrazy wolno. Miałam właœnie przygotowane i oprawione cztery moje obrazy przeznaczone na wystawę ogólnopolskš czy okręgowš. Bardzoœmy wszyscy skrupulatnie te wystawy obsyłali, bo minister Sokorski szalenie tępił i piętnował absencję. Absencja zaraz wskazywała na to, że się malarz czy rzeŸbiarz przechyla w stronę imperlializmu zachodniego. Więc wypisaliœmy starannie razem ze spłakanym komornikiem cztery ogromne sekwestry na te obrazy i ja zaniosłam je ministrowi Sokorskiemu. Położyłam sekwestry na biurku i powiedziałam, że można je powiesić zamiast obrazów na œcianie w Zachęcie, bo obrazy już nie sš moje, tylko ministra finansów. Straszne rzeczy się potem działy, Sokorski wymyœlał przez telefon temu ministrowi ohydnie, a ja tylko cicho z boku mówiłam, że się martwię, żeby się o tym wszystkim nie dowiedziało radio Madryt, bo ja oczywiœcie nic nie powiem, ale tajemnicy pewnie nie da się zachować. W rezultacie cofnięto nam to zajęcie obrazów i darowano ostatniš ratę podatku. Mama po pewnym czasie dostała rentę, 5 tysięcy. Była to tak duża suma, że musiała być wypłacana nie przez ZUS, ale mama została wcišgnięta na listę płac "Czytelnika" jako pracownica w dziale korekty szczotkowej. Szczotkowej? To pewnie jako sprzštaczka, powiedziała, chociaż naprawdę dobrze wiedziała, co to jest. Zjawił się u mnie Bronek Zieliński z serdecznš proœbš, żebym się zgodziła na przeprowadzenie unieważnienia naszego małżeństwa. Nie miałam w najmniejszym stopniu nic przeciwko temu. Rozwód prawny przeszedł nam łatwo już dawno i ja oficjalnie wróciłam do panieńskiego nazwiska. Teraz miało to być trudniejsze, ale jego matka, bigotka, bardzo tego chciała, więc tylko zastrzegłam się, że nie będzie mnie to nic kosztowało, ale poza tym będę wszystko robić, co trzeba. Bronek miał adwokata, mecenasa Kornackiego, a ja raz tylko poszłam do bardzo miłego adwokata od spraw rozwodowych, ale kiedy powiedział, że nie podejmie się niczego, bo to rzecz nie do przeprowadzenia i zupełnie beznadziejna, zaczęłam chodzić sama na wezwania z konsystorza do Sšdu Arcybiskupiego w "Romie" na Nowogrodzkiej. Raz z Bronkiem, to znów sama przesiadywałam przed długim stołem, za którym siedziało szeœciu księży wyższych szarżš, a jeden z nich, ksišdz promotor, był czymœ w rodzaju prokuratora. Dowiedziałam się od nich, że adwokat Bronka jako powód do rozwišzania małżeństwa podał moje wštpliwoœci co do nierozerwalnoœci tego sakramentu, jako że mój ojciec także się rozwiódł, co było zupełnš bzdurš. Powoli zaprzyjaŸniliœmy się, wszyscy ci księża kończyli studia w Rzymie i nasze rozmowy schodziły zawsze na ten ukochany temat. Bronek denerwował się, słyszšc z korytarza nasze rozmowy i œmiechy. Po miesišcach tego bywania tam, kiedyœmy się wszyscy serdecznie polubili, bo Bronek także im się podobał, zapytali mnie kiedyœ, dlaczego naprawdę nie chcemy się pogodzić i jaka jest prawdziwa przyczyna mojej odmowy. No dobrze, powiedziałam im wtedy prawdę: nudziło mi się z nim. W nocy nie, ale w dzień tak. To ich zdumiało do tego stopnia, że przyznali, że na to rzeczywiœcie nie ma rady. Ksišdz prokurator powiedział na koniec, że chodzi na grób ojca pomodlić się tam. Po kilku miesišcach dostaliœmy wyrok oddalajšcy naszš skargę i tak się ta niepotrzebna sprawa, która zabrała wszystkim wiele czasu, skończyła, a ja pozostałam w oczach mojej byłej teœciowej prawowitš i jedynš żonš Bronka, chociaż on miał już dzieci albo miał zamiar je mieć, z miłš Basiš. A ja miałam Mieczysia. Lekarze zalecili mamie pobyt w Krynicy. Mieszkałyœmy w Nowym Domu Zdrojowym, gdzie wszystkie potrawy były z marchewki. Była tam Wanda Zielińska ze swoim Piotrem, jakaœ straszna przyczepiajšca się do nas stara Lampe i nasz z kompletów jeszcze profesor rysunków, Władysław Daszewski. On głównie dotrzymywał mi towarzystwa. Krynica brzydka, spacery w jednš stronę albo na górę i z powrotem. Wracajšc stamtšd zatrzymałam się na trochę u Basi Lisowskiej w Krakowie. U niej wiele zmian, wrócił już jakiœ czas temu Tadeusz, a jej œliczna, delikatna matka umarła. Basia będzie miała dziecko. Polatałyœmy po Krakowie, po sklepach, do kina, do teatrów i na wystawy. Jakie cudowne muzeum etnograficzne, właœciwie nie cierpię sztuki ludowej, ale to z winy tych fałszywych, cwanych niby-twórców ludowych. Tych frasobliwych chrystusików, madonn z wytrzeszczonymi oczami, diabłów i aniołów produkowanych seryjnie, nachalnie prymitywnych. Ale to muzeum jest prawdziwe i piękne. Profesor Daszewski nie odstępuje mnie po moim powrocie do Warszawy i wcale mi to nie jest niemiłe. Jest oczytany i nieskończenie wiele wie o malarstwie, ma poczucie humoru. Jest tylko piekielnie na wszystko wrażliwy, naprawdę obdarty ze skóry. Jestem zadowolona, że mam teraz koło siebie malarzy, Daszewskiego, Szancera, Henisza, Marysię oczywiœcie i Bogdana, zdolnych i wszystkich umiejšcych mówić o sztuce interesujšco i cienko. Choćbym się nawet nie zgadzała z wieloma poglšdami czy sšdami, to kłótnia z nimi jest żywa i owocna. Mam oczywiœcie także poetów: Słonimskiego i Tuwima. Sš obaj moimi przyjaciółmi, lubiš mnie, przebywanie ze mnš ich cieszy, a mnie także napełnia radoœciš. Często też widzę koło siebie Broniewskiego, dzwoni do mnie po nocy, jak do wszystkich, ale moja sytuacja jest o tyle gorsza, że nie tylko czyta mi swoje stare wiersze, udajšc, że je dopiero napisał, ale budzi mnie o czwartej nad ranem i każe zapisywać wiersz do mnie, wymyœlony po pijanemu. Pijany jest chyba stale, więc te wiersze, dyktowane albo wpychane mi do ręki, albo przesyłane z Obór do Konstancina przez chłopaka, nie podobajš mi się wcale: A do Pani to trzeba na palcach chodzić i uważać, czy dusza słucha, a ja chciałbym z domu nie wychodzić, od poduszki nie odrywać ucha, ja bym chciał... ba! Chcę za dużo, a lata minš, ale wiem, komu służš kwiaty jaœminu. Podpisane - "nie mojej, i właœnie z tym sercem W." Wróble œwiergocš na Mokotowie, leżę. Prawie marazm. Coœ tam w sercu, coœ tam w głowie. Zaraz. Zaraz napiszę, ukochana (Pierwszy raz w życiu tak piszę) Wiersz, który będzie dla nas, Nim wzroœnie w ciszę. A ten wiersz schowaj w klatce serca jak ptaka, Przyjdę, otworzę. Broniewski lato spędzał w Oborach, latał na rowerze do Jeziorny do knajpy "Zacisze", wracał kompletnie ululany, układał się na chodniku pod naszym domem, plecami oparty o furtkę, i zasypiał kamiennym snem, tak że nie można było tej furtki otworzyć. A potem wręczał mi wiersz taki: Ja, Monisiu, taki wiersz napiszę, Że zapamiętasz, A potem wrosnę w ciszę, W cmentarz. No bo za póŸno, za póŸno Na to, o czym marzę, A myœli sobie bluŸniš, A ja łażę Po moim byłem życiu, Którego już nie chcę... Chciałbym nauczyć się wycia, A pies nauczyć nie zechce. Nawet zakończenie nie było takie złe, ale wszystko spływało mu z pióra w jakiœ taki sposób przypadkowy, może to ten alkohol robił. Właœciwie to był bardzo nieszczęœliwy człowiek. Siedziało w nim dwu przeciwników, którzy się wzajemnie obserwowali, każdy z nich chciał czego innego i czego innego się wstydził i bał. Po jakimœ zebraniu Zwišzku Literatów, na którym byłam, wychodzšc wczeœniej natknęłam się w szatni na Broniewskiego, jakoœ trzeŸwego, i poszłam z nim do kawiarni w "Bristolu" na górze. Nikogo prawie nie było, taka pora obiadowa. Broniewski zamówił dwa kieliszki czerwonego wina. Zaczšł mówić nagle o wojnie z bolszewikami w 1920 roku, mówić, a potem prawie wrzeszczeć: "Wara od œwiętych prochów moich poległych przyjaciół, precz, brudne łapy moskiewskie, ode mnie. Tu, tej piersi dotykały ręce Komendanta, kiedy mnie tam dekorował Krzyżem Virtuti! Ja jestem Jego żołnierz i taki pozostanę!" Wtedy naprawdę było mi go żal. Powiedziałam tylko, żeby nie krzyczał, bo kelnerki słuchajš, i zostawiłam go płaczšcego. Kiedyœ obraził się na mnie naprawdę, bo powiedziałam, że lubię jego wiersze liryczne i lepiej, żeby zostawił już tę rewolucyjnoœć. Ale on musiał spłacać długi. Jeszcze coœ okropnego przytrafiło się temu nieszczęœliwemu człowiekowi. Przypkowski przypišł się do niego jak kleszcz. Zaczšł mu wmawiać, z poczštku pewnie dla zabawy, że Broniewscy to magnacka rodzina, wielcy panowie blisko spokrewnieni z Firlejami. Tamten rewolucyjny biedaczyna nie tylko uwierzył, ale zapalił się szaleńczo do myœli, że jest arystokratš. Przypkowski woził go do jakiejœ miejscowoœci w Sandomierskiem i pokazywał leżšcš tam w szklanej trumnie zmumifikowanš œlicznie pannę Firlejównę jako jego praprababkę. Robił mu, ten diablo zręczny w palcach figlarz, pieczštki, herbowne papiery listowe, nadruki rozmaite z klejnotem Firlejów. Ja o tym z poczštku nic nie wiedziałam i bardzo się zdziwiłam, kiedy Broniewski zapytał mnie, jakiego herbu sš Żeromscy, i jak sšdzę, co ważniejsze, czy Jelita, czy Firlej? To było naprawdę nieładne ze strony Przypkowskiego, ale dało dużo szczęœcia Broniewskiemu pod koniec jego smutnego życia. Jeszcze bardziej musiał poczuć się zwišzany i zobowišzany, kiedy dostał od Cyrankiewicza willę na Mokotowie. Uroczyste otwarcie tej willi, na którym była "cała Warszawa", było czymœ okropnym ze względu na straszliwe upicie się gospodarza i jawnš niechęć okazywanš przez niego własnej żonie. Mam też taki jego wiersz: Jeœli jesteœ tak piękna Jak jesteœ, Jeœli przebaczam, Co mi się nie podoba, Jeœli jesteœ jak kwiaty W najpiękniejszym mieœcie, A jesteœ po prostu ozdobš Najpiękniejszych moich myœli, To pójdziemy razem Do Polski, Jak poemat o Wiœle, Który pierwej niż ja Napisał Żeromski. Takie wiersze właœnie, wiersze bez sensu pisywał po pijanemu i dyktował mi je po nocach, aż założyłam sobie telefon z wtyczkš do wyłšczania wieczorem, jak robili wtedy wszyscy jego znajomi. Nie zawsze zresztš wydawałam mu się taka piękna. Raz zadzwonił, kiedy mnie nie było, i telefon odebrała Marianna, nasza nowa gosposia. Kiedy zapytał o paniš Żeromskš, Marianna z kolei spytała grzecznie: "Czy pani starsza, czy młoda?" - "Obie stare" - powiedział Broniewski i położył słuchawkę. Właœciwie nie było nigdy stosunków towarzyskich tylko z jednym Iwaszkiewiczem, nie umiem powiedzieć, dlaczego. A może i umiem. Opowiadano o nim strasznš anegdotkę. Całe towarzystwo siedziało w redakcji "Wiadomoœci Literackich", kiedy wpadł ktoœ i powiedział, że przed chwilš był œwiadkiem okropnego wypadku. Tramwaj przejechał i zabił na miejscu młodego chłopca. "Ładny?" - zapytał Iwaszkiewicz. Po wojnie przez okres doœć długi przeżywałyœmy, jeszcze mieszkajšc w Konstancinie, niezwykle częste wizyty Konstantego Gałczyńskiego i S.R. Dobrowolskiego. Oni wtedy pili razem siedzšc w Oborach. Brali bryczuszkę, zaprzężonš w tłustego oborskiego konia Pomidora, i przyjeżdżali na kawę i herbatę do nas. Mama była znanš specjalistkš od parzenia kawy, a ja od herbaty. Poza tym znałyœmy obie włoski, mama wyœmienicie, ja bardzo dobrze, a Gałczyński wtedy właœnie chciał słuchać bez ustanku poezji włoskiej. Siedziałam na kanapie, a on chodził po pokoju, ja czytałam głoœno sonety Petrarki, po kolei i od poczštku, a on powtarzał po cichu słowa i dyrygował rękš rytm i miękkoœć tego wiersza podkreœlajšc. Da' be' rami scendea (Dolce ne la memoria) Una pioggia di fior sovra l'suo grembo; Ed ella si sedea Umile in tanta gloria, Coverta gi... de l'amoroso nembo. Qual fior cadea sul lembo, Qual su le treccie bionde - S.R. Dobrowolski równoczeœnie deklamował w hallu mamie swoje wiersze, co już było gorszym losem. Przez ten czas, w okropny mróz, biedny Pomidor niczym nie przykryty wchodził razem z bryczkš do kuchni na dole. Przeważnie byli obaj trzeŸwi, bo zahaczali o nas w drodze do "Zacisza", ale czasem droga wypadała im odwrotnie. Raz wróciłam z Warszawy i mama powiedziała, że był Gałczyński. "No i co?" - "Nic. Nic nie mówił, tylko od czasu do czasu wyrywał sobie trochę włosów z głowy". Co za okropna to musiała być scena, ale mamy specjalnie nie przejmowała. "Bo to jeden wyrywał sobie przy mnie włosy z głowy" - powiedziała spokojnie. Potem w Warszawie poznałyœmy przeœlicznš paniš Natalię. Miała oczy jak z czarnej mokrej emalii, była łagodna, tymi oczami przypominała mi trochę paniš Nadzieję Padlewskš i także oczy Romana, a może i najdroższš paniš Beer z Genewy. Tam w Armenii czy Gruzji majš takie mokre słodkie oczy. Przyszła wiosna i przydarzyło mi się coœ okropnego. Czepnęło się mnie UB. Przyszli dwaj panowie, tacy właœnie: w kurtkach, kaszkietach i z teczkami ze œwińskiej nowej żółtej skóry, wygniatanej w krokodyla. Takie ubranka od dawna przejmowały mnie dreszczem. Teraz panowie z tego urzędu, młodzi, miewali starannie ułożone w fale fryzury, lekko utlenione, bo zakłady fryzjerskie były podobno u nich darmowe. Ci moi byli starsi i powoływali się na jakiegoœ szefa. "Szef" kazał zapytać, "szef" chce wiedzieć, "szef" kazał przyjœć znów w następny wtorek. Tylko, że jak zapowiedzieli wtorek, to nie przychodzili, aż dopiero w czwartek. Dwa, trzy razy na tydzień wchodzili do mojego pokoju, zamykali drzwi, siadali na moim tapczanie i zaczynali zadawać pytania dotyczšce wszystkich możliwych dziedzin. Nigdy nie zabrali mnie ani nie wezwali do Urzędu. Kiedy uciekłam do Konstancina, przyjechali na drugi dzień. Zaczęły się dla mnie tygodnie męczarni. Męczarni strachu i obrzydzenia, nawet do domu na Wspólnej, do którego wchodzili tak swobodnie, siadali na tapczanie bez pytania. Moje przyjaciółki zadręczały mnie pytaniami o dietę-cud, dzięki której chudłam w tak fenomenalny sposób i tak błyskawicznie. Przestałam spać, każdy dzwonek do drzwi przeszywał mnie dreszczem. Zawsze jedyna rzecz, której bałam się wariacko, to była utrata wolnoœci, uwięzienie, przemoc bezpoœrednia człowieka nade mnš. Naprawdę nie bardzo bałam się bomb, nawet zawalenia czy ran. Przez to wszystko przeszłam i zniosłam to raczej godnie, chyba tak. Ale ta groza, ta władza niewiadoma i chamska, to włażenie w moje sprawy i decydowanie o mnie, nie mogłam tego znieœć i byłam zrozpaczona. Na szczęœcie miałam mamę i Mieczysia. Mieczyœ dawał rady fachowe: nie dać się wcišgnšć w żadne rozmowy, ograniczać do minimum odpowiedzi, jeœli da się, nie odpowiadać wcale. Nie bronić się logicznymi argumentami, nie okazywać inteligencji. Mama, kiedy pewnego razu powiedziałam, że się tak boję aresztowania, że nie mam siły na to bezustanne oczekiwanie, znów powiedziała jedno ze swoich zdumiewajšcych zdań, którymi potrzšsała mnš, jakby mnie za włosy garœciš chwyciła: "No więc aresztujš cię, i co z tego. To bardzo szykownie nawet, przesiedzieć się teraz w więzieniu, wszyscy siedzš, a ja obiecuję ci, że wszystko zrobię, co w mojej mocy, żeby cię jak najprędzej wydostać, wiesz o tym". Zdębiałam i cały strach jakby się ze mnie zeœlizgnšł. Użyć słowa "szykownie" w tym wypadku było tak przeraŸliwe i œmieszne, że zaczęłam się mniej bać. Oni sami także mi pomogli, kiedy raz po przyjœciu powiedzieli: "Myżeœmy przyœli, bo szef powiedział" - i tak dalej. Ach, wy, pomyœlałam, "myżeœmy"? Nie mogę się was bać poważnie, bo nie mogę się bać ćwoków - ćwierćinteligentów. Do końca nie wiedziałam, o co chodziło. Między innymi zaproponowali mi, że będš siedzieć w mamy pokoju, po prostu mieszkać tam, mama ma pojechać do Konstancina, a ja tu mam być normalnie, przyjmować goœci i mówić, że kwaterunek zabrał nam pokój. To jedno było jasne z tej całej siatki pytań i insynuacji, którš na mnie przez cały czas zarzucali. Powiedziałam, że z chęciš oddam im ten pokój, tylko muszę zapytać o zgodę pana premiera Cyrankiewicza, bo to od niego z Urzędu Rady Ministrów mieszkanie zostało nam przydzielone i nie mogę nim dysponować sama. Tu się jakoœ stropili, poszli zapytać pewnie "szefa" i ich wizyty stały się rzadsze, aż ustały całkiem. Wszystko to razem trwało wiele tygodni, kiedyœ jeszcze przyszedł jeden, żebym podpisała oœwiadczenie o zachowaniu przeze mnie całkowitej dyskrecji o naszych rozmowach, co zrobiłam, oczywiœcie. Bardzo wiele osób miało takie lub podobne doœwiadczenia w tym czasie. Mnie na szczęœcie nie zaproponował nikt nigdy współpracy, poza ofertami pana Œliwy, ale sporo osób było zapraszanych na przykład do kawiarni albo do prywatnych mieszkań i tam nakłanianych do pracy donosicielskiej. Miœ Pruszyński opowiadał, że u niego w biurze nastraszono tak jednš paniš, która była w AK, a mšż oficer pozostał w Londynie, że zgodziła się współpracować. Ale musieli jš po pewnym czasie sami zwolnić, bo chodziła po biurze cały czas zalewajšc się łzami, a jak się do niej ktoœ odezwał, to wycišgała ręce w obronnym geœcie i wołała: "Ze mnš ostrożnie, do mnie ani słowa, bo ja zaraz muszę wszystko donieœć do UB". Dom był teraz u nas w lecie pełen dzieci, były dwie dziewczynki Hartwigów, mama bardzo była przywišzana do Krysi, swojej siostrzenicy od strony Wojewódzkich, Wanda Wardyńska mieszkajšca na dole miała synka starszego z Kazikiem Płużańskim i maluszka z drugim mężem. Był Feluœ Socha, a także jak zawsze jakieœ dzieci okoliczne, tak że na spacery chodziło się w gromadzie, co bardzo lubiłam. Nie było tylko już małej Maryni Osterwianki, która jakiœ czas po œmierci Osterwy mieszkała u nas z matkš i bonš. Miała wtedy cztery lata i była zachwycajšco zabawna. Tila Osterwina opowiadała, że kiedy przyszedł do nich w Krakowie na Pijarskš kardynał Sapieha, stryj Tili, matka kazała Maryni dotrzymać dziadkowi kardynałowi towarzystwa, kiedy ona będzie parzyć herbatę. Marysia siedziała grzecznie z goœciem, aż po dłuższej chwili zapytała: "Proszę dziadzia kardynała, czy Pan Bóg jest wszędzie?" - "Tak, moje dziecko, wszędzie i zawsze". - "A tu, w tym pokoju On jest także?" - "Tak, oczywiœcie, jest tutaj." - "No to porozmawiaj sobie z Nim troszkę, a ja idę do swojego pokoju" - powiedziało dociekliwe dziecko. Lubimy bardzo Tilę, jest dowcipna, prosta, szczera w sšdach. Wynika to zresztš, jak u większoœci osób z jej otoczenia, z tej naturalnej œwiadomoœci faktu, że im więcej wolno niż komu innemu. Że wolno im użyć ordynarnego słowa albo brutalnie osmarować własnš rodzinę, bo to jest ich sprawa. Trzeba tylko do tego oczywiœcie, aby byli idealnie i na pewno dobrze wychowani, wtedy ma to wiele wdzięku. Zaczęłam malować portret ambasadora angielskiego, Sir Erica Berthoud. Była to sprawa bardzo odpowiedzialna, bo portret miał zawisnšć w galerii rodzinnej w rezydencji rodu Berthoud na wsi w Anglii. Malowałam go w pełnej gali, w mundurze ambasadorskim starego typu, to znaczy, że haft ze złotego szychu pokrywał cały przód paradnego fraka, od pachy do pachy i od kołnierza do pasa. Na tym wisiały wszystkie ordery na wstęgach i kokardach. Sam pan ambasador był szalenie przystojny, tak że blask od tego wszystkiego bił nadzwyczajny. Malowanie sprawiało mi naprawdę przyjemnoœć, te wszystkie złota, lœnienia i kolory były zadaniem trudnym, ale wdzięcznym. Tylko że seanse odbywały się w niewielkim pokoju na ostatnim piętrze rezydencji na Narbutta, a upały zaczęły się niezwykłe, tak że ambasador, ja i farby roztapialiœmy się po prostu, a podobno dla ochłody wypijaliœmy szalone iloœci whisky. Tak wielkie naprawdę iloœci, że przychodzšc następnego dnia nie pamiętałam, jak mi się namalowało to, co było namalowane. Nigdy chyba dotšd nie pracowałam majšc w sobie tyle alkoholu. Ale jakoœ to szło, bo portret był żywy i zadowolił nie tylko jego, ale i wymagajšcš i sztywnš żonę. Bardzoœmy się zaprzyjaŸnili i Sir Eric zaczšł do nas często przychodzić, bardzo chwalšc naszš kawę, a co ważniejsza herbatę. Jego wizyty robiły szalone wrażenie na gosposi, Mariannie Bazylak, która była nie bardzo piœmienna, ale pożerały jš wielorakie snobizmy. Wyrywała nam i zanosiła do kuchni numery "Paris Match" i "Jours de France" i zamierała tam nad nimi zapominajšc o œwiecie i garnkach. Wiedziała bardzo wiele i nie wiadomo skšd o królowej angielskiej, szachu i Sorai, gardziła nadal paniš Simpson i nie uznawała jej, bardzo też nie lubiła Juliany, królowej holenderskiej. Jednym słowem trony i alkowy nie miały dla niej tajemnic, a że ambasador angielski był trochę do tych spraw zbliżony, więc ile razy miał przyjœć, wkładała biały fartuszek i wnosiła herbatę na tacy, składajšc od drzwi trzy dygi, nim postawiła tacę na stoliczku. Przeważnie jednak ambasador odbierał jej tacę i witał jš bardzo ceremonialnie. W Konstancinie nie było już u nas Władka Sochy. Kupili grunt za wodocišgiem, przy dawnym torze kolejki cegielnianej, i założyli gospodarstwo i ogrodnictwo. Byli oboje z Helenkš bardzo pracowici, więc wszystko im kwitło i rosło w rękach. Tylko, jak powiedziała Helenka, po wyprowadzce od nas słoneczko się od nich odwróciło. Władek zakochał się do szaleństwa w suchej, małej i całej jakby sczerniałej i wypłowiałej od słońca kobicinie, która się do nich wynajmowała do pielenia. Znienawidził Helenkę, zobojętniał dla syna, kochał tylko tamtš i jej dzieci. Mama była powiernicš i sędziš w tych dramatycznych sprawach. Do nas po nich na dozorcę i ogrodnika przyszedł niemrawy chłop z niemrawš rodzinš. Niemrawe tłuste bliŸniaczki bawiły się w ogrodzie i mówiły do siebie bez ustanku: "Poczekaj, powiem mamuni, ty gnoju". Nic nie robili, o wiele póŸniej jedni z pierwszych kupili sobie telewizor. To już ich zupełnie unieruchomiło. Kiedy pytałam się ich rano, co było w programie wieczorem, odpowiadali nieodmiennie: "Ruchało się". Tak się to nasze życie toczy, jakby normalnie, ale tylko "jakby". Bo wszystko jest przedzielone na dwoje. To co codziennie się dookoła dzieje, a to co w œrodku się myœli, to sš dwa różne œwiaty. Nadal, jak dawniej, to co napisane jest w gazecie, że biało, przez nas wszystkich czytane jest, że czarno. Przy jednych ludziach można głoœno myœleć, a przy innych, także znajomych i sympatycznych - nie. Ten podział nie jest teraz tak wyraŸny, jak dawniej. Niektórzy zaczęli robić karierę i majš jakby dwie strony księżyca, ta oœwietlona, prosta i zrozumiała, jest dla nas, ale ta druga, ciemna, jest pełna nieznanych zależnoœci, powišzań i dominujšcych nad nimi obowišzków. Raz Szancer powiedział: "Chcesz, powiem ci mowę marksistowskš do głębi, oddanš bez reszty sprawie partii i rewolucji. Mowę prawdziwego marksisty-leninisty". I zrobił to istotnie w sposób pełen ognia i wiary. "A teraz będzie mowa przeciwnika reżimu, człowieka prawdziwie nienawidzšcego tego ustroju". To przemówienie było równie œwietne, argumenty nie do obalenia i wiara w słusznoœć ich szczera do głębi. Słuchałam tego œwietnego dowcipu z najwyższym obrzydzeniem, bo był w gruncie rzeczy przykładem tego, co się z ludŸmi teraz dzieje naprawdę. Trzeba bardzo uważać, żeby nie uwierzyć w to, że to nasze życie jest takie, jak powinno być. Odbudowywana Warszawa wydaje mi się cišgle makietš, teatralnš dekoracjš, ale po jednym pokoleniu stanie się dla ogółu czymœ zwyczajnym, prawdziwym i niezmiennym. Nie daj Boże tylko, żeby tak się miało stać z wewnętrznš postawš Polaków w następnym pokoleniu. Znalazłam karteczkę z wierszem, strofkš wiersza przepisanš nie wiem skšd, kiedy ani przez kogo: Nie upodlenie to, kto w walce pada, czyli zwyciężon przemocš, czy zdradš; lecz ci, podobni do owczego stada, co stopę cudzš na kark własny kładš. Znów w lecie byłyœmy w Sopocie. Była tam także Haneczka Mickiewiczowa z paniš Marzuniš i niedawno urodzonš Ewuniš. Mšż Haneczki, Adam Mickiewicz, przesiedział się przez kilka lat ostatnich na Mokotowie i niedawno wypuszczono go właœnie, nawet zdaje się bez rozprawy. Szłam ulicš, uradowana niezmiernie tš dobrš wiadomoœciš, kiedy spotkałam Słonimskiego, który znał całš rodzinę Szczepkowskich. "Wiesz - powiedziałam - wyszedł Adam Mickiewicz!" Słonimski westchnšł po swojemu: "Ach, Boże, Boże, pewnie w jednym zupełnie wyczerpanym egzemplarzu". Ale teraz było lato i wszyscy siedzieliœmy na plaży, a czasem w brzydszš pogodę jeŸdziłyœmy z Haneczkš na targ albo do sklepów w Gdyni albo we Wrzeszczu, gdzie otworzył się właœnie wielki dom towarowy. Potrzebne nam były obrusy, więc obie kupiłyœmy sobie po wielkim kwadracie pięknego płótna w kratę zielonš i różowš, z metra. Trzeba to było obrębić. Powiedziałam Haneczce, że widziałam w Sopocie szyld małego zakładu pod tytułem "Plisomereż" czy "Mereżoplis", gdzie na pewno nam to ładnie zrobiš. Poszłam tam zaraz na drugi dzień z moim sprawunkiem. Młody właœciciel rozmawiał ze mnš długo o tym, czy na okrętkę, czy z mereżkš, czy się nie będzie zbiegać i czy nie będzie farbować, ustaliliœmy cenę usługi i pan zaczšł wypisywanie kwitu od nazwiska klientki. "Piękne nazwisko, takie więcej historyczne". Pokiwałam głowš. "To może pani jest jakaœ krewna?" - "Córka" - powiedziałam. "E tam, jak to, kiedy ten pisarz umarł, a pani jeszcze młoda przecie". Pomyœlałam, że dla tych jeszcze młodszych czas przedwojenny oddalił się tak bardzo, że to jest de l'histoire ancienne. "No, ale tak jest, Stefan Żeromski to mój ojciec". "To jakoœ chyba nie tak" - powiedział ten miły człowiek nieufnie, a mnie się zrobiło przykro, że on myœli, że ja go dla jakiegoœ powodu nabieram. Wzruszył ramionami i powiedział: "Zawołam żonę". Przedstawił jej sprawę, a jej się to także wydawało wštpliwe. Było to właœciwie doœć pochlebne dla mojego wyglšdu, więc starałam się ich przekonać, że nie kłamię. Zawołali jeszcze chłopaków z ogrodu, ale w końcu wszyscy jednak uwierzyli mi. Rozœmieszona i zadowolona poszłam na plażę opowiedzieć tę historię Haneczce. Ale nagle straszna myœl przeleciała mi przez głowę. Teraz ona pójdzie obrębiać swój obrus i powie im swoje nazwisko: Mickiewiczowa. A może jeszcze Adamowa. Co pomyœlš ci mili proœci ludzie o tych babach, które nachodzš ich nie wiadomo dlaczego. Błagałam Haneczkę, żeby tam nie chodziła, obiecywałam, że zaniosę jej obrus, zapłacę i przyniosę jej z powrotem, byle tylko nie podawała im swego nazwiska. Ale Haneczka, która lubiła sytuacje napięte, powiedziała, że pójdzie i nawet się ich zapyta, czy uważajš, że ona się jeszcze dobrze trzyma. Nie wiem, co było dalej, starałam się tylko nie chodzić ulicš, przy której mieszkali ci z "Plisomereżu". Jesieniš pierwszy raz po wojnie sadziliœmy z Mieczysiem w Konstancinie róże. Długi pas czerwonych, niskich polianta przed werandš i całe pólko najrozmaitszych wielokwiatowych krzewów, z których najlepsze pewnie będš Super Star, Queen Elisabeth, różowa i zupełnie bez kolców, a przede wszystkim znana mi królowa róż - Madame Meilland, ogromna, pachnšca, blado-, bardzo bladoróżowa, właœciwie złotaworóżowa z brzeżkiem płatków obwiedzionym smużkš jasnego różu weneckiego. Jej historia jest bardzo piękna. Holendrzy uważali jš za swojš wielkš zdobycz w dziedzinie hodowli róż, a kiedy wybuchła wojna i Niemcy wkroczyli do Holandii - wszystkie krzewy tej odmiany zostały zniszczone, żeby się nie dostały w ręce wroga. Kilka tylko zostało wysłanych do Ameryki i tam odtworzonych. Kiedy powstała ONZ, na pierwszym inauguracyjnym jej posiedzeniu wszyscy uczestniczšcy w nim otrzymali kwiat tej róży jako dar i znak od walczšcej Europy. Nosiła ona od tej pory nazwę Peace. W sadzeniu róż i w rojeniu się pszczół jest coœ wspólnego, nie wiem dobrze co, ale czuję to wyraŸnie. Obie te czynnoœci sš tajemnicze i radosne, dajš bioršcemu w nich udział uczucie podniecajšcego oczekiwania, spełniania jakby obrzędu, dzień spędzony przy tych pracach jest inny od innych, poważny, jasny i œwišteczny. Mieczyœ jest jak zawsze opiekuńczy i nieskończenie dobry, tylko trochę dalej ode mnie, ale to nie on się oddala, to moja wina, nie było nigdy między nami kłamstwa, więc i teraz nie ma, co robić, j'ai un peu perdu la tˆte, może to przejdzie. Mieczyœ wierzy, że to przejdzie. Ale to poważniejsza sprawa, nie da się załatwić zwykłymi sposobami, trochę błazeńskimi, a trochę czułymi, jak dotšd. Zawsze radziłam je stosować moim przyjaciółkom, kiedy miały coœ na sumieniu wobec swoich mężczyzn: trzeba wybrać moment, kiedy kłótnia się wzmaga i mężczyzna jest bliski zwycięstwa w argumentach i gadaniu. Trzeba wtedy niespodziewanie paœć przed nim na kolana i złapawszy go za nogę usiłować postawić jš sobie na głowie. To daje efekt wstrzšsajšcy. Przerywa mu się tok myœlenia, daje w następnej chwili, po wyjœciu ze stanu szoku, uczucie całkowitego zwycięstwa, a przy tym rozœmiesza go, co go oczywiœcie osłabia, i zawstydza, co z kolei doprowadza do poczucia winy i proœby o przebaczenie. To jest dobre. Jeœli sprawa jest poważniejsza i należy przypuszczać, że jego argumenty będš lepsze, trzeba wtedy usišœć na osobnoœci i napisać długi, spokojny, chłodny list, w którym będš wszystkie własne œwietne zdania, których by nie dało się powiedzieć w rozmowie, bo nigdy nie wiadomo, co druga strona wymyœli i czym zbije z tropu. Ten list wręcza się mężczyŸnie do przeczytania, przyglšdajšc mu się tylko. Kiedy skończy, list trzeba mu zaraz odebrać i natychmiast wyjœć. On się trochę podusi własnymi odpowiedziami, ale czas robi swoje. Jest jeszcze sporo innych sposobów, na przykład w takiej przykrej scenie nic nie mówić, tylko siedzieć bez ruchu, najlepiej w cieniu, a potem nagle pokazać mu twarz zalanš cichymi łzami. To także jest dobre, ale nie każda umie płakać, kiedy trzeba. Oczywiœcie, czasem można spotkać się z czymœ najgorszym, to znaczy z płaczšcym mężczyznš, co jest okropne i nie do zniesienia. Byłam tego œwiadkiem, żeby nie powiedzieć przyczynš, kilka razy, i trzeba naprawdę silnych nerwów, żeby to wytrzymać, można stracić głowę ze wstydu i strachu. Odnalazł się w Londynie pułkownik, a teraz już chyba generał Glabisz. Zaczšł pisać œliczne, serdeczne listy, szalenie ostrożnie ze względu na cenzurę. Nazwisko i adres jego były inne niż naprawdę. Kazał do siebie pisać jako do Kazimierza Granowskiego. Ta korespondencja zaczęła się toczyć jak lawina. Ledwo napisałam do niego długi list i z ulgš zaniosłam go na pocztę, już przychodziła odpowiedŸ z dziesištkami pytań. Cišgle ze względu na cenzurę i na jego generalskie stanowisko, i ten Londyn, nasze listy stawały się coraz gorętsze, żeby wyglšdały na czysto miłosne. Ponieważ byłam pewna, że nigdy do Londynu nie pojadę, a on tym bardziej tu nie wróci, posłałam mu przez Krysię Kęplicz swojš fotografię, na której wyglšdałam jak gwiazda filmowa. Takš serię fotografii zrobił mi brat Walentego Hartwiga, Edward. Œwietny był od zdjęć pejzażu, ale to co zrobił ze mnie, przechodziło ludzkie pojęcie. Przymglone oczy, upojny uœmiech, zęby jak perły, rzęsy jak miotły, wszystko spowite w cudownej mgle. Pomyœlałam, że nikomu nie mogę tych fotografli pokazać, boby się uœmiał, ale do Kazia, co mi szkodzi, niech się zachwyca. Kiedy mu Krysia tę fotografię tam dała, on zasłonił twarz rękami i zapytał: "To ona teraz jest aż taka?" Na co Krysia machnęła tylko rękš, co miało oznaczać, że to w ogóle jeszcze jest nic. Więc biedny Kazio zakochał się do reszty i pisał do mnie listy tak często, że żadne teczki już nie wystarczały, wypełniałam nimi dużš szufladę. Ale nie mogłam pisać tak szalenie miłoœnie, jakby on chciał, więc opisywałam mu, co gdzie stoi w moim pokoju, co gdzie posiałam i posadziłam w ogrodzie, ile było ostatnio dni deszczowych i jaka była treœć przeczytanej ostatnio ksišżki. On się gniewał, zwłaszcza za te sadzonki i siania w ogrodzie. To było szalenie męczšce, ale co miałam robić. Poczciwy, przysyłał mi rozmaite ksišżki o różach i katalogi, i wiersze o różach i o mnie, to znaczy o tym, że jestem podobna do róży. Róża zawsze była dla mnie najpiękniejszym kwiatem. Tuwim pisał: Przypatrujšc się jej kształtom, Barwie, płatkom, pšczkom, listkom, Nawet cierniom - myœlę: gwałtu! Jakież to przeœliczne wszystko! Jakież to bez skazy wszystko! Jaka w niej perfekcja sroga! Różo, różo formalistko! Różo, różo, bój się Boga! Anglicy mówiš, że nie wolno stawiać wazonu z różami, bukietu róż przed lustrem, bo one, widzšc tyle pięknoœci, zwiędnš zaraz, œcięte przez zazdroœć. Czekam teraz na wiosnę, na czerwiec, żeby zobaczyć te œwieżo posadzone krzewy, wydajšce nie znane mi jeszcze kształty, niewiadome kolory i zapachy. Zaproponowano mi zrobienie ilustracji do "Syzyfowych prac". Będzie zbiorowe wydanie, ale œmiech pomyœleć, jakie to będzie zbiorowe, skoro profesor Pigoń do tej pory nie może przeprowadzić wydania "Snobizmu i postępu", nie mówišc już o innych tomach, jak na przykład "Inter arma". Uporzšdkowałam powoli te wykopane listy, które mi życie uratowały podczas Powstania, jak je niosłam w tobole na plecach przez Celnš. To układanie nie było łatwe, bo czasem zawartoœć koszulki była rozsypana, a sama koszulka osobno. Ponumerowałam teczki i tak jak dawniej w szufladach szafki, tak teraz w teczkach A, B, C i tak dalej umieszczałam zespoły listów. Jestem w stałej korespondencji z profesorem Pigoniem. Każdš teczkę po kolei, tak jak je porzšdkuję, wożę do Krakowa do profesora na Słowackiego. Nie chcę tego nikomu dawać do wożenia, tak samo przywożę je sama z powrotem. Bardzo się przywišzałam do obojga państwa Pigoniów, tacy sš niezachwianie czyœci, proœci i szlachetni. Tylko Kraków nadaje swoim mieszkańcom przedwczeœnie jakšœ starożytnš powagę czy nieruchomoœć. Za każdym spotkaniem z profesorem chciałam go ze czciš pocałować w rękę i zdawało mi się, że ma sto lat. Nie œmiałam głoœno się rozeœmiać czy czegoœ mu głupiego, ale wesołego opowiedzieć. Poza tymi ilustracjami, które rozrastajš się i na inne ksišżki ojca, na przykład "Dzieje grzechu", "Wiatr od morza" a także dawniej przeze mnie zrobiona "Wierna rzeka", mam jeszcze jedno zamówienie. Pani Mira Zimińska i jej mšż Sygietyński zakładajš nowy zespół pieœni i tańca pod nazwš "Warszawa". Podobno można wygrzebać z zapomnienia niezliczonš iloœć pieœni i piosenek czysto warszawskich, a także z najbliższych jej okolic. W czasie ma się to zamknšć od Powstania Koœciuszkowskiego do poczštku XX wieku. Ja mam zrobić dla tego zespołu dokumentację kostiumu z tego czasu. Bardzo wdzięczna i interesujšca praca, trzeba grzebać w archiwach, w starych pismach, w muzeach regionalnych, takich jak etnograficzne w Łowiczu. Mamy to robić razem ze œwietnym fotografem, panem Sempolińskim. Ja znajduję, on fotografuje, ja opisuję, on wywołuje, razem robimy z tego album. Ale to była zabawa w porównaniu z tym, co się stało niedługo potem. Ja już dawno pozostawiałam w biurach BOS-u i w pracowniach na Starym Mieœcie karteczki z proœbš, aby, jeœli rozpoczęłoby się odgruzowywanie Starego Miasta, a przede wszystkim Rynku po naszej stronie, to znaczy, w okolicy numeru 11 - zwracać uwagę na jakiekolwiek znalezione tam papiery, skrzynki z autografami czy ich resztki. I oto dostaję wiadomoœć, żebym przyszła na Rynek do kamienicy Baryczków, gdzie siedzieli już doœć dawno architekci nad planami odbudowy Starego Miasta i nad rejestrowaniem wszystkiego, co się tam jeszcze udawało ocalić. Wywożenie gruzów trwało już od pewnego czasu. Ja starałam się tam wpadać od czasu do czasu, ale jak dotšd nic się nie znalazło, dopiero teraz jakaœ nadzieja. Biegnę tam oczywiœcie z bijšcym sercem. W biurze na parterze na kreœlarskim stole leży wielka płachta trochę zwilgotniałego burego papieru, a w niej coœ, co wyglšda jak szczštki, jak trup zgnieciony i poprzebijany ostrymi strzałami drewnianych drzazg. To rękopisy, to skrzynki zmiażdżone, gdzieniegdzie gładka powierzchnia kawałka okładki kajetu. Biorę to do ręki, boję się rozdzielać, mokre, lepišce się fragmenty kajetów œlisko przywierajš mi do palców. Idzie od tej masy odór pleœni, wilgotny zaduch piwniczny. Ktoœ mi radzi, żeby iœć do Zachęty, jest tam pracownia konserwacji papieru, prowadzona przez profesora Lenarta. Zawijam wszystko w ten bury papier, owijam dokładnie i jak ciężko chore dziecko niosę do Zachęty. Zawsze wierzyłam, że się znajdš, ale jaki straszny jest ich stan. W wielkich salach z ogromnymi oknami na parterze przy wielkich stołach pracujš asystenci i studenci profesora Lenarta. Sam profesor na widok tego, co położyłam właœnie na jednym z tych stołów, dostaje ataku furii. Tupie na mnie i krzyczy, że przyniosłam mu tu zarazę, która się rozniesie na wszystkie obiekty będšce właœnie w konserwacji, że to jest Ÿródło pleœni, grzybniaków, fermentów gnilnych i innych strasznych chorób papieru. A oni właœnie pracujš nad Grottgerem - "Wojnš", która otrzymana ze Lwowa została powieszona na mokrych œcianach jakiegoœ odbudowanego muzeum i teraz ginie od tej wilgoci. Że na tamtym stole leży "Vade mecum" Norwida, a dalej jeszcze coœ bardziej cennego. Ale w następnej chwili zacny, malutki, rozzłoszczony profesor zaczyna działać. Wszystko ma być usunięte z pracowni, zostaje tylko Żeromski. Trzeba najpierw zobaczyć i oddzielić to, co jest do uratowania. Zaraz potem zaczšć te rękopisy suszyć, potem je odkażać. Mam iœć do ministerstwa i złożyć podanie o zezwolenie pracowni na podjęcie tych prac, drugie o przydział specjalnej bibuły produkowanej przez Mirków i blachy cynkowej do przekładania arkuszy bibuły, do suszenia kart rękopisów. Tymczasem wiadomo już, że rękopis "Wiernej rzeki", fragment "Promienia" i częœć "Sułkowskiego" sš nie do uratowania. Dotykam koœcianym nożem tej sklejonej masy, która była kartami rękopisu. Można nawet odczytać gdzieniegdzie to przeœliczne pismo, atrament jest trwalszy niż papier, ale jeœli nacisnšć lekko, to ta masa rozstępuje się i maże jak ser. Widać niewyraŸnie mamy rysunek, który ojciec wkleił na wewnętrznej stronie okładki. Profesor Lenart proponuje dwa wyjœcia. Albo zamknšć hermetycznie w słoju ten szczštek, a on się tam pokryje zielonš pleœniš jak gęstym włosem, albo spalić w kotłowni Zachęty. "Spalić" - mówię i myœlę sobie znów o tej szalonej, obłškanej wróżce, która by mi w przeszłoœci wywróżyła, że ja kiedyœ wypowiem takie słowo: "Spalić rękopis "Wiernej rzeki". Stoję potem w tej kotłowni i patrzę na to, i płaczę. Ale tak jest chyba lepiej. Czyœciej, godniej. Nie można by przecież znieœć widoku tego słoja. W ministerstwie, kiedy przyszłam z tymi podaniami, zapytano mnie przytomnie, dla kogo ta cała praca ma być wykonana. Więc ja też zaraz, jak ta matka przed królem Salomonem, odpowiedziałam - bierzcie to dziecię, byle było całe, i w ten sposób zrzekłam się praw do połowy rękopisów. Ale to nie ma znaczenia. Ważne jest, że prace konserwujšce będš prowadzone, materiały potrzebne dostaniemy, a ja zostałam zaangażowana do ekipy, która będzie wykonywała te czynnoœci. Jestem teraz członkiem PKZ. Musieli mnie do tego ratowania przyjšć, bo znam treœć i charakter pisma. Będę robić tak zwane kolacjonowanie, a tymczasem rozdzielam karty mokrych kajetów, przecinajšc ich œrodkowe przeszycie, bardzo delikatnie przenoszę takš podwójnš kartę na stół, na którym leży blacha cynkowa, a na niej arkusz bibuły. Wilgotnš, pozaciekanš, zzieleniałš kartę przykrywa się znów arkuszem bibuły, na niej kładzie się blachę, na niej bibułę, na bibule następnš kartę kajetu, znów bibułę, znów blachę i tak stos roœnie, przyłożony wreszcie ciężarem. Bibuła wypija pierwszš wilgoć z papieru i powstrzymuje proces gnicia i rozrostu tych najrozmaitszych pleœni, glonów, grzybni i drobnoustrojów plenišcych się na papierze w sposób błyskawiczny - po wydobyciu go na powietrze i œwiatło. Po wyschnięciu, rozłożone karty umieszczamy w próżni tymolowej, zaprojektowanej i skonstruowanej przez profesora. Były to gęste napięte kratki ze sznurka, umieszczone w rodzaju piecyka na nóżkach, w którym na dole, na maszynce elektrycznej prażył się tymol. Jego gazy szły do góry przenikajšc leżšce na kratkach arkusze rękopisu i odkażajšc je w ten sposób. Suche i odkażone karty były z kolei bardzo lekkimi dotknięciami koœcianych noży pozbawiane częœci, które straciły swojš spoistoœć i elastycznoœć, po prostu struchlały. Czasami po tym lekkim obstukiwaniu pozostawał tylko niewielki skrawek zdrowego papieru, a reszta, cieniutka, pozieleniała i wiotka jak płatek zasuszonego kwiatu, sypała się i łamała krucho i łatwo. Trzeba było nabrać do tego obstukiwania specjalnej lekkoœci kiœci i palców, nauczyć się tej miary, która potrzebna była, żeby nie uszkodzić obiektu ani nie pozostawić na nim częœci niepotrzebnych, martwych. Prace te wykonywała cała ekipa ludzi, studentów profesora i dwu asystentów, Tuszewski i Pilawa. Kiedyœ w Akademii Sztuk Pięknych wyrwałam się ze szponów profesora Lenarta, tłumaczšc się moim krótkim wzrokiem. Po pięciu latach pisania u niego na arkuszach liter alfabetu lub powtarzanego bez końca fragmentu jakiegoœ wiersza dowiedziałam się od niego, że moja kreska jest, owszem, œwieża, ale powinnam popracować jeszcze dłużej nad literš L. Nie, pomyœlałam, szkoda młodego życia, rzucam profesora, zastrugane "narzšdko", literę L, i nigdy już nie chcę mieć z nim do czynienia. Tak zresztš zrobiła większoœć moich kolegów, utrudzona nad miarę nieskończonymi szeregami liter na stosach arkuszy papieru, z których żaden nigdy nie zadowolił profesora. Ale los jest przekorny i złoœliwy. Lšduję teraz na lata jako podwładna profesora, codziennie o dziewištej mam być w pracowni i słuchać go œlepo, bo ma mnie dopiero nauczyć tego cudownego fachu, który przywróci życie rękopisom. Cieszę się co wieczór, że rano będę znów mogła zabrać się do robienia czegoœ, co jest postępem w ratowaniu. Ale profesor jest twardym szefem, nawet tyranem. Zaraz na poczštku pokazał palcem moje starannie utrzymane i œlicznie na różowo pomalowane paznokcie, które chłopcy w Rzymie nazywali muszelkami z Anzio, i powiedział: "A te rogi nie pofarbujš rękopisów? Proszę to zmyć zaraz czy zeskrobać, tego nie może być". Kiedy, nieœwiadoma, wyjęłam paczkę papierosów, skoczył do góry, jakby zobaczył węża: "Precz, precz z tym, na korytarz, na schody, na ulicę". Krzyczał, aż mnie wymiotło. Kiedy kaszlnęłam, mówił ponuro: "Pani kaszlnęła", a o kichnięciu w ogóle nie mogło być mowy, trzeba z tym było wylecieć na korytarz. Przychodziłam do domu przesycona zapachem tymolu, czego mama po prostu nie znosiła. Praca przy rękopisach jest rozłożona równomiernie między nas wszystkich i idzie sprawnie, ręce tego malutkiego, rozczochranego, trochę zdziwaczałego staruszka sš cudownie delikatne i zręczne, a jego mšdroœć i wiedza w sprawach materii, technik i sposobów pracy nad papierem, skórš czy włóknem - nieskończone. Pokazał nam kiedyœ kawałek spłowiałego safianu, mały œcinek, który miał przy sobie pięćdziesišt lat, poddajšc go wszystkim możliwym działaniom. Wystawiał go na słońce, moczył w wodzie, suszył i mroził. "Teraz już mogę powiedzieć, jak skóra zachowa się w tych rozmaitych warunkach, a każda z tych prób trwała zawsze bardzo długo. Ksišżka oprawiona przeze mnie w skórę przetrwa długo". Samo oprawianie przez niego ksišżki istotnie trwało długo. Kiedyœ, po ukazaniu się "Wisły" ojca, profesor Lenart zabrał egzemplarz i obiecał oprawić go pięknie. To było w 1918 roku. Teraz, któregoœ dnia w przerwie południowej, opowiedział nam, jak to było, kiedy pracę ukończył i przyniósł ksišżeczkę do Zamku. "Czcigodnego tatusia nie było, była tylko czcigodna mamusia, która właœnie coœ takiego maluœkiego tak lulała, tak lulała - i jej ksišżeczkę oprawnš oddałem". - "A co mamusia tak lulała, panie profesorze?" - zapytałam, bo w Zamku podczas tej wizyty profesora miałam jedenaœcie lat. Profesor mrugnšł do mnie figlarnie i pokazał na mnie palcem. "Panie profesorze" - powiedziałam bardzo poważnie - "czy kto będzie chciał słuchać, czy nie, bardzo proszę wszystkim dookoła opowiadać tę historię. To szalenie dla mnie ważne, abym miała naocznego œwiadka, który widział mnie lulanš w objęciach mojej matki w 1924 roku". Kiedyœ siedzšc nad opracowywanš kartš "Dumy o hetmanie" westchnęłam naprawdę radoœnie i powiedziałam: "Co to za szczęœcie, panie profesorze, że my to ratujemy, że to zostanie dla tych, którzy będš chcieli zobaczyć te rękopisy, pracować nad nimi. Że to zostanie ocalone na przyszłoœć, przekazane następnym badaczom". Profesor parsknšł aż ze złoœci: "Przekazane, ocalone, głupstwa. Papier skończył się w końcu XVII wieku, atrament na poczštku XVIII. Wszystko, co przyszło potem, to namiastka. A to, co my robimy, to po prostu prowizorka. Dłużej jak czterysta lat to nie potrwa". Kiedyœ opowiadałam Lenartowi o moich pobytach w Rzymie i przeżywanych tam zachwytach, ale profesor słuchał mnie milczšc i trochę jakby zirytowany. Kiedy przestałam, opowiedział nam takš historię: Kiedy był bardzo młody, jeszcze w Wilnie, zakochał się nieskończenie w antykwie rzymskiej. Ta litera oczarowała go do tego stopnia, że zdecydował, że musi jš poznać u samego Ÿródła, w najdoskonalszym jej kształcie, to znaczy na Łuku Tytusa w Rzymie. Ale ponieważ był bardzo biedny, postanowił pójœć z Wilna do Rzymu pieszo. Spakował plecak i poszedł. Opowiadał o trudach, jakie znosił, o nędznych noclegach, o zimnie, o biednych posiłkach. Przeszedł Alpy, szedł przez przełęcz Furka, widział, skšd Rodan wypływa, wreszcie minšł te straszne góry i zszedł na ziemię włoskš. Był coraz bliżej Łuku Tytusa, spieszył się do tej wymarzonej antykwy, mijał miasta sławne i piękne, ale nie oglšdał ich, chciał tylko nareszcie być w Rzymie. Wszedł tam wieczorem i znalazł taniš locandę, gdzie miał mieć nocleg i posiłki. Złożył w swojej izbie bagaż i zszedł na dół, zmęczony i zgłodniały - na wieczorne jedzenie. Siadł przy stole i la padrona postawiła przed nim talerz dymišcego, tłustego rosołu. Młody uczony spojrzał i zdrętwiał. W rosole pływała gęsto makaronowa antykwa. Potworny pomysł sfabrykowania antykwy z ciasta napełnił go takš zgrozš i obrzydzeniem, że jeszcze dziœ wspominajšc ten ohydny włoski grzech po prostu wzdrygał się i o narodzie włoskim wyrażał się z najwyższš pogardš: "Oka, tłuste oka, żółta zupa, a w œrodku antykwa" - mówił seplenišc ze złoœci. Poœwięcił się pracy nad rękopisami bez reszty i od nas wszystkich tego samego wymagał. Obmyœlał sposoby i kształt ostateczny uratowanych kart, zabezpieczenia ich od wilgoci, œwiatła, pasożytów i nieodpowiedniej temperatury. Zakończył się bardzo długi okres pracy nad poszczególnymi kartami i wiadomo było, że nie pozostał w nich ani jeden fragment chorego papieru, że sš jałowe, suche i mogš być zamknięte w jakiœ kształt wspólny, przywrócone w formę dawnego kajetu. Profesor Lenart miał już swój pomysł, ale uważał, że dobrze by było dowiedzieć się, jakie sš po tej wojnie sposoby konserwacji papieru na œwiecie. Toteż postanowiłam znów postarać się o zezwolenie na wyjazd do Londynu i rozpoczęłam w tę stronę stawiać powolne kroki, chociaż wielkiej nadziei na to nie miałam. Tymczasem jednak trochę malowałam, głównie martwe natury. W moim pokoju na Wspólnej stał w wielkiej donicy pięknie rozroœnięty woskowiec, roœlina z liœćmi jak z grubej ciemnozielonej skóry, która od czasu do czasu zakwitała całymi pękami bladoróżowych aksamitnych kwiateczków odwróconych ku dołowi, a z każdego kwiateczka zwisała kropla gęstego miodu o tak oszałamiajšcym zapachu, że spać w pokoju, w którym kwitła, nie można było. Mój woskowiec opleciony był wielokrotnie dokoła tęgiego pałška z drutu, czepiał się i wił wokół niego w najwdzięczniejszy sposób i tworzył przepiękny, gęsty, lœnišcy wieniec tych bogatych liœci. Stał na półce z ksišżkami, dosięgajšc ramy kolorowego sztychu, a obok niego stał zawsze bardzo stary ołowiany lichtarzyk. Œciana była gładka, chłodna i kładł się na niej pięknie cień woskowca i lichtarza. Pomyœlałam, że właœnie ten Iœnišcy, czysty chłód można by namalować i zaraz się do tego zabrałam, kładšc z drugiej strony donicy zamkniętš ksišżkę oprawnš w szare płótno. Ksišżka miała na okładce rudy inicjał, czerwonawš plamę w tych wszystkich szaroœciach, ten akcent ciepły był konieczny. Ksišżkš była "Alchemia słowa", Parandowski dał mi jš doœć dawno. Ostatnio w ramach zarzšdzeń, których nikt nie rozumiał, została wstrzymana jej sprzedaż i zakazany następny nakład. Jakoœ ta martwa natura dobrze mi się malowała. Nawet Marianna Bazylak, nasza gosposia, powiedziała swoje słowo, które zwykle było najwyższš pochwałš: "Żywe - przylepione". Nadeszła kolejna wystawa ogólnopolska, na którš posłałam mój Woskowiec. Daszewski był w jury i przynosił mi stamtšd oczywiœcie po każdej eliminacji najtajniejsze zdania jurorów. Ale z moim obrazem działy się dziwne rzeczy. Przy pierwszej eliminacji obraz przeszedł, przy drugiej został odrzucony, stawiano przy nim jakieœ znaki zapytania, miało go nie być, aż ostatecznie i nieoczekiwanie na wystawie się znalazł. W jakiœ czas po wernisażu siedziałam u Szancerów przy stole obok pewnego urzędnika Ministerstwa Kultury. Ta prymitywna, ale jeszcze nie najgorsza chłopina powiedział do mnie nagle: "Ale myœmy się nie dali nabrać, niech pani nie myœli, myœmy dobrze odczytali ten pani ukryty symbol". Zdziwiłam się bardzo, gdzie też ja mogłam ukryć symbol i symbol czego? Ale urzędnik z przebiegłym uœmiechem mówił dalej: "My doskonale rozumiemy, co to za wieniec i dla kogo, my wiemy, co to za ksišżka tam leży, a tę œwiecę w lichtarzu to też rozumiemy, kto zgasił i dlaczego jej tam nie ma". Najpierw zbaraniałam, potem się uœmiechnęłam, potem się zmartwiłam, jakich to czasów dożyliœmy, a w końcu ucieszyłam się, że mój łagodny, tak wyjštkowo "z natury" namalowany obraz, fragment mojego pokoju, zdobył sobie w oczach nieufnego jury ukryty polityczny sens, drugie dno, tajny hołd złożony Parandowskiemu. Zaraz opowiedziałam mu tę historię, œmieliœmy się i kiwali nad tym głowami, ale Parandowski był zadowolony, prosił, żeby mu dać fotografię tego obrazu, co zaraz zrobiłam. Na ogół jestem bardzo niechlujna, jeœli idzie o dokumentację tego, co maluję. Widzę u swoich kolegów księgi wycinków prasowych, reprodukcji, fotografii i zanotowanych adresów nabywców. A ja maluję, sprzedaję i do widzenia, obraz poszedł i przepada. Jak umrę i dobrzy ludzie zechcš zrobić mi poœmiertnš wystawę, to się grubo namęczš, naszukajš, naogłaszajš, nim coœ zbiorš. Szkoda, że mnie nie będzie na tej wystawie, chciałabym zobaczyć tak raz wszystko w kupie, co namalowałam, jest tego właœciwie dużo, a Bóg da, będzie jeszcze więcej, ale nawet nie zapisane przeze mnie w jakim kajecie. Zaproponowało mi wydawnictwo "Kraj", żebym im zrobiła serię kwiatów na pocztówki. To mi się nawet podoba, na zagruntowanym kartonie ładnie się maluje olejno, to przyjemne zajęcie i bardzo dobrze chcš płacić. Poproszono mnie do podpisania umowy, mam się zgłosić u pana mecenasa, radcy prawnego wydawnictwa. Kiedy weszłam do gabinetu i powiedziałam swoje nazwisko, pan mecenas aż ręce złożył i nie wiedział już, gdzie mnie posadzić, był naprawdę wzruszony. "Czy pani jest może jakšœ krewnš?" Na wiadomoœć, że córkš, wzruszył się jeszcze bardziej. "Córkš - naszego wielkiego?" Tak, kiwałam głowš. "Naszego ukochanego, wspaniałego..." - byłam równie wzruszona jak on - "naszego opiekuna, wielkiego wychowawcy, ojca duchowego naszej młodzieży?" - tak, tak, mówiłam cicho - "naszego niezapomnianego mecenasa Stanisława Żeromskiego z Kijowa?" - "Nie" - powiedziałam i poczułam się jak przekłuty balon. "Ach, nie?"-powiedział pan mecenas - "a więc w sprawie pani pracy - spiszemy tę umowę w trzech egzemplarzach..." W jesieni okazało się, że mamy rozpoczšć kurs nauki o ideologii marksistowskiej w Zwišzku Plastyków. Z poczštku uważaliœmy, że to nas nie dotyczy, że będš musieli chodzić na te wykłady tylko nie douczeni partyjni, ale po pewnym czasie okazało się, że rzecz jest przymusowa, z listš obecnoœci, że muszš to robić wszyscy członkowie Zwišzku, że mamy zakupić całš listę ksišżek - pomocy naukowych, w których powtarzał się najczęœciej skrót WKP(b); przy czym to małe be na końcu było dla nas zagadkš. Mieliœmy mieć zeszyty i pióra do notatek, a na końcu kursu czeka nas egzamin. Zaczęliœmy solidnie uczęszczać na te wykłady. Na szczęœcie bardzo prędko okazało się, że nasz wykładowca i kolega jest kompletnym idiotš, co nas napełniło otuchš, że te wykłady dadzš nam trochę radoœci. Tak się też i stało. Na wykłady przychodzili zgryŸliwi dowcipnisie, okrutni figlarze, którzy zęby zjedli na wycišgnięciu dowcipu z każdej sytuacji. Grunwald, Szancer, Miklaszewski zabrali się żwawo do słuchania wykładów, a ja po kilku seansach postanowiłam notować dokładnie to, co mówił kolega wykładowca. Moje notatki rosły, biblioteka również, coraz więcej miałam ksišżek w rodzaju: Plechanow, "Przyczynek do monistycznego pojmowania dziejów" lub "Teoria wartoœci dodatkowej", notatki drobnym pismem wypełniały kajety, po nocach zadawałam sobie pytania: Czy marksizm i materializm to synonimy? Jakie sš częœci teorii wartoœci dodatkowej i ile jest definicji nadbudowy? Niestety, bardzo często, po prostu z wykładu na wykład okazywało się, że ostatnio nabyty podręcznik jest już niedobry i nieważny i trzeba kupić inny. Koledzy naprawdę przeszkadzali naszemu wykładowcy, który był delikatny i łatwo wybuchał płaczem. Kiedy z płomieniem w oczach wołał do nas: "Zastanówmy się, koledzy, zastanówmy się, dlaczego partia komunistyczna jest partiš przewodzšcš w państwie!?" - z kšta sali odzywał się spokojny głos: "Właœnie?" Kiedy opowiadał nam, jak artyœci w dawnych wiekach cierpieli pod uciskiem władców i Koœcioła, w przeciwieństwie do naszej radosnej swobody tworzenia, mówił: "Taki Miszelangelo, weŸmy na przykład, był zmuszany do rzeŸbienia sarkofagów i nagrobków przez papieża Filipa II Mšdrego. A dzisiaj nic podobnego". Wstałam wtedy i poprosiłam o głos w sprawie formalnej. Powiedziałam: "Kolego. Chcę wiedzieć, kto to był Miszelangelo. Czy to ten sam, co Michel Ange, Michelangelo czy Michał Anioł. Po drugie - ten papież. Drugi on był, mšdry on był, ale czy na pewno Filip?" - "Będziemy o tym mówić na następnym wykładzie" - mówił nauczyciel. Po wykładzie na temat filozofii materialistycznej czy materializmu filozoficznego i zastosowaniu dialektyki do badania jego trzech tez, kiedy już wykładowca zadowolony zabierał się do wyjœcia, Grunwald zerwał się i powiedział goršco: "Kolego, chwileczkę. Chciałem wam wyrazić mojš prawdziwš wdzięcznoœć za wyjaœnienie mi waszym wykładem zagadnienia, które dręczyło mnie od dawna. Powiem po prostu. Zawsze wštpiłem w to, czy dusza jest nieœmiertelna, nie było to dla mnie pewne. Ale od dziœ, od waszego wykładu, uwierzyłem, zrozumiałem - dusza jest nieœmiertelna! Dziękuję wam!" Wykładowcy oczy się zeszkliły i wybełkotał z rozpaczš: "Ja tego nie powiedziałem". Grunwald odwrócił się do całej sali i zapytał nas, jak my wszyscy zrozumieliœmy objaœnienia kolegi. Odpowiedzieliœmy zgodnym chórem, że oczywiœcie wykład jasno dowiódł nam, że dusza nasza jest nieœmiertelna i że wszyscy odczuwamy z tego powodu błogš ulgę. Biedak we łzach wybiegł z sali i wykład się nie skończył. Nasz Zwišzek mieœcił się na końcu ulicy Foksal, która chwilowo nazywała się ulicš Wdzięcznoœci Młodzieży Jugosłowiańskiej, w pięknym pałacu Zamoyskich. Kiedy przychodziliœmy na te wykłady, kolega nie wiadomo dlaczego robił tam przed nami honory domu, chwalił się pałacem jak czymœ własnym. Kiedyœ zapytał mnie, jak mi się nasz Zwišzek i jego siedziba podoba i czy dobrze się czuję w tym pięknym gmachu. Powiedziałam, że jest mi tu specjalnie miło, bo na każdej klamce i antabce okna widzę swoje herby - Jelita, wspólne z klejnotami Zamoyskich. Naprawdę dokuczaliœmy mu na wszystkie bezpartyjne sposoby, a Szlekys, który skończył jakšœ komsomolskš szkołę, łamał go na każdym wykładzie swojš fachowš partyjnš wiedzš. W maju odbył się egzamin. Obkułam się na pamięć tych wszystkich mšdroœci ekonomii marksistowsko- leninowskiej, zdałam na pištkę przed całym stołem zielonych paprotek, za którymi widać było obce twarze towarzyszy doprowadzonych na egzamin, i na końcu nota została mi obniżona za odpowiedŸ na pytanie o Powstaniu Warszawskim. Egzaminator nie powinien był tego pytania ryzykować, gdzieœ kończy się zabawa, a zaczynajš się schody. Został wreszcie wylany ze Zwišzku, a ktoœ mówił, że i z partii. Tego pięknego upalnego lata, nim pojechałyœmy do Sopotu, malowałam swój duży autoportret w niebieskim fartuchu. Sztalugi stały przed lustrem w ojca, a teraz moim pokoju. W tę cudownš pogodę strasznie nie chciało mi się pracować, ale musiałam, bo mama zamykała mnie na klucz. Co najmniej trzy godziny dziennie stałam przed tym wielkim płótnem, zawywajšc "Bandoskę": "ZachódŸze słunecko, kiedy mas zachodzić, bo nas rance bolu na tem polu robić". Ale mama była nieczuła. Przyjechała do nas pani Helena Zielińska i opowiedziała okropnš historię. Była z wnukiem Stefankiem, moim chrzeœniakiem, w Sopocie, gdzie spotkała na molo Zosię Lindorf, która zaczęła się pokazywać ludziom po długim okresie unikania œwiata. Ta cała historia z Martykš, którego ona naprawdę kochała wielkš ostatniš miłoœciš, złamała jš, a okres, który nastšpił po zamachu, był dla niej koszmarem. Inna rzecz, że musiała mieć nerwy z żelaza, żeby pozostać w tym samym mieszkaniu, w tych œcianach, które schlapane zostały w jej oczach krwiš łotra, którego tak kochała. Przez długi czas nikt nie wiedział, co się z niš dzieje, ale kiedyœ odezwała się do mnie. Była udręczona, niepewna, pogršżona w rozpaczy. Rozmawiała ze mnš bardzo szczerze, tak przynajmniej myœlę. Opowiadała o swoim życiu, nie bardzo, jeœli chodziło o sprawy małżeńskie, szczęœliwym, i o tym krótkim cudownym ostatnim okresie małżeństwa z Martykš, tak straszliwie zakończonym. Słuchałam tego dosyć stężała, nie wiedzšc, dlaczego mi to wszystko opowiada, ale zaraz się dowiedziałam. Pamištkš, wspomnieniem, materialnym dowodem tego minionego czasu był portret, który malowałam w rekwizytorni, ten jej okropny, najbardziej nieudany portret, nie dokończony, ale dla niej skarb nieoceniony. Bardzo goršco prosiła mnie, żebym jej ten obraz dała. I tu coœ zrobiło się okropnego - zamiast powiedzieć jej po prostu: portret był zły, nie ma go, niestety nie ma o czym mówić - ja, może z tchórzostwa czy z żalu nad niš, zaczęłam się motać w kłamstwo za kłamstwem, że jest, ale zniszczony, że trzeba go oprawić, że się gdzieœ zagubił, ale go znajdę, wykręcałam się nie wiadomo po co, ona co jakiœ czas odzywała się, pytajšc i proszšc, aż wreszcie przestała, a ja miałam cały czas niemiłe uczucie paskudnego niezałatwienia tej sprawy, właœciwie wyrzutów sumienia. Wreszcie Zosia Lindorf zaczęła pokazywać się częœciej i właœnie przyjechała do Sopotu. Stały tak i rozmawiały z paniš Zielińskš, a mały Stefanek przyglšdał jej się uważnie. Wreszcie powiedział: "Ja paniš znam, pani była namalowana u Monisi na portrecie". Zosia ucieszyła się i spytała, kiedy ten portret widział. "Jak Monisia wyjęła go zza szafy, potem dobrze zeskrobała i namalowała na nim taki wielki bukiet" - powiedziało to prawdomówne i na ogół nie gadatliwe dziecko. Zosia położyła mu rękę na głowie i poleciła, aby zawsze mówił prawdę, bo kłamstwo nigdy nie popłaca. Myœlałam, że już nigdy nie zechce ze mnš mówić, ale jakoœ po pewnym czasie wybaczyła mi tę okropnš i szkaradnš historię. Malowałam nadal martwe natury i kwiaty, rozkładałam bogactwa owoców i jarzyn, szkieł i garnków glinianych i cynowych - ich kolorowe okršgłoœci odbijały się w sobie wzajemnie, leżały w ciepłych cieniach rzucanych na miodowe deski stolnicy, na której te wszystkie zachwycajšce przedmioty układały się same wdzięcznie i bez trudu. Jakš szalonš przyjemnoœciš było malowanie plecionego z zielonawej, pociemniałej wikliny koszyka, szorstkich liœci ogórków, prawie czarnej, z grubego szkła butelki, w której głębi œwieci kropla œwiatła, jabłka do połowy obranego ze wstęgi zielono- czerwonej skórki albo jedwabnych płatków szafirowej ostróżki. Nic mnie nie obchodzi, że to jest powtarzanie natury, epigonizm, brak twórczych poszukiwań czy jak się tam nazwie to, co robię. Gdyby to tylko mnie sprawiało przyjemnoœć, może by to było trochę mało. Ale jeœli się ludzie uœmiechajš do moich obrazów, jak ci państwo podczas wojny na ulicy do mojego jaœminu w oknie księgarni, których nigdy nie zapomnę, to będę tak malowała. Zresztš inaczej nie potrafię. Moi koledzy ze Zwišzku malujš ogromne płótna, ale jakież smutne. W nijakich wnętrzach i ubogich pejzażach sztywne postacie siedzš albo stojš. Ale tytuł jest zawsze ważny: "Stalin przekracza granicę pod Michałowicami", "Hanka Sawicka na zebraniu koła ZMW", "Feliks Dzierżyński na Syberii". Nawet Cybis wystawia obraz "Spójniacy u Lenina", a jeden ze œwietnych malarzy i uroczy, inteligentny człowiek pokazuje nam portret pod tytułem "Kopernik - bojownik postępu". Nawet jeœli ktoœ namaluje martwš naturę złożonš z kilku ryb i przekrojonej dyni, to gdzieœ poœrodku leży zwinięta gazeta, na której wyraŸnie widać poczštek jej tytułu "Trybuna Lu". Aj, smutne, smutne te wystawy ogólnopolskie i okręgowe. Ktoœ o jednej z nich powiedział po wernisażu: "Wszystko szare, nudne i mdłe, tylko jedna martwa natura Żeromskiej zeskakuje ze œciany i lata po sali". Oprawiam teraz wszystko w grube, głębokie, niczym nie pocišgnięte ramy z listwy, które po pewnym czasie nasiškajš własnym gęstym złotym kolorem. Czasem dla figla sęki i smugi z takiej listwy przecišgam malujšc ich dalszy cišg na desce, na której stoi bukiet czy leży martwa natura. Wtedy obraz jakby wychodzi, zstępuje niżej i staje się żywy. Miałam swojš pierwszš dużš wystawę indywidualnš w Zwišzku Literatów na Krakowskim Przedmieœciu. W dwu salach z bardzo ładnym œwiatłem powiesiliœmy z Daszewskim kilkanaœcie portretów i martwych natur, w tym dwa czy trzy wielkie, jak na mnie, portret Borhardta, mój autoportret w niebieskim fartuchu, portret Panufnika i inne. Dobrze to tam wyglšdało. Podczas kiedy wieszaliœmy te obrazy, przyszła pani Zofia Nałkowska i bardzo mnie wychwaliła, ale poszła potem do siebie na górę i zaraz umarła. Dziwne. Mama doœć dobrze znała paniš Zofię Nałkowskš i nadzwyczajnie lubiła i szanowała jej rodziców, a ciotka Aniela znała jš dawniej i lepiej. Ciotka Aniela opowiadała nam kiedyœ, że poprzedniego dnia przybiegła do niej Nałkowska, aby jej powiedzieć, co przeżyła podczas ubiegłego wieczoru. Była w teatrze, a obok siedział nadzwyczaj interesujšcy mężczyzna. W pewnym momencie jej zsunšł się z kolan program i upadł na podłogę. Wtedy ten pan schylił się, podniósł i podał jej ten program i spojrzał przy tym tak jakoœ wyjštkowo. Ciotka Aniela, która ubóstwiała romansowe historie i znała się na tym nieŸle, rozsiadła się wygodnie czekajšc na pasjonujšcy dalszy cišg. "No i co, moja droga, no i co?" - "No i nic, ale to było coœ zupełnie wyjštkowego" - powiedziała pani Zofia. Kiedy byłyœmy dorastajšcymi dziewuchami, Marysia zwłaszcza i ja, miałyœmy obrzydliwy nałóg naœladowania i przedrzeŸniania znajomych naszych matek. Przez dłuższy czas przy każdej okazji zamierałyœmy w nieruchomym wyszczerzonym uœmiechu, z głowš odrzuconš nieco do tyłu. Był to "uœmiech Nałkowskiej". Potem przyszła moda na mówienie jak ciocia Solska. Pani Irena Solska kochała się w wuju Marysi, Edwardzie, bardzo często bywała u państwa Skoczylasów, a my zaczęłyœmy mówić tak jak ona, wysokim, drżšcym falsetem. Rozmawiałyœmy tak między sobš, odzywałyœmy się tak do matek, które na nas za to krzyczały. Wreszcie stało się coœ strasznego. Odebrałam telefon i słyszšc ten głos, myœlałam, że to Marysia i tak samo odpowiedziałam jej, a na krzyki o "bezczelnej smarkacie" odpowiedziałam tym samym. Było mi potem szalenie przykro, a cóż dopiero mamie. Pracowałam nadal u profesora Lenarta przy rękopisach. Teraz na bardzo długim stole rozkładałam na bibułach szczštki kart albo całe karty, obok egzemplarz utworu i koœcianymi nożami i szczypcami układałam w kształt karty małe skrawki zapisane po obu stronach, pociemniałe, rozmyte i ze œladami kolorowych zacieków. Czasem było to naprawdę bardzo trudne, istniał tylko fragment słowa, urywek zdania, który musiałam odszukać w egzemplarzu ksišżki, dołšczyć do zdania na strzępach, ułożyć brzegami, dopasować kolorem zacieków, ale kiedy udało mi się to, kiedy na pewno wiedziałam, że nie ma tam żadnej omyłki ani braku - jaka radoœć i satysfakcja. Czekały nas jeszcze lata pracy, a profesor Lenart obmyœlał już ostateczny jej kształt, wykończenie i zabezpieczenie, martwił się o miejsce, gdzie owoce naszych starań zostanš złożone. Bo wszystko się w Warszawie odbudowuje albo jest zniszczone i zawilgocone, wszystkie mury przez to sš mokre, archiwa, biblioteki i muzea nie będš jeszcze gotowe na przyjęcie tak delikatnych obiektów. Ja się tak bardzo nie martwiłam, wiedziałam, że mamy jeszcze przed sobš lata roboty, na pewno do tej pory znajdzie się jakieœ zdrowe i godne pomieszczenie. Ale myœl profesora Lenarta nie obracała się w kategoriach lat, ale stuleci, a równoczeœnie jego dokładnoœć, starannoœć i dociekliwe dšżenie do absolutnej doskonałoœci uczyły nas wielkiej solidnoœci i dobrej, naprawdę dobrej roboty. Przychodzili do naszej pracowni często profesor Lorentz i profesor Marconi, obaj bardzo naszš pracš zainteresowani. Uważali, że dobrze by było, żebym pojechała do Londynu i z ich polecenia dostała się do pracowni konserwatorskich National Gallery, żeby dowiedzieć się tam o pewnych metodach konserwacji papieru, a zwłaszcza zabezpieczania go już po konserwacji. Ale sytuacja w Polsce zagęszczała się aż do utrudniania oddechu, efekty stalinizmu gniotły nas na każdym kroku, obce, nonsensowne i groŸne. Coraz trudniej było porozumieć się z ludŸmi, którzy, choć nieliczni, uważali z racji swojego stanowiska albo przekonań, których uparcie bronili, bo o nie kiedyœ walczyli i nie chcieli teraz przyznać się do przegranej - że to, co się teraz dzieje, nie jest bezpoœredniš groŸbš dla naszego istnienia narodowego. Te podziały stawały się coraz głębsze. Moje skomplikowane ostatnio życie wyprostowało się nagle, nie bez bólu, z pomocš jak zawsze Mieczysia. W marcu 1953 pojechałyœmy na kilka dni do Konstancina, gdzie dalej mieszkali państwo Grabscy. Siedzieliœmy wszyscy w hallu przy kawie, kiedy zadzwoniła Krysia Hartwigowa. Usłyszałam jej zmieniony głos i słowa przerywane płaczem: "Monisiu, umarł Stalin, jestem taka szczęœliwa, taka szczęœliwa!" I rzuciła słuchawkę. Zaraz potem przyjechała córka naszych przyjaciół. Tu już łzy były wynikiem szczerego żalu, a słowa o tym, że straciła ojca, bardzo speszyły obecnych. Wszystko się zagotowało, zaczęły się odbywać masówki, pochody i wiece. Rozmaici zacni ludzie, potraciwszy głowy, pisali artykuły o tym osieroceniu i stracie. Członkowie Zwišzku Plastyków wezwani na masówkę jak zwykle "pod rygorem administracyjnym", stali zgnieceni ciasno w sali Zwišzku i œpiewali "Międzynarodówkę". Kolega wykładowca obserwujšcy nas uważnie wyłowił mnie z tłoku i surowo powiedział: "Obserwowałem was, koleżanko, nie œpiewaliœcie". Wiedziałam, że można go łatwo zaskoczyć byle czym, więc powiedziałam smutno: "Nie œpiewałam, bo nie umiem". Nie zapytał mnie nawet, czego nie umiem, "Międzynarodówki" czy œpiewać w ogóle. Alejami Jerozolimskimi szedł olbrzymi pochód w stronę Wisły. Wszyscy mieli pochodnie, bo rzecz się działa wieczorem. Tadeusz Przypkowski także miał pochodnię, tylko że przepychał się w tym tłumie w przeciwnš stronę, z wielkim trudem i przeprosinami. Wiele osób zwracało mu uwagę i krzyczało na niego, żeby zawrócił, że pochód idzie w stronę mostu. Tadeusz parł przed siebie pokrzykujšc wesoło: "Gówna tylko płynš z pršdem, ludzie przeciwnie, ludzie przeciwnie!" Jak to zwykle w Polsce bywa, zaraz wszyscy w takiej napiętej i niewyraŸnej sytuacji stali się weselsi, przyjaŸniejsi i szczersi, zaufali i polubili się wzajemnie. W Rosji działy się jakieœ sprawy mało dla nas zrozumiałe. Byłam w Zakopanem w "Halamie", gdzie siedziałam po rozwaleniu sobie kolana i czekałam, aż się wygoi i przestanie boleć. Przy kolacji wpadło do jadalni małe dziecko jakiegoœ bardzo ważnego dostojnika i krzyknęło: "Tata, bum, bum, bum, bum! Tu mówi blondyn! Prędko, bo nie zdšżysz!" Z tš mojš nogš trudno mi było chodzić. Równoczeœnie w jakimœ pensjonacie niedaleko mieszkał Adam Mickiewicz, mšż Haneczki Szczepkowskiej, także z jakimœ reumatycznym felerem kolana, więc takeœmy sobie oboje chromali na niedalekie spacerki albo do kina. Telefon w "Halamie" miał naprzeciwko ławeczkę, na której zawsze ktoœ siedział. Tym razem siedział tam Minkiewicz, Staœ Dygat, Eryk Lipiński, ktoœ jeszcze z takich zawodowych przeœmiewców i dowcipnisiów. Miałam się umówić z Adamem, więc zadzwoniłam do jego pensjonatu i grzecznie powiedziałam: "Tu mówi Żeromska, czy mogłabym prosić pana Adama" - i przerwałam, powiedziałam "przepraszam" i powiesiłam słuchawkę. Nie mogłam tym starym złoœliwcom dać takiego dowcipu do opowiadania, wyobrażam sobie te chichoty. Nie mogę się nadziwić rodzicom Adama, że go tak wrobili na całe życie. Wczesnym latem doktór powiedział mamie, że œwietnie by jej zrobiły wody Karlovych Varów, a mnie także by się przydały. Ktoœ nam poradził, żeby się doczepić do jakiegoœ zwišzku zawodowego, który ma swoje turnusy wysyłane na kurację właœnie tam. Poszłam do ministra Sokorskiego i załatwiło się to doœć łatwo. Podróż kolejš była trudna, bo bardzo długa i trzęsšca, ale w Karlovych Varach szalenie nam się podobało, a wody i najrozmaitsze zabiegi zachwycały nas. Brałam żywy udział w życiu turnusu. Œpiewałam w chórze, malowałam plakaty na turnusowe imprezy i starałam się trochę nauczyć po czesku. Ciekawe, jak wszystko tam jest i podobne, i równoczeœnie odwrotne niż w polskim języku. Niektóre rzeczy pięknie się wyjaœniajš, na przykład sprawa palca: palec - prst. Nigdy nie zastanowiłam się, skšd się wzišł pierœcionek czy naparstek, a to prstenek i naprstek. Za to, kiedy opowiadano mi legendę o uwięzionym w wieży księciu, szlachetnym i niewinnym, i ja się ucieszyłam, kiedy na końcu poprawiono go, Czesi się zdziwili, bo poprawić go, to znaczy ucišć mu głowę. Miałam tam w Karlovych Varach wielbiciela, przystojnego lekarza z Moraw. Wracajšc kiedyœ do sanatorium z dołu, z miasta, zastałam go na tarasie. Czekał na mnie i serdecznie zapytał: "Skšd pani wraca, z wichodka? Milo bylo?" - "Milo, milo" - powiedziałam wœciekła, tam istotnie cišgle się człowiek po tych wodach rozglšdał i szukał tych urzšdzeń, ale jakże można o tym tak jawnie mówić, pomyœlałam, że oni sš naprawdę czasem nieznoœnie prymitywni. Skšd mogłam wiedzieć, że ten wichodek to jest spacer. Oczywiœcie o słowie "szukać" byłam uprzedzona, wiedziałam, że oznacza w bardzo ordynarny sposób męsko-damskie sprawy. Kiedy przyjechała do Pragi Opera Warszawska i nieszczęsna Halka zaœpiewała: "A ja go szukam, szukam naokół" - to cała publicznoœć spadła z krzeseł. Ale i ja w końcu przestałam się pilnować i kiedy weszłam do składu przyborów malarskich po miękki czarny ołówek-tuszkę Koch-I-Noor nr 8B i dowiedziałam się, że go nie majš, powiedziałam do subiekta: "No właœnie, a ja chodzę i chodzę, i szukam, i szukam po wszystkich sklepach". Kiedy zobaczyłam, że młody subiekt kamienieje za ladš, zrozumiałam, co mu powiedziałam: że ja to właœnie robię cišgle i w dodatku w piwnicach, bo sklep to po czesku piwnica. Zapach to smród, a spodnie to gacie, ale tu majš raczej rację. To sš zresztš detale, te różnice językowe. Oni sš serdeczni, życzliwi, uczciwi, pracowici i z niebywałš jakšœ dyscyplinš i rozumnym rozkładem czasu pracy i odpoczynku. Byłam którejœ soboty na zabawie ludowej, bardzo popularnej, gdzie okoliczni chłopi, pracownicy zakładów leczniczych, żołnierze, młodzież i starzy jeŸdzili na karuzelach, tańczyli, popijali piwo i œpiewali chórem. Nie widziałam ani jednego pijaka, chociaż wszyscy to piwo mocno cišgnęli. Nie słyszałam ordynarnych krzyków ani nie widziałam zaczepek, po prostu zdrowa, prosta wesołoœć wszystkich ich łšczyła w jedno wielkie towarzystwo. Pewnego razu dostałam zaproszenie od zwišzku czeskich plastyków na kilkudniowy pobyt w Pradze jako ich goœć. Pewnie od Heleny Teigovej i jej przyjaciela Karela Malka ktoœ w tym ich zwišzku dowiedział się o naszej bytnoœci w Karlovych Varach. Spędziłam w Pradze prawie tydzień, goszczona, wożona, zapraszana do pracowni malarskich Lieslera, Boudy czy innych znakomitych grafików i ilustratorów. Podziwiać można ich olbrzymiš pracowitoœć. Ilustrujš ogromne dzieła, robiš wystawy, scenografie, majš też czas na dom i wakacje. Moi koledzy po zrobieniu jakiejœ ksišżki, kilkunastu ilustracji zaraz majš stan przedzawałowy. Jest na Hradczanach galeria impresjonistów, kilka sal tak pięknych, że trudno się oderwać, zwłaszcza że sš to obrazy mniej nam znane, bo nie tak często reprodukowane. Niezwykły Daumier i zupełnie cudowny pejzaż van Gogha, czarne cyprysy jak płomienie wystajšce z dzikich fal żółtego zboża. Przeszedł mi trochę zachwyt nad van Goghiem, ale tej dzikoœci malowania nie można zapomnieć, wszystko inne jest mdłe i grzeczne przy nim. Taka ta Praga przeœliczna, Mala Strana ma w sobie urodę każdego szczegółu, naturalnš i wykwintnš równoczeœnie. Mieszkałam w Hotelu Palace, cichym i eleganckim, a na wyjezdnym dostałam od nich œwietnš, pojemnš, lekkš kasetę ze składanš paletš, znakomicie wyposażonš w komplet farb i pędzli, a poza tym zestaw œlicznych kieliszków do wina i wódki Mosera. OdwieŸli mnie potem do Karlovych Varów, gdzie znów zaczęłam pić wody, brać masaże podwodne, po których człowieka niosš anielskie skrzydła, i robić coœ, co się nazywa strasznie - ustni irygace, a jest masażem zębów i dzišseł bardzo pożytecznym. Spacery cudne w głšb lasów i na wysokie polany, skšd się otwierajš dalekie widoki, góry za górami, każda bardziej niebieska i bledsza. Chodzimy do kawiarni "Elefant", staroœwieckiej i œlicznej, na znakomitš kawę i ciastka, które się nazywajš krabiczki, czyli trumienki, i rzeczywiœcie takie sš w kształcie. Mamy tu znajomš paniš Ilse Rodzińskš, pierwszš żonę dyrygenta Artura Rodzińskiego. Ona jest, a raczej była pianistkš, teraz jest w tutejszej szkole muzycznej profesorem. Pełna tęsknot, goryczy, wspaniałych wspomnień, żalów i tajemniczych uœmiechów, osiadła tu jakoœ przypadkiem. Matkę miała Czarnogórkę, ojca Niemca, pastora, ma syna, który równoczeœnie spełnia jej ambicje i zawodzi jej matczynš miłoœć. Bardzo jš właœciwie lubimy, jest okrutnie samotna. Wracajšc do Warszawy zatrzymałyœmy się na jakieœ dziesięć dni w Pradze, żeby jeszcze się napatrzyć i nacieszyć jej urodš i miłymi ludŸmi - Helenš Teigovš i panem Malkiem, i szalenie sympatycznymi dwiema siostrami niedawno poznanymi, paniami Mariš i RoŸenkš Stedra. Mieszkajš w zupełnie urzekajšcym miejscu, wysoko nad Pragš, na stromej skale, w bardzo starym zameczku, należšcym do nich od pokoleń. Przed domem jest taras okolony murem i widok stamtšd na miasto i rzekę jak z nieba spod rozroœniętej, bardzo starej oliwki. Za domem nagle sad, zupełnie wiejski, z trawš bujnš pod drzewami. Nazywa się to miejsce w dodatku Troia na Jablonce. Mebli mnóstwo œlicznych, one same obie nieduże, staroœwieckie, w starannych niobach i uœmiechach, goœcinne i bardzo wykształcone, zupełna rozkosz tam być. Piekš jakieœ wymyœlne ciasteczka i ciasta i hodujš dwa niezwykłe stworzenia. Psa nowofundlandczyka, Mirko, który jest wielkoœci największego niedŸwiedzia, czarny, lœnišcy, łagodny, przewraca je na podłogę przy każdej próbie okazania im swojej miłoœci. Kiedy opiera mi łapy na ramionach, także nie mogę się na nogach utrzymać i twarz tonie mi w jego cudownym futrze. Drugi zwierzak to mała dzika kuna, która przyszła z sadu i zamieszkała u nich. Cała ich ogromna kuchnia poprzegradzana jest sznurkami przecišgniętymi na rozmaitych wysokoœciach. Kuna-gimnastyk tańczy, wiesza się, przeskakuje z linki na linkę, zwisa nieruchomo głowš na dół, a już kiedy przyjdš goœcie, daje prawdziwy popis tych pozycji baletowych, skoków i najwdzięczniejszych umiejętnoœci. Sypia na głowie Mirka. Wjeżdża się tam do tej Troi krętš, ostro pod górę idšcš drogš. Na jednym z tych zakrętów dokonany był zamach na Heidricha, kata hitlerowskiego. To także przycišga mnie do tego miejsca, bo wiele takich w Czechosłowacji by się nie znalazło. Widziałam w Pradze na murach srebrne wianuszki umieszczone tam, gdzie uderzyła kula podczas ich powstania. Mój Boże. Przed naszym wyjazdem do Czechosłowacji, jeszcze wiosnš, zadzwoniła do nas jakaœ nie znana nam pani i zapytała, czy oczekujemy kogoœ, kogo bardzo dawno nie widziałyœmy, bo właœnie z daleka ona dostała wiadomoœć, że taka osoba wraca i poleciła jej dowiedzieć się, czy żyjemy i czy jesteœmy w kraju. Bardzo to było zagmatwane i tajemniczo przez telefon, z wiadomych powodów, mówione. Nie domyœlałyœmy się, o kogo to może chodzić, więc można było tylko czekać. Po jakimœ czasie wszystko się wyjaœniło. Była to pani Żenia Makow, dawna nasza znajoma jeszcze z Rzymu, bardzo inteligentna i muzykalna osoba, drobna, elegancka, nieładna może, ale z wielkim urokiem. W Rzymie pracowała w FAO jako tłumaczka, bo znała języki jak mało kto, wielkš naprawdę liczbę. To jš zgubiło. Kiedy FAO przeniosło się do Berlina i wojna się skończyła, pani Żenia została zatrudniona nadal jako tłumaczka w biurach radzieckich w radzieckiej strefie. Pracowała jak zawsze doskonale, aż komuœ jednak wydało się nagle podejrzane, że ona tyle i tak dobrze te języki zna. Przestała pracować, po małej chwili wsadzono jš do Moabitu na dwa lata, a potem wywieziono i œlad po niej zaginšł. Minęło dziesięć lat i oto z jakimœ transportem wróciła do Polski. PrzyjaŸniła się z paniš Zosiš Tramontano i jej rodzinš jeszcze przed wojnš, więc znalazła tu nasze dwa domy, na poczštku, które przyjęły jš z otwartymi ramionami. Te dziesięć lat przebyła, po Moabicie, w Workucie na zesłaniu. Były tam wielkie lasy, więc niezbyt cierpiała od straszliwych mrozów, bo można było drewnem palić. Żywiła się i smarowała ciało i włosy tranem, mieszkała w baraku na czterdzieœci osób. Pracowała. Nie widziała nigdy żadnego zwierzęcia. Jej opowiadania były skšpe i bez jakiejkolwiek skargi. Rozpłakała się raz na widok poœcieli i koszuli nocnej przygotowanej dla niej pierwszej nocy. Nie miała nic. Pytała, czy mogłaby pojeŸdzić tramwajem, nie dla odnalezienia dawnych miejsc, ale dla tramwaju. Wracała z tych wycieczek szczęœliwa. "Wsiadłam sobie, jeŸdziłam, a potem wysiadłam, gdzie chciałam" - mówiła rozjaœniona. Jej nie kończšcš się radoœciš była nasza jamniczka, Piesia. Żenia siadała koło niej na tapczanie, na podłodze, na poręczy fotela, obejmowała jš i przytulała, brała na kolana, a Piesia, na ogół niewylewna i rzadko okazujšca swoje uczucia, jej wyraŸnie ofiarowała swojš przyjaŸń. Kiedy miałyœmy jechać już do Karlovych Varów, zapytałyœmy paniš Żenię, czy nie zechciałaby na miesišc zostać w naszym mieszkaniu z Piesiš. Nasza Marianna przychodziłaby tu, ile razy byłoby to pani Żeni wygodne. Okazało się, że to był właœnie najwspanialszy prezent, jaki mogłyœmy jej ofiarować. Te lata spędzone w nieustannym tłumie zostawiły w niej głód samotnoœci. Pies, cisza i wygoda, to było spełnione marzenie. "I szafa". Przez cały tamten czas miała jeden gwóŸdŸ w œcianie, którego strzegła i który uważała za swojš własnoœć. Wisiał na nim czasem zdobyty obrazek z "Ogonioka" i ubranie. "Będę tu słuchała muzyki, czytała i rozmawiała z Piesiš". Oto szczęœcia, o których już zapomniałam, że mogš być tak wielkie. Dowiedziałyœmy się ostatnio o dalszych losach tablicy wmurowanej przed wojnš w dom Plichty w Gdyni. Zdawało się, że dalszych jej losów w ogóle nie ma. Niemcy po wkroczeniu do Gdyni w 1939 roku tablicę rozbili. Ale ktoœ, nie wiemy kto, zebrał z czułoœciš ten napis, tę rozbitš w odłamy twarz i ukrył wszystko, liczšc, że nadejdzie czas wydobycia. Teraz miasto Gdynia, Zwišzek Nauczycielstwa, Zarzšd Portu i inne rozmaite instytucje postanowiły znów tablicę umieœcić jak dawniej, a ponieważ na Skwerze Koœciuszki domu Plichty już nie ma, więc ma tam stanšć na jego miejscu pomnik Żeromskiego. Proponowałam panu, który przyjechał omówić tę uroczystoœć, aby nie robić nowej tablicy na wzór poprzedniej, ale w jakiœ obelisk, głaz wysoki czy fragment muru wtopić ocalałe odłamki dawnej i dać napis, gdzie była tamta umieszczona i jakie były jej losy - że tam, na miejscu, pod Niemcami została przez Polaka uratowana. Tak mi się wydaje, że powinien być uczczony równoczeœnie i ojciec, i ten człowiek, co tablicę ocalił. Ale moje projekty i pomysły nie przeszły. Kiedy przyjechałam do Gdyni, był zimny ponury dzień, choršgwie na masztach klaskały jak zenitówki w gwałtownym lodowatym wichrze, a linki cienko dzwoniły z wysoka. Pomnik nie podobał mi się, na bardzo niskim kamieniu przymocowany odlew dawnej tablicy w całoœci, tyle że kamień wydobyty z morza to jeden z tych, które Smętek rzucał w zatokę z redłowskich wzgórz. Ale mimo że mi się nie wydał dobry sam pomnik, byłam, stojšc tam, najgłębiej wzruszona. Tak sobie przypomniałam moje nocne rozpacze, płacz nad tš Gdyniš biednš, mojš wojennš niemożnoœć - z żalu - czytania "Wiatru od morza", wysychanie duszy bez widoku tej przestrzeni szarej pod szarym niebem, długich, poziomo ułożonych chmur z białymi smugami mgieł po brzegach, powtarzajšcych obraz fal ze smugami pian. Patrzałam teraz na ten widok, słuchajšc zacnych przemówień, i chociaż pełnego szczęœcia być nie może, dziękowałam w duszy za tę chwilę. Wielkie tłumy przyszły na tę uroczystoœć, cały plac udekorowany i aż grzmišcy od tych flag łopoczšcych. Po zakończeniu miał się odbyć bankiet na mojš intencję z udziałem delegatów wszystkich instytucji z Gdyni i Gdańska, w znakomitej restauracji Georges'a. Byłam zupełnie skostniała z zimna i wiatru, bardzo się bałam, żeby się to nie skończyło chorobš. Po ostatnich przemówieniach i salwach honorowych wsiedliœmy do samochodów i pojechali na bankiet. Tam było już rozkosznie ciepło, stoły ustawione w olbrzymiš podkowę, nakryte przeobiecujšco na kilkadziesišt osób. Zasiedliœmy i zaraz zaczęło się znakomite i najrozmaitsze jedzenie i picie, a po pewnym czasie rozpoczęły się toasty i przemówienia. Coraz to wstawał delegat jakiegoœ urzędu czy przedstawiciel instytucji i wygłaszał toast do mnie, serdecznie i z godnoœciš witajšc mnie, a ja wstawałam z kolei dziękujšc i cieszšc się razem z nimi. Bankiet trwał, było mi teraz rozkosznie ciepło i miło, jedzenie było œwietne. Każdy z przemawiajšcych kończył swój toast składajšc na moje ręce wyrazy najgłębszego szacunku dla nieobecnej czcigodnej matki mojej, przezacnej małżonki naszego wieszcza. Przy każdym toaœcie na czeœć mojš, a przede wszystkim mamy, wypijaliœmy dużo, a zdrowia i życzeń było coraz więcej. Podchodzono do mnie, wstawaliœmy i siadali. W Pewnej chwili przestałam wstawać, a potem i rozumieć dokładnie kolejne wyrazy toastów o zacnej córce i czcigodnej małżonce. Cały bankiet zniknšł mi z oczu, wszystko mi się utopiło w błogiej nieobecnoœci. Nie wiem, po jakim czasie zobaczyłam obraz bardzo zmieniony. Z towarzyszy stołu została połowa. Siedzieli luŸno i niedbale poodsuwani. Naprzeciwko mnie starszy godny pan wycišgnšł do mnie rękę z kieliszkiem i uœmiechajšc się powiedział niewyraŸnie: "Cyk pod mamuœkie". Nie zaziębiłam się. W Sopocie mieszkała od wojny kuzynka mamy, a właœciwie cioteczno-cioteczna siostra-ciocia Zofia Brodzka. Pochodziła z Wilna i była córkš aktora, podobno znakomitego i bardzo pięknego i dobrego człowieka, Mariana Prażmowskiego. Była to panna z tak zwanej "bardzo dobrej rodziny", bardzo zamożna i ładna. Ale zakochała się w panu Brodzkim, Żydzie, i wyszła za niego za mšż wbrew woli wszystkich, a przede wszystkim ojca, który jej tego całe życie nie chciał wybaczyć. Było to jedno z najlepszych, najbardziej kochajšcych się i szczęœliwych małżeństw, jakie znałyœmy. Przeszli bardzo ciężkie lata okupacji, spędzili je częœciowo w partyzantce w lesie. Stracili wszystko. Po wojnie pan Brodzki został jakšœ doœć ważnš osobš w zarzšdzie kolei w Gdańsku. Byli oboje szalenie życzliwi i dobrzy. Ciocia Brodzka założyła u siebie w domu, kiedy już nie mogła się ruszać z powodu choroby serca i okropnie spuchniętych nóg, biuro pisania podań. Ale nie tylko pisała podania - natychmiast zaczynała załatwiać sprawy w tych podaniach poruszane. Pełno tam zawsze było ludzi dookoła stołu, siedzšcych w œwietle lampy. Ciocia Brodzka pisała podania, telefonowała, interweniowała, piekła ciasteczka, poiła herbatš, pocieszała i załatwiała tysišce spraw cudzych. Pan Brodzki równie żywo przejmował się problemami kolejowego węzła gdańskiego. Kiedy martwił się, ciocia Brodzka patrzyła na niego z miłoœciš i lekko przedrzeŸniajšc jego nie bardzo ładny akcent, mówiła: "Biedny Ignac, cały Lwów na mój głów". Miałyœmy tam naprawdę dobrych przyjaciół w tym Sopocie. Ja przepadałam za Irenš i Stasiem Suchorzewskimi. Oboje mieli czarujšce poczucie humoru, co nie było łatwe, bo matka Stasia miała ohydny charakter i dokuczała Irenie. Kiedy powiedziało się przy niej, że jest dziœ cudowna wiosna i œwieże listeczki błyszczš w słońcu zachwycajšco, ona zaraz odpowiadała: "A potem zżółknš, spadnš, zgnijš i zrobi się z nich błoto". Zresztš pomimo ich dobrego małżeństwa i dwu udanych córeczek, cišgle chciała Stasia z kimœ swatać i wynajdywała mu narzeczone. Ale wydaje mi się, że sporo jest takich osób na œwiecie, co nie umiejš godere i przez to jest tak w nich kwaœno. Była jeszcze w Sopocie Stenia, ta, co tak szalenie wymiotowała na jachcie. Stenia była z urody tak zwana "milutka", poczciwa była nawet i mama jš lubiła, umieœciła jš w œlicznym pokoju z balkonem i spokojnie wysłuchiwała tego, co Stenia opowiadała o swojej psyche. Nie wiem, gdzie ta psyche mogła w niej siedzieć, zawsze przekonywałam mamę, że Stenia istnieje naprawdę tylko między przełykiem a przeponš. Ani wyżej, ani niżej nic się w niej właœciwie nie działo. Miała nawet kiedyœ jakiegoœ przystojnego męża, ale chlapał na podłogę w łazience, więc go spakowała i wystawiła na schody. Teraz była jednš z pań wypełniajšcych wszystkie pokoje biurowe we wszystkich instytucjach tego kraju. Umarł Tuwim. Nadal u profesora Lenarta trwała intensywna wspólna praca nad rękopisami, codziennie rano szłam do Zachęty i koœcianymi nożami oczyszczałam i układałam poszarpane i rozsypane karty kajetów. Teraz dopiero mama powiedziała mi, jak bardzo przerażajšcy jest dla niej zapach tymolu, którym było przesišknięte moje ubranie, włosy i skóra, kiedy wracałam po pracy z pracowni do domu. Ten zapach wypełniał nasze mieszkanie na Zamku zaraz po œmierci ojca, miało to zwišzek z nim i tymi strasznymi dniami między jego œmierciš a pogrzebem. Byłam zrozpaczona, że przynoszę jej na sobie to okrutne wspomnienie, ale próżnia tymolowa działała w pracowni bez ustanku i nie było na to rady. Katalog dla profesora Pigonia także spisywałam sumiennie i woziłam do Krakowa litera po literze. Pewnego razu zabrałam się do dokładnego i szczegółowego przeglšdu rękopisów, tych, które odkopane przeze mnie w 1945 roku, stały w dwu takich samych, jak dawne, skrzynkach przez tego samego stolarza zrobionych, na tym samym co dawniej miejscu w Konstancinie. Niedawno zawiozłam te rękopisy do profesora Lenarta, aby jak dobry doktór zbadał je i wydał diagnozę o ich stanie. Na szczęœcie powiedział, że sš całkowicie zdrowe, papier nie utracił nic ze swoich właœciwoœci, goršco pożaru ani wilgoć nie przeniknęły do wnętrza kajetów. Jednego tylko profesor nie radził, rozdzielania poszczególnych zeszytów, które pod wpływem goršca posklejały się ceratowymi okładkami, tworzšc jednš spoistš cegłę. Ojciec często pisał także na wewnętrznej stronie okładki i te właœnie fragmenty pisma można by było uszkodzić mimo woli. W tym grubym jakby bloku zeszytów, złšczonych ze sobš, mieœciło się mnóstwo karteczek, drobnych skrawków papieru, luŸnych notatek, zapisanych drobniutko tym cudownym pismem i powkładanych między karty rękopisu. Dodatkowe fragmenty tekstu, wypisy z archiwów i bibliotek, uzupełnienia, listy nazw czy nazwisk powkładane tam były przez ojca, jedne wklejone, a inne luŸno leżšce w tekœcie na swoich miejscach. Trzeba było bardzo uważać, czytajšc czy przeglšdajšc rękopis, żeby któraœ z tych małych kartek nie wysunęła się albo nie zmieniła miejsca. Dlatego teraz dopiero dokładnie czytałam rękopis razem z tekstem ostatecznym zawartym w ksišżce. Nie robiłam tego dla nikogo, tylko dla siebie samej. W pewnym momencie, przerzuciwszy wiele kart nie zapisanych, zobaczyłam ze zdziwieniem, że tekst jest odwrócony, a zaraz potem, że nie jest to dialog powieœciowy, a teatralny, i co jeszcze dziwniejsze, toczšcy się między postaciami nie znanymi mi nigdy dotšd. Można sobie wyobrazić, jak rzuciłam się na ten fragment. Był to akt jakiegoœ dramatu, bez tytułu, poczštek sztuki nigdy nie wydanej ani nawet nikomu nie znanej. Mama także nigdy nie słyszała tych nazwisk - Henryk Olszyniec, Paweł Smugowski, Gorycki, Ewa, jego córka. Musiała być ta sztuka zaczęta bardzo wczeœnie, przed pisaniem "Popiołów", bo w pierwszym ich tomie zawarta. Wyglšda to tak, że zaczšł pisać tę sztukę, a potem zabrakło mu kajetu, kiedy już pisał "Popioły", i rozpoczšł od drugiego końca tamtš powieœć. Ale dlaczego sztuki nie skończył? Krótka scena miłosna jest tak œliczna i tak "żeromska", że gdyby mi jš ktoœ przeczytał bez żadnego wyjaœnienia, powiedziałabym od razu, że to nie mógł nikt inny pisać, tylko on. Naturalnie natychmiast poleciałam z tym do Krakowa, do profesora Pigonia. Szalenie się przejšł, ucieszył i wzruszył. Zaraz też napisał do tego aktu wstęp pełen zachwytu, wybrał tytuł - "Dramatu akt pierwszy", zupełnie słusznie, bo chociaż ten utwór można uważać za zamkniętš całoœć, to jednak ojciec po zakończeniu aktu pierwszego napisał na następnej stronie - "Akt II". Ale tego już nigdy nie było. Irena Grywińska chce wystawić u siebie w Teatrze Ludowym spektakl złożony z trzech jednoaktówek, w tym właœnie ten "Dramatu akt pierwszy". Tymczasem po œmierci Stalina, po obaleniu Berii, po tym, co zaczęło się dziać w Rosji w zwišzku z XX Zjazdem ich partii, w Polsce zaczyna się gotować jak w garnku. Gomułka, uwięziony dotšd, po wypuszczeniu zaczyna wypływać, dochodzš nas mętne słuchy o rozróbach i walkach w KC. Pojawiajš się jakieœ nowe postacie, nowe nazwiska, tylko jeden Cyrankiewicz niezmiennie tkwi na posadzie premiera. Jest to osoba wyjštkowo abominacyjna, podobno inteligentny, ma na sumieniu proces i zniszczenie ludzi jak Szturm de Sztrem, Pużak i pani Romana, a to byli jego wychowawcy i opiekunowie w PPS. Dopuœcił i milczał podczas procesu. Ale wykręci się zawsze i jak kot spadnie na cztery łapy. Wystawiono sztukę Zagórskiego i Andrzejewskiego "Œwięto Winkelrida". Wszyscy na to biegajš. Pomijajšc treœć pełnš aluzji politycznych, jest tam przedstawiona para - premier owego państwa i jego żona - na widok których sala wybucha œmiechem. Ona to portret Andryczówny, przecišgajšca z rosyjska, demoniczna i œmieszna pięknoœć, bez przerwy szczotkujšca włosy przed lustrem, a on - postać Cyrankiewicza w ogromnej czarnej kudłatej peruce. W sztuce postać ta, jak jej prototyp, spada na cztery łapy i przechwytuje władzę w trakcie rozwijajšcego się przewrotu. Kiedy pod pałacem grzmi gniew ludu, premier wybiega z balkonu, wołajšc do szczotkujšcej włosy żony: "Idę zapoznać się z ideologiš ruchu, na czele którego stanšłem". To, co się stało na Węgrzech, co się tam nadal dzieje, płomień, który stamtšd buchnšł, osmalił nas i obudził. Może, może nadejœć jednak znów taka chwila! Może nie będę słuchała w nocy ponurej, martwej ciszy tego miasta, wiedzšc, że nic się w nim nie dzieje. Możliwe, że to grzech tak myœleć, mówi się, że Polska osišgnęła granicę rozlewu krwi, której nie wolno narodowi przekroczyć bez obawy o utratę biologicznych i intelektualnych sił. Pewnie, że tak jest, jeœlibym miała wyliczyć powiedzmy dziesięć osób z moich bliskich znajomych i przyjaciół, których zdolnoœci, prawoœć, zalety duszy i ciała ceniłam najwyżej - to taka lista składałaby się z osób, które zginęły, umarły, poległy podczas tej wojny. Straszne to. A jednak w głębi serca czekam, że kiedyœ w tej warszawskiej pustej, nieżywej nocy rozlegnš się strzały, tylko nikomu o tym nie mówię. Raz przyznałam się mamie, że daleki, niski, idšcy ziemiš głos odległego frontu, bitwy artyleryjskiej, ma dla mnie coœ w sobie porywajšcego, fascynujšcego. Mama złapała się za głowę, zatkała uszy i z przerażeniem krzyknęła: "Nie mów, nie mów tego, nie wolno mówić takich rzeczy!" Ale naprawdę coœ jest w tym wspaniałego. Ciekawa rzecz, że wszyscy uważajš mnie, i ja sama także mam się za lenia. A w gruncie rzeczy ja przecież bez przerwy coœ robię, tylko to polega na tym słusznym założeniu, że trzeba pilnować, aby zajęcie nigdy nie zmieniło się w pracę. Bo zajęcia można mieć takie i inne, mogš być wszystkie lubiane i przyjemne, a z pracš to już rozmaicie bywa. Ja mam zajęć naprawdę mnóstwo w gruncie rzeczy. Brak mi cišgle Tuwima, trudno uwierzyć, że go nie ma. Mam cišgle ochotę coœ mu opowiedzieć, przynieœć coœ zabawnego, z czego się będzie cieszyć. Robię jednš po drugiej scenografię u Grywińskiej i u Byrskich w Kielcach. Tam zrobiłam "Brata marnotrawnego" Wilde'a. Jest to jedna z najczarowniejszych sztuk, jakie znam, i praca przy niej była rozkoszš, i ze względu na treœć, i epokę, i na wielkš przyjemnoœć przebywania w teatrze Byrskich. Dla scenografa, któremu autor podpowiada, bawišc się doskonale, samym tekstem, jak osoby występujšce powinny wyglšdać, być ubrane, jak się majš ruszać - projektowanie tych kostiumów jest także cudownš zabawš. Trochę aktorki miały do mnie pretensji o gorsety, ale sztuka, kostium nie może się obyć bez gorsetu. Aktorka bez gorsetu usišdzie na fotelu czy kanapie tak, jak siada dzisiaj, wsuwajšc się w mebel całš pupš, podczas kiedy dawniej kobiety przysiadały wyprostowane dzięki gorsetowi, boczkiem, trochę jak na damskim siodle, z lekko sztywnym wdziękiem, co zaraz umieszczało je wyraŸnie w epoce. Byrscy traktowali mnie trochę jak asystenta reżysera, więc mogłam podczas prób pisać do nich swoje uwagi, które oni potem omawiali z aktorami. Dialog w tej sztuce jest jak gra w ping-ponga albo w serso, słowa lekko skaczš między partnerami albo lecš wesoło w powietrze, a nigdy nie przypominajš meczu piłki nożnej. Dekoracje i kostiumy opracowywałam w Warszawie i jeŸdziłam z nimi potem do Kielc, mieszkajšc zawsze u moich ukochanych dwu Zoœ. Przy tym "Bracie marnotrawnym" zdarzyła mi się okropna rzecz. Wymyœliłam dekorację, która w drugim akcie przedstawiała ogród, taras i wejœcie do wielkiego living-roomu, a w akcie trzecim, po obrocie sceny, rzecz działa się już wewnštrz domu z tymi samymi drzwiami na taras, z widokiem ogrodu w tle. Było to chytre i ładne, no i łatwe, unikało się przestawiania dekoracji, bardzo byłam zadowolona. Ale kiedy pokazałam Byrskim dokładnie opracowany projekt - spojrzeli na siebie ze smutkiem i powiedzieli: "To ładne, tylko że my nie mamy obrotowej sceny". I wszystko trzeba było obmyœlać od nowa. Z Grywińskš robiłam także "Komedię" Apolla Korzeniowskiego, wdzięcznš sztuczkę. Tam wymyœliłam kominek i dla stolarzy musiałam zrobić rysunek techniczny na milimetrowym papierze, co przekraczało moje umiejętnoœci. To skutki tego zawracania głowy profesorowi smarami do nart i rodzajami wišzań na wykładach w Akademii Sztuk Pięknych. Trzeba się było wtedy uczyć. Robiliœmy tę sztuczkę w teatrze na Czackiego, tuż obok bocznej œlepej ulicy, gdzie runšł dom, który miał mnie pogrzebać, a pogrzebał Elżunię. Coœ tam teraz stawiajš, kopiš, nikt nic już nie pamięta, a wšski pasek zeschłej trawy między chodnikiem a jezdniš był jej grobem przez długie miesišce, kiedy jš wreszcie wydobyto z piwnicy. Chodzę teraz czasem do państwa Wilderów. Mieszkajš na Żoliborzu z Halš Wilderowš, matkš tego zabitego dziecištka, córkš zabitej matki, nieszczęsnš, połamanš, beznogš pięknš istotš. Kiedy dzwonię do parterowego ich mieszkania, wołam głoœno pod drzwiami: "To ja, Monika, to Monika" - i słyszę wtedy uciekajšcy w głšb mieszkania nierówny stukot jej kuli. Ona nie może mnie znieœć, nie może znieœć mojej twarzy, mojego głosu, tego, że ja żyję, że wyszłam stamtšd, kiedy oni zginęli. Warszawa tymczasem odbudowuje się, a co najdziwniejsze istnieje znów Stare Miasto, Rynek zaczyna błyszczeć znów kolorowymi murami, sgrafittem i złoceniami, ludzie zaczynajš tam mieszkać, stoi wszystko znów jak dawniej. Poszłam kiedyœ z Tuwimem zaproszona przez niego do Fukiera na wino. Siedzieliœmy sobie spokojnie i nagle nadleciała na mnie przerażajšca myœl, że to chyba nie jestem ja, nie mogę być ta sama, która widziała tu ogień i dym, i padajšce domy, naprawdę przewracajšce się jak zabici ludzie, która brała udział w tym miejscu w rzeczach obłškanych ze szczęœcia i udręki. Nie mogło być, zawalić się i znów stanšć to wszystko dookoła, a ja, nie zmieniona, z tš samš skórš, z tym samym pierœcionkiem na palcu. Co ja pamiętam? Czy to prawda, co pamiętam, albo czy to prawda, że to ja? Wstałam, powiedziałam "przepraszam" i uciekłam z tej miłej winiarni, z której piwnic wył do mnie i jęczał znajomy powstańczy szpital, taki odległy i taki obecny. Staram się, żeby nie chodzić na Stare Miasto. Ta makieta powstała na tamtym pejzażu, tyle faz kolejnych - dawne miasto, œliczne i żywe, potem œmierć każdego domu, każdego widoku, każdego znanego kształtu i koloru, potem na tym samym miejscu okolica znów inna, nieruchome i ciche, i puste przestrzenie gruzowisk przez lata popowstaniowe, kiedy tam nie było nic poza trupiarniš - a teraz, jakby nic się nie stało, wszystko jest, stoi, żyje niby to samo. To co to było, to co pamiętam? Œniło mi się to, czy to nie ja widziałam? Ohydne uczucie. Już lepiej siedzieć na Wspólnej, chodzić do kawiarni na plac Trzech Krzyży, na wystawy do Zachęty, na koncerty do Filharmonii. Mama wykupuje co roku abonament w Filharmonii, mamy tam dwa stałe swoje krzesła. Chodzę albo z mamš, albo oddajemy sobie wzajemnie swój bilet dla kogoœ znajomego, kogo mamy ochotę zabrać na koncert. Nie wiem, czy ja umiem słuchać muzyki, jak należy. Roman Padlewski powiedział, że muzyka nie powinna wywoływać w człowieku obrazów, plastycznych skojarzeń, wrażeń wizualnych. Obruszył się bardzo, kiedy mu opowiedziałam, że byłam kiedyœ przed wojnš w Genewie na recitalu Cortota, który grajšc 24 preludia Chopina, nadał każdemu z nich w programie bardzo literackie tytuły, takie: "Jeunes filles jouant au bord d'un ruisseau" albo "Vol des papillons au-dessus d'une prairie en fleurs" albo coœ w każdym razie w tym rodzaju. Mnie się to także bardzo nie podobało, bo było wtršcaniem się jego pozamuzycznej wyobraŸni między muzykę a mnie. Ale nic nie mogę poradzić na to, że pewne utwory muzyczne wywołujš czy wywabiajš ze mnie okreœlone obrazy plastyczne. Zresztš na ogół abstrakcyjne. Jest œliczny, prosty utwór Bacha - "Aria na strunie G". Słyszałam go wiele razy, bo jest dosyć popularny. Zawsze wtedy wyrasta przede mnš na ciemnym, nawet czarnym tle ta sama wznoszšca się do góry falista, œwietlista linia, jak łodyga czy pasmo dymu. Zachwiania się, zawahania i unoszenie się coraz wyżej tej linii sš zawsze takie same, znane mi nie znajomoœciš melodii, tylko tego właœnie œwietlistego zjawiska. "Pišty koncert brandenburski" Bacha jest i będzie zawsze olbrzymim drzewem o wielkim pniu i potężnej okršgłej koronie, w której widać, co jest cudem, równoczeœnie dokładnie wszystkie liœcie i wszystkie gałęzie. I nic na to nie poradzę, tylko oczywiœcie nie wmawiałabym nigdy nikomu, że to jest na pewno drzewo, bo może to być na przykład koń dla pana siedzšcego obok. A dla Romana ani koń, ani linia œwiecšca, ani drzewo, to nie może w ogóle być nic poza muzykš. Ja się zawsze tam gdzieœ obracam w muzyce baroku, a Vivaldi, Pergolesi, Scarlatti, Boccherini - to sš dla mnie najmilsze œwiaty. Do słuchania romantyków jestem od dziecka nawykła, Chopina przez babcię znałam właœciwie, nim się nauczyłam mówić. Teraz co cztery lata czy pięć zalewa nas nieznoœna fala Chopina dzięki tym okropnym konkursom. Przez wiele dni i tygodni leje się nam w uszy ten biedny maltretowany Chopineau z każdego okna i na każdej klatce schodowej. Dzięki radiu i teraz telewizji koncert stracił swój odœwiętny wyjštkowy sens. Tylko jeszcze w pištki w Filharmonii da się widzieć ludzi, którzy naprawdę przyszli, żeby słuchać. Ładnie ubrane panie z zamkniętymi oczami i panów, którzy siedzš nieruchomo trzymajšc się dwoma palcami lewej ręki za nasadę nosa. Ja także tak lubię słuchać muzyki, ale nie zawsze mi się to udaje. Przeczytałam gdzieœ, że istnieje w Japonii złoœliwe bóstwo rodzaju żeńskiego, nazywajšce się Binaiakia. Jej głównym zajęciem jest przeszkadzanie w modlitwie, wkradanie się w myœli wiernych skupionych w œwištyni i odwracanie ich uwagi od przebiegu nabożeństwa. Wydaje mi się, że Binaiakia wkrada się nie tylko w myœli modlšcych się w œwištyniach. Ona po prostu szaleje w salach koncertowych także. Niedawno przyjechał do Warszawy Jehudi Menuhin. Miał dać chyba tylko jeden recital, zaczęło się piekło i walka o zdobycie biletów, nasze abonamenty były nieważne, ale cudem, protekcjami i prezentami dostałyœmy dwa bilety. Koncert się rozpoczšł, a na mnie od pierwszego tonu cudownych skrzypiec rzuciła się ta Binaiakia. Nie słyszałam, nie rozumiałam nic, myœlałam o stu rzeczach nie majšcych nic wspólnego z muzykš, marnowałam minuta po minucie każdš chwilę koncertu. Bardzo zmartwiona słuchałam, jak się wszyscy dookoła potem zachwycali. Ale kiedy indziej, kiedy Binaiakia ominie mnie - muzyka wpływa we mnie z błogosławionš łatwoœciš, jak œwięte malarstwo Giotta. Coraz częœciej, coraz gwałtowniej dzieje się u nas. W Poznaniu podnieœli się robotnicy, ten łysy tłuœcioch oœmielił się powiedzieć, że odršbie rękę, która zwróci się przeciw władzy. Jakoœ się wszyscy jednoczš, okazuje się, że myœlimy jednakowo, jak lekko oddychać! Wróciłam z wiecu pod Politechnikš. Tłumy przeolbrzymie, plac, wszystkie gmachy Politechniki, skwery przy Polnej i Koszykowej, wszystko wypełnione gęstš masš twarzy, odwróconych w stronę głównego gmachu, skšd przez głoœniki nadajš mowę Gomułki. Bardzo prosto, godnie, odważnie mówi do nas o tym, jak ma teraz być w Polsce, odpowiada na nasze pragnienia, rozumie gnijšce w nas przez tyle lat wœciekłoœci. Wracam do domu na skrzydłach, jak obmyta z tych wieloletnich smutków i ponurej złoœci. W domu opowiadam mamie i Mieczysiowi o tej godzinie, tak ważnej, którš tam przeżyłam. Mieczyœ patrzy na mnie swoimi przepięknymi oczami, nie ma w nim mojej radoœci. Mówi spokojnie i smutno: "Œmierć frajerom".