Marian Brandys Zmęczeni bohaterowie Cz. IV cyklu Koniec świata szwoleżerów Czytamy listy umarłych jak bezradni bogowie, ale jednak bogowie, bo znamy późniejsze daty... Wisława Szymborska Listy umarłych I Dopiero pod koniec pierwszego tygodnia wojny generał brygady Tomasz hrabia Łubieński zdecydował się wysłać list do żony. Rzecz musiała być poprzedzona namysłem, bo warunki do wymiany korespondencji między małżonkami nie przedstawiały się najlepiej. Hrabia Tomasz - mianowany właśnie dowódcą III dywizji jazdy armii powstańczej - znajdował się już w strefie działań bojowych, podczas gdy hrabina Konstancja - oddzielona od męża "kongresową" granicą - przebywała nadal na "małej emigracji" u swojej wielkopolskiej szwagierki - pani referendarzowej Pauli z Łubieńskich Morawskiej w Luboni pod Lesznem. Pierwszą wojenną "posyłkę" do żony sformułował generał powściągliwie i ogólnikowo, mając niewątpliwie na względzie zaostrzoną czujność pruskiej straży granicznej, która pilnie dbała o to, by do Wielkiego Księstwa Poznańskiego nie przenikały miazmaty warszawskiej "rewolucyi". "Okuniew, 11 lutego 1831 Kochana Kostuniu! Korzystam z okazyi..., ażeby te kilka słów napisać. Jesteśmy już wciągnięci do walki we wszystkich punktach. To wygląda na długą kampanię. Obyśmy mieli potrzebną do niej wytrwałość. Będę korzystał z każdej sposobności, ażeby do ciebie pisać, nie dając ci oczywiście żadnych szczegółów, które mają tylko znaczenie momentalne. Woś (siedemnastoletni Wojciech Morawski, syn pani referendarzowej z Luboni, pełnił przy wuju obowiązki adiutanta i sekretarza - M. B.) zdrów, widział go tu jego stryj (generał Morawski) w głównej kwaterze z wielką przyjemnością. Jeszcze nie jest obeznany z swoim rzemiosłem, ale z jego gorliwością i pracowitością prędko się do niego włoży..." Przypadek sprawił, że swoją pierwszą korespondencję wojenną pisał generał w podwarszawskim pałacu, którego każdy kąt musiał mu przywodzić na pamięć błogosławione (zwłaszcza dla Łubieńskich) czasy pokoju. Majątek Okuniew był własnością jego młodszego brata Jana i do wojny stanowił jedno z owych ciepłych, doskonale prosperujących gniazd rodzinnych, których pomyślny rozwój członkowie klanu "pobożnych spekulatorów" skłonni byli utożsamiać ze szczęściem ojczyzny. Był to ten sam Okuniew, gdzie generał dyrektor odbywał przed rokiem narady w sprawie założenia Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka"; gdzie wielokrotnie podziwiał udoskonalane przez brata "serpentyny" do pędzenia spirytusu; gdzie uczestniczył w hucznych chrzcinach bratanków i bratanic; gdzie za każdym kolejnym pobytem odkrywał, ku swemu najgłębszemu zadowoleniu, coraz to nowe oznaki rosnącej zamożności i siły rodu hrabiów Łubieńskich herbu Pomian. 11 lutego 1831 roku wszystko to należało już do przeszłości. Do Okuniewa wtargnęła wojna, przynosząc ze sobą zmiany, chaos i niepokój. Gospodarny racjonalizator mazowieckiego gorzelnictwa, Jan hrabia Łubieński, powołany na stanowisko generalnego intendenta wojsk lewego brzegu Wisły, urzędował w Warszawie w sztabie krewnego swej żony, generała Stanisława Klickiego. Pani Jasiowa - jak nazywano w korespondencji rodzinnej okuniewską dziedziczkę - zajmowała się w stolicy przygotowywaniem szarpi dla rannych żołnierzy i organizowaniem went dobroczynnych na potrzeby wojskowego szpitalnictwa, którym zarządzał jej szwagier eks-szwoleżer ksiądz Tadeusz Łubieński. Najstarszy syn państwa na Okuniewie, dziewiętnastoletni podporucznik Stanisław Łubieński ścierał się już z nieprzyjacielem jako dowódca plutonu w 1. pułku strzelców konnych i adiutant dowódcy 1 dywizji jazdy pułkownika (później generała) Antoniego Jankowskiego - również dawnego szwoleżera. Obszerny, tchnący do niedawna dostatnim ładem, pałac okuniewski zajęty był od dwóch dni przez hałaśliwą, podenerwowaną "Kwaterę Jeneralną" - jedyną chyba w historii wojen, kwaterę główną naczelnego wodza, w której trudno się było zorientować, kto tym naczelnym wodzem właściwie jest. O ścianę od hrabiego Tomasza, piszącego list do hrabiny Konstancji, rozgrywał się pierwszy akt tragifarsy podwójnego dowództwa wojsk powstańczych - mającego tak fatalnie zaciążyć na losach rozpoczynającej się kampanii. Właśnie w Okuniewie po raz pierwszy pojawił się w głównej kwaterze eks-dyktator powstania Józef Chłopicki. Upadły "bożek opinii" był w stroju cywilnym i wzbraniał się przed przyjęciem jakiejkolwiek oficjalnej funkcji wojskowej, ale wódz naczelny, tyleż zacny co zupełnie bezradny, książę Michał Radziwiłł oraz otaczający go sztabowcy uznali w nim natychmiast naczelnego wodza de facto. W praktyce nie było to jednak takie łatwe do przeprowadzenia. Ignacy Prądzyński, który przyjechał do głównej kwatery okuniewskiej niemal równocześnie z generałem Łubieńskim, wspomina w pamiętniku: "Późno w nocy przyjeżdżam do Okuniewa. Szukam w pałacu kącika, gdziebym się mógł ulokować w pobliżu Wodza Naczelnego; wszystko zajęte. - A tu? - pytam się, wskazując ostatnie drzwi. - Tu stoi generał Chłopicki! - odpowiedziano mi. Chłopicki w głównej kwaterze! Był to dla mnie promień światła. Zrozumiałem [...] że skoro Chłopicki się w głównej kwaterze znajduje, on, nikt inny, dowodzić wojskiem będzie; że to rzecz nieuchronna, która sama się zrobić musi... Ale Chłopicki, lubo obecny, nie chciał się do niczego wdawać, i owszem gdy go o co zaczepiałem, zbywał mnie temi słowami: - Czegóż wasan chcesz ode mnie, masz przecie wodza naczelnego. - Dalejże ja do Radziwiłła. Ale ten nic zgoła nie rozumiał, o co chodzi, i zawsze się tylko odwoływał do generała Chłopickiego, z którym atoli bał się wdawać osobiście w rozmowę". Najzdolniejszy sztabowiec polski, podpułkownik Prądzyński, zabiegający wówczas o zrealizowanie swoich planów operacyjnych, od których mógł zależeć dalszy bieg wojny, był zrozpaczony i przerażony paradoksalną sytuacją w naczelnym dowództwie. Generał Łubieński na razie jeszcze nie odczuwał jej ujemnych skutków. Zderzy się z nimi dopiero w dwa tygodnie później, na polu bitwy grochowskiej. I to tak niefortunnie, że wyjdzie z tego zderzenia z trwałą plamą w biografii. Po uzyskaniu w Okuniewie rozkazu ustalającego organizację i skład osobowy 3. dywizji jazdy,* (* Rozkazem naczelnego wodza z 10 lutego 1831 roku, wydanym w Okuniewie, skład dywizji generała Łubieńskiego został określony następująco: brygada 1, pod dowództwem pułkownika Kamińskiego, złożona z 4. pułku strzelców konnych i 5. pułku ułanów fundacji Zamoyskich; brygada 2, pod dowództwem pułkownika Ziemięckiego, złożona z 2. pułku ułanów i dywizjonu karabinierów [dawnych żandarmów]; brygada 3, pod dowództwem pułkownika Chłapowskiego, złożona z 3. pułku ułanów i pułku jazdy krakowskiej, bateria 4. lekkokonna pułkownika Chorzewskiego. Później skład ten uległ jeszcze parokrotnym zmianom.) generał wyruszył w dalszą drogę w kierunku Siedlec. Jeszcze tego samego dnia wieczorem, na biwaku polowym we wsi Kobyłka, rozpoczął pisanie tradycyjnego sprawozdania dla Guzowa, gdzie czekał niecierpliwie na wiadomości z frontu sędziwy patriarcha rodu Łubieńskich hrabia Feliks Walezjusz, nazywany przez znajomych "panem ministrem". Pisząc do Guzowa pan Tomasz nie musiał już być tak ostrożny, jak w liście do Luboni, nie szczędził więc "panu ministrowi" również i szczegółów o "znaczeniu momentalnym". "Drogi Ojcze! Kroki nieprzyjacielskie ze wszech stron rozpoczęte. Rzucone zostały liczne kolumny kawaleryji, które w różnych miejscach przeszły naszą granicę i zbliżyły się szybkim marszem aż do naszych forpocztów ze wszystkich stron, jak by chciały nas wyzywać, żebyśmy się za niemi uganiali, a przez to podawszy zanadto w prawą stronę, odkryli Warszawę od strony Pułtuska, którędy zdaje się, że główna przemaszeruje armia. Szczęściem spostrzegli się dowódcy naszej armii, iż posuniętą nadto była ku prawej stronie, i wzięli się do skoncentrowania jej w celu trzymania jej w pogotowiu do rzucenia się w stronę, gdzie przyjdą masy nieprzyjacielskie, nie zważając na kolumny odrębne kawaleryi. Ten to ruch teraz wykonywamy. Jeżeli albowiem jest przeznaczone, żebyśmy w tej walce porażeni zostali, trzeba przynajmniej z honorem zakończyć, jeżeli zaś Bóg pozwoli zwycięstwa, trzeba być w pogotowiu, ażeby można z niego skorzystać. Z wielkim dzisiaj dowiedziałem się ukontentowaniem, że Henryk (Łubieński) prawie jest wolny, zapewne pójdzie do armii... jak istotnie w teraźniejszym momencie, po tym wszystkim, jak się w opinii położył, najlepiej zrobi. Moja komenda jeszcze nie jest zebrana, dopiero się około 14-go zbierze [...] W tym momencie jestem tylko z 4-tym pułkiem Strzelców konnych. Inne pułki mojej dywizyi są jedne na Pradze, w Wieliszewie, a reszta koło Siedlec. Pułk Krakusów oddany pod moją komendę, może to ten, w którym jest Kazio (bratanek generała - syn nie żyjącego już byłego kapitana szwoleżerów Franciszka Łubieńskiego - M. B.) bardzo by mi to było miło. Jeżeliby Drogi Ojciec chciał pisać do mnie, to proszę pisać pod kopertą jenerała Morawskiego, Jenerała Służbowego przy Naczelnym Wodzu Wojska Polskiego w Kwaterze Jeneralnej. Ksiądz Tadeusz najlepiej list prześle przez komissyę Wojny, gdzie zasiada... Mieć będę przy sobie pełno Wielkopolanów jako Adjutantów... Wosio zawsze wesoły i gotów do wszystkiego". Możliwe, że dowódca 3. dywizji jazdy - znużony pracowitymi zabiegami w "Kwaterze Jeneralnej" i długim kołysaniem się w siodle - zasnął nad tym swoim sprawozdaniem, bo ukończył je dopiero następnego ranka. Druga część listu jest bardziej prywatna i pokazuje wojnę - dosłownie - od kuchni. "12 lutego rano Mam ze sobą trzy konie wierzchowe dla siebie, dwa dla mojej służby, bryczkę zaprzęgniętą końmi Księcia Tadeusza z kucharzem i prowizyami. Kampania ta dużo będzie mnie kosztować, bo mam znaczny sztab na moim stole. Jest siedmiu oficerów, tak że co dzień trzeba gotować obiad przynajmniej na 10 osób, a przytem śniadanie i herbatę wieczór także u mnie jadają. Wszystko jest droższe jak w Warszawie, bo każdy chce się odłapać na tych co płacą - za tych, co nie płacą..." Po drobiazgowych rozważaniach kuchenno-finansowych - nieoczekiwany przeskok w sferę ducha: "Byłem do dnia dzisiaj w kościele, jeszcze było prawie ciemno. Piękny duży kościół z wyniosłem sklepieniem, zmrok w nim panujący, okoliczności chwili, wszystko to do serca przemawiało. Przytem absolutna w nim panowała cisza, bo nikogo nie było oprócz jednego żołnierza przy konfesjonale. Nabożeństwo, z jakim się potem komunikował, do głębi mnie wzruszyło..." Treść tego porannego przypisu doskonale charakteryzuje autora listu. Tomasz Łubieński zawsze gustował w ukazywaniu historii od jej prywatno-ekonomicznej podszewki; zawsze - skrupulatnie aż do śmieszności - rachował się z każdym wydawanym groszem; zawsze najgłębszych i najszczerszych wzruszeń doznawał we wnętrzach kościołów. Wystarczy przypomnieć jego listy z roku 1816 z nie kończącymi się wyrzekaniami na wygórowane ceny w uzdrowiskach niemieckich i czeskich, czy też jego samotne wizyty w kościółkach hiszpańskich na trasie wiodącej do Somosierry i Madrytu. Somosierra!... Madryt!... Ileż to wody upłynęło w Wiśle od tamtych legendarnych czasów. Dawny szef pierwszego szwadronu szwoleżerów zbliża się już do pięćdziesiątki. Swobodę ruchów utrudniają mu stare rany i odmrożenia, wyniesione z kampanii napoleońskich; przy zmianach pogody bolą go kości, a "reumatyzmy w głowie" zaciemniają mu jasność umysłu; nogi urodzonego kawalerzysty, w dzieciństwie wykrzywione od zbyt wczesnej jazdy konnej, drętwieją mu teraz w strzemionach po paru godzinach marszowego kłusa. Nade wszystko jednak dolega mu utrata młodzieńczej beztroski tamtych lat, brakuje mu jasnych zdecydowanych rozkazów genialnego wodza w szarym płaszczu i dwurożnym kapeluszu - wodza, którego nie potrafi zastąpić żaden z "polskich Napoleonów", dręczy go poczucie bezsensowności własnej sytuacji. Dowódca trzeciej dywizji jazdy powstańczej, jako przedstawiciel najbardziej uprzywilejowanej warstwy obalonego porządku, nie może sobie wiele obiecywać po powstaniu, "wszczętym przez sto sześćdziesiąt dzieci" - nawet w razie jego zwycięstwa. W zwycięstwo zresztą nie wierzy, a na konflikt zbrojny z cesarstwem zapatruje się jak najbardziej pesymistycznie, bo nie zatarły mu się jeszcze w pamięci straszliwe obrazy klęski 1812 roku. Pedantycznym wyliczaniem racji żywnościowych przy swoim sztabowym stole i innymi tego rodzaju drobnymi sprawami generał-dyrektor zdaje się bronić przed napierającym na niego zewsząd chaosem "wojennej awantury", w którą wplątano go wbrew jego woli. Każdy dzień rozpoczyna od żarliwej modlitwy, aby dane mu było z honorem zakończyć swój udział w ostatniej wojnie szwoleżerów. Ostatnia wojna szwoleżerów! Nie jest to literacka przenośnia, sztucznie wykoncypowana na użytek niniejszej opowieści. To określenie narzucało mi się nieustannie przy każdorazowym przeglądaniu materiałów źródłowych z roku 1831. Masowy i znaczący udział dawnych oficerów "Gwardyi Polsko-Cesarskiej" w kampanii powstańczej jest fenomenem, który uchodził dotąd uwagi badaczy. Z dochowanych papierów komisji rządowej wojny wynika, że aż czternastu generałów, dowodzących w roku 1831, miało za sobą młodość spędzoną w korpusie szwoleżerów.* (* Dzięki pomocy pana doktora Mieczysława Chojnackiego udało mi się ustalić, że z pułku szwoleżerów, poza generałem Wincentym Krasińskim, wyszli następujący generałowie uczestniczący w wojnie 1831 roku: 1) Tomasz Łubieński, 2) Henryk Ignacy Kamieński, 3) Józef Załuski, 4) Wincenty Szeptycki, 5) Antoni Jankowski, 6) Ambroży Skarżyński, 7) Ludwik Pac, 8) Józef Kamieński, 9) Wincenty Dobiecki, 10) Adam Jaraczewski, 11) Dezydery Chłapowski, 12) Jan Konopka, 13) Paweł Jerzmanowski, 14) Stanisław Wąsowicz.) Mnóstwo weteranów tej słynnej formacji odnajduje się także na stanowiskach pułkowników i podpułkowników wojsk powstańczych. Postarzali, schorowani, zmęczeni bohaterowie legendy napoleońskiej - przeważnie już od kilkunastu lat całkowicie oderwani od wojskowego rzemiosła - na pierwszą wieść o wojnie dosiedli koni, aby z królewskich wojewodów i kasztelanów, z cesarskich szambelanów i fligiel-adiutantów, z dyrektorów banków i przemysłowców, z racjonalizatorów rolnictwa i kolekcjonerów narodowych pamiątek - przeobrazić się w dowódców powstańczych pułków, brygad, dywizji czy nawet samodzielnych korpusów. Bo wszyscy oni - niezależnie od indywidualnego stosunku do "powstania dzieciuchów" i do "wojny przeciwko własnemu królowi" - zachowali w sobie, odziedziczony po pokoleniach rycerskich przodków i umacniany od najmłodszych lat odruch warunkowy, nakazujący im stawać konno i zbrojno na pierwsze wici wojenne, wzywające do obrony zagrożonej ojczyzny. Z dokumentów wojskowych sprzed półtora wieku, z pożółkłych listów, przechowywanych z pietyzmem w rodzinnych archiwach - wyłaniają się znajome postacie popularnych oficerów historycznego regimentu, którym wypadło uczestniczyć w "ostatniej wojnie szwoleżerów". Oto głośny pułkownik Andrzej Niegolewski, przybywający na swój ostatni bój z rodzinnego Niegolewa w Wielkim Księstwie Poznańskim. 30 listopada 1808 roku podporucznik Niegolewski, najmłodszy oficer w 3. szwadronie I Regimentu Lekkokonnego Polskiego szarżował na Somosierrę. Z całej obsady oficerskiej szarżującego szwadronu tylko jemu jednemu udało się dotrzeć aż do "czwartego piętra" ziejącego ogniem wąwozu. Dopiero tam - podziurawiony jedenastoma ranami od kul i bagnetów, przywalony zabitym koniem - legł półżywy u stóp ostatniej z hiszpańskich baterii. Kiedy nadbiegły posiłki i wyciągnięto go spod konia, powiedział do pochylającego się nad nim marszałka Bessieresa: "Umieram, mości książę, oto działa, które zdobyłem, niech pan powie o tym cesarzowi!". Nie umarł jednak. Wkrótce potem Napoleon przypiął mu własnoręcznie Krzyż Legii Honorowej. Była to pierwsza Legia w pułku szwoleżerów. Po upadku "bohatera wieku" Niegolewski powrócił do stworzonego przez kongres wiedeński Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Osiadł w swoim Niegolewie, poświęcając się całkowicie pracy na roli oraz upamiętnianiu na różne sposoby chwały szwoleżerskiej przeszłości. Wkrótce zasłynął jako wzorowy gospodarz i strażnik narodowych tradycji. Z królewsko-pruskim rządem od pierwszej chwili szedł na udry. Przejawiało się to w upartej walce o utrzymanie polskości we wszystkich dziedzinach życia Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Na pisma urzędowe w języku niemieckim dziedzic z Niegolewa z zasady nie odpowiadał bądź w ogóle ich nie przyjmował. Za konsekwentny opór przeciwko zakusom germanizacyjnym pociągnięto go w końcu do odpowiedzialności sądowej.15 lutego 1830 roku sąd ziemski pierwszej instancji skazał go wyrokiem zaocznym "z powodu upierania się przy użyciu języka polskiego w rozprawie". Odwołał się od tego wyroku (naturalnie po polsku) do najwyższego sądu apelacyjnego w Poznaniu, a po odrzuceniu apelacji - do królewskiego ministra sprawiedliwości. Prawowanie się z berlińskim ministerstwem przerwał mu wybuch powstania w Królestwie. Przekradł się przez granicę razem z dwoma ziemianami wielkopolskimi: byłym pułkownikiem Ludwikiem Szczanieckim i Edwardem Potworowskim. 7 grudnia 1830 roku przybyli do Warszawy i zażądali, aby dyktator Chłopicki udzielił im "posłuchania partykularnego" (na osobności) jako reprezentantom Polaków z Poznańskiego. Chłopicki potraktował przybyszów zgodnie ze swą polityką nierozszerzania "ruchawki" poza granice Królestwa. "8 grudnia - opowiada w pamiętniku pułkownik Szczaniecki - przypuszczeni zostaliśmy do posłuchania, lecz publicznego, na którym nas dyktator przyjął... temi wyrazy: >>Mam do czynienia z jednym cesarzem i nie wiem jeszcze, jak z nim zakończę. Z innymi mymi sąsiadami chcę w pokoju żyć. Względem Księstwa Poznańskiego taką zachowałem politykę, jak Francya względem Belgów.<< Na to odrzekłem: >>Jenerale! Belgijczyki nie są Francuzami, a nam tej krzywdy nie wyrządzisz, abyś nas za Polaków nie uważał!<< Na koniec, po żywszej dyskusji oświadczył dyktator, iż jak rząd pruski będzie żądał, każe nas wydać, co wszystkich niezmiernie oburzyło i z największym nieukontentowaniem opuściliśmy salę, napełnioną osobami wszelkiego stanu..." Nie chcąc być wydany Prusakom przez warszawskiego dyktatora, Niegolewski sam powrócił w Poznańskie. Ale nie na długo. W początkach roku 1831, tuż po wybuchu wojny, znowu pojawił się w Warszawie. Tym razem przyjęto go inaczej.10 lutego otrzymał od naczelnego wodza księcia Radziwiłła nominację na pułkownika (wojny napoleońskie zakończył w stopniu szefa szwadronu) oraz przydział do "Kwatery Jeneralnej". W miesiąc później dzięki wstawiennictwu pułkownika Dezyderego Chłapowskiego, krajana z Wielkopolski i dawnego kolegi pułkowego, powierzono mu komendę pułku jazdy sandomierskiej, który to pułk przed wyruszeniem w pole musiał sam całkowicie przeorganizować i wyszkolić. W ofensywie wiosennej brał już udział na czele swoich sandomierzan. Mocno sfatygowany, ale szczęśliwy pisał do żony z obozu pod Kałuszynem: "Na brzuchu wyciągnięty leżący pisać muszę [...] pod dachem jeszcze nie byłem [...] Z tem wszystkiem jestem bardzo zdrów, zdrowszy jak kiedykolwiek [...] Prawda, iż wczoraj byłem tak zmęczony, że już nie mogłem dalej i uskoczyć, 48 godzin z konia nie zsiadłem, mieliśmy wyprawę ku Siedlcom, byliśmy, nieprzyjaciela zaalarmowaliśmy, koniśmy namęczyli, piechotę zmęczyli i wróciliśmy się [...] Już nie raz my się bili, żołnierze nasi idą naprzód jakby do tańca, biją się i narzekają jedynie, że im nieprzyjaciel dotrzymać nie chce..." Ale jedenaście ran spod Somosierry nie pozwoliło o sobie zapomnieć. Już w czerwcu Niegolewski musiał złożyć dowództwo pułku i znowu powrócić do spokojniejszej pracy w Głównej Kwaterze. W sierpniu "jeneralny sztab-lekarz" wystawił mu świadectwo, że "chorym jest od trzech miesięcy na reumatyzm latający (arthrithis vaga), która to choroba ciągłego i regularnego wymagając leczenia, nie dozwala mu oddalania się z Warszawy, a tembardziej przedsiębrania podróży". 11 sierpnia 1831 roku wódz naczelny generał Jan Skrzynecki, w uznaniu zasług bojowych chorego pułkownika, przesłał mu Złoty Krzyż Wojskowy. Dokładnie w dwa tygodnie później dano mu dymisję "dla słabości zdrowia". W albumie ikonografii napoleońskiej, wydanym przez Ernesta Łunińskiego, można odnaleźć kilka podobizn Niegolewskiego z heroicznej epoki szwoleżerskiej. Oryginały niektórych z tych rycin pokazywał mi w swoim warszawskim mieszkaniu pan profesor Andrzej Niegolewski - prawnuk w linii prostej bohatera Somosierry. Profesor Niegolewski ma jeszcze poza tym w swoich zbiorach rodzinnych duży olejny portret pradziada, malowany z natury już po powstaniu listopadowym. Wprost trudno uwierzyć, że portret przedstawia tego samego człowieka, co wcześniejsza zaledwie o dwadzieścia lat ikonografia napoleońska. Z ciemnego zniszczonego płótna spogląda przedwcześnie postarzały, zmęczony mężczyzna, jak gdyby przebrany w maskaradowy kostium historyczny. Mundur dowódcy jazdy sandomierskiej łączy w sobie elementy szwoleżersko-napoleońskie z elementami powstańczo-kościuszkowskimi. Hippisowska fryzura Niegolewskiego (najprawdopodobniej peruka), przycięta na piastowską "polkę", niepokojąco odbija swą zadzierzystością od osowiałego spojrzenia, pofałdowanego oblicza i obwisłych wąsów schorowanego wojaka. Jest w tym obrazie ukazana z całym okrucieństwem żałosna prawda, że do utraconego czasu nie ma już powrotu, że będąc starszym o lat dwadzieścia, nie można jeszcze raz przeżyć młodzieńczej epopei. Spękany ze starości rodzinny portret mówi więcej o "ostatniej wojnie szwoleżerów" niż dałoby się wyrazić słowami. Ale wypadek pułkownika Niegolewskiego odsłania tylko jeden aspekt zjawiska, by tak rzec - fizyczny. Niegolewski nie miał na sumieniu antypatriotycznych grzechów z czasów kongresowych, z drugiej strony - jako przybysz z Poznańskiego, nie piastujący w Królestwie żadnych wojskowo-dworskich urzędów - uczestnicząc w kampanii powstańczej, nie dopuszczał się zbrodni podniesienia broni przeciwko "swojemu prawowitemu monarsze". Dzięki temu udział Niegolewskiego w "ostatniej wojnie szwoleżerów" był wolny od dodatkowych komplikacji natury etyczno-politycznej. Inaczej rzecz się miała na przykład z jego dawnym kolegą pułkowym - generałem Józefem Załuskim. Józef Załuski przetrwał w historii i legendzie szwoleżerskiej przede wszystkim jako... literat. Jego to dziełem był tryumfalny Marsz pułku gwardii z roku 1807, zaczynający się od słów: Zajaśniał dzień pożądany Znak marszu trąba wydała Niech żyje cesarz kochany Niech go wielbi ziemia cała... On w roku 1808 w rymowanych kupletach Śpiewu żołnierskiego dla gwardyi Napoleona... utrwalił dla potomności ciekawe szczegóły formowania się pułku szwoleżerów. On wreszcie, już jako starzec siedemdziesięcioletni, przejął w swe ręce ster burzliwej batalii prasowej kombatantów na temat bitwy pod Somosierrą - i ostatecznie skodyfikował prawdę i legendę szwoleżerską w swoich barwnych Wspomnieniach o Pułku Lekkokonnym Polskim Gwardyi Napoleona, które z kolei stały się podstawowym źródłem historycznym dla autorów popularnych powieści napoleońskich: Wacława Gąsiorowskiego, Walerego Przyborowskiego i wielu innych. Można więc śmiało uznać, że właśnie Józef Załuski najbardziej przyczynił się do tego, że szwoleżerowie napoleońscy zajęli tak poczesne miejsce w wyobraźni paru pokoleń czytających Polaków. Ale pisanie historii a żywe w niej uczestnictwo - to dwie zupełnie różne sprawy. W latach 1815-1830 zasłużony hagiograf "Gwardyi Polsko-Cesarskiej" sprzeniewierzył się wychwalanej przez siebie przeszłości i dość daleko odszedł od patriotyczno-niepodległościowej tradycji szwoleżerskiej. Po powrocie z wojny i oswojeniu się z nową rzeczywistością polityczną autor marsza pułkowego, wypełnionego uwielbieniem dla Napoleona, równie szybko jak generał Wincenty Krasiński "przestawił się" na uwielbianie cesarza Aleksandra i z impetem przystąpił do robienia dworskiej kariery. Była mu ona zresztą przeznaczona nieomal od kolebki. Urodzony i wychowany na zamku rodzinnym w Ojcowie pod Krakowem, jeszcze w dzieciństwie - podobnie jak wielu innych potomków magnaterii galicyjskiej - wysłany został na dwór wiedeński i przez parę lat służył jako paź cesarzowi rzymsko-niemieckiemu Franciszkowi II.* (* Po pogromie pod Austerlitz i utworzeniu przez Napoleona Związku Reńskiego, cesarz rzymsko-niemiecki Franciszek II przeobraził się w cesarza austriackiego Franciszka I.) Lata młodzieńcze spędzone w gwardii napoleońskiej, niezależnie od ich treści ideowo-militarnych, również mogły się liczyć za służbę dworską. Był więc Józef Załuski znakomicie przygotowany do służenia także i następnym cesarzom. Dodatkowy wpływ na jego ukierunkowanie wywierała sytuacja rodzinna. Drugim mężem jego matki był generał Josif Igelstr"m, osławiony dowódca wojsk rosyjskich w Polsce podczas insurekcji kościuszkowskiej - ten sam Igelstr"m, którego szewc Kiliński, jak głosi znany wiersz Or-Ota, "wziął na klajster, goździkami przybił". W roku 1815 emerytowany dostojnik carski dożywał już swoich lat w wołyńskich posiadłościach żony, ale w Petersburgu rozporządzał jeszcze wystarczającymi wpływami, aby móc odpowiednio podeprzeć karierę polskiego pasierba. 10 listopada 1815 roku Józef Thabasz z Załuskiego hrabia Załuski, zatwierdzony w stopniu podpułkownika gwardii królewsko-polskiej, otrzymał (chyba jako pierwszy z byłych gwardzistów napoleońskich) nominację na adiutanta przybocznego (fligiel-adiutanta) cesarza Aleksandra I. Niedługo potem awansował do stopnia pułkownika gwardii. Wszystkie te wyróżnienia tym bardziej rzucały się w oczy, że następowały w okresie szczególnego natężenia niechęci nowych władz do napoleończyków i masowego wycofywania się dawnych szwoleżerów z czynnej służby wojskowej. W pierwszych latach Królestwa Kongresowego Załuski przebywał przeważnie w Petersburgu przy boku swego suwerena. Do Warszawy zaglądał rzadko, nie chcąc się narażać na szykany ze strony wielkiego księcia Konstantego (tymi szykanami cesarzewicza będzie się później rehabilitował przed sądem opinii publicznej, ale w pozostawionej Autobiografii szczerze wyzna, że Konstanty nie lubił go przede wszystkim dlatego; że - podobnie jak w innych fligiel-adiutantach cesarskich - wietrzył w nim rewizora nasłanego z Petersburga). Wojskowo-dworskim awansom Załuskiego towarzyszyły korzystne nabytki materialne. Żona Zofia hrabina Przerembska wniosła mu w posagu intratne dobra w Galicji, po śmierci Igelstr"ma odziedziczył dwa majątki w prowincjach zachodnich cesarstwa rosyjskiego. Spadek po ojczymie związał go jeszcze mocniej z tronem petersburskim. Tron potrafił to przywiązanie docenić i odpowiednio je wynagrodzić. Zasadniczy przełom w karierze poety szwoleżerów rozpoczął się w roku 1823 w związku z błahymi w swej istocie zajściami studenckimi w Krakowie, które komisarz cesarski Nowosilcow usiłował rozdmuchać w wielką aferę polityczną, aby pod tym pretekstem zagarnąć kontrolę nad całym szkolnictwem w "niepodległej" Rzeczypospolitej Krakowskiej.* (* Zgodnie z postanowieniami kongresu wiedeńskiego Kraków wraz z okręgiem na lewym brzegu Wisły uznany został za "miasto wolne, niepodległe i ściśle neutralne" pod opieką trzech mocarstw: Rosji, Austrii i Prus. Potocznie nazywano ten twór kongresowy Rzecząpospolitą Krakowską.) W wyniku zabiegów "pana senatora" na dworze petersburskim zdecydowano, iż kierownictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego powinno się znaleźć w rękach człowieka "energicznego i pewnego". Zdaniem Nowosilcowa na poskromiciela młodzieży galicyjskiej najlepiej nadawał się zaufany fligiel-adiutant cesarski Józef hrabia Załuski, który przez urodzenie i małżeństwo związany był z ziemią krakowską, a dzięki swej reputacji literata i intelektualisty śmiało mógł pretendować do wysokich godności kulturalnych. Jakkolwiek senat krakowski chciał widzieć na fotelu rektorskim związanego już od lat z Akademią Jagiellońską profesora Jana Śniadeckiego - życzenie najpotężniejszego z trzech dworów "opiekuńczych" musiało być uszanowane. W wyborach na rektora najstarszej i najświetniejszej uczelni polskiej szwoleżerski rymopis pobił na głowę światowej sławy uczonego i pedagoga. Ale to był dopiero wstęp do wywyższenia, jakie cesarz-król przeznaczył swemu fligiel-adiutantowi. Zgodnie z planem Nowosilcowa system szkolnictwa krakowskiego uległ przeorganizowaniu na podobieństwo "kuratorii" istniejącej na Litwie. W wyniku tej reformy nowy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego cieszący się zaufaniem Petersburga, przejąć miał zwierzchnictwo nad wszystkimi instytucjami naukowymi Rzeczypospolitej Krakowskiej, jako kurator z ramienia trzech mocarstw opiekuńczych: Rosji, Austrii i Prus - a więc dygnitarz sui generis międzynarodowy. Ze względu na dość długie uzgadnianie między trzema dworami statutu kuratorii krakowskiej oraz późniejsze wydarzenia polityczne, związane ze śmiercią cesarza Aleksandra I, uroczysta "installacya" nowego kuratora odbyła się dopiero w październiku 1826 roku. Dekret nominacyjny Załuskiego głosił, iż trzy potencje powołały go na stanowisko w uznaniu "zasług, talentów, zdolności i pewnych intencyi". Pomimo międzynarodowych pozorów urzędu kuratorskiego, rzeczywistym i bezpośrednim dyspozytorem i nadzorcą krakowskim poczynań Załuskiego stał się od tej chwili senator Nowosilcow. I znowu wypada przypomnieć, że wszystko to działo się w czasie, kiedy w Warszawie pod nadzorem tegoż Nowosilcowa toczyło się brutalne śledztwo przeciwko działaczom niepodległościowym z Towarzystwa Patriotycznego, a kuzyn nowego kuratora krakowskiego, Roman hrabia Załuski de la Riviere (mąż czarującej pani Amelii) więziony był w klasztorze Karmelitów jako zbrodniarz stanu. Wstępując na drogę kariery cywilnej, literat szwoleżerów nie zrezygnował z kariery wojskowej. Przed wyjazdem do Krakowa wyprosił był sobie u cesarza-króla Mikołaja I, aby pozwolił mu zatrzymać godność fligiel-adiutanta. Nie chodziło tylko o honorowy tytuł. W niecałe dwa lata później, po wybuchu wojny rosyjsko-tureckiej Załuski wziął urlop z kuratorii krakowskiej i zgłosił się na ochotnika do służby adiutanckiej przy boku imperatora, który znajdował się wówczas w głównej kwaterze armii Dybicza, walczącej z Turkami na ziemi bułgarskiej. Wojaczka szwoleżera kuratora trwała prawie rok. Początkowo wiódł życie dworskie w głównej kwaterze cara, potem dowodził w pierwszej linii. Szczególnych laurów ta kampania mu nie przyniosła, ale opuścił szeregi w stopniu generała brygady. W niedługi czas potem: w maju 1829 roku warszawianie mieli możność podziwiania go w generalskim mundurze, kiedy towarzyszył Mikołajowi jako adiutant na uroczystościach koronacyjnych. Po koronacji powrócił do Krakowa i poświęcił się na dobre obowiązkom kuratorskim. W Krakowie nie był Józef Załuski postacią popularną, gdyż nie bacząc na jego napoleońską przeszłość, uważano go powszechnie za carskiego agenta. Jego twarda ręka oraz zmiany, jakie przeprowadzał w kadrach pedagogicznych, również nie przysparzały mu przyjaciół. Profesorowie przez niego usuwani - ludzie przeważnie mało warci - chętnie go oskarżali o ograniczanie swobód obywatelskich bądź wręcz o działalność antynarodową. Jednakże obiektywni badacze jego pracy kuratorskiej oceniają ją na ogół pozytywnie. Był dla młodzieży zwierzchnikiem surowym, lecz sprawiedliwym. Dbał o wysoki poziom nauczania i unowocześnianie jego metod. Usuwał ze stanowisk profesorów nieudolnych bądź zniedołężniałych wskutek podeszłego wieku, a na ich miejsce starał się ściągnąć poważnych naukowców o nie kwestionowanym autorytecie moralnym (inna rzecz, że nie zawsze mu się to udawało). W jednym tylko wypadku kurator krakowski poddawał się całkowicie zaleceniom Nowosilcowa, a nawet te zalecenia wyprzedzał: kiedy chodziło o tropienie najbłahszych choćby związków tajnych wśród młodzieży. Uważał je za szkodliwą dziecinadę i tępił bez litości. Taki był przebieg kariery dawnego barda szwoleżerów aż do wybuchu powstania. Dalszy rozwój wydarzeń zdawał się być łatwy do przewidzenia. Dla faworyta obalonego porządku zachowaniem najbardziej naturalnym byłoby trzymanie się jak najdalej od warszawskiej "rewolucyi", a więc niewychylanie nosa ze "ściśle neutralnej" Rzeczypospolitej Krakowskiej bądź dla większego bezpieczeństwa - zaszycie się na krytyczny okres w którymś ze swoich galicyjskich majątków. Stało się jednak inaczej. Albo "kurator z ramienia trzech potencji" rzeczywiście nie poczuwał się w swoim sumieniu do żadnych win wobec współziomków, albo atawistyczny odruch warunkowy, o którym wspomniałem wyżej, okazał się silniejszy od instynktu samozachowawczego; dość, że już w pierwszych dniach grudnia 1830 roku Józef Załuski - tak samo jak Andrzej Niegolewski i wielu innych dawnych kolegów pułkowych - siadł na konia i ruszył do zbuntowanej Warszawy. Do przyśpieszenia jego wyjazdu przyczyniły się doniesienia w prasie krakowskiej, wymieniające w składzie władz powstańczych trzech wybitnych napoleończyków: Chłopickiego, Paca i Łubieńskiego. "Wyobraziłem sobie - wspomina w pamiętniku eks-szwoleżer - że te trzy nazwiska, będące zabytkami służby francuskiej [...] musiały być istotnemi sprężynami powstania". Jechał więc do powstańczej stolicy w nastroju jak najlepszym, niemal jak na dalszy ciąg wojen napoleońskich. W którymś z przydrożnych zajazdów jakiś szeregowy wiarus, równie jak on zdążający do powstania, powitał go optymistyczną aluzją do nazwiska dyktatora: "Panie! dobrze się coś zaczyna, bo chłop stoi na czele!" - "Pokrzepiony tą otuchą" (słowa Załuskiego) niedawny fligiel-adiutant Mikołaja wysmażył na poczekaniu wiersz aprobujący powstańczą dyktaturę i opublikował go drukiem w prasie kieleckiej: Zgoda, porządek, niech żyje! Na nich całość narodowa, Sto tysięcy rąk niech bije, Jedna niech prowadzi głowa... Po przyjeździe do stolicy i pierwszej rozmowie z Chłopickim zapał Załuskiego nieco przygasł. Krakowski kurator złożył wodzowi powstania ofertę współpracy rzeczową i dla sprawy powstańczej nader korzystną. "Oświadczyłem - pisze w pamiętniku - że jako dawny wojskowy pośpieszyłem z Krakowa, z którego jako z miejsca neutralnego mogę różnego rodzaju usługi oddawać krajowi... jako to: nie tylko najkorzystniejsze związki utrzymywać z zagranicą w materyalnych potrzebach wojny, ale i że osobiście ofiaruję się do posyłek tajemnych, do gabinetów zagranicznych którychkolwiek... Na to Chłopicki obdarzył mnie odpowiedzią, która w jednej chwili rozczarowała mnie z pojęcia, jakie sobie robiłem o dyktatorze. - Ja - odpowiedział mi Chłopicki - nie zaczepiam jeszcze innych Dworów, póki nie odbiorę odpowiedzi z Petersburga". Rzecz charakterystyczna, że magnata Załuskiego w odpowiedzi Chłopickiego zdawało się najbardziej gniewać nie samo odrzucenie propozycji, lecz owo "królewskie ja", użyte zamiast "obywatelskiego my". Zagrały tu najwyraźniej różnice klasowe. Krakowski karmazyn, który jeszcze w Kielcach wychwalał dyktaturę, blednie z obrazy, gdy powstańczy dyktator - zwykły w gruncie rzeczy szlachciura - ośmielał się wobec niego, pana z panów, "użyć z arrogancyą wyrazu Ja!... i któż to? przed kim? - pieni się w pamiętniku. - Chłopicki przede mną..." Zrażony do "polskiego Cezara", począł się Załuski rozglądać za "polskim Scypionem". Prosił znajomych, aby go zetknęli z Piotrem Wysockim. Ale i z tego niewiele wyszło: "Znalazłem oficera instruktora musztry karabinowej, i nic więcej". "Tak więc po jednogodzinnym pobycie w Warszawie - konkluduje rozczarowany - pożegnać się musiałem z ideami rzymskiemi Dyktatora i Scypiona, a zastałem chaos... lecz alea iacta est, los padł, Mikołaj wyzwany, pojedynek na śmierć, cofać się nie wolno... Niech się dzieje wola Boża!..." Starania Załuskiego o dostanie się do służby czynnej początkowo spełzły na niczym wobec nieprzejednanej niechęci dyktatora do przybyszów zza kongresowych kordonów. "Proszę Chłopickiego o danie mi posady wojskowej, odpowiada: - nie mogę, póki się nie uwolnisz od Twojej posady w Krakowie. - Przynoszę mu uwolnienie*, (*J. Załuski zrzekł się urzędu kuratora w piśmie z 1 stycznia 1831 roku, przesłanym senatowi krakowskiemu.) na to mi rzecze: jak ja pomaszeruję, pójdziesz ze mną!" Ale dyktatura wkrótce upadła i nowy wódz naczelny Radziwiłł okazał się dla Załuskiego łaskawszy: byłego fligiel-adiutanta zdetronizowanego króla przyjęto do armii powstańczej w należnym mu stopniu generała brygady. Otrzymał od razu odpowiedzialną funkcję szefa sztabu w korpusie Żymirskiego, który to korpus tak zasadniczą rolę miał wkrótce odegrać w bojach o Warszawę. Później, kiedy naczelne dowództwo przeszło do Skrzyneckiego, związanego z Załuskim osobistą przyjaźnią, szwoleżerski poeta otrzymywał funkcje coraz ważniejsze i coraz bardziej poufne, by w końcu stanąć na czele całej służby wywiadowczej wojsk powstańczych. Fakt, że niedawnemu mężowi zaufania cesarza Mikołaja powierzono jedno z najodpowiedzialniejszych i najdyskretniejszych zadań w wojnie, prowadzonej przeciwko temuż cesarzowi Mikołajowi - już sam przez się był dosyć szokujący. Ale jeszcze dziwniejsze było to, iż wojskowej karierze Załuskiego zupełnie nie przeszkadzało, że równocześnie "w linii cywilnej" (jak wtedy mówiono) toczyło się przeciwko niemu postępowanie śledcze, dyskwalifikujące go całkowicie jako polskiego patriotę. Powstańczy Komitet Rozpoznawczy, wyłoniony dla zbadania archiwów policyjnych obalonego rządu, natknął się od razu na korespondencję służbową kuratora krakowskiego z Nowosilcowem i Rożnieckim, na raporty ze wzmiankami o tropieniu tajnych związków wśród młodzieży krakowskiej, na skargi i donosy usuniętych pracowników uniwersyteckich. Już samo istnienie takich dokumentów wystarczało do sformułowania najostrzejszych oskarżeń. W atmosferze nienawiści do obalonego aparatu ucisku i wysługujących mu się "wolontariuszów podłości" (wyrażenie J. U. Niemcewicza) nie było czasu na głębszą i bardziej obiektywną analizę krakowskiej działalności Załuskiego. W wyniku pośpiesznego śledztwa Komitet Rozpoznawczy już 23 lutego 1831 roku - a więc na dwa dni przed batalią grochowską - nakazał wpisanie generała brygady Józefa hrabiego Załuskiego, byłego fligiel-adiutanta cesarskiego, i kuratora krakowskiego, na listę osób "niezdolnych do piastowania urzędów cywilnych i wojskowych" w niepodległym państwie polskim. Ale naczelnym władzom wojskowym, w których prym wiedli osobiści przyjaciele i koledzy Załuskiego, nie śniło się nawet podporządkować werdyktowi powstańczego trybunału. Przez wiele miesięcy krążyły pisma urzędowe między Komitetem Rozpoznawczym a Rządem Narodowym i naczelnym wodzem. Komitet rozpoznawczy stanowczo domagał się wyciągnięcia pełnych konsekwencji wobec byłego kuratora i fligiel-adiutanta za jego postępowanie, "sprzeczne ze sposobem myślenia w dzisiejszych okolicznościach". Naczelne dowództwo równie stanowczo broniło Załuskiego, powołując się na jego zasługi wojskowe położone dla sprawy powstańczej. Chwiejny Rząd Narodowy, w zależności od zmieniających się koniunktur politycznych, przechylał się to na jedną, to na drugą stronę. Tymczasem oficjalnie i prawomocnie zdyskwalifikowany generał kierował w dalszym ciągu służbą wywiadowczą armii powstańczej i gospodarował w najlepsze poważnymi funduszami, przeznaczonymi na zakup broni za granicą, czyli spełniał te zadania, które zleca się zazwyczaj ludziom najbardziej zaufanym i najwszechstronniej wypróbowanym w wierności dla sprawy narodowej. Osobliwa "sprawa Załuskiego", będąca jednym z najdziwniejszych epizodów "ostatniej wojny szwoleżerów", ciągnęła się przez całe powstanie i do końca nie została ostatecznie rozstrzygnięta. Związana z nią dokumentacja, dochowana częściowo do naszych czasów, jest lekturą nadzwyczaj pouczającą i usposabia do głębszych refleksji. Przede wszystkim dlatego, że na podstawie owych starych zapisów śledczych można sobie, przy odrobinie wyobraźni, doskonale odtworzyć dwie główne postacie tego powstańczego "procesu monstre": dwóch nosicieli sprzecznych racji, w żaden sposób nie dających się ze sobą pogodzić. Oto były szwoleżer generał Józef hrabia Załuski - w jednej osobie rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kurator trzech potencji, protegowany Nowosilcowa i szef służby wywiadowczej armii powstańczej. Współtwórca legendy szwoleżerów chyba naprawdę nie poczuwał się do żadnych win wobec narodu. W swoim mniemaniu był tak samo dobrym Polakiem wówczas, kiedy na rozkaz Napoleona zdobywał Hiszpanię, jak potem, kiedy w Petersburgu pełnił służbę dworską przy cesarzu Aleksandrze, i jeszcze później - gdy jako ochotnik-kondotier bił się z Turkami u boku cesarza Mikołaja czy z polecenia senatora Nowosilcowa strzegł prawomyślności młodzieży krakowskiej. Żarliwie, z przekonaniem bronił się przed zarzutami powstańczego Komitetu Rozpoznawczego. Absurdem było według Załuskiego posądzanie go o "sposób myślenia nie odpowiadający dzisiejszym okolicznościom". Jeszcze w sierpniu 1831 roku kiedy już nikt nie wierzył w zwycięstwo powstania i wielu dawnych kolegów Załuskiego pod rozmaitymi pretekstami wymykało się chyłkiem z ginącego Królestwa - on sam, wezwany do Krakowa na pogrzeb ojca, pojechał tam wprawdzie, ale nie po to, żeby szukać bezpiecznego schronienia, lecz żeby sprowadzić do oblężonej Warszawy swoje akta kuratorskie i - uzbroiwszy się w odpowiednie dokumenty - dalej walczyć z zarzutami Komitetu Rozpoznawczego, dowodząc, że chociaż posłusznie służył po kolei aż czterem obcym cesarzom, to zawsze działał w najlepszej wierze i nigdy nie przestawał być dobrym patriotą polskim. "Najwyższy Rządzie - pisał w swojej płomiennej obronie. - Człowiek, który od lat dziecinnych nie miał innej namiętności prócz miłości Ojczyzny, który się usłudze krajowej w sposób nader przykry i trudny, ale trafny poświęcił, z zaniedbaniem zupełnie własnych interesów, który po wybuchu powstania w Warszawie natychmiast stawił się w stolicy, nie oglądając się na to, co będzie i co kto zrobi, ale jako ten, co do podobnego zdarzenia był przygotowany, który mogąc jechać za granicę, wolał narazić się na prześladowanie swoich nieprzyjaciół, na kule nieprzyjaciół Ojczyzny, a dwa majątki, jeden na Litwie, drugi na Wołyniu poddać pod sekwestr, który wychował młodszego brata w uczuciach, co go dziś na czele powstania na Litwie postawiły*, (* Młodszy brat generała, Karol hrabia Załuski został wybrany naczelnikiem powstania na Litwie, nie mając zresztą do tego stanowiska [co stwierdza z ubolewaniem Wacław Tokarz] żadnych kwalifikacji.) człowieka takiego Komitet Śledczy potępia... Alboż to człowiek ma sposób myślenia dobry lub zły, wedle okoliczności? Najjaśniejszy Rządzie! Ja się bronić okolicznościami nie myślę ani nie chcę chorągiewki wiatrowi nastawiać, ani pozostać koloru niepewnego. Białym lub czarnym raczcie mnie uznać, Dostojni Panowie. W pierwszym wypadku miło mi będzie ostatek zdrowia poświęcić Ojczyźnie, w drugim nie powinienem zajmować miejsca, jakie zajmuję, ani żadnego... Dygnitarze wojskowi i rządowi, wśród których przeważali przyjaciele bądź dawni koledzy Załuskiego, przyjmowali jego pięknie wyłożone argumenty z najlepszą wiarą i pełnym zrozumieniem. Ale nie przemawiały one do kierującego śledztwem prezesa Komitetu Rozpoznawczego - referendarza Komisji Rządowej Sprawiedliwości Michała Hubego. Właśnie on jest tą drugą stroną procesową, która wyłania się ze starych akt, obok szwoleżerskiego poety: okrutnie skrzywdzony, niesprawiedliwie poniżony przez dawny rząd carsko-królewski, referendarz Hube! Michał Hube, syn skromnego pisarza sądowego, świeżo uszlachcony mieszczanin (podobno pierwotne nazwisko rodziny brzmiało Huba) swoją urzędniczą solidnością i głęboką wiedzą prawniczą dopracował się w pierwszych latach Królestwa wysokiej godności referendarza Stanu, obejmując dzięki swym kwalifikacjom wiodącą rolę w rządowej komisji sprawiedliwości. Ale w roku 1826 - nie wiadomo, czy z własnego popędu, czy "napuszczony" przez wyższe władze - miał nieszczęście publicznie zaatakować jedno z posunięć fiskalnych potężnego ministra skarbu księcia Ksawerego Druckiego-Lubeckiego (chodziło o tzw. "prawo kabaku", czyli monopolu spirytusowego). Trudno dzisiaj rozstrzygnąć z całą pewnością, czy Hube w owym wypadku miał merytoryczną słuszność, czy też jej nie miał. Natomiast nie ulega wątpliwości, że niesłuszna i brutalna była reakcja Lubeckiego. Książę-minister nie znosił sprzeciwów, a ponadto w wystąpieniu Hubego dopatrywał się intrygi ukartowanej przez Nowosilcowa. Na nieszczęsnego referendarza zwaliły się gromy jowiszowego gniewu. Nie zważając na opinię publiczną, ujmującą się za odważnym i zasłużonym urzędnikiem, potężny minister, przy użyciu wszystkich swoich wpływów, sięgających aż do Petersburga, doprowadził po długiej walce do usunięcia Hubego ze stanowiska i do unicestwienia jego latami wypracowanej kariery urzędniczej. Wtedy to pewnie były referendarz Michał Hube całą mocą swej obrażonej godności obywatelskiej, całą mocą swojej skrzywdzonej niewinności znienawidził rząd cesarsko-królewski i wszystkich ludzi z nim współpracujących. Po wybuchu powstania ofiara "nadużyciów zeszłego rządu" doczekała się pełnej rehabilitacji. Fala powstańcza wyniosła pokrzywdzonego referendarza na stanowisko przewodniczącego Komitetu Rozpoznawczego, powołanego do zbadania papierów z tajnych kancelarii wielkiego księcia Konstantego i Nowosilcowa. Na długi czas nazwisko Hubego stało się symbolem patriotycznego odwetu na zdrajcach, szpiclach i serwilistach. Michał Hube osobiście nie należał do żadnego ze stronnictw powstańczych i nie miał ściśle określonych poglądów politycznych. Był w przeszłości rzetelnym, sprawiedliwym urzędnikiem i takim pozostał w dniach "rewolucyi". Z równie nieprzejednanym pedantycznym uporem domagał się kary za "antynarodowy sposób myślenia" feudała Józefa Załuskiego, co za młodzieńcze załamania powstańczego trybuna Maurycego Mochnackiego. Zajadły i niestrudzony w swoim piętnowaniu służalców caratu, referendarz Michał Hube nie zakończy zleconych mu czynności urzędowych z upadkiem powstania. Z pomocą swojego syna Józefa wywiezie kompromitujące archiwa na emigrację, ogłosi je drukiem z odpowiednimi przypisami i jeszcze przez długi czas przywoływać nimi będzie do porządku ludzi o zbyt krótkiej pamięci. Nie widziałem nigdy żadnej podobizny Michała Hubego, nie wiem nawet, czy człowiek tak skromny jak on, a jednocześnie tak pochłonięty pracą i zagrzebany w papierach, potrafił się w ogóle zdobyć na pozowanie portrecistom. Ale wyimaginowany wizerunek jego twarzy, rozpłomienionej sprawiedliwym gniewem, czujnie napiętej i zaciętej w uporze, towarzyszył mi nieustannie przy czytaniu oskarżeń, wysuwanych przeciwko szwoleżerskiemu poecie. Wcale niełatwo jest zdecydować się na jednoznaczny osąd w skomplikowanej sprawie eks-szwoleżera Załuskiego. Badacze jego działalności na stanowisku szefa wywiadu powstańczego zgodnie stwierdzili, że spełniał funkcje dobrze, znacznie lepiej od swoich poprzedników i następców. Z drugiej jednak strony trudno nie podzielać podejrzliwego niepokoju referendarza Hubego, kiedy ów spostrzega się nagle, że w trakcie krążenia akt "sprawy Załuskiego" między Rządem Narodowym a "Jeneralną Kwaterą" naczelnego wodza w tajemniczy sposób zapodziały się gdzieś załączone do sprawy dokumenty, najbardziej obciążające krakowskiego kuratora. Trudno też pozostawać obojętnym na błagalne pisma Hubego do naczelnego wodza, generała Jana Skrzyneckiego, domagające się rozpaczliwie, aby "akta oryginalne pana Nowosilcowa do Sekretaryatu Rządu Narodowego niezwłocznie odesłane były". I trudno nie odczuć bezmiaru zmęczenia, bezradności i rezygnacji przewodniczącego komitetu rozpoznawczego, kiedy na koniec - nie mogąc przezwyciężyć biernego oporu arystokratyczno-wojskowej kasty, broniącej swego członka i protegowanego - odsyła ostatecznie w dniu 27 sierpnia 1831 roku rządowi narodowemu "cały operat sprawy Załuskiego", dołączając do niego suchą, własnoręcznie napisaną notatkę: "Jaką decyzję Rządowi w przedmiocie obecnym będzie się podobało wydać, o tej raczy Komitet przy zwrocie akt zawiadomić". Byłoby oczywiście niedopuszczalnym uproszczeniem sprowadzać "sprawę Załuskiego" jedynie do osobistego konfliktu między ofiarą a ulubieńcem obalonego reżimu. Ta sprawa przedstawiała i symbolizowała konflikt ogólniejszy i głębszy. Ścierały się w niej dwa sposoby myślenia, dawny: feudalny - uznający za prawo najwyższe wolę panującego, oraz nowy: demokratyczny - wynoszący ponad wolę władcy nakaz patriotycznej opinii publicznej. Zabity przez powstańców generał Ignacy Blumer na kilka miesięcy przed śmiercią pisał w liście testamentowym do syna: "...pamiętaj, żeś się Polakiem urodził, kochaj więc twoją ojczyznę i twojego króla... nie szczędź krwi ani majątku dla obrony tej ziemi, na której się urodziłeś, nie gwałć nigdy przysięgi... uderzaj z dzielnością na nieprzyjaciela..." W patriotycznym testamencie "generała pistoleta" miłość ojczyzny była nie do pomyślenia w oderwaniu do miłości do króla, a patriotyzm wykluczał możliwość gwałcenia przysiąg złożonych panującemu. Ale przejmujące doświadczenia lat sądu sejmowego uświadomiły szerokim kręgom obywateli Królestwa, że także w brew Królowi można działać patriotycznie, że właśnie w imię patriotyzmu trzeba nieraz łamać złożone królowi przysięgi. Dlatego generał Blumer musiał zginąć podczas Nocy listopadowej. Dlatego w "sprawie Załuskiego" rola reprezentanta racji patriotycznej przypadła w udziale nie autorowi hymnu szwoleżerskiego, lecz przewodniczącemu powstańczego komitetu rozpoznawczego. Perypetie "sprawy Załuskiego" pokazują najlepiej, jak potężnymi wpływami rozporządzali w roku 1831 dawni szwoleżerowie. Nie tylko przez to, że mieli w swoim gronie czternastu generałów i niezliczonych pułkowników i podpułkowników, ale głównie dlatego, że wielu z nich łączyły najściślejsze związki natury towarzysko-rodzinno-stanowej z całą najwyższą starszyzną władz powstańczych. Niezależnie od osobistego męstwa i ofiarności niektórych dawnych junaków spod Somosierry i Wagram - ogólny wpływ grupy szwoleżerskiej na koleje wojny 1831 roku był zdecydowanie ujemny. To właśnie dawni sztabowcy szwoleżerscy przez swe uparte pragnienie znalezienia polskiego Napoleona stali się najmocniejszą podporą dyktatorskich rządów Chłopickiego, a później udzielali swego poparcia i uznania najbardziej karygodnym błędom Skrzyneckiego. To oni - otoczeni rojem swoich nepotów i protegowanych, spragnionych awansów i odznaczeń - tamowali drogę nowoczesnej myśli wojskowej i rzeczywistej zasłudze "gorzej urodzonych". To oni wreszcie, najbliżsi towarzysze Napoleona z roku 1812 - najbardziej porażeni jego klęską a równocześnie najwięcej mający do stracenia w wyniku przedłużania się wojny i powstania - pierwsi ulegli nastrojom kapitulacyjnym. Na tym właśnie polegał zasadniczy paradoks "ostatniej wojny szwoleżerów". Ci sami ludzie, którzy dzięki swej działalności w latach 1807-1814 weszli do historii walk o niepodległość jako symbol nieustraszonego męstwa, impetu i nie znającej przeszkód brawury - w roku 1831 zaciążyć mieli nad losami wojny jako jeden z elementów "powstańczego niedoczynu". Niektórzy z wybitniejszych uczestników ostatnich bojów szwoleżerskich pojawią się jeszcze w dalszym ciągu tej opowieści, aby odkrywać przed nami swoje niełatwe sytuacje i przejmujące niekiedy dramaty. Ale stałym naszym towarzyszem i przewodnikiem w wydarzeniach wojennych roku 1831 pozostanie nadal generał Tomasz hrabia Łubieński. Bo tylko on jeden pozostawił po sobie dokumentację, pozwalającą ogarnąć całą panoramę "ostatniej wojny szwoleżerów". 16 lutego 1831 roku ze swego miejsca postoju we wsi Dębę Wielkie generał Łubieński pisał do Guzowa: "Drogi Ojcze! Pośpieszam donieść pierwsze dobre wiadomości, które Bogu dzięki mamy. Pułkownik Skrzynecki (w parę dni później został generałem - M. B.) dowodzący dywizyą infanteryi, z trzema pułkami piechoty i jednym pułkiem Jazdy w nocy wpadł na obóz avangardy nieprzyjacielskiej. Wziął 6 armat, dużo broni, dwóch pułkowników, dwa sztandary i kilkaset więźniów, potyczka miała miejsce w Makowcu pod Liwem (do historii przeszła jako bitwa pod Dobrem - M. B.) Prawdopodobnie zrobiemy ruch naprzód, ażeby zniszczyć wszystko, co przeszło przez Liwiec. Z innej strony Generał Dwernicki przeszedł Wisłę z korpusem Kawaleryi, 6 armatami i dwoma batalionami piechoty, wpadł na korpus nieprzyjacielski, który rozbił i zabrał mu 5 armat i bardzo wielu więźniów (bitwa pod Stoczkiem 14 lutego - M. B.) Zdaje się, że siły główne nieprzyjacielskie w te strony się przeniosły i że niedługo będziemy mieli do czynienia z główną armią. Niech Bóg broni naszego kraju. Dotychczas mieliśmy tylko do utrzymania pozycyj, na których nas pozostawiono, ale nasza kolej także przyjdzie, i trzeba mieć nadzieję, że za Boską pomocą spełnimy nasz obowiązek". Hrabia Tomasz Łubieński donosząc ojcu o zwycięstwie pod Stoczkiem, nie miał prawdopodobnie pojęcia, że jego kolega, polski generał powstańczy Józef Dwernicki przez rozbicie w tej bitwie korpusu Geismara stawał się nieświadomie mścicielem rosyjskich rewolucjonistów szlacheckich z roku 1826. Chodziło przecież o tego samego generała Teodora von Geismara, który rozgromiwszy przed pięciu laty na Ukrainie powstańczy oddział pułkownika Sergiusza Murawiewa-Apostoła, "haniebnie splamił szablę swoją..., bo po skończonej batalii leżącego już rannego Murawiewa sam jeszcze w twarz rąbnął" (relacja Gustawa Olizara). Guzów, do którego generał Łubieński kierował swoje doniesienia z frontu, odgrywał rolę familijnej skrzynki pocztowej. Stary hrabia Feliks Walezjusz zbierał wiadomości od synów i wnuków, pełniących rozmaite funkcje wojskowe w różnych punktach ogarniętego wojną Królestwa, a następnie wyciągał z tej korespondencji rzeczy najistotniejsze i przekazywał je z kolei członkom rodziny przebywającym w Wielkim Księstwie Poznańskim. Jako człowiek prywatny mógł sobie łatwiej niż wojskowi pozwolić na utrzymywanie regularnych kontaktów z wielkopolską "zagranicą". W zbiorze korespondencji rodzinnej, wydanej przez Rogera Łubieńskiego, znaleźć można sporo listów starego hrabiego, pisanych do pani Tomaszowej Łubieńskiej. Są one cennym dopełnieniem listów generała. W liście do Luboni z 17 lutego 1831 roku "pan minister" informował synową o losach poszczególnych członków klanu: "Tomasz zdrów, wesół, jako i Wosio; spodziewali się, że się wczoraj spotkać będą mogli z Rosyanami. Tomasz ma 12 armat. Henryk zdrów, jeszcze potyczki nie mieli, są pod Kazimierzem Skarżyńskim... * (* Pułkownik [później generał] Kazimierz Skarżyński, brat dwóch eks-szwoleżerów Ambrożego i Feliksa, był powinowatym Łubieńskich.) Irenka (Henrykowa z Potockich Łubieńska) zdaje się, że zostanie z dziećmi w Warszawie, wątpię, żeby i Jasiowa (Janowa z Klickich Łubieńska) od męża odjechała, chociaż w Warszawie już barykadują ulice i przygotowania robią do bronienia jej do upadłego. Broniś (syn Marii z Łubieńskich Skarżyńskiej) w inżynieryi sypie na Pradze baterye, wały. Staś (syn Jana Łubieńskiego) w armii przy Jankowskim, Felix (syn Piotra Łubieńskiego) przy Dobieckim pułkowniku. Piotr, wykomenderowany, musi pracować jako szef sztabu przy Ostrowskim (dowódcy warszawskiej Gwardii Narodowej). Jan ciągle pracuje przy Klickim Generale. Tadeusz ma 9 lazaretów pod sobą..." Trzeba przyznać, że klan "pobożnych spekulatorów" - chcąc nie chcąc - zaangażował się w wojnę powstańczą na całego. Trudno się więc dziwić, że "pan minister" z Guzowa uznawał się za upoważnionego do ostrego krytykowania indolencji cywilnych władz powstania: "Sejm drobnostkami się zajmuje, jak to na przykład, czy prawnie Księstwo Łowickie Konstantemu dane, nakazał sejmiki, ale za późno, bo już w połowie kraju Rosyanie. Nakazał kokardy o dwóch kolorach: karmazynowy z białym. (O tej sprawie będzie jeszcze mowa w rozdziale o Zwierkowskim - M. B.). Rząd słaby, robi tylko, można mówić, Lelewel... Ruchu na wszystkie strony wiele, ale oprócz wyniszczenia kraju dotąd rezultatu nie masz. Jednakże zdaje się, że Różniecki zakład przegrał i w Kałuszynie obiadu jeść nie będzie 25 bm.* (* Do wojny miasteczko Kałuszyn wchodziło w skład dóbr generała Różnieckiego.) Ani P. Wincenty (Krasiński), który obiecał za parę dni do Warszawy wrócić..." Pomimo wyraźnej satysfakcji, przebijającej z dwóch zdań ostatnich, patriarcha klanu był w nastroju raczej pesymistycznym. Nie wiedząc jeszcze o zwycięstwach pod Dobrem i Stoczkiem, przedstawiał pani Konstancji sytuację wojenną w barwach zdecydowanie ponurych: "...spostrzegłszy się, że za Wisłą, to jest z naszej strony nie ma prawie nic regularnego wojska. Wirtemberg zaawanturował się, przeszedłszy przez Wisłę w 8.000 wojska. Tu nad powstaniem, którego jest do 30.000,* (* po ściągnięciu większości armii regularnej pod Warszawę w województwach pozostały jedynie ochotnicze siły zbrojne, nazywane potocznie powstaniem.) miał komendę Żółtowski, mówią, że był podchmielony i mimo przedłożeń oficerów, dał mu przejść spokojnie. Zaraz doniesiono do Warszawy, cofnięto Żółtowskiego i ma być przed sąd wojenny oddany, a Sierakowskiego posłali. Jeżeli ten ma cokolwiek zdolności, to cały korpus Wirtemberga i 20 harmat złapie. Kazio (syn byłego szwoleżera Franciszka Łubieńskiego) już był w Warszawie i pobiegł z regimentem ku Kozienicom; mówią, że się Kozaki niedaleko Radomia pokazywały. Właśnie wtedy, kiedy Dwernicki nic nie wiedząc, a chcąc z wolontaryuszami prowadzić partyzancką wojnę, pod Górą przeszedł przez Wisłę, żeby z boku na Rosyan uderzyć. Teraz nie wiem, czyli i tego listu... nie przejmą, bo to Wirtemberg lubi..." Nazwisko Wirtemberga, czyli generała Adama księcia Wirtemberskiego, odrodnego wnuka starych książąt Czartoryskich z Puław, nie po raz pierwszy występuje w tej opowieści. Wspominałem o nim w związku ze sprawą Łukasińskiego. Był wtedy jeszcze generałem polskim i dowodził w Krasnymstawie drugą brygadą ułanów. Kiedy "Najczcigodniejszego Mistrza" Wolnomularstwa Narodowego przeniesiono karnie "na reformę", oddano go pod policyjny nadzór właśnie generałowi Wirtemberskiemu. Wielki książę Konstanty wiedział już z poprzednich doświadczeń, że nikt nie nadaje się tak dobrze, jak młody Wirtemberg, do pilnowania "polskich buntowników" i do obrzydzania im życia. Wcześniej była mowa o Wirtembergu przy okazji karlsbadzkich przechadzek jego matki z generałem Tomaszem Łubieńskim. Działo się to w roku 1816. Nieszczęsna autorka Malwiny najgorsze zmartwienia z powodu jedynaka miała dopiero przed sobą. Przyszedł na nie czas w pierwszych tygodniach wojny 1831 roku. W początkach grudnia 1830 roku Adam Wirtemberski pozostawał jeszcze na swoim stanowisku w Krasnymstawie. Ostatnią rozmowę z nim, jako generałem polskim, przeprowadził młody Andrzej Edward Koźmian, wysłany z Warszawy przez Chłopickiego dla zbadania nastrojów w garnizonach lubelskich. Po odwiedzeniu Lublina i otrzymaniu odpowiednich poleceń od generała Weyssenhoffa, dowódcy dywizji ułanów, emisariusz warszawski udał się do Krasnegostawu. "Łatwo mogłem przewidzieć - wspomina w pamiętniku - opór ze strony księcia Wirtemberskiego jako bliskiego krewnego rodziny cesarskiej, więcej jej jak Polsce przychylnego, acz się z Czartoryskich rodził, a choć miałem polecenie w razie stawionego oporu aresztować go, wezwawszy dowódców pułków do spełnienia wyższych rozkazów, byłem przygotowany na nieprzyjemne zajście, zwłaszcza że książę Wirtemberski znany był ze swojej dumy i niegodnego charakteru, i tak zawsze pamiętał o swem pochodzeniu królewskim a pokrewieństwem carskiem, iż zdawał się wstydzić rodziny matki... Przybyłem do Krasnegostawu po pierwszej w nocy. Zastałem księcia czuwającego jeszcze w towarzystwie pułkowników Ruthie*, (* Pułkownik Andrzej Ruttie, dawny zastępca Kozietulskiego w 4. pułku ułanów, był potem w wojnie 1831 roku dowódcą brygady w korpusie Łubieńskiego, a następnie gubernatorem Warszawy.) Ziemięckiego* (* Pułkownik Stefan Ziemięcki był później dowódcą brygady w dywizji T. Łubieńskiego.) i adjutanta swego... Gdym wszedł do jego pokoju i rzekłem, iż przybyłem do Lublina z rozkazami od wodza naczelnego wojsk polskich jenerała Chłopickiego, w skutku których mam do wręczenia na piśmie polecenia od jenerała Weyssenhoffa, książę zbladł trwogą i drżącą ręką odebrał ode mnie swego dywizyjnego dowódcy pismo. Przeczytawszy je, w te odezwał się w francuskim języku słowa: >>Rozkazy, jakie tu odbieram, zechcesz pan udzielić panu pułkownikowi Ruthie, tu przytomnemu, w którego ręce składam dowództwo brygady, przyjmiesz zaś ode mnie i p. jenerałowi Chłopickiemu oddasz żądanie moje uwolnienia mnie ze służby... Cokolwiek nastąpi, przy tych dwóch moich towarzyszach broni daję panu słowo honoru, że przeciw Polsce ani walczyć będę, ani w żaden sposób szkodzić jej sprawie<<. To oświadczenie księcia - kończy swoją relację Koźmian - znalazłem zupełnie właściwe i przyzwoite, a nawet odpowiednie życzeniom jenerała Chłopickiego". W niespełna dwa miesiące po złożeniu owego "przyzwoitego" zapewnienia lojalności książę Wirtemberski - w mundurze rosyjskiego generała wkraczał do Królestwa jako dowódca straży przedniej poskromicielskich wojsk cesarza-króla. Wnuk starej księżnej z Puław i siostrzeniec prezesa rządu powstańczego w krótkim czasie dał się poznać jako najbezwzględniejszy tłumiciel powstania i najokrutniejszy prześladowca ludności, wśród której się wychował. "Bezecny Wirtemberg - notował w połowie lutego w swoim dzienniku Julian Ursyn Niemcewicz - niedawno w służbie naszej, syn najzacniejszej z kobiet, ks. Czartoryskiej, przechodzi wszystkich Moskali w nienawiści swej dla nas, gdzie przejdzie, ciemięży, naigrawa się, odkazuje się zburzyć Puławy, gdzie matka jego i babka mieszkają. Czemuż natura monstra takie wydaje?" I drugi, nieco późniejszy zapis z tego samego diariusza: "Wśród wszystkich pożogów, rabunków i okropności... musimy jeszcze patrzeć na monstrum, przeszłe z naszej służby do moskiewskiej, a to jest książę Wirtemberski... Pierwszym jego czynem było zrabować miasteczko Puławy, mieszkanie babki, matki i ciotki swojej (ordynatowej Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej - M. B.), zabrać młode garderobianki i gwałt im uczynić. Na dopełnienie miary okrucieństwa wyrodek ten kazał uderzyć po dwakroć z dział do pałacu, gdzie babka, matka i ciotka jego mieszkały. Uwierzyż potomność zbrodni takiej?... Sędziwa ks. Czartoryska, wytrzymawszy tyle niebezpieczeństw, znękana do ostatka, przeprawiła się przez Wisłę i na drugiej stronie w Górze stanęła wraz z córką księżną Wirtemberską, skąd do Galicyi ma się udać. Puławy zniszczone całkiem prócz pałacu. Wszyscy przyjaciele nauk i narodowości drżą o całość licznej i kosztownej biblioteki..." Informację Niemcewicza o napadzie Wirtemberga na Puławy potwierdza w pełni, w jednym z następnych listów, patriarcha klanu Łubieńskich. Dowiadujemy się od niego, że porwaną przez Wirtemberga garderobianą wydarła z jego rąk druga dawna towarzyszka karlsbadzkich spacerów generała Łubieńskiego, piękna, nieszczęśliwa Cecylia Beydale. * (* Pisząc w pierwszym tomie Końca świata szwoleżerów o Cecylii Beydale, popełniłem dość istotną pomyłkę, na którą zwróciła mi uwagę Gabriela Pauszer-Klonowska, autorka książki o J. U. Niemcewiczu: obiektem nieszczęśliwej, "kazirodczej" miłości biednej pani Beydale był nie książę Adam Czartoryski, lecz jego młodszy brat - książę Konstanty Czartoryski. Potwierdzenie informacji pani Pauszer-Klonowskiej odnalazłem we Wspomnieniach z lat ubiegłych Zofii z Fredrów Szeptyckiej, Ossolineum, 1967. Przy okazji chciałbym dodać, że Cecylia Beydale, pomimo zachwianej wskutek przejść osobistych równowagi psychicznej, cieszyła się wzięciem jako kompozytorka. M.in. komponowała melodie do Śpiewów historycznych Niemcewicza.) "Wystraszył Wirtemberski Matkę i Babkę z Puław, kazawszy ku pałacowi wyrychtować armaty i dwa razy strzelić, porwał oraz jedną pannę - donosił synowej hrabia Feliks Walezjusz. - Lecz Panna Bedal okazała męztwo, pojechała do obozu do Wirtemberskiego i reklamowała oddanie panny; oddał. Na to ją wzięli, żeby się dowiedzieć, czy to prawda, że księżna Generałowa (Izabela Czartoryska) dała znak o Rosjanach Dwernickiemu, i że on dlatego przybył i taką im zadał klęskę. Panienka zapewniła, że o niczem takiem nie słyszała... Bedal tryumfalnie z panienką wróciła się..." I jeszcze jedno świadectwo przeciwko Wirtembergowi, najbardziej bezpośrednie: fragment listu jego ciotki, ordynatowej Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej: "W Puławach przebyliśmy rzeczy straszne - pisała ordynatowa do przebywającego w Petersburgu męża - kule do pokojów naszych padały. Ale za wiele byłoby do powiedzenia, żeby zdać sprawę z tych okropności... Moja biedna siostra okropnie cierpiała; jej syn zachował się niegodziwie, barbarzyńsko [...] Jego zachowanie się, jego słowa, wszystko było bezecne. Babce groził, wszystkie pociski skierował na jej siedzibę [...] Wiele mi rzeczy zginęło zapewne w Puławach [...] Wyjechaliśmy, a raczej wyszliśmy piechotą po lodzie przez Wisłę..." Obawy Niemcewicza o los biblioteki puławskiej były uzasadnione. W kilka tygodni później rządca ordynacki Dymowski pisał do swego pana pełniącego obowiązki ordynata Konstantego Zamoyskiego,* (* Po ucieczce do Petersburga ordynata Stanisława Zamoyskiego godność i obowiązki ordynata przejął po nim najstarszy syn Konstanty.) podporucznika 5. pułku ułanów, w korpusie generała Tomasza Łubieńskiego: "Puławy spalone, pałac porujnowany. Z biblioteki nieprzyjaciel zabrał dziesięć pak książek..." Poza książkami wywieziono z Puław wiele pamiątek narodowych, które księżna Izabela Czartoryska latami gromadziła w swoim "muzeum starożytności i osobliwości". Bardzo możliwe, że wśród zrabowanych eksponatów był także ów historyczny sztandar I regimentu szwoleżerów, ofiarowany starej księżnej przez generała Wincentego Krasińskiego w roku 1814, po rozwiązaniu "Gwardyi Polsko-Cesarskiej". Ale nie tylko dla przypomnienia o szwoleżerskim sztandarze poświęcam tu tyle miejsca niesławnej pamięci księciu renegatowi. Casus generała Adama Wirtemberskiego - jednego z najokrutniejszych pacyfikatorów powstania, a zarazem siostrzeńca i wychowanka prezesa powstańczego rządu oraz niedawnego kolegi powstańczych generałów - stanowi szczególnie jaskrawy przykład fenomenu tak charakterystycznego dla "ostatniej wojny szwoleżerów"; istnienia różnorakich powiązań osobistych między starszyznami walczących z sobą wojsk. Wielu polskich generałów i pułkowników znało się doskonale z generałami i pułkownikami rosyjskimi z czasów pokojowej koegzystencji w Warszawie. W ciągu piętnastu lat prominenci obu wojsk spotykali się z sobą przy raportach u wielkiego księcia Konstantego i na uroczystych obchodach fet państwowych, na przyjęciach u Nowosilcowa i na balach u panów polskich, na przedstawieniach w teatrze francuskim i na "żołnierskich" śniadaniach u generała Wincentego Krasińskiego. Z biegiem czasu kształtowały się między nimi zwykłe ludzkie stosunki, rodziły się osobiste animozje i osobiste przyjaźnie. W czasie wojny przyjaźnie te przejawiały się niekiedy w sposób dość dziwny. Wiadomo na przykład, że w okresie bojów o Warszawę dowódca I dywizji piechoty polskiej, generał Jan hrabia Krukowiecki spotykał się "prywatnie" z dowódcą I korpusu rosyjskiego, generałem Janem hrabią Wittem. O innej tego rodzaju przyjaźni - między dawnym szwoleżerem napoleońskim pułkownikiem Benedyktem Zielonką z pułku szaserów gwardii a dowódcą rosyjskiej artylerii gwardii generałem Aleksandrem Gerstenzweigiem (ożenionym notabene z córką słynnego generała kościuszkowskiego Antoniego Madalińskiego) - opowiada w swoich pamiętnikach podwładny Zielonki, Napoleon Sierawski. Kiedy 3 grudnia 1830 roku szaserzy gwardii opuszczali obóz cesarzewicza, aby przyłączyć się do powstania, "generał artyleryi Gerstenzweig przystąpił do pułkownika Zielonki, uściskał mu rękę i po francusku powiedział te słowa: ...Jeżeli przyjdzie do wojny, nigdy moje armaty do was strzelać nie będą!..." W siedem miesięcy później, w lipcu 1831 roku, przy polsko-rosyjskim starciu zbrojnym pod Raciążem cesarski generał swoją obietnicę spełnił, acz w sposób dosyć osobliwy. "W tej potyczce generał Gerstenzweig dotrzymał danego nam słowa - pisze Sierawski - po prawej stronie naszego pułku stał 4. pułk strzelców konnych; rosyjskie działowe kule obalały mu ciągle ludzi i koni, do nas wcale nie strzelano..." Nie jest wykluczone, że w innej potyczce eks-szaserzy gwardii* (* Po przystąpieniu do powstania szaserzy gwardii zostali przekształceni w pułk strzelców konnych pod dowództwem pułkownika Zielonki.) musieli w podobny sposób płacić za rosyjskie przyjaźnie kolegów z 4. pułku strzelców konnych. Wydaje mi się, że istniejąca u starszyzny powstania świadomość, że armią nieprzyjacielską kierowali dawni znajomi, stwarzała podatny grunt dla wszelkich koncepcji ugodowych. Między oficerami młodszymi takich powiązań osobistych z Rosjanami na ogół nie było, gdyż w ostatnim pięcioleciu rządów konstantynowskich zapobiegała im skutecznie policja Rożnieckiego. Miało to z pewnością swój wpływ na późniejsze kształtowanie się postaw powstańczych. Po drugim "wojennym" liście generała Łubieńskiego do ojca (z 16 lutego 1831) w korespondencji z Guzowem następuje prawie dziesięciodniowa przerwa. Generał nie mógł sobie pozwolić na pisanie listów, gdyż jego dywizja pozostawała w tym czasie w nieustannej styczności bojowej z nieprzyjacielem. Dni poprzedzające batalię grochowską były okresem ciągłych utarczek z forpocztami napierających na Warszawę głównych sił feldmarszałka Dybicza. Podczas jednego z owych starć dostał się do niewoli młody dziedzic z Okuniewa, podporucznik Stanisław Łubieński. Natomiast najważniejsza i ostatnia przed Grochowem rozprawa z nieprzyjacielem, stoczona 19 lutego pod Wawrem, przyniosła nazwisku Łubieńskich chwalebny rozgłos. Radykalna "Gazeta Polska", która jeszcze niedawno tak zajadle atakowała cały klan "pobożnych spekulatorów", w nr 51. z 23 lutego zamieściła następujące doniesienie z frontu: "Jenerał Tomasz Łubieński, znany z waleczności i odwagi w wojsku ks. Warszawskiego, rozbił d. 19 t.m. karebatalion* (* Batalion ustawiony w czworobok. Ten szyk bojowy wprowadził Napoleon.) nieprzyjacielski na czele dywizyonu karabinierów konnych; byli żandarmowie wróciwszy z ataku, wykrzyknęli: >>Dziękujemy Ci Jenerale, że pod Twoim dowództwem okazaliśmy, iż jesteśmy na powrót żołnierzami<<". Sam generał powiadomił rodzinę o swoich wyczynach wojennych dopiero w liście z 25 lutego, pisanym już w obozie pod Grochowem, bezpośrednio przed rozpoczęciem walnej bitwy. "25 lutego 1831 r. w obozie Drogi Ojcze!... Już po dwakroć 18 i 19 lutego do mocnych należałem bitew z moją jazdą... W pierwszej (potyczka pod Dębem Wielkim) w dzień imienin mojej żony miałem prawdziwą żołnierską fetę dowodzenia 15 szwadronami jazdy, 3 batalionami piechoty i 8 działami* (* W dniach 18 i 19 lutego generał Łubieński, odkomenderowany do korpusu generała Żymirskiego, miał pod swoją komendą 4 pułki kawalerii [1., 4. i 5. ułanów i 4. strzelców konnych], 3 bataliony piechoty z korpusu Żymirskiego oraz 8 armat z baterii lekkokonnej podpułkownika Tomasza Konarskiego.) i zakrywania armii, cofającej się od Mińska aż do karczmy Janowiec zwanej, (w rozkazach naczelnego dowództwa karczma ta występuje pod nazwą Janówek - M. B.) przez godzin przynajmniej trzy. Ruchy wszystkie, pomimo mocnego ognia z dział nieprzyjacielskich i przemagającej jego siły odbyły się prawdziwie jak na jakiej paradzie. Strata w ludziach i w koniach ledwie do 30 ludzi i 40 koni doszła. Dnia zaś 19 t.m. daleko krwawszą mieliśmy potyczkę pod Wawrami; straciłem w niej przeszło dwieście ludzi hors de combat (poza walką). Musieliśmy albowiem przechodzić przez cieśninę wąską z tysiąc kroków długą pod ogniem nieprzyjacielskim tak z dział, jak i karabinowym. Straciłem kilku oficerów zabitych, między innymi od wszystkich żałowany major Sosenkowski z 4-go Pułku Strzelców konnych, wielu oficerów rannych, między innymi Podpułkownik Felix Skarżyński (były szwoleżer, brat Ambrożego i Kazimierza - M. B.), który jednak już do Pułku powrócił. Wosio zawsze odznacza się przez najlepsze serce, wśród najmocniejszego ognia, widząc Zamoyskiego Władysława (szefa sztabu w dywizji Łubieńskiego) idącego piechotą, chciał koniecznie mu oddać swego konia, sam zaś rzucić się między piechotę, czego naturalnie ten nie przyjął. W szczególności bardzo lubiany od wszystkich swoich kolegów i wszystkich nas rozrywa przez swoją oryginalność. W tym momencie bitwa na wszystkie strony się rozpoczyna, wsiadamy na koń, dopełnić naszych powinności, resztę oddając Panu Bogu, który jeden wszystkim na tym świecie kieruje. O Stasiu Ojciec wie, że w niewolę wzięty, że chwała Bogu zdrów jest w głównej kwaterze nieprzyjacielskiej". W roku 1831 psychologią mało się jeszcze zajmowano i z pewnością nie przeprowadzano testów na podświadome skojarzenia. Jednakże nam - obciążonym już odrobiną wiedzy na ten temat - trudno nie zwrócić uwagi na charakterystyczne zestawienie dwóch ostatnich zdań listu. W chwili gdy "bitwa na wszystkie strony się rozpoczyna" (chodziło oczywiście o bitwę pod Grochowem), gdy generał ma siadać na koń, aby poprowadzić swój korpus do walnej rozprawy z nieprzyjacielem - nagle przypomina sobie pominiętą przedtem informację o ważnym wydarzeniu rodzinnym i już "na wsiadanym" tą właśnie informacją swój list zamyka: powiadamia starego "pana ministra", że jeden z juniorów klanu ppor. Stanisław Łubieński z Okuniewa dostał się do niewoli nieprzyjacielskiej. Dopisanie w takim momencie takiej wiadomości jest zbyt znaczące, aby można przejść nad tym do porządku dziennego. Nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się, że gdyby generał Łubieński - podobnie jak odczuwało to wielu z jego podwładnych - dopuszczał jedynie dwie możliwości zakończenia bitwy o Warszawę: zwycięstwo albo śmierć - nie mógłby w żaden sposób zamknąć swego listu wiadomością o niefortunnej wpadce Stasia Łubieńskiego. Jeżeli zaś tak właśnie list zakończył, to znaczy, że - świadomie czy podświadomie - liczył się również z innymi ewentualnościami zakończenia bitwy, włączając w nie także dostanie się do niewoli. I proszę zwrócić uwagę jeszcze na jedno: przesłana seniorowi rodu wiadomość o umieszczeniu Stanisława Łubieńskiego - prostego bądź co bądź podporucznika - w głównej kwaterze Dybicza ma wyraźnie krzepiący podtekst: dla członka rodu Łubieńskich nawet dostanie się do niewoli nie jest katastrofą ostateczną, nazwisko Łubieńskich ma swój walor nawet w głównej kwaterze nieprzyjaciela. Może za daleko posuwam się w tej amatorskiej psychoanalizie, może z przypadkowego zestawienia zdań wysnuwam wnioski zbyt śmiałe. Ale pisarz historyczny ma właśnie tę przewagę nad historykiem-naukowcem, że może sobie pozwalać na najswobodniejsze domysły i dywagacje. Wszystko zaś, co dotyczy psychicznej postawy generała Łubieńskiego przed rozprawą grochowską jest nader ważne, bo ułatwia zrozumienie jego późniejszego zachowania się w najkrytyczniejszym momencie bitwy. Dokumentacja związana z bojami pod Grochowem jest ogromna. W ciągu przeszło stu lat napisano o tej bitwie niezliczone prace naukowe i popularne, naświetlające ją wszechstronnie z punktu widzenia militarnego, politycznego i historycznego. Zachowała się poza tym cała masa źródłowych dokumentów: rozkazów naczelnego wodza i pomniejszych dowódców, odzew Rządu Narodowego i władz administracyjnych, biuletynów prasowych, manifestów, raportów i tym podobnych starych papierów, noszących na sobie jeszcze ślady dotknięć rozmaitych prominentów roku 1831. Świadectwa bardziej osobiste można odnaleźć w paru setkach pamiętników, spisanych przez naocznych świadków i uczestników bitwy. Ten nadmiar rozmaitej dokumentacji po prostu przeraża i obezwładnia. Grochów jest zbyt ważnym epizodem w "ostatniej wojnie szwoleżerów", aby można było go zbyć parozdaniowym omówieniem. Z drugiej jednak strony dzisiaj - w epoce radia, filmu i telewizji - nie widzę zupełnie sposobu na rozsądne (tzn. bez zanudzania na śmierć czytelników) opisanie operacji batalistycznej, tak drobiazgowo udokumentowanej i tak już szeroko spopularyzowanej. W książce Kozietulski i inni udało mi się pokazać szarżę somosierską przez zestawienie najistotniejszych fragmentów wspomnień jej uczestników. Zmieściło się to na kilku stronicach druku. Ale szarża na Somosierrę trwała niespełna dziesięć minut, uczestniczył w niej zaledwie jeden szwadron jeźdźców i była akcją zwartą, skupiającą się na jednym celu. Gdybym tę samą metodę opisu chciał zastosować do bitwy grochowskiej, potrzebny byłby na to osobny tom. Na szczęście w wypadku bitwy grochowskiej można - i to z największą łatwością (jeżeli mieszka się w Warszawie) dokonać pewnego zabiegu dokumentacyjnego, który znacznie trudniejszy byłby w wypadku Somosierry: można w każdej chwili wsiąść w tramwaj, autobus lub taksówkę i pojechać na historyczne pobojowisko na Pradze, a tam - pobudzając wyobraźnię śladami przetrwałymi w terenie bądź w lokalnej legendzie - ożywić wizję sprzed półtora wieku, jeżeli nie w całości - to przynajmniej w tych jej momentach, których nie powinno zabraknąć w opowieści o dawnych szwoleżerach. Tereny bojów o Warszawę z lutego 1831 roku rozciągają się wzdłuż dzisiejszej ulicy Grochowskiej. W tyle pozostaje Warszawa lewobrzeżna ze swym rozmachem, hałasem i współczesnymi kłopotami. Zaraz za ruchliwą wielkomiejską aleją Waszyngtona zmienia się krajobraz i zmienia się nastrój. Przestrzeń między ulicą Grochowską a historyczną Olszynką tchnie wiekiem dziewiętnastym. Snują się tu jeszcze echa militarnych zdarzeń tamtego czasu. Świadczą o tym chociażby tabliczki z nazwami ulic: Chłopickiego... Paca... Dwernickiego... Chrzanowskiego... Zaliwskiego... Kickiego...; place: Szembeka... Roku 1831... W miarę zbliżania się do sławnego lasku olchowego* (* Lasek olchowy stoi na dawnym miejscu, ale jego drzewa są już dziećmi bądź wnukami tamtych olch - weteranów z 1831 roku.) nazwy ulic stają się coraz wymowniejsze i bardziej konkretne: Szaserów... Bitwy Grochowskiej... Sztabowa... Kwatery Głównej... Ukryty w gęstej zieleni niewielkiego parku publicznego między ulicą Grochowską a uliczką Kwatery Głównej - dokładnie naprzeciw odległej o niespełna pół kilometra Olszynki Grochowskiej - stoi mocno już podniszczony (chociaż parokrotnie go remontowano) piętrowy dwór, pałacyk w stylu osiemnastowiecznym. Legenda praska, wsparta Warszawianką Wyspiańskiego, utrzymuje, że podczas zmagań grochowskich kwaterował tu generał Józef Chłopicki. Stąd właśnie eks-dyktator i naczelny wódz de facto miał kierować największą bitwą powstania. * (* Już w czasie druku tej książki kompetentni informatorzy wyjaśnili mi, że dworek, uwieczniony w Warszawiance Wyspiańskiego, w rzeczywistości nie był kwaterą generała Chłopickiego. Ze szkicu sytuacyjnego bitwy pod Grochowem, załączonego do pamiętników adiutanta eks-dyktatora, Ignacego Kraszewskiego, wyraźnie wynika, że Chłopicki kwaterował w najdalej wysuniętym do przodu domku Grochowa po prawej stronie dzisiejszej ulicy Grochowskiej, a dwór z Warszawianki znajduje się po stronie przeciwnej. Wydaje mi się jednak, że w tym najokazalszym budynku ówczesnego Grochowa jakiś sztab musiał podczas bitwy kwaterować.) W legendarnej kwaterze faktycznego dowództwa armii powstańczej mieści się obecnie jakiś specjalny zakład wychowawczy, ale dla mnie ten budynek jest przede wszystkim dworkiem z Warszawianki Wyspiańskiego. Trudno mi powiedzieć, czy to zasługa starych murów i stosunkowo mało zmienionego otoczenia, czy też geniuszu krakowskiego czarodzieja teatralnego, który to miejsce ożywił i udramatycznił - ale wszystko mnie tu porusza i działa na fantazję. Bez trudu sobie wyobrażam powstańczych oficerów tłoczących się na kolumnowym ganku, zdyszanych adiutantów dywizyjnych zeskakujących ze spienionych koni (pewnie przy tej starej studzience pod murem zaspokajali pierwsze pragnienie i zmywali z siebie kurz bitwy), zdenerwowanych sztabowców, obserwujących przez lunety przechodzącą z rąk do rąk Olszynkę Grochowską... W instytucji wychowawczej, mieszczącej się w historycznym budynku, przeprowadzane są jakieś gruntowne porządki, więc nie usiłuję nawet dostać się do wnętrza. Wolę nadal wyobrażać je sobie takim, jakie zachowałem w pamięci z głęboko przeżytego w dzieciństwie przedstawienia teatralnego Warszawianki Wyspiańskiego, albo w najgorszym razie takim, jakie oglądała niedawno cała Polska w krakowskim widowisku telewizyjnym. A więc na pierwszym planie chmurny, zadumany Chłopicki w cywilnym surducie... Grupa wyższych wojskowych, wsłuchanych w odgłosy toczącej się bitwy... Stary Wiarus walący się na ziemię bez słowa... Piękne panny przy fortepianie... Chóralny śpiew Warszawianki - porywającej pieśni ofiarowanej polskim powstańcom przez Francję zamiast pomocy bardziej konkretnej: Oto dziś dzień krwi i chwały Oby dniem wskrzeszenia był. W tęczę Franków orzeł biały Patrząc, lot swój w niebo wzbił. Słońcem lipca podniecany, Woła do nas z górnych stron. Powstań, Polsko, skrusz kajdany, Dziś twój tryumf albo zgon. Hej, kto Polak, na bagnety! Żyj swobodo, Polsko żyj! Takiem hasłem cnej podniety Trąbo nasza wrogom grzmij! 21 lutego 1831 roku - bezpośrednio po pierwszych krwawych bojach o Olszynkę Grochowską - do kwatery Chłopickiego przybyła delegacja Rządu Narodowego, aby jeszcze raz błagać obalonego dyktatora o ponowne objęcie naczelnego dowództwa nad armią powstańczą. Cywilni dygnitarze byli pod wrażeniem dramatycznej rozmowy, odbytej tego samego dnia z dowódcą 3. dywizji piechoty, generałem brygady Janem Skrzyneckim. O genezie przebiegu rozmowy ze Skrzyneckim oraz o samej wizycie u Chłopickiego opowiada obszernie w swoich wspomnieniach jeden z uczestników delegacji - członek Rządu Narodowego, poseł ostrołęcki Stanisław Sulima-Barzykowski, późniejszy autor pięciotomowej Historyi Powstania Listopadowego. Dnia poprzedniego, w czasie walk o Olszynkę, kiedy Barzykowski, odpowiadający w rządzie za resort wojny, kontrolował zaopatrzenie wojsk pod Grochowem, zgłosił się do niego zastępca generalnego kwatermistrza armii, podpułkownik Prądzyński i zaproponował spotkanie z generałem Skrzyneckim, "który ma mu ważne komunikacye uczynić". Bezpośrednie porozumiewanie się członków rządu z poszczególnymi dowódcami dywizji było bardzo źle widziane przez dowództwo naczelne, ale Barzykowski słyszał już wiele o zwycięzcy spod Dobrego, więc propozycję przyjął. Skrzyneckiego zastali przy samej Olszynce Grochowskiej, gdzie walczył jeden z pułków jego dywizji. Powierzchowność generała zafascynowała Barzykowskiego: "Jenerała Skrzyneckiego postawa cała miała w sobie coś znakomitego, a dnia tego twarz jego, pokryta dymem i pyłem wojennym, stawała się prawdziwie bohaterska". Podobnie pisali o Skrzyneckim inni pamiętnikarze tego czasu, podobnie wspominać go będzie w listach młody Zygmunt Krasiński, pamiętający go jeszcze z przyjęć w domu ojca. Polska wkrótce miała drogo zapłacić za te urzekające pozory. Zainscenizowane przez Prądzyńskiego spotkanie było niewątpliwie pierwszą próbą Skrzyneckiego sięgnięcia po buławę hetmańską. Że Prądzyński w tym pośredniczył, trudno się dziwić. Pełniąc obowiązki generalnego kwatermistrza armii i faktycznego szefa sztabu przy Chłopickim, był najbardziej zainteresowany w uzdrowieniu sytuacji w naczelnym dowództwie. A obok Dwernickiego jedynie Skrzynecki - chociaż generał najświeższej daty - mógł się pochlubić pewnymi sukcesami w dotychczasowych działaniach wojennych. Na razie jednak żadnych propozycji nie wysuwano. Skrzynecki był zaabsorbowany toczącą się bitwą, a poza tym sam Barzykowski nie wydawał mu się pewnie wystarczająco kompetentnym partnerem do prowadzenia rozmów zasadniczych. Ograniczył się więc tylko do oświadczenia wstępnego: "Źle się u nas dzieje, i jeżeli tak dłużej iść będzie, zginąć musimy". I aby nie było wątpliwości, co ma na myśli, wskazał palcem na objeżdżających właśnie linie bojowe księcia Radziwiłła i generała Chłopickiego: "Ci panowie, jeżeli dłużej na ten sam sposób komenderować będą, zgubić nas muszą. Mnie do Warszawy udać się nie wolno, lecz jeżeli by jutro bitwy być nie miało, upraszam księcia Czartoryskiego i pana, abyście tutaj przybyć zechcieli, a ja uczynię doniesienie, które mi zrobić interes ojczyzny i powinność nakazują". Niezbyt przyjemnie musiało być panu posłowi ostrołęckiemu słuchać podobnych słów tuż pod bokiem dwóch wodzów naczelnych, lecz skutek swój odniosły. Natychmiast po powrocie do Warszawy Barzykowski opowiedział o rozmowie ze Skrzyneckim prezesowi Rządu Narodowego. Książę Czartoryski także uważał, że nie można już dłużej tolerować podwójnego dowództwa w wojsku. Po krótkim wahaniu zgodził się na półsekretną schadzkę z dowódcą 3. dywizji piechoty. Następnego dnia (21 lutego) trójosobowa delegacja, złożona z Czartoryskiego, Barzykowskiego oraz sekretarza Rządu Narodowego, radcy Andrzeja Plichty (dawnego więźnia stanu z lat 1826-1829), udała się do obozu pod Grochowem. Koszmar trzydniowego pobojowiska poraził członków rządu. "Plac boju po bitwie bolesny, smutny, rozdzierający widok przedstawiał - wspomina Barzykowski. - Tyle ciał ludzkich, martwych i walających się, tyle rannych jęczących, dogorywających, konających bez pomocy, bez ratunku. Ziemia krwią polana, ogień, pożoga; domy, budowle dogorywające, ruiny, zwaliska, garść popiołu; wielki cmentarz na wszystkie strony". Prądzyński oczekiwał delegatów na Pradze. Omijając ostrożnie kwatery obu wodzów naczelnych, udali się wprost pod Olszynkę Grochowską, gdzie biwakował dowódca 3. dywizji piechoty. Rozmowa odbyła się na otwartym powietrzu, za przesłoną jakiegoś pogorzeliska. Skrzynecki zagaił z właściwym sobie patosem: "Zaprosiłem panów, aby im donieść, co sprawa ojczyzny nakazuje, abyście wiedzieli, czego moja pierś polska i wojskowa przemilczeć nie pozwala!" Potem zmienił ton na mniej górny i począł rzeczowo informować członków rządu o sytuacji panującej w samej armii i na frontach wojny. "Bijemy się, wojnę prowadzimy, ale od wkroczenia nieprzyjaciela bez planu, bez związku, a nawet bez rozkazów, zmarnowaliśmy czas, opuściliśmy bez walki korzystne pozycje i nie korzystaliśmy z grubych błędów nieprzyjaciela. Wprawdzie stoczyliśmy walki, ale one były bez jedności, a co gorzej - bez dowództwa i rozkazów. Każdy z nas, dowódców dywizyi, działał podług swojej myśli i znajomości rzeczy, a więc zwycięstwa odnieść nie mogliśmy. Nie byliśmy wprawdzie pobici, ale to winniśmy jedynie waleczności naszego żołnierza. Lecz nie odnieśliśmy korzyści, które łatwe były do otrzymania i same prawie w ręce nasze lazły. Przyczyną wszystkiego złego jest to, że nie mamy wodza naczelnego. Wprawdzie mamy ich dwóch, lecz w istocie nie ma żadnego. Ja sam wczoraj posłałem adiutanta po rozkazy do głównej kwatery, książę Radziwiłł odesłał go do jenerała Chłopickiego, zaś jenerał Chłopicki odpowiedział, że niczem nie jest, i rozkazów nie miałem. Musiałem działać podług siebie, nic nie wiedząc, jaki był ogólny plan bitwy. Z tego, panowie, możecie jasno widzieć, że jeżeli tak dłużej potrwa, pobici być musimy i pobici bez chwały i honoru. Wstąpimy do grobu, nie zostawiając naszym następcom nawet chlubnej oręża spuścizny. To, co panom, jako członkom rządu, donoszę, Boga biorę na świadka, iż nie czynię ani z nienawiści, ani z prywaty, lecz przez miłość ojczyzny, dla dobra sprawy narodowej. Zresztą ten oficer pełen zdolności (tu wskazał na Prądzyńskiego) a najbliższy świadek całej czynności naszej głównej kwatery, niech powie, czy wszystko, co doniosłem, nie jest najświętszą prawdą. Zaradźcie, panowie, więc i zaradźcie prędko temu złemu, bo inaczej zginęliśmy". Skończył Skrzynecki i zamilkł, a Prądzyński dodał: "Wszystko, co jenerał Skrzynecki donosi Rządowi, jest istotną prawdą i prędzej chyba za mało jak za wiele powiedział..." Zaczęto się wspólnie zastanawiać nad znalezieniem wyjścia z trudnej sytuacji. Skrzynecki wystąpił z projektem, aby Chłopickiego po prostu zmuszono do oficjalnego objęcia naczelnego dowództwa. Ze strony dywizjonera był to niewątpliwie tylko manewr taktyczny. W pierwszej rozmowie z Barzykowskim Skrzynecki wcale przecież nie ukrywał, że do Chłopickiego był nastawiony tak samo niechętnie jak do Radziwiłła. Poza tym wiedział równie dobrze jak członkowie rządu, że "polski Napoleon" nie był człowiekiem, którego można było do czegokolwiek zmusić. Pierwsza próba w tym kierunku doprowadziłaby niewątpliwie do jego całkowitego wycofania się z dowodzenia. I może właśnie o to ambitnemu dowódcy 3. dywizji chodziło. Ale Czartoryski i Barzykowski, którzy rzeczywiście jedyny ratunek widzieli w Chłopickim, pojęli od razu niebezpieczeństwo tkwiące w projekcie Skrzyneckiego i przedstawili własną, zmodyfikowaną propozycję. "Kto zna charakter, upór jenerała Chłopickiego, ten wie, że dla niego nie ma przymusu - odpowiedział Skrzyneckiemu Barzykowski. - Można go rozstrzelać, zabić, ale nie przymusić. A zresztą jakież mogą być środki takiego przymusu i gdzie one nas zaprowadzą?... On Dyktaturę Sejmowi pod nogi rzucił, a cóż dopiero z buławą będzie? A jak nie przyjmie, nie usłucha woli Sejmu? ...czyliż wskutek nieusłuchania wyznaczać sąd, sądzić, karać, wznosić rusztowanie, krew przelewać i krew jenerała, co tyle lat dla ojczyzny walczył i teraz dla niej walczy?... Niebezpieczny to krok i do wykonania prawie niepodobny. Czyliby nie lepiej było, gdyby go wojsko wodzem okrzyknęło?..." Krótko mówiąc, rzecznik Rządu Narodowego proponował namówić Chłopickiego, aby zechciał łaskawie dokonać wojskowego zamachu stanu przeciwko sejmowi i rządowi. Paradoks sytuacji doszedł swego apogeum. A rzecz miała pełne szanse powodzenia, gdyż popularność "bożka opinii" w armii była jeszcze ogromna. Ale takie rozwiązanie nie odpowiadało inicjatorom sekretnego spotkania w Olszynce Grochowskiej. I właśnie wtedy z ust pułkownika Prądzyńskiego padło po raz pierwszy nazwisko nowego kandydata na wodza naczelnego: generała Skrzyneckiego. Lecz grunt nie był jeszcze przygotowany i członkowie rządu nie potraktowali tej kandydatury poważnie. Skrzynecki dostrzegł to natychmiast i oświadczył stanowczo, że buławy nie przyjmie. "Moją powinnością - zakończył chłodno rozmowę z delegacją rządową - było donieść rządowi, co u nas złego dzieje się, i wskazać, że ku zgubie biegniemy, do rządu zaś należy obmyślić środki zaradcze". Po rozstaniu się z przedstawicielami armii członkowie rządu "zamyśleni ze schylonymi głowami" ruszyli w stronę Grochowa. Przytłaczała ich powaga sytuacji. Ze starszych generałów, poza niebezpiecznym intrygantem Krukowieckim, nikt się nie kwapił do buławy wodzowskiej. Z młodszej kadry mogli być brani pod uwagę tylko dwaj popularni zwycięzcy z pierwszych bojów lutowych. Ale Skrzyneckiemu nie zdążyły jeszcze przylgnąć do munduru świeżo przypięte szlify generalskie, a Dwernicki źle był widziany w kołach prawicy rządowej głównie dlatego, że udzielał w swoim sztabie przytułku wielu wybitnym klubistom warszawskim. Pozostawał więc jedynie Chłopicki. Członkowie rządu postanowili raz jeszcze odwołać się do jego uczuć obywatelskich. Dla zachowania pozorów książę Czartoryski pojechał naprzód zawiadomić o wszystkim nominalnego wodza naczelnego księcia Radziwiłła, którego okazała "Kwatera Jeneralna" znajdowała się w głębi Pragi, przy ulicy Targowej. Natomiast Barzykowski, obciążony zadaniem urobienia atmosfery do zasadniczej rozmowy, podążył wprost do Chłopickiego. "W małym dworku na połowę rozebranym, na samym początku wsi Grochowa, na strzał działowy od nieprzyjaciela, miał on swoją kwaterę - wspomina poseł ostrołęcki. - Wszystko tam było skromne i obozowe". Nie było więc ani fortepianu, ani pięknych panien, jak w legendarnym dworku z Warszawianki Wyspiańskiego. Przy wodzu de facto skupiało się tylko nieliczne grono adiutantów i sztabowców, z Prądzyńskim na czele; reszta trzymała się "doskonałych obiadków w praskiej kwaterze Radziwiłła. Eks-dyktator tego dnia "miał na sobie długą granatową kapotę, a na głowie, niefortunnym przypadkiem, furażerkę z wypustkami amarantowymi, taką jaka była przepisana dla cywilnych sług oficerskich". Nie wynikało to zapewne z "niefortunnego przypadku", lecz z demonstracji jak najbardziej zamierzonej. Ale w humorze był Chłopicki wybornym. Barzykowski trafił szczęśliwie na jeden z tych rzadkich nastrojów euforycznych, jakie nachodziły niekiedy "polskiego Napoleona" w przerwach między okresami burz, rozpaczy bądź zupełnych zapaści. "Obóz, grom działa, zapach prochu, wszystko ożywiało w nim duchowe wspomnienia i dodawało mu życia, humoru i wesołości". Był upojony udziałem w bojach trzech poprzednich dni i zaskoczony męstwem młodego żołnierza polskiego. "Wykropiliśmy się z Moskalami, żołnierz nasz, chociaż młody, ale dobrze się bił, dał dowody męstwa i wytrwania w boju - powiedział Barzykowskiemu. - Oficerom naszym także odwagi i męstwa odmówić nie można i owszem hojnie życiem płacili, dawali przykład, byli na przedzie. Ale dla oficera nie dość męstwa, trzeba i znajomości swego rzemiosła. Szkoła W. Księcia Konstantego, plac Saski nie ukształcił nam zdatnych dowódców, przez obadwa dni musiałem nie tylko obowiązki jenerała, ale powinność szefa batalionu pełnić. Prowadziłem sam bataliony w ogień, bo musiałem, panowie oficerowie nie byli w stanie tego robić. Za Napoleona było inaczej, każdy musiał dobrze znać swoje obowiązki i umieć je wypełniać". Barzykowski próbował tłumaczyć, usprawiedliwiać. To skutki kilkunastoletniego pokoju. Starsi wojskowi odwykli od wojny, młodzi nie nabrali jeszcze w niej doświadczenia. Ale przy polskim zapale i polskim talencie do wojaczki, można i należy się spodziewać, że wkrótce polscy oficerowie nabiorą potrzebnego doświadczenia i z najlepszymi zrównać się zdołają. Byle tylko on, Chłopicki, zgodził się objąć nad nimi dowództwo. - "Ty ich wojować nauczysz, ty ich do zwycięstwa poprowadzisz!" Chłopicki się rozgrzał. Zaczynał już wchodzić w skórę wodza. Dowiadywał się, ile Barzykowski, jako "nadminister" wojny, będzie mógł mu dostarczyć nowej piechoty i ile trzewików dla starej. Dybicz z całą swoją potęgą, z minuty na minutę, wydawał mu się coraz mniej groźny. "Pobiję go!" - wołał w podnieceniu - nie jest to tak wielki generał, jak o nim sądzą. Tyle ma wojska i dobrego, i obficie we wszystko zaopatrzonego i cóż dotychczas zrobił? Najmniejszej korzyści nie odniósł. Ta olszyna powinna być jego grobem, o nią, spodziewam się, rozbiją się jego siły. Gdy zaś go pobiję, wsiądę mu na kark, nie dam chwili odpoczynku, pędzić będę, i dlatego pod Brześciem potrzeba mi będzie więcej piechoty, bo w tamtych stronach teatr wojny rozpocząć się musi". Podczas tej rozmowy przybył książę Czartoryski. Prezes Rządu Narodowego nie przepadał osobiście za Chłopickim. W potomku litewskich dynastów krew się musiała burzyć, ilekroć ten, nie liczący się z nikim, "rozparzony szlachcic" zwracał się do niego przez "wasan", a w napadach gniewu strofował go jak swojego subalterna. Ale książę przybywał w misji państwowej, aby odzyskać dla sprawy narodowej "polskiego Napoleona". Przyłączył się tedy najgoręcej do próśb Barzykowskiego. Dziękował Chłopickiemu w imieniu rządu i narodu za czynny udział w dotychczasowych bojach i błagał o przyjęcie oficjalnego kierownictwa nad dalszą wojną... "Ojczyzna jeszcze raz do ciebie rękę wyciąga - kończył z uczuciem swe wywody - woła twojej pomocy, my zaś w jej imieniu przemawiamy. Czynimy to z mocnym przekonaniem, że potrzebę tego uznasz i pochlebiamy sobie, iż nie odmówisz być zbawcą ojczyzny!" Ale euforia Chłopickiego już się skończyła. Barzykowski dostrzegł, że przemówienia księcia słuchał "z niespokojnością wyraźną". Obecność Czartoryskiego musiała mu przypomnieć fatalne spotkanie z "dozorczą" Delegacją Sejmową z 16 stycznia 1831 roku i rozjątrzyła w nim na nowo ranę zadaną mu przez posła Jana Ledóchowskiego.* (* Zajście to opisane jest dokładnie w tymże tomie w części 1 [Rewolucya w Warszawie].) Wylała się z niego cała wezbrana gorycz i obraza. "Nie przyjmuję wodzostwa - odpowiedział z żywością. - W długich wysługach, w twardych bojach bliznami okryty, walcząc po różnych krajach za ojczyznę, dosłużyłem się szlif jeneralskich. Napoleon mi je dał, a Ledóchowski zmusił mnie do ich odpięcia. Sejm wszystko zaaprobował, jestem więc teraz tylko prostym żołnierzem (być może, iż przy tych słowach wskazał palcem na swą furażerkę ordynansa - M. B.), a wyznaję ze szczerością starego żołnierza, że nikogo nie widzę przed sobą, kto by mógł mieć prawo i godność na powrót mi je przypiąć, bez szlif zaś wodzem być nie można, tylko żołnierzem. Przyznam się wam, że wśród bitwy znajdowałem się tam, gdzie było największe niebezpieczeństwo, bo śmierci szukałem, bo w tem położeniu, w jakiem teraz jestem, śmierć mi tylko pozostaje. Ponieważ kule mnie omijały, więc jeszcze bić się będę, ale szukać ich nie przestanę". Prezes Rządu Narodowego miał prawo poczuć się osobiście dotknięty pychą bijącą z tego ostentacyjnego samoponiżania się eks-dyktatora. Ale nie osłabiło to w księciu dobrej woli i żarliwości. "Jenerale, zawołał, co się stało, już do nas nie należy, lecz do potomności, do historyi, one nas osądzą i każdemu wymiar sprawiedliwości oddadzą. Dla nas jest tylko przyszłość, tam są nasze obowiązki i powinności, i te nam gorliwie wypełnić trzeba. Prócz tego znasz dobrze, boć wśród burz świata wzrosłeś i tych rang się dosłużyłeś, że rewolucye nie zawsze prawnie postępują, że życie nasze jest wystawione na różne przeciwności i wśród nich płynąć musimy, a tylko przekonanie o wypełnionych powinnościach czystem sumienie robi. To, co się stało, równie boli nas, jak i ciebie, równie może to tak żywo czujemy, jak i ty, lecz pozwól sobie powiedzieć, iż wszystko, co zaszło, było dalekie od jakiegokolwiek zamiaru ubliżenia tym dostojeństwom i rangom, na jakie w tylu krwawych bitwach tak chlubnie zasłużyłeś, a które z rąk pierwszego wojownika świata w nagrodę otrzymałeś. Prawdziwe zasługi są silniejsze nad chwilowe wiatrów powiewy. Naród polski jest z ciebie dumny i dał ci dowody, jak cię cenić umie. Dlatego, jenerale, co się stało, puśćmy w zapomnienie, radźmy tylko o tem, co robić trzeba. Wiesz dobrze, jak jest z wodzostwem wojska naszego. Dłużej być tak nie powinno, bo zginiemy. W wojnie trzeba jednego wodza. Ty, jenerale, wśród nas jesteś najzdolniejszy, w tobie tylko wojsko i naród ma zaufanie, do ciebie więc ojczyzna wyciąga ręce, i odepchnąć jej nie możesz i nie powinieneś. Umiałeś własną ręką sięgnąć po Dyktaturę, teraz tą samą ręką przypnij te szlify jeneralskie, które tobie samemu odjąć się podobało, i rzeknij: jestem wodzem, a tysiączne radości okrzyki narodu i wojska zatwierdzą twoje postanowienie. Z tem przedstawieniem, z tą prośbą do ciebie przychodzimy, nie odsuwaj nas, rząd wszystko ku temu ułatwi, sejm wszystko zatwierdzi, bo ratunek ojczyzny tego wymaga". Ale argumenty Czartoryskiego nie zdołały przełamać oporu obrażonego eks-dyktatora, wpłynęły jedynie na pewną odmianę jego tonu. "Co chcą, niech mówią i piszą, rzekł wolno Chłopicki, ja jednak kocham ojczyznę. Trzydzieści lat dla niej biłem się i teraz gotów jestem dla niej poświęcić moją krew i życie, ale tego, co mi, panowie, proponujecie, uczynić nie jestem w stanie. Wziąłem Dyktaturę, bo czułem, że tego było potrzeba, ale teraz inne jest położenie. W tem, co zaszło między mną a deputacyą i Sejmem, nic nie poszanowano, wszystko pogwałcono, a wśród takiego stanu rzeczy ogłaszać się wodzem ani wypada, ani przystoi. Trzeba wprzódy coś takiego zrobić, żeby wszystko umilknąć musiało, trzeba nowych nabyć praw i wtenczas dopiero podobny krok będzie możliwy. Na wasze przedstawienie odpowiadam wam szczerze, że teraz nic nie przyjmę, nic nie przedsięwezmę, ale wam uroczyście przyrzekam, że księcia Radziwiłła moją radą we wszystkim wesprę. Więcej nawet powiem. W przyszłej batalii, jaką stoczymy, ja rozkazy wydam, ja dowodzić będę, a jeżeli mi fortuna posłuży i zwycięstwo odniosę, wtenczas nabędę nowego prawa i przyznam się wam, lecz niech to będzie między nami, ogłoszę się wodzem, a może i czegoś więcej zażądam. Oto moje myśli i chęci, to wam oświadczam i przyrzekam, lecz nic więcej ode mnie nie żądajcie, bo nic więcej nie uczynię". Na tym rozmowa się zakończyła, gdyż obawiano się, aby dalszymi naleganiami "nie pogorszyć usposobienia" Chłopickiego. "Po tych przykrych odwiedzinach członkowie rządu ze ściśniętym sercem do ministra wracali - kończy swą relację Barzykowski - boć wszystko niedobrze działo się, a zaradzić złemu nie było można. Nieprzyjaciel liczny za parę dni nowych posiłków się spodziewał, my zaś mniej liczni, pozycya nasza coraz bardziej ciasna, ruchy od nas niezawisłe, w tyłach jeden tylko most słaby i zwichnięty do odwrotu, i jeszcze bez wodza. Wszakże bytność w obozie członków rządu nie była zupełnie bezowocna. Chłopicki uznał sam, iż brak oznaczonego charakteru wśród wojska sprawiać musi, że jego rozkazy bez skutku pozostają. Wskutek tego dnia 22, wyszedł rozkaz dzienny do wojska, w którym Chłopicki dowódcą pierwszej linii bojowej został naznaczony i zastrzeżono, że od niego wszystkie rozkazy wychodzić będą. Rozkaz ten uczynił jak najlepsze wrażenie" Informacja o rozkazie dziennym, powołującym Chłopickiego na "dowódcę pierwszej linii bojowej", wzbudza pewne wątpliwości. Ani słowem nie wspominają o tym w swoich pamiętnikach najbliżej tych spraw stojący Ignacy Prądzyński i Władysław Zamoyski.* (*Leon Dembowski, jeden z najpoufniejszych doradców Czartoryskiego, pisze wyraźnie: "zastanawia, że [wódz naczelny] rozkazem dziennym, przynajmniej w dzień bitwy Grochowskiej, nie polecił wszystkim dowódcom, ażeby rozkazom Chłopickiego byli posłuszni".) Nie ma tego rozkazu w czterotomowych Źródłach do dziejów wojny...1830-1831 r., wydanych przez Bronisława Pawłowskiego, a trudno przypuścić, by znakomity historyk wojskowości mógł tak ważny dokument pominąć, gdyby się z nim zetknął. Nie udało się także - o ile wiem - dotrzeć do tego rozkazu żadnemu z badaczy współczesnych. Oczywiście, że wszystko to razem nie podważa jeszcze informacji Barzykowskiego, rozkaz mógł po prostu zaginąć w bałaganie kampanii powstańczej. Z drugiej jednak strony trudno wykluczyć, że Barzykowski w swojej Historyi Powstania Listopadowego, pisanej już z perspektywy czasu, dodał jakąś brakującą, potrzebną mu kropkę nad "i", zwłaszcza że oficjalne przeprowadzenie nominacji Chłopickiego przez rozkaz dzienny naczelnego wodza poważnie by rehabilitowało czynniki rządowe, kierujące resortem wojny - a więc samego autora Historyi Powstania Listopadowego. Ostateczne wyświetlenie tej sprawy ważne by było dla dalszego ciągu opowieści o dawnych szwoleżerach. Bo jeżeli 22 lutego eks-dyktatora Chłopickiego rzeczywiście mianowano "dowódcą pierwszej linii bojowej", to musiałby o tym także wiedzieć generał Tomasz Łubieński, a to z kolei miałoby znaczenie przy osądzaniu jego postępowania w dniu 25 lutego w bitwie pod Grochowem. Na trzy dni przed walną bitwą generał Łubieński przesunięty został o stopień wyżej w hierarchii dowódczej. Rozkaz Naczelnego Wodza Siły Zbrojnej Narodowej z 22 lutego 1831 roku (tak: właśnie 22 lutego 1831 r. - i ten rozkaz dzienny, w odróżnieniu od wspomnianego poprzednio, znajduje się w zbiorze Pawłowskiego) dokonał reorganizacji kawalerii, dzieląc ją na dwa korpusy. Na dowódcę korpusu I powołano generała dywizji Jana Nepomucena Umińskiego, dawnego rywala Łukasińskiego w Wolnomularstwie Narodowym, świeżo zbiegłego z twierdzy pruskiej w Głogowie i aktualnie windowanego przez stronnictwo spowinowaconych z nim Niemojowskich na bohatera narodowego. Dowództwo korpusu II powierzono generałowi dywizji Tomaszowi hrabiemu Łubieńskiemu. Było to wywyższenie niebagatelne. Dawny szef I szwadronu szwoleżerów skupił pod swoimi rozkazami połowę całej jazdy powstańczej.* (* Korpus generała Łubieńskiego składał się z dwóch dywizji jazdy i z dwóch baterii artylerii konnej. Dywizjami dowodzili: generał Zygmunt Stryjeński i generał Andrzej Ruttie (dawny zastępca a później następca Kozietulskiego w 4. pułku ułanów). Do dywizji Stryjeńskiego należały: brygada pułkownika [później generała] Kazimierza Skarżyńskiego [2. pułk strzelców konnych, szwadron poznański, 3. pułk ułanów] oraz brygada dawnego szwoleżera, pułkownika [potem generała] Józefa Kamińskiego [4. pułk strzelców konnych, dywizjon karabinierów, 5. pułk ułanów]. Do dywizji Ruttie'ego brygada pułkownika [potem generała] Ludwika Kickiego [2. pułk ułanów, 2. pułk mazurów] oraz brygada dawnego szwoleżera pułkownika [potem generała] Dezyderego Chłapowskiego [4. pułk ułanów, 1. pułk ułanów]. Łubieński skupiał w swoim korpusie sporo dawnych kolegów z gwardii napoleońskiej [poza dwoma dowódcami brygad wielu oficerów młodszych, zwłaszcza w 4. pułku ułanów] oraz parę osób z rodziny [Wojciech Morawski w sztabie, w szwadronie poznańskim "szeregowiec" Henryk Łubieński, w 1. pułku mazurów podporucznik Kazimierz Łubieński. Powinowatym Łubieńskich był pułkownik Kazimierz Skarżyński].) Rankiem 25 lutego 1831 roku, przed rozpoczęciem walnej bitwy o Warszawę, korpus Łubieńskiego, którego jedna brygada pod dowództwem pułkownika Kickiego, pełniła służbę w linii przedniej, stał w odwodzie za 3. dywizją piechoty, po lewej stronie dzisiejszej ulicy Grochowskiej, "opierając się - jak stwierdza Wacław Tokarz - prawym swoim skrzydłem o Słup Żelazny". Tam właśnie, przy Słupie Żelaznym, rozmawiał z generałem Łubieńskim bezpośrednio przed bitwą członek Rządu Narodowego Stanisław Barzykowski. "Rano udałem się na pole bitwy grochowskiej - wspomina "Nadminister wojny". - Kiedym przejeżdżał koło korpusu Łubieńskiego, znajdował się on niedaleko Żelaznego Słupa i coś swojemu szefowi (Władysławowi Zamoyskiemu) dyktował. Powitałem go i parę grzecznych słów zamieniłem, między innemi powiedziałem, że zapewne jenerał w toczącej się bitwie czynny udział weźmie i chwały orężowi polskiemu przyczyni. Odpowiedź była dość sucha i niechętna, skończył ją zaś temi słowy: <>. Nie wierzył więc w zwycięstwo - dodaje swój komentarz Barzykowski - i owszem był przekonany, że do Wisły wrzuceni będziemy, przeto dla uratowania i korpusu, i swojej chwały już od początku o cofaniu przez Modlin myślał". Barzykowski przypomniał o tym spotkaniu, ustalając genezę wydarzeń, które nastąpiły potem, i chodziło mu zapewne o to, aby słynną późniejszą kontrowersję między ciągle jeszcze miłym jego sercu generałem Chłopickim a dowódcą II, korpusu jazdy wytłumaczyć defetystyczną od początku postawą tego ostatniego. Może było i tak, jak sądził poseł ostrołęcki, ale mnie - jako autora tej opowieści, mocno już uwikłanego w losy dawnych szwoleżerów - interesuje ponadto rzecz inna. Zastanawiam się, czy Barzykowski - członek Rządu Narodowego z roku 1831 był zdolny dostrzec jakiś związek między zarzucanym generałowi Łubieńskiemu defetyzmem a... Słupem Żelaznym, przy którym toczyła się rozmowa. Otóż wydaje mi się, że to było chyba niemożliwe. Wychwytywać podobne skojarzenia potrafimy dopiero my, którzy na to wszystko patrzymy z dystansu lat blisko stu pięćdziesięciu. Żelazny Słup, tak często wspominany w dokumentacji bojów grochowskich, przetrwał do naszych dni; tyle, że stracił bardzo na znaczeniu. Wtedy górował nad całą okolicą jako główny punkt orientacyjny w piaszczystej pustce między wałami Pragi a pierwszymi domkami Grochowa; dziś trzeba go szukać wśród gęstej zabudowy najruchliwszego odcinka ulicy Grochowskiej, zaraz za skrzyżowaniem z ulicą Podskarbińską. Na ogół nie pamięta się już, kiedy i na jaką intencję ten pomnik postawiono. - Prawdopodobnie w związku z jakąś wojną, jak to zwykle u nas... - odpowiada zapytany przechodzień uliczny. Ale wysoki, czarny, "z głazu ubity" obelisk, dawniej nazywany Żelaznym Słupem, wyłamuje się z normalnego polskiego schematu. Zamiast obrazów wojny czy martyrologii widnieje na nim laska boga Merkurego - znana od wieków całej cywilizowanej ludzkości jako symbol handlu i pokoju. Obok - łaciński napis: Via metropolitana Varsavia Brestium i data: rok 1823. Bliższych szczegółów dostarcza ówczesna prasa. Dowiadujemy się stamtąd, że Słup Żelazny upamiętnia zakończenie budowy Szosy Petersburskiej (potocznie nazywano ją Traktem Brzeskim), wiodącej z Warszawy przez Siedlce do Brześcia. Jedna z największych inwestycji owego czasu*, (* Trakt ten, długości przeszło 25 mil, budowano z ogromnym nakładem pracy i kosztów. "Budowa tego, rozpoczęta w roku 1818, przedstawiała mnóstwo trudności - pisano 13 marca 1824 r. w "Monitorze Warszawskim" - wciąż same piaski, bagna, trzęsawiska lub błota. Sypano ogromne groble, jak np. pod Terespolem [gdzie miejscami na ieden sążeń drogi po 55 sześciennych sążni ziemi i żwiru w namule tonęło], pod Zawadami, na Kostrzyniu itd. Droga ta przedstawia już wielorakie korzyści, tak np. furmani mogą teraz drugie tyle ładować bez przeciążenia zaprzęgu; Dyrekcja J-lna Poczt zmniejszyła opłatę extra-pocztową; prywatni swemi końmi idący zyskali trzecią część czasu, a tem samem i kosztów podróży".) rozpoczęta pod patronatem dyrektora generalnego Wydziału Przemysłu i Kunsztów Stanisława Staszica, a dokończona dzięki energicznemu poparciu ministra skarbu księcia Druckiego-Lubeckiego, miała się stać głównym połączeniem handlowym między Królestwem a cesarstwem - warunkiem sine qua non rozbudowy polskiego przemysłu i handlu, a przez to - wzbogacenia i unowocześnienia kraju. Przypuszczam, że wizja Wielkiego Planu, którego zasadniczym elementem była ta droga, zaprzątała już myśli Staszica, kiedy - narażając się na gniew liberałów - kontrasygnował swoim ogólnie szanowanym nazwiskiem dekret o ustanowieniu cenzury; na opłacenie kosztów tej drogi bezlitośnie wyciskał pieniądze z rodaków "kniazik" Drucki-Lubecki. Szczególnie interesująco przedstawia się fronton praskiego pomnika. Od dołu do góry pokrywają go płaskorzeźby, wyobrażające kolejne fazy budowy drogi. Razem układa się to w całość, którą bez żadnej przesady można nazwać ilustracyjnym reportażem z życia Królestwa Kongresowego. Poznaje się z tego reportażu ówczesne miasta i wsie, a także trud ówczesnego inżyniera, robotnika drogowego, górnika i chłopa dowożącego materiał budowlany. Reliefy na Słupie Żelaznym przesycone są - jak powiedzielibyśmy dzisiaj - dynamiką pokojowego wzrostu. Grochowski obelisk jest najostrzejszą antytezą tego, co działo się wokół niego w ostatnich dniach lutego roku 1831. Był to istotnie okrutny żart historii, że droga pomyślana przez Staszica i Lubeckiego jako narzędzie konstruktywnej współpracy między Królestwem a cesarstwem - w niespełna osiem lat po jej otwarciu stać się miała głównym traktem powstańczej wojny. I to właśnie spod Żelaznego Słupa kazano startować do bitwy grochowskiej naczelnikowi "klanu pobożnych spekulatorów". Żelazny Słup symbolizował to wszystko, czemu dawny szef pierwszego szwadronu szwoleżerów poświęcił życie po powrocie z wojen napoleońskich. Wyryty na pomniku grochowskim rok 1823 był punktem zwrotnym w biografii Tomasza Łubieńskiego. Właśnie w tym roku rozstał się ostatecznie ze swoim gospodarstwem wiejskim, zamierzając zająć się bardziej sprawami publicznymi. Dojrzewała już wtedy koncepcja Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, rysowały się plany Banku Polskiego i Kas Oszczędnościowych, powstawały pierwsze rodzinne przedsiębiorstwa przemysłowe. W podróżach zagranicznych tego roku generał poświęcał większość swego czasu na tropienie różnych nowych wynalazków technicznych z myślą o przeniesieniu ich na grunt polski. Niedawno udostępniono mi ze źródeł rodzinnych dzienniczek jednej z córek Piotra Łubieńskiego, pisany w maju i czerwcu 1823 roku. Bratanica generała opisuje tam zjazd rodziny w Krakowie z okazji ślubu Róży Łubieńskiej z Ludwikiem Sobańskim. Z dwóch szkolnych zeszytów, zapisanych kaligraficznym pismem młodej panny sprzed pół wieku, bije ta sama niezachwiana wiara w patriotyzm i słuszność postępowania klanu rodzinnego, co z ówczesnych listów generała. Dobrego samopoczucia Łubieńskich nie zakłócała świadomość, że w tym właśnie roku toczyło się w Warszawie okrutne śledztwo przeciwko majorowi Walerianowi Łukasińskiemu i innym przywódcom Wolnomularstwa Narodowego. "Pobożni spekulatorzy" wierzyli głęboko, że racja była po ich stronie, a nie po stronie "wichrzycieli" i spiskowców. Przez wiele lat - twórczo i konsekwentnie - służył generał Łubieński idei pokojowego i korzystnego dla obu stron współistnienia z cesarstwem. Uważał to za jedyną możliwą alternatywę polityczną i historyczną dla kongresowego Królestwa Polskiego. I chyba nigdy nie był tak głęboko przekonany o słuszności swego poglądu, jak owego lutowego dnia roku 1831, kiedy trzęsąc się z zimna i utrudzenia, patrzał spod Żelaznego Słupa na krwawe i chaotyczne zmagania orężne na polach Grochowa. Miał prawo nienawidzieć tych wszystkich, którzy ponosili winę za zmarnowanie najlepszej - w jego rozumieniu - szansy istnienia i rozwoju Królestwa. Jego wielki gniew kierował się zarówno przeciw brutalnemu wielkiemu księciu Konstantemu i podstępnemu komisarzowi cesarskiemu Nowosilcowowi, jak przeciw patriotycznym desperatom Nocy listopadowej i wygadanym demagogom z sal Redutowych. Ale tamtego lutowego dnia najbardziej chyba nienawidził owego "słomianego dyktatora", który zaprzepaścił ostatnią możliwość ratunku: tak mądrze, przy udziale Łubieńskich, obmyśloną koncepcję "zbrojnej ugody", który odepchnął od siebie najzdolniejszych, najbardziej mu oddanych współpracowników, i rzucił ich na żer motłochowi, a teraz - nie poczyniwszy nic rozsądnego dla odpowiedniego przygotowania tej wielkiej bitwy - odziany "po komediancku" w cywilny surdut i czapkę ordynansa, z cygarem w ustach - popisywał się przed wojskiem swoją pogardą śmierci i iście napoleońską brawurą, myśląc tylko o jednym: o uratowaniu wojskowego honoru, chociażby kosztem samobójstwa całej armii. Gniew i rozżalenie musiały przenikać do głębi dowódcę II korpusu jazdy, generała Tomasza Łubieńskiego - zarówno wtedy, gdy przy Żelaznym Słupie udzielał swej "defetystycznej" odpowiedzi członkowi Rządu Narodowego Stanisławowi Barzykowskiemu - jak i w kilka godzin później, kiedy w najgorętszym momencie bitwy uznał za stosowne trzykrotnie, raz po raz, odmówić wykonania rozkazu naczelnego wodza de facto armii powstańczej: eks-dyktatora Józefa Chłopickiego. Krwawe wielogodzinne zmagania o Olszynkę Grochowską w dniu 25 lutego 1831 roku - znane z niezliczonych opisów polskich i obcych - rosyjscy kronikarze nazwą później "bitwą olbrzymów". Nie zidentyfikowany z nazwiska oficer armii Dybicza bezpośrednio po bitwie odnotował, że "Polacy równali się Francuzom z najlepszych czasów Cesarstwa, że kule latały w Olszynie jak grad, że bez przerwy gwizdały w niej kartacze, że grunt przez granaty był całkiem zorany... że nie było tam ani jednego nie uszkodzonego drzewa". Chłopicki do ostatniej chwili nie chciał tej bitwy. W dokumentacji tygodniowych bojów o Warszawę (od Wawra do Grochowa) odnaleźć można epizody zdumiewające. Młodzi, pełni inwencji sztabowcy armii powstańczej klękali przed "polskim Napoleonem" i całując go po rękach błagali, aby zerwał z taktyką uników i zdecydował się wreszcie na podjęcie działań ofensywnych. Wspominając ówczesne postępowanie Chłopickiego, rozmiłowany w nim jako w żołnierzu Ignacy Prądzyński nie waha się wystąpić z morderczą hipotezą, że eks-dyktator "nie chciał stanowczego zwycięstwa, które by dość łatwo było przyszło, a które by jak najdobitniej było potępiło jego zdanie i całe poprzednie postępowanie, że on chciał, ażeby skutek go i owszem usprawiedliwił, ażeby wypadki krwawe i żałobne dały mu prawo powiedzieć: wszakże mówiłem!" Inny kronikarz i uczestnik tamtych zdarzeń Władysław Zamoyski przypomina krążące później o Chłopickim żarciki, że "gdyby go Dybicz nie zaczepił w Olszynie, stałby pod nią po dziś dzień". Skoro jednak - pod naporem opinii publicznej wojska i narodu - musiano się w końcu na walną batalię zdecydować (chociaż wielu późniejszych historyków uzna, że Grochów nie był dla niej wcale miejscem najodpowiedniejszym); skoro padł pierwszy bitewny wystrzał i rozpoczęły się na nowo śmiertelne zapasy o kluczową Olszynkę, wówczas "słomiany dyktator" uległ nagle jakiemuś cudownemu przeobrażeniu. Ocknął się w nim dawny lew z Legii Nadwiślańskiej. W jednej chwili zapomniał o "królu" Mikołaju, o zniewadze doznanej od posła Ledóchowskiego, o wszelkich innych względach politycznych. "Przemogła natura i krew rodowita: stał się żołnierzem i wodzem". Niemal wszyscy kronikarze kampanii 1831 roku ze szczerym podziwem piszą o postawie Chłopickiego w bitwie grochowskiej. Stary mężczyzna w cywilnym surducie-bekieszce, w lokajskiej furażerce na głowie (bardziej dbający o pozory pamiętnikarze przedstawiają go w jego zwykłym cylindrze) panował nad całym placem boju. Był nieustannie na przedzie, nieustannie świecił w oczy osobistym przykładem. Jednym napoleońskim słowem potrafił wskrzeszać entuzjazm w zmordowanych masach żołnierskich. Niebezpieczeństwo było najwyraźniej jego żywiołem. W najgęstszym ogniu bitwy zdawał się czuć najlepiej. Jego marsowa twarz była spokojna i pogodna, wzrok błyszczał. Jaśniej i precyzyjniej niż zazwyczaj wykładał swe myśli wpatrzonym w niego adiutantom i subalternom. Przelatujących kul, rozrywających się obok niego granatów i kartaczy jakby w ogóle nie dostrzegał. Jego ciągła komenda, nawet brutalny ton, jakim ją wydawał, podtrzymywały i przedłużały obronę Olszynki. Walących się z nóg obrońców lasku podrywał do dalszych nadludzkich wysiłków. "Cudna to była natura żołnierska!" - zachwyca się Chłopickim Prądzyński, ten sam Prądzyński, który tak surowo osądzał go jako polityka. Na polu bitwy grochowskiej "upadły bożek opinii" odbudowywał z gruzów swoją napoleońską legendę. I miał chyba pełną tego faktu świadomość. Ale ani bohaterstwo żołnierzy dywizji Żymirskiego i Skrzyneckiego, ani wspaniała poniewczasie aktywność Chłopickiego nie mogły już wystarczyć do wygrania tej bitwy. Przeciwnik bił się równie mężnie i zaciekle, a górował olbrzymią przewagą liczebną. Na eks-dyktatorze mścił się brak należytego przygotowania terenu do walki, choć od początku liczono się z jej stoczeniem na przedpolu stolicy. Mściło się zaniedbanie formacji nowej piechoty, które postawiło Polaków wobec tak znacznej przewagi liczebnej nieprzyjaciela, że nawet najlepiej przeprowadzona obrona nie rokowała nic więcej ponad uratowanie położenia, w które postawiła armię dotychczasowa ustępliwość jej wodzów (powtarzam tu zdanie Wacława Tokarza). Około godziny drugiej po południu zasłana trupami polskich obrońców Olszynka Grochowska przeszła prawie w całości we władanie wojsk feldmarszałka Dybicza. "Ale Chłopicki wcale się jeszcze nie ma za pokonanego - wspomina, odtwarzając ówczesną sytuację Ignacy Prądzyński. - Tutaj owszem okazał się cały hart jego duszy, cała zacięta uporczywość jego umysłu. On postanowił utrzymać się na swojem, albo też z całem wojskiem na placu poledz a co raz postanowił, to dokonać musi. Widząc że Olszyna, ten przedmiot zajmujący niemal wyłącznie wszystkie jego myśli, z rąk mu wypada, układa nowe wysilenia na jej odzyskanie. Ma to być potężny atak, który on sam poprowadzi..." Dla odebrania Olszynki "polski Napoleon" chce na nią rzucić całą rozporządzalną piechotę i zmasowaną kawalerię. Rozsyła w różne strony adiutantów. Jedni mają ściągnąć z Białołęki dywizję piechoty generała Krukowieckiego z podporządkowaną mu artylerią Giełguda i jazdą Jankowskiego, inni - dywizję jazdy ze stojącego w odwodzie korpusu generała Łubieńskiego. Ale żaden z tych rozkazów nie będzie wykonany. Wydarza się fakt niesłychany, nieczęsto notowany w historii wojen i wojskowości. Dwóch doświadczonych, wysoko kwalifikowanych generałów, działając całkowicie niezależnie od siebie, odmawia w najkrytyczniejszym momencie bitwy wykonania rozkazu naczelnego wodza. Ale nie: stan faktyczny, nakreślony w taki sposób, byłby zbyt łatwy do jednoznacznego osądzenia. Tu rzecz jest bardziej skomplikowana. Nawet najzapaleńszy i najsurowszy z historyków wojny 1831 roku, Ludwik Mierosławski, wódz następnego polskiego powstania, nie poważy się zarzucić Krukowieckiemu i Łubieńskiemu zwykłej, ordynarnej zdrady sprawy powstańczej; w danym wypadku posłuży się dyplomatycznym unikiem i mówić będzie tylko o półzdradzie. Bo obaj generałowie mieli dla swego nieposłuszeństwa formalne usprawiedliwienie. Chłopicki nie był przecież istotnym naczelnym wodzem, i jeżeli istniał nawet i doszedł do ogólnej wiadomości ów rozkaz dzienny mianujący go wodzem pierwszej linii, to nie nadawał mu on chyba uprawnień do dysponowania oddziałami znajdującymi się w Białołęce czy stojącymi w odwodzie. Asekurowani tym niedociągnięciem formalnym generałowie mogli sobie pozwolić na zbywanie adiutantów eks-dyktatora ironicznymi oświadczeniami, że pana Chłopickiego nie znają i wykonywać będą wyłącznie rozkazy naczelnego wodza (Krukowiecki miał od Radziwiłła rozkaz nieruszania się ze swoich stanowisk do godziny trzeciej po południu). Regulaminowy wybieg był oczywiście tylko przesłoną, okrywającą prawdziwe przyczyny niewykonania rozkazu. Jeżeli chodzi o Krukowieckiego, to niektórzy kronikarze utrzymują, że kierował się motywami nikczemnymi. Było powszechnie wiadome, że od wybuchu powstania rywalizował z Chłopickim o władzę i popularność. Ich gwałtowna rozmowa w pierwszych dniach grudnia 1830 roku zakończyła się słynną "apopleksyą" Chłopickiego. Potem Krukowiecki ciężko przeżył pominięcie go przy wyborach nowego wodza naczelnego. Od chwili objęcia przez Chłopickiego faktycznego dowództwa bruździł mu, ile tylko mógł. Zdaniem kronikarzy swój powrót z Białołęki opóźnił specjalnie, aby przypadkiem nie ułatwić eks-dyktatorowi zwycięstwa pod Grochowem. Ale w sprawę Krukowieckiego zbytnio się nie zagłębiajmy; znaczna część życiorysu tego generała do dziś pozostaje dla badaczy trudną do rozwiązania zagadką. Chciałbym natomiast przedstawić wszystko, czego udało mi się dowiedzieć o generale Łubieńskim. Przypuszczam, że głównym motywem psychologicznym odmowy wykonania rozkazu przez dawnego szwoleżera była jego całkowita utrata wiary w Chłopickiego i w możliwość wygrania przez niego bitwy pod Grochowem. Naczelnik "klanu pobożnych spekulatorów" nie zamierzał uczestniczyć z resztkami swego korpusu w "zbiorowym samobójstwie" dla uratowania wojskowego honoru człowieka, który tak bardzo zawiódł pokładane w nim przez klan nadzieje. Ale do tego motywu ogólnego natury psychologicznej dochodziły jeszcze powody bardziej konkretne. Stojący w odwodzie korpus Łubieńskiego był od początku bitwy pastwą nienasyconych apetytów dywizjonerów piechoty. Nieustannie "wydzierano z niego szwadrony" dla zluzowania piechurów w osłonie skrzydeł i artylerii. Łubieński musiał się temu poddawać, gdyż wszystkie rozkazy dochodziły do niego właściwą drogą służbową, poprzez dowódcę całej kawalerii generała Weyssenhoffa bądź jego szefa sztabu pułkownika Lewińskiego. W chwili przybycia pierwszego adiutanta z bezpośrednim rozkazem Chłopickiego dwie brygady z korpusu Łubieńskiego (Chłapowskiego i Kickiego) walczyły w pierwszej linii, a on sam miał przy sobie już tylko kilkanaście szwadronów. Jako doświadczony dowódca ze szkoły napoleońskiej mógł więc uważać, że ta minimalna rezerwa winna być zachowana na wypadek ewentualnego wycofania się oddziałów pierwszej linii. Ponadto jako wieloletni dowódca jazdy nie wyobrażał sobie, aby planowana przez Chłopickiego szarża kawaleryjska na Olszynkę w istniejących warunkach terenowych - była w ogóle możliwa do przeprowadzenia. Rozkazy Chłopickiego tłumaczył sobie jego absolutnym brakiem rozeznania w taktyce kawalerii. Trzeba w tym miejscu wtrącić, że najznakomitszy historyk wojny 1831 roku Wacław Tokarz całkowicie się zgadza ze zdaniem Łubieńskiego, zarówno co do szkodliwości nadmiernego osłabiania odwodów kawaleryjskich, jak i użycia jazdy w ataku na Olszynkę. ("Kawalerii [...] nie można było użyć po bokach Olszynki, ani na jej froncie - stwierdza autor podstawowego dzieła o wojnie 1831 roku - wykluczał to stanowczo teren".). Trzem kolejno przybywającym adiutantom Chłopickiego Łubieński wyłuszczał powody swej odmowy, po czym odsyłał ich z niczym. Rozmawiał z nimi ostro, gniewnie, z wysoka, bo nie umiał ukryć niechęci do ich mocodawcy, a najprawdopodobniej także - mimo wszystko - i własnego niepokoju wewnętrznego. Trzeciego adiutanta potraktował jak smarkacza. Przedziwny zbieg okoliczności sprawił, że był nim naturalny syn Napoleona: Aleksander hrabia Walewski, który dopiero co przedarł się był z Francji do powstania i chociaż nie miał pojęcia o sprawach wojskowych, ze względu na swe wysokie pochodzenie przydzielony został natychmiast do głównej kwatery: "Gdy... Aleksander Walewski nalegał na niego (Łubieńskiego), ażeby z dywizyą ruszał naprzód - wspomina świadek tej sceny - zagadł go czy całej dywizyi lub tylko dywizyonu generał Chłopicki żąda - różnica 300 koni lub kilku tysięcy - na co młody Walewski, nowy żołnierz nie umiał odpowiedzieć..." Ujawniając w ten sposób ignorancję adiutanta-żółtodzioba, starał się zapewne generał Łubieński wystawić przed swym otoczeniem w niepoważnym świetle także jego mocodawcę i samą treść rozkazu. Tymczasem Chłopicki, zniecierpliwiony bezskutecznym czekaniem na piechotę Krukowieckiego i jazdę Łubieńskiego, wyrywa się na chwilę z wiru prowadzonych osobiście szturmów na Olszynkę i pędzi na tyły do księcia-wodza naczelnego, aby uzyskać od niego formalne zatwierdzenie uprzednio wydanych rozkazów. Ale wtedy wydarza się coś, co uniemożliwia dalszy normalny rozwój wypadków, a uzasadnionej z wielu względów "niesubordynacji" Łubieńskiego nadaje w oczach niektórych kronikarzy wymiar tragiczny i występny. "Chłopicki dojeżdża do Radziwiłła i z nim krótko się rozmówiwszy, wraca naprzód - pisze świadek naoczny - wtem granat nieprzyjacielski uderza w piersi jego konia (inny naoczny świadek również stanowczo utrzymuje, że granat trafił w koński zad - M. B.) i w koniu pęka; i koń, i Chłopicki zniknęli na chwilę w kłębie dymu. Wydobywają go rannego w obydwie nogi spod rozerwanego konia i zrobiwszy naprędce nosze z kilku kos, składają go na nie i odnoszą do pojazdu, których tam niemało było z Warszawy dla zabierania rannych. Natenczas Prądzyński przypada do niego z zapytaniem, komu dowództwo bitwy po sobie oddaje. Chłopicki blady, krwią zbryzgany, ale oczami jeszcze błyskawice ciskający odpowiada: <>. - <> - <>." - Innemu zaś adiutantowi ponawia polecenia dla jazdy. Potem dopiero pozwala zabrać się z placu boju, aby już więcej na scenę dziejową nie powrócić. W pamięci "polskiego Napoleona" - który w pewnej chwili uwierzył nagle, że świetnym zwycięstwem pod Grochowem zdoła okupić wszystkie poprzednie błędy i zaniedbania - utrwali się już na zawsze przekonanie, że główną przyczyną jego ostatecznej klęski było niewykonanie rozkazów przez dwóch generałów. "Chłopicki ranny, odwieziony do Warszawy, gorzko narzekał na nieposłuszeństwo Łubieńskiego i Krukowieckiego - świadczy Władysław Zamoyski. - Przez dni następne nieraz się nawet w tych słowach odzywał, które cała Warszawa za nim powtarzała: "Gdybym był istotnie wodzem naczelnym, oddałbym Krukowieckiego i Łubieńskiego pod sąd. Obaj zasłużyli na rozstrzelanie". Ze wspomnień Zamoyskiego wynika, że eks-dyktator szczególną pretensję miał do generała Łubieńskiego, gdyż darzył go przedtem wyjątkowym zaufaniem jako współpracownika i cenił wysoko jako dowódcę kawalerii. Z przekonaniem o bezwzględnej winie Łubieńskiego zszedł Chłopicki z pobojowiska i z tymże przekonaniem w parę dni potem wyjechał po kryjomu z Warszawy. Opuszczał stolicę z nie zagojonymi ranami i za pożyczone pieniądze, byle tylko nie dostać się do niewoli, nie wątpił bowiem, że miasto będzie wzięte przez Dybicza. Później - podczas pobytu na "małej emigracji" w Rzeczypospolitej Krakowskiej z roku na rok umacniał w sobie pewność, że gdyby jego ostatnie rozkazy wykonano, mógłby był odnieść pod Grochowem pełne zwycięstwo i powrócić do Warszawy jako tryumfator. Stopniowo przechodziło to u niego w rodzaj obsesji. Opowiadają, że pewnego razu, kiedy spacerował z przyjacielem po krakowskiej Woli Justowskiej i spoglądał stamtąd na kopiec Kościuszki - wyrwały mu się spod serca pełne żalu słowa: - "I ja mogłem mieć podobny!" Przynajmniej połową winy za to, że podobny kopiec go ominął, obciążał generała Tomasza Łubieńskiego. Chłopicki i Łubieński spotkali się z sobą jeszcze tylko raz: w dwadzieścia lat po bitwie grochowskiej. Juliusz Harbut, krakowski badacz ostatniego okresu życia eks-dyktatora, odnalazł relację z tego dramatycznego spotkania w rodzinnych archiwach Potockich - opiekunów i najbliższych przyjaciół Chłopickiego podczas jego pobytu w Krakowie. "Oto raz, kiedy gen. Chłopicki znajdował się w salonie "Pod Baranami" - opowiada Harbut - służący otworzył drzwi, głośno anonsując że gen. Tomasz Łubieński przyjechał z zagranicy i pragnie widzieć się z panią domu, Katarzyną hr. Potocką. I już rzeczywiście hr. Łubieński wchodził do pokoju, gdy oto spostrzegł Chłopickiego... Ten zaś stał już wyprostowany, blady, iskrzącem, twardem okiem patrząc na biednego Łubieńskiego, który oniemiały, schylając głowę - jedno zdołał... krok za krokiem wycofać się z pokoju... Obecna przy tem zajściu hrabina Katarzyna twierdziła później, że >>wyraz oczu Chłopickiego w tej chwili był rzeczywiście piorunujący<<". Z zachowania się generała Łubieńskiego nie należy oczywiście wyciągać zbyt daleko idących wniosków: z różnych źródeł wiadomo, że Chłopicki w gniewie bywał tak straszny, iż potrafił przerażać nawet ludzi mających wobec niego sumienia najzupełniej czyste. "Polski Napoleon" do końca swych dni nieubłaganie oskarżał rzekomego winowajcę swojej klęski. Ale Łubieński miał równie zaciekłych obrońców - zwłaszcza w kręgu rodzinnym. Obszerną obronę generała, opartą na analizie polskich i obcych opracowań historycznych, związanych z bitwą pod Grochowem, przeprowadził jego wnuk stryjeczny i biograf Roger hrabia Łubieński. W swoim wywodzie obrończym hrabia Roger zwrócił między innymi uwagę na fakt, że ani w ówczesnej prasie, ani z trybuny sejmowej nie wysuwano przeciwko generałowi Łubieńskiemu żadnych zarzutów w związku z bitwą grochowską. Nie zaczepiono go również z tego powodu na odbytym nazajutrz po bitwie posiedzeniu rady wojennej. Biorąc pod uwagę ówczesne rozhuśtanie opinii publicznej i jej szczególne uwrażliwienie na Łubieńskich, trzeba przyznać, że nie jest to argument bez znaczenia. Najżarliwsza obrona generała wyszła jednak spod pióra jego rodzonej córki, owej wiecznie chorującej "Adelki". Panna Adela Łubieńska miała dużo czasu na zajmowanie się imponderabiliami rodzinnymi,* (* Właśnie Adela Łubieńska zabezpieczyła całą korespondencję rodzinną i przekazała ją w testamencie do opracowania swemu młodszemu krewnemu hrabiemu Rogerowi.) ponieważ jej chora noga, której nie udało się wyleczyć do końca ani sławom medycznym z Paryża, ani cudotwórczym owczarzom spod Leszna - skazała ją na staropanieństwo. W późnych latach generała córka była nieodłączną towarzyszką ojca, prowadziła z nim długie rozmowy o historii i polityce, a wnioski z tych rozmów przelewała na papier. Apologetyczna zapiska panny Adeli, zachowana w zbiorze korespondencji rodzinnej, powstała najprawdopodobniej w związku z krakowskim spotkaniem generała z Chłopickim. "Chłopicki do końca życia - oburzała się kochająca córka - bajał jak stara baba o upadku swoim i kraju, a mianowicie o batalii Grochowskiej, przypisując (ów upadek) Jenerałowi Łubieńskiemu, nie słuchaniu jego rozkazu na polu bitwy tej i nie atakowaniu kawaleryą swoją, co by było sprowadziło podług niego zwycięstwo świetne. Tymczasem gdyby gen. Łubieński spełnił był rozkaz ten, byłoby nastąpiło zniszczenie armii polskiej i porażka zupełna. Chłopicki powinien był najlepiej wiedzieć, że bitwa pod Grochowem, stoczona mianowicie przez infanteryę, nie mogła być zwycięsko ukończoną przez ruch kawaleryi, ale (musiała) raczej pociągnąć porażkę od razu zgubną dla armii i dla kraju. Dlatego Gen. Łubieński nie spełnił rozkazu i przez to ocalił armię i kraj od zguby niechybnej w samym rozwoju powstania naszego. Gen. Łubieński wiedział, że równocześnie uratował swój własny honor i honor armii, słuchając tylko prawnego naczelnego wodza. Historya też powie, że Tomasz Łubieński właściwie ocenił sytuacyę i uratował wojsko i kraj tego dnia, który dlatego tylko się mniej zgubnie skończył dla nas i pozwolił armii polskiej powrócić do Warszawy i zreorganizować się..." Odnoszę wrażenie, że hrabianka Adela przeceniała grochowskie zasługi ojca mniej więcej w takim samym stopniu, w jakim wyolbrzymiał jego winę generał Chłopicki. Jakkolwiek niektóre argumenty kronikarki rodzinnej istotnie doczekały się później pełnego potwierdzenia w ustaleniach poważnych historyków - to przecież jeszcze dziś trudno jest się zdobyć na jednoznaczny osąd tej sprawy. Niezależnie od wszelkich względów taktycznych, psychologicznych czy strategicznych dla polskiego czytelnika, wychowanego w określonej tradycji historycznej, jest coś niezmiernie przykrego w postępowaniu dowódcy II korpusu jazdy, który uparcie trzyma się odwodów w momencie, kiedy w pierwszej linii rozstrzygają się losy bitwy. Może dlatego jest to tak irytujące, że w danym przypadku chodzi o człowieka, który we francuskich archiwach wojskowych ciągle jeszcze figuruje jako główny dowódca szarży somosierskiej; a może po prostu dlatego, że - wbrew kategorycznym opiniom Wacława Tokarza - nie ma całkowitej pewności, czy planowana przez Chłopickiego szarża na Olszynkę rzeczywiście musiała zakończyć się niepowodzeniem. Na polach Grochowa działy się rzeczy niezwykłe, których rezultat trudno było z góry przewidzieć. Świadczą o tym najlepiej wydarzenia w ostatniej fazie bitwy. Nieoczekiwane wyłączenie z walki generała Chłopickiego wywołało po stronie polskiej ogólne zamieszanie. "Ostygł zapał, żołnierz stracił ducha, wszystko zastanowiło się w miejscu". Wojsko poczuło się bez wodza. Tymczasem formalnie wodzów było aż trzech. Chłopicki przekazał dowództwo pierwszej linii generałowi Skrzyneckiemu, Radziwiłł ze swej strony przelał te same uprawnienia wodzowskie na Szembeka, jako na najstarszego z generałów. Był to wybór najgorszy z możliwych. Zasłużony dla sprawy powstania generał Szembek, jeszcze przed paru dniami tak dzielnie sobie poczynający w bitwie pod Wawrem - w bojach grochowskich zupełnie się zagubił. Podobno bezpośrednim powodem jego załamania było to, że obserwując przez perspektywę stanowiska nieprzyjacielskie, nagle rozpoznał (lub zdawało mu się, że rozpoznaje) wielkiego księcia Konstantego. Widok brata cesarskiego i "prawowitego naczelnego wodza" przeraził pokumanego z klubistami generała powstańczego wizją zbliżającego się odwetu. Od tej chwili Szembek całkiem stracił głowę: z kimkolwiek rozmawiał, przesuwał tylko znacząco palcem po szyi, dając przez to do zrozumienia, że wkrótce wszyscy zawisną na szubienicy. Obok dwóch "wodzów pierwszej linii": Skrzyneckiego i Szembeka ciągle jeszcze znajdował się na placu boju wódz naczelny, wybrany przez sejm - książę Michał Radziwiłł. Ale zacny ten pan, którego wbrew woli i możliwościom zmuszono do przyjęcia buławy, tkwił odrętwiały na swoim punkcie obserwacyjnym przy Żelaznym Słupie i do dowodzenia już się nie mieszał. Jedni z kronikarzy utrzymują, że w kompletnym upadku ducha szeptał przez cały czas pacierze, a nagabywany przez dywizjonerów o rozkazy, odpowiadał słowami z Pisma Świętego; inni chwalą jego odwagę osobistą, zapewniając, że pomimo nalegań otoczenia, nie godził się opuścić swego gęsto ostrzeliwanego stanowiska. Tak czy inaczej - istnienie podobnego zespołu dowódczego równało się brakowi wodza w ogóle, gdyż jedyny z tej trójcy zdolny do dowodzenia, generał Skrzynecki, pochłonięty był całkowicie nie odbijaniem Olszyny, co zlecił mu na odjezdnym generał Chłopicki, lecz wycofywaniem stamtąd w sposób możliwie uporządkowany resztek swoich przetrzebionych pułków. Zamieszanie i wahanie w szeregach polskich nie uszło oczywiście uwagi przeciwnika. Unieszkodliwienie Chłopickiego Dybicz polecił uczcić rozdaniem żołnierzom dodatkowych racji gorzałki, przede wszystkim - w dywizjach kawaleryjskich. Cesarski wódz zamierzał jednym śmiałym uderzeniem złamać ostatecznie opór "buntowników" i zepchnąć ich do Wisły. "Zbiera więc dziesięć tysięcy wyborowej jazdy - relacjonuje kronikarz bitwy - i posyła ją w sam środek armii polskiej z rozkazem dotarcia aż do wałów Pragi. Kolumnę poprzedza Gerstenzweig na czele 24 armat konnej kawalerii, której wtóruje 200 dział, ustawionych na wysokości Wawra i Wygody. Uderzenie było straszne; jazda rosyjska zagrzana wódką, szła jak huragan, roztrącając po drodze wszystko, rąbiąc uciekających, szerząc wokół postrach i zamieszanie. Artylerya polska, wyczerpawszy amunicyą, odpowiadała słabo na ulewny ogień dział nieprzyjacielskich, pułki dywizji Skrzyneckiego starały się na próżno powstrzymać rotową salwą rozhukane zastępy, popłoch stawał się ogólnym..." Okiem tego cyklonu kawaleryjskiego był przesławny pułk kirasjerów księcia Alberta. Ogromni jeźdźcy na ogromnych koniach, chronieni pancerzami przed bronią sieczną, pysznili się na grzywiastych hełmach napisem: "Niezwyciężeni". Po pokonaniu Napoleona oni pierwsi wkraczali jako zwycięzcy do Paryża. Cesarz Aleksander I nadał im wtedy honorową nazwę "lwów paryskich". Rozszalały tabun "lwów paryskich" miał siłę uderzeniową dzisiejszej kolumny pancernej i nie sposób go było powstrzymać zwykłymi środkami. Zupełny pogrom zdziesiątkowanych wojsk powstańczych zdawał się nie unikniony. Popłoch ogarniał polskie tabory, przenoszona przez uciekinierów panika rozszerzała się na ulice Warszawy. I właśnie wtedy, w sytuacji na pozór beznadziejnej, następuje jeden z owych cudów batalistycznych, które trudno z góry przewidzieć i trudno później wytłumaczyć. Mała, straszliwie zmęczona i pozbawiona wodza armia polska - w obliczu śmiertelnego zagrożenia - samorzutnie dobywa z siebie ostatnich wysiłków i precyzyjnie harmonizuje swe posunięcia. Naraz wszystko poczyna działać na jej korzyść. Od strony Białołęki wysuwa się czoło tak długo wyczekiwanego korpusu generała Krukowieckiego, ze wzgórz Szmulowszczyzny odzywają się działa Giełguda, uszykowany w napoleoński czworobok batalion 8. pułku piechoty, pod dowództwem majora Karola Karskiego wpada na przemyślny sposób zwalania z koni opancerzonych kirasjerów. Decydujący zwrot w sytuacji powoduje działanie baterii rakietników kapitana Skalskiego. Najnowsza eksperymentalna broń polska - nie znana jeszcze armii rosyjskiej - była już raz wykorzystana w tej wojnie 19 lutego, w czasie pierwszych bojów o Olszynkę Grochowską. Ówczesna próba, przeprowadzana w obecności Chłopickiego i Prądzyńskiego, zakończyła się tak kompletnym niepowodzeniem, że Prądzyński odnotował w pamiętniku: "Wypadek ten osłabił wielce opinię moją o racach kongrewskich,* (* Nazwa tej broni wywodzi się od nazwiska pierwszego konstruktora rakiet bojowych, brytyjskiego generała artylerii sir Williama Congreve [1772-1828].) utwierdził i owszem mniemanie, że one do praktycznego codziennego użycia na wojnie niewielkie mają znaczenie". W ostatniej fazie bitwy grochowskiej nowa polska broń święci swoją wielką rehabilitację. Dzieła rakietników dopełniała iście somosierska szarża kawalerii, poprowadzona przez pułkownika Ludwika Kickiego, dowódcę jednej z brygad w korpusie Łubieńskiego. "Baterya rakietników pod kapitanem Skalskim - czytamy w opisie bitwy - powitała rozszalałą jazdę od frontu rzęsistym deszczem rac kongrewskich, które pękając pod kopytami koni, sprawiły w szeregach zamieszanie i nieporządek, a z boku uderzył jak piorun Klicki (powinno być: Kicki - M. B.) z 2. pułkiem ułanów i dwoma szwadronami pułku Zamoyskich (5. pułku ułanów) na kirasyerów Księcia Alberta, idących na czele atakującej kolumny. Natarcie było gwałtowne i rozstrzygające. Kirasyerzy, złamani, kłuci lancami, zwrócili się do ucieczki, cały pułk albo zginął, albo dostał się do niewoli... Klęska kirasyerów wstrzymała całą atakującą masę. Przedtem już niektóre pułki, bądź rażone ogniem karabinowym, bądź natrafiwszy na rowy, przecinające pobojowisko (o niebezpieczeństwie tych właśnie rowów melioracyjnych mówił Łubieński adiutantom Chłopickiego - M. B.) zaczęły się mieszać i chwiać, a teraz, gdy pierwsze szeregi rozbito, straciły odwagę zupełnie i wróciły zwolna do swoich..." Dybicz dysponował jeszcze wprawdzie potężnym potencjałem uderzeniowym świeżo przybyłych pułków grenadierskich korpusu Szachowskiego, ale żołnierze byli zmęczeni długim marszem, zapadał już zmierzch, więc oszołomiony klęską swojej kawalerii wódz cesarski nie zdecydował się na ponowienie ataku. Armia polska, mocno okaleczona, lecz nie rozbita, wycofała się na szańce Pragi, a następnie - pod osłoną nocy - przeprawiła się w całości na lewy brzeg Wisły, pozostawiając na brzegu prawym mocno ubezpieczony przyczółek mostowy (wtedy nazywano to "przedmościem"). "Bitwa pod Grochowem, jakkolwiek ostatecznie przegrana, okryła chwałą dzielne wojsko polskie - napisze potem uczony historyk wojskowości. - Okazało ono tam nadzwyczajne męstwo i wytrwałość zarówno w natarciu, jak i w obronie, żołnierz polski dowiódł, że może się mierzyć z niezwyciężoną, według powszechnego mniemania, armią rosyjską mimo liczebnej przewagi, stawić skutecznie czoło weteranom zabałkańskim, a nawet odnosić nad nimi korzyści nadzwyczajne i zgoła niespodziewane. Odżyły dawne tradycje, odżyła sława jazdy polskiej [...], chłopi z kosami stali w ogniu jak stara gwardya francuska, i Chłopicki miał słuszność, gdy leżąc ranny w łóżku, mówił Chłapowskiemu, że z tym żołnierzem >>można było wszystko pobić<<. Straty w ludziach przy tak zaciętej walce były oczywiście znaczne. Z szeregów ubyło od początku wojny 11.000, sama bitwa Grochowska pochłonęła 7.000 ofiar, ale połowa z tego mogła za miesiąc wrócić do pułków, w miejsce poległych zaś wstępowali nowo zaciężni, których nie brakło. Nieprzyjaciel w mniej korzystnem znajdował się położeniu. Stracił on według urzędowych wykazów rossyjskich dotąd 16.404 ludzi, z tego 2397 jeńców, nadto 11 armat i 2 sztandary, a wojsko jego rozłożone w obozach, znosić musiało wszelkie przykrości kampanii zimowej tem dotkliwsze, gdy kraj był już wojną zniszczony i większych zasobów nie posiadał". Nie tylko Chłopicki i XIX-wieczni historycy polscy podziwiali męstwo żołnierza powstańczego i zaskoczeni byli pomyślnym skutkiem pozornie przegranej bitwy pod Grochowem. Doceniali to także przeciwnicy. Pruski attache wojskowy przy kwaterze Dybicza, baron Karol von Canitz und Dalwitz, donosił po bitwie swoim zwierzchnikom: "Męstwo Polaków pozwoliło im wyzyskać należycie teren. Stąd wynikł fakt, który zadziwił całą Europę: o tyle słabsza armia polska w bardzo niebezpiecznem położeniu stawiła czoło przeważnej rosyjskiej, i nie pokonana, po krwawym boju cofnęła się za Wisłę". Najpełniejszy hołd dzielności "zbuntowanych" Polaków złożył - drogą wprawdzie dość okrężną - ich "zdetronizowany król" Mikołaj I. "Przyznam się, mój przyjacielu - pisał rozgniewany monarcha do swego feldmarszałka - że oczekiwałem donioślejszych, a zwłaszcza bardziej rozstrzygających wyników, biorąc pod uwagę tak wielką przewagę sił naszych oraz inne korzyści naszego stanowiska. Jest prawie niewiarygodne, że w podobnych warunkach nieprzyjaciel zdołał uratować całą swą artylerię i przeprawić całą swą armię przez Wisłę w jednym punkcie. Można było spodziewać się co najmniej, że straci przeważną część swej artylerii i że nastąpi tu powtórzenie dramatu znad Berezyny..." W taki to sposób zakończyła się pierwsza walna bitwa powstania, której rezultat pozwolił na prowadzenie wojny jeszcze przez przeszło pół roku. Przy przeglądaniu dokumentacji bojów grochowskich odnajdywałem co jakiś czas osoby i fakty, nawiązujące do wcześniejszych rozdziałów tej opowieści. Chociażby ów major Karol Karski z 8. pułku piechoty, bohater ostatniej fazy bitwy, jeden z głównych sprawców pogromu "niezwyciężonych lwów" Paryża. Czytelnicy z pierwszych tomów Końca świata szwoleżerów znają już to nazwisko, lecz z krańcowo odmiennych okoliczności. Major (później podpułkownik) piechoty Karol Karski z roku 1831 był bliskim krewnym eks-kapitana artylerii Jana Karskiego z roku 1822 - który odegrał tak haniebną rolę w sprawie Waleriana Łukasińskiego i jego towarzyszy. Otóż trudno oprzeć się wrażeniu, że jednym z bodźców zagrzewających do działania bohatera Grochowa i wielu innych powstańczych bitew, aż po jego śmierć w wyniku ran odniesionych pod Iganiami ("Karski! każdy ci chętnie wzór odwagi przyzna [...] lecz już w grobie płacze cię ojczyzna...")* (* Fragment wiersza Brunona hrabiego Kicińskiego - napisanego podczas wojny 1831 roku.) - było pragnienie starcia plamy z zasłużonego w dziejach Polski nazwiska Karskich. Sprawca tej plamy, smutnej pamięci eks-kapitan artylerii zakończył życie jeszcze przed powstaniem w okolicznościach, znanych z pamiętników Prądzyńskiego. "Karski (Jan) zmarł jako waryat u Bonifratrów warszawskich - odnotował współzałożyciel pierwszego Towarzystwa Patriotycznego. - Czyli go zrobiono waryatem lubli też ze zgryzot sumienia pomieszania zmysłów dostał - nie wiem. Jak jedno tak i drugie jest bardzo możebnem". A oto inne przypomnienie dawniejszych czasów. Jak już zaznaczyłem, biograf rodziny Łubieńskich hrabia Roger, rehabilitując grochowską "niesubordynację" swego stryjecznego dziada, wskazywał na zupełne przemilczenie tej sprawy przez nieprzyjazną Łubieńskim lewicową prasę warszawską. "Mochnacki ziejący nienawiścią do Łubieńskich - pisał hrabia Roger - tego tak wybornego zarzutu przeciwko nim nie byłby pominął..."Cóż: abstrahując od samej istoty sprawy, wypada stwierdzić, że "polski Robespierre" nie miał wtedy czasu ani możliwości zajmować się oskarżaniem przeciwników politycznych, gdyż leżał w lazarecie polowym, lecząc się z ran, odniesionych w pierwszej fazie bojów o Warszawę. Tego samego dnia, kiedy generał Tomasz Łubieński zajmował ze swym korpusem stanowisko odwodowe na polach praskich, gazety stołeczne ogłosiły oficjalny komunikat o walkach pod Wawrem. W komunikacie tym pisano między innymi: "Niepodobna wyszczególniać wszystkich czynów bohaterskich naszych żołnierzy. Wielu okryło się nieśmiertelną chwałą. Żołnierze pułku I-go strzelców [...] pod najgęstszym ogniem karabinowym zdobyli nieprzyjacielowi chorągiew [...] ochotnicy Mochnacki Maurycy i Gurowski Adam jedni z pierwszych wpadli do kolumny nieprzyjacielskiej..." Czyż nie jest to piękna pointa grudniowych i styczniowych walk między "klubistami" a klanem "pobożnych spekulatorów"? W tym wypadku nie sprawdziła się opinia generała Wincentego Krasińskiego, przekazana w liście z Królewca Amelii Załuskiej że "najbardziej egzaltowani krzykacze są najgorszymi żołnierzami". I wreszcie dygresja ostatnia, nawiązująca do owego szoku generała Szembeka na widok wielkiego księcia Konstantego. Dawny "baletmistrz z placu Saskiego" rzeczywiście uczestniczył w bitwie pod Grochowem. Ale gdyby ówczesny stan ducha wygnanego wielkorządcy znany był poczciwemu Szembekowi - jego szok z pewnością byłby o wiele mniejszy. Wiadomo, że nic tak nie uczłowiecza i uszlachetnia mocarzy, jak odebranie im władzy. Jeszcze jednym przekonywającym tego dowodem posłużyć mogą skrzętnie zebrane przez historyka Władysława Bortnowskiego informacje o wielkim księciu cesarzewiczu, po jego odejściu z Warszawy. W świetle tych materiałów - psychopatyczny despota, który był jednym z głównych sprawców wszystkich nieszczęść kongresowego Królestwa Polskiego, przedstawia się jako zdecydowany przyjaciel Polaków i postać niemal wzruszająca. Po powrocie do cesarstwa Konstanty zrzekł się posiadanych uprawnień administracyjnych w stosunku do pięciu guberni zachodnich, "gdyż kancelaria i archiwa pozostały w Warszawie". Zatrzymał sobie jedynie dowództwo nad tymi jednostkami, z którymi wycofał się z Królestwa, "pragnąc doprowadzić je do dawnej świetności". Nie popierał ostrego stanowiska cesarza wobec powstańców i starał się interweniować na ich korzyść. Do listu 1(13) stycznia 1831 roku - w którym składał Mikołajowi życzenia noworoczne, dołączył "błagania" w sprawie Polaków: "Jeszcze raz polecam Waszym względom zabłąkany naród, który nie jest winien w całości... - pisał do Petersburga. - Litości dla nich, drogi i niezrównany bracie, i wyrozumiałości dla wszystkich - oto błagania brata, który miał nieszczęście poświęcić lepszą część swego życia na zorganizowanie armii, która zwraca oręż przeciwko swojej ojczyźnie..." Po wybuchu wojny odrzucił propozycję objęcia dowództwa nad korpusem gwardii cesarskiej, która według planów Mikołaja miała uświetnić swą obecnością zajęcie Warszawy. Chciał być obecny przy Dybiczu i nie bacząc na swe cesarzewiczowskie dostojeństwo, zgodził się podporządkować dowództwu feldmarszałka. W listach frontowych, pisanych do petersburskiego przyjaciela Opoczynina, wyrażał zadowolenie, że wzięci do niewoli polscy "szeregowcy ze mną rozmawiają tak, jakby nic nie było", natomiast narzekał na młodych oficerów, którzy "wszyscy są jakby w gorączce i plotą głupstwa". W związku z zachowaniem się Konstantego w czasie bitwy grochowskiej Bortnowski przytacza wiele materiału anegdotycznego, zaczerpniętego z pamiętników rosyjskich. Na przykład: huzar poeta Denis Dawydow przypisywał Konstantemu ułożenie takiego epigramatu, skierowanego do Dybicza: Patrz, bohaterze zabałkański, by nie stać się jeńcem zawiślańskim. Z pewnym powątpiewaniem odnosi się polski historyk do przytaczanej w rosyjskich pamiętnikach plotki, jakoby wygnany wielkorządca warszawski śpiewać miał pod oknem kwatery Dybicza w Miłośnie Jeszcze Polska nie zginęła. Po zwycięstwie pod Stoczkiem "cesarzewicz kpił wobec oficerów sztabu z nieudolności Geismara, twierdząc że powinien on pójść na naukę do Polaków". W przeddzień bitwy grochowskiej, w rozmowie z jednym z wyższych oficerów, Konstanty, "wychwalał zalety bojowe polskiej armii i zwracał uwagę na charakter wojny, która dla obu stron jest wojną narodową. Z zapałem wykazywał różnicę między tłumieniem buntu, dajmy na to w guberni tulskiej czy kałuskiej, a oczekiwaną bitwą z Polakami, gdyż jego zdaniem byli oni stroną wojującą, a nie buntownikami". Podczas bitwy grochowskiej dawny lokator Belwederu z przejęciem przyglądał się działaniom polskim, a widząc uporczywą obronę Olszynki, miał powtarzać: To jest armia, każdy żołnierz Dybicz". Podczas brawurowej szarży Kickiego na kirasjerów Alberta - tak zabójczej dla wojsk carskich - do tego stopnia dał się ponieść swemu wybuchowemu temperamentowi, że bił brawo, wykrzykując: "Dobrze, dobrze, dzieci!" Wielu pamiętnikarzy rosyjskich słyszało wypowiadane przez niego zdanie: "Żołnierze polscy to najlepsi w świecie żołnierze". Szef policji cesarstwa generał Benckendorff odnotował w swych pamiętnikach, "jakoby Dybicz miał wyznać Orłowowi na łożu śmierci, że Konstanty zażądał przerwania bitwy, by uratować miasto, z którym łączyło go tyle wspomnień". O rzekomej interwencji Konstantego wspomina także inny pamiętnikarz rosyjski Erazm Stogow. Miał on (Konstanty) w formie kategorycznej zażądać od feldmarszałka "przerwania rzezi", powołując się na swoje stanowisko starszego brata cesarza i członka rodziny panującej. W listach do Mikołaja, pisanych z obozu pod Grochowem, wielki książę również nie ukrywał swego podziwu dla armii powstańczej. - "Polacy bili się znakomicie - pisał bezpośrednio po bitwie 25(13) lutego 1831 roku - i pokazali przykład godny naśladowania. Nie będę ukrywał przed Tobą, jak bardzo są wzburzeni przeciwko nam..." Opisuje także rozmowy z wziętymi do niewoli Polakami, określając polsko-rosyjską wojnę jako "gmatwaninę i chaos", w których on całkowicie stracił rozeznanie. W liście do cesarza z dnia następnego ponownie nie może powstrzymać się od zachwytu nad wyszkoleniem armii powstańczej (zasługę tego przypisuje sobie), "która poruszała się na polu bitwy jakby na manewrach i uległa jedynie przewadze liczebnej". Nic dziwnego, że po bitwie grochowskiej stosunki między Konstantym a Dybiczem uległy zdecydowanemu pogorszeniu. Ale nie rozczulajmy się zbytnio nad Konstantym, bo gotowiśmy zapomnieć o eks-majorze Walerianie Łukasińskim, przykutym łańcuchem do armaty, a potem zapędzonym na pół wieku do najstraszliwszych więzień cesarstwa - z rekomendacji tego właśnie szalonego księcia. W dwa dni po powrocie z placu boju - urządziwszy się w wyznaczonych dla II korpusu kwaterach mokotowskich - generał Łubieński ponownie nawiązał korespondencję z rodziną: "Mokotów 27 lutego 1831 Kochana Kostuniu!... Mieliśmy przedwczoraj 25 t.m. walną bitwę pod Grochowem, w której po obydwóch stronach były znaczne straty, i wskutek czego cała nasza armia opuściła prawą stronę Wisły i przeszła most na tą stronę. Mamy do opłakiwania wiele osób. Gen. Żymirski zabity, Gen. Chłopicki ranny, sąsiad Luboni Ludwik Mycielski umarł wskutek odniesionych ran. Wczoraj była Rada wojenna, na której ks. Radziwiłł podał się do dymisji, a gen. Skrzynecki został wybrany naczelnym wodzem. Wiele bardzo zmian nastąpiło wskutek tego, o których nie warto tutaj mówić. Co do mnie tak jak zawsze mówiłem, nie podzielam niczyich iluzyi, i sądzę, że od samego początku widziałem wszystkie szczegóły i przebieg wypadków, ale nie przestaję pomimo tego sobie powtarzać: fais ce que dois, advienne que pourra. Zrobiłem uwagę wczoraj na Radzie wojennej w obecności Rządu obradującej, jakie powinno być zachowanie się Rządu w teraźniejszych okolicznościach, ale tylko przez kilku wojskowych podtrzymywany byłem, reszta osób obecnych milczała, i już więcej o moim wniosku nie było mowy. Jest to historya wszystkich prawie zdarzeń wobec tego, że prywata, względy osobiste, idą przed sprawami dobra publicznego. Znalazłem naszego biednego ks. Tadeusza, tak zmęczonego, że ledwo mógł chodzić, tak usilnie pracuje na polu, do którego go powołano. Szpitale zapchane są chorymi i rannymi, panuje brak wielki lekarstw. Większa część Pań poszła na usługi szpitali. Przez 18 godzin, co byłem w Warszawie, nie miałem czasu o sobie myśleć. Jestem teraz w Mokotowie, ale prawdopodobnie znowu zaczniemy się bić w innej stronie. Pytasz się mnie, co piszą gazety, ale od czasu co jestem w wojsku ani jednej nie czytałem, tak że zupełnie nie wiem, o czem teraz mówią. W Warszawie zastałem teraz również mało rozsądku i zastanowienia, jak wtedy, kiedy ją opuszczałem. Mało bardzo osób chcą widzieć rzeczy tak, jak one są w rzeczywistości. Lubują się w jakichś niepojętych iluzyach i podług nich działają. Co do nas wojskowych, my potrzebujemy tylko słuchać i w najściślejszym tego słowa znaczeniu spełnić nasz obowiązek. Gdyby wszyscy tak samo myśleli, nie spadłyby na nas wszystkie te niepowodzenia. Sam Bóg wszystko prowadzi, a my biedni śmiertelnicy sądzimy, że coś znaczymy, nasza miłość własna wmawia w nas, że odgrywamy jakąś rolę tam, gdzie jesteśmy rzeczywiście narzędziami w ręku opatrzności". W wysłanym tegoż dnia liście do Guzowa powtarzał generał mniej więcej te same wiadomości, a obszerniej potraktował jedynie swoje wystąpienie na Radzie Wojennej. "Ja otworzyłem zdanie - pisał do ojca - że teraz są dwie główne czynności, które Rząd zajmować winny: reorganizacya armii jak najprędsza i zawiązanie stosunków z armią nieprzyjacielską, żeby wiedzieć, jakie są ich żądania, z jednej strony gotować się do wojny, z drugiej wskazywać możność pokoju, jak może być dla kraju najkorzystniejszego... Rozumiem, że jeszcze znaczne siły zgromadzić będzie można, ale pytam się jaki skutek nastąpi z tylu krwi bez potrzeby rozlanej, czy nie lepiej by otwarcie zapytać się, czy nie można wytargować dla kraju, a jeżeli nie można, to bić się do upadłego, póki tylko będą jakie siły. Tym bardziej że mówią, że Cesarz Rosyjski znajduje się w obozie (była to pogłoska fałszywa - M. B.). Wreszcie niech robią co chcą, jako wojskowy droga moja wskazana, a Bóg najlepiej wie, co robić". O zatargu z eks-dyktatorem w korespondencji ani słowa, natomiast niezwykle intrygująco brzmi w liście do "pana ministra" ustęp omawiający rezultaty bitwy grochowskiej. "W ogólności zdaje się, że tylko osłabienie moralne momentalne, stało się przyczyną przegranej z naszej strony, żadnego albowiem nie było innego powodu. I podług mnie tym to jest smutniejszym, albowiem siła moralna była całą podporą teraźniejszej sprawy". Trudno odgadnąć, co dowódca II korpusu jazdy miał na myśli, pisząc wyżej przytoczone zdania; obawiam się jednak, że generała Chłopickiego lektura tego listu mogłaby przyprawić o nowy atak "apopleksyi". Ażeby informacje, przesłane przez generała Łubieńskiego rodzinie zyskały na wyrazie, trzeba jeszcze poznać nastroje panujące ówcześnie w Warszawie i wprowadzić się w tok niektórych ówczesnych wydarzeń. "Kiedy wojsko do stolicy się cofnęło, a koszary za szczupłe ku jego pomieszczeniu się okazały, więc na placach publicznych i ulicach rozłożono się i zaobozowano, ognie zapalając - wspomina Stanisław Barzykowski. - Dla mieszkańców był to widok zatrważający, bo zwiastował możliwość walki na bruku stolicy. Wszędzie zrobiło się smutno, wojsko szemrało, szemrali jenerałowie, starszyzna, szemrał i żołnierz, lecz każdy z innej przyczyny i z innego powodu. Nieporządek wszędzie czuć się dawał, a rozkazów żadnych nie było. Wojsko rozeszło się po mieście, a nie tylko zwątpił lud stolicy, ale także Sejm i obywatele poważni..." Książę Czartoryski i Barzykowski - którzy reprezentowali Rząd Narodowy przy nominalnym wodzu naczelnym i razem z nim przyglądali się bitwie spod Żelaznego Słupa - powrócili do Warszawy równocześnie z wycofującym się wojskiem. Natychmiast po powrocie, nie otrzepawszy się jeszcze z bitewnego kurzu, Czartoryski zwołał zebranie rządu i ministrów.* (* Przypominam o dwustopniowej strukturze władz powstańczych. Był więc wybrany przez sejm i obdarzony atrybucjami królewskimi Rząd Narodowy, złożony z pięciu osób: prezesa - księcia Adama Czartoryskiego, Wincentego Niemojowskiego, Teofila Morawskiego, Stanisława Barzykowskiego, Joachima Lelewela. Rząd dobierał sobie i mianował ministrów poszczególnych resortów oraz podległą im magistraturę.) Obradowano w atmosferze wielkiej powagi, bez zwykłych kokieteryjnych waśni. Rząd miał bolesną świadomość przegranej narodowego wojska, a nie zdawano sobie jeszcze dobrze sprawy ze strategicznych korzyści, wynikłych z bitwy grochowskiej. Przytłaczała wszystkich myśl o braku wodza, o nieporządku wkradającym się do szeregów. Z miasta nadchodziły co chwila alarmujące wieści. Nieprzyjaciel stał pod szańcami Pragi i mógł w każdej chwili przypuścić do niej szturm, a następnie pokusić się o Warszawę. Panikarze widzieli go już na ulicach. Wszystkie te okoliczności nie zdołały przecież osłabić morale wybrańców narodu. "Wśród tak krytycznego położenia, jedna była myśl, jedna potrzeba ratowania sprawy - pisze uczestniczący w naradzie członek rządu Barzykowski - prędzej zginąć niżeli krok cofnąć, w gruzach zakopać się, niżeli opuścić lub się poddać. Dalsza obrona, dalsza wojna była zdecydowana, szło tylko o środki i wykonanie". Rząd uznał, iż dla wyboru nowego naczelnego wodza oraz ustalenia sposobu, w jaki ma być dalej prowadzona wojna - trzeba się porozumieć z generalicją. Upoważniono tedy Czartoryskiego do wezwania starszyzny wojskowej na posiedzenie w dniu następnym o godzinie szóstej rano. Prócz tego poproszono księcia-prezesa, "aby natychmiast zniósł się z jenerałami dla przedsięwzięcia wszelkich środków do utrzymania porządku i zabezpieczenia miasta od nowego napadu nieprzyjaciela. Po oddaleniu się Czartoryskiego obrady rządu toczyły się dalej pod przewodnictwem Wincentego Niemojowskiego (ponieważ przy wybieraniu Rządu Narodowego w sejmie on właśnie otrzymał po Czartoryskim największą liczbę kresek - M. B.). Jedną ze spraw najbardziej naglących było zakwaterowanie rannych. W związku z tym Barzykowski opowiada o incydentalnym sporze między braćmi Niemojowskimi. Epizod ten można by było uznać za zabawny, gdyby nie chodziło o rzeczy tak poważne i smutne. "Lazarety nasze były na 6 tysięcy łóżek przysposobione, tymczasem krwawe boje sprawiły, że liczba chorych i rannych 10.000 przenosiła. Brakowało więc łóżek, bielizny i wszystkiego, co jest ku temu potrzebne. Trzeba było zaradzić i nagle Bonawentura Niemojowski, do którego jako ministra spraw wewnętrznych* (* Po wybraniu Wincentego Niemojowskiego na członka Rządu Narodowego, Bonawentura Niemojowski przejął po bracie stanowisko ministra spraw wewnętrznych i policji. Ministrem sprawiedliwości w miejsce Bonawentury Niemojowskiego został senator-kasztelan Wiktor Rembieliński.) lazarety należały, przybiegł na Rząd i przyniósł projekt, żeby z każdego mieszkania, w którym więcej jak dwa pokoje się znajduje, w przeciągu dwóch godzin łóżko z pościelą i bielizną do lazaretów wojskowych przeniesiono, pod grozą egzekucyi wojskowej i policyjnej. Wincenty Niemojowski, członek rządu, jak najmocniej przeciw temu projektowi się okrzyknął, nazywając go gwałtownym, rewolucyjnym, ani praw, ani własności nie szanującym, i jako zastępujący prezesa podpisać go nie chciał, przez co ranni, co za ojczyznę walczyli, pozostali bez ratunku. Jedynie Barzykowski i minister spraw wewnętrznych (Bonawentura Niemojowski), biorąc na siebie całą odpowiedzialność, projekt podpisali i zaraz w wykonanie wprowadzili. Skutek jak najlepszy nastąpił. Patryotyczni mieszkańcy chętnie pośpieszyli z ofiarą i tejże samej nocy lazarety zaopatrzono. Pan Wincenty Niemojowski wszakże protestował". Barzykowski, jako zaprzysiężony stronnik ("niżnik") Czartoryskiego, nie mógł sympatyzować z naczelnikiem polskich beniaministów. Moralny autorytet wieloletniego "więźnia Przystani"*, (* W pobliżu Kalisza nie ma miejscowości Przystań, jest natomiast wieś Przystajna. Otóż w pierwszej połowie XIX w. majątek Wincentego Niemojowskiego nazywany był Przystań albo Przystajnia - co jak stwierdzają stare słowniki języka polskiego, znaczyło dokładnie to samo. Właściciel majątku używał w korespondencji i w dokumentach nazwy pierwszej. W jaki natomiast sposób tradycyjna nazwa Przystań-Przystajnia przeobraziła się na obecnych mapach woj. łódzkiego w Przystajnię - tego wytłumaczyć już nie potrafię.) jego głębokie wykształcenie prawnicze, a przede wszystkim jego konsekwentny liberalizm - niejednokrotnie stawały w poprzek poczynaniom politycznym arystokratycznego prezesa Rządu Narodowego. Wolno tedy przypuszczać, że pan poseł ostrołęcki nie bez złośliwej satysfakcji wyciągnął spod sterty spraw poważniejszych ów "zatarg rodzinny" braci Niemojowskich. Ale za utrwalenie tej anegdoty należy mu się wdzięczność. Bo trudno było lepiej i jaśniej wytłumaczyć, dlaczego zacny, rozumny i odważny "pan Wincenty" mógł, ze swoim czujnym doktrynerskim liberalizmem, być świetnym przywódcą opozycji w kongresowym sejmie, a nie nadawał się zupełnie na wiceprezesa powstańczego rządu. "Późno w noc Rząd załatwiwszy co pilniejsze sprawy, radne komnaty opuścił, lecz po rozejściu się spoczynku nie zażywał - ciągnie opowieść Barzykowski - u księcia Czartoryskiego napełniły się pokoje jenerałami i dowódcami. Różne tam myśli podawano, różne pretensye na jaw wytaczano; szczególniej zaś Krukowiecki odznaczał się gwałtownością, co dało powód do cierpkiej między nim a księciem Czartoryskim rozmowy. Toż samo zapewne musiało się odbywać u członków Rządu: braci Niemojowskich, Morawskiego (Teofila) i Lelewela, lecz jak twierdzono, między nimi wielki strach panował, uważali się jako bohaterzy rewolucyi za wielce skompromitowanych i o ucieczce myślano, a już dnia następnego Gurowski, Mochnacki i inni dali pierwszy przykład..." I znowu zza obiektywnej relacji kronikarskiej wyzierają uprzedzenia przeciwnika politycznego. To prawda, że po bitwie grochowskiej wśród "inicjatorów rewolucyi" zapanowało większe zaniepokojenie i zdenerwowanie niż w innych, mniej zaangażowanych kręgach powstańczych. Ale trudno się temu dziwić. Przecież oni jedni nie mogli liczyć na żadne przebaczenie ze strony zwycięskiego Mikołaja, ponieważ z góry mieli przyrzeczoną od niego śmierć na szubienicy. To prawda, że obaj bracia Mochnaccy: Maurycy i Kamil - ranni w bojach o Warszawę, a przez to czasowo niezdolni do dalszej walki - zostali po Grochowie przewiezieni przez ojca do Krakowa. Ale opuszczali stolicę dokładnie w tym samym czasie i dokładnie z tych samych motywów co generał Chłopicki. To prawda, że wkrótce po Mochnackim (w pierwszych dniach marca) zniknął również z Warszawy "czerwony hrabia": jednooki Adam Gurowski. Ale zniknięcie jego, podobnie jak w wypadku Mochnackiego, wynikło z określonych powodów, nic wspólnego ze strachem nie mających. Wszystkie podane przez Barzykowskiego fakty na pozór zgadzają się z rzeczywistością. Ale w całości relacja jego, przez swą niepełność, staje się stronnicza i krzywdząca. Bo oprócz tego, co podaje Barzykowski, trzeba jeszcze wiedzieć, że wystawiani przez niego na tchórzów Maurycy Mochnacki i Adam Gurowski za swe zasługi wojenne w pierwszej fazie bojów o Warszawę uzyskali stopnie oficerskie i krzyże za męstwo. Trzeba również wiedzieć, że Mochnacki - mimo że jak sam przyznawał się przyjaciołom: - "prochu nie cierpiał" - niezwłocznie po zaleczeniu ran powrócił do szeregów armii powstańczej i jako podporucznik piechoty, uczestniczył w całej kampanii wiosennej aż po bitwę pod Ostrołęką, gdzie zadano mu nowe ciężkie obrażenia i one dopiero wyłączyły go z walki całkowicie. W ogólnym rachunku "polski Robespierre" wyniósł z wojny powstańczej: siedem ran, Złoty Krzyż Virtuti Militari oraz trwałą utratę zdrowia, która znacznie przyśpieszyła jego zgon, uniemożliwiając mu dokończenie największego dzieła literacko-historycznego epoki: Powstania narodu polskiego. Trzeba na koniec wiedzieć, że Adam Gurowski opuścił Warszawę nie jako wylękniony uciekinier, lecz jako wysłannik władz powstańczych, mając powierzoną sobie przez ministerstwo spraw zagranicznych misję dyplomatyczną do Paryża. Pisała o tym "Nowa Polska" w nr 17 z 16 marca 1831 roku. Potwierdzał to oficjalnie (acz bardzo niechętnie) rzecznik warszawskiego ministerstwa, odpowiadając 26 kwietnia w sejmie na interpelację wniesioną w tej sprawie przez posła Jana hr. Ledóchowskiego. Stanisław Barzykowski nie mógł tych faktów nie znać, a jednak w ogromnych pięciu tomach swojej - nieocenionej skądinąd - Historyi Powstania Listopadowego pominął je całkowitym milczeniem. Mochnacki i Gurowski za bardzo mu się narazili prasowymi napaściami na sejm i rząd w styczniu 1831 roku i za ostre toczył z nimi boje w pierwszych latach Wielkiej Emigracji, aby było go stać wobec nich na wielkoduszny obiektywizm. Również i z wymienionych przez Barzykowskiego demokratycznych członków rządu żaden nie splamił się tchórzostwem ani małością ducha. Znane są piękne słowa Wincentego Niemojowskiego (tych zresztą Barzykowski nie przemilcza), wypowiedziane w związku z rozważaną przez Rząd Narodowy ewentualnością przeniesienia swojej siedziby z Warszawy do obozu wojskowego. "Nie na wiele przydam się panom w głównej kwaterze, przy armii - powiedział wtedy "pan Wincenty", odejmując od ucha swą nieodłączną blaszaną trąbkę - bo żołnierzem być nie umiem, a słabe moje zdrowie wiele wygód potrzebuje, będę przeto raczej ciężarem jak użytkiem. Lecz jeżeli, panowie, widzicie, iż to jest potrzebnem dla sprawy narodowej, to pójdę z wami i chętnie wszystkie niewygody i niebezpieczeństwa podzielę. Lecz jeśli uznać zechcecie, iż potrzebnem jest, aby który z członków tutaj w Warszawie pozostał, natenczas możecie mnie spokojnie zostawić, bo ja kroku nie cofnę, urzędu się nie zaprę, obowiązku nie zdradzę, a w razie potrzeby będę umiał umrzeć w tem krześle". Tyle polemiki z Barzykowskim, jako kronikarzem i historykiem; z kolei trzeba mu oddać sprawiedliwość jako członkowi rządu odpowiedzialnemu za resort wojny. I Barzykowski nie próżnował owej nocy po zakończeniu narady rządowej. Jego również nawiedził w domu tłum zdenerwowanych, niespokojnych gości. "U członka rządu Barzykowskiego inna scena miała miejsce - zanotował. - Zaledwie do siebie wrócił, aliści przeszło stu pięćdziesięciu oficerów różnej broni i różnych stopni, mając na czele walecznego majora Masłowskiego, weszło do mieszkania. Masłowski w ten sposób przemówił: >>Stoczyliśmy bitwę, i bitwę krwawą, a koniec jej nieszczęśliwie dla nas wypadł. Nie byliśmy pobici, ale cofnąć się musieliśmy. Lecz ten koniec nie z winy żołnierza i niższych oficerów wyniknął. My pełniliśmy naszą powinność i wszyscy bylibyśmy woleli dać się zabić, trupem paść, niźli przed Moskalami krok cofnąć, do stolicy uchodzić. Wina cała spoczywa na naszych dowódcach i jenerałach. Ci nie wypełnili swoich powinności, źle nami dowodzili, bić się nie chcieli i przez winy ich honor nasz wojskowy ucierpiał, sprawa narodowa na upadek wystawiona została. Przeto wielka ich kara czekać powinna. Wiemy, że dla Rządu Narodowego przedstawia to wielkie trudności, tak w rozpoznaniu winnych, jako też w wykonaniu sądu, ale czas jest pilny, wypadki naglące, złe może postęp uczynić i ojczyzna do grobu może być wtrącona. My znamy winnych, wiemy, którzy najgorsi, więc postanowiliśmy rząd zastąpić i karę sami spełnić. Wiemy, iż ciężką odpowiedzialność na siebie bierzemy, stając się sędziami, ale dla ojczyzny i to poświęcenie spełnić gotowi jesteśmy. Oni z naszej ręki paść muszą. Nie chcąc zaś, aby Rząd tym naszym krokiem zatrwożony został, przychodzimy do pana, do którego wydział wojskowy należy i któregośmy widzieli na placu bitwy dzielącego z nami niebezpieczeństwa, aby mu to donieść i opowiedzieć. Niech się Rząd tego nie lęka. Krok ten nie wyrodzi się w żadne nadużycia, tylko winni padną i wielki przykład dany zostanie<<." Zimno się robi przy czytaniu tej relacji. Mało więc brakowało, by krwawe rozrachunki Nocy listopadowej powtórzyły się raz jeszcze i kto wie, czy nie w znacznie szerszych rozmiarach. Przy ogólnym rozprężeniu, panującym po odwrocie spod Grochowa, raz rozpoczęty samosąd - wbrew zapewnieniom majora Masłowskiego* (* Chodziło zapewne o Dyonizego Masłowskiego z artylerii pozycyjnej, dwukrotnie chwalonego za męstwo w rozkazach dziennych naczelnego dowództwa. Tyle że Barzykowski przedwcześnie go awansował, gdyż w nocy z 25 na 26 lutego Masłowski był jeszcze kapitanem.) - niełatwo dałby się powstrzymać i ograniczyć. Podobnie jak tamtej nocy, wśród ofiar "narodowej zemsty" - obok rzeczywistych winowajców - znaleźliby się ludzie niewinni i wartościowi. Z drugiej jednak strony radykalna rozprawa z elementami wrogimi i ugodowymi musiałaby pociągnąć za sobą konsekwencje polityczne, nader istotne dla dalszego rozwoju powstania. Albo nastąpiłby chaos zupełny, prowadzący do samozatraty całej sprawy, albo kule rozżalonych oficerów i latarniane słupy położyłyby kres kunktatorstwu wodzów i spełniłoby się to wszystko, o co od początku daremnie zabiegał Maurycy Mochnacki. Komendę nad wojskiem przejęliby młodzi energiczni dowódcy, naprawdę pragnący bić się i zwyciężać; pod wpływem armii rząd i sejm także uległyby odnowieniu i radykalizacji; szlachecka insurekcja zyskałaby wszelkie szanse na przekształcenie się w ogólną rewolucję społeczno-niepodległościową. Oczywiście, że nie ma żadnej pewności, czy rzeczy zaszłyby aż tak daleko i czy przybrałyby taki właśnie charakter. Jedno wszakże wydaje się niewątpliwe: gdyby zamiar oficerów wcielił się w czyn, generał Tomasz Łubieński nie zdążyłby już napisać swoich listów z 27 lutego, w których dzielił się z rodziną poglądami na bitwę grochowską i na sytuację polityczną w Warszawie. Fakt, że generał Łubieński i jego koledzy wyszli z tej nocy z życiem, był wyłączną zasługą członka rządu Barzykowskiego. Tak przynajmniej należy wnosić z jego własnej relacji. "Nadminister" wojny zdawał sobie sprawę ze swego arcytrudnego i arcydelikatnego położenia. Nie dysponował żadnymi środkami administracyjnymi, wystarczającymi do uspokojenia wzburzonych wojskowych. "Skutkiem cofnięcia się wojska nieporządek panował i machina rządowa funkcjonować nie mogła - wyznaje z całą szczerością, - a oprócz tego... przybyli oficerowie byli istotnie ekspressją ducha, jaki wśród armii panował". W tych warunkach działać można było tylko perswazją. Uruchomił tedy poseł ostrołęcki cały arsenał swego krasomówstwa, z którego słynął był na sejmach Królestwa - i ostatecznie sprawę wygrał. "Mogło być wielkie nieszczęście, wielka burza, a tak jakoś szczęśliwie ukołysana została" - stwierdza z satysfakcją, kończąc sprawozdanie z nocnego spotkania z oficerami. Rozbroił ich zamiary uroczystym przyrzeczeniem, że na zapowiedzianej na godzinę 6 rano naradzie rządowo-wojskowej nastąpi zmiana naczelnego wodza i generałów oraz przedsięwzięte zostaną wszelkie środki, konieczne do dalszego prowadzenia wojny. Oficerowie w zamian zobowiązali się pod słowem honoru, że "nie tylko sami spokojni zostaną, ale użyją całego wpływu na swoich kolegach, aby najściślejszy porządek i spokojność były zachowane". Posiedzenie Rady Wojennej poprzedziły prywatne konsultacje prawicy rządowej. Już po godzinie czwartej rano w gabinecie księcia Czartoryskiego zebrali się jego najbardziej zaufani doradcy: Stanisław Barzykowski, Gustaw Małachowski i Leon Dembowski, aby uzgodnić między sobą, "co dalej czynić wypada". Dokonano wzajemnej wymiany informacji. Książę prezes opowiadał o przeprowadzonych nocą rozmowach z generałami i skarżył się na ich defetystyczne nastroje. Większość generalicji uważała, iż układy z Dybiczem należało wszcząć natychmiast, zanim zdobyta zostanie Warszawa. Wytrawny dyplomata Czartoryski stanowczo się temu sprzeciwiał. Jego zdaniem, zwracanie się z propozycją układów bezpośrednio po wycofaniu się z pola walki oznaczałoby przyznanie się do całkowitej niemocy i byłoby poczytane przez Dybicza za gotowość do kapitulacji. Barzykowski postraszył zebranych nocną wizytą zdesperowanych oficerów. Zgodzono się bez dyskusji, że zmiana naczelnego wodza jest konieczna. Ale wybór odpowiedniego kandydata na to stanowisko nastręczał poważne trudności. Zaczęto się zastanawiać, czy - wzorem konfederacji barskiej - wodza dla polskiego powstania nie należałoby szukać za granicą. Padały nazwiska słynnych dowódców z kadry napoleońskiej.* (* Prądzyński wspomina o pertraktacjach prowadzonych w tej sprawie z marszałkiem Emanuelem Grouchy, który sam zgłosił przedstawicielom Rządu Narodowego w Paryżu chęć "poświęcenia się świętej sprawie narodu polskiego". Ale generał Skrzynecki, który zdążył już tymczasem zostać wodzem naczelnym, oferty nie przyjął. Sądzę, że powstanie wiele na tym nie straciło. Grouchy - doskonały zresztą dowódca kawalerii - swymi błędami w roku 1815 przyczynił się walnie do klęski Napoleona pod Waterloo. Warto dodać, że w pertraktacjach z Grouchym czynny był jako emisariusz dyplomatyczny przyszły wieszcz narodowy Juliusz Słowacki.) Książę zwracał uwagę na austriackiego marszałka v. Radetzky'ego, jako że "ród wiódł ze słowiańskiego szczepu". Kryła się za tą kandydaturą hołubiona przez Czartoryskiego nadzieja na polityczne, a może i dynastyczne, powiązanie Królestwa Polskiego z Austrią. Ale tego rodzaju sprawy nie mogły być załatwione od ręki, a przywoływane przez Barzykowskiego widmo krwawego samosądu nagliło do pośpiechu. Frontowi oficerowie chcieli mieć wodza rzutkiego i dobrze już zapisanego w dotychczasowych bojach. Generałów odpowiadających takim kwalifikacjom było tylko dwóch. Dwernicki, jako "opanowany przez jakobinów", nie wchodził dla partii książęcej w rachubę. Pozostawał Skrzynecki. O godzinie szóstej z rana, "kiedy w mieście panowała jeszcze zupełna noc", rozświecana tylko gdzieniegdzie żołnierskimi ogniskami - do Pałacu Namiestnikowskiego na Krakowskim Przedmieściu poczęli się schodzić pozostali członkowie rządu oraz wojskowi, zaproszeni na Radę Wojenną.* (** Poza pełnym składem rządu obecnych było 13 generałów [Radziwiłł, Krukowiecki, Klicki, Wojczyński, Umiński, Łubieński, Rontemps, Małecki, Szembek, Skrzynecki, Giełgud, Andrychiewicz, Jankowski] oraz trzech oficerów sztabowych [Chrzanowski, Kołaczkowski, Prądzyński].) Barzykowski zwrócił uwagę na wyraźne przygnębienie generałów: "Postawa ich i mina nie była dobra, twarze smutne, posępne, zamyślone, żywo wyrażały nieukontentowanie z położenia. Nawet Krukowiecki i Umiński, zawsze wielomówni, żywi i ruchliwi, byli skromni, potulni i cisi... Jeden Skrzynecki robił wyjątek, bo choć i na jego twarzy był smutek, melancholia, ale jego krok był śmiały, oko pogodne, w całej postawie jakaś pewność i godność. Wypełnione powinności pod Dobrem i Grochowem dawały jego duszy spokojność i pogodę". Pertraktacje między rządem a starszyzną armii rozpoczęły się jeszcze w kuluarach. Barzykowski, wierny wskazaniom księcia prezesa, tłumaczył właśnie wojskowym, iż w obecnej chwili "układy są niepodobne", gdyż Dybicz słuchać ich nie zechce - kiedy przerwał mu nagle generał Tomasz Łubieński i - w rzadkim u niego wybuchu gniewu, miotając gromy na cywilnych uczestników zebrania - wypowiedział się stanowczo przeciwko dalszemu prowadzeniu wojny. Z relacji posła ostrołęckiego wynika, że naczelnik klanu "pobożnych spekulatorów" mówił mniej więcej to samo, co następnego dnia, w sposób znacznie oględniejszy, powtórzyć miał w liście do Guzowa. "Panowie wciąż buntowaliście naród, tak w tajnych spiskach, jako też w publicznych Sejmach i przygotowaliście to, co nastąpiło! - wołał ojciec akademika Leona Łubieńskiego do liberalno-lewicowej większości rządowej. Młodzież spełniła to, czego wyście ją nauczyli, i powstanie jest waszą robotą. Lecz teraz dość już tego niszczenia kraju, dość ofiar, dość krwi przelanej. Czas już poprzestać, i dlatego panom oświadczamy, że dalsza walka z jakąkolwiek nadzieją korzyści jest niepodobna. Bić się możemy, ale zwyciężać nie jesteśmy w stanie, i dlatego żądamy od was układów. Nie zawrzecie ich, to my wam zapowiadamy, że ojczyznę do grobu wtrącicie, że na was cała odpowiedzialność spoczywać będzie". Generała Łubieńskiego poparł generał Piotr Szembek. "Ja z wami dysputować nie będę, czy wojna podobna lub niepodobna - powiedział, zwracając się >>ze zwykłą swoją dobrodusznością<< do przedstawicieli władz cywilnych - również nie będę wywodził, kto winien, a kto nie winien. Powiadam wam tylko, że jeżeli uważacie, że wojna dłuższa z jakich bądź powodów jest potrzebna, to dajcie rozkaz, ale dajcie go zaraz, aby wyjść na Pragę i batalię stoczyć. Ja w nocy (tzn. podczas rozmów w mieszkaniu Czartoryskiego) to proponowałem i teraz na to się zgodzę. Zwyciężę lub nie zwyciężę, lecz dla ojczyzny zawsze jestem gotów dać się zabić..." Ale te gromkie deklaracje, tak sprzeczne z niedawnym zachowaniem się Szembeka na polach grochowskich, służyły jedynie zawoalowaniu istotnego sensu wystąpienia: "Jeśli zaś bitwy nie można stoczyć - brzmiały dalsze słowa mówcy - natenczas dla uniknięcia rzeczy gorszych powiadam z otwartością: układajmy się. Wy nie możecie czy nie chcecie się układać, dobrze, to dajcie tym kp..., co powstanie rozpoczynali, po 2000 dukatów, niech za granicę uciekają, nam zaś wojskowym poruczcie traktowanie. My powstanie zrobiliśmy, myśmy się bili, my i traktować możemy. Jak nie lękam się pójść za Pragę i wybić się jeszcze raz, równie śmiało pojadę do obozu moskiewskiego, i mam nadzieję, iż z w. ks. Konstantym i z Dybiczem układy do skutku doprowadzę. Wam poczciwym ani włos z głowy nie spadnie, a dla Królestwa dawny stan rzeczy w zupełności powróci". Tak mówił generał Piotr Szembek - ulubieniec powstańczego pospólstwa stolicy i niedawny kandydat Maurycego Mochnackiego na naczelnego wodza - ów "czerwony Szembek", którego w pierwszych dniach grudnia 1830 roku rozentuzjazmowani klubiści na rękach wnosili do sal Redutowych. Teraz kpami ich nazywał, a trzeba pamiętać, że to niewinne dzisiaj słowo uchodziło wówczas za tak obelżywe i nieprzyzwoite, że w druku trzeba je było częściowo wykropkowywać. Po tego rodzaju wystąpieniu swego niedawnego bożyszcza "inicjatorzy rewolucyi" mieli święte prawo podawać w wątpliwość szeroko rozpowszechnione w armii porzekadło: rachuj jak na Szembeka. W obu przemówieniach generalskich rzuca się w oczy pewne charakterystyczne sformułowanie, które znamy już z pogrochowskich listów Łubieńskiego do żony i do ojca, i które powtarzać się będzie często w późniejszej korespondencji rodzinnej klanu. Oto zwolenników ugody z caratem zaczyna się przedstawiać jako jedynych prawdziwych patriotów i rzeczników dobrze rozumianego interesu publicznego, natomiast tych, którzy układom się sprzeciwiają i chcą dalej walczyć o niepodległość, pomawia się o niską prywatę, głosząc, że jako najbardziej skompromitowani (wobec caratu) zabiegają wyłącznie o ratowanie własnych głów. Barzykowski zaznacza, że wypowiedzi Łubieńskiego i Szembeka przytacza tylko "dla przykładu" i wcale nie ukrywa, że i inni generałowie uczestniczący w naradzie wyrażali zdania podobne. "Powstanie listopadowe nazywali oni szałem, twierdzili, że szał ten już drogo zapłacony [...], że na polach Dobrego, Wawru i Grochowa honor ocalony został, teraz zaś zgoda i układy muszą nastąpić". - Świadectwo Barzykowskiego znajduje potwierdzenie w opisach innych kronikarzy powstania. Jeden z nich, Ludwik Mierosławski, kończy swą relację słowami: "Takie bo jest serce żołnierza, dla którego szabla rzemiosłem, a nie obywatelskim dostojeństwem". Tego obywatelskiego dostojeństwa zabrakło w owym czasie nie tylko generalicji. "Wrażenie rozciągnęło się jeszcze mocniej na wyższą klasę towarzystwa w Warszawie - wspomina w swoich Pamiętnikach Ignacy Prądzyński. - W zdarzeniu dnia wczorajszego widziano jedynie przegraną bitwę z najstraszniejszymi jej następstwami, nie zastanawiając się nad prawdziwym stanem rzeczy, nie pomnąc, że stan Wisły czyni niepodobną jej przeprawę dla armii (Dybicza), i to na kilka tygodni... Już widziano Feldmarszałka z całą jego potęgą u rogatek warszawskich. Trakty kaliski i krakowski okryły się ujeżdżającymi, między którymi była większa część Sejmu, przerażona wyjazdem Niemcewicza.* (* Po bitwie grochowskiej sejm, obradujący w wyniku szerzącej się dezercji w tak zwanym "małym komplecie", zdecydował na sekretnym posiedzeniu, że w razie konieczności będzie się ewakuował do Miechowa w Krakowskiem. Na wstępny rekonesans wysłano tam sekretarza senatu Juliana Ursyna Niemcewicza. Jednakże z diariusza Niemcewicza wynika, że jego wyjazd do Miechowa nastąpił nie wcześniej niż 2 marca 1831 r.) Ci naczelnicy powstania nie zapomnieli jednak zadeklarować przed wyjazdem wypłacenia ze skarbu każdemu z nich po 300 dukatów na drogę..." Ze szczególną pasją znęcał się nad spanikowaną częścią sejmu wspomniany już Ludwik Mierosławski, który jako kadet brał udział w bitwie pod Grochowem, a w kilkanaście lat później zostać miał naczelnym wodzem następnego powstania polskiego. Pisał o posłach i senatorach, którzy "albo już od dni pięciu (to znaczy od pierwszych bojów o Olszynkę Grochowską - M. B.) odjechali do wód i dalekich majątków albo w kryjówkach prywatnego życia wypraszali sobie odpust za grzech detronizacji" - wyszydzał przewrotne argumenty polityków, oświadczających się za ewakuowaniem ze stolicy naczelnych władz powstania: "Rewolucya, mawiały już herszty dezercyi, nie w Warszawie, ale Warszawa w rewolucyi. Nie jesteśmy reprezentantami miasta, ale narodu. Przytomność nasza w otwartej dla Moskwy Warszawie, utrudni tylko porozumienie między stronami traktującymi, a raczej posłuży zwycięzcy za pretext do nielitościwej zemsty nad mieszkańcami, którzy podwójnie skompromitowani naszą obecnością, ani się wytłumaczyć nie będą mogli. Wyjedźmy lepiej w Krakowskie, a tam zdejmując z miasta uciążliwy majestat stołeczności powstańczej, zostawimy mu w zamian nieodpowiedzialną postać wojennego zakładu [...] Takie bo jest serce szlachty - konkludował Mierosławski - zmuszonej do przewodniczenia Rewolucyi, której nie zrobiła i nie rozumie". Przede wszystkim jednak popłoch szerzył się wśród zamożnej burżuazji stołecznej - klientów Domu "Bracia Łubieńscy i Spółka". Tego samego dnia, kiedy w Pałacu Namiestnikowskim odbyło się posiedzenie Rady Wojennej, do sejmu zgłosiła się - za pośrednictwem senatora kasztelana Antoniego hrabiego Ostrowskiego, dowódcy Gwardii Narodowej - deputacja Rady Municypalnej, na czele z prezydentem miasta Stanisławem Węgrzeckim oraz trzema wybitnymi obywatelami: Frydrychem Seydlem, Janem Żelazowskim i Julianem Celińskim, odzianymi w mundury wyższych oficerów Gwardii Narodowej. Przedstawiciele samorządu miejskiego sprawili na senatorze Ostrowskim wrażenie, że "uważali całą naszą sprawę za upadłą". Sprzeciwili się stanowczo pobytowi narodowego wojska w stolicy. Zasłużony w służbie ojczyzny staruszek Węgrzecki ze łzami w oczach mówił o konieczności zachowania w stanie nienaruszonym "kolebki życia i ducha narodowego". Sztabowcy Gwardii Narodowej nakłaniali swego komendanta, aby oświadczył sejmowi, że "ani na chwilę poświęcić nie chcą Warszawy, że wolą ją raczej zostawić nietykalną dla powracającego wojska, aniżeli na zniszczenie wystawić". Bogaci kupcy zamykali swoje sklepy i zaszywali się w bezpieczne kryjówki. Widziano nawet takich, którzy palili mundury Gwardii Narodowej, aby do ostatka zatrzeć swoje związki z powstaniem. Burżuazji warszawskiej, wystawionej na pierwszą ciężką próbę, także zabrakło dostojeństwa obywatelskiego. Zachowały natomiast patriotyczną żarliwość tłumy warszawskich plebejuszy, które głośno i dobitnie wyrażały swą nienawiść i pogardę dla tchórzów, opuszczających zagrożoną stolicę. Nie utracili zapału żołnierze i oficerowie ("poniżej pułkownika" - czyni zastrzeżenie ostrożny kronikarz), powracający z pól grochowskich. "Duch wojska był dobry - stwierdza Prądzyński - bo przez zacięte walki nabrało ufności w siebie i przekonania, że jest dla niego możność mierzenia się z wojskiem rosyjskiem". Nie zagubił także swego dostojeństwa obywatelskiego - a przeciwnie: przydał mu dopiero prawdziwego blasku - Rząd Narodowy. Ta przedziwnie nieokreślona i skłócona wewnętrznie pentarchia, prawie przez miesiąc doszukiwała się po omacku swych kompetencji między sejmem, ministrami a naczelnym dowództwem armii. Dopiero podczas pięciu dni bojów o Warszawę, a następnie w godzinach paniki i dezorganizacji po odwrocie spod Grochowa - Rząd Narodowy objął pełnię rzeczywistej władzy. Jego też postawie i konsekwentnym wysiłkom przypisać należy stosunkowo szybkie opanowanie sytuacji i zabezpieczenie stolicy przed atakiem nieprzyjaciela. Duszą i mózgiem Rządu Narodowego w tych trudnych chwilach był jego prezes książę Adam Jerzy Czartoryski. Świeżo jeszcze mamy w pamięci ostre słowa "szwoleżera złej konduity" Walentego Zwierkowskiego, wypowiedziane o Czartoryskim w związku z jego przemówieniem w sejmie z 30 stycznia 1831 roku. W następnych miesiącach powstania podobnie surowe sądy o przywódcy prawicy powstańczej powtarzać się będą coraz częściej. Ale w czasie lutowych bojów o Warszawę - a zwłaszcza w pierwszych chwilach po bitwie grochowskiej - postawa księcia-prezesa była imponująca; tego nie próbowali kwestionować nawet jego najbardziej zacięci wrogowie i przeciwnicy. Czartoryskiego z tych przełomowych chwil można sobie bez trudu wyobrazić, bo dochowała się ówczesna litografia, robiona w pierwszych miesiącach 1831 roku. Książę wygląda na niej na swoje sześćdziesiąt jeden lat, które właśnie ukończył - temu nie da się zaprzeczyć - może nawet na więcej. Wyczuwa się w nim majestat połączony ze spokojem i urzekającą skromnością - ową przysłowiową grzecznością królów. Wewnętrzny dramat zdradzają tylko oczy: smutne, zmęczone, śmiertelnie poważne. Ani Łubieńskiemu, ani Szembekowi na myśl by nawet nie przyszło zaliczać arystokratycznego prezesa Rządu Narodowego do osób "skompromitowanych" czy - broń przed tym, Boże - kpem go nazywać. A przecież właśnie on w opinii petersburskiego dworu był skompromitowany najbardziej - gorzej niż najczerwieńsi z klubowych czerwieńców. On - dziedziczny niejako rzecznik polityki prorosyjskiej, towarzysz młodzieńczych nauk i zabaw wielkich książąt, przyjaciel i najbliższy współpracownik imperatora Aleksandra, były minister spraw zagranicznych cesarstwa. Na dworze petersburskim tryumfowali teraz ci, którzy nigdy nie ufali "polskiemu ministrowi", zwalczając go jako główną sprężynę polonofilskiej polityki cesarza Aleksandra. Przeciwko niemu kierował się teraz najsroższy gniew cesarza Mikołaja. Nie bez kozery wojska cesarskie pastwiły się ze szczególną zajadłością nad Puławami i innymi dobrami "przeniewierczej Familii". Petersburg dopatrywał się w Czartoryskim utajonego inspiratora i autora wszystkich "buntowniczych" posunięć polskich, poczynając od wyroku sądu sejmowego z roku 1828 aż po akt detronizacyjny z roku 1831. Mon successeur Adam I-er - mawiał szyderczo o szefie powstańczego rządu zdetronowany król kongresowy. I nie było to tylko takie sobie powiedzonko. Historycy utrzymują, że Mikołaj najzupełniej liczył się z tym, iż któregoś dnia Czartoryski zajmie jego miejsce na tronie zbuntowanego Królestwa. Po powrocie spod Grochowa - w jednym z najbardziej krytycznych momentów powstania - prezes Rządu Narodowego rzeczywiście stał się na krótko "królem Adamem I". Wprawdzie nie koronowanym, lecz bardziej władnym i sprawniejszym niż wielu królów dawnej Rzeczypospolitej. Udało mu się przejąć całą władzę, wymykającą się z rąk spłoszonych senatorów i posłów, zdemoralizowanej generalicji i nieudolnych władz miejsko-porządkowych. W ciągu tych parudziesięciu godzin - od rozpoczęcia batalii grochowskiej aż po zakończenie najkonieczniejszych zabiegów obronnych i zatwierdzenie przez sejm wyboru nowego naczelnego wodza - stary książę był nieprzerwanie czynny i nie pozwolił sobie nawet na chwilę odpoczynku. Ledwie trzymając się na nogach ze zmęczenia, z oczami zaczerwienionymi i piekącymi od długiej bezsenności, przez całą noc konferował z generałami, starając się przełamać ich defetystyczne nastroje. Do niego odwoływali się z każdą drobnostką: niedołężny gubernator stolicy generał Woyczyński i nie panujący nad swoją gwardią narodową senator Antoni Ostrowski. Z jego polecenia przerąbywano lód na Wiśle, aby zamknąć nieprzyjacielowi dostęp do stolicy. On przyjął na siebie ciężar strasznej odpowiedzialności za spalenie Pragi, kiedy się okazało, że z jej domów piechota Dybicza mogłaby ostrzeliwać brygadę generała Kazimierza Małachowskiego, pozostawioną dla obrony szańca przedmościa. "Był to okropny widok, ale czyn konieczny - usprawiedliwia księcia jego przeciwnik polityczny Walenty Zwierkowski - mieszkańcy Pragi już w nocy wynieśli się do Warszawy, a rząd zapewnił im wynagrodzenie strat wszelkich, które we wspólnym narodu interesie ponieśli". Wśród trudnych i odpowiedzialnych dokonań prezesa rządu z owych decydujących dla przyszłości powstania godzin było wszakże jedno, które nie zdołało się później doczekać usprawiedliwienia nie tylko w oczach krytycznie nastawionego do księcia "szwoleżera złej konduity", lecz i w opinii innych dziejopisów powstania - znacznie Czartoryskiemu bliższych i życzliwszych. Dokonaniem tym było wyniesienie na stanowisko naczelnego wodza armii powstańczej generała brygady Jana Zygmunta Skrzyneckiego. Wybranie Skrzyneckiego nie było oczywiście dziełem wyłącznie Czartoryskiego. Z relacji bezpośrednio zaangażowanego w tę sprawę Ignacego Prądzyńskiego wynika, że była to także ostatnia przysługa, wyświadczona powstaniu przez eks-dyktatora Józefa Chłopickiego. Prądzyński, jak wiemy, był skaptowany na rzecz Skrzyneckiego już pod Grochowem, ale trapiły go jeszcze wątpliwości co do słuszności tej kandydatury. "W tak ważnej sprawie nie dowierzałem własnemu zdaniu - wyznaje w Pamiętnikach - idąc przeto na ową radę wojenną 26-go lutego rano, wstąpiłem do rannego Chłopickiego, ażeby go odwiedzić i jego zdania zasięgnąć. Chłopicki mi odpowiedział: >>Zdaje się, że pan Skrzynecki, bo wszakże z dywizyonerów on się w dniu wczorajszym najlepiej okazał<<. Przybyłem więc na salę rządową, utwierdzony zdaniem Chłopickiego. Ks. Czartoryski już się także od niejakiego czasu skłaniał na mianowanie Skrzyneckiego. Jak mnie Chłopicki, tak ja znowu Czartoryskiego utwierdziłem względem Skrzyneckiego". A prezes Rządu Narodowego nadawał ton Radzie Wojennej. Kandydat przez niego popierany musiał zwyciężyć. W czasie gdy w Pałacu Namiestnikowskim dokonywano wyboru nowego naczelnego wodza, na błoniach Pragi rozwijały się liczne kolumny piechoty Dybicza. "Z okien komnat rządowych dobrze je widać było - wspomina Stanisław Barzykowski - a kiedy niekiedy huk dział z wałów Pragi dolatał i szeroko gorejące magazyny pod okopami w płomieniach stanęły. Wszystko to dodawało wagi i ostrzegało rządzących, o jak ważnym przedmiocie stanowić mają i jak wielka odpowiedzialność na nich spoczywa". Książę-prezes zakończył swe przemówienie wprowadzające słowami: "Europa i potomność na nas patrzą, potomność i historya sądzić nas będą, umiejmy przeto wypełnić nasze powinności". Wybory przebiegały na pozór w atmosferze harmonii i godności, ale powietrze w sali obrad było ciężkie od wyczuwalnych, choć nie wypowiadanych animozji i kontrowersji. Skrzynecki był najmłodszy z obecnych generałów. Przedwojenna starszyzna ciągle jeszcze widziała w nim tylko dowódcę pułku, w najlepszym razie - brygady. Dobrze pamiętano wyniki wyborów na naczelnego wodza sprzed miesiąca. Radziwiłł uzyskał wtedy głosów 17, Szembek - 12, Krukowiecki 10, na Skrzyneckiego padł zaledwie 1 głos. Oczywiście, że nie miał on jeszcze wtedy na swoim rachunku zwycięskiej potyczki pod Dobrem ani obrony Olszyny Grochowskiej, ale w hierarchii wojskowej więcej od zwycięstw liczyło się starszeństwo stopnia. Jedynie obecni na zebraniu pułkownicy - jako pozostający poza zasięgiem rywalizacji generałów - skłonni byli oceniać przydatność na wodza przede wszystkim według talentów wojskowych. Sławę najzdolniejszego wojownika zdobył sobie u nich generał Dwernicki, ale Skrzynecki był przewidujący i postarał się zawczasu o zdyskwalifikowanie konkurenta: "Nie znałem się osobiście z Dwernickim - świadczy Ignacy Prądzyński. - Bitwa pod Stoczkiem uprzedziła mnie nader korzystnie dla niego. Gdyśmy pod Grochowem stali, a Skrzynecki tak głośno krytykował naczelnictwo armii, wspomniałem mu, czy by Dwernicki nie był dla nas przyzwoitym wodzem. Na to się mocno zżymał Skrzynecki i z szyderczym uśmiechem mówił mi: >>A to go widocznie nie znasz: Dwernicki to człowiek birbant, zjeść, wypić, do szabli (un sabreur) najwięcej partyzant, ale wódz naczelny, gdzież znowu? Cóż ci się przywidziało?<< I zamknął mi gębę tak, że już o Dwernickim wspomnieć nie śmiałem i mimowolnie myśli moje zwracały się na samego Skrzyneckiego". Rada Wojenna rozpoczęła się dosyć niemrawo, gdyż wobec ogólnego niezdecydowania i rozstrzelenia opinii nikomu z wojskowych, poza jednym Skrzyneckim, nie śpieszyło się do poruszenia właściwego tematu. Radziwiłł przystąpił do składania szczegółowego sprawozdania z przebiegu bitwy grochowskiej. Ale w pewnej chwili Skrzynecki "niecierpliwy zająć jego miejsce", przerwał mu gwałtownie i lekceważąco, wołając po francusku: "To są wszystko drobnostki, kwestią żywotną jest naczelne dowództwo! Mości Książę, nie jesteś zdolny dowodzić!" Dotknięty do żywego, Radziwiłł przypomniał z uniesieniem, że o buławę bynajmniej nie zabiegał, lecz przyjął ją, poświęcając siebie pod naciskiem ogólnych zaklęć, by ratował armię od anarchii. A jeżeli panu Skrzyneckiemu zdaje się, że ten urząd lepiej sprawować potrafi - zakończył - to niech dowództwo obejmie. "Oświadczenie Radziwiłła przyjęto za złożenie dowództwa - pisze uczestnik narady Prądzyński - i Umiński, który tam był jednym z najgłośniej mówiących i sądził pewnie, że naczelne dowództwo jego minąć nie może, zapytuje Chrzanowskiego, obok niego stojącego, którego by też z generałów wypadało wodzem mianować; pewien zaś był, że Chrzanowski może tylko jego nazwisko wymienić. Tymczasem ten, powiódłszy po całem zgromadzeniu oczami, wzruszył ramionami pogardliwie, wzrok jego zatrzymał się na Skrzyneckim i tego nazwisko wymienił; a cała jego fizyonomia zdawała się mówić: wszyscyście niewiele warci, ten mniej zły od innych. Umiński, omylony w oczekiwaniu, odurzony, powtarza półgębkiem: >>A dobrze, niech będzie i pan Skrzynecki<<. Być może, iż spodziewał się, że dalsza dyskusya przecież na niego naprowadzi; ale pierwszy Radziwiłł popędem szlachetnym wiedziony, a może cokolwiek i złośliwie, oświadczył stanowczo, że jak najchętniej zezwala; zaczem Łubieński, Klicki i Weyssenhoff* (* Barzykowski nie wymienia w ogóle generała Weyssenhoffa wśród obecnych na Radzie Wojennej. Mogło go tam rzeczywiście nie być, gdyż Czartoryski był jego zdecydowanym przeciwnikiem [w piśmie do naczelnego wodza z dnia 22 lutego 1831 książę żądał usunięcia Weyssenhoffa ze stanowiska dowódcy kawalerii jako generała, który "utracił ufność oficerów, żołnierzy i publiczności"].) oświadczyli swoją zgodę. Milczenie reszty zostało uważane za przyzwolenie..." Skrzynecki - od dawna już zdecydowanie i konsekwentnie zmierzający do owego wywyższenia - w ostatniej chwili począł się niby certować i udając skromność, oświadczył, "że nie jemu ta wysoka dostojność jest przynależna, że są od niego starsi rangą i zasługami i im wodzostwo powierzone być powinno". Po czym wymownie wskazał ręką na generała Krukowieckiego, który "przez całe posiedzenie od wściekłości zębami krwawił sobie wargi". Ale najbardziej atakowany za nieposłuszeństwo pod Grochowem, Krukowiecki wiedział, że nie uzyska potrzebnej liczby kresek; odkrzyknął więc obelżywie: "Ja i dobosza słuchać będę, skoro go rząd zanominuje!". Po tych oświadczeniach książę-prezes raz jeszcze zapytał obecnych wojskowych, czy życzą sobie na wodza generała Skrzyneckiego. Po uzyskaniu "jednozgodnej" odpowiedzi, ogłosił go w imieniu rządu zastępcą wodza naczelnego, do czasu oficjalnego zatwierdzenia wyboru przez sejm (co nastąpiło w kilka godzin później). Nowy wódz naczelny wygłosił do zebranych krótkie przemówienie. "Zdaniem moich towarzyszy za kandydata na wodza podany, a przez rząd zanominowany, czuję całą wielkość mojego powołania i małość moich zdolności - powiedział. - Wprawdzie uczyłem się sztuki wojennej i nabyłem w niej trochę doświadczenia, lecz ani czuję w piersiach moich wyższych zdolności militarnych, ani też znacznemi wojskami nie dowodziłem. Dlatego nie przyrzekam rzeczy nadzwyczajnych. Lecz - tu podniósł oczy w niebo i położył rękę na sercu - Boga biorę na świadka, iż przyjmując dowództwo naczelne, nie czynię tego ani dla ambicyi, ani dla widoków osobistych, lecz jedynie dla dobra i ratunku ojczyzny. Jeżeli jej zbawić nie potrafię, to uroczyście przyrzekam, że w najgorszym razie nieskalany honor narodowy uratuję, otworzę wielki grób, do którego wszyscy, nie przeżywszy sprawy narodowej, z honorem wstąpiemy". Programowego oświadczenia nowego hetmana wysłuchano w ponurym milczeniu, zwłaszcza ostatni fragment nie wzbudzał najlepszych nadziei i nie przyczyniał się do podniesienia ducha. "W ten sposób - stwierdza ze słyszalnym niemal westchnieniem Stanisław Barzykowski - Skrzynecki d. 26 lutego o godzinie 8-ej z rana został wodzem polskim. Odtąd los Polski do niego przechodzi. Nieszczęśliwy to dzień i nieszczęśliwa godzina". Oceniając wybór dokonany przez warszawską Radę Wojenną, rosyjski feldmarszałek Dybicz pisał do pruskiego kolegi, feldmarszałka von Gneisenau: "z pomiędzy wszystkich generałów polskich jeden Dwernicki okazał talenta wojskowe... jednak pod wpływem kobiet powierzono naczelne dowództwo Skrzyneckiemu, dlatego, bo był pięknym mężczyzną". Skąd Dybicz wziął tę wiadomość o wpływie kobiet na wybór Skrzyneckiego - trudno dociec. Na upartego można by się w tym dopatrywać jakiejś zbieżności z tezą Ludwika Mierosławskiego, głoszącego uparcie, że Skrzynecki zawdzięczał swą buławę przede wszystkim poparciu działającej pod opieką księcia Czartoryskiego ultrakonserwatywnej kongregacji katolickiej pod nazwą "Boży Baranek". Do kongregacji należało wiele arystokratycznych pań, którym powierzchowne uroki bardzo katolickiego i bardzo rozmiłowanego w arystokracji generała z pewnością nie były obojętne. W Polsce kobiety zawsze miały dużo do powiedzenia. Mogła jedna arystokratyczna pani (siostra marszałka sejmu Michałowa Potocka) przyczynić się do detronizacji Mikołaja - mogły równie dobrze inne arystokratyczne panie wpłynąć na wybór naczelnego wodza powstania. W dziejach wojskowości polskiej nie było chyba drugiego wodza tak zgodnie i bezwzględnie potępianego przez historyków jak generał Skrzynecki. Najokrutniej osądza go w swoim Powstaniu narodu... Ludwik Mierosławski:* (* Ludwik Mierosławski podjął swoje ośmiotomowe dzieło jako kontynuację nie dokończonego Powstania narodu... Maurycego Mochnackiego. Finansował to wydawnictwo sprawca "jednomyślnej" detronizacji Mikołaja: Jan hrabia Ledóchowski.) "Skrzynecki był pułkownikiem, belletrystą i bigotem - pisał w dziesięć lat po powstaniu listopadowym przyszły naczelny wódz powstania wielkopolskiego. - Z pochyłości umysłowej należał do tej szkoły reakcyjnej, jaką monarchizm i jezuityzm zagrożone nieubłaganą koleją czasów, nadaremnie się od pół stulecia zastawiają... Bogobojność i gastronomia, retoryka i hultajstwo, uprzejmość w pożyciu a arbitralność w polityce, sknerstwo w domu a okazałość dla publiczności, jezuicka pokora i chełpliwość dworacka, czułostkowość kobieca i zawzięcie nieubłagane, spowiedź u konfesyonału a obłuda przed Ojczyzną, gadanie o buławach z tornistra a rekrutowanie sobie sztabu z samych książąt i hrabiów; konstantynizm na mustrze a na wojnie spanie do 9-ej z rana; proklamacye o męczeńskiej, a myśl o ziemskiej koronie; okulary i pałasz, cugi z cesarskiej stajni (Skrzynecki kazał sobie przydzielić powozy, z których korzystał Mikołaj w czasie pobytów w Warszawie - M. B.) i płacz nad nędzą ludu - wszystko to zamieszkiwało razem i zgodnie w tym luźnym żywocie [...] Jakże sobie zgniła arystokracya takiego człowieka oczesać, przyswoić i do posług anty-powstańczych obrócić nie miała?... Panowie zawiedzeni na rzetelności dworów, którym na słowo sprzedali Polskę, poczęli posyłać synów swoich do sztabu Skrzyneckiego, jak przed powstaniem posyłali ich do korpusu kadetów petersburskich lub wiedeńskich. Była to nowomodna karyera dla żaków, z których czego lepszego zrobić w domu nie miano nadziei. Służba sztabowa, najściślejszy, najsurowszy wymagalnościami swojemi wydział w wojnie powstańczej, stała się tym sposobem uprzykrzoną trzmielnią paziów, plotkarzy i gastronomów, których głównem między biesiadami roztargnieniem było feldjegerować od obozu do koteryi kanapowej (partią kanapową albo dyplomatyczną nazywano stronnictwo Czartoryskiego - M. B.), zmyślać baśnie na Lelewela i szukać wygodnej kwatery dla hetmańskich ekwipażów. Skrzynecki wszystko to pieścił, żywił, hodował, pomnażał ze starannością macierzyńską, chełpliwy z herbów, które mógł obryzgiwać kołami pożyczonego od monarchii pojazdu, stokroć dumniejszy z tego, że mu potomkowie hetmanów trzymali strzemię, aniżeli z własnego hetmaństwa. Taki człowiek nie mógł nigdy na serio pojąć swego dostojeństwa w powstaniu. W poziomej, ale niezmiernej ambicyi Skrzyneckiego, zdziwienie i gorączkowa radość z dosięgnienia godności, przechodzącej wszystkie jego zdolności, więcej go niezrównanie zatrudniały aniżeli tej godności obowiązki. Pięciomiesięczne Skrzyneckiego urzędowanie jest nieustającym intronizacyi jego uroczyszczeniem. Zdaje się, że nie dlatego był wodzem, ażeby wieść wojnę, ale owszem dlatego od czasu do czasu wiódł wojnę, ażeby zapewnić się, że jeszcze jest wodzem. Jedyną też jego starannością podczas wojny było w jak najmniejszej stać od jej hazardów zależności i wyrobić sobie poza temi hazardami zupełnie nieodwołalność swojego kanonikatu..." Zdaniem Mierosławskiego Skrzynecki, podobnie jak jego kreator i najwyższy opiekun książę Czartoryski, jedyny ratunek dla powstania upatrywał w pomocy mocarstw zagranicznych, nade wszystko więc interesowała go sfera działań dyplomatycznych. "Zarozumiałość, ospalstwo, pasożytność, gadatliwość, bigotyzm - wszystkie osobiste przywary człowieka znajdowały bodźce i exkuzę w systemie wojny czysto obserwacyjnej i w pozorach wyższego nad pospolitą wojnę zatrudnienia. Taki wódz musiał z niecierpliwą wzgardą słuchać rad najzbawienniejszych, bo je ciągle przypisywał gorliwości nie wtajemniczonej w empiryzm (praktykę) dyplomacyi. Dobroduszni wydziwić się nie mogli pysznemu roztargnieniu, z jakiem przyjmował najdotkliwsze we wojnie doniesienia... pobłażaniu, jakiem upoważniał krnąbrność i zdrożności swoich namiestników; szczodrości, z jaką rozdawał zaufanie swoje, krzyże i komendy; nieustraszoności, z jaką obierał szparagi i trufle podczas kanonady, a wylegiwał się do dziesiątej między dwiema klęskami; niesmakowi, z jakim zbywał ciężką i szlachetną pierwszego w powstaniu żołnierza pańszczyznę! Kładziono to wszystko na karb pewnych siebie i niczem nie zachwianych postanowień kunktatora - tej zimnej a żelaznej potężnych duchów spokojności, co wszystko zmiarkowawszy z góry, niczego nowego w ciągu wypadków uczyć się nie ma potrzeby i zewsząd pancerna, szyderczo może w oczy zaglądać najdostępniejszym niełaskom przypadku. Miał przy tym Skrzynecki w głosie, gestach, w postawie, w wejrzeniu całem tę powagę teatralną, za jaką ludzie starannego wychowania z taką przed gminem łatwością tają małość swojego serca i płytkość swojego rozumu. Reputacya odwagi, przytomności i biegłości dowódczej, uskarbiona w podrzędnych komendach i na stanowisku nie obciążonem żadną polityczną odpowiedzialnością, zasiadła z nim na hetmańskim rydwanie, bałamucąc sąd publiczny aż do próby ostatecznej. Żołnierz polski, spragniony bojowego messyasza, przyjął z uniesieniem do swojej miłości wodza, którego nieustraszonym poznał w ogniu Dobrego i Grochowa; wodza, który w odezwach swoich schodził z nim do poufałości męczeńskiej, dobrze się trzymał na koniu i nigdy mu szpetnej strony osoby swojej nie pokazywał. Tą szczególnie ostatnią ostrożnością Skrzynecki bardzo długo potrafił omamić nie tylko żołnierza, ale i wszystkich dowódców poczciwie a krótko widzących". Wściekły, agresywny pamflet Mierosławskiego, nacechowany nie skrywaną antypatią osobistą i wrogością polityczną, znajduje dla swoich treści pełne pokrycie w faktach, podawanych przez kronikarzy i pamiętnikarzy mniej pamiętnych a bardziej bezstronnych. Chłopicki przy wszystkich swoich przywarach i błędach był jednak postacią z wielkiego narodowego dramatu - Skrzynecki sprowadzał rzecz całą do salonowej tragifarsy. Zgodnie z przyrzeczeniem, złożonym deputacji oficerskiej przez Barzykowskiego, poza zmianą wodza naczelnego dokonano także zmian na innych szczeblach hierarchii wojskowej. Na kluczowe stanowiska operacyjne powołano trzech najzdolniejszych sztabowców młodszej kadry: szefem sztabu głównego został pułkownik Wojciech Chrzanowski, generalnym kwatermistrzem - pułkownik Ignacy Prądzyński, dowódcą "inżynierów armii czynnej" - pułkownik Klemens Kołaczkowski. W kawalerii Weyssenhoffa zastąpiono Karolem Turno, artylerię oddano dzielnemu pułkownikowi Konarskiemu. Mogły to być dla dalszych losów wojny nominacje zbawienne, ale przy innym wodzu naczelnym niż Skrzynecki. Ministerstwo wojny odebrano nieudolnemu generałowi Izydorowi Krasińskiemu, aby po pewnym czasie powierzyć je, może niewiele lepiej nadającemu się do tej pracy, lecz nader popularnemu w armii i w towarzystwie - generałowi literatowi Franciszkowi Morawskiemu. Natomiast zdziwiło wszystkich mianowanie gubernatorem Warszawy generała dywizji Jana hrabiego Krukowieckiego z równoczesnym awansowaniem go do stopnia generała piechoty. W kulisy tego zaskakującego awansu wprowadzają dobrze poinformowani kronikarze. W dwa dni po radzie wojennej rozkazem dziennym nowego naczelnego wodza Krukowiecki zdjęty został ze stanowiska dowódcy I dywizji piechoty. Skrzynecki osiągnął przez to dwa cele: pozbywał się z armii ambitnego rywala, przerastającego go stopniem i doświadczeniem wojskowym oraz dawał satysfakcję tym wszystkim oficerom młodszym, którzy mieli za złe Krukowieckiemu jego zachowanie się w czasie bitwy pod Grochowem. Zarazem jednak - ale z tym wódz naczelny już się nie liczył - pozbawiał wojsko powstańcze jednego z najenergiczniejszych i najzdolniejszych dowódców. Książę Czartoryski, pragnąc zachować dla powstania talenty i energię Krukowieckiego, wymógł na kolegach z rządu oddanie zwolnionemu dywizjonerowi zarządu wojskowo-policyjnego stolicy, z którym nie mógł się już uporać stary generał Woyczyński. Ale obrażony i rozwścieczony odebraniem dywizji, Krukowiecki począł bez żenady stawiać warunki. Zgodzi się zostać gubernatorem, jeżeli otrzyma za to donację ziemską z dóbr narodowych i stopień generała broni. Transakcję załatwiono połowicznie. Dóbr mu nie dano, ale awans na generała piechoty dostał. Warto zaznaczyć, że była to jedyna nominacja na najwyższy stopień generalski w czasie całego powstania listopadowego. Można sobie wyobrazić, jak musiał zgrzytać zębami, dowiadując się o tym awansie waleczny kapitan Dyonizy Masłowski, który podczas bojów grochowskich podlegał ze swą artylerią właśnie Krukowieckiemu. Odszedł także z armii czynnej generał Piotr Szembek. Ambitny bohater "wielkiego tygodnia" powstania nie mógł w żaden sposób strawić wywyższenia Skrzyneckiego. Skorzystał z pierwszego bagatelnego zatargu z nowym wodzem naczelnym (chodziło podobno o rzekome pokrzywdzenie w nagrodach oficerów jego dywizji) i zgłosił swą dymisję. Skrzynecki podpisał ją skwapliwie, gdyż pozbywał się w ten sposób jeszcze jednego groźnego konkurenta. Od małoduszności powstańczych dywizjonerów chwalebnie odbijała w owych ciężkich lutowych dniach postawa byłego szwoleżera gwardii napoleońskiej generała dywizji Ludwika Michała Paca. Był on jednym z tych wyjątkowych sztabowców szwoleżerskich, którzy zwycięsko przeszli przez wszystkie próby charakteru i nie sprzeniewierzyli się ani razu pięknej legendzie historycznego regimentu. W sądzie sejmowym lat 1826-29 senator-kasztelan Pac był jedynym sędzią, który (wbrew zaleceniom Czartoryskiego) głosował za całkowitym uniewinnieniem wszystkich oskarżonych. Obrażony na Mikołaja za wielomiesięczne internowanie senatu w stolicy, nie wziął później demonstracyjnie udziału w uroczystościach koronacyjnych. Cesarz-król nie mógł nie zauważyć nieobecności przy swym boku jednego z najwybitniejszych senatorów polskich, słynącego nie tylko z dzielności w armii napoleońskiej, lecz i późniejszych eksperymentów rolniczo-budowlanych, jakie przeprowadzał w swoich dobrach pod Augustowem. Imperator polecił przeto swemu synowi, młodziutkiemu następcy tronu Aleksandrowi, aby w drodze powrotnej do cesarstwa odwiedził dumnego kasztelana w jego pałacu w Dowspudzie, okrzyczanym w całej Polsce za ósmy cud świata. Uprzedzony o wizycie dostojnego gościa, Pac poczynił odpowiednie przygotowania. Bajeczny pałac w Dowspudzie rozjarzył wszystkimi światłami na przyjęcie carewicza, a potem odsłonił przed nim cały przepych swych wnętrz i podjął go wspaniałą ucztą. Ale honory domu pełnił marszałek dworu. Sam gospodarz nawet się następcy tronu nie pokazał. Położył się do łóżka, udając ciężki atak podagry. Po wybuchu powstania - podobnie jak wszyscy inni dawni generałowie napoleońscy - zaskoczony i przerażony wypadkami Nocy listopadowej, Pac nie odmówił jednak insurekcji swego nazwiska, zgadzając się przystąpić do "zrewolucjonizowanej" Rady Administracyjnej, a następnie - obejmując do czasu odnalezienia Chłopickiego naczelne dowództwo nad wojskiem. Po ogłoszeniu dyktatury, nie powołany na żadne stanowisko wojskowe ani urzędnicze, wycofał się ze sceny publicznej, zachowując jedynie swoje miejsce w senacie. Ale kiedy Chłopicki upadł i powstała konieczność wyboru innego naczelnego wodza, znowu przypomniano sobie o znakomitym napoleończyku. Pamiętamy, że Paca równie gorąco jak Radziwiłła namawiano do ubiegania się o buławę. On jednak - rozumiejąc tak samo dobrze jak Radziwiłł, że się na wodza naczelnego nie nadaje, chociażby ze względu na stan zdrowia - okazał się od Radziwiłła bardziej stanowczy. Przypomnę raz jeszcze słowa, którymi zakończył swoją kategoryczną odmowę. "W takich okolicznościach, w jakich my się znajdujemy, nie wolno niezdatnym po urzęda sięgać - powiedział wtedy - byłoby to winą, grzechem, zbrodnią nie do darowania". Ale swojej fortuny i krwi sprawie narodowej nie odmówił. Kiedy deklarowano ofiary na wojsko, złożył na ten cel w "gotowym pieniądzu" kwotę złotych polskich 100 000 a, gdy wróg zagroził Warszawie - stanął na ochotnika w szeregach jej obrońców. "Senator i jenerał Pac... - wspomina Barzykowski - po bitwie Grochowskiej dnia 26 Lutego przybył na Rząd i oświadczył, że >>chwile są pełne niebezpieczeństwa, że w takich chwilach każdy obywatel powinien być na usługach ojczyzny, przeto on przychodzi, aby dopełnić obywatelskiej powinności i prosi, aby mu w wojsku narodowem jakie niebezpieczne stanowisko powierzonem było<<. Barzykowski myli się tylko co do daty: generał Pac musiał zgłosić się do armii przynajmniej o tydzień wcześniej. Świadczy o tym wzmianka w "Gazecie Polskiej" z dnia 20 lutego 1831 r.: "Hrabia Pac, senator kasztelan, na własne swe żądanie, przez rząd narodowy powołany do służby i przeznaczony na dowódcę korpusu pierwszej czynnej rezerwy". Z marca 1831 roku dochowało się kilka interesujących listów generała Łubieńskiego. Dwa pierwsze pisane były jeszcze w kwaterze mokotowskiej. "Mokotów 1 Marca 1831 Drogi Ojcze. Odebrałem list Ojca względem Kazia (Łubieńskiego) ale bardzo żałuję, że w tym momencie tego dopełnić nie mogę, jakkolwiek bym sobie życzył, żeby go mieć w swoim sztabie ("pan minister" starał się skupić wszystkich wnuków przy boku syna - generała - M. B.), a to z powodów następujących. Najprzód że Generał Dwernicki, w którego korpusie on się teraz znajduje, jest detaszowany i nie wiadomo mi, gdzie w tym momencie przebywa, po wtóre, że trudniej jest otrzymać oficera z innego korpusu, na koniec, że już mam dwunastu adiutantów, co na teraźniejszą moją komendę, która jest wiele zmniejszona,* (* W bitwie pod Grochowem stan liczebny II korpusu jazdy z 33 szwadronów i 16 dział zmniejszył się do 29 szwadronów i 8 dział.) jest bardzo za wiele. Bardzo więc żałuję, że nie mogę w tym momencie w tej mierze dopełnić życzenia Kochanego Ojca. Byłem wczoraj w Warszawie wezwany przez Naczelnego Wodza na Radę Wojenną, co mnie tak czas zabrało, że tylko na moment Braci widzieć mogłem. Poleciłem Henrykowi, żeby Ojcu zaproponował oddalenie się od Teatru Wojny, nic mi w tej mierze mówić nie wypada, ale wolałbym żeby Ojciec mógł być teraz albo w Oporowie (majątek Józefostwa Morawskich w Poznańskiem - M. B.) albo w Kazimierzy (majątek Henryka Łubieńskiego w Krakowskiem - M. B.). Ale muszę kończyć, mając dzisiaj rewię trzech pułków". "Mokotów 1 Marca 1831 Kochana Kostuniu. Dołączam Ci tu list do naszego syna Leona, którego wczoraj były urodziny. Ile to rzeczy z roku 1812 ten dzień mnie przypomina, pomimo że tyle czasu już upłynęło, dzień ten zastaje mnie znowu pod wieloma względami w tej samej pozycyi, wszystko oddycha wojną, wszystkie iluzye mają wolne pole do igrania, ale i dzisiaj tak jak wtenczas zdrowy rozum je potępia. Byłem wczoraj w Warszawie u Gen. Skrzyneckiego na Radzie Wojennej, która bardzo długo trwała, potem zatrzymał nas wszystkich u siebie na obiad. Józio Krasiński przyprowadził mnie swego syna Stasia na Adjutanta, tak że ich mam teraz ogromną liczbę... Ta biedna pani Mycielska,* (* Wielkopolska arystokratyczno-ziemiańska rodzina Mycielskich była zaprzyjaźniona z klanem Łubieńskich. Trzej jej waleczni przedstawiciele: Michał, Ludwik i Józef Mycielscy służyli pod rozkazami generała Łubieńskiego.) niepokoiła się o swego syna Michała, a straciła Ludwika, jakżeż ja jego żonę żałuję, mówią, że to taka miła osoba. Widać przeznaczeniem jego było zginąć, dwa razy ranny pod Grochowem w ramię i w nogę, nie opuścił pola walki, wszystkich zachęcał bohaterskim zachowaniem, gdy kawałek granata go powalił. Czterech żołnierzy podniosło go na karabinach, ażeby się z nim cofnąć do ambulansów, w tej chwili jeszcze jedna kula w niego trafia i odbiera mu resztę życia. Prawdziwa to strata dla kraju, bo z taką odwagą, z taką inteligencyą, z umysłem tak bystrym, byłby oddał ojczyźnie bardzo wielkie usługi. Pan Michał (Mycielski) jest teraz pułkownikiem 2-go Pułku Hułanów, pułk to chwilowo jeden z najodważniejszych w całej armii. Już wam wiadomo, że mój brat Henryk został powołanym do jednego departamentu Ministerstwa Wojny, gdzie z pewnością odda większe usługi krajowi, jak na stanowisku prostego żołnierza". Już z tych dwóch pierwszych listów marcowych widać, że stosunki między generałem Łubieńskim a nowym naczelnym wodzem układały się od początku jak najlepiej. Obok generała Umińskiego, bronionego powagą swego szwagra Wincentego Niemojowskiego - hrabia Tomasz był jedynym ze starych dywizjonerów, który zdołał utrzymać się na stanowisku. Nic dziwnego: Skrzynecki snobował się na arystokrację, a poza tym członka kongregacji "Boży Baranek" i naczelnika "pobożnych spekulatorów" musiał zbliżać do siebie ich ostentacyjny katolicyzm. Mimo że waleczny major Masłowski i jego frontowi koledzy osądzali generała Łubieńskiego za Grochów tak samo surowo jak generała Krukowieckiego, całe śledztwo w tej sprawie ograniczyło się do jednej krótkiej rozmowy między naczelnym wodzem a szefem sztabu II korpusu jazdy, kapitanem Władysławem hrabią Zamoyskim. "Za pierwszej mojej bytności u niego (Skrzyneckiego) w namiestnikowskim pałacu, przy rannym meldunku - świadczy w pamiętnikach Zamoyski - skoro mnie spostrzegł między licznymi oficerami, skinął na mnie i rzekł: >>Nie odchodź aż z tobą pomówię<<. Wszystkich odprawiwszy, rzekł znowu do mnie: >>Powiedz mi, jak to było z Łubieńskim pod Grochowem, bo Chłopicki ciężką mu zadaje winę; twierdzi że on i Krukowiecki nie dopełniając kilkakrotnie ponawianych rozkazów, przeszkodzili mu stanowczo pobić nieprzyjaciela<<. Opowiedziałem, jak rzecz się miała co do Łubieńskiego. Dodałem, że jeżeli Łubieński winien, to i ja z nim, bo byłem świadkiem dochodzących go rozkazów i z nim wspólnie, bacząc na instrukcyę, daną nam przed bitwą, mniemałem, że rozkazy mylnie nam przez adjutantów były tłomaczone, skoro się sprzeciwiały temu, co szef sztabu armii i szef sztabu jazdy razem mnie i memu dowódcy zalecali, jako przeważne zadanie korpusu II. Skrzynecki niedługo mnie badał, wnet zrozumiał i usprawiedliwił tłomaczenie moje i rzekł: >>To mi wystarcza<<..." Pomimo przychylności nowego wodza, z dwóch pierwszych listów generała Łubieńskiego wieje skrajny pesymizm. Wyczuwa go się zarówno w wymownym nakłanianiu ojca do "oddalenia się od Teatru Wojny" - jak i w ponurych analogiach z rokiem 1812, rozsnuwanych w liście do hrabiny Konstancji. Przy okazji wypada tu wtrącić, że Wacław Tokarz utrzymuje, jakoby feldmarszałek Dybicz dowiadywał się o złych nastrojach w Warszawie między innymi z listów generała Łubieńskiego wysyłanych do Wielkopolski; pruscy "dozieracze" pocztowi mieli wyławiać z nich ważniejsze informacje i dostarczać do głównej kwatery rosyjskiej. W liście do żony pojawia się znowu, po długiej nieobecności, najsympatyczniejszy przyjaciel i powinowaty generała "półszwoleżer" Józef hrabia Krasiński - pan na Zegrzu i Radziejowicach. Skądinąd wiadomo, że ruchliwy pan Oboźnica* (* W dokumentacji odnoszącej się do Józefa Krasińskiego jego tytuł grzecznościowy występuje jako oboźnica bądź jako oboźnic. Oboźnic zbliża się końcówką do innych tego rodzaju tytułów, jak wojewodzic czy starościc, natomiast oboźnica wydaje się bardziej prawidłowy etymologicznie [woźny - woźnica].) miał w owym czasie, jak zwykle, ręce pełne roboty. Dowodził pierwszym pułkiem warszawskiej Gwardii Narodowej, sprawował z polecenia rządu nadzór i opiekę nad jeńcami rosyjskimi w Warszawie, przewodniczył w opuszczonej przez Rożnieckiego naczelnej dyrekcji teatrów stołecznych. Utytułowani dowódcy operujących w Królestwie korpusów rosyjskich mieli bardzo za złe byłemu szambelanowi cesarsko-królewskiemu tak intensywne zaangażowanie się w sprawy powstańcze. Świadczy o tym chociażby "doniesienie prasowe", zamieszczone w "Gazecie Warszawskiej" z dnia 28 marca 1831 roku: "Naoczny świadek, który przyjechał z Zegrza [...] był świadkiem trudnych do opisania okrucieństw i rabunków... Jenerała Sakena (generał-major Dymitr baron von Osten-Sacken dowodził kawalerią I korpusu armii Dybicza - M. B.), który iak tylko do Zegrza w końcu Lutego przymaszerował, przywołał ludzi i zapytał, czyie to były dobra? dowiedziawszy się, iż Józefa hr. Krasińskiego, odpowiedział: >>Aha! znam ja tego buntownika, który iest Pułkownikiem Gwardyi Narodowey i naszych rezał w Warszawie - co iego syn iest w woysku. My tu potrafim go na iego maiątku ukarać!<< Jakoż wszystko zrabował i zniszczył do szczętu korpus Jenerała Sakena..." Dwudziestojednoletni podporucznik Stanisław Krasiński, przywieziony przez ojca na adiutanta generałowi Łubieńskiemu, jest dla nas postacią o tyle interesującą, że od wczesnego dzieciństwa był najbliższym przyjacielem i powiernikiem młodszego od siebie o dwa lata kuzyna z Opinogóry Zygmunta Krasińskiego. "Staś" Krasiński stał się trzynastym z kolei adiutantem w II korpusie jazdy. W tym wypadku przesąd, związany z feralną trzynastką miał się wkrótce sprawdzić. Ale o tym we właściwym czasie. Ostatnią ze spraw poruszonych w listach, która domaga się dodatkowych wyjaśnień, jest wiadomość o powrocie do łask i urzędów Henryka Łubieńskiego - głównego organizatora ucieczki skompromitowanego naczelnika szpiegów warszawskich Mateusza Lubowidzkiego. Zawiłe koleje tej rehabilitacji opisuje najdokładniej dr Henryk Radziszewski w swojej źródłowej pracy pt. Bank Polski (Warszawa, 1910). Szczegółem dość pikantnym był fakt, że główne starania o rehabilitację Henryka Łubieńskiego przeprowadzał brat zbiegłego eks-wiceprezydenta Józef Lubowidzki, pełniący nadal (co prawda pod nadzorem policji) funkcje wiceprezesa Banku Polskiego. Natychmiast po demonstracyjnym zgłoszeniu się Henryka Łubieńskiego do służby frontowej w szeregach Szwadronu Poznańskiego, wiceprezes Lubowidzki "reklamował" swego najbliższego współpracownika pismem z 11 lutego 1831 roku, skierowanym do "ministra prezydującego w Komisyi Przychodów i Skarbu, którym był w tym czasie kaliszanin Alojzy Biernacki. "Oddalenie się p. łubieńskiego będzie stratą, której niepodobna jest zastąpić - pisał troskliwy zwierzchnik i przyjaciel hrabiego Henryka. - Trudniąc się od samego początku zakupowaniem, czyli eskontą weksli, p. Łubieński miał sposobność dokładnie poznać stan handlu i przemysłu krajowego, tudzież zamożność poszczególnych osób; przy ściąganiu więc teraz znakomitych Banku zaliczeń handlującym i fabrykantom udzielonych, tak aby to bez zrujnowania handlu i przemysłu nastąpiło, zdanie i pomoc dyrektora Łubieńskiego jest nieodbicie potrzebne". Z dalszego toku "reklamacji" wynikało, że Henryk Łubieński był tak samo "nieodbicie potrzebny" w sprawach kredytów dla fabrykantów wyrobów bawełnianych, budowy dróg bitych, stosunków z komisją spraw wewnętrznych i policji, emitowania banknotów, budowy magazynów, sprzedaży cynku skarbowego za granicę i prowadzenia korespondencji z zagranicznymi klientami banku. "W ogólności - pisał w zakończeniu swego podania wiceprezes Lubowidzki - obok najczystszej rzetelności i najszlachetniejszego charakteru, dyrektor Łubieński, poświęcając się urzędowaniu swemu z największą gorliwością, szybkiej, zawsze trafnej decyzji, a w wykonaniu niezmordowany w każdem przedsięwzięciu ważniejszych operacji Banku lub w potrzebie zaciągnienia pożyczki w kraju bądź za granicą, może być najużyteczniejszy i w tej chwili przez nikogo zastąpiony być nie może. Pierwszej reklamacji nie przyjęto. Po kilku dniach Lubowidzki ponownie zwrócił się do ministra Biernackiego, przedkładając, że "we wszystkich czynnościach światło i gorliwość w wykonaniu generała Łubieńskiego jest Bankowi nieodbicie potrzebna, tak, iż bez tej pomocy nie mógłby wziąć na siebie odpowiedzialności za wszelkie wyniknąć mające wypadki". Minister powtórnie odmówił, motywując, że przed ostatecznym zawyrokowaniem przez sąd wytoczonej przeciwko Łubieńskiemu sprawy opinia publiczna nie dozwala powołania go do pełnienia obowiązków w Banku. Pomyślniej niż "w linii cywilnej" potoczyła się sprawa hrabiego Henryka w wojsku. Bezpośrednio po objęciu naczelnego dowództwa przez Skrzyneckiego - utytułowanego szeregowca Szwadronu Poznańskiego przeniesiono do odpowiedzialnej pracy organizacyjnej w departamencie zaopatrzeniowym ministerstwa wojny* (* Mógł się o to także postarać zaprzyjaźniony z Łubieńskimi generał Franciszek Morawski.) - o czym właśnie wspominał w liście do żony generał Łubieński. Ale na tym się nie skończyło. Niestrudzony wiceprezes Józef Lubowidzki, wyczuwając lepszą atmosferę wokół, zwrócił się do przyjaciela, ministra skarbu po raz trzeci i - po oświadczeniu, że bez pomocy Henryka Łubieńskiego "ani chwili dłużej urzędować nie może" - złożył dymisję. Przyciśnięty do muru, minister Biernacki skierował 21 marca oficjalną odezwę do Rządu Narodowego, prosząc o "powrócenie" Łubieńskiego do Banku Polskiego, "z uwagi, że usunięcie się wice-prezesa Lubowidzkiego Instytucyę Bankową, tyle dziś Rządowi pomocną, mogłoby na stanowczą narazić stagnacyą", oraz że "działania Banku, przynajmniej w teraźniejszym składzie, bez obecności Henryka hr. Łubieńskiego, jako najbliżej z niemi obeznanego, obejść się nie mogą". Dopiero wtedy rząd zdecydował się wydać ministerstwu wojny polecenie odkomenderowania natychmiast Łubieńskiego do pełnienia obowiązków dyrektora banku. Biernacki zawiadomił o tym zainteresowanego, nadmieniając, że "wzgląd na obecne położenie kraju i na naglące onego potrzeby, oraz przekonanie, ile Mu w nich Instytucya Bankowa, czynnie kierowana może być pomocną", będą dla zrehabilitowanego dyrektora dostateczną podnietą "do poświęcania się obowiązkom jego z tą samą gorliwością, jakiej dotychczas liczne dał dowody". Wczesne przedwiośnie roku 1831 już w ostatnich dniach lutego odcięło Warszawę od nieprzyjaciela "słotą i rozcieczą". Lody wiślane rozmiękły, ostatecznie uniemożliwiając wojskom Dybicza przeprawę na lewy brzeg rzeki. O zniszczeniu umocnień warszawskich feldmarszałek również nie mógł myśleć, gdyż brakowało mu ciężkiej artylerii, która nadejść miała dopiero za dwa miesiące. Doświadczony wódz cesarski ciągle jeszcze czekał na kapitulację stolicy zbuntowanego Królestwa, ale z dnia na dzień czuł się coraz mniej pewnie (poświadczają to zgodnie wszyscy ówcześni kronikarze). Niepokoiły go zwłaszcza nadchodzące z obu skrzydeł armii meldunki o polskich działaniach zbrojnych, zagrażających głównym szlakom dowozowym z cesarstwa. W Lubelskiem coraz dzielniej sobie poczynał generał Dwernicki; w Płockiem i Augustowskiem przybierała na sile działalność oddziałów partyzanckich. Warto tu wspomnieć, że zgrupowaniem partyzantów augustowskich, liczącym przeszło 1000 ludzi (200 strzelców leśnych, 400 kosynierów i 600 jazdy augustowskiej) dowodził komisarz rządowy Michał Godlewski - starszy brat zadziornego posła Józefa Godlewskiego, którego niedoszły pojedynek z generałem Wincentym Krasińskim tyle szumu narobił przed dziesięciu laty na sejmie. Zmniejszone zagrożenie Warszawy pozwoliło nowemu dowództwu polskiemu na wyprowadzenie części wojsk z najbliższych okolic miasta. Zmienił swoje leże także II korpus jazdy. Następne listy generała do rodziny były już wysyłane z jego nowej kwatery. "Piaseczno 8 Marca 1831 Drogi Ojcze. Byłem wczoraj w Warszawie powołany przez Naczelnego Wodza na Radę Wojenną tyczącą się awansów w Jeździe, która mnie cały zajęła ranek; potem Wódz Naczelny zatrzymał nas na obiad, po czym objechawszy Braci i Bratowe, wróciłem nazad do mojej kwatery w Piasecznie, nie chcąc i momentu dłużej bawić w Warszawie niż winienem. Bytność albowiem w Warszawie bardzo jest mi teraz nieprzyjemną, znajdując umysły podług mnie przeważnie chore, jedni nadto zastraszeni, drudzy nadto zaślepieni w jakichś nadziejach, największa liczba zawojowana przez tych, którym o ich idzie skórę, będąc albowiem skompromitowani, chcieliby jak najwięcej ludzi za sobą pociągnąć. W ogólności mało kto myśli o dobru ogólnym, tylko interes osobisty przybiera na siebie pozory miłości ojczyzny. Może to więcej razi, kiedy się człowiek przez niejakiś czas znajdował oddalony. Nie przewiduję z tego wszystkiego nic dla nas dobrego, ale Bóg wie, co robi, my zaś dopełniamy powinności, które na nas włożone zostały przez okoliczności. Morawski generał, jak już ojcu wiadomo, będzie Ministrem Wojny. Henryk zajęty bardzo korzystnie, oddano sprawiedliwość jego zdolnościom". "Piaseczno 9 marca 1831 Drogi Ojcze. Właśnie w tym momencie przysyłają mi umyślnym list Leona z Edynburga, któren wielkie mnie sprawia ukontentowanie. Niechaj Bóg mu wynagrodzi tę uciechę, donosi mi, że otrzymał nagrodę z Prawa Rzymskiego na Uniwersytecie. Zdaje się, że się gotujemy na nowo do rozpoczęcia kampanii, albowiem otrzymaliśmy rozkaz być w pogotowiu do marszu. Więcej nie piszę, bo mam bardzo wiele roboty. Niech się dzieje wola Boska". Wbrew przewidywaniom generała pogotowie marszowe, zarządzone w II korpusie jazdy, nie było jeszcze zapowiedzią wznowienia działań wojennych.* (* Ów rozkaz pogotowia marszowego wynikał zapewne z pierwszych zarządzeń kwatermistrza generalnego armii, pułkownika Ignacego Prądzyńskiego, zmierzających do realizacji jego planu operacyjnego. Będzie o tym mowa później.) Na razie można spokojnie skupić całą uwagę na "posyłce" Leona Łubieńskiego z Edynburga oraz na innych sprawach i osobach z nią się kojarzących. Wzmianka o juniorze klanu odświeża w pamięci poruszające zdarzenia z roku 1829: pogrzeb prezesa Sądu Sejmowego, senatora Piotra Bielińskiego i wynikłe stąd zajścia na Uniwersytecie Warszawskim; drastyczny zatarg między Leonem Łubieńskim i Zygmuntem Krasińskim - zatarg, który zaprzyjaźnionych z sobą synów szwoleżerskich zmieni w nieprzejednanych wrogów i jątrzyć się będzie latami, aby doczekać się w końcu literackiego uwieńczenia w wielkiej polemice bohaterów Nie-Boskiej komedii... Ciekawe, jak ułożyłyby się losy Leona Łubieńskiego i Zygmunta Krasińskiego, gdyby do wspomnianej awantury na uniwersytecie w ogóle nie doszło? Można sobie trochę na ten temat pofantazjować, zwłaszcza że nie chodzi przecież o wydarzenie wytyczone przez jakąś nieuchronną konieczność historyczną. W danym wypadku bieg i obrót rzeczy zależały wyłącznie od generała Wincentego Krasińskiego. Od jednego jego słowa. Gdyby pozwolił synowi uczestniczyć w uroczystościach pogrzebowych bądź zwolnił go przynajmniej z obowiązku pójścia w tym dniu na wykłady - wszystko, co nastąpiło później, mogło się ułożyć zupełnie inaczej. Leon i Zygmunt nie wyjechaliby z kraju i nadal żyliby w serdecznej przyjaźni. Doskonale ich sobie wyobrażam w początkach powstania, jak stoją obok siebie w pierwszych szeregach akademickiej gwardii honorowej, jak zgodnie wiwatują na cześć "polskiego Napoleona" - Chłopickiego i zgodnie urągają "polskiemu Robespierr'owi" - Mochnackiemu. Nie można wykluczyć i tej ewentualności, że obydwaj synowie szwoleżerscy - razem ze swoimi kuzynami i przyjaciółmi - braliby czynny udział w rozpędzaniu czerwieńców z Towarzystwa Patriotycznego i w demolowaniu sal Redutowych. Listy Zygmunta Krasińskiego oraz pewne ustępy w korespondencji rodzinnej klanu Łubieńskich - w pełni do takich przypuszczeń upoważniają. Później obaj znaleźliby się w armii. Leon służyłby oczywiście w II korpusie jazdy. Zamiast Wosia Morawskiego mógłby pełnić przy ojcu obowiązki adiutanta - szefa kancelarii. Zygmunt, idąc śladem swego kuzyna Stasia Krasińskiego z Zegrza, może także przystąpiłby do sztabu generała Łubieńskiego. Chociaż nie! Młody Opinogórczyk znał doskonale z domu ojca "walecznego pułkownika Skrzyneckiego" i od dziecka uwielbiał jego bohaterskie pozory (wiemy o tym z listów do Henryka Reeve'a), wszystko więc przemawia za tym, że ostatecznie trafiłby do "trzemielni paziów" naczelnego wodza. Ale na pewno nie uległby panującej tam atmosferze gastronomiczno-sypialnej. Przeciwnie: mamy prawo wierzyć, że wybłagiwałby sobie u szefa najbardziej ryzykowne posterunki i rekonesanse. Bo - podobnie jak młodzi Zamoyscy - chciałby czynami świetnego męstwa opłacać ojcowski pobyt w Petersburgu. Cóż można jeszcze dodać do tych dywagacji? Chyba to tylko - że w proponowanym przeze mnie wariancie sytuacyjnym Zygmunt Krasiński w ogóle by nie napisał Nie-Boskiej komedii - przynajmniej w tym kształcie, w jakim ją znamy. Wzbogacenie literatury o to arcydzieło jest w jakimś sensie zasługą generała Krasińskiego. Przez uniemożliwienie Zygmuntowi udziału w pogrzebie senatora Bielińskiego Opinogórczyk pokierował losami syna na dalsze lata: skazując go na stałe poczucie winy, stworzył mu odpowiednie warunki i klimat do napisania jednego z największych dramatów polskiej literatury. W wyniku awantury uniwersyteckiej z marca 1829 roku - w marcu roku 1831 obaj synowie szwoleżerscy, odcięci ojcowskimi zakazami od kraju i od powstania, kontynuowali swe studia na zagranicznych uniwersytetach. Mimo to nie wolno tracić ich z oczu, ponieważ sytuacja życiowa, myśli i uczucia tych dwóch młodych ludzi również powinny się znaleźć w panoramie "ostatniej wojny szwoleżerów". Z Zygmuntem Krasińskim nie będzie pod tym względem kłopotów. Jego obszerna korespondencja z ojcem i przyjaciółmi pozwoli na dość dokładne odtworzenie jego przeżyć w kolejnych fazach powstania. Gorzej rzecz się przedstawia z Leonem Łubieńskim. Korespondencja między szkockim Edynburgiem a mazowieckimi kwaterami II korpusu kawalerii powstańczej musiała wędrować jakimiś nietypowymi szlakami albo też podlegać później jakimś szczególnym perypetiom, gdyż nie ma po niej śladu w obszernym zbiorze archiwaliów rodzinnych, opublikowanym przez Rogera Łubieńskiego, nie ostał się z niej ani jeden fragment. Możliwe, że hrabia Tomasz, po nacieszeniu się wiadomościami od "uratowanego przed powstaniem" Leona, odsyłał jego listy hrabinie Konstancji do Księstwa Poznańskiego, ona zaś - nauczona przez życie i przez wielkiego księcia Konstantego, iż "kompromitującą" korespondencję należy chronić przed policją - zabezpieczała listy ze Szkocji tak skutecznie, że - podobnie jak prowadzony przez nią na emigracji francuski "pamiętniczek" - nie trafiły już nigdy do warszawskiego archiwum Łubieńskich, a zatem i do rąk rodzinnego biografa. Utwierdza mnie w tych domniemaniach fakt, że jedyny "wojenny" list Leona Łubieńskiego (a raczej odpis tego listu) udało mi się odnaleźć właśnie w rzeczonym "pamiętniczku" pani generałowej, przechowywanym obecnie w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie. List Leona Łubieńskiego tak wyraziście określa jego osobowość, że może być uznany za pisany autoportret. Relegowany z Warszawy "wichrzyciel" akademicki przedstawia sobą wyjątkowo harmonijne połączenie zdrowia fizycznego ze zdrowiem psychicznym. Jest doskonale wyposażony intelektualnie, posiada wyrobione też poglądy na życie i ustalone zasady postępowania, imponuje zdolnościami, pilnością, świetnym wyczuciem rzeczywistości i właściwą całemu klanowi rodzinnemu niespożytą siłą żywotną. Generał Łubieński miał prawo być zadowolony z syna pod każdym względem. W listach Leona nie ma bolesnych rozdarć ani dręczących kompleksów, z jakimi stykać się będziemy wkrótce w korespondencji przyszłego autora Nie-Boskiej. Widać, że młody Łubieński nie przeżywał tak tragicznie swego przymusowego oddalenia od walczącej o wolność ojczyzny, jak niektórzy z jego rówieśników. Rację miał dziadek z Guzowa, pisząc o wnuku, że jego karne podporządkowanie się woli rodziców, zabraniających mu powrotu do kraju, "prawdziwie rzeczą jest rzadką w Jego wieku i w takich jak dziś są zdarzeniach". Z notatki hrabiny Konstancji wynika, że przepisany przez nią list nadano z Edynburga w drugiej połowie kwietnia 1831 roku. Leon odpowiadał na doniesienia rodzinne, przesłane mu na dwa dni po bitwie grochowskiej, ale dzięki prasie angielskiej był już dokładnie poinformowany o przebiegu zwycięskiej ofensywy kwietniowej. "Wreszcie otrzymałem Wasz list z 27 lutego. Z jakąż przyjemnością dowiaduję się z tej strony o chwale mojego kraju, coraz to nowych sukcesach moich rodaków, wspaniałej postawie mojej rodziny. Zwycięstwa Ojca napełniły mnie dumą. Jakże będę teraz z Was dumny, choć nie zawsze tak było. Jakkolwiek los jest teraz nieco bardziej sprzyjający, nie mogę sobie wyobrazić, aby Polacy byli zdolni oprzeć się tak olbrzymiej sile Rosji. Pogoda poprawi się, Wisła wróci do swego koryta, drogi obeschną, a czy wtedy talenty kilku generałów będą mogły zastąpić liczbę. Jest męstwo i szlachetność do podtrzymania sprawy, która jakkolwiek słuszna i sensowna ma tak mało poparcia i tylko w łasce Boga, który sam prowadził dotąd nasze wojska, nie szczędząc im sukcesów, trzeba pokładać nadzieję. Może On ożywi trwogą bezmierną serce któregoś z monarchów Europy lub natchnie go do pośrednictwa. Francji byłoby trudno przejść przez tyle krajów, aby dotrzeć aż do nas. Anglia jest tak przeciążona długami publicznymi, że wojna z jej strony jest niemożliwa, cóż też da jej bezsilna mediacja. Poza tym najbardziej liberalne ministerstwo [...] jest całe zajęte reformą parlamentarną - sprawą, od której będzie zależało istnienie tego niepewnego państwa [...] Stwierdzono [...], że parę okrętów angielskich weszło na Bałtyk dla poparcia wiary w traktaty z Rosją. Jeśli chodzi o mnie, drogi Ojcze... Twoje błogosławieństwo towarzyszyło mi tutaj i pomogło w trudnościach. Doszedłem już do tego, że mówię biegle po angielsku, swobodnie i dość poprawnie, już nawet myślę po angielsku. Moje studia uniwersyteckie odniosły najbardziej pozytywny sukces. Zdobyłem pierwsze nagrody, 2 złote medale, jeden jako najlepszy łacinnik na uniwersytecie, drugi za prawo rzymskie; wykłady prawie się skończyły, starałem się jak najlepiej wykorzystać czas... pracowałem przeważnie po 12 godzin, poza tym wiele bywałem w świecie, obiady jadałem prawie zawsze poza domem i nie pominąłem żadnego wieczorku ni balu. Przyczyną takiego stylu życia był fakt, że gdy tylko pracowałem bez przyjaciół i towarzystwa, odczuwałem straszną pustkę i trudną do wyjaśnienia nudę, która nie pozwalała mi pracować. Stwierdziłem, że tylko towarzystwo wypełniało tę pustkę i dodawało nowego bodźca pilności. Według mego zwykłego programu dnia pracowałem od 8 godz. rano do 6-ej po południu. O 6-ej szedłem na obiad, a potem wieczorek do 2-giej godziny. Zauważyłem, że nie potrzebuję więcej snu, a poza tym śpię na drewnianym łóżku, aby sen mniej mnie pociągał. Nigdy nie prowadziłem się lepiej jak w ciągu tych sześciu miesięcy... Do widzenia Ojcze, czekam na Wasze listy i rozkazy". Optymistyczna pewność siebie, jasny styl i rzeczowość Leona szczególnie rzucają się w oczy w zestawieniu z zapiskami jego matki. Wojenne memuary hrabiny Konstancji z Ossolińskich Łubieńskiej są jednym z najosobliwszych i najtrudniejszych do zbadania dokumentów, z jakimi zdarzyło mi się zetknąć w mojej praktyce archiwalnej. Odczytanie ich w całości czy przynajmniej w dłuższych fragmentach wydaje się po prostu niemożliwe. Nie wynika to tylko z niedbałego charakteru pisma generałowej i jej swoistej "towarzyskiej" francuszczyzny. Niektóre karty "pamiętniczka" sprawiają wrażenie celowo zaszyfrowanych. Mnóstwo tam niezrozumiałych skrótów, zawiłych omówień, tajemniczych inicjałów i kryptonimów. I znowu, mimo woli, nasuwa się przypuszczenie, że autorka diariusza starała się zabezpieczyć sekret swoich zapisek przed ciekawością niepowołanych oczu. Nie byłoby to wcale dziwne u osoby, która zaledwie przed paru laty doznała tylu cierpień i upokorzeń z powodu naruszenia sekretu jej intymnej korespondencji. Wszystko, co daje się odczytać z dziennika matki Leona, przepojone jest smutkiem i pesymizmem. Widać, że pisał to ktoś ciężko zraniony przez życie. "Jeden z autorów utrzymuje - odnotowała hrabina po którejś ze swoich lektur - że dobrze jest podróżować do Niemiec, przebywać we Włoszech, myśleć w Anglii, a żyć we Francji. Ja dodam, że trzeba by było umrzeć w Polsce, aby mniej było żal życia..." Podobny nastrój odnajduje się i na dalszych kartkach dziennika. Pani generałowa cierpi fizycznie i moralnie. Cierpienia fizyczne leczy gorzką wodą, okładami z sangwiny na żołądek i bliżej nieokreślonymi "wstrzyknięciami"; ukojenia cierpień moralnych szuka w Bogu, w dydaktycznych rozmowach z córką Adelą i we wspomnieniach. A wspomnień tej pięknej, uczuciowej pani z pewnością nie brakowało. Niedawno czytałem na jej temat arcyciekawy przekaz u bardzo wiarogodnego kronikarza epoki Ignacego Kruszewskiego. "Dama polska pani Konstancja z Ossolińskich Łubieńska - pisze Kruszewski - która przez długi czas, lecz bezskutecznie była celem zabiegów Napoleona I, a przez to zyskała sobie przyjaźń cesarzowej Józefiny i szacunek Francuzów, za przybyciem Aleksandra I do Paryża doznawała od tegoż wiele grzeczności, często rozmawiał z nią o swoich projektach i dobrych chęciach dla Polaków. Gdy na pewnym balu wynurzał jej zamysły połączenia rozerwanych prowincyj polskich w jedno polityczne ciało i nadania mu instytucyj liberalnych - dama ta chcąc nadać większą wagę jego zwierzeniom oraz pocieszyć stroskanych rodaków - zapytała się, czyli może powtórzyć całą rozmowę przytomnemu na balu generałowi Kościuszce. Nie podobało się to Aleksandrowi, nic nie odpowiedziawszy, przestał z nią rozmawiać i od tego czasu starannie jej unikał". Ale nie do tych odległych historycznych zdarzeń powraca pamięcią autorka intymnego dziennika. Do innych chyba, późniejszych nieco czasów odnosi się jej rozpaczliwe wyznanie, wybijające się z gęstwy nieczytelnych słów: "...nie umiałam kochać jak tylko z bólem. Szczęście Luboni przywodzi na myśl nieszczęście..." Informacje zawarte w starych listach i pamiętnikach (np. w notatniku Amelii Załuskiej) sugerują, że generałowa Łubieńska w tym czasie zadręczała się niepokojem nie tylko o walczącego w powstaniu męża; przedmiotem jej troski był również adresat listów miłosnych z roku 1826, nieszczęsny "zbrodniarz stanu" podpułkownik Seweryn Krzyżanowski, więziony bezprawnie w odległych guberniach cesarstwa. Autorka "pamiętniczka" ucieka przed swymi niepokojami, dokąd tylko może. Miesiące "małej emigracji" upływają jej na ciągłym krążeniu między majątkami krewnych i przyjaciół. Ponieważ "szczęście Luboni przywodzi na myśl nieszczęście" - przenosi się od czasu do czasu do Pudliszek Józefostwa Łubieńskich. Czyni także częste wypady do wielkopańskiego Rogalina, gdzie rządzi teściowa Henryka Łubieńskiego pani Edwardowa Raczyńska (z pierwszego męża - Janowa Potocka), serdecznie zaprzyjaźniona z całym klanem rodzinnym i nazywająca się sama "teściową wszystkich Łubieńskich". Hrabina Konstancja robi co może, aby być użyteczną w goszczących ją domach. Pielęgnuje w chorobie tłumy młodych siostrzenic i siostrzeńców, uczy ich angielskiego, rozmawia z nimi o literaturze. Resztę czasu poświęca na ręczne robótki, pozowanie do portretu córce Adeli, a przede wszystkim na czytanie książek. Jej literackie zainteresowania wzbogaciły "pamiętniczek" o charakterystyczny epizod, którego nie sposób tu pominąć. W pewnym miejscu dziennika oczytana hrabina wypisała długą listę pisarzy i poetów najbardziej cenionych przez jej środowisko. Wymienia po kolei: "Corneille'a za tragedię, Moliera za komedię, Scribe'a lub Legouvego za wodewil, a Voltaire'a za poezję; Lamartine'a za poezję religijną, Berangera za pieśń satyryczną..., Lorda Byrona jako poetę angielskiego, madame Stael jako powieść, podróże, pamiętniki... Madame de Sevigne, Madame de Lespinasse... jako wzór listów i pamiętników swego wieku... Fenelona jako religię słodką i przyjemną..." itd. itd. itd... Erudycyjne wynurzenia polistopadowej emigrantki musiały porządnie zdenerwować któregoś z następnych posiadaczy "pamiętniczka". Tuż za francuskim tekstem generałowej jakaś obca zamaszysta ręka dopisała po polsku - pismem również XIX-wiecznym, lecz co najmniej o pokolenie późniejszym. "A Kochanowski? A Malczewski objawiony świeżo Polakom przez Mochnackiego? A Mickiewicz znajdujący się w zenicie swego geniuszu? Jakże naród, którego klasa najwybrańsza była tak do szpiku scudzoziemczała, mógł marzyć o zdobyciu samoistności narodowej?" Patriotyczna pointa, dopisana przez nie zidentyfikowanego "późnego wnuka"*, (* Możliwe, że autorem patriotycznego dopisku był wybitny pisarz i poeta Wiktor Gomulicki [1848-1919], autor słynnych i do dzisiaj wznawianych Wspomnień niebieskiego mundurka, wiadomo bowiem, że "pamiętniczek" generałowej Łubieńskiej znajdował się przez pewien czas w jego prywatnych zbiorach.) ponownie kieruje myśl na główne szlaki "ostatniej wojny szwoleżerów". Sprawy osobiste i rodzinne muszą ustąpić miejsca polityce i strategii. 13 marca 1831 roku generał Tomasz Łubieński, kwaterujący jeszcze ciągle w Piasecznie, wysłał stamtąd następny list do Guzowa: "Drogi Ojcze. Dnia wczorajszego Wódz Naczelny przybył do Piaseczna na przegląd całego mojego korpusu, w tym celu przeze mnie zebranego: w dowód swego zadowolenia dał na cały korpus pięćdziesiąt jeden krzyżów wojskowych, z których trzy zostały przeznaczone dla oficerów mego sztabu... Miałem potem na obiedzie Wodza Naczelnego, wszystkich Generałów, Pułkowników, ich sztaby i wielu sztabs-oficerów, co więcej jak pięćdziesiąt osób wynosiło, szczęściem w wilię o tym dowiedziawszy się, miałem czas wszystko z Warszawy sprowadzić. Długo z Wodzem Naczelnym rozmawiałem i znalazłem, że we wszystkiem, a przynajmniej w wielu rzeczach, też same mamy zdanie. Mianowicie w ważniejszych okolicznościach. Mocno żałuję, że tak blisko będąc Guzowa, nie mogę na chwilkę wpaść i ucałować rączki Drogiego Ojca. Ale obawiam się zawsze, żeby przez najmniejsze moje oddalenie nie wypadła jaka szkoda, jakie opóźnienie w wykonaniu mojej służby. Zostaję więc tylko zawsze w chęci dopełnienia tej najmilejszej dla mnie podróży". O jakich to "ważniejszych okolicznościach" rozmawiali z sobą 12 marca 1831 roku generałowie Skrzynecki i Łubieński - nietrudno się domyślić. Właśnie tego dnia - może bezpośrednio po uzgodnieniu opinii z autorem listu - naczelny wódz polski wysłał do feldmarszałka Dybicza oficjalne pismo z propozycją wszczęcia pertraktacji pokojowych. Dowódca II korpusu jazdy nie mógł nie solidaryzować się z tym posunięciem: realizowało ono przecież jego własną inicjatywę, zgłoszoną bezpośrednio po bitwie grochowskiej. Wstępne przygotowania do układów poczyniono już wcześniej. 3 marca 1831 roku - a więc w niespełna tydzień po swej pompatycznej obietnicy zstąpienia z honorem do grobu - nowy hetman powstańczy, nie pytając o zgodę rządu, ani sejmu, nawiązał pierwsze kontakty z główną kwaterą nieprzyjaciela. Kronikarze powstania różnie komentują ten krok, tak trudny do pogodzenia z buńczucznymi odezwami i gestami, którymi Skrzynecki u progu swego hetmaństwa zaskarbiał sobie względy wojska i narodu. Gwałtowny Mierosławski nie waha się twierdzić, że rzecz była z góry ukartowana przez "fakcyę pretoryańską", bo "ten pułkownik uznany został na to tylko hetmanem przez dywizyonerów, ażeby było komu parlamentować z dowódcą awangardy moskiewskiej". Umiarkowany w słowach i poglądach Barzykowski przychyla się do opinii, że naczelny wódz uległ naciskowi spłoszonej generalicji, lecz równocześnie dodaje, że "własne Skrzyneckiego usposobienie kierunkowi takiemu sprzyjało", a nadto że "miał on nieszczęśliwą słabość do dyplomacyi". Skłonność Skrzyneckiego do politykowania była już dobrze znana wielkiemu księciu Konstantemu. Pamiętnikarze opowiadają, że w kwietniu 1820 roku, podczas pobytu w Warszawie zwycięzcy spod Waterloo marszałka Wellingtona - Apollo Belwederski przy przedstawianiu angielskiemu gościowi Skrzyneckiego raczył sobie zażartować: "Co do tego pułkownika, niech książę nie pyta, co się w pułku dzieje, lecz co w Izbach francuskich przedmiotem jest dyskusyi". Dobre wprowadzenie Skrzyneckiego w sprawy polityki europejskiej istotnie mogło być jednym z motywów popychających go do rokowań z Dybiczem. W marcu 1831 roku nastawienie rządów Europy do polskiego powstania musiało każdego Polaka wprawiać w najgłębszy pesymizm. Paryż wyraźnie dawał do zrozumienia półoficjalnym wysłannikom Rządu Narodowego, że bić się z Rosją o Polskę w żadnym razie nie będzie. Londyn nie starał się ukrywać, że w trudnych czasach przeżywanych przez Anglię pragnąłby "bardziej niż kiedykolwiek indziej utrzymać stosunki najbardziej przyjacielskie z gabinetem petersburskim". W Berlinie sama myśl o odbudowie Polski "przejmowała dreszczem i dynastyę i wszystkie sfery rządowe". Wiedeń nie chciał nawet słuchać o propozycjach powołania na wakujący tron polski brata swego cesarza arcyksięcia Karola bądź dogasającego w Sch"nbrunnie księcia Reichstadtu. Istotę stosunku zagranicznych mocarstw do "zbuntowanego" Królestwa najlepiej wyrażało krążące po Warszawie powiedzonko konsula austriackiego barona Oechsnera. "Polska jest to wielce powabna i posażna panna - mawiał swym polskim przyjaciołom ów dowcipny dyplomata - tylko na wyprawowanie jej posagu wiele nakładu trzeba i wygranie procesu niepewne, bo w niebezpiecznym ręku zostaje". Dobry polityk wyciągnąłby z tego wszystkiego narzucający się wniosek, że na zmianę stosunku zagranicy do Polski mogły jedynie wpłynąć orężne sukcesy powstania. Ale rozmiłowany w dyplomacji Skrzynecki nie był dobrym politykiem. Uległ defetyzmowi "fakcji pretoriańskiej" i zabrał się do rzeczy od przeciwnego końca. O swoich pertraktacjach z Dybiczem zawiadomił władze konstytucyjne dopiero po powrocie pierwszego parlamentariusza. Był nim często wspominany w korespondencji generała Łubieńskiego "sąsiad Luboni" - pułkownik Michał Mycielski, brat bohatersko poległego pod Grochowem Ludwika Mycielskiego. Przypuszczam, że Skrzynecki powierzył tę misję walecznemu ułanowi głównie dlatego, że kiedyś był on ulubionym adiutantem wielkiego księcia Konstantego. W dalszym ciągu pertraktacji przydano Mycielskiemu jako towarzysza pułkownika Klemensa Kołaczkowskiego. Ten znowu był bratem ciotecznym Joanny Grudzińskiej, żony cesarzewicza. Trudno uwierzyć, aby ta zbieżność była przypadkowa. Samowola nowego wodza nieprzyjemnie zaskoczyła Rząd Narodowy. Nie tylko liberalni kaliszanie: Wincenty Niemojowski i Teofil Morawski występujący w tym wypadku ręka w rękę z czerwonym Lelewelem, ale i Czartoryskim z Barzykowskim stanowczo wypowiedzieli się przeciwko negocjacjom. Uważali, że w istniejącym od 25 stycznia* (* To znaczy od uchwalenia przez sejm detronizacji Mikołaja.) stanie rzeczy nie mają one sensu i szans, gdyż Mikołaj nie zgodzi się na uznanie "wyrzeczonej przez sejm" niepodległości Polski, a bez tego o żadnych układach nie może być mowy. Podobne stanowisko zajęła reprezentacja sejmu, a raczej gromadka imiennie zaproszonych przez Skrzyneckiego posłów z marszałkiem Ostrowskim na czele. Ale nadzieje wiązane z powierzchownymi zaletami nowego wodza i jego dar wymowy zdołały częściowo te opory przełamać. Skrzynecki wyjaśnił, że swych kompetencji nie przekroczył, gdyż Mycielskiego wysłał jedynie dla omówienia wymiany jeńców, a że przy okazji starał się "wymacać Dybicza" (tak się podobno wyraził), nie powinno budzić niczyich zastrzeżeń. Następnie oświadczył, że pertraktacje są mu nieodzownie potrzebne dla uzyskania czasu na uzupełnienie i dozbrojenie wykrwawionej armii. Był to argument trudny do odparcia. "Po długim namyśle Rząd zadecydował - reasumuje Barzykowski - że pozwolenia na traktowanie z marszałkiem Dybiczem udzielić nie może... ale nie zakazuje rozpoczętych układów nadal prowadzić z zastrzeżeniem wszelako, że Rządowi wszystko komunikowane będzie i że na każde jego wezwanie wszelkie negocjacje zerwane zostaną". Reprezentacja sejmu zachowała się podobnie: od układów się odżegnała, ale dalszą inicjatywę pozostawiła w rękach Skrzyneckiego. Marszałek Ostrowski oświadczył w imieniu obecnych posłów, iż "wymawia się sejm od wszelkiego w tem udziału, a nawet urzędowej wiadomości o zamierzonych zniesieniach nie przyjmuje, zostawiając całą sprawę wyrozumieniu i odpowiedzialności naczelnego wodza". Wziął tedy Skrzynecki na własną odpowiedzialność pertraktacje pokojowe i ciągnął je jeszcze przez przeszło dwa tygodnie, chociaż - jak słusznie przewidywali warszawscy pentarchowie - nie miały one sensu ani szans. Nie jest wcale wykluczone, że feldmarszałek Dybicz pragnął gorąco jak powstańcza generalicja najprędszego zakończenia tej nieszczęsnej wojny. Oporna Warszawa tarasowała mu drogę do znacznie bardziej atrakcyjnych zwycięstw na zachodzie Europy. Poza tym musiał już odczuwać niepokój, że jego zabałkańska sława może niepostrzeżenie zatonąć w roztopach nadwiślańskiego przedwiośnia. Ale coraz groźniejsze i niecierpliwsze listy cesarza wykluczały możliwość jakichkolwiek ustępstw wobec polskich miateżników. Daremnie Mycielski straszył Dybicza rewolucyjnym zapałem narodu, który doprowadzony do rozpaczy nie cofnie się nawet przed spaleniem Warszawy. Daremnie Skrzynecki w pięknych słowach swoich listów odwoływał się do ludzkich uczuć Mikołaja i jego wodza oraz do sądu historii. Gruby feldmarszałek miał dla Polaków tylko jedną radę: "ślepe oddanie się na łaskę cesarza i zawierzenie jego ojcowskiemu miłosierdziu". W pierwszej rozmowie z Mycielskim stanowczo oświadczył, że "do żadnych układów przystąpić nie może, dopóki akt detronizacji nie zostanie cofnięty". Był to wyborny test do zbadania, czy nowy naczelny wódz jest wystarczająco silny, aby przymusić sejm do odwołania uchwały detronizacyjnej. Ludwik Mierosławski pisze wprost, że Dybicz oczekiwał od Skrzyneckiego "kontra-rewolucyi pretoryańskiej dokonanej w Warszawie na rzecz Mikołaja". Przed społeczeństwem warszawskim, które po otrząśnięciu się z przejściowego przygnębienia było w ogromnej większości przeciwne jakimkolwiek negocjacjom z nieprzyjacielem - "akcję dyplomatyczną" nowego hetmana szczelnie zakrywała efektowna gra pozorów. Skrzynecki wygłaszał bojowe przemówienia na przeglądach poszczególnych pułków; w rozkazach dziennych wynosił pod niebiosa bohaterstwo oficerów poległych pod Grochowem, a "pogardzie obecnych i przyszłych pokoleń" oddawał nielicznych zdrajców i dezerterów; ponadto jak z rogu obfitości sypał na prawo i na lewo (na prawo bardziej) awansami i krzyżami wojskowymi; częstym odwoływaniem się w swoich odezwach do Boga i religii jednał sobie "przeciwników francuskiego libertynizmu" i do reszty podbijał serca arystokratycznych dam z "Bożego Baranka", równocześnie czynił wszystko, aby trzymać jak najdalej od stolicy najtęższych gębaczy Towarzystwa Patriotycznego, którzy mogliby mu przeszkadzać w jego zbawiennym przedsięwzięciu. Po drugiej wizycie Mycielskiego w Grochowie, która nastąpiła 8 marca, Dybicz - rozzłoszczony, że nie przywieziono mu oczekiwanego aktu odwołania detronizacji - przestał się w ogóle interesować pertraktacjami i dalsze "znoszenie się" z emisariuszami Skrzyneckiego pozostawił swoim subalternom: dowódcy I korpusu generałowi Pahlenowi, generalnemu kwatermistrzowi armii generałowi Neihardtowi i dowódcy straży przedniej generałowi Geismarowi. Sam - naglony gniewnymi listami cesarza i przekonany już ostatecznie, że Warszawa nie skapituluje - zabrał się do realizowania nowego planu operacyjnego, przewidującego sforsowanie Wisły w jej górnym biegu, a następnie wzięcie Warszawy od południa. Nie było chyba sprawą przypadku, że akurat 9 marca, a więc nazajutrz po drugiej rozmowie Dybicza z Mycielskim, zwiad polski zaobserwował wśród wojsk cesarskich pierwsze podejrzane ruchy w kierunku południowym. Wysłannicy Skrzyneckiego jeszcze parokrotnie musieli człapać po błocie do czat kozackich strzegących Grochowa, ale byli przyjmowani tam coraz niechętniej. Kiedy wreszcie drugi list polskiego naczelnego wodza do feldmarszałka Dybicza z 19 marca pozostał w ogóle bez odpowiedzi, a oddawcom pisma oznajmiono wprost, aby się więcej w obozie grochowskim nie pokazywali - Rząd Narodowy, korzystając z zastrzeżonych uprawnień, rozkazał generałowi Skrzyneckiemu przerwać natychmiast upokarzające rokowania oraz podać do wiadomości publicznej cały ich dotychczasowy przebieg. Generał Łubieński dowiedział się o zerwaniu układów po fakcie, podczas służbowego pobytu w Warszawie. Po powrocie do swojej kwatery polowej, mieszczącej się wtedy w Młocinach, pisał ze smutkiem do ojca: "Już te wszystkie układy zerwane, czyli raczej żadnego nie mogą zrobić skutku, gdyż żądają zupełnego poddania się. Sądzę jednak, że Wódz Naczelny dopełnił swojej powinności, używając tego środka do przekonania nieprzyjaciela, że nie chce robić próżnego rozlewu krwi..." Nieco inaczej oceniał przeszło dwutygodniowe układy Skrzyneckiego członek Rządu Narodowego i dziejopis powstania Stanisław Barzykowski. "Czyśmy na tem czas potrzebny zyskali, nie chcemy rozstrzygać - pisał powstańczy "nadminister" wojny - ale zdaje nam się, że jeśli wódz moskiewski był nieczynny, to nieczynność jego pochodziła więcej z opieszałości, z położenia militarnego i pory roku, jak wskutek proponowanych układów. Co do przekonania naszych wyższych wojskowych, że układy niemożliwe, skutek także osiągnięty nie został. Ci, którzy przyjmowali możność układów, bez względu na odepchnięcie propozycyi, dalej o nich marzyli, a Rząd nasz o brak skłonności do koncesyi obwiniali. Ale natomiast zagraniczne nasze stosunki niezmiernie ucierpiały.* (* Świadczy o tym chociażby informacja, nadesłana z Londynu przez młodego Aleksandra hrabiego Walewskiego, który bezpośrednio po bitwie pod Grochowem "przemianowany został" z adiutanta naczelnego wodza na agenta dyplomatycznego powstańczej Polski w Anglii. W jednym z raportów z kwietnia 1831 roku Walewski opisuje, jak namawiał angielskiego ministra spraw zagranicznych lorda Palmerstona, aby Anglia "wdała się w spór", gdyż "Polacy wprost z cesarzem [Mikołajem] traktować nie będą..." Na to Palmerston odpowiedział, iż Mikołaj właśnie "w tych dniach oświadczył ambasadorowi angielskiemu... że Polacy wciąż posyłają do obozu moskiewskiego z propozycjami traktowania" - poczem okazał Walewskiemu otrzymaną z Petersburga kopię rozmowy podpułkownika Mycielskiego z Dybiczem. [Leon Dembowski mylnie podaje w swych pamiętnikach, że rozmówcą Palmerstona był wówczas nie Aleksander Walewski, lecz Aleksander Wielopolski. Za Dembowskim powtarza błąd kilku historyków].) Najfatalniejszy zaś skutek objawił się wewnątrz. Jenerał Skrzynecki przestąpił prawo, które jego władze zakreślało, po pierwszej próbie w roli tej zasmakuje i zamiast hetmanić, do dyplomacyi brać się będzie. Kiedy trzeba będzie walki staczać, on długie listy i noty do monarchów i ministrów wysyłać będzie..." 30 marca 1831 roku - w wykonaniu polecenia Rządu Narodowego we współredagowanym przez Walentego Zwierkowskiego "Kurierze Polskim" ogłoszono rozkaz dzienny naczelnego wodza z 27 marca z dokładnym opisem przeprowadzonych pertraktacji pokojowych. Ujawniając treść rozmów i listów wymienionych z dowództwem wojsk cesarskich, naczelny wódz armii powstańczej pisał do swoich podwładnych: "Zakończyłem, żołnierze i bracia oręża, jak widzicie, moją wojskową politykę - sądźcie o niej według słuszności i rozsądku. - Spokojnie spoglądać będę na spory różnych o niej opinii: niech się ścierają, jak im się podoba - my co chwila bądźmy tylko gotowi do bojów z nieprzyjacielem. - Widzicie już sami, żołnierze, że innej polityki mieć nie możemy, jak tę, która się zawiera w naszem jedynem haśle: zwyciężyć lub z honorem zginąć za Ojczyznę". Tym razem nie były to puste słowa. W kilkanaście godzin po przekazaniu ich czytelnikom "Kuriera" - w nocy z 30 na 31 marca - zniewolony przez okoliczności i przez swój sztab, polski Fabiusz Kunktator* (* Wódz rzymski z III w. przed naszą erą Quintus Fabius Verrucosus o przydomku Cunctator słynął z taktyki nękania wroga długotrwałą wojną podjazdową i zawierania korzystnych układów. Tego właśnie wodza postawił sobie Skrzynecki za wzór w swoim pierwszym przemówieniu w sejmie.) poprowadził armię powstańczą do natarcia na nieprzyjaciela. O okolicznościach poprzedzających wiosenną ofensywę powstańczą najdokładniej a zarazem najbarwniej opowiada człowiek, który opracował jej plan operacyjny i wykonanie tego planu narzucił naczelnemu wodzowi - generalny kwatermistrz armii polskiej pułkownik Prądzyński. Jeszcze na długo przed powstaniem Prądzyński zdobył sobie opinię niezwykle utalentowanego stratega i najzdolniejszego oficera w korpusie inżynierów. Jako najlepszy inżynier wojskowy odegrał doniosłą rolę w wielkich planach gospodarczych ministra Lubeckiego, gdyż w latach 1823 -1824 na zlecenie swej zwierzchności wykonał doskonały projekt kanału łączącego Wisłę z Niemnem (Kanału Augustowskiego), a następnie objął faktyczne kierownictwo jego budowy i pełnił tę pracę aż do powstania, z "drobną przerwą" trzech lat (1826 - 1829), które odsiedział jako więzień stanu u Karmelitów, w związku ze sprawą Towarzystwa Patriotycznego. Ale nawet w karmelickiej "ciupie" czasu nie marnował: napisał tam rozprawę o umocnieniach wojennych, na podstawie której zbudowano później twierdzę dęblińską oraz przetłumaczył Wojnę trzydziestoletnią Fryderyka Schillera - jedną z nielicznych prac historyczno-wojskowych wielkiego niemieckiego romantyka. Strategią praktyczną zajął się Prądzyński natychmiast po wybuchu powstania. Skoro tylko nadeszły do Augustowa pierwsze wiadomości o "rewolucyi" w Warszawie, sformował z budowniczych kanału zwarty oddział i zamierzał przekroczyć z nim Niemen, aby rozszerzyć powstanie na Litwę. Zapobiegł temu Chłopicki, wzywając przedsiębiorczego inżyniera do Warszawy i mianując go szefem swego gabinetu topograficznego. Od tej chwili aż po bitwę grochowską Prądzyński, czynny w sztabie i kwatermistrzostwie, podporządkował wszystkie swe zdolności i siły jednej nadrzędnej idei: nakłanianiu kolejnych wodzów naczelnych powstania do podjęcia działań zaczepnych, opierając się na sporządzonych przez niego planach operacyjnych. Po powrocie spod Grochowa i odebraniu z rąk Skrzyneckiego formalnej nominacji na generalnego kwatermistrza armii zabrał się jeszcze energiczniej do przekształcania swej idei w czyn. W okresie powszechnego niemal upadku ducha wśród starszyzny wojskowej chyba on jeden pojął od razu, że klęska pod Grochowem może się przekształcić w strategiczny sukces, jeśli odgrodzenie Wisłą od wojsk Dybicza wykorzysta się w ciągu najbliższych tygodni na przygotowanie skutecznej kontrofensywy. "Ten miesiąc marzec był nad wszelkie wyobrażenie ważny dla narodu polskiego - zapisze później w Pamiętnikach. - Los, czyli Opatrzność ukształciła położenie rzeczy w taki sposób, iż korzystanie z całego składu okoliczności lub zaniechanie sprzyjającej fortuny miało ustalić pomyślne losy narodu na przyszłe wieki lub pogrążyć go w nowej otchłani. Bardzo one są rzadkie takowe chwile w życiu narodów. Biada tym ostatnim, jeśli z nich nie korzystają! Sto razy biada ich naczelnikom, gdy ich zrozumieć i użyć nie umieją lub nie chcą!" W tym samym czasie, kiedy parlamentariusze naczelnego wodza przeprawiali się na prawy brzeg Wisły, aby paktować z Dybiczem, a generał-gubernator Krukowiecki "chcąc z Warszawy uczynić niezdobytą twierdzę, objeżdżał ze swym sztabem ulice miast i sprawdzał obronność drzwi i okien w domach prywatnych, tudzież umieszczał miny eksplodujące pod domami" - generalny kwatermistrz armii, owładnięty ideą wielkiej ofensywy, przeprowadzał osobiście rozpoznanie stanowisk przeciwnika, ze szczególnym uwzględnieniem korpusu Geismara, rozłożonego między Grochowem a Wawrem. "Wyjeżdżałem z Warszawy sam jeden, nikomu nic nie powiedziawszy - wspominał później te wycieczki. - Ale młodzież napełniająca sztab, chciwa wojny, czatowała na moje kroki i gdym jechał Bednarską ulicą, przyłączało się do mnie z pobocznych ulic wielu ochotników. Na Pradze brałem znajdujący się tam oddział (z załogi przedmieścia) i udawałem się naprzód. Spędziwszy posterunki kozackie, zajmujące laski i Grochów, posuwałem się pod Wawer tak daleko, aż Rosyanie do broni się brali, aż do nas z dział ognia dali i konnica ich na nas ruszała. Natenczas wracałem. Dwa miałem cele, czyniąc te rozpoznania: naprzód przekonywać się o wysychaniu gruntów i dowiedzieć się przez to, rychło wiosna możliwem uczyni wyprowadzenie w pole konnicy i dział; po wtóre chciałem przyzwyczaić Geismara do naszego wychodzenia z Pragi z wszelkimi pozorami nieśmiałości, ażeby się ubezpieczył i dotrzymał nam placu, gdy wyjdziemy w znacznych siłach, rozpoczynając naprawdę działania". Dzięki spostrzeżeniom, zebranym w czasie tych ryzykownych wypadów, dzięki wiadomościom dostarczanym przez szpiegów i dezerterów z korpusu Litewskiego, a ponadto dzięki swojej intuicji urodzonego stratega Prądzyński szybko się zorientował w zamierzeniach Dybicza. Zrozumiał, że feldmarszałek planuje przerzucenie swych głównych sił przez Wisłę gdzieś w okolicy ujścia Wieprza, a na straży Warszawy wystawi jedynie korpus VI (Litewski) generała Rosena rozciągnięty wzdłuż Traktu Brzeskiego od Siedlec do Wawra wraz z ubezpieczającym go od przodu sześciotysięcznym korpusikiem generała Geismara. Na podstawie tych wyliczeń - już w pierwszej połowie marca nakreślony został w ogólnych zarysach plan operacyjny polskiej ofensywy. Był to plan tak śmiały i genialnie prosty, że nie ustępował w niczym najpiękniejszym wzorom strategii napoleońskiej. Generalny kwatermistrz proponował: "zebrać w Warszawie 70.000 ludzi, rzucić tę masę rezolutnie na odosobniony korpus Geismara pod Wawrem, znieść go, pobić potem Rosena, a w końcu zwrócić się na rozwleczone po błotach nadwieprzańskich kolumny Dybicza i zmusić go do przyjęcia walnej bitwy w klinie pomiędzy Wisłą a Wieprzem albo do szybkiego odwrotu za Wieprz ku Bugowi". Dla przygotowania tej decydującej operacji Prądzyński, korzystając ze swych uprawnień generalnego kwatermistrza, począł stopniowo ściągać wojska ku Warszawie. Wtedy właśnie, w ramach owych precyzyjnie przemyślanych dyslokacji, kwatera generała Tomasza Łubieńskiego uległa przerzuceniu z Piaseczna do Młocin. Ale na początku drugiej połowy marca wydarzyła się mała katastrofa: jedna z tych małych katastrof, o których nigdy nie wspomina się w podręcznikach historycznych zdarzeń. Około 15 marca generalny kwatermistrz ciężko zachorował. Wysoka gorączka powaliła go na łóżko, ogromny bolesny wrzód w gardle pozbawił go mowy. Ale nawet w takich warunkach nie przerywał swojej pracy. "Obłożony kataplazmami i wśród ciągłych naparzań miałem bez przerwy mapę przed oczami, na której znaczyłem stanowiska rosyjskie w miarę odbieranych wiadomości o ich ruchach. Z drugiej zaś strony egzaminując sytuacye naszych pułków i raporty o postępie organizacyi, które mi pułkownicy codziennie nadsyłali, widziałem w jednem i drugiem zbawienie Polski i niewymowna radość napełniła moje serce..." Wkrótce jednak radość Prądzyńskiego ustąpiła miejsca rozpaczy. Szef sztabu pułkownik Wojciech Chrzanowski, korzystając z choroby kolegi, przejął jego kompetencje i począł kierować ruchami wojsk w sposób całkowicie przeciwny jego projektom. Wojciech Chrzanowski, wykształcony historyk i matematyk, świetny topograf wojskowy podobnie jak Prądzyński, należał do najzdolniejszych oficerów swego czasu. Ale ci dwaj najwyższej klasy sztabowcy mieli różne usposobienia i temperamenty, wskutek czego zwalczali się od początku wojny, a Skrzynecki nie umiał zestroić z sobą i należycie wykorzystać ich zdolności. "Wzrostu mniej jak małego, budowy słabej, wątłego zdrowia, bez postawy i wyrazu... - charakteryzuje Chrzanowskiego Barzykowski - jedynie skutkiem wielkiej regularności życia i ciągłego hartowania siebie mógł nabrać sił i stać się do trudów wojennych zdolny. Pod względem moralnym był zupełnie inny jak Prądzyński; brak w nim było tej wielkiej bystrości umysłu, brak tego szybkiego pojęcia, nic twórczego, nic poetycznego, nic genialnego, lecz zamiast tego wiele zdrowego rozsądku, trafnego sądu, głębszego wpatrywania się, pracowitości, usilnej pilności..." Już z tego strzępu charakterystyki łatwo można wywnioskować, że Chrzanowski był niewątpliwie człowiekiem ciężkich kompleksów, z sytuacji zaś wynikało, że ostrze tych kompleksów musiało kierować się przede wszystkim przeciwko głównemu rywalowi w sztabie. I rzeczywiście: suchy, cierpki, zawistny, wiecznie ze wszystkiego niezadowolony szef sztabu starał się torpedować każdą inicjatywę strategiczną generalnego kwatermistrza i przeciwstawiać jej inicjatywę własną. Tak było i w marcu 1831 roku. Chrzanowski tak samo jak Prądzyński uważał, że jedyna szansa powstańców leży w działaniach ofensywnych, ale brakowało mu "lwiego szpiku" i polotu kolegi. Napoleońskiemu planowi Prądzyńskiego - operacji, która w razie pełnego powodzenia mogłaby rozstrzygnąć całą kampanię - przeciwstawiał o wiele skromniejszy - ofensywno-defensywny - projekt wyprawy na gwardie. Zwiad ustalił w tym czasie, że gwardie cesarskie - owe nadworne armie imperatora, których dowództwo proponowano początkowo wielkiemu księciu Konstantemu, a którymi dowodził obecnie młodszy brat cesarza wielki książę Michał - nadchodziły właśnie w Łomżyńskie. Mikołaj nie zamierzał w zasadzie tych elitarnych oddziałów wprowadzać do walki, miały one jedynie uświetnić ostateczny tryumf i uroczyście wkroczyć na czele zwycięzców do zdobytej Warszawy. Chrzanowski w swoim planie operacyjnym zakładał, że uda mu się zaskoczyć i pobić gwardie, zanim Dybicz przekroczy Wisłę, a w każdym razie - że przez zagrożenie gwardii odciągnie główne siły cesarskie od Warszawy. Historycy wojskowości nie podzielają jego optymizmu. Uważają, że plan Chrzanowskiego, pomimo skromności swoich założeń i unikania zasadniczych rozwiązań, był o wiele bardziej ryzykowny niż plan Prądzyńskiego, "bo aby spotkać się z gwardyami, należało maszerować 18 mil po złych drogach, a tymczasem mógł feldmarszałek przejść Wisłę i zdobyć nie umocnioną jeszcze wtedy Warszawę". Chrzanowski nie doceniał tego niebezpieczeństwa i spokojnie zabrał się do unicestwienia wszystkich przygotowań dokonanych uprzednio przez generalnego kwatermistrza, ten ostatni zaś leżał w łóżku, pocąc się pod kataplazmami. "Czas upływa, a ja się dowiaduję, że wiele korpusów zamiast być ściąganymi ku Warszawie, jakby był wymagał mój plan kampanii, zostaje owszem wysłanych w kierunkach ekscentrycznych - skarży się w pamiętnikach biedny Prądzyński - Nie mogę wcale tego zrozumieć i powstaje we mnie niespokojność. Proszę Kołaczkowskiego, który mnie odwiedzał, ażeby mi koniecznie i niebawem przyprowadził Wodza naczelnego. Temu niedaleko było przyjść do mnie, mieszkał albowiem w jednej oficynie pałacu namiestnikowskiego, a ja w drugiej. Drugiego dnia przychodzi do mnie Wódz naczelny w towarzystwie Chrzanowskiego i Kołaczkowskiego i następuje konferencja, bardzo dla mnie uciążliwa, ponieważ obydwaj pierwsi wiele i żywo mówili, a ja, bardzo cierpiący, ani słowa przemówić nie mogłem i przymuszony byłem prowadzić rozprawę, pisząc na tablicy..." Żmudnie wypisane kredą na tablicy zasady planu operacyjnego mającego zbawić powstanie, spotkały się ze stanowczą opozycją naczelnego wodza i jego szefa sztabu. Wodza przeraziła najbardziej ostatnia część planu, przewidująca wolną rozprawę z głównymi siłami Dybicza. "Skrzynecki, przeczytawszy, com na tablicy napisał - wspomina Prądzyński - z ironicznym uśmiechem mówi do Chrzanowskiego: Chrzanowski, ecoutezz donc, il veut battre l'armee de Diebitsch (Posłuchaj no, Chrzanowski, on chce pobić armię Dybicza)". Ja z żywością piszę: Non pas la battre seulement, j'antends, que nous la detruisions jusq'au dernier homme (Nie tylko pobić ją, spodziewam się, że zniszczymy ją do ostatniego żołnierza). Na to Skrzynecki uderza mnie po ramieniu, a mówi wciąż do Chrzanowskiego: Ecoutez, ecoutez donc, c'est encore plus fort, il veut detruire Diebitsch (Posłuchaj, posłuchaj no, to jeszcze lepsze, on chce zniszczyć Dybicza), a zwróciwszy się do mnie, dodaje: Mais, mon cher, Vous oubliez donc ses canons (Ale mój drogi, pan zapomina o jego armatach). Du tout (wcale nie) - dopisuję - nous en avons peu, donc il faut prendre aux Russes les leurs" (my ich mamy mało, trzeba więc wziąć Rosjanom ich armaty). To już było za wiele dla moich przeciwników. Skrzynecki wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy, mówiącym mi wyraźnie, że mnie uważa za waryata: Chrzanowski zaś zerwał się z krzesełka, rzucał się i wyraźnie się gniewał, że ktoś może przypuścić myśl tak szaloną... Wobec przemożnej opozycji chory uznał, że kreda i tablica nie wystarczy już do prowadzenia dyskusji: "Czynię bezskuteczne wysilenia, ażeby z siebie wydobyć głos na popieranie rzeczy argumentami, które mi się zdają nie do zwalczenia. Ale na próżno! Wzmaga się tylko moje cierpienie, upadam na kanapę wysilony i konferencya kończy się niczem". Tymczasem Chrzanowskiemu udało się zjednać wodza naczelnego dla swego planu wyprawy na gwardie. Pamiętnikarze dobrze znający Skrzyneckiego utrzymują, że obawjający się wszelkiego hazardu hetman powstańczy, najchętniej pozostałby przy swoim własnym planie "kordonowym" (była to defensywna koncepcja rozciągnięcia całej armii w kordonie ochronnym nad Wisłą), ale nacisk opinii publicznej, zaniepokojonej plotkami o rokowaniach pokojowych,* (* "Częste przejażdżki naszych parlamentarzy do obozu Dybicza zaczęły robić wielkie wrażenie na patriotach" - wspomina w swoim Rysie powstania Walenty Zwierkowski.) zmuszał go do podjęcia jakichś działań ofensywnych. Wariant Chrzanowskiego wydawał się bezpieczniejszy i bardziej atrakcyjny. Sądził, że w wyprawie na gwardie czekają go łatwe tryumfy, że "petersburskich paniczów, jak się wyrażał, w puch rozbije, niezmierne łupy zdobędzie i sławą okryty powróci jeszcze na czas, aby w znikomych fortyfikacjach warszawskich, tak jak pod Dobrem lub grochowskiej olszynie stawić czoło głównej armii nieprzyjacielskiej..." Prądzyński był oburzony i zrozpaczony małoduszną postawą Skrzyneckiego i Chrzanowskiego. "U obu - piętnuje ich w pamiętniku - był zupełny brak świętego ognia, który ma wiarę w wielkie powodzenia, wiarę będącą koniecznym ich warunkiem". Napływające do Pałacu Namiestnikowskiego zarządzenia Chrzanowskiego o ciągłym przemieszczaniu wojsk doprowadzały uwięzionego w łóżku kwatermistrza do depresji. "Nie jestem w stanie wysłowić, co się we mnie działo w miarę, jak odbierałem wiadomości o tych ruchach, prowadzących nas, wedle mojego przekonania, do nieodzownej zguby..." W ostatnim tygodniu marca, w konsekwentnym toku realizowania planów Chrzanowskiego, generał Tomasz Łubieński otrzymał rozkaz przeniesienia się ze swym korpusem z Młocin do Modlina. Może właśnie ta ostatnia wiadomość o oddaleniu od Warszawy potężnego zgrupowania jazdy przyśpieszyła kryzys w chorobie Prądzyńskiego. Wrzód w gardle nagle pękł i generalny kwatermistrz odzyskał zdolność mówienia. Nie zwlekając, uwolnił się od kataplazmów i naparzań, wdział mundur i pobiegł do Skrzyneckiego, aby wymóc na nim dyspozycje mające rozstrzygnąć o dalszych losach wojny. Ale uzyskanie rozmowy "partykularnej" z hetmanem nie było zadaniem łatwym nawet dla generalnego kwatermistrza: "Salony Wodza naczelnego zastaję przepełnione. Czekam późno w noc i nie mogę się doczekać chwili rozmówienia się sam na sam z Wodzem. Ból głowy mocno mi dolega i przymuszony jestem wrócić do siebie, nic nie sprawiwszy. Nazajutrz ta sama przeszkoda. Na próżno nalegam na Wodza, ażeby mi udzielił audiencyi na osobności; on to odkłada do wolniejszego czasu. Biorę się więc do podstępu. Zwierzam się dwóm adiutantom Wodza naczelnego, z którymi byłem się bardzo zaprzyjaźnił pod Wawrem i Grochowem, iż do sprawy jak najważniejszej potrzebuję się rozmówić z samym Wodzem naczelnym. Oni obiecują mi to wykonać, czego żądam; zasiadają przy drzwiach Wodza, wszystkich od niego wypuszczają, a nikogo nie wpuszczają. Gdy na koniec już tylko jeden gość u niego pozostał, dają mi znać, a ja natychmiast przybiegam. Wychodzi na koniec i ten ostatni gość, zaczem ja wchodzę i drzwi za sobą na klucz zamykam. >>Cóż to znaczy?<< - zapytuje Wódz naczelny zdziwiony. - Nie chcę, Generale - odpowiadam - ażeby mi ktokolwiek przeszkodził, bo od tego, o czem Ci mam mówić, zależy Twoja sława, Twoja wielkość, a co więcej, cała przyszłość Polski; a do tego rzecz nie cierpi żadnej zwłoki. Gorączka z ciebie - odpowiada Skrzynecki - zawsześ egzaltowany; no, mówże, co tam masz do powiedzenia". Rozkładam tedy na stoliku mapkę, którą skreśliłem dla objaśnienia tego, o co chodziło, i zaczynam czytać napisany przeze mnie bardzo krótko plan kampanii. Wtem otwierają się małe drzwiczki, prowadzące do pokoju sypialnego Wodza naczelnego, które domownikom tylko służyły i których dlatego nie przyszło mi na myśl zamknąć. Wchodzi niemi... kuchmistrz, będący teraz najważniejszą osobą między domownikami Naczelnego Wodza, który odwraca się natychmiast do niego, a twarz jego widocznie się wypogadza. >>Jasny panie mówi kucharz - przychodzę z dobrą wiadomością: udało mi się kupić przepysznego sandacza. Jakże go Jasny Pan każesz dać i czy dziś na wieczerzą czy jutro na obiad?<< - I wszczyna się narada w tej ważnej materyi między wodzem i kuchmistrzem, który wziął górę nad kwatermistrzem generalnym, stojącym w zupełnym ogłupieniu. Generał Skrzynecki przypomina sobie, że mnie ma świadkiem, przerywa więc swoją rozmowę z kucharzem i obracając się do mnie, mówi z największą uprzejmością: mon cher, entre amis on ne fait pas de facons. Vous voyez, que je suis occupe. Ce que Vous avez a me dire ce sera pour une autre fois, quand je serai plus libre. (Mój drogi, między przyjaciółmi nie robi się ceremonii. Widzi pan, że jestem zajęty. To, co masz mi do powiedzenia, powiesz innym razem, gdy będę wolniejszy)". Tak więc problem przyrządzania sandacza okazał się ważniejszy od spraw związanych z przygotowaniem wielkiej operacji strategicznej, od której miały zależeć dalsze losy Polski. Kiedy się czyta tę pamiętnikarską relację, wprost nie chce się uwierzyć, że coś podobnego mogło się wydarzyć naprawdę. Ale to nie są złośliwe wymysły Prądzyńskiego. Wkrótce dowiemy się z innych źródeł, że ów kuchmistrz Skrzyneckiego, słynny Monsieur Georges, zachowa swe wpływy nawet w czasie działań wojennych i że to on decydować będzie w najważniejszych chwilach kampanii o miejscach postoju naczelnego wodza i jego sztabu. Owładnięty swoją ideą, kwatermistrz generalny nie dał się jednak odstraszyć żadnymi przeszkodami. "W następującej konferencyi, którą mi się udało mieć z Wodzem naczelnym, potrafiłem wyłożyć mu całą rzecz moją - odnotowuje z satysfakcją w pamiętniku. - Ale trafiłem na opozycyą jeszcze mocniejszą, niż jej się obawiałem. Wódz miał pełno objekcyj, okazujących nieprzezwyciężony w nim wstręt do zetknięcia się z Feldmarszałkiem, jako to: liczbę jego dział, kirasyerów rosyjskich, błotną jeszcze drogę i tem podobne. Zbijam te wszystkie zarzuty, widze jednak, że nie potrafię zwalczyć odrazy generała Skrzyneckiego do walnej bitwy z głównem wojskiem rosyjskiem; więc tedy modyfikuję moje rozumowanie i zapewniam go, zaklinam się na życie, na honor, że zniesienie Geismara, odparcie Rosena i sama demonstracya, ale znacznemi siłami uskuteczniona, na linią działań Diebitscha, od Ryk do Międzyrzecza idąca, przymusi go do zaniechania przeprawy i do odstąpienia Wisły. Tu już, gdy nie było mowy o walnej bitwie, skłonniejszym się okazywał generał Skrzynecki do zezwolenia na zamierzone przedsięwzięcie... Po cichszym jego głosie i po oczach dostrzegam, że jego opozycya słabnie; to mnie jeszcze bardziej zapala i ażeby go dokonać, w najwyższem uniesieniu padam na kolana, chwytam za rękę tego człowieka i już nie staram się przekonywać, ale proszę, błagam i rękę jego do ust, do serca tulę i przyciskam. Czegobym nie był zyskał najgruntowniejszymi dowodami, wymogłem natrętną prośbą. Generał Skrzynecki daje mi słowo, że przedsięweźmiemy działania zaczepne, wychodząc z Pragi, a ja nie chcąc nowych wywoływać trudności, zamilczałem na teraz o walnej bitwie z Diebitschem, ale się pocieszałem, że gdy raz wyciągnę Naczelnego Wodza z Warszawy i gdy pomyślny skutek uwieńczy rozprawy z Geismarem i Rosenem, samo powodzenie i zapał wojska wesprą moje wznowione nalegania i przymuszą Wodza do stanowczego przedsięwzięcia przeciwko Diebitschowi". Po częściowym przełamaniu skrupułów wodza, Prądzyńskiego czekała jeszcze nie mniej ciężka przeprawa z Chrzanowskim, który z żelaznym uporem bronił swego planu wypadu przeciwko gwardiom. Na szczęście 27 marca przybył do Warszawy drobny posiadacz ziemski spod Marek Leon Drewnicki, który przebrany za chłopa spenetrował pozycje nieprzyjacielskie i zdobył wiadomości o zarządzanym odmarszu armii Dybicza ku Wieprzowi i o odosobnieniu korpusu VI na Trakcie Brzeskim. Informacje przywiezione przez Drewnickiego* (* Niedawno opublikowano po raz pierwszy z rękopisu wspomnienia Leona Drewnickiego, Za moich czasów, Warszawa PAX 1971. Jako jeden z nielicznych pamiętników żołnierzy pochodzenia chłopskiego, jest to publikacja bardzo cenna. Ale prawda historyczna miesza się w niej często z jaskrawą nieprawdą.) zgadzały się całkowicie z meldunkami znad Wisły o zakończonych przygotowaniach nieprzyjaciela do przeprawienia się przez Wisłę w Tarnówku i Tyrzynie (naprzeciw Kozienic). Poza tym Drewnicki wzbudzał zaufanie Skrzyneckiego jako jego dawny podoficer z czasów napoleońskich. Wpłynęło to na zasadniczą zmianę nastrojów w głównej kwaterze. Naczelny wódz wreszcie zrozumiał, że jedynym wyjściem jest przyjęcie planu Prądzyńskiego, nawet Chrzanowski z miejsca przestał mówić o wyprawie na gwardie. Jednakże Prądzyński pod naciskiem swoich szefów musiał plan ofensywy znacznie ograniczyć. Skrzynecki i Chrzanowski nie dali się skłonić do podjęcia zbyt wielkiego (ich zdaniem) ryzyka. Zamiast żądanych przez Prądzyńskiego 70 000 ludzi, do operacji przeznaczono niespełna 40 000. Ostatnie przygotowania do ofensywy przeprowadzono sprawnie, z zachowaniem bezwzględnej dyskrecji. Do tajemnicy nie dopuszczono nawet członków Rządu Narodowego (z wyjątkiem księcia Czartoryskiego) ani gubernatora Krukowieckiego (który nigdy tej powtórnej zniewagi Skrzyneckiemu nie zapomni). 30 marca przecięto komunikację Warszawy z Pragą. Wieczorem most pokryto grubą warstwą słomy, aby z nieprzyjacielskich czat nie dosłyszano turkotu wyprowadzanych armat. Prądzyński nawet najbliższą rodzinę dopuścił do sekretu dopiero w ostatniej chwili. "Wojsko ciągnęło pod moimi oknami - wspomina w Pamiętnikach - Byłoby mi trudno wyrazić, co się w mojem sercu działo, rozbierając następstwa z rozpoczynającego się dzieła, nadzieją i obawą... Żona moja aż do ostatniej chwili niczego się nie domyślająca, widząca tylko moje ciągłe zajęcie i pracę, zapraszała mię, ażebym się przecie udał do spoczynku; na co jej odpowiadam oznajmieniem naszego niezwłocznego rozstania. Żegnam się z nią, błogosławię zasypiające dziatki, wsiadam na konia i wziąwszy do kieszeni butelkę płukania, udaję się na Pragę i szykuję wojsko przed głową mostu, w miarę jak to nadciągało. Wódz naczelny wsiadł także na konia..." (Był to jedyny wypadek podczas całej wiosennej ofensywy, kiedy Skrzynecki zaprezentował się wojsku na koniu. Prądzyński daje zresztą do zrozumienia, że tylko wskutek jego usilnych perswazji wódz zgodził się na rozstanie z wygodną cesarsko-królewską kolasą). Późną nocą przez zgłuszony słomą most - ten sam most, na którym ledwie przed miesiącem zgnębieni mieszkańcy Warszawy oglądali wiezionego spod Grochowa rannego Chłopickiego - główne siły polskie przeprawiły się na prawy brzeg Wisły i zajęły pozycje wyjściowe do wielkiego natarcia. W trzy dni później - w drugie święto Wielkanocy - generał Tomasz Łubieński przesłał do Guzowa sprawozdanie ze swoich działań ofensywnych. "W obozie pomiędzy Kałuszynem a Mingosami 3 kwietnia Drogi Ojcze. Parę słów tylko pisać mogę przez okazyę przypadkową, żeby ojcu donieść, że z łaski Bożej bardzo nam się szczęśliwie powiodło, wzięliśmy 3 sztandary i blisko 3 do 4.000 niewolnika, i byłbym więcej wziął, gdybym był chciał odsyłać tych, co brałem, ale nie chcąc dać momentu wypoczynku nieprzyjacielowi, nie kazałem się zatrzymywać nikomu. Mój szef sztabu Zamoyski stracił pierwszy palec prawej ręki. Wczoraj miałem z nieprzyjacielem kanonadę dość mocną, w której mi konia raniono. Dzisiaj Wielkanoc, miałem ukontentowanie być na chwilę w kościele, będąc powołany do Naczelnego Wodza o mil kilka, gdzie tylko moment bawiłem. Daj Boże, żeby się szczęśliwie wiodło wojsku pod moją komendą będącemu, robię, co mogę, nie zaśpię, ale to wszystko w rękach Boga..." Generał Łubieński nic nie przesadzał, pisząc o sukcesach wojskowej komendy. Każdą z podanych przez niego konkretnych informacji można zweryfikować według zbadanych przez historyków dokumentów sztabowych i wiarygodnych świadectw pamiętnikarskich. Nie znaczy to jednak wcale, że osobiste poczynania naczelnika klanu "pobożnych spekulatorów" pomagały ofensywie powstańczej. Wiele dowódców przemawia za tym, że było raczej przeciwnie. Kronikarze i historycy wojny 1831 roku posuwają się nawet do twierdzenia, że dowódca II korpusu jazdy przez swoje "dwuznaczne stanowisko" (określenie Wacława Tokarza) przyczynił się w niemałym stopniu do ostatecznego pogrzebania planów strategicznych Prądzyńskiego. Na usprawiedliwienie Łubieńskiego to tylko się podnosi, że zarzucane mu: niezdecydowanie, opieszałość i niechęć do działań ofensywnych - nie były niczym innym, jak wiernym odbiciem postawy naczelnego wodza. Pierwsze zwycięstwa wiosennej ofensywy rozsławiły nazwisko generała Skrzyneckiego na całą Europę, kreując go w międzynarodowej opinii publicznej na niezrównanego wodza i czołowego bohatera polskiej wojny o niepodległość. Natomiast ze świadectw jego najbliższego otoczenia i z późniejszych opracowań historyków wyłania się obraz zgoła inny. Dzień 31 marca 1831 roku upamiętnił się dwoma świetnymi tryumfami oręża polskiego, lecz równocześnie wykazał zupełną nieudolność i nicość naczelnego wodza. Plan operacyjny Prądzyńskiego sprawdził się co do joty. Pod Wawrem wojska powstańcze pobiły i zmusiły do ucieczki zaskoczony korpus generała Geismara. Pod Dębem Wielkim podobny los zgotowano słynnemu korpusowi VI (Litewskiemu), dowodzonemu przez generała Rosena. Zreorganizowane i wypoczęte pułki polskie zdały egzamin bojowy świetnie. Nie zawiedli także dywizjonerzy nowej nominacji: pod Wawrem zabłysnął generał Maciej Rybiński, dowodzący po Krukowieckim pierwszą dywizją piechoty; pod Dębem Wielkim decydujący cios korpusowi Rosena zadał dowódca rezerwowej dywizji kawalerii, spowinowacony z klanem Łubieńskich, brat dwóch eks-szwoleżerów, generał Kazimierz Skarżyński. Wyniki pierwszego dnia polskiej ofensywy wywołały popłoch w głównej kwaterze nieprzyjaciela. "Śmiałe działania powstańców - biadał w liście do Mikołaja feldmarszałek Dybicz - wykonywane, trzeba im oddać sprawiedliwość, z dużą zręcznością i odwagą, doprowadziły do tego, że będę musiał działać zupełnie inaczej niż przewidywałem... Na skutek tego nieszczęścia stracić mogę wszystkie korzyści uzyskane przez dotychczasowe zwycięstwa za cenę tak znacznych ofiar [...] Obawiam się nawet, aby klęska korpusu VI nie wywarła złego wpływu na prowincje zabrane..." W otoczeniu grafa Zabałkańskiego oceniano sytuację jeszcze poważniej. Obecny w głównej kwaterze wielki książę Konstanty i akredytowany przy Dybiczu przedstawiciel armii pruskiej pułkownik Canitz von Dalwitz wyrażali zgodny pogląd, że klęska Rosena "wstrząsnęła posadami Cesarstwa". Zdaniem historyków wojskowości nie była to opinia daleka od prawdy. Zwycięstwa pod Wawrem i Dębem Wielkim, zgodnie z przewidywaniami Prądzyńskiego, otwierały armii powstańczej drogę do Siedlec - najważniejszego węzła komunikacyjno-zaopatrzeniowego wojsk cesarskich. A zajęcie przez Polaków Siedlec musiałoby postawić Dybicza wobec alternatywy: albo przyjęcia walki w warunkach najmniej dla siebie dogodnych, albo całkowitego wycofania się z granic Królestwa. Ale generał Skrzynecki sprzeniewierzył się logicznym założeniem Prądzyńskiego i Siedlec nie zajął. Niefortunny Fabiusz Kunktator powstania polskiego postarał się zrobić wszystko, żeby zmarnować plon zwycięstw odniesionych przez swoje wojska. Generał Łubieński nie zdążył już uczestniczyć w działaniach zbrojnych pierwszego dnia ofensywy. W momencie kiedy strudzona szpica kawalerii zbliżała się do punktu wyjściowego ofensywy przy praskim przedmieściu, główne siły polskie oczyszczały już Wawer z rozbitych oddziałów Geismara. Nie tracąc czasu, II korpus jazdy pospieszył śladem nacierających wojsk. Nieludzko zmęczony hrabia Tomasz (czuje się to zmęczenie w jego listach), nie udzieliwszy sobie wytchnienia nawet na rozprostowanie nóg po dwudniowym marszu, wyprzedził jadącą stępa kolumnę i pogalopował ze swoim szefem sztabu kapitanem Władysławem Zamoyskim wzdłuż osi natarcia, aby zameldować się naczelnemu wodzowi. Do spotkania ze Skrzyneckim doszło dopiero o zmierzchu, bezpośrednio przed walną rozprawą pod Dębem Wielkim. Naczelny wódz objeżdżał właśnie swoją królewską karocą linię wojsk, doglądając osobiście, by poszczególne pułki i baterie przygotowywały sobie w zdobytym terenie jak najbezpieczniejsze stanowiska obronne. Sytuacja była typowa dla sposobu dowodzenia nowego hetmana*. (* Tą anachroniczną nazwą określają wodzów powstańczych prawie wszyscy ówcześni kronikarze.) Po świetnym zwycięstwie pod Wawrem, kiedy nie tylko dla doświadczonego generała, ale dla każdego rozsądnego człowieka jasne być powinno, że w spłoszony klęską Geismara korpus Litewski należało uderzyć całą rozporządzalną siłą, a potem jechać na jego karkach aż do Siedlec - naczelny wódz polski, głuchy na przedłożenia swego sztabu, trwał uparcie w pozycji defensywnej, pozostawiając kontynuowanie działań zaczepnych pojedynczym batalionom i nie marząc w głębi duszy o niczym innym, jak tylko o najszybszym zakończeniu walk. "Prawdziwy pułkownik i zawsze i tylko pułkownik" - bluzga na przełożonego Prądzyński, wspominając te chwile w Pamiętnikach. Gniewny okrzyk Prądzyńskiego podtrzymają i uzasadnią późniejsi historycy. "Skrzynecki, przyzwyczajony tylko do prowadzenia w ogniu batalionu lub pułku piechoty, nie umiał sobie zgoła dać rady z masą wojska, z rozmaitych rodzajów broni złożonego, a odniósłszy zwycięstwo nad Geismarem, sądził, że na tym poprzestać należy - pisze wybitny znawca tamtych czasów August Sokołowski. - Mała jego ambicya zadowalniała się zupełnie niespodziewanem powodzeniem, a ciasny umysł nie widział szerokich horyzontów, jakie pogrom Rosena odsłania przed Naczelnym Wodzem polskim". Ale napór oddolny wytrącił Skrzyneckiego z jego marzeń o słodyczach tryumfalnego odpoczynku. Kiedy generałowi Bogusławskiemu, dowódcy nacierających batalionów 4. pułku piechoty, doręczono rozkaz naczelnego wodza, aby wobec zapadającego mroku zaniechał dalszej walki - Bogusławski odwołał się do swoich słynnych "czwartaków": "A cóż to? czy my kaczki, aby w tem błocie nocować? Naprzód wiara! zdobędziemy sobie kwatery!" - i po tych słowach uderzył na folwark i wyparł stamtąd żołnierzy Rosena. Ten samorzutny atak spowodował niepokój w szeregach nieprzyjacielskich, co z kolei zostało natychmiast zauważone w sztabie polskim i wzmogło nacisk na wodza ze strony ofensywnie usposobionych subalternów. Szef sztabu Chrzanowski, sprzymierzony (po raz pierwszy i chyba jedyny w tej kampanii) z generalnym kwatermistrzem Prądzyńskim, ponowił swoje daremne dotychczas nalegania o uderzenie na nieprzyjaciela silną grupą kawalerii. Ośmielony sukcesem Bogusławskiego Skrzynecki dał się w końcu namówić na pchnięcie do szarży szwadronów generała Kazimierza Skarżyńskiego, sam jednak... Nie, tego, co uczynił naczelny wódz, nie ma sensu opisywać własnymi słowami; niech lepiej opowie o tym uczestnik i najważniejszy obserwator tamtych zdarzeń, autor planu wielkiego natarcia, pułkownik Ignacy Prądzyński: "Gdy jazda polska, rzadko na polu sławy zrównana, nigdy nie przewyższona, splatała na polach Dębego Wielkiego wieniec wawrzynów, mający przyozdobić generała Skrzyneckiego w oczach narodu i całej Europy [...] wodza już nie było na polu bitwy - słowa są Prądzyńskiego. - Skoro Skarżyński z jazdą swoją przeszedł kłusem po grobli i na tamtej stronie powstały okrzyki boju, którego już dla zapadającej coraz grubszej ciemności dostrzec nie było można, Skrzynecki obraca się do mnie w przytomności kilku oficerów sztabowych i mówi: - Mon cher, już ja widzę, że mogę być spokojny, że tu już nic złego zajść nie może, a zatem odjadę, ponieważ jestem nadzwyczajnie strudzony i głodny. - Powstają natychmiast między nami zdania, że wypadałoby wodzowi nocować z całą główną kwaterą w Dębem, jako miejscu mającem dać nazwę odniesionemu zwycięstwu, ale adjutant Wodza, który już w 8-ym pułku przy pułkowniku Skrzyneckim pełnił służbę, nadjechał właśnie z raportem, że obiad i posłanie w Brzezinach o dwie wiorsty w tyle przysposobione, że subiekcyą i mitręgą czasu byłoby to wszystko do Dębego przyprowadzać. Zdanie jego przemogło i Wódz naczelny odjechał do Brzezin, nie ciekawy doczekać się końca rozpoczętej za Dębem walki i żadnej zgoła nie zostawiwszy dyspozycyi". W kulisy tej historycznej sceny, nie mającej chyba precedensów w dziejach wojskowości polskiej, wprowadza inny świadek naoczny - szef sztabu generała Łubieńskiego kapitan Władysław Zamoyski. "Monsieur Georges, były kuchmistrz mego ojca, a dziś przy sztabie głównym personat - wyjaśnia syn zbiegłego do Petersburga ordynata - zaprotestował, gdy mu dano rozkaz przeniesienia nastawionych rondli o ćwierć mili dalej. Chrzanowski, szef sztabu, nieraz potem narzekał, że uległ powolności naczelnego wodza dla kuchmistrza..."* (* Ów "pan Żorż" pozostawił po sobie smutną pamięć jako konsultant sztabowy, natomiast zapisał się chlubnie w dziejach polskiej sztuki kulinarnej. Najprawdopodobniej od jego to nazwiska (czy też imienia) nazwane były liczne restauracje i kawiarnie, istniejące w okresie międzywojennym w różnych stronach Polski.) W tym czasie, kiedy naczelny wódz delektował się w Brzezinie smakołykami przyrządzonymi przez monsieur Georges'a - na polach Dębego Wielkiego brawurowa szarża kawalerii Skarżyńskiego - podjęta w niesłychanie trudnych warunkach: o zupełnym już zmroku, po ciasnej grobli omiatanej ogniem kul i kartaczy na silniejszego liczebnie nieprzyjaciela - dopełniała stanowczego zwycięstwa polskiego. Rezultat szarży był imponujący. Rozbite pułki korpusu Rosena uchodziły w panice w kierunku Mińska Mazowieckiego i Siedlec. Przy stratach własnych, nie przenoszących paruset ludzi, zdobyto "działa, chorągwie, mnóstwo wozów amunicyjnych i bagażowych, tysiące broni i niewolnika, co wszystko odsyłane od samego ranka na Krakowskie Przedmieście, napełniało upojeniem całą Warszawę"... Chwała tego zwycięstwa szła oczywiście na karb talentów Skrzyneckiego. Dębe Wielkie stało się Somosierrą ofensywy powstańczej. Z tą tylko różnicą, że szarżę Napoleon potrafił wykorzystać do końca, Skrzynecki zaś Napoleonem nie był, nie mówiąc już o tym, że w decydującym momencie zabrakło go na polu bitwy. Kompetentni kronikarze zaręczają, że gdyby generał Skarżyński z całą swoją dywizją posunął się był w nocnym pościgu jeszcze o dwadzieścia kilometrów do przodu, wówczas korpus Rosena zostałby zniszczony całkowicie. Siedlce stanęłyby przed powstańcami otworem i... "Polska byłaby zbawiona". Ale w nieobecności naczelnego wodza pułkownikowi Prądzyńskiemu nie udało się w żaden sposób nakłonić generała Skarżyńskiego do przedsięwzięcia na własne ryzyko tak poważnej operacji zaczepnej. Zrozpaczony autor planu wielkiej ofensywy zdecydował się szukać ratunku u generała Skrzyneckiego. "Odebrawszy przeto od Skarżyńskiego pojmanego generała Lewandowskiego - opowiada w Pamiętnikach - pojechałem do Brzezin, gdzie zastałem Wodza Naczelnego po zjedzonym obiedzie w łóżku. Oddałem mojego jeńca oficerom sztabowym, którzy go, posadziwszy w pierwszej izbie do nakrytego jeszcze stołu, z wyszukaną fetowali uprzejmością, sam zaś idę do drugiego pokoju i przystępuję do leżącego Wodza, zdaję mu sprawę z pola bitwy i wnoszę natychmiast rzecz, co dalej robić mamy. Był to porządny sęk, który niemało Wodza Naczelnego zafrasował. Ja wracam do swojego i wnoszę, ażeby za Rosenem wyprawić pogoń, składającą się z jednej brygady jazdy, dwóch batalionów i pół bateryi konnej, w ogóle nie więcej jak 3.000 ludzi, które by go pędziły, niewolnika i trofea zbierały, dopóki by się dało; z resztą zaś wojska, wynoszącego blisko 40.000 ażebyśmy maszerowali z pola bitwy przez Siennicę, Latowicz, Żelechów prosto na Diebitscha i oznajmili mu dzielnym atakiem o zniesieniu Rosena. Tak stanowczej decyzyi w jednej chwili było to za wiele żądać od Skrzyneckiego. Pomyślawszy więc cokolwiek, powiada mi: >>Teraz noc, trzeba spać; jutro naradzimy się, co nam czynić wypada<<. Ale ja nalegam, żeby przynajmniej względem pogoni Rosena wydać natychmiast rozkazy i że w każdym przypadku rozkaz ruchu dla całego wojska aż do Mińska natychmiast wydanym być może, boć pod Dębem nie zostaniemy, a gdziekolwiek się udamy: czy w prawo na Diebitscha, czyli też wprost do Siedlec, zawsze na Mińsk maszerować musimy. Na to zgodził się Wódz naczelny i wyznaczył na przednią straż w dniu następującym generała Tomasza Łubieńskiego z całą jego jazdą, dodawszy pod jego rozkazy Rybińskiego z brygadą Ramoriny. Ta dyspozycya sprzeciwiała się już mojemu żądaniu ścigania Rosena małą tylko awangardą i odrywała za wielkie siły od głównej operacyi, której się domagałem na Diebitscha; myślałem jednak, że jeszcze będzie czas zwrócić od Mińska większą część naszej przedniej straży, ile gdy pierwsze godziny rannej pogoni, o której skutkach nie wątpiłem, że będą takie, iż przekonają Wodza o zupełnej niepotrzebie ścigania Rosena całem wojskiem". Prądzyński bardzo się zżyma w Pamiętnikach na wyznaczenie do pogoni zmęczonego dwudniowym forsownym marszem i ciągnącego w ogonie armii korpusu Łubieńskiego, podczas gdy w przodzie znajdowały się dywizje Rybińskiego i Skarżyńskiego znacznie lepiej do tego celu przydatne. Zdaniem generalnego kwatermistrza, o wyborze Skrzyneckiego zadecydowały względy pozastrategiczne. "Wódz naczelny zastanowił się, że Rybiński już dosyć zebrał sławy pod Wawrem, dla tegoż samego powodu nie chciał powierzyć pogoni Skarżyńskiemu i przeznaczył Łubieńskiego, ażeby i ten generał miał pole zyskania sławy, najnieszczęśliwsza zmiana, bo nie ma wątpliwości, że Rybiński byłby i w czas wyruszył i lepiej ścigał". Pomimo wysuwanych zastrzeżeń autor planu ofensywnego i tak był uszczęśliwiony, że udało mu się wydusić z naczelnego wodza zgodę na pościg za Rosenem; zabrał się natychmiast do opracowywania odpowiedniego rozkazu operacyjnego. "Najważniejszym był ten rozkaz, o ile się tyczył Łubieńskiego - wspomina w Pamiętnikach. - Egzemplarz przeto dla niego przeznaczony, wręczyłem sam czekającemu oficerowi z jego sztabu (Zamoyskiemu) i dodaję ustne rozwinienie rozkazu. Tłumaczę mu, że Rosen po dzisiejszych dwóch porażkach przez cały dzień jutrzejszy nigdzie naprawdę zatrzymywać się nie będzie myślał, że po dzisiejszej klęsce korpus jego musi być zdemoralizowany i w popłochu, że ten popłoch trzeba powiększać dzielną pogonią, że nie poglądając się na piechotę, która nie potrafi wydążyć takiej pogoni, jaką uskuteczniać trzeba, ale samą jazdą, w towarzystwie kilku dział artylerii konnej, powinno ślepo się rzucać na wszystko, co tylko napotkają, i tak przez cały dzień, żeby ich wieczór zastał jak tylko być może, najdalej ku Siedlcom. Tłumaczę mu, że im wcześniej ruszą, im natarczywiej nacierać będą, im dalej zajdą, tem więcej nazbieramy trofeów i niewolników nie tylko na samej szosie, ale i po bokach nieprzyjaciela... Nocowałem razem z Wodzem naczelnym na dworze Brzezin. Z pierwszym brzaskiem wołam: >>Generale, czas wstawać!<< Skrzynecki na pół przebudzony prosi się, żeby mu dać spać; a gdy ja drugi i trzeci raz nalegam, gniewa się i mówi: Vous etes insupportable (pan jest nieznośny). Więc ja się znowu niecierpliwię, a tymczasem płuczę moje zbolałe gardło. Już się dobrze dzień rozwinął, już było blisko godziny 8-ej, gdy wtem drzwi się otwierają i wchodzi kto? - generał Łubieński. Na jego widok przeniknęło mnie wskroś uderzenie elektryczne, zrywam się równemi nogi i z żywością wpadam na Łubieńskiego: A Generał co tutaj robi? - a pogoń? - Łubieński tłumaczy się, że on już dawno gotów, ale że czeka na Rybińskiego. Rozwija się żywy spór między nami: on się uniewinnia, ja mu dowodzę, że każda stracona chwila pociąga za sobą nieocenione dla nas straty. Na hałas tego sporu naszego wychodzi z drugiego pokoju Wódz naczelny w szlafroku i pantoflach. Łubieńskiemu nie czyni żadnego wyrzutu, a mnie łagodzi, perswadując mi, że dzień jeszcze długi i że jeżeli Łubieński później wyjdzie, to też będzie mógł później do spoczynku się zabrać. I dziwić się tutaj miękkości generałów polskich w tej wojnie, której skutkiem... stała się następnie demoralizacya wojska!" Naczelny wódz osłonił dowódcę II korpusu przed gniewem generalnego kwatermistrza, ale nie zdołał udaremnić fatalnych następstw jego opóźnionego startu. W wyniku harmonogramu operacji korpus Łubieńskiego musiał jeszcze dodatkowo zmarnować parę godzin na obchodzenie dróg zatłoczonych wozami i pociągami, zdobytymi w bitwach poprzedniego dnia; nieprzyjaciel wykorzystał ten czas na skupienie i porządkowanie swoich szeregów. "Po tak zupełnym zwycięstwie, jakie było wczorajsze - oburza się Prądzyński - nie może być pogoni prowadzonej niedołężnie i jakby wyraźnie w interesie nieprzyjaciela. Ale tymczasem sam nieprzyjaciel, ustępując wszędzie za ukazaniem się Polaków, naprowadził Łubieńskiego na właściwą drogę, której się był powinien chwycić od kilku godzin; Łubieński zatem pozostawia piechotę i z samą już jazdą rusza kłusem naprzód, wysławszy na prawo i lewo szwadrony. Bez zatrzymania się przechodzi przez Mińsk, gdzie jeszcze wielu niewolników zabiera". Najważniejszy a zarazem najchlubniejszy epizod pościgu rozegrał się na połowie drogi między Mińskiem a Kałuszynem, na polach Janowa i Jędrzejowa. Był to znowu wyczyn na podobieństwo Somosierry: świetna szarża kawaleryjska przeprowadzona samorzutnie przez Władysława Zamoyskiego na czele dwóch szwadronów 4. pułku ułanów (niegdyś pułku Kozietulskiego) i zakończona wzięciem trzech nieprzyjacielskich sztandarów oraz utratą palca dowódcy. Ale ten piękny atak, wspierany zapewne chęcią starcia plamy z rodowego nazwiska, był wyłączną zasługą młodego Zamoyskiego i w żadnym razie nie można go wpisywać na dobro generała Łubieńskiego. Przeciwnie: współcześni kronikarze i późniejsi historycy czynią zarzuty Łubieńskiemu, że szarży swego szefa sztabu nie poparł natarciem całego korpusu, że w momencie kiedy szarżujące szwadrony zapędziły się zbyt daleko w głąb nieprzyjaciela, nie pośpieszył im z pomocą, lecz od razu pogodził się z ich utratą. Nawet sam Zamoyski - na ogół bardzo życzliwie ustosunkowany do zwierzchnika - wspominając ten krytyczny moment swego przedsięwzięcia - pisze: "Ułany moje poczęły się chwiać i wyrzekać na jen. Łubieńskiego, mówiąc: To zdrada! czemu nie poszedł za nami". Ale wszystkie zarzuty, zapisane w kronikach i pamiętnikach, zostały ujawnione dopiero znacznie później. Na razie całą chwałę pogoni za nieprzyjacielem przypisano generałowi Łubieńskiemu. Zainteresowany w ściszeniu zasłużonego rozgłosu generałów Rybińskiego i Skarżyńskiego, naczelny wódz w raporcie do Rządu Narodowego z 1 kwietnia 1831 roku pisał, co następuje: "W dniu dzisiejszym Generał Łubieński na czele przedniej straży ściga od rana korpusa generałów Geismar i Rozen, pobite obadwa dnia wczorajszego, pierwszy w bitwie pod Wawrem, drugi w bitwie pod Dębem Wielkiem. Jazda Generała Łubieńskiego, pomimo tego że gościniec idzie ciągle borami, rzuciła się na piechotę nieprzyjacielską, gdziekolwiek ją dościgła, i za każdem uderzeniem rozbijała bataliony. Trudno jeszcze z dokładnością podać straty nieprzyjacielskie, które lasy jeszcze w znacznej części ukrywają. Oprócz zabitych i rannych stracił nieprzyjaciel w dniu dzisiejszym około trzech tysięcy niewolników, których już mamy, ale co chwila oddziały nasze i wieśniacy przyprowadzają jeńców, którzy rozbici po lesie tułają się. Czwarty pułk ułanów zdobył trzy chorągwie, które przesyłam rządowi narodowemu. Oprócz tego wzięliśmy dwadzieścia kilka jaszczyków lub wozów z amunicyą, cztery apteki obozowe, kilka tysięcy sztuk broni i wiele wozów z bagażami, niektóre napełnione kosztownemi i zbytkownemi sprzętami generałów. Atak nasz był tak natarczywy, że nieprzyjaciel nie potrafił spalić jak tylko część swoich magazynów w Mińsku, reszta przez nas uratowana służyć będzie zwycięzcom. Generał Łubieński znajduje się w tej chwili za Kałuszynem w Zawadach". Zapewne z owych Zawad pod Kałuszynem wysłał generał Łubieński list do żony. Był najwyraźniej upojony swoim tryumfem, oficjalnie poświadczonym przez naczelnego wodza. Rezultat pogoni za Rosenem ukazał mu na krótko nowe, nieoczekiwane perspektywy powstania i wojny. Odmienił się nawet w sposób zasadniczy jego pogląd na bitwę Grochowską. Klęska, z powodu której 26 lutego domagał się wszczęcia układów z nieprzyjacielem, po miesiącu przeobraziła się w zwycięstwo. "W obozie pod Kałuszynem 4 kwietnia 1831 * (* Z całokształtu dokumentacji zdaje się wynikać, że list pisany był nie 4 kwietnia, lecz 1 kwietnia wieczorem, gdyż następnego ranka generał opuścił obóz pod Kałuszynem, aby powrócić do niego dopiero po dwóch miesiącach.) Kochana Kostusiu. Jest okazya do Warszawy, korzystam z niej, ażeby do Ciebie napisać. Zwycięstwo odniesione pod Grochowem przez nasze wojsko codzień przedstawia większe rezultaty, trzeba tylko drugiej takiej bitwy, ażeby zmusić nieprzyjaciela do opuszczenia granic Królestwa. Ale takie powodzenia mogą być tylko dziełem Bożym, w jego rękach jest zwycięstwo, bez względu na liczby wojsk, bo jednych zaślepia, drugim dodaje odwagi, podług swej woli". Pogoń za wojskami Geismara i Rosena nie zakończyła się 1 kwietnia, Prądzyński wymógł na wodzu naczelnym kontynuowanie jej jeszcze w dniu następnym. Tym razem start odbył się punktualnie. Zgodnie z rozkazem "ścigania i gnębienia Rosena do Siedlec", przekazanym osobiście przez Prądzyńskiego, Łubieński wznowił działania ofensywne 2 kwietnia o godzinie piątej z rana. Ale nie uszedł daleko. Kilkanaście kilometrów za Kałuszynem zatrzymał się przed rzeką Kostrzyń, ponieważ przeprawy na niej bronił idący w tylnej straży Rosena Geismar ze wszystkimi siłami, jakie mu jeszcze pozostały. Dowódca II korpusu jazdy nie wykorzystał swojej przewagi liczebnej nad nieprzyjacielem i nie pokusił się o zdobycie przeprawy tak ważnej dla obydwóch walczących stron. "Obecność Geismara na drugim brzegu Kostrzynia była dla Łubieńskiego więcej niż dostatecznym powodem do zatrzymania się nad przeprawą, która ani pół godziny nie powinna była zatrzymać jego pogoni - burzy się Prądzyński. - Zatrzymał się tedy na nieszczęście dla Polski, rozwinął się i zamienił kilka strzałów działowych z Geismarem (była to pewnie owa "kanonada dość mocna", w której jak pisał ojcu, zraniono mu konia - M.B.) i posłał raport do głównej kwatery". W Kałuszynie, gdzie mieściła się główna kwatera Skrzyneckiego, raport odebrał Prądzyński i natychmiast pośpieszył z nim do naczelnego wodza, aby mu odpowiednio naświetlić treść meldunku i wykazać konieczność przełamania błahej przeszkody wstrzymującej pogoń za Rosenem. Ale u generała Skrzyneckiego odbywało się uroczyste przyjęcie delegatów Rządu Narodowego, którzy tego ranka zjechali do Kałuszyna, aby uwieńczyć zwycięskiego wodza Krzyżem Komandorskim Orderu Dzielności Żołnierskiej (Virtuti Militari). "Gdy wszedłem do Wodza z raportem generała Łubieńskiego - wspomina Prądzyński - który to raport wymagał stanowczych natychmiast rozkazów, albo raczej nie rozkazów, ale żeby Wódz wsiadł natychmiast na konia i osobiście się nad Kostrzyń udał, zastaję owych gości warszawskich. Odprowadzam Skrzyneckiego na bok i donoszę, co zaszło. Wódz zastanowiwszy się cokolwiek, wydaje mi następujący wyrok: >>Widzisz, że jestem zatrudniony, mam gości, których zatrzymałem na obiad; muszę się nimi zajmować. Daj więc rozkaz Łubieńskiemu, żeby nic nie przedsiębrał i równie jak całe wojsko odpoczywał, zachowując jak największą ostrożność<<. Zastanowienie się Łubieńskiego i zjechanie gości z Warszawy było to dwa razy więcej powodów, aniżeli ich potrzebował Wódz naczelny do umotywowania bezczynności, do której sama go już natura jego ciągnęła. Skrzynecki nigdy nie miał wyobrażenia o wojennej operacyi na wielką skalę zakrojonej. W naszem położeniu Warszawa jedna była dla niego wszystkiem. Wychodząc z niej, ustępując cudzym naleganiom, uskuteczniał tylko wedle swojego rozumienia, wycieczkę. Ta wycieczka powiodła się nad wszelkie jego spodziewanie. Osiągniony skutek był dla niego więcej niż dostatecznym i już tylko wyglądał, lubo z niezupełnym dowierzaniem, obietnicy przez Prądzyńskiego uczynionej, że Feldmarszałek od Wisły odstąpi. Z rozkrwawionem sercem musiałem tedy posłać Łubieńskiemu o godzinie 11-tej z rana rozkaz zupełnie przeciwny temu, który mu dałem o godzinie 5-tej - kończy generalny kwatermistrz. - I odtąd Łubieński z jednej strony Kostrzynia, Geismar z drugiej naprzeciwko siebie stali; obadwaj w ciągłej obawie, obadwaj gotowi do odwrotu za lada demonstracyą przeciwnika". Generał Łubieński rozłożył się ze swoim korpusem w rejonie wsi Boimie i Jagodno - na jednej trzeciej drogi z Kałuszyna do Siedlec. O jego warunkach bytowania nad Kostrzyniem dowiadujemy się z listu do żony. "W obozie pod Boimem 8 kwietnia 1831. Kochana Kostuniu. Sposób życia, który tu prowadziemy, mógłby tylko zabawić Adelkę z punktu artystycznego. Wystaw sobie obóz na pochyłości góry, obok szossy, naokoło ognia z sztabem swoim, złożonym z najrozmaitszych figur, pod rodzajem namiotu ułożonego z gałęzi sosnowych. Bryczka moja stoi obok, czynny zawsze mój służący Bartłomiej z pracowitym kucharzem zajęty żywieniem wszystkich obecnych. Wszystko to się składa na obraz pełen ruchu i życia, który by mógł natchnąć malarza, i Vernet pokazuje swoje poczucie artysty, chwytając wrażenia do najlepszych swoich obrazów na Biwakach. Mówiłem Ci już, że Ladyś Zamoyski został ranny i odcięto mu jeden palec, ale że niedługo będzie zdrów. Bardzo się odznaczył i został mianowany pułkownikiem. Leon Rzewuski* (* Był to ten sam Leon Rzewuski, który 4 kwietnia 1830 roku przewodził najściu na Klub Patriotyczny.) go przy mnie zastępuje. On jest zdolniejszym i inteligentniejszym od Ladysia, ale tamtego znałem od dawna, lubię go i bardzo mnie brakuje. Rzewuski jest zresztą trochę za młody, i z tego względu muszę się z nim pilnować, ale pisze z wielką łatwością, chwyta w lot moją myśl i rozwija ją ją doskonale. Jest to rezultat wychowania francuskiego, gdzie bardzo dbają, i to słusznie, o staranne redakcye. Miałem przyjemność przedstawić do krzyża osoby, które się odznaczyły pod mojemi rozkazami w bitwach d.1 Kwietnia, i moje podania nie były odrzucone. Ponieważ że osób zasłużonych było bardzo wiele, uprosiłem Bernarda Potockiego i Bontaniego (obaj ci arystokratyczni adiutanci byli spowinowaceni i zaprzyjaźnieni z klanem Łubieńskich, a Józef Bontani współdziałał przy uwiezieniu Mateusza Lubowidzkiego) gdyby krzyża dostać nie mogli, wymienienie ich pochlebne w rozkazie dziennym Naczelnego Wodza..." Bliskość Geismara źle musiała wpływać na samopoczucie dowódcy II korpusu jazdy. Przepadł bez śladu jego optymizm z poprzedniego listu, przyszłość znowu rysowała się w barwach jak najczarniejszych: "Ty z Adelką jesteście w Luboni, Leon w Edynburgu, Bóg chciał, ażebym ja jeden wystawiony był na niebezpieczeństwa tej nierównej walki, którą lekkomyślność i niedbalstwo rozpoczęły i którą tylko Bóg jeden może zakończyć na naszą korzyść. Pomimo wszystkich trudności i niepokoi, i trudów, które doświadczam, pomimo małej szansy powodzenia, jaką przewiduję, pomimo spodziewanej ruiny materyalnej tych wszystkich, którzy coś mają, mogę powiedzieć, że jestem swobodniejszym jak kiedykolwiek, bo z nadzieją tylko w Bogu, spokojny o tych co kocham, cały oddany jestem moim obowiązkom... Chciałbym jeszcze do Adelki napisać, ale wątpię, ażebym mógł, bo jak tylko zacznę coś robić, to natychmiast armaty nieprzyjacielskie mnie przeszkadzają. Jest to po prostu brawura nieprzyjaciela, który każe strzelać na oficerów moich przyglądających się jemu, ale dotychczas nigdy nie pozwalałem odpowiadać". W dniu, kiedy generał Łubieński pisał swój list, w głównej kwaterze polskiej rozstrzygała się sprawa ponownego podjęcia działań ofensywnych. Od 2 kwietnia na całym froncie trwało zarządzone przez Skrzyneckiego nieoficjalne zawieszenie broni: niesłychanie szkodliwe i demoralizujące dla zwycięskich wojsk powstańczych, a wprost opatrznościowe dla armii feldmarszałka Dybicza. Daremne były błagania i zaklęcia Prądzyńskiego, który domagał się dalszego rozwijania swoich planów strategicznych. Naczelny wódz miał na wszystkie argumenty jedną tylko odpowiedź: "Jak to, chcecie, żebym się kompromitował z marszałkiem? Chcecie, ażebym wszystko na kartę stawił? Nie, tego na sobie nie przemogę. Wprzód dowiedźcie mi, że wygrana pewna, wtenczas dopiero przystanę na wasze projekta". Ponieważ udowodnienie Skrzyneckiemu, że "wygrana pewna", było niemożliwe, najcenniejszy dla armii powstańczej czas marnowano w sposób bezprzykładny. Historycy już od dawna rozszyfrowali przyczyny trudnego do pojęcia zaślepienia polskiego Fabiusza Kunktatora. Uważa się na ogół, że było to najzwyklejsze asekuranctwo człowieka, który osiągnął pozycję znacznie przerastającą jego kwalifikacje i drżał ze strachu, aby jej nie utracić. "Skrzynecki, nie posiadając nauki i nie znając historyi wojen, postąpił wbrew wszelkim regułom, a nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi - pisze historyk August Sokołowski. - Zamiast bowiem zgromadzić wszystkie korpusy i całą potęgą uderzyć na nieprzyjaciela, rozprószył wojsko na rozległej przestrzeni pomiędzy Kostrzyniem, Liwcem, Bugiem i Wisłą, zasłaniając się tam przed gwardyami, tu przed pobitym i wystraszonym Rosenem, ówdzie znów przed Dybiczem, i tą taktyką bojaźliwą i z gruntu fałszywą zmarnował najzupełniej owoce odniesionych zwycięstw. A jednak inaczej być nie mogło. Naczelny wódz czuł bardzo dobrze, że dotychczasowe powodzenia zawdzięcza nie swoim zdolnościom i nie swojej inicyatywie, lecz wyłącznie genialnym pomysłom i usilnym naleganiom Prądzyńskiego. Okryty sławą, która rozbrzmiewała już szeroko po całej Europie, obawiał się utracić wawrzyny cudzą zasługą zdobyte i zstąpić z tego piedestału sztucznej wielkości, na który go wyniosły talenta generalnego kwatermistrza. Sądził więc z osobistego punktu widzenia, zresztą bardzo słusznie, że najrozumniej będzie wszelkiego hazardu unikać, a tymczasem wrażenie zwycięstw nad Rosenem wyzyskać na polu dyplomatycznem i odwołując się do ludzkich uczuć gabinetów europejskich, wykołatać u nich jeżeli nie interwencyę to przynajmniej jakieś pośrednictwo, które by mogło wojnie kres położyć i cały zatarg znowu wprowadzić na drogę układów. A wtedy, kto wie, jakie i jego czekają przeznaczenia; bo jeżeli Zajączek ze zwykłego generała dywizyi został powołany na Namiestnika Królestwa, to ambicya zwycięskiego wodza armii mogła sięgać wyżej.* (* I chyba sięgała wyżej. Przemawia za tym chociażby ów słynny bankiet lipcowy w Warszawie, na którym rozległ się toast na cześć... króla Jana IV. Wzniósł go zaprzyjaźniony ze Skrzyneckim dawny szwoleżer napoleoński generał Józef hrabia Załuski - szef powstańczego wywiadu, a zarazem ofiara pedantycznej praworządności referendarza Michała Hubego.) Raz taką myśl powziąwszy, nie dał się Skrzynecki nakłonić do żadnego działania". Ale z Prądzyńskim sprawa też nie była łatwa. Nie mogąc sam sobie poradzić z naczelnym wodzem, generalny kwatermistrz wezwał na pomoc prezesa Rządu Narodowego. Naglony jego rozpaczliwymi depeszami książę Czartoryski przybył do Wielgolasu, ówczesnej kwatery głównej Skrzyneckiego 8 kwietnia, czyli tego właśnie dnia, kiedy generał Łubieński pisał list do żony. Zaraz po przybyciu prezes rządu demonstracyjnie wyraził swoje poparcie dla Prądzyńskiego, przypinając mu osobiście szlify generała brygady jako nagrodę za jego dotychczasowe osiągnięcia strategiczne. Następnego dnia zjechali do Wielgolasu za swoim szefem dwaj inni członkowie rządu: "nadminister wojny" Stanisław Barzykowski oraz minister spraw zagranicznych Gustaw Małachowski - i zabrano się wspólnie do przekonywania naczelnego wodza o konieczności rozpoczęcia ofensywy. A czas był już na to najwyższy, bo główne siły Dybicza wszczęły ruch na Siedlce z wyraźnym zamiarem odzyskania i zabezpieczenia swego głównego połączenia z cesarstwem. W tej ostatniej chwili, pod wpływem zgodnych nalegań generalnego kwatermistrza i przedstawicieli władz cywilnych, naczelny wódz zdecydował się wreszcie na odkładaną dotąd operację ofensywną, która według obietnic Prądzyńskiego miała się zakończyć "doszczętnem zniesieniem Rosena i oczywiście zajęciem Siedlec tuż przed przybyciem armii rosyjskiej". W wyniku przeszło tygodniowej bezczynności zawinionej przez Skrzyneckiego położenie wojsk polskich, podejmujących o świcie 10 kwietnia działania zaczepne, było bez porównania gorsze niż w początkach wielkiego natarcia. W dniach 1 i 2 kwietnia dla zdobycia Siedlec wystarczyło po prostu iść energicznie naprzód -10 kwietnia trzeba było o to miasto ciężko walczyć i przygotowywać się do jego zdobycia poprzez skomplikowane i niebezpieczne manewry. Pomimo rozlicznych trudności i niebezpieczeństw dzień 10 kwietnia 1831 roku zakończył się dla strony polskiej świetnym zwycięstwem odniesionym pod Iganiami - wsią odległą od Siedlec zaledwie o trzy kilometry. Było to osobiste osiągnięcie Prądzyńskiego, który wziął na siebie wykonanie najważniejszej i najtrudniejszej części swego planu strategicznego. Generalny kwatermistrz dowiódł tym zwycięstwem, że taktykiem był równie dobrym jak strategiem. Potrafił w polu zamieniać w czyn to wszystko, co obmyślił sobie przedtem na mapie przy sztabowym biurku. Śmiałym manewrem oskrzydlającym obszedł od południa główne siły Rosena, stojące między Kostrzyniem a Siedlcami, następnie dopadł Igań i po mistrzowsku rozegrał bitwę z silniejszym liczebnie przeciwnikiem, ponosząc przy tym stosunkowo niewielkie straty. Opisy wyprawy igańskiej utwierdzają w przeświadczeniu, że cała wojna 1831 roku mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby naczelnym wodzem w miejsce Skrzyneckiego był generał o talentach i nastawieniu Prądzyńskiego. Ale naczelnym wodzem był Skrzynecki i zwycięzca spod Igań musiał ponieść tego faktu konsekwencje. Wyprawa igańska nie była akcją samodzielną. Dla przekształcenia jej sukcesów taktycznych w pełny sukces strategiczny konieczne było pomyślne przeprowadzenie także drugiej części operacji zaplanowanej przez Prądzyńskiego, a mianowicie: uderzenie na Rosena od zachodu i od północy. Zadanie to zlecono generałowi Tomaszowi Łubieńskiemu. Że jednak Prądzyński od czasu źle prowadzonego pościgu w dniach 1 i 2 kwietnia nie darzył dowódcy II korpusu pełnym zaufaniem, przeto zobowiązał naczelnego wodza, aby objął bezpośredni i osobisty nadzór nad wszystkimi działaniami Łubieńskiego. Ale fatalny tandem Skrzynecki-Łubieński zawiódł i tym razem. Jak doszło do tego, opowiada sam Prądzyński. "Generał Skrzynecki - czytamy w Pamiętnikach - był przyrzekł Prądzyńskiemu jak najuroczyściej, że stanie do dnia 9-go na 10-go u Łubieńskiego na szosie i że osobiście dopilnuje czynność tego korpusu, które Prądzyński zasadzał na trzech szczególnie punktach: 1-o żeby cała jazda Łubieńskiego z artyleryą konną zebraną była u brodu pod Suchą dnia 10-go rano; 2-o żeby w tymże poranku most był gotów do rzucenia na Kostrzyniu pod Jagodnem i żeby tam zebraną była cała piechota i artylerya piesza; 3-o żeby za pierwszym odezwaniem dział Prądzyńskiego wszystko: jazda, artyleria i piechota ruszały na oślep ku tej kanonadzie, czyli ku Iganiom..." Po umówieniu się w ten sposób z wodzem naczelnym Prądzyński przypomniał jeszcze generałowi Łubieńskiemu o czekających go nazajutrz obowiązkach, po czym - spokojny, że tym razem współuczestnicy operacji go nie zawiodą - wyruszył na swoją wyprawę ku Iganiom. Ale autor planu wielkiej ofensywy okazał się przesadnym optymistą. Zapomniał widać o zamiłowaniu generała Skrzyneckiego do smacznego jadła i wygodnego łóżka, zapomniał o buchalterskiej ostrożności cechującej generała Łubieńskiego. "Poświęcić jedną noc i odbyć w niej kilkumilową podróż (do stanowisk Łubieńskiego) było to ponad siły Skrzyneckiego - słowa są generalnego kwatermistrza. - Więc ją sobie przespał wygodnie w swej głównej kwaterze w Wielgolasie i dopiero nazajutrz, wywczasowawszy się, puścił się w zamierzoną podróż i dopiero około południa stanął u Łubieńskiego na szosie pod Jagodnem. Przyjechawszy pyta się czyli słychać na przodzie kanonadę. Powiadają mu, że było słychać strzały działowe, ale że umilkły. W tej chwili przybywa do Wodza naczelnego oficer wysłany przez Prądzyńskiego z Domanic, z wiadomością o odbytej pomyślnie rannej potyczce i o tem, że być może, iż przybycie Prądzyńskiego do Igań o jedną lub dwie godziny się zwlecze. W tej wiadomości Wódz naczelny jedno tylko widzi, to jest, że mu się nadarzają dwie godziny do przespania się. Zapytuje się przeto, czyliby nie mogli mu dać śniadania i gdzie by mógł wypocząć, bo się czuje przejażdżką (uskutecznioną pojazdem) bardzo znużony. Łubieński odpowiada, że tu na gołem polu nic nie ma, ale że tam, na tyle, we wsi Boimiu, o małe pół milki, ma swoją główną kwaterę i że tam znajduje się, co Wódz potrzebuje. Więc tedy gen. Skrzynecki udaje się do kwatery Łubieńskiego, poleciwszy ażeby mu dano znak, jak zajdzie co nowego, a zwłaszcza skoro się odezwie kanonada, i odjechał do Boimia. Wnet, to jest, około godziny 1-szej, zawyło 60 dział pod Iganiami, który to huk jak najwyraźniej pod Kostrzyniem, się odbił i kłęby dymu zaczęły się unosić ponad lasy. Rosyanie, stojący poza Kostrzyniem jak gdyby na pożegnanie, zamienili kilkadziesiąt strzałów działowych... i śpiesznie odeszli, pozostawiając brzegi Kostrzynia zupełnie wolne. Łubieński tedy posyła w galop po Wodza naczelnego. Ten przybywa skwapliwie. Nuż dopiero pyta się o most: most nie jest gotów. Pyta się o konnicę: ta czeka jeszcze tutaj pod Jagodnem na rozkazy, a u brodów, a pod Suchą nie ma nikogo. Wódz naczelny tedy wpada w gniew, karci oficera inżynieryi za niegotowość mostu, rozkazuje, ażeby jazda ruszała natychmiast do Suchy i wskutek tego rozkazu Łubieński wysyła gen. Stryjeńskiego z dywizyą jazdy z poleceniem, ażeby pod Suchą przechodził Kostrzyń. Łubieński proponuje Wodzowi, że ponieważ sam się znajduje na szosie, tedy on, Łubieński, uda się z tą konnicą. Ale Wódz naczelny zatrzymuje go przy sobie bez żadnego dobrego powodu. Stryjeński, obojętny na odgłos nieustającej kanonady, odbywa marsz do Suchy stępo, przechodzi tam wprawdzie Kostrzyń, ale napotkawszy wnet oddziały nieprzyjacielskie, które przed nim w kierunku Mokobód ustępowały, zatrzymuje się i posyła adjutanta do Łubieńskiego po dalsze rozkazy. Tak tedy został zupełnie stracony dla tej dzielnej konnicy wszystek czas. Na szosie zaś zgromadzone wojsko czekało w prawdziwej gorączce. Nie było żołnierza, w którym by nie sprawiło gorączkowego drgania tak wyraźne wołanie kanonady spod Siedlec. Już można było przeprowadzać piechotę po kładkach. Pułkownik Szydłowski prosi, nalega, żeby z samą piechotą ruszać naprzód, naprzód, a artyleria by nadeszła, skoro by mogła. Ale na to nie pozwala Wódz naczelny, każe czekać na ukończenie mostu, ażeby wszyscy razem maszerowali i dopiero gdy most ukończony został, ruszają wszyscy ku Siedlcom. Po drodze z niektórych miejsc wywyższonych widzą pękające ponad lasami granaty rosyjskie, z wyżyn pozamuchawieckich wystrzelane, który to widok wzmaga, jeżeli to być może, zapał powszechny. Wroniecki (generał) z grenadyerami biegiem odbyli tę dwumilową przestrzeń wszystko na próżno! Przebywają na plac bitwy około godziny 7-ej (wieczorem), po jej zupełnym ukończeniu. Całe to wojsko Łubieńskiego przejęte zostało głębokim żalem, że nie miało udziału w walce, że nie przyczyniło się do zrobienia zwycięstwa daleko zupełniejszem. Wszystko drżało żądzą powetowania swego opóźnienia, czyli raczej uchybień swoich dowódców". Skrzynecki i Łubieński dotarli do Igań w momencie, kiedy na pobojowisku odbywała się spontaniczna manifestacja na cześć Prądzyńskiego. Żołnierze 5. pułku piechoty z własnej inicjatywy wyrażali mu wdzięczność za odniesione zwycięstwo. "Piątaki, chcąc uczcić swojego dzisiejszego wodza, po swojemu robili mu trofej szczególnego rodzaju: zarzucali jego konia szarfami z ubitych oficerów nieprzyjacielskich, których tyle było, że się pod niemi aż uginał". Była to z pewnością najpiękniejsza chwila w życiu Prądzyńskiego, autor planu wielkiego natarcia nie zapomniał jednak, że główny cel wyprawy nie został jeszcze osiągnięty. I oto następuje scena niezwykła. Schylony pod ciężarem szarf tryumfalnych, zachrypnięty od wielogodzinnego wydawania rozkazów podczas bitwy - zwycięzca spod Igań na widok nadjeżdżającego generała Skrzyneckiego prostuje się w siodle i ze zbolałego nie doleczonego gardła dobywa bojowy okrzyk: - Siedlce! Siedlce! Ale niewiarygodny wódz naczelny głuchy na tę zachętę. Jak zwykle w takich razach, marzy o najszybszym zakończeniu działań wojennych. Poza tym nie może się mu podobać żywiołowy hołd żołnierski, nie jemu składany. Odpowiada przeto Prądzyńskiemu sucho: - Gorączka z ciebie, dosyć na dzisiaj. I decyzję odnośnie dalszego natarcia odkłada do następnego ranka. Tymczasem nazajutrz nadchodzą wiadomości, że Dybicz maszeruje prosto na Siedlce. Skrzyneckiemu, który żyje w ciągłym strachu przed spotkaniem z głównymi siłami nieprzyjaciela, to wystarcza. Wojska polskie otrzymują rozkazy wycofania się na stanowiska zajmowane przed natarciem. Cesarska karoca rusza z powrotem do Wielgolasu, gdzie czeka już z obiadem demoniczny monsieur Georges. "Wyprawa pod Iganie, która mogła mieć tak wielkie następstwa, mimo wygranej, bez plonu została - stwierdza z żalem kibicujący tym wydarzeniom członek Rządu Narodowego Stanisław Barzykowski - bo Siedlce opanowane nie były, a więc stała się ona tylko pięknym epizodem wojennym, świetną błyskawicą wśród chmur gromadzących się, ale nie gromem, co mógł wszystko strzaskać i zgruchotać". Generałowi Łubieńskiemu dzień 11 kwietnia upłynął na pracowitym "kuwrowaniu*" (* Od francuskiego couvrier - przykrywać, osłaniać.) wycofujących się wojsk. Dnia następnego był już na starych śmieciach nad Kostrzyniem i stąd ponownie nawiązał korespondencję z rodziną. "W obozie pod Boimem 12 kwietnia 1831 Drogi ojcze. Znowu piszę z tego samego obozu, z którego przed dwoma dniami wyszedłem przeciw nieprzyjacielowi, z którym mieliśmy rozprawę dosyć mocną pod Iganiem o pół mili od Siedlec, w której nieprzyjaciel znaczne poniósł straty, 5 armat, 2.500 niewolnika. Przeznaczony do zakrycia wstecznego marszu, albowiem była to tylko momentalna wyprawa, po której każdy miał wrócić na swoje dawne stanowiska, zostałem się z moim korpusem przeciwko przemożniejszej ze wszech miar sile, i tak cały dzień przetrwałem aż do samego wieczora. Nieprzyjaciel robi nieustanne demonstracye oskrzydlania mnie. Dopiero jak się zmierzchło dobrze wsteczny mój pochód rozpocząłem i po pierwszej w nocy tutaj przybyłem..." Mając do dyspozycji tę spisywaną na gorąco relację jednego z głównych aktorów ówczesnych zdarzeń, nie było łatwo odtworzyć na jej podstawie przebiegu operacji igańskiej. Zabrakło w tym sprawozdaniu karygodnych błędów i zaniedbań naczelnego wodza, a także - samego autora listu, nie znalazł w nim odbicia trud żołnierski marnowany przez indolencję i nieudolność zwierzchników, nie ma w tym opisie owych koszmarnych godzin, które przeżywać musiał pod Iganiem generał Prądzyński, daremnie czekając na uderzenie głównych sił. Dopiero w drugiej części tego listu daje się wyczuć wielki kacenjamer spowodowany zaprzepaszczeniem historycznej szansy. Generał Łubieński odsłania się przed nami rozklejony jak nigdy dotychczas. Między wierszami jego wyważonych zdań wyraźnie pobrzmiewa, jeżeli nie wewnętrzne poczucie winy, to w każdym razie pogłos jakichś posądzeń z zewnątrz. Kochający syn nie stara się już ukrywać przed starym ojcem swego zmęczenia, złego nastroju i poczucia klęski. "Wyznaję, że ten gatunek wojny, który od kilku czasów prowadzę, nader jest męczący, gdybym już był nie posiwiał, to by mnie teraz to pewno spotkało. Jeżeliby to miało potrwać, tobym pewno tego nie wytrzymał. Są tu albowiem momenta, które żadnej chluby, żadnej pozornej zasługi przynieść nie mogą, a które więcej utrudniają, więcej męczą jak najczynniejsze na pozór działania. Ale póty, póki tylko będę mógł, będę się starał dopełnić moich powinności, pomny na ten list Drogiego Ojca przy moim wnijściu ponownym do Wojska, w którym mi Ojciec swoje i Mamy Błogosławieństwo przesyła. Pamiętny ten list zawsze mi stoi w myśli, kiedy trudy, a mianowicie niesprawiedliwości i niebaczność ludzi robi prawie nieznośnym moje teraźniejsze działanie; umocniony tą pamiątką wracam do roboty spokojnie. Ale czuję, że już jestem trochę ciężki, że młodzi powinni nas zastępować niedługo. Nic Ojcu napisać nie mogę o ogólnych naszych działaniach, bo o nich nie wiem i wiedzieć nie powinienem". Wszystko zdaje się przemawiać za tym, że dowódca II korpusu jazdy miał po Iganiach jakieś poważne nieprzyjemności. Oczywiście nieoficjalne. Oficjalnie całą odpowiedzialnością za wadliwe wykonanie dyrektywy generalnego kwatermistrza obciążono podwładnego hrabiego Tomasza - generała Zygmunta Stryjeńskiego. Bezpośrednio po zakończeniu operacji wódz naczelny odebrał Stryjeńskiemu dowództwo dywizji, jednakże powszechną uwagę zwrócił fakt, że ukaranemu generałowi odmówiono rozpatrzenia jego sprawy przez kompetentną komisję śledczą. "Odmówienie jej (komisji) - pisze Stanisław Barzykowski - jest dowodem, że winy wyżej leżały". Zdanie "nadministra wojny" podzielało wiele innych osób zwłaszcza wojskowych. Opinia publiczna nie uniewinniała generała Stryjeńskiego, ale oskarżała również jego bezpośredniego zwierzchnika. O jakichś bliżej nieokreślonych tarapatach generała Łubieńskiego, związanych z wyprawą igańską, dowiedzieć się można nie tylko z napomknień i aluzji w jego własnej korespondencji, ale również z listów jego sekretarza-adiutanta "Wosia" Morawskiego, pisanych do dziadka do Guzowa. Pod datą 19 kwietnia młody Morawski tak pisał o wuju generale: "Spokojność umysłu Wujaszka, której w najkrytyczniejszych momentach dawał dowody, pokazuje moc jego duszy, a równie szacunek jak miłość swoich podwładnych jednać sobie umie. Wyniosłość zaś jego charakteru, który umie się wynieść nad niesprawiedliwość i intrygi, zblizka będącym widzieć się dają: okazje, w których je wykazał, listowi powierzyć nie można..." Ale dyskrecja Wosia Morawskiego nie na wiele się zdała. Wiadomości o zmartwieniach generała Łubieńskiego dotarły nie tylko do Guzowa, lecz także do Luboni w Wielkim Księstwie Poznańskim, gdzie przebywała pani generałowa. W drugiej połowie kwietnia hrabina Konstancja odnotowała w swoim intymnym dzienniczku: "Jestem głęboko dotknięta nieporozumieniami, które wywołały nieżyczliwość do mojego męża, jego - takiego męczennika dobrej sprawy i prześladowań. Proszę Boga, by sprawiedliwość Szefa (Skrzyneckiego) złagodziła ten ból..." Z zapisek hrabiny zdaje się wynikać, iż kłopoty generała zaszły aż tak daleko, że na porządku dziennym stanęła sprawa jego dymisji z wojska. Nie wiadomo tylko, czy o dymisji zamyślał sam zainteresowany, czy też domagały jej się osoby postronne. W każdym razie panią Konstancję pomysł ten oburzył. "Dlaczego mówić o wieku... - pisała swymi trudnymi do odcyfrowania hieroglifami - jest to średni wiek wielu generałów europejskich. Kiedy duch jest młody, ciało go słucha..." Ale do dymisji nie doszło. Zapobiegły temu życzliwość i wyrozumiałość naczelnego wodza oraz stan ciągłej gotowości bojowej, skupiając całą uwagę na przyszłości. "W obozie pod Boimiem, 18 kwietnia 1831 Kochana Kostuniu. Wczoraj mieliśmy dzień bardzo czynny. Henryk przyjechał mnie odwiedzić z rana, ze swoją dobrocią i zwykłą serdecznością, dowiedział się, że miałem zmartwienia i wszystko opuścił, aby dzień ze mną spędzić. Zaraz po jego przyjeździe dają mnie znać, że nieprzyjaciel się cofa, każę go razić armatami i dostaję rozkaz od Naczelnego Wodza, gonić za nieprzyjacielem. Bogu dzięki tylko z wielką przezornością to czynię, bo dalszy rozwój wypadków dowodzi, że nieprzyjaciel tylko udawał, ażeby nas za sobą pociągnąć, i zaraz ukazał się w wielkiej liczbie. Miałem tylko 9 ludzi zabitych i rannych, byliśmy pod bronią przez cały dzień i noc. Musiałem odesłać prędzej Henryka, ażeby przez niego przesłać ważny raport do Naczelnego Wodza, tak że prawie z nim się nie pożegnałem, i rozmawiałem z nim tylko o publicznych sprawach, mianowicie tych, w których jego działalność odgrywa tak poważną rolę. Tak jak ja i on ma nadzieję tylko w Bogu. Bo wszystkie rachuby rozumu, roztropności ludzkiej są przeciwko nam [...] Czas jest bardzo niezdrowy, mamy dużo wypadków diaryj i febry [...] Ale cholera morbus, którą nas straszyli, jeszcze pomiędzy nami się nie ukazała lub przynajmniej jest bardzo słabą, przedsięwziąłem wszystkie środki ostrożności w moim korpusie przeciwko niej i zdaje mi się, że dużo zdziałałem..." Sam naczelny wódz żadnej kary za zmarnowanie planu Prądzyńskiego nie poniósł i żadnych zmartwień z tego tytułu nie miał. Chociaż w wyprawie igańskiej uczestniczyło aż trzech przedstawicieli Rządu Narodowego (Czartoryski, Barzykowski i Gustaw Małachowski), nikt nie ośmielił się pociągnąć Skrzyneckiego do odpowiedzialności za jego bijące w oczy zaniedbania obowiązków wodzowskich, nikt nie postarał się powiadomić o tych zaniedbaniach sejmu - organu uprawnionego do odwoływania wodzów naczelnych. A przecież było już wtedy jasne, że leżało w publicznym interesie jak najszybsze odebranie wodzostwa niefortunnemu Kunktatorowi. Zwłaszcza, że jako jego następcę można było wskazać zwycięzcę spod Igań, który na oczach delegatów rządowych złożył tak przekonujące dowody swoich uzdolnień strategicznych i taktycznych. "Tego postępowania Rządu - pisze August Sokołowski - nie można inaczej wytłumaczyć jak tylko wrodzoną, ale w tym wypadku za daleko posuniętą delikatnością Prezesa i osobistemi jego względami dla Skrzyneckiego. A jeżeli tak było, co zdaje się pewnem, to wielka część winy za dalsze niepowodzenia i klęskę ostateczną spada na najwyższą władzę, na kierowników rzeczy publicznej". Wydaje mi się, że do tej opinii znakomitego historyka krakowskiego sprzed lat siedemdziesięciu należałoby jeszcze dodać, że pobłażliwość prawicy rządowej wobec Skrzyneckiego wynikała nie tylko z "wrodzonej delikatności" Czartoryskiego, lecz także z łatwych do wychwycenia racji politycznych. Pomimo niezaprzeczonych win Skrzyneckiego i jego dość częstych nieporozumień z rządem dla księcia-prezesa i jego "niżników" pozostawał on nadal jak najbardziej swoim człowiekiem. Przede wszystkim jako wierny kontynuator polityki ugodowo-dyplomatycznej; po wtóre jako zażarty wróg lewicy, dający pełną gwarancję, że za jego hetmaństwa powstanie nie stoczy się na "bezdroża jakobinizmu". Nie dawał takiej gwarancji generał Prądzyński, który w swoim upartym dążeniu do zasadniczych rozstrzygnięć militarnych zdolny był wplątać armię w najbardziej niebezpieczne (dla prawicy) sojusze polityczne. Wiedziano przecież, że jako członek-założyciel pierwszego Towarzystwa Patriotycznego i karmelicki więzień stanu, cieszył się dużą popularnością wśród powstańczych radykałów, a równocześnie pozostawał w bliskich stosunkach z przywódcami kaliszan - braćmi Niemojowskimi. Prezes Rządu Narodowego domagał się wielkodusznie dla zwycięzcy spod Igań wysokiego orderu i awansu na generała dywizji, ale naczelnym wodzem mieć go nie chciał. W przyszłości księciu-prezesowi podobne rozdwojenie uczuć będzie już oszczędzone. Iganie przejdą do historii jako jedyny bezpośredni sukces dowódczy Prądzyńskiego. "Odtąd nie będzie miał nigdy oddzielnego dowództwa. Skrzynecki potrafi go pomijać przy każdej sposobności z obawy, aby genialny strategik nie przyćmił sztucznej sławy swego szefa i nie sięgnął po buławę hetmańską". Na wyprawie igańskiej kończy się zwycięski etap wojny powstańczej. Po szeregu powodzeń "równie niespodziewanych, jak doniosłych" następuje znowu - niczym z polskiego punktu widzenia nie uzasadniona - przerwa w działaniach wojennych. Naczelny wódz powstania nie ma po prostu ochoty bić się; w czasie najświetniejszej koniunktury militarnej opanowany jest nadal jakimś zabobonnym lękiem przed bardziej zdecydowanymi spotkaniami z nieprzyjacielem i stara się ten lęk przeszczepić na wojsko i społeczeństwo. "Naród nie znał sił swoich i nieprzyjacielskich - napisze później Maurycy Mochnacki. - Pierwsze zbyt nisko, drugie zbyt wysoko szacował za przykładem swoich naczelników, którym tego błędu, tej nieświadomości przebaczyć nie można". A sytuacja w obozie cesarskim jak najbardziej sprzyjała podjęciu przez powstańców energicznych kroków zaczepnych. Wiadomości o sukcesach ofensywy kwietniowej i o wybuchu powstania na Litwie położyły ostatecznie kres dobremu samopoczuciu cesarza Mikołaja. Jego listy z tych dni do Dybicza nacechowane są głęboką troską i powagą: "Wszystkie korzyści, któreśmy osiągnęli na początku kampanii, zostały zupełnie stracone wskutek okoliczności, które czynią wynik wojny bardzo problematycznym... Armia nasza zmuszona została do odwrotu ku granicy, by się tu skoncentrować i mieć możność wyżywienia się; żywności tej brak zupełnie, a w krótkim czasie i w ilości dostatecznej nie zdołasz jej Pan zgromadzić z powodu głodu na Wołyniu i zupełnej przerwy dostaw z Litwy, która objęta została powstaniem..." Graf Zabałkański - tak samo jak jego pan wstrząśnięty i przerażony rozwojem wydarzeń wojennych - domagał się od Petersburga szybkiego zwiększenia pomocy: "Jestem zrozpaczony zwrotem, który przybrała ta wojna [...] od której powiedzmy wyraźnie, zależy polityczne istnienie Rosji - biadał w liście do Mikołaja. - Trzeba jak największych wysiłków, by pokonać to powstanie; należy przeciw pożarowi, obejmującemu nasze prowincje, użyć wszelkich sił wojskowych, a nawet narodowych Rosji". Ale imperator oczekiwał od swoich generałów sukcesów wojskowych, a nie rad politycznych. Stosunki między dworem petersburskim a główną kwaterą "armii czynnej" w Polsce pogarszały się z dnia na dzień. "Niech mi wolno będzie wyrazić Panu moje zdziwienie i mój żal - chłostał feldmarszałka gniew monarszy - że w tej nieszczęśliwej wojnie donosisz mi częściej o klęskach niż o zwycięstwach, że w 189.000 nie możemy nic zrobić 80-ciu tysiącom, że nieprzyjaciel wszędzie jest liczniejszy, a przynajmniej równy liczebnie, a my prawie zawsze stajemy naprzeciw niego słabsi [...] Nie widzę w Pańskich dyspozycjach nic, co by nam mogło zapewnić powodzenie i położyło koniec wojnie, a przy tym nie spostrzegam nic stanowczego w Pańskich zamysłach..." Pisząc te słowa, Mikołaj musiał już być zdecydowany na odebranie Dybiczowi dowództwa. Uwagi czujnych obserwatorów nie uszedł fakt, że w tydzień po bitwie pod Iganiami - 17 kwietnia 1831 roku - wezwano z Kaukazu do Petersburga feldmarszałka Iwana Paskiewicza hrabiego Erywańskiego, wodza wsławionego niedawnymi zwycięstwami nad Persami i zdobyciem Armenii. Cesarzowi było pilnie potrzebne zwycięstwo w Polsce. Sukcesy powstańcze trafiły na bardzo ciężką sytuację wewnętrzną w cesarstwie: epidemia cholery dezorganizowała życie państwa, odbijało się to na komunikacji i dostawach, szerzył się głód, zagrażały bunty chłopskie. Z dokumentacji zbadanej przez historyków wynika, że Mikołaj był w tym czasie bliski wyrzeczenia się wszystkich ziem polskich położonych na zachód od Wisły. Nie zamierzał ich oczywiście darować polskim rokoszanom. Miały być pozostawione do dyspozycji cesarskiego teścia i sprzymierzeńca: króla pruskiego Fryderyka Wilhelma III. Strona polska nie wykorzystała przejściowego osłabienia moralnego w obozie przeciwnika. Hetman powstania miał skierowany wzrok gdzie indziej. Opromieniony aureolą igańskiego zwycięstwa, które - łudzona pięknymi odezwami opinia publiczna przypisywała głównie jego dowodzeniu - generał Skrzynecki przemyśliwał tylko nad tym, jak by odniesione sukcesy wykorzystać na polu dyplomatycznym. Wiemy od pamiętnikarzy, że główna kwatera armii polskiej w Jędrzejowie Mazowieckim "przedstawiała w tej porze widok wielkiej kancelaryi ministeryalnej, gdzie układano mozolnie i przepisywano z jak największą starannością nie rozkazy wojskowe, lecz arcydzieła mądrości gabinetowej, ujęte w formę wykwintną, pełne głębokiej erudycji i nieprzepartej, jak sobie wyobrażano, siły przekonywającej..." Dobrawszy do swego "wydziału dyplomatycznego" dwóch biegłych w pisaniu pomocników: oddanego sobie przyjaciela - radcę stanu Andrzeja Horodyskiego oraz sekretarza komisji rządowej wojny majora Karola Hbnera* (*Był to ten sam Karol Hbner, który w roku 1825 prowadził dochodzenie przeciwko zbuntowanemu więźniowi twierdzy zamojskiej: byłemu majorowi Walerianowi Łukasińskiemu.) - polski Fabiusz Kunktator zasypywał notami i orędziami dyplomatycznymi różne eksponowane osobistości Europy, domagając się od nich bądź bezpośredniej pomocy zbrojnej, bądź działań mediacyjnych. Korespondencja ta nie pozostawała bez następstw. Na dowód można przytoczyć interesujący fragment z pamiętnika byłego szwoleżera generała Dezyderego Chłapowskiego. Będąc w poufałej przyjaźni ze Skrzyneckim, Chłapowski spytał go kiedyś wprost, dlaczego po tak świetnych zwycięstwach unika walnej rozprawy z nieprzyjacielem. "Brała mnie wielka chętka - miał na to odrzec hetman powstania - ale tylu emisariuszów z Francyi przybyło do mnie, zaklinając mnie, ażebym głównej bitwy nie wydawał i żebym się starał przedłużyć walkę kilka miesięcy, a negocyacye są już tak posunięte, iż bylebym tylko utrzymał armią naszą bez znacznej straty, to byt Polski już dyplomatycznie zapewniony. Musiałem i muszę się jeszcze do tego stosować". Aby usprawiedliwić przed wojskiem i narodem przerwę w działaniach orężnych, wódz uciekał się do różnych wybiegów. Za wygodny pretekst posłużyła mu... epidemia cholery, której pierwsze wypadki notowano w armii polskiej w parę dni po Iganiach. W zbiorach rękopisów archiwum Czartoryskich dochowały się do dzisiaj listy do Andrzeja Horodyskiego, w których hetman powstańczy polecał przyjacielowi i doradcy umieszczać jak najczęściej w prasie alarmujące artykuły o rozszerzaniu się cholery, z dodaniem, że "ta choroba za każdem starciem z Moskalami odnawia się złośliwiej". Stosował też Skrzynecki perswazje osobiste. Objeżdżał dywizje i pułki, aby po wiele razy powtarzać oficerom słowa utrwalone później w licznych pamiętnikach: "Ja nie głupi bić się z Dybiczem; ja wam nie skończę Maciejowicami jak Kościuszko; ja z Dybiczem menueta tańcować będę: ilekroć on się naprzód posunie, to ja pójdę w tył, a jak on w tył pójdzie, to ja się za nim posunę". Ta choreograficzna metafora, wiernie obrazująca strategię naczelnego wodza, musiała być upowszechniana bardzo szeroko, skoro nawet w wielkopolskim "pamiętniczku" generałowej Łubieńskiej, pod datą 6 maja, odnajduje się zapis: "Tańczymy ciągle menueta na Siedlce". Ale głównym sztabowcom armii nie odpowiadał ostrożny rytm wodzowskiego menueta. Prądzyński, o niebo lepiej od Skrzyneckiego wyczuwający sytuację, pojmował, że Dybicz nie może sobie pozwolić na żadne poważniejsze działania zaczepne przed nadejściem posiłków z cesarstwa. Generalny kwatermistrz nie miał wątpliwości, że jest to ostatni moment do wykorzystania przejściowej przewagi nad przeciwnikiem. Rezerwy ludzkie i materiałowe powstania były już na wyczerpaniu, natomiast nieograniczony potencjał wojenny cesarstwa musiał w dalszej perspektywie zapewnić zwycięstwo wojskom feldmarszałka. Nie wolno więc było zwlekać. W czasie gdy Skrzynecki układał z Horodyskim piękne odezwy podtrzymujące na duchu "rodaków z prowincji zabranych", Prądzyński wywodził niestrudzenie, że najskuteczniejszą pomocą dla powstań na Litwie i Wołyniu będzie pobicie głównych sił Dybicza. Szef sztabu Chrzanowski - dotychczas wierny sojusznik Skrzyneckiego w jego kontrowersjach z Prądzyńskim - również był już wyprowadzony z cierpliwości przez ciągłe uniki wodza. 24 kwietnia, kiedy Dybicz ośmielony bezczynnością armii polskiej zaatakował pod Kuflewem pozycje generała Dembińskiego, Chrzanowski kategorycznie zażądał, aby wykorzystać tę okazję do zajęcia całą siłą ważnego strategicznie Kuflewa i wydania walnej bitwy nieprzyjacielowi w warunkach dla strony polskiej jak najbardziej korzystnych. Naczelny wódz, mający do Chrzanowskiego większe zaufanie niż do Prądzyńskiego, zaczął się już podobno do tej propozycji przychylać, ale po pewnym czasie, zgodnie ze swym zwyczajem, odmówił podpisania rozkazów i polecił wykonanie kolejnego pas odwrotowego menueta w kierunku Mińska. Wtedy rozwścieczony szef sztabu zawołał: "Prowadzimy wojnę jak tchórze, o wiele lepiej i rozsądniej będzie zdać się natychmiast na łaskę" - po czym rzucił pióro i oświadczył, że żadnych rozkazów innych nie wyda. W wyniku nienormalnej sytuacji w Kwaterze Głównej stale rozdrabniana przez wodza i źle wykorzystywana armia powstańcza zaczęła ponosić pierwsze klęski. Szerokim echem odbiło się po całej Europie niepowodzenie wyprawy wołyńskiej generała Józefa Dwernickiego - legendarnego zwycięzcy spod Stoczka i Nowej Wsi. "Skrzynecki niezdolny do kombinacji w wielkim stylu a nadto niechętny Dwernickiemu, że go sławą przyćmiewał... - pisze August Sokołowski - zgodził się na to, aby go na Wołyń wyprawić, sądząc zresztą że może tam uczynić dywersyą, Dybicza przestraszy i w świecie dyplomatycznym wywoła korzystne dla powstania wrażenie. A jak w całem swojem działaniu Wódz Naczelny nie okazywał ani należytej rozwagi ani dojrzałego zastanowienia, tak i przy ekspedycyi Dwernickiego postępował nieoględnie, niemal lekkomyślnie. Bez dostatecznych wiadomości o siłach nieprzyjacielskich na Wołyniu i o ich rozłożeniu, bez należytych informacji o stanie umysłów i gotowości do powstania w tej części kraju, zdecydowano się w Warszawie rzucić ten korpus wyborny, nie mający żadnego punktu oparcia, na losy niepewnych wypadków". Skutki nie dały długo na siebie czekać. 27 kwietnia 1831 roku, po blisko trzytygodniowych upartych bojach, osaczony ze wszystkich stron przez przemagające siły nieprzyjacielskie, "mając wojsko zmęczone i konie do użycia prawie niezdatne", musiał Dwernicki szukać schronienia za granicą galicyjską. Liczył podobno na to, że po odpoczynku na neutralnym gruncie i doprowadzeniu szeregów do porządku uda mu się przedostać na Podole. Ale te rachuby go zawiodły. Wsławiony tyloma zwycięstwami korpus polski został przez Austriaków rozbrojony, zdobyczne armaty i wszelką broń palną mu odebrano, żołnierzy pod pozorem kwarantanny skoncentrowano w rejonie Morawicy, samego Dwernickiego aresztowano i pod eskortą wywieziono w głąb Austrii. Ostatnie dramatyczne raporty z Wołynia wstrząsnęły polską kwaterą główną i wytrąciły ją z jej bezruchu. Naczelny wódz odłożył niechętnie pióro dyplomaty, aby pochylić się nad mapą sztabową, podsuwaną mu natrętnie przez generalnego kwatermistrza. Wydano szereg zarządzeń przygotowujących armię do nowych działań orężnych. W wyniku jednego z tych rozkazów kwatera generała Tomasza Łubieńskiego uległa przesunięciu z Boimia pod Kałuszyn. Pisane spod Kałuszyna listy wprowadzają w atmosferę dni, w których rozstrzygały się ostatecznie losy wojny. "W obozie pod Kałuszynem 5 maja 1831 5 rano. Kochana Kostuniu. Nieprzyjaciel nas atakował wczoraj, cały dzień zeszedł nam na rozmaitych poruszeniach, w nocy budzono mnie ze 30 razy, tak że jestem porządnie zmęczony. Dzisiaj rano dostaję raport, że nieprzyjaciel cofnął się podczas nocy, a zatem nowy taniec rozpoczniemy". "W obozie pod Kałuszynem 11 Maja 1831 Kochana Kostuniu. Od pewnego czasu mamy szkaradny deszcz i zimno nieznośne. Od wczoraj dopiero mam strzechę nad głową nieprzepuszczalną, do której wiatr się nie dostaje, bo ją obłożyli korą z drzew. Razem z Generałem Milbergiem* (* Generał brygady Henryk Otton Milberg, dawny szef sztabu i totumfacki generała Wincentego Krasińskiego, dowodził w powstaniu 4. dywizją piechoty, w początkach maja 1831 pełnił rolę łącznika między generałem Łubieńskim a główną kwaterą.) w niej nocuję, ale mam nadzieję otrzymać z Warszawy namiot żołnierski, to będzie najwygodniej, bo wszędzie można go rozpiąć, ale niestety są małe i najwyżej trzy osoby mogą pod nimi się pomieścić. Spieszę się, bo konie Henryka, które przywiozły Bernarda (szwagier Henryka Łubieńskiego Bernard Potocki był adiutantem generała - M.B.) wracają do Warszawy. Felix (syn Piotra Łubieńskiego - M.B.) jest w Warszawie, gdzie się ekwipuje, ażeby wstąpić do 5-go strzelców pod pułkownikiem Zielonką. Zresztą żyjemy w oczekiwaniu wypadków, nie śmiejąc podnieść kurtyny, zakrywającej nam przyszłość". Pisząc do żony, przebywającej w Wielkim Księstwie Poznańskim, hrabia Tomasz ze zrozumiałych względów nie komentował smutnego zakończenia wyprawy wołyńskiej, ale zarówno on, jak i jego sztab, musieli pozostawać pod przemożnym wrażeniem tego dramatu. Widać to z listu, który tego samego dnia wystosował do guzowskiego patriarchy klanu siostrzeniec i adiutant generała młodziutki Wojciech Morawski. "W obozie pod Kałuszynem 11 Maja 1831, o 7 zrana Kochany Dziaduniu. Bardzo jesteśmy niespokojni o Dwernickiego. Wiadomości najprzeciwniejsze nas dochodzą; sądzą, że nie powinien był dać się rozbroić, a jeśli się do tego zobowiązał, wojsko skłonić do zbuntowania się niby to przeciw niemu, i do przerznięcia się do Polski. Zdaje mi się jednak, że to zupełnie od miejscowości i okoliczności zależało, o których sądzić nie możemy. Bez wątpienia Dwernicki nie ujdzie nagany, że się nazbyt daleko zapędził bez rozwagi. Jakkolwiek cios ten na nas zesłała Opatrzność, nadziei tracić nam nie wypada, gdyż jeśli Ojczyzna ma być nagrodą poświęceń naszych, to nie tak łatwo do tej nagrody prawa sobie rościć możemy. Smucą mnie tylko Łuszczewscy (rodzina spowinowacona z klanem Łubieńskich - M.B.) jeśli Pan Michał był przy Dwernickim, a teraz wygnany do Morawicy, gdzie mniej wygnanie jak niemożność usłużenia Ojczyźnie w tak ważnych okolicznościach dolegać go musi". Generał uzupełnił refleksje siostrzeńca krótkim dopiskiem: "Parę tylko słów dopisuję, żeby ucałować rączki Kochanego Ojca, lękam się, żeby nieszczęśliwe zdarzenie Dwernickiego nie było początkiem końca". Tymczasem w głównej kwaterze wojsk powstańczych w Jędrzejowie z wielkimi oporami dopracowywano założenia kolejnej operacji ofensywnej, która wejść miała później do kronik wojny pod nazwą "wyprawy na gwardie". Nowy plan strategiczny powstał w wyniku kompromisu między rozmiłowanym w unikowym menuecie wodzem naczelnym a rozsadzanym przez ikrę bojową generalnym kwatermistrzem. Nie mogąc w żaden sposób nakłonić Skrzyneckiego do bezpośredniego zmierzenia się z głównymi siłami nieprzyjacielskimi, Prądzyński przeniósł swą uwagę na samodzielny korpus gwardii cesarskich, wyczekujących bezczynnie w widłach Narwi i Bugu na zwycięstwo Dybicza i zaproszenie do odbycia uroczystego wjazdu do pokonanej Warszawy. Z pomysłem zaatakowania "petersburskich paniczów", którymi dowodził osobiście młodszy brat cesarza wielki książę Michał, występował już w marcu szef sztabu Chrzanowski. Ale w jego ujęciu atak na nadworne wojsko Mikołaja troskliwie strzeżone z oddali przez feldmarszałka Dybicza, miał być jedynie manewrem taktycznym, obliczonym na odciągnięcie od Warszawy głównych sił cesarskich. W maju sytuacja była inna: Dybicz nie był już dla Warszawy tak groźny, jak przed dwoma miesiącami, a na zapleczu "petersburskich paniczów" rozwijało się powstanie litewskie. W nowych warunkach stało się dla Prądzyńskiego jasne, że zniszczenie korpusu gwardii i konsekwencje z tego faktu wynikające mogą zadecydować o wyniku całej wojny. Ponieważ Chrzanowskiego nie było już w głównej kwaterze, gdyż Skrzynecki wysłał go ze spóźnioną odsieczą dla Dwernickiego, mógł generalny kwatermistrz bez przeszkód zmodyfikować plan kolegi według własnego widzimisię. Dzięki jego genialnym retuszom marcowa demonstracja taktyczna nabrała w pierwszych dniach maja cech wielkiej operacji strategicznej, prowadzącej prosto do rozstrzygnięć ostatecznych. Według założeń Prądzyńskiego "armia polska miała znieść korpus gwardyjski, przenieść teatr wojny za Bug, przez województwo augustowskie otworzyć sobie komunikacyą z powstaniem litewskiem, przeciąć Dybiczowi związki z Prusami, skąd pociągał żywność i furaż dla koni i udaremnić w ten sposób marsz nieprzyjaciela ku dolnej Wiśle z oparciem o granicę pruską". Niezaprzeczoną trafność planu Prądzyńskiego docenili nawet przeciwnicy. "Jeżeliby się tylko udało korpus ten pobić - pisał o wyprawie na gwardie Friedrich Smitt, historiograf generalnego sztabu rosyjskiego i naoczny świadek wydarzeń wojennych w Polsce - tedy Feldmarszałek zostawał przymuszony do ustąpienia natychmiast z Królestwa, cała Litwa podnosiła się, a skutki moralne ze zniesienia wojska nadwornego Cesarza byłyby w ogromie swoim nie do obrachowania, nie tylko u wojsk przeciwnych, ale w Polsce, ale w Rosyi i w całej Europie. Jakiż to postrach, jaka trwoga byłaby musiała owładnąć Rosyan, skoroby pierwsze wojsko państwa było zniesione! Natenczas Feldmarszałek nie byłby mógł w żaden sposób stawić czoła Polakom, a dokądże zaentuzjazmowanie tych ostatnich mogłoby doprowadzić".* (* Niektórzy polscy historycy wojskowości krytykują plan wyprawy na gwardie, uważając, że znacznie prostszy i bezpieczniejszy byłby bezpośredni atak na główne siły Dybicza. Ba, Prądzyński uważał tak samo, ale nie udało mu się przekonać o tym Skrzyneckiego.) Zdaniem Prądzyńskiego "zaentuzjazmowanie" Polaków zwycięstwem nad gwardiami mogło doprowadzić bardzo daleko. "Gdybym powiedział, że do Petersburga - pisał później w Pamiętnikach - zdawałoby się niejednej zimnomatematycznej głowie urojeniem egzaltowanej głowy; a jednak położenie rzeczy było takie, że przy dwóch lub trzech wypadkach pomyślnych tego rodzaju [...] wypadek ten mógł przyjść do skutku w drugiej kampanii". Tak więc, dokładnie w tym samym czasie, kiedy jeden generał powstańczy w obozie pod Kałuszynem dostrzegał już "początek końca" wojny niepodległościowej, inny generał powstańczy w pobliskim Jędrzejowie roił sobie w swojej - bynajmniej nie "egzaltowanej", lecz "zimnomatematycznej" głowie strategika i inżyniera o podyktowaniu cesarzowi Mikołajowi pokoju w jego własnej stolicy. Ale na drodze prowadzącej do realizacji tych zuchwałych marzeń stał dwudziestoośmiotysięczny korpus gwardii, żeby zaś móc się zmierzyć z gwardiami, trzeba było przedtem przełamać opór powstańczego hetmana. Zniewolony sytuacją ogólną i zapałem wojsk naczelny wódz nie sprzeciwiał się wyprawie na gwardie w sposób tak zdecydowany jak uprzednim projektom bezpośredniego zaatakowania Dybicza, czynił jednak wszystko, aby propozycje Prądzyńskiego sprowadzić do dawnych minimalistycznych założeń Chrzanowskiego. "Gen. Skrzynecki przyzwalał na pozór na tę operacyą - czytamy w Pamiętnikach - atoli postępowanie jego następne dowiodło, że wcale z innego uważał ją stanowiska, aniżeli kwatermistrz generalny, że ani na chwilę nie przypuszczał tego, co być mogło jej uwieńczeniem, bez czego stawała się czczym i może nawet i niebezpiecznym odkazem, to jest ani na chwilę nie przypuszczał walnej rozprawy nawet z gwardyami (pełny plan Prądzyńskiego przewidywał, że po pobiciu gwardii dojdzie także do rozprawy z Dybiczem). W głębi swojej duszy pieścił on wcale inne myśli, które wstyd go poniekąd było objawiać w zupełności swojemu doradcy. Łudził się nadzieją, że gwardye samego odkazu przelękną się, że bez boju ustąpią; chciał z tem o tyle tylko iść naprzód, o ileby "panicze petersburskie" cofać się raczyli. Uśmiechała mu się nadzieja zarwania cokolwiek z bogatych obłogów (bagaży), któremi oni rzeczywiście przeciążeni byli..." Denerwujące chandryczenie się między wodzem naczelnym a generalnym kwatermistrzem o wyprawę na gwardie ciągnęło się przez pierwszą dekadę maja. Wódz był niewyczerpany w wynajdywaniu coraz to nowych pretekstów dla odwlekania operacji. Niektóre z nich były wręcz humorystyczne. "Między powodami tych zwłok - wspomina Prądzyński - było także przybycie do głównej kwatery do Jędrzejowa artysty, przysłanego przez panią Skrzynecką dla wylitografowania wizerunku Wodza naczelnego, ponieważ nie był kontent z tych obrazków, co się dotąd w handlu znajdowały i rzeczywiście nie awantażownie go wystawiały. O kilka dni losy Polski zostały w zawieszeniu dla tak ważnego powodu." Pomimo irytacji generalnego kwatermistrza prace nad litografią Skrzyneckiego zostały doprowadzone do końca. Wizerunek powstańczego hetmana, opatrzony na wieczną rzeczy pamiątkę przypisem artysty: "zdjęty z natury w miesiącu maju" - przekazano do upowszechniania w prasie i handlu. Naczelny wódz powstania prezentował się na litografii marsowo i szlachetnie. Był właśnie taki, jakim wyobrażała go sobie cała postępowa Europa, dowiadująca się z gazet o wspaniałych sukcesach oręża polskiego. Ale Prądzyński - skazany na najbliższą współpracę ze Skrzyneckim - widział go zgoła inaczej. Zmęczony do ostatnich granic ciągłym wymigiwaniem się zwierzchnika od powzięcia decyzji - generalny kwatermistrz musiał w końcu, podobnie jak przed miesiącem, odwołać się do pomocy Rządu Narodowego. Książę-prezes Czartoryski, tak samo jak Skrzynecki, nie wierzył w możliwość rozstrzygnięcia wojny operacjami militarnymi, ale był człowiekiem znacznie większego odeń formatu i lepiej się orientował w nastrojach społeczeństwa. Poza tym wyprawa na gwardie odpowiadała mu jako środek do dalszego umocnienia pozycji Polski w opinii międzynarodowej. Rozpoczęła się więc znowu gorączkowa korespondencja między Pałacem Namiestnikowskim w Warszawie a główną kwaterą w Jędrzejowie. Ale zachęty prezesa Rządu Narodowego do uderzenia na gwardie cesarskie zostały odparte przez naczelnego wodza z bezprzykładną arogancją. "Winszuję Księciu - pisał do swego protektora generał Skrzynecki - że z polityka i dyplomaty stałeś się wojskowym i strategikiem i starego żołnierza sztuki wojskowej uczyć zamierzyłeś". 9 maja przybył do głównej kwatery w Jędrzejowie członek Rządu Narodowego Joachim Lelewel, przywożąc z sobą emisariusza z Litwy Feliksa Wrotnowskiego - swego dawnego studenta z uniwersytetu w Wilnie. Celem odwiedzin było nakłonienie Skrzyneckiego do najszybszego wsparcia powstania litewskiego. W Pamiętniku z roku 1830/31 Lelewel poświęca sporo miejsca swojej wizycie w kwaterze jędrzejowskiej. Wódz przyjął gości z nie ukrywaną niechęcią, starał się jednak usprawiedliwiać przed przedstawicielem rządu swój sposób prowadzenia wojny. "Nie pytany eksplikował się, dlaczego tyle tygodni stoi nieczynnie. Bo ostrożność tego wymaga, bo oszczędzać i nie narażać ludzi wypada, a czekać dezorganizacji armii rosyjskiej, gdzie pomorek jest wielki..." Lelewel nie poddał się tym argumentom i uznał za stosowne wysłuchać jeszcze wyjaśnień generała Prądzyńskiego. Rozmowa z nim odbyła się w warunkach konspiracyjnych. Zwycięzca spod Igań "z niejakim wymusem cedził wyrazy, nazwiska Skrzyneckiego nie wymieniał wcale, mówił tylko o <> i powtarzał sentencje, że <>". Ale sytuację strategiczną przedstawił bez żadnych przemilczeń i retuszów. Ujawnił przed pentarchą wszystkie żale i obawy, z którymi się nosił od początku wojny; biadał, że w wyniku długiej przerwy w działaniach "korzyści przed sześciu tygodniami są niczem". Zakończył żałosnym wyznaniem: "Nie spoczywamy na różach, wiedz, że położenie nasze nie do zazdrości". Dzięki informacjom uzyskanym od Prądzyńskiego "inaczej rzecz się Lelewelowi odkrywała". Opuścił Jędrzejów w stanie wielkiego poruszenia i po powrocie do Warszawy postawił na nogi cały rząd. Od razu wystosowano do Skrzyneckiego obszerny memoriał, stwierdzający w konkluzji, "że sprawa powstania i przyszłości narodu zawisła jedynie od czynności wojennej". Rząd ostrzegał wodza, że jeśli tego głosu nie posłucha, wówczas na niego spadnie cała odpowiedzialność za dalszy przebieg wydarzeń. Zaszantażowany pogróżką hetman powstańczy musiał się wreszcie zabrać na serio do realizacji planu generalnego kwatermistrza. Jak bardzo niechętnie to czynił, świadczą słowa, którymi zawiadomił prezesa Rządu Narodowego o wznowieniu działań wojennych. "Znudziliście mnie, więc ruch rozpoczynam..." W takich okolicznościach doszło do zaplanowanej przez Prądzyńskiego wyprawy na gwardie, a w związku z nią - do oderwania generała Łubieńskiego od jego leż podkałuszyńskich. "W obozie pod Kałuszynem, 12 Maja 1831 Kochana Kostuniu. W tej chwili otrzymałem rozkaz opuszczenia tego obozu, do którego przez 14 dni pobytu już się przyzwyczaiłem, ażeby jechać nie wiem jeszcze gdzie? ale nie troszczę się o to, zdając się zupełnie na Opatrzność. Czyż nie jesteśmy zresztą całe życie w takim samym położeniu? Czyż wiemy, co się za jedną chwilę stanie? Nasz pyszny rozum nieraz chce przyszłość odgadnąć i ukartować, ale zawsze na próżno. Nie wiem jeszcze, jak Ci ten list przeszlę w tym ruchu, w jakim teraz będziemy, ale go przygotuję i schowam do mojej teki, będzie on dowodem, że w każdej życia okoliczności myślałem o Tobie i o naszych dobrych dzieciach. Dzisiaj jest Wniebowstąpienie, byłem z Morawskim (Wosiem) w kościele w Kałuszynie, jeden z kapelanów wojskowych miał kazanie patriotyczne, odpowiednie do okoliczności. Generał Umiński był z wizytą u mnie. Teraz jest niesłychanie uprzejmym dla mnie, pełen komplimentów, ale nie wiem, dlaczego nie mam do niego zaufania". Następny list generała pisany był już z marszu. "14 Maja Ossów za Okuniewem. Zrobiliśmy dwa marsze nocne, ja tu stanąłem o 1 w nocy. W tej chwili dalej maszerujemy. Nie wiem, gdzie idziemy, ani co robiemy, ani tem mniej co z tego wyniknie. Widziałem wczoraj Ladysia Zamoyskiego, jest dużo lepiej, ale dopiero za tydzień połączy się z nami. Powtórzył mnie wszystkie komeraże Warszawskie, to aż litość człowieka zbiera. Zdaje się, że gdy namiętności i miłość własna raz wchodzą w grę, trudno je powstrzymać. Ale obawiam się, że tu już chodzi tylko o miłość własną, bo namiętności wymagają pewnych podstaw wielkości i siły charakteru, których my nie posiadamy. Niestety, nie mamy żadnego wyższego człowieka, który by mógł stanąć na czele i rządzić wszystkiemi temi dziecinnemi zachciankami, które targając każden w inną stronę, osłabiają ogólny bieg rzeczy. Chciałbym więcej napisać, ale siedzę w małym pokoiku w domu ekonoma Ossowskiego, gdzie pełno oficerów mego sztabu. Turno między niemi także, a wszyscy razem gadają i hałasują". W kilka godzin po napisaniu listu generał Łubieński osiągnął ze swoim korpusem rejon Serocka, gdzie koncentrowały się wojska przeznaczone do wyprawy na gwardie. Tam dopiero wprowadzono go dokładnie w zadanie bojowe, które przydzielał mu plan Prądzyńskiego. "Odebrał ważne polecenie udania się marszami jak najgwałtowniejszymi ponad prawym brzegiem Buga aż do Nura, zostawiając w przyzwoitych punktach ponad rzeką posterunki obserwacyjne. Pod Nurem miał zachwycić most Rosyan, zająć tam stanowisko nieprzystępne z frontu i uważać z niego jak najczujniej wszelkie poruszenia Feldmarszałka, stojącego pod Siedlcami, na koniec oświecać się na wszystkie strony i jak najdalej swoją liczną jazdą. Było mu polecone, ażeby miał oko szczególnie zwrócone powyżej Nura na okolice Drohiczyna, którędy Feldmarszałek niewątpliwie debuszować będzie. Skoro to nastąpi, Łubieński miał się stać przednią strażą armii polskiej przeciwko Diebitschowi i miał ustępować ku niej przed Feldmarszałkiem, o ile tenże następować będzie..." Bojowe zadanie generała Łubieńskiego w myśl planu Prądzyńskiego sprowadzało się więc przede wszystkim do zajęcia miasteczka Nur wraz z jego przeprawą przez Bug, gdyż był to najważniejszy węzeł komunikacyjny między gwardiami a głównymi siłami Dybicza. Pozostałe działania grupy Łubieńskiego miały mieć charakter wyłącznie obserwacyjno-ubezpieczający. Do wykonania tych zadań został wyposażony generał niezwykle hojnie, bo do II korpusu jazdy dodano mu jeszcze całą V dywizję piechoty pod dowództwem generała Henryka Kamieńskiego - dawnego kolegi z I pułku szwoleżerów i współpracownika z Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Miał więc łącznie pod swoją komendą przeszło jedenaście tysięcy ludzi i dwadzieścia sześć dział. Tak potężnym zgrupowaniem wojska nie dowodził jeszcze nigdy. Późniejsi krytycy planu wyprawy na gwardie uznają, że wojska tego było za dużo jak na zadania, które mu zlecono.* (* Łubieńskiemu dano za wiele wojska, o ile miał tylko obserwować nieprzyjaciela - pisał generał Chrzanowski - za mało, jeżeli miał walczyć".) Było go też z pewnością za wiele, jak na doświadczenia dowódcze generała buchaltera. Wyprawę na gwardie poprzedził doskonale obmyślony przez Prądzyńskiego manewr taktyczny, polegający na "wykradzeniu" Dybiczowi sprzed nosa głównych sił polskich i zastąpieniu ich dziesięciotysięcznym korpusem obserwacyjnym generała Jana Nepomucena Umińskiego. Umiński przeprowadził ten manewr w nocy z 12 na 13 maja (stąd zapewne jego wizyta u generała Łubieńskiego, wspomniana w liście z 12 maja) z tak wzorową dyskrecją, że w obozie nieprzyjacielskim niczego nie zauważono. Zluzowane wojska polskie spokojnie pomaszerowały na punkt wypadowy w Serocku, a Dybicz jeszcze przez dobrych parę dni pojęcia nie miał o burzy wzbierającej przeciwko gwardiom. W dalszych fazach operacji nie przestrzegano już tak pilnie dyskrecji. Przy analizowaniu wyprawy na gwardie - zakończonej w ostatecznym wyniku krwawą masakrą wojsk polskich pod Ostrołęką - poświęca się zazwyczaj wiele uwagi sprawie tajemnicy wojskowej. Niektórzy kronikarze i pamiętnikarze upierają się przy poglądzie, że wszystkie niepowodzenia działań przeciwko gwardiom wynikły ze zbyt wczesnego odkrycia przed nieprzyjacielem szczegółów planu Prądzyńskiego. W związku z tym atakuje się między innymi także najbliższe otoczenie generała Łubieńskiego. Pamiętnikarka Natalia Kicka - niepocieszona wdowa po poległym pod Ostrołęką generale Ludwiku Kickim i zaprzysiężona nieprzyjaciółka klanu "pobożnych spekulatorów" - występuje w swym pamiętniku z gwałtownymi oskarżeniami przeciwko osiemnastoletniemu juniorowi klanu, podporucznikowi Wojciechowi Morawskiemu, pomawiając go o lekkomyślność zdradzenia sekretnych rozporządzeń naczelnego wodza, co w konsekwencji miało się stać główną przyczyną klęski ostrołęckiej. Na biednym Wosiu Morawskim skrupiło się przyrodzone całemu klanowi nadmierne zamiłowanie do korespondencji. "Na tajemnicy największej leżał szczęśliwy obrót wyprawy na gwardie - pisze pani Kicka. - Tomasz Łubieński miał przy sobie jako adiutanta młodego siostrzeńca, Wojciecha Morawskiego. Po przejściu przez Narew, rasztakując przez kilka godzin ze sztabem w wioseczce małej, w plebanii biednego proboszcza, gdy Tomasz Łubieński wypoczywał, Morawski zasiadł do napisania listu do siostry, co nie było ani na czasie, ani wcale mądre. Opisał jej wszystkie ruchy naszej armii, donosił o tajnych rozporządzeniach, nadesłanych ze sztabu głównego przez naczelnego wodza, na mocy których pan Tomasz Łubieński rozpoczął ruchy, mające na celu oskrzydlenie gwardii. Umieszczony przy sztabie wuja wiedział niestety o najskrytszych rozkazach wodza naczelnego. Nad rankiem wrzucił list skończony do stolika, na którym pisał. Gdy zatrąbiono na koń, zapomniał o liście i ze sztabem wuja w dalszy marsz poszedł. Zaledwie znikły w przestrzeni szeregi naszego wojska, część głównego sztabu Dybicza nadciągnęła na czele znacznego oddziału Moskali; zajęli wioseczkę i plebanię, porzuconą przez generała Tomasza Łubieńskiego. List pana Wojciecha Morawskiego został natychmiast znaleziony, odczytany z największą ciekawością. Zdradził plan Skrzyneckiego. Stosownie do wskazówek w nim zawartych zostały śpiesznie rozporządzenia wydane i ten nieszczęsny list klęski pod Ostrołęką stał się przyczyną. Lekkomyślność pana Morawskiego okryła kraj żałobą". Owdowiała generałowa powołuje się w swoich oskarżeniach na świadectwo szefa sztabu rosyjskiego pułkownika Muchanowa, który już po zdobyciu Warszawy, na "herbatach wieczornych" u księżnej Anny Sapieżyny, miał pokazywać obu paniom list Wosia Morawskiego, wszyty w rosyjskie akta sztabowe, wyjaśniając przy tym z naciskiem: "Nie wiedzieliśmy zupełnie nic a nic o ruchach polskiej armii, ten list nas uratował". Pomimo tak przekonujących dowodów za przesadę trzeba chyba uznać obciążenie nieostrożnego adiutancika generała Łubieńskiego odpowiedzialnością za klęskę ostrołęcką. Tym bardziej że pułkownik Muchanow, pragnąc zapewne posiać niezgodę na najwyższym piętrze towarzystwa warszawskiego, zreferował sprawę niezupełnie prawdziwie. Z obiektywnej dokumentacji, zbadanej przez historyków, wynika, że Rosjanie dowiedzieli się po raz pierwszy o wyprawie na gwardie nie z listu Morawskiego, lecz z zeznań porucznika Kamieńskiego z 4. pułku strzelców konnych, wziętego do niewoli 16 maja w potyczce pod Porębą. Generał Łubieński z pierwszej części zleconego mu zadania wywiązał się bez zarzutu. 17 maja, po krótkiej utarczce z zaskoczoną załogą rosyjską, zajął Nur i obsadził przeprawę na Bugu.* (* Rodzinny biograf Roger Łubieński mylnie podaje, że była to owa "pamiętna bitwa pod Nurem", która tyle rozgłosu przysporzyła jego stryjecznemu dziadowi. Prawdziwa bitwa pod Nurem odbyła się dopiero 22 maja.) O wykonaniu zadania zawiadomił natychmiast naczelnego wodza, dodając przy tym, że "Dybicz stoi nieporuszenie na dawnych swoich stanowiskach" (ta ostatnia wiadomość pochodziła od junkra rosyjskiego przechwyconego w drodze z kwatery Dybicza do kwatery wielkiego księcia Michała). 18 maja raport Łubieńskiego dotarł do głównej kwatery polskiej, mieszczącej się wówczas w majątku Troszyn. Odebrał go tam z najwyższą radością generał Prądzyński, pełniący zastępczo obowiązki szefa sztabu.* (* Oficjalną nominację na szefa sztabu, w miejsce nieobecnego generała Chrzanowskiego, otrzymał Prądzyński dopiero rankiem 26 maja - bezpośrednio przed batalią ostrołęcką.) Autor planu operacyjnego był najgłębiej przekonany, że "obecnie nie ma żadnego powodu do zwłoki lub wahania, że należy jak najprędzej korzystać z pomyślnych okoliczności i śmiałem uderzeniem na gwardye dokonać rozpoczętego dzieła. Położenie było wyjątkowo szczęśliwe, armia polska liczebnie silniejsza, żołnierz pełen zapału oczekiwał niecierpliwie hasła do bitwy". Ale generał Skrzynecki ciągle jeszcze nie mógł przełamać swoich wahań. Pamiętniki Prądzyńskiego znowu nas wprowadzają w niewiarygodną atmosferę głównej kwatery armii powstańczej. "Wódz naczelny wynajdował nowe trudności i znowuż godziny upływały na dyskusyach - wspomina nieszczęsny kwatermistrz generalny. - Straszne one były owe dyskusye. Skrzynecki w życiu salonowem warszawskiem był nabrał smaku do owych czczych rozpraw, co to nigdy do żadnego nie doprowadzają rezultatu, a często bardzo gorycz rodzą. Zdawało mu się, że się w nich odznacza dowcipem i trafnością rozumowań, ale na wojnie taka czcza gadanina zabijała czas i najkosztowniejsze chwile ginęły nieodzownie. W obecnym przypadku kilkakrotnie dawał swoje przyzwolenie i znowu go brały skrupuły, a za każdym wznowieniem sporu godzina, przeznaczona do rozpoczęcia ataku, musiała być naprzód posunioną. Na koniec przystał, jak się zdawało, ostatecznie. Naprzód atak miał się rozpocząć przede dniem; przyszło do tego następnem posuwaniem czasu, że aż godzinę dziewiątą na rozpoczęcie ruchu wyznaczyć wypadło [...] i Wódz naczelny, zgodziwszy się na to, zostawił mi zredagowanie rozkazów a sam poszedł spać. Ja odetchnąłem po tej uciążliwej rozprawie. Nie tracę ani chwili, udaję się do pokoju, gdzie moi oficerowie na mnie czekają. Każę im zasiąść do stołu i chodząc szybkimi krokami, dyktuję im... dyspozycyą do jutrzejszej bitwy i rozkazuję, ażeby oficerowie od dywizyi byli w pogotowiu z końmi i własnego konia rozkazuję podać, bo wydawszy rozkazy, mam się udać do Giełguda* (* Generał brygady Antoni Giełgud dowodził w tym czasie 2. dywizją piechoty.) i rozpocząć z nim ruch natychmiast, skoro tam przybędę..." Przygotowanie "dyspozycyi" do bitwy, która miała rozgromić gwardie cesarskie i utorować drogę do dalszych zwycięstw, było dla Prądzyńskiego fraszką. Prawdziwe trudności zaczęły się dopiero później. "Z tą dyspozycyą udaję się do Wodza naczelnego, ażeby uzyskać potwierdzenie [...] Wchodzę do niego z papierem w jednem ręku, ze świecą w drugiem. Wódz już spał, zupełnie rozebrany. Budzę go. Odczytujemy dyspozycyą. Na wszystko zgoda [...] i ja odchodzę życząc mu dobrej nocy a pomyślnego poranka. Gdy już na progu byłem, Skrzynecki woła na mnie, ażebym wrócił. Już go znowu nagle opanowały wahania się. Mówi więc do mnie: - Słuchajno, wszakże to nie ma w tem nic pilnego; nie posyłaj tego rozkazu, jutro się przecie namyślimy. - Struchlałem, dreszcz mnie przeszedł, ręce mi opadły. Ale czując wielkość chwili, otrząsam się z odurzenia, przytłumiam gorycz, pogardę dla takiego Wodza, które się gwałtownie w sercu mojem rodzą: przemawiam do niego z zapałem i całą siłą przekonania. Wystawiam mu, że jużeśmy dwadzieścia cztery godziny zmarnowali, że do cudów należy, iż pomimo tego błędu fortuna jeszcze nam sprzyja i jeszcze nam łupu naszego nie usunęła, że igrać dalej z jej darami jest to chcieć przymusić ją do odwrócenia się od nas, że gwardye, mając tylko za sobą wybór między dwoma długiemi a ciasnemi przeprawami pod Łomżą i Gacią, zostawszy atakowane z frontu pod Jakacią i od Kleczkowa, gdy im tymczasem Giełgud w tył zajdzie, niewątpliwą ponieść muszą klęskę. Wymowa moja, nalegania, rozumowania, prośby - wszystko to było bronią zużytą. Zrazu chciał mnie on przekonać, że na zwłoce wcale nic nie tracimy. >>Albowiem - mówił - jeżeli gwardye mają ochotę się wybić, to nam i jutro, i pojutrze dotrzymają placu. Jeżeli zaś bić się nie chcą, tedy chociażbyśmy i natychmiast na nie następowali, zrazu się usuną<<. Nie było już co mówić do generała, który swoje pojęcie wojenne w takie przyodziewał sofizmata. Przecież jeszcze wznowiłem moje usiłowania, ażeby mu wytłumaczyć, co to jest na wojnie korzystanie z chwili lub jej zaniechanie, dla jakich powodów nieprzyjaciel przez jeden dzień, przez dwa dni przymuszonym być może do mimowolnej walki, a że te przyczyny zmuszające lada chwila ustać mogą. Wszystko było na próżno. Naleganie moje zniecierpliwiło tą razą Wodza naczelnego; podnosząc głos, powiedział mi na koniec surowo w języku francuskim: >>Mości panie generale, proszę o tym pamiętać, że ja rozkazuję, rzeczy zatem dziać się będą nie jak Pan chcesz, ale jak ja je rozumiem; a teraz proszę mi dać spać<<. I wskazał mi ręką drzwi, a sam obrócił się do ściany. Wychodząc trzasnąłem drzwiami za sobą, bo mi się już przebierała miarka cierpliwości. Oficerom moim powiedziałem, że już nic nie będzie, że mogą się pokłaść spać. Oficerowie ci, pełni ochoty i ognia, co z uniesieniem pisali dyspozycyą do bitwy, pospuszczali (nosy) na kwintę; widzieli mię w najwyższem wzruszeniu; pierwszy raz pomiarkowali, że się wzniosła chmura między Wodzem naczelnym a kwatermistrzem generalnym. Straszna ona była dla mnie ta noc z 18-go na 19-ty maja. Już musiały spaść sprzed oczu łudzenia się, już stało się dla mnie rzeczą najoczywistszą, że gwardyom nic zgoła nie zrobimy, ale co gorsza, już w duszy sobie przyznać musiałem, że przy takiem postępowaniu wojennem klęska, i to sromotna klęska, powstanie nasze zakończyć musi. Owładnęła mię mocna gorączka, ćmiło mi się przed oczami, na próżno szukałem spoczynku, dosiedzieć na miejscu nie mogłem; ciasno mi było w obszernej izbie troszyńskiego dworu; wybiegałem na dwór, duszno mi jeszcze było pod niebios sklepieniem..." Taki miały przebieg historyczne wypadki w dworze troszyńskim, w wyniku których zaskoczone gwardie cesarskie zdołały uniknąć pewnej zguby, jaką im gotował plan Prądzyńskiego. Autorowi planu wyprawy na gwardie pióro dygocze z pasji, kiedy tę noc wspomina. "Dzisiaj jeszcze, po tylu upłynionych latach, krew się burzy, opisując takie horrenda - sumituje się w Pamiętnikach - a przecie uniknąć tego nie można, jeżeli przyszłe pokolenia polskie mają się dowiedzieć, dlaczego zmarniało potężne wysilenie narodu w roku tysiącznym ośmsetnym trzydziestym pierwszym". Historycy widzą w wydarzeniach nocy troszyńskiej "zwrot w historyi powstania, wstęp do klęski Ostrołęckiej i do ostatecznego, nieuniknionego już w tych warunkach upadku sprawy narodowej". Znany nam dobrze i wielokrotnie sprawdzony pamiętnikarz Ignacy Habdank-Kruszewski, który był świadkiem wypadków w dworze troszyńskim, nawet w nich uczestniczył, tak kończy swoją relację na ten temat: "Ciężko zawiódł Ojczyznę generał Skrzynecki w tej nieszczęsnej chwili, zadał cios śmiertelny powstaniu narodu. Niech go Bóg i historya sądzi". Generał Łubieński wykonywał swój "dozór" nad Bugiem przez tydzień. Przebieg tych kilku dni między pierwszą a drugą bitwą pod Nurem jest tak szczegółowo opisany przez historyków (na przykład w pracy Janusza Wojsza Działania grupy gen. Tomasza Łubieńskiego podczas wyprawy na gwardie), że czytając te opisy widzi się z całą dokładnością teren zwiadu i bojów generała - gęsto zalesiony, miejscami bagnisty trójkąt między trzema rzekami: Bugiem, Nurcem i błotnistą Zuzelą - z dalekim wybiegiem aż po Bielsk Podlaski. Ma się także przed oczami cały szeroki wachlarz podkomendnych generała, poczynając od świetnie wyekwipowanego 5. pułku strzelców konnych (dawniej "gwardyi szaserów") aż po odzianych w zdobyczne mundury rosyjskie i uzbrojonych częściowo w kosy dzielnych wojaków z pułków piechoty nowej formacji. Nie bez znaczenia dla strony psychologicznej obrazu jest fakt, że wyprawa na gwardie przywiodła generała Łubieńskiego z powrotem w okolice najpiękniejszych przeżyć młodzieńczych. W zasięgu jego dozoru znalazły się miasteczka Ciechanowiec i Brańsk*, (* Warto przypomnieć, że był to ten sam Brańsk, w którym zimą 1826 roku, z inspiracji "szwaliżera" Michała Rukiewicza jego rosyjscy współspiskowcy próbowali zbuntować batalion Korpusu Litewskiego.) a między nimi Rudka - dawna posiadłość kasztelana Józefa Ossolińskiego, w której młodziutki hrabia Tomasz bywał częstym gościem jako konkurent do ręki swej późniejszej żony. Bardzo możliwe, że na tej właśnie - pilnie patrolowanej przez wojska generała - drodze z Ciechanowca do Brańska wydarzyła się przed ćwierćwieczem owa pamiętna katastrofa z sankami, która spowodowała tak pomyślny zwrot w uczuciach pięknej kasztelanki z Rudki i popchnęła ją w ramiona zakochanego panicza z Guzowa. W końcu maja 1831 roku hrabina Konstancja z Ossolińskich Łubieńska na wiadomość o działaniach wojennych męża w miejscach jej dzieciństwa i młodości odnotowała w swoim wielkopolskim dzienniczku: "To wejście na Litwę do naszego Ciechanowca i Brańska zelektryzowało mnie, że zalewałam się obfitemi łzami. W tym, co sprawiało, że płynęły serdecznie, było wszystko: wspomnienia dzieciństwa, piękna nadzieja i duma narodowa a potem te bojaźliwe wątpliwości, których pożywką są smutne doświadczenia, niepewne zdrowie i nawyk nieszczęścia". Hrabiego Tomasza również musiały głęboko poruszać wspomnienia wiążące się z rejonem jego "dozoru". Jeżeli reagował na nie podobnie jak żona, to nie było to chyba najlepszą "pożywką" dla wodza jedenastotysięcznego korpusu, uczestniczącego w ważnej operacji ofensywnej. Działania generała Łubieńskiego nad Bugiem są bardzo trudne do jednoznacznego osądu. W tradycji rodzinnego klanu, a także we współczesnych źródłach oficjalnych, jak rozkazy dzienne naczelnego dowództwa i komunikaty ogłaszane w prasie - przedstawiano je w świetle zdecydowanie dla generała korzystnym. W ostatnich dniach maja 1831 roku - po przeczytaniu gazet nadesłanych z Królestwa - hrabina Konstancja z radością zapisała w pamiętniku: "Dzienniki pocieszyły mnie w tym, czego mi brakowało: nazwisko mojego męża było wymienione 9 razy, a zawsze z honorem i chwałą". Z tego samego czasu dochował się list generałowej, komplementujący męża za bitwę pod Nurem: "Twoja nowa chwała oddała Ci wreszcie sprawiedliwość i wzbudziła podziw. Potrzebowałam tylko takiej wiadomości. Twój bohaterski czyn jest nazwany ozdobą całej tej kampanii". Zupełnie inaczej odnoszą się do wkładu generała Łubieńskiego w wyprawę na gwardie uczestnicy - kronikarze wojny 1831 roku, a za nimi - późniejsi historycy. Krytycznie oceniają jego dowodzenie nad Bugiem Ignacy Prądzyński, Stanisław Barzykowski i Ludwik Mierosławski; kontynuują i poszerzają tę krytykę August Sokołowski i Wacław Tokarz, a ostatnio także historyk nowej generacji: Janusz Wojsz. Generała Łubieńskiego nie oskarża się o tchórzostwo, nieudolność czy złą wolę. Istotę podnoszonych przeciwko niemu zarzutów najwcześniej i najtrafniej sformułował sam generał Ignacy Prądzyński, wytykając mu wiosną 1831 roku w pisemnych rozkazach i dyspozycjach jego zbytnią troskliwość. Co rozumiał generalny kwatermistrz pod tym sformułowaniem, najłatwiej można wyjaśnić na konkretnych przykładach, zaczerpniętych z dokumentacji wyprawy na gwardie. Przykład pierwszy. Na ogół uważa się wśród historyków, że na całej operacji przeciwko gwardiom fatalnie zaciążył "demoralizujący wpływ", jaki Łubieński wywierał na Skrzyneckiego. Polegało to na tym, że maszerując na Nur, generał zbierał po drodze różne przypadkowe informacje o ruchach wojsk nieprzyjacielskich i, nie wdając się w głębsze badanie ich prawdziwości, przekazywał je natychmiast do głównej kwatery. "Takie meldunki alarmujące - pisze Wacław Tokarz - oparte na wiadomościach nie sprawdzonych, odbierały Skrzyneckiemu do reszty zdolność spokojnej oceny położenia". A oto przykład drugi: w nocy z 20 na 21 maja spotkali się z sobą w Ciechanowcu dwaj dawni koledzy z regimentu szwoleżerów gwardii napoleońskiej: generał Tomasz Łubieński i generał Dezydery Chłapowski, maszerujący na czele doborowego oddziału kadrowego na pomoc powstańcom litewskim. Pchnięcie przez naczelnego wodza tego "arcyskromnego posiłku" na Litwę w momencie, kiedy generalny kwatermistrz i szef sztabu w jednej osobie starał się przerzucić tam główny teatr wojny, było typowym przykładem tak charakterystycznej dla generała Skrzyneckiego "strategii małych działań" i dowodziło niezbicie, że nie traktował on poważnie wymuszonej na nim wyprawy na gwardie i od początku nie wierzył w jej powodzenie. Przejazd ulubieńca Napoleona, legendarnego "Klaposkiego" przez teren "dozoru" nadbużańskiej grupy obserwacyjnej musiał wywołać spore poruszenie, jako że wśród podkomendnych generała Łubieńskiego aż się roiło od dawnych szwoleżerów napoleońskich. Wystarczy wymienić parę najbardziej znaczących nazwisk. Dywizją piechoty dowodził były szwoleżer generał Henryk Kamieński, jedną z brygad kawalerii - były szwoleżer generał Józef Kamieński, piątym pułkiem strzelców konnych - były szwoleżer pułkownik Benedykt Zielonka*, (* Pułkownik Benedykt Zielonka nie przyjął ofiarowanego przez rząd powstańczy stopnia generała brygady. Zgodził się natomiast na objęcie dowództwa pułku, w którym przed powstaniem był najstarszym szefem szwadronu. Niektórzy pamiętnikarze utrzymują, że Zielonka ślubował, iż nie wyciągnie z pochwy szabli przeciwko wojskom cesarza-króla.) dywizjonem tego pułku - były szwoleżer podpułkownik Feliks Skarżyński. Ale okoliczności wojenne nie sprzyjały organizowaniu fet koleżeńskich. Ograniczono się do spotkania na najwyższym szczeblu, a i to miało charakter ściśle służbowy. Chodziło o powzięcie decyzji odnośnie ważnego zadania taktycznego obchodzącego obu generałów. Po zajęciu Nuru generał Łubieński powiadomił główną kwaterę, że w Ciechanowcu i w Bielsku Podlaskim znajdują się bogate magazyny nieprzyjacielskie, pełne żywności i wszelkich dóbr wojskowych, a całkowicie niemal pozbawione ochrony. Mniejszy z tych magazynów - w pobliskim Ciechanowcu - udało się Łubieńskiemu zająć i zawartością jego uzupełnić skromne zaopatrzenie swoich wojsk. Natomiast magazynów głównych, mieszczących się w Bielsku, nie można było spożytkować w ten sposób, bo Bielsk od Nuru oddzielała zbyt duża odległość; można je było tylko zniszczyć. Komu główna kwatera zleciła zniszczenie magazynów bielskich: czy generałowi Łubieńskiemu, który miał je w zasięgu swojej "obserwacji", czy generałowi Chłapowskiemu, którego droga na Litwę wiodła przez Bielsk - trudno już dzisiaj ustalić. Historycy wojskowości zgodnie utrzymują, że było to w równym stopniu obowiązkiem obu generałów. W każdym razie wiadomo, że nocna rozmowa w Ciechanowcu miała za główny przedmiot tę właśnie sprawę. Z późniejszych wyjaśnień Dezyderego Chłapowskiego wynika, że zrezygnował on ze zniszczenia magazynów bielskich pod wpływem nalegań starszego stopniem generała Łubieńskiego, który mu wytłumaczył, że zawartość tych magazynów powinna być zachowana na potrzeby głównej armii polskiej, mającej iść na Litwę w ślad za Chłapowskim. Argument miał swoją wagę. Trzeba pamiętać że dwaj generałowie, którzy w ową wojenną noc majową tę sprawę rozważali, byli z cywila wzorowymi zapobiegliwymi gospodarzami, że doskonale wiedzieli, jak marne i nie wystarczające jest zaopatrzenie armii powstańczej, że musiały ich boleć serca na samą myśl o niszczeniu bogactw zalegających magazyny bielskie. Ale ta zbytnia troskliwość, mogąca uchodzić za cnotę w czasach pokojowych, w ówczesnej sytuacji wojennej ocierała się o występek. "Niezniszczenie owych wielkich magazynów wywarło jak największy wpływ na dalsze działania - świadczy Prądzyński. - Od chwili przejścia Bugu przez Diebitscha armia jego, jako i korpus gwardyj, żywiły się wyłącznie z tych magazynów; jedynie przy ich pomocy mogły uskutecznić forsowne marsze do Ostrołęki. Brak ich byłby niewątpliwie sparaliżował działania rosyjskie, a zatem może by i nie było przyszło do zgubnego dla nas spotkania pod Ostrołęką". Trudno się dziwić, że sprawiedliwy historyk wojny 1831 roku Wacław Tokarz, pisząc o niezniszczeniu magazynów bielskich stwierdza z ubolewaniem: "Jest to sprawa mętna, obciążająca poważnie Łubieńskiego". I wreszcie trzeci przykład potępianej przez historyków "zbytniej troskliwości" generała buchaltera - wyjaśniający genezę drugiej bitwy pod Nurem. 19 maja feldmarszałek Dybicz, zaalarmowany polskim marszem na gwardie, ruszył w kierunku Bugu, na pomoc "nadwornemu wojsku" cesarza. Już w nocy z 20 na 21 maja generał Łubieński dowiedział się, że nieprzyjaciel zamierza forsować Bug w rejonie miejscowości Granne, odległej od Nuru zaledwie o dwadzieścia kilometrów. W tym stanie rzeczy zadanie nadbużańskiej grupy operacyjnej można było uznać za skończone. Historycy uważają, że Łubieński miał przed sobą dwie ewentualności dalszych działań: albo wycofać się natychmiast do głównej armii polskiej, jak nakazywała mu instrukcja Prądzyńskiego, odebrana jeszcze w Serocku, albo z całą swą grupą zająć stanowiska obronne w otoczonym bagnami Ciechanowcu, co utrudniłoby znacznie Dybiczowi jego marsz z odsieczą dla gwardii. W żadnym razie natomiast nie wolno było Łubieńskiemu pozostawać w Nurze. Tymczasem generał dyrektor, zazwyczaj tak przesadnie uwrażliwiony na najlżejszy pozór zagrożenia, w obliczu niebezpieczeństwa rzeczywistego okazał się nad wyraz nieostrożny. Zasypywany meldunkami o zbliżaniu się przedniej straży Dybicza, uparcie trwał w rejonie Nuru jeszcze przez całą dobę i wycofywanie rozpoczął dopiero 22 maja po południu, kiedy jego straż tylna miała już "mocne czucie" z nieprzyjacielem. W ostatniej chwili, aby jeszcze swe odejście odwlec, popełnił generał poważny błąd taktyczny, za który surowo go ganią historycy wojskowości: dokonał podziału swego wojska na dwie części; większość piechoty, jazdy i artylerii, wraz z taborami i parkami, wysłał przodem pod dowództwem kolegi z gwardii napoleońskiej generała Józefa Kamieńskiego, sam zaś z 4 batalionami piechoty, 6 szwadronami jazdy i 10 działami pozostał w Nurze jeszcze do wieczora. Ta zwłoka miała go drogo kosztować. Silne zgrupowanie kawalerii nieprzyjacielskiej, flankujące z daleka jego odmarsz (był przy tym zgrupowaniu podobno sam Dybicz), ubiegło go manewrem oskrzydlającym i na trzecim kilometrze za Nurem stanęło mu okrakiem na drodze, odcinając go całkowicie od maszerującego przodem generała Józefa Kamieńskiego. Sytuacja Łubieńskiego była nie do pozazdroszczenia; przed sobą miał trzy pułki kirasjerów cesarskich, wspierane przez piechotę i artylerię, za sobą - całą armię Dybicza. Chcąc się z tej matni wydobyć, musiał zaryzykować krwawą bitwę w warunkach bardzo dla siebie niekorzystnych. Gdyby wyjście z Nuru nastąpiło o kilkanaście godzin wcześniej, do niepotrzebnego starcia w ogóle by nie doszło. Usprawiedliwiając się później ze swojej opieszałości, generał Łubieński tłumaczył, że nie mógł opuścić Nuru przed powrotem podjazdu, wysłanego z raportami do głównej kwatery. Nie wiadomo, czy chodziło mu o odebranie formalnego rozkazu od naczelnego wodza, czy o bezpieczeństwo wysłanego oddziałku. W jednym i w drugim wypadku była to "zbytnia troskliwość", za którą drogo przyszło zapłacić. Bitwę pod Nurem skwitował generał listem do żony, wysłanym bezpośrednio po wydobyciu się z najcięższych tarapatów. "25 Maja w obozie pomiędzy Ostrołęką a Zambrowem niedaleko Sandrowa. Kochana Kostuniu! Piszę kilka słów tylko, żeby Ci donieść, że Bogu dzięki zdrów jestem, pomimo wszystkich ciężkich i niebezpiecznych przepraw dni ostatnich, w których widocznie Opatrzność nade mną czuwała. Pogłoska o mojej śmierci lub o wzięciu mnie do niewoli musiała już Ciebie dojść, dlatego piszę, ażeby Ciebie uspokoić. Korpus, którym dowodziłem, dzięki szczególnej łasce Boskiej, okrył się chwałą, bo otoczony ze wszystkich stron (pod Nurem) bez żadnej nadziei wyjścia, wydobył się prawie bez żadnej straty. Bogu dzięki za to składam; straciłem co najwyżej 50 ludzi, zabitych, rannych i do niewoli wziętych, i ani jednego oficera. Nie mogę dalej pisać, bo piszę wobec nieprzyjaciela, od którego nas dzieli tylko mała rzeczka. Mam nadzieję, że Morawski (Wosio) dostanie krzyż po tej bitwie, ale nie jestem jeszcze zupełnie pewnym. Nie opuścił mnie ani na krok podczas tej całej bitwy, podczas której czułem nad sobą podwójne błogosławieństwo rodzicielskie". Informacje zawarte w liście niezupełnie się zgadzają z ustalonym przez historyków stanem faktycznym drugiej bitwy pod Nurem. Z obiektywnych źródeł wynika, że w ogóle straty polskie w tej bitwie wynosiły nie "co najwyżej 50 ludzi, zabitych, rannych i do niewoli wziętych", ale stu zabitych i rannych oraz stu pięćdziesięciu jeńców. Wiadomo też, że wbrew zapewnieniom generała Łubieńskiego, jakoby wśród ofiar bitwy nie było "ani jednego oficera" - legł pod Nurem ciężko ranny jego trzynasty adiutant: podporucznik Stanisław hrabia Krasiński - syn ruchliwego Oboźnicy z Radziejowic. Przyczyn tych nieścisłości w spisywanej na gorąco relacji generała można się jedynie domyślać. Możliwe, że przy obliczaniu strat generał uwzględniał tylko kawalerzystów ze swojego korpusu, pomijając zupełnie piechurów z 5. dywizji. Jeżeli zaś chodzi o młodego Krasińskiego, to mógł on odnieść swą ranę jeszcze w pierwszej "przepałce" pod Nurem - w dniu 17 maja. Ale nie warto tracić czasu na domysły. Ważniejsze od takich czy innych potknięć faktograficznych jest zasadnicze naświetlenie batalii nurskiej, jakie przekazuje nam autor listu. Jest to naświetlenie jednoznaczne. Druga bitwa pod Nurem ukazana jest w liście jako bezsporny akt wojennej chwały. Taką właśnie opinię - będą gorliwie podtrzymywali wszyscy biografowie klanu. W pół wieku później ktoś z rodziny (najpewniej hrabianka Adela Łubieńska) zamówi u mistrza Juliusza Kossaka płótno batalistyczne pt. Bitwa pod Nurem. Obraz ten, przedstawiający generała Łubieńskiego w centrum boju - na koniu i w otoczeniu adiutantów zajmie w ikonografii powstania listopadowego miejsce równie ważne i zaszczytne jak Dwernicki pod Stoczkiem, Olszynka Grochowska czy Sowiński na Woli. Inaczej niż w liście generała Łubieńskiego, inaczej niż na obrazie Juliusza Kossaka przedstawia się bitwa pod Nurem w relacjach kronikarzy i historyków wojny 1831 roku. Drobiazgowe zapisy kronikarskie układają się w dramatyczny tok wydarzeń. Zaskoczenie nastąpiło późnym wieczorem na bocznej drodze, prowadzącej przez rzadki podmokły las. W gęstniejącym mroku czoło kolumny Łubieńskiego, złożone z piechoty, natyka się nagle na rozwiniętą linię kawalerii nieprzyjacielskiej, blokującą trasę odwrotu. Rozlega się głos trąbki parlamentarskiej. Z białą chustą parlamentarza nadjeżdża od strony nieprzyjaciela generał Berg, który w przyszłości będzie namiestnikiem cesarskim w Warszawie. Między parlamentarzem a dowódcą oddziału polskiego dochodzi do krótkiej wymiany zdań po francusku: General! J'ai la confiance de Vous dire, gue nous sommes sur Vos derrieres. Il ne Vous reste plus rien a faire, gue de mettre bas les armes. (Generale, mam honor panu oznajmić, że jesteśmy na pańskich tyłach. Nie pozostaje panu nic innego jak złożyć broń). Chwila wahania i dumne słowa Łubieńskiego: Je vois, que je suis coupe, mais nous saurons fair jour. (Widzę, że jestem odcięty, ale potrafimy się uwolnić). Parlamentarz zwraca konia ku swoim: Si c'est ainsi, je n'ai plus rien a Vous dire. (Jeżeli tak, to nie mam panu nic więcej do powiedzenia). Odjeżdżając daje znak chustką. Po chwili odzywają się działa rosyjskie. Strzelają kartaczami z odległości osiemdziesięciu kroków. Bitwa toczy się w ciemnościach. Kopyta koni i stopy piechurów ślizgają się po błocie. Kirasjerzy usiłują zepchnąć Polaków na mokradła. Generał Łubieński w pierwszej chwili traci zupełnie głowę. Ale wspiera go radami dawny kolega z pułku szwoleżerów, generał Henryk Kamieński. Z jego to inicjatywy piechota formuje się w czworoboki obronne, a jazda rusza do ataku. Dwa szwadrony 5. pułku strzelców (dawnej gwardii szaserów) pod osobistym dowództwem generała Łubieńskiego oraz drugiego eks-szwoleżera podpułkownika Feliksa Skarżyńskiego rozpaczliwie szarżują na mur kirasjerski. Szarża zostaje odparta. Nie udaje się także próba piechoty utorowania sobie drogi poza prawym skrzydłem nieprzyjaciela. Łubieński nie panuje nad biegiem bitwy. W pewnym momencie przestaje wydawać rozkazy. Mówi poszczególnym dowódcom, aby sami szukali sobie drogi. Przypartą do błot piechotę i artylerię ogarnia chaos cofania się. Panika wdziera się nawet w szeregi doborowej artylerii konnej. Dowódca 2. baterii, dzielny dotąd kapitan Kołyszko każe odcinać konie od dział i wraz z kanonierami rzuca się do ucieczki. Sytuację ratuje piechota: bohaterska brygada pułkownika Jana Krasickiego, złożona z pułków 3. i 14. Sformowana w niezłomne czworoboki odpiera krwawo trzy szarże kirasjerów. Dodając sobie ducha nieustannym głośnym biciem w bębny, uparcie przepycha się do przodu. Młodzi żołnierze z 14. pułku nowej formacji - uzbrojeni przeważnie w kosy, i dlatego pewnie lepiej od innych doceniający wartość broni palnej - zaprzęgają się do dział porzuconych przez kapitana Kołyszkę i ciągną je własnymi rękami przez bagna i zarośla. Pod osłoną czworoboków nieustraszonej piechoty, po trzygodzinnym boju, udaje się wreszcie generałowi Łubieńskiemu przerzucić swoją kawalerię i artylerię przez rzeczkę Zuzelę, a następnie kontynuować odwrót w kierunku Czyżewa. "Już tak było ciemno - wspomina jeden z uczestników bitwy - iż o kilka kroków przedmiotów nie było można rozpoznać." Część batalionów polskich wycofuje się w zupełnym nieładzie: zabłąkane grupki piechurów przechodzą przez Zuzelę w różnych miejscach, po czym miotają się rozpaczliwie przez resztę nocy, poszukując swych macierzystych oddziałów. Wśród tych nieszczęsnych maruderów, gramolących się z błot nadbużańskich, wysuwa się na pierwszy plan samotny oficer, odnotowany dzięki swemu nazwisku przez wszystkich dziejopisów bitwy: kapitan Jan Moniuszko - ojciec przyszłego kompozytora. "Spotkanie pod Nurem zasługuje na uwagę - pisze w swoich Pamiętnikach generał Prądzyński. - Było ono poprzednikiem i niejako zapowiedzią daleko sroższej klęski, którą za dni kilka armia polska pod Ostrołęką ponieść miała, a to z tychże niemal samych powodów. Uważny badacz spostrzeże w spotkaniu pod Nurem jedno: zawsze męstwo w pojedynczych wojownikach polskich, w batalionach, nawet i szwadronach, ale duch wojska, karność w niem, porządek wojskowy, ów cement, który wszystkie jego części do zupełnej jedności połącza, w strasznym są upadku. Generałowie zwłaszcza okazują się zupełnie nieodpowiedzialni swojemu powołaniu, nikczemni nawet..." Zarzut nikczemności miał na szczęście tylko jednego określonego adresata: odnosił się do generała Józefa Kamieńskiego, dowódcy tej części grupy Łubieńskiego, która maszerowała przodem i w bitwie pod Nurem udziału nie brała. Były gwardzista napoleoński sprzeniewierzył się całkowicie swojej chwalebnej przeszłości szwoleżerskiej, a także zwykłej solidarności koleżeńskiej, obowiązującej zwłaszcza między dawnymi towarzyszami broni. "Gen. Józef Kamieński, stojący w czasie bitwy [...] najwyżej o 5-6 wiorst od niej, zachował się haniebnie - oburza się oględny zazwyczaj Wacław Tokarz. - Słyszał huk każdego wystrzału z działa; przez swe przybycie mógł porażkę naszą zmienić w zwycięstwo. Nie poszedł na huk dział na pomoc swoim, nie wysłał nawet podjazdu w tę stronę; przeciwnie, rzucił się do ucieczki i w popłochu maszerował do Czyżewa, niszcząc za sobą mosty, wysyłając nawet do kwatery głównej meldunek o zniszczeniu zupełnem oddziału Łubieńskiego". (Stąd się zapewne wzięły pogłoski o śmierci lub dostaniu się do niewoli dowódcy grupy). Prądzyński określa działania pod Nurem jako "opłakane" i nie waha się żądać kary dla głównych winowajców porażki. "Wypadek pod Nurem powinien był w interesie służby, karności wojny naszej wywołać surowe wystąpienie władzy hetmańskiej - czytamy w Pamiętnikach. - Łubieńskiemu należała się najmniej ostra nagana. Zachowanie się Józefa Kamieńskiego powinno być oddane natychmiast pod ścisłe roztrząśnienie komisyi śledczej, odebrawszy mu jego dowództwo. Kołyszko, oddany pod sąd wojenny, powinnien był być w dwudziestu czterech godzinach osądzony i rozstrzelany. Nic zgoła z tego wszystkiego nie nastąpiło... Łubieński nie tylko, że żadnej nagany nie odebrał, ale i owszem za tę opłakaną czynność pod Nurem mianowany został generałem dywizyi i w kilka dni potem szefem sztabu". Generał Łubieński po prostu miał szczęście. Ogólna sytuacja wojenna była tego rodzaju, że domagała się na gwałt zwycięstw - choćby pozornych, i bohaterów - chociażby z nominacji. Został więc bohaterem z nominacji naczelnego wodza, a "opłakaną czynność" pod Nurem wyniesiono do rangi sukcesu. Generał Skrzynecki raz jeszcze dał wyraz swemu szczególnemu sentymentowi dla jedynego ze starszych dywizjonerów, który nie myślał nigdy o odebraniu mu buławy hetmańskiej. Lapidarny skrót wydarzeń ostatnich dni wyprawy na gwardie przekazuje w swoim Pamiętniku z roku 1830/31 członek Rządu Narodowego Joachim Lelewel: "Dybicz uwiadomiony (o marszu na gwardie) ruszył nareszcie spod Siedlec ku Bugowi. Na tę wiadomość nie oparł się o Łomżę, Ostrołękę i Narew Skrzynecki, nie zapewnił sobie porządnej rejterady, ale wystąpił plątać się w marsze boczne. Dybicz obskoczył pod Nurem generała Łubieńskiego, który przedarłszy się, trzymał się w odwodzie aż do Ostrołęki, gdzie 26 maja masą całą na niespodziewanego Skrzyneckiego napadł Dybicz. Giełgud w kilkanaście tysięcy został odcięty (odcięta w Łomży dywizja gen. Giełguda zostanie po Ostrołęce - dla przesłonięcia poniesionej klęski - wyprawiona na Litwę - M.B.) Ostrołęka zajęta i na wyżynach ostrołęckich liczna artyleria rosyjska rozstawiona zmiatała rycerstwo polskie na drugim brzegu stojące. Mosty po morderczym boju opanowane, masy rosyjskie przelewały się na drugą stronę. Stawił Skrzynecki osobiście dzielny opór, ale rzucał bataliony i szwadrony pojedynczo, które na masach rosyjskich topniały. Sam osobiście dał dowody dotrwałości i zupełnego w najtęższym ogniu poświęcenia się. Walczył jak wzorowy żołnierz, brakowało tylko wodza. Bem nadbiegł z artylerią i prażył rosyjskie masy morderczym ogniem. Ustąpili Rosjanie za rzekę, ale Skrzynecki śpiesznie utrzymane pole opuścił. Do czterech tysięcy poległo. Około 200 oficerów najpiękniejszej młodzieży zginęło, bo każdy mniemał, że przyszła godzina poświęcenia się za ojczyznę, i chętnie śpieszył na ogień i mniej wytrwałego do boju w tym razie prowadził żołnierza. Oszczędzana nieczynnością i zgubnym majaczeniem krew rycerstwa polskiego okrutnie się obficie przelała. Skrzynecki uwiadomił Rząd Narodowy, że na głowę pobity, stracił armię, niedobitki jej uprowadza". Ten pierwszy paniczny raport, w którym wódz naczelny użył słów finis Poloniae, został mu później na jego usilne żądanie zwrócony. Te same wydarzenia wojenne opisuje generał Prądzyński, tyle że o wiele obszerniej i w sposób znacznie bardziej osobisty. Jego wynurzenia pełne są gniewu i rozpaczy. Właśnie w tych dniach oddzielających Nur od Ostrołęki, doszło do ostatecznego rozbratu między wodzem naczelnym a generałem kwatermistrzem. Wkrótce po znanych już wypadkach w dworze troszyńskim rozegrała się jeszcze bardziej dramatyczna scena w dworze Mężeninie. "Przyszło więc między nami do jak najgwałtowniejszego wybuchu - relacjonuje Prądzyński. - On (Skrzynecki) mi wyrzucał z uniesieniem, że dlatego, iż się on nie staje niewolnikiem moich pomysłów, ale słucha także własnego widzenia rzeczy, ja się oddaję uczuciom obrażonej miłości własnej... Ja z mojej strony nie pozostałem milczący. Przyznałem się, że nie mogę dłużej patrzeć z obojętnością na sposób nikczemny, w jaki wojnę prowadzimy, że igramy z losami Polski, że sami odpychamy zwycięstwa, które nam fortuna podaje, że równie jak przez cały kwiecień nie chcieliśmy pokonać Diebitscha, tak teraz samochcący uratowaliśmy gwardye, że naszem postępowaniem rozprzęgamy wojsko i zabijamy ducha w narodzie, że przyśpieszonym biegiem do niezawodnej klęski dążymy, że on, Skrzynecki, podjął się ciężaru nad jego siły i że nie ma wyobrażenia o dowodzeniu wojskiem i o prowadzeniu działań wojennych, że co do mnie, przekonałem się nazbyt wielu wypadkami, że nigdy nie zgodzą się nasze wyobrażenia wojenne, że zatem pozostając dłużej w sztabie, ani jemu, ani ojczyźnie pożytecznym być nie mogę. Zakończyłem przeto, prosząc jak najmocniej o uwolnienie mnie od moich dotychczasowych obowiązków..." Historycy oceniający rolę Skrzyneckiego w wyprawie na gwardie osądzają go równie surowo jak Prądzyński. "Historykowi pozostaje jedynie droga przypuszczenia - pisze Wacław Tokarz - że albo Skrzynecki upadł wtedy zupełnie pod ciężarem odpowiedzialności, przerastającej jego siły i niepowinien był ani dnia dłużej sprawować dowództwa, albo też - z tych czy innych przyczyn - nie chciał myśleć nawet o zadaniu Mikołajowi takiego ciosu, jak pobicie jego gwardii". W tym samym duchu wypowiada się August Sokołowski: "Co mogło skłonić Skrzyneckiego do wypuszczenia gwardyi, nie wytłumaczył ani on sam, ani nikt z współczesnych. Dwa więc nasuwają się przypuszczenia: albo że podejmując wyprawę niechętnie, zmuszony niejako naleganiami Rządu, z góry postanowił bitwy nie staczać i zadowolić się tylko drobnymi korzyściami, jak urwaniem kilku furgonów i nastraszeniem pretoryanów carskich albo też że położywszy wszelkie nadzieje swoje w dyplomacyi, obawiał się zniszczeniem gwardyi podrażnić uczucia możnowładztwa rosyjskiego jakoteż dumę Mikołaja i tym sposobem utrudnić lub niepodobnem uczynić wszelkie porozumienie. Że to była argumentacya z gruntu fałszywa, nie dowodzi niczego, bo po głowie Skrzyneckiego snuły się tak dziwne myśli, że i to, z pozoru nieprawdopodobne przypuszczenie, wydaje się zupełnie możliwe". Postępowanie samego Prądzyńskiego w wyprawie na gwardie również nie ostało się przed krytyką historyków. Wyrzuca mu się zbytnią miękkość charakteru. Uważa się, że jako generalny kwatermistrz, faktyczny szef sztabu i inicjator wyprawy nie był wcale obowiązany do "prostego posłuszeństwa żołnierskiego" wobec fatalnych rozkazów Skrzyneckiego. Obwinia się go, krótko mówiąc, o to, że nie potrafił prowadzić wojny wbrew naczelnemu wodzowi. Prądzyński jak gdyby przewidując te przyszłe zarzuty, z rozbrajającą szczerością odsłania w Pamiętnikach ówczesny stan swego ducha. "Siedm to już razy w tej wojnie podania moje, zamierzające stanowczo wypadki, przez Chłopickiego następnie przez Skrzyneckiego odrzucone zostały lub jeżeli przyjęte, to tylko po długich sporach i z wielkimi modyfikacjami, a w wykonaniu zawsze krzywione i zepsute przez upór i niedołężność były. Takie ciągłe ścierania się i zawody doprowadziły na koniec mój umysł do pewnego zdekurażowania; bo czemże jest innem zdekurażowanie, jak upadkiem nadziei wskutek doznanych zawodów? Nie każdemu to człowiekowi jest dane zachować zawsze i wszędzie w wszelkich okolicznościach całą tęgość charakteru i wszystkie swoje zdolności, i męstwo, i jasne widzenie... Dla mnie przyszła chwila, żem już mniej jasno widział i mniej mocno chciał: ciągłe ścierania ze zwierzchnikiem nadwerężyły hart mojej duszy. Takie były straszne skutki styczności i ciągłych stosunków z gen. Skrzyneckim. Objawiały się one nie tylko na pojedynczych, ale i na masach"... "Jeleń dowodził armią lwów" - dopowie w innym miejscu. W obfitej dokumentacji bitwy pod Ostrołęką dochowała się migawka z placu boju, będąca świetną ilustracją do autocharakterystyki Prądzyńskiego. Mam na myśli krótki fragment z III tomu Pamiętników Władysława Zamoyskiego - szefa sztabu w korpusie generała Łubieńskiego. "Szef sztabu Prądzyński był w stanie zupełnego rozstroju - wspomina swój przejazd przez krwawe pobojowisko ostrołęckie Władysław Zamoyski. - Spotkawszy go na początku popołudniowej bitwy, siedzącego nieczynnie pod krzakiem, zapytałem: >>W jakim kierunku odwrót?<<... Jakąż mi dał odpowiedź, mnie szefowi sztabu korpusu, szef sztabu głównego, którego powinnością było kierunek nadać rannym i bagażom taki, aby nie plątać ruchu, nie zatykać komunikacyi. Prądzyński odpowiedział: >>Nie ma odwrotu, wszystko stracone, takiego to mamy wodza<<. To mówiąc, miał łzy w oczach". Z punktu widzenia służbowego irytacja podpułkownika Zamoyskiego była najzupełniej uzasadniona. Szef sztabu głównego i kwatermistrz generalny armii nie powinien był odpowiadać w ten sposób młodszemu oficerowi, mając jeszcze, na domiar złego, "łzy w oczach". Tylko że dramatu człowieka, któremu cudza indolencja zmarnowała plan ocalenia ojczyzny, nie można oceniać według kryteriów regulaminów wojskowych. Generał Tomasz Łubieński w bojach pod Ostrołęką spisywał się dobrze, na ile w tej "wielkiej burdzie" - jak określał bitwę ostrołęcką Prądzyński - można się było w ogóle dobrze spisywać. W każdym razie spotyka się na ogół z przychylną oceną historyków. Biograf rodzinny Roger Łubieński legitymuje sukcesy stryjecznego dziada aż trzema listami. "Warszawa 30 Maja 1831 Kochana Kostuniu! Gazety ci opowiedzą krwawe bitwy, które musiałem stoczyć z nieprzyjacielem od 25 t.m. Miałem dosyć poważną sprawę z korpusem Gwardyi 26 t.m. nareszcie atakowany przez przeważające siły pod Ostrołęką i wskutek tego mieliśmy ogólną bitwę, w której z obydwóch stron dużo ludzi padło, pomiędzy innemi Jenerałowie Kicki i Henryk Kamieński zabici kulami. Wskutek tego cofnęliśmy się do Warszawy i ja miałem niebezpieczny zaszczyt kuwrowania całej armii, a potem odprowadzenia jej pod osłonę bateryi Pragi. Dzisiaj cała nasza kawalerya przeszła przez miasto, ażeby rozłożyć się obozem w okolicach. Moja kwatera główna jest w tej chwili w Warszawie, ale wątpię, ażebym długo w niej pozostał. Zastałem wszystkich moich braci i krewnych zdrowymi. Felix już jest zdrowszy (bratanek generała Felix Łubieński odniósł ranę w bitwie pod Ostrołęką - M.B.). Widziałem Panią Fredro wczoraj wieczór, dziwnie mało jest osób w Warszawie, można by powiedzieć, że ludność o połowę spadła. Widziałem także księżnę Teresę i ładną księżnę Władysławową Sanguszkową, która przyjechała do męża. Obydwie kazały ci się kłaniać". I krótki raport do guzowskiego patriarchy rodu: "Warszawa 30 Maja 1831. Drogi Ojcze! Przybyły do Warszawy z wojskiem, które mi Wódz Naczelny zdał pod moją komendę, moment mam tylko czasu, ażeby upaść do nóg Drogiemu Ojcu, i donieść mu, że Wosio dostał krzyża, na który zasłużył przez sposób, w jaki w batalii pod Nurem nieodstępnie dopełniał powinności adjutanta mego przybocznego. Zresztą nic nie donoszę, bo zawalony robotą momentu prawie wolnego nie mam". Ten drugi list zawiózł do Guzowa służący Henryka Łubieńskiego. Hrabia Henryk opatrzył list brata komentarzem wprowadzającym: "Warszawa 30 Maja 31. Przesyłam Ojcu Kochanemu list Tomasza i korzystam, ażeby dodać te parę słów. Tomasz okrył się chwałą i pomimo jego skromności i ukrywania wszystkich swoich czynności i ciągłego trzymania się w cieniu, jest tylko jeden powszechny głos uznania. Uratował resztę wojska, jak pod Kulmem (w roku 1814) i co zrobił, przechodzi wszystkich spodziewanie, za parę dni staniemy wobec nieprzyjaciela z pokaźnemi siłami. Bogu dzięki, zdrowie Tomasza wytrzymuje pomimo takiej fatygi, wczoraj po raz pierwszy od 25 Lutego, położył się rozebrany do łóżka, bardzo jest opalony i trochę więcej posiwiał, ale zresztą mocny i zdrów. Mianowany został Jenerałem dywizyi na polu bitwy". W dwa dni później, rozkazem dziennym naczelnego wodza z 1 czerwca 1831 roku generał dywizji Tomasz Hrabia Łubieński powołany został na stanowisko szefa sztabu głównego armii powstańczej. Wojna zmieniała swój charakter: po wielkim strategiku i niezmordowanym rzeczniku koncepcji ofensywnych - Prądzyńskim, stawał u steru działań zbrojnych człowiek, którego cechą dominującą była "zbytnia troskliwość" i który - jak sam to wielokrotnie wyznawał w listach do rodziny - jedyną szansę powstania upatrywał w "łasce Opatrzności". II Zbiegły z Królestwa Polskiego dowódca Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów, generał - wojewoda Wincenty hrabia Krasiński, w chwili wybuchu wojny znajdował się już w Petersburgu. Pojawił się tam 16 stycznia 1831 roku - w źle dopasowanym ubraniu cywilnym, sterany przejściami w kraju i późniejszym wyczekiwaniem w pruskim Królewcu na odpowiedź Mikołaja. Datę przybycia Opinogórczyka do północnej stolicy można dokładnie określić na podstawie strzępów jego ówczesnych notatek podróżnych, przetrwałych w przypisach do monografii o Zygmuncie Krasińskim pióra profesora Józefa Kallenbacha. Zasłużony historyk literatury był w początkach naszego stulecia dyrektorem Biblioteki Ordynacji Krasińskich, miał więc sposobność oglądać zapiski pierwszego ordynata jeszcze w rękopiśmiennym oryginale: "Dochował się w zbiorach rodzinnych notatnik jenerała - czytamy w dziele Kallenbacha - wąska, podłużna książeczka, w czerwoną skórę oprawiona, brzegi złocone. Wewnątrz na okładce zielonej napisał jenerał: Ta Xiążka kupiona w Królewcu Dnia 22 Xbra (grudnia) 1830 r. przez W. Krasińskiego do zapisywania co robił przez czas niebytności w kraiu". Z podanej daty wynika, że Opinogórczyk kupił sobie ów podróżny pamiętnik w okresie swojej szczytowej mobilizacji samoobronnej. W dwa dni po dokonaniu tego sprawunku, napisał słynny list wigilijny do syna, cytowany we fragmentach i drobiazgowo komentowany we wszystkich biografiach Zygmunta; w dwa tygodnie później - równie zasadniczy list do Amelii Załuskiej, którego treść podałem w całości w poprzednim tomie tej opowieści. W obu pismach generał tłumaczył się przed bliskimi ze swego postępowania po wybuchu "rewolucyi", wykładał swoje racje ideowe i polityczne, czarował honorem i patriotyzmem. Przypuszczam, że nabyty w Królewcu notatnik miał służyć tym samym apologetycznym celom, tyle że w szerszym zakresie. Generał musiał przecież - zgodnie z przyjętym zwyczajem - odpowiednio upiększyć dla potomności jeden z najbardziej drażliwych rozdziałów swego życiorysu. Ale fatalny pech, towarzyszący nieodmiennie wszelkim hagiograficznym zamierzeniom dawnego dowódcy szwoleżerów, sprawdził się i tym razem. Potomkowie spragnionego pośmiertnej chwały gwardzisty uznali jego królewiecko-petersburskie zapiski za dokument ściśle poufny i wstydliwy, którego w żadnym razie nie należy upowszechniać. Częściowy wyjątek od tej zasady zrobiono jedynie dla profesora Kallenbacha, najżarliwszego apologety rodu Krasińskich i głównego opiekuna zbiorów ordynackich. Prawnuk generała, czwarty z kolei ordynat na Opinogórze, Adam hrabia Krasiński zezwolił uczonemu na przytoczenie w jego pracy "kilku drobnych urywków" notatnika. Rygory cenzury rodzinnej były jednak tak surowe, że z generalskiego diariusza - prowadzonego dzień po dniu od grudnia 1830 roku - uznano za nadające się do druku dopiero zapiski z lata i jesieni roku 1831. Reszta notatek pozostała nadal pod pieczą rodzinnego sekretu.* (* Adam Krasiński żywić musiał szczególny kult dla przodka - bohatera wojen napoleońskich. Siostrzeniec ówczesnego plenipotenta Krasińskich profesor dr Tadeusz Żebrowski, który spędził dzieciństwo w pałacu na Krakowskim Przedmieściu, opowiadał mi, że widywał często czwartego ordynata, przechadzającego się po ogrodzie w szwoleżerskim mundurze pradziada. Możliwe, że czwarty ordynat opinogórski - człowiek skądinąd bardzo dla kultury polskiej zasłużony - nie cenzurowałby tak ostro bezcennej z historycznego punktu widzenia spuścizny pamiętnikarskiej pradziada, gdyby miał świadomość ostatecznego charakteru swoich wyroków.) W niecałe pół wieku później czerwono-złoty notatnik z generalskimi zapiskami przepadł na zawsze w warszawskich pożarach drugiej wojny światowej. Z wielomiesięcznej pracowitej kroniki pozostało jedynie owych "kilka drobnych urywków" wyproszonych przez Kallenbacha. Pouczający to przykład dla tych wszystkich posiadaczy archiwaliów historycznych, którzy ciągle jeszcze nie chcą zrozumieć, że dla starych dokumentów druk jest zabezpieczeniem stokroć pewniejszym niż najpewniejsze schowki rodzinne! Z treści i stylu ocalałych fragmentów widać, że generał Krasiński w prowadzeniu swego dziennika był równie zręczny i sugestywny, jak w swoich listach. Istnieją uzasadnione podstawy do przypuszczeń, że w zakupionej w Królewcu czerwono-złotej książeczce znalazły pełne (acz nie zawsze obiektywne) odbicie wszystkie ważniejsze fakty biograficzne i przeżycia generała z jego prawie rocznej "niebytności w kraiu". Wskutek zniszczenia pamiętnika przepadła, niestety, dokumentacja z pierwszych sześciu miesięcy. Strata to tym dotkliwsza, że znane nam "poloniki" petersburskie z owego czasu są nader skromne. W listach i we wspomnieniach innych uchodźców polskich dochowało się zaledwie kilka informacji wiążących się z osobą i działalnością Opinogórczyka. Najwięcej mówią te źródła o niezwykle serdecznym przyjęciu, zgotowanym Krasińskiemu przez cesarza Mikołaja. Podobno monarcha, widząc "najwierniejszego obrońcę tronu" w cywilnym surducie, raczył mu podarować swój własny polski mundur generalski, przywieziony z warszawskich uroczystości koronacyjnych. O kłopotach związanych z koniecznością przypasowania cesarskiego daru do figury obdarowanego - kroniki milczą, natomiast obecny wówczas w Petersburgu Fryderyk hrabia Skarbek informuje, że "Krasiński bywał bardzo często u dworu i był dobrze widzianym", ale "żadnego tam nie miał wpływu". Niektóre przekazy pamiętnikarskie, nie wymieniając Krasińskiego z nazwiska, doskonale podmalowują tło jego petersburskich "rekolekcji". Na przykład wzmianki o głośnym balu u księżnej Teresy Karoliny Golicyn, I-o voto Chodkiewiczowej, urodzonej Walewskiej, na którym cesarz - powiadomiony już o uchwale detronizacyjnej polskiego sejmu - powitał gospodynię gorzko ironicznymi słowami: Madame, c'est un roi detrone qiu vient vous faire visite. (Pani, oto zdetronizowany król przychodzi złożyć Ci wizytę). Można sobie wyobrazić, z jaką miną słuchał tej demonstracji obrażonego monarchy najwierniejszy z królewskich gwardzistów! Pysznemu, skoremu do awantur i pojedynków Opinogórczykowi nielekko też być musiało w ponurych dniach po wybuchu wojny, kiedy w całej stolicy imperium narastało, podsycane przez koła dworskie, rozjątrzenie przeciwko Polakom, większość arystokratycznych domów rosyjskich zatrzaskiwała drzwi przed uchodźcami z Warszawy, a za nieostrożne słowo na temat wydarzeń w Królestwie groziło zesłanie do dalekich mroźnych guberni. Wiadomo również, iż generał wojewoda Krasiński uczestniczył w owych żałosnych "rodaków rozmowach" w mieszkaniu księcia-ministra Lubeckiego, gdzie grono polskich senatorów emigrantów, pod przewodnictwem byłego prezesa senatu, ordynata Stanisława Zamoyskiego, skupiało się nad rozłożoną na stole mapą Królestwa, a były szef żandarmów i tajnej policji wojskowej, krążący ciągle między Petersburgiem a główną kwaterą Dybicza, generał jazdy Aleksander Rożniecki wykładał z optymistycznym ferworem "prawdziwe znaczenie" bieżących "biuletynów" frontowych i zaręczał, że "uczciwi patrioci" już wkrótce będą mogli powrócić do Warszawy. Ale te nieliczne, rozsiane po różnych pamiętnikach i listach, informacje nie mogą w pełni zaspokoić zainteresowania losami jednej z kluczowych postaci opowieści o dawnych szwoleżerach. Żeby dowiedzieć się czegoś więcej o generale Wincentym Krasińskim w epoce jego dobrowolnej emigracji, trzeba sięgnąć do źródeł pozapetersburskich, a przede wszystkim trzeba się dokładnie wczytać w korespondencję jego syna Zygmunta. W dniu - kiedy w osnutej listopadową mgłą Warszawie "sto sześćdziesiąt dzieci" przygotowywało się do dokonania zamachu stanu - dziewiętnastoletni "wolny słuchacz" akademii genewskiej Zygmunt hrabia Krasiński grzał się w jesiennym słońcu równin włoskich, przebywając w otwartej kolasie ostatni etap, wytyczonej mu przez ojca podróży z Genewy do Rzymu. Wkrótce po zagospodarowaniu się w stolicy papieskiej, genewski akademik - nie mając jeszcze pojęcia o wybuchu powstania w Warszawie - wysłał do ojca czuły list z życzeniami świątecznymi i noworocznymi. "13 decembra, Rzym 1830 Drugi już Nowy Rok, drugie już święta się zbliżają, które przepędzę daleko od Papy, od domu, pośród obcych twarzy i pod cudzym niebem, którego piękność nie zastępuje ani przyjaźni, ani drogich osób, nie będących przy mnie. Spośród tej ziemi, tyloma ruinami zasłanej wznoszą się moje modły do Boga, by szczęśliwymi otoczył Papę chwilami, by nie dozwolił zazdrości i nienawiści szarpać dni jego życia i by mi pozwolił kiedyś wlać pociechę do stroskanego serca. Niechaj drogi Papa przyjmie moje życzenia, niechaj wierzy, że wiele razy w smutku obracam myśl moją ku Niemu, jako do portu, gdzie schronię się z miłością, i że życie moje i wszystko poświęcić dla niego lubym mi byłoby..." Tylko w tamtej epoce, nie znającej jeszcze radia i telefonów, możliwe było tak jaskrawe rozmijanie się wyobrażeń nadawcy listu z faktyczną sytuacją adresata. Przesyłając życzenia "drogiemu Papie", Zygmunt wyobrażał go sobie z pewnością w całej świetności jego "korpuśno"-senatorskiego dostojeństwa, na tle brązów, marmurów i historycznych pamiątek rodzinnego pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Tymczasem generał - oddalony już od tych wszystkich pańskich wspaniałości - ukrywał się wtedy w "przebraniu ekonoma" - i to, o zgrozo: ekonoma nienawistnej Zygmuntowi rodziny Łubieńskich - w jakimś folwarczku pod Skierniewicami, wyczekując niecierpliwie na swego opinogórskiego "starostę", eks-kapitana szwoleżerów Kazimierza Kocha, który miał mu ułatwić nielegalne przejście granicy. Dla uintymnienia obrazu można jeszcze dodać, że był to ten sam Kazimierz Koch, o którym zaledwie miesiąc wcześniej Zygmunt pisał do ojca: "Bardzo bym chciał, żeby Koch do mnie napisał, bo koniecznie mi jego stylu potrzeba do powieści, którą zacząłem".* (* Miała to być "powieść z życia pospolitego", w której Zygmunt Krasiński, "idąc za radą Mickiewicza, zamierzał Ciechanów i ciechanowskie intrygi opisać". Możliwe, że Mickiewiczowi, w chwili gdy tej rady udzielał, chodziła już po głowie pierwsza idea Pana Tadeusza.) W liście rzymskim z 13 grudnia zwracają uwagę wzmianki o "szarpiącej" generała "zazdrości i nienawiści" oraz o jego "stroskanym sercu". Nie ulega wątpliwości, że syn nawiązywał do złej aury, otaczającej ubóstwianego ojca od czasu sądu sejmowego. Nie wiedział biedak, że w chwili wysyłania listu wszystkie koszmary przeszłości były już igraszką wobec tego, co dokonywało się współcześnie. Wielbiony bohater legendy szwoleżerskiej przeistaczał się w opinii ogółu w znienawidzonego zdrajcę sprawy narodowej, a życie jego syna stać się miało wkrótce piekłem trudnych do wysłowienia udręczeń. W trzy dni po wysłaniu życzeń noworocznych młody Krasiński dowiedział się o wybuchu powstania. Musiał otrzymać jakiś list z Warszawy: może od samego generała (ową pierwszą kartkę, wspominaną przez rodzinnych biografów?), a może od któregoś z domowników czy przyjaciół, z którymi utrzymywał korespondencję. W każdym razie 16 grudnia miał już pierwsze, acz niezupełnie ścisłe wiadomości o ojcu. Równocześnie w prasie włoskiej ukazały się alarmujące doniesienia o wydarzeniach rewolucyjnych w Królestwie Polskim. Uspokojony co do losu najdroższej osoby, lecz wstrząśnięty do głębi sytuacją ogólną - Zygmunt pisze 18 grudnia długi list do swego angielskiego przyjaciela ze studiów genewskich, Henryka Reeve'a. "Mój Drogi, ...Przeziera świt. Czy pamiętasz ostatni wiersz, jaki mi napisałeś? Tak, świt przeziera, lecz na razie nie wiemy, czy jest to brzask nowego życia, czy błysk jaki się pojawia, kiedy naród ma ulec zniszczeniu. Przeżywam straszliwe katusze. Gazety pełne są ponurych rzeczy. Tysiączne dzięki Bogu składam, bo wiem już napewno, że mój Ojciec uniknął niebezpieczeństw 29 listopada i wysłał swoją dymisję Cesarzowi; lecz cóż będzie dalej? Umrzemy czy powstaniemy z grona martwych narodów, co stoczyły się do grobu Czasu, mając za epitafia swoje winy i błędy. Allach jest wielki, jak powiadają niewierni, i to jest prawda. Żadna ludzka siła ni pomoc nie wybawi nas z tej rozpaczliwej sprawy, chyba, że sam Bóg, który wyrzekł: >>niech stanie się światło<< i światło się pojawiło, powie teraz: >>Niech będzie Polska<< i Polska wyrośnie ogromna i wolna..." Zaklinał Reeve'a, żeby napisał mu bezzwłocznie, co zamierza czynić ich wspólny przyjaciel i kolega ze studiów genewskich, August Zamoyski. Jasne, dlaczego młodemu Krasińskiemu tak na tej wiadomości zależało: sytuacja piątego z synów prezesa senatu Królewskiego i członka najwyższej arystokracji polskiej, korzystającego z azylu w Petersburgu, była pod każdym względem podobna do jego własnej. Histerycznie ponaglał Reeve'a do pośpiechu w tej sprawie: "Napisz mi jak najszybciej, bo każdy dzień może zmienić moją sytuację i rzucić mnie na pola krwi i śmierci". Gnębił go lęk, by Zamoyski nie wyjechał do kraju bez niego: "Powiedz Augustowi Z. ode mnie, że radzę mu, aby zaczekał jeszcze w Genewie, póki nie otrzyma listu od swego ojca, a w każdym razie, że proszę go, by natychmiast napisał do mnie, co zamierza czynić. Gdyby to było możliwe, chciałbym przyłączyć się do niego i z nim pozostać. W związku z tym muszę ci powiedzieć, że jestem w dziwnym i trudnym położeniu. Rzecz jest zbyt długa aby ją tłumaczyć w tym liście. Ale jeśli pamiętasz nasze rozmowy na ten temat, w pełni zrozumiesz moją diabelną sytuację (chodziło zapewne o konflikt obu Krasińskich z patriotyczną opinią publiczną - datujący się od sądu sejmowego, oraz o komplikacje miłosne Zygmunta z poznaną w Genewie młodziutką Angielką: Henrietą Willan - M. B.). Ciągle mi się wydaje, że jakieś fatalne przeznaczenie wisi nad moją głową jak miecz Damoklesa. Niechby niebo sprawiło, by ten miecz się oddalił lub opadł szybko; oh! szybko, bo żyć wśród męczarni to zaczynać piekło na ziemi. Spójrz mój drogi czym jestem: moja miłość jest nieszczęśliwa. Kochałem i jeszcze kocham; lecz ta którą kocham nigdy nie będzie nosiła mego pierścionka. Należę do jednej z największych rodzin mego kraju, a jednak moi rodacy nienawidzą mnie. Dni chwały mego ojca minęły, a teraz..." Po tym dramatycznym wielokropku - nowy wybuch rozpaczy nad swoim nieszczęsnym losem: "Ach, wszystko, wszystko jest dla mnie męczarnią i cierpieniem... nie pozostała mi na ziemi już żadna nadzieja, jeden Bóg jest moją ucieczką. Ludzie mnie opuścili, a jedyny który mnie kocha jest zbyt daleko, by dzielić moją rozpacz lub koić ją łzami. Henryku, drogi Henryku, jestem pewny, że w Genewie codziennie słyszysz Polaków, którzy mnie oczerniają. Jedynie Zamoyski i Mickiewicz są moimi przyjaciółmi, inni to szatany ciągnące za swoim łupem. Ach! Boże, wielki Boże moich ojców, śpiących w swoich grobach, strzeż mnie i broń!... Nie muszę ci powtarzać, że trzy cele mego życia zwróciły się teraz przeciwko mnie. Od mojej miłości oddziela mnie morze, mój kraj niesprawiedliwie rzucił na mnie przekleństwo, moja sława - gdzie ona? Pisana na piasku lub na falach... A jednak powtarzam, że urodziłem się, aby bronić mej ojczyzny, bo kocham ją namiętną miłością patrioty, i pierś mi płonie (my breats burns - M. B.), kiedy słyszę jej imię. Urodziłem się dla miłości. Wiesz jak kochałem. Urodziłem się dla chwały, bo moja krew jest jak strumień lawy, a moje serce nigdy nie zabiło z lęku. Ludzie nie byli mi nigdy straszni, a ryk dział wojennych brzmiał w moich uszach zawsze jak muzyka. Henryku, jakaż rozpacz jest moim udziałem, kiedy widzę karierę moją przedwcześnie skończoną, rękę powstrzymywaną od miecza, a imię znieważane i obrażane wszędzie, byle nie przy mnie, bo oni dobrze wiedzą, że z moim gniewem igrać nie można. Tak więc umrę samotnie, lekceważony, pogardzany, nieszczęsny... Gdyby nie okoliczności, nigdy bym nie pisał podobnych rzeczy. Sytuacja musi być okropna, skoro takie słowa spływają mi z pióra. Nie umiem kłamać, ani udawać. Bądź łaskaw pokazać ten list Zamoyskiemu. Jest pisany dla was obu. Poproś go w moim imieniu, aby kochał mnie jak zawsze dotąd. Miłość tych nielicznych, którzy znają mnie dobrze jest ostatnim klejnotem, jaki pozostał mi ze skarbu miłości, ojczyzny i sławy; skarbu, który był zawsze w marzeniach mojej młodości, a teraz przesuwa się przede mną w sercach straszliwej i surowej rzeczywistości. Twój wierny do śmierci S.K." Nie wyświadcza się może najlepszej przysługi pamięci Wielkich narodowego panteonu, publikując po stu kilkudziesięciu latach ich młodzieńcze egzaltowane lamenty, przenoszone na papier w wyjątkowo trudnych sytuacjach życiowych. Ale w tej opowieści Zygmunt Krasiński występuje przede wszystkim jako syn generała Wincentego Krasińskiego. W przyszłym wieszczu narodowym i myślicielu interesuje nas głównie to, co w jakiś sposób wiąże się z osobą i działalnością jego ojca: założyciela i pierwszego dowódcy polskiego pułku lekkokonnego gwardii Napoleona. Syn nie był podobny do ojca. Z dochowanych portretów, listów i innej dokumentacji biograficznej jasno wynika, że w miarę postępu czasu stawał się coraz podobniejszy do matki: utalentowanej i wykształconej, chimerycznej i schorowanej hrabiny Marii Urszuli z Radziwiłłów Krasińskiej. Wygląd cherlawego syna, o chorobliwych wypiekach na policzkach i stale zaczerwienionych oczach, wstydzącego się tańczyć z powodu swej "małej figurki", ciągle zakatarzonego, cierpiącego na "uderzenia krwi do głowy i serca", popadającego w długotrwałe neurasteniczne zapaści - musiał przysparzać wiele trosk i irytacji rosłemu, przystojnemu generałowi jazdy, cieszącemu się znakomitym zdrowiem i tryskającemu energią i radością życia. Na domiar złego, wielostronnie utalentowany syn parał się pisaniem, "bawił się w literata", zawracał sobie głowę najróżniejszymi teoriami filozofów francuskich, angielskich i niemieckich. Wieloletni "podżegacz" dyskusji i zabaw literackich w pałacu na Krakowskim Przedmieściu nie ukrywał wstrętu do fatalnych upodobań jedynaka. - "Miał w ręku swoje i moje szczęście, przyszłość rodu swego - poskarży się później w liście do swej wychowanki i powiernicy Amelii Załuskiej - odrzucił rady. Szukał szczęścia w utopiach i ideologii, i nie otrzymał go. Chce być tylko pismakiem, a sam kiedyś zobaczy, że w czem miał nadzieję zniknie i ani sławy pisarza nie dosięgnie w przyszłości, ani zadowolenia". Magnat snobujący się ongiś na protektora młodych poetów uważał, że los go pokarał, dając mu poetę za jedynego potomka: "Dość powiem, że poeta!... Ta przeklęta imaginacja u niego est plus folle (jest bardziej wariacka) jak u wszystkich co znam..." - Szczerze, po ojcowsku zatroskany o przyszłość "wykolejającego się" syna, dzielił się zmartwieniem z hrabiną Amelią: "To są uwagi, które mnie męczą i które w Twe łono z żalem zlewam... póki ja żyję, ma się na kim oprzeć, lecz jak mnie Bóg odwoła, kogo znajdzie? Przyjaciela? Lepiej by ich nie miał. Na równi z nim kwalifikują się do... szpitala dusznych chorób". Szczególnie gniewała generała poetyczna rozlewność listów Zygmunta i zawarte w nich treści filozoficzne: "Wolałbym by mi obiad opisał, co w oberży gdzie z grubym i prostym człowiekiem jadł, bo dysertacjów mam dość w książkach!" Dawny dowódca szwoleżerów kochał jedynaka zachłannie, drapieżnie - i czynił wszystko, aby go sprowadzić z fałszywej w swoim rozumieniu drogi. Czytając korespondencję Zygmunta doznaje się podobnego wrażenia jak przy zwiedzaniu Opinogóry. Wszędzie wyczuwa się dominującą obecność "drogiego Papy". Jego mocna despotyczna indywidualność znaczy się jak skała w wezbranym potoku synowskiej elokwencji. Dla rodzicielskich uczuć generała wojewody nie stanowiły żadnych przeszkód odległości ani granice państw. W Genewie i w Rzymie tak samo podporządkowywał Zygmunta swoim wpływom jak w Warszawie czy w Opinogórze. W przerwach między rewiami na placu Saskim, inspekcjami podległych pułków, przyjęciami karcianymi w pałacu na Krakowskim Przedmieściu i objazdami rozrzuconych po kraju majętności, czuły ojciec - niezależnie od bezpośredniej wymiany listów z jedynakiem - zawsze znajdował czas na wypisywanie sążnistych instruktaży wychowawczych dla osiemdziesięcioletniego pana Jakubowskiego, mentora i opiekuna Zygmuntka w jego zagranicznych wojażach. Nawet kamerdyner młodego hrabiego Lintner (czy też Lindner?) otrzymywał od czasu do czasu pouczenia wprost z Warszawy lub z Opinogóry. Generał, wyprzedzając o półtora wieku wynalazek urządzeń radiolokacyjnych, kierował synem na odległość, czuwał nad każdym jego krokiem, prowadził go niemal za rękę przez całe studia genewskie, zwiedzał z nim razem włoskie osobliwości, wprowadzał korektury do jego stosunków towarzyskich, kontrolował jego myśli i uczucia (kiedyś musiał się Zygmunt gęsto tłumaczyć przed ojcem ze zbyt "melancholijnych sformułowań" użytych w liście do swego kuzyna i przyjaciela Stanisława Krasińskiego). Także twórczość literacka syna była sumiennie czytana i recenzowana przez ojca. To ostatnie czynił zresztą generał wyraźnie bez przekonania. Raz, na przykład, "oburzyła go synowska metafora "o ogniach piekielnych w stawie opinogórskim, kiedy indziej uznał, że powieść o Władysławie Hermanie "źle działa na kobiety." Zygmunt ułatwiał ojcu tę wszechogarniającą opiekę. Wątpię, czy w światowej spuściźnie epistolarnej, pozostałej po wybitnych ludziach różnych czasów odnalazłoby się choć jeden jeszcze przykład tak zupełnego poddania się ojcu, tak dogłębnego otwarcia się przed ojcem, jak w korespondencji Zygmunta Krasińskiego. Trudno też nie zauważyć, jak często w tym niepodobnym do ojca synu dochodzą do głosu pewne cechy ojcowskiej natury. Kiedy wątły, niskiego wzrostu, chorowity poeta i intelektualista w każdym najbłahszym nieporozumieniu dopatruje się "igrania z jego gniewem" i rwie się do krwawych pojedynków, kiedy dumnie, po pańsku wyszydza spotkanego w Genewie "jakiegoś pana Zielińskiego... strasznie do przechrzty podobnego"; kiedy - natchniony i przejęty - tłumaczy Henrykowi Reeve przyrodzoną wyższość i dziejowe posłannitwo arystokracji polskiej; kiedy podsuwany mu przez przyjaciela pomysł poślubienia dziewczyny, którą nazywa w listach "najbardziej ukochaną na ziemi" uznaje za kiepski żart tylko dlatego, że panna Henrieta Willan urodziła się mieszczanką - wtedy zapomina się o wszelkich różnicach pokoleniowych, poglądowych i charakterologicznych, a wie się jedno: to jest syn Opinogórczyka! Swoją drugą z kolei, po Amelii Załuskiej, "największą miłość życia": uroczą "miss Harry" Willan - młodziutką mieszczaneczkę angielską, "żywą jak proch leszczyński"* (* W Lesznie Wielkopolskim istniała do końca XVIII w. słynna wytwórnia prochu strzelniczego.) - poznał Zygmunt Krasiński wkrótce po swoim przyjeździe do Genewy, na balu sylwestrowym roku 1829. Tym razem jego uczucie napotkało wzajemność, ale okazało się, że do szczęścia to jeszcze nie wystarcza. Młody Krasiński miał szczególny dar komplikowania sobie życia, a poza tym było mu już widać sądzone, aby jego "największe miłości" splatały się nierozłącznie z najgłębszymi dramatami natury moralno-obywatelskiej. Miłość do hrabiny Amelii miała za tło wydarzenia uniwersyteckie, wywołane sądem sejmowym; poetyczny romans z miss Harry krzyżować się będzie przez cały rok 1831 z tragedią osobistą, wynikłą z powstania listopadowego. W kwietniu 1830 roku miss Harry opuściła Genewę, aby powrócić z rodziną do Anglii. Oboje młodzi oblali rozstanie rzęsistymi łzami i złożyli sobie wzajemnie przysięgi wiecznej miłości. Równocześnie jednak Zygmunt dał ukochanej do zrozumienia, że na małżeństwo z nim liczyć nie może. - "Krasiński jest szczery, kocha... - usprawiedliwia poetę badacz jego życia uczuciowego, Ferdynand Hoesick - ale on się kocha w marzeniu i we wspomnieniu, kocha się w poetycznej, nieszczęśliwej (choć wzajemnej) miłości, a ta sama miłość szczęśliwa, ubezpieczona na całe życie, wydawałaby mu się prozaiczna. On takiej nie chce, do takiej ma wstręt... na miłość - i na małżeństwo - zapatruje się zupełnie tak jak hr. Henryk z Nieboskiej Komedii, kiedy >>śpi snem fabrykanta Niemca<<, a śni o wymarzonych fantastycznych kochankach. Nie ojciec i strach przed ojcem: to usposobienie, to fałszywe chorobliwe pojęcie było powodem, dla którego Krasiński z góry oświadczył Henriecie, że jej mężem nie będzie nigdy". Wywód uczucioznawcy z pewnością nie jest pozbawiony podstaw. W taki właśnie sposób uzasadniał, w korespondencji i w twórczości literackiej, swój stosunek do małżeństwa z najukochańszą Harry sam Zygmunt Krasiński. Ale przyparty później do muru przez Reeve'a ujawni przyjacielowi powód inny, najbardziej istotny: on, przedstawiciel najwyższej arystokracji polskiej nie może poślubić angielskiej mieszczanki, generał-wojewoda Krasiński nie przeżyłby takiego mezaliansu syna. "Gdybym to zrobił - napisze w liście do Reeve'a - ojciec gotów umrzeć z rozpaczy, a przekląć mnie przed zgonem". Rozstanie z Henrietą Willan nie było jednoznaczne z zakończeniem romansu. Przeciwnie: dla młodego poety, obdarzonego "przeklętą imaginacyą" i wrażliwym sumieniem, miłość, "od której oddzieliło go morze" - i to w dużym stopniu z jego własnej winy - przybiera jeszcze na mocy. Tęsknota za ukochaną staje się natchnieniem do kilku utworów literackich. Opisy płomiennego uczucia zajmują wiele miejsca w listach do ojca i do przyjaciół. Opowiadaniami o miss Harry zamęczał Zygmunt towarzyszy swej sierpniowej wędrówki po Alpach Berneńskich: Adama Mickiewicza i jego przyjaciela Antoniego Edwarda Odyńca. Dla Odyńca nie było to niczym nowym. Dwa lata wcześniej, w Warszawie, wysłuchiwać musiał podobnych zwierzeń młodego Krasińskiego na temat Amelii Załuskiej. Zaraz po odjeździe Willanów Zygmunt począł układać plany odwiedzenia ukochanej w jej ojczyźnie. "Pan Zygmunt o niczem więcej nie myśli i nie marzy - pisał Odyniec w jednym ze swoich ówczesnych listów - jak żeby mógł też co rychlej stolicę Albionu oglądać". Wkrótce nadarzyła się sposobność do wymarzonego wyjazdu. Lipcowa rewolucja w Paryżu i związana z nią groźba wojny rosyjsko-francuskiej zaniepokoiły generała wojewodę; postanowił przeto oddalić syna od granicy francuskiej i przenieść go z Genewy w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Zygmunt błagał ojca o pozwolenie na odbywanie dalszych studiów w Londynie. Ale "olbrzym doświadczenia, zmysłu praktycznego i domyślności" (tak nazwie generała syn w jednym z listów) nie zamierzał umierać z powodu synowskiego mezaliansu. Jakkolwiek angielskiej miłości Zygmunta nie traktował zbyt poważnie, wolał na wszelki wypadek skierować swego romantycznego jedynaka nie do "bajronicznego" Londynu, lecz do papieskiego Rzymu. Zygmunt z najgłębszym żalem podporządkował się rozkazowi ojca: "Nie podobało się Bogu i Papie bym do Anglii jechał - pisał 22 października 1830 roku w liście do Warszawy. - Szemrać nie będę, ani się sprzeciwiać. Szanuję wolę Papy, ale zanadto jestem szczery, bym nie powiedział, żem smutny i że mi niedobrze". W niespełna sześć tygodni po wyrażeniu tego symbolicznego protestu młody Krasiński był już w Rzymie. Za samo przeniesienie syna z Genewy można być generałowi wojewodzie tylko wdzięcznym. Gdyby Zygmunt nie został oderwany od swego najserdeczniejszego przyjaciela ze studiów genewskich, Henryka Reeve'a - nie miałby potrzeby prowadzenia z nim korespondencji w pierwszych miesiącach powstania listopadowego, co z kolei pozbawiłoby nas jednego z najcenniejszych materiałów biograficznych owego czasu. Młodszy o rok od Zygmunta Krasińskiego - a więc w chwili wybuchu powstania niespełna osiemnastoletni - Henryk Reeve pochodził z hrabstwa Essex w Anglii i należał do rodziny mieszczańskiej, "wspinającej się szybko po drabinie społecznej"*. (* Większość informacji o Henryku Reeve czerpię ze znakomitego szkicu Marii Danielewiczowej, Zmienne koleje przyjaźni. Londyn 1959.) Przodkowie jego ze strony matki byli skromnymi pastorami, dziad ze strony ojca wzbogacił się na młynarstwie. Ojcu Henryka przedwczesna śmierć przerwała znakomicie rozpoczętą karierę naukowo-lekarską, sam Henryk zapowiadał się na intelektualistę najwyższej klasy. Jego portret, malowany w roku 1830, ukazuje pięknego młodzieńca, wyglądającego jak uosobienie poezji romantycznej. Reeve rzeczywiście pisywał wtedy wiersze, co niewątpliwie przyczyniło się do zacieśnienia jego stosunków z młodym Krasińskim. Zygmunt traktował poetycką twórczość przyjaciela poważnie, może nawet - zbyt poważnie. Bo Reeve poetą nie był. Ale miał inne talenty. Listy osiemnastoletniego chłopca wykazują już wszystkie walory umysłu, dzięki którym "wnuk młynarza z Essex" stanie się w przyszłości jednym z najwybitniejszych publicystów Anglii i "szarą eminencją" brytyjskiej polityki zagranicznej. Znakomite wyrobienie społeczno-polityczne młodego Reeve'a i jego szerokie horyzonty myślowe - nadają szczególną wartość korespondencji genewskich przyjaciół. Dwaj niepospolici młodzieńcy różnią się od siebie pod wieloma względami, ale mają wspólne zainteresowania i doskonale się uzupełniają. Trzeźwy rozsądek potomka angielskich pastorów i przedsiębiorców równoważy egzaltację polskiego panicza i wprowadza pewne rygory porządkujące do jego rozpoetyzowanej prozy epistolarnej, ujawniając jednocześnie zawarte w niej sprzeczności i niekonsekwencje. Po liście Zygmunta do Reeve'a z 18 grudnia 1830 roku w dokumentacji biograficznej następuje miesięczna luka. W opublikowanym zbiorze korespondencji* (* Dwutomowa edycja listów Zygmunta Krasińskiego i Henryka Reeve'a wydana została w roku 1902 nakładem paryskiego księgarza Ch. Delagrave [Correspondance de Sigismond Krasiński et de Henry Reeve, Paris 1902]. Listy te, pisane po francusku i po angielsku, zostały wydane w całości w języku polskim w: Z. Krasiński Korespondencja, t. 8. Warszawa PIW 1980.) nie ma odpowiedzi Anglika na dramatyczne wynurzenia Krasińskiego; wiemy jednak skądinąd, że Reeve odpowiedział przyjacielowi listem z 11 stycznia 1831 roku, przekazując mu między innymi smutną dla niego wiadomość o sekretnym wyjeździe z Genewy Augusta Zamoyskiego. Syn przebywającego w Petersburgu prezesa senatu nie czekał - jak mu doradzał Zygmunt - na decyzję ojca, lecz postanowił na własną rękę wrócić do kraju i przyłączyć się do powstania ("Słowo ci daję - pisał z drogi August Zamoyski do swego brata Władysława, szefa sztabu w korpusie generała Łubieńskiego - że jadę z Genewy, abym zginął za ojczyznę, a boję się, że mi Pan Bóg tej łaski nie zrobi"). Drugim ciosem dla młodego Krasińskiego było doniesienie Reeve'a o aluzyjnym pamflecie, opublikowanym w pierwszych dniach stycznia 1831 roku w angielskiej gazecie "Galignani Messenger". W artykule tym pisano z oburzeniem o "młodych a zamożnych Polakach, którzy zapominając o swych najświętszych obowiązkach, nie śpieszą do szeregów powstańczych, lecz za granicą trawią czas na zabawie". Zygmunt z łatwością mógł się domyślać, że Reeve streszczał mu tę przykrą publikację tylko po to, by ostatecznie przeciąć jego wahania i umożliwić mu podjęcie patriotycznej decyzji. 22 stycznia 1831 roku hamletyzujący genarałowicz odpowiedział angielskiemu przyjacielowi ogromną epistołą, której w całości nie sposób tu przytoczyć. "Słowa, które przeczytałeś w "Galignani Messenger" - pisał między innymi - są albo podstępem kogoś kto mnie nienawidzi (Kallenbach sugeruje, że Zygmunt podejrzewał o autorstwo artykułu swego dawnego kolegę uniwersyteckiego Leona Łubieńskiego, przebywającego ówcześnie na Wyspach Brytyjskich - M.B.), albo radą od przyjaciela, który nie mogąc napisać mi wprost, zamieścił to w gazecie, aby wskazać mi drogę właściwego postępowania. Tak czy inaczej, trudno mi zaprzeczyć, że odpowiada to jak najbardziej obecnej sytuacji. Tak, jestem jednym z najbogatszych ludzi w Polsce i należę do jednej z najbardziej arystokratycznych rodzin; i jedynym odpowiednim dla mnie postępowaniem jest walczyć za mój kraj i zginąć. W tym jest chwała i nadzieja na wieczne zbawienie; bez tego nie ma nadziei, nie ma honoru, nie ma zbawienia. Słowem, nie ma nic, prócz hańby i przekleństwa. Odczuwam to głęboko, drogi Henryku, i okrywa to mą duszę woalem smutku; bo albo będę tym, kim być powinienem, albo umrę niepocieszony. Grób mój nie zasłuży sobie na westchnienie dzielnych i na łzę szlachetnych. Co pomyślą o mnie moi przyjaciele, co pomyśli ona, moja miłość? Moi przyjaciele zakrzyczą do mnie: >>Jesteś tchórzem<<, a ona : >>Jesteś zdrajcą, bo kiedy pytałam cię: co stoi między nami?, odpowiedziałeś: Mój kraj<<, a teraz uciekasz z pola (walki), śpisz tępym snem wśród ruin Rzymu, kiedy nie czas już zastanawiać się nad ruinami, ale czas wznosić na nich nową budowlę, o fundamentach z głów i ramion, zlepianych cementem krwi..." Żarliwie tłumaczył się przed Reeve'm, dlaczego dotychczas nie zdecydował się na opuszczenie Włoch i powrót do kraju. "Jestem przykuty do Rzymu, pokąd mój ojciec nie napisze mi, abym wracał. Minister (książę Gagarin, ambasador rosyjski w Rzymie - M.B.) odmówił mi paszportu. Nie mam już pieniędzy: jestem w fizycznej niemożności poruszania się. Ale nie tracę nadziei i modlę się do Boga, modlę się, bo to mój jedyny ratunek. Mój ojciec wezwie mnie wkrótce do powrotu. Jest równie dobrym Polakiem jak każdy w Polsce, a dzielniejszym od innych. Tak, on mi przyśle rozkaz, a wtedy wyjadę". Za tą, uparcie wmawianą samemu sobie nadzieją i wiarą w patriotyzm ojca - kryła się najczarniejsza rozpacz. Z jakimś masochistycznym upojeniem opisywał Zygmunt przyjacielowi ogrom swoich cierpień. Całe dnie spędza samotnie w swoim pokoju. Czytać nie może, bo oczy ma albo pełne łez, albo wytrawione wściekłością. Nikt inny nie byłby w stanie tak cierpieć jak on. Czy mógł przewidzieć w beztroskich dniach genewskich, kiedy wiosłowali z przyjacielem po błękitnym Lemanie, rozmawiając o miłości, nadziei i przyszłym szczęściu, że nadejdzie godzina, w której ujrzy swą sławę zbrukaną a honor utracony, i nie będzie mógł nic uczynić dla ich odzyskania. Że będzie zmuszony śnić, kiedy inni się budzą, pisać, kiedy inni walczą; pić wino, kiedy inni piją krew; gnić w zamknięciu, kiedy inni powstają do wolności i światła. "Litościwe Nieba! wejrzyjcie na mnie i dozwólcie aby piorun w całym swoim gniewie uderzył w moją głowę..., ale na polu bitwy, w szeregach moich braci, wśród grobów moich przodków, w mojej drogiej ojczyźnie. Tam błagam abym mógł umrzeć, oglądając przez mgły agonii jasną jutrzenkę Wolności, wołając: Bóg i śmierć wrogom! Co pomyślą o mnie moi przyjaciele i H. (Henrieta). Henryku, Henryku, jestem doprawdy nieszczęśnikiem, żałosnym nieszczęśnikiem. Los tak zły jak mój rzadko trafia się na ziemi..." Kilka razy nawiązywał w liście do wyjazdu Augusta Zamoyskiego. Myśl o postępku kolegi i przyjaciela musiała tkwić mu w sercu jak bolesna zadra. - "Zamoyski jest mężny i szlachetny. Oby niebo udzieliło mu powodzeń! Kiedy spotkam go, jeśli w ogóle to nastąpi, uchylę przed nim czoła. W moich pismach, a może także i w mojej duszy jest bardzo wiele uczucia poetyckiego - on ma je w czynach". Henryk Reeve odpowiedział na jeremiady przyjaciela krótkim treściwym listem z 5 lutego 1831 roku. Jego wyważone rozumne słowa spływały jak oliwa na płomienie szalejące w duszy polskiego hrabicza i wzmagały jeszcze jego cierpienia. Cały list pisany był po francusku, po angielsku - jedynie fragment poświęcony omówieniu ogólnej sytuacji politycznej (przyjaciele posługiwali się najczęściej angielszczyzną dla uniknięcia kontroli włoskich "dozieraczy" pocztowych). Oto jak przedstawiała się zdaniem przyszłego naczelnego publicysty "Times'a" - sytuacja polityczna w Europie w dniu wybuchu wojny między Królestwem Polskim a cesarstwem rosyjskim: "Z dnia na dzień horyzont polityczny się zaciemnia - pisał 5 lutego Reeve - lecz Polska nie potrzebuje już dłużej światła słońca; jej szable będą musiały wywijać, a lance unosić się przy błyskach meteoru wojny. Mam listy z Francji i Anglii, i wiem, że wojna europejska jest nieunikniona. Jeżeli tak, P. (Polska) jest uratowana". W dalszym ciągu listu (już po francusku) młody Anglik starał się podsunąć polskiemu przyjacielowi najwłaściwsze wyjście z jego powikłanej sytuacji: "Jest mi trudno dokładnie ci powiedzieć, jak powinieneś się zachować. Ale nie trać z pola widzenia P. (Polski). Zbliżaj się do niej na ile będziesz mógł. Jeżeli wolno mi doradzać, opuść Włochy skoro tylko Ci się uda..." Były też w liście Reeve'a wiadomości o Auguście Zamoyskim: "... wiemy już teraz, że odbywał podróż z A. Walewskim (Aleksandrem - synem Napoleona) jako jego lokaj, że zatrzymano ich we Frankfurcie i może odesłano do Berlina. Nie wiem co zrobi; nie jest w końcu wykluczone, że powróci tu, jeżeli nie uda mu się przedostać. Przypuszczam, że uznał się za wyzwolonego spod dominacji ojcowskiej, bo słyszałem, że jego ojciec uciekł do Petersburga; ale synowie (Konstanty, Andrzej, Władysław i Zdzisław - M.B.) zostali, aby podtrzymać tradycję i sławę imienia Zamoyskich..." I ostatni ustęp listu dla młodego Krasińskiego najboleśniejszy: "Pragnę jeszcze dorzucić - pisał bezlitosny w swej szczerości angielski przyjaciel - że moim zdaniem zdziałałbyś o wiele więcej dla oiczyzny i ludzkości, gdybyś chciał mniej dobrego wyświadczyć samemu sobie". Równocześnie z listem Reeve'a nadeszły do Rzymu oficjalne wiadomości o wybuchu wojny polsko-rosyjskiej. Rząd papieski, pragnąc uniknąć powikłań politycznych z ambasadorem Gagarinem, rozkazał obywatelom "zbuntowanego" Królestwa opuścić granice Państwa Kościelnego. W parę dni później Zygmunt Krasiński, ze swym małym dworem, złożonym z guwernera Jakubowskiego i dwóch służących - wyruszył w podróż powrotną do Genewy. Po drodze zatrzymał się na dłużej we Florencji. Stamtąd odpowiedział na list angielskiego przyjaciela: "Twój ostatni list jest okrutny. Przypomniałeś mi to, co na moją wieczną hańbę jest prawdą. Zobacz jednak jaką jest kara boża! Mój grzech sprowadził na mnie upokorzenie. Powiedziałem mej ukochanej kłamstwo, a kiedy to, co było kłamstwem w moich ustach, stało się prawdą w ramionach stu tysięcy ludzi, nie mogę się już utrzymać w tej roli. Gdy nadszedł czas ekspiacji za kłamstwo, nie mogę jej dokonać, a ono całym ciężarem hańby spada na moje serce [...] O Henryku, Henryku, niech będzie przeklęty dzień, który był świadkiem mego urodzenia, a błogosławiony ten, który ujrzy moją śmierć!..." 25 marca 1831 roku syn Opinogórczyka znalazł się znowu w Genewie, gdzie czekał na niego rozsądny, zrównoważony, życzliwy Reeve oraz nadesłany z Warszawy list dawnego nauczyciela Zygmunta: księdza Alojzego Ludwika Chiariniego. Ksiądz profesor stanowczo odradzał pupilowi powrót do kraju. "W tej chwili, kiedy wszystko się organizuje i jest w ruchu - pisał pod datą 28 stycznia - twoja pomoc mogłaby się tylko sprowadzić do powiększenia masy bojowników o jedno pojedyńcze indywiduum. Otóż wiedz, mój drogi Zygmuncie, że twoja ojczyzna oczekuje od ciebie wsparcia bardziej istotnego, i nie zabraknie ci sposobności do spłacenia tego haraczu dobrego obywatela". W jaki sposób polemizował z argumentami księdza Chiariniego Reeve - nie wiadomo. Od chwili kiedy korespondencję między przyjaciółmi zastąpiła bezpośrednia wymiana myśli - dla biografów rozpoczął się fatalny okres całkowitego braku materiałów epistolarnych. Skończyło się to na szczęście już 14 maja, gdy nadszedł do Genewy z dawna wyczekiwany list od generała Krasińskiego. Była to już trzecia wiadomość, którą Zygmunt otrzymywał od ojca po wybuchu powstania. O pierwszej kartce, wysłanej z Warszawy w początkach grudnia, nie wiemy prawie nic; z listu "wigilijnego" z Królewca przetrwały jedynie fragmenty ogłoszone w monografii Kallenbacha, a odnoszące się głównie do zajść na placu Bankowym i ucieczki generała z kraju. Trzeci list, który nadszedł do Genewy 14 maja 1831 roku, pisany był już z Petersburga. Niestety, jego treści nie znał dokładnie nawet profesor Kallenbach. Mimo to bez trudu możemy się domyślić, co pisał z Petersburga generał do swego jedynaka, gdyż dochowała się odpowiedź Zygmunta. Ponieważ odpowiedź ta stanowi jeden z najważniejszych i najbardziej dramatycznych dokumentów w "biografii powstańczej" obu Krasińskich - pozwalam sobie - nie zważając na długość listu - przytoczyć go w całości: "1831, Genewa 14 maja Kochany Ojcze! 14 maja odebrałem w Genewie list kochanego Papy oblałem go moimi łzami; w niepewności dotąd czekałem co dzień na wiadomości od Niego i co dzień omylony w nadziei, smutniałem bardziej. Dzięki Bogu, żem wyszedł z tego stanu niepewności. Pyta mi się kochany Papa, com robił od 16 decembra (prawdopodobnie tego dnia Zygmunt odpowiedział generałowi na jego kartkę z Warszawy - M.B.). Ten czas przeszedł mi na ciągłej gorączce, na ciągłym wyczekiwaniu, na ciągłych boleściach wszelkiego rodzaju. Rzym, Florencja, Genua, Mediolan przeszły mi przed oczyma jak kartki książki, którą się czyta nie myśląc o niej. Myślałem wciąż o drogiej Polsce i o drogim Ojcu. 25 marca przyjechałem z panem Jakubowskim do Genewy i odtąd tu przebywam czekając zawsze na listy od Papy. Teraz kiedy ten list nadszedł, kiedy w nim czytałem wyrażoną wolę Papy, będę prosił o posłuchanie, o uwagę, o pobłażanie synowi, o miłosierdzie, miłość i błogosławieństwo. Nie może wątpić kochany Papa, że go kocham więcej od wszystkich ludzi, żem gotów dla niego poświęcić wszystkie związki, czego mu dowód dałem przeszłego roku (zrywając z Henrietą Willan - M.B.), ale też nie wątpi mój Ojciec, żem jest Jego synem, wnukiem biskupa Adama* (* Biskup Kamieniecki Adam Krasiński [1714-1800], jeden z twórców i przywódców konfederacji barskiej był stryjecznym pradziadkiem Zygmunta.) i Polakiem. Pisałem w liście do Królestwa do Papy (list ten, niestety nie dochował się - M.B.), że nienawidzę ludzi, którzy przeciw niemu powstali w Warszawie, alem pisał zarazem, że kocham Polskę i że kiedy jej sprawa narodową się stanie, nic mnie powstrzymać nie zdoła. To samo powtarzam dzisiaj. Nasz wiek jest wiekiem poświęceń i pokuty. Ofiarę z siebie uczynić jest obowiązkiem świętym, od Boga nakazanym. Odpadły z moich oczu wszystkie złudzenia młodości, nadzieje dni świetnych ziemskiego szczęścia. Nigdy szczęśliwy się nie czułem, od kiedy zapamiętałem, że żyję; nie byłem szczęśliwy w kochaniu, w tym co szczęście młodości dla innych do najwyższego stopnia podnosi, i nadal też sobie żadnego szczęścia nie wróżę, nie rokuję. Wiem również, że chwała wyżebrana u ludzi kończy się na krzykach kilku, a potem na niczym. Dawniej marzyłem o niej. Teraz jej już sobie nie obiecuję, ale tkwi mi w głębi duszy, żem powinien dokonać świętego obowiązku, od którego nikt na ziemi uwolnić się nie może. Są takie obowiązki na świecie, które jedne tylko środkują między stworzeniem a Stwórcą, nie przypuszczając między nich trzeciej osoby. Takim obowiązkiem jest służenie ojczyźnie. Drogi Papa mi pisze, bym podróżował, uczył się, kształcił i bywał po towarzystwach. Trudno by mi to przyszło do wykonania w stanie, w którym jestem. Cierpienia wjadły się głęboko w moje serce, nieprzerwaną mam gorączkę; czasem czuję, że mi się mózg przewraca, dni moich i nocy nikomu nie życzę. Czytać, pisać mi nie sposób, ledwo dokończyć mogę zaczętej rozmowy, a potem podróżować, włóczyć się między cudzoziemców, kiedy w tamtej stronie Europy mój Ojciec nieszczęściami przywalony, moja Babka w smutku lada ostatka dociąga, a moi rodacy walczą, by zginąć lub zwyciężyć - jest rzeczą nie tylko niepodobną do uskutecznienia, ale wołającą co chwila rumieniec wstydu na moje lica. I któż ze mną zechce pomówić? kto rękę ścisnąć? kto się zapoznać? kiedy się dowie, żem Polakiem podróżującym dla zabawy i nauki w czasie, kiedy Polacy co dzień giną w Polsce! Takiego stanu znieść nie mogę, cząstkami umieram co dzień. Przez Boga! lepiej by było od razu umrzeć i nie męczyć się tyle! Ale są to przyczyny mniej więcej egoistyczne, bo można zrobić ofiarę z siebie i wstyd znosić przez poświęcenie. Takiej ofiary podjąć się gotów jestem, choć wiem co by z niej po kilku miesiącach wynikło: śmierć lub szaleństwo. Lecz nie o to idzie. Wracam teraz do tego, com wzwyż powiedział, do obowiązku świętego, który góruje nad wszystkimi inszymi i który mnie woła do Polski, między szeregi moich braci. Teraz nadchodzi dla mnie uroczysta chwila. Zmuszony jestem powiedzieć Ojcu, którego kocham i kochałem zawsze nade wszystko, że pójdę przeciw Jego woli, że będę się starał do Polski wrócić, że to jedynym od dzisiaj staje się celem wszystkich moich myśli i działań. Ojcze drogi, niechaj Bóg mnie sądzi, a Ty nie odmów mi swojego błogosławieństwa. Pan Jakubowski, któremu to oświadczyłem, powiedział mi, że wszelkimi sposobami będzie się starał mnie zatrzymać. Szanuję go tym bardziej, bo pełni swój obowiązek: muszę więc wejść w walkę z człowiekiem, który od dwóch lat codziennie daje mi dowody przywiązania. Los mój pełny jest goryczy, ale w Bogu ufam; On mylić się nie może, bo ma całą wieczność za wydział swojej sprawiedliwości. W tych dniach będę się starał dostać do Paryża, a stamtąd jak najprędzej do Warszawy. Z każdego miejsca, z którego będę mógł, będę pisał do Papy. Stało się. Czuję jeszcze na twarzy łzy Ojca żegnającego mnie w Błoniu; serce moje rozdarte ze wszystkich stron, gdzie tylko się obejrzę, widzę przyszłość czarną. Jakże mam ten list zakończyć? Cóż mam powiedzieć dalej? Dziwno, że mi pióro nie wypada z ręki. Na kolanach wspominając obraz Matki mojej, której śmierć po dziesiąty raz obchodziłem miesiąc temu w Genewie, błagam mego Ojca o przebaczenie i błogosławieństwo. Cierpienia, które sprawię jeszcze, odbiją się w mojej duszy, już ich ciężar dźwigam na sumieniu. Źle mi jest, o, źle! Kiedy wspominam na Ojca, drżę cały i cofam się przed przedsięwzięciem, ale kiedy Polska mi na myśli staje, znowu sił mi przybywa, znowu przypominam sobie, że dzieckiem nieraz przysięgałem przed drogim Papą, że ją zawsze kochać będę. Dotrzymam przysięgi. Błagam o przebaczenie i błogosławieństwo. Bóg w nieskończonym miłosierdziu dozwoli, bym kiedyś to błogosławieństwo u stóp Ojca odebrał. Ojcze drogi! nie odwróć lica od syna. Wierzę mocno, że robię to, com powinien; przebacz mi. Ten, co na krzyżu umierał, w chwili zgonu przebaczył mordercom. Proszę o przebaczenie i o błogosławieństwo, a niech wielki cień biskupa Adama nade mną skrzydła swej opieki rozciągnie. Zyg. Krasiński". Następnego dnia do tego poruszającego listu dodał jeszcze Zygmunt obszerne postscriptum... 15 maja. Pan Jakubowski zamknął mi wszystkie drogi do wyjazdu (w tradycji rodzinnej Krasińskich zachowało się podanie, jakoby stary guwerner odebrał wychowankowi wszystkie pieniądze i o zamiarze jego samowolnego wyjazdu uprzedził policję szwajcarską - M.B.). Mógłbym był ten list teraz podrzeć i drugi zupełnie inszy napisać, stosując się do okoliczności, alem obiecał papie, że nigdy z Nim udawać nie będę i że zawsze w największej ufności i szczerze będę pisał, co czuję. Myślę zawsze, że świętą dla mnie powinnością jest walczyć za Polskę. W pierwszym liście swoim kochany Papa mi pisze: >>Za pięć lub sześć miesięcy będziesz mógł mnie prosić o swój powrót, kiedy rzeczy pewniejszej barwy nabiorą<<. Te sześć miesięcy upływają. Rzeczy nabrały świętej, iż tak rzekę, barwy, bo narodowej. Teraz należy do Papy osądzenie mnie, należy przebaczenie lub kara, bom nigdy nie myślał ani chciał spod władzy ojcowskiej się wyłamywać. Jeśli jeszcze mój głos wart słuchania, jeśli w obrażonego Ojca sercu znajdzie choć jedno odbicie dla siebie, błagam o pozwolenie powrotu do ojczyzny. Gdybym mógł być obok Papy, gdybym gdziekolwiek na ziemi: czy w Ameryce, czy w Europie mógł umilić Mu życie, zasłaniać Go własnym ciałem, wtedy poświęcić Mu to życie byłoby szczęściem; ale na nic mu nie służę teraz, i Jemu na nic, i Polsce na nic; czymże jestem? Wszyscy moi przodkowie bili się za Polskę. Dlaczegóż mnie jednemu dostało się patrzyć na walkę i nie móc biec do niej? Darmo by tu było się rozwodzić wyliczając, co cierpię ten list pisząc, wiedząc co Papa o nim pomyśli, wiedząc, że on może do tylu nieszczęść jedno nieszczęście więcej przyniesie Ojcu, którego kocham, ale fais ce que tu dois advienne ce que pourra (rób co jest twoim obowiązkiem, przyjdzie co ma być - M.B.). Czekać będę na odpowiedź Papy tak jak na Zbawiciela. Mam nadzieję, że w swojej litości raczy do prośby mojej się skłonić. W pokorze czekam na nią, w pokorze i żalu za winę, bo zawsze jest winą synowi powstawać na wolę Ojca. Jeden przypadek tylko mógł się na świecie zdarzyć, który mnie do tego przyprowadził. Los opłakany chciał, by właśnie ten przypadek się zdarzył. Żegnam kochanego Ojca, proszę Go, by przypomniał sobie moje dzieciństwo, kiedy w Jego pokoju igrałem przy kominku, a potem by wyrzekł o mnie. Życie moje, szczęście moje, spokojność moja są dla mnie ziarenkami piasku, jeśli je trzeba poświęcić dla Papy... Kochany, drogi Ojcze, zmiłuj się nade mną. Zyg. Kras. Odebrałem w tych dniach list od starego Kopakowskiego z Warszawy, który mnie donosi, że Babula była bardzo słaba, ale że teraz zupełnie zdrowa, jako też, iż pytającym odpowiada zawsze, że drogi Papa w Kleszczewku (majątek Krasuskich pod Gdańskiem)". Tydzień, który nastąpił po wysłaniu listu do ojca, był tak wypełniony zdarzeniami, że Zygmunt - chcąc nie chcąc - musiał przynajmniej częściowo wyłączyć się ze swoich "dusznych dramatów". 15 maja zawitał ponownie do Genewy Adam Mickiewicz, przenoszący się w tym czasie z Rzymu do Paryża. Dziewiętnastoletni Zygmunt, od wspólnej zeszłorocznej wyprawy w Alpy, był do najwyższego stopnia zafascynowany przyszłym kolegą z trójcy wieszczów. Poglądy o poziomie intelektualnym Mickiewicza musiał mieć przedtem urobione na podstawie sądów zadomowionego w pałacu na Krakowskim Przedmieściu Kajetana Koźmiana, gdyż wykształcenie "smorgońskiego poety" wprawiało go w nieustanne zdumienie. - "...Mickiewicz nieco się ożywił i lepiej z nami zapoznał... - pisał do ojca we wrześniu 1830 roku - O! jakie fałszywe sądy były o nim w Warszawie. Rozległej on jest nauki, umie po polsku (!), po francusku, po włosku, po niemiecku, po angielsku, po łacinie i po grecku. Doskonale zna politykę europejską, historię, filozofię, matematykę, chemię i fizykę. W literaturze nikt w Polsce tyle nie ma znajomości. Słysząc go mówiącym, zdaje się że każdą książkę czytał. Sądy ma bardzo rozsądne, poważne o rzeczach. Smutny zwyczajnie i zamyślony; nieszczęścia już zmarszczki na trzydziestoletnim czole wyryły. Zawsze spokojny, cichy, ale znać we wzroku, że rzucona iskra zapali śpiący płomień w piersiach. Wydał mi się ideałem człowieka uczonego i geniuszu pełnego". Nie ulega wątpliwości, że podczas drugiego pobytu Mickiewicza w Genewie, dwaj poeci ponownie się do siebie zbliżyli. Wiadomo, że spotykali się, rozmawiali z sobą, ale treści ich rozmów można się tylko domyślać. - "Cóż byśmy dali za to - ubolewa profesor Kallenbach - żeby mieć choć słabe echo rozmów ówczesnych Mickiewicza z Krasińskim! Ich wymiany myśli..." Żal skrzętnego biografa romantycznych poetów jest jak najbardziej zrozumiały. Mickiewicz i Krasiński, spotykając się ze sobą w Genewie w maju 1831 roku nie mogli nie rozmawiać o wydarzeniach, rozgrywających się ówcześnie w kraju. Stosunek Krasińskiego do powstania znamy mniej więcej z jego listu do ojca. Natomiast to, co się działo wtedy w duszy Mickiewicza, jest jeszcze ciągle dręczącą zagadką dla badaczy jego życia i twórczości. Z późniejszej korespondencji Zygmunta Krasińskiego można jedynie wydedukować, że w jego sporze z guwernerem Jakubowskim, wzbraniającym mu wyjazdu do kraju - Mickiewicz był raczej po stronie Jakubowskiego. Autor Ody do młodości, którego wiersze powstańcy wypisywali na murach Warszawy, nie wierzył w powodzenie zbrojnego zrywu młodzieży. Nurtujące go zwątpienie trzymało go z dala od walczącej o wolność ojczyzny. Może wyczuwał - podobnie jak ksiądz Chiarini to, co dopiero w przeszło sto lat później uświadomimy sobie wyraźnie opłakując młodych poetów polskich, poległych w drugiej wojnie światowej: że nie jest dla kraju rzeczą najlepszą, kiedy jego obrońcy zamiast ołowiem ładują swą broń diamentami. W korespondencji Krasińskiego z owego czasu jest tylko jedna wzmianka o spotkaniu z Mickiewiczem. 19 maja 1831 roku Zygmunt przewoził łódką starszego kolegę z genewskiego wybrzeża Eaux Vives do położonej po drugiej stronie Lemanu dzielnicy Paquis. Mieszkała tam zaprzyjaźniona z obu poetami rosyjska rodzina Chlustinów. W biografi Mickiewicza Chlustinowie odegrali rolę dość zasadniczą, w biografii Krasińskiego - jedynie epizodyczną; niemniej warto tej rodzinie poświęcić kilka słów. Zygmunt poznał Chlustinów przez Mickiewicza podczas jego pierwszego pobytu w Genewie. W liście z 22 października 1830 roku pisał do ojca: "Jest tu teraz familia Klustynów, Rosjan, matka i córka i brat. Bardzo grzeczni, brat jest człowiekiem rozległych wiadomości i szlachetnego serca. Jest on oficerem huzarów gwardii i choć dopiero dwadzieścia jeden lat liczy, już dwie kampanie tureckie odbył; bardzo grzeczny i miły, i zupełnie europejski człowiek, bez przesądów i fałszywych opinii, może tylko zanadto w drugi ekstrem wpada". Wizyta Mickiewicza u Chlustinów 19 maja miała powód szczególny. Poprzedniego dnia Siemion Chlustin uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Uczestnik dwóch wojen tureckich padł ofiarą zwykłej bryki pocztowej. - "Klustin jest bardzo chory - pisał Zygmunt 18 maja do nieobecnego już w Genewie Reeve'a - dyliżans przejechał mu nogę; jutro będą mu robić amputację dużego palca, który jest zgangrenowany: biedny chłopiec..." W ciągu następnych miesięcy syn Opinogórczyka będzie jeszcze wiele razy odwiedzał chorego Chlustina. Serdeczne spotkania z rosyjskim huzarem, zajadłym przeciwnikiem caratu, czczącym pamięć dekabrystów i sprzyjającym powstaniu polskiemu - stanowić będą arcyciekawe pendant do rownoległej korespondencji młodego Krasińskiego, przepojonej nienawiścią do Moskali. 18 maja 1831 roku, ku wielkiemu zmartwieniu Zygmunta, opuścił na zawsze Genewę Henryk Reeve. W drodze powrotnej do ojczyzny młody Anglik postanowił zatrzymać się na czas dłuższy w Paryżu. Pożegnanie przyjaciół było rozdzierające. Zygmunt odprowadził Henryka aż do miejscowości granicznej Saint-Cergues. Powrócił stamtąd pieszo, śmiertelnie zmęczony, przeziębiony, z rozstrojonymi nerwami. W kilka godzin później zabrał się do pisania listu do przyjaciela. Skarżył się mu na cierpienia spowodowane jego odjazdem: "Od 13 kwietnia zeszłego roku (data odjazdu Henriety Willan) żadne rozstanie tyle mnie nie kosztowało. Gdzie Henrieta, gdzie Henryk - wołam do siebie - gdzie są ci wszyscy, których kochałem?" - Przekazywał Reeve'owi wiadomości wyczytane z ostatniej poczty: - "Zamoyski (August Zamoyski po wielu perypetiach dotarł w końcu do kraju i zaciągnął się do 5. pułku ułanów fundacji Zamoyskich w korpusie Tomasza Łubieńskiego), własną ręką zabił trzech kozaków, którzy brali do niewoli jego pułkownika, i z miejsca został mianowany oficerem. Niech Bóg go błogosławi! Kiedy byliśmy razem, zawsze jednak myślałem, że kiedy przyjdzie zdobyć sławę, ja pierwszy ją zdobędę. Fałsz! Bóg ukarał moje zarozumialstwo". Był też w liście ustęp o Mickiewiczu: "Mickiewicz jutro wyjeżdża do Paryża, z pewnością go tam zobaczysz; zrób mi przyjemność, jeśli możesz, i pogadaj z nim o mnie. Jestem ciekaw, co o mnie powie". - Czytając te słowa, odnosi się wrażenie, że młody Krasiński szukał u Mickiewicza jakiegoś samopotwierdzenia i moralnego poparcia. W jego ówczesnej prostacji, pogłębionej jeszcze odjazdem angielskiego przyjaciela, tego rodzaju pomoc musiała mu być bardzo potrzebna. "Jestem całkowicie pogrążony w spleenie. Nie mogę nic pisać, brak natchnienia, brak nadziei, brak życia. Piękna to rzecz być rodzajem trupa jedzącego, pijącego, śpiącego. Cholera-morbus pustoszy Warszawę: widocznie nie zobaczę już tych, których tam zostawiłem. Zostanę sam na tej ziemi. Co za urzekająca perspektywa! But we must summit, and bless the name of the Lord". (Lecz musimy się podporządkować, i błogosławić imię Pana - we francuskim liście to jedno zdanie napisane jest po angielsku). Henryk Reeve nie zaniedbywał w Paryżu sprawy przyjaciela. Gdzie tylko mógł nawiązywał stosunki z działaczami francuskiej Polonii i przedstawiał im żałosne położenie młodego Krasińskiego. O swych zabiegach donosił Zygmuntowi w liście z 24 maja 1831 roku. "Mój drogi przyjacielu, Widziałem Olszowskiego,* (* Antoni Olszowski był sekretarzem misji polskiej w Paryżu.) to naprawdę świetny chłopiec. Powiedziałem mu, że jesteś chory, bez paszportu i bez pieniędzy; dla ubarwienia obrazu dorzuciłem jeszcze bogaty i piękny opis: okładów, kataplazmów i pijawek, które ciągle każą ci stosować. O twoim ojcu starałem się nie mówić; ostatecznie, to co mógłbym powiedzieć, niczego by nie dodało do ustalonej o nim opinii; wszyscy są po twojej stronie. Wczorajszego wieczora byłem u Tortoniego, gdzie zwróciłem uwagę na dwóch rozmawiających Polaków, wydało mi się, że słyszę twoje nazwisko. Wobec tego przedstawiłem się i jeden z nich (p. Gurowski, jak mi się zdaje) powiedział mi, że cię nie zna, ale uważa cię za porządnego chłopca i dobrego Polaka. Wszyscy, których widziałem, zapewniali mnie, że twój powrót do Polski byłby najlepszym co możesz uczynić zarówno dla siebie, jak i dla twego ojca. Jeśli chodzi o Królestwo Polskie rzecz jest przesądzona. Powodzenie sprawy tej części dawnej Polski nie podaje się już w wątpliwość; pozostaje dowiedzieć się tylko czy Polska będzie wielka i potężna, czy - zredukowana do roli małego państewka w rodzaju Księstwa Warszawskiego; oto najgorsze, co może was spotkać... Reasumując, mój drogi Zygmuncie, radzę ci, abyś tu przyjechał i sam przyjrzał się temu, o czym ci donoszę (wiedz, że czekają tu na ciebie dwa tysiące franków i paszport). Jem dziś obiad z p. Jermo... (nie znam jego nazwiska, ale chodzi o tego oficera, z którym powinieneś odbyć podróż, a który był na wyspie Elbie), jutro napiszę więcej. Kiedy mówię ci chłodno, żebyś tu przyjechał, to wcale nie znaczy, że zapominam o wszystkich trudnościach przeprawy, ale to twój cel; nie waham się już dłużej i mówię ci: mój przyjacielu, droga obowiązku jest tam. Ruszaj!..." W liście Reeve'a - niezależnie od zawartych w nim treści merytorycznych - ożywają cienie szwoleżerskiej przeszłości. Angielski przyjaciel Krasińskiego spotyka się z paryskimi Polakami w restauracji Tortonich, która w latach napoleońskich była ulubioną knajpą polskich lekkokonnych. Kto czytał książkę Kozietulski i inni, wie, że sławny zdobywca Somosierry czule wspominał ten lokal jeszcze w kampanii 1812 roku, i w liście spod Witebska przesyłał pozostałemu w Paryżu koledze specjalne pozdrowienia dla "Tortoniowej". Obok Tortonich ich dawny klient: jeden z najgłośniejszych oficerów polskiej gwardii Napoleona, pułkownik Jan Paweł Jerzmanowski - główny bohater ostatniego, najmniej znanego etapu szwoleżerskiej epopei. Dowódca przybocznego szwadronu "cesarza Elby" odegrał ponoć niepoślednią rolę w zorganizowaniu ucieczki Napoleona z wyspy i jego powrotu do Francji. W każdym razie podpis polskiego szwoleżera figurował pod odezwą, wzywającą wojska francuskie do łączenia się z powracającym wygnańcem. Potem Jerzmanowski na czele swego szwadronu - uzupełnionego i przemianowanego na "czerwonych lansjerów gwardii" - walczył u boku cesarza do końca Stu Dni. W Polsce nieznane są wielkie płótna batalistyczne malarzy angielskich, wyobrażające bitwę pod Waterloo; dlatego mało kto wie, że na pierwszym planie tych obrazów uwijają się czerwono odziani jeźdźcy z biało-czerwonymi proporczykami na lancach, w wysokich czapach, przypominających do złudzenia czapki szwoleżerskie. To właśnie byli podwładni Jerzmanowskiego. Ranny pod Waterloo, prześladowany przez Burbonów jako jeden z najbardziej obciążonych uczestników Stu Dni - słynny lekkokonny powrócił do kraju i wstąpił do armii Królestwa. Ale nie potrafił się przystosować do porządków konstantynowskich. Po wielu perypetiach, w roku 1821 uzyskał honorową dymisję z prawem noszenia munduru. Wtedy osiadł na stałe we Francji, w dobrach swojej francuskiej żony pod Tours. Na pierwszą wieść o wybuchu powstania pośpieszył do Paryża, gdzie stał się jednym z założycieli i najczynniejszych działaczy Komitetu Polskiego, stworzonego dla niesienia pomocy powstańcom. W kraju doceniono jego zasługi: rząd powstańczy przysłał mu awans na generała brygady z jednoczesnym powołaniem na stanowisko komendanta zakładów polskich we Francji. W chwili poznania się z Reeve'em Jerzmanowski właśnie organizował transport bronii dla armii powstańczej, który zamierzał osobiście dostarczyć do kraju drogą morską z Anglii. Stąd zapewne, wzięła się w liście Reeve'a owa tajemnicza zapowiedź ewentualnej wspólnej podróży Jerzmanowskiego z młodym Krasińskim. Wśród osób naradzających się z Reev'em nad sposobami wyciągnięcia Zygmunta z Genewy odnajdujemy jeszcze innych znajomych z przeszłości, lecz już nie tak odległej. Zaczepiony przez Reeve'a w restauracji Tortonich, Gurowski był tym samym jednookim Adamem Gurowskim, który przyjaźnił się z braćmi Niemojowskimi, Piotrem Wysockim, Maurycym Mochnackim i "szwoleżerem złej konduity" Walentym Zwierkowskim, uczestniczył we wszystkich możliwych konspiracjach patriotycznych, siadywał dwukrotnie u Karmelitów, organizował spisek koronacyjny w roku 1829, a w dwa lata później - manifestację na cześć straconych dekabrystów. Wkrótce po batalii grochowskiej powstańczy Rząd Narodowy, pragnąc pozbyć się z Warszawy "demagogicznego krzykacza", zgodził się na wysłanie Gurowskiego w misji politycznej do Paryża. W następnych listach Reeve'a obok Gurowskiego pojawi się jeszcze - znany nam z pamiętnego skandalu karmelkowo-teatralno-prasowego w roku 1819 - Teodor Morawski, publicysta i historyk, związany z opozycją kaliską i z "sektą Łukasińskiego". Warto w tym miejscu przypomnieć, że Morawskiemu, który w niedalekiej przyszłości obejmie stanowisko ministra spraw zagranicznych w rządzie powstańczym, udało się zbiec z Warszawy do Paryża jeszcze w roku 1826, dosłownie sprzed nosa policji Rożnieckiego, ścigającej go za udział w "spisku Krzyżanowskiego". "Drogi Zygmuncie - pisał Reeve 25 maja - wczoraj byłem na obiedzie z gromadką Polaków w "cafe Perigord". Był Morawski; pułkownik, który przebywał na Elbie; p. Gurowski, polski dziennikarz ultraromantyczny, wielbiciel Mickiewicza i trochę zbyt republikański dla obecnego rządu; poza tym Olszowski i p. Brykczyński (co za nazwisko!!!). Dużo mówiono o tobie, potwierdziło się całkowicie to, co mówił mi już Olszowski. Kiedy Będziesz tu, znajdziesz się w otoczeniu przyjaciół. W Genewie nie jesteś jeszcze Polakiem; trzeba, żebyś się zdobył na jakieś posunięcie. Jeżeli nie możesz przyjechać bez narażenia się na aresztowanie, pozwól się aresztować. Za dwieście franków dostaniesz się do Paryża, przechodząc przez granicę pieszo, nocą; a skoro już raz przejdziesz przez Morez*, (* Miejscowość we Francji, odległa o dziesięć kilometrów od granicy szwajcarskiej.) nie będą cię więcej nagabywali o paszport. Co do mnie, mój drogi, to jestem złym przyjacielem i człowiekiem wyjątkowo słabym. Uległem energii Jakubowskiego, uprzejmości starego Lombarda (członek genewskiej rady miejskiej Jan Gedeon Lombard był bankierem Zygmunta Krasińskiego - M. B.), a przede wszystkim niezdecydowaniu Mickiewicza - w chwili gdy trzeba było słuchać tylko własnego rozsądku, a radzić się tylko własnego sumienia. Powinienem był za wszelką cenę zabrać cię z sobą. Wielki to błąd. Jednakże, mimo że, jak powiada Morawski, każdy mijający dzień będzie dla ciebie utraconą wiecznością, nie wszystko jeszcze jest stracone; nie jest jeszcze za późno: wrota zbawienia zamykają się powoli; ty jeszcze przez nie przejdziesz. Tu już od dawna wiedzą, że twój ojciec jest w Petersburgu; ale pułkownik (Jerzmanowski) mówił mi wczoraj, co wie od jednego Rosjanina, że jest zupełnie pogrążony w rozpaczy, nikogo nie widuje, całymi dniami płacze. To nie akademicy atakowali go podczas rewolucji (widocznie Zygmunt trapił się, że to jego dawni koledzy mścili się za niego na ojcu - M. B.), przeciwnie to oni obronili go przed ludem, co ściągnął go z konia... Zapewniam cię, przyjacielu, twój przyjazd to jedyny środek do naprawienia zła. Synowie Haukego znaleźli się w szeregach liberałów w kwadrans po śmierci swego ojca [...] Ojciec Zamoyski jest w Petersburgu, a gdzie jego pięciu synów? Kocham cię, mój przyjacielu, jak nigdy nikogo nie kochałem i kochać nie będę [...] Działaj, a nie będziesz już sam. Pułkownik Jerzmanowski udaje się do Anglii w tym samym czasie co ja. Ściska cię z całego serca, to szczery i dzielny żołnierz, pamięta jak przed dziesięciu laty przychodziłeś do jego żony dopominać się o zupę a la francaise... Powiedziałem Morawskiemu, że jesteś chory. Odparł mi: >>Jeżeli nie jest umierający, może jeszcze jechać, a jeśli umierający, niech każe się przywieźć, aby mógł umrzeć na wolnej ziemi Polski...<< Jerzmanowski wyda wielki obiad w >>cafe Perigord<< dla uczczenia twego przybycia..." Zygmunt Krasiński odpowiedział na obydwa listy Reeve'a łącznie 28 maja 1831 roku. Po odważnym, zdecydowanym postawieniu sprawy w liście do ojca, wysłanym z Genewy dwa tygodnie wcześniej - można się było spodziewać, że odpowiedź na propozycje z Paryża wypadnie całkowicie jednoznacznie. Któż jednak zgłębi pokrętne zawiłości psychiki romantycznego poety, zwłaszcza gdy poeta popadł w sytuację tak kłopotliwą i skomplikowaną, jak to się przydarzyło synowi Opinogórczyka. "O mój przyjacielu, wbiłeś mi sztylet prosto w serce [...] Tak, wiem [...] moje zbawienie jest w Paryżu. Jeżeli tam nie pojadę, będę zgubiony..." - Tymi słowami zaczynał Zygmunt swój list do Reeve'a. Ale zaraz po tym nieoczekiwanie zmieniał ton i poczynał się wycofywać z zajętego stanowiska. Błagał przyjaciela, aby raz jeszcze wysłuchał jego argumentów. Jest sam i wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, znikąd nie widać pomocy. Reeve napisał mu, że generał Krasiński zapłakuje się na śmierć w Petersburgu; otóż niech wie, że syn generała umrze ze zgrzytania zębami. Czy przyjaciel zastanowił się co mu proponował, pisząc aby pozwolił się aresztować po przejściu granicy francuskiej? - "Czy uważasz mnie za zdolnego, bym dorzucił kamień do stosu, którym ukamienowano mojego ojca! Czy chcesz bym obnosił po Francyi hańbę tego, który tam zdobył tyle chwały? czy chcesz, bym po bohaterskim oddaniu się żandarmom czytał w dwa dni później w jakiejś gazecie obelżywe epitety przeciwko memu ojcu, przetykane pochwałami dla mnie? Tak, mówię to otwarcie, ale tylko Henrykowi Reeve, a nikomu innemu na świecie: mój ojciec popełnił błąd ciężki, straszliwy, ale nie moją jest rzeczą żądać od niego zdania z tego rachunku. Polska będzie wolna i wielka, ja będę biedny i wzgardzony, wiem o tym. Od twego wyjazdu, ze spokojem oceniam przyszłość; przy końcu mej drogi widzę grób bez napisu; dreszcz mnie przenika, ale się z tym godzę; wielka to ofiara: na ziemi nie wywoła oddźwięku, lecz odbije się echem w niebiosach, u stóp tronu Syna Człowieczego. I jakże ty chciałeś, żebym dostał się do Paryża? - Przejść nocą granicę? Zgoda. - Pożyczyć sobie pieniędzy? Zgoda. - Zmylić Jakubowskiego? Zgoda. - Lecz skończy się to skandalem; a tu mówię nie!..." Nie! Ojca swego na skandal narazić nie może. Znowu przesłania wszystko barczysty cień Opinogórczyka. Generał-wojewoda nie zdążył jeszcze przekazać synowi pisemnej odpowiedzi na jego "zbuntowany" list z 14 maja. Na razie "zapłakuje się na śmierć" w Petersburgu. Listy między Petersburgiem a Genewą wędrują miesiącami. Ale nie osłabia to w niczym umiejętności generała wywierania wpływu na odległość. Bohater rycerskich mitów potrafi obronić jedynaka przed ludźmi, którzy pragną go zmusić do powzięcia decyzji niezgodnej z ojcowską wolą. W tej sytuacji mało przekonywająco brzmią dalsze wywody Zygmunta. "Będę oczekiwał w Genewie odpowiedzi ojca. Jeżeli będzie zadawalająca, pojadę; jeżeli nie, pojadę również, bo wtedy będę przynajmniej częściowo zwolniony z moich obowiązków... Powiadasz, że brak mi energii ducha, że mówię a nie umiem już działać, że jestem słaby, niezdecydowany. - Doskonale! Bądź tak nieszczęśliwy jak ja, a wtedy będziesz mnie sądził. Skończyły się moje marzenia o sławie. Mój przyjacielu, nie staraj się już mnie bronić, podtrzymywać mojej reputacji. Proszę cię jedynie abyś odpowiedział:<< Nie>>, gdy mówić ci będą, że jestem >>nędznikiem<<; lecz uczyń to tylko w myśli; mnie to wystarczy. Oni wszyscy mają rację; ty także; zmierzam do zguby. Każdy przebyty dzień to jeszcze jeden stopień w schodzeniu w otchłań, jeszcze jedna litera mego imienia przemieniona w ołów. Gangrena wspina się ku sercu. Kiedy go dosięgnie, znak krzyża i pożegnanie dla ciebie, dla Niej, jeszcze dla dwóch czy trzech osób - potem cisza i śmierć. Pozwól mi, przyjacielu, znosić prześladowania; nie walcz już przeciwko kalumniom; ukryj głęboko w sercu przyjaźń jaką dla mnie miałeś. Jeśli się z nią zdradzisz, będziesz skompromitowany. Listy do mnie pisane odnoś na pocztę cichaczem; odmień charakter pisma, aby nikt nie mógł podejrzewać, że Henryka Reeve łączą jakieś stosunki z Zygmuntem Krasińskim..." W każdym zdaniu odpowiedzi Zygmunta wyczuwa się autentyczną mękę, straszliwe obciążenie niedawnej przeszłości, bezsilne miotanie się między miłością do ojca, a miłością do ojczyzny. Ale w całości list sprawia wrażenie dziwnie nieszczere. Mimo woli przypominają się słowa, które zapisał na jego marginesie profesor Tadeusz Pini - najsurowszy, lecz chyba i najwnikliwszy biograf Zygmunta Krasinskiego: "...jak ów kotek w bajce, który chciałby złowić rybkę bez zamaczania nóg, tak on (Krasiński) pragnąłby zdobyć sobie sławę bohatera narodowego nie wyjeżdżając z Genewy. Może tego dokonać tylko w wyobraźni - więc podnieca fantazją swą, jak tylko może, ale nie stara się zupełnie o spotęgowanie woli, o dokonanie zapowiedzianego już czynu". Jednocześnie z listami przesyłał Zygmunt angielskiemu przyjacielowi pierwsze fragmenty swojej poetyckiej powieści Adam Szaleniec. We fragmentach tych (całość utworu zaginęła) występowały trzy postacie, żywcem przeniesione z rzeczywistości: w Adamie Szaleńcu bez trudu rozpoznawało się samego autora; przyjaciel Adama, lord Gram wiernie odtwarzał Henryka Reeve'a; ukochana szalejącego Adama, Maria, uosabiała Henrietę Willan. Na treść powieści składały się dwa zasadnicze wątki - jak na Krasinskiego - nieprzyzwoicie autobiograficzne: rozpacz Adama z powodu niemożności uczestniczenia w walce o wolność ojczyzny i jego beznadziejna miłość do Marii, która ze swej strony miażdżyła kochanka wzgardą za jego małoduszną bierność w sprawach patriotycznych. Zygmunt nie starał się przesłaniać autentycznego charakteru powieści: w późniejszych listach do Reeve'a niejednokrotnie będzie go nazywał "lordem Gramem". Reeve zrozumiał od razu, że Krasiński przesyłał mu fragmenty Adama Szaleńca głównie po to, aby wciągnąć go w otchłanie swoich cierpień osobistych jeszcze głębiej, niż mógł to uczynić w zwykłej korespondencji. Anglik przystosował się chętnie do narzuconej sobie formy "korespondencji utajonej" i postanowił ją wykorzystać dla udzielenia rozhisteryzowanemu przyjacielowi paru pożytecznych pouczeń. "Złe przepowiednie, tyczące się ciebie odrzucam - pisał 2 czerwca z Calais, po przeczytaniu pierwszego fragmentu powieści. - Nikt nie staje się szaleńcem, myśląc o szaleństwie; można nim zostać tylko przez nagły napad rozpaczy lub przez długą bezczynność ciała i ducha. Z tego musisz się koniecznie otrząsnąć, to jest konieczne, to jest słuszne". Krytyka drugiego fragmentu jeszcze wyraźniej nawiązywała do rzeczywistości. "Dosyć mi się podobała twoja dyletancka podróż w okolice obłędu. Uważam jednak, że za wiele w niej czasem wschodniej przesady [...] Zdaje mi się, że uważasz hańbę za sławę w żałobie; najczęściej jest ona sławą uśpioną. Mało jest rodzajów hańby, obiegających ziemię, zwykle tkwią one w sercu ofiary. Taką jest przede wszystkim hańba bezczynności. Twoja, mój kochany, nie biegła dość szybko, abyś jej nie mógł dogonić, skoro tylko się ruszysz..." Niezależnie od dydaktycznej polemiki z "Adamem Szaleńcem", zrównoważony Anglik aplikował polskiemu przyjacielowi jeszcze inne gorzkie lekarstwa na jego "chorą duszę": Rolę ostrogi, mającej pobudzić Zygmunta do działania, odgrywały przede wszystkim wiadomości o Auguście Zamoyskim. Przed opuszczeniem Paryża Reeve odwiedził siostrę Augusta, młodą księżnę Jadwigę z Zamoyskich Sapieżynę. Zaraz po tej wizycie pisał do Krasińskiego: "Byłem z wizytą u księżny Sapieżyny, która pokazała mi list od Augusta: został oficerem i jest bardzo zadowolony. Księżna natychmiast wyjeżdża do Polski z trojgiem małych dzieci i ze służbą. To bohaterka, albo lepiej rzec: Zamoyska..." W trzy tygodnie później, już z Anglii, wiadomość następna: "To pięknie ze strony tego dzielnego Augusta, że napisał do mnie ze swego namiotu. Opowiedział mi z właściwą sobie bezpośredniością kilka szczegółów ze swego życia. Pod Ostrołęką dwa konie miał pod sobą ubite; pocisk armatni, który trafił drugiego, oderwał mu podeszwę od buta, zawsze mówiłem, że ten człowiek nie zginie ani łatwo ani darmo. Pisze mi: >>Co za szkoda, że Krasiński tu nie przyjeżdża. Polska go nie zna, ale ja go znam, a jestem sam...<<" Do tego zabójczego przytoczenia Anglik dodawał od siebie: - "On (August) kocha cię, mój drogi, tak samo jak ja, z tą różnicą, że on jest wojownikiem, a ja wałkoniem. Opublikowałem tłumaczenie części listu w "Times": będzie się to czytało we wszystkich częściach świata, a napisał to August, autor mimo woli". W tym samym liście Reeve przedstawił nowy plan wyciągnięcia Krasińskiego z Genewy: "Widziałem się dziś z Jerzmanowskim, który przebywa tu (w Anglii) w misji specjalnej. Przesyła ci mnóstwo serdeczności, i nie przestaje doradzać wyjazdu. Kiedy nadejdzie czas, sądzę, że zrobisz najlepiej, jeżeli przyjedziesz tu, zobaczysz się ze mną, z H. ... (imienia Henriety Willan Reeve użył tu wyraźnie w charakterze przynęty - M. B.), a potem pojedziesz do waszej posiadłości pod Gdańskiem, co na pewno masz prawo uczynić, i co przyjdzie ci z łatwością; a stamtąd przerzucisz się do Polski. W obecnej sytuacji Jacky (Jakubowski) bez trudu przyjedzie do Anglii..." Reeve zabrał się z energią do realizowania nowego planu. Zawarł w tym celu znajomość z młodym hrabią Aleksandrem Walewskim, który po powrocie z krótkiego pobytu w kraju, gdzie pełnił obowiązki adiutanta przy Chłopickim, reprezentował w Londynie rząd powstańczy. Naturalny syn Napoleona w pełni zaaprobował pomysł ściągnięcia do Anglii syna dowódcy napoleońskich szwoleżerów. Przyrzekł, że natychmiast po przybyciu zaopatrzy go w paszport i pieniądze. "Walewski i Jerzmanowski są głęboko przekonani - pisał angielski przyjaciel - że nic nie mogłoby sprawić twemu ojcu większej przyjemności, niż świadomość, że bijesz się w Polsce, ale on sam nie śmie ci tego powiedzieć..." Zygmunta te nowe zabiegi Reeve'a doprowadzały do furii. Całą złość wyładował na Bogu ducha winnym Aleksandrze Walewskim, którego nie lubił prawdopodobnie za to, że to on przecież ułatwił przedostanie się do kraju Augustowi Zamoyskiemu. Reeve został potężnie złajany za napomknięcia w liście, że Walewski przypomina Napoleona. " ...Gdzie u diabła widzisz w Walewskim podobieństwo do Cesarza - oburzał się na przyjaciela syn szwoleżerski - lornetka i dewizka od zegarka nie mogą wywołać wspomnień o szabli, która podbiła świat, i o ostrogach, które podrywały konie do galopu przez całą Europę..." - Nie wierzył bądź udawał, że nie wierzy w dobrą wolę Walewskiego: "Walewski kazał mi powiedzieć, że da mi paszport i pieniądze. Wierzysz, że to zrobi? Łatwo jest mówić. A później posłuży to tylko do wysunięcia jeszcze jednego oskarżenia: >>Mówiliśmy mu, lecz on nie przyjechał<<. Ludzi nic nie kosztuje obiecywać bez zamiaru spełnienia, a później przekuwać stare obietnice na nowe oszczerstwa..." Nie tylko od Reeve'a otrzymywał Zygmunt poruszające wiadomości. Najgorsze były odgłosy dochodzące z kraju. W pierwszych dniach czerwca dowiedział się z gazet, że w bitwie pod Nurem został ciężko raniony w piersi jego kuzyn i przyjaciel od najwcześniejszego dzieciństwa: podporucznik armii powstańczej Stanisław Ślepowron-Krasiński - syn "pana Oboźnicy" z Radziejowic. Dodatkową przykrość sprawić musiała Zygmuntowi okoliczność, że jego mężny kuzyn walczył pod Nurem jako adiutant generała Tomasza Łubieńskiego. Znieważonemu w zajściach uniwersyteckich z roku 1829 niełatwo było pogodzić się z myślą, że ojciec jego śmiertelnego wroga, Leona Łubieńskiego, dowodził korpusem w armii walczącej o wolność ojczyzny, podczas gdy jego własny ojciec - legendarny bohater Somosierry i Wagram - krył się za plecami cara w Petersburgu. "Drogi Stasiu...* (* Potomek w prostej linii Stanisława Krasińskiego pan Krzysztof Radziwiłł poinformował mnie, że jego pradziad nie wyleczył się nigdy z rany odniesionej pod Nurem i pozostał do końca życia inwalidą przykutym do łóżka.) - pisał do leczącego się z ran kuzyna - Ty ieden teraz iesteś Krasińskim - Gdzież reszta świetności naszey się podziała - ale niech nasze imię przepadnie, byleby Polska była - Choć może są mocne pozory na mnie, choć teraz gniię daleko od Polski, choć niezadługo może hańba nadciągnie i zawiśnie nad moją głową, wierzay, iż serce Zygmunta jest polskiem i takiem być nie przestanie aż do ostatniej chwili - Proszę Boga codziennie, byś wyzdrowiał - kochay mnie ieśli ieszcze zechcesz mi wierzyć, że potężna musi być zawada na moiey drodze, kiedy dotąd ani iey odsunąć, ani przeskoczyć nie zdołałem..." Udręczony bezskutecznym czekaniem na list z Petersburga, w coraz ciemniejszych barwach widział swoją przyszłość. Po nadejściu wiadomości o przegranej bitwie pod Ostrołęką, pisał do Reeve'a: "Skrzynecki poniósł klęskę. Ale podczas bitwy jego oddziały przeszły całą Litwę. Nic straconego. Odrodzi się piękna Polska i wszyscy jej synowie radować się będą w promieniach jej blasku - z wyjątkiem jednego, który - osamotniony, nieznany może - w przeczuciu zbliżającego się końca, weźmie sandały i kij pielgrzyma, aby po kryjomu raz jeszcze zobaczyć ziemię, gdzie znajduje się grób jego matki, a grób ojca nie znajdzie się nigdy..." I nieco później: "Czekam na listy z Petersburga, drogi mój Henryku. Jakież to czekanie! Co z niego wyniknie? Gorączka, rozpacz, szaleństwo! czuję się o wiele gorzej niż wtedy, kiedyś odjeżdżał. Dziś rano, na przykład, ledwie mogłem się modlić. To bardzo źle, kiedy nie można się już modlić. Jacky oświadczył mi, że będzie zmuszony wypełnić wszystko co zleci mu mój ojciec; nic nie odpowiedziałem, tylko wybuchnąłem śmiechem. Czy on mnie uważa za dziecko w kołysce. Powiedział, że nie mam jeszcze 21 lat, więc nie jestem pełnoletni. Czyżby sądził, że mojej nieśmiertelnej duszy potrzeba jeszcze tych dwóch drobnostek, zwanych latami, aby zdobyć się na opór i działanie?... Ach! niewielu ludzi wycierpiało to, co ja cierpię, i mam przynajmniej tę dumną pociechę, że patrząc na innych, myślę: >>Wy wszyscy jesteście dziećmi w porównaniu ze mną, bo nie cierpieliście tyle...<<". Fałszywa sytuacja, w jakiej się znajdował przyprawiała go o nowe kompleksy i wywoływała w nim dziwną dwoistość. W każdym liście pisał jak bardzo marzy o powrocie do kraju, ale równocześnie odczuwał coraz wyraźniejszą niechęć do tych, którzy starali mu się ten powrót ułatwić bądź ułatwiali go jego przyjaciołom. Całym sercem oświadczał się po stronie walczącej ojczyzny, kiedy jednak Reeve doniósł mu, że zamierza napisać broszurę propagandową w sprawie Polski - z niezrozumiałą żarliwością odwodził go od tego projektu: "Jesteś poetą, pisanie broszur zostaw dziennikarzom i prozaikom. Proszono cię o informacje o Polsce. To znaczy, że podejmujesz pisanie broszury na zamówienie. Broszura musi być zła..." W tych trudnych dla siebie dniach najchętniej obcował z przykutym do łóżka Siemionem Chlustinem. Zrozpaczony swoim kalectwem, zbuntowany przeciwko Bogu i światu, młody huzar rosyjski odpowiadał mu nastrojem. - "Często widuję Klustina i dobrze nam razem - pisał 7 lipca do Reeve'a - jest tak samo nieszczęśliwy jak ja; spędzamy długie godziny na przeklinaniu tyranii, na wypominaniu jej zbrodni, na hartowaniu naszych dusz, aby nigdy nie ustały w nienawiści, na chłodnym rozważaniu losu nam przeznaczonego, na zastanawianiu się, czy wystarczy nam w sercach godności, by nie szukać ucieczki w samobójstwie. Kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem, zatrzymaliśmy się na długo przy straszliwym obrazię Syberii. - >>Możliwe - powiedział on (Chlustin) - że kiedyś odnajdę pana wśród tych wysp lodowych; będziemy oddaleni od świata; rozpocznie się już nasza wieczność poza społecznością ludzi; będziemy pracowali w kopalniach, myśląc przy tym, że na każdym kawałku metalu skroplonym naszym potem zostanie odciśnięty wizerunek tyrana<<. - Co za myśli? Co za przyszłość! Co za koniec! Co za porównanie ze śmiercią w bitwie!..." 11 lipca 1831 roku nadszedł wreszcie upragniony list z Petersburga. Ale spełnienie okazało się jeszcze gorsze od oczekiwania. List - którego treść, dzięki Kallenbachowi, przetrwała do naszych czasów - stanowi najpełniejszą wypowiedź polityczną generała Krasińskiego. Całe jego mistrzostwo epistolarne znalazło wyraz w tym dokumencie. Podpierając swoje poglądy biuletynami otrzymywanymi z kancelarii cesarskiej, Opinogórczyk przekazywał synowi zdecydowanie stronnicze, lecz zarazem nadzwyczaj sugestywne naświetlenie wydarzeń w kraju. Ojciec najlepiej znał swego jedynaka i wiedział, jak trzeba do niego przemawiać: "(Petersburg, czerwiec 1831 r.) Do mego syna. Dobre i kochane dziecko! Szczerość Twoja rozczuliła mnie i Bogum podziękował, że mam syna, któren czuć umie i razem to czucie poświęcić cnocie i powinności. Przyszedłeś do wieku, w którym można równo mówić do Twego umysłu, jak do serca. Twoye poznanie powinno być równe mojemu, z różnicą tylko reflexyi i doświadczenia. Z zapałem patrząc na rzecz, z jedney strony ią widzisz, unosisz się i formuiesz sobie powinności lub odrażenia, które by mieysca nie miały, gdybyś z zimną krwią rozważył i ocenił. Czy sądzisz, że gdyby szło o szczęście oyczyzny, gdyby honor kazał był wszystko poświęcić, Twóy stary oyciec, któren od dzieciństwa wszystkie kroki, życzenia, pracę, co tylko było drogiego, kraiowi poświęcał, nie byłby działał podług swey powinności? nie byłby ostatek krwi wylał i nawet Ciebie nie byłby dał na ofiarę! Lecz gdy tego nie zrobił, muszą inaczej stać rzeczy. Ty idziesz za opinią młodych i nierozsądnych, Twój ojciec waży co cnota i powinność każe, a że zna co iest honor, możesz mu uwierzyć. Przyznay, że pierwsza Twa myśl, która Cię ciemięży iest, co powiedzą o mnie w kraju, co myślą tu codzoziemcy widząc młodego Polaka nie toczącego krwi, gdy iego współrodacy się biią. Co do opinii w kraju, trzeba z początku zacząć. Rewolucya Kościuszki była przeciwko nieprzyjaciołom kraju - była dla przeszkodzenia, ieżeli można, zguby kraju. Ta zaś grób mu kopie. Tamtę zaczęli obywatele, naród. Tę zaś kilku codzoziemców i dzieci. Tamta miłością ojczyzny tchnęła, tu od mordu swoich zaczęło się i od chęci zamordowania władcy, czego nigdy nie było w kartach historyi naszej. Tamta, bo broniła króla, ta przeciwko własnemu... Zdala czytając żurnale, całkiem nie wiesz, co się dzieie. Czy sądzisz, że seym uznał bezkrólewie? Nie; ale gdy się zeszedł, Lelewel wszedł do Izby senatu z klubem, którego każden członek miał pistolet i puginał. Nie pozwolił głosować i kazał protokoł zrobić gwałtem, pod karą śmierci do woyska biorąc, kto żyie. Jedni klubiści tylko zostaią wolno. Wszystko się mieni. Wszyscy starzy senatorowie porzucili. Anarchia do naywyższego stopnia się wznieciła. Rabunek i zabieranie wszystkiego iest rozkazem dziennym. Co tylko miało naygorszą konduitę, sławne z szulerstwa, pijatyk i rozboiu, iakoto: Kuszel *. (* Pułkownik Antoni Kuszel, kawaler Legii Honorowej i Złotego Krzyża Virtuti Militari z wojen napoleońskich. Podczas powstania dowodził pułkiem "huzarów podlaskich".) Budziszewski *, (* Pułkownik Ignacy Budziszewski dowodził w czasie powstania pułkiem "strzelców flankierskich". W roku 1848 był członkiem Legionu Mickiewicza.) Jan Ledóchowski* (* Poseł Jędrzejowski Jan Ledóchowski był głównym sprawcą jednomyślnego uchwalenia detronizacji Mikołaja I.) są na czele wszystkiego... Kray zrabowany przez własnych, nierząd zupełny. Choroby, głód, oto są skutki zapalenia iednych, tchórzostwa drugich, którzy nie zatrzymali z początku. Niezadługo to się skończy, nie tylko przez bieg, ale przez własne rozterki i nic się nie zostanie, iak przeszłość szlachetna skalaną, kraj wyludniony, zniszczony i przyszłość niepewna i tylko w szlachetności króla, któren Polskę chce ieszcze utrzymać. Przyidzie czas, że nie tych opinia będzie ścigać, co czyste serca będą mieli od zabóystw, ale tych, co się do zguby kraju przyczynili, tych co nayszlachetnieysze karty historyi rozdarli, tych co na gruzach oyczystych własnych korzyści szukali. Wszystko przeydzie, ale nigdy cnota nie będzie wzgardzoną. Daymy na to, że gdybyś oyca twego, chcąc dobić, poszedł do nich, co cię czeka? Albo bydź uczestnikiem nowych Robespierrów, Dantonów, albo ich ofiarą. - Wróćmy się jeszcze do opinii. Czy kiedy krew się lała potokiem we Francji, nie krzyczał lud popularnie: niech żyje komitet?! Czy kiedy walono domy boskie, gdy Boginię mądrości wodzono po Paryżu, nie było to opinią publiczną? Czy nie było tam także wielu, co sobie powiedzieli: >>co powiedzą?<< czy chciałbyś być niewolnikiem opinii, za którą nieraz na wstyd rodu ludzkiego trzeba się wstydzić. Narodowości poznikały. Dwa kolory rządzą światem: porządek i rozruch, a to na to, żeby ci co posiadaią, nie posiadali a ci, co nie posiadali, żeby posiadali. Ztąd to ten ruch nieznośny partyi, któren w całym świecie się rozszerza, a przybiera pretexta nayszczytniejsze miłości oyczyzny, żeby doyść do celu*. (* Poglądy W. Krasińskiego na istotę powstania listopadowego nie musiały być w jego sferze odosobnione. Krzysztof Radziwiłł opowiadał mi niedawno, że jego dziad książę Maciej Radziwiłł, pytany przez wnuków o powstania narodowe, odpowiadał niezmiennie: powstania były tylko dwa "kościuszkowskie i styczniowe". - "A listopadowe?" - "Listopadowe to była paskudna rewolucya".) Dosyć już ofiar padło w Polszcze dla ambicyi niektórych naczelników partyi. Na pretekstach nie zbywa. Dlatego proszę cię, byś spokojnie końca czekał. Twoja kariera nigdy nie była woyenna. Zostaw mi syna, niech w tey walce patriotów nie ma co sobie do wyrzucenia. Niech ieszcze zostawi oycu moment spokoyności i nadzieię przyszłości. Z daleka nie możesz wiedzieć co się dzieje. Na matkę twą zaklinam cię, zostań spokoynie (i wyraz nieczytelny - przyp. J. Kallenbacha) życia twego oyca, któren tylko gorycze znał, a w tobie i w twym szczęściu tylko może mieć nadzieję spokoyney i miłey przyszłości". Zygmunt, trafiony tym listem ojcowskim prosto w serce, pisał nazajutrz do Reeve'a: "Wczoraj dostałem list z Petersburga. Cóż mam ci powiedzieć, drogi Henryku? Moje nieszczęście jeszcze się pogłębiło. Ojciec pisze do mnie z rozdzierającą czułością. Pisząc, że gotów jest złożyć ojczyźnie w ofierze siebie i swoje dziecko; ale zaklina mnie, abym czekał i oznajmia mi, że wkrótce się ze mną połączy. Henryku, co ty byś zrobił na moim miejscu? Ach, czyż muszę pytać innego, co by zrobił? Widzę, że jestem zgubiony... Jestem głupcem, jestem tchórzem, jestem nieszczęśnikiem; mam serce dziewczyny, nie śmiem stawić czoła przekleństwu ojca. Czekałem na list rozkazujący, gwałtowny, energiczny i byłem przygotowany do walki, decydującej, strasznej i energicznej. Sprawiłem, że serce i dusza stwardniały mi w piersi. Ale kiedy nadszedł ten wczorajszy list, kiedy zamiast gróźb znalazłem prośby: zamiast wściekłości - błogosławieństwa, zamiast rozkazów - błagania; zamiast uczuć, o których sama myśl przyprawiała mnie o dreszcze - miłość Polski, przebijającą z każdego słowa - cała moja siła roztopiła się w łzach (melted into tears). Przygotowałem ramię do zadania ciosu; a opuszczając je, nie napotkałem oporu; cios trafił w próżnię i mnie obalił. Jestem rozczulony, pełen przywiązania do mego ojca, do jego gorzkich nieszczęść, i nie znajduję już dość energii do powzięcia decyzji. Oto mój stan. Możesz rzucić na moją głowę przekleństwo przyjaciela; ale mówię ci, że nie jestem już sobą. Dlatego odpowiedziałem (ojcu), niczego nie przyrzekając, powtarzając ciągle, że jeżeli okazja się nadarzy wyjadę do Polski. Ale gdzie ta okazja? Wszyscy Polacy, którzy wyjechali do Paryża, są jeszcze w Paryżu i nie posuwają się naprzód ani o krok. W tych dniach widziałem się z Polakiem (pół-Polakiem, a drugie pół - diabli wiedzą co) wracającym z Włoch, który mi zakomunikował, że książę Gagarin powiedział mu w Rzymie, że wszystkie ambasady rosyjskie mają mój rysopis, i rozkaz zatrzymania mnie i dostarczenia mnie wprost do Petersburga, gdybym próbował uciec z Genewy. To nic, kiedy chodzi o obowiązek stawia się czoła wszystkiemu. Ale mój ojciec, mój ojciec, on który niedawno możny, bogaty, otoczony pochlebstwami i sławą, uważał się za pierwszą osobę w Polsce, on którego dusza nigdy nie potrafiła trwać w bezruchu, lecz stale wyrywała się do przodu, dziś jest pokonany, wszystko utracił, i tylko mnie ma na tym rozległym świecie. Jeżeli zabraknie mu tej ostatniej podpory, cóż się z nim stanie? Nie śmierci obawiam się dla niego. Byłaby dobrodziejstwem dla nas obu, ale chodzi o te długie lata starości - pełne rozdzierających wspomnień, niesmaku i goryczy; o jego serce złamane nad moim grobem; o jego spojrzenia rzucane dokoła i nie odnajdujące nikogo, kto podałby mu rękę. A kiedy sobie przypomni, że przed trzydziestu laty, to właśnie on zatknął był orła polskiego na szczycie Somo-Sierry, czy sądzisz, że to jedno wspomnienie nie wystarczy, by zgrzytał zębami i zwalił się z rozpaczy na ziemię? Tej długiej agonii obawiam się dla niego i pragnąłbym mu jej zaoszczędzić. Dlatego pozostaje mi jeszcze tylko promyk nadziei, że będzie walczył o Polskę, a ja u jego boku..." Na list ojca odpowiedział Zygmunt w kilka godzin po jego otrzymaniu. Ta pierwsza, bezpośrednia odpowiedź nie jest tak kunsztownie wyważona, jak późniejszy o dzień list do Reeve'a; czuje się w niej bolesne zaskoczenie, rozpacz, z trudem powstrzymywany płacz. "11 lipca 1831. Genewa. Kochany Papo! Odebrałem 11 lipca list kochanego Papy; zastał mnie w tym samym stanie jak poprzedzający przed dwoma miesiącami. Cóż mam odpowiedzić, ledwo litery znam, które piszę pośród łez w oczach, ledwo mogę rękę trzymać przy papierze, tak mi serce biciami ją odrzuca. Polska nieszczęśliwa, droga Polska broni się dotąd i krwią oblewa. Cóż to, że Lelewel, że inni okazują się niegodnymi imienia polskiego, kiedy wszyscy, którzy kochają Polskę, tłoczą się w rzędy jej bohaterskiego wojska i tam jedni po drugich padają. Tych, co prywatę przenoszą nad rzecz publiczną, spotka kara w hańbie na tym świecie, w sprawiedliwości Boga na tamtym; niechaj ich imię nie przeszkadza Polakom bicia się za ojczyznę. Jeśli źli ludzie ciągną Polskę za szyję do grobu, jakaż korzyść ten grób ominąć i zostać się na mogile wszystkich, a kwiaty które na niej porosną, będą trucizną tym, którzy je zbierać będą. Czyż nie lepiej zginąć wraz z Matką niż przeżyć jej zgon, widzieć wrogów szydzących z jej zwłoków i jarzmo ich dźwigać tym cięższe, że całe przygniecie kilka karków tylko, bo reszta gdzież już będzie? O, nie na tym świecie, ale w krainie duchów, w chwale Boga. Z goryczą przyznaję się drogiemu Ojcu, czytam Jego rozkaz powtórzony. Wiem, że Papa mnie kocha, pragnie mego szczęścia, że ja wszystkim dla Niego. Toteż dotąd mnie wstrzymywało, dotąd wstrzymuje, bym nie poszedł tam, gdzie bracia moi konają i dziwią się, że mnie nie ma. Ale coż za szczęście nasze być może, jeśli Polska zginie; a kiedy nic nie robiłem dla niej, jakież szczęście nasze być może, jeśli powstanie. Mówię: szczęście nasze, bo w jakimkolwiek położeniu, gdziekolwiek na ziemi, nigdy mego szczęścia od szczęścia kochanego Papy odłączać nie myślę. O, wiem ile cierpi Papa. Sądzę o Jego boleści po mojej, domyślam się jak gorzko i powoli schodzić muszą Mu dni, noce na obcej ziemi, pośród cudzoziemskiego narodu. Dzisiaj bym życie moje oddał, bylebym go mógł widzieć gdzie indziej i raz jeszcze przed skonaniem uścisnąć..." W którymś miejscu listu, Zygmunta nachodzą nagle wątpliwości: a może to nieprawda, co ojciec opowiada mu o wydarzeniach krajowych: o chaosie, zdradzie i prywacie przywódców: może podpowiedziano mu to celowo na dworze cesarskim? "Muszę też zwierzyć się kochanemu Papie z podejrzeniem powziętym. Czyżby to być nie mogło, żeby tam, gdzie Papa przebywa, było wielu ludzi, którym rozkazano fałszywe rozsiewać nowiny?... Przecie mamy... (szwajcarskie) i że już nie mówię o francuskich, niemieckie gazety, które pewno nie sprzyjają nam, a jednak nic podobnego nie ogłaszały do tego co Papa mi pisze..." I znowu błagalne perswazje: "Papa wie jak Go kocham. Spodziewam się, że zna mnie dobrze i że poznał może, iż w dziewiętnastu leciach nie jestem już tym samym co dawniej, kiedym Go zwodził w Opinogórze. Starałem się przez ciąg moich podróży moim postępowaniem nie obrażać Papy, nie dawałem się w zdrożności mojemu wiekowi właściwe, choć namiętności słabych nie jestem, bo kocham mojego Ojca. Karty, kobiety, wszystko, wszystko, poświęcić mu potrafię, ale nie jechać do Polski, nie bić się za Polskę, to mi ćwieruje duszę. Ręce mam związane, sposobów żadnych do jechania, alem zanadto szczery, zanadto poważam i szanuję Ojca, bym tu się nie przyznał, że gdybym miał sposoby, nie wiem, czy bym pomimo Jego woli nie opuścił Genewy dla Warszawy. Powtarzam sobie zawsze, iż to uczucie obowiązku i bojaźn wstydu tak mnie nękają, iż czasami od zmysłów odchodzę, kiedy o tym pomyślę. Nieszczęśliwy jestem; dawniej to mówiłem przez romantyzm, dziś niestety rzeczywistością to się stało..." Po tych dramatycznych kartach początkowych, reszta ogromnego listu poświęcona jest niemal w całości (cóż za przedziwne przerzuty poetyckiej wyobraźni) szczegółowemu sprawozdaniu z zeszłorocznych podróży autora po Włoszech, opisom włoskich krajobrazów i zabytków przeszłości, oraz kronice życia towarzyskiego w Genewie. Dopiero pod sam koniec raz jeszcze rozlega się krzyk rozpaczy: "Drogi Ojcze! zmiłuj się nad synem, który Ci do nóg pada i błaga, byś z niego i z siebie ofiarę uczynił, za którą czeka wieniec nieśmiertelności w niebie. Nie o świat ja dbam, pisząc te wyrazy, nie o pochwały lub nagany ludzi, nie o sławę ziemską, ale o tę czystą sławę własnego sumienia, o tę chwałę, którą Bóg wieńczył męczenników skronie. Tej się dobyć walcząc za Polskę jest moim pragnieniem. To pragnienie nie nasycone, piersi mi rozerwie. Niechaj drogi Papa wierzy, że po Polsce jest pierwszym dla mnie na ziemi, żem równo jak za nią, tak za niego gotów się poświęcić, bić, zginąć, że niech lada potrzeba zdarzy się mojego ramienia dla Niego, to ramię się podniesie i nie wprzód opadnie, aż zwycięży lub zwyciężone. W każdym losie, w każdym położeniu jestem Mu synem i podporą. Łańcuch, który nas łączy, nie pęknie nigdy, a jeśli z błogosławieństwem Ojca będę mógł połączyć błogosławieństwo Matki Polski, wtenczas będę prawdziwie szczęśliwy i niczego więcej żądać nie będę ni od ludzi, ni od Boga. Zyg. Kras." Po napisaniu tego listu młody Krasinski wpadł w jeszcze gorszy nastrój. Myśli o samobójstwie nawiedzały go już od dawna, obecnie począł go dręczyć chorobliwy lęk przed nadciągającą z Rosji epidemią cholery. "Jestem prawie przekonany, że cholera wymierzy sprawiedliwość moim dziewiętnastu latom, roztapiając je w Wieczności - pisał 13 lipca do Reeve'a - rozmawiałem wczoraj długo na ten temat z Panchaud (lekarz genewski, który przez dłuższy czas przebywał w Polsce - M.B.). Spodziewa się wkrótce tej zarazy w Genewie. Powiedział mi, że nie cierpi się bardzo, odczuwa się tylko silny niepokój i jest tak, jak w ostatnim dniu długiej ciężkiej choroby; zresztą zachowuje się pełnię świadomości; to dobrze bo można ocenić siłę swego ducha, przeglądać się w lustrze i widzieć czy się blednie, i śmiać się z siebie samego kiedy mięśnie twarzy się rozluźniają; z tych ostatnich momentów można sądzić kim byłoby się później: tchórzem czy lwim sercem. Myślę, że kiedy nadejdzie dla mnie ta uroczysta chwila (za miesiąc lub sześć tygodni) będę do niej znakomicie przygotowany. To potrwa dziesięć do dwunastu godzin. Miałbym jeszcze czas napisać słowo do Ciebie... do H... Przekażę ci pukiel moich włosów, które po mojej śmierci prześlesz tej, która mnie kochała. Napisałem dzisiaj testament. Zapisuję ci sztylet, moje małe pistolety. Biblię angielską, wszystkie moje rękopisy francuskie i angielskie... Kończę mój testament słowami: >>Opuszczając tę ziemię w stuleciu bankierów i ciemięzców, żałuję jedynie, że nie poległem na polskim polu walki i że przy moim śmiertelnym łożu nie ma nikogo z moich angielskich przyjaciół<<. Te słowa symbolizują stan mojej duszy; bo ziemi nie żałuję wcale..." W czasie kiedy Zygmunt Krasiński opracował szczegółowo dramatyczny scenariusz swojej śmierci na cholerę - jego ojciec, przebywający w dalekim Petersburgu, miał znacznie bardziej uzasadnione powody do obaw przed tą chorobą. 17 lipca 1831 roku generał-wojewoda Wincenty hrabia Krasiński, wniósł do swego czerwono-złotego notatnika zakupionego w Królewcu, pierwszy z historycznych zapisów, znanych nam dzięki zapobiegliwości profesora Józefa Kallenbacha. "(W Peterhofie, podczas cholery) Julius. 17, Niedziela. Gorączkę miałem w nocy. Wczoraj sześć miesięcy skończyłem, jak jestem w Petersburgu. Kiedy, Boże, pozwolisz, bym na moją wrócił ziemię?! Oddalony od Matki, Syna, Familii - sam jestem. Prócz Cesarza, nikt mną się nie interesuje. Boże, zlituj się i błogosław mi, o Boże!" I zaraz po tym: "D. 18. Poniedziałek Cesarz w nocy mi papiery polskie przysłał, o 11 tłómaczenie odesłałem. Widać z nich, że Jakobiny górę biorą, że rząd musi im ulegać. Cała własność partykularna przeszła na własność publiczną". III 19 maja 1831- a więc dokładnie na tydzień przed "krwawą burdą" ostrołęcką - deputowany na sejm powstańczy eks-szwoleżer Walenty Zwierkowski obrany został jednym z ośmiu wiceprezesów warszawskiego klubu rewolucyjnego, który to klub - jak pisano z ironią w prawicowej prasie powstańczej - "mianował się Towarzystwem Patriotycznym". Tę najzupełniej pewną, wielokrotnie potwierdzoną informację z życiorysu "szwoleżera złej konduity" przyjmuje się w pierwszej chwili z uczuciem zaskoczenia. Czar barwnego, kostiumowego świata gwardzistów napoleońskich do tego stopnia zniewala wyobraźnię, że trudno się wprost oswoić z myślą, że któryś z weteranów karmazynowo-srebrnej legendy mógł zasiadać za stołem prezydialnym w wypełnionych "zbuntowanym motłochem" salach Redutowych, że mógł działać ramię w ramię z postaciami tak gruntownie zohydzonymi przez pióra powstańczej prawicy, jak "czerwony hrabia" Adam Gurowski, "krwawy klecha" ksiądz Kazimierz Pułaski, "przechrzta" Tadeusz Krępowiecki, "wywodzący się z chamów" redaktor Jan Nepomucen Janowski, "błaznem przezywany" adwokat Józef Kozłowski czy wreszcie dwaj staromiejscy rzemieślnicy: szewc Roch Chodorowski i krawiec Franciszek Morawski, co to - jak pisze Barzykowski - "niegodziwe fraki i surduty robił", a potem "porzucił nożyce i igłę i na polityka się wykierował". Zachowawczo nastawieni kronikarze tamtych czasów nie zostawiali suchej nitki na "jakobinach" z sal Redutowych. Członek powstańczego Rządu Narodowego Stanisław Barzykowski, którego Historya Powstania Listopadowego od stu lat - bezpośrednio bądź pośrednio - urabia polską wyobraźnię historyczną, wystawia Towarzystwu Patriotycznemu taką oto laurkę: "Było to - powiada - zgromadzenie próżniaków ulicznych i polityków kawiarnianych, gdzie zły ksiądz, adwokat bez spraw, urzędnik wypędzony, żołnierz na bruku wojujący, szpieg z dawnego Rządu, okryci płaszczem patryotyzmu, obok siebie zasiadali i stawali się tłumaczem praw Boskich, społecznych i zwierzchnikami kierunku losów Polski. W gruncie był to warsztat potwarzy i anarchii, a interes własny i prywata nim kierowały". Sprawiedliwiej niż Barzykowski, choć również bez sympatii, osądza warszawskich klubistów inny konserwatywny dziejopis powstania listopadowego, kasztelan Leon Dembowski: "Najsłabsze, lecz najwięcej energii mające - brzmi jego opinia o Towarzystwie Patriotycznym - nie zważające ani na konstytucyą, ani na prawa, ani na moralność, lecz mające tylko jeden cel: odzyskanie samodzielności, czyli partya rewolucyjna, która podniosła sztandar buntu i która jedynie od początku aż do końca drukiem, klubami, oszczerstwem i nie przebierając w środkach, choćby te miały doprowadzić do rusztowań, popierała swe plany". Dembowski uchwycił najważniejszy i najbardziej charakterystyczny rys Towarzystwa Patriotycznego, nazywanego przez współczesnych także stronnictwem ruchu. Stronnictwo to, legitymujące się jako naczelną dewizą Szekspirowskim "być albo nie być" - w ówczesnym układzie stosunków rzeczywiście było jedyną siłą polityczną, która nie zważając na żadne przeszkody i nie licząc się z żadnymi względami, od początku do końca, wytrwale i konsekwentnie, domagała się realizacji najszerzej pojętych celów powstania. W rozumieniu ideologów Towarzystwa Patriotycznego słowa "być albo nie być" oznaczały, że albo Polska będzie samodzielnym i potężnym państwem w granicach przedrozbiorowych, albo nie będzie jej wcale. Publicyści klubowi miotali się ze wściekłą pasją na tchórzliwe prowadzenie wojny przez generałów i na różnorakie koncepcje ugodowe, lansowane przez rządowych "dyplomatyków", przeciwstawiając im hasło: "zwyciężyć lub zginąć". Trybuni z sal Redutowych chcieli, żeby powstanie listopadowe zmobilizowało dla swoich celów wszystkie siły narodu. Aby to osiągnąć mogło, musiało być "rewolucyjne" i "bezwzględne". Z tego właśnie nastawienia wynikały wszystkie radykalne wystąpienia Towarzystwa, tak irytujące powstańczą prawicę: ciągłe nawoływanie o zastąpienie starych urzędników przez młodych, bezustanne domaganie się trybunałów rewolucyjnych, napaści na stronnictwo "dyplomatyczne", na sejm, rząd, na wodzów naczelnych. "Klub - stwierdza historyk Towarzystwa Patriotycznego Edmund Oppman - wysuwał nade wszystko hasło niepodległego państwa polskiego, pod którego kątem widzenia rozpatrywał sprawy powstania, łączył walkę o niepodległość z walką o prawa liberalne, głosił zagładę przemocy i ucisku, żądał przymierza z ludami niepodległymi i wolnymi, zrzekał się wojny z narodem rosyjskim, który winien rozumieć szlachetne dążenia Polaków, nieugiętą natomiast przyjmował postawę wobec caratu jako symbolu narodowej i politycznej niewoli... Stronnictwo to rekrutowało się przede wszystkim z członków towarzystw tajnych Królestwa Kongresowego, które przygotowały rewolucję, więc przeważnie z cywilnych uczestników sprzysiężenia Wysockiego, następnie młodych literatów, urzędników administracyjnych i sądowych pośrednich stopni, inteligencji miejskiej i rzemieślniczej, młodzieży uniwersyteckiej i szkolnej oraz masy oficerskiej z nowo utworzonych regimentów". Nie ulega wątpliwości, że Zwierkowskiego przyciągnęły do klubistów ich bezkompromisowe dążenia niepodległościowe. Od pewnego momentu przestała mu wystarczać więź ideologiczna z przywódcami kaliszan, braćmi Niemojowskimi, o których powiadano złośliwie, że "konstytucję kochali bardziej niż ojczyznę"; przyłączył się więc do rozwichrzonej młodzieży z sal Redutowych, aby razem z nią czerpać natchnienie do walki politycznej "z Bogiem lub mimo Boga" ze słów Maurycego Mochnackiego, ogłoszonych w lutym 1831 roku w "Nowej Polsce": "Ci, co nie wierzą w dyplomatykę, w mocy tylko i słuszności całą swą nadzieję pokładają. Ci powołają masy do życia, dla pognębienia wrogów, w wstrząsnięciu socjalnem znajdą potrzebną siłę ku rozwinieniu insurekcji. Wejrzą w niebo, a gdy stamtąd żadna pomoc nie znijdzie, natenczas wzrok swój obrócą w przeciwległą stronę. Wówczas będzie, jako pismo mówi, płacz i zgrzytanie zębów". Przypuszczam, że dziedzic z Białej Wielkiej, radca Towarzystwa Kredytowego i deputowany stołeczny w jednej osobie, musiał mieć niemało trudności z przystosowaniem się do niektórych poglądów i metod rewolucyjnego bractwa z sal Redutowych, że nawiedzały go wątpliwości i rozterki, że niejednej z jego akcji klubowych towarzyszyła bolesna szarpanina wewnętrzna... Pozwalam sobie na wysuwanie takich przypuszczeń, ale niestety nie potrafię ich poprzeć żadnymi konkretnymi dowodami. Znowu - jak tyle razy przedtem - doświadczam żałosnej bezradności biografisty, cierpiącego na chroniczny brak materiałów o charakterze osobistym. Nic się przecież nie wie o życiu wewnętrznym "szwoleżera złej konduity". Z mroków przesłaniających pamięć o nim wyłania się wprawdzie niekiedy jakiś ledwie widoczny ślad jego spraw osobistych, lecz na ogół niewiele z tego wynika. Po ukazaniu się pierwszych tomów Końca świata szwoleżerów pewna uprzejma Czytelniczka poinformowała mnie, że na Cmentarzu Powązkowskim znajduje się grób żony pana Walentego: owej znanej nam tylko z nazwiska Józefy Urszuli z Lewandowskich Zwierkowskiej. Popędzany nierozsądną nadzieją, pojechałem co tchu na Powązki i prawie godzinę spędziłem na odcyfrowywaniu na wpół zatartego napisu na nagrobku. Wydawało mi się, że dokonam Bóg wie jakich odkryć biograficznych, a w rezultacie pozostała mi z tej wyprawy jedynie głucha pretensja do nieboszczki: dlaczego nie korespondowała z mężem tak regularnie, jak praktykowali między sobą generałostwo Łubieńscy?! Zachowałyby się wtedy z pewnością jakieś stare listy i nie musiałbym się dzisiaj wykręcać przed Czytelnikami owym nieznośnym "przypuszczam", "może", "prawdopodobnie". Ponieważ jednak listów Zwierkowskiego - przynajmniej z czasów powstania - nie ma żadnych, trzeba się zadowolić tym, co jest: diariuszami sejmowymi, gdzie szczegółowo odnotowywano wszelkie wystąpienia deputowanego-klubisty, prasą powstańczą z jego artykułami i odezwami, prasą emigracyjną, gdzie po latach publikował swoje wspomnienia z powstania, i wreszcie źródłem najważniejszym: grubym tomem pism historycznych pt. Rys powstania i walki Polaków 1830 i 1831 roku - odkurzonym z pyłu archiwalnego przez historyka toruńskiego Władysława Lewandowskiego. Ów Rys powstania opracował Zwierkowski już na tułaczce we Francji, ale książka oparta jest na drobiazgowych zapiskach z powstania, więc wyczuwa się w niej jeszcze żywy rytm ówczesnych przeżyć autora. W pierwszych tygodniach wojny na czoło rewolucyjnych akcji klubowych, przeprowadzanych z udziałem "szwoleżera złej konduity" wysuwa się historyczny epizod z chorągwiami. Kto był autorem tego romantycznego pomysłu, tak bardzo wyprzedzającego swój czas: Lelewel? Mochnacki? Adam Gurowski? Czy może ksiądz Pułaski? - trudno byłoby już dziś dociec. W każdym razie inicjatywa wyszła od Towarzystwa Patriotycznego. Towarzystwo wymogło na rządzie zgodę na to zamierzenie, a następnie zabrało się do wprowadzania go w czyn. Działo się w okresie pierwszych bojów o Warszawę. Na dwa dni przed batalią grochowską te niezwykłe chorągwie były już gotowe (możliwe, że szyto je w pracowni krawca Morawskiego) - białe z czerwonym napisem po polsku i po rosyjsku: "za naszą i waszą wolność walczymy" (według niektórych przekazów ówczesnych napis brzmiał: "W imię Boga, za naszą i waszą wolność"). Później, dzięki stosunkom majora Zwierkowskiego w sztabie warszawskiej Gwardii Narodowej, konni gwardziści rozwozili je po jednostkach wojskowych, stojących w pierwszej linii frontu. "Chorągiewki te - wspomina pamiętnikarz Ignacy Kruszewski - pozatykano w ziemię na forpocztach; z początku kozacy pokusili się o nie i porwali z tryumfem; lecz zaniósłszy je do swego obozu, gdy zamiast nagrody odebrali za to plagi od swych dowódców, przestali szukać takiej zdobyczy i owszem, omijali je z bojaźnią". Więcej można dowiedzieć się na ten temat z warszawskiego dziennika "Polak Sumienny" z 26 lutego 1831 roku: "Chorągwie białe z krzyżami i napisami zostały rozdane wojsku w dniu zaonegdajszym przez delegowanych od Gwardii Narodowej. Zaraz następnej nocy użyły Mazury swojej chorągwi i spotkawszy patrol rosyjski, wdali się z nim w rozmowę, objawili cel walki, którą Polacy toczą, i na dowód dali swoją chorągiew z owym napisem: za waszą i naszą wolność. Wczoraj z rana na fort-pocztach pokazał się trębacz rosyjski, który się długo otrębywał; wyjechał nareszcie do niego Pułkownik Wąsowicz i zastał tam oficera nieprzyjacielskiego, który się pytał imieniem Feldmarszałka Dybicza, co ma znaczyć to oddanie chorągwi? Gdy mu to znaczenie wytłumaczono, oświadczył, że Hr. Dybicz uważa podobne postępowanie za przeciwne zwyczajom wojennym i że każe strzelać do tych, coby takie chorągwie rozdawali. - Odpowiedziano: że nikt nie zaprzecza Feldmarszałkowi wolności strzelania, do kogo mu się podoba, i rozmowa się skończyła". Pułkownik Stanisław Dunin-Wąsowicz - najbliższy towarzysz cesarza Napoleona w jego odwrocie spod Moskwy - odpowiedział na pogróżki Dybicza tak, jak mu nakazywał honor byłego szwoleżera, obawiam się jednak, że i on nie pochwalał owych dziwacznych dwujęzycznych chorągwi, dopatrując się w nich jeszcze jednego nieodpowiedzialnego szaleństwa warszawskich jakobinów. Taki w każdym razie był pogląd na tę sprawę absolutnej większości polskiej starszyzny wojskowej. Rosyjscy dowódcy kazali jakobińskie chorągwie palić, dowódcy polscy - po prostu je wyśmiewali. "Gdzie duch inny u... przełożonych nad wojskiem, tam takie chorągwie niepotrzebne... - ubolewa w swoim Rysie powstania Walenty Zwierkowski - wojsko polskie, widząc, że ich dowódcy żartują z tych znaków, samo takowe porzuciło; te straciwszy, innych nie dostało". Ostatnie słowa "szwoleżera złej konduity" mają wydźwięk symboliczny. Nie tylko ze względu na informację, że wojsko polskie roku 1831 po wyrzeczeniu się jakobińskich znaków nie otrzymało już do końca powstania żadnych innych chorągwi pułkowych, ale również dlatego, że ze słów tych można wyczytać kompletne bankructwo jednej z głównych koncepcji ideowych powstańczej lewicy: nadziei na czynną pomoc narodu rosyjskiego w polskiej walce z caratem. Sprawa z chorągwiami była wyciągnięciem pierwszych praktycznych wniosków z wielu poprzednich akcji propagandowych, konsekwentnie inspirowanych przez Towarzystwo Patriotyczne, a więc ze styczniowej manifestacji na cześć "petersburskich męczenników", z Odezwy do Rosjan, przedstawionej sejmowi przez Lelewela, z wielu artykułów w tym samym duchu, ogłaszanych w "Kurierze Polskim", w "Gazecie Polskiej" i w "Nowej Polsce". W pierwszych miesiącach powstania właśnie z łamów "Nowej Polski" Maurycy Mochnacki zapewnił czytającą publiczność Warszawy, że car petersburski zostanie obalony rękami swoich własnych rosyjskich poddanych: "Czyż nie obruszył przeciwko sobie uczciwej szlachty, uczciwych mieszczan, pracowitych rolników?... Ci wszyscy ludzie, ci uciśnieni Rosjanie, jednogniezdni bracia i plemiennicy nasi, to sprzymierzeńcy i spólnicy polskiej sprawy! Gwałciciela praw ludzkości, tyrana pokonamy oburzeniem i niechęcią wolnomyślnych Rossyan, jego poddanych... Rodacy! choć mniejsi w liczbie, wezwiemy w pomoc Rossyan braci naszych..." Czy "rozumni szałem" romantycy z Towarzystwa Patriotycznego mieli w ogóle jakieś podstawy do nadziei, że Rosjanie dopatrzą się w powstaniu polskim szansy na wspólne uwolnienie się od carskiego despotyzmu, i wyciągną z tego oczekiwane konsekwencje? Są przekazy pamiętnikarskie, pozwalające przypuszczać, że w pewnych kołach rosyjskich takie nastroje się objawiały. Aleksander Hercen wspomina, z jakim entuzjazmem powitali wybuch powstania listopadowego jego koledzy - studenci Uniwersytetu Moskiewskiego: "To już było niedaleko, tak jakby w domu, i spoglądaliśmy po sobie ze łzami w oczach, powtarzając umiłowane słowa: Nein! Es sind keine leere Tr"ume! (Nie! To nie są czcze marzenia). Cieszyła nas każda klęska Dybicza, nie wierzyliśmy w niepowodzenia Polaków; do mego ikonostasu włączyłem niezwłocznie również portret Tadeusza Kościuszki". Inny pamiętnikarz: szef sztabu generała Tomasza Łubieńskiego, podpułkownik Władysław Zamoyski - zdecydowany zresztą przeciwnik Towarzystwa Patriotycznego i jego ideologii - wspomina ciekawe spotkanie, jakie mu się przytrafiło w przeddzień bitwy pod Ostrołęką, gdy jechał jako parlamentarz do obozu nieprzyjacielskiego. "Niemałe było moje zdziwienie - wspomina - gdy naraz, właśnie kiedym dochodził do linii przez kozaków strzeżonej, ujrzałem o jakie sto kroków młodziuchnego oficera nieprzyjacielskiego od szaserów gwardyi, który sam jeden, bez trębacza, widocznie ku nam chciał się zbliżyć i znaki dawał, wznosząc pałasz i chowając go z ostentacyą do pochwy. Zbliżył się nareszcie i zawołał po francusku: >>Czy chcesz ze mną porozmawiać?<< - A gdy byliśmy tylko o kilkanaście kroków od siebie, raz jeszcze zapytał: >>Broni nie użyjemy, nieprawdaż?<< Odpowiedziałem, że mam prawą rękę na temblaku i że jestem bez pałasza. Młody oficer przeskoczył do mnie zaczął od wyrażania podziwu i uwielbienia dla nas, Polaków. Dalej zapytał, czy to prawda, że przy takich cudach męstwa naszego jesteśmy zarazem tyle, ile słychać, ludzkimi dla rannych jeńców. Nareszcie począł chwalić naszą sprawę, a ubolewać nad sobą, że musi przeciw niej walczyć. Zapytałem: >>A panże kto jesteś, że tak czujesz, a pomimo tego tu jesteś?<< Odpowiedział: >>Kto jestem? Oczywiście niewolnik, nie mający wyboru, czy służyć lub nie. Kto u nas nie służy carowi, ten niczem nie jest, nie jest człowiekiem; ale mogę pana zapewnić, że moje serce, moje życzenia są z wami. Przeszłego roku, kiedy doszła wieść o waszem powstaniu, byłem w Petersburgu, w szkole podchorążych, junkrem. W pierwszej chwili, gdy przyszła wiadomość, czego w Warszawie dokazała wasza szkoła, cała szkoła nasza marzyła o naśladowaniu waszych podchorążych, o zrzuceniu despoty. Toteż zaledwie dni kilka upłynęło, kiedy nas rozesłano do pułków i już tylko nam pozostało słuchać w szeregach<<. Opowiedział mi jeszcze, że jest rodem z Moskwy, że się zowie T..., że się brzydzi tą wojną. Powtarzał: >>Wy jesteście bohaterami, ale nie wiecie, co to za siły na was idą. Niestety, one was zgniotą... Czyż nie ma ratunku, sposobu pojednania? czy cesarza nie możecie czemś ułagodzić?<<. A gdym odpowiedział, że nie nam propozycye czynić, rozpaczał nad końcem, który na nas czeka i nad szkodą, którą upadek nasz przyniesie ludzkości i samejże Rosyi. Ale w oddali spostrzegliśmy oficera starszego z tegoż pułku, z trębaczem kłusem ku nam zmierzającego. Przeto mój młody i poczciwy entuzyasta przewidując łajanie, chciał już tylko dopełnić zlecenia, jakiego się podjął od polskiego oficera z 4. pułku strzelców konnych, wziętego przed kilku dniami w niewolę [...] Poczciwy Moskal obiecał temu oficerowi, który pisać nie zdążył, iż doniesie o nim do obozu polskiego, że żyje i że tylko lekko ranny. Na moje zapytanie, jak też oni się z jeńcami obchodzą, zapewniał, że dobrze, póki jeńcy są przy wojsku, ale co dalej z nimi robią, to nie wiadomo". Przy całej emocjonalnej wartości przytoczonych przekazów pamiętnikarskich, nie można z nich wyprowadzać zbyt daleko idących wniosków; jak również nie można przywiązywać zbyt wielkiej wagi do regularnie powtarzanych w prasie powstańczej doniesień o niepokojach w Petersburgu, wrzeniu w armii rosyjskiej i narastaniu nastrojów rewolucyjnych w całym cesarstwie. Dziś już wiemy z pewnością, że ówczesne rachuby warszawskich klubistów na objawienie się w Rosji nowych Pestelów, Murawiewów i Bestużewów były pozbawione realnych podstaw. "Klęska dekabrystów - pisze Jerzy Łojek w swoich Szansach powstania listopadowego - później ich proces i kaźń uświadomiły powszechnie dysproporcję sił między caratem a środowiskami opozycyjno-rewolucyjnymi, kazały wierzyć, że nie ma sposobu obalenia despotyzmu; wielu dawnych sympatyków konspiracji doszło do wniosku, że cały ruch oparty był na mylnych założeniach, że godził nie tylko w carski despotyzm, ale i w rosyjski interes narodowy, że nie wolno było wystawiać Rosji na szyderstwo liberalnej Europy, że specyfika społecznych i kulturalnych tradycji Rosji zmuszała do odrzucenia marzeń o liberalizacji i przebudowie politycznej jej ustroju. Rosła niechęć i nieufność do Europy Zachodniej. Wybuch powstania polskiego pozostawał w zbyt widocznym związku z wypadkami we Francji, i w Belgii, by nie nasuwał się wniosek o liberalnej, karbonarskiej, spiskowej inspiracji w Polsce, inspiracji zmierzającej do podcięcia międzynarodowej pozycyi Rosji. Powstanie w Polsce rozumiane było jako wypełnienie swoistego zamówienia politycznego Europy Zachodniej na dywersję przeciwko Rosji. Odrzucano powszechnie pogląd o prawach suwerennych narodu polskiego; górowało przekonanie o łasce Aleksandra I jako źródle wszelkich praw polskiego społeczeństwa; stąd też w przekonaniu Rosjan powstanie było niewdzięcznością, ba - podłą zdradą, bowiem zaprzedaniem się na służbę obcym siłom przeciwko dobrodziejce Polski - Rosji". Ciśnieniu takich nastrojów nie oparł się nawet dawny przyjaciel dekabrystów Aleksander Puszkin. Jest rzeczą zrozumiałą, że w podobnej sytuacji jakobińskie choroągwie polskich powstańców wiele zdziałać nie mogły. Ale wspaniały gest, zmierzający do zbratania narodów w walce przeciwko wspólnemu ciemięzcy, został trwale wpisany w najpiękniejsze tradycje polskiego humanitaryzmu. Wyśmiane przez starszyznę powstańczą słowa: "za naszą i waszą wolność" przez następne lat kilkadziesiąt miały oświecać Polakom drogę do wolnej ojczyzny. Innym historycznym faktem o dalekosiężnych skutkach był udział eks-szwoleżera Zwierkowskiego w ustalaniu polskich barw narodowych. Oznakami barw narodowych były wówczas w całej Europie kokardy, noszone przez żołnierzy na czapkach, a przez cywilów - na kapeluszach. W Polsce od stu lat noszono kokardy białe, gdyż taką barwę narodową ustanowili królowie z dynastii saskiej. Ale po wybuchu powstania listopadowego kolor narodowej kokardy, "skażonej dotknięciem dwugłowego orła", stał się przedmiotem zasadniczych sporów. Powstańcza prawica upierała się przy utrzymaniu tradycyjnej kokardy białej, natomiast radykalni klubiści, zapatrzeni w rewolucyjne wzory francuskie, starali się upowszechniać kokardy biało-czerwono-szafirowe, przypominające jednocześnie, że były to barwy konfederatów barskich. Po rozpoczęciu działań wojennych trzeba było tę sprawę ostatecznie uporządkować, i 7 lutego 1831 roku wniesiono je na obrady sejmu. Dyskusja nad kokardami była długa i zażarta. Spierali się z sobą głównie orędownicy kokardy białej i kokardy trójkolorowej, ale ostatecznie zwyciężył projekt trzeci - pośredni, przedstawiony przez deputowanego Zwierkowskiego. Treść tego wniosku przetrwała w diariuszu sejmowym: "Noszenie kokard białej, białej-czerwonej-szafirowej mogłoby dać powód mniemania, iż się na różne stronnictwa dzielimy - pisał w swoim wniosku "szwoleżer złej konduity". - Jedność jest u nas najpożądańsza, bo jedne cele, wolność i niepodległość, są wszystkim wspólne Polakom. Dlatego mam zaszczyt proponować kokardę narodową, złożoną z koloru czerwonego i białego na znak, iż Orzeł biały w czerwonem polu jest herbem odradzającej się naszej Ojczyzny. Wyrzeczenie w tym przedmiocie jest ważne i o to Sejmu członek Izby Poselskiej i Polak uprasza (Podpisano): Walenty Zwierkowski dep. VII cyr. m.s. Warsz." Projekt Zwierkowskiego, został uchwalony przez Izbę Poselską znaczną większością głosów. Ale sam projektodawca nie zdawał się być później zadowolony z tego zwycięstwa. Po kilku latach odnotował w Rysie powstania: "Na posiedzeniu Sejmu d. 7 lutego postanowiono, że kokarda narodowa jest biała z czerwonym [...] Nie zwrócono wówczas uwagi, że barska kokarda była trójkolorowa. Nie przyjęto zaś trójkolorowej głównie dlatego, aby mieć czysto narodową polską, a wystrzegać się naśladowania cudzoziemszczyzny. Ludzie najlepszej woli zapomnieli się, pobłądzili".* (* Spierano się jeszcze o odcień czerwieni: czy ma być amarantowa [pąsowa] jak tło orła i pogoni, czy karmazynowa jak kolor szlachectwa, "którego ani upośledzać, ani mu pochlebiać nie należy". Ostatecznie zwyciężył amarant.) Sprawa kokard dowodzi, że w Towarzystwie Patriotycznym nie przestrzegano zbyt surowo dyscypliny organizacyjnej. Wiadomo skądinąd, że na zebraniu klubu 24 stycznia 1831 roku, w wigilię detronizacji Mikołaja i manifestacji na cześć dekabrystów na wniosek Adama Gurowskiego spalono symbolicznie kilkadziesiąt białych kokard, po czym Towarzystwo "przy burzy oklasków" postanowiło powrócić do trójkolorowej kokardy barskiej. W dwa tygodnie później członek klubu deputowany Zwierkowski wystąpił w sejmie z własnym wnioskiem o przyjęcie kokardy dwukolorowej, i wniosek ten przeprowadził do zwycięskiego końca, wbrew sprzeciwom posła Romana Sołtyka, broniącego stanowiska Towarzystwa. Zwierkowskiemu z pewnością wytykano później to wyłamanie się z uchwały klubowej, co z kolei zmusiło go do ogłoszenia przytoczonej wyżej samokrytyki. W każdym razie warto wiedzieć, że mamy dziś w Polsce flagę dwukolorową głównie dzięki temu, że szwoleżer napoleoński Walenty Zwierkowski "pobłądził", zapominając o trójbarwnych kokardach konfederatów barskich. Od połowy lutego 1831 roku działalność polityczna warszawskich klubistów wyraźnie osłabła. Wiązało się to z rozpoczęciem działań wojennych. W dwa dni po wybuchu wojny na zebraniu klubowym 7 lutego jeden z wiceprezesów Towarzystwa Patriotycznego, "bohater 29 listopada" Ksawery Bronikowski wystąpił z projektem utworzenia w łonie klubu Towarzystwa Partyzantów Polskich, którego zadaniem byłaby "walka z nieprzyjacielem aż do chwili wywalczenia niepodległości [...] nawet [...] gdy rząd zadecyduje układy z Rosją". Projekt został przyjęty jednomyślnie i już na początku drugiej dekady lutego wyruszył z Warszawy do korpusu Dwernickiego trzydziestoosobowy oddział Partyzantów Polskich, zabierając Towarzystwu tak wybitnych i ruchliwych działaczy, jak: wiceprezes Bronikowski, dwaj belwederczycy Leonard Rettel i poeta Seweryn Goszczyński, radykalni księża Pułaski i Szynglarski oraz znienawidzony przez prawicę "przechrzta" Tadeusz Krępowiecki. W tym samym mniej więcej czasie porzucili klub, aby udać się na pole walki, dwaj główni ideolodzy "rewolucyi" Maurycy Mochnacki i Adam Gurowski. "Nowa Polska", która traciła najwartościowszą część swego zespołu redakcyjnego, pożegnała odchodzących specjalnym artykułem: "Dziesięciu redaktorów Nowej Polski, nie tylko w surdutach, ale i w duchownej sukni, chwyta za oręż i walczyć będzie za sprawę, którey piórem broniło. Na polu bitew jak i w dzienniku hasłem ich: "Bydź albo nie bydź"! Bydź narodem wolnym, niepodległym, demokratycznym - albo niczem!..." Hałaśliwe "gniazdo jakobińskie", pozbawione swoich najżarliwszych trybunów, opustoszało, przycichło i stało się nijakie. Tym bardziej że sytuacja ogólna również nie sprzyjała "działaniom rewolucyjnym". Uwaga całego społeczeństwa skupiała się na wojnie. Wojska Dybicza stały u wrót stolicy. Straty poniesione w bojach grochowskich w pierwszej chwili oszołomiły warszawian, ale zaraz potem zmiany w naczelnym dowództwie obudziły nowe nadzieje. Towarzystwo Patriotyczne, przyłączając się do ogólnego zapału, powitało nowego wodza generała Skrzyneckiego adresem hołdowniczym. Nakazem chwili była jedność narodu i dyscyplina społeczna. Przygaśnięcie klubu nie wywarło specjalnego wpływu na postępowanie Walentego Zwierkowskiego. Dla deputowanego VII cyrkułu miasta stołecznego Warszawy głównym polem działania była Izba Poselska. W przeciwieństwie do Maurycego Mochnackiego, który zmierzał do podporządkowania sejmu klubowi, Zwierkowski - podobnie jak jego mistrz polityczny Lelewel - uważał, że właśnie sejmowi przypada zadanie rewolucjonizowania insurekcji, a w klubie widział jedynie pośrednika między sejmem a ludem. Po bitwie grochowskiej, kiedy znaczna część posłów i senatorów opuściła zagrożoną stolicę, Zwierkowski był jednym z tych parudziesięciu reprezentantów narodu, którzy zobowiązali się z Warszawy nie wyjeżdżać i podtrzymywać nadal obrady sejmu w tak zwanym "małym komplecie" (trzydziestu trzech posłów i deputowanych oraz jedenastu senatorów). Odtąd Zwierkowski większą część swego czasu spędza na Zamku Warszawskim, w miejscu obrad sejmu. Jego nazwisko odnajduje się niemal w każdej karcie diariusza sejmowego. Deputowany z VII cyrkułu warszawskiego zabiera głos we wszystkich dyskusjach, występuje z własnymi projektami, uczestniczy w różnych nadzwyczajnych komisjach i delegacjach. Ponadto jest stałym członkiem sejmowej Komisji Skarbu i Wojny, a kiedy w początkach lutego sekretarz Izby Poselskiej deputowany Ksawery Czarnocki odejdzie na wysoki urząd dyrektora generalnego poczt i policji, przejmie po nim także obowiązki sekretarskie. Ta ruchliwość deputowanego-klubisty musiała porządnie drażnić prawicowych polityków. Stanisław Barzykowski pisze o nim z przekąsem: "Wścibski to był, do wszystkiego mieszać się lubiący [...] wielki człowiek do małych interesów". Ale z diariusza sejmowego niezbicie wynika, że deputowany VII cyrkułu miasta stołecznego Warszawy nie zajmował się bynajmniej "małymi interesami". Dla przykładu jego ważniejsze wystąpienia w dwóch pierwszych miesiącach wojny: 7 lutego - Zwierkowski domaga się unieważnienia przysięgi złożonej przez naród polski carom Aleksandrowi I i Mikołajowi I, jako sprzecznej z konstytucją, "aby w ten sposób położyć kres wszelkim pretensjom Romanowów do tronu polskiego". 9 lutego - składa do laski marszałkowskiej demokratyczny wniosek o likwidację tytułów w senacie i izbie polskiej, "aby senat z senatorów, bez dodatku wojewoda lub kasztelan składał się, aby izba poselska była bez różnicy: poseł lub deputowany z reprezentantów złożona". 26 lutego - wypowiada się przeciwko udzielaniu przez rząd "forszusów pieniężnych" członkom izby poselskiej, odciętym od swoich majątków: "Prawda jest, że niektórzy z nas w bardzo krytycznym są położeniu, lecz pamiętajmy, żeby nam nie zarzucano, że Reprezentanci pamiętali o własnych funduszach. Lepiej ustanówmy z pomiędzy siebie komitet, abyśmy się wspólnie ratowali, a nie wystawiajmy się na to, aby nam mógł kto zarzucić, żeśmy na własny interes wzgląd mieli". 28 lutego - zrzeka się oficjalnie urzędu dyrektora naczelnego dróg i mostów, ponieważ "woli być posłem". 20 marca - potępia "sprawiające trwogę" projekty ewakuacyjne sejmu. 22 marca - oświadcza się przeciwko polityce układów: "Wszystko poświęcimy, aby się tyrana pozbyć. Układy z Mikołajem nastąpić nie mogą, jak na stosach trupów krwią wrogów naszych pisane. Inne by nas hańbiły". 28 marca - jako referent z ramienia sejmowej Komisji Skarbu i Wojny przedstawia reprezentantom narodu projekt uwłaszczenia włościan w dobrach państwowych. 30 marca - występuje w sejmie z oskarżeniem naczelnego wodza (Skrzyneckiego) o bezprawne prowadzenie układów z nieprzyjacielem: "Naród polski składa się z obywateli, którymi są i wojskowi, w imieniu przeto wszystkich obywateli reprezentanci działać są obowiązani i upoważnieni... tak aby dopiąć zamierzonego celu rewolucji lub jeżeli przeznaczeniem jest zginąć, zginąć z honorem..." W ówczesnej działalności sejmowej Zwierkowskiego na szczególną uwagę zasługuje jego stosunek do zagadnienia reformy chłopskiej. Referując sejmowi w dniu 28 marca rządowy projekt uwłaszczenia, a raczej oczynszowania włościan w dobrach narodowych, "szwoleżer złej konduity" tak przemawiał do braci posłów: "Pomnijmy, że Europa nas obciążać może zarzutem, iż klasa szlachecka, klasa możniejszych właścicieli ziemskich, stanowiąc Reprezentacyę, stanowiła prawa nie dla ogółu, lecz sobie dogodne, a powstawszy w sprawie wolności, udzielić jej i wolnych ludzi liczbę zwiększyć nie śmiała, w obawie poniesienia [...] momentalnych uszczupleń dochodów. Przyjmijmy ten projekt. Wolność, niepodległość i potrzeba zwiększenia obrońców tej ziemi, krwią włościan po większej części skropionej, woła i nakazuje nam uchwalić to prawo!" Argumenty Zwierkowskiego nie były z pewnością dla sejmu niczym nowym. Od początku powstania postępowa prasa stołeczna wbijała do głów czytającej publiczności konieczność zreformowania stosunków na wsi. Krążył po Warszawie piękny wiersz o chłopach Kazimierza Brodzińskiego: W pomoc kraju bieżał za pańskiemi syny. Wszędzie on należał prócz zysku i winy. W pismach ulotnych tłumaczono, że "lud nie został wciągnięty do interesu tej ziemi", że "kto zniósł poddaństwo, a nie zniósł pańszczyzny, ten otworzył więzienie, nie rozkuwszy kajdan", że uwłaszczenie, a przynajmniej oczynszowanie włościan "jest potrzebą wieku". Równolegle do propagandy drukowanej oddziaływały na umysły jeszcze inne czynniki. Z dóbr narodowych nadchodziły co pewien czas alarmujące meldunki, że ośmieleni powstaniem chłopi odmawiają wykonywania pańszczyzny. Ulicami stolicy przeciągały niemal codziennie nowo zaciężne pułki, złożone w przeważnej części z chłopskiego rekruta. Wszystko to razem sprawiało, że ludzie ożywieni rozumną miłością do swego kraju, coraz lepiej sobie uświadamiali, że nie może dłużej trwać absurdalny stan rzeczy, w którym najliczniejsza warstwa narodu, wyłaniająca z siebie osiemdziesiąt procent obrońców ojczyzny, pozbawiona jest najbardziej zasadniczych uprawnień obywatelskich i skazana na niewolnicze odrabianie pańszczyzny. "Grom armat od razu z obywateli i żołnierzy" - pisał w swoim Powstaniu narodu Ludwik Mierosławski. Sprawą sejmu było przenieść to zobywatelenie ze sfery nastrojów i słownych deklaracji na grunt konkretnych morgów chłopskich. Początkowo sejm próbował się wykupić z ogólnej reformy włościańskiej okazjonalną darowizną. ("honorową jałmużną" -jak pisze Ludwik Mierosławski). 19 lutego 1831 roku - przy akompaniamencie kanonady dochodzącej z placu boju pod Wawrem - powzięto "powszechnym okrzykiem" uchwałę o przeznaczeniu dziesięciu milionów złotych z dóbr narodowych na dotacje dla oficerów i żołnierzy szczególnie odznaczających się w sprawie powstania. Ale uchwała sejmowa nie wywołała spodziewanego wrażenia wśród zainteresowanych. "Gdy ją ogłoszono przed frontem wojska - informuje współczesny kronikarz - odezwały się głosy: Dajcie nam wódki i chleba, bo brak nam sił do nowej walki, ale pieniędzy waszych nie potrzebujemy, bo walczymy za Ojczyznę!" Zobywatelony żołnierz oczekiwał potwierdzenia swoich obywatelskich praw, "honorowa jałmużna" nie mogła go zadowolić. Pod naciskiem postępowej opinii publicznej i wniosków zgłaszanych do sejmu przez radykalnych reformatorów w rodzaju deputowanego z województwa krakowskiego Jana Olrycha Szanieckiego - Rząd Narodowy zdecydował się przejąć w swoje ręce inicjatywę ustawodawczą. Rządowy projekt reformy włościańskiej, wypracowany pod osobistym nadzorem ówczesnego ministra skarbu, kaliszanina Alojzego Biernackiego, był dziełem dyrektora generalnego w Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu, radcy stanu Aleksandra Brockiego, który jeszcze za rządów ministra Lubeckiego zabiegał o oczynszowanie chłopów w dobrach narodowych. Projekt wniesiony na sejm 28 marca również ograniczał się do chłopów z dóbr państwowych. Polepszenie położenia chłopów w majątkach prywatnych pozostawiano dobrej woli dziedziców, ponieważ - jak to autorytatywnie stwierdza w swojej Historyi powstania członek Rządu Narodowego Barzykowski - "Rząd przyjął za zasadę, iż wszelka własność czy rzeczy, czy pracy, czy myśli jest święta i szanowana być powinna". Objęci dobrodziejstwami projektu, włościanie z dóbr narodowych mieli uzyskać własność (a raczej wieczystą dzierżawę z prawem wykupu) posiadanego gruntu oraz zamianę pańszczyzny na czynsz dzierżawny, przy jednoczesnym obowiązku poddania swoich dotychczasowych gospodarstw przymusowej regulacji podziału i zaokrąglenia własności". Niedoskonałość projektu rządowego leżała w tym, że odnosił się tylko do jednej kategorii włościan, wcale nie najliczniejszej, oraz że sam proces przemieniania pańszczyzny na czynsz był w nim rozwleczony aż na lat dziesięć. Ale nawet przy tych słabościach można było dzieło Brockiego traktować jako obiecujący wstęp do ogólnego polepszenia stosunków na wsi. Na marginesie tej ważnej sprawy wypada mi z obowiązku kronikarskiego odnotować pewien interesujący szczegół natury personalnej. Autor projektu reformy włościańskiej radca Aleksander Brocki oraz broniący tego projektu deputowany Walenty Zwierkowski służyli przed laty w tym samym szwadronie legendarnego regimentu lekkokonnych. Hiszpańskim marszom brygadiera Zwierkowskiego wiernie towarzyszyły skoczne Śpiewy żołnierskie, których współautorem (obok literata Józefa Załuskiego) był kompozytor pułkowy podporucznik Brocki. Wspólna z Brockim walka sejmowa o uchwalenie reformy włościańskiej zapisze się w biografi "szwoleżera złej konduity" jako ostatnie już nieantagonistyczne zetknięcie z dawnym sztabem Gwardii Polsko-Cesarskiej. Czas postępując nieubłaganie naprzód będzie coraz brutalniej rozbijał spójność tak w swej legendzie jednolitego karmazynowo-srebrnego świata szwoleżerów. Dyskusja nad projektem reformy włościańskiej ciągnęła się w sejmie przez dwadzieścia kilka dni, najpierw w małym a później w pełnym komplecie reprezentantów. Nad każdym artykułem dyskutowano długo i zawzięcie. Pomimo skromnych ram proponowanej reformy, opozycja przeciwko niej była potężna. "Nieukontentowanie pokazało się wielkie - pisze w Rysie powstania Zwierkowski - bo przy dyskusjach rzecz wyjaśniona przekonywała jednych, że niewiele się zmienia i nie ta jest radykalna poprawa, gdy drudzy coraz większą nabawiali się trwogą o swej własności, przewidując dążność i dalsze rozwinienie planu (przez) popierających projekt włościański". Dyskutantami, którzy dążyli do radykalniejszej poprawy losu chłopów, byli przede wszystkim: sam Zwierkowski, który domagał się dopuszczenia oczynszowanych chłopów do udziału w życiu politycznym przez przyznanie im prawa wotowania na sejmikach i prawa wybieralności, oraz deputowany krakowski Jan Olrych Szaniecki, który 7 kwietnia złożył do laski marszałkowskiej bardzo śmiałe na ów czas żądanie "ustalenia losu włościan w dobrach prywatnych bez naruszenia własności i narażenia na straty właścicieli dóbr". Rzecz prosta, że tego rodzaju wnioski umacniały jeszcze w uporze przeciwników projektu rządowego. Argumenty przeciwko projektowi wysuwano najrozmaitsze. Uważano więc, że wojna nie jest odpowiedńią porą na przeprowadzanie reform społecznych. "Nie czas dom meblować, gdy się pali - wołał jeden z posłów - walczymy dziś za święty byt narodu, a skoro go wywalczymy, myślmy o sposobach większego usposobienia i ukształtowania ludu wiejskiego, aby był w stanie przyswoić sobie owoce, jakie z nadania mu ziemskiej posady na własność wypłyną". Inni reprezentanci wyrażali obawy, że "projekt może źle wpłynąć na udział szlachty litewskiej i ruskiej w rewolucji, że wśród włościan powstanie niepokój, że zaczną oni uciekać z dóbr prywatnych (do narodowych), że zatem zawiera ów projekt cechę nieposzanowania własności prywatnej". W walce przeciwko projektowi najdalej zagalopował się poseł ziemi hrubieszowskiej, postępowy skądinąd Józef Swirski, który usiłował wmówić sejmowi, że postanowienia projektu o przymusowym oczynszowaniu i przymusowej regulacji obrażają wolność obywatelską włościan. "Wprowadzenie wczorajsze przypłaciłem zdrowiem - skarżył się 29 marca niewczesny obrońca swobód chłopskich - bo czuję, że reprezentanci takich dobrodziejstw udzielać nie powinni, jakieby despotyzm udzielił, chyba że zapatrzywszy się na Rosyę, idziemy w ślady Wasyla Groźnego, który Nowogrodzianów i Pskowianów dla dobra powszechnego - bo mu się tak podobało - przeniósł w inne gubernie..." Przeciwni nowemu prawu byli także "dyplomatycy" osłaniający się pretekstem, że jakiekolwiek "zmiany towarzyskie" mogą zaszkodzić Polsce w opinii mocarstw zagranicznych - zwłaszcza Austrii, na której pomoc bezpodstawnie liczono. Pomimo tych wszystkich oporów zwolennikom reformy włościańskiej udało się w końcu nakłonić "mały komplet" sejmu do przyjęcia z pewnymi zmianami projektu rządowego. Ale w połowie kwietnia, w związku z ogólną poprawą sytuacji wojennej zaczęli powracać posłowie i senatorowie, którzy ewakuowali się ze stolicy w okresie bojów grochowskich. Byli to przeważnie bogaci ziemianie, jak najbardziej przeciwni wszelkim zmianom na wsi. Kiedy więc zebrał się "wielki komplet" sejmu, zażądano ponownego czytania projektu, a potem zaczęto to czytanie odwlekać i odsuwać, że w końcu cała sprawa spadła z porządku dziennego i została odłożona ad acta. "Zwyciężyli nieprzychylni projektowi, puścili całą rzecz w odwłokę - skarży się Zwierkowski. - Projekt tak ważny skazany został na butwienie w archiwach sejmowych". Trudno przewidzieć, czy uchwalenie przez sejm pierwiastkowej reformy włościańskiej wpłynęłoby od razu w sposób zasadniczy na bieg wojny i powstania. Ale jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości: uchwała taka, bez względu na wynik powstania, byłaby poważnym krokiem naprzód w kształtowaniu się nowoczesnego narodu i przyśpieszyłaby znacznie emancypację ludu polskiego. Ze zdumiewającą dalekowzrocznością tłumaczył to reprezentantom narodu Jan Olrych Szaniecki w przemówieniu sejmowym, wygłoszonym 29 marca 1831 roku: "Uchwałą tą uświetnimy epokę odrodzenia się naszego - mówił radykalny deputowany krakowski - a jeżeli siła przemagająca [...] zniweczy uchwały nasze, ogłaszające naszą niepodległość, nasze samowładztwo Narodu, naszą wolność wyboru króla, to przecież uchwały niniejszej nawet chan tatarski dotknąć by nie śmiał. Zostanie ona pomnikiem wielkiego cywilizacyi postępu. Krok ten stanie się niecofnionym. Krok ten szanowanym będzie przez samą świętość swego przedmiotu. Konstytucja 3-go Maja nie przyszła do wykonania, lecz stała się wiecznym pomnikiem chwały narodowej, chwały Czteroletniego Sejmu. Uchwała nasza równie w wykonaniu może być przerwana, ale dzieje prawodawstwa Sejmu, majestat Narodu reprezentującego, śmiało przed potomnością odsłonią swą kartę". Zaprzepaszczenie przez sejm reformy włościańskiej wywołało w postępowych kołach społeczeństwa polskiego rozczarowanie i gniew. Echa tych nastrojów odnaleźć można w powstałej w kilka lat później słynnej pieśni pt. Szlachta w roku Gdy naród na pole wystąpił z orężem, Panowie na sejmie radzili; Gdy lud polski krzyczał: Umrzem lub zwyciężem! Panowie o czynszach prawili. Gdy wiara porwała siekiery i kosy, W siermięgach z województw ruszyła; Panowie uczone podnosili głosy, Gadali wymownych słów siła... Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara Rękami czarnymi od pługa, Panowie w stolicy palili cygara, Radzili o braciach zza Buga; Radzili, prawili i w mądrej swej głowie Ukuli rozejmy, traktaty, O cześć wam, panowie, o cześć wam, posłowie O cześć wam, hrabiowie, magnaty!... Szlachta w roku 1831 stała się na cały wiek ulubioną pieśnią rewolucyjną ludu polskiego. Ułożył ją młody człowiek nazwiskiem Ehrenberg. Zapisany w księgach metrykalnych jako syn zmarłych wkrótce po jego urodzeniu mieszczan niemieckich, był Gustaw Ehrenberg w rzeczywistości synem naturalnym cara Aleksandra I i pięknej generałowej Rantenstrauchowej de domo Dzierżanowskiej, stanowił więc niejako produkt uboczny krótkotrwałego flirtu cesarza-króla z jego polskim Królestwem. W czasie dyskusji sejmowej o reformie włościańskiej Gustaw Ehrenberg był uczniem liceum Lindego i liczył sobie lat zaledwie trzynaście, ale jak to często bywa z wysoko urodzonymi synami nieprawymi, odznaczał się wczesnym uczuleniem na wszelkiego rodzaju pokrzywdzenia społeczne. Oskarżenia zawarte w pieśni Ehrenberga na pewno nie odnosiły się do deputowanego Zwierkowskiego. "Szwoleżerowi złej konduity" nie udało się wprawdzie nakłonić "wielkiego kompletu" sejmowego do uchwalenia reformy włościańskiej, ale jego osobiste postępowanie było od początku do końca jak najbardziej konsekwentne i obywatelskie. Wyjaśniając stanowisko sejmowej komisji skarbu wobec projektu rządowego, Zwierkowski powiedział: "Treścią wniesionego prawa jest nadanie własności włościanom, a zniesienie robocizny, tak zwanej pańszczyzny. Życzeniem Komisyów było rozciągnąć to prawo do wszystkich włościan, lecz [...] nie godziło się swobód jednej klasie nadawać kosztem drugiej; ograniczono się przeto na tem tylko, czem zarządzać nam wolno, zostawiając resztę do czasu, w którym dobrze zrozumiany własny interes posiadaczy ziemskich spowoduje ich do naśladowania tak zbawiennej instytucji". Nie były to słowa rzucane na wiatr. Dokładnie w miesiąc później w dzienniku "Nowa Polska" z 28 kwietnia 1831 roku ukazało się następujące oświadczenie: "Zapewniam uroczyście włościanom wszystkim we wsi Biały Wielkiey, iż zupełnie tak nazwaną pańszczyznę skasuję i obrócę wszystkich na czynsz umiarkowany równy czynszowi w dobrach narodowych, lecz i z tego połowę przeznaczam na utrzymanie pastuchów gromadzkich, tak to bydła, trzody, iako też i drobiu. Wszelkie daniny i powinności daremszczyzny zwane, znoszę u siebie na zawsze. Powracającym z woyska po złotych dwieście dać przyrzekam, oprócz oddania na własność budynków włościanom bez wyłączenia wszystkim, którzy służyli w woysku, lub przez ciąg ninieyszego boiu o wolność ponosili wspólne ciężary i gruntu nie opuścili. Warszawa dnia 22 kwietnia 1831 r. (podpisano) Walenty Zwierkowski". Oświadczenie to prezentuje najdalej posuniętą reformę włościańską, do jakiej był zdolny ówczesny ziemianin. Ofiarność obywatelską "szwoleżera złej konduity" najlepiej potrafią docenić ci z czytelników tej opowieści, którzy pamiętają jeszcze, jakim to mozolnym skrzętnym trudem dorabiać się musiał swoich majątków ojciec pana Walentego, eks-konfederat barski jegomość Ignacy Zwierkowski oraz ile to różnych powinności rodzinnych i nierodzinnych ciążyło na wcale przecież niewielkich dochodach z owej Białej Wielkiej. Zresztą i wtedy potrafiono to docenić. Kiedy niedługo potem, z inicjatywy klubistów powołano do życia Towarzystwo Polepszenia Stanu Włościan, dla ułatwienia chłopom zakupu ziemi i zbierania na ich rzecz "ofiar wszelkiego rodzaju w ziemi, w narzędziach, w inwentarzach i w gotowiźnie" - prezesem tej instytucji wybrany został Walenty Zwierkowski. Wypada tylko żałować, że pożyteczne towarzystwo nie zdążyło rozwinąć szerszej działalności: "Szczęk broni przerwał dalsze czynności - tłumaczy w Rysie Powstania Zwierkowski - walka z wrogiem zajmowała główną uwagę, urządzenia zaś miały być wykonywane po wywalczeniu niepodległości". W połowie maja powrócili do Warszawy oficerowie z korpusu Dwernickiego, którym udało się wymknąć z galicyjskiej kwarantanny. Byli wśród nich prawie wszyscy członkowie Towarzystwa Partyzantów Polskich. Klub Patriotyczny, który od wybuchu wojny ledwie że wegetował, ożywił się nieco w następstwie tego faktu. W salach redutowych znowu zaczęło być tłoczno. Ogorzali w bojach wołyńskich młodzi dziennikarze i księża, świecąc w oczy świeżo zdobytymi krzyżami wojskowymi, opowiadali o sile i zasięgu powstania, wyjaśniali przyczyny niepowodzeń generała Dwernickiego i urągali na rząd i na naczelne dowództwo. Organy prasowe Towarzystwa: "Gazeta Polska" i "Nowa Polska" - nabrały jakby nowego oddechu. Na okolicznościowych akademiach organizowanych przez klubistów wygłaszano mowy o potrzebie "socyalnych odmian" i "rewolucyi towarzyskiej". "Nie żądamy skarbów ani też honorów, które prostota nasza śmiesznymi widzi - wołał na jednym z takich zebrań przedstawiciel ludu Warszawy, szewc Roch Chodorowski. - Niech przecież w nas widzą ślepi a pyszni ludzie podobne sobie stworzenia. Niech spojrzą litośnie na ten nasz bratni lud wiejski, (który) z tak bezprzykładną ochotą broni poświęceniem życia, chyba tylko swojej nędzy i swoich męczycieli: niech w przyszłości od tej rewolucyi świętej nie będzie na ziemi naszej pysznych panów, mieszczan i chłopów, ale tylko poczciwi Polacy, chociaż różniący się mieniem, ale jednakowi cnotami i obywatelską równością!" To były mocne słowa. Ze strony młodych hrabiów grupujących się w zachowawczym Klubie Obywatelskim znowu zaczęto straszyć "jakobińską zarazą" i domagać się rozpędzenia "lelewelowskich krzykaczy". Tymczasem rozpędzenie zagrażało klubistom raczej z innej strony. Powrót "partyzantów" doprowadził do poważnego kryzysu wewnątrz Towarzystwa Patriotycznego. Przybysze, oceniając świeżym okiem działalność klubową, jasno widzieli jej słabość i niezdecydowanie. Podobnie jak Mochnacki w grudniu roku 1830, doszli do wniosku, że dla prawdziwego rozruszania strupieszałego Towarzystwa konieczne jest jakieś gwałtowne wstrząśnienie. "Jedną razą niespodzianie Bronikowski, Ostrowski i inni, sam nawet ksiądz Pułaski [...] przybiegli z projektami, aby Towarzystwo rozwiązać, z upewnieniem, że jest to życzenie powszechne - świadczy w swym pamiętniku prezes Joachim Lelewel. - Byli niektórzy, którzy upewniali, że tego jest gwałtowna potrzeba, że z takiego Towarzystwa skutku żadnego nie ma, że się na jego słabości poznano, że jest tylko przedmiotem pośmiewiska, że wreszcie jeśli prezesowi lub komu żal jego, to można działanie jego otwarte zamienić w tajemne, a groźniejsze, lepiej tedy hrabiom dogodzić". Lelewel miał na tę sprawę pogląd odmienny, ale swoim zwyczajem nie udzielił żarliwcom zdecydowanej odpowiedzi, czym jeszcze ich ośmielił i skłonił do szybszego działania. "Ci panowie do najwyższego stopnia zbałamuceni mniemali, że napaścią wielkiego dzieła dopną. Naznaczyli sobie dzień 2 czerwca na posiedzenie nadzwyczajne, naznaczyli sobie godzinę niezwyczajnie wczesną, czatowali po ulicach, aby członków Towarzystwa w jakim takim komplecie ściągnąć i w takim gronie pod prezydencją Krępowieckiego zasiadłszy, wznieśli i naglili rozwiązanie Towarzystwa, szczególnie tego docierał Bronikowski, upewniający, że to jest życzeniem Lelewela. Naprędce ułożono akt rozwiązania go i ogłosić przedsięwzięto. Uwiadomiono o tym Lelewela, upewniając, że stało się, że, teraz rozpocznie się inne działanie, a niech będzie spokojny, że cokolwiek tajemnie zrobione będzie, to nie będzie go w żaden sposób kompromitować". Ale Lelewel nie poddał się szantażowi faktów dokonanych. Niezwłocznie napisał stanowczą "protestacyę" przeciwko rozwiązaniu Towarzystwa i polecił ją odczytać na zwyczajnym zebraniu członków, które odbyło się 3 czerwca pod przewodnictwem wiceprezesa Walentego Zwierkowskiego. W rezultacie zabiegów przewodniczącego zebrania "akt dnia poprzedniego jako nielegalny podarto [...] i udecydowano, że całe to zdarzenie ma przejść w zapomnienie i ma być poczytane za niebyłe". Przeciwstawne rezolucje obydwóch zebrań klubowych - jedna podpisana przez wiceprezesa Krępowieckiego, druga przez wiceprezesa Zwierkowskiego - trafiły na łamy prasy, wywołując niemałą uciechę wśród przeciwników Towarzystwa Patriotycznego. Zachowawczy "Polak Sumienny" poświęcił tym wydarzeniom dłuższą notatkę, czyniąc w niej złośliwe aluzje do szekspirowskiej dewizy Towarzystwa: "Towarzystwo Patryotyczne być albo nie być w myśl godła swojego rozdzieliło się na dwa stronnictwa, z których jedno chce koniecznie być, drugie postanowiło nie być... Zdaje się jednak, iż prędzej czy później stronnictwo nie być otrzyma przewagę, gdyż ma za sobą opinię publiczną". Przepowiednia "Polaka Sumiennego" nie sprawdziła się jednak. Lelewel i Zwierkowski wiedzieli, co czynią, nie dopuszczając do rozwiązania Towarzystwa. Albowiem czas, który następował po "wielkiej krwawej burdzie" ostrołęckiej, otwierał przed stronnictwem ruchu szerokie pole do działania. Główną tego działania treścią miała być rozprawa z wodzem naczelnym armii, który swoją bezprzykładną indolencją sprowadzał powstanie na manowce i gubił sprawę niepodległości. Generał Skrzynecki opuścił pobojowisko ostrołęckie w stanie godnym pożałowania. "Wódz Naczelny, oddawszy dowództwo Łubieńskiemu z rozkazem, aby armię rozprzężoną zebrał i poprowadził do obozu pod Pragą wsiadł wraz z Prądzyńskim do powozu i udał się jak najśpieszniej do Warszawy - pisze dziejopis powstania August Sokołowski. - Odwaga i pewność siebie, jaką starał się okazywać na polu walki, opuściły go teraz zupełnie. Zrozpaczony, złamany rozpływał się we łzach i powtarzając co chwila słowa finis Poloniae* (* Słowa te miał wykrzyknąć Tadeusz Kościuszko, padając z konia w bitwie pod Maciejowicami. Ale legenda ta, stworzona przez ówczesną prasę niemiecką, nie znajduje żadnego potwierdzenia w polskich źródłach historycznych.) Słowa te miał wykrzyknąć Tadeusz Kościuszko, padając z konia w bitwie pod Maciejowicami. Ale legenda ta, stworzona przez ówczesną prasę niemiecką, nie znajduje żadnego potwierdzenia w polskich źródłach historycznych. (koniec Polski) >>przegraliśmy bitwę najhaniebniej<<, czynił raczej wrażenie kobiety, opłakującej swoją niedolę, niż żołnierza i męża, świadomego swoich obowiązków i swojej winy. W tem usposobieniu wysłał też z Serocka list do żony i raport do Rządu Narodowego, oba beznadziejne, w całym tego słowa znaczeniu rozpaczliwe. Rządowi donosił: "Nous avons livre la plus honteuse bataille! Finis Poloniae. (Stoczyliśmy najbardziej haniebną bitwę! Koniec Polski!) Nie pozostaje nic więcej jak układać się z nieprzyjacielem i Rząd zaraz traktowanie rozpocząć powinien". Kiedy dorosły mężczyzna płacze, wywiera to zawsze wrażenie przejmujące, cóż dopiero gdy chodzi o wodza naczelnego armii. Przy czytaniu relacji czcigodnego historyka krakowskiego ogarnął mnie nagły niepokój, czy nie wyrządzałem dotychczas krzywdy generałowi Skrzyneckiemu, zawierzając zbyt łatwo namiętnym i bardzo osobistym oskarżeniom generała Prądzyńskiego. Ale chyba nie! Raz jeszcze przewertowałem materiały historyczne dotyczące wojny 1831 roku i nie znalazłem w niej ani jednej próby usprawiedliwienia postępków naczelnego wodza. Dochowało się wprawdzie wiele przekazów świadczących o dużej popularności osobistej bohatera Olszynki Grochowskiej, lecz sprawie publicznej ta popularność wcale na dobre nie wychodziła. "Bo - jak powiada inny historyk powstania Jan Kucharzewski - i to obróciło się wreszcie na naszą zgubę, iż ludzie, którzy stali się grabarzami naszej sprawy, zdobywali sobie serca rodaków temi zaletami, które działały potężnie na uczucia i wyobraźnię dobrego, religijnego i rycerskiego narodu: Chłopicki - swą prostą spartańską prawością i męstwem. Skrzynecki - odważaną postawą na polu bitwy i uderzającą bogobojnością". Ale nawet ci kronikarze zdarzeń, którzy dali się uwieść osobistym urokom polskiego Fabiusza Kunktatora, nie mieli odwagi usprawiedliwiać jego fatalnych błędów. A najsmutniejsze było to, że klęska ostrołęcka nie stała się dla generała Skrzyneckiego wstrząsem oczyszczającym. Jego błędne, zgubne dla sprawy postępowanie nie uległo po Ostrołęce żadnej zmianie. Walenty Zwierkowski pod datą 28 maja 1831 roku odnotował w swoim diariuszu: "Wieści rozchodzą się w stolicy o nieszczęśliwej bitwie ostrołęckiej. Rząd tai ów sławny list wodza dla nierobienia popłochu. Rozgłaszają, że gen. Umiński wszystkiemu winien i za to destytuowany. Gubernator (Krukowiecki) zaprzecza wszystkiemu, opowiadając że to Skrzynecki sparaliżował plany Prądzyńskiego i jak nieuk największy przyjął bitwę, poświęcił tysiące wojska niepotrzebnie, zaś gen. Umiński..." I jeszcze zapis z dnia następnego: 29 (maja). Armia, czyli raczej kupy zbrojne piechoty rozbitej, zasłonione jazdą porządniej idącą dowodzą, jaka to bitwa stoczona została, lecz już ochłódł wódz nieco z trwogi, widząc że nieprzyjaciel nie korzystał z okoliczności, nie napierał silnie na uchodzących. Naprędce ułożony raport, datowany 27 maja z Pułtuska, do gazet podany i 29 już został niejako dla zaspokojenia publiczności ogłoszony, ale Krukowieckiemu nie mógł wódz darować korespondencji z nim odbytej, a bardziej naigrawania się*, (* Zaprzyjaźniona z domem Skrzyneckich generałowa Kicka ujawnia w swoich pamiętnikach treść tej korespondencji: "Po opłakanej bitwie ostrołęckiej przyjechawszy do Warszawy, Skrzynecki kazał do siebie wezwać Krukowieckiego. Obrażony tym wezwaniem, uważając je za ujmę, Krukowiecki kazał odpowiedzieć wodzowi naczelnemu, że >>jest słaby i nie posiada w całej swojej garderobie szlafroka dość pięknego, w którym ubrany śmiałby się stawić przed naczelnym wodzem<<... Był to przytyk do postępowania Skrzyneckiego, któren, po przegranej w Ostrołęce, uciekając w szlafroku wskoczył do powozu...") żądał więc ukarania, czyli odebrania temuż gubernatorstwa stolicy, którym Rząd Narodowy dysponował. Krukowiecki dowiedziawszy się, że rząd sprzyja wodzowi i stara się klęskę pokryć, podaje się do dymisji, lecz wódz nastaje, aby koniecznie było wymienione w dymisji, że nie na własne żądanie, i rząd przychyla się..." Dziwne rzeczy się działy w tych pierwszych nerwowych dniach po Ostrołęce. Przede wszystkim: czarodziejskiemu przeobrażeniu uległa oficjalna ocena sytuacji wojennej. Po ochłonięciu z popłochu wódz zabrał się szparko do tuszowania swoich panicznych doniesień, wysłanych z Serocka. W miarę odzyskiwania ducha utwierdzał siebie i innych w przekonaniu, że "jednak nie tak źle rzeczy stoją". W następnych raportach do rządu odnajdował coraz nowe korzyści chybionej akcji militarnej. Nagle się dowiedziano, że głównym, z góry przez wodza ukartowanym celem tej operacji było nie rozbicie gwardii cesarskich, lecz przerzucenie na Litwę korpusiku generała Chłapowskiego, odciętej w Łomży dywizji generała Giełguda oraz wysłanego dla nawiązania łączności z Giełgudem niewielkiego oddziału generała Henryka Dembińskiego. Ponieważ po klęsce ostrołęckiej wymienione oddziały rzeczywiście znalazły się na Litwie, zdaniem wodza całą operację należało uznać za udaną. Nowe oświetlenie wyprawy na gwardię znalazło natychmiastowe odbicie w okólniku z 30 maja 1831 roku - rozesłanym do polskich placówek dyplomatycznych za granicą. "Naczelny wódz - obwieszczano w tym okólniku - idąc przeciwko gwardiom dla rzucenia sił za Bug i Niemen, osiągnął bez wygrania bitwy skutek, który może tylko przez zwycięstwo byłby mógł być osiągniętym. Jest rzeczą jasną, że powstanie Litwy dziś szczególnie, kiedy je wspierać będzie znaczny korpus, tyle znaczy co zwycięstwo. Gdyby wódz naczelny był sądził, że wygrana bitwa płodniejsza będzie w ważne wypadki niż bezpośrednio posiłki dane Litwinom, byłby je połączył, byłby uderzył na wojsko rosyjskie i byłby zwyciężył, lecz plan, który wykonał, był oparty na dokładnej znajomości naszego rzeczywistego położenia i dlatego też więcej istotnych obiecuje nam korzyści i bardziej stanowcze powodzenia. Czas więc, aby mocarstwa zagraniczne chciały objawić względem nas zamiary i widoki..." Jest rzeczą wątpliwą, czy ta dyplomatyczna ekwilibrystyka zdołała przekonać rządy zagranicznych mocarstw, powiadomione już o rozmiarach klęski ostrołęckiej. Przekonała natomiast niektórych Polaków przebywających za granicą. Świadczą o tym choćby przytoczone wyżej fragmenty korespondencji Zygmunta Krasińskiego z Henrykiem Reeve'em ["Podczas bitwy jego (Skrzyneckiego) oddziały przeszły na Litwę. Nic straconego. Odrodzi się piękna Polska i wszyscy jej synowie radować się będą w promieniach jej blasku..."]. Po odrobieniu na papierze przegranej bitwy generał Skrzynecki zajął się "oczyszczaniem szeregów" z ludzi sobie niewygodnych. W czasie gdy pobojowisko ostrołęckie nie obeschło jeszcze z krwi "tysięcy polskich rycerzy", naczelny wódz wszczął na oczach narodu ordynarną pyskówkę ze swymi przeciwnikami. Ofiarami czystki personalnej padali po kolei ci wszyscy, którzy mieli nieszczęście narazić mu się "naigrywaniem", "arogancją" bądź "brakiem karności". Dymisje otrzymali generałowie: Umiński, Krukowiecki, ze stanowiska szefa sztabu ustąpić musiał generał Prądzyński (Skrzynecki chciał mu odebrać kwatermistrzostwo, lecz temu sprzeciwił się stanowczo cały Rząd Narodowy). Niezależnie od takich czy innych przewinień, rzeczywiście obciążających usuniętych generałów, ludzie wtajemniczeni rozumieli, że wódz załatwia przede wszystkim swoje porachunki osobiste. Ale krzykliwa propaganda otaczającej go "trzmielni paziów" rozgłaszała wokoło, że kary ponoszą winowajcy ostatnich niepowodzeń militarnych. To był dopiero początek. Niefortunny hetman powstańczy, pobudzany do działania potrzebą zgłuszenia swojej klęski, miał w zanadrzu jeszcze plany dalsze. Marzył mu się napoleoński zamach stanu. Ponieważ wiedział, że liberalno-lewicowa większość rządowa złożona z kaliszan i Lelewela, jest mu przeciwna - postanowił "odmienić" rząd. Zaatakowanie naczelnej władzy wykonawczej było możliwe tylko z pomocą sejmu. Zaraz też po przybyciu na Pragę rozpoczął generał Skrzynecki uwodzenie obu izb sejmowych. Zaprosił do siebie na poufną naradę dwóch swoich przyjaciół z senatu: Gliszczyńskiego i Antoniego Ostrowskiego - i do tego stopnia zmącił im w głowach, że obaj senatorowie odeszli ze wzmożonym jeszcze dla niego uwielbieniem. W Izbie Poselskiej działał na korzyść wodza trzeci jego przyjaciel: poseł z powiatu jędrzejewskiego Jan hrabia Ledóchowski - ten sam, któremu w styczniu udało się nakłonić sejm do jednomyślnej detronizacji "króla" Mikołaja. Wpływ krewkiego posła jędrzejowskiego na Izbę Poselską w sprawach dobrych i złych był wprost magiczny. Ilekroć stawał na mównicy i wybuchał swoim tubalnym głosem, tylekroć szum się po sali rozchodził, że "Ledóchowski znowu się wściekł" i... większość reprezentantów narodu ulegała jego argumentom. Podobnie stało się i tym razem. Deputowany Walenty Zwierkowski odnotował pod datą 31 maja: "W Izbie Poselskiej zaproponował Jan Ledóchowski poseł wysłanie deputacji do naczelnego wodza na Pragę. Pobyt Skrzyneckiego od kilku dni dawał powód do szemrania w Warszawie, widziano, jak się armia wlecze, najwięcej z maruderów złożona, bez broni, której znaczna część po lasach i na placu boju została, objaśnienia dawali wojskowi o czynach, niezdolności i błędach Skrzyneckiego. Opinia była przeciw wodzowi, ale dyplomacja* ("Dyplomacją" nazywa Zwierkowski stronnictwo arystokratyczno-dyplomatyczne, które politykę swą opierało nie na wierze we własne siły narodu, lecz na nadziei na interwencję zagranicznych mocarstw.) i wódz nie ustawali w działaniu, aby złemu zaradzić..." I oto dochodzi do sytuacji wręcz absurdalnej: naczelny wódz z własnej winy przegrał kampanię, z własnej winy zmarnował kwiat armii, tymczasem najwyższa reprezentacja narodu, uprawniona i zobowiązana do odebrania mu za to dowództwa, nie tylko że tego nie czyni, lecz świadczy mu jeszcze publiczne honory, wysyłając do niego oficjalną delegację - na poły powitalną, na poły dziękczynną - taką, jaką czci się zazwyczaj powracających z wojny zwycięskich tryumfatorów. Zwierkowski, który w tej delegacji uczestniczył, wyjaśnia pokrótce jej genezę: "...zwrócono uwagę reprezentantów, że dla Europy krok ten potrzebny, dla zakrycia klęski przed obcymi wysłanie deputacji konieczne, zwiedziono reprezentantów, wyłudzono z izby delegację, a później tym samym torem idąc, i od gwardii delegację na Pragę wyprowadzono. Marszałek wyznaczył z różnych odcieni opinii delegację, i wszyscy udają się zasmuceni na Pragę, robiąc krok niechętnie, z potrzeby, nie przewidując do czego on doprowadzi, nie myśląc, że o to obwiniony Sejm zostanie". O przebiegu wizyty w głównej kwaterze praskiej i swoim tam zachowaniu nie wspomina pan Walenty ani słowa. A pamiętamy przecież, że w styczniu - kiedy sejm wysłał go był w poselstwie do Chłopickiego - poczynał sobie nader dzielnie i potrafił wygarnąć "polskiemu napoleonowi" wszystko, co miał na wątrobie, nie obawiając się wcale jego strasznego gniewu. Ale tym razem nie mógł się wylegitymować podobnym postępowaniem. Tak samo jak innych uczestników deputacji sejmowej, obezwładniał go wzgląd na międzynarodową opinię publiczną, wmówiony sejmowi przez przyjaciół wodza. Z tego, co piszą kronikarze, wynika zresztą, że główny głos w czasie spotkania praskiego przypadł samemu Skrzyneckiemu. Ośmielony hołdowniczym charakterem deputacji sejmowej, wódz przestał się już zupełnie krępować i frontalnym uderzeniem zaatakował Rząd Narodowy, mieniąc go odpowiedzialnym za wszystkie dotychczasowe niepowodzenia wojenne i domagając się wręcz jego zasadniczej reorganizacji. Przyjaciele wodza w sejmie wyciągnęli z tych niedwuznacznych oświadczeń odpowiednie konsekwencje. Na jednym z najbliższych posiedzeń Izby Poselskiej poseł Jan Ledóchowski złożył na piśmie wniosek, domagający się "zupełnej zmiany rządowych osób" i przekazania dotychczasowej władzy Rządu Narodowego w ręce jednego namiestnika, którego wybrać by miały obie izby sejmowe. "Jan Ledóchowski poseł - relacjonuje Zwierkowski - główne powody zmiany rządu kładł, że mieści w sobie trzy żywioły niezgodne, że słaby, nie mogący sobie wyjednać wpływu na zagranicę, a tym samym więcej że jeden członek jego, Lelewel, jest członkiem Klubu wyznającego zasady jakobińskie, demagogiczne, i oparł się na piśmie, które z zagranicy nadejść miało w tym duchu". Wniosek Ledóchowskiego rozbił sejm na dwie gwałtownie zwalczające się frakcje: na zwolenników reformy i na jej przeciwników. Opisy tych walk sejmowych - zajmujące wiele miejsca w dokumentacji 1831 roku - odsłaniają jeszcze jedną sprzeczność działań powstańczych. Bo przecież wtedy - po Ostrołęce - wzmocnienie władzy wykonawczej i skupienie jej w energicznych, lecz odpowiednio kontrolowanych rękach było rzeczywiście nakazem chwili. Ale powszechnie wiadome źródło, z którego inicjatywa reformy wychodziła, demaskowało jej intencje. Szczerzy zwolennicy powstania nie mogli dopuścić do tego, aby wzmocnioną i skoncentrowaną władzę zagarnęli ludzie, którzy od pierwszej chwili hamowali i wypaczali rozwój walki o niepodległość. Za dobrze jeszcze pamiętano dwie dyktatury Chłopickiego. Zwierkowski - jak z jego wspomnień wynika - miał od początku do proponowanej reformy stosunek jednoznaczny. Zdawał sobie sprawę z tego, że szeroko rozgłaszany konflikt naczelnego wodza z całym Rządem Narodowym jest tylko manewrem taktycznym. W inicjatywie reformy dopatrywał się tajemnej zmowy generała Skrzyneckiego z arystokratyczno-dyplomatyczną mniejszością rządową - zmowy zmierzającej do usunięcia od władzy najbardziej zdecydowanych sił niepodległościowych. Z niezwykłą gwałtownością gromi szlachecki radykał utytułowanych, ukrywających się za projektem reform. "Pełno już było u nas utytułowanych książąt, markizów, hrabiów, baronów... I od kogóż to te tytuły spadły na nich wraz z wstęgami, jeżeli nie od wrogów ojczyzny po większej części lub za niegodziwe czyny, albo za pieniądze... Wrogi, a najwięcej Austria namnożyła nam [...] hrabiów za lichą opłatą papierami. Pozostała część wzbogaconych Targowicą, ozdobionych wstęgami kupionymi od lokai lub przyjaciółek Stanisława Poniatowskiego, albo uzyskanych za pośrednictwem Repninów, Stackelbergów... od carycy, resztę król pruski, acz oszczędny, przysposobił, a czego jeszcze brakowało, kupili sobie zmyślni potomkowie Izraela. To nie magnaci u nas chcieli stanąć na czele i reprezentować Polskę (ale ci), którym wstydzić się raczej wypadało tego piętna nadanego przez wrogów, którym się w powstaniu nazwanym rewolucją szczycili ciągle. Oni to mieli po większej części wyrytą pamiątkę na czole, że sami lub ich rodzice pogrzebali Polskę, a wrogowie ich dzieło wynagrodzili, połamawszy koronę dla utworzenia herbów dygnitarskich nieznanych w Polsce, dla zniemczenia, zmoskalenia Polaków. I tacy to o narodowości mówili! Tacy to obsiadali dyplomacje i księcia a prezesa, wodza i sztaby, a wódz cieszył się, że jaśnie wjelmożni służbę przedpokojową robiąc dla swego własnego interesu, muszą go przynajmniej na jaśnie oświeconego wynieść". Po trzydniowych bojach sejmowych - toczących się w atmosferze niesłychanego podniecenia, pobudzanego przez prasę i galerię - zwyciężyła większością kilku głosów koalicja kaliszan i Stronnictwa Ruchu - i zainspirowany przez Skrzyneckiego projekt zmiany rządu upadł. "Publicznie okazała się radość z takiej decyzji - wspomina Zwierkowski - dzienniki wywyższały zdanie większości. Sejm więc lubo nie naprawił złego, jak był powinien, postąpił jednak w duchu opinii publicznej. Opinia wiedziała, że nie mamy osoby jednej, która by celowała zdolnością, i takiej, której by samej można było powierzyć z zupełnym zaufaniem losy ojczyzny,* (* Wiadomo, że po Ostrołęce Rząd Narodowy zwrócił się z propozycją objęcia naczelnego dowództwa do przebywającego w Krakowie generała Józefa Chłopickiego. Ale "polski Napoleon" odburknął na to tylko, że z podobną propozycją należało się do niego zwrócić po pierwszych zwycięstwach ofensywy kwietniowej.) przekładała więc zestawienie straży Sejmowi a wykonanie kilka osobom". Ale "szwoleżer złej konduity" nie upajał się wcale tym pierwszym wielkim zwycięstwem powstańczej lewicy nad koterią Skrzyneckiego. Uważał, że sejm nie wykorzystał nadarzającej się okazji do położenia kresu złu, panoszącemu się zarówno w głównej kwaterze armii, jak i w Rządzie Narodowym. "Sejm zniszczywszy usiłowania wodza powinien był, przekładając rząd dawny nad naczelnika siły zbrojnej, wyrzec wyraźniej, że wódz jest niższy od rządu, a jeżeli usunąć go natychmiast nie dawały względy nieosłabiania ducha wewnątrz, niepokazania klęski naszej za granicą, powinien był odjąć mu atrybucję należenia do rządu, zrzec się nominacji wodza, oddalić go zupełnie pod rozkazy jednej tylko naczelnej władzy wykonawczej, która by go mianować i odwołać mogła, której by rozkazom powinien ulegać. Nieszczęściem Sejm tego kroku ważnego nie zrobił, który mógłby wiele klęsk od narodu jeszcze odwrócić! Został więc wódz z dawnymi atrybucjami...; kłótnia wodza z rządem, dla obrony osobistej pozorna tylko, uknuta w biurze dyplomacji naszej [...] zasłoniła przestępnego [...] Nadwyrężona powaga wodza (wskutek klęski poniesionej w Sejmie), ale więcej nadwyrężona jeszcze została siła potrzebna władzy wykonawczej rządu. Dawniej wódz politykował z rządem, teraz zaczął go zupełnie za nic uważać, dawniej tłumaczył się prawie z każdego swego postępowania, ze swych obrotów, teraz zupełnie inaczej postępować przedsięwziął. Położenie rządu było najkrytyczniejsze, przeciw większości w rządzie był wódz nieuległy, a większość ta nie widziała wsparcia w Sejmie, wsparcia silnego, bo większości kilku głosów w Sejmie nie można uważać za podporę wielką i potrzebną rządowi". Zdaniem Zwierkowskiego w tej trudnej sytuacji Rząd narodowy miał tylko jedno wyjście: "powinien był ujawnić przed sejmem wszystkie swoje dotychczasowe błędy, a jednocześnie odsłonić całą nicość naczelnego wodza. Na to jednak rząd zdecydować się nie umiał. Nieszczęście to nasze było, że nie chciano przyznać się do winy dla niespadnięcia z wysokości, chociażby od tego zależało zbawienie ojczyzny! Mniemać należy, że Sejm po otwartym przedstawieniu rzeczy potrafiłby rozróżnić złe od dobrego, dobre chęci, chociaż przy zawiedzionych nadziejach, i postanowić [...] działania inaczej (niż) upór i... pogrążenie się coraz bardziej w otchłań. Sejm by był zmienił zapewne niektóre osoby u steru, wskazał system, to jest nieliczenie więcej na nikogo tylko na siebie, i niezawodnie usunąłby niezdolnego wodza! Nie stało się tak, jak być powinno było, sprawa więc publiczna nie żyć, ale wegetować musiała. Jeszcze była pora naprawienia złego, jeszcze później nastręczały się przychylne nam okoliczności, z których wódz jak dawniej nie chciał i nie umiał korzystać! Takie to skutki zawsze półśrodkowego działania, takie następstwa wypływają z działań w niestosownej porze, z działań nie zastosowanych do okoliczności, do potrzeby, chociażby przy chęciach najlepszych, nierewolucyjnego działania w naszym powstaniu, które rewolucją nazwaliśmy, tolerowanie przestępstwa, kabał, intryg i Bóg wie jakiego chaosowego działania, nie uchwyciwszy żelazną ręką za kierunek naczelny". Bezpośredni udział deputowanego Zwierkowskiego w dyskusjach sejmowych na temat zmiany rządu był ważny i nacechowany szczytnym duchem obywatelskim. Zachowały się na to dowody w diariuszach Izby Poselskiej i w doniesieniach ówczesnej prasy. W pięknym wystąpieniu końcowym "szwoleżer złej konduity" gromił prawicę za to, że walkę o niepodległość ojczyzny pragnie zastąpić "walką stronnictwa o władzę". Pismo "Nowa Polska" z 11 czerwca, donosząc swym czytelnikom o zwycięstwie w sejmie sił postępowych, wymieniło Zwierkowskiego wśród głównych sprawców tego sukcesu: "dziś o godzinie kwadrans na czwartą izba poselska wniosek posła jędrzejowskiego o potrzebie zmiany rządu odrzuciła większością czterdziestu dwu przeciw trzydziestu pięciu głosom. Publiczność uwiadomiona o skutku kreskowania wśród naygłośnieyszych oklasków wołała: niech żyje seym! Głosy PP. Swirskiego, Wołowskiego, Zwierkowskiego, Szanieckiego i Krysińskiego dowiodły, że Polska ma i mieć będzie swoich Foxów, Broughamów*. (* Słynni parlamentarzyści angielscy.) Biada, kto by śmiał podkopywać wolę seymu!" Jedynie w kołach zwolenników reformy rządu boczono się na lewicowego deputowanego, pomawiając go o zbyt posłuszne podporządkowanie się dyrektywom Towarzystwa Patriotycznego. "Głosy tego Reprezentanta przeciwko zmianie Rządu - pisano o Zwierkowskim w "Polaku Sumiennym" z 13 czerwca - bardziej właściwe były obradom Towarzystwa (zowiącego się Patryotycznym), którego jest Vice-Prezesem, aniżeli poważnym obradom grona Posłanników Narodu. Dziwi nas mocno, że jeden z kollegów P. Zwierkowskiego w Towarzystwie dyrygował nim zupełnie na Sejmie. I tak gdy Zwierkowski prędko głos swój czytał, ten na niego przez trzecie osoby wołał >>powoli<<..." Ostro musiał zareagować pan Walenty na te insynuacje, bo już w dwa dni później w tym samym piśmie ukazało się pokorniutkie odwołanie zarzutów: "W numerze 169 "Polaka Sumiennego", na stronicy 303, co do zdania o Zwierkowskim deputowanym niniejsza redakcja czuje się być winną uczynić objaśnienie, iż zarzucić nie może ani patryotyzmowi, ani najlepszym chęciom deputowanego, i zdanie swe chciała objawić jedynie względem xsiędza Pułaskiego, który nie tylko w czasie głosu Dep. Zwierkowskiego, ale nawet i innych, z nieuszanowaniem dla Izby odzywał się niepotrzebnie i głośno: wolniej, powoli etc." Udział "szwoleżera złej konduity" w polemikach na temat reformy władzy wykonawczej tyle narobił hałasu, że przesłonił niemal zupełnie jego inne, równie ważne wystąpienia sejmowe z tego okresu. Przede wszystkim jego dwukrotną interpelację w sprawie wymiany na rosyjskich jeńców wojennych więzionego w cesarstwie majora Waleriana Łukasińskiego. Chciałbym w tym miejscu przypomnieć kilka informacji prasowych o Łukasińskim z pierwszych tygodni po wybuchu powstania. Zaraz po opanowaniu przez powstańców sytuacji w Warszawie rozpoczęło się gromadne poszukiwanie miejsca, w którym policja Konstantego ukryła pierwszego naczelnika podziemnego ruchu niepodległościowego. "W dniu 11 bm - komunikowała w jednym z grudniowych numerów "Gazeta Warszawska" - na doniesienie, że w koszarach weteranów rossyjskich przy ulicy Smoczej odkryte zostało nowe więzienie, kilkadziesiąt osób udało się tamże i w samej rzeczy znaleziono izdebkę bardzo szczupłą, której okna na wzór jak u Karmelitów były zabite nie tylko po bokach, ale i od wierzchu, i przez mały tylko otwór światło dochodziło; w izdebce tej za cały sprzęt były dwa stołki drewniane z których jeden przykuty do ziemi, a na nim siedziała (niedawno jeszcze) nieszczęśliwa ofiara na łańcuchu przykuta. Weterani rossyjscy badani oświadczyli, że nie wiedzą, kto był więźniem trzymanym, ale że go wołyńcy we wtorek (30 listopada) o godzinie 10 z rana rejterując się wyprowadzili..." Według powszedniej opinii to świeżo opuszczone tajne więzienie było ostatnim miejscem pobytu w Warszawie nieszczęsnego "mistrza katedry".* (* Pod koniec grudnia 1830 roku przy przeglądaniu rachunków generała Kuruty, tyczących się Wyższej Wojennej Sekretnej Policji, znaleziono tam pozycje udowadniające niezbicie fakt więzienia Łukasińskiego w koszarach wołyńskich.) W numerze z 22 grudnia ta sama "Gazeta Warszawska" doniosła: "Niech nie szukają po więzieniach Łukasińskiego... ta nieszczęśliwa ofiara była prowadzona przy armatach przez Włodawę, w nędznej siermiędze na postronku, z brodą po pas, pod strażą konną, z dobytemi pałaszami, poszedł Łukasiński za Bug; wielu mieszkańców widziało go. Rossjanie sami z politowaniem o nim mówili". I wiadomość ostatnia - z 18 stycznia 1831 roku: "Łukasińskiego widziano w Puławach. Mocny oddział żołnierzy do strzeżenia iego osoby przeznaczonych, miał naysurowsze przez całą drogę polecenie, aby mu nie pozwalał do nikogo przemówić. W Puławach wstąpił do chaty iednego wieśniaka i udało mu się tylko te wyrzec wyrazy: - czy uwierzycie po moich łachmanach i długiej brodzie, że ia byłem Maiorem woysk Polskich? - Tu zamilkł, gdyż straż iego weszła w progi izby. Mówią, że Cesarzewicz dlatego uprowadził go z sobą, iżby mógł karmić swe oczy iedną ofiarą wolności". W końcu stycznia 1831 roku, na prośbę brata uprowadzonego, porucznika Antoniego Łukasińskiego, Rząd Narodowy zażądał od ówczesnego wodza naczelnego księcia Michała Radziwiłła, "aby polecił otworzyć w tej mierze komunikacyę z władzami rosyjskimi, celem odzyskania powrotu do kraju pomienionego Łukasińskiego wzamian za jeńców rosyjskich". Wybuch wojny oraz rozwój wydarzeń wojennych uniemożliwił wówczas nadanie biegu tej sprawie. Powrócono do niej dopiero w marcu, kiedy wodzem naczelnym był już generał Skrzynecki. W pięknej odezwie z 3 marca 1831 roku, podpisanej w zastępstwie Czartoryskiego przez Wincentego Niemojowskiego i przez niego zapewne ułożonej, Rząd Narodowy pisał do Skrzyneckiego: "Przywodząc na pamięć długie i ciężkie cierpienia majora Łukasińskiego, ponoszone za dobrą sprawę, jego patryotyczne usiłowania i szlachetną wytrwałość, czuje się powodowanym Rząd Narodowy zwrócić uwagę Naczelnego Wodza, czyliby rzeczony oficer nie mógł być teraz wymieniony, choćby też przyszło wydać za niego jednego lub dwóch z generałów rosyjskich, zatrzymanych 29 listopada r.z.? [...] Należy mieć w największym uczczeniu czyny i zasługi patryotyczne, aby do nich zachęcić. I któżby służył gorliwie niewdzięcznej ojczyźnie, która by zapomniała najwierniejszych synów swoich w więzieniach? [...] Rząd oczekuje rezolucji Naczelnego Wodza w tym względzie". Mogłoby się wydawać, że apel ów skierowany był pod adresem najwłaściwszym. Odbierał go przecież Skrzynecki, niegdyś członek sądu wojennego, "jaśniejący w opinii rzekomą zasługą jedynego uniewinniającego głosu za Łukasińskim, a obciążony w swym sumieniu świadomością, iż naprawdę sam jeden śród sędziów pohańbił się najsromotniej jego potępieniem". Trudno wykluczać, że sprawa Łukasińskiego była w jakiś sposób poruszana w czasie marcowych pertraktacji z feldmarszałkiem Dybiczem. Może właśnie potrzebą wymiany Łukasińskiego i innych wywiezionych więźniów stanu uzasadnił polski Fabiusz Kunktator przed Rządem Narodowym swoje samowolne rokowania z nieprzyjacielem. Ale dowodów na to nie ma żadnych. Ponownie upomniano się o Łukasińskiego podczas wyprawy na gwardie... Uczynił to właśnie deputowany Walenty Zwierkowski na posiedzeniu Izby Poselskiej w dniu 18 maja. Powtórzył swoją interpelację raz jeszcze w kilkanaście dni później - już po Ostrołęce. O rezultatach jego starań można się dowiedzieć z diariusza sejmowego. Pod datą 4 czerwca odnotowano tam, co następuje: "Marszałek oświadczył, że wniosek JW. Zwierkowskiego, aby przyśpieszona została wymiana Krzyżanowskiego, Łukasińskiego i Majewskiego, został na ręce Rządu Narodowego komunikowany Wodzowi Naczelnemu, wskutek czego Wódz następującą dał odpowiedź..." Po czym odczytano tekst noty Skrzyneckiego: "W odpowiedzi na odezwę Rządu Narodowego [...] mam zaszczyt oświadczyć, iż w swoim czasie stosownych kroków w przedmiocie zamiany na jeńców rosyjskich zatrzymanych dotąd w cesarstwie: pułkownika Krzyżanowskiego, majora Łukasińskiego i kapitana Majewskiego uczynić i o takowym dla zadość uczynienia decyzji Izby Rząd Narodowy zawiadomić nie omieszkam". Na tę wymijającą zdawkową odpowiedź zdobył się wódz naczelny dopiero po krachu ostrołęckim. Pragnął nią zapewne ułagodzić elementy liberalno-radykalne w rządzie i w sejmie. Praktycznie nie miała ona już żadnego znaczenia. Czas, w którym można się było targować o wymianę więźniów, minął bezpowrotnie. W dniach, kiedy "szwoleżer złej konduity" składał swe wnioski w Izbie Poselskiej, pierwszy naczelnik polskiego ruchu niepodległościowego major Walerian Łukasiński przebywał już w najgłębszym i najtajniejszym lochu twierdzy szlissersburskiej. Może właśnie w tym czasie rozpoczynał codzienne odmawianie ułożonej przez siebie modlitwy, zaczynającej się od słów: "Boże Wielki! Ty podzieliłeś ziemie między narodami i językami, żeby każdy naród w oznaczonym mu miejscu, skropiwszy tę ziemię potem swoim za życia, pomieszał po śmierci swoje popioły i przydał jej płodności. Z tej przyczyny koczujące, a nawet dzikie ludy szanują i kochają tę ziemię, na której urodzili się i wzrośli i na której żyli i umierali ich przodkowie [...] Stąd więc pochodzi, że straciwszy swoją ojczyznę, człowiek przestaje prawie być człowiekiem. Źli, chciwi i niesprawiedliwi tyrany mieszają ten przyrodzony porządek, tak jak mieszają go codziennie we wszystkich społeczeństwach złoczyńcy..." Kiedy przegląda się te szczupłe materiały, związane z najtragiczniejszą postacią polskiego ruchu niepodległościowego, trudno się oprzeć uczuciu głębokiego wzruszenia. Niewiele przecież brakowało do tego, aby zakonspirowane w koszarach wołyńskich więzienie Łukasińskiego odkryto jeszcze przed jego wywiezieniem z Warszawy. Jak potoczyłyby się wypadki wówczas? Czy pierwszy najwyższy zwierzchnik patriotycznego podziemia zająłby wobec powstania listopadowego stanowisko tak samo niezdecydowane i nieufne jak najdzielniejszy z jego dawnych współbojowników Kazimierz Machnicki oraz wielu innych złamanych prześladowaniami działaczy pierwszego Towarzystwa Patriotycznego? Czy też przeciwnie: niespożyta energia witalna Łukasińskiego, która zdołała później przezwyciężyć prawie czterdzieści lat nadludzkiego męczeństwa, jego rozum, rozwaga i żarliwe ukochanie ojczyzny - oddałyby się bez zastrzeżeń w służbę sprawy powstańczej? Czy naczelnik pierwszego Towarzystwa Patriotycznego zgodziłby się zająć czołowe miejsce również i w trzecim Towarzystwie Patriotycznym, aby nadać mu właściwą linię rozwojową i umożliwić lepsze wypełnienie zadań, wynikających z historycznych przeznaczeń? Przy okazji jeszcze jedna sprawa: kiedy wspomina się Łukasińskiego, trzeba także przypomnieć jego słynną polemikę z generałem Wincentym Krasińskim na temat "urządzenia Zjazdów w Polsce" - odbytą w roku 1818. Bo w trzynaście lat później - w nerwowych dniach po Ostrołęce - polemika doczekała się jakby dalszego ciągu i swoistego rozstrzygnięcia, ale zupełnie innego niż pragnął Łukasiński. Czekająca od pół wieku na rozwiązanie "sprawa żydowska", po wybuchu powstania stała się jeszcze drażliwsza i bardziej nagląca. Liczba Żydów w Polsce wynosiła wtedy mniej więcej dziesięć procent ogółu ludności, ale w powstańczej stolicy było ich prawie trzydzieści procent. Tylko nieliczna część tej ogromnej grupy mniejszościowej była już na tyle spolszczona, że poczuwała się do współodpowiedzialności za losy kraju, żyła jego życiem i, począwszy od insurekcji kościuszkowskiej, uczestniczy ochotniczo w jego zrywach wolnościowych. Natomiast ortodoksyjne masy żydowskie odgradzał od społeczeństwa polskiego nieprzenikalny mur obcości religijnej, językowej i obyczajowej. Obcość ta była podtrzymywana, a nawet potęgowana przez rozmaite ograniczenia natury feudalno-stanowej. Ograniczeniem najbardziej szkodliwym i upokarzającym było ustawowe wyłączenie Żydów z przymusowej służby wojskowej i obciążenie ich w zamian za to specjalnym podatkiem "rekrutowym". Właśnie przeciwko temu ograniczeniu, popieranemu zgodnie przez polskich konserwatystów i ortodoksyjną starszyznę żydowską, występował w swojej polemicznej rozprawce major Walerian Łukasiński. - "Nade wszystko życzę - pisał w roku 1818 o Żydach polskich - aby należeli do konskrypcji wojskowej bez żadnego wyjątku: to jest jedno, co ich najprędzej do nas zbliżyć potrafi. Młodzież w wojsku pozbędzie się nieznacznie wielu szkodliwych przesądów, przyzwyczai się pomału do towarzystwa ludzi odmiennego wyznania i zwyczajów, nauczy się kochać ten kraj, który krwią swoją skropią..." Eks-szwoleżer Walenty Zwierkowski był pod wieloma względami kontynuatorem poglądów Łukasińskiego. Jako deputowany warszawski domagał się w sejmie zniesienia różnic wyznaniowych, które jego zdaniem "dały początek wszelkim nieszczęściom ojczyzny". Jako major Gwardii Narodowej występował przeciwko "niesłusznym podziałom", ograniczającym dostęp Żydów do tej formacji (mogli do niej należeć tylko Żydzi zamożni - i to pod warunkiem wyzbycia się swoich rytualnych bród). Jako wiceprezes Towarzystwa Patriotycznego patronował uroczystemu wprowadzeniu do klubu postępowego inteligenta żydowskiego Jakuba Tugenholda, autora broszury: Dumania Izraelity na warcie. Wreszcie jako członek sejmowej komisji wojny sprzyjał szczerze wszelkim ochotnikom żydowskim, zgłaszającym się do służby wojskowej indywidualnie bądź zbiorowo (o sformowanie ochotniczego legionu żydowskiego zabiegał Józef Berkowicz - syn legendarnego pułkownika napoleońskiego Berka Joselewicza). Opowiadał się też Zwierkowski - wprost bądź pośrednio - przeciwko rozmaitym formom dyskryminacji Żydów. W początkach powstania, kiedy ujawnienie nadużyć agenta policyjnego Birnbauma spowodowało wzrost w społeczeństwie nastrojów antyżydowskich, kiedy kolportowano po Warszawie plotkę, że tajny zjazd rabinów na Ukrainie wezwał swoich wyznawców do zwalczania polskiego powstania, kiedy w każdym karczmarzu czy faktorze poczęto dopatrywać się nieprzyjacielskiego szpiega - współredagowany przez Zwierkowskiego "Kurier Polski" udzielał na swoich łamach miejsca wypowiedziom Żydów "myślących po polsku". Jeden z nich, niejaki Izrael Izajowicz pisał w numerze z 11 stycznia: "Jedno z pism warszawskich, umieszczając w tych dniach krótką wiadomość o powrocie do Warszawy kilkunastu Polaków, będących w służbie W.X. Konstantego, dodaje: Jakiś żydek donosi o wszystkim, co dzieje się w Warszawie. Ponieważ ja jestem żydkiem, odczytawszy wspomniany wyraz westchnąłem głęboko i sam siebie zapytałem: żydku, czy dla ciebie i dla podobnie tobie myślących współwyznawców, nie zajaśniało to dobroczynne słońce, które nad horyzontem ojczyzny twojej tak wspaniale się wznosi? Czy wiecznie ten wyraz żydek lub żyd, jakby imię zbiorowe całego twego ludu dotykać będzie, skoro mowa o czynie niegodziwym? Kiedy wyprowadzają delikwenta na plac kary wtedy jeśli jest innym wyznawcą, mówią: prowadzą Wojtka, Maćka i.t.d., jeśli jest wyznawcą wiary Mojżesza, nie mówią: prowadzą Rubina, Szymona, lecz: żyda prowadzą. Czas już prawdziwie, aby z odrodzeniem się kochanej ojczyzny złośliwe uprzedzenia, będące cechą umysłów nikczemnych, znikły..." W trzy miesiące później - w "Kurierze Polskim" z 8 kwietnia Walenty Zwierkowski tak zwracał się do ludności żydowskiej: "Uważajcie sprawę tę (powstania) jako waszą, jako korzystną dla was; pomnijcie, że w rządach tylko despotycznych nakłady wyłączne na różne wyznania, szczególniej na wasze mają miejsce: lecz rządy wolnych prawdziwie narodów brzydzą się intolerancją, brzydzą się zastosowaniem wyłącznych praw do wyznań. Od was zależy okazać przychylność do ziemi, którą zamieszkujecie, od was do ratunku wspólnego przykładać się, a skutek wspólnych usiłowań nie może jak tylko dobry i dla was nastąpić..." Ale Zwierkowski nie był w swoich poglądach tak konsekwentny jak Łukasiński. Okazało się to na sesji sejmowej 31 maja, kiedy porażeni klęską ostrołęcką reprezentanci narodu - rozglądając się za dalszymi rezerwami wojennymi - raz jeszcze wzięli pod rozwagę możliwość pełniejszego wykorzystania mniejszości żydowskiej dla obronności kraju. Dyskusja w sejmie toczyła się wokół alternatywy: czy Żydzi mają być objęci ogólnym "spisem" wojskowym, czy nadal od służby w wojsku uwolnieni, a obciążeni wyższym niż dotąd podatkiem rekrutowym. Deputowany Zwierkowski wbrew swoim dotychczasowym poglądom uległ argumentom mówców konserwatywnych i dał swój głos za rozwiązaniem podatkowym. "31 maja - wspomina w Rysie powstania - zapadła uchwała sejmowa nakładająca podatek powiększony na starozakonnych, uwalniający ich od służby wojskowej: w Izbie Poselskiej większością 57 przeciw 8, w Senacie 24 przeciw 1. Powodem była nie tak potrzeba skarbu, jak przekonanie, że długiego czasu potrzeba, aby Żyda w Polsce usposobić na dobrego żołnierza..." I zaraz po tym - akcent samokrytyczny: "Wielu odstąpiło od zasad własnych, wskutek których działać powinni byli". W swoich zapiskach emigracyjnych, kreślonych w dziesięć lat po powstaniu, Zwierkowski daje do zrozumienia, że o odsunięciu Żydów od służby wojskowej - podobnie jak w wypadku reformy włościańskiej - zdecydował egoizm stanowy większości posłów i senatorów: "Zwracano uwagę, że ich (Żydów) trzeba będzie uważać za obywateli, jeżeli do spisu wojskowego powołani zostaną, i to przestraszyło wielu. Co innego bowiem we Francji, gdzie na 135 chrześcijan 1 Żyd obywatel niknie w masie, jak w Polsce 22-milionowej, gdzie się dwa miliony Żydów znajduje. W Polsce, gdyby każdy jedenasty Żyd został obywatelem, mówiło wielu, przy nieoświeceniu wielkiej masy ludu, wkrótce Polska przemieniłaby się w Judeę". Można wątpić, czy w ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej rozwiązanie sprawy żydowskiej w myśl postulatów Łukasińskiego było w ogóle do przeprowadzenia, jedno wszakże jest pewne: ustawowe wyłączenie znacznej części ludności walczącego kraju z najważniejszej powinności obywatelskiej nie mogło być dobre ani dla sprawy powstańczej, ani dla dalszego kształtowania się stosunków polsko-żydowskich. Ale nie ma już czasu ani miejsca na zajmowanie się dywagacjami na tematy ogólne, zbliża się nowy - najbardziej dramatyczny - epizod "ostatniej wojny szwoleżerów". Wiceprezes Towarzystwa Patriotycznego Walenty Zwierkowski wystąpił w nim w roli podwójnej: oskarżyciela i naocznego świadka. Niemal bezpośrednio po zakończeniu batalii politycznej w sejmie nadeszła do Warszawy wiadomość o zgonie feldmarszałka Dybicza, który zmarł nieoczekiwanie 10 czerwca w swojej głównej kwaterze w Kleczewie, "jak urzędowo twierdzono, z cholery, a jak mówiono powszechnie - otruty przez wysłannika Orłowa". Śmierć naczelnego wodza armii nieprzyjacielskiej odwróciła ogólne zainteresowanie od spraw politycznych i skierowała je znowu na wojnę. Z coraz większym niezadowoleniem i niepokojem patrzano na znieruchomiałe pod Pragą wojska powstańcze i na dziwne postępowanie wodza, który "pochłonięty zupełnie polityką, nie myśląc wcale o działaniach wojennych i zdawszy sprawy wojskowe na Łubieńskiego, trawił czas na procesach z Krukowieckim i na podjazdowych utarczkach z rządem". W pierwszych dniach czerwca pod naciskiem kaliszan i Lelewela Rząd Narodowy po raz już niewiadomo który wystosował do generała Skrzyneckiego zasadnicze pismo, wzywające go do przerwania bezczynności: "Przyjaciele nasi pisano w tym memoriale - opuścili ręce, przeciwnicy, którzy już zaczęli stawać się nam przychylniejszymi, wrócili do dawnego stronnictwa. Taki skutek już się okazał we Wiedniu [...] takiego skutku w Anglii i we Francyi, mimo wszelkich pism dyplomatycznych, lękać się potrzeba. O Prusach próżno by w tej chwili co dodać. Słowem, cokolwiek zechcemy żądać od dworów zagranicznych czy wdania się, czy medytacyi, czy uznania czy wsparcia, czy nareszcie formalnego połączenia przez kombinacye, dotyczące przyszłego naszego tronu, niczego nie można się od nich spodziewać [...] chyba że korzyści wojenne poprzedzą korzyści, które by oswobodziły teraźniejsze granice Królestwa i rozstrzygnęły na naszą korzyść los tegorocznej kampanii..." Równocześnie z naleganiem Rządu Narodowego napierano na wodza także w jego najbliższym otoczeniu wojskowym. Po mianowaniu szefem sztabu Generała Tomasza Łubieńskiego w głównej kwaterze powstańczej wytworzyła się sytuacja nieoczekiwana. Historycy tego okresu wystawiają nowemu szefowi sztabu jak najlepsze świadectwa. Niedawno tak krytykowany za swe dowodzenie w polu generał dyrektor jak gdyby się odnalazł za biurkiem sztabowym. Znowu mogły być należycie wykorzystywane wszystkie jego najlepsze cechy: pracowitość, skrupulatność i rozwaga dobrego gospodarza. Przyznaje się Łubieńskiemu między innymi gruntowne uporządkowanie pracy sztabowej oraz przywrócenie rozluźnionej po Ostrołęce dyscypliny w armii przez utworzenie korpusu policji wojskowej (nową formację nazwano "strażą polową", aby nie przywracać skompromitowanej przez Rożnieckiego nazwy żandarmów). Na dobro nowego szefa zapisuje się także to, że we wszystkich sprawach operacyjnych odwoływał się do rad swego poprzednika generała Prądzyńskiego. Zwycięzca spod Igań - nękany w tym czasie chorobą i gnębiony do ostatka całkowitym zlekceważeniem przedstawionej przez niego Rządowi Narodowemu krytyki działań Skrzyneckiego, nie był już co prawda tym samym Prądzyńskim co w kwietniu i w maju, ale ciągle jeszcze pozostawał najwybitniejszym strategiem polskim. Łubieński zaś - aczkolwiek tak samo jak Skrzynecki nie wierzył, aby powstanie mogło zwyciężyć własnymi siłami - rozumiał przecież, jak bardzo są Polsce potrzebne doraźne sukcesy militarne. Zawiązał się tedy między szefem sztabu a odsuniętym od prac sztabowych generalnym kwatermistrzem osobliwy tajny spisek, zmierzający do przełamania bierności naczelnego wodza i do "ruszenia" go do walki. Sam Prądzyński opisał ówczesną sytuację w jednym ze swoich listów do Chłopickiego: "Ratowanie Litwy i Giełguda zostawił (wódz naczelny) Panu Bogu, a naszego ratunku wyglądał od tejże Litwy i tegoż Giełguda. Mnie trudno było robić jakie przedstawienia. Przystęp do niego mieli natenczas najwięcej nowy szef sztabu jen. Łubieński, a potem także pan Władysław Zamoyski. Obydwaj ci panowie, pałający najczystszymi chęciami, przejęci gorliwością dla sprawy i rozpaczając niemal z nieczynności naszej, odwiedzali mnie codziennie, czasem po kilka razy na dzień. Zawsze nasza rozmowa ściągała się do naszego położenia i do koniecznej potrzeby uderzenia masą na nieprzyjaciela. Zgadzaliśmy się na to, że martwa nieczynność jest na wojnie śmiercią i że jest życiem czynność, że działania jedynie zaczepne do powodzeń prowadzić mogą, których w owej chwili jak najmocniej potrzebowaliśmy dla zatarcia złego wrażenia wypadku ostrołęckiego tak u swoich, jak i za granicą. Położenie zaś wojsk przeciwnych nastręczało nam sposobności łatwego powodzenia: oczyszczenia dwóch naszych województw, otworzenia wstępu na Wołyń i komunikacyi z Giełgudem [...] Jenerał Łubieński użył wszystkich zdolności swoich dyplomatycznych na wynegocyowanie u wodza naczelnego ruchu zaczepnego naprzód. Na koniec dnia II czerwca jenerał Łubieński z panem Władysławem wpadają do mnie zdyszani, uradowani, wołając: Victoire! (Zwycięstwo!) zdecydował na koniec ruch zaczepny, mamy redagować rozkazy..." Trudno nie zauważyć, że generał Skrzynecki dał się namówić na podjęcie działań wojennych dopiero w tym dniu, kiedy w sejmie poniosły sromotną klęskę jego zamierzenia polityczne. Wydarta z Kunktatora zgoda była jednak jak zwykle połowiczna. "Skrzynecki nie chciał bowiem słyszeć o żadnej operacji przeciw głównej armii rossyjskiej i zgodził się nareszcie na wyprawę przeciw korpusowi Rudigera, który przybywszy z Wołynia, zajął po Kreutzu, wysłanym na Litwę, stanowiska w województwie Lubelskim". Dowódcą wyprawy przeciwko Rudigierowi mianowany został dawny szwoleżer napoleoński generał dywizji Antoni Jankowski. Jemu to właśnie przypadnie główna rola w najsmutniejszym epizodzie "ostatniej wojny szwoleżerów". Antoni Jankowski - zapisany w rejestrach pierwszego pułku szwoleżerów gwardii jako Jankowski Młodszy (Antoine Le Jeune), dla odróżnienia od starszego brata Józefa, również w tym pułku służącego - pozostał mi w pamięci jeszcze z tych lat, kiedy odurzałem się po raz pierwszy portretami szwoleżerskimi w albumie Ernesta Łunińskiego Napoleon. Reprodukowany tam wizerunek Jankowskiego Młodszego wybijał się z całej ikonografii tym, że był to jedyny portret oficera szwoleżerów w stroju balowym: białym fraku z karmazynowymi wyłogami, przebogato haftowanymi srebrem. W okresie kampanii hiszpańskiej (a właśnie wtedy portret Jankowskiego był malowany) oficerowie lekkokonni nieczęsto miewali okazję do przywdziewania strojów balowych. Ale podporucznik Antoni Jankowski znajdował się w sytuacji wyjątkowej, jako że zlecono mu służbę ściśle dworską, bo dowódcy eskorty honorowej przy Burbonach hiszpańskich w czasie ich żałosnych pertraktacji z Napoleonem. Cała ta przygoda z królami podbitego kraju była raczej smutna, ale bez różnych parad odbyć się nie mogła. Poza strojem balowym na portrecie Jankowskiego Młodszego zwracają uwagę jego nienormalnie wąskie ramiona. Mogło to wynikać ze złego kunsztu malarza, ale mogło być także widomą oznaką słabości fizycznej portretowanego - cherlactwa, które przyczynić się miało w pewnym stopniu do jego późniejszego dramatu. W tradycji i dokumentach polskiej gwardii Napoleona Jankowski Młodszy zapisał się jako żołnierz, zwłaszcza w kampanii saskiej roku 1813 i w kampanii francuskiej roku 1814, kiedy dowodził bojowymi szwadronami zwiadowców w pułku Kozietulskiego. Musiał się także cieszyć popularnością wśród kolegów i podwładnych, skoro powierzono mu przewodnictwo w samorządzie gospodarczym obu pułków lekkokonnych. Dopiero po wojnie w otaczającej go atmosferze coś się zaczęło psuć. Pozostawiony w Paryżu z transportem rannych, doczekał tam ponownego objęcia władzy przez Napoleona, lecz w przeciwieństwie do absolutnej większości polskich oficerów przebywających wówczas we Francji nie zgodził się już na powrót do jego szeregów. Cesarz pozwolił swemu byłemu gwardziście odjechać do Polski, a na pożegnanie okazał mu jeszcze dowód zaufania, prosząc go, aby przy przejeździe przez Wiedeń doręczył poufny list jego żonie, cesarzowej Marii Ludwice. Otóż po powrocie Jankowskiego Młodszego do Warszawy poczęto przebąkiwać, że ów list zamiast adresatce, doręczony został cesarzowi-oswobodzicielowi Aleksandrowi I. Możliwe, że były to tylko plotki, bo nie brakowało ich wówczas w stolicy nowo powstałego Królestwa, ale przykry osad po nich pozostał. W armii Królestwa Polskiego Jankowski Młodszy niczego szczególnego nie dokonał. Najpierw był szefem szwadronu w 1. pułku strzelców konnych, a w roku 1820 został jego dowódcą w stopniu pułkownika, i na tym stanowisku przetrwał aż do powstania. Z przekazów rozsianych po pamiętnikach jego towarzyszy broni wiadomo, że "często słabował na zdrowiu" oraz że "zawsze miał administrację zawiłą i zagmatwaną, a interesa familijne równie porządnie powikłane" (był dwukrotnie żonaty i miał sześcioro dzieci). Po wybuchu powstania kariera wojskowa Jankowskiego wyraźnie nabrała przyśpieszenia. W styczniu 1831 roku dowodził już 1. brygadą strzelców konnych oraz z polecenia regimentarzy formował nową jazdę województwa augustowskiego. W lutym objął dowództwo 1. dywizji jazdy w korpusie Krukowieckiego. Kilka dni przed bitwą grochowską otrzymał nominację na generała brygady. Te wszystkie awanse zawdzięczał nie tylko dobrym stosunkom z prominentami kwatery głównej, ale i własnej zasłudze. "Jankowski - pisze o nim Wacław Tokarz - wcale nie był gorszy moralnie od innych generałów tej wojny; przeciwnie, szereg świadectw dowodzi nawet, że okazywał więcej ochoty od innych i należał do ludzi, których z tego powodu chciano posunąć wyżej". Najwięcej owej ochoty wykazał Jankowski Młodszy w majowej wyprawie na gwardie. Dowodził tam strażą przednią sił głównych. Jemu jednemu udało się 15 maja zaskoczyć gwardię i pobić część jej oddziałów w bitwie pod Przetyczą. W pięć dni później awansowano go za to do stopnia generała dywizji. W dokumentacji wyprawy na gwardie zwraca uwagę list Jankowskiego, pisany 17 maja do generała Skrzyneckiego: "Korpus dowództwa mego - meldował wodzowi naczelnemu dowódca straży przedniej - jest mocno zmęczony nie tyle przez pracę, którą tak chętnie wykonywa, jak przez głód. Żołnierze pułku drugiego, stojąc przed nieprzyjacielem, wołali, że umierają z głodu, że od trzech dni chleba w ustach nie mieli. >>Dajcie nam jeść, a pobijemy Moskali<<. Z własnych pieniędzy kupiłem im parę sztuk bydła i parę korcy kartofli. Cała administracja złożona z samych tchórzów, których pierwszy strzał karabinowy choć o mil kilka wystrasza... Dopóki JW Generał nie zechcesz oddać pod sąd wojenny którego i podług praw ukaranym nie będzie, dopóty służba tak ważna zaniedbaną będzie". Straszne są te konfrontacje historyczne! Czy można spokojnie czytać taki list, kiedy się wie, co nastąpiło w trzy miesiące później? Sukces pod Przetyczą zwrócił na Jankowskiego uwagę inspiratora wyprawy na gwardie. Członek rządu Stanisława Barzykowskiego odnotował w swych pamiętnikach, że generał Prądzyński po powrocie do Warszawy dawał mu wyraźnie do zrozumienia, iż zgodziłby się przejąć faktyczną komendę nad armią, jeśliby nominalnym wodzem naczelnym ustanowiony został generał Antoni Jankowski. Nikomu z byłych gwardzistów Napoleona "rewolucya" nie okazała tak oszałamiających perspektyw, jak Jankowskiemu, ale nikogo też nie strąciła z taką furią w przepaść. Na krótko przed operacją przeciwko Rdigerowi (musiało to zdarzyć się między Przetyczą a Ostrołęką) Jankowski uległ przejściowemu atakowi paraliżu. Porażenie minęło szybko, ale pozostało po nim "ogólne osłabienie na ciele i umyśle". Barzykowski, który rozmawiał z Jankowskim bezpośrednio po Ostrołęce w sprawie przejęcia przez niego komendy po "destytuowanym generale Umińskim, opowiada, że jego rozmówca po parogodzinnej konfrontacji "tak był zmęczonym, potem zalany, że jej skończyć nie mógł". W głównej kwaterze musiano wiedzieć o złym stanie zdrowia Jankowskiego, mimo to wódz naczelny nie zawahał się obciążyć go odpowiedzialnym dowództwem wyprawy, która miała "zatrzeć złe wrażenie wypadku ostrołęckiego". Niektórzy historycy uważają, że niefortunny wybór wodza wyprawy można było jeszcze zneutralizować przez dodanie mu na szefa sztabu autora planu operacji - generała Prądzyńskiego, który sam za pośrednictwem Łubieńskiego podobno o to zabiegał. "Ale mała i niska ambicja wodza udaremniła i tę kombinacyę - wzdycha August Sokołowski. - Łubieńskiemu odpowiedział z szyderskim uśmiechem: >>A to dobre, żebym ja sam memu głównemu nieprzyjacielowi dawał do ręki miecz na siebie<<, i szefostwo sztabu przy Jankowskim powierzył Władysławowi Zamoyskiemu".* (* Sokołowski popełnia tu pomyłkę. Podpułkownik Zamoyski objął szefostwo sztabu w podległej Jankowskiemu grupie generała Karola Turny. Szefem sztabu Jankowskiego był pułkownik Józef Bem.) Wojska polskie wyruszyły spod Warszawy 14 czerwca. "Nastrój w szeregach był dobry - zapewnia historyk powstania listopadowego Tadeusz Łepkowski. - Żołnierze szli po zwycięstwo". A jednak wyprawa w Lubelskie - nazwana przez historyków "wyprawą łysobycką" - zakończyła się klęską. Jankowski, rozdzieliwszy niepotrzebnie swe siły, pozwolił na rozbicie oddziału genarała Turny. Stojąc bezczynnie pod Łysobykami, dopuścił do wymknięcia się Rudigera. "Żołnierze, ofiary niebywałego niedołęstwa dowódców - powtarzam dalej za Tadeuszem Łepkowskim - nie osiągnęli najmniejszego sukcesu, ponieśli straty z rąk słabszego przeciwnika i straciwszy siły na zupełnie niepotrzebne marsze, zawiedzeni i rozgoryczeni wrócili do Warszawy. Haniebna klęska łysobyckiej wyprawy odbiła się potężnym echem wśród ludności stolicy, w sejmie i w wojsku. Zawrzało powszechne niemal oburzenie. Klęskę w gruncie rzeczy nie decydującą w ciężkim dla powstania momencie przyjęto ze szczególnie wielkim rozgoryczeniem". Główne oskarżenie kierowano pod adresem gen. dywizji Jankowskiego oraz jego szwagra i podwładnego, generała brygady Ludwika Bukowskiego, który mając pod sobą 14 szwadronów kawalerii i 16 dział, dopuścił do zagarnięcia taborów korpusu z kasą i amunicją i nie pośpieszył z pomocą generałowi Turnie, uwikłanemu w ciężki bój z Rudigerem. Ale poważną część winy przypisywano także naczelnemu dowództwu, które zwiedzione "grubym manewrem nieprzyjaciela", idącego rzekomo głównymi siłami na Warszawę - wezwało wojska Jankowskiego do odwrotu przed zakończeniem operacji. Oburzenie podwładnych Jankowskiego wyraża najdobitniej list podpułkownika Władysława Zamoyskiego, pisany 22 czerwca 1831 do prezesa Rządu Narodowego, księcia Adama Czartoryskiego: "Wuju, jakaż to hańba ta nasza wyprawa. Toteż oburzenie powszechne. Podejrzeniom końca nie ma. Co do mnie, widzę w tem tylko niedbalstwo, ale takie, które się równa zobojętnieniu, jakieś safandulstwo niepojęte. Niemniej przekonany jestem, że sprawa ta wymaga wymiaru sprawiedliwości, a szczególnie potrzebuje być zbadana. Dopuścić do sromotnej porażki przy spotkaniu z nieprzyjacielem o wiele od nas słabszym, przez nas otoczonym, a do tego mającym obie swe linie odwrotu zamknięte i przypartym do rzeki, to nie uchodzi, tego się nie powinno znieść. Ktoś za to musi zapłacić przynajmniej własną osobą. Nie o to chodzi, żeby wieszać lub strzelać, ale ukarać trzeba... Niech na przyszłość wiadomo będzie, jaka odpowiedzialność ciąży na wodzach, którzy przez niedołęstwo, miękkość albo dla jakiej nikczemnej rachuby obowiązkom swoim nie dopisują. Niechaj ci, co się nie czują na sile do wywiązania się z poruczonego im zadania, raczej uchylą się od niego, niźli je źle wypełniać mieli. Nie możemy dłużej zostawać bez surowej kontroli, bez dozoru nad zachowaniem się naszych dowódców, oburzenie, nieufność wojska, powodzenie sprawy zarówno tego wymagają. Jenerałowie Jankowski i Bukowski muszą być oddani pod sąd. Powiedziałem to samemu Jankowskiemu, który od kilku dni każe mi zastępować swego chorego szefa sztabu. Mogę więc wszędzie tego głośno się domagać... Petycze, 22 czerwca w nocy". Na wieści o klęsce łysobyckiej szczególnie gwałtownie zareagowała powstańcza lewica. Prasa Towarzystwa Patriotycznego wszczęła niebywałe larum, wzywając do wzmożenia "rewolucyjnego działania" mas i patriotycznej czujności. Atakowano arystokrację i ostrzegano przed niebezpieczeństwem nowej targowicy. "Nowa Polska" w numerze z 24 czerwca piętnowała niezrozumiałą pobłażliwość władz zwierzchnich wobec winowajców klęsk i niepowodzeń. "Ieżeli jest prawdą - pisano w organie klubistów - że jenerał Jankowski, wzywany i naglony, na nieprzyjaciela nie uderzył, ieżeli zaniechaniem swey powinności odwrócił klęskę od nieprzyjaciela, ieżeli Rydygier zdołał umknąć, przeyść Bug i połączyć się z armią, na jen. Jankowskim powinna ciążyć wielka odpowiedzialność. Czemże u nas dotąd karano błędy naszych jenerałów? Oddaleniem od czynney służby, prywatną naganą. Lecz podobne karcenie błędów mogących pociągnąć zgubę oyczyzny, czyliż wystarczyły? Iestże karą oddalenie albo nagana? Naszym zdaniem jenerał nie pełniący swey powinności, jenerał ostrzegany, rozmyślnie dozwalaiący ujść nieprzyjacielowi, popełnia wielką winę, powinien być sądzony, powinien dowieść, że nie popełnił zdrady. Nasze woyska nie są tak mnogie; nasze skarby nie tak wielkie, nasze położenie nie tak bezpieczne, abyśmy błędy naszych wodzów milczeniem i łagodnością mogli pokrywać..." Nazajutrz - 25 czerwca - wystąpił przeciwko Jankowskiemu w Izbie Poselskiej wiceprezes Towarzystwa deputowany Walenty Zwierkowski.* (* Bezpośrednim powodem wystąpienia Zwierkowskiego była skierowana do niego odezwa grupy młodych oficerów - podkomendnych Jankowskiego.) Treść jego interpelacji przetrwała w diariuszu sejmowym: "Nadzwyczajne poruszenie wojska - mówił radykalny eks-szwoleżer - nadzwyczajne wysilenia obywateli znikną bez żadnej korzyści dla ogólnej sprawy naszej, jeżeli dowodzący oddzielnymi korpusami powierzonych im sił źle używać i wciąż błędy popełniać będą. Wypadek świeżej wyprawy jawnym jest i najoczywistszym tego dowodem. Wojska nasze z różnych stron przybywające jednozgodnie mówią o popełnionym czynie dowodzącego korpusem. Nie jest moją chęcią ubliżać Naczelnemu Wodzowi; życzyłbym, aby zastępy nasze miały jedno i toż same zaufanie w Wodzu, jakie my, jakie cały naród w nim położył; lecz chcę mówić o czynie jenerała dowodzącego oddzielnym korpusem. Czyn ten jest tak wielki, tak oburzający, iż koniecznie w dniu dzisiejszym, jako przeznaczonym na interpelacye, mam sobie za najświętszy obowiązek zapytać obecnego tu Ministra wojny, czyli kroki jakie celem wyśledzenia uchybień tegoż jenerała przedsięwzięte już zostały? Może by kto zarzucił, że to właściwiej do Rządu Narodowego należy; lecz ustawa nasza, którą kierunek siły zbrojnej powierzyliśmy Naczelnemu Wodzowi i którą mianowaliśmy go członkiem Rządu Narodowego, wyłącza go nieledwie od rozkazów Rządu; nam zaś, którzyśmy mu tą władzę nadali, służy prawo żądania wyjaśnień. Nie chcemy przez to stawać się sądem, ale chcemy strzec Narodu od zguby, bo to jest naszą powinnością; chcemy wymiaru sprawiedliwości na niedopełniających swoich obowiązków; chcemy dojścia przyczyny i powodów znikłych korzyści i poniesionych strat przez korpus pod władzą jenerała Jankowskiego". Głos Zwierkowskiego był z pewnością wyrazem całej patriotycznej opinii. Cechowały go rzeczowość, umiarkowanie, nie było w nim ani śladu zacietrzewienia i nienawiści, przenikających nastroje ówczesnej ulicy. Niezwykłość sprawy leżała jedynie w tym, że rzecz się rozgrywała między dwoma reprezentantami karmazynowo-srebrnej legendy szwoleżerskiej. Znamienna była pierwsza reakcja na wystąpienie Zwierkowskiego. Dwaj wysocy dygnitarze: minister wojny generał Franciszek Dzierżykraj-Morawski i marszałek Izby Poselskiej Władysław hrabia Ostrowski - obaj niewątpliwi patrioci i ludzie moralnie nieposzlakowani - wypowiedzieli się przeciwko pociągnięciu generała Jankowskiego do odpowiedzialności sądowej. Generał Morawski uzasadniał swe stanowisko w sposób dość osobliwy: "Błędy są rozmaite - mówił - lecz błędy z nieudolnością nie są występkami. Jeżeli zaś błędy, o jakich tu mowa, przez niudolność popełnione były, dość kary dla popełniających je, kiedy w Izbach polskich względem tychże odezwały się głosy". Co skłoniło sympatycznego generała-poetę do tak opacznej argumentacji - nie wiadomo. Może bliskie stosunki z generałem Skrzyneckim, a także z generałem Jankowskim - jeszcze z czasów śniadań u generała Wincentego Krasinskiego; może - i to jest chyba prawdopodobniejsze - właściwy ówczesnym kołom rządzącym - a w skutkach tak tragiczny - lęk przed ujawnieniem wobec społeczeństwa, zwłaszcza wobec wzburzonej ulicy warszawskiej, wad w mechaniźmie kierowniczym powstania. Wydaje mi się, że doskonałym przyczynkiem do zrozumienia stanowiska generała Morawskiego i marszałka Ostrowskiego jest kolejny list młodego porucznika Władysława Zamoyskiego, pisany do matki 26 czerwca - a więc w dwa dni po artykule "Nowej Polski" i nazajutrz po wystąpieniu sejmowym Zwierkowskiego. Od pierwszych płomiennych oskarżeń zamoyskiego upłynęły zaledwie cztery dni, ale przestraszony nastrojami warszawskimi siostrzan prezesa Rządu Narodowego zdążył już swój sprawiedliwy gniew okiełznać. "Byłem oburzony - pisał do matki - byłem w rozpaczy i osłupieniu na widok wodzów, jakim losy nasze są powierzone, na widok braku ludzi, na widok nieudolności naszej. Ale dzisiaj, gdyby ode mnie zależało, broniłbym raczej Jankowskiego, tak się to niedorzeczne, wyszczekane miasto zacietrzewia przeciwko człowiekowi, który teraz jest nieszczęśliwszy od nas. Domyślam się niepokoju matki. Proszę nie dawać wiary ani na chwilę tym nieustannym pogłoskom i posądzeniom o zdradę. Nie ma w tem słowa prawdy. Nieudolność jednych, opieszałość innych i niesłychane zniechęcenie wodza, który miał w ręku zwycięstwo najpewniejsze i najzupełniejsze - oto niestety czem wszystko aż nadto wytłumaczyć można. Ale niedołęgi, którzy przy własnej niedołężności powinni; zdaje się, cudzą lepiej rozumieć, nie mogą jednak nigdy pojąć powodów prostych i naturalnych, muszą wszędzie szukać tajemnicy i zbrodni. Wściekłość ich dochodzi do tego stopnia, że aż prawdziwie obrzydzenia doznaję do tego motłochu i żal mi, że nie można tych krzykaczy posłać do wojska, jedynej i doskonałej szkoły roztropności, sprawiedliwości, skromności i wielu innych zalet". Nie wiadomo, czy młody arystokrata kierował swe gromy wyłącznie pod adres lewicowych dziennikarzy z "Nowej Polski" i z "Gazety Polskiej", czy uderzał nimi także w przedstawicieli większości sejmowej, którzy murem poparli interpelację Zwierkowskiego i wypowiedzieli się za pociągnięciem generała Jankowskiego do odpowiedzialności sądowej. Naciskany ze wszystkich stron przez opinię publiczną, generał Skrzynecki musiał się zdecydować na przekazanie sprawy generałów Jankowskiego, i Bukowskiego specjalnie wyłonionej w tym celu "komisji rozpoznawczej". Wódz naczelny uczynił to bardzo niechętnie. Przyczyny tej jego niechęci wyjaśnia szczegółowo Kamil Mochnacki (brat Maurycego) - informator w danym wypadku szczególnie kompetentny, jako członek "sądu nadzwyczajnego", powołanego później przez Rząd Narodowy dla osądzenia sprawy Jankowskiego. "Wódz naczelny w trudnem ujrzał się położeniu - pisze brat "polskiego Robespierr'a". - Dał on wprawdzie Jankowskiemu rozkaz, żeby Rydigera pobił, lecz we dwa dni później powziąwszy od J-ła Skarżyńskiego (Ambrożego) fałszywą wiadomość o ruchu całej armii moskiewskiej ku Pradze, posłał mu drugi rozkaz zamykający w treści: >>Aby Jankowski z swoim korpusem w jak najprędszym czasie stanął pod Pragą<<; całą odpowiedzialność nieszczęść, jakie by wyniknąć mogły, gdyby wskutek opóźnienia się korpusu Jankowskiewgo wódz naczelny zmuszony był przyjąć bitwę od nieprzyjaciela i przegrał ją, wkładał ten rozkaz na Jankowskiego: Tylko niezawodna pewność pobicia i zniesienia do szczętu korpusu Rydigiera mogłaby Jankowskiego upoważnić do niewykonania tego rozkazu. Rozkaz ten w kopii był złożony w aktach komisji rozpoznawczej; oryginał jego zostawał u Jankowskiego. Wiedział wódz naczelny, że Jankowski, oddany pod sąd wojenny, uniewinniłby się tym rozkazem co do wyprawy pod Łysobyki. W takim razie cała wina na niego spaść by musiała, i zawziętość opinii publicznej przeciwko niemu by się obróciła... Dlaczego też nie życzył sobie oddać Jankowskiego pod sąd i jak mógł, tak to odwlekał, rozgłaszając w pismach i rozkazach, że Jankowski jest strzeżony i zasłużoną karę odbierze..." Tymczasem nastąpiły nowe wydarzenia, w nieoczekiwany sposób zaostrzające całą sytuację. "Wtenczas właśnie - ciągnie swą relację Kamil Mochnacki - przybył do Warszawy Żarczyński, obywatel z Podola. Miał on list od niejakiej pani Cybulskiej, mieszkającej na pograniczu galicji we wsi swej siostry, żony pana Ineza.* (* Kapitan wojska polskiego Nikodem Inez de Leon po wybuchu powstania zbiegł z Królestwa do Galicji jako podejrzany o należenie do tajnej policji wielkiego księcia Konstantego. Obecność Ineza w sprawie, o której mowa, przemawia za tym, że była ona prowokacją uknutą przez wywiad carski. Nikt natomiast nie kwestionuje dobrej wiary oddawcy listu Amancjusza Żarczyńskiego, który wszedł później do sejmu powstańczego jako poseł z powiatu winnickiego.) List ten był adresowany do naczelnego wodza. Żarczyński komunikował go Tyszkiewiczowi, Tyszkiewicz Horodyskiemu, a ten pana Żarczyńskiego z listem prezentował Skrzyneckiemu. Przed wręczeniem listu wodzowi naczelnemu położył Żarczyński na warunek, aby jego imię w tej sprawie było zatajone, co gdy mu przyrzeczono, oddał list. Pani Cybulska donosi naczelnemu wodzowi: >>że w Warszawie knuje się ogromna konspiracja przeciwko Rządowi Narodowemu i rewolucji, że na czele tego spisku stoi Hurtig (generał brygady Józef Hurtig zyskał sobie w czasach konstantynowskich szczególnie złą sławę jako komendant twierdzy Zamość - M.B.) że Jankowski przedał się Moskalom; że Krukowiecki silnie intryguje i zbiera partię, która ma mu poruczyć zwierzchnią władze w kraju, że Lessel cukiernik ma u siebie kasę spiskowych, a Sałacki koresponduje z Moskwą<<.* (* Wacław Tokarz stwierdza, iż z korespondencji wielkiego księcia Konstantego wynika, że generał brygady Antoni Sałacki [wówczas jeszcze pułkownik] w pierwszych dniach powstania rzeczywiście przesyłał cesarzewiczowi jakieś raporty.) Denuncjacja ta lubo niedokładna, bo pani Cybulska nic z pewnością nie donosiła, powtarzając tylko, co sama słyszała, przypadła w sam raz jakby w najdogodniejszą porę dla wodza naczelnego i wybawiła go ze wszystkich kłopotów względem Jankowskiego. Skrzynecki tak mówił: >>zdrada kraju jest wyższym przestępstwem niżeli uchybienie militarne, pierwej tedy potrzeba oddać Jankowskiego pod sąd nadzwyczajny (w oblężonym mieście), a jeżeli ten sąd uzna jego niewinność co do zdrady stanu, dopiero wtedy sąd wojenny skarze go za to, że Rydigera nie pobił<<. Kazał więc natychmiast zwołać sąd nadzwyczajny, który miał się składać z osób mogących zaspokoić troskliwość opinii i gazet, głośno wołających o prędkie ukaranie oskarżonych (wieść o zdradzie już się była rozeszła po mieście). Powołano do sądu na prezesa J-ła Emiliana Węgierskiego, na członków kapitana Adama Przeradzkiego, kapitana Drzewieckiego, porucznika Kamila Mochnackiego, podporucznika Tomasza Ostrowskiego (syna wojewody, dowódcy Gwardii Narodowej) i podporuczników Rupniewskiego i Bieczyńskiego. Sąd ten złożony z samych prawie aktorów 29 listopada, miał być dla publiczności rękojmią, że zdrada kraju udowodniona, przykładnie będzie ukarana. Nie tego żądał w duchu Skrzynecki, szło mu, bo tego krytyczne jego położenie wymagało, aby ta sprawa ile możności jak najdłużej potrwać mogła. Denuncjacji nie wierzył, czego najlepszym jest dowodem, że Krukowieckiego, którego także obejmowała, pod sąd oddać nie kazał. Nic bardziej takiej polityce wodza naczelnego nie mogło zaszkodzić, jak prędkie uniewinnienie Jankowskiego przez sąd nadzwyczajny, gdyż w takim przypadku Jankowski musiałby być natychmiast oddany pod sąd wojenny, a wtedy odkryłoby się, kto rzeczywiście winien, iż Rydygier nie został pobity..." Nie pytając się wcale rządu, do którego właściwości podobne sprawy należały, naczelny wódz rozkazał w nocy na 29 czerwca aresztować wszystkie osoby objęte denuncjacją. Gubernator Warszawy, generał Ruttie, dokonał aresztowań w sposób najniezręczniejszy w świecie, bo nie w nocy, lecz wśród dnia, a że to było święto (i to podwójne, bo: Piotra i Pawła oraz siódma "miesięcznica" wybuchu powstania), więc tłumy ludu, zgromadzone na ulicy, zaczęły miotać obelgi na zdrajców, a wreszcie czynnie ich znieważać. O wypadkach 29 czerwca i swoim w nich udziale opowiada szczegółowo Walenty Zwierkowski. Jest to ważne świadectwo uczestnika historycznych wydarzeń, a zarazem jedna z nielicznych relacji pana Walentego, pisanych w pierwszej osobie, jakie przetrwały w formie żywego, bezpośredniego wspomnienia. Przytaczam to wspomnienie w całości: "W niedzielę w dniu 29 czerwca 1831 roku, mając prywatnie pomówić z posłem Lelewelem, udałem się do jego mieszkania przy ulicy Długiej - słowa są Zwierkowskiego. - Była godzina 6 z rana. Wkrótce po moim tam przybyciu nieznana mi osoba przynosi wiadomość, iż niedaleko od domu, gdzieśmy się znajdowali, na ulicy S-to jerskiej lud się zbiera. Albowiem odkryto tej nocy zdradę popełnioną przez kilku jenerałów i w skutku czego aresztowano niektóre osoby, a w tym momencie zabierają papiery J-łowi Hurtig, który stąd niedaleko mieszka. Jako członek gwardii narodowej, będąc w mundurze, udaję się bez zwłoki na S-to Jerską ulicę, gdzie rzeczywiście dużo zgromadziło się ludzi. Postrzegłem kilku adiutantów to wchodzących do domu Hurtiga, to wychodzących. Na górze w każdym oknie stał gwardzista narodowy z bronią, a na dole pilnowała wejścia straż złożona z kilku gwardzistów. Niebawem coraz więcej ludu zbierać się poczęło, tak dalece, że patrol konny jednego z nowych pułków ściśniony nie mógł wolno przebiegać ulicy. Opodal placu major w dorożce zaledwie mógł się przecisnąć do drzwi mieszkania Hurtiga. Później nieco przybywa dowódca gwardii (wojewoda Antoni Ostrowski), z którym rozmówiwszy się poleciłem wzmocnić straż przez ściągnięcie znacznej części warty z placu Krasińskich. Udałem się potem na ratusz z rozkazem, ażeby gwardia konna jak najprędzej zbierała się i przybywała; sam zaś z oddziałem gwardii pieszej wróciłem na ulicę S-to Jerską,. Wzmocniona straż nie puszcza cisnącego się ludu do jenerała. Wszędzie krzyczą zdrajca!, rozdając kartki ołówkiem pisane, na których z początku pięć osób, następnie coraz więcej, aż do dwunastu było napisanych. Oświadczyłem dowódcy gwardii, iż dwa szwadrony ułanów tylko co przybyły na plac Krasińskich, na co odpowiedział wojewoda Ostrowski, iż był u Skrzyneckiego, że z jego rozkazu przyszli ułani, lecz że nie mają rozkazu mieszać się do tej sprawy, zostawiając gwardii narodowej uspokojenie stolicy. Udałem się przeto do gwardii konnej i natychmiast do wszystkich rogatek wysłałem gwardzistów ze stosownymi poleceniami, a dopadłszy mego konia, z kilką innymi chciałem wrócić na ulicę S-to Jerską, ale od kościoła pijarów już prawie przecisnąć się nie było można między masami ludu, który tylko ciągle wydawał okrzyki: >>wieszać zdrajców!<<. Niezadługo wyprowadzono J-ła Hurtiga. Postępował on między dwoma szeregami gwardii. Lud przełamał szeregi, rzucił się na Hurtiga i podarł na nim mundur. To się stało w okamgnieniu. Ledwo gwardia zdołała go obronić, na drodze przez Stare Miasto do zamku. Ponieważ gwardia konna przecisnąć się nie mogła do eskorty, ruszyłem więc z moim oddziałem przez Długą, Miodową i Senatorską do zamku. Lecz już i przed Zygmuntem cały plac był napełniony tłumami ludu. Z wielką trudnością udało mi się przedrzeć do głównej bramy zamkowej. W tym samym czasie gwardia piesza wprowadzała Hurtiga małym wchodem do kancelarii Izby Poselskiej. Lud niecierpliwy pchał się wciąż do drzwi, wołając: >>wypuszczą zdrajcę drugimi drzwiami! Na latarnię z nim i z podobnymi jemu!<< Prosiłem o głos obecnych, a gdy się uciszyli, rzekłem: >>Hurtig jest pod strażą gwardii, a inni strzeżeni są w swych domach przez równych wam obywateli<<. Lecz to nic nie pomogło, coraz wzrastała wrzawa i liczne głosy spomiędzy ludu żądały, abym się przekonał naocznie, czy dobrze Hurtig strzeżony. Zsiadłem więc z konia i udałem się do zamku, spotykając na schodach wiele osób, które gwałtem chciały się dostać do Hurtiga. Wszedłszy do kancelarii poselskiej zastałem kilkunastu gwardzistów z bronią, tudzież Piotra Łubieńskiego, dowodzącego tym oddziałem. Czynił on perswazje kilku cywilnym znajdującym się tam, którzy ciągle zarzucali Hurtigowi jego okrutne postępowanie z więźniami w Zamościu, mianowicie zaś, że miał zwiększać kary przez carewicza oznaczone itp. Rozstawiono wartę przy oknach i drzwiach; osobom nie należącym do straży kazałem ustąpić. Hurtig obdarty ze szlif, munduru i włosów na głowie, w spodniach tylko i koszuli, ledwie żywy siedział na stołku, mało co mówiąc. Wyszedłem z kancelarii i poleciłem ustąpić ze schodów wszystkim prócz gwardii służbowej; przed zamkiem wsiadłem na konia, zabrałem głos, zaręczając lud, że Hurtig dobrze jest strzeżony, i namawiałem go zarazem, żeby się rozszedł. Cały plac przed zamkiem i wszystkie przytykające do niego ulice, gdzie tylko oko sięgało, były zapełnione; mnóstwo nawet kobiet i dzieci cisnęło się między tłumami, gdzieniegdzie tylko konny gwardzista robił sobie miejsce, aby się mógł z oddziałem moim połączyć. Po jednej stronie stał gubernator Ruthie z adiutantami, a naprzeciwko niego wojewoda Ostrowski, dowódca gwardii z kilką kawalerzystami, nie mogąc ani naprzód, ani w tył kroku zrobić pośród ludu bezprzestannie krzyczącego: >>Wieszać zdrajców!<<. Po przybyciu kompanii gwardii pieszej, tuż popod murem przesuwam się z jazdą na plac pod Blachą. Wtem Xżę Czartoryski, prezes rządu, wyjeżdża powozem na placu pod Blachą, to jest z głównej kwatery naczelnego wodza J-ła Skrzyneckiego; ale tylko co róg zamku ominął, gdy lud rzucił się tłumnie w tę stronę, zatrzymując mu konie i wołając: >>Xżę prezesie, sprawiedliwości! niechaj zdrajcy będą jak najprędzej ukarani, prosimy Cię!<<. Kilku skoczyło na stopnie pojazdu, a każdy z wszelką grzecznością przekładał potrzebę ukarania zdrajców. Zbliżywszy się do powozu, słyszałem, jak prezes zaręczał, że za 24 godziny będzie sąd i kara. >>Wszystkie osoby podejrzane lub posądzone, mówił on do ludu, są przytrzymane i dobrze strzeżone<<. Lecz lud wołał: >>uciekną zdrajcy!<<. Wtedy i ja zabierając głos, powiedziałem, że na rogatki wysłano rozkazy, aby nikt nie wymknął się z miasta. Wtem ktoś nieznajomy mi odezwał się: >>Nie wszyscy są w mieście, Jankowski jest w Mokotowie za rogatkami i ucieknie, a zatem pójdźmy po niego<<. >>Dobrze pójdziemy po niego<< - tysiączne ozwały się głosy. W tej krytycznej chwili Xżę prezes rządu narodowego rzekł z powagą: >>Jankowski będzie sprowadzony do miasta<<. Gdy jednak lud domagał się, aby w jedno miejsce, i to zaraz, wszyscy byli zebrani, i nie ustawał w ponawianiu tego żądania, przemówiłem: >>Jeżeli mi zawierzycie, to sam z gwardią konną pojadę po Jankowskiego i sprowadzę go tutaj<<. - >>Zgoda, zgoda! - zawołano - niechaj jedzie nasz major i Xżę! Prosimy o to, a my tu będziemy czekali przed zamkiem na przybycie Jankowskiego<<. Jeszcze się cisnęły tłumy do powozu, lecz oświadczyłem, że Xżę musi jechać, aby mi na piśmie dał rozkaz, rozstąpiono się natychmiast przed pojazdem, za którym udałem się tą samą drogą. Stanąwszy razem z Xciem w pałacu namiestnikowskim, odebrałem rozkaz i polecenie na piśmie do gubernatora stolicy, co do użycia wszelkich środków ostrożności. Doręczyłem ten rozkaz Jłowi Ruthie w prymasowskim pałacu, oznajmiłem dowódcy gwardii narodowej, gdzie jadę oraz wykomenderowałem oficera i dwóch gwardzistów konnych, aby udawszy się do stajen królewskich, wzięli dwie karety podróżne, odeskortowali je do rogatek mokotowskich i tam na mnie czekali. Wielu ciekawych chciało wiedzieć, jakim ja sposobem przywiozę Jankowskiego. Co moment ktoś nadbiegał z wiadomością, lud to samo z nim zrobi co z Hurtigiem, jeżeli go zaraz przywiozę, a tymczasem gubernator wydawał rozkazy, aby oddziały wojska stały po ulicach, tudzież kompaniami gwardia narodowa, która wszystka była pod bronią. Mówił mi gubernator, iż małą mam eskortę gwardii konnej, że jeżeli zechcę, to by mi dał oddział jazdy liniowej, lecz oświadczyłem, że wielka eskorta nie zdoła doprowadzić Jła Jankowskiego, jeżeli go z taką, jaką mam, nie przyprowadzę, a wszelkie użycie środków gwałtownych tylko by lud rozjątrzyło. Po chwili gubernator z majorem gwardii narodowej Józefem Małachowskim, jednym adiutantem i kilką ułanami udał się wraz ze mną do rogatek, gdzie już zastaliśmy owe dwie karety. W drodze powiedział mi Ruthie, że u Jankowskiego jest jego (gubernatora) adiutant Orłowski, który go nie odstępuje, że Mokotów należy do jego jurysdykcji, że aresztował Jankowskiego z polecenia, które jeszcze w nocy otrzymał, na koniec, że czekać na mnie będzie przy rogatkach i że da mi znać, skoro przeznaczone oddziały staną w swych miejscach. Radził on mi nie spieszyć się przywiezieniem Jankowskiego, znać przewidując jakowe nieszczęście, które by go od wzburzonego tłumu czekać mogło; upoważnił mię jednak do zrobienia, co bym uznał za potrzebne w obrębie jego jurysdykcji. Orłowski miał mię objaśnić z jego polecenia o wszystkim. Żądał przy tym Ruthie, abym mu doniósł, gdyby co zaszło niespodziewanego. Tymczasem Roman Sołtyk przemówiwszy do zgromadzonego tłumu przed zamkiem, aby go nakłonić do rozejścia się, zaprojektował mu odwiedzenie ojca swego (senatora Stanisława Sołtyka). Tym sposobem znaczna część udała się z posłem Konieckim na Nowy Świat, aby widzieć jednego z męczenników ojczystej sprawy, który wyszedł na ganek, przemówił kilka słów i powitany został okrzykami radości. Znaczna część ludu została na Nowym Świecie, ażeby doczekać Jankowskiego; niewielu tylko udało się do rogatek bocznymi ulicami, gdyż oddziały zbrojnych przy każdej barykadzie pozostawione nie dozwalały nikomu tamtędy przechodzić. Rozjechałem się przy rogatkach z gubernatorem, mając z sobą porucznika ze sztabu gwardii i ośmiu gwardzistów konnych; za mną postępowały dwie karety królewskie, którym kazałem się zatrzymać w alei przed kwaterą Jankowskiego. Kiedyśmy zsiedli z koni, pierwszy Ambroży Skarżyński jenerał* (* Były szwoleżer generał Ambroży Skarżyński uważany jest przez historyków wojskowości za jednego ze współodpowiedzialnych za kompromitację łysobycką. On to bowiem - zwiedziony manewrem Tolla - przesłał Skrzyneckiemu lekkomyślny meldunek o marszu głównych sił nieprzyjacielskich na Warszawę, co w konsekwencji spowodowało odwołanie Iankowskiego spod Łysobyków.) spotkał mnie na podwórzu, zapytując, co się dzieje w mieście i czyli po Jankowskiego przyjechałem? Odpowiedziałem w krótkości cel mego przybycia. Na podwórzu stał oddział weteranów czynnych i dwa szyldwachy. Wkrótce zjawił się i Orłowski. Wziąwszy go na bok, zapytałem o wszystkim, co mi wiedzieć było potrzeba. Jednemu z gwardzistów szczególniej poleciłem, aby kto miał oko na stajnię, gdzie jak mi doniesiono, konie jenerała stały pokulbaczone. Innemu zatrzymać się kazałem na drodze, dwóm udać się do ogrodu i pilnować okien, dwóm drugim drzwi; sam zaś z porucznikiem i dwoma gwardzistami szedłem do domu, gdzie zastałem Jła Jankowskiego, brata jego podpułkownika, tudzież kapitana Tytusa Działyńskiego, adiutanta naczelnego wodza, i kilku innych oficerów. Jankowski postrzegłszy mnie, rzekł: >>Zapewne po mnie przyjechałeś, dawny kolego (służyliśmy bowiem obadwa w gwardii Napoleona), kontent jestem, bo się pragnę jak najprędzej wytłumaczyć z mego uchybienia, ale nie zdrady. Podobno zamieszanie w Warszawie, posądzają mnie, żem do jakiegoś spisku należał. Jest to potwarz, czarna potwarz! Ale nie traćmy czasu; każ zaprzęgać do kocza, panie adiutancie: pojedziemy!<< - >>Jeszcze nie czas zaprzęgać, rzekłem na to; wreszcie obejdzie się i bez zaprzęgania, bo mam z sobą powozy. Czy tylko papiery jenerała są zabrane, bo te z nami pojadą?<< Adiutant gubernatora oświadczył mi, że są zamknięte w szkatułkach. Jankowski otworzył jedną z tych szkatułek w mojej obecności i wyjął z niej kilka sztuk złota i srebra, zostawiając resztę pieniędzy i nie tykając papierów. Przyszło potem do dość żwawej utarczki między mną a kapitanem Działyńskim. Wywołał on mnie na podwórze i zapytał, z czyjego rozkazu przyjechałem? >>Bo ja, mówił, jestem z rozkazu naczelnego wodza i do mnie wszelkie dyspozycje należą (pokazując na znak adiutancki)<<. - >>Z wyższego jeszcze rozkazu ja tu przybyłem, odpowiedziałem, i zrobię, co mi powinność każe; wezmę i zawiozę Jankowskiego do Warszawy<<. Działyński zaczął wtedy powstawać na niesprawiedliwość opinii publicznej, mówił, że niesłusznie posądzają Jankowskiego, na koniec zaręczał, iż go nie odstąpi i że z nim pojedzie. >>Ale tylko dwa miejsca w karecie, dla mnie i dla jenerała<< - odpowiedziałem. - >>To nic nie znaczy, zawołał Działyński, nie odstąpię jenerała, pojadę przy drzwiczkach karety i bronić go będę przeciw gwałtowi<<. Dał się jednak przekonać, że to by więcej zaszkodziło, jak pomogło Jankowskiemu, i wsiadł do drugiego powozu z pułkownikiem Jankowskim, którego aresztował. Nimem wsiadł do pojazdu z Jankowskim, doniosłem o tym, co się działo, gubernatorowi, który przysłał od rogatek rozkaz, aby wszyscy oficerowie ustąpili z tego domu. Oświadczyłem im to i zarazem uwiadomiłem ich, że to wszystko od mojej dyspozycji zależy. Wtem słyszę, że warta staje do broni. Wychodzę na podwórze, zostawiając gwardzistów w pokoju przy Jankowskim, i widzę, że wszystko gotuje się do obrony, z powodu iż lud ciągnie z Warszawy. Chcąc się o tym przekonać, pojechałem w aleje, lecz wkrótce przestrach skończył się na niczym; pokazało się bowiem, że to byli włościanie, którzy od rana przytrzymani na rogatkach wracali do domów. Pośpieszyłem do Jankowskiego, który mi na mapie zaczął wskazywać pozycje i tłumaczył swe rozporządzenia. Gdy nadeszła wiadomość od gubernatora, wezwałem Jankowskiego, żeby ze mną siadł do karety, zabrawszy mu szkatułkę z papierami. Na samym wsiadaniu zdarzył się szczególny przypadek: konie nie chciały ruszyć z miejsca, co zmieszało Jankowskiego: >>Już ja widzę, rzekł po chwili, że źle ze mną będzie i potępią mnie niewinnie, bo same konie nie chcą mnie wieźć do Warszawy. Niechajże przynajmniej sąd na mnie wyznaczą, mówił dalej, pragnę wyroku i najsurowszego, lecz nie chcę, żeby plama spadła na moje dzieci<<. Stangret nie mógł ruszyć; musieliśmy przesiąść się do drugiej karety. Poleciłem oficerowi od gwardii, aby za próżną karetą postępował z eskortą. Dla większego bezpieczeństwa kazałem za tą karetą i mego konia wierzchowego prowadzić. Tym sposobem bez żadnego przypadku przybyliśmy do rogatek. Gubernator natychmiast zbliżył się do karety. >>Widzisz, J-le, tego zbrodniarza, rzekł do niego Jankowski, bo mnie za niego mają<<. Chciał dalej mówić, lecz mała grupa ludu przy rogatkach stojąca zaczęła natychmiast wołać: zdrajca, zdrajca! Jankowski umilkł. >>Adiutant mój, rzekł wtedy gubernator, pojedzie o kilkadziesiąt kroków przed karetą. Zresztą wiesz, majorze, co masz czynić<<. Wsiadłem na konia i dałem znak stangretowi. Ruszyliśmy obok karety. Józef Małachowski major jechał przez całe aleje aż do kościoła Aleksandrowskiego, gdzie stało kilka kompanii piechoty, nie przepuszczając ludu na plac (Trzech Krzyży) z Nowego Światu i innych ulic. Barykady w tym punkcie były mocno obsadzone. Adiutant zwrócił konia na prawo; kazałem stangretowi jechać za nim aleją Topolową ku Wiśle; major zaś Małachowski został na placu dla dyrygowania wprost przez Nowy Świat karety z eskortą. W alei Topolowej i na Furmańskiej ulicy, którędy jechałem, widziałem wszędzie małe oddziały wojska; wreszcie przybyłem do pałacu pod Blachą, gdzie wysiadłem z Jankowskim. W ciągu podróży Jankowski ubolewał, iż pisma publiczne donoszące o nim wystawiały go jako przywiązanego do Moskali, że jakoby dzieci jego były w Petersburgu na koszcie cesarskim, kiedy są w Warszawie. Następnie twierdził, że wszystko robił stosownie do rozkazów naczelnego wodza, które okaże sądowi. >>Chcę najostrzejszego sądu, rzekł dalej, i dowiodę, kto winien. Nie chciałem ja brać dowództwa korpusu, wymawiałem się długo, czując się do tego niezdolnym. Wiedziałem, że dowodzić brygadą, a najwięcej dywizją potrafię, bo rozkazy tylko wypełniać umiem. Lecz cóż mi Skrzynecki powiedział: - >>I ja nie umiem armią dowodzić, a muszę, i ty więc musisz komenderować korpusem: gdzież mamy zdatniejszych ludzi, musimy się wszyscy uczyć, doświadczać, inaczej być nie może, weź korpus i idź, gdy ci każę<<. - Żadne moje tłumaczenie się nie pomogło ani wymawiania się słabością zdrowia, niezdolnością. Dostałem więc dowództwo, którego mi zazdroszczono, którego nie chciałem, które było dla mnie wielkim ciężarem; a do tego rozkazy, jakie odbierałem, były często sprzeczne z sobą; dopełniłem ich jednak i święcie dopełniłem; a jeżeli za błędy, za niezdolność mogę być karany, nigdy za zdradę. Chcę sądu jak najprędzej; a jeżeli mnie potępi niewinnie, odwołam się do sejmu. Mogłem uchybić, ale nigdy zdrajcą nie byłem; mogę być winny złego rozporządzenia, ale są więcej ode mnie winni; przekona się naród cały, kto więcej winien, ja czyli Skrzynecki. Niech tylko sąd będzie surowy, a nie parcjalny<<. Kiedyśmy tak rozmawiając jechali naprzód z Jankowskim, druga kareta próżna szła pod eskortą. Wszędzie się pytano o Jankowskiego, lecz zawsze odpowiadano ludowi, że już zawieziony do zamku, pokazując mego konia na dowód, że z nim pojechałem; masy tedy czekającego ludu cisnęły się do zamku. Stanąwszy w pałacu pod Blachą, tylnymi drzwiami udałem się z Jankowskim do ogrodu zamkowego, a stamtąd krętymi schodkami do zamku. Tam widząc z okna kompanię gwardii na dziedzińcu, poleciłem przysłanie mi kilku ludzi dla rozstawienia wart przy aresztowanym, tudzież aby doniesiono gubernatorowi i dowódcy gwardii, gdy przybędą do zamku, że już stanąłem. Wkrótce gubernator i wojewoda Ostrowski z kilku oficerami przybyli do mnie. Długo z nimi nie bawiąc, porozstawiałem warty, papiery oddałem gubernatorowi, a sam pośpieszyłem na dół i wsiadłszy na konia przed zamkiem, oświadczyłem ludowi, że Jankowski jest już na zamku. Okrzyk radości dał się słyszeć... Lecz wołano, abym i innych tak przywiódł do zamku, inaczej, wołano pójdziemy po nich i sami sprowadzimy. Zaledwie zdołałem odwrócić ich od tego kroku, zaręczając, że dopełnię woli ludu. Jakoż rzeczywiście, w nocy wszystkich obwinionych przywieziono do zamku. Z zamku prosto udałem się do rządu narodowego, ale nie znalazłszy tam żadnego z członków, poszedłem do mieszkania prezesa, któremu ustnie zdałem raport z mego postępowania. Przechodząc przez ulicę, widziałem poprzylepiane na rogach ulic drukowane karty z podpisem naczelnego wodza, w których donoszono, iż odkryto zdradę i wymieniono nazwiska należących do niej". W takich okolicznościach odbyło się spotkanie dwóch dawnych towarzyszy broni z regimentu lekkokonnego "Gwardyi Cesarsko-Polskiej". Legendarny świat szwoleżerów trząsł się w posadach. Nazajutrz po wydarzeniach 29 czerwca pełną solidarność z demonstrującym ludem Warszawy wyraziła "Gazeta Polska", redagowana przez Jana Nepomucena Janowskiego - najbliższego współpracownika Walentego Zwierkowskiego z Towarzystwa Polepszenia Bytu Włościan. "Precz z ufnością! Precz z umiarkowaniem! - grzmiał 30 czerwca drugi organ klubistów - a miejsce tych czczych deklamacji niech zajmie mądra nieufność i sprawiedliwość surowa... Niech dobrzy obywatele wiedzą z pewnością, że ich wielkie ofiary utrwalą naszą wolność i niepodległość; niech drżą zbrodniarze!..." I nieco dalej - w nawiązaniu do składu osobowego warszawskiej demonstracji: "Widziano najbiedniejszych mieszkańców stolicy wyrzekających boleśnie, iż dziatki swoje na śmierć lub blizny posyłali, ostatnie chudoby poświęcając z ochotą na poparcie sprawy narodu, a te wszystkie ofiary niszczy przewrotność zbrodniarzy, od dawna opinią publiczną potępionych. Przemawiały do serca te wyrzekania, bo któż sobie nie przypomni, że ludzie z duszą i pojęciami rewolucyjnymi, że lud zdrowo poglądający na rzeczy od dawna błagał na próżno o usunięcie od publicznych obowiązków tych wszystkich, których powszechna wiara nie otaczała, ale przeważyła protekcja możnych". Udział Walentego Zwierkowskiego w tropieniu "spisku knowanego w murach stolicy dla dopomożenia nieprzyjacielowi" (tak właśnie sformułowane było oskarżenie w odezwie naczelnego wodza) nie zakończył się z chwilą osadzenia generała Jankowskiego w więzieniu zamkowym. Jeszcze tego samego wieczora Rząd Narodowy powołał deputowanego-majora na członka komisji rozpoznawczej, której polecono zbadanie papierów zabranych u aresztowanych, a następnie - zakwalifikowanie sprawy spisku do postępowania sądowego. Równocześnie z wszczęciem śledztwa "w linii cywilnej", przystąpiła do pracy komisja generalska, wyznaczona przez naczelnego wodza dla rozpatrzenia wojskowych uchybień Jankowskiego i Bukowskiego. Ustalono też od razu skład Nadzwyczajnego Sądu Wojennego, który po zakończeniu śledztwa miał się zająć osądzeniem winnych. "Ustanowienie tych władz - kończy swoją relację Zwierkowski - zaspokoiło lud nieco, lecz wypadało korzystać z przestrogi, iż nadużycia, naigrywanie się, tolerancja złego itd. wywoławszy raz reakcję, gdyby nie nastąpiło zadośćuczynienie objawionej opinii lub gdyby coś podobnego znowu miało miejsce, mogą wywołać większą burzę, mogą do kroków gwałtownych lud pobudzić". Przewidywania zawarte w ostatnich słowach "szwoleżera złej konduity" miały się sprawdzić w siedem tygodni później: w złowrogą noc 15 sierpnia. Czas oddzielający aresztowanie generała Jankowskiego od krwawych saturnaliów sierpniowych był dla Walentego Zwierkowskiego okresem bardzo ożywionej i różnorodnej działalności publicznej. Na ślady radykalnego deputowanego natrafia się w każdej ważniejszej sprawie tych siedmiu tygodni. Z kart swoich pism i łamów gazet, i z diariuszy sejmowych przemawia do nas Zwierkowski jako bezpośredni uczestnik historycznych zdarzeń i jako ich zaangażowany namiętny komentator. W pierwszej połowie lipca bohater nasz zajęty był jeszcze ciągle postępowaniem śledczym w sprawie "spisku knowanego w murach stolicy". Dnie i noce spędzał w Pałacu Namiestnikowskim na badaniu materiałów dowodowych, które komisji rozpoznawczej "w wielkich pakach przełożono". Potem - z przydanym sobie do pomocy porucznikiem Napoleonem Czapskim - jeździł jako delegat Rządu Narodowego do skupisk jeńców rosyjskich w Wolborzu i w Częstochowie, aby ustalić tam na miejscu, czy rzeczywiście - jak to usiłowano wmówić w denuncjacji złożonej naczelnemu wodzowi - między więzionymi w Polsce carskimi oficerami a aresztowanymi generałami istniały jakieś "zdradzieckie znoszenia". Ale rezultaty tych wszystkich dochodzeń nie zdołały utwierdzić "szwoleżera złej konduity" w przekonaniu, że jego dawny towarzysz broni - uwieczniony w rejestrach gwardii napoleońskiej jako Jankowski Młodszy - naprawdę był zdrajcą. Cała ta afera spiskowa, w której niedołężnych dowódców wyprawy łysobyckiej sprzęgnięto razem z wojskowymi tak gruntownie pogrążonymi w opinii, jak: Hurtig i Sałacki oraz z cudzoziemcami tak bardzo podejrzanymi, jak: kochanka Hurtiga, pani Bazanow, i dawny famulus wielkiego księcia Konstantego szambelan Fenshave - sprawiała wrażenie grubo szytej intrygi, podsycanej i wykorzystywanej przez naczelnego wodza dla przesłonięcia swoich własnych grzechów i zaniedbań. "Zdaje się - słowa są Zwierkowskiego - że denuncjacja służyła tylko za pozór, że to była operacja dyplomatyczna, chcąca teraz, po wyprawie nad Wieprz, jak dawniej po bitwie ostrołęckiej, zwrócić uwagę w inną stronę". Domysły Zwierkowskiego potwierdzi później i uzupełni wnikliwy badacz czasów powstania listopadowego, historyk Władysław Zajewski.* (* Praca Władysława Zajewskiego pt. Walki wewnętrzne ugrupowań politycznych w Powstaniu Listopadowym 1830/31. Gdańsk,1967, była mi bezcenną pomocą przy pisaniu tego rozdziału.) Po wykazaniu, iż "denuncjacje Żarczyńskiego rozdmuchał i zdyskontował tylko i wyłącznie Skrzynecki", który działał w tej sprawie "szybko, wyjątkowo pośpiesznie, całkowicie na własną rękę" - Zajewski uznaje za ewentualność najbardziej prawdopodobną, że "zausznicy Skrzyneckiego świadomie spreparowali ową denuncjację, tak jak w swoim czasie otoczenie dyktatora Chłopickiego zmyśliło tzw. spisek Lelewela". Dla odwrócenia uwagi od klęsk militarnych i trudnej sytuacji wewnętrznej "rzucono ofiarę rozwścieczonemu ludowi". Tak więc Jankowski Młodszy, który miał wszelkie dane na to, aby przejść do historii w balowym mundurze szwoleżerskim, powołany został przez los do odegrania roli żałosnej i tragicznej. Obciążony oskarżeniami ponad miarę swoich przewinień, wysunięty przez swój wysoki stopień wojskowy na czoło wszystkich więźniów powstania - nieszczęsny eks-gwardzista napoleoński stanie się głównym zakładnikiem polskiej "rewolucji" - najjaskrawszym, najbardziej znienawidzonym symbolem powstańczego "niedoczynu". Odtąd każde niepowodzenie powstania jątrzyć będzie przeciwko uwięzionemu dywizjonerowi gniew warszawskiej ulicy. A niepowodzeń, w miarę upływu czasu, będzie coraz więcej. Pierwsze tygodnie lipca 1831 roku pełne są spraw i zdarzeń zasługujących na odnotowanie w rozdziale o byłym szwoleżerze Zwierkowskim. Aby wprowadzić do nich jakiś ład, przedstawiam je w porządku kalendarzowym. 2 lipca Wybucha wielka awantura prasowa w związku ze "spiskiem knowanym w murach stolicy". Gazeta "Merkury", pisząc o mniemanych spiskowcach, wymieniła wśród nich dwóch generałów, uchodzących w przeszłości za gorliwych współpracowników cesarzewicza Konstantego: Jakuba Redla i Walentego Zawadzkiego. W odpowiedzi na to syn generała Redla, młody podporucznik armii powstańczej, pełniący obowiązki adiutanta przy generale Zawadzkim, udał się z jego upoważnieniem do mieszkania redaktora "Merkurego" Stanisława Psarskiego, "a wyważywszy drzwi przy pomocy kilku żołnierzy, obił dziennikarza". W sprawę wmieszał się wódz naczelny; w wyniku jego interwencji gubernator warszawski zarządził aresztowanie Psarskiego i zamknięcie drukarni "Merkurego". Z kolei sprawą zainteresował się sejm (m.in. wystąpienie Zwierkowskiego) i areszt musiano uchylić. W Warszawie powtarza się z oburzeniem dowcipne powiedzonko Skrzyneckiego, że "jeśli istnieje wolność prasy, to musi istnieć także wolność kijów". "Gazeta Polska" donosi o ukonstytuowaniu się w stolicy Towarzystwa wychowania Dzieci po Poległych Rycerzach Polskich. Pożyteczna ta instytucja, zawiązana z inicjatywy Towarzystwa Patriotycznego, ma za prezesa Stanisława Jachowicza, znanego poetę i bajkopisarza. Jednym z członków-założycieli jest Walenty Zwierkowski. 3 lipca Szef sztabu głównego generał Tomasz hrabia Łubieński zawiadamia Rząd Narodowy, że generałowie: Jankowski i Bukowski będą sądzeni w pierwszej kolejności przez Sąd Wojenny Nadzwyczajny za "knowanie spisku w murach stolicy", a dopiero w wypadku uwolnienia ich od winy w tej pierwszej sprawie staną przed Sądem Wojennym Armii, aby odpowiadać za "niedbałe prowadzenie wyprawy na Rudigiera". W ten sposób proces, który mógłby skompromitować sposób prowadzenia wojny przez naczelnego wodza, zostaje - zgodnie z jego intencją - odsunięty na dalszy plan. 4 lipca Towarzystwo Patriotyczne wydaje odezwę do narodu, wzywającą wszystkich obywateli "do czuwania nad zakusami kontra-rewolucyjnymi, których objawem był wykryty niedawno spisek". Na tym samym zebraniu Towarzystwa Patriotycznego dwaj jego członkowie: publicysta Ludwik Królikowski, syn wiejskiego rzemieślnika spod Kielc, oraz pijar ksiądz Józef Gacki przedstawiają projekt utworzenia przy Towarzystwie Komitetu Nieustającego, który miałby za cel "wykrywanie zdrajców, ludzi kwalifikujących się do tego, a nawet ostrzeganie o niezdatnych do kierowania sprawą publiczną". Znany zagorzalec klubowy, mecenas przy Sądzie Najwyższym Wincenty Kraiński proponuje ponadto, "żeby nazwiska zdrajców były wbijane na pal i zawieszane na publicznej szubienicy, obok portretu Rożnieckiego, jako przypomnienie i ostrzeżenie dla potencjalnych neotargowiczan". W tym samym dniu "Nowa Polska" ogłasza obszerny zestaw tematów, przeznaczonych do "rozbierania" na najbliższych posiedzeniach Towarzystwa Patriotycznego. Zakres zainteresowań Towarzystwa jest imponujący. Między innymi zamierzają klubiści radzić: "o pochwale ludu warszawskiego, o ajentach naszych za granicą, o wyborach dowódców i szukaniu zdatnych między niższymi oficerami, o żywieniu wojska, o Krzyżach, o przejrzeniu listy członków Towarzystwa Patriotycznego, o urzędnikach i Komisji Oświecenia, o korpusie Dwernickiego, o nowych wyborach na sejm, o zdrajcach..." 5 lipca W "Gazecie Polskiej" ostry artykuł przeciwko generałowi Józefowi Załuskiemu, którego Komitet Rozpoznawczy pod przewodnictwem referendarza Michała Hubego już w lutym odsunął był od wszelkich urzędów publicznych: "Życzeniem było wszystkich odrodzenia ojczyzny wyglądających, aby wszelkie ważne w dzisiejszych czasach urzędy powierzane były ludziom doświadczonego patryotyzmu, niepokalanej sławy [...] Po ostatnich wypadkach narzekają powszechnie, że owa zasada przynajmniej teraz powinnaby wejść w wykonanie. Tymczasem pan Józef Hr. de la Riviere Załuski ważne podobno zajmuje miejsce przy sztabie głównym (kierował on w tym czasie całym wywiadem wojskowym - M.B.). P. Załuskiego nie znam, ale powtórzę, co mówią powszechnie. Walczy przeciw niemu zarzut, że jako Kurator był ciemiężcą patryotycznej młodzieży w Krakowie..." 6 lipca Z pisma ministra spraw wewnętrznych, kasztelana Gliszczyńskiego, do Rządu Narodowego: "Towarzystwo patryotyczne przybierać zdaje się codziennie więcej znaczącą postawę. Nie tai się ze swemi pretensyami, działa coraz czynniej, obiawia ducha propagandy i zamiar oceniania patryotyzmu mieszkańców, dąży do pomnażania sobie licznych zwolenników, ogłasza w gazetach odezwy do obywateli, aby do niego przystępowali i z nim się łączyli, na obrady w celu dyskutowania materyj w programie wskazanych zgromadzać się nie zaniedbywali i wzniosłe cele, jakie też Towarzystwo mieć twierdzi, wspierali. Minister prezydujący w kom. spraw wewn. i policyi, nie mając sobie przecież tych celów komunikowanymi, bacząc, że żadne podobne Towarzystwo, choćby pod najpiękniejszą i najszacowniejszą firmą, bez wiedzy Rządu ani powinno być zawiązane, ani utrzymywane; chcąc uniknąć wszelkich wyrzutów i odpowiedzialności, gdyż z tej przyczyny szkodliwa walka między opiniami Towarzystwa Patryotycznego i opiniami bądź Sejmu bądź Rządu wyniknąć miała, uprasza o wyraźną instrukcyę, jak pomienione Towarzystwo uważać i jak mu się względem niego zachować należy?" W trzy dni później - wymijająca odpowiedź Rządu Narodowego, podpisana w zastępstwie księcia prezesa przez Wincentego Niemojowskiego: "Rząd Narodowy tolerował dotychczas tak nazwane Towarzystwo Patryotyczne, dlatego, że z egzystencyi jego nie wynikło żadne zamięszanie pokoju publicznego, ani żadna znaczna nieprzyzwoitość i dlatego, że zakaz mógłby wywołać Towarzystwa tajne, daleko niebezpieczniej sze. Tej reguły zamierza się trzymać Rząd Narodowy i nadal, chyba żeby Towarzystwo rzeczone dało mu słuszne powody zmienienia swego względem towarzystwa postępowania". 7 lipca Deputowany Zwierkowski uczestniczy w debacie sejmowej na tematy pieniężne. Brak drobnej monety coraz bardziej utrudnia życie powstańczej stolicy. Robotnikom pracującym w przemyśle zbrojeniowym i przy budowie fortyfikacji miejskich wypłaca się zarobki zbiorowo w banknotach 50- lub 100-złotowych. Wykorzystują to spekulanci, każąc sobie słono płacić za wymianę na drobne. Rosną ceny żywności, niektórzy kupcy, zwłaszcza rzeźnicy, nie chcą przyjmować pieniędzy papierowych. Prasa piorunuje na "panoszących się" rzeźników warszawskich, sejm obmyśla sposoby zaradzenia złemu. "Kilka dni trwała dyskusja - brzmi zapis Zwierkowskiego - nareszcie dnia 7 lipca prawo zapadło składania ofiary w srebrze, brak monety brzęczącej coraz bardziej okazujący się był powodem, że w kruszcu nakazano składanie zasiłku. Już przerobiono na dukaty z orzełkami ślubne obrączki na ołtarz ojczyzny przez patriotów i patriotki składane, już przetopiono srebra kościelne dobrowolnie przez duchowieństwo do mennicy ze świątyń przeniesione, lecz to wszystko nie odpowiadało potrzebie. Spekulanci widząc, że obroty wojenne bez skutku, a sprawa nasza ku schyłkowi się zbliża, zaczęli kryć gotowiznę, rząd więc zmuszony został do żądania od sejmu uchwały mającej każdego zniewolić do wydobycia kruszcu zabytkowego". 8 lipca Rząd Narodowy odbiera meldunki, że niektóre gromady chłopskie odmawiają udziału w ogłoszonym przez rząd pospolitym ruszeniu. Naoczny świadek takich faktów w Sandomierszczyźnie (żołnierz Legii Litewsko-Ruskiej Henryk Bogdański) wiąże je z niedawnym utrąceniem przez sejm reformy włościańskiej. Oporni chłopi, wzywani do składania przysięgi, odpowiadają: "My nie lubimy Moskali, nie chcemy ich mieć u siebie... ale czyż nam włościanom lepiej będzie, gdy ich wypędzimy lub zgnieciemy?... Jakeśmy byli w niewoli pańskiej dotąd, tak i później będziemy, nasza niedola nie zmieni się, gdy nawet teraz, wśród wojny, z chałup, z których gospodarze poszli czy to do wojska, czy do pospolitego ruszenia, pędzi dwór żony i dzieci na pańszczyznę..." 9 lipca Interpelacja w sejmie z powodu "ospałego prowadzenia sprawy Jankowskiego" przez Nadzwyczajny Sąd Wojenny. 10 lipca Ciągle jeszcze kotłuje się wokół awantury z redaktorem Psarskim. "Gazeta Polska" występuje w obronie wolności prasy: "Wielu wojskowych, mianowicie wyższego stopnia, zamiast myślenia o środkach jak najrychlejszego pobicia najezdników, zbiera podobno podpisy do petycyi mającej się podać do sejmu dla zabicia wolności druku. O, jakże się nie litować nad tymi panami, którzy zdają się nie wiedzieć, że wolność druku jest strażnicą swobód narodowych, praw konstytucyjnych - owym żywiołem życia politycznego, które nas przemoc pozbawiała!" "Nowa Polska", śpiesząc w sukurs bratniemu organowi, zamieszcza Wiersz o wolności druku: Człek publiczny jest na scenie, Wolne o nim różne zdanie. Jeden szarpnie, muśnie drugi, Lecz gdy czyste ma sumienie, Sto obrońców zaraz stanie A publiczność ręce poda. Człek prywatny za kulisą. Gdy cnotliwy cóż napiszą? A więc znowu z drukiem zgoda. Łotry tylko, łotrów sługi, Drżą przed prassą. Niech gną czołem! Nam wolności druk żywiołem. Bez wolności świat pieczarą, A bez druku, wolność marą! 11 lipca Sąd Wojenny Nadzwyczajny, wobec niewystarczających dowodów zdrady Jankowskiego i innych oskarżonych, zwraca się do Rządu Narodowego z wnioskiem o sprowadzenie z Galicji informatorów wymienionych w denuncjacji. Jest to daremna formalność, gdyż główny delator, były kapitan Inez de Leon - w czas ostrzeżony - zdążył się już oddalić na bezpieczną odległość od granic Królestwa. W Warszawie mówi się coraz głośniej o celowym odwlekaniu "sprawy Jankowskiego". Powszechne oburzenie wywołują przeciekające z Zamku wiadomości, że więźniowie stanu obsługiwani są przez własnych służących, że dostarcza im się najlepszego jadła i trunków, że zabawiają się grą w karty. W rozmowach prywatnych i w artykułach prasowych wyraża się pogląd, że "oskarżeni bezczeszczą Zamek swą obecnością i żyją w nim za wygodnie i zbyt beztrosko". Pod naciskiem opinii publicznej Rząd Narodowy zwraca się do komisji rządowej spraw wewnętrznych i policji, aby przeniesiono więźniów do klasztoru Dominikanów. Generalny dyrektor policji Ksawery Czarnocki po przeprowadzeniu lustracji cel klasztornych odpisuje rządowi, że w klasztorze jest złe powietrze "zdrowiu zatrzymanych mogące być szkodliwe". Ludność Warszawy wie o tym wszystkim, rośnie sprawiedliwy gniew na "zdrajców" i ich wysoko postawionych protektorów. 13 lipca W "Gazecie Polskiej" list oficera polskiego, nawołujący władze do szybkiego ukarania zdrady Jankowskiego: "Pomścij, Boże, krzywdy zdradzonego wojska i narodu naszego. I mogłożby być, aby Rząd Narodowy nie śledził i nie ukarał zbrodni i przez jej bezkarność sprawę wyzwalającego się narodu na przepaść skazywał!" W tym samym numerze dwie wiadomości, nawiązujące do dawnych czasów. Komunikat o naczelniku przedpowstaniowego Towarzystwa Patriotycznego - wywiezionym do cesarstwa Sewerynie Krzyżanowskim (czy dotarła ta gazeta do śląskiego Warmbrunn, gdzie odpoczywała w tym czasie "u wód" generałowa Łubieńska?): "Męczennik wolności Podpułkownik Krzyżanowski widziany był w pierwszych dniach zeszłego miesiąca w Kazaniu. Wieziono go do Tobolska na Syberię. Porwanych obywateli z Wołynia i Podola trzymano w Permie i w Kursku. Było ich około 60, a między nimi Wiktor Ossoliński". Doniesienia z Londynu o działalności dyplomatycznej w Belgii nadzwyczajnego wysłannika polskiego: Romana Załuskiego hrabiego d'Archot de la Riviere et de Haumont - męża hrabiny Amelii, muzy Zygmunta Krasińskiego. Hrabia Roman wyjechał do Brukseli, aby wykorzystując swoje flandryjskie powiązania rodowe, nakłonić Belgów do zakończenia targów z Anglią i przyśpieszenia przez to interwencji w sprawie Polski. Prasa angielska przytacza apel Załuskiego do belgijskiej opinii publicznej: "Sprawa nasza zależy po większej części od tego, ażeby wasza spokoynie załatwioną została. Nazywacie się naszemi braćmi, piszcie długie artykuły, wychwalające naszą wytrwałość i męztwo, oświadczacie się z chęcią pomagania nam. Nie chcemy od was ani ludzi, ani pieniędzy, ale pomóżcie nam, unikaiąc wszelkich gwałtownych środków, przyśpieszaiąc ukończenie waszey sprawy, poczem obce Mocarstwa naszą się bez wątpienia zaymą. Ograniczcie się w waszych życzeniach, ażebyście i waszey i naszey niepodległości na szwank nie wystawili". 14 lipca Wobec coraz burzliwszych nastrojów przeciwko neotargowiczanom oficjaliści generała Wincentego Krasińskiego (rządca Kopakowski?) starają się dementować wiadomości o jego ucieczce do Petersburga. Stąd nieoczekiwana notatka w "Gazecie Polskiej". "Były jenerał wincenty Krasiński nateraz znajduje się w dobrach swoich Opinogórze, a zatem nie w Petersburgu, jak o tem dawniej doniesiono". 15 lipca Deputowany Zwierkowski odczytuje w Izbie Poselskiej "nadesłane przez Rząd Narodowy [...] urzędowe objaśnienia, tyczące się sprawy jenerałów Jankowskiego i Bukowskiego". Tego samego dnia sejm na żądanie Rządu Narodowego uchwala nowe kredyty w wysokości trzydziestu milionów złotych polskich na prowadzenie wojny. W związku z tym ogólne uwagi Zwierkowskiego o ofiarności społeczeństwa polskiego: "Obywatele kraju wypełniali, co tylko Sejm nakazał i jeżeli jakie zaległości w dostawach pokazały się, to te najwięcej ciążyły posiadłości obywateli znaczne dobra mających. Szlachta mierna proporcjonalnie więcej robiła ofiar niż zamożniejsi. Włościanin był menażowany, kontyngens liwerunkowy włościański zniesiono, gdy ten sam podatek na szlachtę właścicieli w podwójnej i potrójnej ilości nakładano. Jedne podwody obciążały niektórych (włościan), już ten chętnie tę posługę robił dla ojczyzny, bo chociaż uciśniony, zawsze jednak Polakiem być wolał, zawsze spodziewał się ulgi z bratniej ręki, a ucisku od wroga. Chłopek nasz szedł ochoczo do szeregu (wspominane wyżej wypadki sandomierskie były buntem nie przeciwko służbie wojskowej, lecz przeciw pańszczyźnie - M.B.), gdy niedawno wszelkimi sposobami unikał stanu wojskowego i pod rozkazami Moskala miał wstręt zostać. Chłopek nasz był Polakiem prawym, chciał szczerze służyć ojczyźnie, a pomimo nieoświecenia robił to, co oświeceńsza szlachta, przewyższał ją nawet częstokroć w patryotyźmie czystym, bezinteresownym, nie miał on, jak wielu posiadających znaczną dozę egoizmu spekulantów lub dyplomatów, żadnych wyłącznych dla siebie widoków". 16 lipca W tym dniu powstańczą stolicę nawiedza widmo przeszłości, czytającą publiczność elektryzuje komunikat ogłoszony w "Gazecie Warszawskiej": "W dniu onegdayszym Wódz Naczelny odesłał do Rządu Narodowego w celu ogłoszenia publiczności list, który odebrał od Jenerała Rożnieckiego z Petersburga. - Ciekawy ten dokument zapewne wydrukowanym zostanie. Pragnie Rożniecki przekonać o nieograniczonej łaskawości Cesarza i że zwycięzca Erywański (feldmarszałek Paskiewicz) okaże się nierównie łatwiejszym w przyjęciu układów niż poprzednik jego". Nadzieje "Gazety Warszawskiej" nie spełniły się i list Rożnieckiego wydrukowany nie został. Na szczęście historykom udało się zabezpieczyć nie tylko "ciekawy ten dokument", ale i inną korespondencję z nim związaną. List Rożnieckiego do Skrzyneckiego z 17 czerwca 1831: "...moje sumienie mi mówi, że pewnego dnia Naród, lepiej oświecony, odda mi sprawiedliwość, więc jestem spokojny. Jeśli chodzi o rzekomą tajną policję [...] nie miałem z tym działem służby nic wspólnego [...] Niech pan rozważy, drogi generale, w swej mądrości, czy nie można by się było postarać, za pośrednictwem marszałka hrabiego Paskiewicza, o otwarcie bezpośredniej drogi między tymi, którzy cierpią, a Tym, od którego mogą oczekiwać kresu swej męczarni; czy mając to na względzie, mógłby Pan wskazać warunki, które położyłyby kres rozdarciu ojczyzny?..." List Skrzyneckiego do Rządu Narodowego z 14 lipca 1831 r.: "W tym samym momencie, w którym odebrałem i przeczytałem odezwę przez pana generała Rożnieckiego z daty 17 czerwca r.b. w Petersburgu do mnie uczynioną, zdumiałem nad jego bezwstydną śmiałością, uczułem wzgardę dla człowieka, dla jego propozycji i razem potrzebę jak najprędszego komunikowania tej odezwy Rządowi Narodowemu przez mego adiutanta Działyńskiego, którego z nią posyłam o godz. 3 po południu. (Podpisano) Skrzynecki". List Czartoryskiego do Skrzyneckiego z 16 lipca 1831 r.: "Otrzymawszy przy odezwie Nacz. Wodza d. 14 b.m. zwracające się tu pismo b.gen. Rożnieckiego, Rząd Narodowy przejęty był temże samem przykrem uczuciem, jakiego Wódz Nacz. doznał i z powodu ubliżającego mu pisma i z powodu osoby piszącego... Gdy jednakże pismo powyższe oprócz słusznej wzgardy na żadną nie zasługuje uwagę, Rząd Narod. takowe ma zaszczyt zwrócić Nacz. Wodzowi. (Podpisano) Czartoryski." 17 lipca W sprawie listu Rożnieckiego wypowiada się w sejmie deputowany Walenty Zwierkowski: "Zatrważająca wieść rozchodzić się zaczyna, jakoby myślano o układach, a to z powodu listu przez Rożnieckiego do Naczelnego Wodza pisanego. Niech więc będzie wiadomem, że Wódz Naczelny, ze wzgardą przyjąwszy tę odezwę, odesłał ją do Rządu Narodowego, który z równą wzgardą odrzucił. Z tego powodu wnoszę, aby przytomni tu Ministrowie oświadczyli Rządowi Narodowemu, iż Izby do żadnych układów przystąpić nie myślą i że nawet życzą, aby list ten komunikowany im nie był. Bo możnaż przyjąć pośrednictwo do układów ofiarowane przez wyrodka, którym cały Naród się brzydzi i którego portret na latarni jest zawieszony." 18 lipca W atmosferze powszechnego wzburzenia przeciwko "nowym targowiczanom" deputowany Walenty Zwierkowski występuje w sejmie z żądaniem wykluczenia z grona reprezentantów narodu tych wszystkich, którzy dotychczas nie przystąpili jeszcze do powstania. Między innymi jednomyślną uchwałą usunięty zostaje z senatu zbiegły do Petersburga generał-wojewoda Wincenty hrabia Krasiński. "Gdy jego imię odczytano - wspomni później Stanisław Barzykowski - wszyscy jednym głosem wykrzyknęli: wyrodek! - wykreślić!" Nie w sejmie jednak i nie na ulicach Warszawy rozgrywały się najważniejsze sprawy owego czasu. Los powstania decydował się na szlakach wojennych między Wisłą a Narwią. W spuściźnie pisarskiej Walentego Zwierkowskiego dochował się pisany na bieżąco diariusz wojenny tych dni: ponury, przygnębiający obraz dalszego zaprzepaszczania szans powstańczych przez naczelnego wodza. 4 lipca nieprzyjaciel wznowił działania ofensywne. Główne siły cesarskie, prowadzone przez nowego wodza feldmarszałka Iwana Paskiewicza hrabiego Erywańskiego ruszyły od Narwi marszem bojowym ku Wiśle. Założenia i cele tej operacji zostały rozszyfrowane przez polski sztab generalny już w dwa dni później. Paskiewiczowi chodziło o przerzucenie swoich wojsk w pobliże granicy pruskiej, przekroczenie Wisły w dolnym biegu, a następnie zaatakowanie Warszawy od zachodu, gdzie nie broniły jej ani fortyfikacje Pragi, ani szeroka fosa wiślana. Był to plan niesłychanie ryzykowny, gdyż przez rozciągnięcie wojsk w marszu flankowym ku Wiśle stwarzał niezwykle korzystne warunki do przeciwuderzenia ze strony polskiej. "Szef sztabu armii cesarskiej, układając razem z Paskiewiczem plan decydującej ofensywy [...] potraktował dowództwo przeciwnika per non est, jako gromadę głupców niezdolnych do jakiegokolwiek rozsądnego działania, pozbawionych elementarnego rozeznania w sytuacji i zupełnie ślepych na wszystkie własne szanse kontrofensywy - pisze w Szansach Powstania Listopadowego jerzy Łojek. "Gdyby ofensywa rosyjska miała być prowadzona przeciwko nieprzyjacielowi nawet obiektywnie znacznie słabszemu i gorzej usytuowanemu niż armia polska, ale za to dowodzonemu przez najprzeciętniejszego, lecz przytomnego i normalnie rozumującego generała, klęska tej operacji byłaby nieunikniona". Ale polski Fabiusz Kunktator nie był normalnie rozumującym generałem. Poinformowany na czas o śmiertelnym zagrożeniu stolicy i całego powstania, dysponujący znakomitą bazą modlińską i wystarczającymi siłami do przedsięwzięcia skutecznej kontrofensywy - nie uczynił nic, aby powstrzymać marsz kolumn nieprzyjacielskich. Z trudną do zrozumienia lekkomyślnością stosował nadal swoją ulubioną strategię defensywną: bez potrzeby rozdrabniał własne siły, oddalał się, jak tylko mógł, od głównego terenu wojny, potrzebnych dla propagandy laurów wojennych szukał w drobnych potyczkach z pojedynczymi oddziałami przeciwnika. W diariuszu Zwierkowskiego odnajduje się to wszystko. Sumiennie, dzień po dniu, referuje pan Walenty ważniejsze wiadomości z "biuletynów" Głównej Kwatery i opinie zasłyszane od znajomych wojskowych; wzgardliwie komentuje drobne tryumfy Skrzyneckiego, odnoszone na poboczach głównego obszaru strategicznego, ze wzrastającym niepokojem donosi o niepowstrzymanym marszu naprzód kolumn Paskiewicza. Za suchą faktograficzną relacją wyczuwa się rozpacz i bezradny gniew: "9 (lipca)... Znowu radzono wodzowi, ażeby postępował za armią Paskiewicza, zawsze w odległości niewielkiej, z całą siłą, jaką miał pod ręką... Wystawiano, że zgromadzenie statków i pontonów na Wiśle, której obydwa brzegi są w naszej mocy, może nam być pomocne w razie przegranej lub w czasie potrzeby przerzucania naszej armii na lewy brzeg Wisły. Wiedziano już, że Paskiewicz zmierza w punkt, gdzie Wisła w Prusy wchodzi, mając na stronie pruskiej przygotowane wszystko, co potrzeba do przebycia rzeki. Proszono naszego wodza, aby nie opóźniał marszu, a straciwszy już porę atakowania, nie stracił nastręczającej się korzyści atakowania w czasie, gdy (nieprzyjaciel) przeprawę w części już uskuteczni, mogąc całymi naszymi siłami uderzyć na połowę z jednej strony Wisły będącą, ale nic nie zdołało Skrzyneckiego nakłonić do ruchu. Nowy powód głosił, że ma plany pewniejsze pobicia Moskali na lewym brzegu Wisły, że udanie się Paskiewicza w tę stronę jest grobem armii moskiewskiej. Znający sztukę wojenną śmieli się z wodza chcącego pobić nieprzyjaciela, a nie chcącego iść za nim; nieobecni stronnicy wodza zaręczali, że coś wielkiego ułożono, tylko tajemnicą pokryte być musi. Cały sekret był: durzenie, trwoga, niezdolność, jeżeli nie zdrada, i trudno pojąć, aby tyle błędów, jedno po drugim można było popełnić, rady od nikogo nie przyjmować, bezczelnie uwodzić i bezkarnie utrzymywać się na szczycie. Zaślepienie tych, co mogli lub mieli prawo zniszczyć zło do szczętu i od razu oraz zbrodnicze popieranie planów wodza przez dyplomację i arystokrację było powodem. Lud od dawna wołał, lud wyszedł już z odurzenia, ale głos jego nie był słuchany, a powody oburzenia się złym zamiarom przypisywano". Zwierkowski - podobnie jak inni kronikarze powstańczy - sugeruje w swoich zapiskach, że dziwny sposób prowadzenia wojny przez Skrzyneckiego wynikał z jego niezachwianej wiary w pomoc mocarstw zagranicznych, zwłaszcza Francji. Nie bardzo tylko wiadomo, jak sobie hetman powstania tę pomoc wyobrażał. W interwencję zbrojną ze strony Francji mógł wierzyć jedynie człowiek, rozumujący jeszcze kategoriami z epoki napoleońskiej. W układzie sił roku 1831 było to niemożliwe. W najlepszym razie można było liczyć na mediację mocarstw u dworu petersbursskiego na rzecz "zabezpieczenia Polsce - jak to formułowano w korespondencji dyplomatycznej - narodowości w ramach praw kongresowych". W pierwszej połowie lipca 1831 roku rząd francuski, naciskany przez przychylną Polsce opinię publiczną, naglony zbliżającą się sesją parlamentarną - rzeczywiście czynił usilne starania, aby skłonić Anglię do przedsięwzięcia w Petersburgu wspólnych kroków dyplomatycznych w sprawie Polski. Rząd angielski nie kwapił się do tej interwencji i zgodę na nią uzależnił od załatwienia po swej myśli sprawy belgijskiej. Wysłano więc do Brukseli hrabiego Romana Załuskiego d'Archot de la Riviere et de Haumont, aby nakłaniał belgijskich polityków do uwzględnienia żądań Anglii. Historycy powstania, oceniając pozytywnie zabiegi dyplomatyczne męża hrabiny Amelii, pozwalają sobie wątpić, czy naród polski, rozkołysany sześciomiesięczną wojną o niepodległość, zgodziłby się dobrowolnie na przyjęcie minimalistycznych rozwiązań w duchu kongresowym. Nie wierzą także, aby dla powodzenia działań dyplomatycznych konieczne było hamowanie działań orężnych. Dla ludzi rozsądnych już wówczas było rzeczą oczywistą - i kładziono to bezustannie w uszy Skrzyneckiemu - że takie czy inne poparcie ze strony mocarstw europejskich uzależnione jest jak najściślej od sukcesów militarnych powstania. Ale hetman powstańczy zdawał się tego nie rozumieć. Po Ostrołęce nie wierzył już zupełnie w możliwość zwycięstw militarnych na większą skalę. Jedyną rękojmią przetrwania wydawało mu się zachowanie armii w stanie nienaruszonym. Chronił ją więc przed decydującymi spotkaniami z nieprzyjacielem, a usprawiedliwienie swoich błędów odnajdował w lekkomyślnych (a raczej lekkomyślnie interpretowanych) obietnicach francuskiego ministra spraw zagranicznych Sebastianiego*, (* Sebastiani Horacy Franciszek (1772-1851), generał napoleoński, minister spraw zagranicznych Francji w okresie monarchii lipcowej. Był dobrze znany Polakom, gdyż w kampanii francuskiej roku 1814 polskie oddziały były poddane jego zwierzchniej komendzie.) które odbierał poprzez swoje prywatne kanały dyplomatyczne. Oto odpowiedni zapis z diariusza Zwierkowskiego: " 16 (lipca) Wódz nasz odbiera depesze dyplomatyczne w stolicy, w których zaręczana interwencja przez Sebastianiego i tryumf wielki dyplomacji; radość Skrzyneckiego, że przewidział wszystko, że nie chciał walnej bitwy stoczyć, wszystkiego ryzykować i oszczędził krwi przelewu. Zadowolony nasz wódz śpieszy do korpusu Chrzanowskiego (na Podlasie), aby małe laury zbierać, nie zważając na główne operacje armii Paskiewicza. Wielki sztab, kuchnie, furgony pędzą za główną kwaterą wodza, a chcąc już coraz bardziej szerzące się złe wieści z Litwy [...] osłabić, głosi, że prowadzi z sobą nowy oddział instruktorów, który wysyła na Litwę..."* (* Był to oddział pułkownika Samuela Różyckiego, który na Litwę się przedostał, ale nie mógł tam już wiele zdziałać i w pierwszych dniach sierpnia powrócił z grupą generała Dembińskiego do Królewca.) W pięć dni później główna kwatera Skrzyneckiego równie pośpiesznie powraca do Warszawy. Między 17 a 21 lipca wojska Paskiewicza przeprawiły się przez Wisłę pod Osiekiem, niedaleko granicy pruskiej. Zawiadomiony o tym Rząd Narodowy, wzywał hetmana, aby przybył na obronę zagrożonej stolicy. "Stała się rzecz w dziejach wojennych niesłychana - napisze po latach sprawiedliwy historyk powstania listopadowego August Sokołowski - armia rosyjska, obciążona olbrzymim taborem, rozciągnięta w długich marszowych kolumnach, odbyła pochód flankowy, ocierając się niemal o mury Modlina, w obliczu wojska polskiego, bez najmniejszych trudności, jak wśród najgłębszego pokoju, jak gdyby pomiędzy obu stronami istniała osobna w tym względzie umowa. Skrzynecki nie próbował nawet przeszkadzać przeprawie". Przepuszczenie Paskiewicza przez Wisłę podcięło autorytet Skrzyneckiego nawet u jego najżarliwszych stronników, odnosiło się to zwłaszcza do młodych walecznych oficerów, bez względu na ich orientację polityczną. Podpułkownik Władysław Zamoyski - jeden z owych "młodych hrabiów", których tak bardzo nie lubiano w towarzystwie Patriotycznym, pisał w tym czasie do swego wuja, księcia Adama Czartoryskiego: "Róża, w marszu z Łukowa do Seroczyna, 21 lipca rano. Wuju drogi, Wuju kochany, dokądże nas wiodą? Jakaż fatalność nami kieruje! zdaniśmy na los szczęścia, w letargu odrętwiali. Jakież dziwne nasze położenie. Nieprzyjaciel zagraża nam od Płocka, a my w tej chwili, tak niezmiernie dla nas ważnej, dzielimy siły, a sam wódz naczelny przebiega okolicę, w której zaledwie kilka luźnych oddziałów pozostało, by z wielkim wysiłkiem zdobywać bezbronne miasteczka i załogi z kilkuset żołnierzy. Słowem, na wiatr strzela, mając pod ręką nieprzyjaciela groźnego, któremu mógłby, zadać cios stanowczy. I gdybyśmy tu przynajmniej coś pożytecznego robili, ale temu dziesięć dni, kiedy trzy korpusy Chrzanowskiego, Ramoriny i Rybińskiego się zeszły, kiedy błagaliśmy, żeby użyć tych sił czy to na Brześć, czy na Lublin, i tam stanowczo uderzyć, zarzucano, że mamy młode głowy, wołano, że nie ma na to czasu. Czas potrzebny od obu tych wypraw, bo każdą można było połową sił wykonać, już przeminął, a cóżeśmy zrobili? Mogłoby się zdawać, że nawet od Płocka nic nam nie grozi, tak się tu czujemy bezpieczni, tak na niczym czas marnujemy. Kto wie, czy nam znowu lada chwila nie rozkażą na jaką wieść fałszywą czy prawdziwą, biedz forsownym marszem ku Warszawie, ażeby utkwić znowu pod jej murami wśród tysiącznych niepewności. Muszę przyznać, że w istocie nie ma już dostatecznego powodu do upierania się przy obecnym naczelnym wodzu. Jego cenne zalety doszczętnie nikną wobec martwoty, jaką zaraża wszystkie nasze ruchy wojenne. Nie chodzi już nawet o wybór między tym lub owym planem, jest to jakaś śmiertelna niemoc.* (* Warto tu wspomnieć co pisał o Skrzyneckim jego zaufany adiutant Leon książę Sapieha - szwagier Adama Czartoryskiego: "Jenerał Skrzynecki na głównodowodzącego miał ogromną wadę, która po części pochodziła ze stanu jego zdrowia. Póki szło o to, aby odeprzeć atak, bronił się uparcie; byłby wytrzymał do ostatniego człowieka i do ostatniego ładunku. Lecz gdy wypadło jakiś ruch naprzód robić, porwał się z miejsca, a potem ustawał i szukał pozoru, aby na miejscu pozostać [...] Tłumaczy go po części to, że już przed wojną był tak osłabiony, iż potrzebował pomocy dwóch ludzi, aby się na konia wdrapać".) Jego nieustanne zajmowanie się warszawskiemi błahostkami, jego bezczynność, zaniedbanie sprawy, wszystko to woła, jeżeli nie o pomstę, to przynajmniej o szybki ratunek. Ja, co tak niedawno błagałem, żebyś Wuj go popierał, sam też straciłem wszelką cierpliwość. Ośmielmy się nareszcie myśleć o obaleniu przeszkód. Ja taki niezdolny do intryg i knowań, śmiałbym dzisiaj puścić się na tę trudną i niebezpieczną drogę. Może też i zaczynam spostrzegać, jaki udział mieć mogę w takich wypadkach stąd poczucie obowiązku, że udział ten śmiało wziąć powinienem. Zbawić nas może tylko siła. Bierzmy ją, gdziekolwiek się znajdzie. Szukajmy jej w pojęciach, szukajmy w ludziach. Czemu to nie Wuj ster uchwyciłeś silną dłonią? Myśl, Wuju kochany, zawczasu, co począć, by sprawę naszą ratować. Jeżeli trzeba, bym się poświęcił, zgubił nawet chwilowo w oczach niektórych, wydał się ambitnym i intrygantem, gotów jestem na to, ja i kilku innych, za których ręczę, byleś nam Wuj wskazał jedno na dziesięć prawdopodobieństwo powodzenia... Jak też można było przepuścić sposobność tak bajeczną, jak przeprawa nieprzyjaciela przez rzekę i nie wpaść na jego rozdwojone siły? To więcej niż grzeszne, to zbrodnia gorsza niż Jankowskiego.". Można by z tego listu wnosić, że młody arystokrata sztabowiec przemyśliwał o jakimś wojskowym przewrocie, zmierzającym do odebrania władzy Skrzyneckiemu. Ale pozostawały jeszcze do dyspozycji środki legalne. Przepuszczenie Paskiewicza przez Wisłę wyprowadziło z cierpliwości nawet pobłażliwy sejm powstańczy. Pierwsi zaatakowali Skrzyneckiego kaliszanie, szczególnie dobrze wprowadzeni w sprawy wojskowe dzięki swym bliskim stosunkom z "frondą generalską" w osobach: Krukowieckiego, Umińskiego i Prądzyńskiego. "Kaliszanie - tłumaczy August Sokołowski - przy całym swojem doktrynerstwie, ludzie światli i kochający Ojczyznę, spostrzegli teraz dopiero, jak zgubną była działalność Skrzyneckiego dla sprawy narodowej, jak szkodliwą pobłażliwość Sejmu i Rządu względem niefortunnego wodza i uważali za święty swój obowiązek ratować powstanie od upadku przez zmianę w naczelnym dowództwie". 23 lipca - w dniu powrotu do Warszawy Skrzyneckiego - Bonawentura Niemojowski wystąpił w Izbie Poselskiej z wnioskiem "by z powodu poważnych okoliczności, w jakich się kraj znajduje, z powodu że Wódz ani Rządowi, ani Sejmowi o swoich działaniach wiadomości nie udziela, żeby komissya z Sejmu wyznaczona została do rozpoznania przeszłych czynności Wodza, jakoż i na przyszłość planów powziętych". Bezpośrednio po Niemojowskim z gorącym poparciem dla jego wniosku wystąpił deputowany Walenty Zwierkowski. "Może główny punkt obrony Wodza i jego działania zasadza się na nieryzykowaniu naraz wszystkiego, lecz punkt widzenia mego jest skutek, a ten jaki jest od miesięcy sześciu, widzi każdy, i powtarzania nie potrzebuje - wywodził pan Walenty - Mogą być plany złe lub dobre; może być egzekucya ich najlepsza lub najgorsza, lecz skutki na dezawantaż tak planów, jak wykonania mówią... Izby przeto powinny o Radę Wojenną domagać się, polecić, nakazać, jeżeli nie zechcą ściągnąć na siebie odpowiedzialności przed Narodem, jeżeli nie chcą po tylu doświadczeniach, po tylu kolejach wypadków bolesnych, po tylu zawiedzionych nadziejach co do rezultatów wojennych, być obojętnymi i zostawiać może w ręku mylących się, lecz upartych, los cały Narodu. Takie postępowanie jest [...] większym dowodem ryzykowania wszystkiego, większym złem, niżeli ryzykowanie stoczenia jednej walnej bitwy, jest to przedłużeniem męczarni człowieka stojącego nad grobem. Niechaj raz wyjaśni się wszystko. Niechaj znawcy ocenią jak najśpieszniej przeszłość, a stąd niechaj Izby co do przyszłości obiorą drogę pewniejszą..." Po długiej, zażartej dyskusji wniosek Bonawentury Niemojowskiego przeszedł większością głosów, ale z bardzo zasadniczymi zmianami. Stronnicy Skrzyneckiego od razu zrozumieli, że wgląd komisji sejmowej w dotychczasowy sposób prowadzenia wojny skończyć by się musiał całkowitą kompromitacją polskiego Fabiusza Kunktatora i jego sromotnym upadkiem. Przestrzegali więc wielkim głosem przed budzeniem w narodzie "niezaufania" do wodza naczelnego w tak ważnym i krytycznym momencie wojny. W rezultacie osiągnęli to, że zmieniono zarówno skład, jak kompetencje proponowanej komisji. "Gdy dyskusja o przedmiocie wymagania rady wojennej odbywała się w Izbie Poselskiej - wspomina Zwierkowski - zażądano, aby dyskutowano przy drzwiach zamkniętych; a na takiej tajnej sesji większa część objawiła zdanie, aby głównie nad zaradczymi zastanowić się środkami, a unikać ile można wglądania w przeszłość dla niepomnażania już i tak wielkiego rozdrażnienia; takie było zdanie większości broniącej Skrzyneckiego; której mniejszość ulec musiała, lecz w przekonaniu rozeszła się mniejszość, że bez wejrzenia w przeszłość środki zaradcze przedsięwzięte być nie mogą". Ponadto uchwalono, że do komisji obok pełnomocników sejmu wejdą w takiej samej liczbie wyżsi wojskowi. "W ten sposób zwichnięto zasadniczą myśl Niemojowskiego i zamiast komissyi rozpoznawczej utworzono rodzaj rady wojennej, w której musieli mieć przewagę wojskowi, podwładni obwinionego Wodza". Nieprzypadkowym chyba zbiegiem okoliczności tego samego dnia w dzienniku "Nowa Polska" ukazał się artykuł piętnujący polski brak rozumu politycznego. "Maurycy Mochnacki - pisano w tym artykule - powiedział: nie zginiemy brakiem patryotyzmu, poświęcenia, rezygnacji; patryotyzmu, poświęcenia mamy dostatkiem; ale możemy zginąć brakiem rozumu. Tę samą myśl tłumacząc po swoiemu Kazimierz Brodziński, rzekł: póty (wskazował po szyję) jesteśmy naylepszym narodem, nic nam nie można zarzucić, ale kiedy przyjdzie do głowy..." Wybrana przez sejm rada wojenna spotkała się z hetmanem powstania i z Rządem Narodowym 27 lipca... W tymże dniu nastąpiło jeszcze jedno wydarzenie, godne wspomnienia - również o charakterze nadzwyczajnym. Na krótko przed tą datą Rząd Narodowy otrzymał oficjalne pismo od warszawskiej Rady Municypalnej, podpisane przez jej prezesa Kajetana Garbińskiego, profesora matematyki na Uniwersytecie Warszawskim i eksponowanego członka Towarzystwa Patriotycznego. Garbiński donosił rządowi o panującym w stolicy podnieceniu w związku z przeciągającą się sprawą generałów oskarżonych o zdradę i ostrzegał przed "możliwością zaburzeń znacznie poważniejszych niż w dniu 29 czerwca". Wymowne ostrzeżenie skłoniło rząd jedynie do przedsięwzięcia środków zapobiegawczych. 27 lipca, przed udaniem się na naradę wojenną, pentarchowie powołali do życia specjalną "komisję porządku publicznego", która koordynując działania władz administracyjnych, Gwardii Narodowej i organów municypalnych, miała dbać o zachowanie spokoju w mieście. Innych wniosków z ostrzeżenia nie wyciągnięto. W naradzie wojennej 27 lipca uczestniczyło sporo osób dobrze władających piórem, więc zachowało się kilka szczegółowych opisów tego zebrania. Ponieważ jednak nie ma między nimi żadnych istotniejszych rozbieżności, można spokojnie ograniczyć się do wspomnień Zwierkowskiego, który nie tylko że był na naradzie, ale pisał z niej jeszcze sprawozdanie dla sejmu. "Gdy się rada zebrała w pałacu Rządowym pod prezydencją wojewody Czartoryskiego, złożona z 5 członków rządu, 11 członków izby, 11 mundurowych, ogólnie 27, wódz zasiadł między członkami rządu, a Lelewel ustąpić musiał miejsca Skrzyneckiemu (jako członek rządu wybrany najmniejszą liczbą kresek - M.B.) i stanął za szeregiem posłów, naprzeciw których był szereg generałów. Prezes zagaił posiedzenie stosowną mową, wódz naczelny z miną imponującą wezwał szefa sztabu (gen. Łubieńskiego) do odczytania raportu wykazującego stan twierdz, żywność itp... Członek rządu Wincenty Niemojowski, zabrawszy głos, wystawił dobitnie potrzebę zastanowienia się nad przeszłością, aby wiedzieć, jak, nadal postępować. Wyraźnie on powiedział, chociaż nazwiska nie wymieniał, do kogo twierdzenie stosuje, że na nic się przyda najlepszy plan, kiedy takowy zostaje wykonywany późno w połowie lub też zmieniany. Że powinniśmy niejako wejrzeć w to, czy nie jest rzeczą konieczną zmienić system dotychczasowy, a może i osoby, jeżeli te nie chciałyby ulec decyzji lub rada uznała takowe za nie mogące spełnić planów". Przemówienia przywódcy kaliszan wysłuchano z powagą, ale większość zebranych nadal uważała, iż "większym i groźniejszym złem będzie usunięcie Skrzyneckiego, niż jego utrzymanie". W obronie wodza wystąpił główny działacz "partii dyplomatycznej" były minister spraw zagranicznych Gustaw hrabia Małachowski, twierdząc że "upoważnienie izby jest tylko, aby się przekonać o stanie armii i zapasów, a następnie przedsięwziąć kroki, jakie za odpowiednie nagłej potrzebie uznamy, zgodnie z dobrem ojczyzny. Że nie mamy prawa wchodzić w przeszłość, że to drażliwa bardzo okoliczność, której unikać powinniśmy, że nie wyniknie żadna korzyść z rozbioru przeszłości, gdy przeciwnie, wszelkie usiłowania powinniśmy łożyć, aby złemu nadal zaradzić". Z Małachowskim, którego poparło wielu innych "dyplomatyków" i przyjaciół wodza, polemizował z kolei Walenty Zwierkowski, dowodząc że odpowiednie środki zaradcze będzie można znaleźć jedynie wtedy, jeżeli zanalizuje się dokładnie błędy przeszłości, a zwłaszcza karygodne dopuszczenie do marszu flankowego Paskiewicza i jego przejścia przez Wisłę. Sytuację zwolenników zasadniczej rozprawy ze Skrzyneckim bardzo pogorszyło nieoczekiwane zasłabnięcie Bonawentury Niemojowskiego, który tknięty atakiem febry, zaraz na początku dyskusji musiał opuścić salę obrad. Pozbawieni głównego szermierza, przeciwnicy wodza ulegli przewadze liczebnej jego stronników. Dla wielu posłów uczestniczących w naradzie wojennej Skrzynecki był jeszcze ciągle postacią niezastąpioną. Ciągle jeszcze przemawiały za nim sukcesy ofensywy kwietniowej i ogólnej zmiany na lepsze, jakie zaszły w wojsku po bitwie grochowskiej. Ciągle jeszcze uważano go za niezrównanego żołnierza i za ofiarnego patriotę. "Utarczka między cywilami - słowa są Zwierkowskiego - trwała dosyć długo, co z zadziwieniem słuchali wojskowi, nie wiedząc, jakie upoważnienia mają posłowie, jaki przedmiot rady. Stronnictwa spierające się ze sobą wiedziały, o co rzecz idzie: ci, co nie chcieli nic o przeszłości mówić, byli pewni, iż raz na rozbiór przeszłości pozwoliwszy, zniknie wódz i jego potęga. Ci, co chcieli rozbioru, wiedzieli, że dokumenta przygotowane, nawet zaskarżenie dawniejsze skreślone przez Prądzyńskiego po bitwie ostrołęckiej, obok nowych a grubych błędów, będą przekonywającymi dowodami, i koniecznie większość potępi wodza". Stopniowo dyskusja rozgrzewała się coraz bardziej. Kiedy generał Sierawski odezwał się, potępiając dotychczasowe operacje Skrzyneckiego, "wódz przerwał głos mówiącemu, a zniecierpliwiony nastawaniem o zdanie sprawy z przeszłości, obawiając się, żeby kilku niechętnych jemu wojskowych nie rozpoczęło mówić o tym, czego chciał uniknąć, rzekł z uniesieniem, że żaden z panów generałów bez jego pozwolenia mówić nie może". Kiedy jeden z posłów, oburzony tą arbitralnością, próbował przeciwko niej protestować, usłyszał w odpowiedzi, że sieje anarchię. Kiedy dzielny dowódca partyzantów wołyńskich Narcyz hrabia Olizar napomknął o zaniedbaniu powstań ziem ruskich, wódz zbył go obraźliwym przymówieniem: "To rzecz o krzyże, wszakże go panu dałem i tym, których żeś przedstawił!" Potem przemawiali generałowie przychylni wodzowi, a wśród nich najmocniej sprzeciwiał się osądowi przeszłości szef sztabu generał Tomasz Łubieński. "Dokąd Skrzynecki jest naszym wodzem - oświadczył generał dyrektor - dotąd żaden z nas wojskowych, który czuje swoje powołanie, nie może ani roztrząsać jego czynności, ani słuchać oskarżeń, przeciwko niemu prowadzonych, bo to jest przeciwne interesowi kraju, sprawie wojennej i subordynacyi wojskowej, i gdyby to miało mieć miejsce, ja pierwszy musiałbym to krzesło opuścić i stąd się oddalić". Reszta generałów zdawała się solidaryzować ze stanowiskiem Łubieńskiego. Skrzynecki był jednym z nich, uważali go za swojego człowieka. Jedni głośno wypowiadali swoje zdanie, pozostali milczeli. Inaczej zachował się jedynie Prądzyński. "Gdy tak wszyscy milczeli, Prądzyński powstał, dostał pismo z zanadrza, zbliżył się do stołu i przed księciem prezesem je złożył, (był to ów głośny memoriał krytyczny złożony po Ostrołęce Rządowi Narodowemu - M.B.). Krokiem tym protestacyę przeciw milczeniu zakładał, wyraźnie wskazywał, że czynności wodza powinny być rozbierane i sądzone, bo w tem ratunek ojczyzny widział, bo skutkiem tego musiało być odebranie Skrzyneckiemu buławy. Lecz Skrzynecki, tak silnie wsparty, nabrał otuchy i śmiałości i z żywością zawołał: - Niech pan weźmie to pismo, rada nie chce słuchać oskarżeń, nie pozostaje panu, jak drukiem je ogłosić, a co do mnie, te deklamacye i oskarżenia mnie nie zaniepokoją". Tylko siedmiu z zebranych (Wincenty Niemojowski, Joachim Lelewel, Teofil Morawski, Narcyz Olizar, Wincenty Chełmicki, Teodor Morawski i Walenty Zwierkowski) opowiedziało się za odczytaniem memoriału generała Prądzyńskiego, natomiast znaczna bardzo większość żądała, "aby przeszłość pominąć, a o środkach zaradczych nadal tylko mówić". Próba obalenia nieudolnego wodza naczelnego spełzła więc na niczym. Druga część narady poświęcona była rozpatrywaniu planów na przyszłość. "Dwa plany mogą być podobne - mówił o swych zamiarach generał Skrzynecki - zaczepny lub odporny. Zaczepny plan byłby tej natury: zgromadzić nasze siły, pociągnąć przeciw nieprzyjacielowi i w dogodnej pozycji bitwę walną stoczyć. Podobne plany były przedstawione, lecz je odrzuciłem, bo nieprzyjaciel jest znacznie od nas silniejszy, szczególniej przewaga w jazdę więc podług zwykłych rachub nie można mieć nadziei, aby zwycięstwo na naszą stronę wypaść mogło. Drugi plan, odporny. Tego osnowa jest: w mocnej pozycji opór i obronę nieprzyjacielowi stawić. Pozycya powinna zastąpić nierówność sił, przemożność jazdy i o nią siły nieprzyjaciela rozbić się powinny. Taką pozycyą jest teraz dla nas Warszawa i wojna odporna oparta na Warszawie ma tworzyć plan dalszych naszych operacyi wojennych, i mam nadzieję, że jeżeli ten plan będzie dobrze wykonanym, to zadość się stanie życzeniom gabinetu paryzkiego, aby wojna jak najdłużej przeciągniona być mogła i Warszawa będzie grobem nieprzyjaciela". Całkiem innego zdania niż wódz naczelny był generał Prądzyński. "Odrzucając plan odporny Skrzyneckiego, dowodził w sposób prosty i jasny, że Warszawa, na której wódz działanie swoje opierać zamierza, nie jest twierdzą, że prędzej lub później będzie zdobyta albo zmuszona do poddania się, bo kraj wokoło zniszczony pochodami wojsk swoich i obcych, żywności dostarczyć nie może, a zapasów nie mamy. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko działać zaczepnie i to natychmiast, zanim nieprzyjaciel otrzyma posiłki dążące z Litwy i z prawej strony Wisły, od Wołynia. Należy się spodziewać, że Moskale jak zwykle popełniać będą błędy, z tego możemy skorzystać i zwycięstwo odnieść, ale dnia jednego tracić nie trzeba, bo gdy Rudiger Wisłę przejdzie i korpusy, które z Giełgudem (na Litwie) walczyły, połączą się z główną armią, natenczas znikną wszelkie środki ratunku i upaść będziemy musieli, a na nas cała wina spocznie, że z niczego korzystać nie umieliśmy i wszystko zmarnowaliśmy". Mowa Prądzyńskiego wywarła wielkie wrażenie na uczestnikach obrad, zwłaszcza że argumenty jego poparł najstarszy z obecnych generałów - powszechnie szanowany Kazimierz Małachowski. "Nie było już kwestii, czy pozostać w Warszawie lub iść walczyć - ciągnie dalej Zwierkowski. - Wszyscy prawie członkowie rady (z wyjątkiem generałów Łubieńskiego i Chrzanowskiego - M.B.) zdania swe oświadczyli, aby iść, a wielka większość zdecydowana, aby iść naprzeciw głównej armii. Skrzynecki, widząc tak poważne zdanie, rzekł: Nie chciałem brać na swe sumienie tyle ofiar, jakie legnąć muszą, ale kiedy panowie reprezentanci narodu biorą na swą odpowiedzialność skutki, rząd chce walki, generałowie pragną się bić, więc pójdą panowie. Zwyciężą lub polegną..." Przemówienie swoje zamknął wódz patetycznymi słowami, w jakich lubował się niezmiernie:"Niech Rząd każe w dzwon świątyń Pańskich uderzyć, niech lud zgromadzi się, niech kapłani modły po wszystkich kościołach odprawią, bo my w imię Boga i Ojczyzny walczyć będziemy!" "Zaręczenie wodza, że idzie walczyć, niejako zaspokoiło najzaciętszych jego przeciwników - podsumowuje swe wrażenia Zwierkowski. - Nie mogąc wglądać w przeszłość, potrzeba było zaradzić, co można nadal uskutecznić. Zdecydowano więc walkę, a to było wszystko, czego naród żądał, co nas zbawić jeszcze mogło. Ufano bogobojności wodza, że zaręczenia stanowczego nie zechce niweczyć. Prądzyński tylko powiedział: "Daj, Boże, aby raz słowa dotrzymał, decyzji rady usłuchał, aby rozkaz walczenia, jak należy, wypełnił, bo im później, to gorzej, bo śpieszyć się trzeba, gdyż niewiele czasu do stracenia mamy. Z przekonaniem rozeszli się członkowie rady, że się bić będziemy i zwyciężymy". Dobre samopoczucie pana Walentego znalazło wyraz w sprawozdaniu z narady, które polecono mu sporządzić dla sejmu. Zakończył swój raport słowami:"Czy stolica, czy prawy, czy lewy brzeg Wisły, czy Litwa lub Ukraina będzie terenem wojny, zawsze polska ziemia zbroczona zostanie krwią najezdników, zawsze na własnej ziemi pokażemy się mścicielami krzywd przez dwór petersburski nam wyrządzonych lub polegniemy, zostawiając wrogom naszym spuściznę manifestem (sejmowym) objawioną, gruzy i stosy trupów. Wytrwajmy tylko w tej świętej walce, a niepodobna, aby ludy i gabinety dłużej nieczynnymi jej pozostały świadkami". Jednakże obawy Prądzyńskiego, który najlepiej znał niestałą naturę wodza, okazały się w pełni uzasadnione. Zapiski Zwierkowskiego informują jak najdokładniej o wydarzeniach czterech ostatnich dni lipca: "28 (lipca) wódz zaczął od nabożeństwa, znano go z tej strony, lecz mniemano, że dyspozycje w sztabie stosownie do decyzji rady (wojennej) wydane zostały. Niektóre oddziały wojska zaczęły na lewy brzeg Wisły przechodzić, jednak niektórzy twierdzą, że nieukontentowany wódz z decyzji rady ciągle naradzał się z zaufanymi przyjaciółmi, jak rzecz tą zmienić, ciągle dowodził, że trzeba wierzyć Sebastianiemu. Nareszcie 30 późno przybywa ekspedycja z Berlina od pana gen. Flahaut (posła francuskiego w Prusach), która zupełnie ustala postanowienie wodza: nieusłuchania decyzji rady. 30 (lipca), właśnie gdy się na Sejm zbierano, marszałek zawiadamia członków komisji administracyjno-dyplomatycznej (należał do niej również Zwierkowski - M.B.), iż ważny przedmiot wymaga udania się komisarzy do miejsca posiedzeń rządu i wydziału dyplomatycznego. Przybyli komisarze zastają zebrany rząd, tudzież wodza w asystencji szefa sztabu, ministra wojny, dowódcy Gwardii Narodowej, gubernatora i kwatermistrza generalnego. Wódz przedstawia odebraną ekspedycję z Berlina, oświadczając iż jest tego rodzaju, że powinna by być zmieniona decyzja rady. Że nie jest zupełnie urzędowa, bo z nami w urzędowe korespondencje dwory zagraniczne wdawać się jeszcze nie mogą, ale z woli gabinetu Francji i zaręczeń ministra wszystko wypływa. Rozwinięty arkusz papieru (z którego chemicznym sposobem wyciągnięte litery) obejmował rady, aby się w stanowcze bitwy nie wdawać, lecz trzymać się jeszcze dwa miesiące, przynajmniej do pierwszych dni, do połowy września, gdyż interwencja dworów w sprawę polską nastąpi. Wódz przeto nasz twierdził, że nam się z tego powodu trzymać wypada odpornie, nie staczać walnej bitwy, nie ryzykować naraz wszystkiego, nie wydawać bitwy Paskiewiczowi. B.Niemojowski komisarz oświadcza, iż lubo kilku członków Sejmu należących do rady wojennej dziś jako komisarze przybyli, jednak sądzą, iż by nadużycie popełnili, gdyby się poważyli zmieniać decyzje rady. Zwierkowski oświadczył, że pismo to nie przeszkadza stoczeniu walki i owszem, jeżeli interwencja ma być skuteczniejsza i prędsza, być nią może, gdy pobijemy nieprzyjaciela... Zresztą znaczna część komisji i członków rządu była za tym, aby walczyć. Obydwaj Niemojowscy głównie i inni wyrzucali wodzowi, że trzy dni czasu zmarnował, że nie szedł naprzód. Wódz się tłumaczył, że nie ma nic straconego, że potrzebował czasu do skoncentrowania armii. W końcu komisja rzekła, że chociaż nie stanowi rady, ale podziela w zupełności decyzję z 27 bm. Znowu więc wódz zaręczał, że się bić będzie, znowu prosił o modły w kościołach, lecz już nieukontentowanie nawet na twarzach osób jemu przychylnych dało się widzieć i powątpiewanie w szczerość zamiarów wodza". W chwili kiedy uwagę warszawian pochłaniały dziwne zdarzenia, rozgrywające się na najwyższym piętrze władz powstańczych - ze stolicy cesarstwa nadeszła wiadomość o zejściu ze sceny dziejowej człowieka, który swoim postępowaniem walnie się przyczynił do wybuchu polskiego powstania. W "Gazecie Warszawskiej"z 22 lipca ukazał się, przedrukowany z prasy petersburskiej, żałobny komunikat cesarza: "Wśród zasmucających serce nasze wypadków, podobało się Wszechmocnemu podwoić nasz smutek. Kochany nasz brat Cesarzewicz Wielki Xiążę Konstanty Pawłowicz, dotknięty zaraźliwą chorobą panuiącą w Witebsku, po mocnych lecz krótko trwających cierpieniach d. 15(27) bieżącego miesiąca umarł na cholerę... Działo się w zamku wieyskim Alexandryi przy Peterhof d. 17(29) Czerwca, roku Pańskiego 1831 a panowania naszego 6-go. Mikołay". Zdegradowany i przepędzony z Królestwa Apollo Belwederski zbierał w ostatnich miesiącach życia gorzki plon swoich rządów warszawskich. Los zadał mu ciężką pokutę za wszystkie uprzednie zbrodnie i szaleństwa. Znienawidzony w Warszawie i Petersburgu, oddalony przez Mikołaja od wojska, udręczony troską o chorą żonę, trzęsący się ze strachu przed napadem powstańców - przemykał się Konstanty chyłkiem z miasta do miasta po szlaku swego haniebnego odwrotu. Z listów pisanych w tym czasie do Mikołaja i do petersburskiego przyjaciela Opoczynina wynika, że był zupełnie załamany nerwowo. "W swoim przekonaniu - pisze jego polski biograf Władysław Bortnowski* (* Historyk Władysław Bortnowski opisuje ostatni okres życia cesarzewicza w pracy W. książę Konstanty podczas Powstania Listopadowego. Warszawa 1965.) - uważał, że był dobroczyńcą Polaków, kontynuatorem polityki Aleksandra, a za to oni obarczali go oskarżeniem o tyranię i znęcanie się nad oficerami i żołnierzami. Dla dobra Rosji chciał pojednania obu narodów, a ściągnął na siebie zarzut dopuszczenia do krwawej wyczerpującej wojny". W drodze do Witebska dowiedział się Konstanty o tajemniczej śmierci feldmarszałka Dybicza. Jakkolwiek nie pozostawał z Dybiczem w stosunkach najserdeczniejszych, był tym wydarzeniem wstrząśnięty. W rozmowach i korespondencji wyrażał przypuszczenia, że feldmarszałek nie umarł na cholerę, lecz został otruty. Byłemu naczelnemu wodzowi Królestwa dokuczała ponadto tęsknota za wojskiem. Skarżył się na nią w ostatnim liście do Opoczynina, wysłanym 19 czerwca z Witebska: "Nic nie robię tylko się nudzę, nudzę się i nudzę... Doświadczywszy na sobie wszystkiego w służbie wojskowej, na starość zostałem urzędnikiem taborowym (fursztandzkim czinownikom). Cóż robić, jeśli los tak chce". Tego samego dnia napisał ostatni list do brata cesarza. Była to odpowiedź na kolejną propozycję przyjazdu do Petersburga. Błagał by Mikołaj wszedł w jego sytuację i rolę, jaką odegrał. - "Chcesz - pisał - abym zjawił się w Petersburgu, gdzie już mnie, dzięki Bogu, prawie że zapomnieli... Pomyśl iluż ludzi zażąda ode mnie sprawozdania o swych dzieciach i krewnych. Wobec wszystkich plotkarzy i gaduł ja nie zdołam usprawiedliwić się, a nie mogę im pokazać listów, które tyś do mnie kierował". Według zapisek towarzyszącego mu generała Kołzakowa* (* Tego samego generała Kołzakowa, który zasiadał w komitetach śledczych, tropiących polskie spiski niepodległościowe.) "Konstanty w Witebsku był rozdrażniony, ze stanów apatii wpadał w nastrój podniecenia. Skarżył się, że nie otrzymuje wiadomości nawet od Kuruty. 25 czerwca wezwał lekarza Kalischa. Ten zalecił dietę. Nazajutrz stan zdrowia w.księcia uległ poprawie. Był wesoły, opowiadał szczegóły o powstaniu warszawskim (ulubiony temat od czasu usunięcia się z armii), nawet odbył przejażdżkę po mieście. Lecz nad ranem wezwano ponownie doktora Kalischa, który odbył konsultację ze sprowadzonym do księżny łowickiej doktorem Blumentalem. Lekarstwa nie skutkowały i obaj lekarze orzekli, że cesarzewicz zachorował na cholerę. W Witebsku nie było wypadków cholery, lecz lekarz pułkowy Górski uchodził tam za specjalistę w jej zwalczaniu. Pomimo tej opinii nie dopuszczono go do Konstantego. Nieco po godzinie 19-ej 27 czerwca cesarzewicz zakończył życie..." Inaczej niż pamiętnikarze rosyjscy przedstawia tę sprawę, doskonale wprowadzony w życie wyższych sfer, pamiętnikarz polski Władysław Zamoyski. - "Opowiadano mi - wspomina Zamoyski - że dr Kalisch, niegdyś lekarz xsiężnej Łowickiej, który towarzyszył w.xięciu i jej od ustąpienia z Warszawy aż do śmierci obojga, zaręcza, że oboje zostali otruci. W przeddzień swej śmierci [...] w.xiąże był na herbacie u strasznego Orłowa*. (* Adiutant cesarza Mikołaja generał Aleksy Orłow był podejrzany o otrucie Dybicza.) Powróciwszy do siebie o jedenastej wieczór, uczuł się niezdrów. Przyzwyczajony sam siebie leczyć, nie przywołał lekarza. Kalischa przywołano dopiero o czwartej rano. Pierwsze i jedyne środki, jakich użył, to antydoty przeciwko truciznom, ale już było za późno. O czwartej po południu w.xsiąże życie zakończył, a Kalisch utrzymuje, że śmierć jego nie przedstawiała żadnych oznak cholery. Orłow nie dopuścił do badania zwłok i kazał je czemprędzej do trumny zamknąć. Kalisch opowiada, że xsiężna Łowicka, która umarła w (niespełna) rok po śmierci męża (29 listopada 1831 r. - w rocznicę wybuchu powstania - M.B.), miała jakieś straszne sceny z cesarzem, któremu mówiła, że wie, iż jej śmierć postanowiona, że tego nie ujdzie". Inny pamiętnikarz polski, generał Ignacy Prądzyński kwituje odejście "baletmistrza z placu Saskiego" wymownym stwierdzeniem: "...był interes stanu, ażeby Konstanty żyć przestał". W pierwszych dniach sierpnia 1831 roku Walenty Zwierkowski wniósł do swego diariusza wojennego następujące zapisy: "Dnia 1 sierpnia nieprzyjaciel zbliżył się do Łowicza już w większej sile. Dnia 2(sierpnia) jazda nasza wyparta spod Łowicza. Przez dwa dni parlamentarze częściej zaczęli bywać u gen. Chrzanowskiego, co niepokoiło wojsko (były szef sztabu głównego, gen. bryg. Wojciech Chrzanowski zyskał sobie opinię kapitulanta od czasu, gdy na wielkiej radzie wojennej 27 lipca, jako jedyny z generałów, mówił o konieczności podjęcia układów z nieprzyjacielem)... Dnia 3(sierpnia) nareszcie wódz przybywa w koczu do armii, która cieszy się, że przecież zacznie walkę z nieprzyjacielem... Lecz po widzeniu się z gen. Chrzanowskim rada wojenna zwołana; wskutek odbycia takowej żaden ruch nie następuje. Wódz, który zaniedbał porę pomyślną, mógł jeszcze w tych dniach wydawszy bitwę, odnieść stanowcze zwycięstwo, bo korpusy nieprzyjacielskie nie złączyły się dotąd, ale nie było to w planie wodza. Dnia 4(sierpnia) nieprzyjaciel fortyfikuje Łowicz. Wódz nasz znowu drugą radę zwołuje i przedstawia, że gdyby nieprzyjaciel szybki marsz wykonał, mając w ręku swym Łowicz i obydwa brzegi Bzury, mógłby przez Bolimów prędzej dostać się do Warszawy aniżeli armia polska. Chrzanowski zaczyna przedstawiać już śmielej, że nie ma innego sposobu jak układać się, dopóki w groźnej postawie jesteśmy, lecz niewielu ma wspierających swą myśl. Nasza groźna postawa mogła się wkrótce skończyć, gdy zacząwszy układy nieprzyjaciel jeszcze śpieszniej by nas otoczył i zerwał umowę. Już Kreutz ciągnął ze znacznymi siłami zebranymi do Ostrołęki. Już Rudiger gotował się do przejścia Wisły, Kajzarow za nim postępował, a od Bugu Roth, Rosen spieszyli do Gołowina. Dla nas jedyne zbawienie było uderzyć na korpus Paskiewicza, zniszczyć go w części, a reszty wpędzić do Prus, jeżeli by uszedł kosom kosynierów pospolitego ruszenia. Zdecydowano się jednak posunąć się w lewo od Sochaczewa z głównymi naszymi siłami do Bolimowa i zaraz dnia tego wykonywać ten ruch zaczęto..." W armii i w społeczeństwie oburzano się coraz bardziej na naczelnego wodza. - "Wojsko szczególnie narzekało - pisze Zwierkowski - czemu się nie bijemy, czemu tańcujemy około Warszawy; przypominali sobie pouszczenie w.ks. Konstantego, nieuderzenie na korpus litewski, powstawali na błędy wodza i generałów, na zgubność planów, a mianowicie na późne zaczęcie powstań Litwy i ziem ruskich. Marszami i kontrmarszami wodzeni, męczeni, odbywali kampanię mozolną najczęściej bez widzenia nieprzyjaciela, najwięcej cofając się z najlepszych pozycji, co ich niezmiernie bolało. Niemiło wielu patrzyło na wodza dyplomatę, bigota, wygodnie pojeżdżającego powozem, otoczonego licznym sztabem. Żołnierz stary przypominał sobie, iż dawniej z nim często dowódcy rozmawiali, z jednego kociołka jadali, z nim czasem na garści spoczywali słomy; i dziwił się, że teraz tego nie widzi, a starsi oburzeni bywali, że chcąc mówić z wodzem wypadało czekać sposobnej chwili, a te chwile rzadko się okazywały, bo modlitwy, toaleta, długie spanie, śniadania, obiady zabierały wiele czasu, a gdy nawet wolny moment, zależało od woli adiutantów, przedpokoje wycierających, ocenienie czy tę lub ową figurę wódz przyjmie, czy to jemu nie zrobi złego humoru. Młodzież rewolucyjna i ludzie myślący głębiej sięgali, widziano zgubne dyplomatyzowanie, widziano błędy, które sami częstokroć wyżsi oficerowie, a mianowicie gen. Prądzyński wykazywał. Widziano niezdolność wodza, dobrego dowódcy dywizji, najgorszego głównokomenderującego. Niezdecydowanie jego, niechęć zrobienia kroku śmiałego, oglądanie się na gabinety, nieliczenie na własne siły, wróżyły tylko same złe skutki [...] Rady wszelkie odrzucano lub obroty uprojektowane najczęściej przez opóźnienie wykonania żadnego pomyślnego nie przyniosły rezultatu. I w tej części przeto narodu nieukontentowanie i wiara w niezawodną klęskę wzrosła, i przekonanie, że zmiana złego z gruntu jest główną rzeczą, że to opóźniane być nie powinno, gdy nieprzyjaciel coraz się bardziej gromadzi pod stolicą i zagraża nam". Obok klubistów głównymi rzecznikami buntu przeciwko nieudolnemu hetmanowi powstania stali się oficerowie "bezsłużbowi", dla których zabrakło miejsca w armii czynnej. Na przełomie lipca i sierpnia snuły się ich po Warszawie całe falangi (historycy oceniają ich liczbę na półtora tysiąca). Ci rozpolitykowani młodzi ludzie, garnący się pod skrzydła towarzystwa patriotycznego stale podniecali swą propagandą niezadowolenie ludu. Dochodziło nawet do czynnych wystąpień przeciwko Kunktatorowi. Kiedy po jednej ze swych nie doprowadzonych do skutku wypraw wojennych Skrzynecki w otoczeniu wyższych oficerów powrócił do Warszawy, "zgromadzony na placu Saskim tłum przywitał wodza i jego sztabowców wrogimi okrzykami". Postawa warszawian była tak groźna, że "kilku wystraszonych oficerów schroniło się do pobliskiego kościoła". "Miasto było w stanie wrzenia - wspomina te dni pamiętnikarz Michał Modzelewski. - Warszawa drżała przeciw Skrzyneckiemu, tak jak kiedyś przeciw Chłopickiemu". Na tle smutnych wydarzeń wojennych owego czasu zajaśniał krótkotrwałym blaskiem powrót z Litwy korpusu generała Dembińskiego. Powstanie na Litwie - tak ważne dla całej wojny o niepodległość - upadło, według opinii historyków, głównie w wyniku błędów naczelnego wodza, który nie wysłał mu na czas odpowiednich posiłków wojskowych, a wysławszy je wreszcie, postawił na ich czele nie dzielnego eks-szwoleżera generała Chłapowskiego, lecz słabego i nieudolnego generała Giełguda, będącego wiernym odbiciem jego własnych wad i braków. W połowie lipca kolumny Giełguda i Chłapowskiego "naciśnięte przez ogromne siły nieprzyjacielskie", musiały przejść granicę pruską i złożyć broń. W chwili przechodzenia wojsk przez granicę, zrozpaczony adiutant 7 pułku piechoty, kapitan Stefan Skulski strzelił z pistoletu do generała Giełguda i zabił go na miejscu. W ręce Prusaków nie oddał się jedynie generał Dembiński. Gdy Rosjanie całą swą uwagę skupili na oddziałach Giełguda i Chłapowskiego, "Dembiński z korpusikiem liczącym około czterech tysięcy ludzi wymknął się szczęśliwie w kierunku Poniewieża i maszerując bardzo zręcznie, a idąc spiesznie (w ciągu osiemnastu dni przebył siedemset wiorst), uniknął pogoni licznych korpusów nieprzyjacielskich, dnia 22 lipca przeprawił się przez Niemen i dopadł Białowieskiej puszczy, gdzie spotkał oddział Samuela Różyckiego, wysłany przez naczelnego wodza na partyzantkę do Litwy. Odtąd już w pochodzie nie doznał żadnej przeszkody i dnia 3 sierpnia odbył wjazd uroczysty do Warszawy, witany z niesłychanym zapałem przez ludność, z prawdziwem i słusznem uznaniem przez Rząd Narodowy, który wynagrodził dzielnego wojownika nominacyą na generała dywizji". Nazajutrz po powrocie Dembińskiego - i do pewnego stopnia w związku z tym powrotem - na posiedzeniu Rządu Narodowego doszło do wielkiej awantury między Lelewelem a Czartoryskim. Relację z tego zajścia podaje jego świadek naoczny: członek Rządu Narodowego, Stanisław Sulima-Barzykowski. "Na drugi dzień po przybyciu jenerała Dembińskiego zawezwano go na posiedzenie Rządu Narodowego dla powzięcia z ust jego wiadomości o wszystkim co na Litwie zaszło - relacjonuje "nadminister" wojny. - Przed przybyciem jego, na przedstawienie członka Barzykowskiego, w nagrodę oddanych usług, nominacya dlań na jenerała dywizji przygotowana została. Książę prezes powitał go w chlubnych wyrazach i doręczył rzeczoną nominacyę... Następnie przystąpił jenerał Dembiński do zdania sprawy z wyprawy jenerała Giełguda. Smutna to relacya była i głębokie wrażenie na Rządzie uczyniwszy, po oddaleniu się jenerała musiała stać się przedmiotem dalszych narad. Lelewel, który się żywo każdem wspomnieniem Litwy wzruszał, wśród dyskusyi zapomina się, unosi, zaperza, i jakimś głosem na pół płaczliwym i na pół śmiejącym konwulsyjnie krzyczy i woła: "Tak, tak, przyczyna wszystkich nieszczęść i niepowodzeń była i jest, że Sejm, że Rząd nie są dość rewolucyjne, nie dość rewolucyjno społecznie postępują, nie są republikanami, tylko monarchistami". - Oświadczenie to ze strony innych członków Rządu wywołało odpowiedź, i dyskusya słowo za słowem żywsza się stawała. Lelewel od wszystkich coraz mocniej się zapalał i wśród tego uniesienia zdawał się przytomność zupełnie tracić. Zrywa się, zbliża się do ks. Czartoryskiego i woła: "Tak - Książę zdradzasz.." - Książę, jakkolwiek magnat i do delikatnych form przywykły, wyrazami tymi został dotknięty jak gromem, zapominając więc o wszystkim, jak lew rozdrażniony się zrywa, chwyta za pierś Lelewela, trzęsie nim i woła: "Ja, czy ty zdrajca?!... Panowie sądźcie, dajcie wyrok!..." - Lelewel zbladł jak chusta, ani słowa rzekł i jak martwy stanął. Zerwał się zaraz Morawski (Teofil), zerwał się i Barzykowski - książę puścił Lelewela, szybko wyszedł i wsiadł do powozu. Cicho, jak po największej burzy się zrobiło. Nikt słowa nie rzekł, i natychmiast inni członkowie salę posiedzeń opuścili. Rzekłbyś, że zbrodnia, profanacya spełniona została i każdy z miejsca uchodzi. Lelewel tylko jak wryty pozostał. Co za bolesna scena między mężami tego imienia i teraz tak wysoko postawionymi".* (* Przebieg tej sceny, na podstawie wersji Barzykowskiego, został dość wiernie odtworzony w dramacie Wyspiańskiego Lelewel.) W dramatycznej relacji Barzykowskiego brak jednak pewnego bardzo istotnego szczegółu, który stał się bezpośrednim powodem wybuchu awantury. Na szczęście, niepełne wspomnienia naocznego świadka uzyskują przekonywujące dopełnienie w wersji odtworzonej ze starych dokumentów przez późniejszych badaczy. "Stronnictwo arystokratyczno-dyplomatyczne, znając wstręt Lelewela do układów, usiłowało wszelkimi sposobami pozbyć się go z rządu - pisze historyk Władysław Zajewski. - Sam Czartoryski uważał, że obecność Lelewela utrudnia mediację Wiednia. Czartoryski wystosował był za pośrednictwem Konstantego Czartoryskiego (młodszy brat księcia prezesa przebywał stale w Wiedniu - M.B.) pismo do cesarza Franciszka, deklarujące, że Polska przyjmie ustrój i panującego takiego, jakiego sobie życzy Austria, i że gotowa jest wszcząć rokowania w sprawie zakończenia wojny (warto tu dodać, że gen. Skrzynecki w końcu lipca wysłał z podobnym pismem do Wiednia swego zaufanego adiutanta, księcia Leona Sapiehę - M.B.). Książę Czartoryski deklarował, że jeżeli Rząd Narodowy nie budzi zaufania w Wiedniu, to albo in corpore, albo każdy kwestionowany jego członek ustąpi dobrowolnie. Dnia 4 sierpnia sekretarz rządu* (* Stanisław Kunatt, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.) podsunął Lelewelowi pismo Czartoryskiego do podpisania, sam zaś książę wojewoda spacerował po sali posiedzeń. Lelewel, który zmianę protektoratu Mikołaja na rzecz Franciszka uważał za poddanie się w jeszcze gorszą niewolę, odsunął z niesmakiem to pismo. Barzykowski, W. Niemojowski i Teofil Morawski udawali mężów zatopionych po uszy w papierach urzędowych. Gdy Stanisław Kunatt raz jeszcze podsunął owo pismo, Lelewel zawołał: "nie aprobuję w imieniu narodu, niegodne". Na te słowa - wspominał po latach Lelewel - "pędzi ku mnie Czartoryski, jak nie chwycimy się ręka w rękę rozjątrzeni. Plichta i Kunatt (sekretarze rządu - M.B.) z sali w nogi, trzej inni winowajcy, czyli koledzy, jeszcze niżej spuścili nosy w papiery przed nimi leżące, a (my) rozżaleni w rozmowy: co masz do mnie? A ja swoje wyrzuty do czego wiedzie postępowanie, odpowiedzialność. Chociaśmy się puścili, jeszcze nie mały czas gorzkie wyczuwało się słowa". Gwałtowne starcie między dwoma pentarchami doprowadziło do kilkodniowego kryzysu rządowego. Obrażony Czartoryski uważał, że istnienie tak zasadniczych rozbieżności światopoglądowych w łonie Rządu Narodowego stawia pod znakiem zapytania możliwość jego dalszego funkcjonowania w dotychczasowym składzie. Dymisji rządu zapobiegł wymowny Wincenty Niemojowski, któremu udało się nakłonić obu adwersarzy do wyłożenia swoich racji na piśmie. Dzięki temu powstały dwa niezwykle ważne oświadczenia programowe, których treść w najistotniejszych fragmentach pozwolę tu sobie przytoczyć. "Zajście wczorajsze, w którym JW. Lelewel wyszedł z wszelkich szranków przyzwoitości - pisał 5 sierpnia książę-prezes - nie pozwala mi zasiadać w Rządzie Narodowym, póki JW. Lelewel na piśmie nie wyrazi skarg swoich przeciwko mnie i nie wyłoży jasno swojego sposobu myślenia względem przedmiotów, o których nasze zdania się różnią. Czyniąc z mej strony to, co po nim wymagam, pośpieszam złożyć na papier mój sposób myślenia względem tychże przedmiotów, co najlepiej posłuży Rządowi Narodowemu do osądzenia, czy mogę jego prezesem pozostać. Nie wiem, w jaki sposób JW. Lelewel pojmuje rewolucyę, co do tego nas, mnie przynajmniej nigdy nie objaśnił, ale muszę wnosić, że ją całkiem inaczej odemnie pojął. Podług mnie rewolucya nasza jest powstaniem narodowym w celu osiągnięcia bytu i niepodległości Polski. Mojem zdaniem ten jeden cel powinniśmy mieć wyłącznie przed oczyma i wszystko jemu poświęcić. Cel dosyć sam przez się trudny do osiągnięcia, abyśmy go mieli mięszać z innymi, których tylko powiększyły aż nadto wielkie do zwalczania zawody. Wszystkie nasze myśli, chęci, dążenia, działania, unikając jakich bądź zboczeń rozstrzelania się, powinny się zwrócić wyłącznie do uzyskania bytu i niepodległości. Dążąc do tego wielkiego i jedynego celu, nie powinniśmy wcale puszczać się na burze tak nazwanej rewolucji socyalnej, której koniecznym skutkiem być musi rozdwojenie zdań i umysłów, a zatem osłabienie działającej siły narodu. Uzyskajmy naprzód byt, stańmy na nogach, zapewnijmy sobie niepodległość, a potem będziemy mieli czas o używaniu życia i innych urządzeniach naszej przyszłości myśleć. - Najprzód żyć potrzeba. Zważając na wycieńczenie naszego skarbu, na niepewność pieniężnego zaciągu, na małość zasobów broni i na inne okoliczności kraju naszego, sądzę, że Polacy sami bez żadnej obcej pomocy nie potrafią wywalczyć swojej niepodległości, nie potrafią długo opierać się potężnemu wrogowi, wspartemu dwoma także potężnymi sąsiadami. Takiej koalicyi ledwoby ugruntowane mocarstwo oprzeć się zdołało, cóż dopiero zniszczona, rozszarpana, niemogąca do swych sił przyjść Polska? Wmięszanie się przychylne Europy do naszej sprawy uważam za jedyny sposób uzyskania niepodległości. Lecz choćby Polska w teraźniejszym osieroceniu była w stanie obejść się bez Europy, jeszczeby powinna szukać jej wsparcia dla prędszego ustalenia losów ojczyzny i wybawienia jej z klęsk, któremi jest obarczona. Jestem więc zdania, że byłoby występkiem nie czynić tego wszystkiego, co nam zaskarbić może zaufanie i szacunek obcych mocarstw, zjednać ich pomoc, a przynajmniej wszelkie preteksty do ich niechęci i oziębłości usunąć. Spojrzawszy na kartę geograficzną, łatwo przekonać się można, że najpoważniejszym dla naszych interesów wypadkiem byłoby odstrychnięcie Austryi od związków z Rosyą i Prusami. Bez tego wypadku trudno, aby Anglia i Francya mogły nam prędko i skutecznie pomódz, choćby chciały, a nawet w takim razie ich polityką powinno być zniewolenie Austryi do połączenia się z niemi, do czego i my przykładać się powinniśmy. Utrudzanie zawadami, oddalanie dopięcia naszego świętego celu, któremu naród wszelkie, choćby najdotkliwsze ofiary nieść powinien, uważam za największy występek przeciw ojczyźnie. Co się zaś tycze Towarzystwa Patryotycznego, sądzę, iż przy nieokreślonem dążeniu, przy zasadach niejasnych i przy czynnościach, które sobie przyswaja, jego istnienie w czasach zwyczajnych byłoby niekonstytucyjnem, w teraźniejszej zaś krytycznej chwili staje się arcyszkodliwem naszej narodowej rewolucyi, bo ma szczególniej na celu towarzyskie odmiany, a z tego względu rozdwaja i trwoży umysły mniej stałe, budzi nieufność i wstręt w rządach ościennych, których przychylność byłaby nam tak potrzebną i mnoży tylko zawady utrudniające nam dojście do naszego świętego celu. Toż samo możnaby powiedzieć o dziennikach, które dotąd wiele tylko osobistości, a mało nauki w sobie zawierały. Jeśli Towarzystwo Patryotyczne zasługuje na to nazwanie, które nosi, powinnoby samo się rozwiązać; jeśli dziennikarze mają istotnie uczucia, o których niekiedy piszą, powinni by umiarkować się i poddać teraźniejszej kraju potrzebie. Gdyby zamknięciem towarzystwa patryotycznego i zamknięciem dzienników można zapewnić i przysporzyć osiągnięcie pokoju i niepodległości kraju, jakże tanio to byłoby kupione! Mojem zdaniem w tak ciężkich okolicznościach i dla ocalenia ojczyzny, nie tylko można, ale nawet należy, kiedy trzeba oddalić się od zasady teoryi towarzyskiej, byle byt i niepodległość otrzymać: to powinno być naszem suprema lex. Istność Polski, jej niepodległość, połączenie się z braćmi uważam za hasło nasze, hasło dostateczne do zapalenia wszystkich Polaków prawdziwym ogniem miłości ojczyzny i zjednoczenia wszystkich umysłów w jeden węzeł poświęcenia, wytrwałości i porządku. Innych podniet nam nie potrzeba. Takie są moje przekonania o kwestyach, wypływających z teraźniejszych naszych kolei. Przekonania JW. Lelewela, których nam jeszcze dokładnie nie wyjaśnił, będą podług wszelkiego prawdopodobieństwa zupełnie przeciwne i może do tego stopnia, iż trudnem będzie zarazem w Rządzie zasiadać, bez towarzystwa w nim nieufności, podejrzeń, zarzutów, rekryminacyi, które i znoszonymi być nie mogą, i rzeczy publicznej same szkody przynieść muszą. Co do mnie z radością złożę Izbom prezesorstwo Rządu narodowego i ciężką, a niesłuszną odpowiedzialność, do tego nazwania przywiązaną". I w kilka dni później odpowiedź Lelewela: "Jeżeli mój zarzut Księcia Prezydującego obraził, mógł go tknąć z dwojakich powodów: raz ze sposobu w jaki był uczyniony, powtóre z natury, czyli istoty swojej. Co do pierwszego, łatwo Książę przeniknie pobudki uniesienia, które memi słowami powodowało, tych pobudek potępiać nie może, a przebaczy nagłości uczuć i żywość tłumaczenia się w czem, jak nie miałem chęci, tak nie spodziewam się, abym mógł ubliżyć jego osobie, dla której zawsze rzetelnie czuję uszanowanie. Co do drugiego, to jest co do samej istoty zarzutu, ten ściśle się łączy z zasadami, jakie nas kierować mogą, z pojęciem sprawy naszej i ze sposobami, jakieśmy obrali do jej szczęśliwego doprowadzenia [...] Słusznie Książę twierdzi, że mogą być różne nasze sposoby widzenia, a różnice są mu bez wątpienia dobrze znane. Kiedy trzeba było, kojarząc do jednego celu uczucia i różne widzenia narodowe, powołani byliśmy wyborem sejmujących do Rządu - wypierać się tedy dobrze znanych różnic i sposobów, ani mnie, ani Księciu nie było można. Wszakże Książę w piśmie swojem, żądając odemnie piśmiennego objaśnienia tego, co mu jest tak dobrze znane i wielomiesięcznem doświadczeniem wypróbowane, zapowiada, że może te różnice do tego stopnia są przeciwne, że trudno byłoby mu razem ze mną w Rządzie zasiadać i prezydować. Byłoby to prawdziwą dziś okropnością, gdyby Książę Prezydujący w tych momentach podobny krok uczynił. Wyczytawszy takie zagrożenie, czyżby mnie się godziło w pismo wdawać? Aleć trzeba mi polegać na patryotyźmie Księcia, że wzywając mnie swem pismem, nie zechce jego nadużyć ze szkodą harmonii, jaką nam usilnie w tych krytycznych czasach trzymać należy. Czyliż zdarzenia, od ośmiu miesięcy naszym narodem miotające, nazwać powstaniem czy rewolucyą?... Nie umiem wskazać przykładu w dziejach, aby powstanie narodowe bez rewolucji obejść się mogło i nie sądzę, aby można było gabinetom i mocarstwom wyperswadować, że nasze polskiego narodu powstanie bez rewolucyi socyalnej obejść się mogło, albowiem bez puszczenia się na burze rewolucyi socyalnej, jesteśmy na nią puszczeni mimowolnie i z natury położenia naszego. Należało owszem wcześniej gabinetom objawić jak w województwach nadwiślańskich wybuchnęła rewolucya z powodu łamania konstytucyi, jak we wschodnich również prawo wprowadzone być musi, jak połączone razem wszystkie województwa jedną konstytucyą sobie przepiszą, jak w tym całym biegu ludu włościańskiego los polepszonym być musi, jak nareszcie w tych wszystkich względach pewien wątek na swe kółko zadzierzgnięty został. Wreszcie trudno zaprzeczyć, że powstanie narodowe, elementami rewolucyjnymi obudzone i dźwignione, mogłoby upadać, gdyby te elementa zniszczone zostały, a bodaj że siła powstania gasła w każdej chwili, w której te elementa studzone były, bodaj że ich energia jest silną do utrzymania sprężyną. Zdawało się mnie, że to wszystko jest jasne jak słońce. Ale tego przed sobą zaprzeczyć nie możemy, że był czas, w któremśmy powstania narodowego przypuścić i ogłosić nie śmieli, patrząc na zdarzenia nasze jak na rewolucyę - i nadszedł potem czas, w którym tylko jedynie powstanie widzieć chcemy i więcej już rewolucyi nie przypuszczamy. Moje widzenie zawsze było jednostajne, dlatego wywoływałem je usilnie w pierwszych czasach powstania i za to cierpiałem, dziś zaprzeczyć nie mogę planu rewolucyjnego, toczącej się rewolucyi socyalnej w powstaniu naszem, i to znowu źle. Wszakże takie jest moje przekonanie. Bez wątpienia, iż trzeba to wszystko czynić, co może zaskarbić szacunek i zaufanie mocarstw, dlatego zdawało się mnie, że [...] nie należało się wypierać elementów rewolucyjnych, nie należało ich studzić i umarzać, ale niemi kierować, a faktami dowodzić, że takowe mają cel pożyteczny dla Europy przez wyjednanie niepodległości narodu polskiego. Co do towarzystwa patryotycznego, nie przeczę, że popełniło ono wiele niedorzeczności, ale [...] nie było go za Dyktatury, a przecież nie było spokojniej, kiedy umysły zdesperowane były działaniem nierewolucyjnym, lub nieodpowiadającym powstaniu narodowemu... Bez wątpienia, że uznanie niepodległości naszej byłoby niezmiernie tanio nabyte, gdyby ustaniem tylko Towarzystwa Patryotycznego i umiarkowaniem dzienników okupione być mogło [...], ale my więcej w okupie ofiarować poważamy się - boć nasze prawa, nasze swobody, wolność druku, naszą niepodległość, słowem proponujemy zamianę niewoli - na bodaj dolegliwszą. Przypuśćmy, że tą koleją zmieniłoby się położenie nasze, oczywiście nie zyskalibyśmy niepodległości, bo tej bez swobodnego rozwijania zasad towarzyskich nie pojmuję, tylko wyjednalibyśmy sobie udzielność, a zyskali niewolę. Z takiem będąc przekonaniem, nie mogę się łudzić polityką Austryi. Może się w tem wszystkiem mylę, ale o trafności mego widzenia tak dalece jestem przekonany, że mi serce kraje się, gdy działanie przeciwne postrzegam. Jeżeli tedy z gwałtowniejszym uczuciem wyrażam się, w jakim razie stosownie do mego widzenia, może to zasługuje na jakie przebaczenie. A jeżelim 4 Sierpnia, więcej niż kiedy wzruszony, Księciu Prezydującemu moje zdanie, zdaje mi się, objawił, wynikało to z chwilowego mego uczucia i z momentów krytycznych dla narodu i dla samego Prezydującego Księcia - z przychylności i życzliwości, z którą zawsze dla Księcia zostaję, a która w razach takich więcej się obudza, która niemniej uczucia moje egzaltowała. Jeszcze raz proszę Księcia, aby raczył ocenić pobudki moich wzruszeń, a zważywszy na to, cośmy sobie winni w tak krytycznych położeniach, nie zechciał pisma tego użyć na nic takiego, coby cień na harmonię Rządu rzucić miało. Warszawa, 10 sierpnia 1831 (podp.) Lelewel". W dniu 4 sierpnia 1831 roku, w sali posiedzeń Pałacu Namiestnikowskiego starły się z sobą w sposób najbardziej bezpośredni dwie przeciwstawne koncepcje powstania - te dwie koncepcje, których stopniowe przełamywanie się w rzeczywistości powstańczej usiłuje stale ukazywać niniejsza opowieść. Oba wyznania wiary powstanczej wyrażone są tak sugestywnie, tchną tak szczerym patriotyzmem, za każdym z nich stoi autorytet tak wielkiego nazwiska, że na pierwszy rzut oka przedstawione w nich racje mogą się wydawać jednakowo przekonywujące. Ale historia brutalnie odsłania kulisy kunsztownych sformułowań oświadczającego się za "dyplomacyą""Księcia Prezydującego" i rację w tym sporze (niestety, tylko negatywną) przyznaje rzecznikowi "rewolucyi" Lelewelowi. Wypadki późniejsze dowiodły, że pogląd Lelewela na pomoc zagraniczną, szczególnie zaś na pomoc Austrii, odpowiadał bolesnej rzeczywistości - pisze historyk Artur Śliwiński. - Widział on dobrze słabą stronę przedsięwzięć dyplomatycznych, tak jak Czartoryski równie dobrze widział niemoc sfer rewolucyjnych. Mylili się obaj: każdy z nich oceniał trafnie bezsilność, panującą w obozie swoich przeciwników, lecz nie zdawał sobie sprawy z bezsilności własnej, z niemocy środków, które uważał jeszcze za zbawienne. Obaj mówili o niepodległości. Ale Czartoryski, nie wierząc w zwycięstwo, a widząc nadciągającą zemstę i gniew Mikołaja, gotów był rzucić naród w szpony austryjackie, byle go tylko ocalić od następstw odwetu rosyjskiego. Ten rozpaczliwy krok zaskoczył Lelewela. Ujrzał w nim nową formę niewoli i buntował się przeciw niej całą mocą swej duszy. "Lepiej z godnością utonąć, niżeli haniebnej blizny szukać" - napisze później z tego powodu. I to poczucie godności wybuchło w nim na posiedzeniu 4 sierpnia w sposób niezwykle ostry, namiętny, gwałtowny. Trzymający się nieustannie na wodzy, "cichy wódz i martwy świadek powolnych prac wykonawczych", ciągle podejrzewany o tajemne knowania, ciągle osaczony nieufnością, stracił wreszcie moc panowania nad sobą i na widok dokumentu, który zwiastował nową niewolę, zapłonął niepohamowanym gniewem. Szlachetny był to gniew i szlachetne były gniewu tego pobudki. Ale wybuch jednorazowej energii przychodził zapóźno i żadnego nie wydał rezultatu: pismo, acz bez jego podpisu, wysłane zostało nazajutrz do Wiednia..." O przyjęciu, jakiego doznało w Wiedniu zainspirowane przez Czartoryskiego pismo Rządu Narodowego dowiedzieć się można z pamiętników siostrzeńca "Księcia Prezydującego": Andrzeja hrabiego Zamoyskiego*, (* Był to starszy brat wspomnianych już wielokrotnie: Władysława i Augusta Zamoyskich.) który wyjeżdżał parokrotnie do Austrii jako sekretny wysłannik warszawskiej partii dyplomatycznej "dla traktowania z ks. Metternichem". Pamiętniki Zamoyskiego ujawniają dość sensacyjne szczegóły "dyplomatyzowania" z Austrią. Pierwszą sensacją jest wiadomość, że 25 czerwca 1831 roku w mieszkaniu ks. Czartoryskiego odbyło się tajne zebranie czołowych przedstawicieli partii dyplomatycznej, na którym postanowiono starać się o zjednanie Polsce względów Austrii drogą... przekupstwa. Hrabia Andrzej przytacza w pamiętniku pełny protokół rzeczonego zebrania: "Obecni: Książę Adam Czartoryski, Skrzynecki Wódz Naczelny, Władysław hr. Ostrowski Marszałek Sejmu, Horodyski Minister spraw zagranicznych, Andrzej Zamoyski trzymający pióro. Prezes Rządu Narodowego, wezwany do narady Naczelnego Wodza siły zbrojnej narodowej, Marszałka Izby Poselskiej i Ministra spraw zagranicznych - chcąc wszelkich użyć sposobów, mogących prowadzić do ocalenia Ojczyzny, przedstawił nadzieję i możność ujęcia polityki Dworu Wiedeńskiego i zapewnienia Polsce jego kooperacyi i wsparcia, podług warunków osobno wyrażonych. Uznano potrzebę przeznaczenia na ten cel sumy czerwonych złotych pięćdziesiąt tysięcy. Niniejszym rozporządzeniem upoważniony zostaje Prezes Rządu Narodowego do użycia podobnego kredytu z należytą ostrożnością i w sposób najpewniej prowadzący do tak ważnego celu. Tajemnica najściślejsza, nieodzowna w podobnej sprawie, nie dozwala wniesienia tego przedmiotu na sesyę Rządu Narodowego. Dla śladu i dzielenia odpowiedzialności za ten krok w razie potrzeby, zebrani członkowie własnoręcznie protokół niniejszy podpisują"*. (* Bezpośrednio po zebraniu Andrzej Zamoyski odbył rozmowę z generałem Skrzyneckim, którą warto tu w całości przytoczyć: "Zaszedłem potem do Naczelnego Wodza, dla rozmówienia się sam na sam i poznania jego widoków i intencyi. Po długiej rozmowie i ocenianiu położenia naszego [...] mniej więcej tak się wyraził: >>Silni jeszcze jesteśmy, wszelako muszę ci powiedzieć, że obecnego wojska będę strzegł jak oka w głowie, bo straciwszy jedne wojsko pod Grochowem, drugie pod Ostrołęką, wątpię żebyśmy potrafili, obecne straciwszy, nowe uformować. - Kraj dużo już dał - czy jeszcze dać może? nie wiem. W takiej niepewności największa mi przystoi ostrożność - będę Fabiuszem, Cunctando restituit rem. Z Paryża Jenerał Sebastiani, minister spraw zagranicznych, tyle nam tylko na nasze zapytania odpowiedział: Durez, durez (trwajcie, trwajcie). Myślą więc moją jest, nie szukać nieprzyjaciela, unikać bitwy walnej, stanowczej - wytrzymywać go. - Będziemy manewrowali, niechaj męczy swoje wojsko. Dam mu przejść przez Wisłę, a będę na niego czekał nad Bzurą, w okolicy Łowicza; tam, jeżeli mnie będzie atakował, bitwę przyjmę - jak się uda, skutek okaże; jeżeli mnie pobije, cofnę się pod Warszawę i pod szańcami stanowcza będzie rozprawa. Taki mój plan, od niego nie odstąpię. Przypuszczając, że ja nieprzyjaciela pobiję, to go do Prus wpędzę<<. - Zapytałem go, czy nie myśli niepokoić nieprzyjaciela w czasie flankowego marszu pod Toruń... Odpowiedział Skrzynecki: >>Niepokoić mógłbym, ale na co wojsko męczyć? - Przejścia przez Wisłę nie mogę mu wzbronić. Kiedy mu Prusacy pomagają, wolę się trzymać mego planu<<".) Następnego dnia hrabia Andrzej otrzymał od wuja pełnomocnictwo następującej treści: "Jesteś upoważnionym niniejszym do zaofiarowania i zaindossowania bonów złożonych do Twoich rąk, w celu zabezpieczenia ich wypłaty na warunkach następujących: 1. oferta 50 tysięcy dukatów 2. oferta 20 tysięcy dukatów według osnowy wyżej wyłuszczonej - jak również sześciu bonów na sumę 50 tysięcy dukatów..." W osobnym dokumencie wyłuszczono przedmiot mającej nastąpić transakcji: "Pierwsza propozycja: Ofiarowanie pięćdziesięciu tysięcy dukatów, o ile pozyskamy: Uznanie bezzwłoczne i to w zgodzie z Francyą i Anglią niepodległości Polski, z zobowiązaniem i rękojmią na piśmie, iż na kongresie, w ciągu trzech miesięcy najdalej, gabinet austryacki wyjedna nam od Rosyi granice nasze z przed drugiego rozbioru,1793 r. z portem na Bałtyku, przystankiem wolnym w Odessie traktatami handlowymi lojalnemi z trzema sąsiadującymi mocarstwami: Rosyą, Austryą i Prusami, jak również amnestyą ogólną w prowincyach dawnej Polski, nie mających być przyłączonemi do Królestwa... Propozycya druga: Ofiarowanie dwudziestu tysięcy dukatów, jeśli pozyskamy: Propozycję jasną i skuteczną pośrednictwa ze strony dworu Wiedeńskiego, zaproszenie Francyi i Anglii do współpracy w sprawie załatwienia przed upływem trzech miesięcy na kongresie kwestyi polskiej - w sposobie utworzenia z Polski państwa zdolnego do zachowania swej niezawisłości..." Człowiekiem, od którego za cenę 50 000 dukatów spodziewano się uzyskać realizację powyższych propozycji, miał być książę Metternich, kanclerz Cesarza Austryiackiego - niewzruszony filar legitymizmu w Europie, polityk, który za główne dzieła swego życia uważał uchwały kongresu wiedeńskiego i Święte Przymierze monarchów, dla obrony tych uchwał. Niepoprawnymi optymistami byli warszawscy "dyplomatycy"! Zakwestionowany przez Lelewela, list Rządu Narodowego nadszedł do Wiednia 12 sierpnia 1831 roku. Pod tą datą Andrzej Zamoyski zapisał w swoim pamiętniku: "Wieczorem, jak zwykle, spotkałem ks. Konstantego (Czartoryskiego) - odebrał był sztafetą od ks. Adama list do cesarza Franciszka, jutro ma odwieźć ten list ks. Metternichowi do Baden - dał mi kopię tego listu oraz pismo, w którym nasz rząd oświadcza się wyraźnie za formą rządu monarchicznego..." Sprawa przekupienia Metternicha nadal była aktualna: "Z Warszawy kazano mi ofiarować księciu Metternichowi (pargalanterie!) wydanie mu klucza do pism cyframi pisanych rosyjskich, w depeszach używanych w biurze Wielkiego Księcia Konstantego znaleziony... Wyznaję, że wstręt wielki czując do tych zdradzieckich środków postępowania, zaniechałem zupełnie myśli, tak działania przez pieniądze, jako i przez powyższą grzeczność. Nie chciałem kalać naszej sprawy niecnemi środkami. Będę za to potępiony..." I dalej, pod tą samą datą: "Ks. Adam... zgodził się na następną propozycyę: Gdyby nam Austrya Galicyę oddała, na króla otrzymała (Polska) księcia z Europy, a nie z Azji, zrzeklibyśmy się nawet teraźniejszej konstytucyi, na dowód, że nam nie idzie o wyuzdany liberalizm, ale bądź co bądź - o byt. Gdyby Polskę w dawnych granicach ukonstytuowano w jedno Królestwo, przyjelibyśmy nawet za króla cesarza Mikołaja, na zasadzie takiej, jak król angielski jest królem hannowerskim. Jeżeli Gabinety nie chcą Rosyi tym sposobem wzmacniać, niechże nam oddadzą, co nam wydarły, niepodległą Monarchię ogłoszą i króla dadzą... Niechby przez wspólny protokół Gabinety wymogły zawieszenie broni, później kongres". Zamoyski nie przytacza, niestety, treści pisma Rządu Narodowego, opowiada natomiast, w jaki sposób przyjął ten memoriał Metternich. "Dnia 13 (sierpnia) ...Wieczorem, o umówionej godzinie, ks. Konstanty przyszedł do mojej ławki na bastyonach, powiedział mi, że ks. Metternich w Wiedniu, że go właśnie widział po południu i oddał mu do rąk list ks. Adama do cesarza Franciszka. Ks. Metternich bardzo był znużony konferencyami, które miał z ministrem pruskim, francuskim i sardyńskim; w złym był humorze, przyjął ks. Konstantego stojący - powiedział mu, że go cesarz upoważnił do odpisania na listy Skrzyneckiego, Naczelnego Wodza, że z tego odpisu i ks. Adam się dowie, jak rzeczy stoją". I dalej: "Ks. Metternich znowu zaczął rozmowę o jakobiniźmie (zawsze bowiem mianuje powstanie nasze rewolucyą jakobińską). - Wiem dobrze - rzekł - że brat nie jest jakobinem, ani też nie jest nim Wódz Naczelny, lecz zmuszeni zostaną uledz jakobinom, zgniotą ich i nas również. Wiem dobrze, że radbyś, by mój cesarz ogłosił niepodległość Polski. Nie uczyni tego nigdy, to niemożliwe. Niema on ochoty utracić tron. Widzisz, jaką jest owa interwencya Francyi i Anglii... W nos roześmiałem się owym Francuzom, gdy mi o swej interwencyi mówili... sami się o siebie obawiają. Król ich Ludwik Filip zleci z tronu wkrótce. Cała wasza polityka jest romansem; nie należy go stosować do polityki". Wydaje mi się, że żadna z "oszczerczych" gazet klubowych nie potrafiłaby tak gruntownie skompromitować zabiegów dyplomatycznych Czartoryskiego, jak udało się to niechcący jego rodzonemu siostrzeńcowi i najbardziej zaufanemu pomocnikowi. Lelewel od początku dostrzegał całą słabość "dyplomacyi" "Księcia Prezydującego", cóż jednak z tego, skoro brakowało mu sił i odwagi do przyjęcia na siebie odpowiedzialności za dalszy los "rewolucyi". Dwaj "kolosi zaufania społecznego", wodzący się za bary w najkrytyczniejszych dniach wojny narodu o niepodległość, pozostają w pamięci jako symbol tego, co Ludwik Mierosławski nazwie później niedoczynem powstania listopadowego. "Zaprawdę - napisze po latach znakomity historyk epoki - wielka była moc patryotyzmu, ofiarności, posłuszeństwa, cierpliwości tego społeczeństwa, jeśli do ostatka opierała się działaniu tego rozkładu, jaki szedł z góry, i aż do upadku Warszawy zachowała dzielność i męstwo". Zwierkowski w swoim Rysie powstania nie wspomina ani słowem o historycznym przesileniu rządowym, natomiast wiele miejsca poświęca powrotowi generała Dembińskiego. Ten dzielny żołnierz, który swoim świetnym przebiciem się ze Żmudzi do Warszawy przesłonił nieco klęskę powstania listopadowego, obudził w społeczeństwie nowe nadzieje i stał się na krótko następnym kandydatem do roli Kościuszki i Napoleona w jednej osobie. Ale nadzieje te szybko się rozwiały. Wyczekiwany przez stronnictwo ruchu, "zbawca ojczyzny" natychmiast po powrocie sprzymierzył się z "dyplomatami" i ze Skrzyneckim. Pozyskał go podobno dla prawicy powstańczej syn jego siostry: margrabia Aleksander Wielopolski - przywódca młodych hrabiów z Klubu Obywatelskiego, grupujących się obecnie wokół konserwatywnego dziennika "Zjednoczenie", poświęconego głównie zwalczaniu i ośmieszaniu Towarzystwa Patriotycznego. Zwierkowski miał możność przekonać się o nastawieniu politycznym generała już podczas uroczystego powitania, jakie zgotowano mu przy rogatkach miejskich. "Zwierkowski deputowany jako sekretarz Izby Poselskiej, według sposobu myślenia i zasad, które wielbił, wita Dembińskiego tytułem: Obywatelu Generale - i w krótkich słowach przedstawia, że z ludem i wojskiem, jakie jest w stolicy i pobliskości, cudów jeszcze dokazać można, ale trzeba być człowiekiem ludu, żołnierzem, nie dyplomatą. Że takim spodziewają się wszyscy widzieć Dembińskiego. Nie w smak było generałowi [...] powitanie [...] bo już wprzód widział się ze Skrzyneckim, a w konfidencjonalnej później rozmowie dało się słyszeć, że po wyrazie: Obywatelu poznał klubistę..." W dwa dni po uroczystym powitaniu generał Dembiński, na wniosek naczelnego wodza, mianowany został gubernatorem wojennym Warszawy. Na przyjęciu wydanym z tej okazji przez Rząd Narodowy deputowany Zwierkowski dostąpił zaszczytu odbycia "na stronie" dłuższej rozmowy z nowym gubernatorem, który, zupełnie się nie krępując, odsłonił przed nim swoje stanowisko i zamiary wobec powstańczej lewicy. W Rysie powstania dochowało się obszerne sprawozdanie z wymiany poglądów z Dembińskim, niestety - jak wszystko w politycznych pamiętnikach Zwierkowskiego - pisane w formie suchej zobiektywizowanej relacji, jak najdokładniej oczyszczonej z wszelkich uroków osobistej bezpośredniości. "Gubernator pełen uniesienia wyrzuca niektórym osobom, a mianowicie reprezentantom, należenie do Klubu, którzy w zaufaniu tłumaczą i w innym świetle, jak był generał uprzedzony, przedstawiają - referuje swym nieco rozwlekłym stylem pan Walenty. - U Dembińskiego przeważa zdanie (wodza) i dyplomacji, nie zważa na realne przedstawienie rzeczy i nie tai swej niechęci do Klubu przed wieloma osobami, daje się nawet słyszeć z wyrażeniami prawie następującymi: "Ja żartuję sobie z pochwał Klubu, które odbieram, jako też z jego nagan, ale widzę, że klubiści czernią najlepszego patriotę - wodza Skrzyneckiego, robią nieporządek, zamieszanie, wdają się w ocenianie rządu, co do nich wcale nie należy, targają się na sprawę najuczciwszego człowieka - ks. Czartoryskiego, prezesa rządu, przez co osłabiają powagę władz cywilnych i nadwerężają subordynację w wojsku. Kiedy więc rząd, to jest Lelewel i kaliszanie, którzy w nim przewagę mają, nie umieją ukrócić nadużyć, to ja, jako gubernator, zaradzę prędko złemu. Rozkażę klub rozpędzić bagnetami i każdemu radzę, aby nie chodził na posiedzenia Klubu, gdyż zrobię co powiadam, a w razie najmniejszego oporu wszystko w pień każę wyciąć, wykłuć, nie będę uważał ani na członka rządu, ani na posłów, których tam zastanę, którzy do Klubu należą, wszystkich wymorduję, bo ci wszyscy są największymi burzycielami". I - równie bezosobowo przedstawiona - odpowiedź Zwierkowskiego: " Na takie objawienie myśli odpowiadano, że gdyby takim był Klub, jak go generał ocenia, wielu tam chodzących nie znajdowałoby się na posiedzeniach, ale rzecz się ma wcale inaczej; w Klubie objawia się opinia narodu i oburzenie na dyplomację i wodza, którym każdy rozsądny przypisuje sprawiedliwie skutki, jakie widzimy. Gdyby cele Klubu były niegodziwe, niejeden by z tych, którzy słyszą zdanie gubernatora, nie wahał się wystąpić z niego, lecz nie dla obawy wykłucia bagnetami!* (* Stanisław Barzykowski, powołując się na świadectwo samego Dembińskiego, nieco inaczej przedstawia jego rozmowę ze Zwierkowskim: "Słuchajno panie vice-prezesie towarzystwa patryotycznego, ostrzeż twoje towarzystwo, że mam doniesienie, że chcą ruszać się. Czekam wprawdzie na atrybucye, które sejm dla gubernatora ma uchwalić, lecz jeżeli ich nie doczekam się, a ona (kładąc rękę na szabli) powie mi, że ich działanie szkodzi rzeczy publicznej, natenczas atrybucyi czekać nie będę. Mam siłę dostateczną pod ręką, która za mną pójdzie wszędzie, i z tymi ludźmi wpadnę i w pień was wytnę, a nazajutrz będę sie tłumaczył" - Odpowiedział mi (Zwierkowski) niby żartem: "Ale ich tam kilkuset jest', ja rzekłem: "Ja tylu ludzi z sobą wezmę, ale ręczę na duszę moją, że gdyby ich było 500 lub 1000, w pień wytnę wszystkich" - Widział po mojem uniesieniu, że słowa dotrzymam, przeto zaczął mówić: "Mnie jenerał nie potrzebuje straszyć, ja już towarzystwo porzucić zamyślam; chciałem się jenerała jako dawnego znajomego poradzić, w jaki sposób mam to uczynić?" - W tę ostatnią odpowiedź, przypisywaną Zwierkowskiemu przez Dembińskiego i Barzykowskiego - trudno po prostu uwierzyć; za wiele się wie o ówczesnej i późniejszej działalności politycznej "szwoleżera złej konduity" z innych wiarygodnych źródeł historycznych.) W Klubie mogą być i zboczenia mniejszej wagi i niedorzeczności czasem słyszane, ale Klub od początku swej egzystencji głównie woła: działajmy rewolucyjnie, i wykazuje, że z przeciwnego działania najopłakańsze skutki. Klub robi przysługę, że ostrzega lub wykazuje zboczenia, ale nie ma zamiarów psucia porządku [...] Największe nieszczęście, że Klub nie wyniósł się do tego stopnia, aby miał więcej siły. Co do zamiarów gwałtownego napadu i mordów, tego nie radzą gubernatorowi, bo nie tylko udać by się to nie mogło, ale nawet użycie krwawych środków mogłoby oburzyć nie tylko lud, lecz i wojsko, mogłoby wywołać, przyspieszyć reakcję i mogłyby paść nie te ofiary, które chce gubernator poświęcić, lecz te, w których obronie staje. Ale Dembiński, niepohamowany w gniewie, rzucał pociski na wszystko, co mówi przeciw systemowi, którego podjął się bronić; odgrażał klubowi i niektórym osobom, żadnych przełożeń nie przyjmował, mówić prawie nie dozwalał chcącym go reflektować... Oddalono się przeto - kończy swą relację Zwierkowski - bez odpowiedzi na nieprzystojnie nawet użyte wyrazy w przekonaniu, że chwila zastanowienia się potrzebna gubernatorowi, a opozycja nawet konfidencjonalna nie tylko nie zawróci go od zamiaru, ale owszem, może przyspieszyć spełnienie jakiego niestosownego czynu. Z tym wszystkim skończyło się na odgrażaniu, na gadaninie; Klub miał materię większą do rozprawiania nad postępowanie gubernatora; zaufanie Dembińskiemu i cześć dla niego nikły, a oburzenie przeciw wstępującemu w ślady wodza i broniącemu ludzi lub systemu potępionego coraz większe się pokazywało. Człowiek więc, który męstwem i poświęceniem się na wdzięczność narodu zasłużył, tracił od razu wszystko, gdy się przyczepił do stronnictwa, które nas od początku gubiło i domęczyć miało." Tymczasem na powstańczych liniach bojowych trwał zabójczy bezruch. Zapiski w diariuszu wojennym deputowanego Zwierkowskiego brzmią coraz rozpaczliwiej. Wojska nieprzyjacielskie posuwają się planowo naprzód. Opór stawiają im jedynie bohaterskie oddziały partyzanckie z korpusu generała Samuela Różyckiego. Główna armia polska nadal biwakuje bezczynnie na pozycjach obronnych między Bzurą a Wisłą i pozwala się osaczać ze wszystkich stron. "Dnia 7(sierpnia) Wódz nasz spokojnie spoczywa. Nieprzyjaciel koncentruje się, już ostatnia jego kolumna zbliża się do zajęcia miejsca w razie ataku. Oddziały jego zajęły gościniec cały do Kalisza prowadzący. Korpus gen. Gerstenzweiga przeznaczono do poskramiania pospolitego ruszenia i ścigania naszych rezerw lub zakładów [...] Płk. Anrep przybywa do Koła i wypiera nasze oddziały, którymi gen. Stryjeński dowodzi, inne udają się nad rzeki Ner i Wartę, niektóre nawet oddziały posuwają się ku Kaliszowi; od głównej zaś armii wysyłane (są) podjazdy ku Rawie, aby okrążywszy naszą armię skomunikować się z gen. Rudigerem, któremu śpieszne przebycie Wisły nakazane (było). Gdy nieprzyjaciel bezkarnie wszystko, co zamyślił, uskutecznia, nasz wódz zwołuje już czwartą radę w obozie dnia 7 sierpnia i na tej, otwarcie powtarzając dawne swe zdania, a Chrzanowski swe pierwotne myśli, oświadcza, że ani podobieństwo staczać walki i że cała nadzieja w interwencji, zaręczając niezawodny skutek wdania się w naszą sprawę Francji i potrzebę trzymania się jak najdłużej opornie. Większość zdań generałów naszych już jest za widokami wodza. Mniejszość oburzona donosi do stolicy, co się dzieje w obozie, nie tai nawet przed podkomendnymi zamiarów wodza i zniknięcia nadziei walczenia z nieprzyjacielem. Zaliwski dostawszy się do armii powstaje na niedołężność, gromadzą się dawni podchorążowie, dziś po pułkach rozrzuceni jako oficerowie. Wysocki i jego towarzysze widzą zniszczenie powstania, któremu dali początek, zaczynają się umawiać i postanawiają zaradzać złemu, wszędzie mają swych zwolenników, przy sztabach najmniej. W stolicy należący do Klubu, zawiadomieni co się dzieje, a niektórzy nawet o gotowości owej belwederskiej młodzieży. Lecz w Warszawie jeszcze nowe znoszenie osób ma miejsce zbierające się około Krukowieckiego, który, niechętny, nie traci czasu na darmo; robi sobie zwolenników, do czego ma otwarte pole, gdy wielu wojskowych przebywa w stolicy i gdy wielu uważa potrzebę tak sprężystego jak on gubernatora, i nie wchodząc w powody niechęci, uważa w nim człowieka, który od dawna ocenić umiał naszego wodza. W sejmie Kaliszanie dostają zawiadomienie do Umińskiego, Lelewel i stronnicy ruchu od Zaliwskiego o całym położeniu naszym i o zamiarach wodza". W ostatnim tygodniu przed nocą 15 sierpnia bieg zdarzeń zmierzających do tragicznego rozwiązania wyraźnie przyśpiesza tempo. 8 sierpnia - w atmosferze narastającego zdenerwowania sytuacją wojenną - zapadł werdykt Sądu Wojennego Nadzwyczajnego w sprawie przynależności generała Jankowskiego do spisku antypaństwowego. Miotający się między głosem sumienia a strachem przed gniewem opinii publicznej, sędziowie wydali orzeczenie wykrętne, nie mające charakteru ostatecznego. - "Sąd wyszedł z założenia - cytuję osnowę werdyktu za Władysławem Zajewskim - że skoro nie może ściągnąć denuncjatorów, a sama denuncjacja w jej obecnej formie pozbawiona jest rzetelnych faktów i dowodów winy, to nie może ustalić rozmiarów winy gen. Jankowskiego. Jednakże samo zaprzeczenie oskarżonego nie wystarcza do jego uwolnienia. Jankowski czasowo zwolniony od zarzutu przynależności do >>spisku knowanego w murach stolicy<<, oddany będzie pod sąd wojenny armii za uchybienia służbowe w wyprawie na Rudigera. Pozostanie ostatecznie w areszcie aż do rozstrzygnięcia sprawy pozostałych oskarżonych o spisek". Zaskoczona tym połowicznym rozwiązaniem Warszawa znowu "drży"oburzeniem. Jest ono tym większe, że orzeczenie Sądu Wojennego Nadzwyczajnego ogłoszono zaledwie w tysiącu egzemplarzy i większość interesujących się tą sprawą zna je tylko z ustnie przekazywanych plotek. A plotki krążą najróżniejsze. Opowiada się między innymi, że oskarżonemu o zdradę dywizjonerowi umożliwiono ucieczkę z więzienia i że przebywa on już w głównej kwaterze Paskiewicza. Tamę powszechnemu wzburzeniu mógłby położyć jedynie naczelny wódz, przekazując niezwłocznie sprawę Jankowskiego Sądowi Wojennemu armii. Ale Skrzynecki nie śpieszy się wcale do przedkładania ocenie wojskowych władz sądowych epizodu wojennego, w którym jego własne postępowanie nie było całkowicie w porządku. Pozostawienie w zawieszeniu sprawy Jankowskiego było jednym z ostatnich błędów polskiego Fabiusza Kunktatora. Jego władza hetmańska kończyła się. Oburzenie publiczne podnosiło się przeciw niemu z różnych stron i osaczało go równie ciasno, jak wróg osaczał Warszawę. - "Członkowie Sejmu - wspomina Zwierkowski - zewsząd atakowani, oburzeni gorzkimi wyrzuty, że zawierzyli wodzowi, który i tym razem zdradził zaufanie, niechętnie ruchy robiąc, sprowadził tak blisko stolicy nieprzyjaciela. Że wódz co moment niezdolności daje dowody i wyraźnie bić się nie chce z Moskalami, a Sejm, który tylko sam ma nad wodzem zwierzchność, nie odsuwa go... Posłowie wiedzieli co się dzieje, nieraz już chcieli zaradzić złemu, lecz zawsze w Sejmie pokazała się przewaga stronnictwa wodza i prezesa rządu, dyplomacji i arystokracji. Zawsze krok rozpoczęty wstrzymano lub go sparaliżowano objaśnieniami, dodatkami itp... (Teraz) nadzieje pokładano, że wielu młodych ludzi do Sejmu przybyło zza Bugu, zza Niemna, ludzi rewolucyjnych, powstańców na koniach, prawie sejmikujących..." Ci nowi reprezentanci narodu, których przybrano do Sejmu, poza normalną ordynacją wyborczą, aby podkreślić, że w powstaniu uczestniczą wszystkie ziemie dawnej Rzeczypospolitej - przylgnęli od razu do stronnictwa ruchu, bo przyciągał ich jego bezkompromisowy program niepodległości. Wśród świeżo pozyskanych sprzymierzeńców deputowanego Zwierkowskiego na pierwszy plan wysuwa się Narcyz hrabia Olizar - wprowadzony do sejmu jako poseł z Wołynia, a następnie wybrany senatorem-kasztelanem. Był to starszy brat, znanego doskonale Czytelnikom tej powieści, Gustawa Olizara z Korostyszowa* - przyjaciela rosyjskich dekabrystów i konkurenta do ręki pięknej generałówny Rajewskiej. Obaj bracia, obdarzeni talentem poetyckim i różnymi innymi zdolnościami artystycznymi, (* Interesujący szczegół z historii Korostyszowa przekazała mi pani Stanisława Szeptycka - prawnuczka Narcyza Olizara. Majątek rodowy Olizarów w drugiej połowie ubiegłego stulecia przeszedł na własność arystokratycznej rodziny rosyjskiej nazwiskiem Plemianników. Otóż syn ostatnich dziedziców Korostyszowa znany jest dziś całemu światu jako reżyser filmowy Vadim.) bywali przed powstaniem częstymi gośćmi w salonie literackim generała Wincentego Krasińskiego i pewne tradycje tego salonu podtrzymywali aż do wybuchu powstania. Wiadomo, na przykład, ze źródeł rodzinnych, że "bezpośrednio przed powstaniem Gustaw i Narcyz Olizarowie [...] postanawiają śmieszno-uczonymi komentarzami ilustrować poemat (Jaksy-) Marcinkowskiego "Rzeki Polskie". Powstanie przeszkodziło jednak opublikowaniu tych już do druku przygotowanych fraszek, a potem losy braci potoczyły się odmiennymi torami. Hrabiego Gustawa - obciążonego dawnymi kontaktami z "petersburskimi buntownikami"z miejsca aresztowała rosyjska żandarmeria i razem z innymi panami wołyńskimi wywieziono go w głąb cesarstwa. Hrabia Narcyz zdołał ujść sieciom policyjnym i - stanąwszy na czele sformowanego przez siebie oddziału partyzanckiego - przez pewien czas buszował ze zmiennym powodzeniem po szlakach powstańczych Wołynia. Po przejściu korpusu Dwernickiego do Galicji i po rozbiciu własnego oddziału, poeta partyzant przedarł się do Warszawy, gdzie przyjęto go z otwartymi ramionami, zwłaszcza w kręgu stronników Lelewela. Jako jedyny senator klubista - dysponujący ponadto apartamentem w bezpośrednim sąsiedztwie sal sejmowych - stał się Narcyz Olizar kimś w rodzaju przewodniczącego grupy posłów lewicowych i liberalnych, którą zaczęto nawet nazywać "kołem olizarowskim". Właśnie w mieszkaniu hrabiego Narcyza rozpoczęła się ostateczna rozprawa ze Skrzyneckim. "Zbiera się kilkunastu reprezentantów u członka Sejmu Olizara, który miał parę pokoi w Zamku Królewskim pozwolonych do zamieszkania - wspomina Walenty Zwierkowski - byli to po części nowo wybrani reprezentanci tudzież stronnicy kaliszan i ruchu. Narada prywatna rozpoczyna się 8 sierpnia, na którą podzielających myśl wniesioną: usunięcie wodza - coraz więcej przybyło, i z dyskusji i wyjaśnień pokazało się, że krok stanowczy zrobić koniecznie wypada; i zdecydowano na tej prywatnej naradzie, że nie można dłużej tolerować Skrzyneckiego, że nazajutrz, 9 sierpnia, wnieść potrzeba na sesji sejmowej potrzebę usunięcia go z dowództwa, jako nie wypełniającego decyzji rady (z 27 lipca), a przez to zostawiającego wszelkie korzyści nieprzyjacielowi. Ponieważ między radzącymi przewagę mieli stronnicy kaliszan i ruchu, przeto proponowano, aby B. Niemojowski lub Zwierkowski wniósł projekt, a obydwie partie poparły go, lecz zdecydowano, iż dla zakrycia zamiaru kto inny powinien zrobić inicjatywę i przeznaczono do tego nieobecnego na naradzie posła Swirskiego*. (* Józef Swirski, poseł z powiatu hrubieszowskiego, należał przez długi czas do gorących zwolenników naczelnego wodza, dopiero po Ostrołęce przeszedł na stronę jego przeciwników.) Zaproszono marszałka (Władysława Ostrowskiego - M.B.), który późno w noc przybywszy miał jeszcze znieść się z prezesem rządu i jego członkami, większości na propozycję uczynioną pewnymi być można było, polecono każdemu obecnemu przybycie wcześniej w to samo miejsce nazajutrz przed rozpoczęciem sesji sejmowej oraz przyprowadzenie na przedsejmową naradę członków, którzy by o ważności pomysłu byli przekonani. Wszystko się stało według umowy. Marszałek doniósł, że rząd podziela to samo zdanie, nawet i prezes jego, przybyło wielu kolegów i poseł Swirski podjął się inicjatywy". W wyniku inicjatywy "koła olizarowskiego" - mocno jednakże stonowanej w toku długiej dyskusji z ciągle jeszcze czynnymi stronnikami wodza - sejm uchwalił wysłanie do głównej kwatery Skrzyneckiego w Bolimowie nadzwyczajnej deputacji, opatrzonej "nieograniczonym pełnomocnictwem rozpoznania istotnego stanu rzeczy na linii bojowej, a nawet w razie potrzeby zarządzenia zmiany Wodza i nominowania jego zastępcy". Ale stronnicy Skrzyneckiego zdołali uzyskać to, że do rzeczonej delegacji nie wszedł żaden z jego głównych przeciwników, podpisanych na wniosku olizarowskim. Na pierwszych deputantów sejm wybrał jednomyślnie dwóch członków Rządu Narodowego: księcia Czartoryskiego i Wincentego Niemojowskiego, natomiast pozostałych komisarzy (2 senatorów i 5 reprezentantów) już nie wybierano, lecz wyznaczenie ich zlecono przewodniczącym Izb, którzy postarali się mandatami obdzielić sprawiedliwie wszystkie ugrupowania sejmowe. W rezultacie skład delegacji uformował się nijako, zupełnie nie po myśli inicjatorów przedsięwzięcia: większość pełnomocników sejmu wcale nie była przekonana, że Skrzyneckiemu rzeczywiście należy wodzostwo odebrać. Przyznaje to z niezadowoleniem Zwierkowski: "Ta to różność opinii w delegacji pojechała do obozu, półśrodek zgubny był powodem złego, stanowczo wypadało zdecydować: ma być jeszcze wodzem Skrzynecki lub nie, i stosownie do tego wyprawić komisarzy jednokolorowych". Sam pan Walenty w deputacji nie uczestniczył, ale jako sekretarz Izby Poselskiej był tak dokładnie wprowadzony w jej czynności, że relację jego można uznać za informacje z pierwszej ręki. "Delegacja, czyli deputacja, udała się do obozu, lecz przybywszy w dniu 10 sierpnia, wódz naczelny o wszystkim już wiedział, przegląd wojska uskuteczniał i gotował się na odpowiedź, robiąc sobie zwolenników w armii nowymi awansami, ozdobami, chociaż już nadzwyczajnie wielka była liczba oficerów. Deputacja nie znalazłszy wodza w głównej kwaterze wysłała do niego wezwanie, aby przybył, lecz i wezwanie takowe dopiero, gdy powtórzone zostało, skutek wzięło. Wódz przybywszy do głównej kwatery po wyjaśnieniu powodów przybycia deputacji do Bolimowa, napisał odezwę do niej. Jednak narady, przełożenia niektórych członków, a podobno i nadzieja, że większość deputacji złożona z jego zwolenników nie odważy się złożyć wodza z dowództwa, miały być pobudką do napisania, iż ulegnie woli deputacji, ale sam władzy nie złoży ("Głos sumienia kazał mi do końca dzielić niebezpieczeństwa i do końca siły moje w sprawie ojczyzny na czele wojska poświęcać"). Deputacja bolimowska na wzór deputacji nadzorczej (z okresu dyktatury Chłopickiego - M.B.) zaczęła postępować, na cóż prośby, kiedy rozkazać można? Chyba dla osłabienia powagi"... I dalej: "Deputacja dzieliła swe zdanie między utrzymaniem a usunięciem Skrzyneckiego. Sztaby i bliżej otaczający wodza za nim przemawiali, oddaleni i oficerowie z wojska kryjomo przybywający wykazywali konieczność zmiany wodza. Chciano zasięgnąć zdania samych generałów, wzywając ich do głównej kwatery, na co się wódz zgodzić nie chciał, twierdząc, że dla bliskości nieprzyjaciela oddalać się od swych komend nie mogą. Znowu traktowanie z wodzem, znowu korzenie się deputacji przed Skrzyneckim. Nareszcie hetman zezwala, aby generałowie dawali swe zdanie, ale pojedynczo. Ale żeby oprócz generałów wezwani zostali do wykazania, jaka jest myśl i życzenie armii, i wszyscy dowódcy niższej od generałów rangi. Deputacja przyjmuje co u wodza uprosiła, i przybywają pojedynczo generałowie, pułkownicy, dowódcy korpusów, dywizji, brygad, ich szefowie sztabu, kwatermistrze, a za nimi dowódcy oddziałów regularnych i partyzanckich, dowódcy baterii..." Wskutek niezdecydowanego postępowania reprezentacji sejmowej, przed stodołą bolimowską, w której założyli swą kancelarię deputanci, poczęły się dziać rzeczy dziwne i gorszące, przypominające najsmutniejsze praktyki sejmikowe z czasów szlacheckiej Rzeczypospolitej. Każdemu z przybywających oficerów stawiano kolejno pytania: Co pan myślisz o naszej pozycji? Jakie masz zdanie o naczelnym wodzu? Czy uznajesz potrzebę zmiany naczelnego wodza? itp. Tego rodzaju procedura prowadzić musiała do kompletnego rozprzężenia dyscypliny wojskowej, która i przedtem nie była już w obozie nadzwyczajna. Rozzuchwalony tłum oficerski wiecował jak za najlepszych czasów saskich. "Tworzyły się partye, koła i kółka, przemawiali publicznie improwizowani politycy, padały słowa namiętne, odzywały się groźby przeciwko Skrzyneckiemu". Nie brakowało także gróźb pod adresem deputacji, zwłaszcza ze strony młodych sztabowców wodza. Znaczna część korpusu oficerskiego ciągle jeszcze uważała przyjazd delegacji sejmowej za skutek osobistych intryg frondy generalskiej przeciwko "bohaterowi Olszynki Grochowskiej". "Większość deputacji po zebraniu znacznej części zdań nie tai myśli swej zostawienia przy dowództwie Skrzyneckiego - kontynuuje swoją opowieść Zwierkowski - kilku w mniejszości obstaje, aby zapytać się wodza wprzód, przed zawyrokowaniem: co dalej robić zamierza, jakie plany kampanii, dlaczego bitwy nie stacza [...] Na zapytanie, co dalej [...] zamyśla, gdyby przy komendzie głównej był zostawiony [...] tak obojętnie odpowiedział, że żądano wyraźniejszego tłumaczenia się. Znowu rzekł wódz, że siły przeważne nieprzyjaciela pod Łowiczem i gdyby musiał Warszawę opuszczać, nie złoży broni w stolicy, bo nie uważałby za skończoną kampanię. W. Niemojowski zniecierpliwiony odezwał się, że widzi, iż bić sie wcale nie chce, a przynajmniej nie myśli o spotkaniu sie z nieprzyjacielem przed Warszawą ani o obronie stolicy, że zdanie Sejmu i rządu przeciwne temu planowi wodza; i ubolewał, iż dotąd tylko się wojsko nasze cofa, nadto w zapale parę wyrazów dobitnie wymówił, dających poznać, że pogorszenie naszego stanu wypływa ze złych obrotów wojska, z niedecyzji wodza. Skrzynecki oburzony wymawia się prawie tymi słowy: jakże bronić koniecznie stolicy, kiedy nie ma ani zapasów żywności, ani materiałów potrzebnych do stawiania mostów, a stąd utrzymanie się w stolicy długo niepodobne, a nawet niebezpieczeństwo zagraża, gdyby szybki odwrót wypadło robić, a temu winien członek rządu, W. Niemojowski, zarządzający administracją. I dalej robił wyrzuty, atakował rząd, bronił swego twierdzenia. Niemojowski cierpliwie wysłuchawszy głosu wodza, który już kilka innych członków (delegacji) zbijać zaczął, wydobył z kieszeni papiery i odezwał się do zgromadzonych, pokazując szczegółowe raporta, które podwładni trudniący się administracją składali, i rzekł: oto są dowody, że żywności jest tyle przysposobionej, iż całej armii przez sześć tygodni na niczym zbywać nie będzie, a znaczne zapasy spodziewane; że materiały na mosty gotowe, o czym wodza zawiadomił, lecz zajęcie się stawianiem ich do dowódcy należy; wódz nie przeznaczył inżynierów, aby mosty chociażby na przypadek potrzeby użytek z nich był nieodzowny; ale bitwę koniecznie stoczyć przed Warszawą należy i szkoda, że jej dotąd unikano. Znowu kilku członków poparło Niemojowskiego i nalegało, aby koniecznie bitwę stoczył. Wódz przynaglony interpelacjami rzekł, że sumienie nie dozwala jemu dwóch lub trzech tysięcy rodaków wystawić na śmierć niezawodną, na bitwę, z której żadnych pomyślnych rezultatów spodziewać się nie można; że jedyne nasze zbawienie przeciągać walkę jak najdłużej, chociażby i Warszawę opuścić wypadło, bo interwencja dworów europejskich niezawodna [...] Deputacja oburzyła się dopiero wtenczas na wodza i zaczęła rozbierać, co wódz powiedział, a mianowicie zastanowiło ją, że Warszawy bronić nie myśli. Mniejszość, chcąc złożyć z dowództwa Skrzyneckiego, stała się wówczas większością, tym więcej, gdy niektórzy wyznali, że w prywatnych rozmowach wódz dał się słyszeć, że ani jednego niepotrzebnie straconego człowieka nie chce brać na swą odpowiedzialność, a wydanie bitwy uważa (za) niepotrzebne. Zapadła decyzja na koniec stanowiąca usunięcie Skrzyneckiego, jednak przy wotowaniu dwóch jeszcze za utrzymaniem tegoż na hetmaństwie wotowało..." Po usunięciu wodza zajęto sie wyborem jego zastępcy na podstawie opinii, zebranych od dowódców obecnych w Bolimowie. I tu spotkało delegację przykre zaskoczenie: generał Skrzynecki utracił wprawdzie wielu zwolenników, lecz nadal pozostawał najpopularniejszym z generałów. Przy ogólnej liczbie 68 głosujących, padły na niego 22 kreski, czyli więcej niż na któregokolwiek z jego współzawodników. Porządek otrzymania głosów był następujący:1) Skrzynecki, 2) Kazimierz Małachowski, 3) Dembiński, 4) Umiński, 5) Prądzyński, 6) Łubieński. Głosujący w obozie bolimowskim nie znali przecież dramatycznych scen, jakie rozegrały się w głównej kwaterze między Skrzyneckim a Prądzyńskim przy okazji każdej kolejnej operacji wojennej, a poza tym ulegali szumnej propagandzie szerzonej przez otaczającą wodza "trzmielnię paziów": Skrzynecki pozostawał dla nich nadal autorem świetnych zwycięstw wiosennych, a Prądzyński - intrygantem, kopiącym dołki pod przełożonym. Deputantów przestraszyła ta względna popularność usuniętego przez nich wodza - tym bardziej że w obozie bolimowskim stawało się coraz niespokojniej i goręcej. "Rozbiegły się wieści po armii - pisze Zwierkowski - że deputacja postanowiła usunąć z dowództwa gen. Skrzyneckiego, i zaczęto intrygować, aby decyzję zniweczyć, eks-wodza na miejscu utrzymać, sztaby, szczególnie ze ślepymi zwolennikami niedoszłego do korony, odsuwanego od buławy, zamyślały rozpędzić deputację; liczyli na pułk 8 piechoty, blisko głównej kwatery stojący, pułk, w którym za czasów Konstantego Skrzynecki dowodził. Patrioci z drugiej strony, oficerowie różnych stopni i pułków opuszczali swe miejsca i już nie tylko sami, lecz z oddziałami do miejsca obrad pospieszyli. Odgrażania, kłótnie, zapowiadanie użycia bagnetów, sejmikowanie ciągłe. Jedni się zabierali do walki między sobą, drudzy wyrzutami obrzucali delegację, strasząc nawet wykłuciem tych, którzy by wzbraniali się zmienić decyzję. Stałość charakteru, którą zawsze okazywał W. Niemojowski, była stałą niewzruszoną, z powagą on odpowiadał i nakazywał słuchać decyzji. Ks. A. Czartoryski jeszcze miał reszty znaczenia, a szczególniej u stronnictwa arystokratyczno-dyplomatyczno-sztabowego, które atak chciało przypuszczać; a widząc, że książę prezes wspiera zdanie kolegi, przestało szturmować. Deputacja ochłonęła z trwogi". Wincenty Niemojowski zaproponował na zastępcę wodza pierwszego w głosowaniu po Skrzyneckim, blisko już siedemdziesięcioletniego generała Kazimierza Małachowskiego - człowieka o nieposzlakowanej opinii, cieszącego się wielkim autorytetem w armii i w społeczeństwie. Większość deputacji uznała jednak, że w sprawie wyboru zastępcy należy zasięgnąć rady destytuowanego wodza. "Znowu (na) radę zaciągnięto wodza..., a wódz rzekł, że nie można nikogo innego powoływać, jak tylko gen. Dembińskiego, który świeżo odznaczył się, ma opinię, zdolności, charakter nieugięty, że jego tylko jednego słuchać będzie wojsko. I przyjęto radę, i zdecydowano, że Dembiński zastępcą wodza, jeden tylko W. Niemojowski dał kreskę za Małachowskim. Dembiński wezwany nie ociągał się z przybyciem..." W oczach większości deputantów za Dembińskim przemawiały dwa względy: jego, szeroko już znana, nienawiść do Towarzystwa Patriotycznego oraz jego przyjaźń z ustępującym wodzem, gwarantująca pozostanie Skrzyneckiego w armii. "Cała czynność deputacji nacechowana była trwogą, niepewnością, niezdecydowaniem się stanowczo - wyrzeka na pełnomocników sejmu pan Walenty. - Proszono wodza, aby przybył, proszono, aby stanowczo powiedział, czy się bić będzie, usprawiedliwiano się niejako, aby się nie gniewał, iż go usunąć wypada. Nie chciano wglądać w przeszłość, radzono się, kogo na miejsce jego powołać zastępczo. Czyli ta myśl zastępstwa nie była okienkiem, którym by wnijść do dawnych podwoi mógł Skrzynecki? Plan to dyplomatów w Sejmie. Całe postępowanie deputacji było oznaką delikatności i szacunku dla Skrzyneckiego. Nie jest naganna delikatność, a bardziej przyzwoitość w życiu prywatnym, ale gdzie (chodzi) o interes publiczny, o los całego narodu, tam delikatne obchodzenie się z przestępnym jest zbrodnią, tam surowość pierwsze zająć powinna miejsce po sprawiedliwości". W dniu 12 sierpnia Skrzynecki oficjalnie przestał być hetmanem powstania. Tegoż dnia jego zastępca wydał swój pierwszy rozkaz dzienny do armii. Ostatnie tego rozkazu zdania musiały brzmieć w uszach Zwierkowskiego jak szyderstwo: "Żołnierze, znacie i cenić umiecie poprzednika mojego. Idąc jego przykładem, potrafię na ufność waszą zasłużyć. Obym, gdy się skończy wojna, którą prowadzimy, tyle mógł nabyć prawa do wdzięczności waszej i potomności, ile go mężny gen. Skrzynecki nabył. Niech żyje mąż ten cnotliwy, mąż ten bez trwogi i zmazy, niech żyje gen. Skrzynecki!" "I takież to pochwały - gniewa się pan Walenty - godziło się dawać jednemu z głównych zatracicieli sprawy narodowej, dyplomacie w obozie, tańcującemu tylko około stolicy, a gdy ruch nieprzyjaciel zrobił ustępującemu ciągle? Godziż się wielbić i naśladować tego, co najdłużej paraliżował zapał wojska? Godziż się temu, który się przerżnął z Litwy, brać wzory od Skrzyneckiego? Zaślepienie lub przyjaźń zgubiły następcę, nie uratowały poprzednika..." Lewica powstańcza uznała mianowanie Dembińskiego za jeszcze jeden podstęp partii arystokratyczno-dyplomatycznej, a jego odezwę do wojska - za wyzwanie rzucone narodowi. W "Nowej Polsce" ustosunkowano się do tej sprawy w arcyzasadniczym artykule pt. Mądry Polak po szkodzie. "Czyliż mało jeszcze klęsk, mało krwi, na darmo przelaney, czyli już nie czas bydź mądrymi - wołał organ klubistów - Polacy, kiedyż nam się oczy otworzą? - czy wtenczas, kiedy fakcya, okropna fakcya, śmieiąc się z łatwowiernych, z dobrodusznych, rusztowanie przygotuje i cara w mury stolicy wprowadzi? Nie iestże to zgrozą Skrzyneckiemu składać podziękowania? Czyliż ieszcze nie czas wszystkie podeyrzane osoby iżeli nie pociągnąć do krwawey odpowiedzialności, to przynaymniey z sztabów, od steru usunąć. Przeczytaycie Polacy rapport sztabu, iak Skrzynecki Dembińskiego nazywa wodzem, iak Dembiński wychwala Skrzyneckiego, i osądźcie czyli nie ekzystuje ręka, co niszczy zamiary seymu, zamiary patryotyczney izby poselskiey. Na miłość oyczyzny! Polacy, obudźcie się, czyliż nasza rewolucya nie wyda energicznych mężów, czyliż w gronie izb nie zjawi się śmiały głos, którego brzmienie odbije się o piersi narodu, o serca Polaków. Usuńcie Skrzyneckiego, wszystkich co kierowali Chłopickim, co wypuścili Lubowidzkiego, co wreszcie za podeyrzanych są uznani: Łubieńskiego, Aleksandra Krysińskiego, Załuskiego i.t.p. Wyśledźcie wszystkich, co nie poięli ducha narodu, ducha rewolucyi, a ieszcze godzina zbawienia uderzy. Ale ieżeli się będziemy ospale na wszystko martwo poglądać, ieżeli złego z korzenia nie naprawimy, upadnie Polska. Przeklęstwo czeka nawet tych mężów, którzy Polskę kochaią, ale nie maią śmiałey energii. Zbawienie oyczyzny żąda zmiany w systemacie, nie w poiedynczey osobie. Posłowie, pamiętaycie, że znowu powie historya, że umieią Polacy poledz na polu chwały, a nie umieią rozwinąć energii w rządzie i w radzie". W nocy z 13 na 14 sierpnia mieszkańców Warszawy zaalarmowała wieść, że główna armia powstańcza niespodziewanie opuściła swoje stanowiska nad Rawą i Bzurą i rozpoczęła powolny odwrót w kierunku stolicy. Spadło to na ludzi jak grom. Teraz już nikt nie wątpił, że wojsku nadal rządzi Skrzynecki, a Dembiński podporządkowuje sie jego zgubnym dyrektywom. 14 sierpnia na murach miasta pojawiły się plakaty: "Skrzynecki z wojskiem cofa się od Bolimowa, a więc zdradza". Z ust do ust przekazywano sobie słowa, które obalony hetman powstania wypowiedział o swoim zastępcy generale Dembińskim na uczcie pożegnalnej, wydanej w Bolimowie dla delegacji sejmowej: "Znam charakter wodza, któregoście wybrali, i wiem, że nie pozwoli się za nos prowadzić i że prędzej zrobi 18 Brumaire".* (* ÂÁyÂŔ 18 Brumaire [9 listopada] 1799 roku generał Napoleon Bonaparte, po powrocie z Egiptu, dokonał wojskowego zamachu stanu, kładąc kres władzy Dyrektoriatu.) Wśród powstańczej lewicy utwierdzało się przekonanie, że odwrót armii musi sie zakończyć wojskowym zamachem stanu, a następnie kapitulacją i uwolnieniem z więzienia generałów oskarżonych o zdradę. "Nieukontentowanie powszechne - wspomina Walenty Zwierkowski - prawie w jednej chwili okazało się w armii i w stolicy, między wojskiem i obywatelami, w Sejmie i rządzie, wszędzie rozdwojenie, niemiłe spoglądanie na siebie stronnictw, gotowanie się do starcia. Takim był dzień 14 sierpnia, dzień poprzedzający wielką burzę, wielkie wstrząśnienie, mające na celu zburzenie złego, zaprowadzenie energicznego, narodowego, patriotycznego działania w chwili, gdy wszystko do upadku prowadziło, gdy nieprzyjaciel jak dawniej bezkarnie zbliżał się i okrążał kilka mil jeszcze tylko zostawionego kraju, w którym władze naczelne i siły zbrojne polskie skoncentrowane czekały niejako zgonu, przyprowadzone na grób przez naczelników władzą i dyplomacją". Badając genezę wydarzeń 15 sierpnia, Zwierkowski zastanawia się nad przyczynami, które doprowadziły ludność stolicy do stanu krańcowego rozdrażnienia i wybuchu. Zdaniem dziedzica z Białej Wielkiej jedną z głównych przyczyn była konsekwentna niechęć władz powstańczych do uzbrojenia warszawskiego pospólstwa, a tym samym - do zapewnienia mu pełnego uczestnictwa w obronności kraju i rodzinnego miasta. Siły obronno-porządkowe stolicy składały się z dwóch formacji: Gwardii Narodowej, do której miały dostęp jedynie sfery posiadające oraz ze Straży Bezpieczeństwa, rekrutującej się w większości z niezamożnych dołów stołecznych. Otóż stosunek władz powstańczych do tych dwóch formacji był bardzo różny. Upodobniona do wojska Gwardia Narodowa miała mundury i broń palną, natomiast wyposażenie wojskowe Straży Bezpieczeństwa (konserwatyści nazywali ją po cichu "strażą niebezpieczeństwa") - starano się ograniczyć do minimum. "Nie życzył sobie system panujący, aby Straż Bezpieczeństwa była - pisze Zwierkowski. - Najlepszy na to sposób wynaleziono: nie dawać im broni i chociaż nie myślano, by ich w karabiny uzbroić, bo nawet w armii tej broni brak pokazywał się, ale nawet przygotowane piki i kosy dla straży leżały na składzie; część tylko siecznej broni udzielona tysiącznikom pod ich odpowiedzialnością, część potrzebna dla spełniania służby. Używano wprawdzie dla ulżenia Gwardii do służby Straż Bezpieczeństwa, ale zwyczajnie oddawano ją pod komendę gwardzistów i rozstawiano po kątach lub mniejszych ulicach, aby widoku łachmanami nie obrażali. Nie oswajano ciągle z bronią, z musztrą, ze służbą wojskową tylu ochoczych ludzi, bo nawet kosa lub pika niebezpiecznym narzędziem w ręku wolnego, postrachem arystokratów i dyplomatów. Nie cztery, nie czternaście, ale 28.000 lub więcej mogło być straży, lecz zamiast podnosić znacznie, do czterech tysięcy zmniejszono liczbę rąk mających gromić nieprzyjaciela. Godziłoż się takie i tylorakie robić różnice między obrońcami Polakami, między ludźmi chcącymi wystawić mur z piersi swoich dla obrony miasta. Bogatsi mieli zasłaniać nie tylko ojczyznę, ale majątki, posiadłości znaczne w mieście mundurem i bronią palną. Ubodzy jedynie ojczyznę ratować chcieli z bronią, jaką im przeznaczono, czekając zbliżenia się nieprzyjaciela z kosą lub piką w ręku [...] Pierwsi mieli podwójny interes, drudzy jeden tylko - czysto patriotyczny, który system nasz jeszcze starał się paraliżować! W ludzie to pałała chęć wywarcia zemsty nad zabójcami narodowości i wolności Polaków, ale obawa wspólników przyprowadziła (tę chęć) do nicości i dokonano, co zamierzono. Byłoż to rewolucyjne działanie lub kierunek zabójczy z planu? Tyle rąk, tyle sił marnując!" Czytając te gniewne słowa deputowanego klubisty (i zarazem majora Gwardii Narodowej) odnosi się wrażenie, że są one jak gdyby przedłużeniem dramatycznego sporu Lelewela z Czartoryskim. Bo przecież mówi tu Zwierkowski o jednym ze skutków zabójczego dla sprawy powstańczej umiarkowania rządowych "dyplomatyków". Ukazuje kolejny - po zaprzepaszczeniu reformy włościańskiej - wypadek, kiedy to stanowa prywata przeszkodziła pełnemu uruchomieniu sił narodu dla obrony kraju przed wrogiem zewnętrznym. Z pasją odpiera "szwoleżer złej konduity" argumenty, którymi konserwatyści starali się usprawiedliwiać swą niechęć do uzbrajania "motłochu". "Niechaj się przestępny system nie uniewinnia przezornością i obawą rabunków, bo lud Warszawy w czasach kościuszkowskich nie rabował, ale gromił nieprzyjaciela, karał tylko zdrajców. Lud Warszawy 29 listopada chwycił także za broń, strzegł skarbu publicznego, chciał iść na ogień zastępów konstantynowskich, ale miał zabroniony udział w gromieniu nieprzyjaciela. Lud Warszawy bronił własności prywatnej nawet Żydów, których nie cierpiał, karał sam przestępnych złodziei, ale nie mógł po kilku miesiącach jeszcze dosięgnąć największych zbrodniarzy. Lud Warszawy za czasów Kościuszki wielką pomoc dawał armii, walczył z nią, a nawet gdy się także oburzył na przestępnych, na magnatów płatnych od Moskali, nie został rozbrojony, bo oceniono korzyści siły ludu. Teraz ludu nie chciano użyć, nie chciano uzbroić, chociaż równa potrzeba jego pomoc wywoływała; bo wyżej ceniono kilku lub kilkunastu winowajców, których lud nie cierpiał, niż dobro ojczyzny. Lud Warszawy czuł (upośledzenie) własne, widział i wiedział, co się dzieje, nie miałże się oburzać?" Według Zwierkowskiego najbardziej bezpośrednią przyczyną powszechnego wzburzenia było niezrozumiałe odwlekanie osądu w sprawie "zbrodniarzy stanu", więzionych na Zamku Królewskim. W miarę upływu czasu ulica warszawska umacniała się w przeświadczeniu, że za tą trudną do wytłumaczenia opieszałością instancji sądowych kryć się musiała jakaś zdrada ogólniejsza, że generał Jankowski i inni "spiskowi" mieli we władzach powstańczych potężnych protektorów, a może nawet wspólników, którzy ze względu na własny interes pragnęli ich uchronić przed wymiarem sprawiedliwości. "Wołano o sąd, o karę na wiele osób, ale władze za nic głos ludu uważały - pisze Zwierkowski - Lud wołał, że na generałów sądu potrzeba, a oczyszczenia lub ukarania domagał się [...] Lud wołał: czemu Jankowski i Bukowski nie osądzony [...] dlaczego zwłóczą wykazanie zdrady, kiedy ją ogłoszono, dlaczego wlecze się sąd doraźny, wolniej postępując jak zwyczajny. Ale dyplomaty wyśmiewali głosy podobne i jako rzecz niewartą odpowiedzi uważali..." I nieco dalej: "Na dni kilka przed 15 sierpnia już zaczęły grupy pokazywać się po mieście, szczególniej około Zamku w nocy, już policja wiedziała, bo takowe rozpędzano, już odgłos dawał się słyszeć, iż zdrajców nie sądzą i szpiegów dlatego, aby ich Moskalom oddać albo im ucieczkę ułatwić. Nie przypuszczano jednak gwałtownego wstrząśnienia, osobliwie gdy nieprzyjaciel blisko, chociaż zaburzenie 29 czerwca było przestrogą, chociaż przykłady dawniejsze w świeżej powinny były zostawać pamięci, chociaż jawnie Gwardia Narodowa i wojskowi nieukontentowanie okazywali, Klub krzyczał, pisma ciągle z systemem walczyły. W armii chaos wielki zrobiły sejmiki deputacji sejmowej, zbliżenie się wojska pod stolicę i relacje z ludem coraz więcej pomnażały oburzenie; zmiana wodza nie zadowalała. Owo zgoła nieukontentowanie ogólne popychało do kroku gwałtownego". Z relacji deputowanego klubisty wyłania się obraz Warszawy z tamtych dni: zrozpaczonej i gniewnej, zbuntowanej i gotowej na wszystko. W mieście wrzało jak w wulkanie na chwilę przed wybuchem. Między ludźmi krążyła świeżo wydana broszura pod kilometrowym tytułem: Zagadnienia śpiesznego wyjaśnienia i rozwiązania, i następnie przedsięwzięcia zaradczych środków dla dobra i zbawienia ojczyzny wymagające. Broszura zawierała pięćdziesiąt osiem pytań pod adresem rządu, sejmu i wodza naczelnego - uzgodnionych na zebraniach Towarzystwa Patriotycznego. Pytania te układały się w nieubłagany akt oskarżenia całej dotychczasowej koncepcji politycznej powstania i jej praktycznych realizacji we wszystkich dziedzinach życia publicznego. Domagano się ustąpienia z rządu księcia Czartoryskiego i usunięcia z władz powstańczych wszystkich osób niepewnych. Żądano ustanowienia komisarzy politycznych z ramienia Towarzystwa Patriotycznego przy sztabie głównym naczelnego wodza i przy gubernatorze. Wiele pytań, a raczej postulatów, dotyczyło obrony Warszawy przed spodziewanym szturmem nieprzyjaciela. Wołano o uzbrojenie wszystkich rąk chętnych do bronienia powstańczej stolicy.* (* Właśnie deputowany Zwierkowski miał odczytać te pięćdziesiąt osiem pytań w sejmie, ale sprzeciwił się temu marszałek Władysław Ostrowski.) Wrogość między zwalczającymi się stronnictwami politycznymi osiągnęła w owych dniach swoje apogeum. W prasie konserwatywnej mieszano z błotem klubowców, nie wahając się nazywać ich "duchami moskiewskimi", zmierzającymi do rozbrojenia moralnego narodu; klubiści ze swej strony oskarżali "arystokratów" i "dyplomatów" o wszelkie możliwe zbrodnie. Kiedy w dniu 12 sierpnia zmarli nagle na cholerę dwaj wybitni działacze Towarzystwa Patriotycznego: mecenas Józef Kozłowski (umarł tak ubogi, że trzeba się było złożyć na skromną trumnę i na opłacenie dołu") oraz redaktor "Nowej Polski" Ludwik Żukowski (jego właśnie przewidywano na komisarza politycznego przy gubernatorze), "w Warszawie szeptano, że to nie cholera morbus, ale podana ręką kontrrewolucjonistów trucizna położyła kres życiu obu radykałów". 14 sierpnia wieczorem ludziom idącym do teatru rozdawano afisze z wyrysowaną na odwrocie szubienicą, przy której widniały dwa nazwiska: Skrzyneckiego i Czartoryskiego. Wiceprezes Towarzystwa Patriotycznego nie stara się wcale ukrywać, że niezależnie od jawnej działalności klubu, którego zebrania przybierały w tym czasie charakter masowych wieców politycznych - istniał jeszcze wtedy w Warszawie zawiązany przez "młodzież belwederską" podziemny ruch spiskowy, stawiający sobie za cel zburzenie złego, zaprowadzenie energicznego, narodowego, patriotycznego działania w chwili, gdy wszystko do upadku prowadziło"*. (* Historycy powstania listopadowego utrzymują że istniały wtedy w Warszawie dwa rewolucyjne sprzężenia, złożone z członków Towarzystwa Patriotycznego. Grupka klubistów z Lelewelem, Mochnackim, Krępowieckim i Bronikowskim - zbierająca się na swe tajne konwentykle w mieszkaniu żony redaktora "Dziennika Powszechnego Krajowego" Cecylii Chłędowskiej i wskutek tego nazywana "Klubem pani Chłędowskiej" - miała podobno porozumienie z Krukowieckim, do czego przyczynił się Maurycy Mochnacki, znający generała jeszcze z domu rodziców. Drugi spisek, mający w swym gronie czołowych radykałów Towarzystwa, grupował się wokół księdza Pułaskiego i obradował w mieszkaniu gospodyni Marianny Dębińskiej. Walenty Zwierkowski musiał pozostawać w kontakcie z obydwoma "spiskami", gdyż w jednym i drugim był brany pod uwagę przy ewentualnej obsadzie przyszłych władz powstańczych. W "Klubie pani Chłędowskiej" przewidywano go na dowódcę Gwardii Narodowej, u pani Dębińskiej zamierzano go wprowadzić do kilkunastoosobowego "dyrektoriatu".) "Tworzyły się nowe sprzysiężenia w stolicy i armii - pisze Zwierkowski - z niektórymi wszedł w relacje Krukowiecki, ale nie wszyscy (mu) ufali; wielu wchodziło w ocenienie, z jakich powodów powstaje on przeciw Skrzyneckiemu, ale widzieli, że co mówił dawniej, ziściło się, i stąd wnioskowali, że i teraz szczerą prawdę bezinteresowną mówi. Dlatego to zaczęto popierać Krukowieckiego, do czego przyczyniała się znana jego energia, ale charakteru nie znano, a celu złego nie przypuszczano..." W dalszym toku relacji wymienia Zwierkowski siły za pomocą których uczestnicy spisku zamierzali zrealizować swoje plany: "Były oddziały powstańców litewskich i korpusik Dembińskiego pod Warszawą od 4 sierpnia i do nich trafili spiskowi. Początkowo (żołnierze tych oddziałów) ufali Dembińskiemu i on na nich liczył, ale gdy gubernator pojechał komenderować armią, a siła ta zbrojna przekonała się, o co rzecz idzie, i że Dembiński błądzi, stanęła przy sprawie ludu. Spiskowi liczyli od niejakiego czasu na pomoc tego zastępu, jako też na pomoc wielu braci w armii i na Straż Bezpieczeństwa. Lecz głos między ludem i prostym żołnierzem nie był tajny, który się objawił, że panowie za Kościuszki zdradzili i teraz zdradzają, że trzeba spełnić wyrok, który ułożyli nie na piśmie, lecz w swym przekonaniu. Zaczęli masami uczęszczać na Klub ludzie mundurowi i niemundurowi, w surdutach i spencerkach, a przysłuchując się głosom, wołali: będzie latarnia i postronek w robocie*. (* Uczestniczący w zebraniach Klubu Patriotycznego powstaniec z Wołynia Piotr Kopczyński odnotował w swoim sierpniowym diariuszu: "Co tu się dzieje. Jakie stronnictwa. Jakie zdrady! Jak wielkie szkody stąd wynikły: o Warszawo! O Polsko! Którąśmy w tak różowym z daleka widzieli kolorze, gdybyśmy pierwej to widzieli, na co teraz patrzymy, zostalibyśmy spokojnie w naszych zagrodach, nigdybyśmy nie narażali żon i rodzeństwa naszego, ani życia własnego, ani majątków naszych na to tylko, aby wszelkie skutki poświęcenia się dla ojczyzny przez zdrajców zniweczone zostały".) Władze obojętnie na wszystko patrzyły, operacją w obozie zatrudnione. Gubernator, raczej zastępca jego Węgierski, nie odważał się ani Klubu atakować, ani gromadnych kup rozpędzać, aby reakcję nie przyśpieszył. Gwardia Narodowa miała wszystko uspokajać, ale i ta już była oburzona czynami przewodników, bo i oni byli Polakami, dobra ojczyzny pragnęli. Gdzie wojsko, obywatele, młodzież i lud prosty jednym duchem przejęte, tam iskra pożar zarządza, tam dyplomacja nie ma siły oparcia się". Rewolucyjne siły listopada zamierzały jeszcze raz potrząsnąć systemem rządzącym, aby ocalić powstanie i skierować je na właściwe tory. Ogłoszony 14 sierpnia w "Gazecie Polskiej"artykuł wstępny pt. "Sumienie" miał brzmienie surmy bojowej, zagrzewającej do ataku: "O, wy wszyscy, coście ślepo ufali i ślepe zaufanie wmawiać w nas starali się, otwórzcie oczy i patrzcie, do czego ufność bez granic doprowadza. - Stojemy dziś w krytycznem położeniu; wszelkie nieporozumienia, wszelkie osobistości ustać powinny, a niebezpieczeństwem połączeni, myśleć i działać jedynie ku ocaleniu ojczyzny należy. Na stronę odrzućcie wszelkie względy i delikatności, wszelką fałszywą wspaniałość i umiarkowanie; surowe i bezzwłoczne kary na zdrajców i niedołężnych, którzy sumienie zawiedli i zawodzą sprawę publiczną, energia w działaniu, pilność w dostrzeganiu i szybkie zapobieganie złemu, mogą nas jeszcze ocalić! - Lecz jeżeli się silnie do obrony i jednomyślnego działania nie weźmiecie, czeka was najsmutniejsza przyszłość oraz przekleństwo potomności i całej Europy". Potem nastąpił pamiętny dzień 15 sierpnia... Były szwoleżer Walenty Zwierkowski nie zapomina podkreślić, że "był to dzień świąteczny, dzień wielbiony, dzień imienin Napoleona, dawcy konstytucji i twórcy Księstwa Warszawskiego". Przy okazji można się dowiedzieć, jak wiceprezes Towarzystwa Patriotycznego odnosił się do "bohatera wieku" i za co, przede wszystkim, obdarzał go wdzięczną pamięcią. "Powód największy uwielbiania Napoleona przez ludzi myślących był ten - słowa są Zwierkowskiego - że on część ludu polskiego jednym słowem zrobił równym w obliczu prawa, położył granice, od której iść naprzód, a nigdy w tył cofać się nie można. Ta konstytucja zrobiła to, czego konstytucja 3 maja nie objęła i była powodem, że na kongresie wiedeńskim zniszczyć jej głównych zasad nie odważono się. Napoleon wielki krok za nas zrobił, do nas należało więc wielbić pamięć jego". Przy przeglądaniu dokumentacji 15 sierpnia znowu trzeba się cofnąć pamięcią do wcześniejszego o dni jedenaście dramatycznego sporu Lelewela z Czartoryskim. Wszystko, o co spierano się w dniu 4 sierpnia - w dniu 15 sierpnia osiąga swe dopełnienie i rozwiązanie. Historyczny dzień zapoczątkowała ostateczna kompromitacja koncepcji dyplomatycznej powstania. "Przeznaczenie mieć chciało - pisze Zwierkowski - aby nad grobem stojąca nasza dyplomacja tego dnia, w którym skonać miała, pokazała urzędownie swe matactwa rodakom". Słowa te odnoszą się do okólnika "wydziału dyplomatycznego" Rządu Narodowego - we wczesnych godzinach rannych 15 sierpnia rozesłanego do polskich przedstawicielstw za granicą. W okólniku tym zalecano rozpaczliwie posłom zagranicznym dalsze zabiegi o pomoc "europejskich gabinetów", ale równocześnie stwierdzano zupełne bankructwo dotychczasowej polityki liczenia na obce siły. "Jeżeli Francja i Anglia opuszczą nas teraz i w niczym nie spełnią nadziei naszych, które nam robiły - głosił okólnik - nie będzie wcale przyczyną upadku naszego ani wysilanie Rosji, ani nieprzyjaźń Prus, ani obojętność Austrii, ale tak mówiąc - sympatia Francji i Anglii, którą nam okazywały. Gdyby te dwa mocarstwa były z samego początku stanowczo odrzuciły nasze żądania, gdyby nam wszystkie jaśnie i wyraźnie powiedziały, nie zmieniając sposobu wysławiania się nawet w ostatnich momentach, gdyby wyrzekły: nie wesprzemy was, chociaż byście nawet przez siedem miesięcy opór robili sile cesarstwa rosyjskiego i gdybyście zdarli urok, który to mocarstwo robi tak silnym bardzo; nie wesprzemy was, nawet gdybyście wzbudzili sympatię wszystkich narodów, gdybyście sobie nawet zjednali pochwały całej Europy, pełne egzaltacji z powodu waszej odwagi, a szacunek gabinetów z powodu umiarkowania, nie wesprzemy was, nawet gdyby wszyscy Polacy zostający pod panowaniem rosyjskim patriotyczne uczucia okazali i takowe usprawiedliwili i dowiedli ich bohaterskim poświęceniem się, nie wesprzemy was, nawet ani z powodu mądrej i wspaniałomyślnej polityki. Słysząc podobne wyrzeczenia, poznalibyśmy stanowczą determinację gabinetów paryskiego i londyńskiego, nie bylibyśmy dali się uwodzić zwodniczymi iluzjami i chwycilibyśmy sie byli innych środków zbawienia, które by dla nas może pomyślne zrządziły skutki. Ale opierając się na szlachetności i mądrości gabinetów, i tym ufając, nie wyciągnęliśmy korzyści, które się nam przedstawiały wewnątrz, a to dla zyskania aprobacji gabinetów, dla zasłużenia na ich zaufanie, dla zapewnienia sobie ich wsparcia. Zastosowaliśmy nasze postępowanie do ich chęci i dla zadowolenia gabinetów i nigdy nie zboczyliśmy z drogi największego umiarkowania, które może sparaliżowało wiele usiłowań mogących nam być użytecznymi. A nawet w tych ostatnich czasach, gdyby nie było obietnic gabinetowych, może byśmy już byli zrobili krok stanowczy. Ale żądano od nas dwóch miesięcy tylko jeszcze egzystencji, sądziliśmy więc, iż wypada temporyzować i nie spuszczać się na los szczęścia. A dziś przekonywamy się, że to tylko los szczęścia zbawić nas może". Czuje sie po prostu, jak Walentemu Zwierkowskiemu pióro drży z pasji, kiedy omawia, to oświadczenie dyplomatów warszawskich. "Nie liczono na swoje siły, nie wyciągano umyślnie korzyści, jakie się przedstawiały, przeto działano wbrew opinii publicznej, zdradzono naród - feruje swój bezwzględny wyrok wiceprezes Klubu Patriotycznego. - Wyznanie jawne, że nasza dyplomacja umyślnie paraliżowała wszystko, że powstanie rewolucją nazywała, zarazą, którą wstrzymała, i stąd zasługi chciała wyprowadzić... Nie ten cel był naszej walki, naszych usiłowań i dlatego przedsiębrano środki, wyszukiwano sposoby, aby zabić dążenia ludu jasno widzącego, słusznie więc lud pragnął obalić system zabójczy. Noc zatem 15 sierpnia wynikła z oburzenia się na zdradzanie nas przez stronników wodzów, rządców i dyplomatów [...] Porwanie za broń ludu 15 sierpnia było nieodzowne, nastąpić ono koniecznie musiało [...] Okólnik dyplomatyczny przyłączony jest spowiedzią przestępnych, dowodem, kto wywołał oburzenie się, kto wywołał reakcję zbrojną". Gniewne słowa Zwierkowskiego brzmią przekonywująco, ale... pozostają tylko słowami. W kilkanaście godzin po ogłoszeniu ostatecznego bankructwa przez rzeczników "dyplomacji", równie żałosną i ostateczną klęskę poniosła druga koncepcja polityczna powstania: "rewolucja". Kiedy wieczorem tego dnia rozgorączkowany tłum pospólstwa i wojskowych wypełnił przestrzeń między Pałacem Rządowym a Zamkiem Królewskim - zabrakło temu tłumowi przywódców, którzy potrafiliby jego sprawiedliwy gniew wykorzystać dla celów zamierzonego przewrotu politycznego. Schował się przed ludem za firanką Pałacu Rządowego Joachim Lelewel, ukrył się w cudzym domu Maurycy Mochnacki, przelękli się odpowiedzialności trybuni Towarzystwa Patriotycznego. Oszukany przez wszystkich swoich przewodników lud Warszawy ruszył więc sam wymierzać sobie sprawiedliwość. To, co się miało przyczynić do uratowania sprawy powstańczej, pogrążyło ją jeszcze bardziej. Z nielicznych relacji o wydarzeniach nocy 15 sierpnia wybieram jedną, która wydaje mi się najtreściwsza i najbardziej obiektywna: suchy komunikat, ogłoszony nazajutrz po wypadkach w "Kurierze Polskim" - piśmie kontrolowanym przez wiceprezesa Rządu Narodowego Wincentego Niemojowskiego. "Długo cierpliwość i zaufanie ludu wystawiane były na bolesne próby - pisano 16 sierpnia w organie prasowym kaliszan. - Ostatnie wypadki wojskowe, lekceważenie opinii publicznej, błędy najwidoczniejsze, które mocno nadwerężyły sprawę, obudziły najżywszą w obywatelstwie niespokojność. Kiedy naród nie szczędził ostatnich wysileń, najdroższej krwi... zbrodniarze, narzędzia zeszłego rządu, szpiedzy i zdrajcy... którzy wytrącili Ojczyźnie łatwe i stanowcze zwycięstwo lub zamyślali o haniebnym spisku dla nieprzyjaciela, zostawali pod sądem przez dwa miesiące, a wyroku się doczekać nie można było, Lud posunął się w rozpaczy do wymierzenia sprawiedliwości. Od godziny 8 wieczór wczoraj... zgromadził się przed Rządem Narodowym, później udał się na plac około posągu Zygmunta. Stąd posunął się do bram zamkowych, które były zatarasowane. Gwardia Narodowa stawiła ludowi opór, dano nawet kilka strzałów w górę [...] Otwarły się podwoje, lud z największą spokojnością wyprowadził uwięzionych w Zamku i zadał im śmierć, częścią na podwórzu zamkowym, częścią na rogu Zamku zewnątrz przy latarni, na której nawet jednego powieszono. Zginęli śmiercią zdrajców: Jankowski, Hurtig, Bukowski, Bentkowski, Sałacki i inni... Stamtąd pociągnęły tłumy na wolskie rogatki [...] gdzie zginęli szpiegowie Szlej, Mackrott, Szymanowski, Gruenberg i inni [...] U franciszkanów w prochowni ponieśli zasłużoną od dawna śmierć Birnbaum, kozak ujęty w niewolę... szpiedzy... Rząd ogłosił w nocy gubernatorem stolicy jenerała Krukowieckiego... Nie było śladu rabunku ani jakiegokolwiek nieporządku co do własności... Kilku niesfornych... kazał jenerał Krukowiecki rozstrzelać... Spokojność o godz. 3 po północy zupełnie została przywróconą..." I pełne rozpaczy i żalu wyznanie Maurycego Mochnackiego: "Noc ta nie była ani moim ani Lelewela dziełem. Było w naszej mocy terroryzmem wydźwignąć sprawę polską z przepaści, ale myśmy o innej rozmyślali nocy, o innym terroryzmie. Nie mogłem pojąć, na co sie przyda wieszać szpiegów nieboszczyka Konstantego, szpiegów bezbronnych i uwięzionych, których kat mógł za dekretem rządu powiesić. Nie mogłem pojąć, na co się to przyda wtenczas, kiedy tyle innych daleko szkodliwszych ludzi i niebezpieczniejszych wysokie zajmowało urzędy. Nie Mackrott i Szlaja, ale naczelnicy władzy z generałami zdrajcami, powinni byli pokutować na latarni za wszystko złe, jakie nabroili, po części z nierozumu, po części ze złej woli... Noc ta jednak nie była moją sprawą... Była to tylko nieumiejętnego ludu zemsta źle kierowana..." Pierwszą ofiarą zemsty ludu stał się generał Antoni Jankowski. Z tego, co pisze o nim Walenty Zwierkowski, z tego, co piszą inni wiarygodni kronikarze tamtych dni, zdaje się niezbicie wynikać, że nieszczęsny Antoine Le Jeune żadnej świadomej zdrady wobec powstania sie nie dopuścił, a wina jego sprowadzała sie tylko do wyjątkowo niedołężnego pokierowania wyprawą na Rudigera. Ale nie można bezkarnie przez długie tygodnie uchodzić za zdrajcę w opinii rozgniewanego ludu. Lud zemścił się na uwięzionym generale za całe zło ostatnich miesięcy powstania, za wszystkie błędy i zaniedbania powstańczego kierownictwa, za ospałe i tchórzliwe dowodzenie Skrzyneckiego, za beznadziejne "dyplomatyzowanie" Rządu Narodowego; za jałowe gadulstwo sejmu, za własne poświęcenie i entuzjazm - które poszły na marne, bo nie potrafiono ich należycie wykorzystać. "Kilkanaście osób wpada po schodach do (Zamku) - relacjonuje świadek zdarzeń - i w okamgnieniu sprowadzają nieszczęśliwego Jankowskiego na dziedziniec w koszuli i spodniach, drżącego i zapewniającego, iż jest niewinny. Natychmiast rzucono się z jak największą wściekłością na niego, lecz gdy ktoś zawołał, aby nie plamić zamku dawnych królów polskich krwią zbrodniarza i raczej go powiesić, zaprowadzono go na plac Zygmuntowski i powieszono na latarni; a gdy się hak złamał i Jankowski spadł na ziemię, rozrąbano go pałaszami nieledwo w kawałki i potem powieszono za nogi na słupie od latarni..." Walentego Zwierkowskiego nie było w Warszawie podczas tych krwawych rozrachunków. Rząd Narodowy wysłał go tego dnia do Głównej Kwatery armii dla doręczenia nominacji nowemu naczelnemu wodzowi.* (* Po powrocie z Bolimowa delegacji sejmowej i wysłuchaniu zebranych przez nią opinii wyższych wojskowych sejm przekazał Rządowi Narodowemu uprawnienia do mianowania i odwoływania wodzów naczelnych. Z tą chwilą upadły szanse Dembińskiego na wodzostwo, gdy większość rządowa była mu cdecydowanie przeciwna. 14 sierpnia Rząd Narodowy mianował wodzem naczelnym generała Ignacego Prądzyńskiego. Nominację dla niego zawiózł do Głównej Kwatery "nadminister" wojny Stanisław Barzykowski. Ale Prądzyński odmówił przyjęcia nominacji, motywując odmowę najróżniejszymi względami natury publicznej i prywatnej, które szczegółowo wyłuszcza w Pamiętnikach. Wobec kategorycznej odmowy Prądzyńskiego Rząd Narodowy postanowił ofiarować naczelne dowództwo sędziwemu, lecz ogólnie szanowanemu generałowi Kazimierzowi Małachowskiemu. Tym razem z nominacją wysłano deputowanego Zwierkowskiego, gdyż znał dobrze Małachowskiego i uchodził za jego przyjaciela.) W spuściźnie pisarskiej "szwoleżera złej konduity" zachowało się szczegółowe sprawozdanie z tej wyprawy, napisane w kilkanaście miesięcy po wypadkach i - w odróżnieniu od maniery stylistycznej Rysu powstania - bardzo bezpośrednie i osobiste. "Około godziny 2-ej po południu - wspomina Zwierkowski - przyszedłem do Rządu Narodowego, który był w wielkim ambarasie, kogo nominować wodzem naczelnym. Nareszcie zapadła decyzja, rząd chciał wysłać osobę mogącą i ustnie przyłożyć się do osiągnięcia skutku. Podjąłem się tej misji do obozu. Ekspedycja zamykała w sobie: nominację na wodza naczelnego dla Małachowskiego, a w razie gdyby ten jej nie przyjął, rozkaz dla Prądzyńskiego, aby został wodzem naczelnym, gdyby zaś i to nie wzięło skutku, zastępstwo na naczelnego wodza dla Łubieńskiego jako szefa sztabu. O pół do 4-ej bryczka pocztowa już była gotowa; gdym wsiadał na nią przy ulicy Koziej, postrzegł mnie jeden z wiceprezydentów towarzystwa patriotycznego i zapytał, gdzie jadę? Odkryłem zamiar podróży. Wzruszył wtedy ramionami i rzekł: >>Dobrze by było, aby obywatel nie odjeżdżał, gdyż od dni kilku wielkie nieukontentowanie w mieście, a w towarzystwie potrzebna by była dzisiaj jego obecność<<. Na to odpowiedziałem, iż wrócę, jak można najprędzej, zaklinając go, aby łagodził umysły. Ruszyłem w drogę. Pod Ołtarzewem spotkałem adiutanta Nabielaka, jadącego do Warszawy od ministra wojny, który bawił przy głównej kwaterze, w celu przyśpieszenia w Rządzie Narodowym nominacji na wodza; a gdy mu powiedziałem, że to właśnie wiozę, wrócił ze mną do Ołtarzewa. Stanęliśmy na miejscu. Minister wojny (generał Franciszek Morawski - M.B.) ukontentowany z mego przybycia, wypytywał się o wszelkie okoliczności mające styczność z rządem i nominacją, wystawiał nieład panujący w wojsku i potrzebę przedsięwzięcia bez zwłoki kroków stanowczych. Oddałem mu ekspedycję. Właśnie wtenczas huk armat rozległ się w okolicach Bolimowa. Naznaczono główną kwaterę w Ołtarzewie. Tu znalazłem trzech Jłów, prócz Skrzyneckiego przechadzającego się bez szlif w surducie, pośród niezmierzonego tłumu adiutantów, wydającego co moment rozkazy, które wszystkie miały na celu ulokowanie taborów, ciągle przybywających do głównej kwatery. Skrzynecki przywitał mnie bardzo zimno, wejrzenie miał pochmurne. Niespodziewanie obracając się do otaczających go adiutantów i Jłów, rzekł: >>co lepszego, czy broda sułtana, czy Barbara Radziwiłłówna?<< (z kontekstu wynika, że >>broda sułtana<< miała oznaczać partię Lelewela, a >>Barbara Radziwiłłówna<< - partię Czartoryskiego - M.B.). Wzruszając ramionami, powiedziałem: >>Zapytanie to jest nadto ogólne, do kogo się ściąga?<<. Skrzynecki, pełen ironicznej grzeczności, rzekł na to: >>Nie śmiałbym się pana posła o to pytać, ale mówię tylko do adiutantów, chociaż wiem, jak który z nich myśli. Na przykład założyłbym się, że Gostowski woli Barbarę, a Nabielak brodę sułtana<<. Wtem minister wojny wziął mnie pod rękę, mówiąc: >>Jenerał Małachowski już oto idzie, jego dywizja zajmie stanowiska nad gościńcem, pójdźmy robić, co do nas należy<<. Małachowski zsiadł z konia i udał się z nami do osobnego pokoju, gdzie uwiadomiony został przez ministra wojny, że chcemy mówić z nim pod sekretem. Jak tylko mógł najwymowniej rozpoczął minister rzecz swoją, oświadczając że go wita naczelnym wodzem, że taka, nie inna, wola Rządu Narodowego, że koniecznie potrzeba ratować sprawę, choćby najgorsze były okoliczności. Małachowski wymawiał się to wiekiem, to niezdolnością, nareszcie rzekł po rzymsku: >>Już teraz widzę, że źle z nami, kiedy zdolniejszego nie mogą znaleźć na wodza. Ja będę walczył do ostatka jako jenerał, albo jako żołnierz, lecz przy takim rozdwojeniu, demoralizacji w wojsku, niezgodach między dowódcami, nie mogę przyjąć władzy naczelnej. Gdzież te zapasy, armaty, amunicja, gdzież te przygotowania do obrony stolicy, do której się zbliżamy, a która licznej artylerii, zgody i jedności potrzebuje?<< Na to rzekłem: >>Jle, pamiętasz zapewne, że pod Racławicami stosunkowo mniej było i wojska, i armat, i wszelkich zapasów, liczniejszy od was był nieprzyjaciel, nie wątpiłeś jednak o sprawie narodowej, walczyłeś i pobiliście w otwartym polu nieprzyjaciela. Teraz to samo możesz zrobić; jeden krok śmiały przy wytrwałości pokona nieprzyjaciół, zakończy niesnaski wewnętrzne w armii<< - >>Wróćcie starcowi lat dwadzieścia przynajmniej, odpowiedział Małachowski, a będzie dowodził, ale teraz tylko jako Polak bić się będzie do ostatka. Nie przyjmę dowództwa, bo sam wiem, co mogę zrobić, a czego nie; więcej bym zaszkodził, jak pomógł<<. Wszelkie prośby nic nie pomogły, nie chciał nawet odczytać i do ręki wziąć nominacji. Wkrótce wyszedł i udał się do swojej dywizji niedaleko stojącej. Po krótkiej naradzie z ministrem wojny pojechaliśmy razem bryczką do Bolimowa dla spotkania Prądzyńskiego, ale już i wieczór zapadł, pułki wracały spod Bolimowa, przejazd był trudny. Postrzegliśmy Jła Dembińskiego bryczką także stamtąd wracającego, a gdy nas zawiadomiono, że Jł Prądzyński inną drogą pojechał do Ołtarzewa, musieliśmy się tam udać spod Bolimowa. Powrót był utrudzony marszem artylerii naszej i kawalerii, zajmującej całą szose do Ołtarzewa. Przybyliśmy więc tam bardzo późno. Kwaterę jenerała Prądzyńskiego wskazano nam w domu pocztowym. Wchodzimy do niego, lecz jenerał już był rozebrany w łóżku, wstał jednak natychmiast i poszedł z nami do oddzielnego pokoju, gdzie minister wojny przełożył mu powody naszej podróży, tając że już pierwej byliśmy u Małachowskiego i że tej ofiarowanej sobie nominacji nie przyjął. Z mojej strony starałem się przekonać Prądzyńskiego, że jako wojskowy, powinien usłuchać rozkazu wyższej władzy. Ale i tutaj daremne były nasze usiłowania. Prądzyński tłumaczył się, dlaczego nie może przyjąć dowództwa. >>Nieporozumienia, mówił, jakie między Skrzyneckim i mną trwają ciągle, rozdwoiły armię! Wielu zwolenników Skrzyneckiego byłoby nieukontentowanych. Nigdy Skrzynecki pode mną służyć nie zechce, a Skrzyneckiego koniecznie wypada utrzymać, jeżeli nie przy dowództwie piechoty, to przynajmniej przy dowództwie dywizji, bo to waleczny i pełen talentu jenerał dywizji. Gdybym ja został wodzem, mówił dalej, wojsko straciłoby dzielnego oficera. Zresztą wszyscy jłowie dywizji są starsi ode mnie i byliby obrażeni moją nominacją...<< Radził więc nominować wodzem Łubieńskiego. >>On się zgadza ze mną, rzecze, zróbcie mnie tylko jego szefem sztabu... W Warszawie bronić się można, nie gdzie indziej, chociaż mało w niej żywności, postaramy się, aby jej nie zabrakło, przez wysłanie dywizji jazdy dla oczyszczenia prawego brzegu Wisły. Łubieński niechaj będzie główno komenderującym. Skrzynecki niech dowodzi piechotą, Małachowski i Rybiński, dobrzy dowódcy piechoty, bronić będą miasta pod rozkazami Skrzyneckiego. Bem dzielny jenerał artylerii zrobi swoją powinność. Umiński i Dembiński z jazdą szarżować będą nieprzyjaciela po skrzydłach. Ramorynie damy korpus z wyborem kawalerii i piechoty, przejdzie Wisłę, weźmie pontony, odpędzi małe oddziały od Warszawy, zagrozi nieprzyjacielowi uderzeniem na Brześć. Ja jako szef sztabu pospieszę do korpusu Ramoryny i w razie potrzeby w kilka dni będę mógł w Warszawie stanąć lub przejść przez Wisłę, złączyć się z Różyckim i z tyłu nieprzyjaciela atakować, gdy w tym samym czasie załoga z Modlina i dywizja jazdy może napady robić z drugiego boku i z tyłu. Żądam jednak od panów najściślejszego sekretu; dowództwa, jak powiedziałem, żadną miarą przyjąć nie mogę<<. Wyszliśmy tedy bez skutku i od drugiego kandydata, a ponieważ Prądzyński radził, i zgadzało się to z wolą Rządu Narodowego, udaliśmy się przeto do kwatery Łubieńskiego, który w tym samym domu, gdzie Skrzynecki mieszkał. Od jednego do drugiego potrzeba było tylko iść przez sień i przez pokój oficerów sztabu. Łubieński słaby, nakryty płaszczem, bez munduru tylko, leżał ubrany na materacu; w pierwszym zaś pokoju Jł Załuski i inni spoczywali na słomie. I tu co tylko można było, czyniliśmy dla nakłonienia Łubieńskiego, żeby przyjął dowództwo, lecz wymawiał się słabością zdrowia, niezdolnością, oświadczając że dla starganych sił, ciężkiej pracy, nawet szefostwo sztabu porzuci. Długo w noc trwała rozmowa. Wtem wchodzi Skrzynecki, niespokojny blady. Postrzegłszy mnie, rzekł natychmiast: >>Wiem ja, o co rzecz idzie, wolicie tedy brodę sułtana niżli Radziwiłłównę; dlaczegóż, zapytał, nie chcecie Dembińskiego mianować naczelnym wodzem? Może dlatego, że nie jest ani z partii lelewelowskiej, ani z kaliskiej... ale uczciwy człowiek<<. >>Ja nominacji nie daję, tylko doręczam, odpowiedziałem, tym osobom, dla których były napisane; a co do partii, to nie dlatego nie nominowano Dembińskiego, że należy do trzeciej partii, ale że nie uważano, aby w tych okolicznościach wielkiemu powołaniu mógł zadosyć uczynić. Przestańmy na koniec rozprawiać teraz o partiach, o brodach tureckich i Barbarach litewskich, a pomówmy raczej szczerze o rzeczy publicznej, która jest teraz w tak wielkim niebezpieczeństwie. Wszystko przepadnie, jeżeli jeszcze i teraz nie będziemy silnie działać w duchu narodu, jeśli wszystkiego nie poświęcimy dla dobra Ojczyzny<<. Nie skutkowały u Łubieńskiego powtórne moje przełożenia. Prosił mnie przeto minister wojny, żebym co w skok ruszył do Warszawy i wracał jak najprędzej. Już było po północy. Kiedym się zbliżał do rogatek, już dniało. Warszawa dziwną postać miała. Przed więzieniem domu kary i poprawy znalazłem ludzi pomordowanych na bruku, innych wiszących na latarniach, a około nich grupę pospólstwa. Straszny widok. Jadąc do gmachu rządowego postrzegłem wiele innych latarni z innymi wisielcami. Ranek był pochmurny i mgławy..." W relacji mowy o tym nie ma, ale musiała przecież nastąpić taka chwila, że bryczka deputowanego Zwierkowskiego zatrzymała się przy latarni, z której zwisał głową w dół zmasakrowany i pohańbiony trup Jankowskiego Młodszego - jedynego szwoleżera w balowym mundurze. I to był właśnie najokropniejszy, najbardziej przeraźliwy koniec świata szwoleżerów.