Andrzej Zimniak Opowiadania Las na wulkanie Zauważyłem ją z daleka: czarna, podłużna, ze złotym emblematem. Przez chwilę ważyłem ją w ręku, lekką jak piórko, o brzegach twardości blachy, a potem upuściłem na ziemię, odskakując w bok. Lecz nic się nie stało: opadła ruchem jesiennego liścia, stuknęła narożem w marmur posadzki i majestatycznie przewróciła się wierzchem do góry. Błysnął emblemat w kształcie miecza. Wypuściłem Sułtana. Wylazł ze mnie różowy i pomarszczony, podobny do kiszonego jabłka, i leniwie rozrósł się do rozmiarów tęgiego zabijaki. Otrząsnął się zupełnie jak kogut po robocie. - Nie widać, żebyś się spieszył - spróbowałem go. Budził się powoli. Jak zwykle. - Wolę pracować w gromadzie - cedził słowa, jakby miał gębę pełną klusek. - Otwórz to. Uniosłem się lekko z kamiennej ławki. Sułtan natychmiast przyspieszył, ruszył zwaliste cielsko, sapnął przy skłonie. Pomyślałem sobie, że się zmarnował, chociaż jeszcze całkiem nieźle robił za zgreda. Zaszeleścił rozrywany papier koperty. W środku tkwiła sztywna rozkładana kartka, coś w rodzaju zaproszenia na ślub czy pogrzeb. Raczej na to drugie, ha. Sułtan wiedział, co ma robić. Strzepnął tekturką, powąchał ją, potem polizał. Wciąż żył, więc list napisała dama, a nie jedna z tych zawszonych kurewek, które gotowe są zaciukać cię pilnikiem do paznokci dla samej Schadenfreude, czyli frajdy ze złego, jakby ktoś nie znał języków. Że przesyłkę nadała kobieta, nie miałem żadnych wątpliwości. Kształt koperty, elegancja i dopracowanie szczegółów, no i ten smużący się zapach wschodnich olejków, który wzbudzał uzasadnione podejrzenia - to wszystko było aż nazbyt wyraźne. Hola, Enkel, uważaj! Murzyn, mistrz piętrowych zwodów, o mało nie przyskrzynił cię wtedy w tym cholernym nadmorskim kurorcie. Jesteś nie od tego, żeby dostać pachnący liścik od jakiejś chętnej baby, co? Sułtan, nie proszony, przeczytał. Tekst okazał się nijaki, jakieś zdawkowe ple-ple, ważne było tylko zaproszenie do tańca i krwisty odcisk palca pod spodem. - Przyjmiesz? - Sułtan był ciekaw. Jak zwykle. Wziąłem kartkę w dwa palce, obejrzałem, spojrzałem pod światło. Zbadałem stemple na znaczkach pocztowych. Przesyłka przemierzyła pół świata i pochodziła niewątpliwie od Władczyni. Miałem ją oczywiście gdzieś, jak wszystkich ważniaków z obu światów: rzeczywistego i tego od reprezentacji, i chętnie bym jej pokazał dobry styl, ale już taki jestem dziwny, że nie lubię walczyć z kobietami. Ten gatunek człowieka został stworzony zupełnie do czego innego. Jednak gdy już dochodziło do starcia, szanse bywały wyrównane, bo od pewnego poziomu liczy się nie tyle siła fizyczna, co taktyka i precyzja. No i coś takiego, co można nazwać japońską zaciekłością. Nie raz już miałem wrażenie, że ród kobiecy wywodzi się z okolic Hokkaido czy Honsiu. - Trzymaj. To też było w środku. Sułtan podał mi bilet. Lotniczy bilet w jedną stronę! Co za grzeczność i zdolność przewidywania! Zrobiło mi się gorąco, ale całkowicie panowałem nad odruchami. Jak zwykle. - Wskakuj, Sułtan, wystarczy ci świeżego powietrza na roczek lub dwa. Jutro wyjeżdżamy. Wulkan wyglądał z góry jak świeże pogorzelisko. Czarne, strupieszałe skały, podeszłe ropą siarczanych wykwitów, zasnute dymem, co raz rozwiewanym nową erupcją gazów. Jątrząca się rana w wierzchołku czarnego stożka czarnej wyspy, zanurzonej w lazurowym morzu. Znakomita sceneria do walki z herod-babą, czarownicą, jakimś monstrum wyrosłym z hormonalnych pomyłek gruczołów dokrewnych. Czułem wzbierającą złość, co rokowało znakomicie. Nic innego tylko świeża adrenalina krążąca w moich żyłach zabarwiła żużlowe stoki góry na zielono, zupełnie jakby coś mogło rosnąć na tej dalekiej prowincji Księżyca. Dołem przemknęły kaktusy jak drzewa, potem mignęła toń morza i samolot wylądował w bryzgach piany. - Jeszcze raz się udało - westchnął ktoś obok. Taki zwykły, poczciwy, ślimaczący się człowieczek, któremu chciałoby się wepchnąć z powrotem do gardła te obłaskawione, nic nie znaczące słowa. - Zupełnie jakbyś umierał, dziadku, na dodatek zadowolony z siebie. - Złość wzbierała, nawet nieco zbyt szybko. Przyhamuj, nakazałem wewnętrznej orkiestrze, bo zabraknie czadu na najważniejsze przedstawienie. Narastała świadomość traconego czasu. Przepchnąłem się do wyjścia i pierwszy wszedłem na trap. Wokół był sam kicz: na czarnej plaży kolorowe łódki, biel domków w kwiatach, wszystko przygniecione monstrualnym, dymiącym masywem. I tłumek dziwaków na molo, bo dziwaków nie sieją. Dziwakami musieli być zarówno mieszkańcy, jak i przybysze, bo kto inny by się tutaj pchał? Trzech żandarmów z psami nawet pasowało do tej kretyńskiej scenerii, ale oni nie należeli do kiczu. Byli prawdziwi, choć cholernie reprezentacyjni. Zwyczajne karnawałowe balony. Moje ręce poruszały się same, bez żadnego wysiłku, i miałem jeszcze z tego cholerną przyjemność. Sprawdziłem ekwipunek, oczywiście tam, gdzie go nie było. Potem starałem się zignorować tych smarkaczy, bo byli jeszcze tacy nieopierzeni, na samym początku rozbiegu, a wtedy przecież najłatwiej zwichnąć sobie kręgosłup. Ale jeden z nich był głupi, czegóż zresztą można się po takich spodziewać. Przerośnięty, pryszczaty, z mlekiem pod nosem, ale strasznie ważny w błyszczącej czapce i tylko trochę przybrudzonym uniformie. Uśmiechnął się i zasalutował, wyraźnie w moją stronę. Znów mnie rozpoznali. Nawet taki gówniarz. Przecież zmieniałem postać, a jednak zawsze te reprezentacyjne fircyki nie miały wątpliwości. To nie był dobry uśmiech. Wiało od gościa nie skrywaną radochą, że wreszcie ktoś będzie miał kłopoty. Czuć go było na milę cwaniactwem i nieszczerością. Wysyłał taką liczbę sygnałów ostrzegawczych, że u kogoś bardziej doświadczonego uznałbym to za wybieg. Kiepski, ale zawsze. Jednak z pewnością nie u niego. Gdy mijałem ich, szarpnął smycz, kierując łeb wilczura wprost na mnie. Potem niby potknął się i stracił równowagę, wypuszczając rzemień. Rejestrowałem wszystko kątem oka, bo nie miałem czasu odwrócić głowy. Teraz w ciągu ułamka sekundy powinienem poczuć kły zwierzęcia głęboko w udzie. W zasadzie jakakolwiek obrona przy tak małym polu ataku była niemożliwa. W normalnym, ale nie w moim przypadku. Ten gówniarz będzie musiał się jeszcze długo uczyć. Moje zgredy były niezastąpione. W akcji zawsze wyróżniał się Murzyn, pracował jak wariat, potem jednak zamykał się w sobie i nie było z nim żadnego kontaktu. Teraz jego udział był jeszcze większy niż zwykle, pewnie miał doświadczenie z bestiami pokroju tego wściekłego wilczura. Skuliłem się, aby tym pewniej zareagować. Policyjny pies mógł w zależności od polecenia atakować łydki, uda lub impetem zderzenia przewrócić i zagrozić chwytem za gardło. W moim przypadku zapewne chodziło o pogryzienie, aby znalazł się pretekst do odwiezienia do szpitala. A że szpitala nie było na wyspie, tutejsze komando miałoby kłopot z głowy. Przynajmniej na jakiś czas. Wilczur jednym krótkim susem dopadł mojej dłoni i kłapnął zębami. Jednak dłoni już nie było w tym miejscu. Prawie bez zamachu, sposobem Murzyna, uderzyłem kantem w kosmaty łeb, a właściwie w zupełnie konkretne jego miejsce. Cielsko zwierza sflaczało. Poprawiłem butem w inny słaby punkt tuż pod paszczą, nie za mocno, tak w sam raz. W sumie zupełnie wystarczyło. Niespiesznie podszedłem do młodego żandarma. Jakby trochę zmniejszył się, choć wciąż spoglądał hardo, wystawiając szpiczastą szczękę. - Mówię ci zupełnie prywatnie, ty cholerny gówniarzu, że jeszcze dziś zmienisz wikt. Na więzienny. - Ale... to był wypadek. Wszyscy widzieli! - Tym gorzej dla ciebie. Czym masz większy kaliber w łapie, tym więcej płacisz za takie wypadki. Teraz był już zbity z tropu. Przestraszył się trochę, gnojek. Podszedłem jeszcze bliżej, wziąłem go pod brodę. - Zawsze najpierw pomyśl, z kim zaczynasz i na co cię stać, kawalerze. Następnym razem nie daruję ci już żadnej głupoty. Odepchnąłem go lekko i poszedłem swoją drogą, pozostawiając tych trzech palantów w tłumku gapiów. Każdy krok zbliżał mnie do prawdziwej walki. Wiedziałem, że moja przeciwniczka będzie po tym cyrku z pieskami znacznie ostrożniejsza. Jasne, że po ceremonii powitania na molo stałem się znany. Idący naprzeciw mężczyźni nagle skręcali i niknęli w zaułkach, młode dziewczyny chichotały o wiele za głośno, a dzieci pokazywały mnie sobie, rozdziawiając buzie. Uparcie powracała analityczna myśl, czy łatwo byłoby ukręcić łebek malucha na przykład szczypcami ginekologicznymi. Trzy dni podobnej bezczynności to na pewno o trzy za dużo. Kiedyś na nocnym spacerze zapędziłem się plażą aż do skalnego rumowiska, gdzie zaskoczyłem parkę przy robocie. Wydawało się, że facet maca gnata, więc sięgnąłem po kamień. Wtedy on po prostu zwiał, bohater. Ona za to rzeczywiście miała spluwę i wygarnęła bez namysłu. Zdążyłem paść plackiem, a potem sypnąłem piachem po oczętach. Poczułem pod palcami jej szyjkę cienką jak u kurczaka, jeszcze zanim jęk rykoszetu przebrzmiał nad morzem. Byłem wściekły. Jak można walić ostrym złomem w nieznanego gościa tylko dlatego, że spaceruje? Nieźle przycisnąłem i odczekałem, licząc do trzydziestu, ale ta oślica najwyraźniej wolała umrzeć na złość mamusi. Wtedy wysączyłem przymilnie: - Obiecuję, słoneczko, że zaraz po tobie załatwię tego twojego romantycznego Romcia. Jest tu obok, sumienie dopadło go zaraz za następną skałą. Poskutkowało. Pstryknęło i już była moja. Dobry nabytek, jedyna lwica pośród stada gniewnych samców. Skoczyłem do morza i tuż nad dnem, w towarzystwie sennych ryb o świecących oczach, popłynąłem wzdłuż brzegu do najbliższych skał. Po zwycięskiej walce znów mogłem zmienić postać: przedzierzgnąłem się w szczupłego metysa. Potrząsnąłem kołtunem czarnych loków, podciągnąłem kolorowe szorty i spokojnie wróciłem do hotelu, nucąc jakieś obrzędowe pieśni, które dostały mi się razem z nowym wcieleniem. Urlopowo zrelaksowane, z nogami ułożonymi na sąsiednich krzesłach, rozmawiały tonem radośnie intymnych zwierzeń. Jedna w średnim wieku, lecz odstawiona jak wielkanocna pisanka, druga młodsza, mało atrakcyjna, za to cieplutka, w niedbałym sportowym stylu. Przyjechały na koniec świata obejrzeć swoje życia z daleka, z perspektywy. A może jedna z nich przybyła tutaj na dawno oczekiwane rendez-vous? Nawet z pisanki w sprzyjających okolicznościach może wykluć się diabeł. Licho wie, czy ta dziewczynka tuż przed pięćdziesiątką nie chciałaby sobie jeszcze potańcować, nawet dla czystej przyjemności? Albo barmanka: postawna, ruda, na twarzy blada maska, choć nie próbuje ukryć zniecierpliwienia. Pewnie przybyła szukać egzotycznego szczęścia, a teraz wulkaniczny żużel uwięził ją i odgrodził od szybkiego życia wielkich miast. Tutaj ma swoją władzę, ale potrzebuje potwierdzenia, że jest w stanie rządzić światem, jeśli tylko zechce. A może żadna z nich, tylko ta napotkana w sklepie, tutejsza, w obcisłych leginsach, drobna, ale jak z marmuru, posągowa, władcza. Nie wybierała towaru, tylko brała go w posiadanie, jednym wyważonym ruchem, bez centymetra zbędnego gestu. Gdyby taką nauczyć, gdzie uderzać, trafiałaby tak, że, cholera, jaja szłyby do głowy. Jeszcze z kilkoma zgredami pod cyckiem... aż strach pomyśleć. Tfu! Po wyjściu, zadra, podśpiewywała pod nosem. Może marzy jej się prawdziwy chłop, a nie jakieś troki od kalesonów? Próbowałem się nie z takimi, a tapetą buduaru musiały być zawsze banknoty o wysokich nominałach. Teraz nawet na to nie czułem nastroju. Na co komu ksiuty, jak ziemia drży pod tyłkiem? Mobilizacja była natychmiastowa. Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem, że ktoś patrzy, zbliża się, chce coś zrobić. Po prostu byłem gotowy, nie podnosząc się i niepotrzebnie nie kręcąc głową. - Naprawdę piękne - zaseplenił znajomy głos. Oczywiście nudziarz z samolotu. Czepia się jak rzep. - Niby co tutaj pięknego? - Kobiety, mój drogi. Kobiety. Podwoiłem czujność. Ten stary coś wie. Tylko jak mnie poznał, skoro zmieniłem postać? - Popatrz na nie. Są jak szlachetne instrumenty muzyczne, każdy nastrojony na swój sposób. Jeśli zadasz sobie trochę trudu, wydobędziesz najpiękniejszą melodię świata. Ale uwaga: fałszowanie jest czynnością powszechną i ulubioną. Łatwo także porwać struny. To, wbrew pozorom, naprawdę żaden wyczyn. Cholera, facet zaczynał mnie wnerwiać. Mam pamięć do twarzy, ale ten obnosił tak bardzo zwyczajną gębę naiwnego poczciwiny, że wykasowałem go zaraz po przyjeździe. Jego facjata naprawdę przypominała bryłę gliny, którą dopiero należało uformować. - Czego chcesz, ojczulku? - Napić się kawy z mlekiem. A ty? - Odpocząć. Do licha, też od zwierzeń i dzielenia się doświadczeniem życiowym. - Ależ tak. Przepraszam. Dał znak barmance, która uśmiechnęła się i włączyła ekspres. Wciąż byłem spięty. Te znaki, te porozumiewawcze uśmieszki. Nigdy nic nie wiadomo. Jednak mimo to chyba po raz pierwszy w życiu musnęła mnie jakaś nieznana rzeczywistość, w której uniesienie ręki nie musiało oznaczać zagrożenia. Na szczęście w porę strząsnąłem toto z siebie i znów byłem gotów. Nie miałem najmniejszego zamiaru próbować statkować się jak Sułtan, który po miesiącu wrócił i błagał, abym znów wziął go na zgreda. Stary coś jednak wiedział. Za dużo zbiegów okoliczności. Złapałem go za rękaw, jak wstawał. - Chwileczkę. Chyba jednak nie skończyliśmy. Usiadł. Ruda przyniosła mu kawę. Nie musiała. Mnie ignorowała, jakbym był powietrzem. Znów coś we mnie rosło, niepotrzebnie, bo przecież wyzwanie nie mogło przyjść od tej rdzawej cipki. - Przysiadłeś się. - Chciałem po prostu z kimś porozmawiać. - Więc rozmawiajmy. Lubisz nauczać, mistrzu? - Może i tak. Widzisz, młody człowieku, te góry stoją na diabelskich kotłach. Jeśli spotykam kogoś na szlaku, podaję mu dłoń. - Masz jeszcze obie, dziadku? A może sam potrzebujesz pomocy? - Nie, ja nie. - Uśmiechnął się. - Przynajmniej nie takiej, jakiej wszyscy by pragnęli. Ględził, moralizował. Tylko tyle i nic więcej. Nie interesował mnie. Gdy odszedł, napięcie opadło. Znów nie pamiętałem jego twarzy. I dobrze, bo na dzyndzel mi ona. Wyruszyłem o zmierzchu. Wulkan pluł w ciemniejące niebo chmurami ognia, ziemia drżała, czarny piasek osypywał się z sykiem po zboczach. Byłem sam na ścieżce, na stoku, na górze parującej wszystkimi porami jak zgoniony koń. Może to sama cholerna góra rzuciła mi wyzwanie? Ktoś jednak wchodził przede mną, coś poruszało się w ciemnym tunelu krzaków. W jednej chwili byłem na haju, zgredy zgodnie rzuciły się na stanowiska jak załoga łodzi podwodnej. Do licha, jeszcze nikogo nie macnąłem za grdyczkę w takich pięknych turystycznych warunkach! Podbiegłem z tyłu cicho jak cień, chwyciłem za dwa wypchane plecaki i pchnąłem je na boki. Obie dziewczyny wykonały półobroty i usiadły, wpatrując się we mnie z niebotycznym zdumieniem. Jedna z nich krzyknęła, a teraz zasłaniała sobie dłonią usta. Głupawy wytrzeszcz oczu stanowił wystarczające źródło informacji. Zaśmiałem się, a potem roześmiałem na całe gardło. - Darujcie, panienki z bardzo dobrych domów, ale pomyliłem was z kimś innym. Szukam trochę gorszych, ha! Może podać wam pomocną dłoń? Nie chciały, dziwaczki, przynajmniej sprawiały takie wrażenie. Więc dałem im spokój i poszedłem dalej. Postanowiłem zajrzeć do kraterów i wyjechać jutro pierwszym statkiem. Ktoś naruszył Kodeks i kiedyś za to odpowie, ale to, przynajmniej na razie, nie moje zmartwienie. Na szczycie, górującym nad pobliskimi kraterami, ułożono z kamieni murki osłaniające od wiatru. Dziś nikt tu nie nocował, cały szczyt należał do mnie. No, takie miałem wrażenie. Obejrzałem się, ale przecinająca czarne gołoborze ścieżka poza mną też była pusta: dobrze odkarmione dziewczęta przypuszczalnie zrezygnowały. Też bym tak zrobił na ich miejscu. Mogłem spokojnie obejrzeć, jak Ziemia prezentuje cząstkę swego bogatego wnętrza. Mimo obrzydliwej scenerii w gwałtownych erupcjach było coś fascynującego: szum gazów narastał momentalnie do grzmotu, słup ognia wiał gdzieś w niebo, a potem długo grzechotały spadające kamienie, rozgrzane do czerwonego żaru. Gdyby fuknęło trochę mocniej, pewnie mógłbym jeden złapać w locie. Wtedy zainkasowałem pierwsze uderzenie. Było tak, jakby taka bombka wulkaniczna średniego rozmiaru trafiła mnie w ciemię. Pod czaszką zawył wicher, ból dziabnął gdzieś przy potylicy i przeleciał wzdłuż kręgosłupa. Potem łupnęło jeszcze raz, trochę mocniej, przed oczami rozlała się jasność umierania, brakowało tylko świetlistego korytarza na drugą stronę. Próbowałem się rozejrzeć, ale wtedy ona, bo któż by inny, przyłożyła mi po raz trzeci, i to tak, że nabrałem pełną gębą piasku, w którym tarzałem się ruchem robaka. Zgredy zgłupiały. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś łoił je nie wiadomo skąd i jak. Każdy z nich próbował coś robić, ale razem robiły tylko zamieszanie. Gdyby nie Suel, moja jedyna lwica w menażerii, trzecie uderzenie pewnie wysłałoby mnie do prawdziwego piekła. Ona znalazła jakiś sposób, coś, co częściowo zneutralizowało atak. Może była taka zdolna, a może miała już jakieś doświadczenia. Nigdy jej o to nie zapytałem. Swoją drogą, najlepszy sposób na babę to nasłać na nią drugą. Dwie sekundy spokoju rozciągnęły się nade mną jak mur ochronny. Zgredy rzuciły się do naprawy i dobrze wykonywały swoją robotę. W trzeciej sekundzie zlokalizowałem uciekającą kobietę. W czwartej wyplułem piasek i puściłem się w pogoń. Nie widziałem jej twarzy, tylko sylwetkę na tle świecącego gazu. Biegła wprost na kratery, w deszcz spadających kamieni. Pułapka? Chwyciłem spory kawał żużla i cisnąłem w nią. Chybiłem o włos. Odwróciła się i uderzyła. Na szczęście zabrakło jej siły. Może była wyczerpana poprzednim atakiem, a może ja już wiedziałem, czego się spodziewać. Doborowa trzydziestka nie próżnowała, przez te kilka sekund Suel nauczyła ich paru nowych sztuczek. Nawet Sułtan kręcił tyłkiem jak rzadko, bo przed chwilką kostucha przytuliła się do niego po raz pierwszy z pełnym przekonaniem. Żeby wypuścić kolejne uderzenie mentalne, diablica rodem z wulkanu musiała się na mnie otworzyć. Zrobiła to niezdarnie i powoli, miałem więc czas, aby odpowiedzieć kontrą. Dzięki Suel mniej więcej wiedziałem, jak się do tego zabrać. Wyrzuciłem z siebie trochę jadu, ale poziom mojego ataku był z grubsza taki, jakby dwuletnie dziecko zamierzało się maczetą. Efekt przeszedł jednak wszelkie oczekiwania: przeciwniczka padła jak zdmuchnięta. Rzuciłem się w jej stronę, do dziś nie wiem po co. Głupota wyłazi z człowieka w najmniej spodziewanych momentach. Chciałem ją ożywić? Sprawdzić działanie nowego rodzaju zadawania ciosów? Zgwałcić, póki była ciepła? Była żywa i w zupełnie niezłej formie. Walnęła mnie kamieniem w czoło, jak tylko nachyliłem się nad nią. Kilka wulkanów wybuchło mi w głowie, ale to żadna nowość. Chwyciłem czarownicę za przeguby i wytrąciłem kawał skały spomiędzy zsiniałych palców. Znów otworzyła się, chcąc uderzyć, ale nic z tego nie wyszło, bo była za blisko. O tym i o wielu innych rzeczach dowiedziałem się znacznie później. W walce wręcz okazała się do niczego: słaba, powolna, bez wyczucia i fantazji. Zwarliśmy się, dyszała ciężko tuż nad moim ramieniem. Duszenie założyłem bez żadnego wysiłku, jak dziecku. Wciąż była otwarta, więc mogłem obejrzeć ją dokładnie. Mroczne to było wnętrze. Wtedy jeszcze nie umiałem odczytać mentalnego kłębowiska informacji, bo tego też nauczyłem się później. Uwolniłem Suel i kazałem jej czytać. Od niej dowiedziałem się o ojcu Leste, który zażywał z córeczką przyjemności analnej od siódmych jej urodzin. Cóż, różne bywają nawyki. Leste po dwóch latach wyprawiła ojczulka na tamten świat samą skoncentrowaną nienawiścią, i w ten sposób nauczyła się zabijać. Ze swojej nowej umiejętności korzystała po wielokroć, bo wyraźnie nie lubiła mężczyzn. Polowała na ważniaków z obu światów i miała nieliche sukcesy. Przy okazji osiągnęła wysoką pozycję w świecie rzeczywistym. - Nie zabijaj jej - poprosiła Suel. Pstryknęło. Leste była tak zmęczona, że bez niepotrzebnej zwłoki zgodziła się zostać moją lwicą. - Ty też wskakuj - rozkazałem. Nie stawiała oporu. Kobiety też nieraz potrafią pójść po rozum do głowy. Transformację odłożyłem na później. Mogła nadejść chwila, kiedy będzie mi bardziej potrzebna. Operację przygotowałem bardzo starannie, choć do końca nie byłem pewien, czy warto pakować się w tę zabawę. Najprościej byłoby wyjechać pierwszym statkiem lub odlecieć najbliższym samolotem, bo przecież załatwiłem już swoje sprawy. Właśnie: czy załatwiłem wszystko? Wylegując się rankami w hamaku i słuchając szumu morza doszedłem do wniosku, że i dla mnie czas zaczął płynąć. Bo czym innym niż starzeniem się wytłumaczyć jakieś głupie wątpliwości? Wynająłem bungalow na uboczu, aby nikt nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. Pewnego wieczora zatrzasnąłem drzwi, zawarłem okiennice i wypuściłem Suel. - Pomożesz mi - zarządziłem. - Od początku nie robię niczego innego, Enkel. - Chodzi o Leste. - Nie rób jej krzywdy, proszę. - Twoje rady nie są mi do niczego potrzebne. Uważaj! Wypuściłem drugą lwicę. Czułem się dziwnie, bo dwie młode kobiety w niewielkim pomieszczeniu tak ładowały powietrze feromonami, że ciężko było oddychać. Stałem bardzo blisko Leste, żeby nie mogła uderzyć. I tak próbowała, ale to było mi tylko na rękę, bo musiała się otworzyć. Potem spróbowała inaczej, trochę bardziej zwyczajnie, sięgając moich oczu lakierowanymi pazurami. Na to jednak znałem kilkanaście wypróbowanych sposobów. - Czytaj ją - rozkazałem Suel. - Czy potrafisz wydobyć wspomnienie o ojcu? - Spróbuję. Dziewczyna rzuciła się w moim uchwycie. - Teraz jest najsilniejsze! Leste szarpnęła się tak mocno, że przeszliśmy do parteru, czyli zwaliliśmy się na podłogę, jakby ktoś nie znał terminologii zapaśniczej. Ja natomiast uderzyłem. Mentalnie, rozwiniętym polem delta, jak się później dowiedziałem. Byłem takim wyrodkiem, że potrafiłem robić to także z bliska, co bardzo mi się nie raz w przyszłości przydało. Teraz też. Dziewczyna jęknęła i znieruchomiała. Z ust popłynęła jej krew. - Zabiłeś ją. Ty skurwielu! - Suel zapluła się. Dopadła mnie i zaczęła walić pięściami po głowie, a potem kopać. Wydawało mi się, że jestem u masażysty amatora. - Napij się waleriany, dzieweczko. Jest w apteczce. A jeśli chcesz naprawdę zrobić mi krzywdę, łupnij mnie po łbie wazonem, przynajmniej spróbuj. Jest w kuchni. - Idiota! - Zobaczymy, czy eksperyment się udał. Rozdarłem kieckę Władczyni Wyspy i przyłożyłem ucho do zabawnego miejsca pod lewym cyckiem. Trzeba przyznać, że piersi miała ładne, w kształcie gruszek. W ogóle była niebrzydka. - Jest trochę zdrowsza ode mnie, dziecino, tylko przygryzła sobie język. Zadowolona? A teraz do roboty. Jeszcze raz przywołaj wspomnienie ojca. - Chcesz... będziesz znów... Uniosłem się w jej stronę. Miała wyczucie, wiedziała, kiedy żarty się kończą. Pospiesznie przyklękła nad leżącą. - Nie wiem. Nie mogę! - Czego nie możesz? - Odnaleźć tego wspomienia. To dziwne, bo było najsilniejsze, wznosiło się nad innymi jak góra. - Wydaje się, że udało nam się coś dziwnego: zgasiliśmy wulkan. Jesteś naprawdę dobra! A ona...może umrze, może będzie schizofreniczką, a może po prostu nic się nie zmieni. Ale jest szansa, że będzie jej łatwiej żyć. Warto byłoby kiedyś to sprawdzić. A teraz chyżo wskakuj, dziewczynko, bo mamy na tej wyspie jeszcze coś do załatwienia. Pedro był po służbie i spędzał czas w knajpie, przy stoliku między grającą szafą a barem, w mieszanym i hałaśliwym towarzystwie. Śmiał się tak szeroko, że pokazywał całe gardło i jeszcze część przełyku na dodatek. - Hej, Pedro! Chciałbym porozmawiać. Spojrzał koso i skrzywił się. Wyglądał jeszcze gorzej niż wtedy na molo. Widać było, że trochę wypił. - Nie rozmawiam... z takimi! Gruchnął śmiech. Towarzystwo dobrze się bawiło. Nic do nich nie miałem, choć zapewne nie składało się z aniołków. Wziąłem ze stołu pudełko zapałek i wykatapultowałem je kciukiem. Trafiło speca od tresowanych psów prosto w czoło. Śmiech urwał się. W sąsiedztwie też zaległa cisza, tylko jakaś dziewczyna daleko w kącie chichotała piskliwie jak sroka. Krępy bysio od stolika Pedra szurnął pierwszy. Zrobił to naprawdę w kiepskim stylu. Wstał, przystawił się klatą do mojego brzucha i zaczął pokrzykiwać. - Spieprzaj, czarnuchu, zanim oberwiesz. Nie widzisz, że nikt cię tu nie chce?! Spieszyło mi się, za godzinę odpływał mój statek, nie było więc czasu na przepychanki, zwłaszcza grupowe. Chwyciłem bysia pod ramię, odbiłem jego nędzny sierpowy i przerzuciłem gościa przez plecy, ale złapałem tuż nad podłogą. Potem cisnąłem kluchowate ciało przez biodro, ale znów chwyciłem w porę, zupełnie jakbym popisywał się przed małoletnią dziewczyną. Zrobiłem mu jeszcze młyńca w powietrzu i, ogłupiałego, z wyczuciem posadziłem na krześle. Jak gdyby nigdy nic kontynuowałem: - Chcę porozmawiać z tobą, Pedro. Zaraz. Tutaj, na tym tarasie obok. Któryś z aniołków przy stoliku sięgnął po spluwę, więc stanąłem tak, żebym mógł osłonić się jedną z tutejszych panienek dobrych obyczajów. Gnata nie wziąłem, bo i po co, ale miałem posrebrzany nóż, który lecąc do celu wygwizdywał "Jesień" Vivaldiego. Dostałem go kiedyś w prezencie w sytuacji stokroć trudniejszej niż obecna. - Schowaj to, idioto! - ryknął Pedro do strzelca, który już mocował się z bezpiecznikiem. - W porządku - zwrócił się do mnie. - Możemy rozmawiać. Usiedliśmy w kącie pustego tarasu, dobrze wygrzanego popołudniowym słońcem. - Pewnie nie wiesz... - Wiem - przerwał mi. - Jesteś Enkel. Znów mnie rozpoznał. Tym razem pewnie po sposobie akrobacji z tym byczkiem, któremu jeszcze musiało kręcić się pod sufitem. - Wszystko jedno. Bardziej interesuje mnie, kim ty jesteś. Mam dla ciebie propozycję. Zbladł, wargi mu posiniały. - Nie, nie chcę z tobą walczyć. Naprawdę żadna to dla mnie chwała. Mam coś innego. Zdjąłem z szyi srebrny medalik i położyłem na dłoni. - Dobrze by było, gdybyś go nosił. Wtedy zapomnę o tobie. - Czy... to boli? - Tylko na początku. Potem pomaga. - Co muszę robić? - Nic. Żyj jak chcesz. Wziął srebro z wahaniem. Nic mu się nie stało, widocznie jeszcze miał czas. Poczekałem, aż założy łańcuszek na szyję, dopiero wtedy wstałem i poszedłem do portu. Po drodze wypuściłem Suel. Dzielna dziewczyna, nie wiem, jak bym bez niej lądował. - Zmykaj, dzieweczko, do swojego Romcia. Siedzi obok w kawiarni i pije ze zgryzoty, na zmianę lemoniadę i coca colę. Jeszcze dwa dni i zmarnuje sobie nerki. - Enkel, pójdę i powiem mu... - Powiesz mu, co zechcesz. Prawdę lub kłamstwo, a może pół prawdy. Mnie to już nie interesuje. Odeszła, wiotka i smukła jak nastolatka, a jaka cholera, jak się wścieknie! Była moją prawdziwą lwicą. Zamyśliłem się trochę, więc nawet nie zauważyłem, kiedy do mnie podszedł. Hola, Enkel! Powinieneś być stale czujny. Jak zwykle. - A co to, już z powrotem do domu? Szkoda, przecież to ostatnie ciepłe dni! Tfu! Znów ten nudziarz. Prześladuje mnie od przyjazdu. Co on powiedział, wtedy, w kawiarni? "Jeśli spotykam kogoś na szlaku, podaję mu dłoń". Trochę za mądre, jak na takiego glindę. Lubi uczyć i cytować. Cóż, każdy ma jakieś wady. - Coś zgubiłeś po drodze, młody człowieku. To znaczy, że kiedyś tu wrócisz. Przyjemnej podróży! Przed chwilą tu był i już nie pamiętałem jego twarzy. Zostawił kopertę z medalikiem na srebrnym łańcuszku. Innym, nowym. Czy to możliwe? Kim był ten stary? Nie zdążyłem znaleźć odpowiedzi, bo odebrałem sygnał i musiałem się odwrócić. Przede mną stała Suel w swojej trochę za krótkiej sukience. Czy ta siusiumajtka też zacznie mnie prześladować? - Powiedziałam mu, że nie zrobiłeś mi krzywdy, jestem cała i zdrowa. I że odchodzę. - Nie musisz zdawać relacji. Pamiętaj: uwolniłem cię. Idź swoją drogą i rób, co zechcesz. - To nie tak, Enkel. Odchodzę do ciebie. Chyba przydam się w zespole? - Nie!! Zjeżdżaj stąd, gówniaro, i to już! Wrzeszczałem, ale nie czułem złości. Nie czułem nic. W jej burych oczach pojawił się znajomy błysk. Była przecież lwicą. - Spróbuj mnie ruszyć, ty cholerny gburze! - Nie wyobrażaj sobie czegokolwiek. Będziesz zgredem, niewolnicą, będziesz narażała życie jak ja. Po co ci to? - Widocznie to lubię. A przecież mogę robić, co zechcę. Naprawdę wiedziała, czego chce i nie cofała się w pół kroku. Była odważna. Była świetna. Czułem, jak napięcie opada, a mimo to stoki góry zazieleniły się. Nie tak jak zwykle. Może na wschodnich, bezpieczniejszych zboczach rzeczywiście rosły lasy? - Więc wskakuj - powiedziałem i uśmiechnąłem się. Słowo daję, że to był prawdziwy uśmiech, a nie jakieś tam wykrzywianie gęby w celu zmylenia przeciwnika. ANDRZEJ ZIMNIAK Chemik i znany prozaik SF, rocznik 1946. Obszerny biogram AZ towarzyszący jego brawurowemu opowiadaniu "Klatka pełna aniołów" znajdziecie Państwo w "NF" 12/94. "Las na wulkanie" to kontynuacja tamtego tekstu z demoniczno-angelicznym Enkelem w roli głównej, równie błyskotliwa, a wzbogacona o wątki męsko-damskie oraz pro(anty)feministyczne. Zimniak ładnie i bardzo dojrzale pokazuje motywacje i granice babskiej solidarności: Jedna dziewczyna broni drugiej przed chłopem, bo uważa, że jest jej to winna; ale idzie za mężczyzną, którego podziwia, gdyż tego naprawdę potrzebuje. Oczywiście zostaje przyjęta, bo sama jest podziwiana. Jakie to proste! I jakie zawiłe!!! Andrzej Zimniak List z Dune Drogi Arturze! Lato, a wraz z nim wakacje, mają się ku końcowi, a ja ciągle nie mogę się zdecydować na opuszczenie Dune, tego sennego nadmorskiego miasteczka. Niewielkie murowane domki stoją rozłamanymi szeregami wzdłuż brukowanych uliczek, które zalega cisza i zatęchły cień. Uparte zielsko wdarło się wszędobylskimi pędami pomiędzy płyty chodników i w szczeliny spękanych ścian, wszędzie tam, gdzie wiatr nawiał choć trochę ziemi. Niektóre z okiennych jam są zabite surowymi deskami, w inne wprawiono odłamki szyb, zapewne odkopane w starych śmietnikach. Za tymi smutnymi witrażami widać zniekształcone twarze, a wieczorami żółte, rozmigotane światło wskazuje na gnieżdżące się tam życie. Tak z zewnątrz wygląda Dune, uczepione żyznego jęzora zie-mi naniesionej przez dawno wyschnięty strumień, wciśnięte pomiędzy kopne wydmy, z domami rozsypanymi jak garść kloc-ków na dnie doliny uchodzącej do mo-rza, które w pogodne dni jest zwodniczo niebieskie. Na pewno kiedyś wspominałem ci o moich planach podróży na północ. Wszystko zaczęło się dawno temu, jeszcze w szczenię-cych latach - przypadkowo wpadła mi w ręce pewna książka, przesadnie wychwalająca uroki dziwnych, cichych lasów. Wy-niosłe sosny królowały tam nad rzadkimi zaroślami krzewów, któ-re dawały się łatwo przemierzać bez używania maczety. Ponad dywanami wrzosowisk wonne powietrze rozwiewane bywało nagłym podmuchem od strony morza i wtedy korony strzelistych drzew poczynały tańczyć powoli i dostojnie. Nie było szelestu i trzepotu liści, tylko narastał i potężniał głuchy szum, na który składał się śpiew milionów sosnowych igieł, tnących powietrze. Tam zaś, gdzie obłe wzgórza opadały łagodnie, nastroszone mło-dym zagajnikiem, na samym dnie niecki błyszczała powierz-chnia wody. Te opisy, zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe, chłonąłem wte-dy z wypiekami na twarzy. Zafascynowała mnie niezrozumiała cisza leśnych ostępów. Przecież cichy las - to martwy las! Gdzie przepadło mrowie cykad i świerszczy, dających nieustanny kon-cert? Musiałem sam doświadczyć dziwnej ciszy w żywym, zielo-nym lesie, w którym było tak zawsze - milczenie borów nie było tutaj wynikiem działalności człowieka. Niespełnione marzenia dzieciństwa, męczące jak mała, lecz do-kuczliwa zadra, wywołujące żal za czymś za- przepaszczonym i utraconym, i utrudniające rozsądne myślenie, kazały mi chwycić plecak i jechać na północ. Nareszcie znalazłem się w cichych, lecz żyjących lasach. Jednak-że okazało się, jak to zwykle bywa, że spełnienie dawnych rojeń nie było warte nawet części wysiłku, włożonego w trud ich urze-czywistnienia. Cóż, wciąż uważam, że w takich przypadkach każdy musi przekonać się o tym na własnej skórze. Możesz uwierzyć lub nie, ale podałem ci główny powód wyboru tych niegościnnych okolic na miejsce moich wakacji. W najbliż-szym sąsiedztwie Dune od wieków rozciągały się potężne ostępy leśne. Spokojne, ciche i bezpieczne bory sosnowe. Tak przynaj-mniej sądziłem; nie mogłem przypuszczać, nikt z zewnątrz zre-sztą nigdy nie podejrzewał, co dzieje się w Dune i w otaczających je lasach. Wkrótce sam miałem się o tym przekonać. Już na stacji czekała mnie niespodzianka. Przyjechałem paro-wą ciuchcią, kursującą raz na tydzień; byłem jedynym pasa-żerem. Na ozdobnym krześle, ustawionym wprost na peronie, drzemał stary człowiek. Kosmyki siwych, pozlepianych włosów opadały mu bezładnie na twarz i czerwony kark. Na dźwięk gwizdka poruszył się i sennie spojrzał w kierunku pociągu. Gdy opuściłem wagon, powstał nagle i z niespodziewaną energią po-kuśtykał w moją stronę. - Witam pana serdecznie u nas, panie...- zająknął się, wlepiwszy wzrok w moją tabliczkę identyfikacyjną - ...panie Frank. Jestem naprawdę rad. Rzeczywiście uśmiechał się szeroko, ukazując żółte zęby. Fizjo-nomię miał dosyć odpychającą: czerwona, pełna przebarwień skóra z ospowatą wysypką zwykłych guzów i narośli, jedno oko nabrzmiałe i otwierające się z trudem, drugie pokreskowane sie-cią fioletowych żyłek. Kiedyś była to na pewno standardowa twarz zadbanego inteligenta, podobna do tych, które można wy- szukać w starych encyklopediach. Kiedyś, zanim nie pokryła jej ta odpychająca maska. - Pan pomylił mnie z kimś innym - głos miałem schrypnięty, jak zwykle, kiedy byłem speszony lub zdenerwowany. Chciałem wyminąć go, lecz powstrzymał mnie zdecydowanym ruchem ręki. - Nie, Frank. Właśnie na pana czekałem. - To niemożliwe. Znalazłem się tutaj zupełnie przypadkowo, je-dynie dlatego, że najbliższy pociąg odchodził właśnie do Dune. Chciałem jedynie dotrzeć do wybrzeża. Więc... - Proszę mi uwierzyć. Przypadkami także rządzi prawidłowość. Kiedyś musiał tutaj przybyć człowiek podobny do pana. - Ach tak... - Stałem niezdecydowany. - Wskażę panu kwaterę. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu? - Niee... Będzie mi to nawet bardzo na rękę. Nie znam tutaj niko-go. Poprowadził mnie wąską, cienistą uliczką. Byłem przyzwyczajo-ny do widoku ruin i opuszczonych domów, lecz to, co zobaczy-łem, zrobiło na mnie wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Sze-regi rozsypujących się, zmurszałych ruder ciągnęły się wzdłuż zarastającej zielskiem ulicy. - Czy pan... rzeczywiście jest Efem? - spytał niepewnie, ob-serwując z nie ukrywanym zadowoleniem tabliczkę na mojej piersi. Podobne pytania zadawano mi już setki razy, miałem więc z góry przygotowany szereg wariantów odpowiedzi. Spośród nich wy-bierałem za każdym razem najbardziej pasującą do rozmówcy. - Czy pan naprawdę sądzi, że to coś - ująłem swoją tabliczkę - -tak łatwo podrobić? A nawet gdybym spróbował, to czy zadawał-bym sobie tyle trudu tylko w tym celu, żeby nałożyć na siebie wiele w końcu uciążliwych obowiązków? - Proszę mi wybaczyć, tak niezręcznie postawiłem pytanie. A tych... obowiązków, to wielu ludzi ich panu zazdrości. - Chętnie zamieniłbym się z nimi. l robiłbym te rzeczy tylko wtedy, kiedy miałbym na nie ochotę. Kiedyś mówiłem ci o tym, Arturze, i teraz powtarzam z całą mocą: być płodnym mężczyzną, oznakowanym jak bydło zarodowe literą F, to może jeszcze nie nieszczęście, ale już coś bardzo bliskiego. Spełnianie obowiązków dawcy można jeszcze wytrzy-mać, ofiarowywanie zakapsułkowanych plemników potrzebują-cym lub wytrwale ponawiającym próby kobietom jest również do zniesienia. Najgorsze są jednak spojrzenia, zarówno męż-czyzn, jak i kobiet, pełne niechęci i zawiści, a nierzadko jawnej wrogości, i cichnące na mój widok rozmowy. My, Efy, czujemy się na tyle inni wobec milczącej solidarności Enów, że rów-nież najchętniej przebywamy we własnym towarzystwie. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale wielokroć uniknąłem śmierci tylko dzięki odstraszająco ostremu ustawodawstwu. Wszak sąd wymierza karę główną każdemu, kto zagrozi mojemu życiu czy zdrowiu. I to jest logiczne - jesteśmy teraz zbyt cenni dla rodzaju ludzkiego. Jednakże szczerze zazdroszczę Ci twojej litery N. Mój przewodnik przydzielił mi zupełnie przyzwoitą kwaterę przy samym rynku. Wyłożony spękanymi, betonowymi płytami plac otaczały kamienice; ich fasady zachowały ślady dawnego piękna. Pośrodku rynku dumnie wznosiła się uszkodzona wieża ratuszowa. Zaiste, smutny to był widok. Przywodził mi na myśl pewną zadbaną staruszkę, zapamiętaną z tłumu przypadkowo napotkanych postaci, której sina i zmięta twarz zachowała wciąż jeszcze regularność rysów i niepokojący blask niegdyś uwodzi-cielskiego spojrzenia. Moją gospodynią była Juana. Jej pięcioletni syn, jedyne dziecko w miasteczku, stanowił namacalny dowód płodności tej niezwykłej kobiety. Zgrabna, ale jednocześnie rosła i silna, była wprost stwo-rzona do macierzyństwa. Jasne włosy, szarozielone oczy i wydat-ne kości policzkowe wskazywały na nordyckie pochodzenie jej przodków. Lecz największe wrażenie zrobiła na mnie skóra tej kobiety: była doskonale gładka, bez skaz, wysypek czy najczęś-ciej występujących owrzodzeń, o lekko żółtawej karnacji i faktu-rze tak drobnej, że w dotyku przypominała jedwab. Przeko-nałem się o tym jeszcze pierwszej nocy - przyszła do mnie bez żadnych ceregieli, nawet bez uprzedzenia, zrzuciła sukienkę, od- chyliła koc i weszła do łóżka. Zupełnie tak, jakby nie było nic innego do roboty, jeśli spotykają dwa różnopłciowe Efy. Zrozu-miałem wtedy, dlaczego Godwin, tak bowiem nazywał się ocze-kujący na stacji starszy człowiek, zaprowadził mnie prosto do niej. Cóż było robić, podporządkowałem się ich woli. Znów ten zakichany nadrzędny interes! Mijały ciężkie, nabrzmiałe sennoś-cią godziny tej chłodnej nocy, wiatr łomotał obluzowanymi futry-nami, w sąsiednim domu huczało palenisko w miejskiej destylar-ni wody, a jej wciąż było mało. Gdzieś o szarym świcie nareszcie odciążone posłanie uniosło się o kilka cali, a ja zapadłem w ka-mienny sen. Następnego dnia chciałem wracać. Drzwi nie zamykały się - chyba wszyscy, a miasteczko liczy około czterystu mie- szkańców, przyszli obejrzeć to dziwne zwierzę o nazwie Frank. Ludzie w różnym wieku, ale większość starych, pokracznych, poobsypywanych liszajami i niedomytych. Gdy już pakowałem plecak, odwiedził mnie Godwin i uprosił o parę dni zwłoki. Jego pełna godności determinacja zrobiła na mnie wrażenie, tak że w końcu dałem za wygraną, wszakże pod warunkiem, że przynaj-mniej do wieczora będę miał czas wyłącznie dla siebie. Zaopatrzony w wysokie gumowe buty i parasol, wybrałem się nad morze. Szedłem około mili, najpierw gliniastą drogą pośród upraw warzywnych, potem spopielałym ugorem, w końcu prze-darłem się przez ochronne zadrzewienia. Wtedy zobaczyłem spokojne, martwe morze. Szary przestwór wodny wlewał się na plaże małymi falami; przez zmąconą powierzchnię, odbijającą słabo światło ołowiane-go nieba, nie dostrzegłem żadnych konturów dna. Cofnąłem się na wydmy, zdjęty nagłym lękiem przed tym groźnym bezmia-rem, w którym czyhała śmierć. Ze szczytu pobliskiego wzniesie-nia patrzyłem długo na rozmazaną linię widnokręgu, wyobraża-jąc sobie brzegi tych dalekich wysp, wokół których jeszcze pły-wają żywe ryby. Widok oceanu zawsze wprowadza mnie w refleksyjny nastrój. Ogrom wód przytłacza swoją potęgą i każe wygasić myśl o drob-nych, codziennych sprawach; pozostaje wiec kontemplacja. Je-stem później zły na siebie za te tragikomiczne uniesienia, ale przyznasz, Arturze, że każdy z nas od kiedy ogłoszono hipotezę o istnieniu nieskażonej połaci Pacyfiku, co pewien czas w skry-tości ducha rozważa możliwości dotarcia na pełne życia wyspy. Podobno zamknięty układ prądów morskich tego akwenu po-zwala tylko na bardzo powolną wymianę wód. Zresztą, na-wet jeśli owe wyspy nie istnieją, dla niektórych ludzi rozmyśla-nie o nich ma niewątpliwe funkcje terapeutyczne. Banalna kwes- tia zależności zdrowia psychicznego od wiary. Ale musze przyz-nać ci rację w naszym dawnym sporze: u podstaw każdego banału leży jakaś fundamentalna prawda, i nie wolno wstydliwie nie brać jej pod uwagę. Wieczorem znów przyszedł Godwin. Jego obecność nie była dla mnie przykra, nawet polubiłem tego starego, spokojnego człowieka, który, jak już zdążyłem zauważyć, był kimś w rodzaju duchowego przywódcy mieszkańców Dune. Juana zrobiła nam herbaty i poszła do destylarni po wodę do mycia. Od początku tej wizyty wiedziałem, że Godwin ma mi coś do powiedzenia, lecz nie ułatwiałem mu zadania. Długo nie mógł się zdecydować, pytał o różne głupstwa lub opowiadał o mia-steczku. Byłem zmęczony i nawet nie starałem się ukrywać zie-wania. - Pan jest wykształcony, Frank, może więc... - Nie przesadzajmy - przerwałem mu - dopiero rozpocząłem studia. Chciał- bym po prostu zrozumieć jak najwięcej. - No tak, ale i tak pan... - wyraźnie grał na zwłokę. - Mam prośbę, niech pan mówi po prostu: Frank. Nie sądzę, abym w swoim krótkim życiu zdążył zapracować na tytuły. - Zgoda - uśmiechnął się. - Chciałem cię o coś zapytać, Frank. - Słucham pilnie od samego początku. - Czy mógłbyś... - Na czoło wystąpiły mu krople potu. - Jak to jest naprawdę z tą płodnością? Dlaczego prawie wszyscy należą do Enów? Spojrzałem na niego z osłupieniem. Nie dość, że nie mógł zdecy-dować się na wyjawienie właściwego celu wizyty, to jeszcze za-dawał śmieszne pytania. - No bo widzisz - tłumaczył się - kiedyś twierdzono, że będą rodzić się same kaleki. Że świat zaludni się kalekami! - Ach, o to panu chodzi. Po prostu, stało się inaczej. Jeszcze jedna nietrafna prognoza. I z pewnością nie ostatnia. - Ale dlaczego? - Człowiek nie jest zrobiony z plasteliny. Nie można przykleić mu dwóch głów lub czterech rąk. Taki twór nie będzie żył, zginie w embrionalnej fazie rozwoju lub jeszcze wcześniej, jako komór-ka płciowa. Ziemskie życie to proces, który może toczyć się jedy-nie w bardzo wąskim przedziale warunków zarówno zewnętrz-nych, jak i wewnętrznych. - Czułem się trochę nieswojo, poucza-jąc człowieka trzy razy starszego ode mnie. A może on zwyczaj-nie sobie drwi? - pomyślałem i zaczerwieniłem się aż po czubki uszu. - Chyba masz rację - mruknął, myśląc już o czymś innym. - Ale właściwie nie o to chciałem cię zapytać. Mam... prośbę. - Chodzi o zapładnianie waszych kobiet? To należy do moich obowiązków. - Nie, to nie to - machnął niecierpliwie ręką. - Płodnych kobiet jest u nas tylko kilka. Chodzi o coś innego; przychodzę w imieniu wszystkich mieszkańców. I, oczywiście, w swoim własnym. - Nie rozumiem. - Moja ciekawość rosła. - Chciałbym prosić cię o... pozostanie w Dune przez jakiś mie-siąc, może dwa. - To całe moje wakacje! Ale po co? - Chodzi o... - Sapał z wysiłkiem. - O drobną pomoc dla nas. - Na czym ma ona polegać? Co jeszcze potrafię, czego sami nie możecie zrobić? - Co pewien czas zbieramy się, rozmawiamy, radzimy - mówił, patrząc gdzieś w bok, jakby ze wstydem. - Chcielibyśmy, aby w tych spotkaniach uczestniczył ktoś młody spoza naszego grona. - Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczyma, nawet opuchnięta powieka uniosła się nieco. - Frank, bardzo mi na tym zależy. Chociaż na miesiąc. - No dobrze... - powiedziałem z ociąganiem, myśląc o długich dniach, podobnych do siebie jak szare krople deszczu. I nocach... Chociaż te zawsze i wszędzie były podobne. - Dziękuję ci w imieniu mieszkańców - rzekł Godwin nieco pom-patycznie, wstając i ściskając mi dłoń. Był wzruszony. Już wtedy poczułem się nieswojo i przez myśl przemknął mi cień podejrze-nia. - Nie rozumiem jednak, do czego przyda wam się taki młodzik jak ja. - Nie dawałem za wygraną. - Starsi, doświadczeni ludzie powinni radzić i rozstrzygać, młodzi natomiast najlepiej spraw-dzają się w rolach żołnierzy lub kochanków. - Jestem przekonany, że nam pomożesz. - Uśmiechnął się wymi-jająco. - Chodzi przede wszystkim o - szukał przez chwilę właś-ciwego określenia - świeżość myśli. O nowy punkt widzenia. Wzruszyłem ramionami i mruknąłem coś w rodzaju "okaże się". Nie mam żadnych wątpliwości, drogi Arturze, że wtedy zdecydo-wanie odmówiłbym, gdybym znał cel i przebieg owych "narad". Dlatego sprytny Godwin więcej przemilczał niż powiedział, przy-puszczając, że mimowolnie zostanę wplątany w tok wydarzeń. Po wyjściu gościa zasunąłem zasłony i z lubością wyciągnąłem się na łóżku. Prawie natychmiast rozległo się energiczne stukanie do drzwi. - Nagrzałam ci wody do mycia! - wołała Juana. - Dziękuję, ale umyję się jutro rano! Chciałem odpocząć, wyspać się porządnie. To było zagwaranto-wane ustawą - szkoda, że nie wziąłem ze sobą jej tekstu, mógł-bym przybić go na zewnętrznej stronie drzwi. Co druga noc z mocy prawa była moja i tylko moja. Potem jeszcze raz rozległo się pukanie, lecz nie zwróciłem na nie żadnej uwagi. Nie dotarł wtedy do mnie fakt, że jak na Juanę było ono zbyt słabe i nieśmiałe. Następne dni rzeczywiście okazały się podobne do siebie jak krople deszczu, który spadał regularnie koło południa. Nie-pomny przestróg, uzbrojony w potężny parasol i gumowe buty, wyruszałem na długie spacery do cichych lasów lub, gdy pogoda była bezwietrzna, wzdłuż wybrzeża morskiego. Z wolna zaczęło mnie to nużyć; samotne wędrówki po milczących zaroślach i widok ołowianej tafli oceanu nie pobudzały już wyobraźni. Coraz częściej opanowywało mnie uczucie pesymizmu. Zastanawiałem się, czy lepiej nudzić się pośród lasów i w towarzystwie zdziwaczałych mieszkańców Dune, czy też nad szarymi stronicami podręczni-ków akademickich. Pragnąłem chociaż raz doświadczyć uczucia miłości lub radości two-rzenia, co tak pięknie zostało opisane w starych, ocalałych książkach. Niestety, teraz chodzi nam wyłącznie o przeżycie; w okresie zerowej lub nawet ujemnej ekspansji brak jest miejsca i czasu na uniesienia twórców, zaś miłość całkowicie podporządkowano rozpaczliwym próbom podtrzymania gatunku. Tak rozmyślając wałęsałem się godzinami bez celu, osłaniając się od skażonego deszczu imponujących rozmiarów parasolem, i coraz bardziej żałowałem przyrzeczenia danego Godwinowi. Skrupulatnie li- czyłem dni pozostałe do wyjazdu. Regularnie wywiązywałem się z obowiązków męskiego Efa. Za-raz na początku pobytu w Dune któregoś wieczora niespodzie-wanie wszedłem na sejmik pięciu nieznajomych kobiet oraz Jua-ny, odbywający się w moim pokoju. Ponieważ wtedy właśnie przypadał wieczór służby prokreacyjnej, nawet nie mogłem wy-razić swojego niezadowolenia. Panie ustalały harmonogram wi-zyt u mnie, z kalendarzykami w rękach dowodząc jedna przez drugą swoich racji. Udało mi się nieco uspokoić wzburzone umy-sły, rozdając fiolki z kapsułkami pełnymi konserwowanych plemników oraz przynależne do nich instrukcje i utensylia. Na koniec wypiliśmy butelkę jednorocznego wina z jabłek i panie poszły sobie z wyjątkiem jednej. Tej, która najgłośniej krzyczała. Miała ona około czterdziestki i ważyła sto osiemdziesiąt funtów! To wszystko wydaje Ci się na pewno zabawne, ale mnie wcale nie jest do śmiechu. Ty masz swoją Teresę, do waszego małżeńs-twa nikt się nie wtrąca, możecie robić, co wam się żywnie podo-ba. Mnie nie wolno kochać, żenić się, czy żyć w odosobnieniu. Jestem własnością społeczną, chociaż tę prawdę maskuje się ład-nymi sloganami. Juana, chyba prawem kontrastu, wydawała mi się teraz miła i pociągająca. Często wspólnie jadaliśmy kolacje. - - Dlaczego masz takie dziwne imię? - spytałem ją kiedyś. - Nie ja je wybierałam - odparła ze śmiechem. - Moi rodzice pewnie naczytali się jakichś książek. - A twój synek? - Ja jestem Marcin - wyrecytował rumiany chłopiec, ledwie wy-glądając ponad blat wysokiego stołu. Wtedy rozległo się ciche pukanie i weszła Emma. Była to drobna, sucha kobieta, nie wyróżniająca się niczym szczególnym. - Dziś Frank ma wolne - pospieszyła z wyjaśnieniem Juana. -Ale przecież... ty jesteś niepłodna! Po co tu przyszłaś? - Jej głos zabrzmiał ostro. - Ja... - Emma zmieszała się i opuściła głowę, lecz po chwili odrzuciła włosy do tyłu i spojrzała prosto na mnie z wyzywają-cym uporem. - Przyszłam zobaczyć Franka. Czy to zabronione? - On nie jest małpą w zoo! - Juana parsknęła śmiechem. Była już trochę podchmielona jabłecznikiem. - On jest naszym Stróżem - odparła poważnie Emma, zaciskając wąskie wargi. Oczy miała głębokie i błyszczące, podcięte ostrymi zmarszczkami. Tak, Arturze, słowo "Stróż" wypowiedziała w tak szczególny sposób, że musiałem napisać je z dużej litery. - Dopiero ma być. - Juana weszła jej w słowo i nagle zaczerwie-niła się. - Kto upoważnił cię do rozmawiania z nim na ten temat? - spytała zachrypniętym głosem, wstając. - Nikt - odpowiedziała spokojnie. - Po prostu twoje pytania są zbyt natarczywe. Przepraszam, muszę już iść. Do widzenia - od-wróciła się i wyszła, zakładając szeroki kaptur. Mżył rzadki deszcz. Nie pytałem o nic Juany tego wieczora, ale za dwa dni wymówi-łem się od kolejnej wspólnej kolacji. Lecz Emma nie przyszła. Kilka dni później przeżyłem swoją pierwszą przygodę w Dune. Trudno powiedzieć, abym nie najadł się strachu. Tego dnia słońce mętnym blaskiem oświetlało sosnowe bory, w których obudziły się jakieś szepty i westchnienia. Nie był to już nieruchomy, cichy las, czasami tylko grający dalekim porywem wiatru. Ptaki kotłowały się w koronach drzew, a w gęstym poszy-ciu szeleściły drobne zwierzęta. Życie nieporadnie lecz uparcie gnieździło się w zakamarkach tych ostępów, kurczowo czepiało się każdej szansy przetrwania. Szedłem dobrze znaną ścieżką, pogwizdując wesoło; po raz pier-wszy od początku wakacji odczuwałem zadowolenie. Do wszy-stkiego można się przyzwyczaić, mówiłem głośno do siebie, pozostaje tylko kwestia czasu, potrzebnego do adaptacji. Wtedy właśnie usłyszałem gwałtowny szelest w gęstym młodnia-ku tuż przy drodze. Jakieś duże zwierze poderwało się ciężko i uciekło, łamiąc po drodze gałęzie. Serce podeszło mi do gardła, ale po chwili roześmiałem się. Mu-siałem wypłoszyć sarnę lub jelenia z legowiska w mateczniku. Przestraszył mnie nagły, głośny trzask gałęzi. Swoją drogą to cie-kawe, bo dotychczas byłem przekonany, że tak duże zwierzęta nie uchowały się na wolności. Zaklaskałem głośno w dłonie, aby wypłoszyć innych ewentu-alnych mieszkańców okolicznych krzaków, i uspokojony ruszy-łem w dalszą drogę. Nie przyszło mi wtedy na myśl, że może powinienem był zawrócić. Uszedłem może jeszcze z pół mili. Dalej droga zwężała się, meandrując w cienistym lasku, złożonym z liściastych krzewów. I wte-dy zobaczyłem je. Jakieś obłe kształty przecięły w szybkim biegu ścieżkę niedaleko przede mną, niknąc natychmiast w gęstych zaroślach. Stanąłem jak wryty. Jelenie? Nie, to nie mogły być jelenie. Niskie zwierzęta o długich, czarnych tułowiach nie były podobne do niczego, co dotychczas widziałem w naturze lub na fotografiach. I te nogi! Pokraczne, szeroko rozstawione, stawiające drobne, lecz zawrotnie szybkie kroki, pchające masywne kadłuby naprzód bez wdzięku, ru-chem pocisku. A może rzeczywiście... były to sztuczne twory? Jakieś fragmenty dawnych instalacji wojskowych? Na nogach?! Co za bzdury! Lecz nie dostrzegłem żadnych szczegółów, zwie-rzęta mignęły mi tylko w szybkim biegu. Teraz wolałem już zawrócić. Najpierw szedłem szybkim kro-kiem, bezustannie rozglądając się wokoło, potem biegłem, aż płytki oddech zaczął palić mnie w piersiach, później znów sze-dłem na miękkich nogach. Nie ma co, te ciche lasy też dostarczają swoich atrakcji! W miejscu, z którego wypłoszyłem nieznane zwierzę lub zwie-rzęta na początku spaceru, spomiędzy gałęzi patrzyły na mnie wielkie, żółte ślepia. Nic więcej nie widziałem, reszta tonęła w cieniu, w mroku fosforyzowały tylko te dziwnie, podzielone na odrębne fragmenty, obce oczy. Gdy przystanąłem, czując nagle ołów w nogach, zjawisko znikło. Rozległ się cichy szelest, jakby podmuch wiatru musnął najwyższe chojaki zagajnika. Może to tylko strach podsuwał mi dziwaczne wizje? Do skraju lasu nie było daleko. Bez tchu wpadłem pomiędzy dłu-gie zagony warzywne i pracujących przy nich mieszkańców Dune. Jeszcze nigdy nie pragnąłem tak mocno znaleźć się w grupie ludzi. Jak widzisz, Arturze, trudno zaliczyć opisane zdarzenie do przy-jemnych, a był to dopiero początek. Zapewne domyślasz się, że od tego dnia zaprzestałem wycieczek do lasu. Wieczorem przyszła Emma. Byłem wciąż zdenerwowany, a właściwie zły na samego siebie za tchórzostwo. Uciekać jak dziec-ko przed byle leśnym bydlęciem? Przecież wiadomo, że żadne większe drapieżniki nie przeżyły w północnych lasach. Sam nie wiem dlaczego, ale wpuściłem ją. Ostrożnie zdjęła szero-ki płaszcz i opłukała ręce w misce z destylowaną wodą. Była zwyczajna. Wąska twarz, szare włosy, pomiędzy które wkradły się już pasemka siwizny, szczupła, nawet sucha sylwe-tka. Skóra naznaczona licznymi przebarwieniami. Tak samo jak moja, pomyślałem, niezbyt grzecznie leżąc na łóżku. Milcza-łem. - Panie Frank - mówiła z wysiłkiem, trzymając pochyloną gło-wę, tak że nie mogłem dostrzec wyrazu jej twarzy - chcę pana prosić o przysługę. - Narąbać drzewa? - Niech pan ze mnie nie żartuje - poprosiła, spoglądając niemal błagalnie. Tak, te oczy nie pasowały do jej w gruncie rzeczy pos-politej twarzy. - No dobrze - usiadłem na łóżku - ale pani należy do Enów? To widać z daleka na pani tabliczce. - Wiem - powiedziała cicho - ale... to nieprawda. Teraz jest już inaczej. Uśmiechnąłem się z politowaniem. Rozmawiałem już z setkami takich kobiet; żadna z nich nie była w stanie wyrzec się bezna-dziejnych i upokarzających prób. Dla nich esencją życia było macierzyństwo, bez niego dalsze istnienie nie miało sensu. Nie-stety, tylko jeden jedyny raz od uderzenia laski z pustynnej skały trysnęła woda. - Droga Emmo - starałem się, aby moje słowa zbytnio jej nie zabolały - niech pani złoży prośbę o przekwalifikowanie. Jedno badanie zupełnie wystarczy. - Już złożyłam - odparła cicho. - Doskonale! Więc trzeba cierpliwości... - Wyznaczono mi termin za osiem lat! - W jej wielkich, szklistych oczach pojawił się błysk. Opadłem zmęczony na poduszki. Tak, znałem te sprawy. Spo-śród odwołujących się płodna okazywała się jedna kobieta na dziesięć tysięcy. Powtórne badania nie miały po prostu sensu, lekarze byli potrzebni gdzie indziej. - Miałem dzisiaj naprawdę ciężki dzień, proszę to zrozumieć. Nic nie mogę dla pani zrobić. - Zmusiłem się do tych słów wiedząc, że gaszę jej ostatnią nadzieję. - Może... ale nie, to bezcelowe. Na-prawdę, szczerze współczuję. Czy... gra pani na jakimś instru-mencie? A może przysłać pani trochę książek? Usłyszałem zgrzytnięcie klamki i stukot lekkich bucików na scho-dach. Nie podniosłem nawet głowy. Wyciągnąłem się wygodnie, lecz sen nieprędko przyszedł tego wieczora. Dwa dni później dosłownie wpadłem na nią na ulicy, gdy wybiegała z destylarni z wiadrem pełnym wody. Odbiła się ode mnie jak dziecko, przewracając naczynie i wylewając na bruk jego zawartość. Podniosłem ją, bąkając słowa przeprosin. Wziąłem wiadro i na-pełniłem je świeżą, jeszcze ciepłą wodą. Zapadło niezręczne milczenie, więc żeby je przerwać, zaprosiłem tę niepogodzoną kobietę na herbatę. Drżała, kiedy rozpinałem jej bluzkę. Ciało miała drobne, kształt-ne, skórę na piersiach, brzuchu i udach prawie bez przebarwień, suchą i szorstką w dotyku. Ta szorstkość sprawiła mi niespodzie-waną przyjemność; w dotyku nie kleiła się, była tylko gorąca i jakby obsypana drobnym piaskiem. Później, gdy piliśmy przyrzeczoną herbatę, w uśmiechniętej ko-biecie z roziskrzonym wzrokiem nie mogłem poznać przygaszo-nej, smutnej Emmy sprzed dwóch dni. Naprawdę, niewiele im trzeba do szczęścia, pomyślałem i zachciało mi się śmiać. Trąciłem ją lekko w ramię, puszczając oko. - No, jak to było naprawdę z tą destylarnią? Zachichotała jak dziewczynka. - Czekałam na ciebie z pół godziny, aż wreszcie wyszedłeś. Efy też potrzebują wody. - Przyjdź jutro... nie, jutro pracuję z Elspet. No to pojutrze. A na jutro weź to. - Wręczyłem jej fiolkę. - Nie. - Odsunęła moją dłoń, otaczając ją drobnymi, cienkimi pal-cami. - Nie trzeba. Wystarczy, jak przyjdę za dwa dni. Tak to było z Emmą, Arturze. Nie uwierzysz, ale mój nieracjona-lny impuls opłacił się ludzkości - rzeczywiście zaszła w ciążę! A ja... od początku czułem się jej bardzo potrzebny. To jest piękne być komuś tak potrzebnym, że niemal niezastąpionym. I może właśnie po to, aby ów stan utrzymać, ona potem stała się potrzeb-na również mnie. Czy to nazywa się miłością, Arturze? Czy to samo odczuwasz wobec swojej Teresy? Na pewno jestem śmieszny, poza tym głupio mi pytać Cię o tak intymne sprawy - ale ja spełniałem dotychczas jedynie rolę instrumentu. Nikt nie interesował się, co sprawia mi przyjemność i co mógłbym polu-bić. W dalszym ciągu tej relacji chciałbym opisać ci dramatyczne wypadki, jakie rozegrały się w Dune w połowie sierpnia. Wtedy dopiero wyszła na jaw przyczyna zatrzymania mnie w miasteczku. Zdaję sobie w pełni sprawę ze znaczenia tych wyda-rzeń i chciałbym, abyś poniższe sprawozdanie potraktował rów-nie poważnie, udostępniając jego treść opinii publicznej. Sądzę, że sam potrafisz ocenić, co i komu należy dalej przekazać; ufam Ci całkowicie. Któregoś pogodnego dnia Godwin zabrał mnie na przechadzkę. Spacerowaliśmy wąskimi, pustymi uliczkami, omijając kępy traw i chwastów. Rozmowa nie kleiła się, wyczuwaliśmy, że ża-den z nas nie mówi o tym, co go naprawdę interesuje. Już chcia-łem zakomunikować, że mam zamiar w najbliższym czasie opuścić Dune, zabierając jeszcze kogoś ze sobą, gdy niespodzie-wanie wyszliśmy na rynek. Wokół samotnie sterczącej wieży ra-tusza zgromadziło się kilkanaście osób. Jeden z oczekujących spostrzegł nas i wskazał innym. Wtedy zrozumiałem, że nie zna-leźliśmy się w tym miejscu przypadkowo. - Chodźmy do nich - powiedział Godwin, biorąc mnie pod ra-mię. - Czekają na nas. - Po co? - Opierałem się odruchowo. Nigdy nie lubiłem zgromadzeń i tłumu. - Zobaczysz. Chciałem powiedzieć ci o tym wcześniej, ale... to nie jest takie proste. Najlepiej będzie, jeśli przekonasz się o wszy-stkim sam. - Jest pan dzisiaj niezwykle tajemniczy. Może dowiem się cho-ciaż, po co oni tam stoją? - Czekają. Dzisiaj urządzamy zebranie mieszkańców. - Aha. Czy... jest jakiś specjalny powód? - Zawsze jest jakiś powód - odpowiedział wymijająco, pozdra-wiając zebranych szerokim gestem. Wszedł na wąskie schody, wiodące na szczyt ratusza i pociągnął mnie za sobą. Od omsza-łych kamiennych ścian powiało wilgocią. Ludzie wyglądali z góry jak stado kaczek. Widząc nas na galerii rozproszyli się i uformowali wokół podstawy wieży dość regu-larny pierścień. Godwin nachylił się do mnie, starając się przekrzyczeć wiatr. - Ty będziesz prowadził! Czy mnie słyszysz?! Wicher świszczał w prętach zardzewiałej balustrady, szumiał w uszach. - Słyszę! Ale dlaczego akurat ja?! - Jesteś młody i pełen nadziei. - Z wysiłku twarz mu poczerwie-niała, a na czole uwypukliły się żyły. - No i jesteś Efem! Ludzie zaufali ci! A bez ich zaufania nie możesz być... Stróżem. - Stróżem? - powtórzyłem, nie będąc pewien, czy dobrze usły-szałem ostatnie, ciszej wypowiedziane słowo. - Patrz. - Godwin mówił szybko, wykorzystując przerwę w pły-nących znad morza podmuchach. - To nasi ludzie. Są teraz twoi, ufają ci. - Przykro mi, ale nie wiem, jak wam pomóc. Nigdy nie potrafi-łem wygłaszać przemówień - powiedziałem, kierując się ku schodom. - Poczekaj! - warknął, przytrzymując mnie z niespodziewaną siłą za rękaw. - Popatrz - wskazał na dalekie lasy, wzbierające zielonoburą falą gąszczu poza granicami pól uprawnych - stamtąd nadejdzie niebezpieczeństwo. Spróbuj... wypatrzeć je... może usunąć. Tych ludzi - wskazał na gęstniejący na dole tłum - mo-żesz zawsze zwołać. Wystarczy, że tutaj wejdziesz. -- No tak, ale... - wciąż niewiele rozumiałem. - Zostań tutaj, aż wrócę - rzucił rozkazująco i zszedł po schodach. Po chwili dołączył do stojących kręgiem ludzi. Wśród nich rozpo-znałem także Juanę z synkiem i Emmę. Czułem się nieswojo. Czego oni chcą ode mnie? Wszystko to przypominało jakiś rytualny obrzęd dawnych, dzikich plemion, o których czytałem w starych książkach. Po plecach przebiegły mi ciarki. Może to ja mam być ofiarą? Niebezpieczeństwo ma nadejść z lasu... Nagle przypomniałem sobie swoją niedawną przygodę. Czyżbym miał z wieży wypa-trywać tych dziwnych zwierząt i sygnalizować mieszkańcom zbliżające się zagrożenie? Wbiłem wzrok w daleką ścianę lasu, ale widziałem tylko tańczące na wietrze wierzchołki młodych chojaków. Oczy zaczęły zacho-dzić łzami, otarłem je pięścią. I wtedy zaczęło dziać się coś dziw-nego. Szaroniebieskie niebo pojaśniało nad widnokręgiem, a las przy-bliżył się, zrzedniał, stał się jakby przezroczysty, tak że bez prze-szkód mogłem ujrzeć jego wnętrze. Chociaż nie - raczej uniósł się ku niebu, ukazując, jak podniesiony kamień, rozbiegających się mieszkańców ciemnych nor. Nie, też nie tak, Arturze, gąszcz ani nie przybliżył się do mnie, ani nie uleciał ponad ziemię. To ja widziałem inaczej, odczuwałem prze-strzeń i zawartą w niej materię jakimś nieznanym mi dotych-czas zmysłem. Mój opis przypomina zapewne próby przedsta-wienia swoich wrażeń przez ślepca, który nagle odzyskał wzrok. No, może przejście nie było aż tak drastyczne, bo jednak widziałem o b r a z , który choć tak różny od oglądanych uprzednio wi-doków, mogłem ogólnie przyporządkować zmysłowi wzroku. Nie musiałem więc uczyć się wszystkiego od początku. Po chwili zobaczyłem je. Biegały szybko po lesie, zatrzymując się nagle i równie błyskawicznie ruszając w dalszą wędrówkę. Przy-pominały ogromne mrówki o wydłużonym, cylindrycznym tuło-wiu. W polu obserwacji znajdowało się kilkanaście tych niesamo-witych stworzeń, lecz nie tworzyły skupisk, były rozproszone po całym obszarze. W pewnej chwili jedno z nich, z przodu wyglądające jak czarny pająk, wypadło z lasu i rzuciło się na samotnego robotni- ka rolnego, pracującego w polu. Nagła fala gorąca uderzyła mi na policzki i objęła głowę. Nie wie-działem, co robić. Chciałem krzyczeć, potem usiłowałem wskazać kierunek zagrożenia ludziom, zebranym na dole. Lecz wszystkie próby spełzły na niczym; widziałem tylko daleki, zewnętrzny obraz, jakby jedynie w mojej wyobraźni rozgrywała się tragedia. A na skraju lasu, w zasięgu wzroku, ginął człowiek. To, że mnie nie spotkał kilka dni temu podobny los, zawdzięczam tylko szczęśliwemu przypadkowi. Usiłowałem odwrócić głowę. Nie mogę patrzeć na krew, za-wsze uciekam jak najdalej od żądnego makabry tłumu, otaczają-cego miejsce każdego wypadku. Lecz było już za późno - wlepiłem wzrok w ciężko biegnącego człowieka i jego prześladowcę, nie mogłem tam nie patrzeć, znieruchomiałem jak sparaliżowany. Widziałem dokładnie, kiedy potwór strzyknął brunatną cieczą, jak potem chwytał ofiarę w przednie łapy i sięgał tępym dziobem do jej szyi. Przemożne uczucie obrzydzenia wtłoczyło mi żołądek do gardła. Byłem też tak wściekły, że w pierwszym odruchu mógłbym chy-ba z kijem w ręku rzucić się na obrzydliwą pokrakę, dławiącą człowieka jak pająk muchę. Mój drogi Arturze! Zapewne nie wierzysz w cuda; mogę Cię zapewnić, że i ja nie jestem mistykiem. I teraz już wiem z całą pewnością, że także wtedy w błyskawicznie zachodzących wy-padkach nie było niczego nadnaturalnego. Ot, po prostu zdarzyło się jeszcze jedno z tych zjawisk, należących do zakresu oddziaływań między człowiekiem a środowiskiem. Ale muszę przyznać, że wtedy, gdy nieszczęśnik wyzwolił się nagle z kosmatych objęć i ruszył szalonym biegiem w kierunku najbliższych zabudowań, nie miałem takiej pewności. A było tak: jakby pod ciosem mojego nienawistnego wzroku zwierz cofnął się, ogłuszony, wypuszczając ofiarę, a potem przewrócił się na bok i w gwałtownych drgawkach poplątał swoje owadzie nogi. Nagły skurcz wygiął tułów najpierw na zewnątrz, potem zaś do środka, tak że monstrum w końcu znieruchomiało zwinięte w cias-ną, martwą bryłę. Po krótkiej chwili ochłonąłem; nie był to odpowiedni moment na dociekanie. Wytropiłem następnego pająka. Z rosnącą odrazą śle-dziłem jego pozornie niezdarne, lecz niezwykle szybkie ruchy. Jednakże impuls nie był wystarczająco silny - zwierz znierucho-miał na parę sekund, po czym pognał dalej. Śledząc go wyobra-ziłem sobie, że goni i dopada bezbronną Emmę. Skutek przeszedł wszelkie oczekiwania: drapieżca gwałtownie skoczył w górę, jakby wbiegł na rozżarzone węgle. Na ziemię spadł już martwy. W podobny sposób rozprawiłem się z tymi pająkami, które nie zdążyły uciec poza pole obserwacji. Nie miałem żadnych skrupu-łów, czułem, że postępuję słusznie i że tego właśnie ode mnie oczekiwano. Teraz zastanawiam się czasem, czy zasadniczą mo-tywacją nie były lęk i odraza w stosunku do wszelkich całkowicie od nas odmiennych form bytu. Lecz ilekroć o tym myślę, uspra- wiedliwiam nasze postępowanie prostą obroną własnego zdro-wia i życia. Zaś innego sposobu niż całkowite unicestwienie wro-ga nie znaliśmy. Na pewno jesteś ciekaw, dlaczego nazywam te drapieżniki pają-kami. Po prostu wydają mi się one najbardziej podobne do pają-ków, choć w istocie nimi nie są. Zresztą moje obserwacje są zbieżne z wrażeniami innych mieszkańców Dune - i wśród nich używane jest to określenie, obok czarta, diabła lub ludojada. A czym to zwierzę jest naprawdę, po prostu nie wiem. Rzeczywiś-cie przypomina olbrzymiego owada, chociaż słyszałem kiedyś, że wielkość zwierząt zaklasyfikowanych do tej gromady ograniczo-na jest ze względu na wydolność ich organów oddechowych. Kto wie, może nastąpiła tutaj jakaś zmiana, lub też po prostu mylący jest wygląd drapieżników. A może są to pierwsze zwiastuny fali gwałtownych mutacji, które na przekór naukowym prognozom, zaleją świat różnego rodzaju potworami? Woda na młyn zwolen-ników takich teorii! Osobiście nie wierzę, aby tak się stało. Po prostu, jedna mutacja na miliardy mogła spowodować wydanie na świat dziwolągów, lecz podobny zbieg okoliczności powtórzy się za-pewne nieprędko. A może te żądne ludzkiej strawy bestie są dalekim pokłosiem prowadzonych bez opamiętania prac nad bronią biologiczną? Lub są to zjawy całkiem nie z tej Ziemi? Nie wiem i nie chcę tracić czasu na zbędne spekulacje. Może kiedyś dowiemy się prawdy, lecz nie sądzę, aby miała ona inne znaczenie oprócz czysto poznawczego. Wracam do przerwanej opowieści. Po unieszkodliwieniu wszy-stkich pająków, znajdujących się w polu widzenia, zdołałem wyłączyć się z transu. Zataczałem się trochę, jak po raptownym powstaniu z łóżka, lecz poza tym wszystko było w porządku. Słońce obniżyło się bardzo, musiałem spędzić na ratuszu kilka godzin. Podmuchy wiatru były ostre i zimne, lecz nie odczuwałem chłodu; krew pul-sowała szybko, jak po dużym wysiłku fizycznym. Chciałem zbiec po schodach, gdy na dole spostrzegłem ciasno zbity krąg ludzi. Oni stali tam przez cały czas! Wychyliłem się przez balustradę i pomachałem wesoło ręką, szukając wzrokiem Godwina. Lecz słowa pozdrowienia zamarły mi na wargach - na dole czekał na mnie nieruchomy, skamieniały tłum. Ich twarze były blade i skurczone, oczy obciągnięte napiętymi powiekami, usta sine, szyje rozdęte nabrzmiałymi pod skórą żyłami. Stali sztywno jak manekiny, wykonując tylko nieznaczne ruchy kolanami w celu utrzymania równowagi. W pierwszym, wewnętrznym szeregu stał Godwin. Jego twarz za-stygła w siną, odrażającą maskę. Cofnąłem się o krok. Czułem się osaczony, zdany wyłącznie na siebie, bez szans. Po prostu bałem się. Przez żelazne sztachety balustrady zobaczyłem, jak jeden człowiek z tłu-mu osunął się na bruk. Chciałem krzyczeć, ale gardło miałem zaciśnięte, a na piersiach leżał obezwładniający ciężar. Dopiero po długiej chwili postąpiłem do przodu. Odetchną-łem. Nie, to nie była Emma. Z podkurczonymi kończynami, zwi-nięty w kłębek, na ziemi leżał drobny, stary mężczyzna. Na szarym od zmierzchu rynku powoli zaczął się ruch. Jak za dotknię-ciem różdżki ludzie kolejno budzili się z odrętwienia, poruszali się, wychodzili ze zwartych szeregów, półgłosem prowadzili roz-mowy. Po chwili przyszedł Godwin i sprowadził mnie na dół. - Widziałeś je? - zagadnął schrypniętym głosem. Jego twarz z wolna przybierała zwykłą barwę. Skinąłem głową, bo nie byłem w stanie wykrztusić słowa. - I co? Odeszły? Ile ich jest?! - Tak gwałtownie wyrzucał z siebie pyta-nia, że aż poczułem na twarzy kropelki śliny z jego posiniałych warg. Ci z dołu nie mają rozeznania, chociaż muszą dawać mi swoją siłę, pewnie są tylko źródłem energii, pomyślałem. - Dziesięć, może... więcej. - Wreszcie mogłem przemówić. - Zabi-łem je. Wynoszono zmarłego. Ciała nie można było wyprostować, pozo-stało zwinięte w kłębek. - Dlaczego... on zginął? - spytałem z trudem, przez zaciśnięte gardło. Godwin wzruszył ramionami; grymas niechęci, który przebiegł mu po twarzy, świadczył o tym, że poruszyłem nieodpowiedni temat. W milczeniu odprowadził mnie do domu i na pożegnanie mocno uścisnął dłoń. - Dziękuję - powiedział zduszonym głosem. - Nie zawiodłeś nas. Wreszcie znalazłem się sam z Emmą w swoim pokoju. - Kim byt ten człowiek? Czy to one go zabiły? - Zasypałem ją nie-cierpliwymi pytaniami. Skrzywiła się lekko. - Czy to takie ważne? - Słuchaj - zerwałem się nagle - może wy myślicie, podejrzewa-cie, że to ja... - Nie pleć bzdur! - krzyknęła prawie, również wstając. - Jak mogłeś nawet tak przypuszczać - dodała z wyrzutem, gładząc mój policzek. Odsunąłem ją nieco zbyt szorstko. - Może ty nie, ale inni... - Nikt tak nie myśli, mogę ci przyrzec! - Phi, przyrzec... - Po prostu wiem. - Spojrzała mi prosto w oczy. - To zawsze się zdarzało, wiec i teraz też. - Zawsze? - Tak. Po każdym seansie. Zawsze ginie ktoś z nas. Nie wiemy ani dlaczego, ani kto będzie następny. Może to jakiś refleks, odbi-cie. Niektórzy mówią, że to ofiara za ocalenie życia pozosta-łych. - No wiesz - burknąłem. - Czy zawsze ginie jeden człowiek? - Tak, tylko jeden. - Więc kim on był? - powtórzyłem. - To Tom, był szewcem. Porządny człowiek, dla każdego miał uśmiech i dobre słowo. - A... kto zginął poprzednio? - Dlaczego mnie wypytujesz? - Obruszyła się. - Czy to tajemnica? - George - powiedziała po chwili, rumieniąc się lekko. - Kiedyś był dziennikarzem. Również spokojny człowiek, nikomu nie przeszkadzał. Wciąż pisał i pisał, do końca, jakby ktokolwiek jeszcze chciał to czytać... - No tak - uciąłem - a gdzie jest wasz poprzedni Stróż? - Wygnaliśmy go. Stracił nasze zaufanie. - To było bez sensu. Przecież przyjechałem zupełnie przypadko-wo. - Nie wszystko jest zależne od naszej woli. Seanse po prostu nie wychodziły. - Czegoś nie rozumiem. - Przysunąłem się do niej. - Dlaczego po prostu stąd nie wyjedziecie? Nie przeniesiecie się gdzie indziej? - Myślisz, że takie to proste? Kto nam da mieszkanie i zajęcie? Z czego będziemy żyć? - Gdzieś w świecie znajdziecie dom. Tutaj te pająki prędzej czy później wysączą z was krew. - Frank, wszędzie są jakieś pająki. - Natknąłem się po raz pierwszy na to zjawisko. - Każdy człowiek i każda społeczność ma swoją groźbę, swoje niebezpieczeństwo, które wisi nad nimi jak ciężki but nad mro-wiskiem. Czy jest więc sens ponosić ofiary tylko po to, aby zamie-nić znane zagrożenie na nieznaną groźbę? Umilkłem, zbity z tropu. Dalsze tłumaczenie, że nowe niebezpie-czeństwo mogłoby być mniejsze, nie miało sensu, zepchnęłoby bowiem dysputę na tory jałowej retoryki. Bez słowa wziąłem ją w ramiona - takie zakończenie rozmowy wydało mi się najprost-sze. Następne dwa tygodnie minęły spokojnie. Postanowiliśmy z Godwinem czekać na jak największe nagromadzenie dra- pieżników, żeby zgładzić je wszystkie za jednym zamachem przy minimalnych stratach własnych. Myśleliśmy obydwaj o tym sa-mym, chociaż żaden z nas nie poruszał drażliwego tematu. Wraz z innymi mieszkańcami Dune uczestniczyłem w skrom-nym pogrzebie szewca Toma. Żal złapał mnie za gardło, gdy ciężkie grudy ziemi zadudniły na wieku trumny. Czy naprawdę musiał zginąć? Wiele dałbym za rozwiązanie tajemnicy śmierci każdej z tych niewinnych ofiar. Kiedy wracaliśmy z cmentarza, na skraju lasu pokazały się czar-ne bestie. Utrzymaliśmy je w bezpiecznej odległości zapalonymi pochodniami i wybuchami petard. Godwin wystrzelił kilka razy z myśliwskiego sztucera, ale kule nie przebijały grubego pance-rza pająków. Pospiesznie wycofaliśmy się w obręb zabudowań. Zrozu-miałem, że zbliża się chwila ostatecznej rozgrywki. Kto będzie następny? Ludzie stali się jeszcze bardziej milczący i napięci; rzadko i tylko w koniecznej potrzebie opuszczali swoje domy, rozglądając się podejrzliwie i chyłkiem przebiegając puste ulice. Na warzyw-nych zagonach bujnie rozpleniły się chwasty, nikt w tych trud-nych dniach nie interesował się uprawą roli. Nawet kobiety nale-żące do Efów nie zawsze zjawiały się u mnie w umówionym dniu, tak że mogłem więcej czasu poświęcać Emmie. Sam rów-nież odczuwałem wzrastające napięcie, nieraz bywałem rozd-rażniony i opryskliwy. Gryzłem się stale tym, że być może przeze mnie zginął stary Tom i niebawem śmierć poniesie ktoś następ-ny. Ktoś równie niewinny. Drogi Arturze, zbliżam się do końca mojej relacji z Dune. Wybacz mi częstą zmianę tematów i enigmatyczność niektórych opisów, ale chciałem możliwie zwięźle przedstawić Ci jak największą liczbę faktów, a także wprowadzić w atmosferę tego dziwnego miejsca. Pragnąłem również opisać zmianę swojego stosunku do tutejszych spraw i problemów, które nieopatrznie stały się moimi w stopniu znacznie większym niż mogłem przypuszczać. Wtedy, po pierwszym starciu, jeszcze nie znałem prawdy, chociaż przeczuwałem już, o co chodzi. Wielkie słowo, prawda. Prawdy nie ma - możemy jedynie subiektywnymi ocenami zbliżać się lub oddalać od również subiektywnej średniej. Znasz moje poglądy na ten temat. A ludzie są już tacy, że wszystko, cokolwiek dostaną w ręce, obrócą przynajmniej w części przeciwko sobie. Pewnej nocy zbudziło mnie walenie do drzwi. Zerwałem się wystraszony. Na zewnątrz płonęły ognie, biegali ludzie, rozlegały się krzyki. Huknęły strzały. Zrozumiałem, że to już. W mig znalazłem się na dworze. W ciemnych wylotach uliczek przemykały czarne bestie, na razie odstraszane wybuchami petard i rzucanymi w ich stronę płonącymi pochodniami. Jeden pająk uczepił się dachu i tkwił tam jak gigantyczny skorpion, obezwładniający swoją ofiarę. Jego pancerz połyskiwał czerwonym odblaskiem w mi-gotliwym świetle ognisk. Wokół wieży ratusza płonął zwarty krąg ognia. Przez wąskie przejście wbiegali ludzie i ustawiali się na swoich miejscach. Gdy wszyscy znaleźli się wewnątrz, zawalono przesmyk stertami su-chych gałęzi i w szarzejące od wschodu niebo buchnęły jęzory świeżych płomieni. Stałem przy balustradzie i spoglądałem na krąg stłoczonych na dole ludzi, na otaczające ich kolisko ognia i na pokraczne dra-pieżniki, zbliżające się niepewnie do trzaskających płomieni. Był-em napięty do ostatecznych granic, ale przez chwilę poczułem się wodzem tych ludzi, całkowicie teraz ode mnie zależnych. Był-em ich panem i władcą. Zapomniałem wtedy, że mój los w równej mierze zależał od nich, że ja tylko kierunkowałem i ognisko-wałem na wybranym celu ich wspólny wysiłek. Wytężyłem wzrok aż do bólu i nagle w dalekich ciemnościach, które rozjarzyły się niebieskawą poświatą, dostrzegłem dziesiątki rozbieganych cieni. Rejestrowałem także obecność tych bliskich i najbliższych bestii, od których widoku serce napełniało się chło-dnym lękiem. Było ich tak wiele, że przez chwilę zwątpiłem, czy dam radę wszystkim. Powoli ogarnęła mnie zimna, zawzięta wściekłość - mo-głem rozpocząć dzieło zniszczenia. Zabijałem je po kolei, aż czar-ne kadłuby utworzyły zwały skręconych cielsk, pokryte pląta-niną kosmatych kończyn. Gdy uporałem się z pająkami we-wnątrz miasteczka, kontynuowałem rzeź na spowitych mrokiem polach, a potem wysyłałem cichą śmierć na pozostałe w lesie drapieżniki. Tylko kilka zdołało uniknąć pogromu, lecz nie sądzę, aby prędko powróciły w okolice Dune. Jeszcze przez tydzień po tej dramatycznej nocy mężczyźni wywozili i zakopywali w lesie cuchną-ce trupy potworów. Wyswobodziłem się ze zbiorowej hipnozy i wyczerpany opa-dłem na balustradę. Wschodzące słońce ciepłymi promieniami wypełniało czysty przestwór nieba, barwiąc na pomarańczowo dachy wyzwolonego miasteczka. Czułem ogromną ulgę, lecz zarazem piersi ściskał mi ból. Nie śmiałem spojrzeć w dół. Potykając się zszedłem po schodach, przecisnąłem się przez kordon budzących się ludzi, rozrzuciłem butami żarzące się jeszcze głownie. Omijając skręcone kadłuby pająków poszedłem do siebie i rzuciłem się na łóżko. Serce waliło mi jak młotem, głuchy puls rozsadzał skronie. Liczy-łem sekundy i minuty. Wiedziałem, że jeśli minie kwadrans i nikt nie przyjdzie, moje przeczucie okaże się prawdą. Straszną praw-dą, z którą nigdy nie będę mógł się pogodzić. Weszła cicho, usia-dła na łóżku i gładziła mnie po włosach. Nie od razu poczułem ulgę, stopniowo zrzucała głazy z mojej piersi, uwalniała od kamiennego pancerza. A więc jednak nie ona! Emma była przy mnie i też płakała. Zginął mały synek Juany. Gdy później nieśliśmy jego ciałko na cmentarz, przysiągłem sobie, że trzeba zlikwidować przyczynę tych tragicznych zgo-nów. Dalej tak być nie może! Pisałem Ci już, co sądzę o prawdach ostatecznych. Lecz wydaje mi się, że poznałem już trochę Dune, jego mieszkańców i ich nie-samowity sposób obrony. Wierz mi, Arturze, to jest potężna broń, jeszcze jedna z groźnego arsenału superbroni. Jednak teraz i tutaj jest to ciągle brzytwa w ręku dziecka. Jestem coraz bardziej przekonany, że to nie ja byłem przyczyną tragedii, chociaż niczego nie można wykluczyć w sposób definitywny. W pełni kontroluję sytuację aż do końca... to znaczy do momentu, w którym sam wychodzę ze świadomego transu. Oni natomiast trwają jeszcze przez chwilę w bezwolnym letargu, rozporządzając przy tym straszliwą siłą niszczenia życia. Nie-świadomi, nieodpowiedzialni, potężni... Rozumiesz już? Ludzka zawiść, drzemiąca w każdym z nas, obraca się zawsze przeciwko najlepszym. Nie możemy znieść, że nie jesteśmy tacy jak oni. Zła, nieprzychylna myśl w normalnych warunkach nie jest nawet wypowiadana, wstydzilibyśmy się jej. Ale tutaj... Oni nie kontro-lują swoich odruchów, są nieświadomi. Rozumiesz? Dzienni-karz, który pogrąża się w niedostępnym dla innych, lepszym świecie... Zawsze pogodny, stary szewc... Codziennie roześmia-ne, jedyne w Dune dziecko w ramionach szczęśliwej matki... Teraz wiesz, że nie mogę stąd wyjechać! Nie mogę ich opuścić, jestem potrzebny. Po raz pierwszy czuję się potrzebny w szczególnym sensie. Mo-żna powiedzieć, że jestem niewymienialny. To nie znaczy niezastąpiony, bo takich nie ma. Po prostu nie można mnie wymienić ot tak, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Ty znasz to uczucie od dawna, jesteś szczęśliwym małżonkiem. Ja zaznaję go po raz pierwszy. Muszę zostać i walczyć dalej. Zdaję sobie sprawę z ogromu przedsięwzięcia. To nie jest zadanie na siły jednego człowieka i na czas jednego życia, wiem o tym. Ale też mój cel jest znacznie skromniejszy: nie może być więcej ofiar na placu pod ratuszem. Nie wiem jeszcze, jak tego dokonam, lecz już niebawem napiszę Ci o tym. Twój oddany Frank. Andrzej Zimniak Miłosne dotknięcie nowego wieku Wujaszkowi Brechtowi, wynalazcy okrętu o siedmiu żaglach i czterdziestu armatach, który bierze kurs na Wyspy Szczęśliwe, poświęcam Gdy zmierzchało nad kiczowatą zielenią pagórków, Gruba Berta wcierała w skronie kroplę muzycznego olejku "Die Klassik von Lotte Lenja" i rozpoczynała swój codzienny, prywatny taniec. Wtedy wszystko wychodziło jej lepiej: na kolorowo potrafiła wyobrazić sobie bombardowanie, pożary, walkę półnagich najeźdźców z policjantami w wykrochmalonych koszulach, rabunki na bogatych i pełne finezji gwałty na damach. Krzyczała, śmiała się i skakała po kajucie, obijając się o szafy i waląc kolanami w Uważny Monitor. Potem nagle stawała przed lustrem i oglądała swój beczułkowaty tors i wielką, kudłatą głowę. Wyglądała przez okno, zakrywała dłonią usta i biegła do schowka. Grzebała w kieckach jak szalona, jakby od tego zależało jej życie. Ubierała się w szeroką suknię sięgającą podłogi, na głowę wciskała kapelusz z satynowymi kwiatami, a w rękę brała małą torebkę z prawdziwej skóry. W zamieszaniu mogła wyglądać jak prawdziwa pani, której przytyło się po kilku ciążach. Teraz nadchodziło najlepsze. Drzwi powinien wyważyć herszt tych kochanych skurwysynów. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i trzy miesiące temu, nie poznawał jej w przebraniu i od razu zabierał się do gwałcenia. Takiej damulce przecież nie przepuści! Berta zmagała się z nim oczywiście przed lustrem. Jedną ręką zadzierała sukienkę, drugą ją obciągała. Wpychała dłoń pod bieliznę, jednocześnie wymyślając napastnikowi od najgorszych. I jedno, i drugie wychodziło jej zupełnie nieźle. Potem, już po tym haniebnym uczynku, intruz rozpoznawał ją i w chwili panicznej trwogi chciał się zastrzelić. Klękał, bił się w piersi, takie szerokie i owłosione, i przed śmiercią prosił o przebaczenie. Oczywiście wybaczała mu, nie certoląc się zbyt długo, a on stawał z pochyloną głową i pytał: na kim spośród mieszkańców Stacji wykonać wyrok śmierci? Odpowiadała: na wszystkich! Wtedy, zawsze w tym samym momencie, muzyka szczęśliwie kończyła się, a ona szła do baru myć szklanki, zbierać pety i przetykać kanalizację. I wysłuchiwać tych idiotycznych dowcipów. Tamtego dnia nie zdążyła dojść do najsmaczniejszego epizodu, bo już podczas przepychanki przed lustrem ktoś otworzył drzwi. Nie zamknęła ich na klucz, zresztą nigdy tego nie robiła. Od samego początku nikt niczego u niej nie szukał. Bluznęła, rzuciła się z pazurami. Ale to był tylko Adonis. Grek, grajek, dupodajek. Taki fiut. Drobny, z talią kobiety, śniadą cerą i długimi rzęsami, w sam raz dla amatorów. Oficjalnie zatrudniony jako nadzmysłowiec. Wszedł jak automat, z opuszczoną głową, powłócząc nogami. Pod pachą targał nieodłączną gitarę. - Czego? - warknęła, i tak dość uprzejmie. - Tutaj jest najlepiej. Najcieplej, naj... spokojniej. Mogę zostać? Berta wytrzeszczyła oczy. W ciągu ośmiu lat rozmawiali najwyżej kilka razy, on zajęty głównie rozdysponowywaniem swoich wdzięków i śpiewaniem modnych przed laty piosenek, ona kuflami i kieliszkami. Czub? Zboczony ze zboczenia, czyli normalny z odzysku? Musiał być chyba potrójnie zboczony, bo ona, Gruba Berta, tylko raz w życiu się spodobała. Została wybranką rosłego psa z dziwnej rasy włochatych buldogów, którego musiała zastrzelić, bo był cholernie uparty. - Siedź, jak chcesz. - Wzruszyła ramionami. - Ale ja idę do roboty. Ze złością zdarła z siebie przebranie, zwinęła w kłąb i wcisnęła do szafy. Wychodząc trzasnęła drzwiami. Szła wąskimi, zagraconymi korytarzami, nie odnawianymi od czasu montażu. Za zakrętem był bar i sceneria jej życia: szklanki, kufle, kieliszki. Fusy po kawie, szminka na szkle, rzygocina na talerzu. Maszyna do zmywania zepsuła się pięć lat temu i tak już zostało. Brak części. Niezupełnie, bo częścią wyposażenia jest przecież ona, Berta. Naładowana jak front atmosferyczny, z wściekłością zaatakowała górę brudnego szkła. Chętnie by coś rozbiła, ale teraz robili same nietłukące skorupy, do licha. Regulowała temperaturę wody, gdy ktoś dotknął jej ramienia. Znów Adonis, ta cholerna baba z wąsami. - Mogę tu posiedzieć? A może... w czymś pomóc? Tego już było za wiele. Odbiło mu zupełnie, czy tylko dostał kosza od innego palanta? Nachyliła się i zasyczała: - Zjeżdżaj stąd, gnojku, bo dostaniesz takiego kopa, że umrzesz z głodu w locie na Matkę Ziemię! - Ale... ja przepraszam... ja tylko... chcę posiedzieć - jąkał się niemiłosiernie. Ja nic złego... ja się boję. Boję się, bo ich jest tylu. I są źli, wszyscy. Ani jednego przyjaciela. - O czym ty ględzisz? - Berta aż zapomniała o złości. - Tylko nie opowiadaj o swoich przyjaciołach, bo mdło się robi! - Och, przepraszam, ja nie mówię. Przy tobie jest lepiej, mniej strachu. Nie wiem, ale tak jest. - Do diaska, nijak nie idzie cię zrozumieć. Gadaj wreszcie jak człowiek! - Oni lecą gdzieś z pełnego kosmosu, dużo, mnóstwo, źli, bardzo źli. Mówiłem Komendantowi, ale on mnie wyrzucił i tylko się śmiał. Mówił, że idzie transport uranu dla Orbity. Ale to nie tak, transport zawsze czułem inaczej, zupełnie inaczej. Chcę być przy tobie, blisko. Mogę zmywać albo nawet mogę zrobić ci dobrze, tak jak zechcesz. Tylko nie każ mi iść. Był jeszcze niższy od niej, więc patrzał w górę, patrzał tak dziwnie jak nikt dotychczas. Jak dziecko oczekujące na niesprawiedliwą karę. Wzdrygnęła się, ale jednocześnie poczuła coś, co nie było przykrością. To coś wdzierało się siłą w jej zamarły świat. - Psia krew, spokoju nie dadzą - zaklęła. - Siadaj i nie przeszkadzaj, i nie ględź trzy po trzy, bo słuchać tego nie można! Komendant brzydził się chemią, ale musiał wklepać w ucho krem sensoryczny. Dopiero wtedy usłyszał słabą odpowiedź, głos niknący w trzaskach wyładowań atomowego wodoru. Jego końska twarz nie wyrażała niczego, tylko oczy miały cierpiętniczy, malaryczny wygląd. "...dowódca okręgu Transjowisza...ecjalne pasmo alarmowe..." - Zgadza się! Natychmiast potrzebuję pomocy. Zbliża się flota ośmiu okrętów osiedleńców New Age Opera albo może transgwiazdowców pokoleniowych, nieważne. Stacja jest w niebezpieczeństwie! Trzaski odpłynęły jak fala cofająca się po żwirze, a w uchu Komendanta odezwał się wyraźny głos. "Kim jesteś?" - Do licha! Już się przedstawiałem: Tychon, Stacja 23 na Tytanie. Żądam pomocy! "Skąd wiadomo, że flota jest inwazyjna?" - Zażądali bezwarunkowej kapitulacji. Na wizji! "Podaj współrzędne obcych obiektów". Żel nawigacyjny był przygotowany. Tycho zanurzył w nim czubek palca i ostrożnie potarł skroń. Znów napłynęły trzaski, ale słowa dało się jeszcze zrozumieć. "Mają do was około jednej doby drogi. Nic nie poradzę, mój najszybszy okręt potrzebuje dwóch miesięcy, aby dotrzeć do tamtego rejonu. Poddajcie się". - Gówno! Sam dobrze wiem, jak zginąć, więc nie potrzebuję światłych rad! "To rozkaz. Sytuacja jest trudna, ale nie stanowi precedensu. Poza tym opanujcie się, Komendancie". - Możesz mi wskoczyć, generałku. Nie podlegam pod waszą administrację, na szczęście jestem tylko geologiem - stwierdził spokojnie, bo tak naprawdę nie liczył na pomoc. Tylko cud mógł sprawić, że w pobliżu ćwiczyłaby jakaś korweta. Przerwał łączność i sięgnął po zmywacz. Weszli do jej pokoju cichaczem, jakby robili coś niedozwolonego, najpierw Berta, potem wślizął się Adonis. Zapaliła światło i po raz pierwszy od ośmiu lat zauważyła brud i bałagan. Adonis objął ją od tyłu, przytulił. Ostry ból szarpnął jej wnętrzności i ucichł, pozostało ciepło. Żachnęła się. - Odwal się, gnojku. Nie chcę, żebyś mnie dotykał, rozumiesz? Było za późno. Za późno o dziesięć lat upokorzeń. Teraz wszystko wydawało się śmieszne i głupie. Może nie powinno się strzelać do psów? Odepchnęła go i podeszła do Uważnego Monitora. Jeszcze nigdy nie uruchamiała odbioru wizjostrady, wolała olejki muzyczne albo melodramatyczne kremy, ale teraz dotknęła płytki. Sensor obwąchał jej palec i rozjaśnił ekran, który wypełnił się niemym tłumem. Krzyknęła i zatoczyła się. Chwyciła Adonisa i zasłoniła się nim, jakby to mogło pomóc w odwróceniu biegu czasu, w retuszu przeszłości. Ale tamten uśmiechał się głupio, opuszczając swoje powabne rzęsy. - Dobrze mi z tobą - zamruczał. - Wiem, że oni chcą cię kochać. Grzeję się przy twoim piecyku. Tu bezpiecznie. Ekran zaludniały krępe, silnie zbudowane postacie o nieproporcjonalnie dużych głowach i wyłupiastych oczach. Byli tacy jak ona, Berta: takie same beczułkowate torsy, identyczne kudłate łby, nawet mieli podobnie ukształtowane twarze. Gdy zauważyli, że na nich patrzy, zaczęli pochylać głowy, najpierw ci stojący z przodu, potem pozostali. Rzuciła się naprzód i wyłączyła wizję, a potem odwróciła monitor do ściany. - To nic nie da - stwierdził Adonis. - Standardowa, stała komunikacja. - Chcesz powiedzieć, że mogli oglądać mnie od dawna? - Jasne. Oni też. Ale oni dopiero od wczoraj pozwalają oglądać siebie. - A wy...? Ty też? Podglądałeś, świnio?! - Nie, ja... nie. Skąd! - Wynoś się. Przypadł do jej kolan, objął je. - Nie wypędzaj mnie, proszę. Tam za drzwiami jest tyle nienawiści, czuję ją o tu, w głowie, jak tylko wyjdę. Ci osiedleńcy bardzo nie lubią Komendanta i całej reszty. Pewnie zrobią im coś złego. A wokół ciebie jest tak ciepło. Daj mi być ze sobą, Berto. Nikt nigdy tak do niej nie mówił. Nikt nie kładł głowy na jej kolanach. Nikomu nie była naprawdę potrzebna, nikt nie chciał z nią pobyć nawet przez chwilę. Wieczna zmarzlina odtajała. Opuściła rękę i niezdarnie pogłaskała go po włosach. Przytulił się jak pies. Widocznie takie jej pieskie szczęście. - Proszę usiąść wygodnie, może w tamtym fotelu, pani Berto. Napije się pani herbaty? A może kawy z koniaczkiem? Komendant spacerował wielkimi krokami po gabinecie. Nawet nie usiłował ukryć zdenerwowania. - Nie pijam takich świństw. Berta przysiadła na brzeżku fotela na wprost ciemnej tafli monitora. Patrzyła nieufnie za wysokim mężczyzną, od którego na kilometr czuć było starym capem. Już nie raz pytał ją, czy kochanków wynajmuje na godziny czy na minuty i co jej rodzice robili w cyrku. I nigdy nie mówił do niej "pani". - Pani Berto. Ma pani do wypełnienia szczytny obowiązek wobec nas wszystkich, a także wobec siebie. - Zaraz, zaraz. - Potrząsnęła głową. - Pan mi płaci pensję, a ja wykonuję swoje obowiązki. Wszystkie i jeszcze trochę. Na dziś nie mam nic do odpracowania. Zatrzymał się, górował nad nią jak wieża. Myślała, że krzyknie albo nawet uderzy. - Myślę o czym innym, droga pani. O obowiązku moralnym. - Nie mógłby pan mówić po ludzku? W barze już pewnie zabrakło szklanek. Sapnął ze złością, ale zaraz opanował się i rozpoczął spacer w głąb pokoju. - Dobrze. Czy pani kiedyś komuś pomogła? No, pożyczyła pieniędzy, zaprowadziła do lekarza, poradziła w trudnej sytuacji? Wzruszyła ramionami. - Nikt nigdy o nic takiego mnie nie prosił. - No więc ja teraz panią proszę - wypalił w śmiesznym półobrocie. - Rzecz jasna, będę pamiętał o sprawie. Na przykład przy rozdziale nagród. - Aha. A teraz chce pan pożyczyć parę groszy? Tychon jęknął i uniósł obie ręce. Mógł naprawdę budzić litość. - Kobieto, dlaczego tak wszystko utrudniasz? Przecież ja chcę także twojego dobra. Nie zawsze byłem sympatyczny, ale, uwierz mi, nie zawsze mogę być taki. I nie tylko wobec ciebie. Nie odpowiedziała. Miała już dosyć tej rozmowy i chciała zaszyć się za kontuarem swojego baru, być wreszcie sam na sam z brudnymi talerzami i kieliszkami. Może na zaplecze przyjdzie Adonis? - A więc do rzeczy - mówił dalej wysoki, przebiegły mężczyzna. - Od pewnego czasu obserwujemy grupę nowoosiedleńców, którzy zbliżają się do nas w nieznanych, ale chyba niezbyt przyjacielskich zamiarach. Oni także obserwują nas od dawna, a ty, Berto, jesteś traktowana ze szczególną uwagą. Najpierw myślałem, że wzięli cię za kogoś innego, ale od wczoraj jestem z nimi w bezpośrednim kontakcie. Oni śledzą cię i... darzą cię szacunkiem, tak można by to ująć. Berta zaczerwieniła się i pochyliła twarz. Czy ten skurwiel zawsze będzie mógł kpić z niej bezkarnie? Tychon podszedł i usiłował położyć jej dłoń na ramieniu, ale odsunęła się jak od zarazy. - Berto, nigdy nie mówiłem poważniej niż teraz. Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie, ty także. Póki możemy, spróbujmy zaradzić złu. Chociaż wątpię, czy to odniesie jakikolwiek skutek, spróbuj z nimi porozmawiać. Musimy dbać o nasz wspólny dom. Wyprostowała się, zacisnęła wargi. - Dobrze. Teraz, zaraz! Ekran zamrowił szkaradnymi postaciami. - Chcę mówić z waszym przywódcą! - Berta bezwiednie podniosła głos. Efekt był piorunujący. Pierwsi w szeregu, którzy na jej widok zaczęli pochylać głowy, padli na kolana. Wśród stojących dalej powstał bałagan: jedni klękali, inni chcieli uciekać. Do przodu przepchnął się niski grubas i skłonił się do ziemi. - Jestem Arisz Pierwszy. Lecimy do Ciebie, Pani. Berta wytrzeszczyła oczy. Nie mogła złapać powietrza. - Do mnie?! - wykrztusiła. - Tak, Pani. Ostatni Prorok zmarł wczoraj. Dobrze znał Twoje imię, Pani. - Zaraz, zaraz - wtrącił się Tychon. - Przybywacie po nią? Chcecie ją zabrać? Arisz wskazał na stojącego obok, tamten poszukał wzrokiem kogoś następnego. Dopiero czwarty w tej sztafecie odpowiedział, patrząc gdzieś w bok. - Jak na szatański pomiot rozumujesz zadziwiająco prawidłowo, Tychoju. Tak, lecimy do Niej. - Więc weźcie ją sobie! Już, zaraz, natychmiast! Za pięć minut wysyłam ją wam w sondzie kartograficznej! Berta odruchowo zerwała się z fotela i rozejrzała, jakby chciała uciekać. Komendant zaśmiał się krótko, szczekliwie. Ze Stacji nie było ucieczki, zielone landszafty namalowane zostały na podświetlanych szybach. - Nie!! - krzyknął osiedleniec. - Lecimy także do ciebie, Tychoju - dodał już spokojniej, aż zbyt spokojnie. - Ostrzegam wszystkich synów szatana: kto tknie Panią, poniesie karę o najwyższym wymiarze. Oczywiście w naszym rozumieniu. Nikomu także nie radzę próbować ucieczki kapsułą, bo czas przeżycia w czymś takim jest krótki. Cholernie krótki. Komendant zbladł, po policzku przebiegł mu nerwowy tik. Zwrócił się do Berty: - Powiedz coś, ma miłość boską, przecież po to nawiązaliśmy łączność! - Wszystko zostało już powiedziane - odparła spokojnie. Podeszła pod sam monitor i zwróciła się do wpatrzonego w nią tłumu: - Przybywajcie. Czekam na was od lat. W barze było pustawo: pod sztucznym oknem uranolog obściskiwał studentkę krystalografii, a w kącie jak zwykle zapijał się energetyk Udo. Kelnerka Liza miała obfity okres, więc Berta dyżurowała za kontuarem i musiała obsłużyć doktora Kurta, który właśnie wdrapał się na stołek przy bufecie. Doktor był felczerem weterynarii, ale żaden prawdziwy lekarz nie dał się ściągnąć na to zadupie, z którego Słońce wyglądało jak gasnący pet. - Cześć Berta - zagaił. Postanowił być poufały. Raptem wszyscy stali się przyjacielscy i poufali. - Co podać? - Kawę. Co myślisz o tym wszystkim? - Niby o czym? - Co ty, Berta. Nie bocz się na mnie. Przecież zawsze byliśmy dobrymi znajomymi, no nie? - Jeszcze jak. - Postawiła przed nim parującą kawę. - Coś jeszcze? - Ciekawe, na co jesteś im potrzebna. Tym njuejdżoperom. Widzisz, moja droga, w tej Stacji od lat masz swoje stałe miejsce, zapewnione środki utrzymania, znajomych, lepszych lub gorszych, ale zawsze jakichś. Tamtym z góry jesteś do czegoś potrzebna na już, na zaraz. Co będzie potem? Podobno u nich nie obowiązują żadne ludzkie prawa, to zdziczałe, wynaturzone komuny, potomkowie skinów i satanistów. - Tychon pana nasłał? - Co ty, Berta, przecież byliśmy po imieniu. Nie pamiętasz? - Czego chciał? - Sam przychodzę, nikt mnie nie przysyłał. Trzeba pogadać, sprawa jest poważna. Brzęknęła szklanka, Berta obejrzała się na salę. Geologowie świdrowali ją wzrokiem, energetyk też odstawił flaszkę i patrzał. Wzruszyła ramionami. - Też tak uważam. Ale ja niczego nie chcę. Od nikogo. Kurt oblizał wargi. Na jego kanciastej twarzy znać było wysiłek, z jakim dobierał słowa. - Przecież... wezwałaś ich. Transmisja szła na całą Stację. - Aha, świetnie. Drugiej rozmowy nasz miły Komendant już nie transmitował. - Była druga? - Kazałam im się wynosić. Powiedziałam, że ich nie chcę i że z nimi nie polecę. Albo żeby wzięli mnie z kapsuły. Albo z platformy wiertniczej. Mówiłam też, żeby przylecieli kiedy indziej, bo jeszcze nie jestem gotowa. - Podniosła pięści do skroni. - No tak. - Kurt bawił się łyżeczką, ale nie potrafił opanować drżenia palców. - Można powiedzieć, że przedstawiłaś im sporo wariantów. Co oni na to? - Kłaniali się. Pytali, czy teraz bardziej mnie męczycie niż dawniej, i kiedy przebrała się miara. Nie ma z nimi normalnej rozmowy. - Może warto spróbować jeszcze raz? Jeśli te wyrzutki tu wtargną, wystrzelają wszystkich, a ciebie zarżną na ofiarę dla diabła! - A dajcie wy mi wszyscy spokój, i ci z góry, i z dołu! Czy nawet tak daleko od Ziemi nie można znaleźć odrobiny ciszy, wszędzie musi docierać wasza cholerna złość?! - krzyknęła na całe gardło, do niego i do tamtych na sali, co przyszli poudawać. Rozejrzała się, cofnęła głębiej za kontuar. Znała przecież swoje miejsce. Miejsce przy zlewie. - Uspokój się, Berto, ja nie chciałem - mitygował Kurt, wykonując uspokajające ruchy dłońmi. Nie mógł powstrzymać szybkiego spojrzenia w górę, na sufit. - Przecież zawsze byliśmy dobrymi znajomymi. Nie zapomnij o tym! Wreszcie wróciła Liza i Berta z ulgą uciekła na zaplecze. Tam czekał Adonis. - Berta...? Leżeli obok siebie, dotykając się tylko ramionami. Oddychali ostrożnie, obawiając się spłoszyć tę chwilę. - Nie śpię. - Czy kiedyś... kogoś lubiłaś? Zaśmiała się. Jej śmiech podobny był do kaszlu. - Miałam szczęście do zwierząt. Mnie polubił pewien pies, można nawet powiedzieć, że pasowaliśmy do siebie urodą, a ja kiedyś zakochałam się w kocie. Takim dzikim, który przybłąkał się do Instytutu. Pieściłam go i karmiłam śliwkami w czekoladzie. To był mój Maciuś. - Pamiętasz rodziców? - Nie znałam ich. Nie wiem, kim są lub byli. - Może jesteś tubiczką? - Zwariowałeś? - A co w tym złego? Tak naprawdę to nie wiadomo, co kto ma w środku i skąd. Chodzą słuchy, że njuejdżopery to tubiczki, odporne na białaczkę kosmiczną. Wyhodowali ich i wypuścili. Dla tych mądrali z Ziemi nie jest ważne, co robią ich probówczaki, ważne jest, żeby badać ich przeżywalność w otwartym kosmosie. Są podobni... - Przestań ględzić byle co! Sensacyjki, psia kość! - Nie złość się, Berta, przecież już nic nie mówię. Tak ludzie gadają, pewnie głupoty. Kto dojdzie, kiedy każdy ma swoją prywatną prawdę. Chwilę leżeli w ciszy. Ciepło w miejscu styku ich ramion każde odbierało zupełnie inaczej, ale oboje znów wstrzymywali oddechy. - A ty? - Co ja? - No, lubiłeś kogoś? - Taak... jeśli chcesz o tym mówić. - Chcę. Powiedz. - Wiele razy, to były przygody. Takie podniecenie, jak po szprycy. Za każdym razem bałem się, że się nie spodobam czy źle wypadnę albo byłem piekielnie zazdrosny. To męczy, ale kiedyś miało swój sens. Teraz grzeję się w twoim cieple, jestem spokojny. Tak jest lepiej. Dużo lepiej. - Co to znaczy: kochać? - Mieć kogoś jedynego, nie do wymiany, i lubić go za to, że jest właśnie taki, jaki jest, bez ulepszania. Zobacz, jak my... - Cicho. - Położyła mu dłoń na ustach. Były suche i gorące. Wtem dalekie tąpnięcie wstrząsnęło Stacją, jęk metalowych grodzi rozpełzł się po całej konstrukcji. Adonis ścisnął Bertę za ramię z taką siłą, że krzyknęła. - To oni - powiedział zachrypłym głosem. - Zaczęło się. Drzwi otwarły się z hukiem i do pokoju wpadł Tychon. Chwycił Bertę za ręce i siłą wywlókł na korytarz. Okręt osiedleńców New Age Opera wystrzelił czterdzieści chemicznych armat, które precyzyjnie dotarły nad cele i pokazową salwą zniszczyły główne układy sensoryczne Stacji. Wtedy okręt usiadł tuż obok i wysunął pneumatyczny korytarz, usztywniony przez wewnętrzne ciśnienie, którym przebił ścianę kopuły mieszkalnej nie powodując jej rozhermetyzowania. Osiedleńcy natychmiast rozpoczęli penetrację. Pierwszy padł administrator Jurgens, który wyszedł naprzeciw przybyszom, aby z nimi porozmawiać. Jego rdzeń pacierzowy rozpuścił się w ciągu ułamka sekundy po ataku enzymatycznym. Drugą ofiarą była sprzątaczka Angelica; ukryła się w ubikacji i tam dopadł ją gaz rozweselający. Udusiła się po podręcznikowych trzech minutach bez powietrza. Potem zginęli na posterunku trzej hydraulicy, wyznaczeni do obrony czynnej. Usiłowali strzelać na wprost z laserów geologicznych, ale patrząc przez rozpylony anizotropowy gaz organiczny ulegli złudzeniu optycznemu i tylko rozpruli salę konferencyjną. Dopadły ich zmutowane trzysekundowe bakterie, które przed samounicestwieniem potrafiły zamienić życiodajną krew ofiary w jeden gigantyczny skrzep. Dalsza droga była wolna i dwunastu bojowników Opery Nowego Wieku wpadło do hangaru, po którym w panice miotała się reszta załogi Stacji. Tychon zasłaniał się Bertą jak żywą tarczą. Osiedleńcy pokłonili się jej głęboko, a Arisz wystąpił przed oddział i wyrzucił żywą kroplę, która zatoczyła łuk i posłusznie wpadła w usta Komendanta. Ten zzieleniał, zesztywniał i padł jak kłoda. - Zabiłeś go? - spytała Berta. Drżała ze strachu. - Nie, Pani. Każdy w Twoim otoczeniu jest wyłącznie pod Twoją władzą. - Więc mogę decydować? - Wciąż nie była pewna swego. - Powiedz słowo. Pomyślała o tym, jak ludzie chcieli ją sprzedać, oddać, poświęcić, aby ocalić własne tyłki. Przypomniała sobie upokorzenia i samotność. Brudne szklanki i talerze. Hodowlaną mysz, potworka, tubiczkę. - Chcę, aby zginęli. Wszyscy! Wszyscy oprócz jednego. - Wskazała na Adonisa. - Powiedziałaś. Jak mają umrzeć? - Wyrzućcie ich stąd. W pustkę, na zewnątrz! Ruszyli. Polowali na załogę jak na zające, wyciągali spod podwozi wózków i korpusów sond, chwytali za włosy, wykręcali ręce. Ludzie krzyczeli, szarpali się, płakali. Zostali zwleczeni pod śluzę. Pierwszy leżał Komendant. Arisz ocucił go balsamem i postawił na nogi. - Umierasz, szatański pomiocie. Już jesteś trupem! Chwycił go za kark i wziął zamach. Inny odblokował mechanizm wyjścia. Wtedy Berta podniosła rękę. - Poczekajcie! Wszyscy zastygli w pół ruchu. Działo się z nią coś dziwnego. Chodziła wokół unieruchomionych postaci, zaglądała w okrutne oblicze Arisza, przyglądała się ściągniętej przerażeniem twarzy Tychona. Oglądała zatrzymane na policzkach łzy i obejmujących się w trwodze ludzi. Naraz świat wokół przestał być złą bajką, w której każdy śmiał się w kułak z jej skarg i złorzeczeń i w której nic od niej nie zależało. Teraz stała się władczynią i musiała uważać na każde słowo, bo one zrobiły się ciężkie jak armatnie pociski. Tychon. Pewnie miał na Ziemi ministerialne aspiracje. Był tym mniej odchuchanym z braci i musiał się stale dowartościowywać, musiał zostać najlepszym. Tacy idą w Himalaje albo w politykę. To desperaci. Ale Tychon został tylko Tychojem, nic mu nie wychodziło. Naprzykrzał się, więc w końcu zesłali go tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Naprawdę doczekał się tego czarta, he. Czy Tychon potrafił kochać? Tak, miłość nie pyta o zdanie, więc mógł zakochać się w bardzo zwyczajnej dziewczynie, ale ta nijak nie pasowała do jego planów. Jak damski okaz trzeciego sortu może pomóc w wielkiej karierze? A on przecież musi im pokazać! Teraz pewnie myśli o tej Hildzie i o swoim zmarnowanym życiu. Mały, głupi dewiancik. Jak zresztą każdy w tej Stacji. A Kurt? Nieudacznik, nie potrafił nawet porządnie wziąć się za studia. Ciągle zmieniał pracę, a tak naprawdę to z niego rezygnowano. Tutaj przynajmniej nikt nie zwolni go z dnia na dzień. Czy kochał? Takich kobiety nie lubią, bo one chcą wić sobie gniazdka i do tego potrzebują solidnych opiekunów. Liza? Lubiła się pieprzyć, miała ze trzydziestu kochanków, nie licząc przelotnych. Teraz często ogląda magazyny rodzinne: przytulne wnętrza, rumiane dzieci, poranna kawka z mężem. Lubi reklamy w telewizji, bo tam jest tak ładnie. Zrzędzi, docina jej, Bercie, ale nie raz siada w kącie i gapi się w kieliszek. Chciała mieć chociaż nieślubne dziecko, ale nie wyszło. Za dużo skrobanek. Inni? Przynajmniej raz na dzień chciałoby się ich wszystkich wysłać do czarta. Małych, głupich, złych, zagubionych, samotnych. Na ich rękach jest brud, ale nie krew. - Arisz? Znów wszystko ruszyło, koniec antraktu. Lecz Arisz nie odważył się wyrzucić Tychona na zewnątrz. Czekał. - Tak, Pani? - Czy zabijałeś bez potrzeby? Puścił swoją ofiarę i stanął z pochyloną głową. - Proroctwo mówi: "Za błąd zapłacisz krwią". Czy popełniłem błąd, Pani? - Odpowiedz! - Zawsze była jakaś potrzeba, Pani. Podczas ataku na Stację zabijałem bez konieczności, ale to ułatwiało dalszą akcję. Tutejsze pomioty wreszcie zrozumiały, że opór jest bezcelowy. - Sam wybierzesz sobie śmierć, Ariszu. - Powiedziałaś, Pani. Dalej Proroctwo mówi: "Jeśli przybędziecie za wcześnie, odejdziecie z niczym". Wybacz nam naszą gorliwość w pośpiechu, Pani. Zanim zdołała wykonać najmniejszy ruch, skoczył wprost na odblokowane drzwi śluzy i wypadł na zewnątrz. Jego ciało rozprysło się w obłok krwawej mgły, który natychmiast znikł, wessany przez próżnię. Widoczny przez przezroczystą taflę ściany okręt osiedleńców drgnął jak zranione zwierzę, skurczył się i obniżył. Miejsce Arisza zajął następny w hierarchii. Czekał z pochyloną głową. - Jak mam cię nazywać? - Jestem Borisz, Pani. Twoje słowo pozostaje dla mnie przykazaniem. - Zbierz swoich ludzi i odejdź. Niech wszystkie okręty odlecą. Nie chcę was tutaj! - Powiedziałaś. Wynieśli się jak duchy, jakby znikli. Otwór po rękawie pneumatycznym zarósł bioszkliwem, a ich okręt uniósł się i odleciał bez grzmotu i ognia, aż stał się punktem w kluczu ośmiu podobnych. Flota wzięła kurs na zewnętrzny kosmos. Kurt klęknął i modlił się przez chwilę. Potem podszedł do Berty. Wykonał ruch, jakby chciał wziąć ją za rękę, ale wymanewrował tak, aby podrapać się w policzek. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił zacząć. Stał przed nią i mienił się na twarzy. Energetyk Udo płakał jak bóbr i nie wyglądało, żeby się tego wstydził. Kelnerka Liza śmiała się histerycznie. Przydałaby się jej jakaś pigułka albo ktoś powinien dać jej w twarz, ale nikt się nią nie interesował. Pielęgniarz Amadeusz ściskał się z łącznościowcem Wolfgangiem i myślał tylko o jednym: jak kurewsko się cieszy, że przeżył. - Luuudzie!! - ryknął na całe gardło Tychon. - Chodźcie na wódkę! Stawiam wszystkim! Wciąż klęczał, nie miał siły się podnieść, wojenna biochemia wywoływała nieliche efekty uboczne. Ktoś podał mu ramię. Niedoszłe ofiary gramoliły się, przepychały do wyjścia. Nawet abstynent Frodo gnał na jednego. W końcu nie co dzień odprawia się kostuchę od samych drzwi. W barze bałagan był coraz większy. Ściągano flaszki z półek, sięgano do pudeł, zabrakło kieliszków. Udo ciągnął Jasia Wędrowniczka z kufla, a Frodo sączył coś prosto z butelki. Nie wiedział, co to było, nie znał się na tym. Najważniejsze, że flacha wyglądała kolorowo niby wywrócony na lewą stronę kalejdoskop. Berta nie czuła nic oprócz znużenia. Ogarnęło ją niewyobrażalne zmęczenie, wielkie jak morze, bezkresne jak kosmos. Umarła, chociaż jej ciało uparcie oddychało, przetaczało krew, wykonywało wyuczone ruchy. Odpakowywała butelki i podawała ludziom. Sama nie spróbowała ani kropli. Załoga najpierw śpiewała i krzyczała, potem darła się ile sił. Część już legła w boju z procentami. Gdyby teraz powrócili osiedleńcy, nie musieliby używać żadnej broni. Berta wyszła zza kontuaru, żeby sprzątnąć walające się szkło. W poprzek przejścia, między stolikami, leżał Tychon. W pozycji horyzontalnej wydawał się jeszcze większy. Przy upadku wypadł mu pistolet, teraz czołgał się za nim między stolikami. - Beeltuniu - mamrotał do niej - jaka dobla dziw.. dzieeczynka. Coo...ś spaniałeeo. Wyyawicielka, cholela jedna...Tylko nie plubuuj znowu swoich śtucek, bo...kuuwa... Obeszła go łukiem i zbierając butelki doszła pod Uważny Monitor. Był i tutaj, a jakże, one są wszędzie: oczy i uszy twoje i twojego habitatu. Wyprostowała się i spojrzała w zagasłą, wyłupiastą banię. Czy oni wciąż jeszcze o niej myślą? Czy Borisz i inni jej wybaczą? Czy kiedyś... powrócą? Liza kiwała się nad szklanką. Nagle znieruchomiała. Tam była Berta. Berta przed Monitorem. Stała i wpatrywała się w szarą taflę. Ujęła się pod boki jak co wieczór, kiedy najpierw tkwiła bez ruchu w kącie, a potem powoli rozkręcała się w wariackim tańcu. Wszyscy pokładali się ze śmiechu, ale potem stało się to wszystko... - Ona tam jest... - zaczęła cicho, jakby bała się wywołać nieszczęście - ona ich wezwie...ona robi to samo! Ratunku!! - zakończyła krzykiem. Nie chciała umierać po raz wtóry. Bardzo się bała i wciąż krzyczała, a jej piskliwy głos łatwo wybijał się ponad pijacki gwar. Ucichli. Ci, którzy jeszcze cokolwiek widzieli i byli w stanie się ruszać, zbliżyli się. Tychon dźwignął się na kolana i podniósł pistolet. Lufa kreśliła w powietrzu dziwne figury geometryczne. Ludzie odsunęli się, ktoś krzyknął. Liza darła się, zasłoniwszy sobie uszy dłońmi. Komuś wypadła butelka i głucho stuknęła w podłogę. Strzał był cichy i miał pogłos podobny do westchnienia. Pocisk trafił Uważny Monitor, który jęknął i zwinął się ruchem żywego zwierzęcia. Berta krzyknęła i przytuliła się do niego, jakby z martwej tafli mógł przyjść ratunek. Dopiero teraz zaczęła krzyczeć. Wzywała Borisza. Komendant nie zdążył wystrzelić po raz drugi, bo do akcji wkroczył Kurt, ten tchórzliwy niedojda, który nigdy niczego nie potrafił doprowadzić do końca. W każdym z nas może któregoś dnia w jakichś niezwykłych warunkach obudzić się coś takiego: heroizm, determinacja, zdolności przywódcze. A może jeszcze inne cechy, o których istnienie nikt nas nie podejrzewał, łącznie z nami samymi. Kurt podbiegł i wyrwał Tychonowi broń, a potem uderzył go w twarz. Adonis, który poprzednio stale trzymał się blisko Berty, uciekł, a teraz odsuwał się od niej coraz dalej. Widocznie piecyk przestał grzać, a on tak bardzo potrzebował ciepła. Nie wiedział, czy ma się zbliżyć do Komendanta, czy do Kurta. Tychon dźwigał się z podłogi. Wciąż nie mógł się porządnie wyprostować. - Ty draniu - syknął. Był szary na twarzy, ale wytrzeźwiał i mówił prawie normalnie. - Zapłacisz mi za to. - Pan, Komendancie, będzie odpowiadał za usiłowanie morderstwa - zimno odparł Kurt. - Świadków mamy dosyć. - Ja i morderstwo? Chyba oszalałeś, człowieku. Celowałem i trafiłem w monitor, żeby ona nie mogła ponownie nawiązać kontaktu. Czy to nie jest dostatecznie jasne? - Nie wiem, czy przed chwilą był pan w stanie w cokolwiek skutecznie celować. A od orzekania o winie są sądy. Biedny Adonis nadal nie wiedział, przy którym z nich się ogrzać. Na wszelki wypadek stanął pośrodku. - Owszem. Będziesz musiał wyjaśnić to i owo. Ale do czasu rozprawy odizolować trzeba przede wszystkim ją. - Wskazał na Bertę. - Inaczej znów sprowadzi na nas nieszczęście. - Niech pan nie zapomina, że... - Że co?! Że kazała nas wszystkich pozabijać? A potem się zlękła? Co by się stało, gdyby strach przyszedł minutę później? Bercie zrobiło się niedobrze. Zapragnęła zasłonić sobie oczy i uszy, ale nie miała siły unieść rąk. Chciała uciec, ale coś porobiło się z jej nogami. Powinna podziękować doktorowi Kurtowi, ale on na nią nie patrzył. Po erupcji heroicznej odwagi znów skulił się w sobie, wpełzł do ślimaczej skorupy, powrócił do postaci niedojdy. Być może już nigdy nie doświadczy przemiany sprzed kilku minut. Wreszcie udało jej się poruszyć. Odeszła, ciężko szurając stopami. Poszła do baru, na zaplecze, do swoich brudnych szklanek, kieliszków i talerzy. I choć wszystko pokryte było szarym osadem, poczuła się trochę lepiej. Jednego było jej naprawdę szkoda: piecyka miłości. Pierwszy raz w życiu doświadczyła tego rodzaju ciepła i wpadła w nałóg. Okazało się, że miłość jest cholernie interesowna, ale przyjęła to ze spokojem, bo zawsze była bardzo daleko od wszelkich idealizmów. I jeśli później, jeszcze na Tytanie, czy potem na więziennym podwórzu, czy za kilka lat znów na Tytanie - już pod rządami następnego Komendanta - patrzyła tęsknie w niebo, to tylko z tego jednego powodu. Obiecali wrócić, więc jeśli tak uczynią, wtedy ona pogra zupełnie inaczej. Nie pozwoli tknąć nikogo ze Stacji, ale sama bez wahania przystanie do osiedleńców. Nie, nie sama. Weźmie ze sobą jakiegoś Adonisa, obojętne jakiego dupka. Bo tyle wie na pewno: nie jest ważne, kogo się kocha ani jaka jest przyczyna miłości. Ważna jest tylko sama miłość. I właśnie nią będzie żyć, wyłącznie nią, do końca świata. Ale osiedleńcy New Age Opera już nigdy do niej nie przylecieli. Widocznie w Proroctwie stało, że po raz drugi przybędą za tysiąc lat. ANDRZEJ ZIMNIAK na końcu będzie słowo Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Spojrzenie z innego świata Data: 10 lutego 128 po WWV, 09:49:38 +0100 Drogi Gismunie, wybacz, że dawno nie pisałem, ale nie miałem na tyle ważkiego tematu, abym śmiał zajmować Twój czas. To się zmieniło, bo wczoraj przeżyłem zaiste dziwną przygodę, zupełnie jakby wyjętą z jakiegoś horroru o samuraju-shinto. Siedzę tedy sobie spokojnie w mojej ulubionej akademickiej kawiarence, gdy ktoś nagle zasłania mi światło, a tego bardzo nie lubię, zwłaszcza kiedy grzebię w materiałach i nie mogę znaleźć odpowiedniego odnośnika. Podnoszę więc twarz na tego osobnika, jak sądziłem - studenta, gotów naurągać mu od bezinteresownych szkodników, bo jaki skolar mógłby mieć interes w utrudnianiu dociekań na temat Zachowań Seksualnych Ludów Przedcybernetycznych, którym to - dociekaniom, mój drogi - właśnie się oddawałem. Podnoszę tedy wzrok i nabieram powietrza, ale daję sobie czas na akomodację soczewki, wszak nie widzę zbyt dobrze, a potem dodaję sobie jeszcze nieco więcej czasu na namyślunek, bo widzę, że... sprawa jest bardziej skomplikowana, niż sądziłem. Gość, stojący nade mną, okręcony jest w szczególnego rodzaju starannie dobrane łachmany, które niektórzy nazywają ciuchem cebulkowym. Twarz ziemista, ale to wszystko nic - jego oczy! Oczy są jak wrzecionowate dziury do innego wszechświata, nie mają barwy, powierzchni, konsystencji i pozostają doskonale puste, bo nie potrafię ich opisać, ale czuję, że w ich głębi czai się straszliwy napór odległej materii, ciśnienie pyłu, z którego powstają gwiazdy. Wstrzymuję oddech i czekam na moment, w którym ta mgławica eksploduje na mój świat, aby zrobić miejsce pod zarzewie młodej galaktyki, lecz nic takiego nie następuje. Stwór odsuwa się nieco, zupełnie jakby był dalekowidzem i chciał dokładnie przeczytać mnie całego, a ja wtedy znów robię się silny, prężę wątłe mięśnie, wypuszczam hormony agresji z przyschniętych gruczołów, odchrząkam, co powinno brzmieć jak narastające warczenie lwa. Tamta maszkara odstępuje jeszcze dalej i... uśmiecha się bezgłośnie, szczerzy rządki cholernie równych, sztucznych zębów, pokrytych modną szaroniebieskawą śniedzią. Wysuwa do przodu ramiona, dotychczas schowane za plecami, w uspokajającym geście: nic ci nie zrobię, nie bój się, człowieczku! Stwór macha swoimi gargantuicznymi łapami w zupełnie idiotyczny, niebezpieczny sposób, więc nic dziwnego, że trafia w kontuar i rzędy zawieszonych nad nim kieliszków. Kulę się odruchowo, oczekując na grad odłamków szkła, ale jest wciąż cicho, tak dziwnie cicho. Bar i szkło uginają się, a potem wracają do pierwotnego kształtu - nawet nie podejrzewałem, że uniwersytecką knajpkę stać na taką zgrabną symulatkę - a gość wciąż uśmiecha się, w końcu opuszcza ramiona i wychodzi. W drzwiach przystaje i znów taksuje mnie spojrzeniem swoich nie-oczu, robi to o wiele za długo, ale ja jestem hardy i wciąż wypełnia mnie moc. Dopiero gdy tamten przekracza próg i znika, powraca rzeczywistość, a ja wyczuwam w przełyku sopel lodu długi przynajmniej na łokieć. Tak, drogi Gismunie, to spotkanie było dalekie od codziennej kurtuazji naukowych salonów, niechby powierzchownej, ale takiej, do której nawykłem. Gdy szkło kielichów, zawieszonych nad barem, znowu zalśniło jak żyrandole z moskiewskiego socrealu, przewietrzyłem płuca, zgarnąłem szpargały, po czym udałem się do bursy. Chyba rozumiesz, że nie byłem w stanie dalej pracować tego wieczoru. Kim był dziwny nieznajomy, nie wiem. Na drugi dzień rozpytywałem u barmana, a potem u tej zdziwaczałej poetki, skrobiącej w kącie wiersze na antystatycznych serwetkach, ale niczego się nie dowiedziałem. Chyba nie był niebezpieczny, bo w trakcie jego wizyty źrenice spokojnie polatywały pod powałą, a na zewnątrz roiły się nad wejściem w normalny, stochastyczny sposób. Chociaż licho wie, może zostały nielegalnie przestrojone, wszak w dzisiejszych ciekawych czasach deprawacja możliwa jest na każdym poziomie dostępu. Napisz, przyjacielu, jak posuwa się Twoja praca nad Pangalaktyczną Historią Publicznych Wychodków. Pionierskość tych dociekań jest zaiste porażająca, choć - jak kiedyś donosiłeś - nie dla Komisji Nowatorskich Badań. Niestety, KNB ma w wyłącznej gestii fundusze zarówno statutowe, jak i indywidualne, o czym obaj przekonaliśmy się wielokrotnie. Zdrowia! Twój oddany Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Wakacyjna wariacja Data: 27 lutego 128 po WWV, 23:18:55 +0100 Mój Gismunie, wyobraź sobie, że wziąłem krótki urlopik i wyjechałem nad morze, bo już dostawałem alergii na widok studentów, snujących się po uczelni tylko w tym celu, aby wymóc na nas lepsze oceny. Jak wynika z badań moich, a także kolegi Dasgupty, kiedyś, w XXI wieku Ery Chrystusowej, niektórzy ludzie studiowali z czystej ciekawości, aby się po prostu czegoś dowiedzieć - to były wspaniałe czasy! Siedzę więc sobie na Archipelagu Zielonych Koczkodanów, moczę nogi w oceanie i popatruję na małpy, od których wzięły się virusy. Jak zapewne wiesz, w czasach historycznych szczególnie wyrafinowani smakosze spółkowali z koczkodanami w realu, a to z tej prostej przyczyny, że inaczej nie mogli - w drugiej połowie XIX wieku EC nie było jeszcze nawet pecetów! Wtedy złapali tzw. organiczne wirusy HIV, które migiem przelazły do nowo wynalezionych sieci, mutując przy tym do normalnych virusów. Nie pytaj mnie, jak to się stało, czuję się tylko historykiem, a zbieżność dat jest wszak bezdyskusyjna. A więc śniadam sobie na tarasie, przyglądam się małpom i dywaguję, co z dwojga złego byłoby lepsze: kiedyś zarazić się wirusem w realu, czy dziś virusem w wirtualu. W ten sposób się relaksuję, a o stopień wirtualności tych całych Wysp i uganiających się po nich koczkodanów nie pytam, bo i po co - przecież przyjechałem tutaj wyłącznie dla rekreacji. Na koniec listu zostawiłem prawdziwy hit: otóż nawet tutaj, na rubieżach świata, nadal prześladuje mnie tamten cebulkowy dziwak z kafeterii! Natręt pojawił zaraz pierwszego popołudnia, a wpuściłem go tylko dlatego, bo myślałem, że to ktoś z obsługi ośrodka wypoczynkowego i że chce dopełnić formalności. Gość bezceremonialnie przepchnął się do salonu, potem wyszedł na taras i rozwalił się w trzcinowym fotelu, tak go ustawiając, żeby mieć widok na morze. - Ładniutko tu - zagaił, machając łapą. Bezustannie wodził za mną szczelinami oczu, w których dziś co chwila zapalał się ciemny fiolet. A potem zaczął drażnić pinokia. Ten zwinął się i nastroszył jak rasowy foksterier, albowiem jego rutynowym zachowaniem było gładkie włączanie się do gry. Mogłem go natychmiast zablokować, bo jako patron dysponuję wysokim priorytetem, ale zwlekałem - facet miał swoją charyzmę, nawet jak się wygłupiał. Naraz błysnął mocniejszym fioletem i rozstroił pinokia, który z kwileniem rozwinął się w futrzasty arkusz. Wtedy zdecydowałem się wkroczyć, lecz obcy mnie uprzedził - wstał i ukłonił się staroświecko, zupełnie tak, jak zwykli to czynić ludzie z "mojej" Ery Przedcybernetycznej. Zatkało mnie, no bo kto w naszych czasach wie cokolwiek o historii, wyjąwszy wąsko wyspecjalizowanych naukowców? Nie obraź się, uczony Gismunie, ale nawet Ty, z uwagą i oddaniem studiujący użytkowe aspekty kultury, zapewne nie wiedziałbyś, jakie jest znaczenie tych płynnych skłonów i ruchów ramienia, niegdyś celebrowanych przy pożegnaniu. Chyba nie dziwisz się, przyjacielu, że po odejściu dziwnego gościa zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat, nawet za cenę naruszenia tabu prywatności. Czyż tamten również nie naruszył mojego tabu, pchając się nieproszony do wynajętych pomieszczeń, a potem rozstrajając cudzą indywidualną zespolnię? Więc zabrałem się do pracy, każąc pinokiu - który już zdążył zresetować się do stanu gotowości - przeanalizować chemiczne i magnetyczne ślady na podłodze i w powietrzu, a także prześledzić wielowektorowe koniugacje translacyjne. Udało mi się go przekonać, że przybysz naruszający tabu zasłużył na identyfikację, więc pracowaliśmy do późna, nie zwracając uwagi na szum oceanu i nie rejestrując przelatujących przez nas na wskroś wirtualnych moskitów. Jednak wszędzie trafialiśmy na blokady wyższego poziomu niż mój, więc uzyskaliśmy tylko informację dotyczącą kognomentum tajemniczego gościa, i to w przedziale ufności około 60-70%. Intruz nazywa się de Letha. Memento? Powinienem o czymś zapomnieć? A może wykasował coś z pionkia, co spowoduje wydeletowanie pamięci, albo coś w tym rodzaju? Nie wiem i postaram się już jutro o sprawie nie pamiętać. Na plaży wylegują się genetycznie uszlachetnione krzyżówki koczkodanów z ludźmi, te żeńskie w topless, a męskie w downless, a w morzu baraszkują gadatliwe delfiny. Może jutro uda mi się zamienić z nimi kilka słów. Ściskam, Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Nieśmiertelne dobre słowo Data: 28 lutego 128 po WWV, 18:44:26 +0100 Gismunie kochany, mam do zakomunikowania coś niebywałego, mój drogi! Obawiam się, że jak przywykniesz do moich ostatnich rewelacji, potem już nie zechcesz czytać normalnych listów. A więc umość się w fotelu, wygodnie oprzyj głowę, przewentyluj płuca, a obok postaw szklankę wody, abyś w razie potrzeby mógł wylać ją sobie na łysinę. Już? No to przyjmij do wiadomości, że - uwaga - duchy żyją!! Może nie takim samym życiem jak nasze, ale wykazują aktywność i wpływają na bieg wydarzeń - tak, naprawdę, to jest możliwe, szanowny, uczony i wielce pragmatyczny Gismunku. Do badania, którego wyniki pozwoliły na tę konkluzję, wziąłem się dziś w południe, a było to tak. Wiesz z autopsji, że nuda wyzwala moc twórczą, nieraz większą niż perspektywa otrzymania grantu z KNB, było więc jasne, że podczas wakacji taki moment musiał nadejść, wcześniej czy później. A więc po śniadaniu, przechadzce plażą, gonitwie za koczkodanami i wspólnym odgwizdaniu kilku przebojów z chórem delfinów, wziąłem się do pożytecznej roboty. Mianowicie wydałem mojemu pinokiu polecenie, rzecz jasna pełne luzu i urlopowej beztroski, które brzmiało następująco: "szukaj korespondencji noworocznej, wysyłanej przez duchy, korzystając przy tym ze wszelkich dostępnych źródeł". Pinokio, zmyślna bestia, od lat analizuje mój profil psychiczny, więc sprawnie oddzielił informacyjne ziarno od plew (chyba wiesz, co oznacza ten piękny archaizm?), precz odrzucając wszelkie baśnie, mity, legendy, opowieści SF i inne bajdurzenia, po czym co trzeba uogólnił, a resztę zawęził, aproksymował i dealegoryzował przyjmując, że chodziło o życzenia noworoczne, na bieżąco autoryzowane przez zmarłych. Wyobraź sobie, że odnalazł dwa przypadki, jak ulał pasujące do definicji! Nie, nie jestem skory do żartów, a wyjaśnienie jest naprawdę prostsze niż można byłoby przypuszczać. Kiedyś, u schyłku Ery Przedcybernetycznej, w płaskoklockowej metropolii, typowej dla tego okresu, żyło sobie dwóch dżentelmenów. Byli zupełnie różni, ale urodzili się jednego dnia i traf chciał, że spotkali się w jednym przedszkolu, chodzili do jednej klasy w tej samej szkole, a potem studiowali ramię w ramię ten sam wydział i kierunek na tej samej uczelni. I chociaż niepodobni, zawsze mieli o czym pogadać, bo dążyli do wspólnych rewirów zainteresowań, starannie unikając obszarów konfliktogennych. Ze względu na odmienności charakterów rzadko udawało im się wybrać razem na wakacje, ale za to nigdy nie przepuszczali okazji, aby z innego miasta lub kraju napisać przyjacielowi kartkę z pozdrowieniami, a na każde święta - z życzeniami. Jednakże nielitościwy czas także im przyspieszył upływ dni i lat, i nie tylko przytępił zmysły, lecz także ujął energii, więc pisali coraz rzadziej. Ponieważ jednak żaden nie chciał całkiem zaniechać zwyczaju, obaj niezależnie, acz jak zwykle jednomyślnie, uciekli się do fortelu: zlecili terminowe wysyłanie życzeń specjalistycznym firmom. I choć odczuwali rodzaj subtelnych wyrzutów sumienia, gdy otrzymywali kolorowe świąteczne kartki - bo przecież każdy z nich myślał, że tylko on w ten sposób ułatwił sobie życie - to szybko się rozgrzeszali podsumowywaniem zapłaconych rachunków. Natomiast obie zatrudnione firmy za niewygórowaną opłatą prześcigały się w układaniu miłych, corocznie modyfikowanych tekstów, dbając przy tym o przyzwoitą szatę graficzną. Z pewnością domyśliłeś się już wyniku mojej dzisiejszej kwerendy, drogi Gismunie. "Ta, która na bezkresnej łące poluje na kwiaty" w końcu przyszła i do naszych przyjaciół. Gdy najpierw odszedł jeden z nich, drugi wciąż otrzymywał od niego kartki, więc spokojnie utrzymywał zlecenie na wysłanie swoich, gdy zaś odszedł i drugi, kartki nadal były wysyłane do obydwóch, chociaż - niestety - nie osiągały już adresatów. Wyobraziłem sobie porosłą chwastami posesję z częściowo zawalonym domem, do której co roku zdąża listonosz, przystaje przy wyłamanej furtce, wiszącej na jednym zawiasie, i po chwili wahania usiłuje wepchnąć list do zardzewiałej skrzynki, wypełnionej rozmiękłym od deszczu papierem. Zaś w klockowym blokowisku, gdzie zamieszkiwał drugi, list rokrocznie trafia do mieszkania, zajętego już przez innych lokatorów, i zostaje odesłany do tamtej opuszczonej posesji, bo adres zwrotny jest właściwy zleceniodawcy, a nie firmie, która profesjonalnie dochowuje dyskrecji. Przypuszczam, że - jak zwykle - moje koloryzowane wizje niespecjalnie przypadły Ci do gustu, lecz tym razem nie są one fantasmagorią, lecz wynikiem rzetelnego badania. Dzięki kochanemu pinokiu i jego sieciowej biegłości zlokalizowałem opuszczoną działkę, pozostawioną przez naszego bohatera, której nikt nie chciał powtórnie nabyć ze względu na bliskość nowego zakładu przemysłowego. Dotarłem także do archiwum listów zwanych wtedy "e-mailami", które można było wysyłać pierwotną siecią - w tych listach spadkobierca drugiego bohatera, mieszkający w blokowisku, skarży się znajomym na przesyłki adresowane do poprzedniego lokatora, które nadchodzą regularnie bez względu na jakiekolwiek sprostowania. Wiem, o co byś teraz spytał, gdybyśmy weszli w zwykłe myślonium, zamiast staromodnie cykać literkami, więc od razu pragnę rozwiać Twoje wątpliwości. Zresztą przyznaję, że i ja miałem zastrzeżenia, więc wszystko porządnie sprawdziłem, a łatwe to nie było, wszak chodziło o poufne dane bankowe. Ale od czego mam wysokiej klasy zespolnię? Otóż potwierdziłem, że płatności na rzecz firm wysyłkowych były skrupulatnie realizowane także po śmierci obu przyjaciół i nie doszukałem się w tym żadnej nadprzyrodzonej ingerencji. Po prostu jeden z nich za życia prowadził rozległe interesy i pozostawił po sobie spory majątek, a także liczne dyspozycje, które pogrupował w pakiety. W jednym znalazły się polecenia stałych przelewów na pewien dom spokojnej starości, na dwa stypendia doktoranckie dla miejskiego uniwersytetu, na doroczną nagrodę Koła Młodych Poetów, a także rozporządzenie przesyłania życzeń noworocznych wszystkim aktualnym pacjentom pewnego szpitala. Wydaje się oczywiste, że groszowy wydatek na świąteczne kartki dla jeszcze jednej osoby dyspozytor tymczasowo umieścił w obrębie tego ostatniego polecenia, w natłoku spraw natychmiast zapominając, że kiedyś należałoby uporządkować takie drobiazgi. Upływały lata i nikt nie korygował dyspozycji fundatora, nawet tych nieco dziwacznych, bo spadkobiercy mieli ważniejsze zajęcia niż kosztowne zmiany testamentu w celu zaoszczędzenia złotówki rocznie. Natomiast nasz drugi przyjaciel umieścił na koncie firmy, z której usług korzystał, skromną sumę, jednakże średnie odsetki od niej z naddatkiem pokrywały coroczne świadczenie. Rubrykę dotyczącą dyspozycji pośmiertnej pozostawił wolną, a firmie nigdy nie spieszyło się do skasowania bezterminowego zlecenia. Jak widzisz, uczony i pragmatyczny Gismunie, duchy zmarłych krążą pośród nas. Jutro poszperam jeszcze w starych plikach, bo ta zabawa wciąga, a przy okazji wzbogaca moje własne archiwa o realia historycznej epoki. Bywaj! Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Sny i duchy Data: 1 marca 128 po WWV, 22:49:55 +0100 Gismunie Szczodrobliwy, niech Ci anioły czy demony, do wyboru, wynagrodzą dobry uczynek, jakim był transfer myślowizji Twego wczorajszego snu! Chociaż jesteśmy staromodni, miałeś rację, korzystając tym razem z holistycznego nośnika przekazu, bo żadne, nawet najbardziej egzaltowane słowa nie oddadzą nostalgii kolorów, głębi pejzażu i rozproszenia światła na detalach. Miałem wrażenie poruszania się po krajobrazach Drugiej Jesieni, a może była to już Trzecia, bo nasza? W każdym razie przeżyłem stan psychodeliczny, i to bez halucynogenów. Jak Cię znam, też z nich nie korzystałeś. Teraz ciąg dalszy mojej urlopowej kwerendy. Zamiast taplać się w morzu i uczestniczyć w pikniku z korsarzami na bezludnej wyspie, przez cały dzionek śledziłem dalsze losy pośmiertnej korespondencji naszych historycznych znajomych. Osobowość pierwszego, za życia biznesmena, redaktora i publicysty, pośmiertnie wzbogaciła się o zainteresowania antropologią kulturową i poezją klasyczną, a drugi, nauczyciel przedmiotów humanistycznych, w nowym wcieleniu zaczął wykazywać pogłębioną znajomość historii sztuki dekoracyjnej. Jak się okazało, domieszkowa indywidualizacja była efektem podnoszenia poziomu usług w firmach, realizujących obie serie korespondencyjne - po kilku latach działalności nie ograniczano się jedynie do zdawkowych życzeń, lecz indywidualizowano treść listów według stopniowo wzbogacanego profilu nadawcy. Specjalnie zatrudnieni psycholodzy wyposażali zmarłych przyjaciół w nowe cechy charakteru i specjalistyczną wiedzę, dobierając materiał metodą ekstrapolacji rozwoju. A więc, mój drogi, znane porzekadło, że nauka trwa całe życie, należy uzupełnić o to, że w szczególnych przypadkach może ona trwać znacznie dłużej. Wyniki mojej wakacyjnej analizy bywają zabawne, ale równie często dają powód do zadumy. Zwróć uwagę, Gismunie, jak całkowite i nieodwracalne było unicestwienie ludzkiego istnienia w tamych czasach - po śmierci człowiek znikał jak kropla wody wsiąkającej w piasek i wszelki ślad po nim ginął. Jeszcze przez krótki czas trwał w pamięci bliskich, coraz odleglejszy i mniej wyrazisty, a po kilkudziesięciu latach nawet jego grób się rozsypywał i w tym miejscu chowano innych. Zamiast dzisiejszych wieczystych banków archiwalnych, gdzie przechowuje się pełną informację mentalną i biochemiczną, istniały tylko kartoteki z aktami narodzin i zgonów, gdzie zapisywano imię, nazwisko, daty oraz nazwy miejscowości. Wróćmy do kwerendy. W okresie, który Ci relacjonuję, pojawiły się pierwsze masowo hodowane AIki. Te sztuczne inteligencje były bezczelne i humorzaste, ale bez wątpienia także perfekcyjne i na swój sposób genialne. Po komercjalistycznej optymalizacji zainstalowano je w obu firmach, gdzie ostro wzięły się do roboty, a w ramach wolnych mocy zabawiały się dalszym wzbogacaniem psychokartotek naszych przyjaciół. W efekcie po upływie kolejnego roku zwięzłe formuły życzeń i listów zostały zastąpione przez sążniste epistoły, pełne chwytającej za serce życzliwości. A potem - niestety - moje badania utknęły, bo natrafiłem na informacyjną dżunglę, po której poruszać się można było tylko przy użyciu sofistykalnego sprzętu bardzo wysokiej klasy, a takim nie dysponowałem. Jak się domyślasz, chaos w archiwach spowodowany został wybuchem Wszechświatowej Wojny Virusowej. Powszechnie wiadomo, że AIki mocno przyczyniły się do tego konfliktu, śrubując zbrojenia do niespotykanego poziomu, i to w taki sposób, że ludzie nie bardzo wiedzieli, kto jaką bronią dysponuje. Przy okazji pragnę Ci donieść, szanowny Gismunie, że podczas tej wojny wystrzelono jeszcze mniej pocisków, niż się oficjalnie podaje, a zmagania trwały prawie wyłącznie w sieciach, głównie bezprzewodowych, bo klasyczne uległy zniszczeniu lub odcięciu. Stąd wzięła się nazwa WWV, bo podstawową broń stanowiło zjadliwe sieciowe robactwo. W następstwie wtórnego załamania cywilizacji technologicznej unicestwieniu uległo 90% ludzkiej populacji, a straty w zasobach AIek i w danych archiwalnych sięgnęły poziomu 98%. Przypominam Ci o szczegółach, albowiem smutne wydarzenia owych dni są decydujące dla dalszych losów bohaterów mojej kwerendy. Otóż odszukałem ich w powojennej rzeczywistości, i okazało się, że wojna nie tylko im nie zaszkodziła, ale wręcz przeciwnie, tchnęła w nich nowe życie - zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Jednak aby wiarygodnie zrekonstruować wydarzenia, potrzebuję jeszcze ponurkować w sieci, więc na dziś kończę i życzę Ci dobrej nocy. Trzymaj się zdrowo i napisz, czy znów miałeś intrygujące sny. Niezmiennie Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Zmartwychwstanie Data: 2 marca 128 po WWV, 15:44:12 +0100 Witaj, Gismunie, nic nie wspominasz o snach, więc zapewne już wyczerpałeś swój limit na psychodeliczne wizje. Za to ja mogę się pochwalić - dziś w nocy przyszła do mnie dziewczyna. Tak, mój drogi, jeszcze pamiętam, co to takiego: samica człowieka w wieku optymalnym do biologicznego rozrodu, pozbawiona włosów na twarzy, przewężona w pasie niby starożytna klepsydra. Ale do rzeczy. Sen rozgrywał się w scenerii paleoprzyrodniczych myślowizji - piaszczyste urwisko, a na górze zarośla, nastroszone wachlarzami paproci. Dziewczyna tańczyła boso, najpierw na wzgórzu, a potem jakoś sfrunęła na dół, a nogi miała cholernie kształtne! Wirowała jak baletnica, a pęd powietrza podwiewał jej sukienkę, zrobioną z jakiegoś półprzejrzystego materiału o strukturze pajęczyny. Twarz trzymała pochyloną, ale gdy zbliżyła się do mnie w kolejnym piruecie, nagle uniosła głowę i odrzuciła ramiona na boki, czemu towarzyszył głośny dźwięk uderzenia w struny gitary. Zarejestrowałem, że jej twarz była matowo-karminowa, zaś powieki zrobiła na zielono, pod kolor oczu, które jaśniały jak u pantery. Wyszczerzyła zęby, pośród których kły były nieco dłuższe, jak u wielkiego kota. Zbudziłem się z krzykiem i natychmiast poczułem żal, że tańczyła tak krótko, bo przecież jeszcze chciałem poczuć jej zapach, dotyk, twardość zębów... Może to stworzenie - bo chyba jednak nie kobieta - jutro powróci? Tymczasem posyłam Ci kompletną wizję w holistycznym załączniku - jej jakość jest świetna, choć oczywiście nie zawiera już mistycznej zagadki snu. Brawa dla pinokia za doskonałą rejestrację! Po tym wstępie przechodzę do rewelacji na temat życia po życiu naszych sympatycznych znajomych. Kwerenda, którą skromnie zaplanowałem na miarę kanikuły, sporo zyskała w trakcie pracy, więc niebawem będzie warta publikacji w czasopiśmiennictwie naukowym. Zresztą sam oceń i prześlij opinię. Otóż, mój drogi, po Wszechświatowej Wojnie Virusowej ocalało około miliarda ludzkich osobowości, tradycyjnie osadzonych na nośnikach biologicznych, a więc tzw. białkowych protoplastów, ponadto kilka miliardów ludzkich mentali zakodowanych w pamięciach chemomagnetycznych, i kilkadziesiąt miliardów AIek rozmaitej proweniencji. Przypuszczalnie właśnie wtedy granice między światem realnym a wirtualnym stopniowo zaczęły się zacierać. Z jednej strony wiele zjawisk generowano sztucznie, jak np. obrazy, dźwięki, zapachy, a nawet wrażenia dotykowe, bo już w tym okresie wynaleziono pola siłowe o zmiennym stopniu uginania, które podkładano pod przestrzenne hologramy przedmiotów. Zjawiska zarówno naturalne, jak i generowane w realu mogły być rejestrowane przez wszystkich: protoplastów, AIki, a także przez osobowości, zapisane w kościach chemomagnetycznych, po podłączeniu tych ostatnich do autonomicznych czujników. Z drugiej strony u protoplastów nagminnie stosowano stymulację odpowiednich obszarów mózgu za pomocą przestrzennych wzmocnień interferencyjnych, tworząc wirtualne projekcje zmysłowe na zamówienie. Najprościej dało się kreować świat wirtualny dla wirtuali, czyli dla AIek, a także dla osobowości zakodowanych chemomagnetycznie - był on współtworzony przez samych rezydentów sieci, a uzupełniany i nadzorowany przez sysopów, czyli AIki administrujące. Ta ewolucja cywilizacyjnego systemu, dziś rzadko analizowana, okazała się przełomowa dla obu naszych przyjaciół. Ważnym posunięciem politycznym, łagodzącym powojenne konflikty, było wprowadzenie w życie ustawy zrównującej prawa protoplastów, mentali i AIek. Takie postawienie sprawy obligowało nowo utworzone Ministerstwo Zdrowia i Integralności Informatycznej nie tylko do efektywnej hospitalizacji białkowych weteranów WWV, ale również do rekonstrukcji wszystkich wirtuali, uszkodzonych w sieciowych działaniach wojennych. Jednak - jak wynika z wielu publikacji - jakiekolwiek próby odróżnienia mentali i wirtualnych AIek od fikcyjnych bohaterów gier fabularnych i telewizyjnych utworów interaktywnych zostały uznane za podejrzane i dyskryminujące, zwłaszcza w przypadku fabuł opartych na faktach autentycznych. W rezultacie wszystkim, choćby częściowo spersonifikowanym postaciom, odnalezionym w sieci, przyznano prawo do pełnej wirtualnej rewitalizacji. Jak już się domyśliłeś, drogi Gismunie, nasi znajomi zostali wtedy oficjalnie powołani do życia i po uroczystym Akcie Aktywacyjnym rozpoczęli prawną egzystencję jako sieciowe osobowości. Nie było problemów, bo spełniali kryteria, wszak odnaleziono zapisy ich psychicznych charakterystyk, ewoluujących w czasie, a nadto kandydaci na wskrzeszeńców przejawiali aktywność korespondencyjną. Czyż to nie jest wspaniałe, że słowo bytem się stało? Przyjacielu, kończę już, bo marzę o poobiedniej sjeście. Lecz jutro obiecuję dalszy ciąg, bo mam trop, którym podążę w kierunku naszych czasów. Szczerze oddany Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Dziwne wizje i fałszywe tropy Data: 3 marca 128 po WWV, 09:23:55 +0100 Drogi mój Gismunie, miałem naprawdę dziwaczne sny i nie potrafię powiedzieć, czy były przyjemne. Poprzedni, ten z tancerką-kocicą, kwalifikuję jako pozytywny, ale dziś w nocy... Cóż, prześlę Ci myślowizję, ale najpierw muszę wyciąć pewne "momenty", bo zwyczajnie się ich wstydzę - w moim szacownym wieku takie rzeczy nie przystoją. Dokonam ponadto niewielkiego retuszu, ale nie martw się, i tak dostaniesz 90% materiału, żebyś mógł wyrobić sobie ogólny pogląd. Barwy, przede wszystkim barwy. Osoby, przedmioty, krajobrazy - wszystko oblane gryzącą żółcią, kłującym lazurem, krwawym szkarłatem, świdrującym oczy seledynem. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem, nawet na obrazach wściekłych impresjonistów z XX wieku EC czy choćby na laserowych holoreklamach. Nie, we śnie zdystansowałem to wszystko, aż głowa bolała, ale widok był niepowtarzalny. Skąpane w kolorach, przyszły do mnie kobiety, całe tłumy kobiet i dziewcząt. Niektóre dobrze znałem, twarze innych pamiętałem, pewnie należały do przypadkowych znajomych, jeszcze innych nie mogłem sobie przypomnieć. Tylko nie myśl sobie, że pojawiły się te panie, z którymi coś mnie w przeszłości łączyło, jakieś byłe kochanki czy miłości - nic z tych rzeczy, drogi Gismunie! Inna sprawa, że niektóre z nich zachowywały się nieprzyzwoicie, czego nie chcę ani opisywać, ani ilustrować myślowizyjnie, stąd konieczność niewielkiej obróbki redakcyjnej przesyłanej myślowizji. W tej sytuacji niektóre kwestie trzeba będzie wyjaśnić werbalnie. Lepiej ode mnie orientujesz się w historycznej sztuce użytkowej, więc może wiesz coś na temat kultu rozdwojonego penisa? Czy stanowił ogólny symbol języka węża, czy przedstawiano go także w konkretnych zastosowaniach, a jeśli tak, to w jakich sytuacjach? Konkretnie, czy uprawiano prokreacyjne zbliżenie z dwiema naraz kobietami, czy może dopuszczano ars amandi prokreacyjno-hedonistyczne (wykonanie ręczne nazywano "kaczym dziobkiem") z jedną partnerką? Nie myśl czasem, uczony kolego, że trzymają się mnie jakoweś perwersje, nie, nic z tych rzeczy - pytania zadaję wyłącznie jako dociekliwy badacz. Tyle o marzeniach sennych. Co do historycznej kwerendy, nie mam żadnych nowych wyników, bo coś poplątało się w obwodach mojemu pinokiu - zaczął bez ładu i składu rzucać nazwiskami, moje i Twoje kognomentum mieszało mu się z jakimś Zimorodzińskim i Van Zigismundem, a genealogiczne szlaki zapętlił w szatańską teorię spiskową, której nawet do końca nie prześledziłem, bo rozbolała mnie głowa. Nie wiem, może jakiś virus zdołał przełamać zapory, więc na wszelki wypadek zastosowałem podwójną dawkę viruseptu i poprosiłem onmedline o kontrolę. Potrwa ona do obiadu, więc idę na plażę baraszkować z koczkodanami, a wieczorem napiszę, jeśli zdobędę jakieś nowe materiały. Nie miałeś ostatnio żadnego interesującego snu? Ściskam i pozdrawiam, Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: du bi du... Data: 5 marca 128 po WWV, 18:14:03 +0100 Gis munie raczej obywwatelu, men-talu, przepiórko eee... Przyja cielu trudno mi się dziś skupić wybacz. Ale może jutro napiszę na razie piję tu jest. Tak tu jest taki skansen robią rum z trzcinki bardzo dobry próbuję od dwóch dni wiesz szlajam się z taką samicą gent genyt genet ycznie poprawiona krzyżówka maryl Marylin z koczkodanicą zieloną całkiem do rze czy wirusa nie złapię bo nie mogę he he a virusów tu nie ma działa medline. Pła pływam w morzu może basenie ona trzyma mi głowę nad wierzchnią więc nie utop nę jutro na napiszę Twój Im? Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Korzenie Data: 7 marca 128 po WWV, 19:43:47 +0100 Szanowny Gismunie vel van Zigismundzie, tak to już jest, że pewne apokaliptyczne prawdy dopadają nas, powalają, ale potem jakoś podnosimy się i dalej żyjemy, nie mając dużego wyboru. Wyobrażam sobie, że u białkowców zaczyna wtedy działać skorygowany metabolizm, a u mentali generują się nieco odmienne szlaki kodowania informacji. Nie wiem, jak to jest u AIek, ale one również potrafią na swoje sposoby przestrajać się na nowe warunki egzystencji. Ja byłem początkowo zdruzgotany, ale teraz jest mi w zasadzie wszystko jedno, bo ważne jest to, co czuję, a nie kim jestem naprawdę i skąd się wziąłem na tym świecie. Kiedyś modna była teoria solipsystyczna, traktująca cały wszechświat jako indywidualne złudzenie, a jeszcze wcześniej Platon definiował nasz obraz rzeczywistości jako grę odbitych świateł na ścianie jaskini. Nikt nigdy się nie dowiedział, kim jest człowiek ani jaki jest cel jego istnienia. Moje obecne badania usunęły jedną maskę, ale kto wie, ile kolejnych okrywa właściwe oblicze? I co byśmy zrozumieli, gdyby to oblicze się nam ukazało? Otóż, mój drogi, według ostatnio uzyskanych danych nie jestem białkowym protoplastą, za jakiego się miałem, lecz - mentalem, do tego nietypowym. Mentalem dlatego, że stanowię tylko informację zakodowaną w elementach półprzewodnikowej pamięci, a wszystkie moje doznania to nic innego jak gra sieciowych impulsów. Natomiast nietypowym z tego powodu, że moja osobowość nie była przetransferowana do sieci bezpośrednio z żywego mózgu, lecz została dość dowolnie zrekonstruowana najpierw przez biuralistów, potem psychologów, a na końcu przez AIki komercjalistyczne i sysoperacyjne, a więc w gruncie rzeczy najbardziej przypominam rewitalizowanych bohaterów interaktywnych sag telewizyjnych, opartych na faktach autentycznych. Prawdę mówiąc, nie powinniśmy narzekać, lecz raczej dziękować Bogu, że dzięki korespondencji udało nam się przeżyć, przyjacielu. Mówię "nam", bo Twoja sytuacja jest analogiczna. Kazałem pinokiu odszukać nasze kognomenta sprzed WWV - wtedy określano je terminem "nazwiska". Ty jako białkowiec nazywałeś się van Zigismundem i byłeś nauczycielem, moje nazwisko to Zimorodziński, z zawodu publicysta. Podczas wojny nasze dane zostały srodze poturbowane, między innymi Tobie oderwało początek nazwiska i jego ostatnią literę, zostawiając "Gismun", a u mnie pozostała zaledwie część rdzenia "Imoro". Ministerstwo Zdrowia i Integralności Informatycznej zadbało o aproksymację utraconych informacji mentalnych, jednakże pozostawiło szczątkowe kognomenta jako wystarczające do bieżącej identyfikacji. Pisanie wyczerpało mnie, Gismunie, bo wciąż nie jestem w najlepszej kondycji po wytrwałym uśmierzaniu weltszmerca za pomocą kieliszka. Swoją drogą ciekawe, jaki jest mechanizm kaca u sieciowych mentali? Przecież nie może on mieć niczego wspólnego z aldehydem octowym i dehydrogenazą, a końcowe objawy są identyczne! Dzięki za ostatnie listy, pełne troski i niepokoju. Napiszę jutro, obiecuję! Bez względu na rodzaj nośnika i stopień wirtualności, zawsze Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Igła w stogu Data: 8 marca 128 po WWV, 16:12:49 +0100 Witaj drogi Gismunie, generalnie nie wierzę w zbiegi okoliczności, mój drogi. Jak tylko wytrzeźwiałem, zacząłem dociekać, dlaczego z taką ochotą zabrałem się do badania historii nieznajomego, który dopiero później okazał się moim przodkiem. Podejrzewam, że ma to związek z nieco wcześniejszym pojawieniem się dziwnego faceta, który przedstawił się jako de Letha. Oczywiście koincydencja może być przypadkowa, ale swoją opinię o takich przypadkach już wyraziłem. Zaraz po jego pierwszej wizycie wybrałem się na urlop, a po drugiej - zabrałem się za wakacyjną kwerendę, która w miarę postępu badań okazywała się coraz poważniejszym zadaniem. Przypuszczam więc, że byłem manipulowany, zapewne za pośrednictwem pinokia. Nie wiem, co de Letha chciał uzyskać, i czy już to ma, czy czeka na jakiś dalszy ciąg. Przy okazji moich badań zyskaliśmy wiedzę, która chyba nie była nam niezbędna, szczególnie "do szczęścia", jak głosi stare porzekadło. Co prawda, Ty zachowałeś stoicki spokój twierdząc, że jest najzupełniej obojętne, czy Twoim przodkiem był orangutan, mamut czy Marsjanin, ponieważ nie ma to najmniejszego wpływu na chwilę obecną. Cóż, nieraz ważna bywa sama świadomość przeszłości, mój drogi. Jeśli tylko dowiem się czegokolwiek nowego, pospieszę z informacją. Zmieńmy temat. Przesłałeś mi myślowizję swojego snu - jest piękny i niezwykły, i jakże inny od moich buchających jaskrawością natręctw. W pełnych nostalgii pejzażach, utrzymanych w dostojnych pastelowych tonacjach, pojawił się detal. Żyłkowanie liścia, brzeszczot źdźbła trawy, kryształowy deseń skrzydła ważki. I te dźwięki - co za monumentalna symfonia cienistego lasu, górskiego gołoborza, nieba ścielącego się po ziemi. Jesteś poetą, a przecież nigdy nie pisałeś wierszy. Dlaczego? Może nie jest za późno? Od kilkudziesięciu lat nie opuszczał mnie dobry humor, ale wszystko ma swój kres. Odczuwam lekki niepokój, bo rejestruję zbyt dużo niecodziennych zjawisk, skomasowanych w czasie. Mam wrażenie, że znajdujemy się blisko jakiejś egzystencjalnej osobliwości. Co o tym sądzisz? Wytrwałości i godności życzę nam obu. Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Niechciany gość Data: 9 marca 128 po WWV, 20:22:03 +0100 Czołem przyjacielu, znów był u mnie! Mówię o demonie zwanym de Letha. Wybrałem się na przechadzkę po wzgórzach, patrzę, a na najbliższej ławce siedzi zwalisty drab w swoim cebulkowym ciuchu, patrzy na mnie oczyma bez źrenic i szczerzy zaśniedziałe zęby. - Witaj, Imoro, badaczu historii - zagaja. Przystaję i wzruszam ramionami. Zawsze narzucał mi swoją obecność, a teraz dodatkowo wzbudza lęk. - Wiem o twoich poszukiwaniach - kontynuuje, a jego krzywy uśmiech coraz bardziej upodabnia się do grymasu. - Wyniki, które uzyskałeś, są interesujące i cenne, więc powinny być umieszczone w Centralnym Archiwum. Tak się składa, że mam uprawnienia do ich przekazania. - To mówiąc wyciąga rękę do pinokia, jak po swoje. - Ty...? Dlaczego? Sam mogę to zrobić - oznajmiam. Staram się, aby mój głos brzmiał zdecydowanie. - Widzisz, Imoro, właśnie ja nadzoruję takie sprawy. Powiedzmy, że jestem archiwistą. Mam wyższy poziom dostępu niż ty, ale zawsze pytam podmioty o zgodę. Chciałbym skopiować dane w twojej obecności, wtedy zobaczysz, co biorę i dokąd wysyłam. Zgoda? Zastanawiam się. Jeśli ma uprawnienia i wyższy poziom, nic nie mogę zrobić, więc dlaczego nie wydobył danych przedtem, bez uprzedzenia, wykorzystując sieć? Albo rzeczywiście ma zasady, albo chodzi jeszcze o coś. - Dobrze - obiecuję ostrożnie, podając mu pinokia. - Dowiedź swoich uprawnień i rób, co do ciebie należy. Ujmuje zespolnię i rozprostowuje, usztywnia. Potem przykłada do powierzchni czoło i dłonie, pozwalając na przepływ danych. Po chwili nadchodzi akceptacja. - Proszę. - Kieruje ku mnie swoją płaską, pozbawioną wyrazu twarz. - Zaznacz pliki, istotne dla twojego badania, i skieruj je do obróbki redakcyjnej. A potem zechciej autoryzować materiał. Więc o to chodziło. Nie chciało mu się zajmować szukaniem, a na koniec i tak potrzebował autoryzacji, więc przez cały czas postępował logicznie. Kiedyś wydał zlecenie, a teraz, po jego wykonaniu, odbiera wyniki dla Archiwum. Może mieć poziom wyższy od mojego o jeden lub o tysiąc, tego z dołu nie da się zobaczyć. Może jest jednym z adminów Centrali? - Muszę się przygotować, materiał trzeba poddać selekcji. Umówimy się na jutro? - proponuję. - Nie - oświadcza, a w jego głosie po raz pierwszy wyczuwam władczość. - Jutro będę miał inne zadania, a i ty możesz już nie mieć dość czasu. To potrwa kilka minut, nie dłużej. Wiem, że w razie mojej odmowy przejmie pinokia i sam zacznie grzebać w pamięciach, więc wolę zrobić to sam. Pochylam się i kilkoma pociągnięciami wybieram materiał. Śledzi moje czynności. Akceptuje skinieniem głowy, gdy kończę. - Dobrze. Mam wrażenie, że powinieneś dodać informacje o psychologach-matkach, a także adresy waszych białkowych przodków. Przydałaby się również kopia zbioru materialnych listów waszych protoplastów i zwięzłe życiorysy ich genetycznych rodziców. - Może - zgadzam się. - Ale czy to nie za dużo śmieci? - Nie martw się szumem, do odfiltrowania użyjemy redakcji. Rzeczywiście, po trzech minutach od wysłania ukazuje się wzorowo uporządkowany materiał, z tytułem, streszczeniem, rozdziałami, aneksami i kompletem tekstów źródłowych. Jestem zbudowany. - Jeśli wszystko jest, jak trzeba, autoryzuj. - Czy w twoich kręgach nie stosuje się formuł grzecznościowych? - Nie wytrzymuję. - Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ale abyś poczuł się lepiej, mówię: proszę. Przykładam dłoń i posyłam akceptację. I choć jest ciepło, przez plecy przelatuje mi dreszcz. Czuję się tak, jakbym do Archiwum przekazał nie życiorys, a życie. De Letha wstaje i strzepuje kurz ze swego cebulkowego ciucha. - Żegnaj, Imoro - mówi i staroświeckim gestem podaje mi dłoń. Jest zimna jak metalowa klamka. Po jego odejściu hojnie krzepiłem się trzcinowym rumem, ale i tak nieprędko doszedłem do siebie. Co za chamowaty admin! Zatęskniłem za układnym życiem uniwersytetu. Zakończę jednak optymistycznym akcentem: pożytek z mojej kwerendy jest niewątpliwy, wszak nasze życiorysy zostały wiarygodnie uporządkowane, a potem ulokowane aż po kres wieczności w Centralnym Archiwum. Uważam, że jest to znacznie lepsze niż posiadanie kwatery z pozłacanym pomnikiem na cmentarzu zasłużonych. Tyle na dziś. Dobrej nocy i nowych oryginalnych snów! Oddany Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Artykuł Data: 10 marca 128 po WWV, 21:18:33 +0100 Mój drogi, dziś rano znalazłem w poczcie artykuł, który przeczytałem aż trzy razy. Jak już kiedyś pisałem, między innymi prenumeruję "Naturae Factitium", i właśnie w tym czasopiśmie zamieszczono ów tekst. Pewne niejednorodności kodów szyfrowych i niespójność szaty graficznej wobec reszty artykułów mogą wskazywać na pozaredakcyjny wtręt, czyli tzw. hakerskie kukułcze jajo, ale także mogła to być publikacja oddana do składu w ostatniej chwili. Może zresztą jestem przeczulony z powodu tych wszystkich dziwnych wydarzeń, i to byłoby trzecie racjonalne wyjaśnienie. A więc po raz pierwszy pobieżnie zaznajomiłem się z "Duszą Wszechświata", gdy przeglądałem cały numer, swoim zwyczajem typując teksty zasługujące na zainteresowanie. Po raz drugi czytałem go tak uważnie, że właściwszym określeniem byłoby studiowanie, a po raz trzeci mierzyłem się z nim emocjonalnie, rozpatrując rzecz w płaszczyźnie, hmm, egzystencjalnej. Ogólnie artykuł dotyczy nośników życia, a więc już w samym założeniu oddziela materię, która wszak może komplikować się w sposób bezcelowy, od zjawisk życia i świadomości, pojawiających się jako nowa jakość w wyniku tej materii wysoce specyficznego zorganizowania. Kiedyś jedynymi nośnikami życia były organizmy białkowe ze zbiorem cech zapisanych w czteroliterowym DNA, natomiast obecnie - jak sądziłem, a zapewne Ty również - życie głównie gnieździ się w sieci, mając za ostoję banki ośmioliterowej pamięci i penetrując węzły nanoprzetworników oraz ścieżki przekaźników światłowodowych lub bezprzewodowych. Tak, mój drogi Gismunie, tak dotychczas sądziłem, a rozmaite doniesienia o inteligentnym domieszkowaniu, przesuniętych sieciach regularnych deformacji krystalicznych czy pamięci plazmy traktowałem jako niewinne ciekawostki z pogranicza nauki, jako coś, co w założeniu ma ekscytować maluczkich i ubarwiać serwisy informacyjne. Tymczasem te zjawiska naprawdę istniały i były intensywnie badane, podczas gdy my siedzieliśmy po uszy w Erze Przedcybernetycznej albo w jeszcze dawniejszych okresach, ginących w pomroce dziejów. I cóż się stało? Niby nic wielkiego, tylko ścisłowiec Soumermoon zbudował interfejs, pozwalający na "przelewanie się" elektronicznego życia z sieci do praktycznie dowolnych nośników materialnych, przy czym to urządzenie nie musiało być zlokalizowane, bo działało zdalnie na zasadzie modulacji falowej. Chwytasz istotę sprawy, Gismunie? Interferencyjnie modulowane impulsy kształtują dowolną materię w taki sposób, że tworzą w niej zręby sztucznego środowiska z regularnie rozmieszczonych deformacji. Informacja zakodowana jest bezpośrednio w lokalnych infoprzetwornikach, odpowiednio dostrojonych do aktualnych nośników, a jej przekazywanie następuje najczęściej za pomocą fali o optymalnej długości, impulsu grawitacyjnego lub neutrinowego. Reasumując, zjawisko można streścić następująco: rozpoczęła się kolonizacja kosmosu przez zdalne zaszczepianie życia w materii nieożywionej. Przyjacielu - usiądź i zastanów się, bo implikacje tego wynalazku, a właściwie ciągu wynikających z siebie wynalazków, są nie do przecenienia. Nie dość, że życie rozniesie się po całym wszechświecie, to jeszcze przetworzy całą materię, włącznie z wnętrzem gwiazd, z nieożywionej w żywą! Tam, gdzie struktury plazmy szybko fluktuują, zmiany dostosowawcze żywych układów, utrzymujące substrukturę, będą odpowiednio szybsze. W obłokach rozrzedzonej ciemnej materii życie albo ograniczy się do struktur subatomowych, albo przeciwnie - pojedyncze organizmy rozciągną się na przestrzeni milionów kilometrów, aby uformować regularności w obszarze silnie oddalonych atomów. Taki "żywy kosmos" z pewnością będzie zachowywał się odmiennie niż jego poprzednik, i może właśnie taka jest rola życia w ogóle? Kto wie, czy taki wszechświat nie zyska pewnego rodzaju nadświadomości, którą my, maluczcy, z naszego poziomu możemy porównać tylko z Bogiem? Gismunie, do tego miejsca przedstawiłem ogólne interpretacje eschatologiczne, z pewnością ciekawe dla nas obu z perspektywy poznawczej. Jednak okazuje się, że znany Ci choćby z codziennej szkolnej praktyki konflikt pokoleń nabiera teraz zupełnie nowych wymiarów. Organizmy potomne, obecnie generujące się zgodnie z logiką sieci z niektórych naszych wyobrażeń, myśli i elementów zakodowanej pamięci, ewoluują w kierunku bytów, dla których cała nasza kultura stanowi - niestety - zbędne obciążenie. Zastanów się, po co nasi dalecy potomkowie mają śnić o miłości, braterstwie czy pięknie uśmiechu Mony Lizy w świecie, złożonym z femtosekundowych fluktuacji we wnętrzu Syriusza? Zapytasz, o czym więc ONI będą myśleć i marzyć, ale wiesz dobrze, że ani ja, ani nikt inny nie zaspokoi Twej ciekawości na tym etapie poznania. Mój drogi przyjacielu, mam smutną wiadomość: sieć wysycha. Podobnie w kenozoiku wysychały morza, a w Erze Przedchrystusowej wyparowywały rozległe jeziora afrykańskie, pozostawiając pustynię. Te organizmy, które potrafiły latać, chodzić lub pełzać, i były w stanie się przystosować, przeżyły i dały początek innym gatunkom. Nas należy przyrównać do ryb, potrafiących jedynie pływać, a naszą wodą jest wszechświatowa sieć. Jednak jako przeżytki o archaicznej konfiguracji kulturowej nie jesteśmy kompatybilni z interfejsem Soumermoona i nigdy nie przedostaniemy się na drugą stronę, do gwiazd, planet i obłoków pyłowych. Niestety, sieć się kurczy, bo nie opłaca się w nią inwestować ani nawet utrzymywać jej na dotychczasowym poziomie funkcjonalności. Punkt ciężkości cywilizacji przenosi się gdzie indziej, gra zaczyna toczyć się według nowych reguł. Wniosek z tego taki, że w elektronicznym wirtualnym świecie istnieje nowy rodzaj doboru naturalnego i że nadal panoszy się wszechwładna kostucha. Jednak nie warto załamywać rąk, bo nie wiadomo, ile czasu upłynie, zanim stara sieć przestanie istnieć, a w jej kurczących się odnogach i rozlewiskach możemy żyć jeszcze całą wieczność według subiektywnego, zagęszczonego czasu. Tą łyżką miodu w beczce dziegciu kończę, Gismunie. Nie trać wiary, bo zawsze znajdzie się jakieś wyjście. Przyjmij wyrazy szacunku. Zawsze Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Najlepsze życzenia! Data: 11 marca 128 po WWV, 09:11:32 +0100 Przyjacielu, dziś opuszczam Archipelag Zielonych Koczkodanów i wracam na swoją uczelnię, jeśli Bóg, admin i stan sieci na to pozwolą. Dzieją się jakieś dziwne historie, wierzchołki palm skrzą się i wypryskują z nich nowe, oślepiająco jasne gałęzie, małpy znikają i pojawiają się w innych miejscach, ocean zmienia barwę i stopień przejrzystości. Mam już tego dosyć i chętnie znów zasiądę w kampusowej kawiarence przy swoim ulubionym stoliku, a potem pójdę do studentów, nawet jeśli zaczną naciągać mnie na lepsze oceny. Lubię ich młode twarze, dziecięce objawy radości i proste, naiwne podejście do świata - w ich obecności sam jestem młodszy o kilka dziesiątek lat. Ciekawe, czy i oni, egzystujący w końcu w NASZEJ sieci, są niekompatybilni z interfejsem Soumermoona? A może są uniwersalni, sami jeszcze o tym nie wiedząc? Dziś patrzę na wszystko z przymrużeniem oka, pewnie dlatego, że do śniadania wziąłem pucharek rumu z trzcinki i zaaplikowałem sobie niebieski trankwil. Lepszy humor - bo przecież trudno nazwać go dobrym - wziął się także stąd, że wymyśliłem metodę na przechytrzenie Soumermoona. Czy zadziała tak, jakbym chciał, nie mam pojęcia, ale wierzę w to, i tyle na razie musi nam wystarczyć. Poukładałem sobie w głowie wszystkie ostatnie wydarzenia i wyszedł całkiem logiczny ciąg hipotez, mój drogi. Porządek musi być, więc w sytuacji zagrożenia jakiejś niszy sieciowej trzeba sporządzić możliwie dokładną dokumentację do Centralnego Archiwum, które z założenia jest wieczne, czyli zostanie wiernie skopiowane do nowej rzeczywistości. Gość w cebulkowym ciuchu rzeczywiście był archiwistą, który nieźle mnie zmanipulował: najpierw podsunął temat badania własnych korzeni, a potem wysłał na wczasy, abym miał czas na kwerendę. Zapewne mógł to wszystko zrobić sam, ale o ile prościej jest wydać odpowiednie polecenie, a potem tylko skopiować autoryzowany wynik. Za jednym zamachem miał nas dwóch, więc pewnie pojawi się także u Ciebie, wymagając zatwierdzenia. Teraz parę słów o naszych wizjach. Otóż w tych dawnych czasach, kiedy życie białkiem i kwasem DNA stało, w chwilach śmiertelnego niebezpieczeństwa ludzie obojga płci zwykli obejmować się i szlochać, co zazwyczaj kończyło się kopulacją reproduktywną. Wbrew pozorom takie spontaniczne postępowanie miało swój sens, bo gdyby z pogromu ocalała zapłodniona kobieta, miałaby szanse uzupełnić populację nowym potomkiem. A więc wobec przeczucia zagrożenia ostatecznego obrazy naderotyczne w moich snach mają swoje uzasadnienie sięgające atawistycznej biologii protoplastów. Podobne wnioski wynikają z fizycznej reguły przekory Le Chatelier-Browna, która - jak sądzę - powinna mieć do nas zastosowanie. Według tego prawa każda akcja wywołuje reakcję przeciwnie skierowaną, na przykład jak uderzysz głową w mur, mur odda Ci z identyczną siłą. Przepraszam za te hiperbole, ale całkiem mi dobrze po znieczulającym łyku rumu w synergicznym połączeniu z blue trankiem. Rozumujmy dalej: z fizyki klasycznej wiadomo, że nagłe przerwanie obwodu prądu powoduje duży wzrost napięcia, co daje rozbłysk żarówki podłączonej do układu. To całkiem dobrze pasuje, wszak składamy się z elektrycznych impulsów, a znajdujemy się w trakcie wyłączania - stąd tak jaskrawo przebarwione wizje. Szacowanie czasu naszych przeżyć nie ma sensu, wszak ów czas może być subiektywnie rozciągnięty lub przeciwnie, skompresowany. Cóż warto jeszcze dodać? Kiedyś, za minutę lub rok, moja karminowa tancerka odgryzie mi głowę jak modliszka, a Ciebie uchwycą niebiesko żyłkowane ważki i uniosą w głąb kompozycji rozpadającej się na detale. Więc póki mam czas, całuję Cię z dubeltówki, kochany Gismunie, i do zobaczenia w następnej rzeczywistości! Nie, nie wierzę w reinkarnację, lecz - uwaga! - kończę ten list życzeniami długiego i udanego życia w całym bogactwie jego przejawów. Donoszę niniejszym, że właśnie zleciłem pewnej solidnej firmie, prowadzonej przez młodzież kompatybilną z interfejsem Soumermoona, bezterminowe wysyłanie życzeń do Ciebie, i to trzy razy do roku: na Boże Narodzenie, Wielkanoc i urodziny. Ponieważ nasze myśli podążają podobnymi ścieżkami, jestem przekonany, że postanowiłeś działać analogicznie. A z naszego doświadczenia wynika, że dopóki żyje dobre słowo, możemy powiedzieć: non omnis moriar. Warszawa, październik 2001 - styczeń 2002 Andrzej Zimniak 4 ANDRZEJ ZIMNIAK MUNEN W otchłani przestrzeni, dokąd nie dociera nawet najsłabsze echo dalekiego życia gwiazd, gdzie w niemal zupełnej pustce pojęcie czasu zatraca swój sens, pojawił się szept. Szept odległego Istnienia, płynący od gorejącego jądra Galaktyki. Nie był to jeszcze impuls, lecz jego siła sprawcza, nie sygnał - lecz jego zwiastun. Dopiero gdy zagłębił się w gęstniejących zwojach pól, spowijających ziarna pyłu kosmicznego, gdy począł wchłaniać niezbędną mu energię, wytworzył pierwsze elementy materialnej struktury. Już jako dobrze zorganizowana wiązka fal mijał młode słońca, rozdęte i dogasające gwiazdy i wystygłe, wirujące w ciemnościach globy. Ostrym promieniem załamał się w atmosferze gorącej pustynnej planety, przemknął ponad rozpełzającą się na wszystkie strony równiną i wniknął w jedno z piaszczystych wzniesień. Tam dostroił się do warunków zewnętrznych i niezwłocznie rozpoczął pracę. Czerpiąc do woli energię z gorącego wnętrza planety, Numen jął przebudowywać materię, tworzyć zręby złożonych struktur, wzbogacać je i modelować w sposób odpowiedni do zastanej rzeczywistości. Po raz ostatni skorelował swój projekt z parametrami planetarnymi, wprowadził drobne poprawki i odcisnął gotową - matrycę w gliniastym zboczu wzgórza. Mężczyzna zmrużył oczy w ostrym blasku słonecznym i powstał ociężale. U stóp wzniesienia rozciągał się nierówny, kamienny płaskowyż, a poza nim falowała w gorących smugach powietrza biała pustynia. W bladej mgle oddalenia rozsiadły się szare skaliste wzgórza otulone trenami rozwianego piasku, lecz to wszystko nie interesowało go w najmniejszym nawet stopniu. Zszedł z pagórka i posuwał się niespiesznie wzdłuż szeregu potężnych maszyn błyszczących niklowanymi powierzchniami metalowych konstrukcji i urządzeń świecących jaskrawym lakierem. Bez zastanowienia wspiął się po drabince pomalowanego na żółto kolosa i zajął miejsce w wysokiej przeszklonej kabinie, skąd doskonale widział cały płaskowyż. Przerzucił dźwignie i mechaniczny potwór ożył, w jego trzewiach zbudził się ruch, a cielsko zadrżało od głębokiego głuchego dudnienia. Z jazgotem gąsienic machina powoli ruszyła i z impetem wbiła stalowe kły w zbocze wzniesienia. Szczęki zwarły się, wyrywając kawał gliny, a podajniki przetransportowały materię dalej, do wnętrza, gdzie pod ogromnym ciśnieniem i w temperaturze mięknięcia substancji uformował się płaski równoległościan. Po godzinie pracy maszyna wyrzuciła z siebie kilkadziesiąt gładkich bloków skalnych. Mężczyzna obojętnie spoglądał na swoje dzieło. Potem przesiadł się do innej maszyny. Zniwelował teren i rozpoczął spajanie wytworzonych wcześniej bloków. Słońce zachodzące za blade mgły pustynne wycieniowało ciepłą czerwienią gotowy dom z płyt skalnych. Mężczyzna spoczął na progu i czekał. Kobieta przyszła tuż po zachodzie słońca. Widział ją już wcześniej, zanim szary mrok wypełzł z pustyni i objął cały płaskowyż. Oderwała się od czerwonej ściany wzniesienia i szła prosto ku niemu, wysoka i złotowłosa, a jej jasne ciało miało odcień różu. Gdy przyszła, pomógł jej otrzepać się z gliny i oboje zasiedli bez słowa przy kamiennym stole, na którym parowały misy ze strawą. Po posiłku udali się na spoczynek, układając się wprost na miękkim piasku. Jak tylko tarcza słońca wynurzyła się z porannego zamglenia i pastelowym blaskiem zalała płaskowyż z szeregiem gotowych do akcji maszyn, oboje wstali i udali się do pracy. Mężczyzna znów atakował zbocze wzniesienia, składał i spajał płyty, polerował wieże, wycinał i ustawiał obeliski. Kobieta zajmowała się wykańczaniem wnętrz powstających budowli lub wytyczaniem i układaniem ulic. O zmroku na pociemniałym niebie zawisła sina i ospowata twarz księżyca, lecz ludzie niczego nie zauważyli. Odstawili maszyny, wrócili do domu i zasiedli nad parującymi misami ze strawą. W ciągu pięciu dni zbudowali całą dzielnicę Miasta. Nad płaskowyżem wznosiły się coraz wyższe i śmielsze konstrukcje, a ponad dachami domów górowały strzeliste wieże. Kamienny las budowli był szary, ponury i dostojny. Szóstego dnia zajęli się konserwacją maszyn. Używając innych mechanizmów sprawdzali układy sterujące, czyścili silniki, smarowali łożyska. Siódmego dnia nie poszli do pracy. Mężczyzna wylegiwał się na swoim posłaniu lub wygrzewał na słońcu. Raz otarł się przypadkiem o Kobietę, przyciągnął ją ku sobie i odczuł krótką, ostro szarpiącą trzewia przyjemność. Puścił ją bez słowa. Następnego dnia rozpoczęli budowę drugiej dzielnicy. Pracowali w zapamiętaniu wiedząc dobrze, co mają robić. Praca była ich żywiołem, kamienne Miasto - celem. Niczego innego nie potrzebowali ani nie chcieli. Myśleli tylko o budowaniu, a także o ulepszaniu maszyn, które na drugi dzień znajdowali zawsze przestrojone zgodnie ze swoimi życzeniami. Przyjmowali to obojętnie i brali się w milczeniu do roboty. W ten sposób powstawały coraz to nowe dzielnice, rozrastał się i gęstniał szary kamienny labirynt. Kiedyś Mężczyzna skierował jedną z maszyn pionowo w dół i wrył się pod ziemię, gdzie rozpoczął budowę drugiego Miasta. Kobieta podążyła za nim. Tak budowali i budowali w dzikiej pasji zwielokrotniania. Aż nadszedł kiedyś wieczór pełen niepokoju i napięcia. Powietrze co chwila rozjaśniały dalekie stłumione błyski, a na ostrych szczytach najwyższych wież paliły się blade ognie. Wtedy Kobieta po raz pierwszy spojrzała w niebo. Na tle głębokiego granatu gwiazdy rozsypały się srebrnym pyłem. Mężczyzna powędrował czujnym wzrokiem za spojrzeniem Kobiety, lecz nie dostrzegł niczego. Wzruszył ramionami i nie czekając na swoją towarzyszkę ruszył przed siebie szeroką ulicą, wyłożoną gładkimi kamiennymi płytami, spoglądając z dumą na wzniesione ostatnio budowle. Lecz pewnego wieczora i on dostrzegł gwiazdy. Odstawił właśnie swoją żółtą maszynę, którą posługiwał się najczęściej, na parking pod wzgórzem, odwrócił się ku Miastu i wtedy ujrzał je. W trójkątnym wycinku czarnoniebieskiego nieba, pozostawionym między spadzistymi dachami, zawisły wielkie, nieruchome, jasnobłękitne. Wieczorne zamglenie starło z firmamentu drobny pył dalekich słońc, tak że pozostały tylko te płonące najsilniejszym blaskiem. - One tam są - odezwał się powoli po raz pierwszy, niezgrabnie wymawiając słowa. - Tak - dodała cicho towarzysząca mu Kobieta. Pracowali potem ciężko przez wiele dni, jakby chcąc za wszelką cenę wymazać z pamięci to, co zaszło. Lecz kiedyś o pogodnym zmierzchu wpatrywali się jak urzeczeni w głębokie, pełne odległych i niedostępnych światów niebo. Mężczyzna poczuł, że w jego ciężką, stwardniałą dłoń wsuwają się smukłe palce Kobiety. Nie odepchnął jej. Nie wstydzili się już teraz spoglądania w niebo. Codziennie o zmierzchu, po powrocie z pracy, przystawali przed progiem swojego domu i długo patrzyli. Pełna surowego uroku, starczo pomarszczona twarz księżyca była dla nich następnym odkryciem. Tymczasem miasto rosło i potężniało. Prawie cały płaskowyż zapełniały zwaliste szare budowle. Kiedyś Kobieta poczęła ozdabiać ścianę świeżo ukończonego domu prostym reliefem. Mężczyzna opuścił swój pojazd i podszedł aby jej przeszkodzić w tej bezużytecznej pracy, lecz przystanął zdumiony - prosty, surowy gmach stał się jakby lżejszy, zgrabniejszy, wyróżniał się spośród innych ciężkich konstrukcji. I wtedy dostrzegł też, że Kobieta jest piękna : jej nogi były długie i smukłe, kształtne biodra sklepione wysoko, a wąskie plecy pełne życia pod miedzianozłotą skórą, gdy z pasją pracowała nad kamienną rzeźbą. Podniósł ją z klęczek i przytulił, i po raz pierwszy poczuł ciepło tak dobrze znanego ciała, a w jej wielkich oczach pełnych teraz złotych iskier ujrzał kuszące odbicie nie znanego mu świata. Nadal pracowali całymi dniami, lecz teraz więcej piękna usiłowali zawrzeć we wznoszonych budowlach. Pod ścianami pojawiły się zadumane posągi, powierzchnie placów stroiły się w barwne mozaiki, a gmachy odznaczały się śmiałą i lekką konstrukcją. Z wysokości swojej oszklonej kabiny dyspozycyjnej Mężczyzna coraz częściej spoglądał ponad najeżonym wieżami i dachami płaskowyżem na morze ruchomych piasków, omywające ciemne kurhany skał. Gromady kamiennych wzgórz, które majaczyły dawniej we mgłach widnokręgu, zbliżały się teraz do Miasta, stały niemalże na wyciągnięcie ręki. Ich otchłanne pieczary kusiły, szerokie granitowe tarasy zapraszały, a pustynny wicher wyśpiewywał w skalnych szczelinach melodię tak bardzo nęcącą w swojej inności. Gdy wieczorem przytuleni wracali pod granatowym niebem, na którym tak nisko jak nigdy zawisły gwiazdy podobne do wielkich kropli rtęci, Mężczyzna postanowił powiedzieć swojej towarzyszce o skałach na zewnątrz, poza Miastem. Rozmawiali rzadko, zwykle wystarczały gesty. Lecz gdy weszli do domu, Kobieta przemówiła pierwsza. - Co to jest za strawa, która daje nam życie? - pytała jak zwykle powoli, pochylając się nad parującą misą. Mężczyzna milczał. Myślami był daleko, pośród ciemnych zastępów skalnych postaci. - Po co... - Kobieta przerwała, czując ucisk w gardle po co budujemy Miasto? Nastało długie milczenie. Później, gdy leżeli koło siebie na piaskowym posłaniu, także nie odezwali się ani słowem. Trzymając się za ręce spędzili bezsenną noc; oboje czuli, że wkrótce wydarzy się coś ważnego. Może już jutro. Kolejny siódmy dzień wstał pośród mgieł, które snuły się powłóczystymi pasmami między wieżycami kamiennego Miasta. Potoki ostrego światła rozpędziły wkrótce nocne zjawy i nagromadzenie masywnych budowli ukazało się w całym swoim przytłaczającym majestacie, poza nim zaś, tuż za krawędzią płaskowyżu, zastygła jasnymi jęzorami piasku pustynia, nie zmącona jeszcze falami gorącego wiatru. Oboje stali tuż przy krawędzi i patrzyli. Miasto otaczały ciasnymi pierścieniami potężne bastiony, zamki, pałace z szarej lub czarnej skały, rzeźbione w fantastyczne krużganki, korytarze, prześwity, obeliski i tarasy. Każdy z nich wypiętrzał się znacznie wyżej niż nąjwynioślejsze wieże Miasta i wpierał się dumnie w blady błękit nieba. Nie spostrzegł nawet, kiedy to zrobiła. Puściła jego rękę, lekko podbiegła do urwiska i skoczyła. Płaskowyż wznosił się ponad pustynią nieznacznie tylko, na wysokość człowieka. Kobieta znikła. Znikła, zanim dotknęła stopami białej wydmy pustynnego piasku. Mężczyzna poczuł ostre ukłucie w sercu, żelazna dłoń chwyciła go za krtań. Lecz po chwili odetchnął głęboko i wyprostował przygarbione plecy. Spojrzał na groźny swoją tajemnicą labirynt czarnych skał, a w jego wzroku było wyznanie. Zdawał się rosnąć i potężnieć, ponad własne ciało i możliwości. "Muszę tam pójść. Dotknąć czarno opalizujących skał, postawić stopę na gładzi gorących tarasów. wesprzeć czoło o rosnące kolumny i wsłuchać się w ich wewnętrzny rytm. Czy fakt, że tutaj powstałem, ma oznaczać, że także tutaj obrócę się w pył? Że jeśli należę do Miasta, nie mogę przekroczyć jego granicy?" Mając w oczach błękit dalekiego nieba, skoczył w ślad za Kobietą. I czuć przestał, zanim zaczął rozumieć. Numen przestroił swoje wewnętrzne struktury w bazaltowym rdzeniu wzniesienia, gdzie był się niegdyś zainstalował, i jeszcze raz sprawdził wszystkie grupy danych, zwłaszcza zapis czasu początku i końca Życia. Za każdym razem, w tysiącach przypadków, wyglądało to podobnie. Tyle razy i w tylu zakątkach przestrzeni był potęgą bóstwa dla wskrzeszanego przez siebie rozumnego istnienia, i zawsze dojrzały już intelekt odrywał się od własnego podłoża. Tak widocznie już musi być. Ostry jak błyskawica promień wytrysnął z rozkopanego wzniesienia, świetlistą iskrą przemknął nad martwym Miastem, białym oceanem pustyni i dalekimi kurhanami kruchych szarych skał, za którymi lotny piasek i gorący wiatr usypywały długie treny, i ognistą iskrą przebił się przez szare zamglenie atmosfery. Oddalał się szybko od planety, w sposób ciągły dostrajając swoją strukturę do warunków lotu i procesów wewnętrznych. "Życie planetarne, które tak lubi, stanowi obszerny, lecz już zamknięty okres egzystencji. Będzie teraz wypełniał inne zadania, które wyłonią się z kompozycji istnień: jego twórców i jego własnego. Kim oni właściwie są? I po co go stworzyli? Kim jest on sam? Dlaczego musi wskrzeszać inne życia?" W otchłani przestrzeni. dokąd nie dociera nawet najsłabsze echo dalekiego życia gwiazd, szept odległego Istnienia wyzwolił się z ostatnich elementów dawnej struktury. Wokół niego zapłonął potężnym blaskiem inny Wszechświat, lecz on sam przestał istnieć, zanim zaczął rozumieć. ANDRZEJ ZIMNIAK O TYM, KTÓRY SŁYSZAŁ WOŃ NENUFARÓW Pewnego dnia, który z pozoru niczym nie różnił się od innych w nieskończonym ich szeregu, Jan zbudził się o bladym brzasku rześki i wypoczęty. I usłyszał wyraźnie, o czym sąsiedzi rozmawiają za ścianą sennymi jeszcze głosami. Po pierwszym zdziwieniu ogarnęła go złość, bo czy naprawdę muszą wydzierać się w taki sposób od samego rana? Ale zdziwienie znów wzięło górę, kiedy dobiegały doń również głosy z dołu i z górnych pięter, nie mówiąc już o chichotach na mansardzie. Skromna kawalerka Jana wypełniła się szmerem wielu rozmów, chrapaniem tudzież porannym brzękiem filiżanek do kawy. Czuł, a właściwie słyszał życie wszystkich mieszkańców budynku o tej wczesnej godzinie. Co to może, u diabla, znaczyć? Czy ktoś robi mu głupi kawał? A może jakiś szef od badania opinii publicznej pomylił końcówki, dając mu do domu odbiornik zamiast nadajnika? Ale Jan, mimo gwałtownych poszukiwań, nie znalazł ani śladu tego typu instalacji. Tymczasem sytuacja uległa pogorszeniu: W pokoju, a raczej pod czaszką Jana rozbrzmiewały łagodne głosy amatorów świeżych bułeczek, czekających na otwarcie sklepu za rogiem, a także pełne rubasznej treść rozmowy taksówkarzy na pobliskim postoju. Prawda była oczywista, i wypłynęła z głębi świadomości Jana niby tłusta plama oliwy na powierzchnię wody: słuch mu się poprawiał! Niestety, proces ów nie ustawał. Nasz bohater okazał się nagle hojny - byłby skłonny scedować natychmiast nadwyżkę czułości swego nazbyt wyostrzonego zmysłu niedosłyszącym, głuchym, nasłuchowcom - komukolwiek, głowa jego bowiem wypełniała się męczącym szumem. Lecz altruistyczne ciągoty przyszły w nieodpowiednim miejscu i czasie, jak to często między ludźmi bywa, i pozostały niezaspokojone. Skąd się to wszystko wzięło? Wczoraj był w drogerii, mógł więc coś powąchać. A może to przez seanse spirytystyczne, w których ostatnio uczestniczył? Mógł go jeszcze Bóg wynagrodzić lub diabeł ukarać (albo odwrotnie) za tę jego wieczna ciekawość wszystkiego, co istnieje i co nie istnieje, zresztą powód zawsze się znajdzie, jeśli dobrze poszukać. Ale... zaraz! Wczoraj przecież uderzył się o szafkę, aż gwiazdy zatańczyły mu na tle brudnej ściany kuchennej. Szansa leży w kuracji wstrząsowej ! Nie zwlekając, Jan zdjął z półki kilka opasłych tomów encyklopedii w twardej oprawie. Wyrznął się nimi w ciemię, aż świat pociemniał, a rozmowy wokół też przycichły. Uff.. Wtem usłyszał, jak jego ciotka Adelajda mówi po angielsku. Właściwie nic w tym dziwnego, wszak już dziesięć lat temu osiadła w Montrealu. W... Montrealu!! Jan przyodział się naprędce i pognał do lekarza. Przed gabinetami laryngologa i neurologa były kolejki, wpadł więc do psychiatry. - Ja... - zająknął się - słyszę sąsiadów i innych... - Wiem - przerwał mu lekarz przyjacielskim tonem niech się pan nie martwi. Poradzimy. - Ale ja ich wszystkich słyszę. Ja słyszę... o wiele za dużo! - Rozumiem. Czopki, proszę. - Do uszu? - Nie. Normalnie, per rectum. Rano i wieczorem. Zobaczy pan, wszystko będzie po pańskiej myśli ! Jan powlókł się do domu i bezzwłocznie zaaplikował lek. Po chwilowym, lekkim podnieceniu, wywołanym zapewne czynnikami pozafarmakologicznymi, odczuł muskanie słabych prądów oplatających delikatną siatką całe ciało. Dziwne drżenie przeniknęło mu członki. Zaraz potem usłyszał monotonny szum, w którym wkrótce rozróżnił wielość szmerów o różnej wysokości dźwięku i rozmaitym natężeniu, niby odgłos dziesiątków górskich strumyków pod topniejącym wiosennym śniegiem. Był to dźwięk prądu elektrycznego. Nagle usłyszał grzmot, jakby wodospad przynajmniej rozmiarów Niagary walił po kuchennej ścianie; to sąsiad, dysponujący nowoczesnym sprzętem domowym, włączył kuchenkę elektryczną. Jan uciekł. Po prostu wybiegł z domu tak, jak stał. Przechadzał się po parkach, ulicach, muzeach, a wszędzie przestrzeń pełna była dziwnych głosów, których pochodzenia w większości przypadków nie mógł ustalić. Był jednak absolutnie przekonany, że słyszał basowy krzyk drzew, którym przycinano gałęzie, iż woń lilii wodnych i nenufarów miała przyjemny, ciepły dźwięk, a błękit nieba był nieznośnie piskliwy, natomiast czerwony blask zachodu słońca stanowił prawdziwie kojącą symfonię. Jan zmęczył się tym wszystkim, lecz obawiał się powrotu do domu ze względu na elektrotechniczny sprzęt idącego z duchem czasu sąsiada. Wstąpił więc do znajomego. Ten wytrzeszczył oczy zaraz na początku niesłychanej opowieści i przystąpił niezwłocznie do rozczyniania wódki, co dla niektórych stanowiło wyjście z każdej sytuacji. Spirytus mieszał się z wodą z tak przenikliwym świstem, że Jan odruchowo zakrył uszy dłońmi; na nic się to jednak nie zdało. Gdy wreszcie przykry odgłos ustał, napój był gotowy. Po pierwszym kieliszku poczuł błogie odprężenie. Złowrogie, napierające zewsząd dźwięki jakby cofnęły się nieco, odpłynęły. Lecz po powtórnym przepiciu Jan stwierdził, że jego kumpel... trzeszczy, trzeszczy jak stare krzesło, na którym bezustannie buja się niesforny dzieciak. Ów dźwięk to przycichał, to wzmagał się niespodziewanie, i tak trwał, ciągły i charakterystyczny. Sąsiadka z pierwszego piętra, jejmość będąca właścicielką bujnych kształtów i kilkunastu kanarków wydawała zajadłe terkotanie, natomiast stróż z sutereny, człek o podejrzanej fizjonomii, szemrał niby brudna woda w dolnym biegu zanieczyszczonej rzeki. Wszystkie te dźwięki były nie do pomylenia lub zamiany, a mówiły o swoich właścicielach znacznie więcej niż kryminalny odcisk palca. Jan z przestrachem począł wsłuchiwać się w siebie, ale wyczuł tylko bulgotanie. Był głodny. Ponieważ kolega nie spieszył się z poczęstunkiem, udał się do narożnej knajpki. W czasie kiedy spożywał zupę, bufetowa wydawała przenikliwy pisk niby stary i zużyty wagon kolejowy, a siedząca nie opodal rozłożysta dziewczyna zanosiła się nieprzerwanym wewnętrznym chichotem, żywo przypominającym śmiech hieny w noc bezksiężycową. Jan nie skończył posiłku i spiesznie oddalił się. Na ulicy wszystkie dziewczyny spośród tych, które kląskały jak słowiki, miały pewną siebie asystę, przeto bliższe badanie owych dosyć rzadkich fenomenów okazało się bezcelowe. Jan w zasadzie nie był wierzący, lecz gdy zobaczył ciemną bryłę kościoła, grzmiącą dostojną powagą na tle ciepłych dźwięków wieczornej zorzy, poczuł nieodpartą chęć spojrzenia w głąb własnej duszy pod osłoną szacownych murów. Wszedł. Niezdarnie rozpoczął modlitwę, lecz zaraz otoczyły go jakieś szepty, przytłumione głosy, piski... Myśli rozbiegały się, to znów schodziły jakby dziesiątkami poplątanych ścieżek. W głowie miał chaos. Przestraszony wybiegł na dwór. Słyszał - myśli innych ludzi! Tam, w kościele, były nabożne, uduchowione i trochę niesamowite, otaczały Jana jak duchy i zjawy nie z tej Ziemi (może rzeczywiście to były duchy?). Na ulicy natomiast nasz bohater czerwienił się i bladł na przemian, wstydził się i ogarniało go przerażenie, gdy przeciskał się przez dystyngowany wieczorny tłum, a w uszach brzmiały mu nagie, nieskrępowane rozmyślania przechodniów. Jan posuwał się coraz dalej, pędził niby meteor, który nie może się już zatrzymać. Wiedział, że jego zmysł słuchu osiąga nieosiągalne, bał się jakiejś bariery, której bliskość wyczuwał. Przemknął przez niesamowite szepty podświadomości i osiągnął na koniec kres swojej wędrówki dotarł do siedliska duszy. I otoczyła go cisza, albowiem dalekie tło odgłosów świata stało się niczym w tym sanktuarium. Wtem - zagrzmiał karzący Głos, w którym jednakże pobrzmiewały nutki zdziwienia wobec bezczelności śmiałka: - Ty nachalny natręcie, który nabrałeś niecnej chęci podsłuchiwania, czy dociera do ciebie moje słowo w ciemnej otchłani twojego istnienia? Ty, co mącisz mi spokój, abyś zrozumiał, powiem ci używając dostępnych ci pojęć, że jesteś teraz niby zwierz, zanieczyszczający swoimi odchodami własną czystą źrenicę! Wynocha z powrotem, do siebie! I nagle Janowi wydało się, że spada przez kolejne przestrzenie, z których każdą wypełniają inne, dziwne dźwięki, a jego lot jest coraz szybszy, prędkość staje się zawrotna, że przebija za każdym razem z głuchym łomotem membranę jakiegoś gigantycznego bębna, aż wreszcie... ogłuchł zupełnie, i głuchy był jak pień do końca swoich dni. Widocznie szybciej niż inni wyczerpał życiowy przydział wrażeń na zmysł słuchu. Po latach opowiadał wnukom, póki jeszcze byli mali, że w dawnych, dawnych czasach słyszał upajający zapach nenufarów i lilii wodnych. Lecz na wspominanie o duszy byli najpierw za mali, a potem - już za mądrzy. ANDRZEJ ZIMNIAK OSTATNI GLADIATORZY Martwa cisza trwa w nieruchomym, zastygłym powietrzu. Księżyc osrebrza górne piętra liści rododendronów? łopianów?, spływa strumykami błękitnego blasku niżej, przenika plątowiska łodyg aż w końcu kładzie misterną sieć bladych prześwitów na, dywanie mchu. Suchy, miękki mech jest dobry na posłanie. Sterta liści stanowi niezłą kołdrę. I ta dziewczyna obok ma zupełnie dobre, bo ciepłe, ciało. Tylko takie bezpłciowe, odstręczające... Dzwoni telefon. Już po raz drugi tej nocy. Do licha! Nie dają spać. Kobieta koło niego porusza się, przeciąga, siada. Liście miękką strugą ściekają jej z ramion i piersi, na jasnej plamie torsu Księżyc rysuje zjawiskową, marmurkową mozaikę. - Ty też to słyszysz? - pyta, lecz ona patrzy na niego bezmyślnie pustymi oczami, z kącika ust płynie świetlista nitka śluzu. Mężczyzna, wstaje, otrzepuje liście, idzie w kierunku zarośli. Długo oddaje mocz, a mierzwa mchu przyjmuje go gładko i cicho, tak jak kobieta powinna przyjmować mężczyznę. Cisza jest ciepła i aksamitna, niemal namacalna, głęboka jak studzienna czerń pod parasolowatymi liśćmi, gdzie - to aż dziwne - nie czai się, nie może się czaić żadne niebezpieczeństwo ! I znów dzwonek, ostry, natarczywy. Ten ktoś z drugiej strony niecierpliwi się, klnie pad nosem, ściska słuchawkę w spotniałych palcach. - Dobrze, dobrze, już idę - mruczy Mężczyzna. - Nie denerwuj się, bracie, zrozum, że tutaj jest druga w nocy. Drapiąc się aż do bólu: w owłosioną pierś wraca, niezbyt delikatnie układa Kobietę na mchu i zagrzebuje ją w liściach. - Trzeba będzie kiedyś się zmusić - znów mówi do siebie nagle nieruchomieje. W samym środku księżycowej plamy, na pniu najbliższego drzewa, na umocowanej do kory półce... Mężczyzna unosi się powoli, na sprężyście ugiętych nogach okrąża legowisko, przyczajony, jakby bojąc się spłoszyć strachliwe zwierzę, zbliża się do drzewa, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z wycieniowanego Księżycem owalu, z rączki rzeźbionej w kości słoniowej, z bielejącej kratki płytek kontaktowych, ze źródła całonocnych telefonicznych nawoływań. Jednym skokiem jest przy chropawym pniu, wyciąga ramię... lecz pólka znajduje się za wysoko, może w sam raz dla pięciometrowego olbrzyma, ale nie dla niego, karzełka z innej bajki. Chwyta szorstki pień między uda, sycząc z bólu przyciska pierś do sęków, wspina się niezdarnie, oślepiany nieforemnym, obciętym z jednej strony Księżycem. Szponiasto zakrzywione palce trafiają na pustkę, na wskroś przenikają mamiącą plamę poświaty - Mężczyzna traci równowagę, pośród trzasku gałęzi, z głośnym przekleństwem, wali się w dół, na kopce sprężystego mchu. Góra liści drga, porusza się, rozstępuje, niebieskawa biel wynurza się z szarej piany listowia - Kobieta patrzy przez chwilę bezmyślnie na zastygłe w konwulsji wściekłości ciało Mężczyzny, potem odwraca. się ruchem ze zwolnionego filmu i zastyga w pozycji wymagającej najmniejszego wysiłku mięśni, ze zwieszoną głową, w pozie niesłusznie skarconego dziecka. - Czy to jest bezpieczne, doktorze? Kelvin spojrzał na niego ponad grubymi wypukłościami szkieł, w których pełzały rozciągnięte refleksy lamp. - Dla ciebie, dwukrotnego dezertera z Sił Sprzymierzonych, z pewnością tak. - A dla,.. innych? - Odpowiem w ten sposób: przeżywalność ludzi po całkowitym odwodnieniu wynosi czterdzieści procent. Statystycznie, rzecz jasna. - Robiono doświadczenia? Nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Podszedł do wizjera i włączył reflektory, oświetlające grawitującą w pobliżu kapsułę. - Doktorze... - podszedł nieśmiało, ogarnięty nagłym lękiem. - Nie maż się jak baba- warknął Kelvin z niespodziewaną złością. Chętnie zamieniłbym się z tobą. Tam - wskazał na rozdęty, niebieski balon kuli ziemskiej - będę miał mniej szans. - Nie zgłosił pan nawet swojej kandydatury. - Ciekawe, jak ona będzie wyglądała po pięciu wiekach - cicho powiedział wpatrzony w wizjer Kelvin, trąc kciukiem soczewki grubych szkieł". Cisza. Przerażająca, wszechwładna cisza. Mężczyzna unosi głowę, całym naprężonym jak do skoku ciałem, każdym włóknem nerwowym oczekuje kolejnego dzwonka. Lecz cisza otula ciemnym szalem jego i Kobietę, polanę i las, i cały ten martwy świat, pełen obcych, monstrualnych roślin. Blady świt rozwiewa przywidzenia i mary, nie zabiera jednakże niepokoju. Bagno chlupocze wyduszanymi z gęstej mazi bąblami i Mężczyzna, stojąc po kostki w szlamie, zastanawia się, ile setek milionów lat musi minąć, zamim z tego błota wyczołga się pierwsze zwierzę. Nagle unosi głowę - z tyłu dobiega go szelest. Szelest w zastygłym, zdrewniałym świecie. To Kobieta. Idzie z pochyloną głową, strąki zlepionych włosów opadają jej na ramiona i piersi. Doskakuje i w przypływie gwałtownej złości popycha ją, natychmiast żałując swego czynu. Kobieta pada na wznak, nieporadnie i już niepotrzebnie osłaniając się chudymi ramionami. - Dlaczego to zrobiłeś? Mężczyzna odwraca się do bagna, do owalnej niecki, którą wtedy w ciągu kwadransa wypełniła skalna ropa, pochłaniając ostatnie okruchy jego świata. Rajska kwietna dolinka, piekielna pułapka. A właściwie... na co by mu teraz były potrzebne te szczątki? Dysonans, zgrzyt, dziura w harmonii barw, fałszywy akord w znanej melodii. To... ona! Tak, ona wreszcie przemówiła. Nie jest dzięki temu bardziej pociągająca: byle jak rozrzucone nogi, chuderlawe ciało, kołtun na głowie. Samobieżne urządzenie do rodzenia, wyposażone w ręce do chwytania pokarmu i głowę do węszenia i wypatrywania miejsca na gniazdo. Zresztą on sam zbudowany jest podobnie. Kobieta znowu mówi. Chce wiedzieć, jak to się stało, bo niczego nie, pamięta. Tak, rzeczywiście ma zmartwienie. On wie trochę więcej, no i na co mu ta wiedza? Opowiada niechętnie, wyrzucając niedorobione zdania, jakby szkoda mu było wysiłku na ich wykończenie. Mówi o gorejącym globie, nad którym unosiła się martwa bryła kapsuły orbitalnej z wysuszonym, zapadniętymi jak zapomniane nasiona mumiami sześciu mężczyzn i sześciu kobiet, o pięciuset latach władania śmierci przyczajonej w hermetycznych trumnach, o izotopowym zegarze, który dawał im szanse zmartwychwstania i powrotu aż do źródeł, do okresu rajskiej czystości, aby zacząć wszystko od nowa. Teraz pozostało ich dwoje - tamci są już tylko skamieniałymi, martwymi bryłami, pochłoniętymi wraz ze swoim pięćsetletnim schronieniem przez bagno. Raj okazał się dla nich ostateczną pułapką. - A dla nas? - pyta Kobieta siadając, skromnie przyciskając do siebie sine, małe jak pięści kolana. Lecz Mężczyzna ignoruje ją, wstaje i patrzy ponad rdzawym bagniskiem na pobliskie wzniesienia, dziwnie bliskie w zniekształcanej perspektywie. Istotnie, wokół kotła bagniska, jak okiem sięgnąć, rozpościera się, raj: niskie, zielone wzgórze, drzewa z konarami obwisłymi, ciężarem soczystych ciał owoców, cieniste baldachimy szerokolistnych krzewów, kwietne dywany łąk. Martwy raj. w którym po wzgórzach nie przekrzykują się pawie, na konarach drzew nie odpoczywają łagodne lamparty, w cieniu krzewów nie leżą antylopy, a w gąszczu łąk nie basują zastępy pszczół. Otulony wodnistymi barankami nieboskłon sączy delikatne światło, nie jest ani za ciepło, ani za zimno. Mężczyzna czuje, jak narasta w nim - co? Chęć czynu? Atawistyczny popęd przodków? Niewyżyta energia? Bunt? Krzyk duszy? O jadło nie musi się martwić. Ma jedną, jedyną Kobietę we Wszechświecie, chociaż nie pragnie jej posiąść. Nie musi zdobywać, polować, walczyć. Zamyka oczy, bo cóż można zrobić więcej? - To... nie będzie bolało. Wierz mi, tak jest lepiej. Byłeś skazany... a tak, może się uda - jej głos zadrgał, jak zawsze przy kłamstwie. Mówiła szybko u bezładnie, naciskając małą dłoń na jego przegubie. Patrzał na jej śniade, muskularne ramię, na pokrywający je delikatny, ciemny puch jak na niedostępny eksponat, umieszczony za muzealną szybą i myślał o tych wszystkich nocach, rankach i popołudniach, których nigdy nie będzie. Katty... - Cześć. Stary krętaczu, jak zwykle wymigałeś się, uszło ci na sucho pulchną twarz Martina wykrzywiał taki sam grymas uśmiechu, jaki widział kiedyś na buzi płaczącego dziecka, któremu przed nosem wywinięto młyńca kolorową grzechotką. - Matuzalemie naszych czasów, nadziejo ludzkości, nie muszę ci chyba przypominać, że natychmiast po lądowaniu masz wychylić zdrowie mojej duszy pięciowiekowym burgundem! - Wciąż żywię nadzieję, że do konfliktu nie dojdzie, lub że będzie on miał ograniczony charakter - twarz ojca była szara i zmięta, a głos zniekształcony działaniem nadmiernych dawek środków psychotropowych. - Lecz nawet, gdyby... to życie na Ziemi nie zginie, rasa ludzka przetrwała już nie takie kataklizmy. Sytuacja unormuje się i ściągną was z tej orbity już za kilka lat, i wtedy pogadamy; bo ja jeszcze długo nie mam zamiaru szykować się na. tamta stronę... Baranki obłoków płoną szkarłatem, garby wzgórz nikną pod szara warstwa mroku. Nadchodzi jeszcze jedna duszna noc, napompowana księżycowa poświata, rozdzwoniona maniackim wołaniem znikąd. Nagły, straszny w nieartykułowanym rzężeniu krzyk, swoim wizualnym echem rozpruwający spokojna toń mrocznego powietrza, purpurowym ogniem kreślący potężny łuk, zasnuwający przestrzeń pałającymi kłębami mgły, zanikający raptownie, wsiąkający w gęstwę ciemności, pozostawiający rozbiegane ognie we wnętrzu porażonych -oczu. Mężczyzna kuli się, chowa głowę między ramiona w pierwotnym odruchu trwogi. Lecz cisza, rozłomotana pulsem krwi, jest nie do zniesienia. Nagarniając pod siebie szorstki dywan traw, napinając mięśnie rak i nóg, odważa się spojrzeć. Wokół rozciąga się raj, przykryty kołderką wczesnego zmierzchu. Tylko dalej, za kępa drzew, tańczą fauny, skaczą cienie... ludzkie cienie. To ani, to wszystko przez nich! Kimkolwiek są, nie mają dobrych zamiarów. Pojawili się równocześnie z eksplozja, a najpewniej oni sami ją spowodowali. Pierwsi użyli broni, lecz, jak widać, zupełnie nie potrafią się nią posługiwać. Są prymitywni - odprawiają rytualny taniec wojenny. Trzeba im pokazać, kto tu jest górą, trzeba zdobyć tę broń i zrobić z niej właściwy użytek ! Zrywa się, chwyta gałąź, w piersiach pęcznieje agresywna złość. Z wykrzywioną twarzą, nabrzmiałymi ścięgnami szyi, biegnie ile sił. W nagłym wybuchu wyładowuje rozdrażnienie, złość i żal do wszystkiego i wszystkich. Oni odpowiedzą za strach i ból, ani winni są istnienia tego ponurego raju, nocnych psychoz, banicji jego i Kobiety, rozstanie na zawsze, dezercji, konfliktów, ludzkiej głupoty! Jak demon wojny wypada na polanę, staje po kolana w jedwabistej trawie, omiata zdumionym spojrzeniem pustą łąkę, której nigdy nie dotknęła ludzka stopa. Później, już na posłaniu z liści, chce pocieszyć drżącą ze strachu Kobietę, lecz nie znajduje odpowiednich słów, chce wyciągnąć dłoń, lecz nie znajduje dość sił, aby pokonać dzielącą ich niewidzialną przegrodę. Kaskady księżycowego blasku wibrują od bezustannego dzwonienia, srebrzyste nici plączą się i wiążą w węzły, gęsta sieć opada powoli, krępuje, dusi. Mężczyzna siada raptownie, ociera spotniała twarz. Wstaje i zdecydowanym ruchem sięga po słuchawkę. - Hallo. - Ach, nareszcie. Księżycowe strumienie gwałtownie mętnieją, obraz szarzeje i przybiera ziarnista strukturę, rozparta się na czarne kłapcie opadającej sadzy. Mężczyzna obejmuje umykający pień, potrząsa głowa. Wszystko stopniowo wraca na swoje miejsca. Wytęża słuch - nic, tylko pulsujący w uszach szum. Ściska słuchawkę w spotniałych palcach, klinie, pełen niecierpliwego oczekiwania. Nic. Halucynacje, urojenia, katatonia, schizofrenia? A może... -budzi się niedorzeczna nadzieja. - Katty...? - Jaki ty jesteś prymitywny - skrzeczy kobiecy głos z nieukrywana pogardą. Rzuca parzącą słuchawkę w bok, daleko od siebie. Resztę nocy wypełnia koszmar ciszy wyczekiwania, ciężkich, przerywanych krzykiem snów. Kobieta, odtrącona, patrzy szeroko rozwartymi oczami, w których ta noc zapaliła zimne ogniki lęku. Rankiem przyjdzie Ona, która każe nazywać się imieniem Nemezis. Mężczyzna o szarym świcie rozpoczyna przeszukiwanie lasu, przedziera się przez gąszcz wężowych lian, śliskich pnączy, zagląda pod liście rododendronów, przebiega aksamitne wzgórki mchów. Potem, wraz z podążającą za nim o parę kroków Kobietą, wstępuje na wzgórza otaczające kotlinę. Na łagodnie opadającym zboczu siedem białych pionków stoi przyklejonych do zieleni murawy. Pod dotknięciem promieni słonecznych ich stożkowe wierzchołki pękają i rozchylają się jak kielichy kwiatów, obnażając szkliste, błękitne oczy. Środkiem łąki idzie ku nim Ona, odziana w luźna, czerwoną szatę. - Jestem Nemezis. Tak macie mnie nazywać. Schylając głowy, oboje przyjmują tę informację-rozkaz do wiadomości. Zaskoczenie obezwładnia. - Opowiedzcie mi o sobie. Nie rozumieją. - O tym, co było. O waszych marzeniach. Nemezis jest piękna jak maska bogini, ale Mężczyzna czuje jej obcość, jej oczy są piękne lecz martwe jak szkatuły brylantów. Zaczynają razem; Mężczyzna niecierpliwie ucisza Kobietę. Mówi powoli, lecz bezładnie. Wreszcie przerywa w połowie zdania, otrząsając się z rzuconego nań uroku, Pogardliwy Wyraz ust Nemezis wywołuje w nim skurcz lęku, który z kolei wyzwala odruch agresji. - Kim jesteś ty, że masz prawo wypytywać nas, ludzi? Jej skrzekliwy śmiech, swoją brzydotą przedziwnie kontrastujący z wyniosłą postacią władczyni, chłosta jak ostry piasek, bije po twarzy, rani. - Adam i Ewa, pierwsi i ostatni ludzie, skupiska prymitywnego białka, bezmózgi klej kazeinowy, obrzydliwość - szydzi i lży, oddalając się, odpływając w łodzi swojej szkarłatnej sukni, brodząc w trawach, zanurzając się w nich po uda, biodra, po pas, po szyję... - I ty śmiesz nazywać się Mężczyzną - krzyczy gniewnie. Potem znika w trawach, rozpływa się pośród czystej zieleni, jak różowa mgła przesieka przez sitowie łodyg. Długo stoją bez ruchu, dwa ludzkie pionki wyciosane z białej gliny, rzucone do nierównej gry na malachitową planszę oszukanego raju. Mężczyzna czuje przygniatający ciężar obcego nieba na barkach, lecz głowę trzyma wysoko. Zwłaszcza teraz, kiedy wyboru, jak sądzi, dokonano za niego, łatwo przychodzi mu akceptacja: każda walka będzie lepsza niż trwanie w beznadziejności. "Rezerwat Człowieka, obszar chroniony przed wszelkimi zmianami: Zwiedzanie dopuszczalne tylko pod warunkiem nienaruszania ciągłości psychofizycznej eksponatów. Obydwa okazy, w kolejnych dniach tygodnia zamieszkujące różne wybiegi, pochodzą prawdopodobnie z pierwszego wieku przed narodzeniem Nemezis. Karmienie ludzi imaginacją lub podawane choćby okruchów ekstatycznych psychozwidów może prowadzić do ciężkich dewiacji i jest surowo zabronione". Przechodzą od jednego stożka do drugiego, wędrują od domu do domu, zaglądają do wnętrz, urządzonych odpowiednio do zaplanowanego dla nich rozkładu zajęć w kolejnych dniach tygodnia. Poniedziałek jest dniem pracy fizycznej, Wtorek dniem lektury, Środa - sportu, Czwartek - nauki, Piątek - przyrządzania strawy, Sobota higieny osobistej, zaś Niedziela jest dniem odpoczynku i miłości. Chwyta Kobietę za rękę i wyciąga spomiędzy kuszących wygodą domów, spomiędzy białych wieżyc zwieńczonych energochłonnymi kielichami rozchylanych kwiatów, z terenu specjalnie dla nich wybudowanej menażerii, w której nieznane moce, władające tą obcą planetA, zaplanowały hodowlę homo sapiens. Ma ciepło jej dłoni w swojej, muska wzrokiem jej drobne, dziewczęce kształty zdając sobie sprawę, że kiedyś lubił właśnie takie kobiety, ale teraz nie potrafi wykrzesać z siebie niczego ponad odruch niechęci. Wydaje mu się, że jej nagie ciało opryskane zostało nieczystościami. W liliowym zmierzchu piekielnego raju miota się bezsilnie wokół leja wypełnionego bagienną mazią, szukając sposobów na rozpoznanie przeciwnika. Pyta i prosi o radę wszystkich: martwych towarzyszy pięćsetletniego oczekiwania, Katty, Kevina, ojca. Wreszcie pojmuje, że jest zupełnie sam z półobłąkaną Kobietą, sam na Ziemi i sam w realnej, otaczającej go rzeczywistości. I że zupełnie sam musi dźwigać ciężar wszystkich problemów tej rzeczywistości, Jak zgłębić istotę Nemezis? Jak pokonać wroga? Na natrętnie powracające pytania "jak?" ma dziesiątki odpowiedzi dostrzega dziesiątki dróg, z których każda prowadzi da nikąd. Ciemność odejmuje kształty wzgórzom i drzewom, mrok na samej krawędzi nocy każe im przybrać postacie strzyg i wampirów, nurkujących. w szarym powietrzu w poszukiwaniu krwawych pereł. Czekając na wzejście Księżyca, Mężczyzna przysuwa się do Kobiety, jednakże na tyle tylko, żeby czuć pulsujące ciepło jej ciała. Tak jest lepej. I wtedy, leżąc zagrzebany w kołdrę z suchych liści, niespokojnie przyglądając się migotliwym gwiazdom, po raz pierwszy myśli nie o tym, jak rotwiązać zagadkę, tylko wprost - kim jest Nemezis. Zwyczajnie i po prostu, me szukając nie istniejących dróg dojścia próbuje od razu przenieść się do wnętrza sanktuarium poznania. Ona jest piękna jak maska bogini, lecz obca, jej oczy są piękne Lecz martwe jak szkatuły brylantów. Ona jest maską. Ona krzyczy gniewnie: I ty śmiesz nazywać się Mężczyzną! Ona jest kobietą. Ona znika w trawach, rozpływa się pośród czystej zieleni, jak różowa mgła przesiąka przez sitowie łodyg. Jej postać jest złudzeniem. Ona, ta prawdziwa Nemezis, ukryta pod maską purpurowej władczyni, jest daleka i obca, lecz jednocześnie bliska, albowiem powodują nią wybuchy bezzasadnej, ludzkiej emocji, których bezpośrednią przyczyna są właśnie oni. ludzie. Ona, która od samego początku dąży do kontaktu, usiłuje porozumieć się z nimi, wywołując halucynacyjne zjawiska optyczne i mamiące wrażenia dźwiękowe, na koniec, po dopięciu celu, nie ma dla nich nic ponad kilka syczących pogardą słów. Jej ojcem jest człowiek, a matką... Mężczyzna budzi się z fantastycznoproroczych rojeń. Ma obok siebie ciepło ciała Kobiety i nagle pragnie ją przygarnąć, lecz natychmiast odsuwa się z niesmakiem. Miesiąc zapuszcza w eteryczną głębię powietrza drżącą sieć blasku, po której niesie się crescendo natarczywego dzwonienia. Klnie cicho i zanurza głowę w gęstwinie zeschłych, nigdy nie butwiejących liści. Jej ojcem jest człowiek, a matką... czysta myśl, jaźń, wola istnienia przenikająca ponadświetlnym szlakiem głębie Wszechświata, omijająca zarzewia rodzących się słońc i całuny stygnących mgławic, szukająca w ogromie pustki choćby śladu, iskry życia, aby zespolić się z nim i dać nową szansę rozumnym bytom, światu walczącemu z narastającym chaosem... Nie, nie ma innego życia, a jeśli nawet jest, to zbyt daleko, zbyt odmienne, zbyt zajęte sobą samym. Wszystko wydarzyło się tutaj, Nemezis powstała z ziemskiej gliny. Kiedy srebrzyste, rozjarzane od wewnątrz krwawym blaskiem kule ospowatym nalotem pokryły morza i kontynenty, kiedy ciężka, czerwona mgła monstrualnym dywanem zawisła w troposferze, lepkimi jęzorami przylegając do wszystkiego, co żywe i martwe, kiedy ciało Ziemi uderzył potężny strumień zabójczej energii termonuklearnego kataklizmu... wtedy, może właśnie wtedy... Energia denaturowała białkowe koloidy, kazeinową galaretę. Lecz wszelkie życie wymaga energii, nie może bez niej istnieć - decydująca jest jej dawka i rodzaj. Każda forma życia potrzebuje swojego źródła, z którego mogłaby czerpać. Straszny krzyk rozdzieranych olbrzymów miast, cicha śmierć przenikanych niewidzialnym promieniowaniem ciał ludzkich, żar spopielający w ciągu sekundy leśne ostępy, kłęby piór ptaków, i konających powoli na zrębach nadmorskich skał - oto ponure epitafium odchodzącego życia, ale... może jednocześnie pierwszy krzyk noworodka? Ciało zabitej cywilizacji spoczywało na katafalku zranionego globu: jeszcze żywi i już martwi ludzie, maszyny i komputery, pomniki i dzieła sztuki, zbiór pół i ćwierćprawd, i. zamierające uczucia. Wysoko zorganizowana materia. Jeśli życie ma powstać, natura nie marnuje takiej okazji - to rozwiązanie absolutnie najprostsze i najbardziej prawdopodobne. Na zawłaszczeniu gotowych struktur opierała się cała ziemska biologia, a potem cywilizacja". Rozsuwa powłoki liści i podnosi się. Utysiąckrotniony jęk dzwonków staje się nie do zniesienia. - Jestem gotów - mówi ku niebu. które Księżyc zasnuł srebrnym oparem. - Nie - zmysłowy szept otacza go zewsząd - nie trzeba. Nie doceniałam cię. Dam wam więcej swobody. Pozwolę wam na... miłość. Zdejmę twoje odium z Kobiety... - Nie musisz nam ma nic pozwalać - jego głos jest twardy i wyzywający - to, co jest moje, wezmę sobie sam. Cisza dudni gaucho pod czaszką. Mężczyzna wie, że w tej chwili ważą się ich losy, lecz jest przekonany, że tylko walka uchroni jego i Kobietę przed losem zwierząt hodowlanych, bydła zarodowego, szczegółu krajobrazu. - Mogę cię zniszczyć - syczy Nemezis - jak nędzną kupę galarety, jak.. - Nie - przerywaj pospiesznie. Ponieważ wciąż boimy się o własną egzystencję. Nie usuniesz swoich protoplastów, bo mogą ci być jeszcze potrzebni. - Więc dam wam żyć, a nawet mnożyć się, żeby potem poukręcać wam głowy - szydzi. - Ostrzegam cię, Nemezis. Dysponuję bronią, której nie znasz. Lecz użyję jej dopiero w walce. - Więc walczmy!! Mężczyzna wie, że powoduje nią w równym stopniu nieprzeparta ciekawość, co wściekła żądza niszczenia. "Jest bardziej człowiekiem, niż sądziłem" - mówi do siebie. - Jeśli zostaniesz pokonana, zastawisz nas w spokoju. Na zawsze. I opuścisz tę planetę. - To będzie trudne, ale możliwe śmieje się skrzekliwie. - Wybieraj broń, kazeinowy wojowniku. - Nie masz innych propozycji? - Dobrze! Przesuń więc górę, wytwórz jezioro, wprowadź planetoidę na orbitę wokółziemska . Ja zawsze zrobię to lepiej - jej głos nasączony jest pogardą. - To wymagałaby długiego czasu. Teraz mogę oferować ci tylko swoje myśli. - Więc oblicz odchylenie orbity Plutona pod wpływem pojawienia się masy tysiąca ton w miejscu, w którym stoisz. Które z nas zrobi to dokładniej, zostanie zwycięzca. Albo - zawiesza głos - odnajdź krańce Wszechświata, sens istnienia lub pozaziemskie życie. - Życie? - Tak. Jeśli wskażesz punkt na niebie, jestem w stanie sprawdzić wiarygodność hipotezy. Jeśli ja go wskażę, udostępnię ci konieczne metody obserwacyjno- obliczeniowe w celu weryfikacji. - Dobrze. Trzy dni wystarczą... - Jeden dzień, zachłanny zdobywco. Jutro, o tej samej porze, znany będzie wynik. Jeśli nie, uznam twa broń za niegodną mojej. Już teraz szykuj się do swojej właściwej roli, śmieszny żołnierzyku, namiastko Mężczyzny. Mężczyzna delikatnie gładzi biały łuk ramienia Kobiety, potem ostrożnie, tak, żeby nie obudzić śpiącej, przyciska usta do jej puszystych włosów. Cicho wstaje i odchodzi w kierunku zamglonych szarym świstem wzgórz. Rosa jest ciepła, powietrze parne i aksamitne, trawa miękka sprężysta. Raj, prowadzący do piekła. Gdy staje na grani okalających dolinę wzgórz, oślepia go powódź promieni słonecznych, zalewających rozległą arenę. I wtedy po raz pierwszy odczuwa zimne ukłucie lęku. On, jakimś cudem ocalony z pogromu, wyklęty z ludzkiej społeczności banita, człowiek średni pod każdym względem, staje naprzeciwko ponurych mocy, w niezrozumiały sposób kształtujących oblicze planety, dysponujących potężnym potencjałem poznawczym, wyzwalających u niego dowolnie sterowane przywidzenia; i halucynacje, nawiązujących kontakt bezpośrednio z jego psychiką. Nie ma przecież żadnych szans, zostanę poniżony i zdruzgotany; a była przecież chwila, w której mógł uzyskać spore ustępstwa. Z ciężkim sercem zstępuje po kamiennych schodach w stronę świecącego odbitym słońcem piasku areny. Po lewej stronie na trybunach tłoczą się już widzowie; mimo oddalenia ich twarze rysują się z niezwykłą wyrazistością. Są tam wszyscy: uśmiechnięta Katty, rozgestykulowany Martin, spokojny ojciec, siwa matka, koledzy z batalionu, z uczelni, ze szkoły. Grube ciotki rozsiadły się wygodnie, pogryzając kruche ciastka wprost z celofanowych torebek, wujowie, dziadowie i pradziadowie z rozczesanymi na boki brodami popijają piwo z glinianych dzbanów, dalekie krewne pod białymi parasolkami, ściśnięte w taliach do szerokości pięści, knechci w szerokich sukiennych płaszczach, wąsaci panowie przy szablach, smutne zakonnice, które przysiadły skromnie jak - młode wrony, rozwrzeszczany tłum w obszarpanych tunikach - wszyscy przyszli i są tutaj, podnoszą ręce i krzyczą na znak, żeby zaczynać. Po prawej stronie amfiteatru miejsca zajmuje Nemezis w tysiącu siostrzanych wcieleń - boginie przysiadły dumnie wyprostowane w równych odstępach, usta mają zaciśnięte w grymasie upartej zaciętości, szeroko rozwarte, nieruchome oczy świecą brylantowym blaskiem w obcych maskach ich pięknych twarzy, a szkarłatną materię sukni szarpią gwałtowne porywy wiatru. W zrytym setkami stóp piasku areny leżą na wpół zagrzebane szkielety, sterty zdruzgotanych żeber i piszczeli, wypolerowanych przez ostre drobiny kwarcu i wiatr do błyszczącej gładzi. Białe kule czaszek patrzą pustymi oczodołami, wyszczerzając poszczerbione klawiatury zębów w zastygłym grymasie nienawiści. Zaplątane w wiązanki powykręcanych kostek nadgarstków wyłaniają się z kopnego piasku sczerniałe buławy, połamane dzidy, fragmenty łuków, kusz, proc i tarcz. Mężczyzna posuwa się powoli i ostrożnie, ciepły piasek miękko obejmuje mu stopy i kostki, z ledwie wyczuwalnym oporem dopasowuje się do ich kształtów. Przyklęka koło szkieletu, wygiętego w łuk w nagłym paroksyzmie przedwiekowego bólu. Spomiędzy poczernianych kości wyjmuje błyszczący złotem miecz. Teraz czuje się pewniej - jego kruche ramię ma swój pazur, swoje żelazne przedłużenie. Zdaje sobie sprawę, jak śmieszne jest to zadufanie dla Nemesis, przyczajonej obok w utysiąckrotnionym odbiciu i obmyślającej śmiertelny cios, lecz ściskany w dłoni kawałek metalu mimo wszystko dodaje mu otuchy. Na trybunach po lewej strony areny podnosi się gardłowy wrzask zniecierpliwionego tłumu, głodnego głodem drapieżcy. W atawistycznym odruchu dłoń Mężczyzny sama zaciska się na rękojeści miecza. Po prawej stronie wiatr łopocze tysiącem szkarłatnych trenów. Mężczyzna mija szczątki rozbitych murów fortecznych i odlane z brązu armaty, których krótkie i szerokie lufy wypełnia piasek. Obchodzi leje po bombach, poplątane gąsienice rozbitych czołgów i coraz gęstsze lasy krzyży. Wreszcie trafia na sczerniały bunkier, którego zewnętrzna powłoka stopiła się na kamienne szkliwo i przykryła zwalistą bryłę błyszczącą polewą, spływającą pożółkłymi sopłami aż do poziomu gruntu, do małych kałuż zastygłej magmy. Dalej jest już tytko czysty, biały piasek, którego powierzchnię wiatr naznaczył misternym wachlarzem długich smug, dziewiczy piasek, nigdy nie tknięty ludzką stopą. Chwila wahania jest krótka - Mężczyzna odciska w nim swoje ślady. Krzyk gawiedzi cichnie, pewnie wszyscy wstrzymują oddechy w napięciu oczekiwania. A może poszli, znikli, przestali istnieć, nigdy nie istnieli? To nie jest teraz ważne. Nagle w pobliżu zatrzepotał szkarłatny ptak - Nemezis idzie obwieścić mu swoje zwycięstwo! Nie, to złudzenie, to tylko słońce czerwonym piętnem naznaczyło jego powieki. Mężczyzna kładzie się, piaskowe łoże miękko przyjmuje jego ciało, formuje się dla niego. Myśli, w jaki sposób przywołać ICH obecność, lecz zaraz śmieje się sam z siebie. Poprzez zamknięte powieki kieruje wzrok wprost w oślepiający blask nieba, któremu chce wydrzeć tajemnicę. Słońce razi go coraz mniej, dumne w swojej rozjarzonej koronie usuwa się na bok, dając miejsce przepastnej głębi. Płaski na początku firmament zapada się, zasłona niebios umyka w przestrzeń, zostawiając w swojej ucieczce plejady gwiazd, zawieszając roje ogników w ciemnym przestworzu. Niewidzący wzrok, jak wyzwolony z ciała duch, błąka się w imaginacyjnej wędrówce od gwiazdy do gwiazdy, obejmuje intuicyjnym wyobrażeniem błękitne mgławice i nalane ciężką czerwienią słońca, z daleka szpieguje supernowe i kolapsujące giganty. Poszukuje planet i widzi całe ich konstelacje: zielone, żółte i wynurzające się z głębokiego fioletu globy, zasnute miękkim woalem mgieł lub gniewnie plujące wulkanicznym popiołem ze swoich ospowatych twarzy. Czasami słyszy daleki kobiecy szept - matki? Katty? Nemezis?: to tutaj, to tutaj... Lecz wędruje dalej, niepewny i nieufny, uczący się dopiero siebie i świata. Wreszcie przystaje - coś w nim drgnęło, nagle ma pewność, że bo jest właśnie to jedyne miejsce..., lecz natychmiast osacza go rój wątpliwości, uczucie niemocy rozmazuje ostrość widzenia - to obezwładniające zmęczenie. Nie ma już sił, wyczerpał je do cna w nierównych zmaganiach, w kompromitującej walce olbrzyma z karłem. Opuszcza złotą jak słońce planetę w podwójnym układzie starych, rozdętych gwiazd, ucieka przed ścigającą go strefą firmamentu, zagarniającą ciała niebieskie jak gigantyczna siatka chwyta zagubione motyle, i już oślepia go blask Słońca, odciskający się czerwonym piętnem pod bolącymi powiekami. Przegrał. Gorycz porażki łączy się z palącym wstydem: musi teraz powrócić do swojej Kobiety i poprowadzić ją do rezerwatu, do klatki, do ludzkiej stajni. Krzyk potężnieje, radosną falą podniecenia uderza. w pogodne niebo. Już biegną do niego: na czele Mattin, potem Katty, a za nimi wszyscy chłopcy z batalionu. Ściskają go i całują. - Byłeś wspaniały. - Nigdy nie przypuszczałam... - Nie zawiodłeś nas. - Zwyciężyłeś! Amfiteatralnie wzniesione trybuny pustoszeją. Postacie robią się przezroczyste, przez chwilę jeszcze tańczą wokół niego jak duchy, wreszcie znikają, pozostaje tylko rozfalowane upałem powietrze. Jest gorąco! Czyżby został wygnamy z raju za to, że wygrał? Zwyciężył! Ziemia jest jego. Wszystkie zjawy i upiory muszą ją opuścić. Opuścić na zawsze. Może on sam jest upiorem? Miałby skazać się na banicję, tym razem własnym dekretem? Właściwie czym duchem jest Nemezis? Rój niegodnych zwycięscy wątpliwości osacza go bolesnym kręgiem. On, wieczny gladiador, jest już zmęczony. Powstaje, ważąc miecz w dłoni, po czym odrzuca ostre żelazo daleko wstecz, aż za roztopiony w atomowym ogniu bunkier. I wtedy po raz pierwszy przenika go radość, płynąca z głębokiego spokoju. Wie, że spełnił swoją misję. - Zwyciężyłeś - mówi Nemezis. Stoi kilka kroków za nim, jej kształtne stopy wchłania piasek, gwałtowny wiatr szarpie szkarłatną suknię, która łopocze jak żagiel. - To nie jest już istotne. Nie ma zwycięzców i zwyciężonych. Ważne jest to, że ja przed chwilą... uniknąłem klęski. Klęski najgorszej z możliwych. Wypełnia go wspaniały, radosny spokój, pełen ciekawości dobrego jutra.. - Ty jesteś Nemezis, córa człowieka i termonuklearnego huraganu energii. Lecz kimkolwiek byś była, zadałbym teraz to samo pytanie: czy na twojej drodze mógłby cię wspomagać dar ludzkiej imaginacji? - Ty jesteś człowiekiem, jednym z moich protoplastów. - Diamentowe oczy Nemezis płoną ciepłym blaskiem. - Powiedz mi, czy na twojej drodze mógłby cię wspomagać mój dar obserwacji i analizy? Powietrze nagle staje się łagodne i aksamitne, gorące kleszcze upału puszczają, wiatr cichnie, a piasek znów delikatnie pieści stopy. Wskroś areny idzie ku nim Kobieta, Mężczyzna wychodzi jej naprzeciw. I chociaż posiadł ją ostatniej nocy, wie, że przynajmniej na początku nowej drogi ustrzegł się grzechu pierworodnego. ANDRZEJ ZIMNIAK PI-3,13 "Położyłem się około jedenastej wieczorem po całym dniu wyczerpującej pracy. Konferencja okazała się bardzo trudna, partnerzy wymagający i drobiazgowi. Tego dnia udało nam się posunąć naprzód tylko w sprawach proceduralnych. Byłem bardzo zmęczony, zapadłem więc natychmiast w ciężki sen. Nie wiem, jak długo spałem, ale w nocy obudziłem się nagle i wtedy usłyszałem te dziwne odgłosy. Trudno powiedzieć, czy właśnie one wyrwały mnie ze snu, choć sądząc po natężeniu dźwięku wydawało się to bardzo prawdopodobne. Czegoś takiego nie słyszałem nigdy przedtem - zza ściany dobiegały głośne, zawodzące jęki, które jednak nie miały w sobie wiele ludzkiego. Jedne trwały długo, inne parę sekund tylko, a wszystkie kończyły się pulsującą wibracją, ginącą w głębokich infradźwiękach. Narzuciłem pośpiesznie szlafrok i wybiegłem na korytarz. W słabym świetle nocnych lamp lśniły szeregi zamkniętych drzwi, a przejmujący jęk niósł się wzdłuż nich, jakby w każdym pokoju dokonywano egzekucji. Przyłożyłem ucho do ściany - wyraźnie wyczuwałem głuche dudnienie. Podobne odgłosy mogłaby wydawać wielka ołowiana kula, toczona po podkładach torów kolejowych. Po paru minutach znów narastał przeciągły jęk. Nagle zrozumiałem - przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zbliża się trzęsienie ziemi! Znajdowałem się przecież w obszarze strefy sejsmicznej. Niedawno oddany do użytku potężny hotel o śmiałej konstrukcji, stanowiący szczytowe osiągnięcie techniki budowlanej, posiadał doskonałe zabezpieczenia przeciw wstrząsom podziemnym, jednak wolałem nie ryzykować. Narzuciłem płaszcz, chwyciłem teczkę i zjechałem na dół. Na niższych poziomach dołączyło jeszcze parę osób, podobnie jak ja zaniepokojonych sytuacją. W szybie zjazdowym odgłosy potęgowały się do nieznośnego, metalicznego wycia; wyczuwało się też nierównomierne drżenie konstrukcji. Dotarliśmy szczęśliwie na dół. Pośpiesznie opuściłem hall i pobiegłem na otwarty teren pobliskiego parku. Temu zawdzięczam swoje ocalenie. Dotychczas nie mogę zrozumieć, dlaczego tak nieliczni mieszkańcy hotelu opuścili budynek. Niezwykle silne jest przekonanie ludzi, że wszystko zawsze musi potoczyć się zwykłym trybem. Na zewnątrz nie zauważyłem niczego nienormalnego ziemia nie drżała, noc była ciepła i pogodna, ulicami przejeżdżały spóźnione samochody, ławki w parku okupowały gruchające pary. Musiałem wyglądać zabawnie w narzuconym na piżamę płaszczu i z teczką w ręku, lecz nie odważyłem się zawrócić. Strzelista wieża hotelu rozbrzmiewała przenikliwym, żałosnym jękiem. I wtedy spostrzegłem, że zaczyna wyginać się w kierunku ruchliwej arterii miejskiej kreśląc swoim czarnym konturem wielki łuk na wygwieżdżonym niebie. Nie wiem, co było dalej, bo padłem twarzą na trawnik i zatkałem uszy dłońmi. Usłyszałem jednak ogłuszający łoskot, ziemia zatrzęsła się, a w nocne niebo uderzył przeraźliwy krzyk i wycie syren. Na tym zakończę swoje zeznanie, ponieważ dalszy przebieg wydarzeń drobiazgowo relacjonowała prasa codzienna. Dodać muszę jedynie, że ani tej nocy, ani później w mieście i jego okolicach nie zaszło nic nadzwyczajnego, nie wystąpiło trzęsienie ziemi ani wróg zewnętrzny nie rozpoczął ataku. Po dokładnym dochodzeniu wykluczono również możliwość sabotażu". "Jestem chemikiem i od dawna piastuję stanowisko profesora w uczelni o znanej renomie; szczegółowe dane wraz z dokumentacją dołączam do niniejszego doniesienia. Sprawa, o której piszę, jest niezwykła i niezrozumiała, a dla mnie miała i wciąż ma głębokie reperkusje w dziedzinie zawodowej. Swego czasu nieomal przyczyniła się do złamania mojej kariery naukowej, a i obecnie wielu kolegów nie ufa mi tak jak dawniej, jestem również rzadziej cytowany niż niegdyś. Od dawna prowadzę zespół zajmujący się badaniem różnych problemów korozji. Nie muszę podkreślać, jak ważne są nasze prace; obecnie rocznie ulega utlenieniu, lub inaczej zamienia się w rdzę, aż 10% wszystkich wyrobów żelaznych na Ziemi! Tak, nasze badania mają ogromne znaczenie. Oprócz prac podstawowych zespół udziela porad, dokonuje ekspertyz, opracowuje dane na specjalne zlecenia. Między innymi już dawno opublikowaliśmy tablice szybkości utleniania żelaza w różnych warunkach wilgotności, temperatury, kwasowości środowiska i tak dalej. Dane te cieszyły się dużą renomą w świecie i były szeroko stosowane jako podstawa do standardowvch obliczeń i projektów. I wtedy wybuchła bomba. Dwóch młodych naukowców, odbywających jeszcze straże podoktoranckie, ogłosiło odmienne od moich wyniki analogicznych eksperymentów! Zignorowałem ich prace, lecz wokół sprawy wytworzyła się nieprzyjemna atmosfera. Ludzie zaczęli sami sprawdzać i szeptać za moimi plecami. Niektórzy sugerowali mi oględnie, abym powtórzył doświadczenie sprzed lat trzydziestu. Oni nie rozumieli, że nie mogłem się mylić! Zawsze każdy eksperyment powtarzałem wielokrotnie, a później robili to moi asystenci, zanim wyniki podane były do ogólnej wiadomości. I wreszcie stało się, co się stać musiało: jeden z moich ludzi przeprowadził powtórne pomiary. Kiedy przyszedł do mnie zmieszany, nie mogąc wytrzymać mojego bezpośredniego spojrzenia, wiedziałem - otrzymał wynik naszych adwersarzy. Pracowałem wtedy sami przez całą noc, nastawiając próby, czuwając nad termostatami i dokonując obliczeń. I nazajutrz nie pozostało mi nic innego, jak przyznać się do popełnionej przed laty pomyłki. Fatalnej pomyłki, która kosztowała niewyobrażalne pieniądze i... zaufanie do mnie. Musiałem przyznać się, aby uchronić resztki reputacji i móc nadal pracować naukowo, lecz wciąż nie wierzę. Nie mogę uwierzyć. Czasami nie wierzę w siebie, a czasem - w naukę w ogóle. I wtedy jest mi najciężej, ponieważ nauka to moja jedyna pasja w życiu, więcej - jego treść i sens. Jestem bliski załamania nerwowego". "Nazywam się John Brown i jestem policjantem w Brighton. Służę nienagannie już od piętnastu lat Królowej w imię dobra publicznego. Mój raport dotyczy pożarów, wybuchających w naszym mieście od trzech miesięcy ze zwiększającą się częstością. Podejrzewając akcje terrorystyczne, nasze grupy operacyjne podwoiły czujność. Zwiększyliśmy liczbę nocnych patroli, obserwowaliśmy osoby podejrzane, penetrowaliśmy środowiska anarchistyczne, lewackie i faszystowskie. Wszystko bez rezultatu. W nocy z 14 na 15 sierpnia byłem świadkiem wy8uchu pożaru. W wyżej wymienionej sprawie złożyłem nazajutrz raport, lecz nie dano mi wiary i wysłano na tygodniowy wypoczynek do sanatorium. Wiem, że to dla mojego dobra i że zasłużyłem sobie na urlop długoletnią nienaganną służbą, jednak mam niejasne wrażenie, że sprawę można było zbadać dokładniej. Mogłoby to okazać się ciekawe, ale może zbyt dla kogoś niewygodne? No cóż, w końcu prefekt najlepiej wie, co robi. Piszę ten raport, korzystając z obiecanej przez Was pełnej dyskrecji. Było to tak : Tej nocy patrolowałem ulicę Czternastą. Stare kamienice czynszowe, nie najlepsza dzielnica. Na rogu znajdował się nowoczesny pawilon spożywczy, taki ze szkła i aluminium, a w środku pełno kolorowych pudełeczek. Przyglądałem się, jak go myją z zewnątrz długimi szczotkami z podłączonymi do nich wężami gumowymi. Wyglądał potem jak cacko wśród tych szarych zakazanych kamienic. I wtedy, w godzinę po zamknięciu sklepu, coś zaczęło się dziać. Najpierw poczułem dziwny swąd, jakby przypalonej gumy. Potem z hukiem wyleciała jedna z wielkich szyb w tym pawilonie. Podniosłem alarm. W chwilę później posypały się następne szyby! A potem zaczęły dziać się rzeczy zupełnie niezrozumiałe. Gdybym sam nie widział wszystkiego na własne oczy i nie czuł bijącego żaru, nigdy bym w to nie uwierzył. Czysty, wymyty przed chwilą aluminiowy szkielet pawilonu począł dymić i buchnął płomieniem! I to kolejno w kilku miejscach. Wyciągnąłem ze środka gaśnicę i skierowałem ją na ogień, ale bez żadnego rezultatu. Po chwili zostałem zmuszony do wycofania się, ponieważ zajęło się wnętrze sklepu i wszystko stanęło w płomieniach. Gdy wreszcie nadjechały wozy strażackie i policyjne, ogień sięgał już drugiego piętra. Jeszcze raz proszę o dyskrecję, mimo że mój raport nie został zakwalifikowany jako tajny". "Niniejsze sprawozdanie piszę z mieszanymi uczuciami. Z wykształcenia jestem prawnikiem, jednakże podziwiam współczesne nauki przyrodnicze i zazdroszczę im krystalicznej jednoznaczności, która bardzo przydałaby się wielu naszym kodeksom. Uważam, że dyscypliny ścisłe oparte są na solidnych logicznych podstawach i temu zawdzięczamy szybki i wszechstronny rozwój naszej cywilizacji. Moja pewność i wiara w naukę nie została bynajmniej zachwiana wydarzeniami, stanowiącymi treść niniejszego raportu, nie pretenduję również do wystąpień z pozycji oskarżyciela względem przyjętych metod poznawania przyrody. Uważam po prostu, że przed badaczami stanął jeszcze jeden problem do wyjaśnienia, a co do jego wagi wolę nie wypowiadać się jako niedostatecznie biegły w przedmiocie jurysta. Nie sądzę również, abym popełnił błąd podczas wykonywania eksperymentów lub obliczeń. Doświadczenia były względnie proste, a rachunki na poziomie elementarnym. Jednakże, aby całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwo omyłki, proponuję powtórzenie badań przez bardziej kompetentne grono. Ale po kolei powróćmy do początku problemu. Cała sprawa zaczęła się bardzo zwyczajnie, można by powiedzieć - banalnie. Mój dziesięcioletni syn wykonywał prace domowe, zadane mu w szkole. Uczył się od pierwszej klasy doskonale i nigdy nie miałem z nim żadnych problemów, zdziwiłem się więc wielce, gdy wszedł ze łzami w oczach do mojej kancelarii i począł użalać się na swój ulubiony przedmiot, na matematykę. Okazało się, że w szkole obliczano liczbę PI, która jest, jak wiadomo, stosunkiem obwodu koła do jego średnicy. I wszystkim dzieciom wyszło dobrze, tylko mój syn otrzymał inny wynik, mianowicie 3,13, zamiast prawidłowej wartości 3,14. Nauczyciel polcił mu powtórzyć pomiary w domu i skarcił za brak precyzji w doświadczeniach. Lecz w domu nadal wychodziło.3,13, co zdenerwowało i zniechęciło syna. Postanowiłem mu pomóc. Użyliśmy blaszanej puszki po kawie i na nią nawijaliśmy cienki drut, którego długość mierzyliśmy po rozprostowaniu. Pomiar średnicy puszki nie nastręczał trudności. Dokonaliśmy kolejnych obliczeń, nawijając drut również wielokrotnie, tak by zmniejszyć błąd do minimum. I proszę sobie wyobrazić moje zaskoczenie, gdy prawie za każdym razem otrzymywaliśmy 3,13 ! Nie potrafiłem tego zrozumieć. Najpierw sprawdziłem w tablicach i encyklopediach, a następnie zatelefonowałem do mojego przyjaciela, fizyka z wykształcenia i zawodu. Obrócił on całą sprawę w żart, naigrawając się zwłaszcza z instrumentów, używanych w doświadczeniu. Z pewną niechęcią i tylko po usilnych naleganiach zgodził się na wspólny eksperyment w swoim laboratorium, aby dowieść niewzruszonej prawdy. Nazajutrz wykonywaliśmy pomiary za pomocą o wiele precyzyjniejszej aparatury i przeprowadziliśmy obliczenia z dokładnością aż do siedmiu miejsc po przecinku. Byłem niemalże dumny, gdy wynik wynosił za każdym razem 3,13 w zaokrągleniu do dwóch miejsc. Mój przyjaciel długo wyjaśniał, że użyta aparatura nie została przystosowana do tego rodzaju badań, że drut i obręcze mogą kurczyć się i rozszerzać wraz ze zmianami temperatury, miał też wiele innych teorii, których nie zapamiętałem. Wtedy coś zachwiało się w moim prostym i jednoznacznym obrazie świata. Dumny gmach nauki wydał się mniejszy, na jego murach zarysowały się pęknięcia i szczeliny. Odczułem wielką ulgę mojego przyjaciela, kiedy wreszcie odprowadził mnie do furtki i powiedział »do widzenia«. Wolał nie zajmować się tą sprawą, która mieszała mu szyki i powodowała zamęt w głowie. Tyle miał przecież przed sobą wygodniejszych i jeszcze nie ruszanych dziedzin badawczych, gdzie nikt nie odważy się kwestionować wyników, ba, inni zacytują je w swoich pracach! Byłem przekonany, że nikomu nie wspomni o eksperymentach przeprowadzonych tego wieczoru, chociażby z obawy przed narażeniem się na śmieszność. Ja sam odpowiadam na waszą ankietę tylko dla spokoju własnego sumienia, ponieważ i tak nie wierzę, aby niniejsza wypowiedź spoczęła w miejscu innym niż kosz na śmieci. Pragnę zakończyć swój list optymistycznym akcentem, dodam więc, że wciąż ufam nauce, jednakże musi ona stopniowo dojrzewać do wielu problemów, które już od dawna, świadomie lub nie, obejmuje swoim zasięgiem". Przekładałem grube teczki, pełne relacji i sprawozdań z całego świata. Dotyczyły niemal każdej dziedziny życia ludzkiego. W materiale, gromadzonym przez wiele lat, można było znaleźć opisy zdarzeń dziwnych, nieprawdopodobnych lub wprost zakrawających na fantazję. Odchylenia od precyzyjnie obliczonych trajektorii rakiet i pocisków balistycznych, nieścisłości w sprawdzonych i uznanych równaniach, sprzeczne dane na temat dawno wyliczonych i stabelaryzowanych wielkości, niewytłumaczalne cofanie się lub rozprzestrzenianie różnych chorób, zmiany w aktywności drobnoustrojów, relacje o wypadkach i katastrofach, które w zasadzie nie powinny mieć miejsca, nie stwierdzono bowiem żadnej możliwej do przyjęcia ich przyczyny - oto niektóre przykłady opracowań i doniesień. Spojrzałem ponad plikami zadrukowanych kartek, z których każda kryła swoją tajemnicę, na pustą salę konferencyjną z półkolistymi rzędami foteli. Za niespełna godzinę przestronne pomieszczenie wypełni się ludźmi, naprzeciw mnie zajmą miejsca wybitni przedstawiciele światowej nauki. Czy wytrzymam ciężar ciekawych spojrzeń ludzi, zaproszonych na tę zakonspirowaną konferencję z wszystkich kontynentów? I co będę miał im do powiedzenia? Czy truizmy o świecie pełnym sprzeczności, czy może znaną prawdę, że w nauce każda odpowiedź rodzi wiele nowych pytań - nie wiedziałem. Wciąż nie mogłem zdecydować się na przyjęcie planu swojego wystąpienia. Przedstawienie luminarzom nauki hipotez podważających, ich własne badania byłoby równie lekkomyślnym posunięciem, jak przyznanie się do niewiedzy. Niewiedzy biorącej swój początek w żałośnie skąpym strumieniu informacji, odbieranych przez nas z otoczenia. Sala wypełniała się powoli. Każda z tych dumnych postaci nauki, dostojnie zajmująca należne jej miejsce, byłaby może skłonna zrewidować wiele hipotez i teorii, byle dostatecznie odległych od swojej profesji, a zwłaszcza od własnego dorobku. I choć kładłem głowę pod topór, musiałem przedstawić obserwacje, co do których znaczenia nie miałem żadnych wątpliwości. Wnioski praktyczne należało wyciągnąć bezzwłocznie, zostawiając korekty światopoglądowe na później, chociaż nie na ostatek. Tak, ale od czego tu zacząć? Zacząłem od powitania szacownego grona, które było uprzejme przybyć z tak daleka. Następnie rzuciłem dowcipną anegdotę, czym miałem nadzieję zyskać sobie przychylność audytorium. Jednakże towarzystwo naprzeciw mnie składało się ze starych bywalców seminariów, odczytów i konferencji, i wciąż wyczuwałem pełną nieufności rezerwę, która niestety pogłębiała się w miarę toku wykładu. Możliwe, że popełniłem błąd relacjonując na wstępie przypadki niezrozumiałe i niewyjaśnione, do których wielka nauka zwykłą odwracać się tyłem, nie wiadomo, czy z obawy przed śmiesznością, czy z przeświadczenia o niemożności ich interpretacji. Wybitnym uczonym słuchającym mojej prelekcji nie wypadało czynić niczego innego, jak tylko uśmiechać się ironicznie lub wzruszać ramionami. - Czy to zebranie sekty mistycznej? - spytał ktoś półgłosem. W sali narastały szmery i tłumiona wesołość. - Szanowni państwo - podniosłem nieco głos - nie zabierałbym wam cennego czasu na pseudonaukowe spotkania. Wszystkie dane, które przed chwilą przytoczyłem jako pewnego rodzaju ilustrację do tematu zasadniczego, pochodzą z wiarygodnych i w każdej chwili sprawdzalnych źródeł. Istnieją drobiazgowe opracowania i raporty odpowiedzialnych organów, nie są to więc historie zasłyszane od osób trzecich. Sala umilkła. Wszyscy czuli; że teraz powinienem odkryć karty. - Chciałbym przedstawić państwu - kontynuowałem już nieco spokojniej - swoją koncepcję, łączącą w jedną całość przedstawione uprzednio oraz inne zagadkowe wydarzenia. Podkreślam z naciskiem, że jest to jedynie koncepcja, nie pretendująca do miana spójnej teorii. Moja nadzieja w tym, że właśnie najznamienitsze postacie dzisiejszej nauki - tu skłoniłem się kurtuazyjnie w stronę zebranych - krytycznie i twórczo ustosunkują się do prezentowanych danych i wyciąganych wniosków, a może nawet uzupełnią je swoim doświadczeniem lub, w przyszłości, badaniami. Wspólne działanie z pewnością pozwoli nam rozwikłać te problemy lub też odrzucić je i uznać za niebyłe. Teraz dopiero zacząłem pozyskiwać sobie audytorium. Siwi profesorowie powyciągali notesy. - Materię - przeszedłem od razu do meritum sprawy, wykorzystując przychylne zainteresowanie sali - dzielimy wygodnie pomiędzy mikro - i makrokosmos. My, z naszymi codziennymi problemami, znajdujemy się gdzieś pośrodku. W każdym z tych światów rządzą nieco odmienne prawa inaczej zachowują się cząstki elementarne, inaczej gwiazdy. Jednak ogólna teoria pola pozwoliła nam zjednoczyć te, zdawałoby się zupełnie różne jakościowo, obszary. Obecnie mikro - i makroświaty jawią się nam jako kontinuum, jako wielki ciąg form istnienia materii wzdłuż osi wymiarów. Jego oba obszary brzegowe leżą w mroku nieznanego, lecz rozsuwają się w miarę wzrostu wiedzy. Odsłaniają wszakże wciąż nowe tajemnice. Mamy więc kontinuum, dla którego obecnie jesteśmy w stanie ułożyć ogólne prawa. Wiemy dużo o ewolucji , makrokosmosu, o przemianach we wnętrzach gwiazd, gdzie z wodoru drogą reakcji jądrowych powstają coraz cięższe pierwiastki. Czerwone olbrzymy, białe karły lub gigantyczne wybuchy supernowych to nić innego, jak punkty przetwarzania, miejsca ewolucji materii. Wiemy sporo o tej ewolucji w odniesieniu do mgławic, gwiazd i planet. Lecz ciągle jesteśmy skłonni uważać atomy za maleńkie, w zwykłych warunkach niepodzielne i niezmienne kuleczki, stanowiące podstawowy budulec materii. Jeśli mamy te same prawa dla całego Wszechświata, to pora zrewidować ten pogląd, proszę państwa! Po sali podniósł się szmer niedowierzania i dezaprobaty. Audytorium zaklasyfikowało w tym momencie mój wykład do nieszkodliwych, lecz także nienaukowych ciekawostek i - słuchało dalej. - Moją pierwszą tezę można ująć nieco pretensjonalnie, ale za to krótko: panta rei. Wszystkie formy materii ulegają ewolucji, począwszy od cząstek elementarnych (bo te na razie znamy jako najmniejsze), a skończywszy na skupiskach galaktyk. Przy czym, w przypadku na przykład atomów, nie jest to znana reakcja rozpadu i tworzenie się nowych pierwiastków. Proszę państwa, żelazo pozostaje żelazem, a krzem krzemem, lecz w sposób ciągły (lub swego rodzaju "kwantowy") zmieniają się ich właściwości! Oczywiście, po dostatecznie długim czasie żelazo może ulec tak daleko idącej transformacji, że nie będzie przypominało już swojego pierwowzoru, a raczej poprzedniego etapu ewolucyjnego. W końcu cały układ okresowy może przesunąć się o jedno miejsce lub, kto wie, przemieścić się w zupełnie innym, trudnym do przewidzenia kierunku... Na sali wybuchła wrzawa. Jedni żądali dowodów, inni okazywali swoje lekceważenie, część opuściła pomieszczenie; większość jednak chciała słuchać dalej i domagała się spokoju. - Zmiany reaktywności poszczególnych pierwiastków, zwłaszcza metali - kontynuowałem - stwierdzone w wielu laboratoriach, zdają się potwierdzać moje przypuszczenia. I to jest pierwszy, ważny powód zwołania tego seminarium mówiłem niezbyt głośno, lecz z naciskiem. - Należy przebadać i stale poddawać testom substancje i materiały używane w technice. Wprowadzanie ciągłych korekt jest wymogiem chwili, zwłaszcza wobec, jak mi się wydaje, przyspieszonej ewolucji pierwiastków w ostatnim okresie. Inaczej nasza cywilizacja może niebawem pogrążyć się w chaosie ! Głuchy szmer sali wyrażał tym razem aprobatę. Propozycja była jasna i do przyjęcia: należało wziąć się do badań. - Proszę państwa, jeśli przyjmiemy hipotezę o ewolucji materii za punkt odniesienia, następny wniosek nasuwa się niejako sam. Poznane przez nas dotychczas prawa natury odnoszą się do materii, bez niej nie mają racji bytu. Jeśli materia ewoluuje, zmieniają się również wynikające z jej właściwości prawa rządzące zarówno mikro - jak i makrokosmosem. Wszystko jest zmienne ! Znajdujemy się wewnątrz wartkiego nurtu istnienia i nie możemy zadowalać się chwilowym, statycznym obrazem świata. Osiągnęliśmy na to zbyt wysoki poziom rozwoju! Sala odpowiedziała głuchą ciszą. Nikt nie rozmawiał, nie zadawał pytań i nie komentował. Tą ciszą audytorium domagało się dalszego ciągu. - Stąd biorą się nieścisłości pewnych równań, które nie korygowane stracą po pewnym czasie swój sens fizyczny. Stosunek obwodu koła do jego średnicy wynosi teraz już tylko 3,13 i nadal maleje ! To jest fakt, proszę państwa, a wytłumaczyć go możemy sobie w sposób najlepiej trafiający do naszych zmysłów. Na przykład zakrzywianiem się przestrzeni, co powoduje wzrost średnicy, mierzonej po jakiejś hipotetycznej dla nas powierzchni krzywej. Stąd stałe zwiększanie się liczby katastrof w najnowszym budownictwie, opartym na fałszywych obliczeniach. W nienaturalną ciszę sali buchnął czyjś nerwowy śmiech, lecz urwał się nagle, nie podchwycony przez innych. Zainteresowanie osiągało punkt kulminacyjny. - Dotychczas przedstawiałem państwu w zasadzie jedynie wnioski, wynikające bezpośrednio z obserwowanych faktów. Teraz pora na kilka hipotez. Z moich kilkuletnich badań wynika, że prawa fizyczne komplikują się i wzbogacają o nowe elementy, a pewne granice istnienia materii - ulegają ciągłemu rozszerzaniu. Na przykład prędkość światła zdaje się rosnąć, a zero absolutne, według wszelkich danych, stale obniża się na skali temperatury. Odkrywane w ostatnich czasach superciężkie pierwiastki z końca układu okresowego dawniej po prostu nie istniały, dopiero teraz nastał ich czas. Tę koncepcję można połączyć z teorią big bangu, czyli ciągłego rozszerzania się Wszechświata od momentu hipotetycznego prawybuchu. W miarę rozbiegania się przestrzeni materia komplikuje się coraz bardziej, rodzą się nowe formy jej istnienia, a dawne ulegają permanentnej ewolucji. Zakładam, że w punkcie zerowym owego wybuchu temperatura była nieskończenie wysoka i równała się jednocześnie chwilowemu zeru bezwzględnemu, prędkość światła wynosiła zero (więc nikt nie byłby w stanie dokonać jakichkolwiek obserwacji), zaś materia istniała tylko w jakiejś najprostszej, nieznanej obecnie postaci. Natomiast w hipotetycznej nieskończonej odległości od centrum prędkość światła jest nieskończenie wielka, temperatura może opadać bez ograniczeń, zmniejszając stale wartości obecnie jeszcze nie istniejących cech materii, która występuje w niewyobrażalnie wielkiej ilości form. Tak, proszę państwa, ale to jedynie hipoteza. Zapewne można tłumaczyć opisywane zjawiska na wiele sposobów. Mam nadzieję, że zajmą się tym tęższe umysły niż mój. Spojrzałem po sali. Wszyscy słuchali w skupieniu, choć napięcie opadło i poczęły pojawiać się ironiczne uśmiechy. Głos zabrał specjalista od niskich temperatur, wysoki zasuszony profesor z uczelni o Światowej sławie. - Na wstępie chciałem pana przeprosić. Byłem nietaktowny, a jedynym pocieszeniem jest fakt, że zrobiłem to po cichu. Po prostu sądziłem, że cały ten wykład to jeden kosmiczny lub kosmogoniczny stek bzdur, ale moją opinią zachwiała pańska uwaga o obniżającym się zerze bezwzględnym. Otóż, szanowni słuchacze, prowadziłem ostatnio eksperymenty około O°K, i wyobraźcie sobie, że udało mi się zejść o cały stopień niżej od wartości podręcznikowej! Jak zareagowałem? Natychmiast wyrzuciłem asystenta, który robił eksperyment. Lecz kiedy drugiemu wyszło to samo, winę zwaliłem na niedokładność aparatury. Teraz widzę, że może być trzecie wyjaśnienie, i choć nieprawdopodobne, to najbardziej prawdopodobne z tych trzech! Dziękuję. Po sali przebiegła fala szeptów, ale nikt nie kwapił się do zabrania głosu. Postanowiłem więc zakończyć spotkanie. - Tyle byłoby obserwacji, wniosków i hipotez, szanowni słuchacze. Co należy robić dalej? Mam pewność, że tak dostojne gremium wie to znacznie lepiej ode mnie. A jakie wnioski płyną stąd dla wszystkich ludzi? Sądzę - zawahałem się - taak, należy po prostu dostosowywać się do zmiennej rzeczywistości, stale uaktualniać dane i zachowywać czujność... Wiele może się zdarzyć, albowiem z moich obserwacji wynika, że szybkość zmian wzrasta. Jeśli nikt nie wyraża chęci zabrania głosu, uważam sympozjum za zamknięte. Dziękuję państwu za przybycie i życzę miłego powrotu. Kiedy zajmowałem miejsce w samochodzie, dogonił mnie jeden z uczestników konferencji, mój stary znajomy. - Słuchaj, znam cię zbyt dobrze na to, abyś robił takie uniki. Mnie nie nabierzesz. - ..... ? - Nie udawaj. Nie dokończyłeś wykładu. Z czegoś zrezygnowałeś w ostatniej chwili. Co to było? - No; nic takiego istotnego... - Stary, nie odgrywaj zbawiciela ludzkości, ale też nie oszczędzaj nas zbytnio. Wszelka przesada nie prowadzi do niczego dobrego. - Jak chcesz. I tak rzecz wyjdzie na jaw, może im prędzej, tym lepiej. Chciałem dodać coś o nas, ludziach. Widzisz... my też zmieniamy się. Ewolucja, mutacje. Myślisz, że to efekt promieniowania kosmicznego?! Bzdury. Wszystko płynie. Planety starzeją się, spójrz na Księżyc. A zmiany naszej świadomości? Są to rzeczy niepojęte, w zasadzie poza zasięgiem ludzkiego poznania. Jednak jesteśmy w stanie badać prostsze problemy. Na przykład strukturę węgla, który jest podstawowym budulcem naszego ciała. Pierwiastek ten występuje w organizmach głównie w stanie hybrydyzacji sp3. Ale widzisz... ona zmienia się, powoli oczywiście, na sp2 Tak, dobrze, opiszę rzecz prościej. Oznacza to kompletną zmianę właściwości chemicznych, która, według moich obliczeń, może nastąpić już za 300 - 500 lat! Nie ma mowy o przestrojeniu budowy i funkcji organizmu w tak krótkim czasie. Już teraz mamy pierwsze zwiastuny zmian: nowotwory. Zrozum, że dotychczas względną stabilność świat zawdzięczał ogromnej różnicy w szybkości obu procesów: "starzenie się" materii było nieporównanie powolniejsze od uwijania się takich mróweczek jak my. Teraz te pierwsze zjawiska zwiększyły swoją szybkość - dostaliśmy się, być może, w jakieś lokalne "zawirowanie przestrzeni". I co ty na to? - Z tego, co mówisz... Czyli właściwie możemy być jeszcze świadkami agonii życia ziemskiego? - To dosyć pesymistyczne stwierdzenie. Kto wie, może dlatego właśnie stworzyliśmy cywilizację techniczną, aby umożliwić sobie wyjście z podobnych sytuacji? Mam na myśli coś w rodzaju ewolucyjnej przypadkowej celowości. Według tej hipotezy cała działalność ludzką w okresie nowożytnym byłaby jeszcze jednym ogniwem ewolucji, końcowym etapem przystosowawczym życia ziemskiego. Etapem, który oby nie zakończył się zbyt późno. - Masz na myśli walkę z rakiem? - Mój drogi, widocznie nie wyrażam się dostatecznie jasno. Tu chodzi o rozwiązanie globalne, nie o drobne środki leczące objawy. Rozwiązań może być wiele; sądzę, że właściwą drogę odnajdziemy w nadchodzących latach. Trudno o prognozy przy obecnym szaleńczym wyścigu cywilizacyjnym, ale jego cel stał się obecnie dla mnie jasny: jest to kwestia przeżycia. Wykładnicza krzywa rozwoju oznacza po prostu morderczy bieg o przetrwanie. Wciąż patrzał na mnie pytająco, aż w końcu dałem za wygraną. - Nie chcę bawić się w proroka, ale dam ci dwa przykłady dróg, jakimi mogłoby pójść dalej ziemskie życie. Temat przeniesienia świadomości ludzkiej do maszyn cyfrowych stanowi wdzięczną pożywkę dla wielu komiksowych opowieści, ale w rzeczywistości niebawem będzie to realna możliwość. Gdybyśmy zaś chcieli pozostać przy obecnych formach białkowych, należałoby zastosować nieznane dotychczas prawa fizyki, a w efekcie zahamować lub nawet zawrócić lokalną ekspansję Przestrzeni. Odbyć jedyną realną podróż w czasie, byle nie za daleko, bo odmienne cechy materii mogłyby znów rozstroić nasze organizmy. Być może wtedy, tak jak ci się marzy, odnieślibyśmy totalne zwycięstwo nad rakiem, żelazo stałoby się nierdzewne, ale nie sposób przewidzieć, co stałoby się z naszą świadomością. Miał dosyć. Pożegnał się pospiesznie i odszedł, a ja jechałem najpierw krótką cienistą aleją, aby po chwili wydostać się na lśniącą lustrem gorąca drogę wśród ruchomych piasków. ANDRZEJ ZIMNIAK PIĘKNA PORA ROKU W chwili kiedy ostatnie tchnienie zimy zastępował wiosenny wietrzyk, blade światło słoneczne nieśmiało lizało poszarzałe spłachcie śniegu, a gałęzie obsiadły brzemienne pąki wyglądające jak brązowe, rozkładające skrzydła chrabąszcze, na świat spadła szkarłatnofioletowa zasłona. Już na długo przedtem coś wisiało w powietrzu. Przez chmury przesiąkały pomarańczowe plamy, jęczące dalekimi grzmotami niebo fosforyzowało zabłąkanymi zorzami polarnymi albo na tle gwiezdnego firmamentu pojawiały się nagle półprzejrzyste, falujące welony lub ruchome kurtyny z czerwonego jedwabiu, zbliżające się do ziemi spokojnym ruchem opadających w bezwietrzny wieczór płatków śniegu, lecz owe efemeryczne kształty zanikały, rozpływały się, rozpuszczały w gęstniejącej atmosferze ulic i placów, jeszcze zanim zdołały dotknąć lśniących wilgocią trotuarów. Tym razem jednak stało się inaczej . Wiekowy odłożył księgę, której szlachetna żółć starych stronic nagle powleczona została kłującym cynobrem, Trunkowy z niedowierzaniem uniósł szklanicę z tanim białym winem, obserwując rubinowy napój dorównujący barwą szlachetnemu burgundowi, Chciejec siłą wyobraźni wyczarował na ścianie swojego pokoju różowe, eksponujące wszystkie wdzięki ciało, natomiast Łebski zaraz ujął karminową słuchawkę i rozpoczął telefoniczne zbieranie informacji, niezbędnych przy wypracowywaniu odpowiedniego do nowej sytuacji planu działania. Szpryca przerwała pisanie artykułu o przyczynach nadmiernej pigmentacji skóry i z trzaskiem odrzuciła pióro. Horpyna wrzasnęła na męża, co on takiego znowu zmalował. Pączusia doznała szoku na widok swojego płomiennego odbicia w lustrze, natomiast Dzieciata z rozwianym włosem rzuciła się na poszukiwanie lekarza, albowiem rozpoznała zaawansowaną różyczkę jednocześnie u Jacusia, Agatki i Anulki. Wiekowy z filozoficzną zadumą obserwował, jak księga zamienia się w bryłę różowego ciasta i zaczyna przeciekać mu między palcami, jak sufit mięknie i spływa po ścianach cielistymi stalaktytami, zaś stół osiada na zwichrowanych nogach, zaplatających się w rude warkocze. Z niejakim trudem odkleił się od bezkształtnej masy fotela i na próbę zdarł z siebie płat ubrania, który oderwał się z podobną łatwością, jak odchodzi skórka z pieczonego jabłka, po czym pomięsił w podłodze z dębowej klepki jak w jesienno-budowalnym rdzawym błotku usiłując podejść do okna, aby wyjrzeć na świat. Jednakże rychło musiał zrezygnować z zamysłu, ponieważ ściana zewnętrzna osiadała z dużą szybkością, okno jechało w dół niby winda, balkon odpadł już wcześniej, a wybrzuszona niebezpiecznie podłoga wylewała się na zewnątrz jak eksperymentalnie przyspieszony w swoim ruchu jęzor lodowca. Wiekowy, powodowany przeczuciami czy też może nieomylnym instynktem, wyśliznął się jakoś z mieszkania, wyskubując w zaklajstrowanych drzwiach wystarczająco obszerną dziurę, i zjechał na tyłku po rdzawobrunatnej glei schodów aż na sam dół, wprost w różowe opary kłębiące się tuż nad ziemią. Nawet powietrze było fioletowe, a po amarantowej gładzi nieba gnały jak oszalałe stada rudych obłoków, utkanych z nastroszonego moheru. Nagie postacie drzew z boleśnie powykręcanymi kończynami konarów niknęły w podbarwionej czerwienią mgle, a z daleka płynęła tęskna nuta, wyszarpywana na jednej jedynej strunie jakiegoś monstrualnego instrumentu, ukrytego głęboko pod ziemią lub poza granicą pałającego ogniem widnokręgu. - Cześć, Wiekowy - to był Chciejec. Prawie całe ubranie odpadło z niego, tylko nędzne strzępy utrzymały się jeszcze na ramionach. - Nieźle cię wzięło - zauważył Wiekowy, nie bez odrazy patrząc na jego spieczoną skórę. - Jeszcze nie, nie było do kogo - wyjaśnił Chciejec nieszczerze, odwracając się tyłem. Budynki zamieniły się w potężne góry różowej galarety, wsiąkającej szybko w ziemię; na razie podobne do odpoczywającego stada bajkowych słoni, piętrzyły się wokół zbitych w gromady ludzi niby groteskowe pomniki nagrobkowe dawnego cywilizacyjnego trudu. Nadeszły Pączusia z Horpyną - pierwsza z wdziękiem zasłaniała dłońmi to, co miała najcenniejszego, natomiast druga posuwała się szybko z groźnie podniesioną głową, nie przejmując się nagością swojego grubokościstego ciała. - Poszukalibyście czegoś do jedzenia, wy, zwani mężczyznami - od razu miała pretensję. - Nie martw się, i tutaj zorganizujemy sobie zupełnie znośne warunki życia - oświadczył Łebski Pączusi, biorąc ją za łokieć i odciągając od zbliżającego się tygrysim chodem Chciejca. Wiekowy ostrożnie stawiając bose stopy wszedł pomiędzy krzewy, których nagie witki pokrył różowy puch. Ziemię, niebo i cały świat przyprószył rdzawoczerwony nalot, i choć wszystko było inne, to jednak życie trwało z uporem przy swoich prawach. Dudniący jęk szarpanej struny gigantycznego instrumentu nie był już skargą: próbował jakby coś mówić, przekazywać, wprawiając w wibracje ziemię, drzewa, krzewy i powietrze, bolesnymi drganiami docierając pod ludzkie czaszki. Wiekowy usiadł wprost na brunatnej glinie, a wtedy z pęczniejącego w oczach kopca kretowiska tuż przy jego stopach wywalił się miechowato pofałdowany, pręgatoczerwony wąż i zawisł w kołyszącej, wyczekującej pozycji. - Skosztuj go - obok stał Amarantowy, odziany w różową tunikę i kilkakrotnie okręcony grubym na dwa palce rzemieniem; uśmiechał się, a skóra jego łysej głowy błyszczała jak powleczona czerwonofioletowym lakierem. - Kim jesteś kto cię wzywał? - To jest jadło dla braci i sióstr w znojnej równości ku lepszemu jutru - wygłosił jednym tchem ignorując pytanie, po czym oderwał zakończenie miechowatego wężotworu i spróbował, głośno mlaskając i przeżuwając dokładnie. Wiekowy poczuł głód i poszedł w jego ślady; rdzawy miąższ przerośnięty był czerwonymi żyłkami i smakował jak jabłka zapieczone w pszennym chlebie. - To jest twoje miejsce pracy - powiedział Amarantowy, odgarniając glinę i odsłaniając fioletoworóżową płytę. Ty, Mocnotrący Czwarty, pamiętaj: każdemu jadła według jego tarcia! Gdzieś zza niewidocznej linii horyzontu niósł się głuchy jęk, tak jakby potężny kafar bił w dzwon ukryty w-głębinie morza. Wibrujący dźwięk metalu układał się w ledwie rozróżnialne słowa: z waszej woli, z waaszej wooli... Amarantowy odszedł i znikł w jakiejś bramce ze zniewolonych wiciokrzewów, tak, dosłownie znikł, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. Rozśpiewane jękliwym głosem, kuszące różanym przestworem niebo przybliżało się stale, zdawało się przywalać świat pozaziemską ułudą, pozostawiając coraz mniej miejsca na życie. - Cześć, Wiekowy - to Trunkowy nadchodził rozkołysanym krokiem. - Mocnotrący Czwarty - poprawił Wiekowy z niepewnym uśmiechem. - Aha. Ja jestem Drugi. A Szprycę przechrzcili na Dobrzetrącą Pierwszą. Wiesz - zniżył swój powleczony alkoholową patyną głos prawie do szeptu - ludzie gadają, że to wszystko z naszej woli... - Nie tylko ludzie - Czwarty wciąż słyszał wprawiające ziemię w wibracje dźwięki dalekiej struny. - Gdy liczba ludności... - Braci i sióstr - znów poprawił Czwarty. - No, gdy było nas pięć miliardów, wtedy potencjał koncepcyjny przeszedł w moc kreatywną, napędzaną siłą woli... - Pijacki bełkot - spokojnie stwierdził Czwarty. - Nieee... - tamten rozejrzał się bojaźliwie. Dokładnie tak mówił Amarantowy! Czwarty wstał i obrzucił wzrokiem równinę - resztki hamującej harmonijny rozwój człowieczego ducha cywilizacji technologiczno-konsumpcyjnej wsiąkły już w czerwony piasek i jak okiem sięgnąć, widać było tylko przygięte do ziemi różowe grzbiety Dobrzetrących sióstr i Mocnotrących braci, a górą niósł się potężny, zawodzący głos: przez tarcie do pełni, przez tarcie do pełni... Sam zaczął trzeć błyszczącą płytkę; po godzinie pracy uzyskał pięć centymetrów jadalnego wężotworu. I choć bolały go kark i ramiona, był szczęśliwy, że mógł zaspokoić ściskający żołądek głód. I tak w monotonnym znoju upływały dni podobne do siebie jak czerwone krople krwawicy, dni wypełnione mozołem, w wyniku którego wytworzona ludzkimi dłońmi energia spływała w głąb ziemi, kreując zapewne zręby przyszłego raju. Dawny Wiekowy zapomniał o księgach, myślał tylko o kęsie jadła, podobnie Trunkowy odzwyczaił się od picia, Chciejec od kobiet, a Szpryca od medycyny naukowej. Tylko Łebski nie odzwyczaił się. Najpierw był Mocnotrącym Pierwszym, ale wkrótce stał się Bystrzakiem. Nie tarł, tylko chodził i patrzał, a wzrok wyostrzył mu się tak dalece, że z ruchu warg umiał czytać słowa, a z wyrazu oczu - myśli. A już szczególnie zajadle tępił małe, zielone roślinki. które czasami wysuwały spod kamieni swoje wątłe pędy. Wieczorami przychodzili Amarantowi i rozrzucali cukierki dla Supertrących (był to tytuł honorowy i przechodni), a ci walczyli o nie jak zwierzęta. Raz, z okazji Święta Czerwia Pierwszego, rozdawano puchary czerwonego wina, co wydusiło łzy z oczu byłego Trunkowego. Natomiast różnych niedotrzaków i tych, których swoim bystrym wzrokiem wskazał Bystrzak, Amarantowi częstowali tylko razami skórzanych rzemieni. Pewnego dnia, jak mu się zdawało jeszcze bardziej fioletowego od innych, Czwarty zrobił małą przerwę w tarciu, aby dać odpoczynek obrzmiałym wysiłkiem mięśniom, a także by rozgrzane i pokryte zrogowaciałą skórą dłonie włożyć na chwilę do miski chłodzącej. Wtedy właśnie, w momencie błogiego rozluźnienia, dostrzegł zielone wąsy wysuwające się spod kopca gliny jego własnego jadłotworu. Pieściły wzrok odmienną delikatną w odcieniu barwą, zdumiewały finezją kształtu. Czwarty patrzał jak urzeczony, a efemeryczne pędy zdawały się wydłużać i tężeć pod samym jego spojrzeniem. Ktoś nagle kopnął go w plecy, przewrócił na bok. - Do roboty, zawszona gnido! - wrzasnął Bystrzak unosząc lśniący krwistym blaskiem zakrzywiony sztylet. Opuścił go błyskawicznym ruchem i zżął u nasady kiełek zielonej rośliny, a rozsypane po klepisku źdźbła natychmiast sczerwieniały od brzegów ku środkowi, skręcając się w niewidocznym, trawiącym je płomieniu. Wieczorem, gdy ze swoich podziemnych pałaców przybyli Amarantowi, Czwarty dostał solidną porcję batów i dopiero wtedy poczuł, jak palący ból porozcinanej skóry rodzi wrogą zawziętość. Dotychczas przyjmował nową rzeczywistość tak, jak przyjmuje się burzę, deszcz lub wiatr, teraz gotów był nawet na daninę krwi. Po południu, w czasie krótkiej przerwy, podczołgał się do Chciejca. - Posłuchaj, Trzeci, mam pewien plan - szepnął, oglądając się na Bystrzaka. - Zjeżdżaj, Czwarty. Chcę zostać Supertrącym warknął tamten, nie przerywając pracy. - Będę miał szansę na cukierki. - Posłuchaj tylko... - Powiedziałem: zjeżdżaj. Jeszcze ci mało po wczorajszym? Czwarty odpełzł na swoje miejsce, ścigany podejrzliwym spojrzeniem zbliżającego się Bystrzaka. Od chwili tej rozmowy wiedział, że musi zacząć działać sam. Wiedział już także, co ma robić. Nadal pracował w pocie czoła, tarł zapamiętale fioletowoczerwoną chłodną płytę, lecz teraz sił dodawała mu nadzieja, miał swoją wizję. Raz został nawet Supertrącym, ale nie wziął udziału w walce o cukierki. Amarantowy rzucił mu na odchodnym złe spojrzenie, a potem długo szeptali z Bystrzakiem, patrząc na niego z gęstoczerwonego cienia plątaniny wiciokrzewów. Zrozumiał, że musi działać szybko. Już nazajutrz nadarzyła się okazja. Jakby specjalnie dla niego, pośrodku gliniastoczerwonej niecki, pojawiła się drobna zielona plamka. Zawisł na niej spojrzeniem, a wtedy ona zaczęła rozwijać się i rosnąć, wypuszczała wąsy i liście, tężała z każdą sekundą szkarłatnego, trwającego wokół czasu. Dudnienie ciężkich stóp - to Bystrzak. Łomot krwi - to jego własne serce. Dobrze wie, co jest stawką w tej grze. Ale tak już się składa, że zawsze ktoś musi być pierwszy. Spręża się do skoku, zdążyć lub nie - to kwestia życia lub śmierci. Po amarantowym niebie płynie alarmujący jęk szarpanej struny jakiegoś potwornego banjo, ziemia odpowiada nerwową wibracją. Biegnie ile sił, jest już u celu. Chwyta zdumionego Bystrzaka za przegub, wytrąca mu krzywy sztylet z dłoni, obala go na ziemię. W jaki sposób wykrzesał tyle mocy ze starczego ciała? Krzyczy raz, drugi, trzeci. Tak głośno, jak tylko potrafi. Osiąga swój cel - wszyscy przerywają pracę i patrzą, a pod ich spojrzeniami rusza lawina zielonego wzrostu. Tarzają się z Bystrzakiem w rdzawym cieście gliny, ciała ich są mokre i śliskie jak okrwawione węgorze. Wszyscy wstają i patrzą. Zielona roślina jest już gruba jak udo mężczyzny, malachitowe węże łodyg kłębią się w paroksyzmach eksplozyjnego wzrostu, z trzaskiem otwierają się nowe liście. Wszyscy sąsiedzi stoją i patrzą, już nadbiegają następni. Rośnie milczący, podniecony tłum. Tryskający pióropuszami odnóg zielony gejzer olbrzymieje, wrasta w amarant nieba, tworzy wstrząsający kontrast barw w szkarłatnofioletowym, przyprószonym rudym pyłem świecie. Dudniący jęk pękniętej struny zamiera w trzewiach ziemi, jego ostatnie, najgłębsze tony bolesną falą uderzają stłoczonych w szkarłatnym półcieniu ludzi. Jak okiem sięgnąć, wszędzie kiełkuje zieleń, wybijają źdźbła traw, rozchylają się liście. Jałowa skorupa ziemi. pokrywała się falującym dywanem. W chwili w której zieleń przyćmiła fiolet, mroczna kurtyna uniosła się znad świata i niepodzielnie zapanowała pora roku od pradziejów mająca swoje miejsce w odwiecznym cyklu życia: nastała wiosna. Wiekowy siedział pod rozłożystym dębem i z lubością obserwował młode listki i polatujące na tle błękitnego nieba pszczoły. Ciepłe słoneczne języki pieściły mu nogi. Na kolanach trzymał księgę Wielkiego Mędrca. Ocalała, bo już przedtem była kolorowa: oprawna w specjalnie barwione deszczułki, każdą stronę nasyconą miała karminowym wywarem ze starożytnych ziół. Wiekowy otworzył ją tam, gdzie była założona, i przeczytał: "O Dostojni, bądźcie zapewnieni, że ja to wszystko ze znaków na Ziemi i Niebie przewidziałem, a potem spisałem i że nie była to uknuta zdrada, tak jak niektórzy mniemali, lecz obcych ziemskim istotom barbarzyńców najazd tak zręcznie uczyniony, aby onym istotom ziemskim rozum do cna pomieszać i w rozterce tudzież nienawiści do siebie i świata potem pozostawić, a wszystko to zesłane było ze sfer niebieskich jako kara za niecne postępki i zbrodnie, jakich człowiek dopuszczał się od zarania dni swoich". Wiekowy zamyślił się głęboko, albowiem dotychczas zawsze wierzył w słowo pisane. ANDRZEJ ZIMNIAK POJEDYNEK Zbliżał się do Miasta. Opuścił już piaszczyste równiny i wspinał się na rozległy granitowy płaskowyż, przeniknięty silnym strumieniem energii z wnętrza Ziemi. Czuł, jak jego tkanki regenerują się, a myśli stają się szybsze i jaśniejsze. Wyczuł bliskość Miasta. Po dalekim niebie płynęły zeń ogromne rzeki rzadkich fal radiowych. Miasto pulsowało tysiącami istnień ludzkich - namiętnościami, pragnieniami, - smutkiem, radością, dobrocią i złem. Ogólną wrzawę życia co chwila przeszywał cichnący krzyk umierającego, ponad tysiącem głosów i szmerów wypływał ogrom ulgi rodzącej kobiety lub wzlatywała bezwolna rozkosz kochanków. Jonat uśmiechnął się bezgłośnie Oto trzy krzyki życia: poczęcie, narodzenie i śmierć. Reszta - to tylko szepty o tych trzech wyznacznikach istnienia. Miasto ukazało się wreszcie jak na dłoni. Jego Miasto. Mrugało tysiącem świetlistych języków, sypało kaskadami barwnych iskier, buzowało rozrzedzonym promieniowaniem. Lecz te sygnały cywilizacji technicznej nie obchodziły Jonata. Interesowali go ludzie. Mali i wielcy. Dobrzy i źli. Te niepowtarzalne hybrydy nieklasyfikowalnych cech. Ludzie, których nikt nie rozpoznał, którzy nie znają siebie samych i nie mogą się sprawdzić w codziennym, przypisanym im rytuale życia. Jonat kochał to Miasto. Chętnie przebiegłby ulicami, i zajrzał na podwórza pełne kwietnych klombów i odwiedził poddasza starych domów z palonej cegły. Niegdyś lubił zatrzymywać się o zmierzchu pod nagrzanymi jeszcze słońcem murami, po których rozpełzło się dzikie wino, i dawał się przenikać wirem namiętności ludzkich. Teraz jednak musiał odłożyć to wszystko na później; a być może zaniechać na zawsze. Stłumił w sobie wzruszenie i szybkim spojrzeniem obrzucił całe Miasto. Wśród masy ludzkiej w wielu miejscach jarzyły się umysły obiecujące i zdolne, nawet wybitne, lecz żaden z nich nie przekroczył jeszcze progu samouświadomienia. I Jonat odetchnął z ulgą. W Mieście nie było Olsena. Szedł wmieszany w różnobarwny tłum przechodniów. Przygarbił się, głowę wciągnął między ramiona. Nikt go nie poznał, lecz Jonat przypominał sobie wielu mieszkańców, każdy dom, plac, ulicę. Z ulicznych kawiarenek, spośród kolorowych lamp, młode dziewczyny posyłały nieznajomemu uśmiechy. Skręcił w boczną aleję i znalazł się przed domem Ojca. Ścieżka jego zabaw dziecięcych porosła trawą, rozbuchany gąszcz gałęzi muskał go po głowie i karku. Drzwi były otwarte, po podłodze biegały małe, zielone jaszczurki. Widok biurka z rozrzuconymi na nim książkami sprawiał wrażenie, że Ojciec wyszedł tylko do sąsiedniego pokoju. W przyległym pomieszczeniu stał stary, zniszczony stół. To na nim uczyłem się ustawiać klocki, czytać i pisać - Jonat położył dłoń na chropowatym blacie i ciepło wspomnień przeniknęło mu palce. "Przy stole siedzi złotowłosy, rumiany chłopczyk i ze złością odrzuca nieudane rysunki. Wreszcie wściekłość malca nie daje mu pracować, po policzkach spływają łzy, bieleją palce zaciśnięte na krawędzi blatu. Nienawistny wzrok skierowany jest na stos kartek, które w pewnym momencie... zaczynają falować, miąć się i zgniatać w papierową kulę. Gorąca fala złości odpływa, pozostawiając tylko ogrom zdziwienia. Za plecami chłopca stoi Ojciec. Wyciąga rękę w stronę jasnej główki. Będziesz silny, bardzo silny - mówi". Jonat przerwał pasmo wspomnień i wyszedł w zieloną, pachnącą ciemność ogrodu. Na tle przepastnego aksamitu nieba z przyszytymi perełkami gwiazd pędziły rwące rzeki fal radiowych, ostre strumienie w pasmach telewizyjnych, słabe, lecz charakterystyczne odblaski telepatyczne. Nieforemne kłęby fal zamkniętych, przypominające sny o bezpańskich myślach, zwiastowały bliskość silnej burzy magnetycznej. W głębi wąskiej ulicy jakaś dziewczyna w długiej, ciemnej szacie pośpiesznie ukryła się w bramie. Z mroku ktoś nadchodził - wysoka, szczupła postać mężczyzny. Jonat skupił się jak umiał, ale nie był w stanie spenetrować jego mózgu. "Olsen?" - przemknęło mu przez głowę. Zbliżający się mężczyzna wykazywał czujność i gotowość do konfrontacji. Był już bardzo blisko - płowe włosy, wysokie czoło, czujne, nerwowe spojrzenie, głowa wciągnięta między szerokie ramiona. Zimny strach. A potem szok - to przecież on sam! Jonat wyprostował się i popatrzył na siebie - wtedy lustrzany obraz wybrzuszył się, rozmazał i spłynął gdzieś w bok. Z bramy wybiegła dziewczyna owinięta w szary, długi szal. Przysunęła swoją mokrą twarz tak blisko, że czuł jej płytki, urywany oddech. "Uciekaj stąd - szepnęła zduszonym głosem. - Odejdź natychmiast, błagam". Głos przeszedł w niezrozumiały bełkot, w rozbieganych oczach czaił się obłęd. Usta miała wypukłe, pełne, namiętne. "Odnajdę cię" - rzucił za nią, kiedy już zdjął z niej hipnozę i uciekła przestraszona. "Nie odejdę!" - krzyczał bezgłośnie, odrzucając ostrzeżenie Olsena. Musiał podwoić czujność. Ostateczna rozgrywka zbliżała się szybko. Wąskie uliczki Starego Miasta wyludniały się. Późna pora i ból głowy spowodowany rozwichrzoną, zasnuwającą Miasto burzą magnetyczną zapędzały mieszkańców w zacisze sypialni. Jonat przeciskał się przez gęsty, niemal lepki mrok zaułków wyłożonych gładkim kamieniem rzecznym. Uwagę miał napiętą aż do bólu. Chce mnie zmęczyć - pomyślał. W miarę jak jego ciało słabło, duch zdawał się potężnieć i uzupełniać niedostatki fizyczne. Pomarszczona jak zasuszony owoc twarz Matki, mlecznosiwe włosy zaczesane gładko do tyłu. Gdy Ojciec uczył go władzy nad umysłami innych, Matka zawsze mówiła: "Synu, bądź również dobry i sprawiedliwy. Używaj wielu oczu, bowiem jedna para może okazać się zawodna. Wyczuwaj wiele wymiarów. Kochaj". Agresja! Jak swąd palonej skóry, jak zduszony trzask ze zgniatanego lustra. Jonat nie ruszając się z miejsca odbił uderzenie i odruchowo wypuścił potężną kontrę o szerokim spektrum działania, raczej dla osłony i zyskania na czasie niż w celu unicestwienia przeciwnika. Natychmiast uchwycił słabe punkty w mózgu napastnika i zaczął już wypuszczać skoncentrowane, dobrze dostrojone uderzenie, kiedy nagle poczuł bezcelowość akcji. Przeciwnik został unieszkodliwiony pierwszym ciosem obronnym. Jonat pchnął zmurszałe drzwi i w ciemności wszedł na górę skrzypiącymi schodami, wśród zapachu moczu i zbutwiałego drewna. Na podeście leżał stary, licho ubrany człowiek w pozycji świadczącej o bezwładnym upadku. "Zimny okład na czoło!" - rozkazał dziewczynie, skulonej w najdalszym kącie. Zły na siebie wyszedł w mrok nocy. Omal nie zabił ulicznego rzezimieszka. Burza rozszalała się na dobre. Zmierzwiona wełna kłębów falowych zawładnęła niebem, przytępiła słabe promyki gwiazd, wyciszyła potoki długości radiowej. W miejscach silnego promieniowania urządzeń elektrycznych interferencja wyzwalała istne kaskady barwnych rozbłysków lub wiry na kształt trąb powietrznych z rozjarzonego pyłu. Co chwila nabrzmiałe energią niebiosa z głuchym mlaśnięciem przekazywały jej nadmiar do wstrząsanej razami Ziemi. Na początku poczuł małą mrówkę biegającą pod włosami, po czaszce. Zanim zorientował się i zaczął stawiać osłonę, było już za późno. Potężne uderzenie, mogące z łatwością zabić, zwaliło go z nóg. Było na szczęście w dużym stopniu chybione - zwiad trwał zbyt krótko na pełne rozeznanie. Następny cios, nie mniej potężny i wymierzony o wiele precyzyjniej, Jonat odbił już z łatwością. Błyskawicznie zlokalizował Olsena, który zdemaskował swoją pozycję atakiem, i wypuścił szerokie kontruderzenie. Szybko penetrował mózg przeciwnika i bił w słabe punkty krótkimi, lecz dokładnymi ciosami. Sam odparowywał serie podobnych uderzeń. Zaprzestali tych wściekłych, chaotycznych, bezcelowych razów i zmęczeni przyglądali się sobie nawzajem. Olsem stary i doświadczony mistrz; który niejednemu niebezpieczeństwu stawiał już czoło, zajął pozycję obronną. Jonatan mógłby być jego synem - zdolny, uparty, entuzjazmem młodości pokrywał brak rutyny. Tylko jeden z nich mógł pozostać w Mieście. Jonat wyszedł już poza przedmieścia. Minął ostatnie małe domki z czerwonej cegły, otulone kożuchem pnącej roślinności, i posuwał się brzegiem rozigranego potoku. Lecz świat ten nie istniał teraz dla niego - poruszał się w krainie rozbieganych prądów, wezbranych rzek falowych i skłębionej wełny burz magnetycznych. A przed nim rozbłyskiwał podstępnymi ciosami umysł Olsem, człowieka, który po raz drugi chciał wypędzić go z Miasta. Wypędzić już na zawsze. Jonat spróbował zastosować stary fortel. Klucząc dla niepoznaki zbliżył się do płytkiej niecki geologicznej, szybko wskoczył w jej ognisko i posłał przeciwnikowi grad uderzeń. Olsen ugiął się pod ich ciężarem, lecz zdołał wypuścić kontrę. Ten zaprawiony w bojach weteran wiedział doskonale, że zagłębienie wymyte w pokładach rudy może być równie dobrym emiterem, jak i kolektorem wiązki fal. Cios przedarł się przez gardę i tępym obuchem zdzielił Jonata, który z największą trudnością odczołgał się na bok. Na szczęście Olsen też dostał swoje - pomyślał. - Inaczej mógłby teraz wykończyć mnie w ciągu sekundy. Postrzępiona wełna burzy falowej odpłynęła, a w czarną otchłań nieba wylały się ogniste, rozszalałe rzeki promieniowania wschodzącego słońca. Jonat za każdym razem był zdziwiony bogactwem i grozą tego widowiska. I zawsze wtedy szkoda mu było innych ludzi, zdolnych obserwować jedynie tak żałośnie mały wycinek widma. Taki właśnie ranek wstawał przed wielu laty, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Wtedy Olsen zwyciężył Ojca, zadał mu ostatni cios po całonocnych zmaganiach. Lecz nie zabił, stosując się do niepisanego prawa walki mistrzów. Ojciec wraz z rodziną został wygnany z Miasta. Od tego czasu nigdy już nie doszedł do dawnej świetności, żyjąc z dala od rodzinnych stron coraz bardziej zapadał na zdrowiu. A Olsen... Jonat, tknięty nagłą myślą, rozpoczął znów ostrożną penetrację mózgu odpoczywającego, ale czujnego Olsem. Lecz nie mógł znaleźć tego, czego chciał, choć ślizgał się po powierzchniach myśli, zapuszczał w meandry wspomnień, przebiegał pokłady pamięci. Zupełnie nic?! Wydawało się to niemożliwe. Owszem, w zwojach pamięciowych trafił na zapis zdarzeń tamtego dnia, lecz była to tylko kronika z zachowaniem ścisłej chronologii, i na tym koniec. Poprzez stare, infantylne pokłady pamięci dostał się w obszar płytkiej podświadomości. Czuł się nieswojo i nie całkiem w porządku, ale jakie było inne wyjście? Jak w nieprzejrzystej wodzie przesuwały się zagmatwane kształty myśli, pragnień i wyobrażeń, dające nigdy w pełni nie uzewnętrzniany obraz człowieka. Jonat czuł się jak złodziej w sanktuarium świętości, bo cóż bardziej świętego i intymnego można mieć poza własną nagą podświadomością, o której naturze mamy tylko mgliste pojęcie, poza bezbronnym ja, odartym z wszelkich ozdób, masek i konwenansów? Aby przeniknąć głębiej, Jonat musiał skorzystać z energii swojej osłony obronnej. Należało teraz działać szybko, ponieważ przeciwnik mógłby go dosięgnąć z łatwością. Szukał więc gorączkowo wśród wspomnień, marzeń, pragnień. I choć nie wnikał głębiej w żadne z nich, ślizgał się raczej tylko po ich powierzchni, zadziwiło go bogactwo wewnętrzne sprzeczności tego człowieka. Wreszcie znalazł. Zepchnięte na dno podświadomości, pełne bólu i poczucia winy wspomnienie walki z Ojcem Jonata, obraz zsyłanych na wygnanie. Długie, bezsenne noce. Wyrzuty sumienia, ledwie zaprawione dumą zwycięzcy. Lecz jaki bezmiar goryczy! Goryczy wypędzanego z wielu miast. Zgorzknienie tułacza. Zapiekły żal do ludzi. Olsen od najmłodszych lat nie miał Domu. Walka z Ojcem o Miasto była ostatnią szansą starzejącego się, steranego życiem człowieka. Jonat żałował teraz, że tak głęboko spenetrował to miejsce. Nie było czasu na rozważania etyczno-moralne, lak zwykle zresztą. Ciśnienie faktów pchało do rozwiązań dyktowanych prostą walką o byt. Zastanowienie przychodziło później, lecz znów nie zmieniało w niczym dalszych działań. Jonat pośpiesznie przepisał do swojej świadomości poczucie winy Olsena, jego ból i wyrzuty sumienia. Następnie znowu " osłonił się podwójną gardą i przygotował do ostatecznej rozgrywki. Rozpoczął bezładną wymianę ciosów, w którą stary mistrz, nie podejrzewający pułapki, dał się bez trudu wciągnąć. Gdy przerwali, zmęczeni, Jonat skupił się aż do bólu, wskoczył błyskawicznie do ogniska niecki geologicznej, tej samej, którą wykorzystywał uprzednio, i wypuścił skoncentrowaną wiązkę. Zawarł w niej cały żal, ból i świadomość popełnionego okrucieństwa, cały dokonany przed chwilą wypis z zakamarków mózgu Olsem. Wiązkę wzmocnił na tyle, na ile potrafił. Wyrzuty sumienia mogą męczyć, lecz wzmocnione stukrotnie poczucie winy - może zabić. Mózg Olsena próbował się bronić, stawiać jakąś zaporę, wypuścić kontrę, tak jak ranne zwierzę usiłuje niezdarnie uciekać, ciężko potykając się i kąsając powietrze, aż zwali się bezwładnie na ziemię. Był zwyciężony. Droga do Miasta dla Ojca, całej rodziny i dla niego stała otworem, lecz Jonat w pełni czuł gorycz tego zwycięstwa. Położył się na fragmencie muru, otaczającego niegdyś Miasto. Przyroda wokół budziła się z nocnego odpoczynku w życiodajnych promieniach słońca. Poczuł ciepłą falę radosnego podniecenia kilku dziewcząt, biegnących brzegiem strumienia. Młode pędy roślin stroiły się w delikatne korony fal wzrostowych, życie zdawało się cieszyć samym faktem swojego istnienia. , Jonat biernie rejestrował zachodzące wokół zjawiska. Stał się ślepy na barwy zdarzeń, jego mózg maskował wszelkie emocje i wzruszenia. Postarzał się o wiele lat w ciągu tej nocy. Białą, pylistą drogą, ciężko stawiając kroki, odchodził stary, pokonany człowiek. Tak jakby to mogło pomóc, Jonat uścisnął mu dłoń. ANDRZEJ ZIMNIAK przygoda ostatniej blondynki Fabian przystąpił do mycia rąk, co rutynowo miało sygnalizować zakończenie wizyty, ale pytanie Barbary zaintrygowało go. Była ciekawa, czy jej mąż jest człowiekiem, i czy w przypadku, gdyby okazał się przybyszem spoza Ziemi, jakimś Marsjaninem czy Ganimedejczykiem, jego zabójstwo w afekcie byłoby ścigane przez prawo? Równie osobliwy jak samo pytanie był swobodny, wręcz gawędziarski ton, jakim zostało zadane. - Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem? - badał ostrożnie. - Wiedziałam, że pan nie zrozumie. - Potrząsnęła piramidą złotych loków, a jej oczy pojaśniały. - Pan, dosyć wąsko pojmuje własną medyczną działalność, doktorze. Założę się, że zaraz zrzuci pan problem na psychologa. Albo na psychiatrę. - Niekoniecznie... Możemy rzecz rozwiązać bez angażowania uczonych kolegów. - Mówił już zupełnie spokojnie. - Przyjemną i naturalną terapią byłby co najmniej dwutygodniowy urlop na Krecie, najlepiej z przyjaciółką od osobistych zwierzeń. Więc? - Pan żartuje, doktorze. - Dobrze, spróbujmy inaczej. Istnieją inne metody niż wyjazd, zapewne skuteczniejsze, choć obarczone skutkami ubocznymi. Odniosła wrażenie, że krzaczaste brwi i wąsy mężczyzny nastroszyły się jak sierść drapieżnika. Fabian wyjął z szuflady złote pudełko wielkości pocketbooka, otworzył je, po czym, bezceremonialnie odgarniając loki, przytknął błyszczącą krawędź do skóry na skroni Barbary. Chwilę manipulował przedmiotem, a ona wstrzymywała oddech, gorączkowo zastanawiając się, jak ma zareagować, gdy jego zachowanie przekroczy granice dobrego smaku. Popchnie faceta tak, że ten przebije głową drzwiczki szklanej szafy z przyborami medycznymi. Albo może lepiej objąć go za udo i zbadać, czy manipulacjom towarzyszy dostateczna erekcja. Nic się jednak nie stało, lekarz spokojnie manipulował przy pudełeczku. Nagle poczuła lekkie ukłucie w czoło, jakby ukąszenie komara, następnie strzyknęło w środku głowy, lecz ból ustąpił natychmiast. - To wszystko, droga pani. Proszę przyjść za tydzień, jak zwykle. - Co to za maszynka? I co za sztuczki? - Była zła, czuła się oszukana. Pudełeczko do czółka, też coś! Wyprostował się i spojrzał na nią z góry. Wielki chłop, na dodatek lekarz, nie powinien tak patrzeć na pacjentki. - Żadne sztuczki, zwyczajna genoterapia. Somatyczna, rzecz jasna. Musi pomóc. - Co pan mi zrobił? - Może pani opowiedzieć przyjaciółkom, że doktor Fabian wstrzelił pacjentce złotą, wydrążoną kulkę do hipocampu, innymi słowy, prosto do mózgu. I tak nie uwierzą, ale ona naprawdę tam jest. I niebawem zacznie działać. - Przecież sama chciałaś, kobieto, dodał w myśli. Cały wieczór czuła się inaczej niż zwykle. Palce drżały, skóra mrowiła, a wewnątrz mięśni rąk, nóg i brzucha zdawały się przemieszczać śliskie, długie włókna w dążeniu na właściwe miejsca, nie wywołując przy tym bólu, lecz delikatne swędzenie. Po klatce piersiowej płynęły strugi słabo wyczuwalnych ukłuć, a serce zwalniało, gdy taki strumień docierał w jego okolice. Najdziwniejsze rzeczy działy się w głowie - pod jej czaszką meduzowate twory przepychały się przez zbyt wąskie przewody. Wrażenie nie było ani przyjemne, ani też specjalnie dokuczliwe. Wyobrażała sobie, jak armia mikroskopijnych żołnierzy doktora Fabiana toczy batalię wewnątrz jej ciała. - Co ci, Bacha? - spytał Maksymilian znad świeżo napoczętej flaszki piwa. Aż dziwne, że jej mąż oderwał wzrok od monitora, bo właśnie trwał mecz Manchester United z Bulls of Russia. - Przecież świńskie godzinki masz dopiero za kilka dni. - Odczep się, Maks - powiedziała bez złości. Nie czuła chęci mordu, kuchenne noże przestały ją ekscytować. - Dostałam nowy hormon, i tyle. - Aaa, byłaś u Małego Faba. Dobrze. - Ponownie skierował wzrok na ekran, jego ciekawość została zaspokojona. - Piguły, nano, gentechy, same bzdury - mruknął. - Czy wiesz, że Bullsi kupili nowego prawoskrzydłowego od Georgenees? To ten ostry, Kalashwili! Wzruszyła ramionami i wstała, by przejść do sypialni, gdzie miała drugi telewizor, ale do salonu w podskokach wbiegła mała dziewczynka z zadziornym spojrzeniem. - Ja wiem lepiej, mamusiu! Nano to bakterie ze śrubek, a gen jest chemicznym programem egzekucyjnym. Jarzysz? - Maks! - Barbara zwróciła się do męża. - Będziesz dbał o Kasztankę, jak ja... jak mnie diabli wezmą, na przykład Kaszmirskie Brygady pojmą na zakładniczkę? - Jasne. Oddam twojej matce albo do domu opieki, przecież nie zostawię na zmarnowanie. Aj, jaka czysta główka, o włos od słupka! - Przysunął się do monitora, który upstrzył mu twarz ceglastymi cętkami. Barbara zrezygnowała z oglądania babskiego teleigrzyska i udała się do kuchni szykować wcześniejszą kolację. Potem poszła do łóżka, głowa jej ciążyła, jakby to ona sączyła piwo przez cały wieczór, a nie jej wspaniały mąż Maksymilian. Czy to był sen? Początkowo tak uważała, przecież ciemność, która ją otaczała, nie chciała znikać, nawet gdy otwierała oczy. Potrząsnęła głową, z trudem odganiając przywidzenia, lecz szerokie przestrzenie odsunęły się tylko na chwilę, aby zaraz natrzeć z impetem, i w końcu otoczyły ją, odgradzając od śmiesznie małych sprzętów, nocnej lampki, bańki telewizora. Stała wysoko, na półce mniejszej od stóp, a pod nią ziała otchłań. Zachwiała się. - Możesz przecież swobodnie chodzić - odezwał się Fabian. Był blisko, poznała jego głos, ale obok zobaczyła jedynie potwora, coś jakby karykaturę smoka. Krzyknęła piskliwie, lecz zwierz spokojnie rozkładał górne, mniejsze łapy przysiadając na zadnich. - Co, już ci się nie podobam? Teraz jestem bardziej niezwykły i męski, przyjrzyj się. I nie panikuj, nic ci nie będzie, zaraz wrócisz do mężusia i australijskich seriali. Kiedy tylko zechcesz. Barbara przemogła lęk i spojrzała. Rzeczywiście, trochę przypominał Fabiana, miał szczeciniasty wąs, nastroszone brwi i łysawą czaszkę, ale pysk był już z innej bajki, wydłużony i pełen szablastych zębów. Ten w części krokodyli łeb opierał się na brzuchatym tułowiu, pokrytym rogowymi płytkami, spomiędzy których wyrastały sztywne włosy. Siedząc opierał się na ogonie i mocnych dolnych kończynach. Oczywiście był nagi i bezwstydny. - Przepraszam, Barbaro, ale w slipkach wyglądałbym gorzej. Przywykniesz, wszak wszystko mam na swoim miejscu. Spojrzała na siebie, dłonie o trochę za krótkich palcach, piegowate ramiona, okryte nocną koszulą. Obmacała twarz, sięgnęła do fryzury. Chyba wszystko w porządku. - Jak mam... Kim w ogóle jesteś? - spytała. Jej język pracował opornie, inaczej niż zwykle, co spowalniało wymowę. - Przecież wiesz. Po prostu Fabian. - Aha. Po prostu... - Właśnie. Zabiorę cię na małą przechadzkę, zgoda? - Wykluczone! To znaczy, najpierw muszę się przebrać i uczesać. - Jeśli tak ci zależy. Chociaż wyglądasz jak trzeba. - Wypraszam sobie! Gdzie moja sypialnia? Odwróciła się, straciła równowagę i z krzykiem runęła w przepaść. Pęd zapierał dech, wokół przemykały ciemne kształty, przenikała przez niematerialne warstwy i bryły. Za nią leciał Fabian, słyszała jego chrapliwy oddech. - Nie mogę cię dogonić, ty mała sikso - wychrypiał. - Na Anielskie Zastępy, pomyśl, że chcesz stanąć na nogach! Słyszysz?! W głowie miała pustkę, już przestała się bać, popadała w psychodeliczne odrętwienie. W końcu przemogła się i pomyślała, że dobrze byłoby stanąć na czymś twardym, choćby na grubej szklanej płycie. Wtedy jej ciało posłusznie obróciło się nogami w dół i stopniowo wytraciło pęd, aż oparła się stopami na twardej powierzchni. Dostrzegła bezkresną głębię pod sobą, zachwiała się i znów obsunęła niżej, lecz kiedy powtórzyła w myślach, że chce się zatrzymać i stanąć na nogach, ponownie się udało. Usiłowała zrobić parę kroków i to też się udało. Zapragnęła wejść wyżej i natychmiast płynnie wzleciała o kilka pięter. Umiała latać! - Dobrze, dziewczynko, doskonale! - zarżała poczwara, wabiąca się Fabianem. - Zdolna uczennica! Barbara bawiła się tańcząc w powietrzu. Nagle podfrunęła do smokozwierza i z całej siły kopnęła go w zaśliniony pysk, bacząc, by nie pokaleczyć stopy o wystające zębiska. - To za małą siksę, ty duży gnojku - krzyknęła bez złości. Wiedziała, jak postępować z samcami. Niestety, niektórzy byli totalnie zaimpregnowani albo z upływem czasu takimi się stawali, jak na przykład jej Maks. - Nie lubię głupawych dowcipów. - U...ooo...uuu. Cholera, ale jesteś ostra... - Męskie chamstwo schowaj dla innych, a ze mną masz postępować jak z kobietą, jasne? Mogłeś nauczyć mnie chodzić po tym szkle, jeszcze zanim zleciałam na złamanie karku? - Może i tak, ale nie zdążyłem. Szybka jesteś. - Bądź i ty taki, jeśli mamy razem spacerować. A teraz idę się przebrać. Pędzili razem przez chłodną noc. Woskowy księżyc przeświecał przez chmury, podobne do rozbryźniętej galarety, a dołem pomykały miasta, rozsypane hałdy tlejących brył i uśpione, mroczne wsie. Zatrzymywali się i wchodzili do mieszkań, domków, lepianek, przenikali przez ściany, maszyny, sprzęty. - Nie przechodź przez ludzkie ciała, bo je poranisz - ostrzegł Fabian. - Unikaj też zwierząt. - Dlaczego? - Żywa tkanka nie zregeneruje się prawidłowo. - A mur? - Och, mur ma prymitywną strukturę, więc niemal jej nie zaburzamy. - Co tu się dzieje? - spytała i natychmiast uświadomiła sobie, że nie ma uczciwej odpowiedzi na takie pytanie. Tu i gdziekolwiek indziej. Dlatego zamiast stawiać podstawowe pytania lepiej nauczyć się sprawnie funkcjonować. Fabian dał znak i zatrzymali się. Niepostrzeżenie przelecieli granicę nocy i teraz u ich stóp rozpościerała się kraina szarych wzgórz i wypełnionych mrokiem dolin oczekujących na przyjęcie świtu. Na najwyższym wzniesieniu stał pałac z bajki: strzeliste wieże, kolorowe dachówki, ażurowe ozdoby tak gęsto rozmieszone, że wiatr szumiał w nich jak w gałęziach sosnowego lasu. Wschodzące słońce odbijało się w kryształowych szpicach i rozpalało do kłującego blasku szybki witraży w otwartych wrotach. - A to co? - zawołała Barbara nie ukrywając przejęcia. - Mirador. Tu zjemy śniadanie, oczywiście, jeśli zechcesz. - Zechcę, mój książę. Łagodnie sfrunęli na placyk, wysypany białym żwirem. Prześwietlony witraż rzucał na schody rozmyte barwne refleksy. - Dobry sen - westchnęła. - Czy muszę wracać? - Już niedługo. Zresztą nie jest powiedziane, że tutaj byłoby ci lepiej. Chodźmy. Poprowadził ją przez sale bankietowe w amfiladzie aż do małej kawiarenki, gdzie usiedli przy oknie, wychodzące na szaroniebieską dolinę. Stolik przykryty był amarantową serwetą, przy nakryciach leżały haftowane serwetki w jaśniejszym odcieniu. Świeca zapaliła się sama, a jej ledwie widoczny płomień był przezroczysty jak delikatnie podbarwione zawirowanie powietrza. Spomiędzy ciężkich kotar wyszedł kelner, ubrany w nienaganny amarantowy smoking. Pochylił siwą głowę ze staromodnymi bokobrodami, czekał. - Lody lalkowe, jak zwykle - powiedział Fabian. Rozsiadł się w szerokim fotelu, który niemiłosiernie zaskrzypiał, ale wytrzymał ciężar. Kelner skinął głową, lecz nie odchodził. Pytająco uniósł brew. - Och, nie ma znaczenia, nie rób sobie kłopotu, Bodo. Weź pierwsze z gotowych, dla mnie dziewczynę, dla niej, hmm, małego królewicza. Kelner znikł, rozpłynął się pośród mięsistych, ręcznie haftowanych zasłon. Było cicho, tylko z sal bankietowych dobiegał brzęk cienkiego szkła - szykowano zastawę na wieczór. - Dlaczego mnie tu zabrałeś? Co mi zrobiłeś? - zapytała Barbara mnąc w spoconych dłoniach kraj serwety. Bała się. - Zwróciłaś się o pomoc medyczną. Do mnie o pomoc, więc próbuję wywiązać się z zadania, nie faszerując cię specyfikami, które przyrządzali obcy dla obcych. Mam swoje metody. - Terapia wyjazdowa? Odnowa biologiczna metodą doktora Fabiana? - W pewnym stopniu. Kelner wniósł płonące lody. Szedł szybko, więc ciemnoczerwony, kopcący płomień rozwiewał się, rozgałęział na drobne języczki, mrowił fraktalnymi wypustkami, a chwilami odchylał się w stronę amarantowego smokingu i białej koszuli, pozostawiając na nich plamy sadzy. Kelner nie zwracał na to uwagi. Lody znalazły się na stoliku i zgasły. Zanurzony w kąpieli z bitej śmietany, roześmiany, okopcony, ale błyszczący od szronu spoglądał na Barbarę czekoladowy królewicz. Był dzieckiem, po prostu małym, rozkosznym bobasem. - Zjem cię, kochanie - powiedziała pieszczotliwie i wzięła go do ust. Na wierzchu była piankowa warstwa czekoladowych lodów, lecz wewnątrz język natrafił na ciepły krem o wyrazistym, słodkim smaku, a potem na gorącą pestkę. Przestraszona, wypluła ją na talerz. Złocisty, podłużny kamyczek, wyglądający jak kryształ, stuknął o porcelanę. W tej chwili zza garbu wzgórza za oknem wyprysnął promień słońca, krzesząc w pryzmatycznych obrzeżach szyby kaskadę barwnych refleksów. Kobieta cicho krzyknęła i osłoniła oczy, a wtedy z doliny uniosła się mgła, pochłonęła światło i znów otulił ich półmrok. - Brawo, Barbaro - mruknął Fabian z uznaniem. - Nie sądziłem, że tak szybko... - Lubię lody. - Weszła mu w słowo. - To dziwne, że ogrzały się w środku. Tam była pestka. Czy pochodzi z jakiegoś owocu? Fabian zjadł już swoją marcepanową lalkę w kształcie dziewczyny, w błękitnej sukience i z szafirowym diademem, nadziewanej malinowym syropem. Oblizywał wargi, nie chcąc uronić ani kropelki. Wyglądał upiornie. - Ta... pestka - powiedział, zaglądając w talerz Barbary. - Tobie nie jest potrzebna, ale my, smoki, lubimy je, są dla nas jak łuskane orzechy, bo mamy mocne zęby. - Ależ proszę. - Skinęła głową i chciała zawinąć kamień w serwetkę, ale Fabo zamachał łapami. - Nie trzeba. Proszę, podaj mi go. - Wziął kamyczek na łyżeczkę i obejrzał z lubością, po czym wrzucił wprost do gardzieli. - Dziękuję, moja droga. Zadowolona z wycieczki? - spytał, powstając. - Cóż, musimy już iść. - Takie to wszystko... nierealne. Pewnie zaraz się obudzę, ale mój sen raczej nie jest koszmarem. Wybrałeś przyjemne miejsce, trochę się odprężyłam, tylko wciąż się boję. - Doskonale, naprawdę się cieszę, że kuracja przynosi rezultaty, lecz dla pełnego efektu musimy odbyć jeszcze kilka sesji. - Kilka... wystarczy? - Zobaczymy - mówił pochylony w jej stronę, prowadząc ku wyjściu. - Widzisz teraz, że istnieją sprawy ważniejsze niż Maks, wiadomości sportowe i nóż do chleba. Pamiętaj, że fundamentem zdrowia jest zachowanie właściwych proporcji. - To był mój kłopot? - Owszem, i dlatego wprowadzamy niezbędną korektę do twojej percepcji - wyjaśnił, lekko pociągając ją za sobą w powietrze. Słońce podnosiło się szybko, resztki mroku uciekały dnem dolin, osłaniane na krótko kłębami pierzchającej mgły. Ruszyli na zachód, a wtedy z tyłu, od strony słonecznej tarczy, odezwał się głos trąbki. Fabian gwałtownie obniżył pułap i przyspieszył. - Prędzej! - krzyknął do Barbary. - Nasz czas właśnie się kończy! Podążyła za nim na spotkanie nocy. - Dzień dobry, Fabianie... Lekarz spojrzał znad okularów. - Ach, pani Barbara, witam. Jak samopoczucie? Wygląda pani na zadowoloną, ale także poruszoną. Chciałaby pani o tym opowiedzieć? - Ja... To znaczy... - Zaczerwieniła się mocno. - Coś mi się zdawało... albo raczej przyśniło. Taki dziwny sen, bardzo wyrazisty, pan też w nim występował, doktorze. - W trakcie modyfikacji genowych w hipocampie przywidzenia i omamy zdarzają się, zwłaszcza u wrażliwych pacjentów. Proszę się nie przejmować. Ważniejsze jest, jak się pani czuje na jawie, czy zaszły zmiany? - Omamy, naukowo pan to nazwał. Tylko że one powracają co noc, zawsze mam dalszy ciąg tej... historii. Czy pan wie, że jest to bardzo logiczna historia w odcinkach? Lekarz podsunął pacjentce krzesło, po czym poufale dotknął jej dłoni. - Proszę nie zwracać na ten syndrom uwagi, po prostu ma pani wyraziste marzenia senne i zapamiętuje je na kolejną noc. Podobne przypadki są znane, nic w tym szczególnego. A samopoczucie w ciągu dnia, w domu? Zrezygnowana, opuściła ramiona. - Dobrze, to znaczy lepiej. Problemy rodzinne absorbują mnie zdecydowanie mniej. - Doskonale, pani Barbaro, naprawdę się cieszę. - Ja mniej, bo zaczynam tęsknić za nocnymi zwidami, chyba się od nich uzależniłam. A nie chciałabym popaść w nałóg. - Absolutnie nie można mówić o uzależnieniu, po prostu akurat te sny sprawiają pani przyjemność, podobnie jak, powiedzmy, poranna kawa. Proszę się nie denerwować. Lekarz coś zanotował, po czym zsunął okulary na nos i przyjrzał się pacjentce. - Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? Barbara wstała i zaczęła nerwowo chodzić po gabinecie, stawiając drobne kroczki. - Chyba tak. Bo... opowiedziałem Maksowi, mężowi. No, o tych snach. - I...? - Wyśmiał mnie. Sam po piwie śpi jak zabity, bez żadnych snów. - Spokojnie, Barbaro. Przecież już doszła pani do wniosku, że nie jest ważne, co on mówi i robi, nieprawdaż? - On stale ogląda telewizję. - Westchnęła. - Serwis sensacji i sport, na okrągło. Jak mu opowiedziałam, wymyślił, że kłamię, bo naoglądam się serwisu i wciskam mu kit. Tak właśnie powiedział - Barbarze zaczęły latać ręce, a głos się załamał. Lekarz położył jej dłonie na ramionach. - Proszę się uspokoić - nakazał. - A co do Maksa, to radziłem unikać dyskusji z tym człowiekiem. Inaczej cała kuracja okaże się bezskuteczna. - Tak, tak. Ale... musiałam komuś opowiedzieć, to było naprawdę silne przeżycie. Na co on, że w serwisie oglądał pogrzeb młodej dziewczyny, studentki, która bez przyczyny zmarła w trakcie wykładu. Czuła się świetnie i nagle, jak grom... Sześć dni temu. - Stale takie scenki pokazują. Ściągają na żywo z kamer bezpieczeństwa, choć to nielegalne. - Ale... ona była potem pochowana w niebieskiej sukience. Z szafirowym diademem. Też pokazywali. Lekarz żachnął się. Otarł czoło. - Więc co z tego, na Anielskie Zastępy? - spytał ostro. Nie potrafił ukryć rozdrażnienia. - Niebieskie kiecki i diademy są w modzie, noszą je miliony dzierlatek, więc do trumien też je tak stroją! Cóż w tym dziwnego? Barbara uważnie przyjrzała się lekarzowi. - To, że pan się denerwuje. Zawsze był pan taki opanowany. - Powiedzmy, że zawsze próbuję wyglądać na opanowanego - odparł, przygładzając włosy i krzywiąc twarz w wymuszonym uśmiechu. - A co do snów, to wiadomo, że stanowią odbicie rzeczywistości, a więc także takich rekwizytów jak modne stroje. - Ach... Skąd pan wie, że przyśnił mi się właśnie ten strój? - Nie, nooo... nie wiem, przecież to pani sen, nie mój. Mogę się tylko domyślać, słuchając pani wypowiedzi. - Jeszcze jedno: co to są Anielskie Zastępy? Gdzieś już o nich słyszałam. - Ech, to pojęcie mitologiczne. - Lekarz machnął ręką. - Pewnie pamięta je pani ze szkoły, Barbaro. - Być może. A więc do zobaczenia w następnym śnie, doktorze. - Do zobaczenia, droga pani. Fabian zamknął drzwi i odetchnął. Światło z trudem przesiąkało przez mgłę o odcieniu cynobru, a półnadzy tubylcy snuli się po nadmorskim bulwarze, poruszając ramionami w takt bębna. Barbara odwróciła głowę. Wolała obserwować fale na płyciźnie, nad którymi osadzono na palach kilkupiętrowy hotel, tarasy, baseny i sztuczną plażę z poliakrylowych muszelek. Oaza w oazie, bo poza Bander-shejk rozciągała się piaskowa pustynia, widoczna z poziomu kawiarni. Zajmowali mobilną lożę, która łagodnym ruchem zgodnie z życzeniem gości odwróciła się w stronę oceanu. - Tam coś płynie - powiedziała, celując w morze łopatką do mieszania koktajlu, drewnianym sztyftem zakończonym trójbarwnym proporczykiem. Pomachała nim w stronę dalekiego kutra, jachtu czy czegoś innego, co kryło się co chwila za wybrzuszeniami fal. - Zdaje ci się - mruknął Fabo. Lubił miewać przeciwne zdanie. Zjadł więcej deserów niż zwykle i całą paszczę miał umazaną malinami, truskawkami i marmoladą z róży. Jak zwykle był nagi, nastroszony łuskami i obrośnięty szczeciną, ogólnie odstręczający. - Któż by tu płynął i po co? Wody roją się od rekinów i parzących meduz, a do najbliższego portu jest ponad sto mil. - Przecież my tu jesteśmy. Może ktoś chce nas odwiedzić, ciebie, żarłocznego nocnego smoka, i mnie, wyrośniętą dziewczynkę na małżeńskim odwyku? Kto wie, czy nie powinieneś na powitanie gości narzucić jedwabnego burnusa i włożyć kolorowej mycki, jakie noszą tutejsi ważniacy? Będziesz wyglądał o niebo lepiej. - Tsss, nie używaj takich określeń - wysyczał i rozejrzał się. Licho nie śpi. Zapanowała cisza. Barbara szerzej otworzyła filtry dźwiękowe i z zewnątrz dobiegł chlupot wody pod tarasem, daleki szum fal na płyciźnie, nawoływania tubylców i głośne dudnienie bębna. Fabo przysunął talerzyk i zaczął połykać złote pestki. Na smoczym obliczu odmalowała się ekstaza, co jeszcze potęgowało jego brzydotę. Barbara sięgnęła łyżeczką po tombakowy kamyk o doskonale wrzecionowatym kształcie, który przed chwilą znalazła w swoim lalkolodzie. Smok był szybszy. Szponiasta łapa z rozmachem walnęła w stolik, przykrywając pestkę. - Tobie nie wolno - warknął. - Możesz potem żałować, kobieto. Drgnęła, przestraszona. Fabo nigdy nie zachowywał się w taki sposób. - O co ci chodzi? Chciałam raz spróbować. Przecież ty... - Nie!! To szkodzi ludziom, mogłabyś umrzeć. Ludzie nie jedzą także kamieni, drewna, kości. To mówiąc chwycił ziarnko w dwa palce i wrzucił sobie do gardła. Barbara była przekonana, że gdy przełykał, rozległ się cichy pisk. Podobno taki odgłos wydają zjadane żywcem ślimaki. Wstała, strzepnęła serwetkę i rzuciła ją na krzesło. - Wychodzę - stwierdziła. - Mam dość twojego nieokrzesania. Wszystkie samce są takie same. Fabo wykonał pojednawczy gest i uniósł się, zagradzając jej drogę. - Nie, nieee, to nie tak, zaufaj mi, Bacha. Ograniczam cię dla twojego własnego dobra, możesz mi wierzyć. - Też coś - prychnęła. - Obiecałeś, że po tygodniu wyjaśnisz, co to wszystko znaczy. I co? Tylko gbur z ciebie wyłazi! - Jeśli czujesz się urażona, przepraszam. Kuracja się kończy, więc rzeczywiście czas na podsumowanie. Napijesz się wina? - No dobrze, niech będzie - zdecydowała z ociąganiem i usiadła. - Jeśli wino, to białe. Na skinienie pojawił się kelner, półnagi krajowiec posągowej budowy. W milczeniu przyjął zamówienie, skinął głową i odpłynął jak duch. - Jesteś mi winien kilka podstawowych wyjaśnień. Powiedz, co to za świat, który zwiedzamy co noc. - Droga Barbaro, istnieje tylko jeden świat, mamy do czynienia wciąż z tą samą rzeczywistością. Możemy jedynie oglądać ją od innej strony, z innego poziomu. - Jak trafiłam na inny poziom? Dlaczego latam w powietrzu jak czarownica? - Nauczyłem cię. Gdybyś jako niemowlę została porzucona i dorastała w odosobnieniu, byłabyś tylko potencjalnie inteligentną małpą. Nie zdajesz sobie sprawy, jakich jeszcze rzeczy możesz się nauczyć. - Ach tak. Więc dlaczego nie uczysz innych oprócz mnie? Dlaczego jestem tu sama? - Nic nie wiesz o mojej praktyce. Jestem lekarzem i oczywiście pomagam wielu potrzebującym. - Lekarzem, pięknie. - Przyjrzała mu się z ironią. - Nieco odbiegasz od przyjętego wizerunku. - Mogę przybierać postać, jakiej oczekujesz od lekarza, i przecież to robię, ale przy posiłkach wolę wyglądać jak teraz. To wynik mojej interpretacji, hm, kultury ludzkiej. - Smoków nie ma! To fantazje, bajki, głupstwa! - Fantazje, legendy, mity, baśnie, to część kultury. Ważna część. - Więc możesz przybrać dowolną postać? - W zasadzie tak, tego też można się nauczyć. - Smok pożerający dziewice... Fabo... co my tak naprawdę robimy? - spytała drżącym głosem. - Korzystamy z dobrodziejstw egzystencji antropicznej. Jemy, pijemy, kochamy, szkodzimy, szukamy harmonii przedustawnej, wierzymy, że legendy zawierają szczyptę prawdy, nie chcemy umierać. Bycie człowiekiem jest atrakcyjne, zapewnia różnorodność doznań, i właśnie dlatego nim jestem. - Nie pleć bzdur!! Odpowiedz na pytanie! - krzyknęła. Nie cierpiała, gdy jakikolwiek samiec popisywał się erudycją, a ona nie potrafiła go sprawdzić. Fabo uniósł ramiona w geście bezradności. - Tłumaczę, jak potrafię, ale ty jesteś dzieckiem Boga Wojny, więc nóż do chleba natychmiast kojarzysz z mieczem, a smoka z krwiożerczą bestią. Te dziewczyny... one wszystkie i tak miały umrzeć, ująłem im dzień życia, najwyżej dwa. Tak samo, hm, zawłaszczane przez ciebie dzieci były nieuleczalnie chore i nie było dla nich ratunku. Można ująć to następująco: za dnia jesteśmy ludźmi i żyjemy w cywilizowanym świecie materialnym, a w nocy przenosimy się do jego baśniowego dopełnienia. Świat mitów zawsze spełniał rolę terapeutyczną i pełni ją nadal, więc jako lekarz ordynuję specyfik najlepszy z możliwych. Zastanawiała się chwilę, oddychając szybko i płytko, po czym spytała z gniewem: - Ale po co? Dlaczego w tej grze posuwamy się tak daleko? - Jedynie odgrywamy role, wpisujemy się w mity, które istniały tutaj od dawna. Od tak dawna, że nikt nie wie, skąd pochodzą, ale stanowią nieodłączną część systemu. Barbara upiła wina z pucharu, który nie wiadomo kiedy wyczarował przed nią półnagi kelner o nienagannych manierach. Westchnęła i zapatrzyła się w morze, skąd ktoś powiewał ku niej trójbarwnym proporcem. Przetarła oczy, ale miraż nie chciał zniknąć: na surfingowej desce stała postać w obszernym ubraniu ochronnym, wymachując długim drążkiem z chorągiewką. Bez namysłu chwyciła łopatkę do lodów i odpowiedziała na sygnał, jakby daleki pływak mógł ją widzieć, ukrytą w loży za przegrodą z przyciemnionego szkła. Ale zareagował natychmiast, zmieniając rytm sygnalizacji na bardziej gwałtowny. Barbara cofnęła się, jakby chcąc ukryć się przed wzrokiem dziwnego intruza. - O co chodzi? - spytał Fabo i obejrzał się. Gdy dostrzegł dalekiego surfera, zastygł na chwilę w bezruchu. - Cholera - zaklął. - No tak, wymachiwanie proporczykiem, opowieści o niebie i Zastępach, wszystko razem musiało źle się skończyć. Uciekamy! Chwycił ją za przegub i dosłownie wyciągnął zza stolika, uniósł jak piórko ponad blatem i runął do wyjścia. W drzwiach odbił się od kelnera, wcisnął mu w dłoń banknot i pędził dalej. Barbara najpierw krzyczała i próbowała stawiać opór, ale potem poddała się i nawet pomagała w ucieczce, żwawo biegnąc za smokiem. Jej także udzielił się chłodny strach. Fabo zatrzymał się gwałtownie i przyłożył ucho do podłogi. - Tutaj - wychrypiał, po czym wniknął w warstwę ceramicznych płytek i zaczął zagłębiać się w zbrojoną warstwę nośną budynku. - Za mną, szybko! Uważaj, żeby nie wypaść z kolumny! Stanęła, zdezorientowana. Korytarzem nadchodziła dziwna para, lekko toczona damulka i atletyczny blondyn o szeroko rozstawionych oczach. Barbara poczuła panikę, bo Fabo już znikał, a ona zapomniała, co robić. "Chcę przenieść się niżej, tak, jak najszybciej", pomyślała i w tej samej chwili ześliznęła się w ciemną czeluść. Przemknęła przez szarą warstwę betonu, słysząc z góry zanikający kobiecy krzyk, a siatka metalowych prętów zbrojenia delikatnie połaskotała ją po żebrach. Oczy szybko przyzwyczaiły się do mroku i wtedy zauważyła Faba ostrożnie opuszczającego się wnętrzem jednej z kolumn, podtrzymujących budynek nad wodą. Miała jednak zbyt dużą prędkość, więc nie zdołała zakręcić i wypadła na chwilę poza ściany, przemykając z szalonym przyspieszeniem przez słoneczną przestrzeń, a potem rzadką warstwę morskiej wody. Ponowne wniknięcie w mur kolumny odczuła jako bolesne uderzenie. Pomknęła za Fabem, ból promieniował po całym ciele. Smok zatrzymał się i obejrzał ją. - O mało się nie rozbiłaś, musisz uważać. Tutaj zagraża nie mniej niebezpieczeństw niż w twoim standardowym paśmie percepcji. Poczekaj! - syknął i unieruchomił ją w uścisku sękatych łap, przechylając łeb i nasłuchując. W górze, na wysokościach, rozległ się czysty dźwięk trąbki. - Pewnie zauważył cię, jak wyskoczyłaś z muru. Dalej, za mną! Pociągnął ją za sobą wskroś warstw wilgotnego piasku, potem wpadli w poziome złogi skalne, którymi pomykali niby obszarami chłodnego cienia. Na większej głębokości przelecieli jak widma przez pieczarę, wypełnioną gorącą wodą, a potem wniknęli w gęste, czarne bazalty. Ta szalona ucieczka nic nie dawała, bo za nimi narastał łomot podobny do głuchego tętentu kopyt. Wciąż przyspieszali, aż skały, solanki, łachy piasku i systemy grot zlały się w rozmigotany strumień, w pejcz, który w obłędnym pędzie boleśnie ich chlastał. W końcu smok zwolnił, zatrzymał się i podniósł łapę, dając sygnał do opuszczenia podziemnej krainy. Ostatkiem sił przemieścili się ku powierzchni, wynurzyli z piaszczystego dna, przepłynęli warstwę wody i słaniając się wyszli na plażę, okoloną rumowiskiem skał. Fabo usiadł i dyszał ciężko. Po chwili odezwał się, przekrzykując łoskot przyboju: - Właściwie jesteś już zdrowa, Barbaro, dalej musisz dawać sobie radę sama. Ja... wyjeżdżam. - Dokąd? Nie odpowiedział, tylko wskazał na morze. Z fal wyłaniał się potężny jeździec w zbroi. Woda strumieniami wylewała się spod hełmu i spływała po płycie napierśnej, chlustała po tarczach, osłaniających boki wierzchowca. Wyjechał na plażę, zeskoczył z konia i odrzucił kopię, grubą jak męskie udo. U jej grotu powiewał trójbarwny proporzec. Rycerz wsparł urękawicznioną dłoń na głowni miecza. - Poddajesz się władzy tego świata? - zapytał smoka dudniącym głosem zniekształconym przez osłony. - Ależ tak, Panie Gawein, jeśli to ty nas ścigasz. Nie zamierzam stawiać oporu władzom Sol Sys, zresztą nie miałbym szans. - Też tak uważam - odrzekł rycerz i podniósł przyłbicę. Ujął przewieszoną przez ramię trąbkę i zagrał czysto na tak wysoką nutę, że aż zaświdrowało w uszach. Po chwili nadlecieli Sędzia i Pisarz. - Ach, jak to dobrze, że mamy wreszcie tego Maiorisa, naprawdę doskonale się sprawiłeś, Panie Gawein. Pisz, Pisarzu, co należy, to znaczy najpierw datę - stwierdził Sędzia. Odchrząknął, obciągnął togę i zwrócił się do smoka. - Uprzedzam, że nieprawdziwe zeznania lub zatajanie prawdy mogą spowodować natychmiastową deportację z planety Ziemia w losowo wybrany region wszechświata. W imieniu Anielskich Zastępów proszę o podanie personaliów. - Fabomnuhemun z Systemu 47 Ursae Maioris, pobyt od godziny 22:45,782 czasu Greenwich dnia 17 lipca 1994. - Czy imigracja była legalna? - Proszę - powiedział Fabo i odwrócił łuskę na prawym policzku. Widniała tam okrągła, polichromowa pieczęć Urzędu Granicznego. - Dziękuję. Czy obywatel zawłaszczał dusze? Smok westchnął. - Tak. Nie miałem innego wyjścia. - Czy obywatel wiedział, że to zabronione? - Przecież to się robi nagminnie! - Proszę nie udawać poziomu inteligencji niższego niż faktyczny. Podsądnemu wiadomo, że jest to monopol anielski. - Nie mogłem uwierzyć w prawdziwość tego zarządzenia. - Niesłychany tupet! Przecież zarządzenie obowiązuje od początku naszej ery! - Przybyłem tutaj niedawno. - Proszę wyjaśnić konieczność, według twierdzenia podsądnego, procederu nieuprawnionego zawłaszczania dusz. Smok ponownie westchnął. - Kwestia diety, szanowni panowie. Nie służy mi warzywno-mięsna dieta wegetariańska, potrzebuję czegoś więcej. - Więc podsądny źle wybrał planetę do imigracji. - Niczego innego nie było w promieniu miliarda lat świetlnych, a ludzie gorąco zapraszali, więc skorzystałem. Urządziłem się i nie miałem zamiaru umierać z głodu. - Liczba zawłaszczonych dusz? - Wszystkich?! - Proszę nie żartować, to jest rozprawa sądowa. Od momentu przybycia do Sol Sys, to jasne. - Około sześciu tysięcy. - Słoje kości udowej podsądnego pokazują liczbę sześć tysięcy trzysta dwadzieścia. Czy oskarżony zgadza się? - Tak, może być. - Ostatnia sprawa: skąd pomysł na postać smoka? - Dychotomia tej kultury sugerowała takie właśnie optymalne dopasowanie. W bycie realnym zaspokajałem potrzebę ducha, zaś w mitycznym - ciała. W pierwszym byłem lekarzem, w drugim pożywiałem się. Według podań, smoki zjadają dziewice, więc spożywałem je, pozostawiając dusze na deser. - Zamykam pierwszą rozprawę i otwieram drugą - ogłosił Sędzia. - Kim jest ta kobieta? - To Bachabenduria z Marsa, Sol Sys. - Nie umie mówić? - Umie, ale nic nie pamięta. Syndrom doskonałego zespolenia kulturowego. - Więc dlaczego została czarownicą? - Biorę winę na siebie. W bycie rzeczywistym cierpiała na histerię marsjańską rodzaju wojowniczego. Zaordynowałem leczenie przez zmianę psychicznego klimatu, cyklicznie przemieszczając pacjentkę do bytu mitycznego. Tam pracowała jako czarownica-wolontariuszka, odpowiednio wcześnie znajdując i usuwając wirulentne jednostki małoletnie, ograniczając w ten sposób nadmierny zasięg infekcji. A więc ekstrapolacja konwergencji kulturowej do obszaru maksymalizacji pożytku. - Stwierdzam, że jest to nadinterpretacja podsądnego. Zamykam posiedzenie. Sąd udaje się na naradę, proszę poczekać na ogłoszenie wyroków. Sędzia, Pisarz i Rycerz zastygli w ferującym bezruchu na kilkanaście sekund, po czym Sędzia uniósł zwój, podany mu przez Pisarza, i odczytał co następuje: "Obywatel Fabomnuhemun z Systemu 47 Ursae Maioris zostaje uznany winnym zarzucanych mu czynów. Po uwzględnieniu okoliczności łagodzących Sąd skazuje go na opuszczenie planety Ziemia w ciągu 24 godzin od tej chwili, bez prawa powrotu. Wyrok jest prawomocny. Obywatelka Bachabenduria z Marsa, Sol Sys, zostaje uniewinniona pod warunkiem, że w ciągu 12 godzin utraci zdolność penetracji bytu mitologicznego. Cofnięcie tej zdolności ma spowodować ta sama osoba, która ją wprowadziła. Wyrok jest prawomocny". Pan Gawein zagrał na trąbce, po czym Anielski Zastęp zniknął z pola widzenia. Lecieli na spotkanie nocy, a chłodny jesienny wiatr wypływał naprzeciw szeroką strugą. Na niebie stał księżyc w pełni. - Co to była za gra, Fabianie? - zapytała Barbara. - Farsa, komedia? - Nie, to była prawda. W ramach terapii umożliwiłem ci szersze spojrzenie. Terapii i... sympatii. - Dopiero teraz mówisz? O tej sympatii. - Mówiłem, jak potrafiłem, jesteśmy z innych systemów. - Szkoda, bo mogło być lepiej. A w ogóle to nieźle wszystkim nakłamałeś. No, może ty jesteś jakimś tam imigrantem, w końcu tylko czasami wyglądasz normalnie, ale ja? Wielu jest tutaj takich... obcych, jak ty? - A jak myślisz? Czy twój Maks jest człowiekiem? Albo ten Murzyn farmaceuta z apteki w twoim domu? Czy Frączyński spod piątki? Sama widzisz. Na Ziemi już dawno nie ma ludzi, wszyscy zostali zastąpieni przez przybyszów z zewnątrz, a tubylcze ludzkie dusze, pieczołowicie skatalogowane, oczekują swojego czasu. Na hasło Ziemian, zwane CETI i SETI, rozpoczął się masowy napływ imigrantów i nie było odwrotu, bo w Kosmosie jest cholernie mało przytulnych miejsc. A ponieważ każdy przybysz był innego chowu, dla świętego spokoju przyjęto model cywilizacji miejscowej, antropicznej, zresztą zupełnie dobry. Święty spokój wybrano także dlatego, żeby nie zadzierać z miejscową władzą, która kataloguje wszystkie dusze, zarówno autochtoniczne, jak i napływowe. Imigrantom zazwyczaj to nie przeszkadza, tylko ja mam nieco większe wymagania, bo sporządzam własne katalogi. - Kłamiesz, Fabo. Ja przecież czuję się... ja jestem człowiekiem. - Niektórzy tak się zaadaptowali, że zapomnieli o korzeniach. Jesteś na pewno ładną samiczką, ale, jak mówiłem, z planety Mars. Tam, bezpiecznie zagrzebana pod biegunem, czekałaś od dwóch miliardów lat w zamrożonym jaju na poprawę warunków bytowych. Ziemia nie była daleko, więc starczyło energii twojego żółtka na przeskok, kiedy ludzie zaczęli je drażnić falami o długości 21 centymetrów. - Cała ta filozofia ma chyba niewielki wpływ na życie, które biegnie swoim torem. Czy człowiek jest prawdziwy, czy tylko antropiczny? Dla mnie to kwestia bez znaczenia. Gorzej z tobą, biedaku. Masz kłopoty przez terapię, którą mi przepisałeś, inaczej Zastępy niełatwo by cię znalazły. - Nie przesadzajmy, prędzej czy później i tak by się wydało. Teraz pora znikać, moja droga. Muszę znaleźć spokojne miejsce, zasnąć i przetrwać, jak robiłem już nieraz. Życie we wszechświecie głównie śpi, przeczekuje niekorzystne warunki w stanie przetrwalnikowym, i dlatego niełatwo je odkryć. Niedawno przeprowadziłem symulację i przewiduję rozwój technicznej cywilizacji na Wenus za około miliard lat. Życie rozwinie się tam na drodze ewolucji ze zmutowanej bakterii Escherichia coli, która znajduje się w tej chwili na orbicie okołosłonecznej w zmarzlinie odchodów astronauty Nielsa Armstronga. Już teraz muszę przygotować sobie miejsce w kolejce po wizę, bo inni też prowadzą obliczenia i chcą skorzystać. - Miliard lat oczekiwania? - To naprawdę nic wielkiego, mgnienie w kosmicznych warunkach. Ty zakonserwowałaś się na dwa miliardy latek i wciąż wyglądasz całkiem dobrze, inaczej bym się z tobą nie zadawał. - Będzie mi ciebie brakowało, Fabo. Zostaw mi jakiś prezent albo zrób coś dla mnie. - Nie, Maksa nie ruszę, bo jest moim dawnym kumplem z Procjona. Można powiedzieć, że o przystawianie rogów sam się prosił, więc zrobiłem mu małą przysługę, ale na tym koniec. - Mam coś. Nie cierpię kawałów o blondynkach, może zmienisz mi kolor fryzury na stałe? - Nie chcę cię zmieniać, jesteś w porządku. Mam lepszy pomysł: zmodyfikuję długość fali świetlnej, odbijanej przez ludzkie włosy, i wszystkie blondynki będą wyglądały jak zielone, rude jak kasztanowe, a brunetki staną się fioletowe. Kobiety zrobią się na grynetki, sepitki, umbrynki i bluenetki, mężczyźni podobnie. Mogę eksperymentować, bo Anielskie Zastępy mają swoje własne spektrum widzenia, więc nawet nie zauważą korekty. Zgoda? - W porządku! Ilekroć spojrzę w lustro, pomyślę o Tobie. - Stanę się postacią ze snu, bo zaraz wyłączę ci ziarnko w hipocampie i na dobre powrócisz do swojego standardowego pasma rzeczywistości, gdzie masz obowiązki. Wracaj do męża i swojej Kasztanki, tam jest twoje dobre miejsce. Ale od czasu do czasu odnajdziesz drogę do krainy mitów, ponieważ ona zapewnia równowagę każdemu z osobna i całej rzeczywistości. Do zobaczenia, wojownicza Marsjanko! Pewnie się jeszcze spotkamy, bo życie jest wieczne i niezniszczalne, i pożera coraz więcej bezmyślnej materii prostej. Uściskali się i rozeszli, albowiem na końcu każdej dróżki, drogi czy gościńca wszystkich czeka to samo: rozstanie. Ale zabawne historyjki pozostaną nieodłączną częścią cywilizacji typu ludzkiego, więc będą je opowiadali aż po horyzont czasu antropogeniczni mieszkańcy ziemskiego globu. Oczywiście, także o grynetkach, czyli kobietach kokietujących lokami barwy malachitu. Warszawa, sierpień-grudzień 2000 Andrzej Zimniak 27 ANDRZEJ ZIMNIAK SCHRONISKO Nick otworzył okno i pokój napełniło chłodne górskie powietrze. Las wspinał się korowodem strzelistej zieleni świerków na stromiznę, która zdawała się walić ogromem skalnego masywu wprost na wątłą ścianę budynku. W szczotce igliwia uwięzły kłęby mgły, ziemia i drzewa parowały po niedawnym deszczu. Z gałęzi opadały duże krople. zabielone refleksem mlecznoszarego nieba. Nick wychylił się, wsparłszy łokcie na wilgotnym parapecie. Odetchnął głęboko i poczuł ostrą woń lasu: igliwia, mokrego mchu, zbutwiałego drewna. Jak to wszystko trzyma się na takiej pochyłości? - pomyślał machinalnie, obserwując kurczowo wrzepione w ziemię drzewa. obnażające splątane ścięgna korzeni. Pomiędzy stojącymi dumnie jak kolumny prostymi olbrzymami świerków lekko przysiadły barwne drzewka jarzębiny. Kiedyś Nick porównywał je do płomieni strzelających pośród szarozielunej masy leśnej. Dziś nie mógł zdobyć się na takie skojarzenia widział tylko na wpół martwe liście, ledwie trzymające się gałęzi. Pewnie dlatego, że przyjechał zbyt późno: ostatnie dni października to w górach już początek zimy. Tylko patrzeć, jak któregoś ranka szyby zawiane będą śniegiem, a białe czapy przygniotą gałęzie do ziemi. Tak, i tym razem spóźnił się. Często spóźniał się, czasem o lata, czasem o minuty - efekt bywał podobny. Po prawej nodze przebiegła mrówka. łaskocząca, nieznośna. Strzepnął dłonią, jakby chciał pozbyć się natręta; zawsze tak robił i zawsze potem śmiał się krótko, chrapliwie, bez cienia radości. Mięśnie poczynały palić i drętwieć, zdawały się dzielić na dziesiątki małych kłębków napiętych do granic ostatecznej wytrzymałości materii. Wtedy musiał położyć się. Położyć i myśleć, myśleć za wszelką cenę! ,,Sucha, pustynna planeta pod bladoróżową kopułą nieba. Kruche skały zalegają szkliwem spękanych odłamków jej nierówną powierzchnię, spod hałd błyszczących odprysków wyrastają czarne kominy podskórnych złóż, w których głębi trwają nieodgadnione procesy, przemieszczają się masy materii w konwulsyjnych drganiach trzewi globu. Planeta matka, sucha, surowa, wyniosła. Tu ona wydała życie, swoje ukochane dziecię, wypieszczone, jedyne. Miast oszałamiać świat paletą spłowiałych barw - wielością lichych form, rozmaitością kiepskiego intelektu, zrodziła pośród pustynnych, jałowych wzgórz jedną jedyną - doskonałość". Nick poczuł sztywność zaciśniętych aż do bólu szczęk i delikatne mrowienie wokół warg. Wrażenia te dobiegały go zza ochronnej powłoki, wytworzonej koncentracją myśli i zdawały się nie dotyczyć jego, lecz jakiegoś innego, obcego ciała. Przez lata choroby, wobec której medycyna była bezradna, wyrobił sobie przedziwny odruch obronny: osiągał niemal pełne oderwanie od rzeczywistości, a więc i od chwilowego cierpienia, przez niezwykle intensywne skupienie myśli. Czy myśli? Sam tego nie wiedział. Na pewno nośnikami owego transu były również zwielokrotnione uczucia tęsknoty i wiary, wiary w coś innego lepszego. Drętwota warg powoli nikła i równocześnie ochronny nierealny świat odpływał, rozwiewał się jak mgiełka snu. Gmatwanina białych i brązowych plam z trudem ukonstytuowała się w nieostry jeszcze obraz pokoju z wyciętym jasnym prostokątem okna. Ach tak - pomyślał - jestem w górskim schronisku, przyjechałem tutaj dzisiaj rano. Świadomość miejsca i czasu powracała powoli jak skotłowana fala przyboju, zalewający odsłonięty przed chwilą lśniący wilgocią piasek. Unosząc się lekko na łokciu ostrożnie poruszył prawą nogą. Była jeszcze jak z drewna, lecz spełniała swoje funkcje. Wstał i przeszedł się po izbie, każdym stąpnięciem wyduszając z rozeschłych desek podłoga przeciągłe, podobne do skargi skrzypienie. Znów powędrował myślą pomiędzy odległe światy, aż do wyśnionej planety, zasypanej szkliwem spękanych skał. Wiedział, że według dostępnych danych prawdopodobieństwo jej istnienia jest właściwie równe zeru, lecz wierzył, że gdzieś musiała jednak być, zawieszona pośród obcych słońc w bezkresie przestrzeni, utoczona różowym obłokiem atmosfery. Dlaczego w końcu nie?' Jeśli nie ma jej w pobliżu Ziemi, to znajduje się gdzieś dalej, a jeżeli nie tam, to jeszcze dalej. Przestrzeń jest nieskończona... A jeśli nie jest różowa to może żółta czy czarna. Co za różnica? Nie to jest ważne. Nick odzyskał już pełna sprawność. Nic wiedział, kiedy przyjdzie kolejny atak; następowały coraz częściej, choć zawsze trwały krótko. Wciągnął ciężkie górskie buty. narzucił brezentową kurtkę i wyszedł. Wieczorny las parował i szeleścił tysiącami kropel spadających z ciężkich wilgocią gałęzi. Deszcz ustał zupełnie nawet mlecznobure niebo jakby nieco pojaśniało, u ciężka warstwa chmur przybrała żółty odcień zachodu. Nick szedł szybko wysiłek sprawiał mu teraz wyraźną przyjemność. Krew pulsowała w przyspieszonym rytmie, ciało słuchało każdego rozkazu myśli i było znów młode, las prędko umykał do tyłu. Wilgotne powietrze pachniało świeżym igliwiem i mchem. Kiedyś, dwadzieścia, a może trzydzieści lat temu; było tu mnóstwo jagód. Najwięcej tam, gdzie kończył się już las świerków i zaczynała kocówka. Całe łąki granatowo - złote. od jagód i wrześniowych liści ich krzewów. Jeszcze wyżej, na wypalonych słońcem stokach. rdzaworude jagodziny rodziły wielkie owoce nabrzmiałe sokiem pod pokryty białym nalotem skórką. A najwyżej, wprost nad głową. jaśniał głęboki błękit nieba. przykrywającego wklęsłą misą cały ten świat. pełen zapachu, wiatru, słońca i radosnego wysiłku wspinaczki. Nick poczuł zmęczenie akurat w chwili, gdy doszedł do potoku. Wzdłuż jego brzegów rosły kępy anemicznych jagodzin, pewnie miały jeszcze owoce. Ale komu chciałoby się ich szukać w mokrym gąszczu łodyg, w deszczu kropel spadających za kołnierz? Gdy zatrzymał się tuż nad brzegiem. zmęczenie rozbiegło się po mięśniach nóg łaskotliwymi językami odrętwienia. Potok toczył wodę szklistymi zwałami po obłych kamieniach pośród szpalerów krzewów i paproci. Tu i ówdzie nurt przedostawał się do rozległych, jasnozielonych niecek, na których dnie utrzymywał się piasek kuszący błyszczącymi kryształkami miki. Woda zdawała się tam zatrzymywać w pędzie. dając przybyszowi czas na kąpiel w doskonale wypolerowanej, naturalnej wannie. To było wciąż piękne, także wśród szarzejącego leśnego zmierzchu. choć nawet nie w części tak szokujące doskonałą harmonią i dynamiką jak wtedy, nie tak dawno przecież... Wrócił na ścieżkę, lecz zatrzymał się w pół kroku. Nogi obejmowało wzmagające się drętwienie, wigor sprzed chwili zniknął bez śladu. Las szarzał, za ciemnym zakrętem drogi czaił się głęboki ponury cień. Tak, ale uszedł od schroniska zaledwie dwieście metrów! Solidna wycieczka... Zatrzymał się niezdecydowany. A może oni są tam, na polanie pozostałej po ostatnim wyrębie, zaraz za zakrętem? Zaśmiał się cicho i oparł przedramieniem o mokry świerkowy pień. Niezdecydowanie... Zawsze taki był, od dzieciństwa. Zwykle przeszkadzało w działaniu, lecz nieraz tłumiło nierozważne odruchy i dawało czas na zastanowienie. Zbyt dużo czasu. Kiedyś niezdecydowanie uratowało mu życie. Miał wtedy sześć, może siedem lat. W spiął się aż do nisko biegnących przewodów elektrycznych. Rówieśnicy zachęcali go z dołu. aby ich dotknął. Każdy zapewniał, że on sam robił to już wiele razy. ł tak stał na oparciu ławki pełen strachu i zaciekawienia; kilkakrotnie wyciągał i cofał rękę, pot ściekał mu strużkami po plecach. Bał się dotknąć i jednocześnie ogarniał go wstyd przed porażką. W końcu jednak strach zwyciężył. Właściwie wtedy to był chyba czysty strach, niezdecydowanie przyszło później, wraz ze sceptycyzmem, z nawykiem wątpienia. Nick odepchnął wilgotny pień i zawrócił w stronę schroniska. Może oni rzeczywiście są już tutaj, zupełnie blisko, zaraz na polanie za ciemnym zakrętem drogi'? Opuścili się na ziemię w miejscu, gdzie wyrąbany las odsłonił rosochate, ledwie przyprószone zielenią zbocze. Ich pojazd wypączkował galeriami, owalnymi i prostopadłościennymi konstrukcjami, w których otworzyły się wejścia podświetlone fioletowym blaskiem. Całość sprawiała wrażenie bajecznego zamku wykutego w szarobłękitnej stali. w którym okna jarzyły się niebieskim światłem, tylko trochę jaśniejszym od granatu wieczornego nieba. Wokół budowli tłoczyli się już ludzie: trzęsący się starcy i młodzieńcy, których gładkie twarze mokre były od potu; dojrzałe kobiety o oczach powleczonych szarym smutkiem i mężczyźni, śmiesznie bezradni przy całej swojej samczej arogancji; dzieci, jeszcze nie rozumiejące, lecz już z piętnem strachu odciśniętym na zbyt dużych, poważnych twarzach. Każdy z nich potrzebował czego innego, lecz wszyscy chcieli tego samego. W gęstniejącym mroku Nick dojrzał wreszcie prześwitujące między drzewami żółte plamy świateł schroniska. Przyspieszył kroku i potknął się o ukryty w ciemności korzeń. Z trudem odzyskał równowagę, okupując ją ostrym bólem naciągniętych mięśni. Klnąc pod nosem dowlókł się do kamiennych schodów, wiodących ku wejściu. Oddać ciało do remontu, najlepiej generalnego - śmiał się z własnej nieudolności, wspinając się powoli na górę. Tak, oczywiście terminy są krótkie. Zrobimy pana do piątej, ciało najlepiej postawić tam. na końcu trzeciego szeregu. Proszę się nie martwić, wymienimy wszystko co trzeba, a co się da - zregenerujemy. Duszyczkę zaraz odwieziemy do domu, tam może spokojnie zaczekać: chyba że ma pan coś do załatwienia. wtedy może pan wziąć na parę godzin ciało zastępcze. Tam, pod ścianą, mamy troje rezerwowych: dwie kobiety i mężczyznę. Wszyscy w średnim wieku mało zużyci, z niewielkim przebiegiem... Nie trzeba? Dobrze, o piątej przyślemy kogoś po pana. Oczywiście, dajemy roczną gwarancję! Tak, poczucie humoru było obok niedorzecznej i upartej nadziei jego najsilniejszym atutem. Pozwoliło mu przetrwać niejeden kryzys. W sali jadalnej ciemne, dębowe stoły rozkraczały się pod naporem ludzi, którzy w hałaśliwych grupach łapczywie spożywali kolację. Migały kraciaste koszule mężczyzn niosących talerze ze strawą, znad parujących kubków podnosiły się roześmiane twarze chłopców i dziewcząt, na rozłożonych na gładkich blatach serwetkach kobiety układały posmarowane masłem grube pajdy chleba. W kącie ktoś cicho brzdąkał na gitarze. Nick wszedł w tłum, wgłębił się weń jak w gąszcz szeleszczących łodyg, pokrytych pączkami, kwiatami i owadami, lecz także cierniami z trującym śluzem, w gąszcz pełen basowego brzęczenia polujących owadów i nerwowego trzepotania motyli. W tej chwili gorąco pragnął odnaleźć się w jego wnętrzu, być tam razem z nimi, być jednym z nich. Lecz ślizgał się stale po powierzchni szklanego klosza, a gdy posuwał się do przodu, niewidzialne płaszczyzny rozpychały przed nim ten skłębiony świat, jak burty okrętu prującego wzburzone fale, i był ciągle sam. Sam pośród nieważnych zdarzeń, bezsensownej krzątaniny, morza niechęci i wrogości, w którym tak rzadko i jakby nieśmiało zapalał się tylko na chwilę błędny ognik miłości. Zdawało mu się, że przechadza się bez celu między kiepskimi dekoracjami do jakiegoś chaotycznego przedstawienia pomylonego reżysera. Z mieszaniną niechęci i podziwu graniczącego z zazdrością patrzał na grupę młodych ludzi, którzy nie zdążyli jeszcze strzepnąć z butów kurzu dalekiej wędrówki, zmęczonych. Lecz jakże szczęśliwych. Cieszyli się z każdego drobiazgu, błahego słowa, a właściwie - to szczęście było już w nich wewnątrz, oni mieli je ze sobą na co dzień, i wystarczyło cokolwiek, aby wypłynęło radosną falą istnienia. I wtedy Nick zrozumiał swój błąd. Przyjechał właśnie po chwilę szczęśliwej beztroski. Był tu niegdyś, przecież nie tak bardzo dawno, przy tym samym stole otwierał nożem puszkę konserw wśród śmiechu wesołej kompanii. Teraz żądał od tej sali, tych gór i lasów, aby wykrzesały w jego wystygłym wnętrzu nową iskrę. Pragnął, żeby szczęście przyszło doń z zewnątrz, dałby wiele za jedną jego chwilę, bo przybył tu pusty. Zamówił cokolwiek i usiadł przy wielkim, zgiełkliwym stole. Pora była późna, kolejka przy bufecie zmniejszyła się wyraźnie. Wśród kilku oczekujących osób zauważył dziewczynę niezwykłej urody. Była bardzo młoda, o twarzy prawie dziecięcej, lecz już całkowicie ukształtowane kobiece ciało, długie nogi, wysoko sklepione biodra i sterczące jędrne piersi, żyjące jakby własnym życiem pod napiętym materiałem bluzki, zadawały kłam niewinności oczu. Rozmawiała z o wiele od siebie starszym mężczyzną. który mógł być jej ojcem, a może - był kochankiem? Facet w widoczny sposób dbał o młodzieńczy wygląd: nosił się z zamierzoną niedbałością, w młodzieżowym stylu, poruszał się szybko i energicznie, choć sprawiało mu to nieraz wyraźną trudność. Śmieszne, ostatnie podrygi - pomyślał Nick, stwierdzając z satysfakcją zaprawioną odrobiną żalu, że on sam je sobie darował. Spojrzał jeszcze raz na dziewczynę, teraz już z pewną niechęcią. Była na pewno dość ładna, ale zbyt potężna: wysoka, szeroka w plecach. miała trochę za grube nogi. Z wiekiem roztyje się jak krowa - mruknął niechętnie. Gdy przechodziła obok niego niosąc parujące talerze, spostrzegł, jak bardzo była młoda. To chyba jednak ojciec - pomyślał - albo wyjątkowy smakosz. W czasach kiedy zatrzymałem się tu po raz ostatni, nie byłaś jeszcze planowana, moja mała. Więcej - twoi rodzice pewnie nie znali się nawet, nie mieli pojęcia o swoim istnieniu oraz o przeznaczeniu, jakim było spłodzenie ciebie. Jaka była szansa, że właśnie ich dwoje spotka się w tym określonym celu wśród miliardowej masy ludzkiej? Pewnie podobna do prawdopodobieństwa istnienia jednej jedynej, określonej planety w niezmierzalnym morzu światów... Nick wstał i wyszedł z jadalni, pragnąc jakoś przerwać ten ciąg bezsensownych skojarzeń. Poza tym powinien już być sam - w każdej chwili mógł przyjść następny atak. Pokój pełen był rześkiego, nocnego powietrza. Nick zamknął okno i wyciągnął się na skrzypiącym łóżku, z przyjemnością rozluźniając zmęczone mięśnie. Lubił ten moment, kiedy gasło światło, a pod plecami wyczuwał śliską gładź pościeli, kiedy członki wypełniały się ciężkim, rozkosznym bezruchem. Na szyi dziewczyny widział złoty łańcuszek z krzyżem. Czyżby była wierząca? A może nosi krzyżyk z przyzwyczajenia, dla fasonu, lub po to, aby sprawić przyjemność rodzicom? Na pewno jest jej dobrze z wiarą. Trzeba w coś wierzyć, w coś, co nie poddaje się ocenie zmysłów, gdyż sam świat materialny nie daje żadnej szansy, nie daje nawet nadziei. Pewien filozof napisał, że gdyby życie nie było tylko przejściem, byłoby nieznośne. Coraz częściej myślę, że mógł mieć rację. Właściwie chciałbym wierzyć w Boga - dalej snuł senne rozważania - lecz doszedłem do tego za późno. Światopogląd w ogromnej mierze zależy od wychowania, znacznie mniej od wykształcenia. Wiara leży poza wiedzą, daleko poza nią. Przecież aby być wierzącym, nie trzeba ślepo wierzyć w dogmaty... Czy ta dziewczyna jest szczęśliwa? - zastanawiał się. Wiara na pewno nie jest jej potrzebna do osiągnięcia szczęścia, najwyżej towarzyszy smutkom i żywiołowym radościom. którymi jest wypełniony jej każdy dzień. Wiara potrzebna jest ludziom zamiast namiętności, aby zapełnić pustkę i dać nadzieję. Już zasypiał, gdy nagle zbudził go ostrzegawczy skurcz mięśni. Po prawej nodze przebiegło tchnienie żaru, niewidzialny płomień jął lizać pękającą skórę, wżerać się w miąższ mięśni i ścięgien, wysuszać i palić kości. Z winy półsennych rozważań Nick nie zdążył na czas, lecz teraz, zwarłszy szczęki z całych sił, z największym trudem wyswobodził spętaną oszalałym bólem myśl i skierował ją ku swojej własnej nadziei. "Różowe, zawsze pogodne niebo ugięło się łagodnie i spłynęło miękkim lejem w kierunku otwartego na spotkanie wzgórza, które wyłoniło się spod szkliwa pobrużdżonej powierzchni planety. W miejscu zetknięcia działo się coś dziwnego, zachodziły niezrozumiałe procesy tworzenia, materia przeobrażała się w struktury wyższego rzędu, stawała się powolna Istnieniu, które kształtowało ją wedle swojej chwilowej potrzeby. Lśniący, pełen pylistych zawirowań obłok, który powstał w tym procesie, uniósł się błyskawicznie w różowy przestwór nieba i połączył z nim tysiącem świetlnych wypustek. Ogromna antena, zakończona żywymi receptorami, odczuwała najodległejszą skargę Wszechświata, wyławiała z dalekich zakątków Galaktyki każdy szept czułości, spazm rozkoszy, lecz przede wszystkim krzyk bólu i płacz duszy. A potem wirujący obłok podzielił się na setki świecących punktów, które rozjarzając się do białości pędziły coraz szybciej przez kosmiczną pustkę, pogrążając się w końcu w nurtach ponadświetlnych wiatrów kosmicznych, aby zdążyć na czas i być tam, gdzie być powinny i gdzie były potrzebne. Aby ukoić ból i zapełnić nadzieją puste dusze". Nick obudził się, gdy słońce stało już wysoko. Słońce! Jakaś radosna struna nieśmiało zadrgała w jego piersi. Koniec słoty i deszczu. Może na krótko, więc trzeba to wykorzystać. Po wczorajszym niezwykle silnym ataku odczuwał wciąż osłabienie. Ubierał się więc powołi, mimowiednie rozmyślając o Różowej Planecie. Może ona naprawdę istnieje? Bzdury ~ Ale przecież wystarczy mocno uwierzyć... Lecz i na to nie .mógł się zdecydować. Znów sceptycyzm i niezdecydowanie! Nie był w stanie ani wyrzec się tej wiary ani przyjąć jej bez zastrzeżeń. I wtedy stało się coś dziwnego, nastąpiło jedno z tych rzadkich zdarzeń, których wpływ nie ogranicza się tylko do chwilowego oddziaływania na zmysły. W słoneczną przestrzeń za otwartym oknem popłynął dźwięczny, dziecięcy śpiew. ruty znanej melodii, w którą ten świeży głos, a może i górskie hale. i wesoły blask słońca tchnęły nową. wspaniałą treść. Nick podszedł wzruszony do okna. Hale rozśpiewały się tysiącem srebrnych dzwonków, zupełnie tak, jakby wskrzeszone nieznaną mocą młode pędy traw i pękające pąki kwiatów odpowiadały własnymi głosami, a zwielokrotniony dziecięcy, łamiący się, ciepły śpiew płynął coraz dalej i zdawał się sięgać słońca. Nick pomyślał, że warto było przyjechać już po to tylko, aby usłyszeć taką melodię. I że, być może, właśnie w tej chwili dotarł do niego promień wysłany z dalekich światów. ANDRZEJ ZIMNIAK SPOTKANIE Z WIECZNOŚCIĄ - Phil... czy wciąż utrzymujemy się na środku Rzeki? - głos Heleny był cichy i lekko zachrypnięty. - Chyba widzisz - odparł opryskliwie, wpatrzony w falujące na zielonym ekranie linie. Prawą dłoń zacisnął tak mocno na dźwigni awaryjnego sterowania, że zbielała, nieruchoma pięść wydawała się jak wykuta z marmuru. - Autopilot? - nie wytrzymał Walt. - Wyłączyłem - Philip również nie silił się na budowanie okrągłych zdań - za dużo obwodów kontrolnych. Powierzchnia sufitowa sączyła do sterowni mdły, fioletowy blask o natężeniu ledwie wystarczającym do rozróżnienia poszczególnych przycisków i dźwigni. W dusznym powietrzu unosił się wciąż jeszcze nikły, lecz wyraźnie wyczuwalny zapach smarów i przegrzanej izolacji kabli elektrycznych. - Według szacunkowych obliczeń za sześćdziesiąt sekund odnoga C-12 do zastoiska wokół Czerwonego Karła X-KL-139... - mówiła Lorna powoli i sennie. Walt spojrzał badawczo na jej siną w tym upiornym świetle twarz. Znowu plynn - pomyślał. - Włącz komputer! - warknął Philip. Powolnym ruchem wyciągnęła ramię, dbając o to, by dłoń zwisała luźno, a wypielęgnowane palce zawijały się lekko ku górze. Wciąż ta cholerna kokieteria - Walt poczuł błyskawicznie narastającą wściekłość - ta idiotka nawet w trumnie będzie musiała wyglądać pociągająco! Kontrolny segment centralnego komputera rozjarzył się błyskami lamp sygnalizacyjnych - wydawało się, że wszystko jest w porządku. - Statek do skrętu w C-12 w kierunku X-KL-139 - Lorna nadal nie objawiała pośpiechu, a może to tylko nerwy Walta odmawiały posłuszeństwa? - Włącz autopilota - matowy głos o nosowej, telefonicznej modulacji wypełnił sterownię. Philip gwałtownie szarpnął dźwignię - kilka tarcz wskaźnikowych rozjarzyło się zielonym blaskiem. Ostatnia rezerwa - jęknął. - Możliwe wejście w C-12 za dwadzieścia osiem sekund. Sterowanie chwytakami energii. Prawdopodobieństwo awarii zero koma cztery. Czekam na potwierdzenie. - Wykonuj manewr! - Czekam na potwierdzenie... - Dowódca statku do centralnego komputera: wykonaj manewr wejścia w odnogę C-12! - Philip prawie krzyczał, zupełnie wyprowadzony z równowagi. Walt nigdy nie widział go w takim stanie. - Przejmuję sterowanie statkiem - oznajmił jednostajny, bezosobowy głos. - Będę meldował na bieżąco. Pełna gotowość do wykonania manewru. Schodzę z głównego nurtu. Siedzieli sztywno w fotelach, dłonie nerwowo zaciskały się na oparciach. Dobrze wiedzieli, że to ich ostatnia szansa. - ...dwanaście sekund do zwrotu. Dalej Rzeka ciągnęła się dziesiątkami lat świetlnych, rosnąc i potężniejąc, nabrzmiewając dopływami z młodych lub ekspandujących słońc, gnała gdzieś w głąb Galaktyki ogromniejącym strumieniem energii. - ...dziesięć sekund. Statek na skraju głównego nurtu z dopuszczalną granicą tolerancji... Lecz nigdzie po drodze, aż do granicy ludzkiej penetracji, nie było tak korzystnego wyjścia. - ...sześć sekund... Opuścić rzekę można zawsze, lecz co w ich sytuacji da wyjście choćby nawet o pół roku świetlnego od jakiejś gwiazdy? - .. . trzy sekundy. .. Wejście do tej odnogi otworzyła im chyba Opatrzność. Tak, Walt modlił się teraz jakimiś dziwnymi, wymyślonymi na własny użytek słowami. Odnoga i zastoisko energii, z którego wyciekają drobne strumyki, dając początek nowym rzekom... Cud, po prostu cud, że właśnie tutaj... - ...zero! Teraz. Lecz jeszcze istnieją, trwają w tym cyrkowym, fioletowym świetle, cztery zastygłe w bezruchu sylwetki, każde z nich ze swoim dzikim, zwierzęcym pragnieniem życia dalej, życia za wszelką cenę, jeszcze choćby przez rok, dwa, może dziesięć... A przecież jest więcej niż pewne, że już niedługo... Lecz żyją! Nie rozerwały ich na strzępy potężne wiry, których energia mogłaby zmiażdżyć całe planety, nie zgniotły kruchych osłon statku turbulencje, zawsze występujące przy każdym rozwidleniu czy dopływie. Przedostali się. - Jesteś wspaniały, komputerku. Dałabym ci wszystko, czego byś tylko zapragnął - Lorna pierwsza przełamała zastygłą wokół nich ciszę, pieszcząc długimi palcami wypukłości osłon lamp sygnalizacyjnych. Jej głos łamał się ze wzruszenia. Napięcie ostatnich chwil nagle znikło, zamieniło się w euforyczne podniecenie. - I ja też, i ja też!! - histerycznie piszczała Helena. Rzuciła się na monitory, rozpłaszczając białe dłonie na ekranach. - No masz, malutki, spróbuj... - Właściwie dlaczego komputery buduje się bez odpowiedniego osprzętu pomocniczego? To przecież nic trudnego, mała przystawka... Wszak maszyny zastępują ludzi, zwłaszcza niektórych... - z Lorny opadła już niedawna ospałość, patrzyła teraz wyzywająco w stronę Walta. - No, dość tego, nie szaleć, na miejsca! - krzyknął Philip, rozprostowując zgarbione plecy i przeciągając się, aż zachrupały stawy. - Helcia, skończ zaloty, bo stanę się zazdrosny i rozwalę tę maszynkę. - Co z energią? - Walt zaczął przychodzić do siebie. - Do licha! Lorna, natychmiast wyłącz komputer! otrząsnął się Philip, przerzucając dźwignię autopilota. Dwa sektory zgasły jak zdmuchnięte nagłym przeciągiem roje świeczek. - Dobra. Walt, przejmij ręczne sterowanie. Ty jesteś dobry w takich wąskich kanałach. - Przejmuję - uchwycił dźwignię i uruchomił mechanizm. Zielone oko ekranu rozbłysło plątaniny przelewających się linii, przypominających delikatnie falujące, smukłe wodorosty. - Włącz filtry, duszę się - prosiła Lorna. - Niema mowy - Philip otarł pot z czoła. - Dopiero za godzinę. Wytrzymasz. - Sadysta. - Może mam ująć energii deakceleratorom, żeby nasza ślicznotka mogła odetchnąć zapachem morskiej bryzy? - tłumaczył Philip swoim sposobem, nie żałując nieszkodliwych złośliwości. - Już dobrze, szefie. Wiem, że jesteś najmądrzejszy. - Zajmij się czymś, na przykład poczytaj nam o tym Czerwonym Karle - wskazał na ekran. - Poczytaj...? - Tak, wieziemy podręczną bibliotekę, przygotowaną właśnie na takie wypadki. - Mam lepszy pomysł. Prześpię się. - W porządku. Przynajmniej nie będziesz marudzić. - Czy ja_ też mogę? - Helena uniosła swoją płaską, bladą twarz, która Waltowi zawsze kojarzyła się z tarczą zegara. - Chyba nie będę potrzebna... - Walt...? Philip wolał podzielić odpowiedzialność. - Niech śpią, będziemy zmieniać się co godzinę. Jeszcze jakieś pół doby i osiągniemy zastoisko, a później skok na orbitę Karła już kosztem jego własnej energii. - Dobra. Śpijcie sześć godzin - uciął Philip - potem zmienicie nas. W rejon zastoiska wchodzimy w pełnej gotowości, nie wiadomo, co tam napotkamy - był wystarczająco ostrożny, a jednocześnie szybki w podejmowaniu decyzji, aby zostać zupełnie niezłym dowódcą. Kobiet nie trzeba było ponaglać - prawie jednocześnie opuściły oparcia foteli i założyły opaski hipnotyczne. Ciszę sterowni wypełniły ich miarowe oddechy. Walt pilotował spokojnie, naprowadzając statek ciągle na główny nurt, skąd uparcie spychały go drobne zawirowania. Umiejętnie omijał większe turbulencje i uskoki, mogące zagrozić ochronnemu pancerzowi pól siłowych. Plątanina wiotkich linii zamazywała się coraz częściej, powieki ciężko opadały na bolące oczy. - Mów coś - czuł, że usypia. Olbrzymie napięcie kilku ostatnich dni dawało znać o sobie. - Tak, tak - Philip niechętnie uniósł głowę; on też miał dosyć. - Pamiętasz coś o tym Karle? - Nic. Kto mógłby przypuszczać... - No pewnie. Tylko tak pytam. Ja też znam zaledwie jego symbol. - Możemy na chwilę włączyć... - Nie, to zbyteczne. I tak nie jestem pewien, czy zdołamy pokryć w pełni deakcelerację aż do momentu wejścia na orbitę. - Jak to, nie jesteś pewien? Przecież przyspieszenia rozerwą nas na strzępy. Phil, to są prędkości przyświetlne... - Nie jestem dzieckiem, nie musisz mi tego tłumaczyć - żachnął się i gwałtownym ruchem wyłączył i tę namiastkę oświetlenia, która mdłym blaskiem dotychczas napełniała kabinę. Teraz tylko jeden ekran na zielono barwił ich zmęczone twarze. - Lorna jest jakby trochę nie w formie - niezbyt zręcznie zagaił Philip. Walt drgnął lekko, co nie uszło uwadze tamtego. - Zdarza się każdemu - mruknął. - A kobietom co dwadzieścia osiem dni, nie licząc okresów melancholii. - Coś taki na nią cięty? - wpadł mu w słowo. - Ona wyraźnie cię lubi... - A ja, wstręciuch, nie porywam jej natychmiast do łóżka, prężąc męską pierś i nie sprawdzam się przynajmniej przez osiem godzin na dobę? O to ci chodziło? - Walt był zły, że dał się wciągnąć w tę rozmowę. - Mój drogi - Philip wydawał się zaskoczony jego nagłym wybuchem - uważaj na stery. - Nie obawiaj się. - Wiem, że to są sprawy osobiste... - Więc zmieńmy temat. - ... ale jako dowódca chciałbym ci o czymś przypomnieć - dodał już bardziej oficjalnie. - Wiesz, dlaczego loty załogowe wykonuje się mieszanymi żeńsko- męskimi czwórkami? - Wiem i wszystko rozumiem, ale zrozum i mnie, Phil zmienił ton, mówił teraz na pozór spokojnie, tak jakby tłumaczył jakiś prosty problem średnio rozgarniętemu uczniakowi. - To nie jest obowiązek, żaden regulamin ode mnie tego nie wymaga. - Jego twórcy sądzili, że wystarczy nie zabraniać. - No i widocznie omylili się, przynajmniej w tym jednym przypadku. - Ciekawe... - mówił Philip jakby do siebie. Dotychczas cieszyłeś się sławą niezłego kobieciarza, no i wasza matrymonialna korelacja komputerowa także wypadła nie najgorzej... - Takie rzeczy też się analizuje? - Walt spróbował udać zdziwienie. - Mój drogi - Philip zaczerpnął stęchłego powietrza i zakrztusił się - nie doceniasz tego aspektu sprawy. Na Ziemi możemy bawić się w fałszywą kokieterię, ale tutaj, w warunkach najwyższego obciążenia psychicznego i ustawicznego zagrożenia, liczba stresów musi być zredukowana do minimum. Psychofizjologiczne potrzeby organizmu powinno się zaspokajać w maksymalnie możliwym stopniu. - Czyżbym źle wypełniał obowiązki? - z głosu Walta znów przebijało zniecierpliwienie. - Nie o to chodzi. Ty i Lorna jesteście w ciągłym stresie, nie zaspokojeni, błądzicie myślami daleko, słowne utarczki są na porządku dziennym. Trudno w tym przypadku mówić o zgranej załodze, choć służbę pełnicie poprawnie. Może nadejść chwila próby, kiedy właśnie zabraknie nam tego jednego kwantu wytrzymałości psychofizycznej, którą niepotrzebnie trwonicie... - A czy nie pomyślałeś o tym, że gdyby wszystko poszło po twojej myśli, mogłoby być jeszcze gorzej? Że intuicyjnie bronimy się przed zupełną klęską? Że coś tu nie gra? - To ty się bronisz - mruknął i zaniósł się suchym kaszlem. - Może jednak włączymy filtry? - Mówiłeś, że za godzinę - odparł Walt ze złością. Może zmniejszysz moc deakceleratorów? - Nie rzucaj się, stary. Zrozum, że ja chcę tylko dobrze i jako człowiek, i jako dowódca. - Może byś sam spróbował z obiema, jeśli tak ci to leży na sercu? - To jest wyjście, ale w sumie spowodowałoby więcej złego niż dobrego - odparł poważnie. - Myślałeś o tym? - Walt odwrócił się nagle, na chwilę zapominając o sterach. Czuł żal i najzwyklejszą zazdrość. - No widzisz - zaśmiał się Philip - sam pomysł cię denerwuje. Nie, nie martw się, nie będzie tutaj układów trzy do jednego. - Jest to mi najzupełniej obojętne - burknął i ujął ster. Na ekranie coraz szerzej rozlewała się czerwona plama zbliżającej się gwiazdy. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - Śpią jak zabici - Helena pełnym krytycyzmu spojrzeniem obrzuciła wypoczywających mężczyzn. Puściła drążek sterowy, który zaczął przechylać się na boki, jak gotujący się do ataku grzechotnik. - To zabawne - Lorna mówiła powoli, swoim zwykłym, sennym głosem - ale w trakcie głębokiego hipnotycznego transu bardzo łatwo byłoby poderżnąć im gardła. - Zwariowałaś?! Twoje żarty nie są najlżejszego kalibru. - Już dobrze, nie będę cię straszyć. Tylko, widzisz, to niezupełnie był żart. Czasem przychodzą mi na myśl takie głupstwa. - Naprawdę zaczynam się ciebie bać. Philip powiedziałby, że jesteś niezrównoważona psychicznie. - Do diabła z Philipem! Cytujesz go jak wyrocznię. - No tak - westchnęła - o Walcie nie powiedziałabyś w ten sposób. - Powiedziałabym dokładnie to samo - odparła chłodno. - Poza tym to nie twój interes. - Przepraszam - bąknęła Helena, czerwieniąc się lekko, lecz nie spuszczając ciekawego wzroku z twarzy koleżanki - nie chciałam cię dotknąć. - Czym miałabyś mnie dotknąć? - wydęła wargi Lorna. - Co właściwie dzieje się na zewnątrz? spojrzała w zielonkawe oko ekranu. - Nic ciekawego. Dryfujemy do brzegu zastoiska. Może zbudzimy naszych panów? - Tak... nie, na razie nie. Po co? - No, trzeba wyjść w przestrzeń z tego bajora. - Możemy zrobić to same. Nawet regulamin przewiduje takie sytuacje. - Lecz tylko wtedy, gdy ryzyko jest mniejsze od jednej setnej. - Poradzimy się - Lorna przerzuciła dźwignię komputera i podała parametry operacji. - Ryzyko manewru mniejsze od trzech razy dziesięć do minus trzeciej - meldował bezosobowy głos limitowane niezawodnością podzespołów statku. Wyjście można rozpocząć za pięćdziesiąt dwie minuty. Okres trwania manewru: cztery koma pięć. Wielkości czasowe podane w zaokrągleniu w górę do pół minuty. - Wyłącz go, szkoda energii. - Dobrze, już się robi. Może astronom rozejrzy się po okolicy? - Po co? - Helena wzruszyła ramionami. Nie znosiła, jak ktoś wtrącał się w jej profesjonalne sprawy. Zresztą jak wszyscy członkowie załogi. - Ach, chciałam po prostu zobaczyć tego Karła. To takie piękne: czerwone morze płomieni... - Co za romantyczny cybernetyk. Powinnaś była zostać poetką - roześmiała się Helena. - Masz swojego Karzełka - włączyła boczne ekrany. Na jednym z nich zapłonęła czerwona tarcza gwiazdy. - Za każdym razem urzeka mnie taki widok. Czy tam, w temperaturze sześciu tysięcy stopni, mogłaby istnieć jakaś forma życia? - Pięciu tysięcy dwustu - poprawiła Helena, odczytując dane. - No, wszystko w normie. Natężenie promieniowania na zwykłym poziomie, obecności meteorów ani obłoków gazowych nie stwierdzono. Obserwacje poczyniono zgodnie z regulaminem. Zadowolona? Lorna nie odpowiedziała, wpatrzona w pałający czerwonym blaskiem ekran. Zupełnie jakby dostrzegała jakieś potwory, przemykające pośród plazmowych chmur. - Aha, zapomniałam o mapie gwiazdowej. Ale do tego potrzebny mi jest twój komputer. Hej, zbudź się, marzycielko! Lorna drgnęła i spojrzała nieprzytomnym wzrokiem. - Oj, naprawdę potrzebny ci... - mruknęła Helena, lecz w porę ugryzła się w język. - Włącz komputer, cybernetyku. - Dobrze, nie krzycz tak. - Helena do centralnego komputera. Symulowany i rzeczywisty obraz mapy nieba na monitor trzeci komenderowała. - Sprzężenia sektorowe, przesunięcie fazowe wibracyjne uruchamiane ręcznie. - Dlaczego nie puścisz analizatora? - Za dużo żre. - Przecież za godzinę otworzymy anteny. - To dopiero za godzinę. Wolę nie ryzykować. Helena dostroiła obraz, zoptymalizowała wzmocnienie. Gwiazdy rozpaliły się nienaturalnie mocnym blaskiem, wyglądały jak garście lśniących pereł rozrzuconych po czarnym aksamicie. Po włączeniu wibratora obydwa nałożone na siebie obrazy: rzeczywisty i symulowany, desynchronizowały się pionowo z dużą częstością, co dawało wizualny efekt migoczących przecinków w miejscu niedawnych świetlnych punktów. To wszystko podoba mi się coraz bardziej - sennie myślała Lorna. Przynajmniej od strony kolorystycznej: na tle czarnego,, naznaczonego niebieskimi lampkami nieba jasny węzeł włosów Heleny, z boku zaróżowiony blaskiem Czerwonego Karła, świecącego z sąsiedniego ekranu... A może wziąć już plynn? Wtedy w przestrzeni zaczną krążyć niebieskie gazowe latarnie z płomykami jak sople lodu, a włosy dziewczyny rozwieje gorący wiatr od słońca, buchającego splotami czerwieni ze wszystkich monitorów. - ...już niedługo. A ta wariatka śpi! - Słucham? - Lorna z trudem otrząsnęła się z sennego zamroczenia. - Jeśli myślisz, że sama wyprowadzę statek z tego cholernego zastoiska, to naprawdę jesteś w błędzie. Natychmiast budzę Phila i Walta. - Nie - zaprotestowała słabo. - Poczekaj, już wszystko w porządku. Tak długo zmieniałaś sektory, że zdrzemnęłam się trochę. - Raptem pięć minut. A tak w ogóle to Phil powinien cię zbadać. Wyglądasz nieszczególnie - Helena patrzyła na nią ze złością. - Robił to już kilka razy. Nie o takie badanie mi chodzi - uśmiechnęła się Lorna. - Domyślam się - rozchmurzyła się wreszcie. - No, weź się w garść. Za dziesięć minut wychodzimy w przestrzeń. Ale zrobimy im niespodziankę! Wskazała na śpiących i po dziecinnemu klasnęła w dłonie. Plynn! Trzeba go zażyć. Senne otumanienie, powracające falami, to znak, że już. Potem wszystko przybierze inne barwy, no i ten blask, chlustający jak przez otwarte w słoneczny dzień okna! Walt stanie się męski, szeroki w barach, piękny... Musi być dla niego dobra, cała złość i żal pójdą w niepamięć, każde spojrzenie wywoła dziwny, niepokojący dreszcz... - Chociaż i tak zbudzą się, mają program - głos Heleny dobiegał z daleka, jakby przebijał się przez grubą ścianę. - Ale już po wyjściu. Raz się przeliczyli - odparła _z przewrotnym zadowoleniem. Wszyscy powoli głupiejemy w tej kosmicznej izolatce - pomyślała nie bez odrazy do siebie i do nich wszystkich. - To niemożliwe! - podniesiony głos Heleny wpadł w wiercący uszy dyszkant. - Co? - niezbyt przytomnie burknęła Lorna, lecz zaraz zobaczyła go: na tle migoczących jak bożenarodzeniowe świeczki niebieskich ogników lśnił wyraźny, silnie promieniujący punkt świetlny. - Przeoczenie przy sporządzaniu mapy? - Jak można nie zauważyć gwiazdy - ...Helena do centralnego komputera. Sprawdzić punkt o największej jasności w sektorze E-5 trzeciego ekranu. - Źródło światła pierwszej jasności gwiazdowej komunikował matowy głos - nie występujące na mapie symulacyjnej. Sugestie: pomiar odległości i badania teleskopowe. - Tyle wiem sama. No, moja miła, co o tym myślisz? odwróciła się do Lorny. - Nowa gwiazda, dotychczas nie skatalogowana? Planetoida? - Ten Karzeł nie ma planet ani planetoid. - Teleskop rozbity... ale można próbować zmierzyć odległość. - Na to też wpadłam. Pierwszy namiar już mam. Zobaczę, może da się uzyskać szacunkowy wynik. Chociaż wątpię, bo przy odległościach tego rzędu... Chwilę manipulowała przy aparaturze, po czym spojrzała na Lornę nie widzącym wzrokiem, jakby wypatrywała kogoś daleko za jej plecami. - I co? - nie była w stanie powstrzymać cisnącego się na usta ziewnięcia. Helena nie odpowiedziała i znów pochyliła się nad aparaturą. Ciche miauknięcia sygnalizacji kontaktowej włączanych obwodów układały się w jakąś dziwną, przypadkową melodię, w kosmiczną kołysankę... - To coś jest tutaj - jej głos był zduszony, słowa z trudem przechodziły przez gardło. - Na orbicie wokół Karła, niecałe sto milionów kilometrów od nas. Lorna czuła wagę wypowiadanych słów, chociaż doznania z zewnątrz musiały przebijać się do niej przez coraz szczelniej zamykającą się powłokę, przez duszny kokon z gęstej, splątanej przędzy. Wstała i chwiejnym krokiem przeszła do toalety. Z niklowanego pudełka wyłuskała sztywnymi palcami małą drażetkę i włożyła do ust. Nie mogła przełknąć, suchy język z trudem dotykał podniebienia. Wreszcie rozgryzła; rozlewającą się po ustach gorycz wypłukała pijąc łapczywie letnią wodę wprost z kranu. Stanęła za Heleną, oparła się o krawędź fotela. W ciemnej tafli ekranu, pośród srebrnych okruchów gwiazd, widziała siebie: wysoką i smukłą, z dumnie uniesioną głową i ciemną falą rozpuszczonych włosów. Zdawała sobie sprawę ze swojej urody: była piękna i na Ziemi, i tutaj. Więc dlaczego... ale to przecież nieważne. Zaraz zbudzi go, a potem wystarczy spojrzenie czy dotyk dłoni, aby odczuwać to samo, co w najbardziej szalonym uścisku. - Co znalazłaś? - spytała Heleny, patrząc z wyższością w jej płaską twarz. I ten kartoflowaty nos, nie, nie rozumiem, co Phil w niej widzi - myślała z dezaprobatą. Tylko włosy ma ładne, złoto i szkarłat, rozwiane teraz gorącym wiatrem. - Ten ob... biekt musi promieniować albo ma olbrzymią powierzchnię - Helena jąkała się z podniecenia, tym razem nie zwracając większej uwagi na euforyczny stan towarzyszki. - Ja... kaś nie skatalogowana stacja badawcza? Może boja sygnalizacyjna? Zbudź ich, Lorna, n... na miłość boską... ! - Nie ma mowy - rzuciła zdecydowanie, siadając w fotelu i zapinając pasy. - Natychmiast wychodzimy z tego bajora, bo zdryfujemy znowu na sam środek. Lorna do centralnego komputera! Polecam przeprowadzenie operacji wyjścia z zastoiska energii w przestrzeń. - Przyjąłem. Wobec braku szczegółowych instrukcji przeprowadzam najprostszy wariant manewru. Przejmuję sterowanie statkiem. - Czyś ty naprawdę zwariowała? Przecież to jest... niedopuszczalne - Helena aż uniosła się w fotelu. - Zapnij pasy! - ...będę meldował na bieżąco. Rozpoczęcie manewru za cztery minuty. Procedura standardowa: hamowanie chwytakami energii do szybkości zero względem zastoiska i wyjście za pomocą napędu fotonowego. Uwaga: stan zapasu energii krytyczny. Wyjście na minimalnej prędkości, czas trwania: piętnaście minut... - Przecież należy ogłosić gotowość drugiego stopnia! Prz... ed nami nieznany obiekt. - Przyjmuję pełną odpowiedzialność. Nie możemy odwlekać ładowania baterii. - To ty mówisz o odpowiedzialności?! Popatrz na siebie... - nie wytrzymała Helena. - Nie dyskutuj - Lorna tylko nieznacznie podniosła głos. - Phil zrobiłby w tej sytuacji to samo. Żeby cokolwiek przedsięwziąć, musimy jak najprędzej mieć energię. Inaczej jesteśmy tylko unoszoną przez prąd łupiną. Zaś jeśli chodzi o myślenie, robię to teraz znacznie sprawniej od ciebie i świetnie o tym wiesz zakończyła, akcentując ostatnie słowa. Helena zacisnęła dłonie, lecz przemogła się i zapięła pas. W kabinie zawisła ciężka cisza. Czerwony blask, wypełniający sterownię, był jak łuna dalekiego pożaru. Lorna przez półprzymknięte powieki widziała pełgające po ścianach i suficie płomienie, liżące pulpity i ekrany, wysuwające gorące języki w ciemną przestrzeń, w stronę rozsypanych pośród czerni brylantów... Walt... gdzie on jest teraz, chciałaby dotknąć jego szerokiej, włochatej piersi, unoszonej miarowym oddechem... - ...Uwaga, za pół minuty uruchamiam silnik fotonowy. Wszystkie konieczne do przeprowadzenia manewru podzespoły pracują normalnie. Uwaga, za dziesięć sekund uruchamiam silnik.... Zaraz znajdą się w przestrzeni i będą mogli rozłożyć _ potężne lustra pól, chłonących energię. Promienie Karzełka przydadzą się na coś, zamiast ginąć w dalekiej pustce - ułożyła wygodnie głowę i rozluźniła mięśnie. Niewielkie, lecz ostre szarpnięcie, niecałkowicie skompensowane przez deakceleratory, lekko podrzuciło jej bezwładne ciało, przeniknęło nerwy skurczem strachu, spłynęło gorącym prądem po brzuchu, aż zabolało dziwnie i piekąco, ale jeszcze nie była to rozkosz, bo zbyt wiele miała w sobie lęku. - ...Statek opuścił zastoisko energii i znajduje się w wolnej przestrzeni. Manewr przebiegł bezawaryjnie... - Lorna do centralnego komputera: rozepnij maksymalną liczbę pól energochłonnych do ładowania baterii. - Rozpinam dwa pola, mechanizmy trzech pozostałych wymagają naprawy. Przystępuję do ładowania baterii. - Możesz ich budzić - pozwoliła Helenie, która i tak już klęczała przy fotelu Philipa, ściągając z jego głowy hipnotyczną opaskę. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Wisiała przed nimi jak wielka dojrzała brzoskwinia, lekko spłaszczona żółta kula skąpana w jasnym cynobrze, z bladymi, przesiąkającymi od wewnątrz, rozmytymi plamami rumieńców. Jej dziwnie gładką, nie zrytą meteorytami i nie pokruszoną erozją powierzchnię otulała gruba warstwa ciężkich, mało aktywnych gazów. - Co o tym sądzicie? - spytał ostrożnie Philip zaraz po dokonaniu wstępnych obserwacji. - Nie skatalogowana planeta - Helena lubiła zabierać głos jako pierwsza. - To jasne - żachnął się. - Co więcej? Lorna zajęta była głównie Waltem, ale równocześnie bezwiednie śledziła wątek prowadzonej rozmowy i obserwowała wyświetlane na ekranie wyniki automatycznie prowadzonych badań i analiz. Jak zwykle w tym stadium pobudzenia, wszystkie zmysłowe kanały percepcyjne miała szeroko otwarte. Odezwała się głębokim, lekko drgającym głosem. - Według mnie istnieją tylko trzy możliwe wyjaśnienia. Po pierwsze: planetę z jakichś bliżej nie określonych powodów pominięto przy sporządzaniu mapy Kosmosu... - Bzdura - wpadł jej w słowo Walt. - Przeoczenie globu takich rozmiarów jest niemożliwością. - Lorna nie mówiła o przeoczeniu - wtrącił Philip. Chodzi o pominięcie, co jest znacznie szerszym pojęciem. - To też nie wydaje się logiczne. Dalekich kosmicznych ekspedycji już od dawna nie dzieli się na cywilne i wojskowe. Dysponujemy zawsze pełnym zasobem informacji. - Istnieje też ewentualność - Lorna mówiła półgłosem, jakby do siebie - przechwycenia globu przez Karła już po sporządzeniu mapy. Planeta mogła być kosmicznym podróżnikiem lub przybłędą, zależnie od punktu widzenia. - Tak, to jest możliwe. Trzeba porównać składy chemiczne planety i gwiazdy - Philip, zafrasowany, pocierał dłonią policzek. - Dotychczas nie ustalono definitywnie, czy nasz Księżyc został kiedyś przechwycony przez Ziemię, a wy chcecie tutaj... - Walt był wciąż kontra. - Tutaj problem może być prostszy - uciął Philip. Jaka jest trzecia hipoteza? - zwrócił się do Lorny. - Trzecia mieści w sobie wszystkie pozostałe, na których przedstawienie nie stać nas w tej chwili wydęła wargi w bezgłośnym uśmiechu. - Bo chyba nie sądzisz, że właśnie dotarliśmy w tych dywagacjach do granic pomysłowości Natury? - Nie czas na zabawę w słowa - burknął Walt. - Co robimy? - Należy skompletować standardowy zespół danych o planecie i po powrocie nanieść go na mapę. To chyba nasz obowiązek - Helena nie miała wątpliwości. - Też tak myślę - przytaknął Philip. - Tym bardziej że automaty nie uporają się tak szybko z usterkami naszego statku. Paskudnie nam się wtedy dostało. Czy są pytania? - Ponieważ i tak nie mamy co robić, możemy rozszerzyć program badań - znów zaproponowała Helena. - Na przykład: zejście załogowe... - Jak będzie po co - Walt wzruszył ramionami. Automatyczne sondy zwykle wystarczają w zupełności. - Nie zapominajcie - Lorna odkaszlnęła, daremnie usiłując pozbyć się chrypki - że mamy do czynienia z nieco zagadkową planetą, która pojawiła się w tym miejscu nie wiadomo skąd. - No właśnie. Może w środku aż roi się od myślących, ale jadowitych jaszczurek albo wściekłych pasikoników? - zaśmiał się Walt, a Helena zawtórowała mu piskliwym głosem. - Na wszelki wypadek zastosujemy dodatkowe środki ostrożności - wkroczył Philip. - No dobrze. Zaczynamy od sondy. To potrwa parę minut. Lorna stanęła tuż za Waltem, delikatnie objęła oparcie jego fotela. Zdawało się jej, że dłoń ledwie muskająca silne, męskie ramię sama przenika pod cienką materię koszuli, prześlizguje się po gładkiej skórze, chłonie ciepło napiętych mięśni. Trwało to chwilę, sekundę, a może minutę, godzinę? Otrząsnął się niecierpliwie, jakby odganiał natrętną muchę, lecz to przelotne dotknięcie wystarczyło jej, aby sufit, ściany i aparaturę pokryły niecierpliwie pełgające jęzory płomieni, aby Czerwony Karzeł napuścił przez otwarte monitory czeredę niesfornych gnomów, pilnie strzegących zakazanego, upragnionego skarbu. Pod czaszką, w tyle głowy i na skroniach, poczuła znajomy ucisk, powodujący zamazanie postrzeganego obrazu. - Zrobić ci kawy? Mamy przecież przerwę w programie - obcy głos przechodził przez jej gardło, ze zdziwieniem słuchała melodyjnych, głębokich dźwięków, pokrytych delikatną patyną zmysłowej chrypki, które posłuszne komu? czemu? układały się w głoski, sylaby i słowa. - Dziękuję. Nie mam ochoty - aż skuliła się, obronnym gestem wciągnęła głowę w ramiona, przygarbiła plecy. Lecz przed dudniącym głosem nie było schronienia, rozbrzmiewał bowiem we wnętrzu jej głowy, targał brutalnie pajęczą konstrukcję ucha wewnętrznego, wbijał się kaskadą grzmiących dźwięków w sam środek mózgu. - A może jednak, i tak tam idę, sama mam ochotę prosiła nie dając za wygraną, zniżając głos do szeptu nabrzmiałego pokorą i niepokojem. - Sam sobie zrobię, nie potrzebuję kelnerki - Walt podniósł się gwałtownie, boleśnie przyciskając jej dłoń do oparcia. Syknęła bardziej po to, by zwrócić jego uwagę. - Przepraszam - mruknął, będąc już w połowie drogi do kuchni. Poszła za nim sztywno jak automat, odprowadzana uważnym spojrzeniem Philipa i Heleny. - Wariatka - szepnęła odrobinę za głośno. - Raczej biedna kobieta - Philip próbował mówić spokojnie, lecz głos drgał mu wyraźnie, połykał i zniekształcał głoski. Starał się opanować, ale za każdym razem sceny, rozgrywające się między Waltem i Lorną, łączące w sobie elementy widowiska walki kogutów i pokazu erotycznego na żywo, także u niego budziły jakieś atawistyczne popędy i żądze, trudne do jednoznacznego zdefiniowania. Lorna, słaniając się lekko, z rękami bezwładnie jak u szmacianej lalki puszczonymi wzdłuż tułowia, pieściła wzrokiem swojego Walta, uświęcała każdy jego trywialny ruch. Mitologizowała postać przeciętnego mężczyzny, ciskała się w oparach narkotycznej wizji jak ryba w płytkiej, mętnej wodzie, rozpaczliwie poszukująca wyjścia na pełne morze. Przepełniała ją zwielokrotniona miłość i gorycz smutku, stanowiącego nieodłączne dopełnienie każdego prawdziwego uczucia. - Dlaczego, Walt? Przecież moglibyśmy... - zbliżyła się, widziała jego twarz w deformującym powiększeniu, każdą zmarszczkę w kącikach oczu i każdy niewygolony włosek. - Bo nie - odparł ze śmieszną złością. - Widocznie te rzeczy już mnie nie bawią. Patrzyła jak urzeczona w szparki jego oczu, przenikała przez ciemną chłodną taflę okolonej tęczą źrenicy, jak wygłodniały motyl piła nektar z tego tylko na moment rozchylonego kielicha nie czując, jak bardzo się poniża. - A wszystkie twoje Ewy, Marie, Elżbiety i Anny? - To było. Rozumiesz?! - zbliżył twarz, na powiekach położył się ciepły powiew oddechu. Mówił coś jeszcze, czy krzyczał, ale nie słuchała, nie chciała rozumieć, ważna była już tylko jego bliskość, ciepło, zapach, smak skóry... Opadła całym ciężarem, a raczej runęła naprzód, jak nurek rzuca się w morską otchłań. I tylko gdzieś po powierzchni świadomości błąkała się z trudem torująca sobie drogę myśl, że jeszcze nigdy tak nie było, że dzieje się coś dziwnego... Może jej roztrzęsione wtedy palce nie oddzieliły odpowiedniej dawki? Ale co tam, może i może... to nieważne, teraz nadchodzą chwile istotne, przełomowe. Wzbiera w niej wulkan, który spali nerwy, mięśnie i wnętrzności, lecz jeszcze przedtem w szalonej sekundzie kulminacji skręci je w ekstatycznej konwulsji. - To już przechodzi wszelkie granice - Walt był naprawdę wystraszony, podnosząc z podłogi bezwładne ciało dziewczyny. Krew z jej rozbitej wargi mieszała się ze spływającymi po policzkach łzami. - Phil, zrób coś wreszcie! Jesteś w końcu lekarzem i dowódcą tej cholernej ekspedycji! - krzyczał bezradnie. - Załoga na miejsca! - z głosu Philipa przebijało podniecenie. - Na monitorze centralnym obraz z sondy. Na powierzchni planety widoczne niezidentyfikowane obiekty. Uwaga! Zarządzam pogotowie pierwszego stopnia. Walt jednym skokiem znalazł się w sterowni; w napięciu nie od razu odszukał wzrokiem właściwy ekran. Żółtobrunatna płaszczyzna naznaczona była wysypką ciemnych punktów, zasadniczo grupujących się w narożach i środku hipotetycznego kwadratu. Pewna liczba punktów, usytuowanych w jednakowych odstępach, wyznaczała okrąg, w którym wpisany był ów kwadrat. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Już za osiem godzin - myślał Walt, spoglądając na zegarek i przewracając się z boku na bok na wąskiej koi. Obok, za cienką ścianką, która powinna być dźwiękoszczelna, czuł i słyszał, a może tylko czuł, bezsenną obecność Lorny. Dlaczego ona nie śpi? Czego od niego chce? Kobiety. Jakie nudne byłoby bez nich życie. Blondynki, brunetki, smukłe i wiotkie, zwarte i o toczonych kształtach, małe i filigranowe, duże i o rasowym wyglądzie, wszystkie, niezależnie od poczucia obowiązku, pragnienia stabilizacji życiowej czy instynktu macierzyńskiego, miały w mniejszym lub większym stopniu wrodzoną kokieterię, w oczach każdej pojawiał się co pewien czas psotny chochlik, no i w końcu żadna nie potrafiła wyprzeć się marzenia o jakimś bliżej nie określonym szaleństwie, najchętniej w tygodniu poza obowiązującym kalendarzem, kiedy to można zatracić się choćby raz w życiu. On, Walt, miał szczęście dość często bliżej określać te wyimaginowane szaleństwa. Nie obdarzony żadnym szczególnym przymiotem czy też wyróżniającym atrybutem męskości, jednak przyciągał kobiety; po prostu sięgał i zwykle dostawał, czego chciał. - Do diabła - zaklął i wyjął opaskę hipnotyczną, lecz zaraz odłożył ją z powrotem. Trzeba przemyśleć wszystko przed jutrzejszą operacją, ułożyć sobie w głowie po kolei. Siłą skierował uwagę w inną stronę. Pustynna planeta, najprawdopodobniej przechwycona nie dawno przez Karła. Gęsta atmosfera, złożona z gazów szlachetnych i azotu, musiała powstać z zakrzepłych stałych złóż dopiero pod działaniem ciepła gwiazdy. Trudno wyobrazić sobie piekło, jakie rozszalało się wtedy na jej powierzchni! To tak jakby miliony ton zestalonych gazów wrzucić do ciepłego oceanu. W nagłym kataklizmie powierzchnia planety musiałaby ulec daleko idącym przeobrażeniom, powinna ukazywać teraz świeże rany rozdartych skał. Jest zaś gładka jak zakrzepłe bazaltowe morze, pokryte pianą lekkiego piasku. Dlaczego właśnie on ma tam iść? Sam się zgłosił i bronił swojej kandydatury, tak wyszło. W końcu był najodpowiedniejszą osobą do spełnienia samotnej misji. Nie chciał wziąć Lorny, jej obecność i spojrzenia zbitego psa nie pozwalałyby na koncentrację. - Dlaczego właśnie ty? - Philip kłuł go badawczym, lecz pełnym aprobaty spojrzeniem. - Ty jesteś dowódcą; musisz zostać - wytrzymał świdrujący wzrok. - Mógłbyś zostać nim po mnie, gdyby... - Nie. Ktoś, kto mianował ciebie, wiedział, dlaczego to robi. Kwestia optimum. Poza tym... ty i Helena... nie należy rozdzielać zgranego, dobrze funkcjonującego tandemu. - A Lorna? - wyliczał dalej Philip, już chyba tylko z obowiązku. - Lorna? - wzruszył znacząco ramionami i obaj nie musieli mówić niczego więcej. Na pewnych etapach pobudzenia Lorna była sprawniejsza niż w zwykłym stanie, ale nigdy nie reagowała normalnie. - Właściwie powinniście zejść we dwójkę, tak zaleca regulamin - mówił Philip bez przekonania. - Nie - odparł zdecydowanie i znowu nie musiał tłumaczyć, dlaczego. A teraz poci się na wąskiej koi i czeka chwili, w której brzemienna żywym ładunkiem sonda pomknie wprost w żółte oblicze tego cholernego globu. Gdyby tak można było nawiązać łączność z Ziemią, zapytać, poradzić się... Ech, nic nie poradziliby, niczego genialnego nie wymyślą, nawet gdyby odpowiedź przez jakąś pod- czy nadprzestrzeń mogła nadejść w ciągu kilku dni... Jeśli zginie... Nie, to przecież nieprawdopodobne: tylko inni giną czy to śmiercią naturalną, czy w wypadkach, czy też zostają zamordowani lub sami wyznaczają sobie kres, ale on nie... Czy to możliwe, żeby i jego ciało mogło być darte, miażdżone w sposób nieodwracalny; czy czułby wtedy poprzez niknący już ból nagłą senność, otumaniający bezwład, zwiastujący koniec? Czy byłoby tak samo, jak w pierwszym etapie narkozy, kiedy duszący ciężar wypiera osuwający się w mrok ostatni obraz? Czy może czułby się jak po tęgim pijaństwie? A może otworzy się jakiś tunel, przejście do innych bytów, tyle razy opisywane przez ludzi odratowanych ze stanu śmierci klinicznej? Śmieszna nadzieja, niepoprawny optymizm człowieka, trzymającego się nici życia do ostatka, do końca mrówczo zakrzątanego wokół własnych drobnych spraw... Ale w końcu dlaczego ma zginąć? To przecież tylko jeszcze jeden zwiad w asyście wszelkich możliwych technicznych ubezpieczeń, czego się tu obawiać. Może tych zabudowań na powierzchni planety? Owszem, są zagadkowe, analogiczne do ludzkich. Po prostu - ludzkie. Jakaś opuszczona, dawno wyludniona baza. Dlaczego? No, przecież nie musieli tam żyć do końca świata, na Ziemi też spotyka się ruiny porzuconych osiedli. Właściwie mogliby zostawić w spokoju tę idiotyczną planetę, zignorować obecność zagadkowych formacji na jej powierzchni, wytłumaczyć się serią ciężkich awarii i prawie całkowitym wypaleniem energii przez działo anihilacyjne podczas zderzenia z rojem meteorów, w ogóle dać sobie spokój, przecież z zaplanowanych zadań wywiązali się z nawiązką, jeszcze na dodatek odkryli nowy glob... Boi się. Jest tchórzem, zwykłym tchórzem. Nie. To nie całkiem tak. Żyć, żyć za wszelką cenę. Ważne, jedyne zadanie życia nie zostało wykonane. To nic, że nie wie jeszcze, na czym to zadanie ma polegać, później przyjdzie czas namysłu. Na razie trzeba wywinąć się czyhającej zewsząd śmierci. Najgorszą z możliwych jest śmierć bezsensowna, taka, jaką zadają sobie ludzie z premedytacją, przemyślnie stosując do tego całą potęgę techniki. Dlatego uciekł z Ziemi, spędzał całe lata na możliwie odległych kosmicznych szlakach, skąd słońce widoczne było jako ledwie tląca się gwiazdka podrzędnej wielkości. Tutaj także istniało ryzyko, kto wie, czy nie większe nawet, ale miał chociaż pewność, że wszystkie środki techniczne służą ochranianiu i podtrzymywaniu życia, a nie jego unicestwianiu, i że w imię ludzkiej solidarności każdy gotów jest nieść pomoc, a nie walczyć, żeby zabić. Znów miękki szelest ze ścianą, może stukanie w dźwiękochłonną płytę. Lorna. Myśli rozbiegły się, pomknęły nowym torem. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, ciepła radość wypełniła mu pierś, ciekawość i niepewność rozładowały się w szerokim uśmiechu. Więc to jest jego towarzyszka na najbliższe lata, istotna część świata, który miał być mu domem i tworzywem zarazem. Wysoka, wiotka, zgrabna, z cienką talią i kształtnymi biodrami - jedna z tych, jakie lubił. Zamknął jej dłoń w swoich i już wtedy, na samym początku, zauważył w żółtych, kocich oczach coś niepokojącego, czego nie potrafił określić. Okazała się inteligentna i dowcipna, rozmowa sprawiała mu prawdziwą przyjemność, lecz ostudził go jej pierwszy odruch - wstała i przyniosła mu koktajl, a potem sprzątnęła kubki. I przy tym to wyczekujące, spokojne spojrzenie, usiłujące odgadnąć, przewidzieć, wyprzedzić jego myśl. Tak uległe, że zrobiło mu się mdło. Ona należała już do niego, zanim tu przyszedł, stanowiła jego absolutną własność w beznadziejny, budzący sprzeciw sposób.. . Próbował przemóc się, zrezygnować z pierwszego etapu flirtu, zalotów, zdobywania. Nie potrafił. Znał ten typ kobiet, których nie trzeba zdobywać, bo same są zaborcze swoją uległością. Uciekał od nich, gdzie pieprz rośnie. Jeśli sam czynił krok, łudził się, że wie, jak się cofnąć. A może najważniejsze było to, że po prostu musiał czuć się zdobywcą? Po nieudanych wymuszonych zbliżeniach zaczął traktować ją z góry, obcesowo, niegrzecznie. Pewna zdobycz wymknęła się jej z rąk. Uderzenie było zbyt silne, zawód zbyt nagły i bolesny, żeby miał czas na zastanowienie, wypracowanie taktyki. Odłożyła wszystko na później, a tymczasem uciekła w złudny świat wizji, plynn stał się jej przyjacielem i kochankiem. Było jej źle, a jednocześnie tak dobrze, jak nigdy dotychczas. - Idiotka - warknął, zły na nią i na siebie. Idiotyczny skomputeryzowany sztab ziemskich psychologów. Trudno, tak się ułożyło. Dobrze, że ocaleli z meteorowego pogromu. No, a teraz ta znajda, planeta z zagadkową bazą. Gdzie podziali się ludzie? Uciekli? Umarli? Może zdziesiątkowała ich zaraza, a może padli ofiarą inwazji z zewnątrz? Ziściło się odwieczne marzenie ludzkości, jej najlepsi przedstawiciele weszli w kontakt z innymi? Nagle przeniknęło go niejasne podejrzenie, zakiełkowała myśl, która po chwili przybrała kształt nieprawdopodobnej, ale realnej koncepcji. Włączył interkom i długo wywoływał Philipa. - Helena? Co się stało? - spytał nieprzytomnie, nagle wyrwany ze snu. - To ja, Walt. Nie denerwuj się, wszystko w porządku. - Czego chcesz? - Phiłip w takich chwilach nie grzeszył zbytkiem uprzejmości. - Czy my - oblizał suche wargi - rzeczywiście dysponujemy pełnym zasobem informacji? - O co ci chodzi? - nie kojarzył. - Phil, ja tam jutro idę. To nie jest zabawa. - Ach, to. Myślisz o mapie? - Tak. I o pełnej legendzie do niej. - Dysponujemy kompletnym zestawem danych. - Stary, przypomnij sobie. Dowódca powinien wiedzieć więcej od nawigatora. Jest przecież zupełnie możliwe istnienie jakiegoś drugiego czy trzeciego obiegu informacji, przeznaczonych nie dla takich pionków jak my. W końcu nie wszyscy muszą mieć do nas pełne zaufanie, prawda? - Nie, Walt - Philip odezwał się po chwili milczenia nie wiem niczego o drugim obiegu informacji. I nie sądzę, aby w ogóle istniał. Moglibyśmy przecież przypadkowo natknąć się na te obiekty... - Właśnie - podchwycił. - Istniałoby realne zagrożenie. - Nie myśl o tym - w jego głosie znać było wahanie. - Wypocznij przed akcją. Masz coś jeszcze? - Zaraz - oddychał ciężko. - Tak, mam. Chcę zorganizować seans psychotroniczny. - Z Lorną?! - Dlaczego nie. Ona zawsze jest świetnym medium, niezależnie od... stanu pobudzenia. - Ty naprawdę w to wierzysz? - Nie chodzi o wiarę. Stwierdzono bezspornie, że w pewnym procencie przypadków... - Dobra, dobra. Znam to na pamięć. Teraz daj pospać. - Nie. Zrobimy to zaraz. Pozostały dwie godziny. Pamiętaj, że to ja, nie ty, schodzę na tę cholerną planetę. - Do licha! - zaklął ze złością. - W porządku. Już wstaję. A ty wyciągnij z łóżka Lornę i daj znać do sterowni, niech Helena szykuje aparaturę. Prowadził ją pod rękę - chwiała się i potykała, włosy spływały w nieładzie ciemnymi strumieniami, ramionami wstrząsały co chwila konwulsyjne dreszcze. Czuł litość połączoną z zażenowaniem i jeszcze głęboko ukryte, niejasne poczucie winy, a w końcu wstyd, że ona, ten strzęp człowieka, obarcza go odpowiedzialnością. A może także trochę przewrotnego zadowolenia, że to właśnie on jest powodem całego splotu namiętności. Jak najwygodniej ułożyli biernie poddające się ciało, podłączyli wzmacniacze. Ledwie dostrzegalnie poruszała sinymi wargami, szeptała w kółko: "Zaraz przejdzie, jest mi tylko zimno". Napięte, fioletowo pożyłkowane powieki zakrywały wypukłe gałki oczne. - Nie myśl o tym, staraj się przez chwilę nie myśleć wcale. Odpręż się, jesteśmy tu z tobą, ja i Walt, jest nam wszystkim lekko, przyjemnie... Ciałem dziewczyny nagle rzuciło, zagryzła świeżo zakrzepłe pęknięcie wargi. Pokazał się ciemny koralik krwi. - Prze... praszam. Naprawdę staram się współdziałać. - Wiem. Spróbujemy oddalić się od potoku myśli powtarzając klucz. Uwaga: każdy powtarza swój klucz... Myśli odpływają wzburzoną, najeżoną falą, pozostaje spokojna, przezroczysta toń... Na dnie widać piasek, możesz odróżnić każde ziarenko... Obserwujesz warstwy toczonego leniwym prądem piasku, chociaż nie musisz nachylać się nad nimi. Ciało nie jest potrzebne, ciało spoczywa gdzieś daleko, pozostają oczy... - Widzę... chmury... , - Nie ma chmur, to przypadkowe strzępy myśli. Patrz przez nie, one odpłyną, już odpływają. Leżała teraz zupełnie spokojnie, ciało porażone całkowitym bezwładem, nogi rozrzucone byle jak, regularność rysów twarzy zniekształcona grymasem rozluźnionych mięśni szczęk i policzków. Ujął biały, zimny przegub dłoni, chcąc skontrolować puls, lecz Philip odsunął go zniecierpliwionym gestem. - Chmury zniknęły, widzisz żółtą powierzchnię planety... tam chcemy zejść... - Nie!! - krzyknęła tak głośno, że wszyscy drgnęli, a Helena wydała cichy jęk. - Nie... bo te oczy, one są tak blisko... to niesamowite... - Dlaczego nie? Widzisz niebezpieczeństwo? - głos Philipa drżał lekko. - Nie wiem... te oczy... nie wiem. - Widzisz domy? - Tak. Dużo. Magazyny. Oni wszystko zostawili. - Kto? - No, ludzie... nie wiem. - Dlaczego? - Nie... wiem... - Czy jest tam ktoś żywy? - Chyba tak... to te oczy... ja już nie mogę - zaczęła rzucać głową w zwierzęcym odruchu obrony. - Jeszcze jedno pytanie: czy widzisz ludzi? - Nie widzę... tak, wielu ludzi... wszyscy patrzą w jedno miejsce... stają się przezroczyści, przez nich widzę pustynię... oooch! - spokojne dotychczas ciało zesztywniało i wygięło się w łuk. - Co jest w tym miej... - Zbudź ją natychmiast! - Walt zacisnął szczęki, dłonie zwinęły się w pięści. - Spokojnie, właśnie to robię. Lorna, oddalasz się, otaczają cię chmury, powraca fala myśli, wchodzisz w materialny świat, potrzebujesz znów ciała, odzyskujesz władzę nad mięśniami. To było piękne, dziękujemy ci, moja droga - sunął końcami palców po jej czole i skroniach - lekko masował osłonięte powiekami gałki oczne. Napięcie ciała zelżało, wciągnęła głęboko powietrze i westchnęła. - Masz swoją wyrocznię - Philip uśmiechnął się słabo, lecz jego wzrok pozostał poważny i zatroskany. - A teraz szykuj się do lotu. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Seria gwałtownych szarpnięć, głuche dudnienie. Czaszka wbija się w miękki, lecz nieustępliwy pneumatyczny kokon szczelnie oblepiający ciało. Krew ciężką strugą napływa do głowy, rozsadza skronie. To już chyba koniec. Dlaczego, u diabła, w sondach nie zainstalowano deakceleratorów? Łoskot, szum, dźwięki zawierające w sobie zarówno wibrujący, wysoki świst wiatru w linach, jak i daleki grzmot wodospadu. Naczynia krwionośne pękają, serce zatrzymuje się na nieznośnie długą sekundę, potem na drugą, uczucie dławienia w gardle. Ile można jeszcze wytrzymać? Dlaczego, właściwie dlaczego? Krzyczy, ale ze ściśniętego gardła wydobywa się tylko zduszony charkot. Wie, że nie wytrzyma ani sekundy dłużej. Wytrzymał. Nie wiadomo, czy ludzka psychika, czy też ciało potrafi znieść więcej, lecz człowiek jest w stanie wytrzymać naprawdę wiele. Osunął się na podłogę, zwolniony z uścisku pneumatycznej powłoki. Podparł się łokciem, usiadł. - Żyjesz? Jak się czujesz?! - nabrzmiały napięciem krzyk Philipa przestraszył go, że aż drgnął. - Powiedz coś, do licha! - Dobrze... zaraz. Daj złapać oddech - nie poznawał własnego głosu. - Co to za idiotyczny program lądowania? - No, dzięki Bogu. Żaden program, sterowałem ręcznie. - Ręcznie?! Po co? - No, widzisz... Stoimy wobec czegoś nieznanego, wobec zadania o nie dającym się określić stopniu zagrożenia. Chciałem sprowadzić cię w dół możliwie najprędzej, stąd przeciążenia. Przepraszam, jeśli... - Wciąż nie rozumiem. Przy ręcznym sterowaniu ryzyko wzrasta o dwa rzędy wielkości. - Nie denerwuj się. Chciałem uniknąć ogniw pośrednich. Myślałem, że może tak będzie lepiej. - Nie przesadzasz? - usiłował nadać pytaniu ironiczne brzmienie, lecz jednocześnie poczuł liźnięcie lęku. W kabinie robiło się zimno. - Nie wiem, ale wolę zachować ostrożność. - I dlatego dzielisz się ze mną swoimi pomysłami post factum? Nie, zdecydowałem się tuż przed startem. Ale... i tak powiedziałbym ci, nawet gdybym podjął decyzję wcześniej - w głosie Philipa nie było ani cienia - Dobrze - mruknął. - Ubieram się, jest zimno. Wszedł w umocowany do ściany skafander, uruchomił samoczynną hermetyzację. Poczekał, aż zapalą się zielone sygnalizatory wszystkich obwodów kontrolnych, dopiero wtedy wypróbował łączność. Sterując ręcznie rozpoczął śluzowanie. Wyrównał różnicę ciśnień i otworzył właz. Lęk wsączył się do wnętrza wraz z mętnym, żółtym światłem planety. Jej gładką powierzchnię otulała bladocynobrowa mgła pełna atmosferycznych lśnień i odblasków, zagęszczających się miejscami w rozmyte ciemniejsze plamy o pomarańczowym odcieniu. Lęk narastał, dławił zimną obręczą. Uchwycił krawędź włazu, zacisnął palce aż do bólu. Niewiele pomogło. Odpiął kaburę i wyszarpnął pistolet, wypalił prawie bez celowania. Pocisk eksplodował w miejscu zetknięcia z gruntem, wzniecając fontannę żółtego pyłu. - Co się stało? Dlaczego użyłeś broni? - dopytywał się Philip. Powinienem mu powiedzieć, że ze strachu, wtedy miałby temat do żartów przez pół roku - myślał i czuł, jak rośnie w nim gniew. - Siedzi sobie taki bezpiecznie w sterowni, ogląda zewnętrzną powłokę innego świata na ekranie i sądzi, że rozumie i ma prawo mówić, co zechce. - Wyłącz się. Nie przeszkadzaj. - Ależ, Walt... Chciałem ci pomóc, a ty... - tamten był bardziej zaskoczony niż urażony. - Wywołam cię, jeśli będę potrzebował pomocy. Całą resztę przedstawię w raporcie. Jasne? - Dobrze, jak chcesz. Lęk nie był już taki silny, gdy ściskał kolbę pistoletu, lecz mimo wszystko leżał na piersiach paskudnym ciężarem. Weź się w garść, chłopie - szeptał strzałami witasz planetę, na której być może istnieje jakieś życie? Boisz się, zgoda, ale czego? Przecież nie po raz pierwszy dokonujesz bezpośredniego zwiadu... Zszedł po kilku stopniach i z determinacją postawił stopę na obcym gruncie. But zagłębił się po kostkę w sypkim piasku. Przed sobą miał lekko pofałdowaną równinę, po przeciwnej stronie - skupisko półkulistych, baniastych obiektów. Stawiając stopy powoli i ostrożnie, tak jakby to mogło zmniejszyć ryzyko, i nie wypuszczając broni z ręki, ruszył w kierunku szarych kopuł. A wystarczyłaby jedna niebieska, błyszcząca drażetka, jeden mały czarodziej w błękitnej kapsułce, żeby cały lęk odpłynął daleko poza granice świadomości, groźnie przyczajone kopuły zamieniły się w przytulne izby, niepokojące brunatnożółte lśnienia znalazły się we właściwym im wymiarze interesujących zjawisk atmosferycznych. Przepisy, przepisy! On, właśnie w trakcie wykonywania tej misji na granicy ludzkiego poznania, na pewno bardziej potrzebuje środka tonizującego niż na przykład Lorna, bezsensownie tarzająca się w świecie własnej wyobraźni. Zatrzymał się w pół kroku, potem cofnął. Po obu stronach, jak wartownicze fortece, wznosiły się szare banie, a między nimi biegła nie wytyczona granica, fragment okręgu, obejmującego kolonię obiektów. Znów targnięcie lęku, silniejsze niż wszystkie poprzednie. Nogi same zaczęły nieść z powrotem, zdawało mu się, czuł to wyraźnie, że tuż za plecami dyszy jakaś rozwarta paszcza. Potknął się, padł w kopny piach. Wizjer utonął w pyle, grunt zamknął się nad nim jak czarna powierzchnia wody. Tu nareszcie jest bezpieczny. Wstyd, palący wstyd. Wzgardliwe spojrzenie Philipa wierciło mu plecy, Helena śmiała się bezgłośnie, zakrywając dłonią usta. Zwiadowca, wysłannik załogi, pełnomocnik ludzi, z głową schowaną w piasku! Raptownie poderwał się do pozycji siedzącej, grożąc odbezpieczonym pistoletem. Wokół nie było nikogo, lecz przytłaczający lęk dalej wibrował w atmosferze tej dziwnej planety, pośród dalekich lśnień żółtych i czerwonych odblasków. Krok za krokiem ponownie zbliżał się do granicy formacji kopuł. Chciał nabrać w dłoń piasku, ale drobne ziarenka przeciekły między palcami rękawicy. Wydobył z kieszeni cokolwiek - była to latarka - i rzucił przed siebie. Żółto zalśniły polerowane powierzchnie i - nie stało się nic. Walt ruszył naprzód tak szybko, żeby nie było czasu na zastanowienie. Lęk zimnymi kleszczami ściskał piersi, dławił w gardle. Na pustynię i banie kopuł spłynęły srebrne iskry, rozpływające się w rozmazane, nieostre flary. - Wolniej, stary - powiedział głośno - nie masz już osiemnastu lat. Zatrzymał się i wtedy dostrzegł go. Nie, to był on sam leżał tuż obok rozkraczonych amortyzatorów sondy, z jedną ręką wyciągniętą w stronę schodków, a drugą podkurczoną w tak nienaturalny sposób, jak to jest możliwe tylko w przypadku zesztywniałych zwłok. Świat zamknął się jak zgniecione pudełko, zwalił się z przerażającym krzykiem rozdzieranej materii, słońce spłynęło strumieniami bryzgającego ognia. Tępy młot rozbił od środka czaszkę, rozsadził żyły na skroniach. Biegł, a raczej rzucał się ślepo, strzelał, usiłował krzyczeć i wreszcie osiągnął taki stan, w którym choćby najsilniejsze doznanie zostaje tylko częściowo przefiltrowane do starganych, otępiałych neuronów. Dopiero wtedy przez eksplozje lęku zdołała przecisnąć się nieśmiało, lecz uporczywie powracająca myśl, że coś tu nie jest tak, że ten strach zwielokrotniony ponad zwykły poziom, jest nienaturalny. W tym momencie kleszcze puściły, i to tak raptownie, że ulgę odczuł w sposób całkowicie fizyczny, jakby zdjęto z niego ciężar. Wstał i rozejrzał się - tak, wciąż znajdował się wewnątrz ugrupowania kopulastych obiektów, i co dziwniejsze, sonda z leżącą przed włazem sylwetką człowieka nie była halucynacją. - Tu Walt do statku. Hallo, Philip, jesteś tam jeszcze? - starannie wymawiał każde słowo, aby ukryć drżenie głosu. - Ty... żyjesz? - w pytaniu było tyle bezgranicznego zdumienia, że Walt nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Nie, to już moje drugie wcielenie, może teraz będę ; sympatyczniejszy. - Co... co się tam dzieje?! - Chciałem zameldować, że od momentu lądowania, a może jeszcze wcześniej, prawdopodobnie znajdowałem się pod wpływem jakiegoś oddziaływania, warunkującego mój stan psychiczny. Nie wykluczam możliwości, że zjawisko to zachodzi nadal, chociaż czuję się normalnie. - Przyjąłem - Philip wszedł gładko w rolę. - Idę w kierunku obcej sondy. Ciągła transmisja wizji, komentarz w razie potrzeby. - W porządku. Człowiek, leżący przy wejściu do sondy, nie żył już od dawna; siwe kosmyki włosów oblepiały wyschniętą, zapadłą mumię twarzy. Pojazd był bliźniaczo podobny do kapsuły Walta, lecz znacznie bardziej zniszczony. Nadał Philipowi jego numer i nazwę macierzystego statku. Pracował teraz z systematycznością i precyzją doświadczonego astronauty, starając się ukryć ekscytację wykonywanym zadaniem. Lęk opuścił go prawie zupełnie, obawiał się tylko ponownego działania nieznanych sił warunkujących. Nagle tknęło go podejrzenie. - Philip? - Jestem na nasłuchu. - Chciałem spytać, czy ty może... wiesz coś o źródle tego warunkowania psychicznego? - Ja? Przecież to ty jesteś w dole, nie ja. - Owszem, dlatego pytam. Może znów chciałeś na swój sposób zwiększyć prawdopodobieństwo powodzenia akcji? - Nie rozumiem, mów jaśniej. - Nie miałeś nic wspólnego z tym warunkowaniem? wypalił wprost. Przez chwilę w słuchawkach dzwoniła cisza. - Tobie chyba na stałe coś się przestawiło, Walt. Przecież nie znamy takich sposobów sterowania. Więc gdybym nawet chciał... - Dobrze, już dobrze. Tak tylko mi się powiedziało. Obu nas uczono, że cel jest najważniejszy. Wykonawcy mogą zużywać się jak części zamienne. - Walt - głos Philipa zdradzał napięcie - skoncentruj uwagę. Od tego zależy twoje i nasze bezpieczeństwo. - Tak jest, szefie. Wchodzę do pierwszej z brzegu kopuły. Wygląda jak standardowy barak księżycowy, chociaż coś tu jest pokręcone... Czuł teraz energię i chęć działania, rozpierała go wesołość. Starał się powściągać emocje, obawiając się ponownego ich wzmocnienia przez nieznany czynnik. Przez co? A może - przez kogo? To zaczyna być naprawdę interesujące - pomyślał, podchodząc do doskonale symetrycznej czaszy. Obrys drzwi ginął pod piaszczystą zaspą. Nie chciało mu się iść po narzędzia - kopał szerokimi rzutami ramion, z nadspodziewaną łatwością odgarniając góry pylistego piachu. Wreszcie natrafił na twarde podłoże: droga prowadząca do wejścia. W porządku, tylko co jest za tymi drzwiami? Obmacał je dokładnie, wielokrotnie dotykał miejsc, w których powinny znajdować się płytki kontaktowe. Magnetyczna przekładnia także nie dała wiele - albo mechanizm stanowił kupę złomu, albo też nie było go wcale. Na koniec zaczął szarpać je przyssawką - i to dopiero dało rezultat. Pociągnął, potem pchnął i wtedy ze skrzypiącym blaszanym jękiem ustąpiły, otwierając przejście. Nie mógł opanować odruchu rozczarowania. Zwyczajne, typowe wnętrze: śluza, dalej magazyn, pomieszczenia mieszkalne. - A co, czego żeś się spodziewał? mamrotał, zły. - Neonowych płynów pulsujących w świetlistych baniach, mięsistowodów obrzmiałych ciekłym helem czy neurotronicznego gąszczu sztucznego supermózgu? A może podskakujących na przywitanie nibyludków gwiazdoskoczków? Otwierał kolejne kopuły, wszędzie znajdując to samo: warsztaty, składy, pomieszczenia rekreacyjne, inkubatory hodowlane, mniej lub bardziej przytulnie urządzone kabiny mieszkalne. Brakowało w nich tylko... ludzi. - Skończ tę zabawę - Philip także miał dosyć - resztę pozostawimy automatom. Obwąchają każdy kąt i sporządzą ewidencję dokładniej od ciebie. - Może to dziwne, ale tym razem zgadzam się. Wracam do sondy. Tylko... Zaraz. Tam coś leży... - przez chwilę szukał słowa - nietypowego. - Przekaż obraz. - To chyba... książka. I do tego pełna ręcznie stawianych znaków. - Daj nam pełen obraz. To jest... pismo! - Rzeczywiście. To samo chciałem powiedzieć. Spróbuję przeczytać: n-o-t-a-t-n-i- k. Notatnik! - Weź go ze sobą, w życiu nie widziałem oryginału ręcznego pisma. Zastosuj wzmocnione odkażanie, licho wie, co wygubiło tych ludzi. - Zaraz... - Walt nastawił czytnik końcówki komputera i otworzył pierwszą stronicę. - Zobaczymy najpierw, czy warto ciągnąć to ze sobą na górę. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. 8 czerwca. Ja może od razu zacznę od tego, po co to wszystko. Rozumie się, ta pisanina. Bo to też podobno trzeba powiedzieć. Ano, mój kumpel z Yorku, Tom Kiddy, przeczytał kiedyś ogłoszenie i napisał pamiętnik. Rozumie się, na ten konkurs dla astrobotników. Potem wydali to w takiej książce z błyszczącymi okładkami, a pisanie Toma, kurczę, było na samym początku! No i zgarnął, rozumie się, parę kawałków, mówił że trzy, ale jak znam starego Toma, to musiało być ze sześć. Kto zna Toma, może zaświadczyć. No i ten Tom, mój kumpel, mówi kiedyś do mnie: popróbuj. Tylko pamiętaj, wal tak jak mówisz, bez ozdobników i gazetowych nujansów. Dopiero za to dają nagrody! No to smaruję, choć w Poradniku Listowym to często gęsto całkiem inaczej napisane stoi. A ja to nie żebym leciał od razu na forsę. Premię dostałem, rozumie się, i jakoś da się żyć. Zawsze przyda się więcej, ale i to obleci. Bo ja, tak na dygresji, to zawsze mówię, że radykalnie rozwiązanie problemu leży w podniesieniu wynagrodzeń, może być dwukrotnie. Wtedy to i Przewodniczący będzie zadowolony, bo mu nie będą szemrać, a my, ciężko pracujący astrobotnicy galaktyczni, to szkoda gadać! Ale żebym tak leciał na forsę, to nie. Książkę można pokazywać, że to ja sam napisałem. I okazja do małego spotkania i paru piwek, jak znalazł. Więc ja nazywam się Kenelm Miller, a na co dzień Ken, lat 37, żonaty, dziecko w drodze, kwalifikowany astrobotnik galaktyczny, specjalista pneumohydraulik, a jak ładnie poproszą, to i inne rzeczy zrobię. Od dwóch lat na planecie X-KL-139- P-1, zatrudniony w placówce eksploatacyjno-badawczej Meghan. Chyba już do... - Walt! Słyszysz mnie?! Przerwij transmisję! nienaturalnie wysoki głos Philipa wibrował pod banią hełmu. - Dobrze, nie jestem głuchy. O co chodzi? - Słyszałeś? On napisał, że jest, to znaczy był tutaj zatrudniony od dwóch lat! Tutaj, na planecie Czerwonego Karła X-KL-139. Bazę opuszczono kilkanaście lat temu... - Raczej kilkadziesiąt. Później już nie każdy umiał pisać. - Może. Czyli upada koncepcja Lorny, że planeta została przechwycona. Że jest przybłędą. - Koncepcja Lorny... no tak, ponieważ upadła, to lepiej, że była czyjaś. - Co? Nie rozumiem. To była najbardziej prawdopodobna hipoteza. Hallo, słyszysz mnie? - Owszem. Doskonale. - Co ty na to? - Chciałbym znów uruchomić czytnik. To bardzo zajmujące zapiski. - A może weźmiesz to na górę? Wszyscy z bliska obejrzymy eksponat. - Szczerze odradzam. Nie wiadomo, co wygubiło tych ludzi. Kto wie, czy nie jakaś nieznana zaraza. - Ale... można odkazić... - Philip wahał się; ciekawość walczyła z obawą. - Odkażanie zniszczy stary papier, i tak to wszystko ledwie trzyma się kupy. Przecież macie tam na górze i dźwięk, i obraz tekstu oczyszczonego z większych błędów ortograficznych. Chcesz jeszcze powąchać? - No dobrze, to jedź dalej. Cofnij się trochę, chcę jeszcze raz... - W porządku, wiem. ... pneumohydraulik, a jak ładnie poproszą, to i inne rzeczy zrobię. Od dwóch lat na planecie X-KL-139-P-1, zatrudniony w placówce eksploatacyjno-badawczej Meghan. Chyba już dosyć tych danych osobistych, no nie? Tom mówił, że... aha, że jego dzieło "symbolizowało ciężki znój astrobotników galaktycznych". Jasne, że jest ciężko, jak się zabetonowana glajchsrura zapcha w pneumorozdzielni dziesięć metrów pod podłogą, ale żeby to było takie ciekawe, to nie powiem. O tym też napiszę, a jakże, czemu nie? To proste. Ale u nas, kurczę, od przedwczoraj dzieje się to i owo, nie powiem, na kryminał w odcinkach by się zdało. Więc sobie pomyślałem, że można by spróbować z tej beczki. No, to jutro dalej, bo mnie wołają. 9 czerwca No więc było tak: A1 wezwał nas na zebranie. Przez wideofon, mówił, że pilne. Al to nasz komendant, żeby wszystko było jasne. To było przedwczoraj. Późno, ale poszliśmy, takie zaproszenie to jak polecenie służbowe, żonę też wziąłem. Jak wszyscy, to wszyscy. Al to młodzik, trzydziestki jeszcze nie ma, a już wielki szef. Jak mu się kran urwie, to też nie umie zrobić, tylko zaraz mnie woła. A ważny chodzi; że tylko profesory mu się kłaniają. Siedzimy, pogadujemy, a tu wchodzi Al, cały czerwony, jakby już sobie kropnął jednego albo i kilka. I zaraz wstawia swoją gadkę. Nie powiem, żebym się tak od razu połapał, o co mu szło. Bo i nie wyłożył sprawy, tylko kręcił, przygotowywał, walił mądrymi słówkami, jak: faza eksperymentu, reorientacja procesów, asymilacja, translokalizacja. Wszystko cacy zapisałem. Coś było i z religii, bo dobiegło mnie o życiu wiecznym. Szturchnąłem Mossa, ale ten siedział i słuchał, aż pot mu wyszedł na czoło. Potem profesory zadawały pytania i coś mówili o błysku. No tak, błysk był na dzień przed tym zebraniem. Zróbiło się tak widno, że zakłuło w oczy, a potem nic nie widziałem, tylko takie czerwone kółka. Myślałem wtedy, że to jakieś spięcie czy co. Po kiego licha teraz o tym mówią? Nagle widzę, że pokazują na Mossa i wołają go na środek. Ten nie ma wielkiej ochoty, pyta, czy mu nic nie będzie. Zakrzyczeli faceta, kurczę, i wypchnęli na rzęsiście, tak, rzęsiście oświetlone podium. I tam właśnie odrąbali mu rękę. Jezus, Maria, co się potem działo. Ręka odpadła jak obcięte pęto kiełbasy, krew lała się jak farba. Krzyk, wrzask, baby mdleją. A Moss, twarda sztuka, nawet nie upadł, tylko stoi i jakby zdziwiony ogląda ten swój sikający krwią kikut. Przepchałem się bliżej i patrzę, co się święci. Widzę, krew przestała płynąć, coś jak biała błonka zakryła ranę; rusza się trochę, wysuwa. Do diabła, czegoś takiego nie widziałem jak żyję! Najsampierw dłoń mała, całkiem maleńka, nadmuchuje się jak balon, wreszcie dorasta i niby jest jak nowa. Jak nowa! Moss rusza palcami ostrożnie, no jasne, ja też bym się bał, że odleci. Skoczyłem, trzepnąłem go w plecy! Stary, jak tyś to zrobił?! A on nic tylko leci do swojej baby, ściskają się. Wiadomo, też bym tak poleciał. Ludziska wychodzą, radzą. Ciągnę Stefa za rękaw, pytam, o co tu chodzi? Bo niby nic z tych sztuczek nie kapuję. A on szarpie się, patrzy tak jak urżnięty, i do mnie z pyskiem. Że nie jeden, ale co najmniej trzy operacje mi potrzebne, żebym zrozumiał. Głupi. Jak człowiek miał operację w mózgu, to zaraz nim można pomiatać. Myślałby kto, że on to taki uniwersal. Koło wyjścia dogonił mnie i przeprosił. Powiedział, że jeszcze wpadnie i wytłumaczy. Kurczę, nie taki zły ten Stef, każdemu zdarzy się gębę rozewrzeć, no nie? W ogóle to cudeńka, kurczę. Może lepiej, że Hendryk se leży i tego wszystkiego razem do kupy nie ogląda, boby mu się jeszcze pogorszyło. Trza by wpaść do niego. Chłopisko ma raka przełyku, mówią, że od papierosów. 11 czerwca Od starej niczego się nie dowiedziałem, cięgiem krzyczy, że jest w ciąży i nie wolno jej działać na nerwy. Niby to ma rację, więc dałem spokój. W ogóle to najchętniej zacząłbym normalnie robić, ale nie dają, wszyscy czegoś latają jak wariaci, wrzeszczą, dyspozytorzy też się gdzieś porozłazili. Więc siedzę i przekładam pasjanse, bo niby co mam robić? Na to zajrzał Stef i mówi, żebym szedł, coś mi pokaże. No to poszliśmy. Zaprowadził mnie na miejsce aż za składem, do samego balonu. Ten balon to przykrywa całą bazę, a napompowany jest dobrym powietrzem, takim do oddychania. No więc tam przy samej ścianie patrzę, że jest dziura, taki kwadratowy basenik, no nie, cztery kroki na cztery, a w środku coś czarnego jak smoła. O rany, nigdy żem czegoś takiego nie widział. Stef podszedł ostrożnie, wziął garść piachu i sypnął na to, a ten piach odbił się jak od szyby i tak śmiesznie podskakiwał, aż zsypał się na boki. Stef wziął kamień i rzucił, a kamień też odbił się i spadł z drugiej strony. Do licha, jak żyję nie widziałem takich cudeńków. Wtedy wyrwałem do przodu i chciałem sam na to wskoczyć, bo cosik mi się widziało, że to będzie gładkie i śliskie. A czy to co złego, że człowiek się trochę poślizga? Ale Stef tak mnie szarpnął, że prawie ściągnął mi kapotę, i zwymyślał od idiotów. Wrzeszczał, gdzie to ja się pakuję i czy wiem, co mi grozi. Więc siedziałem już cicho i czekałem, aż się wygada, bo to jak dosyć długo poczekać, to każden jeden się w końcu wygada. Potem Stef zaczął cudować. Ostrożnie przyklęknął z brzegu tego kwadratu i wsadził do niego palce, a potem rękę aż za łokieć. Ręka, kurczę, znikła, jakby wpakował ją w czarną wodę. Zrobiło mi się zimno ze strachu, aż kłapnąłem zębami - ja chciałem tam wskoczyć, w taką studnię! Ale Stef wyciągnął rękę, na oko nic jej nie brakowało. Pytam Stefcia, dlaczego kamienie tam nie wpadają, a ręka wchodzi? A on, że to jest taka studzienka translokacyjna. Kurczę, naprawdę, nie wiedziałem, do czego pije. Na to on zaczął nawijać o tych swoich kosmoludkach. Mówił normalnie, jak człowiek, ale i tak głowy bym nie dał, że wszystko ładniutko tak samo napiszę. Bo diabelnie to wszystko zawiłe, kurczę. Z grubsza było tak. Przylecieli jacyś inni, niby te kosmoludki czy jak im tam. Właśnie wtedy, co to był ten błysk. Nikt ich na oczy nie widział, ale nasz komendant, Al, mówił za nich, licho wie, jak w niego wleźli. Pewnie niekiepsko mu posmarowali. Powiedzieli, że mogą nam dać nieśmiertelność, to znaczy, że każdy z nas niby nie wyciągnie kopyt tak długo, dopóki świeci nasza czerwona gwiazdka, albo i jeszcze dłużej. A to wszystko pod warunkiem, że damy z sobą robić takie tam, no, jakieś... procesy. Ciutek to dla mnie za mądre, psiakość. Ci, co nie zechcą, muszą odejść właśnie przez te dziurę, przy której siedzieliśmy, czyli studzienkę translokacyjną, czy jak jej tam. Inaczej się nie da, bo w ogóle to grozi nam wielkie niebezpieczeństwo, i to wszystko dla naszego dobra. Tere fere. Rząd jak robi podwyżkę to też zawsze dla naszego dobra, już my się na tym znamy, kurczę. No i dalej Stef nawijał, że nasi jajogłowi powiedzieli, że to pewnikiem jakiś eksperyment, no nie, ale że nie wierzą w tamtą translokację. Że oni sami by tam te sztuki nieprzydatne do swoich eksperymentów, takie białe myszki, skasowali, czyli w łęb i do kanału. Jeden z naszych, co wlazł, tak na próbę, do tej studni aż do pasa, to zwyczajnie zniknął i tyle go widzieli. Nó więc co nasi mieli robić - zgodzili się. A te kosmity straszyły, że wszyscy muszą się zgodzić, Stef mówi - zaakceptować, albo też odejść, bo inaczej zginiemy przy tych, jak im tam... procesach. Jakeśmy już wracali, to pytam Stefa, co z Mossem i jego ręką, co to za sztuczki. A on mi na to, że tamci chcieli pokazać, co potrafią. I że robili jeszcze różne rzeczy, ale o nich kiedy indziej opowie. No, no - pomyślałem sobie - nieźle będzie, stary, pożyć dłużej od naszej gwiazdki. Takiego czegoś nigdy w życiu bym się nie spodziewał, jasny gwint. 13 czerwca Wszystko znowu idzie normalnie, nie wiem, po co była cała ta kołomyja. Pracujemy: uszczelniamy, przepychamy, remontujemy. Nawet czyściliśmy sedymentator w chłodnicy reaktora, mało brakowało, a drań zakitowałby się na amen. Paskudna robota, trochę rentgenów się podłapało, no i do tego jeszcze ta awantura. A to wszystko było tak: przyszedłem do domu, zmęczony i głodny, a tam gorąc nie do wytrzymania. O co chodzi? A stara tylko tak dziwnie wzrusza ramionami i dalej wyciera podłogę w samej tylko koszulce. Może trąciłam regulator, mówi. Zobacz. Rzeczywiście, nastawiony na całego, grzeje jak licho. Wyłączyłem, psia, i do niej, żem głodny. Taka była zdziwiona, że aż i mnie zatkało. Powiada, że zapomniała, ale zrobi, jak tylko skończy. Wtedy mną trochę trząchnęło, bo normalnie jestem spokojnym człowiekiem, ale jak ktoś przesadzi... No, ale przemogłem się, gębę stuliłem i grzecznie siadam. Ja tam z prostych ludzi jestem, nieuczony, więc nie wiem, czy o tym przystoi pisać. Ale piszą po gazetach nie takie rzeczy, sam czytałem, a co to się w kinach wyprawia! Jeden Przewodniczący mógłby zakazać tych świństw, bo przecież od nas jest, z galaktycznych astrobociarzy ma swój wywód. Bo po mojemu takie sprawy należy załatwiać pod kołdrą, i do tego przy całkiem zgaszonym świetle. Ale trochę napiszę, bo przecież artyści będą mi dawać stopień za ten pamiętnik, a oni to są nie od tego. Jak na filmach "to - to" robią, to co za hece muszą odstawiać po pracy! Żona z powodu gorąca była w takiej krótkiej koszuli, co to ją się normalnie wpuszcza w spodnie. I więcej nic nie miała, tylko tą przepaskę na włosach. A bestia zgrabna, ma długie nogi i resztę całkiem do rzeczy, choć to już siódmy miesiąc będzie i mały nieźle ją kopie po brzuchu. Nie wiem po jakie licho, ale myła podłogę taką małą szmatką, no i nachylała się na okrągło, raz bokiem, raz przodem, ale przeważnie to tyłem, kurczę. No i tak wyszło, że chciałem ją złapać, ale zdzieliła mnie ścierą i uciekła. Do licha, zupełnie jakbym dostał po pysku. Tego jak świat światem jeszcze nie było. To ziółko! Nic nie mogłem zrobić, pokrzyczałem tylko trochę, a potem poszedłem do Mossa zalać robaka. Ale ten też był jakiś nie do życia, mało co gadał. Wyciągnął flachę i szkło, ale sam nie pił, tylko gapił się w pustą ścianę jak jakiś przygłup. Nawet zagrychy nie dał, ale i jeść mi się z tego wszystkiego odechciało. Wypiłem odrobinę i wróciłem, bo trzeba było wszystko opisać. Normalnie, trzynasty to taka pieska data. 17 czerwca Nie pisałem parę dni, bo i specjalnie nie było o czym, pracujemy normalnie, chociaż ciężko to idzie, ochoty brak. W domu z żoną prawie nie rozmawiamy, nie żebyśmy zaraz się gniewali, ale tak jakoś głupio wychodzi. Zjadamy byle co i idziemy na dwór popatrzeć na te wielkie, pomarańczowe słońce. Wynieśliśmy nawet przed dom krzesła i na nich spędzamy po kilka godzin dziennie. Czasem wstaję i idę na spacer. Po drodze spotykam wielu znajomych, nawet Mossa, który zwykle cały wolny czas tkwi przed telewizorem. Pozdrawiamy się i idziemy dalej, nie ma właściwie o czym gadać. Wczoraj byłem u Henryka. Wygląda tak samo jak dwa tygodnie temu, co nie znaczy, że dobrze. Lekarz powiedział, że na razie dalszych zmian nie ma, ale w każdej chwili grozi nawrót. Sylwia czuje się chyba dobrze, kłopot polega na tym, że się źle odżywia. Mnie to tylko ubędzie parę kilo tłuszczu, lecz u niej powinno raczej przybywać. Siódmy miesiąc to nie przelewki! Ponieważ jesteśmy dużo na zewnątrz, opaliliśmy się trochę - Sylwia na nieładny, szarozielony kolor. Może dlatego, że jest w ciąży? Dzisiaj lepiej idzie pisanie, jakoś łatwiej znajduję właściwe słowa, chociaż czuję mniej zapału niż poprzednio. Wiadomo, raz jest tak, raz inaczej. 21 czerwca Dzisiaj nie poszedłem do pracy. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Po prostu nie mogłem się przemóc. Nie wiem, czy to lenistwo, czy apatia, czy jeszcze coś innego. Sylwia całymi dniami wygrzewa się w słońcu. Dziś rano zaniosłem jej śniadanie. Nawet nie wypiła herbaty. Na pewno nie wyjdzie jej to... ale czy to takie ważne? Przecież czuje się dobrze. Zmusiłem się do jedzenia i zwymiotowałem. Chyba jestem chory. Nie wiem, może jutro wybiorę się do lekarza. Na alejkach bazy tłok, w ciągu dnia trudno znaleźć sobie miejsce. Ale i tak nie ma po co chodzić, można przecież powygrzewać się na krześle. Chwilami to wszystko wydaje mi się dziwne... ale lepiej wstrzymam się od komentarzy, pozostanę przy relacji. Bo chociaż mój mózg po zabiegu, któremu poddałem się trzy lata temu, pracuje znacznie lepiej, niż obiecywali lekarze, to i tak zanadto mu nie ufam. Byłem u Henryka - sytuacja bez zmian. Pat organizmu z chorobą trwa. Może wyliże się? Byłem trochę zdziwiony, że nikt z personelu nie interesuje się nim, ale widocznie w tym stanie nie wymaga opieki. 25 czerwca Sylwia nie wróciła na noc do domu, pozostała na krześle. Właściwie to wszystko jedno, temperatura pod całą kopułą utrzymywana jest na optymalnym poziomie. Nie spałem, nie śpię już od kilku dni. Leżę, odpoczywam, zapadam w stan odrętwienia, ale nie można tego nazwać snem. Za to myśli mam jasne i czyste jak nigdy. Rano Sylwia oddychała bardzo powoli. Jej puls bił z szybkością trzydziestu uderzeń na minutę. Ja miałem czterdzieści. Wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w czerwoną tarczę wschodzącej gwiazdy. Skórę miała szarą jak pergamin. 26 czerwca Rozmawiałem z profesorem Horovizzem. Mówił z trudem, jakby szczęki zlepione miał gęstniejącą żywicą. Jego cera była szaroniebieska, oczy - żółte. Starałem się patrzeć w bok. Powiedział wiele ciekawych rzeczy. Słuchałem z zainteresowaniem, chociaż sporo wiedziałem już przedtem. Byłem tylko zbyt leniwy, żeby pomyśleć i uporządkować wiadomości i dane. To jasne, tak jasne, że nie ma o czym pisać. Lecz wiem, że powinienem. Zrobię to później. 28 czerwca Moss leży od kilku dni na południowym krańcu bazy. Oddycha cztery razy na minutę. Wzrok ma nieruchomy, skórę białoszarą. Jest ciepły, bo nie wyczuwam różnicy temperatur przy dotyku. Czuję się dobrze, kiedy go dotykam. Myślę jasno i rozumiem. Wiem. Lecz tego... nie da się opisać. Stawianie śmiesznych znaków na papierze zupełnie nie ma sensu. Cóż można przekazać w ten sposób? 29 czerwca Poruszam się z trudem i coraz wyraźniej uzmysławiam sobie bezsens tej czynności. Piszę ze wzrastającym wysiłkiem. Chciałbym przekazać chociaż trochę... ale nie wiem, od czego zacząć. Wszystko jest ważne. No i jak to podać... Nie. Najpierw pójdę - tam - do - Mossa - gdzie są - inni - są - wszyscy - splątani - pajęczyną krystalicznymi - zrębami - złączeni - bo - nie zdążyli - wziąć - się - za - ręce - dotknąć Sylwia tam jest. Czuje się dobrze. I Henryk. Bez zmian. Niełatwo będzie dojść, nogi są ciężkie i sztywne. Ale muszę - położę - dłoń - na - ramieniu - Mossa ten - prąd - jasność - jedność - myśl - ja rozumiem - wiem - potem - to - opiszę - jak wrócę - kiedyś - jak wrócę - - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - To chyba byłoby... wszystko - powiedział Walt matowym głosem, niezgrabnie przewracając czyste kartki. Pod banią hełmu szumiała cisza. - Hallo, Philip, Lorna! - krzyknął. - Słyszycie mnie?! - Tak... słyszę cię - odpowiedział daleki głos. Słuchamy i oglądamy przez cały czas. - Nno - sapnął z ulgą. - A już myślałem, że zasnęliście - niezręcznie próbował zażartować. Utrwaliłeś pełny przekaz? - Tak - Philip mówił niewyraźnie, dziwnie przeciągając głoski. - Posłuchaj, Walt. Zrób sobie dziesięć minut przerwy, odpocznij. Potem przejmie cię Helena. Zgoda? - Czemu nie - mruknął zdziwiony. Chcą się naradzić? Powziąć jakąś decyzję`? Mogliby zaczekać z tym do jego powrotu. Oczywiście gdyby byli dobrze wychowani. Usiadł i skupił uwagę na posiłku, który nie trwał dłużej niż dwie minuty. Usiłował nie myśleć, nie zastanawiać się. Przede wszystkim nie sprowokować lęku. Zwyczajnie nie dać się. Podszedł do drzwi - śluza przepuściła go z cichym cmoknięciem. Czerwona gwiazda zawisła nisko nad horyzontem; wyglądała jak ciasno zwinięty kłąb karminowej przędzy. Przedtem niewidoczne nierówności rzucały teraz długie, zielonkawe cienie, a wierzchołki wzniesień wieczorny blask obrysował ciemną czerwienią. Ciężkie buty zagłębiały się w piasku z ledwie słyszalnym śpiewem przemieszczających się drobin i wtedy jakaś siła zdawała się przytrzymywać je, wciągać w grząski piach jak w bagno. Walt z trudem wydobywał stopy, brnąc na przełaj w kierunku sondy. Nie dać się, przede wszystkim nie dać się. Pomyśleć o czymkolwiek. Lorna. Jej smukłe, giętkie ciało. Tak jest lepiej, znacznie lepiej. To już tutaj. Otwarty, poczerniały właz. Nienaturalnie podkurczone nogi, grzbiet wygięty w łuk, odrzucona, do połowy zakopana bania hełmu, ramię wyciągnięte w bezsilnej próbie uchwycenia schodków. Cholera! Pistolet, twarda, pasująca do dłoni kolba. Nie. To nie tak. Walt odetchnął głęboko i wsunął broń do kabury. Dobrze, że nikt go nie słucha, że Philip, Helena i Lorna odbywają naradę. Dobrze, że nie ma ze sobą piguł. To jego własny problem i nikt mu nie pomoże. Co dadzą dobre rady czy środki psychotropowe? Ukażą czyjś punkt widzenia albo zduszą wewnętrzny krzyk, tak jak przycisza się głośnik. Z lękiem musi poradzić sobie sam. - Człowieku - powiedział głośno w kierunku wyschniętej mumii - bałeś się za bardzo. Nie mogę ci pomóc. ty za to pomożesz mnie. Twoja ofiara nie pójdzie na marne. Dziękuję ci, kimkolwiek byłeś. Szedł powoli odmierzając kroki, a ciemniejąca pustynia otwierała się przed nim jak gościniec. Ciężko opadł na schodki swojej sondy i dopiero wtedy poczuł, jakie ogromne napięcie nerwowe podtrzymywało go podczas marszu. Roześmiał się hałaśliwie. - Co ci tak wesoło? - fuknęła Helena, wyraźnie zdenerwowana. Nie przerwał, aż zmęczył się swoim gwałtownym wybuchem wesołości. Dopiero wtedy odpowiedział: - Cóż to skłoniło cię do zainteresowania się moim życiem wewnętrznym? - Uspokój się - burknęła. - Możesz wracać. Włącz autopilota... - Mogę? Zezwalasz mi? - poderwał się, usiadł. Nagle niejasne podejrzenia przybrały konkretny kształt. Niepewność Philipa, zaimprowizowana narada wszystko ułożyło się w logiczny ciąg. - To znaczy... chciałam spytać... czy możesz już wracać - tłumaczyła się niezręcznie. - Jak będziesz gotowy, włącz autopilota. Statek przechwyci cię automatycznie. - W porządku. Niedługo będę gotowy. Tak mało brakowało - pomyślał - i zostałbym tutaj. Miałbym pod ręką skład żywności, zapas wody... A może tamten, przy drugiej sondzie, też w ten sposób... Wstał i zszedł ze stopni. Posuwał się naprzód długimi krokami, piasek miauczał pod podeszwami butów zupełnie jak na nadmorskich wydmach. Gdy ognista tarcza dotknęła linii widnokręgu, dotarł do łagodnych wzniesień na południowym krańcu bazy. Dotknął szarej, złoto żyłkowanej skały. Rozgrzebał piasek i przyłożył do niej barwnikowy termometr. Była ciepła. - Wracaj, Walt. Statek jest gotowy do odlotu ponaglała Helena. - Dobrze, zaraz. Wyciągnął dłuto, ale zaraz schował je z powrotem. Uniósł ramię w nieporadnym geście i oddalił się szybkim krokiem, jakby obawiał się, że ktoś może go ścigać. Szarobrązowy zmrok opadał na planetę jak rdzawa mgła. Do sondy dotarł w niemal zupełnych ciemnościach. Zapalił wewnętrzną lampę i bezwiednie rozejrzał się w dziecinnym odruchu poszukiwania diabła pod łóżkiem. Lecz sonda oświetlona ledwie mżącym, żółtym blaskiem była pusta, tylko pod podeszwami zgrzytał naniesiony piasek. Przed nadmuchaniem pneumatycznego kokonu położył dłoń na małym, zawieszonym na ścianie pulpicie sterowniczym. Odczuł ulgę - nareszcie znajdzie się na pokładzie statku, z dala od obcych i niezrozumiałych sił, działających na tej planecie. Nawet o Lornie myślał ciepło - była mu bardziej potrzebna, niż sądził. Jego męska próżność wymagała ciągłego zaspokajania. Coś było nie w porządku. Drzwi? Zamknięte, uszczelnione. Pneumatyka? Gotowa do działania. Autopilot! Walt próbował jeszcze kilkakrotnie uruchomić urządzenie, lecz jego usiłowania pozostały bezskuteczne. - Hallo, tu Walt. Słyszycie mnie? - Tak, słucham - odpowiedziała Helena z kilkusekundowym opóźnieniem. - Stwierdziłem awarię autopilota. Przejmijcie sterowanie sondą. - Zrozumiałam. Przejmuję sterowanie. Podaj sygnał gotowości. Czekał spokojnie, aż obrzmiewające sprężonym gazem powłoki unieruchomią go całkowicie, i dopiero wtedy potwierdził gotowość. - Uwaga, start - Helena nie bawiła się w odliczanie. Poczuł, jak krew odpływa mu z głowy, lecz była to jedynie reakcja psychosomatyczna. Sonda pozostała nieruchoma jak skamieniała bryła. - Zaraz... chwileczkę. Nie, nic z tego... Phil, ja nie mogę go wystartować! - piskliwy głos krążył pod czaszą skafandra. Nagły skurcz przebiegł przez piersi, serce zadudniło głuchym pulsem w skroniach. Był uwięziony. - Odsuńcie się, sama sprawdzę - kochał teraz nosowy głos Lorny, pragnął, aby tu była, ona jedna dałaby z siebie wszystko... Chciał krzyczeć, wołać, lecz żaden dźwięk nie wydostał się z ściśniętego gardła. - Według komputera awarii uległ system sterowania sondy. Walt, spróbuj ręcznie. Szarpnął dźwignię, lecz wiedział, że tak będzie: zielone oko lampy kontrolnej pozostało martwe. ...skóra wydaje się opalona, przybiera najpierw szarozielone zabarwienie... - Nie martw się, Walt. Jesteśmy z tobą. Spróbujemy coś wymyślić. Pomożemy ci! ...ustaje łaknienie, pożądanie, zanikają ludzkie odruchy... - Przede wszystkim sprawdź bezpieczniki i główne połączenia. Spróbuj zlokalizować awarię. ...słabnie aktywność psychomotoryczna, pojawia się quasi-hipnotyczny wpływ Czerwonego Karła... - Walt, ty znasz się na tym najlepiej z nas. Możemy przysłać ci narzędzia i automaty. Walt! ...pojawia się wspólnota pamięciowa i percepcyjno-sensoryczna, otwierają się inne horyzonty pojęciowe, dawny system zbierania danych za pomocą zmysłów i logicznego-intuicyjnego ich przetwarzania zanika, zanika też człowieczeństwo na rzecz kreacji innej formy bytu... - Walt, czy mnie słyszysz? Pomożemy ci! ...cena nieśmiertelności... - Gówno mi pomożecie! - ogarnęła go nagła wściekłość. - Cieszycie się, że oszczędzono wam wyboru! Tak, nie musicie brać na pokład podejrzanego, zarażonego, trędowatego! - Przestań, na litość Boską! Opanuj się! Przerwał łączność radiową, spuścił powietrze z pneumatycznych osłon, rozhermetyzował skafander i odrzucił w kąt ciemną banię. Zdjął pulpit. Wszystko było w porządku - wszystko z wyjątkiem ogniw jądrowych. Obydwa, główne i zapasowe, wykazywały praktycznie zerową moc - razem mogły zasilać jedynie neonówkę oświetleniową. A miały starczyć na trzysta lat ciągłej pracy. Wiedział, że niemożliwe stało się faktem. Przy tak nagłym wyzwoleniu mocy cała sonda powinna była zamienić się w kałużę stopionego metalu. Jeszcze raz stanął twarzą w twarz z nieznanymi, przerastającymi go siłami. Z wewnętrznej kieszeni wyjął plastykowy, lustrzany krążek wielkości monety i spojrzał na swoją obcą, stężałą twarz. Nerwowe tiki powiek, rozbiegane spojrzenie, ciemny rumieniec, obrzeżony sinym zarostem. To przecież nie on. Szeroka, prostacka twarz nigdy nie należała do niego, Bezkształtna linia ust z wywiniętą górną wargą... nie. Na pewno nie. Mówił wyraźnie, przeciągając głoski i cedząc słowa. - Cała akcja nie ma sensu. Ja naprawdę potrafię to zrobić. Dlatego, że ja już wiem. I wciąż mam prawo wyboru. Moss, słyszysz mnie?! Lusterko upadło i potoczyło się po podłodze. Rzucił się na nie jak kot na umykającą mysz, niezgrabnie przyduszał urękawicznionymi dłońmi, aż wreszcie chwycił i podniósł do oczu. W srebrnym krążku widniała szeroka, prostacka, oblana niezdrowym rumieńcem twarz. Jego własna twarz. Nie zrobi tego. Przynajmniej nie na trzeźwo. Uszczelnił skafander i wyszedł. Zapalił lampy na piersiach i brnął naprzód, potykając się w kopnym piachu. Gdy stanął na progu domu Kenelma Millera, poczuł w głowie łaskotliwe ukłucie, jakby ktoś udrożnił dotychczas nieprzepuszczalny, zaczopowany kanalik. Tak zawsze rodziły się idee - i te głupie, i najmądrzejsze. Nikt nigdy nie odkrył, skąd bierze się ów impuls, lecz w momentach zagrożenia życia każda iluminacja oznaczała nadzieję, a tej ludzie zawsze, od zarania dziejów, chwytali się z właściwą im wiarą. Walt niespiesznie otworzył bar i wybrał największą butelkę. Otworzył ją i przyłożył szyjkę do ust. Gorąca fala parzyła podniebienie i przełyk, rozlewała się po piersiach i wywoływała lekki ucisk w głowie. Wiedział, że nie może o tym rozmyślać, nie znał siły i możliwości przeciwnika. Skoncentrował się na czym innym. Wydobył broń i strzelił w otwarty barek. Na pokój bryznęła wódka i okruchy szkła, pocisk wyrwał dziurę w lustrzanej ściance i rykoszetem odbił się od metalowej grodzi. Walt powoli skierował broń na siebie. Jeszcze ciepłą lufę włożył do ust i lekko, do pierwszego oporu, nacisnął spust. Nie stało się nic - żadna siła nie wyrwała mu broni z ręki. Zerwał się od stołu i, nie celując, wypalił znowu w kierunku barku. Pocisk urwał szyjkę innej butelki i wybił drugą dziurę w lustrzanym pudle. Uzupełnił brakujące ładunki i schował pistolet. Uszczelnił skafander i z butelką wódki pod pachą wyszedł w ciepłą, brązową ciemność. Po kilku minutach marszu dotarł do sondy. U stóp schodków leżała skurczona, na wpół zagrzebana w piasku postać, lecz Walt nie zauważył jej. Chwiejnym krokiem wstąpił na stopnie, zatoczył się i przytrzymał krawędzi włazu. Wtedy jednym rzutem ramion znalazł się w środku, zatrzasnął klapę. Śluza nie działała, sprężone powietrze wyło, wydobywając się przez otwarte zawory, lecz pneumatyczny kokon znikł, nie było go pośród wyposażenia. Szarpnął dźwignię, pulpit zapłonął barwnymi ślepiami. Wcisnął klawisz i popchnął drążek sterowniczy. Raptownie narastające przyspieszenie cisnęło go o podłogę, wprasowało w blachę, aż zatrzeszczały kości i stawy, a krew stała się gęsta jak stopiony ołów. Lecz gdyby tylko mógł, krzyczałby z radości. Po upływie kilkudziesięciu sekund poczuł, że jest u kresu wytrzymałości. Serce z głuchym jękiem pompowało półstałą krew, przed oczyma eksplodowały białe fajerwerki. Usiłował podźwignąć się; lecz dłonie rozjechały się na gładkiej powierzchni podłogi, ochlapanej wódką ze stłuczonej butelki. Wiedział już, że nie zdoła pokonać zwielokrotnionego ciężaru swojego ciała i dosięgnąć pulpitu, że za chwilę zemdleje, a po dalszych pięciu czy dziesięciu minutach (czy to ważne?) serce zaprzestanie pracy ponad siły. Lecz miał szczęście - nie zaprogramowany inaczej minikomputer sondy umieszczał ją zawsze na kołowej orbicie planetarnej. Na sekundę przed utratą przytomności Walt uniósł się płynnym ruchem ponad podłogę w asyście okruchów szkła i zastygłych, jak na zwolnionym filmie, rozbryzgów wódki. To silnik przerwał pracę, a aparat wynurzał się właśnie sponad objętej nocą półkuli cynobrowej planety, wychodząc naprzeciw czerwonym potokom dziennego światła. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Odrzucił czaszę hełmu i odetchnął pełną piersią, wierzchem dłoni ścierając krew z popękanych warg. Niezdarnie zaczął uwalniać się z ochronnych powłok skafandra. W sterowni panowało milczenie. Helena piłowała paznokcie, Philip wbił wzrok w szeregi cyfr na monitorze, Lorna, niedbale wsparta biodrem o konsolę komputera, bawiła się pistoletem, chwytając go raz za lufę, raz za kolbę. W ciszy czaiło się napięcie. ...zamek magnetyczny, zaciskowe połączenie próżniowe, kable do powłoki ogrzewczej, żeby nic nie pomylić... po co ten cyrk... - Zostaw tę pukawkę, do ciebie mówię, Joanno d'Arc, jeszcze kogoś postrzelisz - Philip wyraźnie silił się na spokój. ...dobrze... jeszcze spodnie... wolałbym nie rozumieć, co się tu dzieje, lepiej myśleć o czym innym... mdło się robi od zapachu tych środków odkażających... - Nie jest nabita, możesz ją sobie wziąć - rzuciła broń; a Philip uchylił się jak od żmii. Pistolet z trzaskiem spadł na podłogę. ...za wszelką cenę nie myśleć, nie wiedzieć... inaczej jednych trzeba by kochać, innych nienawidzić... po co, przecież wszyscy są po prostu życzliwie pomocni... dlatego uciekłem z Ziemi, żeby być pośród takich jak oni... dlaczego więc... - Tak myślałem. Pomimo to nie unikniesz... - Może wreszcie ktoś mi pomoże? - wtrącił Walt ostro. - Nie wiem, czy zauważyliście, że właśnie wróciłem. Lorna spojrzała na niego chłodno, po czym odwróciła się i usiadła. Podszedł Philip, pomógł ściągnąć ciężkie buty, obficie spryskane mieszanką odkażającą, po czym przeprowadził pobieżne badanie lekarskie. - Właściwie nic ci nie jest. Szok i parę lekkich stłuczeń. - Aa... puls? - W normie. Skóra też nie zielenieje - zmusił się do śmiechu, który bardziej niż kiedykolwiek przypominał rżenie konia. - Zbadaj go za tydzień. I nas również - Helena ciągle oglądała swoje paznokcie. - Lecz się na nerwy - fuknęła Lorna. - Dobrze wiem, co mam robić i kiedy - wkroczył Philip. - Walt, umyj się, przebierz i przyjdź tu z posiłkiem. Musimy omówić sytuację. - Co za piękny, demokratyczny gest - zauważyła Lorna. Philip zignorował ją. Rozumiem ich, to przecież jasne, że żywili obawę, ale żeby tak zaraz... nie, nie wierzę. Lorna jest dziwaczką, zdolną do różnych ekscesów, broń w jej ręku nie jest jeszcze żadnym dowodem. A jednak... Nie, do diabła, najlepiej nie myśleć, żyć z nimi jak dawniej, jak gdyby nigdy nic. W przeciwnym razie rozpęta się piekło. A on, co on sam by zrobił na miejscu Philipa? Spieniona woda mknęła po zaczerwienionej skórze dziesiątkami strumyków, rozkosznie masowała ciało. Przyjrzał się uważnie swoim rękom, owłosionym i muskularnym. Czy skóra ma całkowicie normalny odcień? - Chciałem zasięgnąć waszej opinii co do dalszego postępowania - zagaił Philip oficjalnie, gdy znaleźli się znów razem. - Możemy alternatywnie... - Jestem za odlotem. Natychmiast - wpadła mu w słowo Helena. - Co za nagła zmiana zapatrywań - kpiła Lorna. Przecież byłaś zwolenniczką rozszerzenia standardowych badań planetarnych! - Sytuacja uległa zmianie. Czy wy wszyscy nie rozumiecie, że grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo? Róbmy coś, póki jeszcze nie jest za późno - spojrzała na Walta, nie potrafiąc ukryć odrazy i strachu. - Moi drodzy - Walt czuł, że atmosfera zagęszcza się - możecie mnie izolować. Po tygodniu, dwóch, sprawa na pewno się wyjaśni. - Na tym statku nie ma żadnej możliwości przeprowadzenia kwarantanny - Philip był zdecydowany. - Co do tej sprawy, nie mamy wyboru, musimy czekać. Wracajmy więc do zasadniczego tematu. - Uważam, że nasze odkrycie jest bardzo interesujące, jeśli już nie epokowe. Po raz pierwszy człowiek natknął się w kosmosie na inną formę życia. Nie ma znaczenia, że to życie wzięto swój początek z nas, ludzi... - Ten moloch wciągnie nas jak bagno, pożre, przetrawi, zamieni w nieludzkie, obrzydliwie zeskorupiałe ciała! - krzyczała Helena. Była na granicy histerii. - Uciekajmy! - Chwileczkę, jeszcze nie skończyłem. Sądzę, że za tym eksperymentem stoi cywilizacja, nie mająca z ludźmi już nic wspólnego. Oni z pewnością w jakiś sposób kontrolują swoje doświadczenie, przynajmniej okresowo badają jego przebieg. To ślad, po którym możemy dojść do spotkania z naprawdę innymi. - Ja myślę, że eksperyment jest już dawno zakończony. Oni nie zmieniają się już, oni... trwają. Są nieśmiertelni. Swoją drogą, cywilizacja eksperymentująca z nieśmiertelnością musiała dojść już do kresu radosnej eksploracji kosmosu - roił Philip. - Hola, szefie, gdzie twój pragmatyczny realizm? - nie wytrzymał Walt. - Znajdujemy się w niecodziennej sytuacji - odciął się ze złością. - Chciałem zauważyć, że niczego nie wiemy o dalszym przebiegu owego eksperymentu, nie możemy więc twierdzić, że proces jest zakończony. Po drugie: w przeciwieństwie do Heleny, jestem optymistą. Kolejne etapy przemian następowały synchronicznie u wszystkich mieszkańców bazy, o dalszych fazach rozwoju niczego nie wiemy, lecz możemy domyślać się, że zaszedł on daleko. Wobec tego nikt nas nie pożre, choćby dlatego, że już nie nadrobimy zaległości czasowych. Nie przypuszczam zaś, aby "moloch" mógł trywialnie odżywiać się ludzkim mięsem. Ma inne źródło energii. - Poczucie humoru nie jest twoją najmocniejszą stroną - syknęła Helena. - Po trzecie: przypuszczenie Lorny napawa mnie... przerażeniem. Tak, to odpowiednie słowo: przerażenie. Konfrontacja z inną, wyżej rozwiniętą cywilizacją... - Zastanów się, co mówisz - Lorna gwałtownie odwróciła fotel, gniewnie odrzuciła włosy do tyłu. Ludzkość czekała na takie spotkanie od swego zarania, od zawsze! Żeby stwierdzić, że nie jesteśmy sami, żeby wymienić doświadczenia... - To była twoja najgłupsza wypowiedź, jaką słyszałem w czasie tej podróży, stek bredni i banałów w ustach skądinąd inteligentnej kobiety - Walt był autentycznie wściekły. - Czy dotychczas nie zauważyłaś, że im większa różnica między ziemskimi gatunkami, tym większa między nimi panuje wrogość? Powtarzam: między ziemskimi! A co będzie, jeśli opuścimy nasze gniazdo, jeśli napotkamy coś diametralnie innego? Po prostu okaże się, kto kogo unicestwi lub będzie eksploatował. Przykład już mieliśmy: tutejsza baza stała się kolonią eksperymentalnych świnek morskich! Porozumienie? Proszę, spróbuj pozytywnie wymienić doświadczenia z żywą skałą spod piasków tej planety! Może poradzi nam, jak usprawnić zapłon w silniku samochodowym lub lepiej przyrządzać koktajl Bloody Mary? - Daruj to sobie i nie krzycz. Filozoficzny ciężar... - Nie. To zbyt wysoka cena za odpowiedź, czy jesteśmy sami. Zresztą świadomość powszechności życia we Wszechświecie ani na jotę nie zmieni naszej egzystencji. Reasumując: jestem za natychmiastowym odlotem. - A ja nie! Sprzeciwiam się kategorycznie! Mamy jedyną szansę, zrozumcie. - Jeśli inni zechcą kiedyś tu wrócić... nie będziemy mieli wpływu na to postanowienie. Ale teraz, w tym składzie, nie jesteśmy władni decydować, nie mamy mandatu. Odpowiedzialność... - Boisz się jej? - Powiem po prostu: tak. Nie jestem w stanie udźwignąć ciężaru tej odpowiedzialności. - Pytanie, czy nas stąd wypuszczą - w głosie Heleny dźwięczała nadzieja. - Czy nie urządzą nas tak jak ciebie tam na dole. - Możemy tylko próbować, nie sposób przewidzieć zdarzeń zupełnie dla nas niezrozumiałych - Walt rozłożył ręce. - Może energię z ogniw sondy wykorzystano do warunkowania i wzmacniania moich emocji? - Oni to samo robią teraz z naszym statkiem. Lećmy już! - w głosie Heleny znów pobrzmiewały nutki histerii. - Chwileczkę, decyzja jeszcze nie zapadła. Oświadczam, że jestem zdecydowanie za kontynuowaniem badań unikalnego w skali kosmicznej zjawiska, jakim jest inne rozumne życie - Lorna założyła nogę na nogę, długimi palcami oplotła kolano. - Ty, Philipie - ciągnęła dalej słodkim głosem pozostaniesz na zawsze dowódcą ekspedycji, która pierwsza nawiązała kontakt z innym istnieniem. - Weź także pod uwagę ryzyko - wtrącił swoje Walt. - Już teraz masz w ręku kartę atutową: odkryliśmy nieznaną formę życia. Ten sukces można łatwo zaprzepaścić. Możesz okazać się najmniej odpowiedzialnym dowódcą wypraw galaktycznych, zyskać sławę człowieka, który wyzwolił serię trudnych teraz do przewidzenia nieszczęść - z rosnącym zadowoleniem obserwował zmieniającą się twarz Philipa. Był pewny swego: szef nade wszystko nie lubił ryzyka. - Wracamy - przemógł się Philip.,- Przygotujcie statek do natychmiastowego startu. - Co za głupota, asekuranctwo! Żeby tylko było ciepło pod tyłkiem! - oczy Lorny płonęły. - Przywołuję cię do porządku. To jest decyzja trzech czwartych załogi, w tym dowódcy - Philip zdążył przybrać odpowiednią pozę. Jej usta poruszały się w niemym monologu. Wreszcie potrząsnęła głową, kryjąc twarz za ciemną kaskadą włosów. - Dobrze. Nie widzę zresztą innego wyjścia niż podporządkowanie się. - Całe szczęście, że to rozumiesz - Walt przyciął jej jak zwykle, mając świadomość, że coś między nimi jest nie tak. Nie tak jak przedtem. Jednocześnie doskonale pojmował, a nawet uznawał jej stanowisko, nie mógł jednakże zapomnieć dzikiego strachu tam, na pustyni. Strachu skręcającego wnętrzności, trwogi eksplodującej w mózgu. Uwierzył więc w swoje, zresztą równie dobre, racje. - Ty za to nic nie rozumiesz, mały, śmieszny człowieczku. Jesteś ludzkim zwierzęciem, biegnącym tam, gdzie ciepło, syto i dużo chętnych samic. - Ach tak. Sama doskonale wiesz, że nie w każdym z tych punktów masz rację.. Wzruszyła ramionami z obojętnością, która poruszyła go do głębi. Gdzie jest Lorna? Ta wpatrzona, narzucająca się, lecz też dbająca, otaczająca uwielbieniem? Co się stało? Zadowolenie, że już nie musi się za nią wstydzić, zagłuszył żal za czymś odepchniętym i utraconym. Za czyimś ślepym oddaniem, które wyzwala najgorsze instynkty, lecz jest również jak pieszczące dotknięcie wiosennego słońca. - Nie rozdrabniajmy się, są ważniejsze sprawy powiedziała chłodno. - Chciałabym zaproponować, abyśmy pierwsze dwa tygodnie podróży odbyli w anabiozie. Wszyscy. - Dlaczego? - żachnął się Philip. - To niepotrzebnie zwiększy ryzyko żeglugi po sieci strumyków, wypływających z zastoiska energii. - Tak, ale... jednocześnie utrudni ingerencję w nasze mózgi, może uniemożliwi żerowanie na naszych emocjach. - O czym ty mówisz? O co chodzi? Nie rozumiem pytali chaotycznie wszyscy razem. - Nie jestem pewna, ale... to wydaje mi się takie naturalne. Ceną uzyskania nieśmiertelności był zanik wszelkiej ekspansji, przybranie postaci maksymalnie stabilnej i niezmiennej w danych warunkach... - Prezentujesz mały wykład wprowadzający? -wtrącił Walt. - Nie przerywaj - warknął Philip. - Prywatne porachunki odłóż na spotkanie we dwoje. - Nie wiem, w jakie organy sensoryczne wyposażona jest nowa forma życia, ale, sądząc po kierunku wstępnej transformacji, opisanej w dzienniku Millera, obce są jej emocje w sensie ludzkich doznań. No bo, na dobrą sprawę, czego by miała się bać skała, wrośnięta w stabilną skorupę planetarną? Kogo miałaby kochać lub nienawidzić, i za co? Kogo pożądać, jeśli prokreacja jest zbędna? Można przypuszczać, że nowa forma bytu wytworzyła zupełnie inne, nam niedostępne rodzaje wrażeń, ale prawdopodobnie brakowało jej typowo ludzkich emocji, wszak to życie zrodziło się z ludzi. - Myślisz, że... ten mój lęk... - bąknął Walt, zdziwiony, że przedtem sam na to nie wpadł. - Owszem, odpowiednio wzmocniony w celu zwiększenia efektu. - On... znikł w chwili, kiedy uświadomiłem sobie jego nienaturalność. - Właśnie. Bo był już niepełnowartościowy, skażony podejrzeniem. Zresztą nie tylko twój lęk. Moje seanse... te śmieszne ekshibicjonistyczne przedstawienia, dawane wam ostatnio. To nie był plynn, a przynajmniej nie tylko. Wpływ narkotyku stanowił znikomą część... - Jezus, Maria! Na takie dyskusje będzie czas w przestrzeni śródgwiezdnej! - Helena bladła i czerwieniała na przemian. - Uważaj, Hel. On w tej chwili żeruje na tobie - Walt nie mógł sobie odmówić przyjemności. - Fataliści mogliby podejrzewać nie bez pewnych przesłanek, że to On nas tutaj ściągnął, jakoś przywabił kosmicznych rozbitków, i że nie jesteśmy pierwszymi... - A może On także spowodował katastrofę i był przyczyną awarii statku? - próbował zażartować Philip, lecz nikt nawet się nie uśmiechnął. - W każdym razie mówił już poważnie, ze ściągniętą twarzą - spróbujemy stąd odlecieć. Jeśli przyjmiemy twoją hipotezę, Lorno, wszystkie nasze emocje będą od dziś skażone, a więc mniej... konsumpcyjne. Może więc się uda... - Nie wiadomo, czy On jest w stanie wywierać fizyczną presję, do wszystkiego przykładamy bardzo ludzką miarkę. Nie sądzę, aby mógł nam przeszkodzić. - Może zaczniemy przygotowania do odlotu? zaproponowała Helena nieswoim, lecz już prawie spokojnym głosem. - Dobrze - Philip podniósł się i szybkimi ruchami dłoni masował skórę twarzy. - Pójdę sprawdzić komory anabiotyczne. - Lorna do centralnego komputera: wykonaj ogólny przegląd podzespołów statku przed lotem galaktycznym. Usterki sygnalizuj na fonii. - Walt do centralnego komputera: podaj stan zapasów energetycznych statku. Oblicz najkrótszą trasę żeglugi w kierunku Ziemi. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - Czy to jest normalne? - Walt wpatrywał się w sinoszarą twarz Lorny, na której jaśniejszymi plamami odznaczały się tylko gałki oczne, tak wypukłe, jakby za chwilę miały wyskoczyć z oczodołów. - Potrzebuje dwunastu godzin snu, niczego więcej zawyrokował Philip. - Wczoraj wyglądałeś tak samo. - Też miałem taką... śliczną cerę? - Jeszcze ładniejszą, bo z małą domieszką ultramaryny. Walt wzruszył ramionami. Cóż go w końcu obchodzą medyczne aspekty wychodzenia z anabiozy? Albo karnacja skóry tej nieźle stukniętej dziewczyny'? Jej bezładnie rozrzucone ręce i nogi, linia bioder pod ściśle przylegającą do ciała pajęczyną elistonu, drobne piersi, które można by nakryć dłonią? - Hola, stary, czyżby zaczynała ci doskwierać samotność? - mruknął do siebie, wracając do sterowni. Pamiętał jej poniżające umizgi w narkotycznym transie, obmierzłą uległość w fazach względnej trzeźwości, oczekiwanie na jakikolwiek gest, niekoniecznie przyjazny, lecz świadczący choćby o cieniu zainteresowania... To wszystko prawda, ale coś zaszło między nimi niedawno, tuż przed anabiozą, jakiś zgrzyt, zmiana... co to było? Nieważne, pewnie zwykła sprzeczka. - Nie wiesz, po co Phil wyciągnął nas z łóżek? Do Ziemi jeszcze szmat drogi, żeglujemy w stabilnej rzece w dobrym kierunku... - Może miał sny erotyczne? - Helena przerzuciła jedną nogę przez oparcie fotela. - To dziwne, ale po anabiozie czuję się jakby... młodsza i nie miałabym nic przeciwko temu... - Dowcipu też ci przybywa - westchnął i odwrócił się do konsoli. Na chybił trafił musnął czubkami palców kilka przełączników kontrolnych. - Biedny Walt - Helena podeszła od tyłu i pieszczotliwym ruchem dłoni zburzyła mu włosy. Pomogę ci, jeśli zechcesz... Phil na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. Wiesz, o te parę procent wzrośnie sprawność załogi. - Gadasz głupstwa, moja droga - odsunął ją szorstko, jednocześnie nie mogąc powstrzymać się od głodnych spojrzeń. - Ona... się wścieknie. - Ona będzie żywym trupem przez najbliższe dwanaście godzin. - Niee... jeszcze nie teraz - położył dłoń na jej kościstych, usianych piegami palcach. - Zrozum, nie jestem psychicznie przygotowany. To wszystko z nią kosztowało mnie sporo nerwów - mówił z wysiłkiem, dusząc w sobie coś, co urągało mu od imbecyli. - Tylko pamiętaj - gwałtownie cofnęła ramię - że ja nie będę się napraszać. - Wszystko w porządku - do sterowni wpadł Philip śpi jak niebożątko. Puls, ciśnienie i oddech w normie. Dałem jej zastrzyk wzmacniający. - Cieszy mnie to - bąknęła Helena, zajmując swoje miejsce. ...co za altruistyczny odruch! Nigdy bym jej nie podejrzewał... tak naprawdę to szuka odmiany, rozrywki... może Philip nie jest zbyt dobry w te klocki? - A ty wciąż tropisz, stary. Nie żal ci jej? - Nie rozumiem - przez twarz Walta przebiegł ciemny rumieniec, nie był w stanie wytrzymać wzroku Philipa. - Noo, widzę, że komuś sumienie nie daje spokoju. A już myślałem, że jesteś z kamienia - szedł za ciosem. - O co ci chodzi?! - wybuchnął Walt, który zdążył trochę ochłonąć po pierwszym zaskoczeniu. - O to - wskazał na czerwoną kontrolkę na konsoli komputera. - Przed pójściem spać Lorna zostawiła bałagan. Nagle Helena wybuchnęła nerwowym, spazmatycznym śmiechem. Philip obejrzał się, zdezorientowany. - Teraz ja nie rozumiem. Wyglądacie dokładnie tak, jakby anabioza poplątała wam przynajmniej połowę neuronów. - To wyłącznie twoja wina, lekarzu pokładowy - Walt uśmiechnął się z ulgą. - Żałowałeś nam swoich wzmacniających szpryc. A swoją drogą... zobaczmy, co przeskrobała nasza informatyczka - nachylił się nad klawiaturą. - I co, pierwszy i ostatni pilocie? - Helena wpadła w jego ton. - Ee, drobiazg. Jedna pusta sekwencja w zbiorze pełnych modułów pamięciowych danych chronologicznych. Zaraz to przesuniemy... no, już w porządku. - Spaskudziłeś robotę, Walt - Helena wydęła wargi. - Ona zostawiła to specjalnie. Żeby wpisać sobie coś miłego. - Co? - spytał, zanim zrozumiał. Żachnął się i rzucił jej złe spojrzenie. - Nie denerwuj się, pilocie. Zrobiłeś się nadwrażliwy; jeśli tak dalej pójdzie, zawieziesz nas na Syriusza zamiast na Ziemię. Trzeba zastanowić się nad małą kuracją, zanim nie będzie za późno - mrugnęła do Philipa, który nagle zajął się pedantycznym wycieraniem jakiejś dawno zaschłej plamy na rękawie. - Bądź uprzejma zmienić temat, stajesz się nudna nie wytrzymał Walt. Czuł się prawie jak sztuka przetargowa na aukcji bydła. - Chciałam ci pomóc w trosce o nas wszystkich syknęła - ale jeśli chcesz, to pracuj dalej sam. Powodzenia. - Przestańcie, do licha - przerwał jej Philip. Powinniśmy się cieszyć, że nie zniszczył nas ten cholerny rój meteorów i że trafiliśmy od razu na... - Właśnie. Może oświecisz nas, kapitanie, po co ta pobudka w dwa tygodnie po starcie? Przecież czeka nas jeszcze parę miesięcy żeglugi - Helena dalej wyładowywała energię. Rzeczywiście anabioza musi jej służyć - przyznał w myśli Walt nie bez uznania. - Ja? - dowódca wyglądał na zaskoczonego. - Noo, przecież musimy odbyć naradę... - Na jaki temat? Lot przebiega bez komplikacji Walt wzruszył ramionami. - Trzeba ustalić kolejność dyżurów, tak będzie bezpieczniej - Philip wreszcie znalazł powód. Poza tym jest to okres, po którym należy przeprowadzić kontrolę lekarską. - Tylko w przypadku szczególnego zagrożenia. Chyba nie podejrzewasz, że złapaliśmy jakąś kosmiczną francę orbitując wokół Czerwonego Karła? Żeby była tam chociaż jedna zawszona planeta, na której można by rozprostować kości i pofiglować z tubylcami. Ale tak... - Coście tak na mnie wsiedli? - obruszył się Philip. Zaraz po przebudzeniu Lorny ustalimy kolejność dyżurów i trójka spośród nas idzie spać. Proponuję piętnastodniowe przemienne żeńskie i męskie dyżury z dwudniowymi okresami nakładania, żeby... no, było do kogo otworzyć usta. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - Witam szanownych podróżników galaktycznych Lorna wyszła z łazienki, napełniając sterownię zapachem kosmetyków. Uśmiechnięta, zaróżowiona od gorącego tuszu, z błyszczącym spojrzeniem, przeszła całkowitą metamorfozę od momentu, w którym Walt widział ją dziesięć godzin temu. Przecisnęła się koło niego bokiem - poczuł zapach świeżo umytego, kobiecego ciała - i stanęła przy Philipie. Przeszła tuż obok, miała przecież okazję, a nie dotknęła go, nie musnęła nawet. - Może małą kawę dla szefa? - w jej głosie brzmiała dobrze udawana figlarność podlotka. - Co to, zmieniasz obiekt zainteresowań? - Helena pogroziła jej jak dziecku. - Taka już jestem - wydęła wargi. - Co ty na to, Phil? - Ha, propozycja jest nęcąca. Kilka skoków w bok znakomicie odświeża związek - zarechotał. - Może mnie najpierw spytacie? W końcu ja też nie mam klapek na oczach - Helena udała zaniepokojenie. - A kto ci broni? Ostrze twojego dowcipu nie jest już takie jak dawniej, o nie - Lorna pokręciła głową. ...ona ma cudowne nogi... jak mogłem dotychczas tego nie dostrzec... porusza się tak, jakby tańczyła tuż nad ziemią... Wróciła z dwiema dymiącymi filiżankami. - Heleno, zrób kawę dla Walta, jeśli zechce, bo moja wystygnie, co za aromat... - Chciałaś coś popić? - zapytał Walt ze złośliwością, jaką raczyli się niemal od początku. - Zapewne cię rozczaruję - uśmiechnęła się zdawkowo, tak jak do pierwszego lepszego uczestnika przypadkowego towarzyskiego spotkania - ale nie będę więcej dawać przedstawień. Może ty nam coś pokażesz, tak dla odmiany? Jeśli plynn ułatwi ci walkę z tremą, zrzekam się mojego zapasu. Zresztą - położyła przed Philipem niklowane pudełko - i tak się zrzekam. ...ma piękny głos... głęboki i dźwięczny... jak śpiew mosiężnych dzwonków... Philip odchrząknął i sięgnął po pudełko. - Przechowam to dla ciebie. Myślę, że... no, sama wiesz, jak bardzo się cieszę - wstał i ucałował ją, a ona na chwilę przywarła do niego całym ciałem. - Powiem wam coś ciekawego - opowiadała dalej z emfazą, rozpierała ją energia, tak jak przed chwilą Helenę. - Miałam bardzo dziwny sen. Wokół Karła krążyła jedna jedyna, czerwona planeta... - To typowe. Zawsze marzymy o czymś swojskim, dobrze znanym. Planeta, morza, szumiące lasy... - Z Waltem coś się działo, wyprostował przygarbione plecy, wzrok mu błyszczał. - Słuchajcie. Byłam na tej planecie... spałam tam, leżąc na czerwonym, kopnym piasku. Przeżyłam sen we śnie. Śniłam o miłości, wciąż ten sam sen, w kółko to samo, bo tylko tę miłość miałam w sobie... to było straszne, jak zdarta płyta, jedyna, jaką posiadałam. Czasem chciałam przestać śnić, wtedy otaczała mnie tylko czerwona pustka, pustka nie do zniesienia. I znów śniłam ten sam sen, tylko ten mogłam... Wtedy zrozumiałam, że to... jest moje życie... Ucieczka we własne wnętrze, w złudzenia, w to, co ja chciałam, co sobie wymarzyłam, obijanie się w zamkniętym obszarze mojej pamięci... Otrząsnęła włosy, które zakryły jej twarz; łza torowała sobie drogę pośród delikatnego puchu na skórze przedramienia. - To była namiastka, rodzaj trwania - teraz mówiła mocnym, zdecydowanym głosem. - Upojenie introspekcją, samooszukiwanie. A ja chcę żyć, żyć naprawdę. Nawet za cenę zagarniania, ekspansji, czasem niszczenia i... śmierci chcę tworzyć, zdobywać i... kochać. Ale przepraszam - rozejrzała się spłoszona. Chyba jednak dałam wam jeszcze jedno przedstawienie. - To był bardzo piękny spektakl - Walt podniósł się, w jego głosie tym razem nie było ani cienia drwiny. Masz rację, Lorno, ludzkość to agresywne plemię, skazane być może na zagładę, ale również skazane na pełne, burzliwe i - przede wszystkim - twórcze życie. - Cóż za patetyczne tony - Helena pokręciła głową ja bym tak nie potrafiła. Phil, zakładam się, że w ciągu najbliższej zmiany sprawność twojej załogi wzrośnie o kilka procent. Walt podszedł do Lorny, wpatrzonej poprzez zielone okno monitora w odległą Ziemię, zagubioną gdzieś w gwiezdnym pyle, i usiłował ująć ją delikatnie za ramię. Uśmiechnął się, gdy odepchnęła go ze złością, wykluczającą obojętność. Znał się na tym. ANDRZEJ ZIMNIAK SZLAKI ISTNIENIA Boja fascynowała mnie zawsze, ilekroć spoglądałem na jej smukłą, obłą sylwetkę, zawieszoną nieruchomo na tle głębokiego seledynu przestrzeni. Z dala wydawała się szara, czarna niemal, lecz gdy zbliżałem się ukradkiem, z niewyjaśnionym lękiem ściskającym krtań łaskotliwą obręczą, na powierzchni ciemnej bryły rozjarzały się delikatne ogniki i pląsały jak robaczki świętojańskie, a później cały elipsoidalny kształt rozpalał się wiśniowym świeceniem. Wtedy zawsze cofałem się szybko, a uczuciu opuszczającego mnie strachu, który uchodził raptem niby zimny płyn wypełniający uprzednio pierś, towarzyszył wzbierający gniew i niechęć do samego siebie. Często opowiadałem ludziom o boi. Zrazu, na samym początku, były to nieśmiałe zwierzenia, wstydliwe szeptanie; potem mówiłem coraz głośniej, aż w końcu stałem się natarczywy. Niektórzy słuchali mnie z przylepionym do warg uprzejmym uśmiechem, myśląc zupełnie o czym innym, byli też tacy, którzy ze zniecierpliwieniem wzruszali ramionami. Te drobne różnice w zachowaniu zależały zapewne od nabytej w młodości ogłady; wszyscy jednakże jednakowo uparcie biegli wyznaczonymi im ścieżkami, zaś żadna z ich tras nawet nie zbliżyła się do przestrzeni za boją. Tylko nieliczni spośród tych, którym opowiadałem o strażniku dziwnego obszaru, dali się skłonić do wspólnego rekonesansu; ich śmiechy i gesty były nawet pełne zrozumienia, gdy wskazywałem na jajowatą plamę czerni z roztańczonym rojem świetlików. Lecz żaden z nich nie widział boi lub może nie chciał jej widzieć - mogłem wskazywać dowolny kierunek w przestrzeni, a oni wciąż byli pełni zrozumienia i aprobaty, po czym wymieniali uściski dłoni i z ulgą powracali na swoje ścieżki. Lecz ja potrzebowałem towarzysza. Czułem, że sam nie podołam lękom, nie przełamię bariery strachu, którą wytwarzała we mnie złowroga wiśniowa poświata. Kiedyś ku mojej niezmiernej radości jeden z uprzejmych słuchaczy zgodził się na wspólną eskapadę. Ruszyłem przodem, czując się znacznie raźniej w towarzystwie i tłamsząc w sobie resztki strachu przed pulsującym świeceniem. Gdy mijałem jajowaty, wiśniowy kształt, boja nagle zgasła i znikła. Po prostu znikła, a ja zanurkowałem w tę zagadkową przestrzeń po drugiej stronie, w przestrzeń, która okazała się wewnątrz błękitna jak sen. Otoczyła mnie niebieska mgiełka, w której płynnym ruchem przesuwały się niby w rozbujanej toni oceanu jakieś zrazu nierozpoznawalne kształty. - Jak tutaj inaczej - rzuciłem przez ramię i odwróciłem się, nie otrzymawszy odpowiedzi. Byłem znowu sam, mój towarzysz znikł gdzieś, zapewne podążał od dawna ścieżką swojej konieczności lub szlakiem głębokiego przekonania o jej istnieniu. Lecz nie bałem się już. Miejsce lęku zajęła pełna podniecenia ciekawość. Przenikałem błękitną, eteryczną toń, dążąc zdecydowanie na spotkanie niewyraźnych kształtów unoszących się gdzieś w lśniącej mgle oddalenia. Ogromne kule, jakby zacumowane w bladej, niebieskiej poświacie, wykonywały delikatny taniec płynnych, powolnych wahnięć wokół punktów kotwiczenia. Ich powierzchnie, szare lub mlecznosine, wydawały się nieruchome, dopóki nie wypełzły na nie pędzącymi wirami plątaniny finezyjnych linii, jaskrawe pasy lub nakładające się pierścienie w rozszalałej feerii barw. Było to tak piękne, że bezwiednie zbliżyłem się do opalizującej ściany, gładkiej jak lustro. Wyciągnąłem dłoń. Ręka pokonała ledwie wyczuwalny opór, nie większy niż przy zanurzaniu do wody, i zagłębiła się w nieprzejrzystą zasłonę. W środku było ciepło. Cofnąłem się raptownie, a moje ramię, całe i zdrowe, opuściło wnętrze kuli. Zachęcony powodzeniem spróbowałem zajrzeć do środka. Moja głowa i ramiona gładko przeszły na drugą stronę. Było tam rzeczywiście znacznie cieplej niż w błękitnej przestrzeni zewnętrznej ; widziałem wokół białą, rzedniejącą mgłę. Poczułem zawrót głowy - daleko w dole rozpłaszczył się pomarszczoną powierzchnią bezmiar oceanu. Granatowoczarne rowy głębin biegły rozłamanym na nieforemne człony szeregiem aż po zamglenie widnokręgu, a zielone i żółte pierścienie. szelfowych płycizn opasywały jasną wyspę, leżącą wprost pode mną. Nalot roślinności delikatnie cieniował białe wzgórza, a tuż nad osłoniętą, spokojną zatoką drobnymi, lecz foremnymi kamiennymi bryłami zabudowań rozsypało się wzdłuż brzegu miasteczko. Wycofałem się i posuwałem wzdłuż rozigranej barwnym blaskiem ściany tak długo, że powinienem osiągnąć poziom wewnętrznego morza. Istotnie tak było; gdy zajrzałem przez zasłonę, leniwe fale przetaczały wały, zielonkawej, przejrzystej wody o parę metrów niżej. Zdecydowanym ruchem prześliznąłem się do środka i z pluskiem wskoczyłem do morza. Lustrzana powierzchnia fal zamknęła się nad moją głową, a głębia w dole zdawała się ogniskować wszystkie promienie słoneczne w jednym punkcie zielonej czeluści. Wynurzyłem się i popłynąłem do pobliskiego brzegu, na którym dostrzegłem rybaków układających sieci. Wyszedłem na kamienistą plażę i pozdrowiłem ich przyjaznym skinieniem ręki; odpowiedzieli mi, uchylając czapek. Byli to młodzi, zdrowi mężczyźni. Poczułem się nieswojo, albowiem widziałem wokół tylko uśmiechnięte twarze. Jakby wszyscy cieszyli się, że właśnie ja tutaj i teraz zawitałem. Gdy po kamiennych stopniach wspiąłem się na wysoki brzeg, moje ubranie było już suche. Niemal dotykalna pieszczota promieni słonecznych i łagodne ciepło płynące od nagrzanych głazów stawały się stopniowo uciążliwe, aż zamieniły się w duszny upał. Młody śmiech rybaków z plaży rozbrzmiewał coraz rzadziej, aż ucichł zupełnie; widocznie i oni odczuli żar, lejący się z bezchmurnego nieba. Chodziłem uliczkami kamiennego miasteczka, szukając skrawka cienia, ale na próżno: wszystko zalane było jasnym i mocnym światłem słonecznym. Nawet drzewa o najgęstszych koronach nie dawały żadnej osłony, a wnętrza domów jaśniały równie intensywnym blaskiem, co środek ulicy. Wszyscy napotkani ludzie byli młodzi i często widziałem uśmiechy na ich twarzach; nie spotkałem nikogo zatroskanego lub płaczącego. Gdy szedłem stromą uliczką, wypatrując źródła wody, zatrzymał mnie człowiek nieco starszy od innych. Ten mężczyzna nie uśmiechał się, a w głębi oczu miał smutek. - Przybyszu - zagadnął - pójdź za mną, coś ci pokażę. Weszliśmy na mały rynek, okolony rzędem drzew oliwnych umieszczonych w kamiennych donicach. Mój przewodnik wskazał na starą wieżę, na której zegar wybijał właśnie południe. - Zawsze wskazywał za kwadrans jedenastą. Wykonałem lekceważący gest, lecz on ciągnął dalej takim samym, bezbarwnym tonem. - Nigdy nie było tak gorąco jak teraz. Nigdy nie miałem suchych warg. Mężczyzna podszedł do drzewa oliwkowego, tkwiącego w spękanej, spopielałej ziemi, i dotknął więdnącej gałęzi, strącając kilka zwiniętych liści. - Dlaczego u was nikt nie płacze? Nie cierpi? - pytałem gwałtownie, uchwyciwszy jego ramię. - Czy kiedyś chorowałeś? Czy umarł ci ktoś bliski? W widocznym wysiłku zmarszczył czoło. - Umarł? - Czy czujecie smak szczęścia? - rzuciłem pytanie, zdając sobie jednocześnie sprawę z jego bezsensu. Szybko zbiegłem uliczką w kierunku morza. Na plaży rybacy siedzieli na kamieniach jak wielkie, zmęczone kormorany, a pot pozlepiał im włosy w wilgotne kosmyki. Patrzyli obojętnie, jak dałem nura w ciepłe fale. Modliłem się, aby stary zegar zatrzymał swój bieg jak najprędzej. Znów przemierzałem wypełnioną wirującym lśnieniem przestrzeń, w której szybowały dziesiątki baniek mydlanych o gigantycznych rozmiarach. Ciekawość pchała mnie coraz dalej i czyniła coraz śmielszym. Kiedy wniknąłem do jednej z bladomlecznych kul, których wiele kołysało się leniwie w zbitej gromadzie, ujrzałem nieprzeliczony tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, pędzący niby rzeka bez początku i końca. Ów wezbrany potok ludzi omijał zielone pagórki na swojej drodze, tkwiące w ruchomej gromadzie niby wyspy we wzburzonym nurcie skotłowanej wody. Zszedłem do biegnących, aby spytać, dokąd zdążają. Nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, kiedy stanąłem w białym pyle drogi. Ludzie ci nie rozmawiali między sobą; ich jedynym celem był sam bieg, zaś jedyną przyjemnością - wyprzedzanie innych. Rodzenie, rozwój, umieranie - wszystko to odbywało się w trwającym bez przerw pędzie. Młodzi posuwali się lekkimi zrywami, ciężko kłusowały dostojne, rozbujałe matrony, nawet rachityczni staruszkowie kuśtykali zawzięcie, pokryci wieloletnim pyłem drogi. Gdy ktoś zatrzymywał się lub padał, rozsypywał się natychmiast. w biały kurz. Potrącany i popychany przez biegnących, postanowiłem odpocząć na jednej z zielonych wysp. Spokojny gaj, pełen zapachu żywicy i ciepłych podmuchów wiatru, dawał prawdziwe wytchnienie; zastanawiałem się, dlaczego nikt z pędzącego tłumu nie zatrzymuje się tutaj, aby nabrać sił. Lecz wtedy spostrzegłem kilkoro ludzi opodal świerków. Chociaż sprawiali wrażenie wypoczętych, leżeli wygodnie w wysokiej trawie pełnej kwiatów polnych. Ta grupa najwyraźniej zrezygnowała z dalszej gonitwy. Gdy postawiłem stopę na polanie, ich czas począł biec. Wykazywali rosnące zaniepokojenie, spoglądali jedni na drugich, niektórzy wstali i zajęli się zbieraniem owoców lub polowaniem, przy czym każdy chciał uzbierać czy upolować więcej niż pozostali. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie łupu; ci, którzy dotarli do krańców wyspy, włączali się w pędzącą ludzką rzekę, nie mogli bowiem ścierpieć, że ktoś biegnie prędzej od nich. Z tymi, którzy pozostali w trawie, działy się dziwne rzeczy: kurczyli się, schli w oczach, mięśnie im wiotczały, a członki ulegały błyskawicznemu zanikowi lub zwyrodnieniu. Po chwili tylko rozłażąca się skóra niby szary pergamin pokrywała nagie piszczele, czaszka miękła i zmniejszała się jak przekłuty balon, i wreszcie zostawały tylko białe włosy, rozwłóczone po lesie przez wiatr nici babiego lata. Straciłem ochotę na odwiedzanie innych - wysp i opuściłem tę smutną krainę. Świat, w który wszedłem, otoczył mnie drgającym od gorąca. powietrzem, wonnym dymem i dziwnie drażniącą, choć cichą muzyką; zmierzch zachlapał połowę nieba różem, karminem i szkarłatem. Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się po okolicy, kiedy zamknęły się wokół mnie białe ramiona; w oczach, nosie i ustach miałem pełno włosów, a na szyi czułem wargi i zęby. Zapach perfum i potu był tak ostry, że pasował do gwałtowności zajścia - pomyślałem o tym bezwiednie, podczas gdy, obca dłoń usiłowała wepchnąć mi do ust jakąś pigułkę, Tego było już za wiele - po chwilowym szoku odzyskałem panowanie nad sobą i kilkoma energicznymi ruchami zdołałem się wyswobodzić. Na twarzy kobiety, którą odepchnąłem, malowało się zdziwienie tak wielkie, że graniczące ze strachem. Była to młoda dziewczyna, smukła i bardzo ładna, ubrana jedynie w półprzejrzystą nocną koszulę; biała karnacja skóry wydawała się jeszcze delikatniejsza wobec ciężkich splotów kruczoczarnych włosów, opadających na szyję i wiotkie ramiona. Spomiędzy delikatnych palców wypadła pastylka o cielistym zabarwieniu i potoczyła się po chodniku z gładkich kamieni wprost pod nogi kilku mężczyzn i kobiet, przyglądających się ze zdziwieniem całej scenie. Wszyscy nosili, podobnie jak dziewczyna, przezroczyste i lekkie tuniki; można było śmiało powiedzieć, że chodzili właściwie nago. Zmieszany i przestraszony, spróbowałem oddalić się. Żaden ze świadków zajścia mi nie przeszkodził, tylko wodzili za mną zdumionym wzrokiem. Dopiero po dłuższej chwili, gdy straciłem ich z oczu, ochłonąłem nieco, zebrałem myśli i rozejrzałem się po okolicy. Wokół. piętrzyły się jakieś dziwne budowle, ni to szałasy, ni to gliniane chatki; uliczki, wyłożone białym kamieniem, wygładzonym najpierw przez fale morskie, potem tysiącami stóp, meandrowały wśród nich jak łożyska wyschniętych potoków. W świetle kolorowych lamp spacerował roześmiany tłum młodych mężczyzn i kobiet. Wciąż wszyscy byli młodzi i roześmiani, choć wiedziałem, że swoim przybyciem uruchomiłem niweczący ich kruche szczęście mechanizm, że czas począł płynąć i słodkie wino uchodziło już z pękniętego dzbana. Co parę kroków widziałem przytulone pary. Ani kochankowie nie krępowali się, ani też nikt z przechodzących nie dziwił się w najmniejszym stopniu. Sięgali przy tym do ustawionych co parę kroków kolumienek z zagłębieniami, pełnymi cielistych pigułek; zażycie specyfiku wyraźnie zwiększało ich podniecenie. Zauważyłem, że nikt nigdy nie odmawiał. Czym prędzej dałem nura w boczną uliczkę. Szedłem jakimiś ciemnymi, zapomnianymi schodami, mając nad głową tylko wąski pasek szarostalowego już teraz nieba. Gdy ucichł wreszcie rozpasany gwar ulicy, ujrzałem przed sobą w świetle żółtej latarni dwie postacie. Dałbym głowę, że nikt nie nadchodził; jakby wyrosły nagle z kamiennej płyty. Stary, przygarbiony człowiek trzymał za rękę dziecko o twarzy zastygłej w piękną maskę. Odeszli powoli, a ich kroki stukały głuchym echem po kamiennych zaułkach. Lekko, bez wysiłku przemierzałem rzadki woal mgły, spowijającej zawojem srebrzystego lśnienia setki barwnych globów, planet, światów. Wiedziony nieprzepartą ciekawością, oglądałem wiele z nich po drodze; widziałem miasta, góry, ogrody, nieprzebyte lasy i pasma nadmorskich plaż. Wszystko tam było piękne, zarówno śmiałe konstrukcje niebotycznych osiedli przyszłości, jak i tchnące wiekową wilgocią wnętrza gotyckich katedr; rośli mężczyźni i powabne kobiety; zaczarowane kwiaty i tresowane zwierzęta. Nie brakło również bytów odrażających, pełnych okrucieństwa, sadyzmu i wyuzdania, choć stanowiły one wyraźną mniejszość. Niektóre światy były proste, nawet prymitywne, jak scena w jakimś podrzędnym teatrzyku, inne zadziwiały swoją złożonością, oryginalnością i swoistym pięknem, płynącym z harmonii. Aż kiedyś, w trakcie mojej długiej wędrówki, kiedy już nieco znużony i zawiedziony zamierzałem zaniechać dalszej podróży, ujrzałem przed sobą glob, który wydał mi się najwspanialszy ze wszystkich. Półprzejrzysta powłoka mieniła się ażurowymi, efemerycznymi postaciami, a wewnątrz przemykały rozmazane cienie. Zdawało mi się, że już kiedyś je widziałem, lecz z zawodnej pamięci nie mogłem wydobyć niczego więcej. Zbliżyłem się przeto i rozchyliłem pulsujące zasłony, aby obejrzeć jeszcze jeden spektakl. Był tam świat podobny do wszystkich poprzednich: taki ładny, cukierkowy, trochę naiwny i niedorobiony, i przesycony pięknem marzeń. Jednocześnie był jakby inny: głębokie niebo podcieniowane na brzegach seledynem, strzeliste wieże i czerwone dachy z kępami mchu wczepionego między dachówki, ulice i ogrody pełne słońca i świeżego wiatru, ludzie cieszący się życiem i sobą nawzajem - to wszystko już widziałem i dobrze znałem. Tak, to był na pewno mój własny świat. Często myślałem o nim w bezsenne noce, kiedy księżyc rozlewał dziwaczne plamy bladej poświaty po podłodze i zdawał się poruszać firanką, lub też po prostu w korowodzie codziennych zdarzeń; próbując poprawiać jakiś fragment rzeczywistości. Za każdym razem dodawałem inną cegiełkę do rosnącej budowli. Przekonałem się teraz, jak wiele z nich nie pasowało do siebie i jak znaczne luki widniały w konstrukcji. Nie byłem zadowolony ze swego dzieła, postanowiłem przeto je poprawić. Poprawić w taki sposób, aby nawet po uruchomieniu niszczycielskiego zegara mój świat mógł istnieć w szczęściu i spokoju, na przekór kruchym światom innych marzeń. Wziąłem się do pracy. Samą świadomością mogłem dowolnie kształtować tutejszą rzeczywistość; cóż za potęga władzy absolutnej ! Jeden lekki dotyk myśli kreował ludzi lub ich unicestwiał, kazał miastom rozkwitać lub obracać się w gruzy, wyciskał łzy lub rozjaśniał twarze uśmiechem. Lecz uśmiech ten nikł, rozwiewał się w następnej sekundzie, likwidowany nieubłaganym ruchem wskazówek zegara. Z uporem próbowałem zbudować dobry świat, który zarazem mógłby istnieć w wymiarze czasu. A tyle było do zrobienia! Usiłowałem godzić miłość i poczucie tożsamości, ofiarność i wolę przetrwania, dobroć i biologiczne zasady rozwoju, mądrość filozofów i twarde drogi życia. Wiele systemów, często przeciwstawnych, poddałem po prostu próbie czasu, albowiem były zbyt złożone, abym śmiał decydować natychmiast. Szedłem wciąż na kompromisy, choć robiłem to z największą niechęcią i pod przymusem konieczności. Szeroko wykorzystywałem wiedzę, nabytą przy poznawaniu innych bytów soliptycznych, w czasie wędrówki po dziesiątkach szlaków istnienia; teraz, już blisko celu, szlaki te schodziły się, zbiegały w jeden wielki gościniec, którym pragnąłem dojść do doskonałości. Byłem tak pochłonięty konstruowaniem swojego świata, świata najlepszego z możliwych, że nawet nie spostrzegłem, kiedy mój glob ruszył z miejsca. Niewidzialne cumy puściły i owiana poświatą kula pędziła z rosnącą szybkością, zostawiając w tyle planety utopii, których tęczowe kształty z oddalenia przypominały rój baniek mydlanych, wypuszczonych przez rozbawione dzieci w pogodny błękit nieba. Minąłem żarzącą się wiśniowym blaskiem boję i wtedy moja bańka mydlana pękła i znikła nagle, lecz świat pozostał taki, jaki był. Niczego nie zauważyłem, tak pochłaniała mnie praca; wciąż miałem mnóstwo planów. Stwierdziłem tylko, że materia stała się dużo bardziej oporna. ANDRZEJ ZIMNIAK TCHNIENIE SZALEŃSTWA Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców. Dwaj mężczyźni, którzy opuścili szoferkę, udali się wprost do Komendanta. Byli zmęczeni i pokryci kurzem drogi. - O'Hara, Scoyt - przedstawili się małemu, śniademu krajowcowi, który zdawał się ginąć za swoim masywnym biurkiem. Przyglądał się przybyszom przenikliwym, nieco drapieżnym wzrokiem. Przemówił dopiero po chwili : - Dostałem telefonogram przed tygodniem. Do waszej dyspozycji jest chata trzcinowa, niestety, niczego lepszego nie mogłem przygotować. Jedna z tutejszych dziewcząt będzie wam pomagać, nazywajcie ją Baloo. Gdybyście potrzebowali czegoś, zwróćcie się bezpośrednio do mnie. Czy są jakieś pytania? O'Harę uprzedzano o surowości obyczajów szczepu Baali i niechęci do obcych, lecz brak wszelkich form grzecznościowych spowodował lekki szok. Poczuł wzbierający gniew, mruknął więc coś niewyraźnie i skierował się ku wyjściu. Nie zamierzał zaczynać od sprzeczki. Lecz piskliwy głos Komendanta osadził go na miejscu. - Jeszcze chwileczkę. Chciałem udzielić wam pewnej rady, dla waszego bezpieczeństwa. Dopóki nie będziecie niepokoić naszych ludzi, oni też dadzą wam spokój. W przeciwnym wypadku... Po prostu, u nas przetrwało wiele zwyczajów z dawnych czasów. Ci przybysze, którzy o tym pamiętali, zawsze opuszczali osadę zadowoleni. I jeszcze jedno weźcie te amulety. To znak rozpoznawczy, że jesteście ze mną w zgodzie - dodał wyjaśniająco. Komendant osiedla czy zabobonny szaman? Oto do czego prowadzi polityka nieinterwencji - pomyślał O'Hara z niesmakiem. Wziął jednak amulet i schował go do kieszeni. Wyszli w duszny, tropikalny zmrok, który zapadł nagle, zdawałoby się, że jeszcze w trakcie trwania pełnego dnia. Dżungla piętrzyła się groźnie wokół, waliła się jakby szarą, ogromną falą ze wszystkich stron na rachityczne chaty osiedla. Dziki śpiew cykad zdawał się wprowadzać czaszkę w wibracje. O'Hara dopiero teraz zrozumiał, dlaczego lasy północy, w których słychać tylko szum sosen, sprawiają wrażenie uśpionych. Jak spod ziemi wyrosła przed nimi drobna, naga dziewczyna, wskazała drogę do rozpadającej się trzcinowej chaty, rozwiesiła hamaki i przyrządziła strawę. Potem znikła równie nagle, jak pojawiła się. Mężczyźni jeszcze długo w noc przenosili i ustawiali w chacie sprzęt i aparaturę. Wreszcie legli zmęczeni w hamakach, lecz sen nie chciał przyjść. Otaczało ich nienaturalnie bujne, rozpasane życie tropików, słyszeli, jak pulsuje tysiącami dźwięków, niemal czuli przewalanie się dziwnych stworów w lepkim błocie między mangrowcami, ciche zbliżanie się drapieżników i śliski ruch węży pośród lian. Duszne powietrze dławiło ich niby gęsta, podgrzana ciecz. O'Hara oddychał płytko i z trudem. Nie mógł zasnąć, czuł dziwne podniecenie; zapadał jedynie w krótkie drzemki, wypełnione koszmarnymi obrazami bagnistej dżungli. Ubranie oblepiało spocone, rozgrzane ciało. Gdy nagły, tropikalny brzask wsączył się strumyczkami zamglonego światła przez szpary w trzcinowych ścianach, mężczyźni z ulgą zwlekli się z hamaków, przełknęli śniadanie i niezwłocznie rozpoczęli pracę. Trzeba zrobić co należy i wynosić się czym prędzej z tego nieprzyjaznego zakątka do cywilizowanych okolic, gdzie można wziąć prysznic i gdzie ludzie stwarzają pozory wzajemnej życzliwości. O'Hara miał trudności z wyzerowaniem aparatu, pokrętła i przyciski wydawały mu się toporne, a konstrukcja urządzenia zupełnie niepraktyczna. Czuł się nienormalnie podekscytowany, zupełnie jak po kilku filiżankach mocnej kawy. Skinął na Baloo, która siedziała w kucki pod trzcinową ścianą. Gdy podeszła, sięgała mu zaledwie do ramienia, a różnicę potęgowała jeszcze jej filigranowa budowa. O'Hara był mężczyzną słusznego wzrostu i wagi i wyglądał przy niej jak niedźwiedź. Dziewczyna zgodziła się na kilka elektronicznych pomiarów. O'Hara musiał usiąść, aby umocować na głowie Baloo elektrody. Musnął przypadkowo łokciem jej nagą, jędrną pierś i poczuł łagodny zapach kobiecego ciała. Dotychczas miał ją za dziecko jeszcze, za podlotka. Poczuł wzmagające się podniecenie. Raptownie wstał, sięgnął do skrzyni i rzucił dziewczynie prześcieradło. - Zakryj się tym - warknął. Baloo pokazała w uśmiechu szereg białych zębów. O'Hara mógłby przysiąc, że wszyscy krajowcy mają w twarzach coś drapieżnego, niezależnie od nastroju, w jakim się znajdują. - Jak pan sobie życzy, sir. - I noś to zawsze. - Dobrze, sir. Szybko dokonał pomiarów i odprawił dziewczynę, albowiem jej wdzięki, chociaż spowite teraz w białą tunikę, stopniowo przesłaniały mu ekrany i wskaźniki. Co się ze mną dzieję! myślał. Ze statecznym obywatelem, poważnym naukowcem, który nigdy nie uganiał się za spódniczkami! Przebadał jeszcze kilku krajowców, lecz ciągle widział Baloo i czuł delikatny zapach jej skóry. - Co tam u klimatologa? - rzucił w stronę Scoyta, aby odwrócić tok myśli. - Potwierdzasz czy obalasz teorię? - Do licha z teorią - burknął niegrzecznie Scoyt, lecz zaraz zreflektował się i dalej ciągnął już normalnym tonem. - Z danych odbiegających od przeciętnej warto zanotować podwyższony poziom promieniowania jonizującego, a w glebie spore stężenie litu, cynku, no i dużo kadmu. Poza tym nic specjalnego. - Czy gdzieś na świecie występuje podobna kombinacja? - Owszem. W Norwegii i na Alasce - odczytywał Scoyt z ekranu komputera. - A między zwrotnikami ? - Zaraz... Są nieco podobne układy, ale zawsze któraś komponenta jest o wiele niższa. Tylko na Florydzie mamy coś podobnego. Oczywiście biorę pod uwagę jedynie dane skatalogowane. - Gdybyś podawał inne, byłbyś w najgorszym przypadku wróżką - mruknął O'Hara, lecz Scoyt gładko przeszedł nad zaczepką. - A co u ciebie? - U wszystkich osób, które przebadałem, stwierdziłem podwyższone ciśnienie krwi, podrażnienie centralnego ośrodka nerwowego, silne reakcje emocjonalne i cały zespół innych cech, charakteryzujący osobniki w stanie stresu lub gotowości do konfrontacji. Jeśli dane pozostaną podobne w ciągu dłuższego okresu, będą oznaczać tutejszy stan normalny. Stąd wniosek, że klimat i środowisko tego obszaru wywołuje obserwowane przez nas niezwykłe objawy emocjonalne. A wtedy... - Mówisz jak zwolennik teorii - przerwał Scoyt, a jego żółte oczy zwęziły się. - Mówię o faktach! - prawie krzyknął O'Hara i zacisnął wielkie pięści. Przez chwilę mierzyli się złym wzrokiem. Pierwszy opadł na trzcinowy fotel Scoyt. - Oto był dowód na wiarygodność twoich wyników. Kończmy szybko robotę i zwijajmy obóz, bo będzie źle. Mężczyźni wzięli się raźno do pracy i, choć niewyspani i rozdrażnieni, nazajutrz zdołali zgromadzić pokaźny materiał. Jednakże niewiele z niego wynikało. - To tylko poszlaki, a nie dowody - O'Hara wstał zniechęcony i przeciągnął potężne ramiona, aż zatrzeszczały stawy. - Sporo jednak tych poszlak - Scoyt próbował być optymistą. - Zaczynam poważnie brać pod uwagę możliwość ewentualnego rozważenia... - Nie próbuj być dowcipny - przerwał szorstko O'Hara. - Tak jest, szefie. Ale zauważ, że w punktach o podobnej charakterystyce geologicznej w innych miejscach kuli ziemskiej też występują poważne zaburzenia atmosferyczne. Morze Północne lub Ochockie, Trójkąt Bermudzki... - Nigdzie tak silnie jak tutaj. Te niszczycielskie cyklony! - Ale też ludzie Baali żyją bardziej gromadnie, całe plemię tworzy jakby jedną rodzinę. Wszyscy zajmują się i przejmują na raz tym samym. - Myślałem już na ten temat. Wszystko poszlaki, a nam potrzeba dowodów. Nic więcej tu nie zdziałamy, jutro pakujemy sprzęt. A teraz idę rozerwać się trochę. Obejrzę grę w piłkę w wykonaniu tubylczych reprezentacji, podobno ciekawe widowisko. - Poczekaj, pójdę z tobą - Scoyt również miał już dosyć jałowej pracy, polegającej na kolekcjonowaniu danych. Obaj mężczyźni ruszyli w duszny żar tropikalnego popołudnia, czując palący ciężar promieni słonecznych na ramionach i plecach. Pot spływał im spod kapeluszy na . szyję i dalej każda kropla torowała sobie drogę po piersiach lub łopatkach. Mimo potwornego upału napięcie wokół wyczuwalnie rosło; krajowcy biegali między chatami, a na głównym placu pośrodku wioski zebrał się już gwarny tłum. Gracze obu drużyn, z naszej osady i sąsiedniej, blisko położonej wioski, rozgrzewali się już, miotając na siebie obelgi. Tłumnie przybyli mieszkańcy obu wiosek również nie żałowali sobie, tak że harmider zagłuszał nawet odwieczne głosy dżungli. Co tu będzie działo się za chwilę - pomyślał O'Hara i nagle w olśnieniu spojrzał na Scoyta, lecz ten był zbyt zmęczony na wszelkie dysputy. Dowlókł się do zacienionego miejsca i usiadł na piasku, skąd smętnie obserwował coraz bardziej podnieconych krajowców. Rozpoczął się mecz. Ogólnie gra polegała na waleniu małej piłeczki wielką pałką w taki sposób, aby kauczukowa kulka spadła na pole przeciwnika. Zarówno gracze, jak i kibice krzyczeli ile sił w płucach, wymachiwali rękami, tańczyli, niektórzy wpadali w ekstazę. Coraz częściej wybuchały bójki lub większe awantury. O'Hara i Scoyt woleli wycofać się zawczasu, krajowcy byli bowiem coraz bardziej nieobliczalni i niebezpieczni. Tej nocy obydwaj mężczyźni nie zmrużyli oka. Czuwali, . łowiąc niecierpliwie odgłosy z zewnątrz. To jeden, to drugi podnosił nagle głowę, aby lepiej ocenić jakieś słabe, ledwie uchwytne dźwięki. Lecz gdy wreszcie ucichły chrapliwe nawoływania krajowców, którzy nie spieszyli się do swoich chat, zewsząd dobiegało tylko granie milionów cykad. I nic ponadto. Myśli O'Hary błądziły wciąż wokół tego samego tematu. Tak, teraz właśnie, jeszcze tej nocy wszystko powinno się wyjaśnić. Może nie będzie to rozwiązanie ostateczne, ale przynajmniej bardzo istotna przesłanka. A wszystko zaczęło się tak niedawno, zaledwie kilka lat temu, kiedy Lemour wziął się do obliczania entropii informacji i emocji. O'Hara pamiętał, jak łysy niby wygolone kolano, lecz za to brodaty Lemour przychodził do niego i grzmiał: no, stary, mam problem akurat na nasze możliwości ! Jaka jest różnica w entropii między tomem encyklopedii i książką, w której hasła i litery tego tomu zostały wydrukowane chaotycznie? Albo jak zmienia się entropia człowieka przeżywającego silną, emocję? Hę? To przecież proste - bierzesz całkę... Nie było to proste, ale w końcu Lemour ułożył równania i rozwiązał je. Uznano wtedy, że jest nieszkodliwym wariatem lub w najlepszym razie szarlatanem. Wspomnienia O'Hary przerwał gwałtowny podmuch wiatru, który z furią uderzył w ażurowe ściany chaty. Obaj mężczyźni jak na komendę zeskoczyli na ziemię i wybiegli w ciemność. Po niebie pędziły niskie, wełniaste chmury, a pełna rozbudzonych krzyków dżungla gięła się pod nagłymi ciosami wichury. - Oto dowód! - Scoyt usiłował przekrzyczeć szum huraganu. - Powiedzmy, że połowa dowodu - O'Hara był nieco ostrożniejszy, lecz jego oblicze promieniało. Nazajutrz obydwaj mężczyźni wzięli się od rana do pracy; nie zauważyli nawet, że Baloo przyszła dopiero koło południa. Była naga, a włosy miała zaplecione w misterne warkoczyki. - Dlaczego nie ubrałaś się? - spytał szorstko O'Hara. Dziewczyna spuściła oczy. - Przyszłam... pożegnać się. - Co? - Wczoraj urodziło się białe cielę. To znak. - Do czego? - Do składania ofiar Bogom. Ja będę... dawała ofiarę. Nie mogę potem wam służyć. - Dlaczego? Nie odpowiedziała, schyliła tylko jeszcze bardziej głowę. O'Hara spojrzał na jej kształtne piersi i wysokie sklepienie bioder i myślami był bardzo daleko od składania ofiar bogom ludu Baali. - Jak wygląda takie składanie ofiar? - zainteresował się Scoyt. - To bardzo dawny zwyczaj. Nie dla białych. - Z tańcami, śpiewami? - Tak, na początku. - A później? Znów nie odpowiedziała, tylko schyliła głowę i ciemna fala drobno splecionych włosów opadła na delikatne ramiona, odsłaniając subtelny łuk pleców. O'Hara ledwie powstrzymał się, żeby ich nie odgarnąć; czuł, jak puls wali mu w skroniach, Otarł pot z czoła. - Często odbywają się takie ceremonie? - badał dalej Scoyt. - Nie - dziewczyna usiłowała sobie przypomnieć. Chyba... w tym roku dwa lub trzy razy. Scoyt założył jej kask, uruchomił baterie i wsunął w otwór kasetę synchronizującą. - Spróbuj przypomnieć sobie, kiedy to było. - Zaraz... na pewno trzeciego stycznia, potem chyba dziesiątego czy jedenastego kwietnia, no i w maju, tak, piątego maja. Dokładnie piątego wieczorem. Wszyscy dorośli członkowie szczepu idą do lasu, pozostają dzieci i starcy. Lecz Scoyt już nie słuchał, tylko wywoływał dane z komputera. Po chwili wydał triumfalny krzyk i odczytał: - Dwa cyklony, Daisy i Betty, i tajfun Cleopatra. Z tego zbieżność dwóch zupełnie niezła. Co ty na to? Nie czekając na odpowiedź zaskoczonego O'Hary pytał dalej dziewczynę: - A co z meczami, no, w piłkę? Kiedy były urządzane? - Nie wiem, to nie dla kobiet - odrzekła jakby zawstydzona. - Dobra - Scoyt zerwał się z miejsca - idę do Komendanta, on na pewno zna daty - i wybiegł na dwór. - Co to jest? - Baloo wskazała na jeden z przyrządów. Co wy robicie? - To za trudne dla ciebie, dziecko - roześmiał się O'Hara, ale widząc jej obrażoną minę dodał: - My, jakby to powiedzieć... próbujemy wyjaśnić, skąd biorą się wiatry. Widzisz, nam wydaje się, że one nieraz zaczynają się w nas samych. Zresztą, poczekaj. Pogrzebał chwilę w skrzyni i wyciągnął kasetę, którą wepchnął do drugiej szczeliny w kasku Baloo. Dziewczyna zachwiała się lekko, lecz po chwili odzyskała równowagę i poczuła się normalnie. - Pożyczyłem ci taką biblioteczkę, z której twój mózg może czerpać dane - zaśmiał się O'Hara. - Będzie ci łatwiej zrozumieć. - To jest... takie dziwne. Jakby jakaś ręka przeszukiwała moją głowę - wyszeptała dziewczyna i nagle umilkła, przestraszona własnymi słowami. - Nie zwracaj na to uwagi, tego typu odczucie występuje zawsze - O'Hara mówił nienaturalnym głosem, nie mogąc oderwać wzroku od długich ud Baloo. Miał wrażenie, że w żyłach pulsuje mu stopiony, łaskoczący metal. A dziewczyna, doskonale wyczuwając jego zainteresowanie, jakby umyślnie eksponowała swoje wdzięki. Bawi się kosztem starego durnia - pomyślał ze złością. Zaczął mówić, gwałtownie wyrzucając słowa i usiłując stłumić wzbierające ciepłą falą pożądanie. - Znasz już teraz pojęcie entropii, prawda? Przyjmijmy po prostu, że jest to miara chaosu. Bezład - to maksimum entropii, zaś celowe organizowanie to jej zmniejszenie. Rozwijający się ludzie są jakby wysepkami malejącej entropii w środowisku jej ogólnego wzrostu. Chociaż procesy samorzutne... - To wiem. Mówi pan w sposób prosty o rzeczach ogólnie znanych - przerwała dzika, lecz wyposażona w kasetkę dziewczyna z plemienia Baali. - Przepraszam najmocniej - O'Hara nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Wobec tego przechodzę do sedna sprawy. Jeden z moich przyjaciół, Lemour, przyjął, że entropia człowieka w stanie równowagi psychicznej jest większa niż po doprowadzeniu go do silnego wzburzenia. Po prostu bezruch i stagnacja, charakteryzujące spokój wewnętrzny, to stany poprzedzające działanie bodźca, który powoduje ukierunkowaną, a więc w pewnym sensie uporządkowaną koncentrację reakcji psychofizjologicznych, czyli w końcowym efekcie po prostu wzburzenie emocjonalne. Lemour nie poprzestał na spekulacji abstrakcyjno - filozoficznej, lecz... Dlaczego ja to wszystko jej tłumaczę? Przecież tracę cenny czas... Nie, bo piersi tej dziewczyny są niesamowite, takie ostre, jak wykute w kamieniu, chciałbym wziąć je w rękę chociaż na chwilę, nie dbam o resztę, po co mi stanowisko uniwersyteckie... - Czy wszystko jest w porządku? - w głosie dziewczyny dźwięczał niepokój. Poczuł raczej niż zobaczył, że zbliżyła się. - Tak!! - rzucił przez zęby, odwracając się tyłem. Po chwili mówił dalej : - Więc ten mój przyjaciel, zresztą stał się on wkrótce przyjacielem wielu osób, a nawet osobistości, które przedtem raczyły zwykle nie zauważać jego istnienia, tak więc Lemour obliczył swoją całkę. Wartość entropii, a raczej wartość jej spadku w wyniku wzburzenia emocjonalnego, wyszła monstrualna, nieprawdopodobnie wielka. Było jasne, że w rozumowaniu tkwił błąd lub że... Można było założyć, że w otoczeniu jednocześnie zachodzi ogromny kompensujący wzrost entropii, i wtedy proces nie przeczył podstawowym prawom termodynamiki. A wzrost entropii to ujednolicenie, uśrednienie. Jeśli w głębi ziemi istniały naprężenia, powinno w tym momencie lub niewiele później następować ich wyrównywanie. Na przykład: intensywnie przeżywane emocje grupy ludzi mogłyby, według jego hipotezy, spowodować gwałtowne trzęsienie ziemi w rejonach sejsmicznych. Dalej - jeśli w atmosferze istniałaby różnica potencjałów, to wedle teorii wyładowanie w postaci pioruna miałoby zostać zainicjowane w analogiczny sposób. To samo przy różnicy ciśnień między dwoma obszarami, która powinna być niwelowana huraganem lub tylko wiatrem, w zależności od gradientu wielkości fizycznej i od mocy impulsu emocjonalnego. Stąd burze i wiatry wiosenne, kiedy wszystko co żywe dostaje gorączki rozmnażania, stąd też straszliwe tajfuny i cyklony w obszarach tropikalnych, bo ludzie są tu szaleni, a życie zwariowane w porównaniu z zimną północą. O'Hara gadał urywanymi zdaniami jak nakręcony, zupełnie jakby wypluwał z siebie ten najkrótszy w życiu wykład. W nerwowym podnieceniu zaciskał wielkie, spocone pięści. Pragnął wyrzucić stąd tę drobną dziewczynę, i to jak najprędzej; tylko jeszcze choć raz spojrzy na jej smukłe plecy i wiotką talię. - Jaka to piękna hipoteza - zawołała z podziwem, patrząc, zdumiona na O'Harę - i jaka naciągana! Przecież... - Ależ oczywiście! - jednym szarpnięciem zerwał jej kask z głowy. Wiem, że są jeszcze tysiące innych czynników! Lecz gniew zgasł w nim natychmiast, gdy ujrzał jej zalęknione oczy i skuloną postać. Poczuł się paskudnie, jakby zabił noworodka. - Zimno tutaj, sir. Czy ja... spałam? - Nie, to jest... tak, przez chwilę. - Przepraszam! - To był eksperyment, pomiar - tłumaczył niezręcznie. Czuł, że dłużej nie zniesie widoku tej dziewczyny, a raczej kobiety, podlotka czy wampa - wszystko jedno. Chciał wybiec, uciec, lecz wtedy ona podeszła i dotknęła go. Zwyczajnie dotknęła, idąc za głosem naturalnego, pierwotnego odruchu. Zobaczył wokół czerwień i już nie czuł nic - tylko jej mokrą, rozgrzaną twarz i gibkie kocie ciało. Czas zatrzymał się i pędził jednocześnie w obłędnym rytmie osuwającego się świata, a gorąca rozkosz napływała kumulującą się aż do bólu falą. Poczuł słony smak krwi. Dopiero drugie uderzenie dotarło do jego świadomości. Zwalił się ciężko na ziemię; między zębami zazgrzytał piach. Czyjaś twarda dłoń przewróciła go na plecy, spostrzegł nad sobą czerwoną, wykrzywioną wściekłością twarz i żółte ślepia Scoyta. - Coś ty narobił, skończony idioto! O'Hara podniósł się na łokciu. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Komendant i kilku krajowców pospiesznie opuszcza chatę; pozostał sam ze Scoytem, który usiadł ciężko i złapał się za głowę. Powoli wracali do równowagi. Powietrze było gęste od straszliwego, dusznego gorąca. Ubrania oblepiały dokładnie ciała obu mężczyzn. Na zewnątrz gardłowe wrzaski krajowców przybierały na sile. - Odprawiają taniec wojenny. Trzeba uciekać - Scoyt mówił z trudem, po raz pierwszy jąkał się. - A aparatura? - O'Hara dźwignął się z trudem i bezskutecznie usiłował doprowadzić ubranie do porządku. - Jaki ty jesteś głupi - wycedził Scoyt, a jego żółte oczy zwęziły się do szparek. - Nawet jeśli oni nie zdążą podziurawić nas swoimi włóczniami, nie domyślasz się, co stanie się za godzinę lub dwie?! - krzyczał z bezradnym, trochę dziecinnym wyrazem twarzy. - Całe plemię, łącznie z kobietami i dziećmi, pała żądzą zemsty na tobie, teraz już na nas obu. Powietrze aż drga od emocji. Uciekajmy! Wybiegli w ciężki żar popołudnia. W szoferce nie było czym oddychać, a fotele parzyły niby rozgrzany piec. Silnik prychnął parę razy i zgasł. Scoyt zaklął i spróbował ponownie - tym razem zapalił i zawył od razu na najwyższych obrotach, lecz wóz zarzucił i zakopał się w piachu. Wszystkie dętki były przedziurawione. O'Hara poczuł ucisk strachu na krtani. Rzucił się ciężko w ślad za biegnącym Scoytem. Wkrótce dotarli do podmokłej dżungli, gdzie wpadali w głębokie błoto między korzeniami mangrowców, ostre kolce boleśnie raniły skórę, a tysiące moskitów cisnęły się do ust i oczu. Lecz nawet tam doganiały ich krzyki rozwścieczonych mieszkańców wioski - nie mogli ujść daleko. Już po chwili zdali sobie sprawę z beznadziejności sytuacji; nie mieli żadnych szans. Wtedy dżungla zamilkła. Zwierzęta jakby straciły głos i wpełzły w najgłębsze zakamarki swoich kryjówek. W złowrogiej ciszy nawet krajowcy zaprzestali nawoływań. Nagle uderzył huragan. Rozszalał się od razu całą mocą, jakby chciał natychmiast wyładować długo gromadzoną wściekłość. Dżungla krzyknęła strasznie jak rozdzierany i miażdżony potwór i poddała się. Wielkie drzewa padały z łoskotem, a mangrowce legły od razu niby trawa pod kosą. Powietrze wypełniły strzępy lian, liście i grudy ziemi; martwe ptaki przypominały wirujące strzępy rozdmuchanego pierza. O'Hara, który jako jedyny jakimś cudem ocalał z pogromu, czasami wspomina te wydarzenia jak nierealny, zły sen, choć musi przyznać, że przez całe swoje spokojne życie nie doznał tylu wrażeń, co w ciągu owych kilku szalonych dni. Natomiast teoria, jak to często bywa, nie została nigdy ani całkowicie obalona, ani dowiedziona ponad wszelką wątpliwość; po prostu zastąpiono ją inną, lepszą i nowocześniejszą, co nie znaczy, że ostateczną, a tym bardziej prawdziwą. ANDRZEJ ZIMNIAK THOR Opowieść ta zaczyna się w bardzo dawnych czasach, kiedy jeszcze Ziemię przemierzali wzdłuż i wszerz Kosmici na swoich ognistych rydwanach. Wśród białych, kruchych wzgórz była zielona i pełna słońca dolina, a w niej, w chacie z ciosanych kamiennych bloków, mieszkał jasnowłosy młodzieniec imieniem Thor. W podobnych chatach wokół mieszkali inni ludzie, mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. Thor siedział właśnie przed progiem i zastanawiał się, którą dziewczynę wziąć sobie za żonę: jasnowłosą Ene, którą znał, od kiedy sięgał pamięcią, czy ciemną i smagłą Nom aż z przeciwległego krańca wioski, kiedy przed jego domem zatrzymał się ognisty rydwan, a z niego wysiedli ogromni Kosmici. Thor nie zdziwił się ani nie przejął, ponieważ było to zdarzenie zwykłe i częste w owych czasach; wstał tylko i podszedł do rydwanu, pytając Kosmitów, czego im trzeba, albowiem brali oni często wodę od mieszkańców wioski i wlewali ją do dzioba ognistego ptaka. Lecz Kosmici nie potrzebowali niczego; usiedli z nim na kamiennym progu jego domu i pytali go, czy naprawdę chce Ene lub Nom za żonę. Odpowiedział zdziwiony, bo cóż Kosmitów obchodzą tak małe sprawy jego, Thora?, że właśnie zastanawia się, bo pora już wstąpić w stadło małżeńskie. Wtedy oni mu rzekli, żeby wsłuchał się w te kobiety, czy lubi ich muzykę, czy też ich granie go razi i czy owe głosy nastrajają go dobrze do pracy, którą zamierza w przyszłości wykonywać. Dziwił się Thor wielce ich niezrozumiałym radom, gdyż nieraz już przykładał głowę do niewieściego łona, lecz słyszał naonczas tylko bicie serca. Wtedy Kosmici zasmucili się, że ludzie żyjąc ze sobą tak niewiele o sobie nawzajem wiedzą, i nauczyli go wsłuchiwać się w muzykę ludzkiej duszy. Bo każdy człowiek i wszystko, co żyje, gra swoją najpiękniejszą muzykę, na jaką może się zdobyć; Kosmici słyszą te dźwięki i u ludzi, lecz nie mogą ich zrozumieć, ale ludzie powinni rozumieć siebie nawzajem. Ucząc go przykazali więc, aby nauczył i innych, lecz Thorowi nie udało się to nigdy. Może nie potrafił tyle, a może ludzie pozostali głusi, bo nigdy nie wierzyli w jego nauki? Tak więc tego wieczora Kosmici nauczyli Thora słyszeć muzykę duszy, Najpierw usłyszał dziwne i niezrozumiałe melodie swoich nauczycieli, a potem cały chór głosów z wioski, co dało razem wielką, rzewną muzykę, wśród której narodził się, wzniósł, pracował i kochał. Kosmici dosiedli swojego rydwanu i ulecieli w jasne niebo, Thor zaś został na progu swojej chaty, upojony otaczającą go zewsząd ogromną melodią życia. Już wkrótce udało mu się rozróżnić wśród innych dźwięków muzykę Ene - była to powolna i smutna melodia, od której ścisnęło mu się serce. Udał się więc na drugi koniec wioski do Nom, lecz po drodze usłyszał muzykę tak cudną, że aż przystanął; dźwięki lekkie jak pocałunek porannego wiatru pieściły go niby najczulsza kochanka. Poszedł za tym czarownym głosem i znalazł dziewczynę imieniem Noa o jasnych, wilgotnych oczach; to ją wziął sobie za żonę. Thor był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Dom jego wypełniała piękna muzyka, choć swojej żony nigdy nie nauczył słyszeć melodii dusz. Ranek upływał mu na pracy, popołudnie na wypoczynku, wieczór na miłości. Jako człowiek dobry i pogodny, miał wielu przyjaciół, toteż w wesołej kompanii często siadywał w cieniu wielkich morw i raczył się dzbanem wina. Wsłuchiwał się wtedy w Harmonijną melodię, którą razem tworzyli, i czuł, jak wsącza ona na powrót siłę w jego zmęczone, starzejące się członki. I było mu dobrze. Noa powiła mu synka, który kwilił cieniutko i grał tak słodko, że Thor nie mógł ukryć wzruszenia. Tulił go do piersi i powtarzał sobie, że przynajmniej jego musi nauczyć słyszeć. Ale Thor, syn Thora, słyszał i rozumiał muzykę dusz od początku, bez jego nauk. Więcej - czuł muzykę ludzi, ptaków i drzew lepiej niż ojciec. Najpiękniejszy dla młodego Thora był śpiew wysokich traw nad jeziorem,a grzmiące granie starych drzew dawało mu tyle siły, że pokonywał wtedy w zapasach każdego chłopca z wioski. Czuł jednak, że gdzie indziej może usłyszeć inną, piękniejszą muzykę, więc po śmierci ojca wziął matkę i ruszyli poprzez białe, kruche wzgórza, aby znaleźć swoje miejsce. W drodze odwiedzili wiele wiosek o smutnych, radosnych, spokojnych lub hałaśliwych melodiach ich mieszkańców i wiele miast, w których potężny chór tysięcy istnień sięgał niebios. Thor uparcie szukał miejsca, gdzie byłby szczęśliwy, lecz zawsze wydawało mu się, że muzyka następnej osady będzie piękniejsza. Zgodnie z wolą ojca próbował także nauczać ludzi, ale ci tylko wzruszali ramionami; pozostawali głusi i pełni zacietrzewienia. Gdy dobierali się według wspólnych upodobań, możliwości, zasobności - mówił im, że to nieważne, żeby wsłuchali się w siebie nawzajem; wtedy wyśmiewali go. Kiedy gdzieś w pyle drogi ucichła piękna i ostatnio coraz smutniejsza muzyka matki, Thor zapłakał gorzko. Zaprzestał swojej wędrówki, wziął za żonę kobietę, której melodia przypominała tęskny głos skrzypiec, i zbudował jasny, przestronny dom nad rzeką. Przy cichej i poważnej grze okolicznych wiosek i miasteczek o domach z czerwonej cegły i strzelistych wieżach kościołów, przeżywał pogodnie swoje dojrzałe lata i wychowywał syna o imieniu Thor. Chłopiec jeszcze bardziej niż ojciec wczuwał się w muzykę życia i to stanowiło o jego sile i słabości. Gdy gra wokół była przyjazna i życzliwa, okazywał się tytanem, jeśli zaś brzmiała jak zgrzytliwa negacja, malał i kurczył się niby przestraszone zwierzę. Lecz Thor umiał wyłowić spośród szumu miernego chóru te wspaniałe, czyste dźwięki prawdziwie uduchowionej muzyki, składające się na potężną symfonię piękna ludzkiej duszy, która mówiła o miłości i oddaniu, o zrozumieniu, wybaczaniu, pięknie i mądrości i była źródłem jego siły. Marzeniem życia Thora stało się połączenie takich pojedynczych melodii w jeden potężny chór, żeby ludzie mogli kiedyś usłyszeć i dostrzec siebie nawzajem, wyjść z rozszalałych techniką miejskich mrowisk, zrozumieć piękno swojej muzyki i czerpać z niej siłę. Lecz jak ich obudzić? Gdzieś daleko pośród gwiazd Thor słyszał daleką muzykę Kosmitów tak cichą jak drganie skrzydeł motyla, dziwne i niepokojące granie innego Intelektu. Czuł, że tam może znaleźć odpowiedź. Kiedyś objawienie przyszło spomiędzy obcych słońc, więc i teraz resztę tajemnicy trzeba wydrzeć niebu. Thor czuł, że może sięgnąć gwiazd. Szukał muzyki dostatecznie potężnej, która dałaby mu moc. Szukał ludzi, wśród których byłby tak szczęśliwy, aby wesprzeć się o niebo. Szedł z miasta do miasta; z kraju do kraju z pogodnym czołem, albowiem wierzył, że tacy ludzie są na jego drodze. ANDRZEJ ZIMNIAK wiano, kobiety i śmiech Od kiedy Irena dowiedziała się, że jej mąż powinien raczej zaszyć się na jakimś poligonie na końcu świata niż pchać się w małżeństwo, zamknęła się w sobie i skupiła na płótnach, pędzlach i sztalugach. Właśnie wtedy zaczęła malować góry o ściętych wierzchołkach i szklanych ludzi z wypacykowanymi na różowo, kolistymi przestrzelinami, przez które przeglądał się wodnisty błękit nieba. Wieczorami wychodziła na ciężkie od rosy pastwiska i długo spacerowała pomiędzy brzuchatymi krowami, trącając bosą stopą ich sięgające trawy wymiona lub celując witką w oczy, wielkie jak pięści i zasnute bezmyślną melancholią. Wtedy odbyli jedyną naprawdę poważną rozmowę w ich wspólnym życiu. Była na tyle nieprzyjemna, że przez następne lata omijali niebezpieczny temat, który jednak przez to niestety nie zniknął, lecz drzemał spokojnie jak Wezuwiusz pod skorupą skamieniałej magmy. Gdy zapędzili się za daleko, przerywali pogawędki w pół zdania, a telewizor bywał wyłączany nieraz w środku najciekawszej historyjki. Ona spędzała całe dnie na zamalowywaniu płócien, a on wykonywał swoją bezmyślną, ale za to dobrze płatną pracę i odkładał forsę. Ułożyli prywatną listę dziesięciu cudów świata i w ciągu kilku lat obejrzeli wszystkie, często zapewniając się nawzajem o należytym spełnianiu życiowych powinności wyższego rzędu. Po turystycznym wyeksploatowaniu wspaniałości cywilizacji, następny urlop przeznaczyli na wyprawę do raju. Do godności prywatnego raju wynieśli maleńki biwak w górach, gdzie tuż nad spienionym strumieniem ustawili namiot. Pan Bóg zgromadził w tym jednym miejscu wszystko, co najważniejsze: bajkowe widoki na łańcuch ośnieżonych szczytów, panoramę wymoszczonych zielenią dolin, żywą wodę, poszeptującą o narodzinach świata, i, nie do wiary, czyste powietrze, które nad ranem szczypało mroźnymi podmuchami, a popołudniami przynosiło ziołowy aromat kwitnących połonin. Nie trzeba było już nigdzie chodzić ani nic zwiedzać, bo właśnie w tym miejscu słoneczko świeciło najjaśniej, nie porażając przy tym oczu. Pewnego dnia gadająca woda zaroiła się od czerwonych ryb o rozdętych skrzelach, resztkami sił płynących pod prąd. Obserwowali je w milczeniu, okopując się w szańcach osobnych rozmyślań, rozpaczliwie próbując jeszcze raz przyczaić się w labiryncie niedopowiedzeń. Irena poczuła, że robi się jej duszno i że nawet powietrze z przestworów raju nic już nie pomoże. - One żyją do chwili, w której wydadzą miot - powiedziała głośno, może nawet odrobinę za głośno. Szykowała się do dyskusji i zawczasu przygotowała argumenty w rodzaju tych, że każdą ułomność da się potraktować jako coś powszedniego, tak jak grube nogi czy orzeszkowy biust. Ale Piotr milczał, zupełnie jak gdyby robił jej na złość, i to właśnie w chwili, w której wreszcie zdecydowała się przemówić. - Potem giną - dodała bez sensu, żeby czymś wypełnić nienawistną ciszę. Sięgnęła gałązką i smagnęła lśniący grzbiet, który na okamgnienie wysunął się nad powierzchnię wody. - Nie są więcej potrzebne, bo osiągnęły swój cel. - To zwierzęta - odezwał się w końcu Piotr. - Ich cel stanowi spryskanie ikry spermą. - A my? Co myśmy zdziałali? Przez nasze konto przepłynęło trochę umownych środków płatniczych, bez wątpienia udeptaliśmy skrawek ziemi między drzwiami a ulicą. Oto, co pozostawimy po sobie: kłąb oparów dwutlenku węgla i standardowe szambo. Nic, co by miało jakiekolwiek znaczenie. Nikt nie wie, że wyruszamy w kolejną podróż i nikt tak naprawdę nie spodziewa się nas z powrotem. W pracy można cię zastąpić z dnia na dzień. Gdybyśmy pozostali na stałe w tych górach, nikt by nie pamiętał o tym dłużej niż przez dwa dni! - Mówiła zupełnie nie to, co sobie przygotowała. I co wmawiała sobie przez lata. Wszystko przez Piotra, który okazał się gburem! - To zbyt prosty schemat, Ireno. Stanowimy cząstkę cywilizacji, więc mamy trochę praw autorskich. Sens nie kończy się na biologii, raczej w tym punkcie się zaczyna. Piotr też miał przygotowane argumenty i samo stwierdzenie tego faktu zdenerwowało Irenę. - Och, przestań wygłaszać gładkie gazetowe frazesy. Czyżbyś nie wyczuwał, że są trywialne? Skąd wiesz, w co wpisany jest sens? I co jest naprawdę ważne? - Ważne dla kogo?! Żachnęła się, a potem spojrzała zdziwiona. Piotr prawie nigdy nie podnosił głosu. - A czy to nie wszystko jedno? Dobrze, niech będzie: nie mogę dać sobie rady ze sobą i chcę uspokoić kocioł z hormonami we własnym brzuchu. Do diabła, czy to zakazane?! Skąd wiesz, że malowanie jest bardziej ludzką czynnością niż płodzenie? I co z tego, co po nas zostanie, bardziej się przyda przed końcem świata?! Piotr skulił się, przygarbił, stracił chęć do dalszej dysputy. Zawsze tak było: po przekroczeniu krytycznej temperatury dyskusji zamykał się w sobie, uchodził z niego animusz. Być może stwierdzał, że temat nie jest warty angażowania aż takich namiętności. I jak zawsze, Irenie zrobiło się go szkoda. Jednak nie potrafiła zmienić tematu na bardziej neutralny. Nie teraz. - Są kraje pełne niechcianych dzieci... - Naprowadzała go na drogę, którą, według niej, powinni zdążać. Nic nowego pod słońcem, ale dla nich zacznie się odmienny, dziewiczy świat. Spostrzegła, że drży z lęku i podniecenia. Płonne okazały się nadzieje, że po latach te sprawy staną się dla niej mniej ważne. - Istnieje inny sposób - przerwał jej. Mówił tak cicho, że rzeka niemal w całości unosiła jego słowa. - Ale... - Klonowanie? Nie, mój drogi. Nie chcę i nie mogę ryzykować pokątnych zabiegów, a z sesji w Bangladeszu z góry rezygnuję. Jeśli zaś chodzi o pozostałe metody, to wiesz równie dobrze jak ja, że w naszym przypadku nie wchodzą one w rachubę. - Wiem, pamiętam. - Żachnął się. - Wczoraj czytałem o innym... sposobie. Uniosła głowę. - Co to takiego? - Jakiś lekarz, chyba Suder czy Sunder, uzyskał zgodę na przeprowadzenie zupełnie nowych prób na ludziach. Jego metoda sprawdziła się na szympansach, a teraz czeka na ochotników. Nie chcę przez to powiedzieć, że to mamy być my, ja tylko tak... bo może nie czytałaś... - Och, nie, tylko nie to - jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. Swój skrawek raju opuścili nazajutrz. Śpieszyli się. - Niczym państwo nie ryzykują. Pobieramy tylko kilka komórek z błony śluzowej wewnętrznej strony wargi i można iść do domu. To naprawdę nie boli! - Panie doktorze... - Głos Ireny przywodził na myśl pomruk lwicy tuż przed atakiem. Zmrużyła oczy i wbiła złe spojrzenie w chudzielca w białym fartuchu, którego dyniowata głowa zdawała się być sztucznie doczepiona do rachitycznego tułowia. - Oczywiście, zaraz wszystko dokładnie państwu objaśnię! - Lekarz uniósł dłonie w przepraszającym geście. - Nie wszyscy proszą o specjalistyczne tłumaczenie, więc dlatego rozpocząłem trochę stereotypowo. A więc do rzeczy. Prawdopodobieństwo, że powstanie płód o cechach niepożądanych, czyli przypadkowych lub domieszkowych, jest niewyobrażalnie małe. Pewnie, że wszystko da się pomyśleć, nawet to, że za godzinę w klinikę uderzy meteor wielkości kamienicy i zetrze w pył zarówno nas, jak i wszystkie laboratoria. Średnio raz na sto lat taki kosmiczny złom trafia w nasz glob, no i przecież gdzieś musi spaść. Tylko dlaczego ma trafić właśnie tutaj? - Ile udanych prób przeprowadził pan na szympansach? - przerwał mu Piotr. - Dostatecznie wiele, aby zdobyć doświadczenie i zyskać niemal pewność, że każdy następny zabieg będzie udany. Ściśle rzecz biorąc około dwudziestu, szanowny panie. - A ile było prób nieudanych? Lekarz zaśmiał się tak, jakby nagle dostał czkawki, i wytarł spocone dłonie w poły fartucha. - Jest pan bardziej dociekliwy od dziennikarzy, którzy codziennie czatują za drzwiami, bo do środka ich nie wpuszczam. Więcej, bo około trzydziestu. Ale to nic dziwnego, bo wiele pierwszych eksperymentów, w których nie uzyskaliśmy pozytywnych wyników, dopiero doprowadziło do znalezienia w zasadzie niezawodnej metody. Zabiegi wykonywane w ostatnim okresie kończą się sukcesem w dziewięciu przypadkach na dziesięć, jeśli już gustuje pan w statystyce. - Czy nie istnieje możliwość ujawnienia się u płodu naszych własnych obciążeń genetycznych? - Absolutnie nie, drodzy państwo. Jeśli teraz te cechy się nie manifestują, w waszych klonach pozostaną również uśpione w identyczny sposób. - Wspomniał pan o jakimś domieszkowaniu. Co to takiego? - Domieszkowanie to przeniesienie śladowych cech przez pozajądrowy, mitochondrialny DNA. W tym przypadku taka możliwość nie istnieje, ponieważ macierzyste komórki jajowe oczyszczamy metodą pola elektrycznego. Geny będą więc pochodzić w stu procentach z waszych komórek, czyli pani klon będzie pani młodszą siostrą bliźniaczką, a pan otrzyma brata bliźniaka. Wzrost płodów dokona się w transgenicznym środowisku fizjologicznym, profilowanym kobiecymi hormonami. Poprzedzające ten docelowy etap próby na pięciu gatunkach zwierząt dały znakomite rezultaty. Stoimy na progu nowej ery, a wy, drodzy państwo, macie szansę na znalezienie się pośród jej prekursorów! - Teraz pan, doktorze, mówi jak rasowy dziennikarz w wywiadzie telewizyjnym - odezwała się Irena. Złość jej przeszła i głos miała pozornie spokojny. Patrzyła za okno, na rozległe łąki i pastwiska, na zielone wzgórza ze stojącymi samotnie, starymi drzewami. - Przejdę się trochę, muszę przemyśleć to wszystko, a tymczasem pan wyłoży szczegóły mojemu mężowi, dobrze? - Ależ proszę, mamy tutaj najczystsze powietrze w całym województwie! Jeszcze jedno: za zabiegi nie zapłacą państwo ani grosza. Koszt pierwszych dziesięciu operacji klonowania oraz, co równie istotne, opieki nad dziećmi do jednego roku życia, całkowicie pokrywa nasza firma. Irena brodziła w wysokiej trawie, poprzerastanej kępami koniczyny i lucerny. Wiotkie rośliny o długich łodygach obsypały ją płatkami białych kwiatów. Polatywały niepozorne, podobne do ciem motyle, pasikoniki wypryskiwały spod jej stóp i umykały chaotycznym, szarpanym lotem, podobne do trafionych w powietrzu samolotów. Życie pleniło się i kipiało w każdej kępie trawy, a polegało ono głównie na kopulacji i wzajemnym pożeraniu. Moja linia rodowa długo by nie przetrwała w tym kotle, pomyślała. Nasza dobra cywilizacja nie tylko że mnie nie kasuje, ale jeszcze proponuje sposób na posiadanie potomstwa. Nie szkodzi, że chromego jak ja sama, bo przecież można je dalej klonować, i złe cechy zapewne nigdy się nie ujawnią. Zapewne. Przedzierając się przez kępy zielska, dotarła do pastwiska i weszła prosto w stado krów. Zwierzęta polegiwały, przeżuwając pokarm i wydając charakterystyczne głuche odgłosy jednoczesnego miażdżenia setek łodyg, zanurzonych w brei soków żołądkowych. Niektóre stały, rzucając pyskami i chlaszcząc ogonami. Irena podeszła do rosłej brzuchatej krowy, stękającej jak baba po dniu znojnej pracy, i poczochrała zwierzę po szyi. Bydlę w odpowiedzi chlasnęło ją kilkukilowym ozorem po twarzy, co mogło stanowić oznakę przyjaznego nastawienia, ale ta niespodziewana czułość dosłownie znokautowała kobietę, która bezwładnie legła na ziemi. Krówsko natychmiast pochyliło łeb i obniżyło wyszczerbione rogi. Irenę owionął odór zwierzęcego potu i woń przefermentowanej roślinnej miazgi. Zobaczyła tuż przy twarzy ogromne, wyłupiaste oczy. Przez chwilę wszystko trwało nieporuszone jak na zatrzymanym filmowym kadrze. Irena już się nie bała, czekała. Ale krowa nie ubodła, tylko wydała jeszcze jedno głuche stęknięcie i trochę głębiej pochyliła poroże. Kobieta obiema dłońmi chwyciła jeden z jej rogów i dopiero wtedy zwierzę powoli uniosło łeb, podnosząc ją z ziemi i stawiając na nogi. - Dziękuję ci, Krasulo - powiedziała Irena po chwili, jak już zdążyła dojść do siebie. - Wierzę w ciebie, naprawdę. Ale krowa zignorowała jej przymilność i poszła sobie, wlokąc po trawie baniaste wymiona. Coś w niej było nie w porządku, ale kobieta nie mogła tego określić. Przymulaste spojrzenie? Ułamany prawy róg, za pomocą którego pomogła jej się podnieść? Stękanie? Nie, coś naprawdę niepokojącego było w tym zwierzęciu, ale co, do licha? Miała dosyć spaceru. Poszła prosto w kierunku drogi i dotarła do budynku od frontu. Biuro i laboratoria mieściły się w wielowarstwowej, przeszklonej konstrukcji architektonicznej, z daleka przypominającej zmutowaną ważkę o dwunastu przezroczystych skrzydłach. Przy recepcji musiała przystanąć, bo niewidzialne paluchy chwyciły ją za gardło i zatrzymały oddech. Właśnie uświadomiła sobie, co nienormalnego było w tej krowie: zwierzę miało ludzkie piersi. Zamiast wymion wlókł się za nią karykaturalnie monstrualny, olbrzymi, ale bez wątpienia kobiecy biust. Gdy zadzwonił telefon, Irena poderwała się i gwałtownie chwyciła słuchawkę, strącając aparat. Przez chwilę szukała go na podłodze, zanim rzuciła do mikrofonu gniewne "halo". - Mówi doktor Sunder. Wszystko wskazuje na to, że zbliża się poród. Amiga jest w doskonałej formie. Pani prosiła o telefon, więc dzwonię, chociaż wasza obecność naprawdę nie jest konieczna. Zawiadomimy przecież zaraz... - Dziękuję za wiadomość, doktorze. Natychmiast wyjeżdżamy. Odłożyła słuchawkę i przez chwilę stała wyprostowana, ściskając aparat w dłoniach. Pokonując dławiący opór, wzięła głęboki oddech. Nie odwracając głowy powiedziała: - Piotrze, szybciej. Ale Piotr był już na zewnątrz. Irena usłyszała szum silnika i wybiegła, zatrzaskując za sobą drzwi. - Nie denerwuj się, Ira, przecież wszystko jest dobrze - uspokajał ją, chociaż co chwila zaciskał zęby, żeby powstrzymać drżenie szczęki. - Tomografia NMR, ultrasonografia, analiza pobranych próbek i wszystkie inne badania wypadły doskonale, a rozwój płodu przez cały czas przebiegał prawidłowo! Prowadził Piotr, co chwila za bardzo zjeżdżając na prawą stronę drogi. Na zakrętach snop światła omiatał gęstwę sosnowego lasu, rozpalając wściekłą jasność na pierwszym planie. W głębi bór pozostawał czarny, nieprzenikniony, wrogi. - Czy... czy ona będzie miała... piersi? - spytała tak cicho, że Piotr żachnął się gniewnie. - Mów normalnie! Właściwie nigdy nie podnosił głosu, ale tym razem Irena nie zdziwiła się. Przecież jechali po własne dzieci, których nie wolno im było mieć. Dziś urodzi się jej córka, a za kilka dni jego syn. Jej córka, jej siostra bliźniaczka, jej dziecko! Czy jednak tylko jej? Pochyliła się, zgięła w pasie, położyła twarz na kolanach. Odpięła pas bezpieczeństwa, bo jej przeszkadzał. Może byłoby lepiej, gdyby oboje zginęli w wypadku, zanim zobaczą to wszystko. Nie, cisza, spokój, wycisz się, idiotko, weź się w garść. Przecież najwyżej będzie jak dawniej. Nie, nigdy już nie będzie jak dawniej. Sunder przyjął ich kawą i herbatnikami. Był rozluźniony, uśmiechnięty i pewny siebie. Bez wątpienia widział już przed sobą góry pieniędzy, sławę i sztokholmską komisję Nobla. - Proszę bardzo, siadajcie, moi mili. Wszystko idzie jak z płatka, zaraz będziecie najszczęśliwszymi rodzicami pod słońcem! Jeszcze kawy? - Czy możemy... ją zobaczyć? Sunder kręcił się niespokojnie w fotelu. - Wolałbym nie, to znaczy, właściwie tak. Teraz jeszcze tak, jeśli się pospieszymy. Potem wrócimy tutaj, dobrze? - W porządku. Tak może będzie lepiej - pospiesznie zgodził się Piotr. - Więc, jeśli nalegacie, to chodźmy. Krótkim przeszklonym korytarzykiem doszli do otwatych boksów, wewnątrz przypominających szpitalne sale zabiegowe. Minęli dwa, zasłonięte parawanami, a trzeci był ich. Pośrodku pomieszczenia, na podkładzie z grubej gąbki, spoczywała Amiga-Krasula, z tym samym obłamanym prawym rogiem i wciąż taką samą melancholią w wielkich, wyłupiastych ślepiach. Leżała na boku, brzuch miała wzdęty, lecz nie bardziej niż zawsze. Jej bezwstydnie obnażone piersi gniotły się jedna na drugiej między nogami. Podłączona została do aparatury pękami rurek i przewodów, a młody człowiek w kitlu czuwał w pobliżu. Pod ścianami stała aparatura z włączonymi monitorami, a także wózki z narzędziami chirurgicznymi, okryte płótnem w zielonym, optymistycznym kolorze. - Oto i nasza dama. - Sunder wykonał zapraszający gest, ale zaraz powstrzymał ich uniesieniem dłoni. - Nie, lepiej nie zbliżajcie się zanadto. Pomieszczenie jest sterylne, więc na wszelki wypadek niech takie pozostanie. Poza tym mamusia mogłaby się przestraszyć. Chodźmy dalej, moi drodzy genetyczni promotorzy, kogoś wam jeszcze pokażę. - Mógłby pan sobie darować te dowcipy - ripostował Piotr. Był wściekły i naprawdę bardzo niecodziennie się z tym czuł. - Zaraz, jeszcze chwilę - poprosiła Irena. Stała i wpatrywała się w zwierzę, które kilkakrotnie rzuciło łbem. - Ona... nie mogłaby się mnie przestraszyć. Na pewno nie mnie. - Przepraszam - mitygował się Sunder. Uśmiechał się promiennie, czując się przynajmniej w części ojcem szykującego się na świat dziecka. - Chodźmy, bo następny apartament zajmuje Miguela, biologiczna matka pańskiego synka-bliźniaka, panie Piotrze. Trzeba przyznać, że obie dziewczyny spisują się doskonale i na pewno nie będą zakładały spraw o opiekę nad potomstwem. - Nie jestem jej ciekaw - warknął Piotr. - Pozwoli pan, doktorze, że wrócę. Moja asysta nic tu nie pomoże. - Ależ proszę, przecież nie ja nalegałem na te odwiedziny. Pani Ireno? - Ja tak. Chcę ją zobaczyć. W sąsiednim boksie stała duża, czarna krowa i właśnie się posilała. Machnęła łbem, jakby chciała przegonić nieproszonych gości, i zaryczała tak głośno, że leżące na zielonym płótnie narzędzia chirurgiczne rozdzwoniły się, wpadając w wibrację. Piotr przystanął i zawrócił, bo przeląkł się o żonę, tyle w tym ryku było... złości i pogardy. Tak, właśnie tak by to określił. - Twoja narzeczona nie jest nastawiona szczególnie przyjaźnie. - Irena usiłowała zażartować, zwracając się do męża. - Pewnie dlatego, że nosi chłopca. - Przestań, dobrze? - W porządku, przepraszam. Ale jak ją zobaczyłam, uwierzyłam, że wszystko będzie dobrze. Prawda? - Jasne. W gabinecie doktor Sunder uruchomił komputerowe połączenie z boksem Amigi, ale wyłączył monitor. - Wystarczy łączność dźwiękowa, tak będzie lepiej. - Ale... - Irena zaprotestowała nieśmiało. - Oczywiście, zgadzam się - wtrącił Piotr. W pokoju zapanowała niezręczna cisza, tylko z głośników wydobywało się stękanie i chrapliwy oddech. - Chyba już się zaczyna. Przepraszam, ale muszę tam pójść - powiedział Sunder i wstał. Teraz już nie potrafił ukryć zdenerwowania. - Kawa jest w termosie, jeśli państwo sobie życzą. Przyślę tu kogoś... - Nie trzeba. Niech pan już idzie, proszę się pospieszyć! - krzyknęła Irena. - Niech się pani nie martwi, przy niej są teraz najlepsi ludzie z naszego zespołu. Poszedł, a właściwie prawie pobiegł, lekko utykając, z przepraszającym uśmieszkiem na skrzywionej twarzy. I jedno, i drugie da się z czasem poprawić korekcjami materiału somatycznego, pomyślał Piotr. Dygresje pomagały mu stłumić lęk. Gdy pokój napełnił donośny ryk, pełen bólu i strachu, Irena chwyciła Piotra za rękę z siłą, której nigdy by u niej nie podejrzewał. Ryczenie zakończyło się jakimś dziwnym charkotem, ale zaraz zawibrował w powietrzu wrzask niemowlęcia, który przeszedł w spazmatyczny, ale zdrowy i zupełnie normalny płacz. - Idę tam! - krzyknęła Irena. Zerwała się i pobiegła. Była pewna, że płacze jak człowiek. Pomyślała, że zaraz obmyje małe ciałko z łajna i brudu, z całego zła, i przytuli, i dziecko będzie jej na zawsze. Za kilka lat razem zasiądą przy sztalugach i nauczy ją malować, bo przecież mała musi być tak samo zdolna jak ona, Irena! Piotr pozostał w gabinecie, wsłuchując się w strumień dźwięków, płynący z głośników. Mała Ircia wciąż darła się jak opętana, ale stopniowo dołączył inny głos. Zrazu podobny do miarowego stękania, powoli rósł w siłę, przypominał częste, regularne porykiwanie, połączone z krztuszącym chrząkaniem, basowe zanoszenie się beczącym, karykaturalnym... śmiechem? Jakby jednego głosu nie dość, zaraz dołączyły inne, aż wreszcie urosły do monstrualnego rechoczącego chóru dźwięków, które z pewnością nie pochodziły z ludzkich gardzieli. Piotr zdawał sobie sprawę z faktu, że narasta w nim zupełnie absurdalny odruch, ale nie potrafił tego opanować: był zwyczajnie urażony. Przecież urodziło się dziecko Ireny, kobiety najpiękniejszej i najmądrzejszej na świecie, a także po trosze jego, bo wszak Irena to całe jego życie. Co za cholerne, złośliwe bydlaki! Nic tylko pustka w tych wielkich bydlęcych łbach, trawa w rozdętych brzuchach, beznadziejne krowiaste nic! Obsłużył się sam: otworzył barek doktora Sundera, wyłowił z solidnej baterii szkła flaszkę martini i szklankę, nalał sobie i wypił duszkiem. Potem rozparł się w fotelu, położył głowę na oparciu i usiłował odwrócić bieg myśli. Tak, to była jedyna metoda, może oprócz picia na umór, na co teraz nie miał czasu. Usiłował przywołać obraz rajskich gór, ale zamiast tego wyobraził sobie, że lekarz zaleci ich córce dietę ściśle wegetariańską. Zaśmiał się, najpierw po cichu i do siebie, potem śmiał się coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie rechotał tak gromko, że z pewnością mógłby konkurować z rozbawionym towarzystwem w boksach. Wschodziło słońce. Homerycki śmiech niósł się unisono nad pastwiskami, łąkami i lasami, w których gęstwie morderczo kopulowały chrabąszcze, pasikoniki i cały inny żyjący drobiazg, jak kozy, hipopotamy i nosorożce, a także pierwsza zmiana robotników rolnych, wszyscy podążając mrocznymi drogami ku doskonałości i ku śmierci. A daleko ponad tym wszystkim, w czeluściach promiennego nieba, majestatycznie krążyły brzuchate światy. ANDRZEJ ZIMNIAK ZRĘBY WŁADZY Otworzyłem drzwi obite grubą warstwą dźwiękochłonnego tworzywa i wszedłem. Profesor, kwadratowy łysy mężczyzna o stalowych oczach, siedział za masywnym biurkiem zawalonym papierami. Rozmawiał właśnie przez telefon, składając komuś uniżenie podziękowania i życzenia, lecz dostrzegł mnie po chwili i zaprosił nieznacznym gestem do zajęcia miejsca. Gdy skończył, zaproponował mi kawę, po czym zamówił ją u sekretarki. Nie wiedziałem, po co mnie wezwał, on zaś zdawał się smakować tę chwilę mojej niepewności, którą niezbyt dobrze maskowałem obojętnym wpatrywaniem się w rozrzucone po biurku ołówki. Wreszcie, nie spuszczając ze mnie ciężkiego wzroku, odezwał się niskim głosem - Panie kolego - tu zaciągnął się papierosem - jak idą pańskie badania? Oho - pomyślałem - trochę za dużo teatru i oficjalnego stylu jak na zwykłą rozmowę. Tylko o co mu chodzi? - Doskonale, panie profesorze - starałem się, aby mój głos brzmiał swobodnie - właśnie rozpocząłem próby nad elektrycznymi właściwościami włókien nerwowych w obniżonych temperaturach. Sądzę... - Taak - przerwał mi profesor cichym, lecz nie dopuszczającym sprzeciwu głosem. - Rozpoczął pan, sądzi pan. To też ciekawe. Ale - i tu ton jego głosu podniósł się nieznacznie - mnie teraz interesują wyniki już otrzymane. Chciałem zauważyć, że właśnie upływa pół roku pana a stypendium. Słucham pana. Wejście było ostre, nie spodziewałem się właściwie takiego ataku. Straciłem więc nawet tę uprzednio wymuszoną swobodę, i o to pewnie staremu chodziło. Pierwsza runda była przegrana. - A więc, panie profesorze, zaraz po okresie wstępnego instalowania się rozpocząłem próby, to jest badałem procesy chemicznej transmisji impulsów przez nerwy w różnych temperaturach. - I..? - Stwierdziłem, że już w okolicach zera stopni Celsjusza zanikają one zupełnie, a kilka prób w temperaturach niższych nie wykazywało wzrostu aktywności, co było, to znaczy, co przewidzieliśmy uprzednio. - Ej; panie kolego, znów ten brzydki żargon naukowy profesor pokręcił z niesmakiem głową, a ja pomyślałem z satysfakcją, że taki łysy to już niedługo pożyje. - Pan może być w okolicach Koziej Wólki, ale nie zera stopni. Ale wracajmy do meritum sprawy. Młody człowiek na pana miejscu, z pana aspiracjami, może sobie pozwolić, aby spośród dziesięciu eksperymentów jeden, no powiedzmy dwa były nieudane lub negatywne. A pan przychodzi po pół roku pracy i mówi mi, że owszem, parę doświadczeń panu nie wyszło, a inne są w planie. To jest sygnał, że trzeba się poważnie zastanowić. Byłem coraz bardziej zdenerwowany, maska wystudiowanej obojętności dawno ze mnie opadła. Czułem w ustach suchość języka, a nieprzyjemna chrypka przeszkadzała w mówieniu. - Ależ, panie profesorze, w tej nowej dziedzinie każdy wynik... - Byle jaki wynik nie jest dobry w żadnej dziedzinie stary wszedł mi w słowo. - Liczą się dobre wyniki, i tylko takie - dodał z naciskiem. - A samymi hipotezami daleko nie zajedziemy. W związku z brakiem wyników w dotychczas badanym przez pana kierunku - zaczął znów spokojnym niskim głosem - proponuję zmianę tematyki. Będzie to dla pana jeszcze jedna szansa wykazania się. - Panie profesorze, ja właśnie zacząłem najważniejsze doświadczenia! - W naszym Instytucie - głos szefa grzmiał teraz donośnie po wszystkich kątach gabinetu - nie przeprowadza się doświadczeń nieważnych. Wszystkie bez wyjątku są ważne zakończył konfidencjonalnym szeptem, jakby zdradzał tajemnicę państwową. - To byłoby wszystko, panie kolego - znów zahuczał gromko - za pięć minut mam zebranie, przepraszam, ale muszę już iść. Aha, proponuję, aby zajął się pan preparatami ułatwiającymi przejście w stan hibernacji. Doktor Agira wprowadzi pana w zagadnienie. Życzę powodzenia i wydajniejszej niż dotychczas pracy spojrzał niemal wesoło; wstając. Nie dał mi żadnych szans. Przez grubą szybę okienną, nastawioną przez kogoś na maksimum przepuszczalności, wpadało czerwone światło wieczoru i załamywało się obłymi krwistymi refleksami w szkle ustawionej aparatury. Przypatrywałem się bezmyślnie tym barwnym plamom o karminowych wnętrzach i żółknących obrzeżach, pełzającym po kolbach i chłodnicach w rytmie zachodzącego słońca. Wypełniony aparaturą pokój tonął w mroku, tylko w odległym kącie pracował przy swoim biurku Stef. Jego lampa jawiła mi się jako przewodnie światełko u kresu ciemnego szlaku, wiodącego wśród nieokreślonych kształtów i niezrozumiałych zdarzeń. Stef odwrócił się, jakby moja zmaterializowana myśl dotknęła jego ramienia. - Hallo. En! - zawołał do mnie. Dlaczego En? Nie mogłem sobie przypomnieć, kto pierwszy tak mnie nazwał. Potem przyjęło się. - Nie słyszałem, jak wchodziłeś. Co masz taką grobową minę? - gadał wesoło, podchodząc z rękami w kieszeniach. - Oho, widzę, że nie na żarty przejąłeś się Starym. A w dzisiejszych czasach... - Zażądał zmiany tematu - przerwałem jego potok słów. Twarz mu spoważniała, ale widać było, że usilnie szuka dla mnie jakiegoś pocieszenia. Poklepałem go po ramieniu. - Nie jest tak źle, stary - mój głos zabrzmiał nawet dosyć swobodnie. - Dam sobie radę, nie martw się o mnie. Dziś idę się zabawić, nie mam już ochoty na pracę, a jutro na przekór wszystkiemu i wszystkim skończę ten eksperyment, być może kluczowy dla całego problemu. - To jest męskie podejście do sprawy - Stef uśmiechnął się zadowolony, że nie musi występować w roli pocieszyciela. - Jutro mam trochę luzu przy moich próbach, pomogę ci. Wyszedłem w szarość korytarza, również gęsto zastawionego aparaturą i sprzętem pomocniczym. Na chropowatej betonowej ścianie przymocowany był telefon. Nakręcałem kolejno numery kilku moich przyjaciółek lub znajomych, lecz żadna z tych, które zgłosiły się, nie miała wolnego wieczoru. Zły, odwiesiłem słuchawkę. Przyjdzie mi upić się samemu - pomyślałem, lecz jednocześnie narastał wewnętrzny bunt. I nagle, wtedy po raz pierwszy, doznałem tego niesamowitego uczucia. Głowę przebiegały mi naprzemienne fale gorąca i zimna lub raczej - zgęszczonej rozrzedzonej materii. I choć zjawisko trwało krótko, zdawało mi się pod koniec, że czaszka staje się elastyczna niby balon napełniony wodą, a deformują ją w jednostajnie identyczny sposób dwa szeregi przemykających z obu stron, swobodnie zawieszonych walców. Na płaszczyznę zamazanego. pola widzenia wpełzły świetliste punkty, rozlały się szeroko jak kręgi na wodzie i wsiąkły w obraz. Dolegliwości ustąpiły, pozostał jedynie lekki ból w skroniach. Nadal stałem oparty o chropowatą ścianę tuż przy telefonie. Na szczęście nikt nie zauważył tej chwilowej niedyspozycji jeszcze brakowało, żeby zaczęto mnie cucić! Byłby temat do żartów w całym Instytucie. Ruszyłem przed siebie. Czułem się dziwnie lekki, nogi jakby same niosły mnie naprzód. Przypisywałem to doskonałej kondycji fizycznej, co z kolei wprawiało mnie w dobry nastrój. Zmory dzisiejszego popołudnia prysły i miałem nadzieję, że nie będą zakłócały zbliżającej się zabawy. Nie wiedziałem jeszcze, dokąd i z kim pójdę, ale miałem pewność, że wieczór będzie udany. Aksamitny, wilgotny zmierzch opadł już na trawiaste boisko, pod którym rozlokowane zostały trzewia cyklotronu. Spóźnieni biegacze w swoich odcinających się od tła białych szortach powracali z wieczornego treningu. Pod jasną płachtą pomarańczowo-zielonego nieba zawisły nieruchomo małe, rozświetlone od dołu chmury. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem ostro; rozkoszowałem się prędkością. Odczuwałem fizyczną przyjemność, gdy stalowe cielsko maszyny z łatwością wnikało w masy napływającego naprzeciw chłodnego, wieczornego powietrza. Czułem się znów dziwnie lekki, chwilami zdawało mi się, że, to kto inny prowadzi wóz, że obce ręce dotykają kierownicy, ` a ja przyglądam się z boku. Może ktoś podsunął mi papierosa z marihuaną? Pędziłem w kierunku swojego hotelu, kiedy nagle zauważyłem z boku wystawowe okna centrum handlowego. Zahamowałem gwałtownie i skręciłem na parking. Ależ to jasne! Że też wcześniej nie wpadłem na ten prosty pomysł. - Dobry wieczór, panno Krystyno - zacząłem, opierając się o kasę. Poszło łatwiej, niż się spodziewałem. Już w piętnaście minut po zamknięciu sklepu siedzieliśmy w nocnym barze przy butelce dobrej brandy, a wokół nas migotały kolorowe światła, płynęła muzyka i wytwarzał się nastrój wesołej zabawy. Alkohol palił mnie w gardle, po członkach rozchodziło się przyjemne ciepło. Doświadczałem uczucia poprzedzającego lekki zawrót głowy - coś jakby drobne przesunięcie świadomości w kierunku beztroski. - Wiesz, Kris - nachyliłem się do siedzącej obok dziewczyny - dobrze mi z tobą. Bardzo dobrze. A teraz wypijmy za zdrowie mojego szefa. Dał mi dziś wspaniały temat, rokujący nie byle jakie perspektywy - Będzie mu to policzone - Kris zaśmiała się głosem może o ton za głębokim jak na filigranową blondyneczkę o sarnich oczach i pełnych, nieco wysuniętych do przodu ustach. Z każdym kieliszkiem wydawała mi się piękniejsza i powabniejsza. Potem poszliśmy tańczyć. Czułem ją taką drobną, ciepłą tuż koło siebie, oparła czoło o mój policzek, płynęliśmy gdzieś w takt melodii, której już nie słyszeliśmy. I wtedy znów coś zaczęło się dziać. Stawałem się lekki, nieobecny. Oglądałem rzeczywistość wokół niby kiepski film, a może raczej śniłem? Trzymałem w objęciach jakąś dziewczynę, dosyć chyba ładną, ale zdecydowanie zbyt szczupłą. Czułem się tak, jakbym tańczył z manekinem pośród przetaczających się wokół bezkształtnych mas ludzkich. Chciałem przerwać ten koszmar, ale spostrzegłem, że zupełnie nie panuję nad własnym ciałem. Dalej ciężko tańczyłem niby jakaś kukła w kiepskim teatrzyku gałganiarzy, obłapiając coraz mocniej tę chudą dziewczynę, a wszystko rejestrowałem jakby zza półprzejrzystej zasłony w dusznym, wilgotnym powietrzu. Dopiero przy stoliku puściły kleszcze, trzymające moją świadomość w żelaznym uścisku. Płaski, mdły obraz wyostrzył się, nabrał stopniowo trzeciego wymiaru, barw, woni i dźwięków. Jak poprzednio wokół nas płynęła muzyka, a Kris znów piękna i pociągająca, przyglądała mi się z troską. Miałem przez chwilę wrażenie, że to nie ja, a świat zewnętrzny ulega kolejnym dewiacjom, jakimś chwilowym odchyleniom od maksymalnej wartości prawdopodobieństwa istnienia. W każdym jednak przypadku moja osoba w zmienionej rzeczywistości musiała wydawać się równie osobliwa, jak odmienione otoczenie dla mnie. - Kris, kochanie, te tutejsze chińskie przyprawy... widocznie mi nie służą. W przyszłym tygodniu zaprowadzę cię gdzie indziej, zobaczysz. - Wiesz co, En - dziewczyna była lekko przestraszona posiedźmy tu jeszcze trochę. Jesteś cały mokry. - W porządku, skończymy nasze koktajle. Wiesz, Kris, ja myślałem, to jest... nigdy nie miałem czegoś takiego. To zdarzyło się po raz pierwszy. - Nie przejmuj się tym teraz, En. Odpocznij. Następnym razem wszystko ułoży się lepiej - nieszczerze mówiła Kris. Oboje wiedzieliśmy, że następnego razu nie będzie. Z oczu dziewczyny wyzierał strach, uważała mnie z pewnością za nienormalnego, a przynajmniej za nerwowo chorego. Aby zatuszować zmieszanie, zacząłem rozglądać się po sali: Panował gwar, wielobarwny tłum falował, a wśród czerwonych lamp unosiła się mgła dymu tytoniowego. W pewnym momencie drgnąłem - prawie zasłonięty szerokim ozdobnym filarem, przy stoliku wciśniętym pomiędzy palmę a barek, siedział łysy, kwadratowy grubas. Przeprosiłem Kris i wstałem. . Obszedłem powoli filar, kierując się w stronę toalety. Przechodząc w okolicach barku od niechcenia odwróciłem głowę, niby rozglądając się po sali. Przy stoliku obok palmy nie było nikogo! Na białej serwetce stała tylko nie dopita filiżanka kawy. Dalsze spacerowanie nie miało sensu, powróciłem więc do swojego stolika. Gdy zapalałem papierosa Kris, łysy grubas znów siedział na dawnym miejscu. I choć z tej odległości nie mogłem dojrzeć jego twarzy, byłem pewien, że do ust ma przylepiony swój zwykły, ironiczny uśmiech. Odczuwałem wściekłość, lecz jednocześnie paraliżujący lęk. Wokół mnie czaiło się coś nieznanego, działały nieprzyjazne siły, których nie potrafiłem zrozumieć, a więc tym bardziej przeciwstawić się im. Ten łysy, kwadratowy grubas. Czy chce mnie tylko pognębić, ośmieszyć, czy też zniszczyć za to, że śmiałem być różny od stereotypu nadskakującego stypendysty? A może jest mu to obojętne, po prostu stałem się przypadkowym obiektem jego rutynowych przyjemnostek? Pośpiesznie zapłaciłem, odwiozłem Kris do domu i udałem się do siebie. Natychmiast zapadłem w ciężki, lecz krótki sen człowieka odurzonego alkoholem. - Pani Heleno, co pani robi? - Przygotowuję panu szkło - odrzekła dziewczyna spokojnym, miłym głosem panienki z centrali telefonicznej, kontynuując wprawnymi ruchami demontowanie mojej aparatury. - To jakaś pomyłka, ja tego wszystkiego będę dzisiaj używał! - Jutro zaczynamy eksperyment z lekami prohibernacyjnymi, chcę więc przygotować wszystko jak należy. Jestem teraz pana nową pomocnicą - jej miły, lecz bezbarwny głos w innych okolicznościach działałby zapewne uspokajająco. - Proszę to natychmiast zostawić ! - Ależ, proszę pana, ja pracuję tylko do czwartej, mam niewiele czasu - mój wybuch nie wpłynął w najmniejszej mierze na jej zachowanie. Nadal myła zręcznymi ruchami szkło i układała je równo w suszarce. - Niech pani mnie posłucha, pani Heleno - zacząłem znowu, zmuszając się do spokoju. - To dla mnie bardzo ważny eksperyment, który - być może - pozwoli podsumować półroczną pracę! - mimo woli podniosłem głos - A pani ot, tak, demontuje mi aparaturę ! Czy pani to rozumie . - Chcę panu pomóc. Zaraz rozpocznę instalowanie zestawu do jutrzejszego doświadczenia - była zbyt głupia albo zbyt mądra, aby wdawać się ze mną w dyskusję. Zacisnąłem pięści z bezsilnej wściekłości. Przecież nie będę się z nią bił! Warknąłem: - Kto panią przysłał? - Znalazłam dziś rano na swoim biurku kartkę z poleceniem. Sądzę, że od doktora Agira, ale może od profesora - jej głos nie podniósł się ani o jotę podczas naszej rozmowy, nie zaprzestała również precyzyjnego układania szkła. - I nie ma wątpliwości, że to pani jest moim pomocnikiem, a nie na odwrót? Połykała wszystko gładko. - Oczywiście. Postaram się pomóc panu jak najwięcej w grymasie mającym oznaczać uśmiech odsłoniła solidne, szeroko rozstawione zęby. Byłem bezsilny. Wyszedłem, trzasnąwszy drzwiami. Musiałem komuś o tym wszystkim opowiedzieć. Stefa nie było w bibliotece, znalazłem go dopiero w laboratoryjnej chłodni. Ubrany w zbyt obszerny waciak, ekstrahował coś z szarych płatów tkanki za pomocą szeregu buforów. Nie zdziwił się specjalnie, widząc mnie mocno wzburzonego; widocznie wiedział już o likwidacji mojego stanowiska pracy. Uzgodniliśmy, że zjemy razem obiad. Kierując się ku wyjściu minęliśmy szereg potężnych agregatów, chronionych przed niepowołanymi specjalną instalacją alarmową. Było to królestwo doktora Agira i oczko w głowie profesora - w każdym z tych oszronionych, podłużnych pudeł, w temperaturze niewiele odbiegającej od zera bezwzględnego, spoczywał człowiek. Ci zahibernowani ludzie czekali na rozwój medycyny albo byli ciekawi jutra, a może mieli nadzieję odnaleźć w świecie przyszłości coś, czego próżno poszukiwali teraz i tutaj. Udaliśmy się do małej włoskiej restauracji na wolnym powietrzu. Tam nad kuflem piwa uspokoiłem się prawie zupełnie, choć nadal snułem pełne determinacji plany. Jednego byłem pewien : powinienem opuścić Instytut. - Co to jest władza? - rzuciłem na wpół do siebie, na wpół do Stefa. - System represji stosowanych przez państwo w celu zapewniania sprawnego funkcjonowania jego mechanizmów - wyrecytował. - Nie, chodzi mi o coś innego. O władzę człowieka nad człowiekiem, o wpływ jednostek na inne jednostki. Widzisz, hierarchia administracyjna nie zawsze odpowiada rzeczywistej sytuacji. A nawet jeśli odpowiada, to ukształtowała się pod wpływem takich, a nie innych osobowości ludzkich. Formułki "urodzony kierownik" lub "zdolności organizacyjne" to tylko parawany, próby obejścia zagadnienia. Przez rzadkie liście figowca przeświecało ciężkie, popołudniowe słońce, tworząc na obrusie stolika plątaninę roztańczonych żółtych plam podobnych do refleksów fal morskich na piaszczystym dnie. Mocne piwo rozleniwiało ciało, lecz stymulowało myśli, pobudzało do skojarzeń. Władza. To problem, który ciekawił mnie naprawdę. Nie biochemia, fizyka i chemia, bo w tych dziedzinach, po zachłannych i z pewnością pasjonujących studiach, doszedłem w końcu do etapu drobiazgowych analiz zamiast frapującej syntezy, do wyświetlania drobnych obrazków zamiast ogólnego, całościowego spojrzenia. Lecz nie pragnąłem posiąść władzy, zupełne nie o to mi chodziło. Chciałem zrozumieć jej istotę, dotrzeć do korzeni, do praprzyczyn. Dlaczego jeden człowiek ma wyraźny wpływ na innych? Co kryje się pod pojęciami silnej albo ujmującej osobowości ? Czy władza to tylko brutalna przewaga fizyczna, czy coś znacznie więcej ? Przecież przemoc nie oznacza jeszcze zapanowania nad umysłem, a to daje dopiero całkowite uzależnienie. Rozwój cywilizacji technicznej polega w pewnym sensie na rozszerzaniu władzy nad przyrodą ożywioną i nieożywioną, nad czasem i przestrzenią. A czy życie jako takie nie polega na władaniu materią i energią, na odpowiednim sterowaniu ich przetwarzaniem? Immanentną cechą życia w ogóle jest ciągła ekspansja, żarłoczne podporządkowywanie sobie wszystkiego po drodze; spostrzeżenie to będzie słuszne dopóty, dopóki nie poznamy ożywionych form materii opartych na odmiennych od naszych prawach rozwojowych. Na razie zaś nowe światy możemy kreować tylko na zasadzie łamigłówki, kombinując dobrze znane elementy w innym niż dotychczas porządku. Lecz czy wtedy powstają nowe jakości? Pytania, pytania! Czy kiedykolwiek znajdę na 'tnie odpowiedzi, choćby na jedno z nich? Może uda mi się zastosować jakąś nową metodę badawczą, doskonalsze narzędzie poznania. Wtedy miałbym szansę. Monotonny głos Stefa z wolna zaczął przesączać się przez kłębowisko moich bezładnych myśli. - Ci, którzy łatwo uzyskują supremację nad otoczeniem, muszą mieć jakąś szczególną cechę lub wyższe niż inni parametry tej cechy osobowości. Jeden z wektorów ich pola bioelektrycznego ma duże natężenie... Po kilku solidnych łykach piwa zaczęło mnie to wszystko bawić. I te dziwne zdarzenia wokół mnie, i teoria Stefa. - To niezłe. Pomyśl, gdyby ten wektor odpowiednio wzmocnić, można byłoby kreować władców... - urwałem nagle w pół zdania. Znów tam był! Wstałem raptownie i, potykając się w slalomie między stolikami, rzuciłem się ku wyjściu. Teraz nie może mi ujść! Omal nie zderzyłem się z kelnerem, otarłem się o mur kamienicy w wąskim przejściu na ulicę i wypadłem Ta furtkę. Oddalony o jakieś dwadzieścia metrów, stromym chodnikiem schodził w dół kwadratowy łysy grubas w ciemnym garniturze. Ruszyłem za nim biegiem. Słysząc pościg zaczął uciekać, lecz byłem znacznie szybszy i już po chwili rzucałem mu w twarz dyszące, złe słowa. Ale urwałem nagle, bo ujrzałem starego, nieznajomego człowieka. Słowa przeprosin uwięzły mi w gardle. Powlokłem się ciężko z powrotem, przygarbiony i zawstydzony. Seminarium było długie i nudne. Prelegent mamrotał do tablicy, pokazywał dziesiątki tabel i rysunków i stawiał mnóstwo hipotez. Spojrzałem po audytorium. Najbliżsi współpracownicy prelegenta słuchali uważnie, ciekawi raczej formy, ponieważ treść znali doskonale, natomiast inni uczestnicy wyglądali na mniej lub bardziej znudzonych beznamiętnym tokiem wykładu. Ewa. Siedziała w ostatnim, najwyższym rzędzie. Chociaż twardo postanowiłem usunąć ją ze swoich myśli i pragnień, nie mogłem teraz oderwać wzroku od delikatnego owalu jej twarzy, gładko zaczesanych do tyłu i związanych w węzełek krótkich włosów, oczu o aksamitnym wejrzeniu, drobnej figury. Wyobraziłem sobie, jak schodzi w kierunku wyjścia - miała jedyny, tak bardzo kobiecy sposób poruszania się, drobne, niemal niedostrzegalne ruchy głowy, ramion i bioder, które zawierały całą jej kruchość, nieporadną delikatność, a jednocześnie giętkość kotki. Co z tego, kiedy była niegrzeczna. Wprost opryskliwa, kiedy usiłowałem zalecać się do niej. Miała swojego Larry'ego i była absolutnie monogamiczna. Głos prelegenta dudnił nadal przed wykresami, tabelami, plątaniną krzywych. Ręce o pomarszczonej skórze, starej i zniszczonej chemikaliami. Moje ręce? Czułem się tak, jakbym swoje młode, lekkie dłonie trzymał w kieszeniach, a na pulpicie pozostawił te zewnętrzne, obce powłoki, jak skóry po przepoczwarzeniu. Ale one ruszały się! Chyba robiły notatki czy po prostu mazały coś bezmyślnie w notesie, który leżał jak wielka księga na ogromnej czerni pulpitu. Inni ludzie siedzieli daleko, wielcy i dostojni, jak nieruchome posągi. I to dudnienie, tak głuche i odległe... jakby pusty beczkowóz po bruku... Co to za dziewczyna, tam w górze schodów o coraz wyższych stopniach, jak wycięta z komiksu, siedzi na wysokim stołku i uśmiecha się z pobłażaniem; te ręce zgrabiałe; chyba moje?, coś piszą w księdze pamiątkowej Uczelni, podanie do Pana o przeniesienie w stan Wiecznej Szczęśliwości, jeszcze podpis, i już mogę wyjąć swoje własne ręce z kieszeni, położyć na pulpicie, słyszę szmer, to posągi zadają pytania, prelegent już odwrócił się do audytorium, odpowiada normalnym głosem, a w górze, w ostatnim rzędzie, siedzi ta_ drobna mała Ewa, o której miałem już nie myśleć. Było mi lekko i dobrze. Odczekałem do końca seminarium i udałem się do profesora. Płynąłem korytarzami jak balonik napełniony gazem rozweselającym, a sprzęty wokół opalizowały i miały opływowe, obłe kształty. Bez słowa położyłem podanie na biurku szefa. Kwadratowy łysy starzec z obojętnym wyrazem twarzy przeczytał pismo. - Więc pan chce odejść - w beznamiętnym głosie wyczułem nutę ironii. - Czy pan sądzi, że to właśnie jest najlepszy sposób? - Można to nazwać odejściem. Przemyślałem tę kwestię dokładnie. Chcę mieć szansę... Szef ponownie rzucił okiem na trzymany w ręku arkusz. - Czy pan rzeczywiście cierpi na nowotwór? - Nie, ale... Profesor obojętnie przedarł moje podanie i wyrzucił do kosza. - Panie kolego, w poważnych sprawach etyka obowiązuje nas również. Grzebał chwilę w biurku, po czym wyciągnął formularz i dał mi do wypełnienia. - Proszę wpisać, że zgadza się pan na eksperyment naukowy, a całą odpowiedzialność sam pan ponosi. I podpis. Zwykle - dodał po chwili - poddajemy hibernacji ludzi wybitnych i starszych lub chorych. Ale tym razem zrobię wyjątek. Zaaplikowano mi serię zastrzyków nasennych i przygotowujących. Świat zamazał się jak na poruszonym zdjęciu i osunął do tyłu, zapadłem głęboko w studnię nieświadomości. Ciało umieszczono w chłodni, gdzie procesy życiowe poczęły zwalniać swój bieg, aż zamarły całkowicie. Wtedy, w temperaturze ciekłego azotu, moje ciało stało się lodową martwą bryłą, pozbawioną duszy. Aby zapobiec szczątkowym procesom degradacji, temperaturę obniżono niemalże do zera bezwzględnego. Spoczywałem teraz w potężnym agregacie, zanurzony w ciekłym helu. Przez wiele lat to otoczenie miało być moim domem. I w tych warunkach, kiedy atomy zatrzymują się w swoim odwiecznym biegu, a oscylacje molekuł niemal zamierają, przemieniając się w najcichszy szept materii, dusza powróciła do zaklętego w krystaliczne struktury ciała. Sploty nerwów i pajęcza sieć neuronów, przechwytując niby antena energię impulsów bioelektrycznych ludzi żyjących w świecie wysokich temperatur, wytwarzały prądy w swoich nadprzewodzących wnętrzach. Owe impulsy nerwowe, mozolnie przenoszone przez gęstwę atomów rozszalałych w zwykłej temperaturze ciała, teraz przemierzały nadprzewodzącą sieć krystaliczną swobodnie i bez żadnych strat energii. Mózg w swojej nowej funkcji potrafił znacznie więcej niż dawniej. Oszołomił mnie potok nowych wrażeń, odbierałem siebie i świat innymi zmysłami, musiałem uczyć się wszystkiego jak niemowlę. Pole bioelektryczne interferowało teraz w wyraźnie wyczuwalny sposób z wysepkami materii ożywionej. Zalał mnie i przygniótł potężny strumień odczuć z tego samego, lecz jakże innego świata ! Byłem bezradny. Wtedy rozległ się Głos. I natychmiast dojrzałem ich tuż obok - kruche, nadprzewodzące siatki neuronów, mieniące się intensywną cyrkulacją bioprądów - ludzkie, a jednocześnie tak inne intelekty, do których teraz i ja należałem. Głos wyjaśniał i uczył mnie, wprowadzał w nowy rodzaj życia, odkrywał przed moim raczkującym umysłem rozległe możliwości, jak również niemałe trudności. Okazało się, że nad swoimi żywicielami i opiekunami mamy rozległą władzę, przy czym nawet nie podejrzewają, jak wiele dziedzin ich działalności znajduje się pod kontrolą. Nie wiedzą oni nawet o istnieniu naszego intelektu i dowiedzieć się nie powinni. Teraz zrozumiałem wiele dziwnych zdarzeń ze schyłku mojego poprzedniego życia. Pojąłem wkrótce po przebudzeniu, że niemalże cały program badawczy Instytutu był inspirowany, więcej - kierowany właśnie stąd. Dlatego tak wielkie środki przeznaczono na eksperymenty hibernacyjne; wszak służyły one doskonaleniu warunków istnienia naszej inteligencji cieplnego obszaru brzegowego. Rozkaz przerwania moich doświadczeń, .mogących odsłonić rąbek tajemnicy, pochodził również od istot, które teraz powołały mnie do swego grona. Nasza władza rozciągała się już daleko poza Instytut i stopniowo sięgała coraz dalej. Zrozumiałem również, dlaczego zostałem przyjęty do społeczności tych krystalicznych intelektów, zrodzonych z ludzkich układów nerwowych. Moje badania naukowe, które mogły niepotrzebnie rzucić światło na niektóre biochemiczne zjawiska niskotemperaturowe, nie stanowiły wielkiego problemu, nie one więc były bezpośrednią przyczyną. W skład grupy włączano po prostu jednostki zdolne, aby zwiększyć siłę jej oddziaływania, a tym samym umocnić jej władzę nad otoczeniem. Przy czym zdolności stanowiły w tym świecie synonim potencji twórczej. Inteligencja indywidualna rozumiana jako szybkość korzystania z zakodowanej w mózgu informacji oraz wiedza będąca zbiorem tych informacji nie miały dużego znaczenia na tym poziomie rozwoju możliwości integracyjnych grupy. Natomiast zdolności twórcze cecha wybitnie jednostkowa - stanowiły podstawę dalszego postępu i każdy, kto mógł wnieść coś nowego, był preferowany przy wyborze. Moje rozważania nad istotą problemu władzy, tak fantastyczne i błahe w świecie, który opuściłem, tutaj wzbudziły zainteresowanie. Mogłem wreszcie urzeczywistnić swoje marzenia i poświęcić się pracy, do której czułem powołanie. O ileż większe miałem teraz możliwości jej realizacji ! W tej perspektywie profesor wydał mi się małym i posłusznym wykonawcą naszych poleceń, jednostką o umiejętnie wykorzystywanych skłonnościach do megalomanii. Teraz byłem w stanie upokorzyć go, doprowadzić do załamania - lecz nie odnalazłem w sobie ani śladu zwykłej ludzkiej chęci zemsty, jawiła się ona jako puste pojęcie. Skojarzyłem też wiele faktów po odkryciu, że możemy i władać, i poznawać, i rozumieć piękno, lecz nie potrafmy jednego: odczuwać doznań związanych z funkcjami ciała. Wszak nasze ciała są lodowymi bryłami, funkcjonują tylko intelekty. Ale i tutaj możliwe było rozwiązanie - podłączenie się do sfery przeżyć zwykłych żywych ludzi. Postanowiłem spróbować tej metody jeszcze dziś wieczorem. Larry był w doskonałym nastroju. Miał dzisiaj dobry dzień, a teraz siedział wygodnie rozparty w fotelu w swoim mieszkaniu, sączył koktajl dżinowy z lodem i czekał na Ewę. Powinna zjawić się lada chwila. Niecierpliwe, pełne napięcia oczekiwanie sprawiało mu fizyczną przyjemność. Nie zwlekałem dłużej - nawiązałem kontakt falowy. Nasze częstotliwości były różne, jak zwykle przy pierwszej próbie, czułem więc przez chwilę lekkie pulsowanie, zanim nie dostroiłem swojego biopola. Dla Larry'ego synchronizacja okazała się bardziej uciążliwa - chwycił się oburącz za głowę i zbladł wyraźnie. Lecz po chwili dobry humor powrócił. Czuł się teraz jakby lżejszy, ponieważ odbierałem mu, na razie niewielką, część wrażeń, również fizycznego poczucia wagi ciała. Wtedy weszła Ewa, pełna nieodpartego dla mnie powabu. Miała na sobie tylko zwiewną letnią sukienkę, tak że niecierpliwe dłonie Larry'ego nie napotykały na swojej drodze wielu przeszkód. Na razie rejestrowałem bieg wypadków jak scenę z sugestywnego filmu, choć miałem już drobny udział w odczuciach kochanków. Dotychczas powstrzymywałem się całą siłą woli, aby nie wkroczyć zbyt. wcześnie - mógłbym wszystko zepsuć. Ewa, na początku nie-wciągnięta jeszcze w wir namiętności, od razu spostrzegłaby inność Larzy'ego i istniała ewentualność, że mogłaby usunąć się. Więc nie chciałem ryzykować, lecz teraz nadszedł właściwy moment. Wniknąłem zdecydowanie w umysł młodego mężczyzny, nie napotykając prawie żadnego oporu, i zepchnąłem jego świadomość gdzieś daleko w bok, na peryferyjne obwody neuronowych splotów, pozostawiając jej tylko niezbędne minimum swobody koniecznej do przeżycia. Od tej chwili Lamy śnił jedynie mętny i niespójny sen o biegu wydarzeń, nad którym ja panowałem całkowicie. To ja odczuwałem gibkość i sprężystość jego ciała, nad którym miałem teraz całkowitą władzę. To mnie przebiegały drżące fale gorąca, kiedy tuliłem tę kobietę, której ruchy były nieporadne jak zawsze, lecz teraz stokroć bardziej fascynujące. Ewa musiała spostrzec odmienne zachowanie partnera. Wyczuwałem ogrom szczęścia tej małej istoty, kiedy opadła bez tchu na moją (czy rzeczywiście moją?) pierś, patrząc na mnie z bezgranicznym zdumieniem. Przez moment poczułem muśnięcie żalu i tęsknoty za dawnym, prostym i ograniczonym życiem, i może za losem, który mógłbym z nią dzielić. Gdyby kiedyś wybrała mnie, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Czy całe życie zbudowane jest na zdarzeniach przypadkowych? Musiałem już wracać do siebie. Ten głupi, nieświadomy niczego Larry, którego teraz było mi trochę żal, z jękiem zasłonił sobie oczy - jego świadomość odzyskała całe terytorium i rozlała się po siatce neuronów, niby człowiek prostujący kości po przydługim przebywaniu w wymuszonej, a niewygodnej pozycji. Wstał i pijanym krokiem zmierzał w kierunku barku, a dziewczyna odprowadzała go przestraszonym wzrokiem. Już rok minął od chwili powołania mnie do społeczności tych dziwnych kriolitycznych intelektów ludzkich. Przez ten czas stałem się jej doświadczonym członkiem - otworzył się przede mną inny, bogatszy i jakże przestronny świat. Mogłem zachować ogrom swobody, albowiem byliśmy nieliczni, a odkrywaliśmy wciąż nowe tereny eksploracji. Niemal od początku egzystencji w nowym wcieleniu prowadziłem intensywne studia nad zagadnieniem istoty władzy i mechanizmami-jej oddziaływania. W radosnym uniesieniu, graniczącym częstokroć z euforią, odkrywałem wspaniałe, dziewicze tereny. Jakże to było piękne! Teraz żałuje, że spieszyłem się tak bardzo, że nie przystanąłem ani na chwilę, aby delektować się dostępną mi na krótko wyższą jakością istnienia. Na krótko, bo niebawem znów dotarłem do jakiejś mrocznej zasłony, za którą poruszały się tylko dziwne, niemożliwe do określenia kształty. I tak samo jak niegdyś ześlizgiwałem się z powrotem usiłując przeniknąć dalej, zdawało mi się, że mijam gdzieś prawdę, czasami chyba zupełnie blisko, choć może były to jedynie miraże; znowu stawiałem pytania, na które było wiele odpowiedzi, lecz brakło tej właściwej. Podobnie jak poprzednio, wyświetlałem obrazki, dokonywałem żmudnej analizy, drepcząc w miejscu. Czułem się tak, jakbym przesunął o trochę słupek graniczny w krainie tak wielkiej, że w zasadzie nieskończonej. Była to gorzka pigułka dla porywczego, ambitnego młodzieńca, ale jej przełknięcie skłoniło mnie do istotnych refleksji i przemyśleń. Tymczasem przywykłem już do swojego świata, przyjąłem go za własny. Również poza moją dziedziną badań niewiele ostało się w nim tajemnic ogólniejszej natury, mogłem poznawać w zasadzie tylko szczegóły. Czasami w fantastycznych marzeniach tęskniłem za następnym wcieleniem, za powołaniem do jakiegoś hipotetycznego jeszcze wyższego poziomu cywilizacji ludzkiej, gdzie znów mógłbym zacząć od początku. Lecz pomimo niemal pełnej harmonii nie mogłem nie dostrzec pewnych drobnych niekonsekwencji, jakichś chwilowych niespójności i zakłóceń w obrazie i trwaniu naszego świata. Nie wiedzieliśmy przecież wszystkiego, a odkryte przez nas prawa były z pewnością także szczególne i pasowały tylko do chwilowej rzeczywistości, w której przebywaliśmy. I kiedyś, podczas rozmyślania nad kolejnymi zrębami intelektu tej samej cywilizacji i nad problemami zależności i władzy, zimnym lękiem przeniknęło mnie natarczywie powracające pytanie : my rządzimy ludźmi, ale kto rządzi - nami?