Arkadiusz Szynaka Opowieść Przedwigilijna "Beek!" - odbiło się Oskarowi prosto w szklankę piwa z sokiem malinowym. Skrzywił się w półuśmiechu czując łaskoczące w nosie bąbelki gazu. Odstawił naczynie na okrągły, restauracyjny stolik w stylu wiejskiej poczekalni dworcowej, z drewnianym blatem i wygiętymi, ażurowo - żeliwnymi nogami. Odnalazł wzrokiem młodego kelnera przebranego za konduktora i sprawdził gestem dłoni, czy chłopak zna International Language of Communication. Znał, więc po minucie zamiast nad pustym, poobiednim talerzem z resztkami frytek, buraczków i devolaj'a w kokosowej panierce, siedział zapatrzony w mroźny, zimowy widok za oknem, z filiżanką expresso w dłoni. Poprawił się wygodniej na ciężkiej, drewnianej, jednoosobowej ławie, wyciągnął pod stołem nogi wzdłuż starych, podłogowych klepek i przebijał wzrokiem firankę wydzierganą w kształty tłustych, podskakujących krówek. Na ulicach padał śnieg. Zresztą od kilkunastu dni. Odczucia na temat tej sytuacji były podzielone. Dzieciaki szalały z radości. Nic dziwnego, za dwa dni wigilia i święta, a póki co, wszystko wskazywało na to, że tym razem, pogodowo, będzie tradycyjnie - ze śnieżkami, ślizgawkami, soplami i bałwanami, a nie z kwitnącą trawą, jak ostatnio. Sprzedawcy szufli do śniegu, mini pługów, zimowych ubrań i wszelkiego sezonowego sprzętu sportowego byli w niebo wzięci. Służby komunalne tradycyjnie udawały, że w zasadzie, to nic takiego się nie dzieje. Szpitale przyjmowały ochotników do dodatkowej pracy na ortopedii. Agencje ubezpieczeniowe goniły ostatkiem zapasów gotówki, tak jak złomowiska ostatkiem wolnych miejsc na swoich placach. Iv była nieszczęśliwa, bo nie lubiła jeździć w takich warunkach autem, a ekshibicjonistów w ogóle nie zachwycał mróz. Ciekawe dlaczego? Jakaś lokalna aberracja? Kiedy w filiżance widać już było dno, Oskar przywołał kelnera ze skanerem kart bankowych. Młody chłopak podał mu usłużnie rodzaj płaskiej książeczki w stylowej okładce z drewnianych deseczek wypalanych w rozkład jazdy wymyślonych pociągów. Wewnątrz ukryta był szczelina czytnika, klawiatura i wyświetlacz pokazujący wartość płaconego rachunku z wyszczególnieniem pozycji. Oskar wsunął kartę do szczeliny, wybrał na klawiaturze swój pin - kod, a kiedy skaner połączył się z bankiem, potwierdził polecenie przelewu zapłaty na rachunek restauracji. Z kieszeni ciepłej, skórzanej kamizelki wyłowił napiwek dla kelnera - kilka z ostatnich monet będących ciągle w obiegu - i zabierając długi, wełniany płaszcz ze wspólnego wieszaka w rogu sali, wyszedł na ulicę. Minęła czternasta, więc jak to o tej porze roku, niebo zaczynało już powoli szarzeć. Ale świeży śnieg na chodnikach nadal błyszczał od snopów światła. Wystawy sklepów i knajp uczciwie dawały zarobić miejskiej elektrowni. Spadające płatki rozbłyskały prześwietlane ulicznymi lampami. I jeszcze auta, pracowicie rozgniatające kołami uliczne pryzmy, iluminowały się nawzajem, perwersyjnie celując między czerwone reflektory na tyłach swoich poprzedników. Oskar poprawił czapkę na głowie, wcisnął ręce w kieszenie płaszcza i ruszył w kierunku handlowego deptaka w centrum, niedaleko parku, trzy przecznice w głąb miasta. Minął grupę studentów wracających z zajęć na pobliskim uniwersytecie, kilku urzędników przebijało się przez drobinki śniegu śpiesząc się ze spóźnionego lunchu z powrotem do biurowców city, wyprzedził jakieś dzieciaki, które niosąc na plecach buty z łyżwami szły na lodowisko w parku i właśnie przechodził koło dużego Murzyna w przebraniu Mikołaja, kiedy poczuł drżenie komórki w kieszeni na piersi. Stanął przy ogromnej wystawie sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego, na której dekorator poustawiał lodówki, pralki, kuchenki i grzejniki olejowe w kształt uliczek miasta z żelazkami, kuchennymi mikserami, wywietrznikami i innymi mniejszymi urządzeniami w roli samochodów. Wyciągnął z pod poły płaszcza coś o wyglądzie płaskiej, srebrnej papierośnicy, wyćwiczonym gestem palców jednej dłoni rozchylił jej klapki i przyłożył telefon do ucha, wsuwając go pod czapkę. - Tak? - spytał podejrzliwie. - Pan Oskar? - odpowiedziało pytaniem w słuchawce. Nagle w powietrzu zaczęło coś dzwonić. Jakby szkolno - kościelno. - Zgadza się, słucham. - Witam pana, biuro burmistrza, Julia Larmont, czy możemy porozmawiać? Dzwonienie stało się tak głośne i wibrujące, że prawie zagłuszyło ostatnie słowa. - Oczywiście, proszę tylko chwilkę zaczekać. Zdezorientowany hałasem, marszcząc się i mrużąc oczy zaczął rozpaczliwie patrzeć dookoła, szukając źródła co raz przeraźliwszych brzdęków i kiedy zerknął za siebie Murzyn Mikołaj szczerząc się w uśmiechu zamachał wielkim, złocistym dzwonkiem tuż przed jego twarzą, rycząc radośnie: "Wesołych Świąt z grzejnikami ElectroSun! Kupujcie je w promocji!". W dzwonku nie było serca, tylko cyfrowy megafon dużej mocy, odtwarzający w systemie virtual sourrand nagrany wcześniej dźwięk. Murzyn błysnął zębami bielszymi od spranej, szarawej brody Mikołaja i odwrócił się dzwoniąc w drugą stronę. Z lekka głuszony Oskar, przełamując zniewalające uczucie mistycznego widzenia przeszedł dwie wystawy dalej nim znów przyłożył telefon do ucha. - Już słucham, o co chodzi? - spytał uprzejmie. - Panie Oskarze, rozumiem, że jest pan właścicielem firmy "Last Consultant"? - upewnił się głos w słuchawce. Brzmiał uroczo. Miał w sobie coś ciepłego. - Dokładnie. - Burmistrzowi ogromnie zależy na możliwie jak najszybszym, bardzo dyskretnym, spotkaniu z panem - oprócz ciepła w głosie było też coś, hm, miękkiego. - Rozumiem. A w jakim celu? - Chcielibyśmy omówić pewną możliwość współpracy. - My? - No, burmistrz, paru wybranych doradców. Wie pan, takie wąskie grono zaufanych współpracowników. - Aha, to interesujące. I kiedy można by państwa odwiedzić w tej sprawie? - Nawet natychmiast, albo proszę podać swój najbliższy wolny termin. - Tak szybko? Robi się co raz ciekawiej. Dobrze, mogę być w Ratuszu powiedzmy za jakiś kwadrans. W którym pokoju panią znajdę? - 714, siódme piętro, winda z głównego holu. Ale może pan wjechać bezpośrednio do gabinetu burmistrza służbową windą z głównego sekretariatu w sali mieszkańców, z parteru budynku. - Nie, jeśli ma to być dyskretne. Pracowałem kiedyś w Ratuszu i wiem, jak operatywnym źródłem informacji są sekretarki. Wolę przyjść do pani, a z burmistrzem spotkać się w jednej z jego małych sal konferencyjnych. "Poza tym chciałbym cię zobaczyć, Julio z miłym głosem." - pomyślał. - Jak pan woli. W takim razie czekam. - Świetnie, do zobaczenia. Usłyszał w słuchawce buczenie sygnału rozłączonej rozmowy. Schował telefon do płaszcza i ruszył dalej w kierunku centrum, rozglądając się po ulicy za wolną taksówką. Wypatrzył skręcający powoli zza rogu przecznicy stary typ wielkiego, ciężkiego Mercedesa w żółtych barwach taryfy z oznakowaniem opancerzenia. W kabinie nie było pasażerów. Stanął przy krawężniku, wyciągnął rękę i gwizdnął aż zabrzęczało mu w uszach. Kierowca - drobny, śniady Hindus w ogromnym turbanie i fioletowej bluzce ze złotymi obszywkami - też znał International Language of Communication, bo zatrzymał się przy nim i odblokował tylne drzwi. Oskar wsiadł do środka, drzwi zamknęły się za nim z cichym sykiem, kontrolka przy klamce zmieniła barwę z zieleni na czerwień i samochód ruszył ostrożnie na przód. Hindus niedbale odwracając głowę za prawe ramię spojrzał na pasażera przez hermetyczną przegrodę z kuloodporną szybą dzielącą wóz na dwie części. - Dokąd pan sobie życzy? - spytał nienaturalnie wysokim głosem przez wewnętrzny głośnik. - Proszę do Ratusza. W miarę szybko. - Się robi. Ale za szybko nie da rady. Pan widzi jakie zaspy na ulicach. - O.K., bez szarży. Taksówka przejechała cała trasę w kilkanaście minut. Sunęła między innymi wozami - autami buksującymi w koleinach śniegu, ociężałymi autobusami i przeładowanymi tramwajami - spokojnie, jednostajnie niczym miejski czołg, którym w rzeczywistości była. Stanęli koło Ratusza, Oskar wsunął kartę bankową w szczelinę czytnika ukrytą w oparciu przednich foteli i zapłacił za kurs. Drzwi auta odblokowały się, wysiadł i po chwili przechodził przez bramki wykrywaczy metalu w holu Ratusza. Tradycyjnie zaliczył wykrywacz dwa razy, bo głupie czujniki nie akceptowały jego komórki i archaicznych, żelaznych kluczy od domu. Zniósł to spokojnie. I tak dobrze, że nikt nie czepiał się klamry przy pasku, okuć w butach, czy metalowych końcówek sznurowadeł jak to mają w zwyczaju na lotniskach. Minął szerokie, łukowate wejście do sali mieszkańców i tkwiącą na środku holu ogromną choinkę, ubraną w girlandy różowych kokardek - na znak solidarności z mniejszościami seksualnymi hrabstwa. Pod drzewkiem zamiast symbolicznych podarków, poustawiano fluorescencyjne tablice z prowyborczo modnymi hasłami typu: "Wyzwól się - Bzykaj inaczej - Bądź pszczółką". To ostatnie było szczególnie lotne. Do wiosennej elekcji brakowało już tylko trzech miesięcy, a zimą ruchy społeczne jakoś tak popadały w naturalny marazm. Ponieważ jednak część kandydatów na nowe stanowiska administracyjne właśnie w święta zaczynało swoje kampanie, więc tym bardziej chwytano się wszelkich, nawet desperackich sposobów walki o głosy poparcia wszystkich grup przyszłych wyborców, również takich dziwaków jak ekofilów. Ale Oskara nic to nie wzruszało, a bo to jedyna aberracja w Ratuszu? Zignorował rampy ruchomych schodów, podszedł do wind i wsiadł do jednej z tradycyjnych, nie panoramicznych kabin jadących z podziemi budynku. W środku dwie praktykantki Studium Administracji Państwowej opierały się o ściany objuczonymi kilkoma segregatorami. "Pewnie przerabiają archiwistykę" - pomyślał patrząc na zakurzone tomy kwitów. Mimo klimatyzacji czuł w powietrzu zapach piwnic ze zleżałymi papierami. Winda była stara, nie ekspresowa, więc podróż na siódme piętro trochę trwała. Miał czas przyjrzeć się dziewczynom milczącym od wysiłku dźwigania urzędowej makulatury. Kurz był na ich butach, na nogach, na sztywnych służbowych żakietach, na elektronicznych identyfikatorach uczelni, wszędzie. Ale tak naprawdę coś dziwnego było z ich włosami. Nie chodziło o krystaliczny lakier zmieniający swój kolor w zależności od temperatury otoczenia. Obie fryzury wyglądały, jakby ślepy fryzjer z chorobą Parkinsona dobrał się do nich z brzytwą w czasie trzęsienia ziemi, a potem próbował zaczesać na boki to kłakowate coś, co zostało na czubku czaszek. Dopiero kiedy popatrzył dokładniej, zrozumiał o co chodzi. Zauważył po kilka przekłuć na kolczyki w uszach każdej z nich - pewnie w godzinach praktyk trzymały je po kieszeniach - i końcówki tatuażów wspinające się na szyje z rozchylonych dekoltów urzędniczych żakietów. Obie nosiły na palcach biżuterię z czarnego plastyku powyginaną w ostre, agresywne kształty, a zapach ich kosmetyków był metaliczny. Na pewno po wyjściu z Ratusza zaczesywały włosy do góry w sztywne grzebienie, a zamiast białych bluzek ubierały jaskrawą bieliznę, ćwiekowane, skórzane kurtki i buty z ostrymi czubami. Cóż, w dobie retro, neocyber punk miał wielu zwolenników. Winda dotarła wreszcie na siódmą kondygnację. Oskar wysiadł, rozejrzał się za tabliczką informującą o rozkładzie pokoi i ruszył prosto do numeru 714. Korytarz był pusty. Na tym piętrze bardzo rzadko pojawiali się petenci - w przeważającej większości spraw byli obsługiwani w wielkiej sali mieszkańców na parterze budynku - więc burmistrz, z dala od wścibstwa podatników, nie żałował publicznych pieniędzy na grube wykładziny, dyskretne, eleganckie oświetlenie i orzechową boazerie z grawerowanymi, mosiężnymi wykończeniami w stylu morskim z przed przełomu wieku. Ze ściennych, płaskich mikro głośników rozchodziły się ściszone dźwięki starych rapsodii Gershwina, a z kratek klimatyzatorów powiewało zjonizowanym, nasyconym sosnowymi olejkami powietrzem. Pokój 714 był ostatnim przed wmontowaną w poprzek korytarza ścianą z pancernych szyb, odcinającą dostęp do pomieszczeń w których urzędował sam burmistrz. W szklanej tafli wmontowano rozsuwane, kuloodporne drzwi z daktyloskopijnym zamkiem i kamerą rejestratora Straży Miejskiej. Oskar stanął przed gładką, matową szybą trzymaną przez mosiężne zawiasy, na której czarnymi literami wyklejono skromny napis: 714 - Julia Lermont - asystent. Przez mleczną matówkę drzwi widział w pomieszczeniu ruch jakiejś postaci. Zapukał dwa razy w szkło, diody kontrolek przy wypolerowanej gałce zamka łypnęły zielenią. Usłyszał cyknięcie magnetycznych rygli, pchnął drzwi i wszedł do pokoju. W środku, przy wielkim, białym biurku stała dziewczyna w prostym, błękitnym kostiumie wyższej kadry urzędniczej. Spojrzał na nią, na jej twarz, w jej ciemno miodowe oczy, dziewczyna uśmiechnęła się, coś jakby szumiało mu w uszach, podeszła do niego, miała takie długie rzęsy, szum zmienił się w lekkie dudnienie, jej czarne, delikatnie skręcone włosy dotykały drobnych ramion, czuł jak rozchodzi się po nim jakaś fala ciepła, w dół od bulgoczącego brzucha, rozmiękczając kolana i w górę ściskając żebra, dziewczyna wyciągnęła do niego smukłą rękę, zapachniało Kenzo Forest, chyba oświetlenie zaczęło szwankować, bo pomieszczenie wokół niej zaczęło ciemnieć, jakby z niepokojem zmarszczyła oczy, poruszała ustami, chyba coś mówiła. Mówiła coś? Zamrugał raptownie. - Tak? - spróbował zadać pytanie ale średnio mu to wyszło, bo starał się jednocześnie na raz i odetchnąć i wciągnąć powietrze. - Dobrze się pan czuje? - powtórzyła przyglądając mu się badawczo. Zaskakujące, w jej głosie była prawdziwa troska. I jeszcze ciepło, i mruczenie kota, i miękkość, i dziewczęcość. "Słodki Jezu na patyku" - pomyślał przerywając wściekłą gonitwę swoich skojarzeń - "Skup się!". - Ja nie, tak, to znaczy oczywiście, wszystko O.K., przepraszam ... - pętlił coś bez najmniejszego składu, rozpaczliwie poszukując w mózgu - który nie wiadomo czemu przybrał konsystencję ciepłego budyniu - jakiegokolwiek sensownego wątku - ... pani Lermont? - mokry jak w łaźni, lecz z błyskiem tryumfu w rozszerzonych oczach zdołał wreszcie wydłubać z rozciapanej pulpy swoich centralnych komórek nerwowych początek spójnej myśli. - Zgadza się, a pan jest Oskarem? - uśmiechnęła się, a on musiał nabrać powietrza gwałtownym haustem - Czy coś nie tak, duszno panu? - Nie, nie, skąd - zaprzeczył gwałtownie - jechałem windą z praktykantkami archiwum, za dużo kurzu było wokoło. - A, rozumiem. Jakby uspokojona jego odpowiedzią cofnęła się w głąb pokoju z zapraszającym gestem ręki. - Proszę wejść, zaraz zawiadomię burmistrza, że już pan jest i jak najszybciej zaczniecie panowie spotkanie. Rozpinając płaszcz minął biurko, na którym sterczał tylko płaski, plazmowy monitor końcówki miejskiego terminala z leżącą obok wygiętą, bezprzewodową klawiaturą. Ciągle czuł jeszcze w uszach tętent podwyższonego ciśnienia. Pokój był kwadratem w bieli i zieleni z okwieconym parapetem panoramicznego okna na przeciw szklanych drzwi. Po jednej stronie biurka stały dwa białe, obrotowe fotele i trzeci taki sam za biurkiem. Ścianę podpierał jasnozielony, biurowy segment. - Niech pan zdejmie płaszcz, przechowam go w szafie. I proszę usiąść. Oskar siadł w plastikowej bieli fotela, a jego okrycie zniknęło w płytkiej wnęce segmentu, gdzie wisiał już długi za kolana, brązowy kożuszek i ciemno zielony szal. Julia weszła za biurko, kliknęła w klawiaturę i kiedy rozległ się cichy sygnał dźwiękowy, odezwała się do monitora. - Proszę powiadomić burmistrza, że przyszedł już pan Oskar. Na monitorze musiał pojawić się jakiś komunikat, bo dziewczyna kiwnęła mimowolnie głową i potwierdziła odbiór przez klawiaturę. - Trzeba chwilę poczekać. Napije się pan kawy albo herbaty? Mam Gewalię i wiśniowego Liptona. - To proszę o Liptona. Jedna z półek segmentu kryła za odchylanymi w dół drzwiczkami śniadaniowy zestaw serwisowy i bezprzewodowy czajnik. Woda zabulgotała w minutę. Julia zalała wrzątkiem dwie torebki herbaty w małym, śmiesznym imbryku stylizowanym na kubizm. Ustawiła naczynie na tacy, dodała filiżanki, łyżeczki i cukiernicę. - Słodzi pan? - spytała docierając z tacą do blatu biurka. - Z reguły miodem, ale cukier też może być, dziękuje. Dziewczyna sięgnęła jeszcze ręką do klawiatury, skąd klawiszem funkcyjnym odblokowała głośniki w pokoju, pozwalając wsączyć im do pomieszczenia Gershwinowskie takty z korytarza, potem usiadła koło Oskara i nalała burgundową w barwie herbatę do obu filiżanek, wyglądających równie dziwnie jak imbryczek. Przypominały coś na kształt pogiętych w harmonijkę, białych, tekturowych pudełek w żółtych i niebieskich kolorach kwiato podobnych ciapek. Przy braku wcześniejszego treningu forma przestrzenna naczynia skutecznie uniemożliwiała zamieszanie łyżeczką cukru bez wywołania przy tym serii wysokich, kakofonicznych dźwięków, z jakby wyszczerbionych, liturgicznych dzwoneczków. W każdym razie Oskar zrezygnował z mieszania po trzech ruchach. - Zdaje się, że używacie teraz w Ratuszu dość sensowny system operacyjny - powiedział z trudem odrywając od niej oczy i wskazując ruchem głowy na monitor - podoba mi się jego komunikatywność. - To Doors 7, ten wcześniejszy, amerykański system, nadawał się tylko do wyrzucenia przez okno. - Wiem coś o tym, - upił łyka herbaty - męczyłem się z nim przez trzy lata. - No właśnie, pan pracował kiedyś w Ratuszu - spojrzała na niego z ciekawością. - Aha, zaraz po studiach. Zrezygnowałem jakieś pięć lat temu. - To rok przed moim zatrudnieniem tutaj. Co pan robił? - Nie było tego w moich aktach? - odparł zadziornie. Pytanie trochę ją speszyło. Uciekła w bok oczami, potem na chwilę spuściła wzrok ale zaraz śmiało podniosła go z nad filiżanki i spojrzała prosto w jego twarz. - Nie. Właściwie prócz przedstawienia okresu zatrudnienia, są tam tylko kopie imiennych pochwał od poprzedniego burmistrza, konsulów i takich tam - robią wrażenie. Nawet nie bardzo było kogo spytać o pana, bo pracownicy, wśród których prawdopodobnie się pan obracał, też już zmienili zatrudnienie. - Zajmowałem pani stanowisko. Tylko w innym pokoju. W tedy pracowaliśmy na pierwszym piętrze. Zgodnie z hasłem: "Administracja bliżej ludzi". Ot, taka aberracja władzy. - I odszedł pan nie czekając nawet do końca kadencji? - naprawdę się zdziwiła. - Dlaczego nie? Akurat mogłem sobie na to pozwolić. Z drugiej strony nie chcieli mi dać nic, co by mnie tu zatrzymało. - No jak to? A poczucie jakiegoś obowiązku? W jej głosie było tyle sumiennego zdumienie i uczciwej naiwności, że aż ciepło się uśmiechnął. - Jakiego obowiązku? Wobec burmistrza, miasta, czy własnego życia? Najwyraźniej nie spodziewała się takiej odpowiedzi, bo wydymając usta, wykonała w powietrzu nic nie znaczący gest ręką, jakby dając sobie czas na znalezienie właściwych słów. Ale niczego nie zdążyła powiedzieć, bo od strony monitora rozległ się zsyntetyzowany, kobiecy głos komunikatu: "Burmistrz oczekuje pana Oskara". - O, chodźmy. Zaprowadzę pana. Pierwsza ruszyła do drzwi pokoju i przytrzymała je otwarte, czekając aż i on wyjdzie. Zamek zatrzasnął się za nimi automatycznie, gdy tylko jego czujniki zinterpretowały ruch przypisanego mu elektronicznego identyfikatora urzędniczki, jako oddalanie się od strzeżonego pomieszczenia. Zatrzymali się przy szklanej przegrodzie korytarza. Julia przyłożyła kciuk do czytnika daktyloskopijnego i wyraźnie się przedstawiła. - Teraz pan, inaczej drzwi się nie otworzą. - Ktoś nas obserwuje przez ten śmieszny obiektyw za szybą? - Nie, nie. To automatyczny rejestrator Straży Miejskiej połączony z archiwum policji. My musimy przejść przez czujniki zamka, który ma sygnał, że stoją tu dwie osoby. Więc dopóki oboje się nie zidentyfikujemy, nie wejdziemy. - Aha. Powtórzył jej czynność. I jeszcze uśmiechnął się do kamery. Po chwili pancerna tafla wejścia rozjechała się przed nimi na boki z cichym sykiem sprężonego powietrza. Po drugiej stronie była inna temperatura i pachniało pomarańczami. - Oddzielny obieg wentylacji? - spytał Oskar wskazując palcem na kratki klimatyzatora pod sufitem. - No. Jakieś dwa lata temu próbowano przeprowadzić zamach gazowy na burmistrza. Od tego czasu ta część budynku jest hermetycznie izolowana od reszty. Skręcili w drugie pomieszczenie po lewej. Był to rodzaj jakby sekretariatu w przechodnim pokoju, gdzie za ogromnym, okrągłym stołem zastawionym rzędami korytek z dokumentami siedział mały Chińczyk o wygolonej czaszce, na której tyle dyndał cienki, długi warkoczyk czarnych, tłustych włosów. Na widok wchodzących wstał z barowego stołka, na którym siedział z dodatkowa poduszką pod tyłkiem i sięgając głową niewiele ponad blat stołu podszedł do nich z wyciągnięta ręką. - Witam panie Oskarze. Nazywam się Liet i jestem osobistym sekretarzem burmistrza. Wszyscy już na państwa czekają. Krótko uścisnęli sobie dłonie. Skóra na ręce Chińczyka była sucha jak pergamin i blada niczym pierożki z mąki ryżowej. Oskar miał wrażenie, że zobaczy przez nią wnętrze jego dłoni. "Za dużo palisz opium, kurduplu" - pomyślał skłaniając grzecznie tułów w starym ukłonie. Liet nie przerywając dreptania puścił rękę Oskara, podszedł do ciężkich, dwuskrzydłowych drzwi w ścianie pokoju, puknął w nie od niechcenia dwa razy, sięgnął na wysokość twarzy do klamek i pociągnął je do siebie otwierając przed sobą szczelinę akurat na szerokość jednego człowieka. - Pan Oskar i pani Lermont - zaanonsował pomiędzy skrzydła drzwi, a potem cofnął się wpuszczając oboje do drugiego pomieszczenia. Gdy tylko przeszli przez drzwi, zatrzasnął je za nimi. W środku na fotelach rozstawionych swobodnie po całym pokoju siedziały cztery osoby, aktualnie wpatrujące się w przybyłych, jak w co najmniej objawienie św. Marcina po trzech dniach bagiennej gorączki. Przed każdym z nich, na niskim, owalnym stoliku stał styropianowy kubek z zimnym Dead Bull'em - energetyzującym napojem firmy sponsorującej nową kampanię wyborczą burmistrza. Każdy miał też otwartą, tekturową teczkę z kilkoma zadrukowanymi kartkami. Jedna teczka leżała na stole zamknięta. Oskar rozpoznał burmistrza w wyraźnie przepoconej, białej koszuli z grubym, pomarańczowym, rozluźnionym krawatem. Facet siedział po środku innych, tyłem do pastelowego, okiennego witrażu z wyobrażeniem średniowiecznej zabudowy miasta. Obok palił cienkie cygaro jakiś wysoki, zimny blondyn w mundurze policji, z tyloma baretkami na klapie, że autentycznie brakowało już miejsca na nowe odznaki. Rozpoznał też Murzynkę w biało - szarym kostiumie, od którego kontrastem odcinały się jej rudo tlenione włosy zebrane w długie, sznurkowate dredy. To prokurator generalny hrabstwa, prywatnie mecenas młodych, plastycznie utalentowanych lesbijek. Był jeszcze łysy, chudy facet o zjeżdżających z nosa okularach w złotych oprawkach i o ogólnym wyglądzie indyka, który właśnie uświadomił sobie, że świąteczną kolację robi się już dziś. - Proszę państwa? - rzucił Oskar przed siebie z wahaniem. Burmistrz ocknął się, energicznie wstał z fotela i podał mu silną, spoconą rękę o grubych, serdelkowatych palcach. - Witam. Dziękuję, że tak szybko odpowiedział pan na naszą prośbę o spotkanie. Proszę wybrać sobie wolny fotel. Oskar siadł przy policjancie, a Julia obok Murzynki. Burmistrz zajął swoje poprzednie miejsce, z trudem wciskając opasłe biodra między masywne poręcze fotela. - Za nim przedstawię panu powód spotkania, muszę prosić o całkowitą dyskrecję i zachowanie poruszanych tu spraw tylko dla siebie. - Rozumiem - odparł cicho Oskar kładąc ręce na nie skrzyżowanych kolanach -Chciałbym jednak zastrzec, że jeśli pragniecie państwo skorzystać z moich usług, to częścią przekazanych tu danych i tak będę musiał podzielić się z moimi zaufanymi współpracownikami. - Może pan za nich świadczyć? - W granicach rozsądku - absolutnie. - Dobrze - głos burmistrza stał się zimny i oficjalny - informuję pana, że nasze spotkanie jest nagrywane na DVD i może być w tej formie wykorzystanie jako obciążający materiał dowodowy w sądzie, w przypadku nie wywiązania się ze złożonej przez pana ustnej deklaracji zachowania tajności. Czy jest to dla pana zrozumiałe? - Jak najbardziej. Kto będzie miał dostęp do tej płyty? - Tylko ja i pułkownik O'Really, komendant policji hrabstwa. Oskar spojrzał na mundurowego i obaj milcząco skinęli sobie głową. - Mówiąc o obecnych, to proszę też poznać prokuratora generalnego Lisę Mohabet - burmistrz wskazał dłonią na Murzynkę, która na chwilę rozciągnęła usta w obojętnym grymasie - i doradcę mojej kampanii wyborczej ze strony sponsora, Michele Sportani - łysy nerwowo poprawił się w fotelu i pchnął swoje wiecznie spadające okulary z czubka nosa w górę, bliżej ciemnych oczu. - Miło mi - Oskar spróbował wymusić na swej twarzy przyjazny układ mięśni ale był zbyt spięty i wyszło mu tak sobie, jakby uśmiechał się z kawałkiem szkła na języku. "Nie jest dobrze - myślał - to sprawa polityczna, coś tu będzie bardzo śmierdziało." - Napije się pan? - burmistrz wskazał ruchem głowy styropianowe kubki na stole. - Dziękuję, już mnie ugoszczono. - O.K., wobec tego przejdźmy do meritum. Ponoć niechętnie ogląda pan telewizję, ale mimo to, mam nadzieję, że jest pan na bieżąco z lokalnymi wydarzeniami. - Czytuję "Life News" i pasjonuje mnie nocne radio. - To wystarczy. Wie pan o porwaniach dzieciaków z najbogatszych rodzin hrabstwa. - Jasne, głośno o tym nawet w "Kronikach" przed kinowymi seansami. - Nic dziwnego - wtrąciła się prokurator - od czasu seryjnych zabójstw wykładowców gimnazjalnych z przed półtora roku, w żadne kryminalne śledztwo nie zaangażowano tak gigantycznych sił i środków. Jej głos był jakoś tak lepki. - Taa - podjął burmistrz - śledztwo oficjalne oraz zlecone prywatnie przez rodziny ofiar i jeszcze wojskowe - prowadzone z rozkazu generała, ojca jednego z porwanych dzieciaków - toczą się, zależnie od sprawy, prawie od siedmiu dni. Z dość miernym skutkiem zresztą. I to mimo stosowania praktycznie wszelkich metod, czy sposobów. Nawet z pogranicza prawa. Dziennikarze też niewiele wywąchali. Przerwał na chwilę, kryjąc swój chirurgicznie zmniejszony nos w kubku Dead Bull'a, a potem mówił dalej. - W efekcie mamy tylko skromne materiały dowodowe i kupę absurdalnych, zupełnie ze sobą sprzecznych hipotez. Zaangażowani specjaliści są zgodni tylko w jednym, szanse na znalezienie dzieciaków żywych są praktycznie zerowe. Działania operacyjne zaczynają się bezsensownie dublować i nie wnosić niczego nowego. Powoli dochodzi do sytuacji, gdy - nazwijmy to - czynniki najwyższe, uświadomią sobie konieczność zamknięcia śledztwa z powodu braku jego postępów. No, przynajmniej śledztwa oficjalnego i tego wojskowego. Burmistrz zamilkł, zapadła cisza. Zebrani patrzyli to na stół, to na ścianę przed sobą, gdzieś w przestrzeń. Ktoś sięgał po kartki papieru, ktoś bez sensu bawił się piórem. Oskar zrozumiał, dla nich śledztwo już było zamknięte. Pewnie istniał nawet gotowy szkic przemówienia na symboliczny pogrzeb ofiar. Jakieś gładkie zdania o cierpieniu, solidarności, rozpaczy, męstwie i poświęceniu. Oskar sam pisywał kiedyś takie łojotoki słowne dla poprzedniego wiceburmistrza. Mieszkańcy hrabstwa przegrali, teraz chodziło tylko o stołki władzy. - Cóż, lokalni decydenci muszą być przygotowani na taką sytuację - powiedział Oskar bezbarwnym głosem. Chciał żeby wydusili wreszcie, o co im chodzi. - No właśnie - ożywił się burmistrz - dlatego nalegaliśmy na nasze spotkanie. Doszliśmy do wniosku, że wskazanym i korzystnym będzie tu skorzystanie z pańskich usług. - Mam poprowadzić kolejne, równoległe dochodzenie? Obawiam się, że przeceniacie państwo moje możliwości. Co nieco. - Nie, nie - odezwał się O'Really - jeszcze jedno powielanie już prowadzonych działań, na pewno nie wniosłoby niczego nowego do tej sprawy. Chodzi nam o coś trochę innego, o inny kierunek pańskich działań. Chcemy, żeby odpowiedział pan na pozornie proste pytanie: "Co się stało?". - A czy nie po to są te wszystkie obecne śledztwa? - Hm, proszę uważnie posłuchać - burmistrz znów miał zimny, oficjalny głos - tamci ludzie starają się odkryć gdzie są dzieciaki, czy żyją, jak je odzyskać, kto je porwał lub zabił, jaki miał motyw, jak to zrobił i tak dalej. My chcemy wiedzieć jedno - co się stało? Rozumie pan? Burmistrz patrzył z natężeniem prosto w oczy Oskara, a ten poczuł, jak lewa brew w zdziwieniu wspina mu się w górę zmarszczonego czoła. - To znaczy, że nie interesuje państwa ... - Panie Oskarze - przerwała mu prokurator - proszę w pośpiechu nie mówić czegoś, czego nie będziemy mogli zapomnieć. Interesuje nas - co się stało? I mam wrażenie, że wie pan dokładnie o co nam chodzi. Czy mam rację? Oskar powoli oblizał nagle wyschnięte usta. Murzynka sięgnęła do kieszonki na piersi żakietu i wyjęła stamtąd cienki, plastikowy listek z wtopionymi miętowo - nikotynowymi drażetkami do ssania. Długim paznokciem w srebrno - metalicznym lakierze wydłubała jedną z przejrzystych niczym galaretka pastylek i wsunęła ją sobie pod język. - Tak - mruknął Oskar - myślę, że rozumiemy się dokładnie. - Świetnie - burmistrz wciskając sobie brzuch w uda, z pewnym trudem pochylił się w fotelu do przodu i sięgnął ze stołu zamkniętą teczkę - czy przyjmie pan zlecenie dostarczenia odpowiedzi na nurtujące nas pytanie? - Chwileczkę, a jeśli moja odpowiedź zrodzi nowe pytania? Albo będzie niezgodna z państwa, powiedzmy, poglądem na świat? Jeżeli ta odpowiedź tak naprawdę niczego nie rozwiążę, będzie tylko i wyłącznie odpowiedzią na pytanie? Co w tedy zrobicie z moją, hm, usługą? - Tak, czy siak uznamy ją za wykonaną. Panie Oskarze, znamy sprawę Muzeum Historii Naturalnej z przed trzech i pół roku, które zleciło panu wyjaśnienie przyczyny zniszczeń w zbiorach Afrykańskiej biżuterii obrzędowej i zapobieżeniu dalszym stratom, a dopiero po wyroku sądowym uiściło pańskie honorarium, nie zgadzając się na to wcześniej z powodu - jak to mówili - nie akceptowania materiałów dowodowych śledztwa, jako odbiegających od możliwości materialnych metod weryfikacji ich autentyczności. Nie zamierzamy zbłaźnić się tak jak oni. "Pieprzone hieny cmentarne. Napsuli mi tyle krwi" - Oskar przypomniał sobie z niesmakiem sprawę muzeum. Strasznie go wtedy wkurwili, żeby to sobie odreagować skradł im trzy najstarsze, zuluskie grzechotki pogrzebowe. Za to teraz miał w głowie niezłą gonitwę myśli. W swoim podtekście zlecenie miało coś obrzydliwego. Nie chciało mu się w to bawić. I to przed Świętami. Wolałby się jakoś wykręcić. Spróbował jeszcze jednego argumentu przeciw. - Nie jestem tani. - Wiemy, ale to dla nas zrozumiałe i akceptowalne - pierwszy raz odezwał się łysy. Miał taki śpiewno - miękki akcent z południa Europy. W zasadzie można by dyskutować, czy rzeczywiście był łysy, czy po prostu ogolony. "No to mają mnie." - skonstatował Oskar. - Jaka będzie forma naszej umowy? - Oczywiście pisemna, na pańskim standardowym druku - łysy poprawił okulary na nosie i spokojnie zetknął ze sobą czubki palców dłoni. Widać było, że czuje się pewnie w tematach prawno - finansowych. Nie interesowała go polityka, tylko kasa. To było źródłem jego władzy. On płacił. - Z naszej strony zlecenie powinno być wystawione w imieniu burmistrza. Proponujemy, żeby pan sam wypełnił odpowiedni dokument i przekazał asystentce do podpisu jeszcze dziś. "Sprytnie." - pomyślał Oskar - "Z jednej strony głaszczą swobodą, z drugiej umywają ręce." - Do której godziny? Łysy spojrzał pytająco na Julię. - Pracujemy do szesnastej, ale może pan przyjść nawet o siedemnastej. Jeśli burmistrz się zgodzi, dam mu to do podpisania od ręki, zaraz po dostarczeniu. "Mmm, to znaczy, że znów cię dziś zobaczę" - przemknęło przez głowę Oskara, gdy też spojrzał na dziewczynę. Uśmiechnął się nieznacznie. - Zgadzam się - burmistrz kiwnął głową - Aha, przy okazji, będzie pan mógł korzystać, oczywiście bardzo nieoficjalnie, z pomocy środków policji za pośrednictwem komendanta i z błogosławieństwa prokuratury. - Wątpię, żebym skorzystał, ale dziękuję. Czy będę miał dostęp do przygotowanych przez państwa materiałów jeszcze przed dostarczeniem umowy? - wskazał ręką na teczkę ciągle trzymaną przez burmistrza - Zależy mi na czasie. - A przyjmuje pan nasze zlecenie? Oskar wciągnął haust powietrza, splótł ręce na piersi i z poważną miną pochylił głowę udając zamyślenie. Tak na prawdę miał pustkę w głowie. Wyjaśniono już wszystko co trzeba, bądź odpowiednio to niedopowiedziano. Przedstawiono mu propozycję roboty i właściwie nie krępowano w działaniu. Była w tym i polityka, i pieniądze. Syf. W ogóle nie chciało mu się teraz rozważać za i przeciw przyjęcia zlecenia pod jakimkolwiek kątem. Szczerze mówiąc miał to gdzieś. Za to coraz bardziej interesowała go Julia. Patrzył na nią kątem oka, niby od niechcenia i znów czuł, jak mózg coraz bardziej mu maślanieje. Z ociąganiem zebrał się w sobie, wydymając usta puścił wstrzymywany oddech i skinął głową. - Tak, przyjmę to zlecenie. - Świetnie, oto teczka. W środku znajdzie pan oficjalne materiały mediów na temat sprawy i wyniki wszystkich dochodzeń. Jest tam też spis punktów, które chcielibyśmy, żeby uwzględnił pan w treści zlecenia oraz kontakt na pułkownika i prokurator - gdyby okazało się to konieczne. Aha, całość tych materiałów ma również klauzulę tajności. Tak na wszelki wypadek. Gdy tylko Oskar wziął do ręki teczkę, burmistrz wydobył się fotela. Na ten widok wstała również Julia. Reszta nie ruszyła się z siedzeń. - Cóż, dziękuję panu, - burmistrz wyciągnął do Oskara dłoń w prawie papieskim geście, jakby do pocałowania pierścienia, którego nie nosił - przed piątą będę oczekiwał umowy gotowej do podpisu. I życzę szczęścia. Oskar uścisnął nadęte palce burmistrza, milcząco skłonił się pozostałym i ruszył za Julią do drzwi pokoju. Przeszli w ciszy przez sekretariat Chińczyka, który tylko na chwilę oderwał wzrok od czytanych dokumentów i bez zainteresowania pokiwał im głową. Wyraz jego twarzy przypominał w swoim skupieniu garnek zleżałej, cytrynowej leguminy. "Ciekawe ile ma lat?" - pomyślał od niechcenia Oskar. Doszli z Julią do szklanej przegrody, zamykającej korytarz z pomieszczeniami burmistrza. Z tej strony nie było zamka daktyloskopijnego, tylko zwykły dotykowy sensor. Pancerne szyby z syknięciem siłowników sprężarek rozsunęły się przed nimi i gdy przez nie przeszli, natychmiast uszczelniły chroniony obszar budynku. Kiedy byli pod gabinetem Julii, automat w drzwiach wychwycił sygnał z jej identyfikatora i odblokował wejście. W środku Oskar położył teczkę na biurku i sięgnął po filiżankę. - Pozwoli pani, że dopiję herbaty. To lepsze niż Dead Bull. - Jest już zimna. - Ale zrobiona przez panią. Skrył uśmiech pijąc słodko - cierpki, wiśniowy napój, a znad krawędzi naczynia widział chwilę burzy uczuć na jej twarzy. Coś między kobiecym zadowoleniem, speszeniem i zaniepokojeniem. Stojąc, oparła się tyłem o biurko i utopiła wzrok w swojej filiżance, udając przy tym wielkie skupienie na jej zawartości. - Przed siedemnastą będzie pani tutaj? - spytał stukając palcem w blat biurka. - Tak. - Postaram się nie przychodzić zbyt późno, nie ma przecież sensu zatrzymywać panią w nadgodzinach. Zresztą o ile wiem w Ratuszu nadal niechętnie za to płacą. - Mm - wymruczała do trzymanego naczynia, jakby z potwierdzeniem i trochę z wdzięcznością. "No dobra, nie będę sztucznie przedłużać, bo jeszcze trochę i stwierdzi, że jestem tylko sztywnym nudziarzem" - pomyślał czując, jak rośnie w nim napięcie z samej tylko chęci, żeby dobrze przed nią wypaść. Bał się, że zaraz zacznie się zachowywać drewniano i sztucznie. Jak kretyn. Wiedział, że lepiej już iść. - O.K. - dopił ostatni łyk herbaty i odstawił filiżankę na spodek - to poproszę o swój płaszcz i czas zaczynać robotę. - Aha - dziewczyna kiwnęła głową, brzęknęła swoim spodkiem i podała mu z szafy ubranie. - Wie pan co, chyba lepiej dam panu jakąś plastikową okładkę, bo ta tekturowa teczka niewiele ochroni papiery przed padającym śniegiem. Sięgnęła do szuflady biurka po rodzaj nieprzezroczystej, plastikowej koperty dużego formatu, zamykanej na wtopione w zakładkę cienkie, magnetyczne paski. - Dzięki, przyda się. Oskar skończył zapinać płaszcz, schował dokumenty w plastik i odwrócił się do dziewczyny. - To do zobaczenia - wyciągnął do niej rękę. - Do widzenia. Podała mu dłoń. Poczuł delikatny i elektryzujący dotyk palców Julii, a kiedy kończąc uścisk, powoli wysuwała je wzdłuż wnętrza jego dłoni, mięśnie twarzy zaczęły mu tak jakby układać się w poprzek. "O Boże" - pomyślał przełykając ślinę. Nie miał pojęcia jak ten moment odebrała dziewczyna, czy w ogóle cokolwiek zauważyła, ale zachwycił go miękki, taki kobiecy ruch ręki, którym za chwilę poprawiała czerń włosów. Widział ten gest w niewyraźnym odbiciu na szkle drzwi gdy wychodził z pokoju. A może tylko mu się zdawało? Taka influencja życzeniowego myślenia. Nie był tego pewien. Zjechał na parter budynku tą samą, starą kabiną windy. Kiedy ją przywoływał nie słyszał melodii Gershwina z korytarza, jadąc w dół prawie nie zwrócił uwagi, czy jeszcze ktoś wchodził do windy, czy też nie. Rozszerzone oczy błyszczały mu jak po atropinie, głupawy uśmiech błąkał się na ustach, a przez głowę przelatywały nawet nie myśli, tylko jakieś pojedyncze skojarzenia odczuć. Dopiero kiedy przemierzał hol Ratusza, ocknęły go co raz bardziej natarczywe sygnały organiczne z własnych wnętrzności. Rozejrzał się za drzwiami z holopiktogramem stojącego tyłem mężczyzny i energicznie wszedł do ukrytych za nimi pomieszczeń toalety. Nie było tu żadnych mikro głośników, więc słyszał tylko mlaskanie gumowych podeszw swoich butów na śliskiej podłodze. Szybko minął pierwsze pomieszczenie w stylu skromnej, tureckiej łaźni z roślinnymi w kształcie kaflami wyklejonymi wokół misowatych, beżowo - piaskowych umywalek, zawieszonych na ścianie między pionowymi pasami luster, sięgającymi od podłogi aż po sufit. Zatrzymał się na progu drugiej sali, zaskoczony widokiem baterii pisuarów. Nie chodzi o to, że wykonano je z tłoczonej, polerowanej na mat nierdzewnej stali, co przy użytkowaniu powodowało wytwarzanie ćwierkającego dźwięku wody siurkającej po dziurawej rynnie. Rzecz, która go wstrzymała, miała formę niklowanych, prostokątnych skrzynek o zaokrąglonych rogach, przymocowanych z boku każdego pisuaru. Na przodzie skrzynek, za ciemnym, plastikowym okienkiem pełgał błękitnym światłem dyskretny napis "Sony Sanitary Arrangements Division". To małe pudełeczko - napakowane elektroniką jak konserwa jajkami jesiotra - w trakcie korzystania z naczynia, do którego było przymocowane, automatycznie analizowało wszechstronną zawartość ofiarowanego mu płynu. A potem z przenikliwym, radosnym popiskiwaniem wyświetlało dane na temat zawartości w organizmie dawcy cholesterolu, cukru, krętków bladych, możliwej ciąży, itp. Prywatny użytkownik mógł sobie zamontować model lux z internetowym podłączeniem do samoaktualizującej się bazy danych swojej karty zdrowia w komputerze osobistego lekarza. Cóż, japońska ekspansja ekonomiczna przybierała rozmiar wręcz obrzydliwy, eksportowali nawet swoje aberracje. Oskar nie cierpiał tych maszynek. Na pewno ich tu nie było, kiedy ostatnio odwiedzał urzędowe toalety. Mógł się założyć, że ich montaż opłacono z jakichś grantów Światowej Organizacji Zdrowia. Z ociąganiem przeciwnym naturze niecierpliwej, wewnętrznej potrzebie, zbliżył się do pisuaru, rozpiął poły płaszcza, chwycił w zęby plastikową kopertę i nie widząc przez nią strategicznej części swego ciała, oddał się słuchowej kontemplacji przyrodzonych mu zdolności celowniczych. Póki wokół rozlegał się bulgotliwy plusk zmieszany z brzękiem metalu, wiedział, że ma suche buty. Nagle tknięty fatalistycznym przeczuciem, z zrozpaczonym wyrazem twarzy zamknął oczy. "Zaraz zadzwoni Iv" - pomyślał w panice - "jak to zawsze, gdy majstruję przy spodniach". Z rosnącym natężeniem starał się podzielić uwagę między bodźce czucia z kieszeni na piersi, gdzie lada moment mogła rozedrgać się wywoływana komórka, a bodźce słuchowe, które - utrudniając całe zadanie - jakoś tak naturalnie zanikały w trakcie postępującego procesu użycia pisuaru. Jedynym, co wyciszało w tej chwili jego napięcie, było rosnące, wewnętrzne poczucie lekkości i ulgi. Wreszcie szczęśliwie dobrnął do momentu, gdy mógł z powrotem zapiąć płaszcz i umieścić kopertę dokumentów pod ramieniem. Gdy tylko odszedł od pisuaru, ciszę toalety przeszyło piszczenie analizatora Sony i nerwowe migotanie błękitu napisów na jego wyświetlaczu. Oskar mnąc pod nosem rynsztokowe epitety wyniośle zignorował próby wciśnięcia mu komunikatów o składzie swego wnętrza. W pierwszym pomieszczeniu wybrał sobie jedną z umywalek i wsunął ręce w jej misowate zagłębienie. Kiedy umieszczona tam fotokomórka wykryła ruch w swoim zasięgu, spryskała mu dłonie dezynfekującym mydłem w płynie, opłukała strumieniem ciepłej wody i jeszcze osuszyła nawiewem gorącego powietrza. Oskar przelotnie spojrzał na swoje lustrzane odbicie, poprawił szalik i ostatecznie ruszył do wyjścia z Ratusza. Zatrzymał się na szczycie ośnieżonych schodów do budynku. Spokojne niebo nad jego głową byłoby już całkiem czarno - granatowe, gdyby nie biel puchowych płatków pracowicie, w ciszy, sfruwających na każdy zakątek miasta. Po wyjściu z wnętrz Ratusza, taki widok był jak z innej bajki. Odrywał myśli od realiów rzeczywistości, od codziennej gonitwy. Przypominał o marzeniach. Może dlatego Oskar sięgnął po telefon, uruchomił funkcję "memory - find" i wywołał połączenie z Gregiem. - Kancelaria prawnicza "Cyber Rights" - usłyszał w słuchawce znajomy głos. - Cześć Greg, tu Oskar. Możesz mówić? - Króciutko. - Dobra, streszczam się. Czy któryś z twoich wdzięcznych klientów mógłby przypadkiem sprawdzić zastrzeżony plik w urzędowym komputerze? - Myślę, że przypadkiem tak. - Nazywa pliku to "Julia Lermont" i trzymany jest gdzieś w sieci Ratusza. Wiesz, to taka mała, prywatna sprawa. Chodzi głównie o dane osobiste. - Ho, ho, ho, nie poznaję kolegi. - Oskar wyczuł ciepły uśmiech z drugiej strony słuchawki - Takie dane? Ale w porządku, zapisałem nazwę. Jak tylko będę coś miał, prześlę ci to do domu. Słuchaj, muszę kończyć. Zdzwonimy się później? - Koniecznie, bo mam nowe zlecenie. Na razie, dzięki i cześć. - Cześć stary. Oskar schował komórkę i z jakby większą życzliwością spojrzał na miasto. Poniżej niego, chodnik wokół Ratusza - nawet po wydaniu szufli wszystkim wolnym Strażnikom Miejskim - nadal pozostawał niezmiennie pokryty śniegiem, z wydeptywanymi przez tłumek przechodniów i petentów ścieżkami, porozjeżdżanymi przez płozy dziecięcych sanek. Przy zasypanym krawężniku widać było nawet ślady nart biegowych. Niedaleko od budynku, obwieszony długim łańcuchem drobnych, kolorowych lampek choinkowych, błyszczał neon nad zejściem w podziemia metra. Oskar pamiętając podróż do Ratusza taksówką pomyślał, że przy takiej przejezdności ulic i przy początku godzin szczytu, tylko kolejką może dostać się do domu najszybciej. Poszedł w kierunku stacji. Zjechał w dół zatłoczoną, szklana windą w kształcie wielkiego, podłużnego kontenera. Po drodze wyłowił z kieszeni płaszcza monetę na opłacenia bramki kasownika chroniącej dostęp do dwóch poziomów peronu. Mijając ją, wszedł pod skanery czujników mających wykryć próbę wniesienia do metra materiałów wybuchowych i toksycznych chemikalii. Burmistrz z poprzedniej kadencji przejął się wyczynami japońskich, lewicowych terrorystów, więc umieszczono takie czujniki przy wejściu na każdą podziemną stację w mieście. Metaliczne zakończenia skanera, wyprofilowane na kształt końcówek fryzjerskich suszarek podejrzliwie obwąchały Oskara, a potem obojętnie podświetliły zieloną strzałkę zezwolenia na przejście dalej, wprost do strefy wygłuszenia cywilnych telefonów i nadajników radiowych, generowanej wzdłuż całej sieci torów. Oskar skręcił w korytarz biegnący na wykaflowany peron pomarańczowej linii, łączącej centrum metropolii z otaczającymi go starymi, mieszkalnymi dzielnicami niskich kamienic, małych parków z placami zabaw dla dzieci, skromnych biur, przytulnych kawiarenek, narodowych restauracji, parterowych kin i tradycyjnych sklepów, nie zrzeszonych w żadne ponad narodowe sieci produkcyjno - handlowe. Unoszone polem magnetycznym, prawie bezgłośnie wjechały na stację walcowate wagoniki w kolorze kurzych piskląt. Z odblokowanych, barwionych pomarańczowo, pleksiglasowych wejść do przedziałów, wyszło na peron kilkanaście osób, a ich miejsce zajęli nowi pasażerowie wraz z Oskarem. Gdy tylko drzwi zasunęły się za ostatnimi wsiadającymi, kolejka miękko ruszyła przed siebie. Natychmiast też uruchomiło się wewnętrzne nagłośnienie, mieszając gwar rozmów pasażerów z neutralną muzyką podobnej do ogłupiającej papki dla uszu puszczanej klientom hipermarketów. I tak nikt nie zwracał na nią uwagi ale uparcie katowano pasażerów dźwiękami typu country - disco. Ot, taka aberracja kolejarzy. Po kwadransie jazdy między siedmioma kolejnymi stacjami, wagoniki zatrzymały się na przystanku Oskara. Kilku ludzi wysiadło razem z nim na nieduży, wysłużony peron z końca zeszłego wieku o wysokich, łukowatych sklepieniach wyłożonych oświetlanymi od dołu, polerowanymi płytami aluminium. Z podziemi dworca, mijając wiecznie zamknięte toalety, ciasne pomieszczenia policji kolejowej i obsługi stacji, wyjeżdżało się na poziom ulicy ruchomymi schodami wzdłuż tunelu obwieszonego wygiętymi, reklamowymi tablicami. Na niektórych wyklejono już wyborcze hasła nowych kandydatów do koryta w Ratuszu. Oskar wyszedł na zaśnieżony chodnik przy starym platanie z podwieszonymi na najniższych, rozłożystych gałęziach wielkimi, fluorescencyjnymi bombkami z plastiku. Naprzeciw drzewa, jasnymi witrynami z świątecznymi ozdobami kusiła księgarnia połączona z arabską kafejką. Ale mimo przeciskającego się przez jej drzwi wabiącego aromatu świeżo parzonej kawy i zachęcającego widoku ciepłego wnętrza z wolnymi, miękkimi fotelami przy małych stolikach, Oskar ruszył do najbliższego rogu kwartału ulic, gdzie mieszkał na najwyższej kondygnacji swojej pięciopiętrowej kamienicy. Jego uliczka była stara i krótka z dwukierunkową jezdnią biegnącą lekko w dół, wzdłuż szpaleru lip, od lat wyrastających z chodników wyłożonych drobną kostką. Dzięki tym drzewom, latem tuż za oknem była zieleń, a śnieżną zimą wspaniały widok na biel puchowych czap gałęzi. Marudzili tylko właściciele aut stawianych pod kamienicami, bo na drzewach bardzo lubiły siadać objedzone ptaki. W górnej części uliczki, jako pierwsza i narożna, stała w rzędzie innych kamienic ta, której był właścicielem. Z jednej strony przylegała do małego hoteliku, a od strony metra sąsiadowała z malarskimi pracowniami, częściowo wynajmowanymi przez władze uniwersytetu dla studentów wydziałów artystycznych. Oskar zawsze cieszył się, że nie są to początkujący muzycy. Obecność malarzy miała tą dobrą stronę, że na parterze Oskarowej kamienicy mógł spokojnie funkcjonować sklep dla artystów. A z hotelowych turystów żył butiq'e na drugim narożniku domu. Kondygnację nad sklepami dzierżawiły cztery biura, a na piętrach drugim, trzecim i czwartym funkcjonowały mieszkania prywatne pół na pół ze służbowymi. Wszystko na podstawie długoletnich umów podpisanych z Oskarem. Sam Oskar zajmował wielkie poddasze przerobione na piętro mieszkalne. Miało to tą zaletę, że żaden sąsiad nie zaglądał mu do okien, i że na płaskiej części dachu mógł sobie urządzić rodzaj tarasu z pergolą i takim donicowym żywopłotem dookoła, że nikt nie komentował bladości jego pośladków, kiedy po raz pierwszy wystawiał się na letnie słońce. Albo gdy urządzał tam pikniki dla dwojga. Ot, taka prywatna aberracja Oskara. Wydobył z kieszeni płaszcza stare, stalowe klucze z których jeden pasował do archaicznego zamka od dwuskrzydłowych drzwi do kamienicy. Lubił w swoim otoczeniu takie starodawne detale, dlatego gdy montowano przy wejściu videofon, nie zgodził się na wstawienie elektronicznych rygli. W efekcie wyszedł na tym bardzo dobrze, bo niewielu włamywaczy potrafiło dziś posługiwać się metalowym wytrychem, prościej było łamać kody wejściowych kart magnetycznych. W niewielkim holu zatrzymał się przy skrzynkach na listy. Niebieskie światełko pełgające przy skrytce z jego numerem pocztowym sygnalizowało, że coś jest w środku. Na cyfrowym zamku wystukał swój kod, uchylił w bok klapkę skrzynki i wyciągnął z jej wnętrza parę kopert. Przeglądając korespondencję ruszył dalej, do małej, dwuosobowej windy. Wszedł do ażurowej kabinki - bardziej podobnej do barokowej, papuziej klatki niż do pomieszczenia osobowego dźwigu - i wcisnął przycisk "4". Na swoje poddasze musiał wejść piechotą, bo winda nie wjeżdżała już na poziom, gdzie w dźwiękoszczelnej klitce umieszczono jej napęd. Wśród bożonarodzeniowych życzeń od byłych klientów i przesyłek z reklamami świątecznej oferty wielkich domów towarowych, była informacja z banku. Właśnie odciągnęli z jego konta kolejną ratę na poczet spłaty kredytu hipotecznego za zakup kamienicy. Na te raty szło dwie trzecie czynszu, jaki dostawał od wszystkich najemców. I tak będzie jeszcze przez najbliższe dwadzieścia lat. Gdyby nie fakt, że wszedł w posiadanie budynku praktycznie po jego generalnym remoncie, nigdy nie byłoby go stać na zabawę w właściciela nieruchomości. A gdyby nie wcześniejsza praca w Ratuszu, nie wiedziałby nawet, że może coś takiego zrobić. Kiedyś, całkiem przypadkiem, od zaprzyjaźnionego szefa Wydziału Budynków dowiedział się o projekcie uchwały władz miasta, umożliwiającej wykup część starych, skomunalizowanych kamienic. Pogrzebał trochę w przepisach prawnych i w ofertach bankowych kredytów, potem wydobył po cichu listę kamienic przeznaczonych do zbycia, obejrzał wszystkie i wybrał właśnie tą. W miarę blisko centrum, niedaleko metra, z dobrym sąsiedztwem i w dobrym stanie. Zameldował się na strychu, złożył wniosek o wykup i znalazł dwie spółki - właśnie boutiq i tych od sklepu dla artystów - z którymi spisał list intencyjny wieloletniego najmu lokali przy warunku, że zdoła od miasta wykupić kamienicę. Potem stanął do pisemnego przetargu ryzykując wpłatę na wadium wszystkich swoich oszczędności z pożyczkami od rodziny i przyjaciół. Nikt prócz niego nie zawarł w swojej ofercie cenowej określenia: "5% więcej niż najwyższa cena konkurenta". Komisja przetargowa po otwarciu wszystkich ofert była tak zdumiona jego zapisem, że poprosiła go o konkretne określenie sumy. Zrobił to, bo znał już wszystkie inne propozycje. I wygrał. Potem z odpowiednim biznes planem zwrócił się do komunalnego banku o kredyt hipoteczny ze spłatą rozłożoną na 25 lat. Bank potraktował go preferencyjnie, bo przecież był wyższym pracownikiem administracji. A po niecałym miesiącu z urzędnika stał się kamienicznikiem. W zasadzie, korzystając rozsądnie z czynszów wynajmu swojego domu, mógłby nic nie robić do końca życia. Ale problem z Oskarem polegał na tym, że on lubił coś robić. Przez pierwsze cztery miesiące zagospodarowywał swoją nową własność. Sfinalizował umowy ze sklepami, wynajął pierwsze piętro na biura, później znalazł mieszkańców na wyższe kondygnacje. Przystosował część piwnic na archiwa dla biur i magazyny dla obu sklepów. Wreszcie sprzedał swoją dotychczasową kawalerkę i wyremontował dla siebie poddasze. Potem w zasadzie byczył się przez dwa kolejne miesiące, ograniczając swoją aktywność do tworzenia pergoli i żywopłotu na dachu. Totalne nieróbstwo znudziło mu się gdy skończył się wrzesień. Zaczął prowadzić bardzo intensywne życie poszukiwacza najdziwniejszych, szalonych rozrywek i półlegalnych podniet oferowanych przez miasto i okolicę. Funkcjonował jakby w transie i gorączce. Obracał się w bardzo dziwnych kręgach i poznawał niesamowitych ludzi. Rzadko udawało mu się przespać więcej niż sześć godzin na dobę. Mniej więcej pół roku później założył własną firmę, "Last Consultant". Coś niby skrzyżowanie consaltingowego, prywatnego biura detektywistycznego z usługami w stylu New Age. Sam się zdziwił, jak wysoką renomę miał wyrobioną na rynku już po pierwszym roku pracy. Na początku sam wynajdywał sobie sprawy - najczęściej wybierał je z doniesień bulwarowej prasy. Tak było w przypadku tego cholernego Muzeum Historii Naturalnej. Oferował swoje usługi z zastrzeżeniem zapłaty tylko w wypadku pomyślnego rozwiązania problemu, więc prywatnie zgadzano się na jego obecność. Jako współpracowników najpierw zatrudniał przyjaciół. Dopiero z czasem mógł sobie pozwolić na różnych, wysokopłatnych specjalistów wąskich branż z poza kręgu swoich znajomych. Jeśli potrzebował ekstra sprzętu, to wynajmował go z uniwersytetu lub od wojska i policji. Za to płacił zawsze z góry i zwracał wszystko nienaruszone, więc nie miał problemu przy następnych sprawach. Po jakimś roku stwierdził ze zdziwieniem, że ludzie chętnie płacą mu z góry zaliczki i pokrywają wszelkie stałe koszty, łącznie z ubezpieczeniami. No ale w tedy był już po głośnym na całe hrabstwo, wygranym procesie z Muzeum. Zatrudniono go, żeby wyjaśnił powtarzające się akty wandalizmu w dziale Afrykańskim. Ktoś niszczył zbiory tak zwanej obrzędowej biżuterii, związanej z pierwotnymi religiami animistyczno - totemicznymi. Rozwiązał tą sprawę. Szczęśliwie - trochę z nawyku urzędnika - dla własnych potrzeb i ze względów bezpieczeństwa, zawsze rejestrował kamerą wszystkie swoje czynności. Więc już po wszystkim, zdołał w sądzie udowodnić istnienie bezpośredniego związku przyczynowo - skutkowego między podjętym działaniem, a zakończeniem zniszczeń zbiorów. I to bez względu na to, czy Zarząd Muzeum wierzył w istnienie afrykańskich demonów cmentarnych, czy też nie. Wysiadł z windy i wdreptał schodami w górę na półpiętro, gdzie drugim z metalowych kluczy otworzył fantazyjnie wyginaną, stalową kratę, dodatkowo strzegącą wejścia na poddasze. Krata była niesamowita, pełna wyobrażeń sztyletowych języków piekielnego ognia u dołu i ostrych szpiców ramion gwiazd na górze. Kupił ją kiedyś na wyprzedaży w starym kościele przerabianym na klub nocny z dyskoteką drum - house. Za kratą pokonał następne półpiętro i ostatnim z kluczy odryglował grube, okute stalowymi taśmami, dębowe drzwi od mieszkania. Cenił sobie prywatność. Czujnik ruchu we framudze odkrył jego obecność i rozświetlił jarzeniowe panele na suficie. Po drugiej stronie wejścia nie było czegoś takiego, jak przedpokój. Jego rolę spełniał długi korytarz wydzielony od reszty pomieszczenia sięgającymi sufitu, głębokimi szafami o lustrzanych, rozsuwanych drzwiach. W jednej z nich schował płaszcz z czapką i szalikiem. Na dnie szafy zostawił też buty, a w zamian założył wysokie do kostek kapcie w kształcie barwnych, puchatych ryb. Z korytarza wychodziło się w bok do wielkiego, jasnego pokoju - salonu, łączonego z kuchnią. Oba okna pokoju były ogromnymi, szprychowanymi półkolami zamontowanych w tunelowe wykusze. Przypominało to przełamane koła potężnej lokomotywy. Reszta pomieszczeń miała proste, skośne okna i przynajmniej jedną ze ścianą pochyłą. W salonie, naprzeciw wykuszy, umieszczono drzwi do łazienki, gabinetu, sypialni i pokoiku gościnnego. A kręconymi jak świderkowy makaron schodami można się było dostać na taras na dachu. Oskar zawsze twierdził, że do pełnego urządzenia tego mieszkania brakuje mu tylko kominka. Ale gdyby kazał go zamontować, to po pierwsze rura komina wyłaziłby z posadzki tarasu na samym środku pergoli, po drugie straciłby dobry pretekst do odwiedzin Iv i Grega. Przeczłapał przez salon do gabinetu. Po drodze małym pilotem uruchomił muzyczną kolumnę z pirackim compactem w odtwarzarce i mieszkanie wypełniło się radosnymi pobekiwaniem Szkockich kobz. W gabinecie pacnął listy i kopertę z Ratusza na biurko, prosto pod matowo - czarny, plazmowy monitor wyłączonego komputera, a na telefonicznej sekretarce, uparcie mrugającej do niego sygnałem nowych wiadomości, uruchomił odtwarzanie zapisanych rozmów. "Cześć wnuczku, mówi babcia - usłyszał w pierwszym nagraniu - przyleciałam do miasta rano, więc daj mi spokojnie odespać różnicę klimatu między tą miejscową Grenlandią, a moimi tropikami. Zatrzymałam się jak zwykle w Continentalu. Wiesz, mają tu nowych boy'ów hotelowych. Takie fajne, długowłose chłopaki. Myślę, że pewnie dziś się u mnie nie zobaczymy, ale po południu wpadam do rodziców, więc jakbyś miał ochotę i czas - zajrzyj tam. Jak nie dasz rady, to zjedzmy razem śniadanie, jutro o dziesiątej w hotelu. Pogadamy. Tak, czy siak jesteśmy razem na wigilii u rodziców. Ściskam cię i czekam jutro. Piiip." Oskar uśmiechnął się. Uwielbiał swoją babcię, która lata kombatanckiej emerytury spędzała włócząc się po najdziwniejszych zakątkach świata. A do tego kierując się słusznym mottem, że "życie zaczyna się grubo po osiemdziesiątce", co rusz pakowała się w jakieś podejrzane przygody. Szczerze mówiąc - lubiła to. Czasem bawiła się nawet w przemytniczkę. Jako wnuk poszedłby za nią absolutnie w ogień, a ona kradłaby z nim konie. Gdyby tylko był z tego jakiś sensowny zysk. Sekretarka piknęła jak zakrztuszona kura i zaczęła odtwarzać drugą wiadomość. "Oskar, tu Iv. Słuchaj, dorwałam coś niesamowitego, zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz mógł. Siedzę cały czas w domu i walczę z makowcem w proszku. Nie wiesz przypadkiem jaki palant wymyślił, że niby da się to zrobić z proszku? To musiał być jakiś tłusty Amerykanin. Oddzwoń jak najszybciej. Pa. Piiip." Automat sekretarki chrząknął i przestawił się w stan oczekiwania na nowe telefony. Oskar zamyślił się chwilę nad drugą wiadomością. Po głosie trudno było wyczuć stan Iv, więc może wszystko było z nią w porządku? Może zwyczajnie znalazła coś dziwnego? Z wahaniem podniósł słuchawkę telefonu ale ostatecznie nie wystukał numeru dziewczyny. Zdecydował, że najpierw załatwi możliwie zwyczajniejszą rozmowę. Sięgnął drugą ręką do szuflady biurka i wyjął z niej staromodny notes w poobcieranej skórzanej okładce. Położył go na biurku i operując palcami jednej ręki poprzewracał parę jego stron, aż znalazł nabazgrany piórem telefon. Wybrał go na klawiaturze trzymanej słuchawki i odczekał aż po dwóch wolnych sygnałach ktoś odpowiedział na jego dzwonienie potokiem słów. "Pierr, to ty?" - przerwał rozmówcy mając nadzieję, że dobrze rozpoznaje jego głos. Nie pomylił się. "Tu Oskar. No, miło cię słyszeć, wesołych Świąt. Dzięki. Słuchaj Pierr, zatrzymała się u was moja babcia. Aha. Musiała się zameldować przed twoją zmianą w recepcji. Słuchaj, poślesz do jej pokoju pięć herbacianych róż z kartką: Ucałowania od wnuka, do zobaczenia na śniadaniu. Będę w hotelu jutro o dziesiątej, to ureguluję rachunek. O.K? Dobra, to trzymaj się, cześć". Kiedy recepcjonista z Continentala rozłączył się, Oskar wywołał domowy numer Iv i Grega z pamięci telefonu. - Tak? - usłyszał w słuchawce. - Cześć Iv. Jak tam makowiec? - O, jak miło, że to ty. Perdzielić takie ciasto z torebki. To co mi wyszło nadaje się na uszczelnianie basenów w Akwalandzie, a nie na świąteczny stół. Jej głos był normalny, trudno było wyczuć, czy spaliła dziś synt - jointa. Może nie? - To co zrobisz? - Ech, to nie takie ważne, ostatecznie można zamówić ciasto z internetu. Słuchaj, mam świnkę! Musisz koniecznie do nas przyjść. - Zaraz, o rany, jak to przyjść? Świnkę? - Wyrzucił z siebie zdezorientowany. - Czekaj chwilę, ja nigdy tego nie chwyciłem, a co będzie jak kiedyś jednak zechcę mieć dzieci? Nie mam zamiaru teraz tego przechodzić. Lepiej, jeśli chcesz, poślę ci mojego lekarza domowego, tego Murzyna. - Oj cicho, nie rozumiesz. Przecież nie chcę cię zarazić - chociaż Murzyn O.K. Ja mówię o takim małym, różowym zwierzątku. - Prosiaczek? W zdziwieniu powiedział to o całą oktawę wyżej. - Aha. Jest cudny, niesamowity, różowy, piszczący, musisz to zobaczyć. I weź aparat. - Moment, moment, nie wiem, czy dziś dam radę. Przyjąłem nową sprawę. Tak na oko duży smród. Będę się musiał nad tym trochę pogłowić. Mów o zwierzaczku. Skąd go masz u licha? - Dostałam rano w prezencie od tych powalonych ekologów, co to z Gregiem wybroniliśmy ich jesienią od zarzutu włamania do sieci komputerów Północnej Kompanii Naftowej. - A, pamiętam. Nieźle ściemnialiście. - Pewnie, że nieźle. Przecież się tam włamali. Nieważne. Straszni z nich popaprańcy, ale prezent dali nam genialny. - Czy Greg już wie, co go czeka w domu? - spytał ostrożnie. - Jasne, dzwoniłam do niego. Nawet chyba się ucieszył, bo twierdzi, że to rozwiązuje problem znalezienia nowego kota. Chrum. - Co? - "Chrum" mówię, porozumiewam się z nią. - A to dziewczynka? - zainteresował się rzeczowo. - Chyba nie. Ma pod brzuszkiem taka śmieszną kępkę sztywnych włosów. No chodź do mamusi. "Iiiiik" - usłyszał raptem w słuchawce. - Rany boskie, Iv, co ty z nią robisz?! - Tylko sprawdzałam. Tak, to zdecydowanie chłopczyk. - O rany, ostrożnie bo jeszcze będzie miał jakieś traumatyczne opory przy innych świnkach. - Spoko, w takich sprawach jestem bardzo uważna. To jak, przyjdziesz wieczorem? - Coś czuję, że tak. Koło pół do siódmej? - O.K. - No, to do zobaczenia. - Aha, cześć. Odłożył słuchawkę na biurkową ładowarkę i wrócił do korytarza z szaf. Po drodze rozpiął zatrzaski kamizelki, zdjął gładką, wełnianą koszulę i wyjściowe spodnie. Odwiesił rzeczy na wolny wieszak i zostając wyłącznie w granatowych, dwuczęściowych, kowbojskich śpioszkach zaczął grzebać w starej, marynarskiej skrzyni w salonie. Miał tam barek. Spośród wyciągających się do niego butelkowatych szyjek wybrał trójniak. Od wewnętrznej strony wieka skrzyni odpiął spod skórzanego paska kieliszek i napełnił go miodem. Potem zabrał z gabinetu papiery z Ratusza, ściszył kobziarskie beczenia compactu i nie zdejmując kapci usadowił się z wyciągniętymi nogami w rogu kanapy. Za sobą miał wykusz z coraz bardziej ciemniejącym oknem. Niektórzy lubili takie nastrojowe szarzyzny lecz Oskara przygnębiał brak światła. Broniąc się przed ponurością, zapalił halogenowe reflektorki uczepione wyrastającego przy kanapie, wbitego w sufit, skręconego, stalowego pręta, obwieszonego doniczkami pełnymi wijących się pnączy i dyndających liści. Upił łyk miodu. Brakowało w nim kostki lodu i odrobiny soku z cytryny, ale już nie chciało mu się specjalnie zwlekać z kanapy do lodówki. Postawił kieliszek na drewnianej podłodze i zajrzał wreszcie do teczki od burmistrza. W środku były dwie luźne strony papieru z odręcznym pismem i kilkanaście kartek wydrukowanych z komputera, pospinanych w trzy komplety dokumentów. Kaźdy komplet to akta sprawy jednego z dzieciaków. Oskar westchnął i zaczął czytać je po kolei. "Roberto Boccini", płeć: męska, wiek: 6 lat, rodzice: Antonio Solenta i Maria z domu Tucca." "O Jezu - jęknął w duchu Oskar poznając nazwiska ojca - przecież to mafia." Poniżej był adres domowy, zdjęcia dziecięcej twarzy i raport policyjny. Dzieciak zniknął tydzień temu. Zwyczajnie rankiem nie było go swoim pokoju. Dom miał ochronę na zewnątrz i w środku plus elektroniczny monitoring. Pokój chłopca jest na drugim piętrze. Zatrzaśnięte, kuloodporne okna, nienaruszone alarmy, żadnych śladów włamania, w ogóle żadnych obcych śladów w domu. Psy tropiące były dziwnie zdezorientowane ale spektroskopia nic nie wykryła. Konkurencja z mafijnej branży Bocciniego przysięgała, że nie ma nic wspólnego ze zniknięciem chłopaka. Co pewnie było prawdą, bo nikt nie wysuwał żadnych żądań do ojca. Zresztą takie wewnątrz mafijne porwania kończyły się zawsze rzeziami i nikt z tego nie miał żadnego interesu. Gorzej, że w ogóle nie było żadnych żądań, czy innych wiadomości przesyłanych do któregokolwiek z rodziców porwanych dzieciaków. Być może robił to jakiś psychopata? Ale oni rzadko są aż tak sprawni. Solenta był oficjalnie bogatym bankierem, wynajął armię prywatnych detektywów, obiecał publicznie nagrodę pieniężną za oddanie dziecka i nie wnoszenie oskarżenia do sądu. Nic to nie dało. Na pewno też uruchomił swoich cyngli, a ci nie przebierali w metodach poszukiwań. Też bezskutecznie. Drugi z zaginionych dzieciaków to Jason Bratsky, siedmio - letni syn generała Jacobiego. Zniknął pięć dni temu z bazy wojskowej pod miastem. Rodzice od czterech lat żyli w separacji, chłopak spędzał parę dni u ojca, przed świątecznym tygodniem u matki. Choć wejście cywila do bazy było prawie niemożliwe, nawet ją podejrzewali o wykradzenie syna. Była aktywistką Ruchu Samodzielnych Matek. Przyciśnięta przez Prokuraturę wybroniła się alibi w postaci datowanego na noc porwania, amatorskiego nagrania video z hotelu na Karaibach. Nie mogła jednocześnie porywać syna i w tym samym czasie pieprzyć się z dwoma kochankami na raz. Fajna aberracja. Znaleziono tych facetów na nartach w Alpach Szwajcarskich, sprawdzono wpisy w rejestrze hotelowym na Karaibach i przepytano jego pracowników. Wszystko się zgadzało. Oczywiście można zapłacić żigolakom, przekupić służbę hotelową, sfałszować wpisy w komputerze recepcji i przedatować zegar w kamerze video, ale trudno było sfałszować rozpacz tej kobiety i jej wspólne z mężem wysiłki na rzecz odzyskania syna. Facet nakazał śledztwo wojskowe z takim nakładem sił i środków, że ryzykował swoja dalszą karierę w armii. I znów żadnych efektów. Brak jakichkolwiek śladów, śnieg pod oknami kwater oficerskich był nietknięty. Nie licząc wydumanych hipotez o zemście lewicowych ekstremistów na ojcu jako dowódcy oddziałów antyterrorystycznych, nie odkryto żadnych sensownych przesłanek ewentualnego porwania. Pomysł z ucieczką dzieciaka odrzucono najszybciej. Ostatnia sprawa zaczęła się trzy dni temu. Znowu nocą, z luksusowej przyczepy mieszkalnej planu filmowego w górach za miastem, zniknął David McCleysk, sześcio i pół letnia gwiazda serialu dla dzieciaków. Jego owdowiały ojciec, światowej klasy producent filmowy, obsadzał go we wszystkich dziecięcych rolach swoich filmów. Do tego dochodziły reklamówki i role w takich familijnych obrazach, jak ten, kręcony w górach. Słowem David stawał się sławnym, bogatym gówniarzem. Natychmiast po zauważeniu zniknięcia syna, McCleysk wezwał policję, zamknął teren filmowego obozu zmuszając całą jego ekipę do przetrząśnięcia każdej dekoracji, wozu i skrzyni, a zaalarmowane Górskie Pogotowie Ratunkowe zaczęło przeszukiwać okoliczny teren. Reagował dość histerycznie, ale to już wpływ narastającej powoli psychozy porwań. Policjanci byli wściekli, bo zanim zjawili się na miejscu prawdopodobnie zadeptano wszelkie możliwe ślady. I znów niczego nie znaleziono. Przy okazji sprawy zakotłowało się trochę w środowisku aktorskim, bo okazało się, że chłopak nie był tu zbyt lubiany. Ani dziecięcy. Znaleziono zdjęcia nocnych imprez z alkoholem i narkotykami. Matka jednej z dziecięcych aktorek mówiła nawet o seksualnych wtrętach do jej córki. McCleysk ukręcił plotki w zarodku wykupując zdjęcia i zatrudniając dziewczynkę do nowego filmu. Kiedyś kazałby połamać fotografowi palce, a przed gówniarą zamknąłby wszystkie drzwi filmowego światka. Ale teraz bał się, że te sprawy mogą mieć związek ze zniknięciem syna, że może się to odbić na jego dziecku, bał się zemsty. Jednak nikt nie docenił jego postępowania. Nikt - z wyjątkiem pary naiwnie podstawiających się świrów - nie zgłosił się z propozycją okupu, czy innej wymiany za Davida. I nikt tak naprawdę nie wiedział, co się stało. Oskar z westchnieniem położył sobie papiery na brzuch i wychylił się za krawędź kanapy w poszukiwaniu kieliszka. Z ponurymi myślami zwinął język w rurkę, wsunął go w miodowy płyn i spróbował w ten sposób wciągnąć coś do gardła. Nic z tego nie wychodziło, pociekło mu tylko po brodzie, więc zniecierpliwiony, szybkim, knajpianym gestem wlał w siebie cały alkohol z kieliszka, niczym setkę wódki. Poczuł lepką, lekko palącą słodycz wolno spływającą przez gardło. Stanowczo brakowało w tym kostki lodu i paru kropel cytryny. A tak w ogóle to poczuł rozdrażnienie. Był zły sam na siebie, że po cichu nie nagrał całej rozmowy u burmistrza na cyfrowy dyktafon, który beztrosko zostawił sobie w domu. Z drugiej strony skąd mógł wiedzieć, że będzie miał dziś taką rozmowę z klientem. Ale trzeba było to przewidzieć, zachować jakąś elementarną czujność, a nie wychodzić przed południem na miasto, jak rozleniwiony świętami, naiwny co do świata, urzędnik amator. I tak zamiast zdobyć własny dupochronny materiał dowodowy, samemu został nagrany na DVD, a cholera wie co policyjni technicy ostatecznie wyrzeźbią z takiego zapisu. Jeszcze się okaże, że próbował przekupić wysokich urzędników albo, że właśnie przyznał się do zniknięć dzieciaków. Cóż, przynamniej w jednym burmistrz był szczery - wyniki śledztw były gówniane. Pod warunkiem, że rzeczywiście dostarczono mu komplet materiałów na ten temat. A jeśli i burmistrz nie wiedział wszystkiego? Jeśli policja albo wojsko coś zataili? Czuł, że zaczyna popadać w paranoję pętli podejrzeń. Niezadowolony, prychnął potrząsając głową jak rozdrażniony kocur. Próbując zmienić tok myślenia, odłożył pusty kieliszek z powrotem na podłogę, poprawił się w rogu kanapy, potem - czując jak ciepło z miodu spływa mu do stóp - zsunął palcami nóg rybie papucie i sięgnął po kartki odręcznego pisma. Linijki tekstu były rzadkie, pełne jasnej przestrzeni, a pochyłe literki niebieskiego atramentu starannie krągłe, jakby autor przeszedł kiedyś kurs kaligrafii w szkole dla dziewcząt z dobrych domów. "Ach" - domyślił się - "to chyba jej pismo". Odruchowo pogłaskał palcami powierzchnię kartki. Chciałby, żeby to była jej skóra, jej dłoń, policzek, cokolwiek. "Boże" - przemknęło mu przez głowę - "zachowuję się jak nawiedzony fetyszysta". Przełknął ślinę i spróbował skupić się na treści notatek. Rzeczywiście miał tam prywatne telefony komórek prokurator i pułkownika, a do tego kilka uwag o warunkach wykonania zadania, jakie burmistrz życzył sobie mieć w umowie. Była tam kupa słów typu: "własne ryzyko", "tajemnica", "bieżące przekazywanie danych" i "nie branie odpowiedzialności". Słowem piękne pod względem prawnym umywanie rąk i sprawne mazanie łajnem, gdyby coś mu nie wyszło. Nie wysilono się tu na żadną oryginalność. Zresztą Oskar nie spodziewał się niczego innego. Jeszcze raz z uwagą przeczytał warunki i uznał, że może je ująć w swoim tekście umowy. Teraz to już tylko kwestia ceny, za jaką zgodzi się tak pracować. Powiedzmy, że ograniczenie bezpieczeństwa osobistego plus zachowanie absolutnej tajemnicy, krótki termin na wykonanie zlecenia i jeszcze przedświąteczny czas pracy, to razem daje jakąś trzykrotność dziennej stawki. Do tego podwójna premia za ewentualne uszkodzenia ciała i ekstra dodatek za przedterminowość wykonania zlecenia. Nieźle. Spojrzał na sprezentowany od Iv i Grega wiszący, ścienny zegar w kształcie machającego ogonem Kłapouchego. Na brzuszku osiołka dochodziła czwarta. Trzeba się było ruszyć, jeśli chciał zdążyć obrócić do Ratusza na siedemnastą, tak jak obiecał to Julii. Opuścił nogi z kanapy na podłogę, pozbierał papiery, wziął kieliszek i w samych skarpetach poszedł z tym wszystkim do gabinetu. Przy wejściu pacnął knykciami kontakt od gruszkowato wygiętych kinkietów, przytwierdzonych w połowie wysokości ścian pokoju. Siadł za biurkiem i wcisnął klawisz zasilania komputera stojącego pod blatem. Przed jego oczami łagodnie rozświetlił się plazmowy ekran monitora. System spytał o kod dostępu, a kiedy usłyszał właściwe zdanie, porównał je ze swoim wzorcem zapisu głosu i łaskawie zdecydował, że jednak się uaktywni. Oskar uruchomił aplikację edytora tekstu żeby wyciągnąć z jego archiwum jeden z wzorów umowy. Zerkając co chwila na pismo Julii, starannie naniósł warunki Ratusza w dokument, a potem wydrukował go w dwóch kopiach na papierze z własnym znakiem wodnym. Taki papier czerpany na prywatne zlecenie był dość drogą ekstrawagancją ale raz, że robił wrażenie na klientach, a dwa, że skutecznie likwidował u nich pomysł sfałszowania już podpisanych dokumentów. Na wypadek gdyby Oskara oskarżano o fałszerstwo, swoją kopię umowy zawsze trzymał w prawniczym depozycie u Iv i Grega. Złożył swój podpis u dołu obu kopii dokumentu i schował je razem z kartkami od Julii, z powrotem do plastikowej koperty. Brudny kieliszek zostawił na biurku. Pomyślał, że zmyje go z naczyniami ze śniadania, jak wróci do domu. A gdyby nie miał weny, to zmyje go z naczyniami z jeszcze kolejnego śniadania. W końcu szczęśliwie od lat nikt nie przyczepiał się do tego, co i kiedy zmywa. I czy w ogóle. Na chwilę wszedł do łazienki. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze siląc się na zimny dystans. Z uwagi na kowbojskie, bawełniane śpioszki, nie było to takie proste. Ostatecznie zmarszczył się w grymasie typu "może być", sięgnął do wyplecionej z niklowanego drutu, wysmukłej szafki po wodę kolońską w sprayu i prysnął go sobie za uszami. Poczuł chłód na skórze, a w powietrzu uniósł się zapach ogórków, cytryny i piżma. Spodobało mu się, więc prysnął go jeszcze pod brodą. Potem szybko ubrał się w resztę ciuchów odwieszonych wcześniej do szafy. Wrócił do gabinetu i wysunął jedną z szuflad biurka. Wyjął ze środka podłużny, cyfrowy dyktafon wielkości małego, czarno - matowego pilota do wieży muzycznej. Warzył go chwilę w ręku, wreszcie schował do kieszeni płaszcza razem z rękawiczkami. W szufladzie leżały też okulary o masywnych oprawkach z podwieszonymi fotochromatycznymi szkłami bez dioptrii. Nie służyły korekcie wzroku. W oprawce zamontowano mikro obiektyw cyfrowej kamery. Zapisywany obraz był czarno - biały ale bardzo wyraźny. Włożył na nos okulary i wsunął do wewnętrznej kieszeni płaszcza prostokątne, płaskie pudełko z mini dyskiem w środku. Sygnał z kamery w formie kodowanego impulsu radiowego przesyłany był do zapisu właśnie na dysku. Nie było to może zbyt zdrowe, ale Oskar rzadko uruchamiał nagrywanie trzymając okulary na głowie. Za to zaletą tego sprzętu była możliwość natychmiastowego odtwarzania zapisu na powierzchni fotochromatycznych szkieł. Zabrał z biurka kopertę, zgasił światło w pokoju, a przechodząc przez salon zlitował się nad wciąż beczącymi kobzami i wyłączył odtwarzarkę compatów. W słabiutkim półmroku zaokiennego światła z ulicy, rybie papucie zostawione na łóżku wyglądały jak wyrzucone przez przypływ na brzeg plaży, rozdęte od słońca skrzydlice ze sklejonymi piaskiem płetwami. "Dziwne skojarzenie" - zdziwił się - "czyżbym już tak delirycznie tęsknił za latem?". Potrząsnął głową i wyszedł z mieszkania. Zbliżał się do stacji metra, kiedy poczuł drżenie komórki w kieszonce na piersi. Stanął z głową między bombkami, pod gałęziami starego platana i wydobył telefon spomiędzy połów płaszcza. - Tak? - spytał wtykając słuchawkę pod czapkę. - Cześć, tu Niki, możesz mówić? - usłyszał znajomy głos z echem jakby wielkiej sali. - O, wróciłaś z wakacji - ucieszył się - gdzie jesteś, na terminalu? - Nie wariacie, przypłynęłam wczoraj w południe, dzwonię z targów. - Jesteś w pracy? - I to urobiona po łokcie. Moja zmienniczka złamała obie nogi, za dwa dni święta, a przecież zaraz potem otwieramy targi sprzętu zimowego. - Racja, pamiętam. Czy ta połamana nic nie zrobiła? - E, nie jest aż tak źle. Muszę przypilnować budowy stoisk. Taka robota nadzorcy. Właśnie dopiero co weszłam na halę, a tu burdel, jak po wybuchu w domu towarowym. Słuchaj, mam prośbę. - No? - Czy ci twoi znajomi od "Art Guarding" mogliby mi okablować jedną z sal? Tylko na czas wystawy. - Jasne, że tak. No chyba, że będą mieli inne plany przedświąteczne. Co tam będziesz trzymać? - Wypożyczone futra. - Boisz się kradzieży? - Raczej fanatyków z Ruchu Zielonej Alternatywy. Nie chcę żeby jacyś pokręceni wydymańcy, kryjąc się hasłem ochrony przyrody, zniszczyli mi eksponaty. - No tak. Dobra, to zadzwoń do "Art Guarding", ale na telefon fundacji, nie do biura. Powiedz, że rozmawiałaś ze mną i myślę, że wszystko będzie O.K. - Dzięki. Aaa ... masz dziś może jakieś wybitne plany? - No czy ja wiem? Akurat idę do klienta, na wieczór jestem umówiony z wizytą u przyjaciół, a nockę pewnie prześpię. - Hm, nie odebrałbyś mnie z targów? Co prawda nie miałam jeszcze czasu wywołać zdjęć, ale mogłabym ci poopowiadać o wyspach Pacyfiku. No i spróbujemy likier bananowy ze sfermentowanego miąższu deptanego przez młode, zgrzane Jawajki. Mm? Wyczuł jak jej głos leciutko zawibrował. - Nooo, to bardzo ciekawa propozycja. Wiesz, że lubię taką egzotyczną kuchnię. O której miałbym być? - Tak koło dwudziestej drugiej. - O.K. Gdyby jednak wypadło mi coś nieprzewidzianego, to chwycę cię na komórkę. Zgoda? - Pasuje mi. To na razie. - Cześć. Wyszedł z peronu metra w samym centrum coraz bardziej zaśnieżonego miasta. Na tle nocnego nieba, sąsiadujący ze stacją kolejki, fantazyjnie oświetlony budynek Ratusza, wyglądał jak jakaś wielokątna, gotująca się do startu kosmiczna rakieta. Szaleni konstruktorzy zwieńczyli ją gotyckimi szpicami, wyrastającymi wprost z typowo romańskich umocnień ostatnich kondygnacji, jakby z zakończenia wieży, strzegącej bramy do średniowiecznego miasta. Architektoniczna aberracja do kwadratu. Przynajmniej tak mówiono, gdy parę lat temu po raz pierwszy pokazano publicznie zwycięski plan budowy nowego Ratusza. Opinia publiczna miasta trochę nad tym poszalała. Wszelcy domorośli i zawodowi krytycy sztuki oraz architekci - a zwłaszcza ci, co przegrali konkurs - pastwili się nad projektem okrutnie. Pozawiązywano nawet formalne grupy nacisków za i przeciw budowie. Ale ponieważ władze miasta regularnie płaciły wykonawcy, ten miał to wszystko w nosie i nowy Ratusz w rekordowym tempie wyrósł w środku miasta. A potem ludzie zajęli się innym bulwersującym tematem codzienności. Bodajże była to sprawa nieletnich ekshibicjonistów - gangu starszych gimnazjalistów z pewnej renomowanej prywatnej szkoły, którzy próbowali terroryzować żeńskie akademiki uniwersytetu, dopóki nie zdruzgotał ich konkurencyjny popis studentów z Afryki. O tej porze tylko jedno wejście do Ratusza było jeszcze otwarte. Oskar szybko minął znudzonych Strażników Miejskich, z rezygnacją poodbijał się ze trzy razy od bramki wykrywacza metali i wreszcie dotarł do wind w holu. Tym razem zafundował sobie przejażdżkę ekspresową gondolą podczepioną na zewnętrznej elewacji patio budynku. Zresztą tylko ta winda była jeszcze nie zablokowana przez Strażników. Siódme piętro było opustoszałe i ciche. Wyłączono już mikro głośniki z Gershwinem, a korytarz tonął w półmroku, bo zgaszono część oświetlenia. Drzwi do pokoju 714 był jasną plamą na tle ciemnej ściany. Oskar zatrzymał się na chwilę. W rozterce podrapał się po szczęce, ale potem uruchomił dyktafon schowany w kieszeni płaszcza. Poczuł w sobie dziwne napięcie, skręcanie w żołądku. Nerwowym odruchem przygryzł dolną wargę i zapukał w szklane wejście. - Pani Lermont, to ja, Oskar. Po drugiej stronie mleczno - matowej szyby, niby w Indyjskim teatrze cieni, zobaczył ruch postaci idącej w jego kierunku. Dziewczyna otworzyła mu drzwi i przysiągłby, że przez sekundę widział jak rozszerzyły się jej oczy. A może to tylko jej odruch rozpoznania postaci? Albo zdziwienie jego okularami? - O, cieszę się, że jest pan tak punktualnie. Proszę wejść. Wpuściła go do pokoju. Widział, że jest trochę zmęczona. Jakby bardziej bezbronna, jak senny, mały kot. Zrobiło mu się dziwnie ciepło. Dziewczyna była już wyraźnie gotowa do wyjścia z pracy, chyba czekała tylko na niego. Jej kożuszek wisiał przewieszony przez oparcie jednego z foteli przed biurkiem, a spod niego wystawał fragment skórzanego, brązowego plecaka. - Proszę, oto umowa - podał jej plastikową kopertę. Julia wyjęła ze środka dokumenty i przebiegła wzrokiem ich treść. - Zgodził się pan na wszystkie nasze warunki? - Nie za darmo. Odnalazła paragraf umowy z wpisanymi kosztami zlecenia. Przeczytała i brwi powędrowały jej w górę czoła z wrażenia. - No fakt. Ciekawe co na to burmistrz? - Podpisze bez mrugnięcia. To jak, kończymy tą biurokrację? Ruchem głowy wskazał w kierunku pomieszczeń burmistrza. - Aha, proszę chwilę zaczekać, wyszarpnę tylko podpis od szefa i możemy stąd iść. Niech pan siądzie. Machnięciem ręki z dokumentami wskazał mu wolny fotel i wyszła z pokoju. Został sam. Rozglądnął się niezdecydowanie, nie bardzo wiedząc, co z sobą zrobić. Podszedł do okna i spojrzał w dół na miasto. Zatłoczone ruchem ulice błyszczały od bieli śniegu, świateł aut i kolorowych reklam. Wrócił do biurka. Nie chciało mu się siadać, więc tylko oparł się o krawędź blatu. Spojrzał bezmyślnie na kożuszek Julii. Nagle z dziwnym uśmiechem obejrzał się na szklane drzwi. Nie widział za nimi ruchu i nie słyszał żadnych dźwięków z korytarza. Nachylił się szybko do jej ubrania i wsunął dłoń w kieszeń kożuszka. Wyczuł cienkie, skórkowe rękawiczki, a głębiej chyba chusteczkę. Chwycił ją i wyciągnął. Tak, to była złożona w kostkę, czysta, bawełniana chusteczka. Taka do wytarcia załzawionego oka, czy rozmazanego makijażu. Przytknął ją do nosa, najpierw ostrożnie, z ciekawością powąchał, a potem głęboko wciągnął powietrze przez materiał. Uderzył go aromat Kenzo Forest, tak aż po czubek głowy, ale potem wyczuł coś wielokroć delikatniejszego. Leciutką smużkę zagubionych feromonów. Zapach jej dłoni. Mięśnie na twarzy zaczęły mu tężeć i dziwnie zapiekło go pod oczami. Odsunął chusteczkę od nosa. Przepełniony gonitwą myśli ważył ją przez chwilę w ręku. "Co jest?" - zdziwił się sam sobą - "czy ja naprawdę popadam w fetyszyzm?". Raptem, jakby tknięty jakimś przeczucie błyskawicznie schował bawełniany rąbek na jego miejsce w kieszeni kożuszka. Zdążył się jeszcze wyprostować, gdy za matówką drzwi zamajaczyła ciemna postać i do pokoju wróciła Julia. - Załatwione - machnęła w powietrzu kartkami umowy - to pańska kopia. Podała mu dokumenty. Oskar zerknął, czy nic do nich ręcznie nie dopisano i sprawdził podpis burmistrza na końcu ostatniej strony. - W porządku - schował papiery do plastikowej koperty, a zwiniętą w rulon kopertę wsunął do wewnętrznej kieszeni płaszcza - jeśli chodzi o mnie, to możemy już wyjść z tego budynku. Dziewczyna kiwnęła głową i sięgnęła po kożuszek. Oskar niby odruchowo, delikatnie wyjął go z jej rąk, poczekał aż owinie sobie szyję zielonym szalikiem i wtedy pomógł jej wcelować w obszyte futerkiem rękawy. - Dziękuję. - Nie ma za co. Chodźmy. Wyszli oboje na korytarz, przeszli za jego róg i wsiedli do gondoli windy. Oskar wcisnął klawisz parteru, a kiedy kabina ruszył w dół oprał się o jej przezroczystą ścianę na przeciw Julii. Milczeli oboje. Nie uciekała przed jego wzrokiem. - Teraz do metra, czy na parking? - spytał. - Do metra, nie ma sensu ślizgać się wozem po ulicach w taki śnieg. - Racja. Pozwoli się pani odprowadzić na peron? Spytał tak odruchowo, że dopiero po sekundzie dotarło do niego, co powiedział. "Boże niech się zgodzi, a nie przestraszy." - zakołatało mu w głowie. - Noo, miło mi będzie. W jej głosie było ostrożne wahanie, ale jednak nie odmówiła. Uśmiechnął się z wdzięczności do losu i skinął głową, że niby to taka normalna rzecz, ot zwyczajne odprowadzenie. Wysiedli na parterze. Julia schowała swoje czarne włosy pod wyjętą z plecaka wełnianą, aztecką czapką z zielonym pomponem i wywiniętymi nausznikami, podpisała dyżurnemu Strażnikowi listę wyjścia i za chwilę szli już ośnieżoną ulicą do zejścia na stację metra. Oskar nie chciał, żeby ta krótka, wspólna droga minęła im w milczeniu. Poza tym, kiedy razem zjeżdżali windą Ratusza, stwierdził nagle, że tak jakoś lubi słyszeć jej głos. - Ten pułkownik, O'Really, czy nie jest dziwny, jak na Irlandczyka? - spytał o cokolwiek, byleby zacząć rozmowę i móc spojrzeć na jej profil. - Dlaczego? - Duży blondyn. Wyglądał na faceta biegającego raczej w rogatym hełmie niż z kuflem piwa i policyjną pałką. - Ach, o to chodzi. Zdaje się, że jego matka była Szwedką. Cha, cha, nieźle by mógł wyglądać w takim garnku na głowie. - Śmiejąc się odsłoniła jasne zęby. Jej usta przykuły całą jego uwagę. Ciemny karmin delikatnych, pełnych warg na tle bieli. "Jak smakują?" - pomyślał. Nawet nie bardzo zauważył, że przeszli już przez wszystkie bramki metra i ocknął się dopiero, kiedy z innymi ludźmi stanęli w grupce przed wejściem na błękitny peron. - Co jest? - rozglądnął się dookoła. - Straszny tłok. Chyba nie tylko ja rezygnuję ostatnio z auta. Peron był szczelnie wypełniony rozgadanym tłumem pasażerów, oczekujących na przyjazd najbliższych wagoników. Holograficzny zegar drżąco malowany zielonym laserem w powietrzu nad magnetycznym torem wskazywał, że nowa kolejka nadjedzie dopiero za siedem minut. - Hm, raczej nie ma sensu wpychać się tym ludziom na głowy - Oskar obejrzał się za siebie, na wciąż nadchodzących, nowych podróżnych - cofnijmy się póki jeszcze możemy. - Aha, lepiej spróbuję dostać się do następnej kolejki. Wycofali się korytarzem do przestronnego podziemnego holu, skąd rozbiegały się zejścia na dwa różne perony. - Czyli mamy teraz - spojrzał na zegarek - siedem plus dziesięć, to jest siedemnaście minut do odjazdu. Nieźle. Zapraszam na kawę. Wskazał na szafę automatu z napojami, ustawioną w niszy okaflowanej ściany. - A jest tam cappuccino? - Na pewno. Oskar zaczął gmerać w kieszeniach płaszcza w poszukiwaniu monet do automatu. Sprawdzając między rękawiczkami odruchowo wyłączył dyktafon. Obmacując się co raz bardziej nerwowo dotarł do kieszonek kamizelki, skąd wreszcie wyłowił dwa ostatnie krążki metalu tłoczonego w symbole koron i ryb. Wrzucił monety w otwór automatu i z listy oferowanych, gorących napojów wybrał dwa razy kawę cappucciono. Automat zabulgotał, zasyczał, a za przejrzystą klapką na jego górze pojawił się styropianowy kubek, do którego ściekał tłoczony skądś najpierw ciemny, parujący płyn, a potem biała pianka. Oskar podał dziewczynie pełen kubek i poczekał aż napełni się drugi dla niego. Uniósł go w geście toastu. - Smacznego. Julia delikatnie, żeby nie rozlać gorącego płynu stuknęła w jego kubek swoim, a potem upiła łyk kawy. - Dobra, dobrze słodzona. - Ale kofeiny w niej tyle, co w bananach. Nad górną wargą miała teraz ślad po białej piance. Tak bardzo chciałby zebrać go ustami. "Boże, co się ze mną dzieje? - pomyślał - "Przecież nie jestem jakimś napalonym nastolatkiem". Znów poczuł, jak tężeją mu mięśnie twarzy. Głupio mu było na myśl, że dziewczyna może coś zauważyć, ale nie bardzo mógł nad tym zapanować. Zresztą nawet nie chciał. Stali oparci plecami o ścianę przy automacie i popijając cappuccino co chwila zerkali na przechodzących przed nimi ludzi. - Podobał mi się pani charakter pisma - spróbował ją znów zagadnąć - na tych kartkach w teczce od burmistrza. - Skąd pan wie, że to mój? - Był ładny, taki kobiecy, a nie przypuszczam, żeby to prokurator robiła dla mnie notatki. - No tak. Dziękuję. Choć siostry nie były z niego szczególnie dumne. - Siostry? Kończyła pani szkołę zakonną? Taką z pingwinami? - I to strasznie snobistyczną, bo tą w stolicy. - Rodzice pewnie się nieźle wykosztowali. Ale chyba warto było? "Ciekawe, czy to prawda, co mówią o wychowanicach z zakonnych pensji?" - śliska myśl przepełzał mu przez głowę. - Nie narzekam, studia Public Relations przeszłam bez problemu. Sięgnęła języczkiem nad górną wargę i zebrała z niej piankę z kawy. Widok tego gestu prawie go obezwładnił, przeszył falą gorąca. Całym sobą zapragnął ją objąć, przytulić, poczuć jak najbliżej. Chyba zauważyła coś dziwnego w wyrazie jego twarzy, bo spytała: - Zdziwiony studiami? - Nie, nie - zareagował najszybciej jak mógł - tak sobie tylko myślę, czy, jeśli nie byłaby to bezczelność, czy moglibyśmy mówić sobie po imieniu, to znaczy przejść na "ty"? Takie smutno - oficjalne "pan, pani" strasznie postarza i tak głupio dystansuje. Poza tym podoba mi się imię Julia. Wystrzelił na końcu jak gówniarz. Dziewczyna na chwilę zerknęła w głąb swojej kawy, jakby szukając tam odpowiedzi, potem spojrzał na niego. - Myślę, że moglibyśmy. - Cieszę się. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Odsłonił w nim wszystkie zęby. - Oskar - teraz on stuknął w jej kubek swoim. - Julia. Błyskawicznie nachylił się do niej i delikatnie musnął ustami lewy policzek. Wchłonął jej zapach, aurę, dotyk jej skóry, ciepło, które od niej biło. Zanim zdążyła jakkolwiek zareagować stał już grzecznie wyprostowany z oficjalnym uśmiechem na twarzy. Widać, że była trochę zaskoczona, ale na pewno ani zła, ani obrażona. Spojrzał na zegarek. - Chodź, chyba czas już iść. Zaraz będziesz miała kolejkę. - No tak, spróbujmy tam wejść - zgodziła się. Zabrał od niej prawie pusty kubek i razem ze swoim wrzucił w dolny otwór automatu z napojami. Przedtem zmiażdżył styropian, jakoś nigdy nie był pewien, czy kubki z tego wewnętrznego śmietnika nie są ponownie używane przez następnych amatorów kawy. Podeszli do zejścia na peron i tym razem udało im się wejść z innymi na niebieskie płytki chodnika, którym go wyłożono. Trzymając się blisko ściany zdołali przejść między tłoczącymi się ludźmi prawie do połowy długości peronu. Zatrzymali się między reklamowymi gablotami. W jednej zachwalano ocieplane, elastyczne rajstopy, w drugiej różowe krople do nosa. - Jedziesz tą samą linią? - spytała. Podobało mu się jak mówiła do niego tak bezpośrednio, bez "pan". Wydawała się bliższa. - Nie tym razem. Czekają na mnie przy pomarańczowej trasie. - Szkoda. - Szkoda, ale taka praca. W końcu mam już nowe zlecenie do zrobienia. Wagoniki metra w kolorze rozwodnionego, szkolnego atramentu wjechały bezgłośnie na stację i zachęcająco rozsunęły przed ludźmi swoje błękitne, pleksiglasowe drzwi. O tej porze niewielu pasażerów tu wysiadało, więc zgromadzeni na peronie zaczęli szybko wtłaczać się do wnętrza kolejki. Julia odwróciła się do niego z wyciągniętą ręką. - To dobranoc. I dzięki za odprowadzenie. Miał ochotę znów musnąć ustami jej policzek lecz zwyczajnie bał się, że ją tym wkurzy. Więc tylko zamknął jej smukłą dłoń w uścisku. Była taka przyjemna w dotyku. Zastanawiał się jakby ją czuł na sobie. Chciałby ją tak czuć. Ale nie zdążył nawet pomyśleć o pocałowaniu jej palców, bo dziewczyna leciutko uwolniła się z objęcia jego ręki. Więc mógł się już tylko pożegnać. - Dobranoc Julio. Do szybkiego zobaczenia. Dziewczyna uśmiechnęła się i weszła do wagonika. Oskar patrząc za nią z przechyloną głową poczekał aż kolejka zniknie w mrokach swojego tunelu. Potem wrócił do holu metra, zszedł na pomarańczowy peron i wsiadł do pierwszej kolejki jadącej na przedmieścia. Iv i Greg mieszkali jeszcze dalej od centrum miasta niż Oskar. Przywilej prawników. Zdołali zadomowić się na stromym, pełnym drzew wzgórzu, objętym kwartałem ulic podobnych sobie domków z ogródkami. Zajmowali pół bliźniaka z niewielkim, zakrzaczonym trawnikiem na tyłach. Architektura domu była dość szczególna. Z dwiema spiczastymi wieżyczkami po obu stronach i z przyklejonymi po bokach garażami, z daleka wyglądał trochę jak pucułowaty, rogaty diabełek. Żeby było śmieszniej, ich sąsiadem przez ścianę był emerytowany kaznodzieja baptystów, specjalizujący się kiedyś w nawracaniu ulicznych gangów. Przynajmniej tak twierdził. Greg uważał, że facet równie dobrze mógł się zajmować handlem bronią albo pornografią. Był małym grubaskiem ze złamanym nosem i siwym kitkiem rzadkich włosów. Iv lubiła jego słabość do głośno słuchanych piosenek retro w stylu Abby, Bony M i Africa Simon. Najważniejsze, że staruszek nijak nie wtrącał się do ich życia. Był idealnym sąsiadem. Z jednej strony zwracał uwagę na to, kto kręci się po ich ulicy, z drugiej strony nie czepiał się dość ekscentrycznych imprez, które co jakiś czas wyprawiali Greg z żoną. Nie drażniło go nawet, kiedy latem Iv opalała się w ogródku w toplessie. Bo niby czemu miałoby go to drażnić? Oskar wdrapywał się samotnie ze stacji metra na wzgórze domków, pogrążone w milczeniu padającego śniegu i zimnych świateł ulicznych latarni. Lepkie płatki okleiły mu okulary, więc schował je do płaszcza. I tak nie poprawiały widzenia. Udało mu się po drodze zaliczyć tylko jednego "orła" na chodniku wyślizganym wcześniej do szklanego połysku przez jeżdżące na sankach i tyłkach dzieciaki. Wokół niego była tylko czerń nieba i biel śniegu. Nawet choinki rosnące w przeddomowych ogródkach udekorowano wyłącznie srebrnymi bombkami i mlecznymi żaróweczkami. Na dłuższą metę taka kolorystyka stawała się monotonna i męcząca. Czuł, jak usypiają wszystkie jego myśli, jakby zapadały się w watę. Ulica biegnąca ze wzgórza w dół do centrum była mało przejezdna. Przypominała raczej głęboko zaorane, śniegowe pole. Coś dobrego na wysoko zawieszone wozy półterenowe, ale nie na srebrne BMW Iv. Nic dziwnego, że - jak sama mówiła - przez zimę hoduje autko w garażu. Wreszcie lekko zasapany stanął przed znajomym domem i szczerząc się kretyńsko do obiektywu małej kamery, gapiącej się na niego pod dziwnym kątem znad bramy garażu, wcisnął przycisk od video - domofonu na obłażącej z zielonej farby, metalowej bramie. Szczerze mówiąc był już tak zgaszony wszechobecną ciszą, mrokiem i ciągłym skrzeniem się płatków śnieżnych, że gdyby miał iść jeszcze parę minut, to pewnie skończyłby siedząc bezmyślnie niczym mrożony kalafior w najbliższej zaspie i kiwając się w takt niesłyszanej mantry. - A, jesteś wreszcie - usłyszał głos Grega dobiegający niczym ze studni z małego głośniczka pod przyciskiem na bramie - wchodź, wchodź, bo zaraz całkiem się zbałwanisz. Zamek w bramie zabrzęczał jak opity miodem trzmiel, Oskar pchnął przed siebie powyginaną, żelazną gałkę i wszedł za porośnięte ośnieżonym żywopłotem ogrodzenie. Potem jeszcze trzy kroki na nierównym chodniczku, kilka stopni schodów wzwyż i w uchylonych drzwiach przywitał go pan domu. Barczysty facet o wiecznie spłowiałej, krótkiej fryzurze, ubrany w luźny dres i autentyczny, bordowy tużurek. - No dalej stary, bo wieje zimnem. Greg podał mu rękę i energicznie wciągnął za próg. - A dlaczego "zbałwanisz"? - A spójrz na siebie. Oskar popatrzył na płaszcz. Był cały oblepiony śniegiem. Jak bałwanek. Roześmiał się, otrząsnął i zatupał w miejscu nogami prawie jak tańczący Irlandczyk. Albo rażony prądem paralityk. W każdym razie większość śniegu spadło na podłogę. Greg zabrał mu płaszcz z czapką i odwiesił je na jednym z wypolerowanych, gontowych gwoździ wbitych rzędem w ścianę na wysokości głowy. Potem pchnął Oskara dalej, z przedsionka w głąb domu. - Chodź, zarezerwowałem ci miejsce przy kominku. Ich salon był takim miejscem, gdzie zawsze znikało jego napięcie, stres i czarne myśli. Jasne ściany malowane przez Iv w ślimaki, biedronki, ptaki, kwiaty i wszelkie inne dziwne zwierzaki, ogromne, poduchowate fotele, stary, wiszący zegar z wahadłem, trzy różnej wysokości, podłużne, "babcine" kredensy, rogowa kanapa, w której uwielbiał zapadać się jak rodzynek w drożdżowe ciasto, jajowaty, kawowy stolik, akurat tak duży, żeby oprócz filiżanek zmieścić na nim kieliszki, paterę z ciastem i planszę "Scrable", a przede wszystkim ogromny kominek o szklanych ścianach. Był jeszcze puchaty dywanik przed kominkiem, który świetnie łagodził kontakt z rzeczywistością rankiem po imprezach. Właśnie na dywaniku siedziała Iv - smukła, ciemna blondynka z kitkiem włosów spiętych do góry na tyle głowy. Poważnie przejęta tarmosiła coś w fałdach wielkiego, pasiastego ręcznika. Oskar stanął na chwilę w progu pokoju, rzucając za siebie z trudem ściągnięte buty. Coś spod ręcznika najwyraźniej chciało wyplątać się na zewnątrz. Iv chyba też próbowała to coś wyplatać ale ponad wszelką wątpliwość robiła to inaczej niż rzecz w ręczniku, bo mimo ich wspólnych wysiłków, jakoś nic nie wydostawało się na zewnątrz. Oskar zafascynowany widokiem walki z materią usiadł na dywanie opierając się plecami o jeden z foteli. - Cześć - spróbował zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. - Cześć, cześć. Czekaj zaraz kończę. - A co robisz? - Wycieram świnkę. - Iiiiiik! - rozległo się raptem spod ręcznika, a na świat wyjrzał tryumfalnie mały, różowy ryjek. Zaraz nad ryjkiem zaczynały się zwisające końcówki jeszcze różowszych uszek, przyczepionych po bokach głowy nie większej od męskiej pięści, potem za krótką szyjką wierciło się tłuściutkie ciałko, a na końcu sterczał dumnie w górę cieniutki, precelkowato zapętlony ogonek ze szczecinką. Świnka wspięła się raciczkami na uda klęczącej Iv próbując sięgnąć ryjkiem do jej twarzy. - Chrum - powiedziało zwierzątko do dziewczyny, ześlizgnęło się ze spodni, a potem szybko wydreptało z pokoju. - No i właśnie poznałeś Eryka - powiedziała Iv do Oskara obejmując go za szyję w przytuleniu na dzień dobry. Zajrzał w jej oczy. Nie miała zwężonych źrenic ani błyszczących tęczówek. Raczej nic dziś nie paliła. Zawsze pocieszał się tym, że nie musiała już zaczynać każdego dnia machem synt - jointa. - Boskie imię jak dla prosiaczka. Bardzo bojowe. I w ogóle to uroczy z niego chłopczyk. Cały jest taki różowy? - Aha - potwierdziła z dumą. - Napijesz się czegoś? - spytała wstając z przed kominka i odruchowo strzepując brązowe jenasy. - Koniecznie. Jeśli można, to kawy z duszą. - Może być whisky? - ochoczo konkretyzował Greg brzęcząc już butelkami we wnętrzu jednego z kredensów. - Jak najbardziej. - To ja zobaczę, czy może mamy jeszcze jakąś starą kawę w kuchni - powiedział Iv i znikła za drzwiami salonu. Oskar też podniósł się z dywanu i siadł z podwiniętymi nogami w rogu kanapy. Rozejrzał się po pokoju. - Gdzie macie choinkę? - Jeszcze kupa czasu żeby ją kupić. O jest - z jedną z butelek wyłowionych w kredensie, Greg rozsiadł się obok Oskara. - Stary, znasz się może na prosiakach? - spytał cicho, zerkając ukradkiem na wejście do pokoju. - Nie za bardzo. O ile wiem, to potrafią być mądre jak psy. Widziałem na Discovery fragment takiego programu o nich. Ale to wszystko. A co jest? - Wiesz, mam taką przerażającą wizję Eryka, jako półtonowego, włochatego knura. Wielka, włochata kiełbaska. - E, coś ty. Eryk, to raczej domowa miniaturka. W ogóle nie wyglądał na małego tucznika, raczej na jakąś hodowlaną aberrację Azjatów. Założę się, że to obok pudli, ulubione domowe zwierzątko amerykańskich pedałów. - Pffff, no trochę mnie uspokoiłeś. - Poza tym, jak mi się zdaje, Chińczycy twierdzą, że trzymanie w domu prosiaczków przynosi szczęście. - Ale Chińczycy mieszkają do góry nogami. - Ale głupi nie są. - Fakt. - Kawa! - gdzieś z głębi domu doleciał ich okrzyk Iv. Obaj wzdrygnęli się, jakby ktoś przyłapał ich na planowaniu zbrodni. - Idziemy! - odwrzasnął Oskar i razem z Gregiem ruszyli do kuchni. Na parterze bliźniaka ni to hol, ni to korytarz łączył salon, pokój do przyjęć tych najprywatniejszych klientów kancelarii "Cyber Rights", małą łazienkę dla gości, kuchnię i zakręcone schody na górne piętra domu. Kuchnia była niklowano - dębowo - kaflowym królestwem Grega, zapalonego kucharza. Iv jako wysmakowana dekoratorka wnętrz rządziła niepodzielnie wielką sypialnią i ogromną łazienką na piętrze. Oskara zawsze zastanawiało, kto u licha zajmował się resztą ich domu? Ale, czy to ważne? W każdym razie w tej chwili Iv ograniczyła się do rządzenia kubkiem kawy i półmiskiem cebulowych prażynek, wyniesionych z kuchennych zapasów. Widząc jak lawiruje między porzuconymi butami Oskara z plączącym się pod nogami prosiaczkiem, obaj faceci zgodnie przykleili się do ścian holu. Dopiero kiedy ich minęła zabrali z kuchni po swoim kubku i wrócili na kanapę w salonie. Eryk też próbował wejść na kanapę, ale jednoznacznie dano mu do zrozumienia, że to nie miejsce dla małych świnek. Siedząca na środku Iv najpierw podciągnęła sobie za długie rękawy wysłużonego swetra, a potem ostrożnie dolała do każdej kawy po porcji whisky i zamieszała je wspólną łyżeczką. - No to - zagaiła podnosząc w górę kubek - żeby nam ciepło było. Zamilkli na chwilę zezując z bliska na płyn w kubkach. - Uch, dobra ta dusza - Oskar mlasnął z zadowoleniem. - Ba, przyjrzyj się butelce. To jeszcze z przemytu od twojej babci. Greg pstryknął paznokciem w ciemne szkło z nalepką "100 Piepers. Limited Platinum Edition" i wyłowił z półmiska całą garść prażynek. - Rzeczywiście. Widzę, że macie niewąski szacuneczek do tego bimbru. - To dlatego, że w mieście raczej trudno kupić pięćdziesięcioletnią whisky. No masz Eryku - Iv podsunęła na dłoni kilka prażynek pod ryjek prosiaczka, a ten natychmiast je pochłonął radośnie pociamkując. - Urocze. Jak tam sprawy przed świątecznymi feriami? - Nieźle - Greg próbował mówić z pełnymi ustami i nawet mu to wychodziło - sędziowie też chcą mieć święta, więc od jutra mamy wolne aż do Nowego Roku. - A skończyliście z tymi biedakami od podróbki "Look As Art"? - I to tanim kosztem, biorąc pod uwagę kogo podrabiali. Żonka miała genialną mowę końcową. - To na czym stanęło? - Wiesz - Iv znów podsunęła prażynki Erykowi - sądowy nakaz zmiany loga i nazwy firmy plus przepadek gotowych płyt DVD. Ale nie zapłacili ani franka odszkodowania, tylko koszty sądowe. No i nasze wynagrodzenia. Co, jeśli podliczyć ile sprzedali tych swoich podróbek, nawet po piracko niskich cenach, i tak ustawia chłopaków na parę lat. - A nam znów urósł kapitał zakładowy - wtrącił się Greg. - Pilnujesz tych lokali? - Spokojnie. Jak tylko pojawi się jakiś sensowny pustostan na knajpę do wykupu od miasta, będziemy o tym wiedzieć pierwsi, zanim jeszcze burmistrz podpisze zgodę na przetarg. Ale to i tak nie szybciej niż na wiosnę. - A wtedy - Iv wytarła w spodnie dłoń z resztek prażynek i podniosła do góry butelkę whisky w geście olimpijczyka z pochodnią - witajcie w "Casparis". - Amen - skwitował Oskar. - To dobre marzenie, więc na pewno się spełni. Kiedyś. - Tak a'props marzeń, to coś mi Greg wspominał, że dzwoniłeś dziś do niego w jakimś dziwnym rozmarzeniu. - Nazywa się Julia Lermont. - Kto? - Rozmarzenie. - Ale kim jest? - No właśnie, Greg, zdążyłeś już pogadać z jakimś niegłupim hackerem? - Aha, chwyciłem Saszę na IRC'u. Nota bene, wnioskując z jego pytań, niedługo znów będzie naszym klientem. - Czego chciał? - zaciekawiła się Iv. - Interesowało go prawo własności danych publikowanych na stronach sieciowych urzędów statystycznych. To sprawa na po Świętach. Natomiast jeśli chodzi o twoje potrzeby, Sasza twierdził, że wejście w system Ratusza nie stanowi żadnego problemu. Trzeba tylko poczekać do pierwszej w nocy. Wtedy programy administracyjne robią tam porządki w bazach danych i nawet przeciętny lamer, udając aplikację autoaktualizacji, zdoła pogrzebać na dyskach w archiwum. Rano będziesz miał całe jej dossier. - Jak rano? - No, tak jak wstaje Sasza. Raczej po jedenastej. Oskar, kim ona jest? - To asystentka burmistrza. Kontakt w nowej sprawie... - przerwał łykając kawę. - No i? - No i ja..., to znaczy ona... Zawahał się. Właściwie co mógł powiedzieć? Pochylił głowę, a przed oczami przebiegały mu obrazy Julii - jak się rusza, jakie ma gesty, jak rozchyla usta gdy mówi, jak czuł dotyk jej dłoni, jej zapach. - Jakbym ..., jakbym spotkał kogoś ze snu - powiedział cicho. - Znaczy niewyspaną? - Greg chciał coś jeszcze dodać ale napotkał jednoznaczny wzrok żony. - Przepraszam. - Mów dalej - Iv pociągnęła go za rękaw koszuli. - Wiecie, czasem tak bardzo o kimś marzę. Nie znam jej, nie wiem kto to. Chciałbym po prostu, żeby wreszcie była ze mną, żebym już nie był sam. Nie do końca wiem jak wygląda, co robi, jak żyje. To takie cichutkie marzenie, któremu aż boję się przyglądać. Najbardziej nieśmiały sen. I nagle ją spotykam. To wszystko. - No... i... ale..., jak to wszystko? - Iv aż podskoczyła na poduszkach kanapy. - No bo co więcej? Na razie wiem tylko, że ona istnieje. Chyba. Ma imię i nazwisko, pracuje w Ratuszu i uczyła się u zakonnic. - O, myślisz, że może być dobra w te rzeczy? - Nie wiem Iv, ale miałbym parę pomysłów jak to sprawdzić. Właściwie to całe mnóstwo pomysłów. Póki co jestem z nią na "ty". - Szybko, jak na znajomość od popołudnia. - Zależy mi. Chciałbym o niej tyle wiedzieć. Oskar objął się samemu za ramiona. - Jaka jest? - Twojego wzrostu. Szczupła. Ma czarne włosy do ramion, trochę skręcone. Używa Kenzo Forest. Umie robić makijaż, bo praktycznie go nie widać. Ma takie miodowe oczka i smukłe dłonie bez biżuterii. Tatuaży nie zauważyłem. Na razie. Ojej, no mógłbym o niej mówić w kółko. - Nieźle cię wzięło stary - Greg klepnął go w ramię. - Nie martw się, jutro będziesz o niej wiedział więcej i jak zechcesz, to nawet specjalnie zrobimy jakąś imprezkę, na którą będziesz mógł ją sobie zaprosić. - Dzięki. - No dobra, a tak z innej beczki, co to za nowa sprawa, o której mówiłeś przez telefon? Uch, Eryk, nie bądź świnką! - Iv skarciła nagle prosiaczka. Biedne zwierzątko, znudzone brakiem dokarmiania, leżało sobie cicho na różowym boczku pod stołem, aż tu raptem, całkiem spontanicznie, wypuściło w przestrzeń siarkowodorowy kondensat gazowy przy wtórze donośnego dźwięku "prrryyyk". - Rany, ale moc - Oskar zamachał przed twarzą rękoma. - Dobrze, że to tylko miniaturka. - Pfu, aż dziw, że mu się od tego ogonek nie prostuje - zmarszczył się Greg. - Cebulowe chrupki to chyba nie najlepsza dieta dla świnek. Lepiej poszukam jutro w sklepie zoologicznym jakieś książki o ich hodowli. - Nie dostarczyli wam tego zwierzaka z instrukcją obsługi? Spore niedopatrzenie. - Najważniejsza instrukcja to kochać zwierzątko - stwierdziła kategorycznie Iv drapiąc prosiaczka po brzuszku. Eryk z bezczelną lubością wypiął się do niej swoim różowym spodem i rozkosznie przy tym pochrumkiwał, prawie jak kocur. - Ech, dostać się w twoje ręce - westchnął Oskar. - A właśnie, jeśli można, to zostawię wam do przechowania w prawniczym depozycie zlecenie z Ratusza. Przypomnijcie mi tylko, żebym wyjął je z płaszcza przed wyjściem. - Mamy je sprawdzić? - Nie warto. To rozszerzony standard sklecony według waszego wzoru. Mieli kilka ekstra wymagań, za które po prostu ekstra zapłacą. To wszystko. - Zlecenie jest od samego burmistrza? - zaciekawił się Greg. - Tak i nie. Na spotkaniu był szef policji, ta lesbijka Mohabet i jakiś smagły europejski południowiec z kasą, koleś od sponsorów kampanii wyborczej burmistrza. - Gliniarz, prokurator i sponsor? Trochę dziwne towarzystwo. - No. I dlatego zły jestem, że nie nagrałem rozmów na dyktafon. Za to oni skręcili wszystko kamerą na DVD. - O, znaczy się, coś śmierdzi? - Chyba tak. Chodzi o te dzieciaki, które zniknęły, porwano, zabito, czy cokolwiek. No wiecie. - Aha. I co, też masz je odzyskać? - Właśnie nie. Mam "tylko" powiedzieć co się stało. - Jak to? - zdziwiła się Iv. - Nie chcą, żebyś je znalazł? - Ano nie. Mam im wyłącznie wyjaśnić, o co chodzi. - To bez sensu - Greg zabulgotał w kubek. - Coś tu nie gra. Na co im taka wiedza? - Nie wiem. Może na rękę im te zniknięcia? Może chcą tylko odzyskać kontrolę nad sytuacją w mieście, nad tłumem wyborców? Do tego nie trzeba mieć dzieciaków, wystarczy wiedzieć, co się z nimi stało. - Obrzydliwe - wzdrygnęła się Iv. - Mówisz jak polityk. - Próbuję zrozumieć ich myślenie. - Masz już jakiś pomysł? Coś do zaczepienia się? - Nie. Na razie zdążyłem tylko przejrzeć materiały, jakie mi dali. Nawet nie jestem pewien, czy to aby wszystkie informacje o śledztwach. Muszę się z tym przespać. - A może rzucisz kamienie? - zaoferował Greg. Oskar uśmiechnął się nad swoim kubkiem kawy. - Wiesz, w tej sytuacji, to pomysł równie dobry, jak każdy inny. Na pewno lepszy od wróżenia z fusów. - No to ja idę po te kamyki. - No to idź. Za chwilę Greg wrócił do salonu niosąc czarny, skórzany woreczek, ponoć z byczej moszny, tak na oko pamiętający jeszcze czasy jego pradziadka, zresztą całkiem znanego podróżnika i trochę zwariowanego poszukiwacza przygód. Pradziad lubował się w wynajdowaniu przeróżnych starożytności, był pasjonatem dziwactw. Jednym z jego łupów była zawartość woreczka. Prawdziwe, druidzkie kamienie runiczne. Pradziadek wydał nawet bardzo szczegółowy opis ich użycia, czego reprinty pod koniec zeszłego wieku, w okresie szalonego schyłku tysiąclecia i mody na wszelkie akcesoria New Age, dały rodzinie całkiem niezły dochód. Greg usiadł teraz z drugiej strony kanapy, Oskar przesunął się na jej środek i zbliżył do woreczka złożone dłonie, jakby chciał w nie złapać wysypywane z torebki cukierki. I prawie tak było. Greg rozluźnił rzemień opasujący woreczek, a potem wytrząsł ze środka kilka małych niczym landrynki, płaskich, elipsowatych kamyków na ręce przyjaciela. Kamyki były podobnej wielkości, każdy w innym odcieniu i z innymi runami wyrytymi po swoich obu stronach. Kiedyś runy były jeszcze dodatkowo wyklejone skórką łosia, ale z biegiem stuleci naturalne kleidło straciło swoje właściwości i skórki poodpadały. Zresztą nie wpływało to w żaden sposób na przebieg i dokładność wróżby. Najważniejsze były tu zdolności interpretacyjne wróżbity, a Greg poświęcił wiele czasu na dokładne wgryzenie się w zawiłości opisów pradziadka. I był w tym naprawdę niezły. Oskar na chwilę zamknął kamienie w dłoniach. Spróbował skupić się na zleconej sprawie. Myślał o dzieciakach, o opisach z miejsc zniknięć, o domysłach śledczych i układanych listach podejrzeń. Julia. Czując, że traci koncentrację, w ostatniej chwili rzucił kamienie na stół. - Hm, dziwny układ - powiedział ostrożnie Greg przyglądając się ułożeniu kamieni i runom. - Co myślisz? Sam Oskar żeby nie wiadomo co, zawsze widział przed sobą wyłącznie rozrzucone kamyki. - Smutek. Ale to może od rodzin dzieciaków. I to chyba wielu dzieciaków. To tu - Greg wskazał na trzy kamyki obok siebie - oznacza "dużą grupę małych ludzi". - Więc będzie kolejny raz. Może chociaż zostanie więcej śladów. - Żeby przewidywać taki kolejny raz, wcale nie trzeba być wróżbitą - zżymał się Greg. - Cholera, nic więcej się nie składa. Przykro mi. - Nie szkodzi. Może sam nie doceniasz tego co powiedziałeś? Nie myślałeś chyba, że oświadczysz mi "sprawca to Trumniarz"? - O Jezu, nawet tak nie żartuj - wzdrygnęła się Iv. - Spokojnie. Trumniarz jest na pewno socjopatycznym ale i zawodowym kontraktowcem. Nie będzie sobie ot tak, biegać jak zwykły psychopata z nożem po ochronkach dla dzieciaków. Hm, a może o to chodzi? - O co? - "Duża grupa małych ludzi", grupa dzieciaków. Może najpierw warto spojrzeć na całą sprawę statystycznie, a nie jednostkowo? - A jeżeli to jednak Trumniarz? - nie dawała za wygraną Iv. - Iv, obiecuję ci, gdy tylko zacznę podejrzewać, że to on, natychmiast rezygnuję ze sprawy. Jemu nie podskoczę. Sam wolałbym mu coś zlecić, niż być jego zleceniem. I to prywatnym. - No dobrze. Oskar z uspokajającym uśmiechem kiwnął w jej kierunku głową i odruchowo spojrzał na zegarek. - Oj, oj, słuchajcie, dzięki za gościnę ale będę się już zbierał. - Nie zostaniesz na noc? - Nie tym razem. Mam jeszcze spotkanie. - A zdjęcie Eryka? - przypomniała sobie Iv. - O cholera, nie wziąłem aparatu. Pierdoła bosa. Przepraszam. - Eee. No trudno. To następnym razem. - Obiecuję. - Wypuszczę cię - Grag zebrał kamyki do worka, wstał z kanapy, zebrał kubki po kawie i wyszedł z salonu. - Chcesz taksówkę? - spytała Iv. - Żadna tu nie podjedzie w taki śnieg. Poobijam się metrem. Trzymaj się - uścisnął dziewczynę. - Cześć prosiaku - wydobywając z świnki radosne kwiki pogmerał jej chwilkę za uszkami. Potem zdecydowanie wstał i ruszył w ślad za Gregiem. Zaraz za drzwiami salonu zebrał z podłogi swoje rozrzucone buty. Nałożył je podskakując to na jednej, to na drugiej nodze w stronę wyjścia z domu. Greg czekał przy gwoździach w przedsionku. Podał mu płaszcz. - Miałem ci przypomnieć o zleceniu. - A tak, trzymaj - wręczył mu wyjętą z wewnętrznej kieszeni okrycia plastikową kopertę. - Ładna okładka. - To od niej. - Hm? - Od Julii. No, dobrej nocy, stary. - Uważaj na siebie. Uścisnęli sobie dłonie i Oskar wyszedł w noc. Idąc w dół wzgórza, do stacji metra, żałował że jest w płaszczu, a nie w krótkiej, puchowej kurtce i dżinsach. Siadłby zwyczajnie na tyłku i natychmiast znalazł się na dole. Nikt by tego nie widział, ulica była pusta. No chyba, że zza żaluzji obserwował go sąsiad baptysta. Nie chciało mu się odwracać, żeby to sprawdzać. Skupiał się na drobieniu małymi kroczkami po marznącym śniegu, zupełnie jakby niósł ze sobą pełny pęcherz i to nie rybi. Śnieg ciągle padał, ale nie były to już ciężkie, lepkie płatki, tylko wsypujące się za kołnierz lodowe drobinki. Pewnie niedługo zmieni się w grad. Zanim Oskar dotarł do zejścia na podziemny peron odkrył, że woli być jednak oblepiany niż zamrażany. Pomarańczowe wagoniki, którymi jechał w stronę przesiadkowej stacji były prawie puste. Trzeba było mieć niezłą aberrację, żeby o tej porze, w taką beznadziejną pogodę, na niecałe dwa dni przed Świętami pętać się samemu po mieście. Początkowo razem z nim jechała tylko objuczona bagażem grupka kolędników, najwyraźniej z jakiejś ostatniej próby jasełkowego chóru. Z wielkich, niedomkniętych toreb wystawały im fragmenty kostiumów i scenografii jasełek. Widać było skręcane części pasterskich kijów, długie zdobne szaty, sztuczne brody pełne loków, zakurzone anielskie skrzydła i chyba nawet dmuchane owce. Dopiero bliżej centrum przyłączyło się do nich kilku nowych pasażerów. Ale Oskar akurat wysiadał, więc nie zdążył zabawić się w zgadywanie ich hobby, czy profesji. Zmienił peron na zieloną linię i kolejką w kolorze rozciętego owocu kiwi, równie pustawą jak poprzednia, dojechał do samych terenów targowych. Obszar targów otoczony był wysokim płotem, zza którym wznosiły się w ciemne niebo masywne, białe budynki hal wystawowych z wykwitami zaśnieżonych, szklanych kopuł na dachach. Oskar podszedł do głównego wejścia, jedynego czynnego o tej porze. Strażnicy obszukali go podejrzliwie skanerami, sprawdzili w swoich komputerowych rejestrach czy osoba, o której mówi rzeczywiście jest w tej chwili na terenie targów i niechętnie wpuścili go za bramę. Ruszył dalej w kierunku najbliższej hali, przy której kręcili się jacyś ludzie. Jakoś "inteligentnie" nie spytał Niki w której części targów ma jej wyglądać. A mógł sobie jej szukać nawet z godzinę. Oprócz obiektów wystawowych funkcjonowały tu biura, poczta, bank, magazyny, wewnętrzne studio telewizyjno - radiowe, mały szpital, własna elektrownia, i jeszcze restauracje z hotelami - na szczęście nieczynne poza dniami targów. Zbliżał się do tej hali trochę niepewnie, nad jej wejściem nie było jeszcze żadnego transparentu. Dopiero widok przemysłowych sztaplarek, wwożących do środka wypucowane ratraki, uspokoił go. Targi sprzętu zimowego będą na pewno tu. A więc i Niki. Znalazł ją na galerii hali. Właściwie, to ona go znalazła. W niesamowitym rozgardiaszu, hałasie maszyn i okrzyków zmieszanym z puszczaną przez głośniki, nie wiadomo po co, skoczną muzyką, rozglądał się między stoiskami. Pracownicy różnych firm powoli wypełniali je wyrobami swoich pracodawców. Były tam przezroczyste deski narciarskie, sportowe skutery śnieżne, puchowe buty, gogle z masy anty UV, chemicznie ogrzewane kombinezony, tradycyjne sanie z uprzężą dla psów, pneumatyczne, antylawinowe kamizelki z GPS'em i wszystko inne, cokolwiek tylko może się kojarzyć ze śnieżną zimą. Ktoś nagle zawołał go po imieniu, spojrzał w górę i zobaczył jej ciemno rudą grzywkę krótkich włosów w otoczeniu trzech barczystych facetów, tak zgrzanych, że mimo szeroko otwartego wejścia na halę, mieli na sobie tylko robocze ogrodniczki z szerokimi, monterskimi pasami, obwieszonymi narzędziami niczym choinki świątecznymi bombkami. Niki stała między nimi w rozpiętej, sięgającej kostek szarej baranicy po ojcu, spod której wystawał czarny kostium i wściekle wyglansowane, spiczaste, czarne kozaczki na obcasie. Pamiętał, że były do nich przyczepione oksydowane ostrogi. W jednej ręce trzymała otwarty, żółty segregator, w który co chwila zerkając, wymachiwała drugą ręką w powietrzu, pokazując jakieś miejsca na galerii. Faceci bez koszulek patrzyli na nią jak urzeczeni i potulnie kiwali głowami, sprawdzając coś na przybrudzonych, zmiętych kartkach, ginących w ich wielkich dłoniach. Wyglądało to dość delirycznie, biorąc pod uwagę, że Niki mogła spokojnie przejść na palcach najniższemu z nich pod pachą i nawet nie załaskotałaby go upiętym w górę kokiem, gdyby taki miała. Zamachała do niego, a potem gestem dłoni ozdobionej orientalnymi, srebrnymi obrączkami i cienkimi, drucianymi bransoletami wskazała mu jakiś kierunek w hali. Spojrzał tam i zobaczył schody na galerię. Chciał dać jej znać, że zrozumiał o co chodzi, ale dostrzegł tylko oddalające się plecy robotników, którzy otaczali między sobą kogoś niewielkiego. "Zupełnie, jak ochroniarze" - pomyślał. Westchnął i poszedł dołem w tą samą stronę. Niki stała już na szczycie schodów i po kiwających głowach jej świty wyglądało, jakby brała od nich ostatnie potwierdzenia swoich poleceń. Oskar oparty o poręcz przyglądał się temu z fascynacją. To było niesamowite, obserwować, jak taka mała istotka trzyma z wdziękiem, na krótkim postronku stado dyszących samców. W końcu dziewczyna zdecydowanie zamknęła segregator i zgrabnie zbiegła w dół. - Witam, witam - pocałowała go w policzek. Uśmiechnął się. - Cześć Włóczykiju - objął jej drobną postać w pasie i pochylając głowę musnął ustami szyję koło ucha. Zapachniało konwaliami. Lubił jej zapach. - Jak tam twoje futerka? Dogadałaś się z "Art Guarding"? - Mhm, dzięki za kontakt i możliwość powołania się na ciebie, bo bez tego nic by nie wyszło. A tak, ktoś od nich zjawi się tu rańcem. Fajno, że mogłeś przyjechać. W jej szaro - niebieskich oczach błyskały chochlikowe iskierki. Jakoś nie miał ochoty zabierać z niej rąk, a ona się nie wyrywała. - Przekonująco zapraszałaś. Gdzie mogę poczekać aż skończysz? - Już skończyłam. Poczekaj tu chwilkę, nie zgub mi się, zabiorę tylko swoją torbę i mykamy do mnie. - Aha, tylko paluszki mnie swędzą. - Co? - Nos bym przypudrował. - Oskar?! - No rzesz, siusiu mi się chce! - A, tak i mów. To chodź ze mną. - Nie można by osobno? - spytał z niewinną miną. - Nie bój nic, będzie osobno. Poprowadziła go za sobą na środek hali, gdzie w sięgającym sufitu, ogromnym, betonowym walcu, umieszczono towarowe windy na galerię, podręczne składziki, małe pokoje biurowe i toalety. Z prawdziwą ulgą wparował do ich męskiej części. Urzekła go użyteczna prostota tego miejsca - chirurgiczno zimne jarzeniówki, białe kafle, porcelanowe pisuary, muszle i zlewy, papierowe ręczniki. Żadnej mrugającej elektroniki. Niki zabrała swoje rzeczy z jednego z zamkniętych biur i też znikła za drzwiami sanitariatu. Nie wychodziła na tyle długo, że zaczął się zastanawiać, czy tam nie zasnęła. Wreszcie pojawiła się w drzwiach z wypchaną torbą a'la listonosz na ramieniu i baranicą trzymaną za kołnierz pod samą szyją, gdzie brakowało guzika. Wzięła Oskara za rękę i szybkim krokiem pociągnęła do wyjścia z targów. Na bramie dziewczyna potwierdziła swoje wyjście z terenów wystawowych pakując identyfikator komisarza targów w czytnik komputera strażników, a Oskar znów musiał dać im się przeszukać. Zupełnie, jakby mógł stąd wynieść schowany pod płaszczem, składany tobogan. Zaraz po przejściu za płot, skręcili w boczną, senną uliczkę, a Niki mocno chwyciła go pod ramię. - Co jest? Aż tak padasz ze zmęczenia? Oskar drugą ręką podniósł sobie kołnierz, bo nocny wiatr zaczął nieprzyjemnie zacinać gradowym pyłem. Założył nawet okulary, żeby ciągle nie mrużyć oczu przed lodowymi igiełkami. - E tam. To nie zmęczenie, a obcasy. Świetnie się rozjeżdżają na takim zamarzniętym, chodnikowym śniegu. Dobrze, że mieszkam tylko cztery przecznice stąd, bo inaczej pewnie doczołgiwałabym się do targów na kolanach. Zresztą niewiele dziś brakowało. - Ba, to dlaczego tak się ubrałaś do prawie fizycznej roboty? Albo nie wzięłaś butów na zmianę? - Żeby zrobić wrażenie na tych wielkich facetach. Widziałeś, jak mnie słuchali? Żaden nawet nie śmiał pomyśleć o mnie "córuś". To nieskomplikowane typy o mentalności kierowców Tira, jeśli chcę mieć u nich szacuneczek, nie mogą na mnie patrzeć, jak na kelnerkę z przydrożnego baru. Poza tym akurat rozkleiły mi się drugie buty i zostałam tylko z włochatymi, różowymi kapciami na "po nartach". Wyobrażasz sobie, jakbym w nich wyglądała przy moim kostiumie? - Pysznie. Weszli między stare, kilku klatkowe dziesięciopiętrowce - bloki zbudowane przed końcem wieku z wielkich, betonowych płyt. Przeciskając się wśród ciasno przy sobie poustawianych samochodów, przechodzili na skróty ścieżkami wydeptanymi przez mieszkańców w poprzek pełnych zasp parkingów. Te bezdrzewne, podłużne place z rzadkimi, smętnymi latarniami były jednocześnie i podwórkami i jedyną przestrzenią między tkwiącymi naprzeciw siebie oknami domów. Wspaniała architektura dla rozwoju aberracji podglądactwa. Idąc prawie jak na azymut, kierowali się do trzy klatkowego domu w granatowo - szarym sidingu, gdzie mieszkała Niki. Już na miejscu, schowani przed coraz silniejszym gradem w aluminiowo - szklanym wiatrołapie, przez blisko minutę, chichocząc do łez z bezsensu sytuacji, szukali razem na dnie torby klucza od bramy z video - domofonem. Kiedy wreszcie znaleźli jajkowaty breloczek z przyczepionym krótkim, magnetycznym prętem mieli ze śmiechu kłopot z trafieniem w dziurkę zamka. Uspokoili się dopiero w windzie. - Powinnaś w końcu zmienić okolicę zamieszkania - powiedział Oskar trąc palcami oczy. - Nie stać mnie. To co zarobię, wolę wydać na podróże. Zresztą na moim ósmym piętrze nie jest jeszcze tak źle. - No fakt, hałas ulic prawie tam nie dochodzi, a nawet bez odblaskowych szyb, niewielu mogło ci zaglądnąć do kuchni. Wysiadaj. Nogą przytrzymał dla niej rozsuwane, plastikowe drzwi kabiny, bo pamiętał, że ze starości lubiły się czasem wcześniej zamknąć. Niki podeszła do jednego z czworga mieszkań na piętrze i wystukała kod cyfrowego zamka, ukrytego w topornej, stalowej skrzynce, wystającej wprost ze ściany przy drewnopodobnych drzwiach. Kiedy zamek zabuczał potwierdzając odblokowanie swoich rygli, pociągnęła za nieruchomą klamkę i kiwnięciem głowy zaprosiła Oskara do środka. Mieszkanie Niki nie było duże, miało może z 48 metrów. Dwa pokoje wypełnione pamiątkami z podróży po krajach Azji, wyłożona lustrami łazienka z bezcennym, okrągłym oknem i urządzona w matowym metalu, maksymalnie skomputeryzowana kuchnia. Oskar zostawił płaszcz na wieszaku obok baranicy dziewczyny. Z ulgą zdjął buty i rozsiadł się w fotelu dużego pokoju, spokojnie czekając aż Niki przebierze się w sypialni. - Pstryknij pilotem w wieżę - doleciało go z korytarza - mam tam compact ze składakiem muzyki filmowej. Spodoba ci się. Odruchowo przesunął okulary na głowę i rozejrzał się po wnętrzu w stylu chatki Japończyka z meblami wykończonymi bambusem i arkuszami białego plastiku, udającymi ryżowy papier, ale nigdzie na wierzchu nie mógł dostrzec znajomego kształtu srebrnego prostokąta z gumowymi przyciskami. Ruszył się nawet z fotela, żeby zajrzeć pod poduszki kanapy, lecz odkrył tam tylko dwie zrolowane skarpetki nie od pary. Jedną w koniczynki, drugą szarą. - A gdzie masz tego pilota?! - wrzasnął w kierunku ściśniętych, harmonijkowych drzwi. - Sorry, - Niki pojawiła się w pokoju potrząsając w ręku zgubą - leżał w kuchni. Zmieniła czarny kostium na czarne dżinsy i koszulę z grubej, włochatej wełny w szaro - niebieską kratkę. Wyglądała w niej jak córka Kanadyjskiego drwala. - Eee - wyjęczał z dezaprobatą Oskar na jej widok. - Co jest, nie pasuje? - spytała zadziornie i uruchomiła pilotem odtwarzanie płyty. Przestrzeń pomieszczenia wypełniła się ekstatycznymi jękami młodej kobiety. W tle coraz szybciej zawodził kwartet smyczkowy, a na werblach rozpędzał się jakiś perkusista. Znał tą płytę, "Passion moments" z wyborem podkładów dźwiękowych scen erotycznych, najlepszych kinowych filmów ostatnich pięciu lat. - Pasuje, jednak wolałem kostium. - Niewygodny do kanapy. - Za to nie pomyślałbym o tobie "córuś". - A myślisz tak teraz? - Nie - uśmiechnął się. - Do licha, wyłącz dolby sourrand, lubię tą płytę ale zaczynam się rozpraszać. Niki piknęła pilotem i dźwięk z podwieszonych pod sufitem kolumn stał się płaski jak tło na rysunku przedszkolaka. - No, teraz łatwiej się skupić. A wracając do "córuś", to zwyczajnie byłem pod takim samym wrażeniem ciebie w kostiumie, jak kolesie z targów. I podobało mi się to. - Ty też? - A co? Jestem facetem i gdzieś w głębi mnie na pewno drzemie tirowiec. Różnica polega na tym, że taka kobieta jak ty ich onieśmiela, a u mnie wytwarza bardzo ciekawe pomysły. Skrzywił się w półuśmiechu unosząc do góry jedną z brwi. - Dziękuję - pogłaskała go po policzku. Delikatnie chwycił ją za palce i pocałował wnętrze dłoni. Poczuła ciepły oddech. Nie spieszyła się z cofnięciem ręki sprzed jego ust. - Mm, to jak, spróbujemy tego likieru? - spytała. - Ze sfermentowanych bananów deptanych przez młode Jawajki? Jasne. Trzeba opić twój powrót i spotkanie. - A może jesteś głodny? Mogłabym wykonać jakieś tosty. Mam jeszcze czarne oliwki. - Dzięki, nie o tej porze. Potem będę mieć dziwne sny. Poza tym dbam o linię. Poklepał się w płaski brzuch. - Dobra, to wyciągnę tylko szkło. Z ażurowego kredensu wyjęła na niski, okrągły stół malutkie, kroplowate w kształcie kieliszki i prostą butelkę z gęstawą, mętno - żółtą zawartością. Oskar przeniósł się na twardą japońską kanapę z wklęsłymi wałkami zamiast poduszek, a potem ostrożnie rozlał płyn do kieliszków i przyjrzał mu się pod światło. - Wygląda jak tani bimber. Czy te Jawajki myły czasem nogi? - Jasne, ale chyba szybko się pociły. - Skąd wiesz? - Wszyscy się tam pociliśmy. Niektórym facetom było z tym nawet, hm, do twarzy. - Żartujesz? Przystawił sobie do nosa szyjkę butelki i powąchał unoszący się aromat alkoholu. Na pewno był tam miąższ bananów. - No wiesz, warunkiem było, że poniżej twarzy mieli odpowiedni gabaryt opalonych ramion. Jak na przykład taki Huan, przewodnik wycieczki z promu. Mam go na zdjęciu, wywołam kliszę, to ci go pokażę. Spojrzał na nią przekrzywiając głowę jak ciekawski ptak. - Tylko na zdjęciu? - Hm? Przechylił głowę na drugą stronę i z figlarnym skrzywienie ust, pytająco popatrzył prosto jej w oczy. - Noo, tak też go miałam - powiedziała ciszej próbując powstrzymać lekki uśmiech. - Albo na odwrót. Nieważne. - Fakt, nieważne. To za opaleniznę i pot. Brzdęknął szklaną stopką w jej kieliszek i posmakował likieru. Był słodki jak lody, tyle że ciepły. Nie lepił się do gardła, przypominał raczej rozcieńczony syrop. Oskar mlasnął i szybko połknął resztę płynu, niczym setkę wódki. - Dobre. - No myślę. Kosztowało kupę kasy. Rozlej jeszcze. - Jak ci tam w ogóle było? - Super. Słońce, lenistwo, egzotyczne widoki i nieuperdliwa współlokatorka z kabiny, to mój sprawdzony przepis na wakacje. - Z kim mieszkałaś? - Z taką jedną holenderską nimfomanką. Niesamowity agregat, ale w sumie fajna dziewczyna. Może nawet zobaczę się z nią latem gdzieś nad Bałtykiem. Amsterdam leży nad Bałtykiem? - Prawie. Nie wolałabyś lata z Huanem? - E, w tedy moje wspomnienia mogłyby stracić swój urok. - Fakt. No to siup. Uch, to jednak ma moc. Lepiej zwolnię, bo przy tym tempie szybko zjadę ci na podłogę. - Nie lubisz mojej podłogi? - teraz Niki spojrzała na niego uśmiechając się z przekrzywioną głową. - Wiesz, że lubię - sięgnął ręką po jej dłoń i uniósł ją do ust - czasem nawet bardzo. Zmrowiło ją, gdy znów poczuła jego wargi. Całą sobą dobrze wiedziała dokąd może prowadzić ta pieszczota. Właściwie to bez sensu, bo ani nie byli ze sobą, ani nie byli kochankami. A jednak nie broniła, kiedy jego palce przesuwały się ciepłem po grzebiecie ręki, a usta błądziły po skórze, od nadgarstka aż po delikatne zgięcie łokcia. Pamiętała, jak kiedyś się spotkali, jak ostrożnie spojrzeli na siebie, zaciekawieni, złaknieni bycia z kimś, zmęczeni samotnością ale i ożywieni nagłą nadzieją płynącą z tego nieuchwytnego, nienazwanego czegoś, czym do siebie emanowali. Nic z tego nie wyszło, zupełnie jakby pochodzili z innych planet. Każde szukało cech, rzeczy, których nie mogli dać sobie nawzajem. Ten brak rodził jakąś pustkę, smutek, tłumił i pasję i radość bycia ze sobą. Tym bardziej cenili każde wspólne starania dla drugiego, ale też dobrze wiedzieli, że to już nie są oni, że tak naprawdę są inni. Objęła ręką jego głowę, majdrując palcami wyplątała mu z włosów okulary i odłożyła je na stół. Potem w milczeniu, powolutku podała mu rozchylone usta do pocałunku. Wtedy, przed paru laty, w końcu nawet seks przestał zapewniać im tą bliskość, jedność, której tak u siebie szukali. Rozeszli się. Teraz nie chciała o tym myśleć. Liczył się tylko ten moment, kiedy czuła swoje rosnące pragnienie i jego podniecenie. Siadła mu na udach, całując mocno, głęboko, aż do bólu nienasyconego języka. Po rozstaniu widywali się parę razy w miesiącu, każde na swój sposób lecząc smutek i tęsknotę. Miotali się rozdarci między gorącymi falami pragnień - aż do gotowości rezygnacji z samych siebie w nadziei, że to coś da - a chłodnym dotykiem zdrowego rozsądku i świadomością, że to tylko złudzenie, że nic z tego nie będzie. Jego dłonie przesunęły się w dół po jej twarzy, szyi, palce rozpięły guziki koszuli, objął odsłonięte ramiona. Na lewym błysnął nasyconą żółcią tatuaż małej, nadgryzionej gruszki. Takiej z brązowym ogonkiem, strzępiastym, zielonym listkiem i biedronką w miejscu ugryzienia. W końcu, pewnego dnia siedli nad winem i zaczęli mówić sobie o sobie. Próbując nie ranić się wzajemnie, podzielili się uczuciami, które ciągle nimi targały. Gadali aż do braku słów, aż wyjęli sobie wszystko z duszy. Czy coś im to dało? Mieli przynajmniej wrażenie, że już nie ma nic do wyjaśniania, że mogą spać spokojnie. Sama wyciągnęła sobie koszulę ze spodni, upuściła ją na podłogę i szybko ściągnęła mu przez głowę jego górę, razem z ciepłym podkoszulkiem. Przytuliła się mocno, całą sobą, chciała skórą brzucha czuć jego skórę, jego ciepło. Łagodziła językiem jego rozpalone wargi. Raptem pomyślał o Julii, przed oczami stanął mu jej obraz, uśmiech, usta, dotyk dłoni. "Nie - przemknęło mu przez głowę - nie teraz!" - zacisnął oczy, z udręką, z całych sił zdusił w sobie jej widok, zamknął w głębi duszy najmniejszą nawet myśl o niej. Choć poczuł ciepło innej, oddał pocałunek tej, z którą był w tej chwili. Objął ją za plecy, goniąc mrowiące dreszcze przesunął palcami aż do karku, wsunął palce we włosy. Wiedzieli wtedy, że jest jak jest, że mają swoje racje i uznali je u drugiego. A potem widując się co jakiś czas sami odkryli to, czego pragnęli w pustce uporczywego szukaniu swojej drugiej połówki. Kiedy spotykali nową osobę, autentycznie życzyli sobie szczęścia. Gdy nic im nie wychodziło, zawsze mogli liczyć na wspólne przegadanie choćby i całej nocy. A kiedy rozpaczliwie pragnęli już tylko jednego, choćby i najmniejszego gestu akceptacji drugiego człowieka, czyjejś bliskości, poczucia bycia chcianym, kochali się aż do zapomnienia. Sięgnęła w tył ręką, rozpięła stanik, a on wolniutko odsłonił jej drobne, pełne piersi. Zachłannie zamknął je w dłoniach i schylił się do nich ustami. Ich twardniejąca delikatność, gorejąca czerwień sutek, gładki smak na języku, dotyk na twarzy, rozpaliły go do półprzytomności. Wtedy poczuła go pod obejmującymi udami, pod napiętymi pośladkami, to jak gwałtownie potężnieje, rozpiera się, niepowstrzymanie i twardo unosi ją nad sobą. Spojrzała mu w rozognioną twarz o nagle sztywnych, ściętych mięśniach, drapieżnie odsłoniętych zębach i płonących oczach. Chciał ją do bólu. Zdążyła jeszcze rozchylonymi ustami wciągnąć haust powietrze jak przed skokiem z sauny w lodowate jezioro, gdy objął ją w talii i szybko, silnie podniósł do góry. Sekundę stała przed nim w ufnej, bezbronnej pozie, chwiejąc się na stopach grzęznących w miękkich poduszkach kanapy. Trzymając ją w pasie lewą ręką, drugą rozpiął dżinsy, a potem jednym ruchem zsunął je do kolan, osłaniając biel bawełnianych majtek. Oparł dłonie o jej brzuch, powoli, miękko przesunął nimi w dół po nagich udach i zaraz objął je od tyłu, powtarzając ten ruch do góry. Wsunął palce za bieliznę na pośladkach i tak ją podtrzymując pomógł dziewczynie delikatnie opaść na kolana. Poczuła, jak jego dłonie znów zaczynają głaskać jej plecy, jak całuje skórę jej brzucha, jego gorący oddech, język wędrujący po jej ciele, coraz niżej, przez pępek, do ostatniej, bawełnianej granicy. Zatrzymał się na chwilę i podniósł twarz szukając jej wzroku. Powoli przymknęła powieki i wplotła palce w jego włosy. Pochylił głowę do jej ciała, wolno przesunął ręką w górę, między jej udami, aż zamknął ją w dłoni. Dopiero teraz poczuła jak bardzo płonie, jak silnie pragnie czuć jego dotyk. Chciała nogami zacisnąć jego rękę ale nie mogła złączyć coraz bardziej miękkich kolan. Przecież obejmowała jeszcze jego uda. Usiadła na nich. Otoczył ją ramieniem za plecami i nagle, prawie władczym ruchem, przechylił na bok kładąc na kanapę. Dłoń, która dotąd pieszczotliwie obejmowała ją od dołu, zacisnęła palce na delikatnych majteczkach i powoli ściągnęła je z ud. Półprzytomnym gestem oddania wygięła się do niego odsłoniętą płcią. Zbliżył wargi do jej króciutkich włosów pod delikatnie odciśniętym śladem od bielizny, a na oślep uwalniał jej nogi z zsuniętego w dół ubrania, zrzucając je na podłogę. Łapczywie łapiąc powietrze, pchnęła rękami jego głowę niżej i za chwilę kocio wyprężona, czuła jak pieści ją ustami, jak bierze ją językiem, bezbronną i rozchyloną. Jej wilgotny smak był gorący pożądaniem. Chciała więcej, musiała mieć więcej! Sięgnęła w dół dłońmi i sama, jeszcze bardziej, otworzyła się przed nim palcami, aż poczuła, jak zanurza w niej język, niczym w ustach spragnionej kochanki. Ogień przeszył jej ciało. Zagiętymi jak szpony rękami przesunął po jej nogach, potem po brzuchu, aż do piersi, jakby orał ją dreszczem. Chwyciła jego ramiona i usiadła. Zebrała wargami swój własny smak z jego ust. Całowała jego szyję, pierś pod którą serce łomotało mu jak w drapieżnym biegu, napięty brzuch z pnącą się pionowo, delikatną ścieżką ciemnych włosów. Oparta dłońmi o jego uda, czuła rozpierającą się między nimi męskość, naprężoną jak zwinięte w ciasnocie ubrania, gotowe do skoku wściekłe zwierze. Szybko rozpięła mu metaliczną klamrę paska, zamek rozporka i powoli oplotła palcami samotny guzik. Wyłuskała go z jego dziurki powolutku. Obiema rękami chwyciła za krawędź spodni i bielizny pod spodem, a potem odchyliła je od ciała przez które przeszła fala ulgi uwolnienia od bólu, takiego z granicy pieszczoty i przyjemności. Uniósł na dłoniach pośladki, żeby mogła łatwiej ściągnąć z niego resztę rzeczy, które natychmiast rzuciła gdzieś w kąt pokoju. Teraz siedział przed nią nagi, wezbrany, wyniesiony w górę sztywnym podnieceniem. Jedną ręką oparła mu się o pierś, pod opuszkami miała jego coraz szybsze, wrzące tętno, drugą rękę powoli prowadziła mu po napiętym udzie od kolana w górę, do wyprężonego, stężałego pożądaniem członka. Leciutko wsunęła palce między jego nogi i od dołu zamknęła go w dłoni. Choć był już na nią tak gotowy, wydawało się jej, że drgnął, że jeszcze bardziej obrzmiał w swoim kształcie. Bezwiednie przygryzła wargi. Objęła go palcami. Był tak niesamowicie gorący, pulsował, prawie dygotał. Zsunęła rękę w dół odsłaniając go do końca, uwalniając wysklepiony do swych granic, purpurowo - jedwabisty szczyt męskości. Pochyliła się nad nim jak kotka i w ostrożnym pocałunku dotknęła wargami, tuż nad palcami pieszczotliwie musnęła dookoła językiem i wreszcie wzięła głęboko w usta. Poczuła, jak stracił na chwilę panowanie nad sobą, jak szarpnął nim skurcz, przeszyła fala odurzenia. Poruszyła głową kosztując to jaki jest twardy i jak delikatnie, falą ciepła przesuwa się po jej języku. Powtórzyła ten ruch wzdłuż niego, i jeszcze raz, i znowu. Odruchowo wygięła plecy, gdy jego ręka zaczęła zsuwać się po nich w dół. Głaskał jej pośladki, zacisnął na nich dłoń i za chwilę leciutko wślizgnął się między nie palcami. Czuła go pod sobą, to jak silnym dotykiem przesuwa się po jej rozpalonym ciele, wprost do rozchylonej pragnieniem, wezbranej, złaknionej pieszczot szparki. Nie zwalniając nawet na sekundę wsunął się w nią palcami, tak daleko jak tylko mógł. Zacisnęła się na nim. I w środku i ręką. Lubiła gdy brał ją w ten sposób, gdy mogła czuć w sobie, jak powolutku ociera się w niej, jak wyzwala kolejne fale gorąca, uderzające w nią na przemian omdleniem i napięciem. Wyprostowana jęknęła przez zaciskane zęby. Łapiąc powietrze dusiła w sobie spazmatyczny szept. Już nie mogła, nie chciała czekać. Podniosła się z niego, zarzuciła mu obie ręce na szyję, odchyliła całym ciałem w tył i opadając na plecy pociągnęła za sobą. Oparty na wyprostowanych ramionach unosił się chwilę na nią, niczym czekający drapieżnik. Był rozgrzany, zwierzęco stężały, oddychał szybko i płonącym wzrokiem łakomie spijał obraz jej nagości. Pragnęła, żeby właśnie tak na nią patrzył. Oplotła udami jego nogi, sięgnęła w dół dłonią, chwyciła palcami twardego, naprężonego, wilgotnego od podniecenia i od jej ust. Uniosła biodra na jego spotkanie. Zbliżył się do niej bez pośpiechu, a gdy dotknął sobą jej szkarłatnego, odkrytego żądzą płomienia, przez sekundę jakby wrząca błyskawica przeszyła szarpnięciem jej ciało. Boże, jak go chciała! Wchodził w nią, otwierał sobą, czuła, że obejmuje go co raz głębiej, że jest równie rozgorzały jak ona. Kiedy już pochłonęła go całego, kiedy oparł się o nią lędźwiami, splotła nad nim nogi. Pierwszy ruch był wolny, jakby wielkie zwierzę budziło się ze snu. W tył i do przodu. Nie na wprost, trochę w jeden bok jej ciała, potem w drugi. I znowu, wyrwanie, lecz nie do końca, i powrót w jej objęcie, i jeszcze raz, szybciej, mocniej. Rękami wczepiła się w jego barki. Drżała w szarpnięciach coraz bardziej szaleńczego rytmu spęczniałych mięśni. Naprężona w sobie pulsowała z każdym poruszeniem, z każdym co raz twardszym, gwałtowniejszym ruchem. Oparty na łokciach obejmował jej ramiona i jak we wściekłym pościgu łapczywie łykał kęsy jej oddechu. Dalej, głębiej. Chryste, wzbierała w sobie, coś w niej rosło, potężniało, wirowało, ogarniało całe ciało niczym niepohamowany, wrzący, burzowy potop, jak ściśnięta eksplozja ognia wyrywająca się na wolność. Jeszcze tylko chwilkę, jeszcze moment. W obłędnym zapamiętaniu, na granicy ludzkich możliwości, przeszywał ją staccatem pchnięć szybkich jak świetlisty trzepot delikatnych skrzydeł kolibra, wbijał się w nią prędko, migotliwie, już bez żadnej szansy kontroli swoich ruchów. Raptem poczuła, że wszystko w niej tężeje, zastyga jak przed pęknięciem, cały świat zamiera na ułamek sekundy, a potem w jednym gigantycznym wybuchu przetacza się przez jej ciało grom, uderza kipiąca krew, unosi ją w górę, wygina spazmatycznie jak rażoną prądem, dławi okrzyk, brak tchu, szarpią napinane do bólu mięśnie, łomocze jej w uszach. Wstrząsana dreszczami osuwa się z powrotem, opada bezwładnie, a on ciągle niknie w niej obłędnymi błyskawicami sztychów, miażdżąc swoim ciężarem, zaciskając mimowolnie palce na jej nadgarstkach. I już, nagłym zrywem ciała przykrywa ją całą, gubi swój rytm, wyrywa się w górę jakby z wilgoci gęstej głębi, wypełnia ją uderzeniem swego płonącego strumienia, drży jak w konwulsji i w skurczu, coś skowycze, sztywnieje nieruchomo i znów dygoce pulsując w niej ostatkiem ruchów bioder, ciągle i ciągle. Wciąż dając jej z siebie. Wreszcie zwalnia, opada, opiera głowę na jej ramieniu, tchnie zmęczeniem, zamyka oczy, przez chwilę niczego nie czuje. Jej ręce delikatnie uwolniły się z jego zastygłego uścisku. Bolą ją zgniecione nadgarstki, ale w dziwny sposób sprawia jej to przyjemność. Obejmuje go, głaszcze po mokrych od potu plecach, wplata palce we włosy. Czuje, jak wraca mu przytomność, jak drżący, powoli unosi się nad nią na niepewnych od wysiłku rękach, uśmiecha się do niej, patrzy tak ciepło, w ten jedyny na świecie sposób. Pochyla głowę, całuje i ostrożnie, prawie z pieszczotą opuszcza ją. Za chwile leżą obok siebie na boku, rozgrzani, jeszcze z szybkim oddechem, spleceni nogami, objęci ramionami z wciąż półprzytomnym spojrzeniem. - Hrrr - wydobyło się cichutko z jego gardła. - No, mnie też się podobało - wyszeptała. - To ty tak mruczałaś, czy ten compact, bo się zgubiłem. - Aaa, nie powiem. Ale daj pilota, wyłączę te sztuczne jęki. - Będziesz miała siniaki na rękach, przepraszam. Łaaa - ziewnął. - Nie szkodzi, nikt ich nie zobaczy pod długim rękawem. Zasypiasz, czy jesteś jeszcze trochę przytomny? - Tak pół na pół. Jak powiesz coś ciekawego, to chyba się ocknę. - O jawajskich dziewczynach? - Może być. - Dobra, to poczekaj, weź nogę, auć, ..., o właśnie, ręka ci nie ścierpnie? - E tam. - A może przejdziemy na łóżko? - Nie chce mi się ruszać. - A jak zmarzniemy? - Sięgnę stąd do koca na fotelu. - Czym?! - Nogą. Widzisz? Przykryj się. - Ty też. - Hej, nie łaskocz. - A głaskać mogę? - Jasne. Mmmm, i po brzuszku. - Nie masz brzuszka. - To po pępku. - Marudzisz. - To przepraszam. Ale mogę cię w zamian podrapać. - Oooooj, to rozprasza. - Już nie będę, tylko mów. - Troszkę możesz. - Tak? - Aha. O widzisz, bardzo dobrze. - No ale mów. - Więc tak, z daleka wyspa jest palmiasta i taka jakaś w chmurkach ... - Różowych? - Śmietankowych, głuptasie, nie przerywaj ,... Oskar nurkował w rurze kanału. Czuł się jak zawieszony w mrocznej, ciepłej próżni. Powoli mieszał rękami rudawą, gęstą od gnijących paprochów wodę. W słabnącym, żółtym snopie światła latarki, widział jak ciemne ściany kanału zaczynają niepokojąco zbliżać się do siebie, robiło się coraz ciaśniej. Nie bardzo wiedział gdzie wracać, a już jakiś czas temu całkowicie stracił poczucie przestrzeni i kierunku. Nawet górę od dołu odróżniał tylko dzięki unoszeniu się wydychanych bąbelków powietrza. Dziwne, ale nie czuł strachu, raczej zaciekawienie, jakby obserwatora. Miał nadzieję, że wkrótce dopłynie do jakiegoś technicznego włazu albo przelewowej komory z wyjściem na powierzchnię. Nie miał pojęcia, na ile starczy mu jeszcze butli z tlenem. Woda robiła się gęsta jak krochmal. Dobrze chociaż, że nie była zimna. Zaczął odpychać się palcami rąk od zbiegających się ścian rury. Zdawało mu się, że poczuł jej drgania, czyżby był blisko ulicy albo linii metra? Nagle w ciasnocie kanału zaklinowało mu się ramię. Cholera, nie mógł się obrócić. Za to chyba usłyszał jakieś dźwięki, tak, coś słyszy..., i jakieś światło z góry? - ... dziesie. No dalej śpiochu, obudźże się na chwilkę. Niki, ubrana już w swoją baranicę, klęczała jedną nogą na kanapie i ciągnąc Oskara za ramię z wysiłkiem wydobywała go spod poduszki. - Mhm bul - wyartykułował mętnie z gardła, zupełnie jakby rzeczywiście gdzieś nurkował. - O Jezu, co jest? Spojrzał na nią półprzytomnie, oczami wielkimi niczym talerze. - Ranek. Uśmiechnęła się czochrając go po głowie. Oskar rozejrzał się dookoła, mlaskając przy tym jak obudzony z drzemki szczeniak. - Przecież za oknem ciemno - zaprotestował płaczliwie i spróbował nałożyć sobie na twarz poduszkę, spod której dopiero co go wyciągnęła. - Bo to zima i pada śnieg. Hej, zostaw poduszkę, to nie czapka. Siadła obok niego, przytrzymując go za ramiona w pozycji siedzącej. - Mam to gdzieś - stwierdził filozoficznie. - Ślicznie wyglądasz. Która godzina? - Dzięki. Za dwadzieścia ósma, słuchaj muszę już wyjść do pracy. Słuchaj mnie, jak się już wybełtasz w kołderce, weźmiesz sobie prysznic, masz tam niebieski ręcznik, zrób sobie śniadanie, pozmywasz i spokojnie zatrzaśniesz za sobą drzwi. OK.? - Jasne, że rozumiem. A jakiś dziś dzień? - Chyba czwartek, w każdym razie pojutrze wigilia. Dobrze spałeś? - Pysznie. Zdzwonimy się? - Koniecznie. Najpewniej w drugi dzień Świąt. Trzymaj się. Pochyliła się do niego w szybkim pocałunku. Smakowała taką dziecięcą, truskawkową pastą do zębów. - Pa, pa - pomachał za nią ręką. Opadł na poduszki kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi. Ale już nie chciało mu się spać. Rozbudził go smak jej pocałunku. Przez chwilę bezmyślnie wpatrzony w sufit drapał się pod mechatym kocem po gołych piersiach. Przypomniał sobie swój sen. Kanał, to nie za dobra wróżba, jak na początek dnia. Zwłaszcza, kiedy się w nim utkwiło. Uniósł głowę i poszukał wzrokiem pilota od wieży. Rozglądanie się nic nie dało, więc zaczął obmacywać poduszki kanapy wokół siebie i nawet podłogę po nią. Wreszcie znalazł go pod stołem, uruchomił radiowy tuner, a młoda spikerka wypełniła pokój dźwiękiem swego głosu, tłumacząc coś z przekonaniem o śniegowych frontach nad miastem. Dochodziła ósma, o dziesiątej był umówiony w hotelu z babcią, wcześniej chciał sobie załatwić wizytę na komendzie głównej policji, a przed tym wszystkim trzeba by jeszcze wykonać jakiś prysznic i może nawet coś zjeść? Jakoś nie lubił zimą wychodzić z domu o pustym żołądku. Zdecydował, że pora już wstawać. Najpierw usiadł podpierając się z tyłu rękami. Było mu dziwnie niewygodnie, zupełnie jakby zaplątał się czymś w fałdy koca. Odkrył skrzyżowane po turecku nogi i spojrzał w dół na siebie. Sterczał sprężyście wyprostowany w górę, jakby w ogóle nie było minionej nocy. "No, czego ty jeszcze chcesz? I to o tej porze?" - pomyślał krzywiąc się. "A właściwe, kogo?". Głupie pytanie, bo od wczoraj dobrze znał odpowiedź. Tylko co z tego? Westchnął, opuścił nogi na podłogę, wstał i nagi ruszył do łazienki. Zanim był w stanie skorzystać z toalety musiał przez chwile pokontemplować widok za okrągłym oknem. Właściwie jedyne co widział, to zajęte własnym, obłąkańczym tańcem, srebrzysto - niebieskie płatki śniegu, w niezrozumiałym pośpiechu wirujące na wietrze. Ale to wystarczało żeby uspokoić jego myśli i rozmarzone ciśnienie. Już lżejszy wszedł do kabiny prysznicowej i spłukał z siebie delikatny, zaspany aromat wczorajszej nocy. Nie żeby nie lubił czuć na sobie zapachu dziewczyny - bo wiele razy po kochaniu tylko się ubierał i przesiąknięty tym najcudowniejszym perfumem świata, mgiełką namiętności, funkcjonował przez cały dzień, czy noc - ale żeby się obudzić. I żeby móc cichutko myśleć sobie o innej, ulotnej wonności, której przecież, tak naprawdę jeszcze nie znał. Ociekający wodą wyszedł boso na zimną posadzkę i sklął sam siebie za gapowatość, że nie włączył podgrzewania podłogi. Znalazł niebieski ręcznik, wytarł się od głowy do nóg, a na końcu stanął na nim przed umywalką. Sięgnął po tubkę truskawkowej pasty do zębów i zatrzymał się w pół ruchu po szczoteczkę. Przecież nie był u siebie, a Niki nie miała w zwyczaju przechowywać w łazience cudzych grzebieni, dezodorantów, szczoteczek do zębów, ani cążków do skórek. Z błyskiem sprytu w oczach otworzył wiszącą przy lustrze szafkę. Ale nie licząc żyletek do depilacji nóg i kosmetycznych wacików nie znalazł tam nic jednorazowego, a już tym bardziej turystycznych, jednorazowych szczoteczek. W przypływie desperacji zużył kilka metrów anyżkowej nitki dentystycznej, a na koniec wmasował sobie pastę palcami w zęby. Kiedy pochylony płukał usta, zimny dotyk umywalkowej porcelany pod pępkiem ostatecznie zmobilizował go do wyjścia z łazienki. Wrócił do pokoju, ubrał się i zajrzał do kuchni. Plazmowy wyświetlacz w drzwiach lodówki sugerował kilka możliwych kombinacji na wykorzystanie jej zawartości. W ostateczności, przy braku jakichś produktów, zawsze można było zamówić je przez internetowe łącze, spinające kuchnię z najbliższym sklepem on - line, oferującym spożywcze dostawy do domu w ciągu kwadransa. Ale dla Oskara było za wcześnie na wymyślne, czy obfite jedzenie. Czubkiem palca pomacał przez chwilę dotykowy ekran na lodówce i nie siląc się na żadną oryginalność sprawdził czy zdoła sobie przyrządzić ulubione przez Niki owocowo - kukurydziane płatki na mleku, a do tego mrożone kakao. To trochę aberracyjne śniadanie jak na zimowy ranek, lecz jakoś nie było komu zwrócić mu na to uwagę. Radosnym "ping" komputer oznajmił, że część poszukiwanych składników jest na jednej z dolnych półek chłodziarki. Oskar wyłożył na okrągły, kuchenny stół plastikową butelkę brązowego płynu i karton mleka. Błyszczącą, metalową puszkę z grzechoczącymi w środku płatkami znalazł już w trzeciej z przeglądanych szafek. Potem jeszcze chwila na przypomnienie sobie w której szufladzie Niki chowała sztućce, a w której kubki i talerze, i mógł wreszcie usiąść za stołem na niewygodnym, ale bardzo nowoczesnym w kształcie krześle z metalowych drutów. W miseczkowatym, ceramicznym talerzu zalał płatki mlekiem, a kakao wlał do czegoś o wyglądzie dwudziestowiecznej musztardówki, co na co dzień służyło zapewne jako szklanka do whisky. Z pokoju dochodziła go muzyka porannych przebojów "radia dla tych, co odważnie wyruszyli na śnieżne trasy miasta" - jak z kretyńską egzaltacją twierdziła co chwila prowadząca audycję, a spod zębów dochodził go chrzęst miażdżonej kukurydzy. Powoli żując płatki z rozmiękłym w mleku, owocowym nadzieniem, odpłynął myślami do czytanych wczoraj akt zaginionych dzieciaków. Najpierw jakby przyglądał się im z wysoka, z dystansu, niby obojętnie. Mieszał w zapamiętanych cząstkach informacji, przesiewał je, przesypywał przed oczami wyobraźni, przebierał w nich, niczym palcami w zbiorze szklanych kulek z zatopionymi fragmencikami czegoś, co miał nadzieję odkryć. Dlaczego dzieciaki tylko bogatych rodziców? No bo na co komu biedacy? Dlaczego tylko znane rodziny? Żeby było o tym głośniej? A dlaczego tylko chłopcy? Ocknęło go przenikliwe skrobnięcie łyżką po pustym dnie talerza. Kilkoma łykami gęstego od zimna kakao spłukał z zębów resztki płatków. Potem, czując wyraźną ulgę w uwieranych metalową siatką pośladkach, wstał z krzesła, umył naczynia i zostawił je do obcieknięcia w zlewie. Rozpędzony w odruchu porządkowania znów zawrócił do pokoju. Zabrał ze stołu swoje okulary i zaczepił je sobie zausznikiem pod szyją. Starannie ułożył koc na kanapie, a nawet poprawił poduszki. Kiedy wyłączył pilotem radio, zamyślony zagapił się na ręcznie klejoną, drewnianą słuchawkę bezprzewodowego telefonu, leżącą niczym drogi bibelot na japońskim kredensie, tuż obok umytych wcześniej przez Niki kroplowatych kieliszków i zamkniętej butelki z jawajskim, bananowym bimbrem. Twarz mu spochmurniała, zmarszczył brwi. Żeby - tak jak to sobie planował - uzyskać podłączenie do końcówki komputera z policyjnej bazy danych, musiał wcześniej zadzwonić w tej sprawie na prywatny numer pułkownika O'Really. A żeby zadzwonić do pułkownika, powinien jeszcze wcześniej wstukać sobie jego telefon do pamięci własnej komórki. Bezsilnie zaklął. Co się z nim dzieje? Zachowuje się jak amator! Zero przewidywania. Objął się palcami za skronie próbując wymyślić jakieś rozwiązanie tej sytuacji. Chwila, pomału, co właściwie zrobił z tą kartką, gdzie był zapisany numer pułkownika i prokurator? Zostawił w prawniczym depozycie. No właśnie. Podniósł drewnianą słuchawkę i nie patrząc na klawiaturę, automatycznie wybrał na niej kilka cyfr. Miał nadzieję, że ktoś będzie w domu. - Halo? - spytał Greg po drugiej stronie telefonu. - Cześć, to ja. Wybacz, że tak wcześnie. - Nie ma sprawy, ale Sasza jeszcze nie dzwonił, za rano dla niego. Wytrzymaj trochę. Słysząc o hackerze, natychmiast pomyślał o Julii. I poczuł ciepło, gdzieś w sobie. Takie z nerwowym napięciem oczekiwania na coś bardzo radosnego. - Wytrzymam. Tylko, że ja nie w tej sprawie. - A co jest? - Słuchaj, jak zostawiałem ci wczoraj papiery, to była tam między nimi taka odręcznie pisana kartka z telefonami do O'Really'ego i do tej Mohabet. Mógłbyś mi je przedyktować? - Jasne, poczekaj chwilę, pogrzebię tylko w sejfie. - Aha. Na kilkadziesiąt sekund w słuchawce zapadła cisza. - Jesteś tam Oskar? - Cały czas. Masz to? - No. Piszesz? - Hm? Zapamiętuję. - Dwa numery? - To daj mi tylko ten do pułkownika. - No to masz ... - Dzięki. A jak tam Eryk o poranku? - Nie wiem, Iv wyszła sobie z nim do siebie. - Do siebie? A, do tego dziwnego klubu. Wyjechała autem w taki śnieg? - Taksówką. - Z prosiaczkiem na szelkach kociej smyczy? - No coś ty, żeby zamarzł? Przeniosła go w kociej torbie. O cholera! - Co jest? - Słuchaj, będę kończył, właśnie wykipiało mi mleko. A niech to cholera, będzie śmierdzieć, nie cierpię tego. - Uj, przepraszam, zagadałem cię. - Daj spokój. Zadzwonię, jak odezwie się Sasza. Trzymaj się. - Cześć. Oskar nie odłożył słuchawki, tylko natychmiast wycisnął na klawiaturze, nerwowo powtarzany w myślach niczym mantra, numer do pułkownika. Miał dziwne wrażenie, że chwycił go podczas golenia. Z pianą na twarzy i staroświecką brzytwą przy gardle. Bardzo obrazowo wyobraził sobie, jak blady O'Really pręży się przed lustrem służbowej łazienki, tylko w regulaminowo białych kalesonach z czarnymi skarpetkami na łydkowych podwiązkach i w siatkowym podkoszulku. A na klapie od sedesu leży hełm z rogami. Uśmiech, taki aż do łez od powstrzymywanego chichotu, rozpełzł się zdradziecko po twarzy Oskara. Pułkownik musiał chyba z intonacji głosu wyczuć wyraz jego miny, bo jakoś szybko i bezproblemowo zgodził się na przedstawioną prośbę. Byleby tylko skończyć połączenie. Ciekawe jaką aberracją tłumaczył sobie wysyłany do siebie debilny uśmiech współrozmówcy? W każdym razie obiecał, że na komendzie będzie czekać zarezerwowana dla Oskara wolna końcówka policyjnego terminala. I oto tylko chodziło. Słuchawka telefonu wróciła na swoje miejsce, a Oskar pospiesznie ubrał się do końca w przedpokoju. Błogosławił sprezentowaną przez mamę, wełnianą czapkę, pod którą mógł teraz schować nerwowo rozczesywane palcami, wilgotne włosy o wyglądzie starej, rozplątanej słomianki. Po raz nie wiadomo który obiecał sobie, że wreszcie kupi grzebienie do wszystkich swoich zewnętrznych okryć. I turystyczne szczoteczki do zębów, tak na wszelki wypadek. Jeszcze tylko odruchowo zerknął do łazienki, sprawdzając czy nie zostawił tam za wielu śladów swojej porannej toalety, zobaczył jak wygląda kuchnia i po raz ostatni rzucił okiem na pokój. Stanął przy kanapie i zawahał się. Nie chciał stąd wychodzić tak po prostu, anonimowo, jak z hotelu. Zwłaszcza nie po takiej nocy. Zawrócił do kuchni, znalazł papierowe serwetki i przygryzając w skupieniu koniuszek języka, ostrożnie zwinął jedną z nich w delikatny kształt główki białej, papierowej róży. Takiej do wygrania na strzelnicy w objazdowym, wesołym miasteczku, podarowywanej dziewczętom przez ich pierwszych chłopców. Jedną z poduszek kanapy położył jak romb na środku stołu, a na niej ułożył serwetkowy kwiat. Nigdy, za nic w świecie nie chciał, żeby Niki kiedykolwiek poczuła się traktowana przedmiotowo. Zresztą zupełnie tak do niej nie podchodził. Dla niego zawsze była dziewczyną, kobietą, której obecność w swoim życiu zbyt sobie cenił, żeby ryzykować choćby cień jej zranienia. Choć wiedział, że pewnie czasem w ogóle mu się to nie udawało. Wyszedł na klatkę i zatrzasnął za sobą drzwi. Podejrzliwie zerknął na cyfrowy zamek od mieszkania, czekając aż jego stary mechanizm zabuczy potwierdzając ryglowanie wejścia. Dopiero potem przywołał windę i już w jej plastikowej kabinie zaczął zapinać guziki płaszcza. Coś uwierało go w piersi pod szyją. Jego okulary. Nie bardzo mając co z nimi zrobić, założył je sobie na nos. Kontrolna mikro dioda, schowana po wewnętrznej stronie oprawki, leniwie mrugała mu żółcią nad lewym okiem. Zdziwił się. Coś takiego oznaczało, że mini dysk w nagrywarce jest całkowicie zapełniony. Ale czym i niby jakim cudem? Wyciągnął z kieszeni matowo - czarne, płaskie pudełko, przesunął paznokciem blokadę jego przycisków, wybrał na chwilę funkcję przewijania zapisu, a potem włączył odtwarzanie. Aż zatrzymał się w pół oddechu, widząc na szkłach okularów jak Niki bierze go głęboko w usta. Obraz był wyświetlany do góry nogami, bo tak musiały leżeć na stole oprawki, kiedy uruchomiony był zapis dysku. Mięśnie twarzy zaczęły mu sztywnieć. Zatrzymał odtwarzanie. Najwyraźniej Niki przypadkiem włączyła nagrywanie, gdy nocą zdejmowała mu z głowy okulary. Winda z drżeniem kabiny zatrzymała się na parterze. Wysiadł z niej w roztargnieniu. Wahał się. Co zrobić z zawartością dysku? Skasować? To niby najprostsze, ale co komu da? Zachować i nic nie mówić? Hm? A w końcu kto to wie, kiedy i jak będzie musiał zwalczać najbliższą chandrę samotności? Stał przez chwilę w milczeniu, potem zablokował funkcje nagrywarki, schował ją do kieszeni płaszcza i wyszedł na padający śnieg. Do hotelu Continental dostał się pospieszną, szkarłatną linią metra. Zawsze kiedy nią jechał miał ochotę na zimny sok z rozciapanych jeżyn. Zaletą dobrych hoteli w centrum miasta było właśnie ich sąsiedztwo z ekspresowymi stacjami podziemnej kolejki. Wadą były ceny pokoi. Sprawdził to kiedyś wynajmując sporadycznie dwójkę z łazienką na jedną noc, gdy nie miał jeszcze własnego lokum, ani możliwości wynegocjowania z rodziną niekrępująco wolnego mieszkania na wieczór. Z trzeciej strony taki hotelowy pokój potrafił wnieść we wspólny wieczór - oprócz dobrego śniadania - niezaprzeczalny posmak romantyzmu. Przynajmniej dla niektórych. Oskar wszedł w ciszę i dostojeństwo rozległego, secesyjnego holu z ciemnego marmuru i szkła przez wielkie, obrotowe drzwi o własnym napędzie. Nie można było iść szybciej, niż obracały się drzwi, bo to natychmiast uruchamiało blokady i piski alarmu, a drzwi obracały się na tyle wolno, że upakowane w nich czujniki zdołały dokładnie prześwietlić każdego wchodzącego gościa i jego bagaż. Były znacznie lepsze od tych na dworcach metra, czy w Ratuszu. Do tego przy wychodzeniu wyłapywały osoby, które w swej naiwności próbowały wynieść cokolwiek z hotelu. Oskar mijając rząd ozłoconych dekoracjami, rozłożystych, świątecznych choinek, podszedł do długiego, hebanowego kontuaru recepcji i spytał o Pierr'a ale młody consierge skończył już swoją nocną zmianę. Inny recepcjonista sprawdził, czy rankiem dostarczono zamawiane kwiaty i wiadomość do wskazanego pokoju, a gdy to potwierdzono, Oskar uregulował należność swoją kartą. Potem zerknął na wiszący nad recepcją wielki, stary zegar oplecionym kutymi, mosiężnymi liśćmi, kiwnął sam do siebie głową i ruszył do hotelowej restauracji. Przy wejściu na ciemno - kryształową salę przywitała go ściszona muzyka miniatur Mozarta, odtwarzana w wersji na pasterskie dzwonki, ukłonił mu się długowłosy, młodszy kelner, wyfrakowany niczym arktyczny pingwin, zaproponował nawet wolny stolik, lecz Oskar zbył go grzecznie, bo już z daleka zobaczył wściekle farbowany, kasztanowy kok babcinych włosów. Więc zatrzymał się tylko na chwilę w dyskretnej wnęce restauracyjnej szatni, zostawił tam płaszcz i udał, że nie widzi spojrzeń obsługi rzucanych w jego stronę, gdy zdjął czapkę. Potem szybko, z uśmiechem podszedł do marmurowego, okrągłego stolika, przy którym nad szklanką pomarańczowego soku i rozłożoną, poranną gazetą siedziała nieco korpulentna, elegancka starsza pani. Przyglądał się jej z ciekawością. Ostatnio widzieli się ze cztery miesiące temu. Niewiele się od tego czasu zmieniła. A to ważne gdy ma się osiemdziesiąt sześć lat i wciąż prowadzi cygański tryb życia. Była pełną energii, niewysoką kobietą, krępą o bystrych, jasnych oczach i zmarszczkach ukrytych w lekkiej nadwadze i w wiecznym uśmiechu. Zawsze nienagannie ubrana, z nieodzowną torebką, w starannym, staromodnym makijażu i w złotej biżuterii. Miała prawdziwie ekstrawaganckie pomysły i często balansowała na granicy prawa. W większości po jego drugiej stronie, bo jak twierdziła: "to piractwo przedłuża młodość". Z okazji osiemdziesiątych urodzin kazała sobie wytatuować na łopatce sylwetkę wyprężonego kulturysty na desce windserfingowej. I za to był najdumniejszym wnukiem na świecie. Nie licząc tego numeru sprzed roku, kiedy w trakcie noworocznej imprezy w miejskim parku złamała szczękę pijanemu rockersowi. Tym zadziwiła nawet lekarza, który zakładał jej potem opatrunek na stłuczone palce dłoni. Spojrzała na niego znad gazety, gdy był już o krok od stolika. - Babciu. - A jesteś nareszcie - udała gderliwość. Tak naprawdę jej twarz zajaśniała jak słońce. Uściskał ją, przytulił, ucałował w policzki i w rękę. Miała taki dobry dotyk. - Nowa fryzura? Ech, ta dzisiejsza młodzież. Zapuściłbyś sobie coś porządnego wnuczku, jak ci boy'e hotelowi, zamiast hodować takie siano. Dziękuję za urocze kwiaty. I siadaj, siadaj, bo jestem już porządnie głodna, a do tego umówiłam się na mieście. Masz tu menu, wybierz coś sobie. Oskar zasypany potokiem jej słów posłusznie usiadł za stołem na złocistej, welurowej poduszce wolnego krzesła i otworzył śniadaniowe karty menu. Prawie już nie czuł swoich porannych płatków na mleku. Wybrał sobie jajecznicę na boczku, grzanki z masłem, wiśniowe konfitury, białą kawę i mrożonego melona na deser. Rozejrzał się za kelnerami i gdy wyłapał wzrok jednego z nich uniósł do góry wskazujący palec, sprawdzając w ten sposób znajomość International Language of Communication wśród hotelowej obsługi. Rozumieli tu ten język, bo natychmiast podbiegł do nich młody chłopak, a w chwilę potem pojawiły się na stoliku zamawiane dania. Oskar z prawdziwą lubością wciągał w nos zapach skwierczącego boczku. Babcia nie bawiąc się w takie celebracje natychmiast zajęła się własnymi, chrupiącymi grzankami z gorącym, wędzonym łososiem. Szwajcarzy mogli być dumni ze swoich zębowych protez. - Widziałam się wczoraj z rodzicami - zaczęła swoim zwyczajem mówić między kęsami - skarżyli się, że mało masz ostatnio czasu na odwiedziny u nich. Mam nadzieję, że na wigilijną kolację zejdziemy się wszyscy. - O to nie ma obaw babciu. A ostatnio zwyczajnie za dużo pracuję. Też już to czuję. - Robisz dla przyjemności? - Dla kredytu. - Nie przesadzaj wnuczku, nie ty jeden utrzymujesz hipoteczne banki, odpocznij trochę. Dobrze chociaż, że jadasz owoce - wskazała palcem na mrożonego melona. - Staram się codziennie. Długo zostaniesz w mieście babciu? - Dwa tygodnie, potem lecę na festiwal filmowy do Sydney. - Do Australii, nie na narty? - Jakoś ostatnio wolę ciepło niż śnieg. Chyba się starzeję. - Nie żartuj, babciu. No powiedz, co tam masz za biznes? - Oj, zaraz biznes. Wgrałam taką miesięczną licencję na eksploatację starej kopalni srebra. Może być ciekawa przygoda.. - Przygoda na pewno. Jak to wygrałaś? Na państwowej loterii? - No coś ty? W pokera wnuczku. Dolej mi soku. I mów co u ciebie? Jak tam dziewczyny? - Spokojnie, nadal jestem samotnym hetero. Choć kto wie, może właśnie kogoś spotkałem. - O, to dobra wiadomość. No, gratuluję. Kto to? Jaka jest? - Moment, moment, babciu, powoli. Zobaczyłem ją dopiero wczoraj. I naprawdę nie mam pojęcia co będzie dalej. A ona raczej jeszcze nie wie, jak na nią patrzę. - Niedoceniasz dziewczyn. Ale czekaj, zaraz sobie pokombinujemy co z tego może być dalej. Babcia sięgnęła za siebie, do wysokiego oparcia krzesła, na którym obok wyraźnie czymś obciążonej, plastikowej reklamówki hotelowego sklepu, wisiała jej elegancka, biała torebka z imitacji krokodylej skóry. Wyjęła z niej jasny, płócienny woreczek, opinający jakąś podłużną, płaską rzecz. Nie czekając na kelnera złożyła w jednym miejscu talerze i sztućce, a na wolny blat stołu przed sobą wysunęła z woreczka starą talię kart. Podzieliła ją na pół, potasowała i podała wnukowi. - Pomieszaj karty i chuchnij. Pamiętał te karty jeszcze z dzieciństwa. Babcia dostała je od swojej mamy dawno temu. A dla prababci podobno specjalnie wydrukowali je cyganie z wdzięczności za jakąś przysługę. A może tylko skradli je z mijanego przez tabory wiejskiego dworu? Ich kartonowe, kiedyś lakierowane koszulki były już pożółkłe, o zamglonych rysunkach i miękkich brzegach. Oskar posłusznie poprzekładał karty, a na koniec chuchnął w nie. - No i ? - Połóż na stole, figurami w dół i lewą ręką podziel na trzy kupki w swoją stronę. Wykonał polecenie, a babcia zaraz odwróciła karty rysunkami do góry, tak żeby mogli je widzieć. - O proszę, to twoje myśli i marzenia, a to dama sercowa. No, no. To nie miłość wnuczku. To pasja. - Czy to źle? - Żartujesz? To przecież coś absolutnie cudownego. Nawet jeśli się nie uda spełnić tego uczucia do końca. - A trzecia karta? - Sprawdźmy. Hm? Mężczyzna, nie walet, tylko młody król, więc nie władca, a ktoś mądry, uczony. I pikowy, nieprzychylny tobie. Jakby z urzędu. Ciekawe. Dla twojego dobra mam nadzieję, że to nie Skarbówka. No dobrze, a teraz rozłóż karty wokół swojej postaci. Babcia zebrała z powrotem talię, wyjęła z niej waleta kier, położyła go osobno na stole, potasowała resztę kart i jeszcze pomieszała je przed Oskarem trzymając figurami w dół. - Układaj po trzy dookoła siebie. Wybierając w ciemno z rozpostartych niczym wachlarz kartoników, ułożył po trzy karty wokół postaci waleta. Staruszka znów odwróciła je rysunkami w górę. Spojrzała na rozkład kart i zamyślona powoli wypuściła powietrze ustami. - To jakiś pokręcony porządek. Może masz dziś zły dzień na karty? - Co się ułożyło? - To twoje myśli - same serca, tu obok masz ją, dziewczynę, ale nie jest w centrum wydarzeń. Główne karty - te od przeszłości i przyszłości - oznaczają dzieci. Chyba nie twoje? A to karty, które wszystko łączą, znowu jakby urzędowe, bardzo mocne, ze starym królem. Nie ma wyraźnego spełnienia marzeń. O, tego masz się wystrzegać - zranienia, albo smutku. Poplątanie. Mętny rozkład. Trudno wnuczku, coś mało mi wyszło tego konkretu. Jedno, co pewne, to że mocno myślisz o niej. Ot wszystko. No, nie dziękuj za wróżbę, tylko uściskaj babcię na szczęście. Uściskał ją. Bezgłośnie zjawił się przy nich kelner z pytaniem, czy coś jeszcze podać. Namyślali się chwilkę ale ostatecznie nic więcej nie zamówili. Babcia zerknęła na zegarek i stwierdziła, że powoli czas już jej iść do miasta, więc Oskar poprosił tylko o smutne danie. Kelner wiedział o co chodzi. Zabrał odłożone na bok naczynia, a za moment wrócił z komórkowym czytnikiem kart bankowych. Dobry wnuk postanowił zafundować to śniadanie i znów konto Oskara pomniejszyło się o parę franków. Potem, wznosząc się na szczyt angielskich konwersacji o pogodzie, pospiesznie dopili swoją kawę z herbatą i wreszcie wstali od stolika. Oskar sięgnął do oparcia babcinego krzesła po reklamówkę. - Pomogę ci to ponieść. Rany, co ty tam masz babciu? - Nieś, nieś, to prezent dla ciebie. - Już? Tak przedświątecznie? - Pod choinką rodzice mogliby nie docenić. Obejrzyj sobie. Zajrzał ciekawie do środka. W plastikowej torbie półleżała ciężka, kamionkowa butelka zakręcona prostym, metalowym korkiem. Całość wyglądała trochę topornie. - Co to jest? - Sfermentowane mleko wielbłądzicy. - Co takiego?! - Wielbłądzi kumys. - Sprzedają takie rzeczy w hotelowym sklepie? - Oj, no coś ty. Przywiozłam ci to z Sajnszandu. To takie miasto w Mongolii. Ech wnuczku, gdybym mogła tam grać swoimi kartami, a nie kasynowymi, skończyłoby się na własnej wierzy wiertniczej, a nie na tym bimbrze. - Wierzę. Jak toto smakuje? - Trochę jak lekko słodzony, stary kefir. Najlepiej pić zmrożone, na wdechu. Najpierw myślisz, że to zimna śmietanka, a potem czujesz w gardle. Dobry poranny klin na kaca. Zatrzymali się przy szatni, skąd Oskar zabrał swój płaszcz. Milczący, starszy szatniarz z hipnotyczną fascynacją wpatrywał się w jego włosy. Oskar na wszelki wypadek nie spojrzał w lustro. - Babciu, jak ci się udało przewieźć tą flaszkę przez granicę? - Powiedziałam, że to naturalna nalewka z wielbłądziego mleka do wcierania na świąd i podagrę. Kiedy butelka jest nagrzana, zawartość tak śmierdzi, że nie chciał tego sprawdzać żaden celnik. Odprowadź mnie do windy, muszę się jeszcze przebrać przed wyjściem. Przeszli przez pustawy o tej porze, niemalże katedralnie rozległy, hotelowy hol, do stanowisk wind naprzeciwko recepcji. Oskar przywołał jedną z wielkich, ekspresowych kabin. Można nią było wjechać na sześćdziesiąte piętro hotelu w kilkanaście sekund. Dla gości o czułych wnętrznościach, kursowały też tradycyjne, spacerowe windy. Babcia nigdy ich nie używała, a nawet odnosiła się do nich z pogardą. - Uważaj wnuczku przy piciu tego kumysu. Widziałam kontraktowych nafciarzy z Norwegii, chłopów wielkich jak niedźwiedzie, którzy po czterech setkach leżeli nieprzytomni pod stołem. - Spokojnie, wiesz że nie bawi mnie przesada. No wsiadaj babciu. - Dziękuję za śniadanie - uszczypnęła go w policzek jak małe dziecko. Tylko jej na to pozwalał. - To ja dziękuję - ucałował ją w rękę. - I za prezent też. Zobaczymy się u rodziców na wigilię. - Przyjdź wcześniej pomóc mamie przy stole. - Obiecuję. Pa babciu. Kiedy tylko zamknęły się przed nim ciężkie, obite mosiądzem wrota widny, Oskar natychmiast ruszył do wyjścia z hotelu. Chciał jak najszybciej załatwić wizytę na policji. Podchodził już do monotonnie obracających się skrzydeł drzwi, kiedy gdzieś z boku, z hotelowego pasażu handlowego doleciał go zapach. Coś znajomego. Poczuł jak tężeje na twarzy i ściska go w brzuchu. Zwolnił, zatrzymał się. Z zamkniętymi oczami odwrócił głowę ostrożnie wciągając w nos delikatną smugę. Kenzo Forest. Zupełnie jakby stała blisko, obok niego. Zdawało mu się, że nawet czuje jej ciepło. Raptem ktoś przeszedł obok i powietrze nasyciło się duszącym zapachem orientalnych perfum. Ocknął się ale nie ruszył. Dalej stał patrząc bezmyślnie w kierunku sklepików. "A może by kupić sobie malutki flakonik Kenzo, ot tak żeby nosić go przy sobie" - przemknęło mu nagle przez głowę. Ale zaraz się zreflektował. "No nie, naprawdę zaczyna mi odbijać". Westchnął. "Muszę ją zobaczyć." Ta ostatnia myśl najbardziej mu się podobała. Chciał już iść dalej, kiedy obok perfumerii zobaczył szyld małego, komputerowego sklepiku. Wahał się chwilkę ale w końcu wszedł tam i kupił nowy mini dysk. Od razu też na miejscu wymienił dyski w nagrywarce. Wyjął ten zapisany nocą, zabezpieczył go przed skasowaniem, włożył do pudełka po nowym, sprawdził czy wszystko poprawnie działa, jaki jest poziom naładowania baterii i dopiero potem wyszedł z hotelu. Na dworze zerwał się zimny wiatr. Wiało przenikliwie. Granulkowaty śnieg padał ukośnie, a nawet poziomo. Ot, taka pogodowa aberracja. Oskar założył czapkę i odwrócił się plecami do podmuchów. Jakby nie wiadomo skąd zjawił się przed nim hotelowy portier, zakutany w długi, czerwony puchowy surdut z operetkowo błyszczącymi pagonami. Mechaty cylinder sterczał mu na głowie, przytrzymywany paskiem przeciągniętym pod brodą. Padła propozycja taksówki. Oskar wiedział, że przepłaci za taką usługę ale w obliczu śnieżycy zgodził się. Portier wyjął z kieszeni małą krótkofalówkę, zaszeptał kilka słów do jej głośnika i za chwilę, z bocznej uliczki, tuż pod krawężnik chodnika przy którym obaj stali, wtoczyło się na karbowanych oponach ciężkie, żółte volvo. Oskar odruchowo sięgnął do płaszcza po drobne, ale wyjął tylko kartę bankową. Portiera to nie speszyło. Ze stoickim spokojem wyciągnął zza poły surduta komórkowy czytnik kart, podobny do tych używanych w hotelowej restauracji. Oskar przejechał kartą przez szczelinę czytnika i w milczeniu zacisnął zęby widząc na wyświetlaczu jaką kwotę mu pobrano. "Trudno, ekstrawagancje kosztują" - pomyślał i szybko wsiadł do czekającej taksówki. Przebicie się samochodem przez centrum miasta do budynku komendy głównej policji zajęło mu ponad dwadzieścia minut. Volvo w żółwim tempie toczyło się pod wiatr. Pancerne pleksi, oddzielające pasażera i kierowcę, drżało od heavy metalu puszczanego przez taryfiarza na cały regulator z przenośnego odtwarzacza CD zamontowanego w przedniej części kabiny. Wycieraczki auta beznadziejnie próbowały zdejmować z przedniej szyby warstwę śniegu, wciąż odrastającą niczym pleśń na starym dżemie. Wszystkie wozy na ulicy posuwały się do przodu z namaszczeniem godnym kościelnych procesji. Przed jednym ze skrzyżowań jakiś tramwaj ślizgał się rozpaczliwie w miejscu na zmrożonych szynach. Z tyłu próbowała go pchać grupka pasażerów. Kierowca taksówki, gibiący się do taktu muzyki, nerwowy rudzielec w czarnym, skórzanym kombinezonie motocyklisty, niemiłosiernie piłował silnik na drugim biegu, cudem wydostając się z korka rosnącego za wagonikiem tramwaju. Zatrzymali się na rogu komendy, dalej i tak nie warto było jechać, bo wszystkie miejsca parkingowe zajmowały policyjne patrolowce. W kasie miejskiej zabrakło funduszy na łańcuchy do kół i dlatego część wozów nie wyjeżdżała na ulice. Policjanci chodzili piechotą, czy raczej brodzili po kostki w śniegu na chodnikach. Budynek policji był idealnie kwadratową, popielatą bryłą, o przestrzeni użytkowej zaprojektowanej zgodnie z obrzydzającym życie racjonalizmem roboczo - biurowym okresu neorealizmu architektury z początku poprzedniego wieku. Emanowało to takim depresogennym zniechęceniem do czegokolwiek, przygnębieniem i nudą, że poprzedni burmistrz w akcie desperacji kazał odmalować absolutnie wszystkie ściany wewnątrz budynku w przyrodnicze scenki rodzajowe i uproszczone kopie słynnych dzieł malarskich świata. A do tego dodał punktowe oświetlenia. Teraz korytarze i pokoje przypominały aberracyjne wizje ze snu wariata daltonisty. Ale przynajmniej nie dołowały. Oskar mląc w myślach przekleństwa pół na pół na siebie za jazdę hotelową taksówką i na taksiarza za rachunek, który musiał zapłacić, wspiął się po schodach do komendy. I zaraz z wyrazem rezygnacji na twarzy, spokojnie dał się objechać ręcznymi skanerami wykrywaczy metalu dwóm rosłym funkcjonariuszom, którzy podskoczyli do niego nerwowo, gdy tylko wejściowa bramka bezpieczeństwa przy drzwiach zareagowała elektronicznym kwikiem na obecność w kieszeniach jego płaszcza starych kluczy, komórki i nagrywarki mini dysków. Specjalnym, chemicznym próbnikiem obwąchali nawet zawartość jego butelki z hotelowej reklamówki. Zresztą z pewnym obrzydzeniem. Kiedy sprawę już wyjaśniono i daktyloskopijnie sprawdzono jego tożsamość, okazało się, że O'Rally nie kłamał przy porannej rozmowie. Czekali na jego wizytę. Przyszła po niego jakaś młoda funkcjonariuszka. Martica. Niska, czarnowłosa, złocistoskóra mieszanka Azjaty i Portorykanki. Poskręcane loki niesfornie wystawały jej spod otoka policyjnej czapki. Ciemne, gęste brwi nie ustępowały barwą migdałowym oczom. Uśmiechnęła się, podała mu drobną, silną dłoń i kazała iść za sobą. Nie widział przeciwwskazań. Po drodze mało zwracał uwagę na to, co mijał. Fascynował go widok ruchów jej drobnego tyłeczka, opiętego służbowymi, granatowymi spodniami z dyndającymi u paska srebrnymi kajdankami. Jedną z szerokich klatek schodowych zeszli na drugi poziom piwnic. Szli wzdłuż korytarza wymalowanego w świetliste odcienie lazurowego obrazu podwodnego świata, widzianego z dna sfalowanego, płytkiego, tropikalnego morza. Na posadzce leżały gresowe płytki w kształcie białych i różowych rybek. Martcia otworzyła swoją elektroniczną kartą stalową kratę, dwie kolejne pary drzwi i znaleźli się w podłużnej sali z biurkami jak na uniwersyteckiej czytelni. Przy niektórych z nich siedzieli funkcjonariusze otoczeni płaskimi teczkami dokumentów i woreczkami dowodów rzeczowych. Zatopieni wzrokiem w plazmowych ekranach z danymi centralnych banków danych, nie zwracali uwagi na wchodzących. Tak, jak na uczelni wisiała tam wielka tablica z zakazem rozmów i był tam nawet ktoś jak bibliotekarz, w rzeczywistości otyły oficer archiwum. Martica przedstawiła mu cicho Oskara, zasalutowała, po czym wyszła bez słowa, odprowadzana rozgrzanym spojrzeniem obu facetów. Policjant doskonale wiedział po co Oskar się tu zjawił. Najpierw wskazał mu zwykły wieszak na płaszcz obok drzwi. Jakoś przy tym omijał wzrokiem jego fryzurę. Potem podeszli do jednego z wolnych biurek w odległej części sali. Oficer uruchomił końcówkę komputerowego terminala i wsunął w małą szczelinę z boku klawiatury swoją osobistą kodową kartę dostępu do różnych poziomów tajności danych archiwów. Poinformował go szeptem, że żadne z przeglądanych informacji nie mogą być przesyłane pod jakikolwiek elektroniczny adres, co i tak jest niemożliwe, bo linie wychodzące stąd na zewnątrz mają założone specjalne blokady, więc wszelkie interesujące go dane można zabrać ze sobą do domu wyłącznie w formie wydruków, których zawartość wraz z jego nazwiskiem zostanie dla bezpieczeństwa zaznaczona w serwerach strażniczych archiwum. Przypomniał mu jeszcze o obowiązku zachowania ciszy, a potem zostawił samego. Oskar najpierw wczytał się w dostępne opcje z menu systemu. Na szczęście dla niego, na policji też używali Doors 7 z jego aplikacjami baz danych, a nie archaicznych programów wyprodukowanych przed końcem wieku w Stanach. Wpisał w wyszukiwarkę danych nazwiska zaginionych dzieciaków i ustawił filtr wyświetlania wszelkich zbieżnych faktów z dokładnością do 85 %. Po sekundzie zobaczył przed sobą kompilację tego, co już wiedział. Znika trójka chłopców ze znanych, bogatych domów. Sami jedynacy. Żadnych śladów włamań, porwania czy przemocy. Brak wyraźnych motywów, brak żądań okupów. Wiek dzieciaków to 6 - 7 lat, do tego wysoka inteligencja i spora samodzielność. Możliwość ucieczek, jakichś nieszczęśliwych wypadków i samozaginięć bardzo mało prawdopodobna. "Hm, a może jest coś więcej w wywiadach środowiskowych?" - pomyślał. Kliknął kursorem na odpowiednią pozycję menu i z zaskoczeniem zobaczył rozwinięte listy uwag przy nazwiskach dzieciaków. "Roberto Boccini, w wieku pięciu lat prawdopodobnie podpalił skrzydło domu rodziców. Sprawę umorzono z braku wyraźnych dowodów." Czyli zwyczajnie zatuszowano - tu Oskar nie miał żadnych złudzeń. "Pół roku później chłopak był jedynym świadkiem wybuchu auta w garażu ojca. Przyczyną miało być zwarcie w instalacji elektrycznej wozu." Informacje o innych dzieciakach też były ciekawe. I zbieżne. "Jason Bratsky, w wieku sześciu i pół roku, bawiąc się pistoletem służbowym ojca - wyjętym z podobno niezamkniętej szuflady biurka - zastrzelił dwa psy sąsiadki i ciężko ranił w nogi listonosza." A do plotek o podrywach Davida McCleysk doszła jeszcze notatka o wypadku na planie, jaki kilkanaście tygodni temu zdarzył się jednemu z członków ekipy filmowej. Facet wyzwał publicznie szczeniaka od leniwych, rozwydrzonych gówniarzy i siłą zamknął go w garderobianej przyczepie. Dożył do końca dnia tylko dlatego, że był dobrym kaskaderem. Ktoś przeciął przewody hamulcowe w samochodzie, w którym odgrywał scenę szaleńczego pościgu slalomem pod prąd na górzystej autostradzie. Uznano to za wypadek. Tak, żaden z tych chłopców nie był niewinnym aniołkiem. Oskar zamyślił się, wciąż od nowa porównując wyświetlane dane. Zauważył coś jeszcze. Każde z zaginięć zdarzało się co dwa dni od poprzedniego. Z ciekawością zawężył zbieżność wyświetlanych danych do 95 % i polecił pokazać podobne przypadki z okresu od dziś, wstecz przez ostatni kwartał. Pojawiło się jedno nazwisko, dzieciaka zaginionego nocą, dwie doby temu. "Sahel Ettofe, lat 6, jedynak." Zgodnie z wyświetlaną datą aktualizacji archiwum, jego dokumentację wprowadzono do komputera wczoraj wieczorem. Dlaczego jeszcze nie nagłośniono tej sprawy w mediach? Dlaczego nie miał informacji o nim w teczce od burmistrza? Kim on jest? "Ojciec: nieznany, matka Amanda Hetelshtam." O, to dużo wyjaśniało. Przywódczyni i założycielka Sciento Kościoła Gai. Najpierw, z piętnaście lat temu, był to zwyczajny ruch studencki na rzecz powrotu do naturalnego trybu i sposobu życia - eko żywności z własnych poletek, pracy fizycznej, sprzętów i ubrań osobistego wyrobu, ludowej medycyny i roślinnych lekarstw. Początkowo wyglądało to na jedną z typowych w tamtym okresie akcji nieformalnych, kontestujących rzeczywistość, pseudofilozoficznych grup studenckich, tęskniących do hipisowskich komun. Z czasem ekstremiści ruchu zaczęli odrzucać wszelkie technologiczne zdobycze cywilizacji. Stworzono fundację, mającą szerzyć ideę takiego życia pośród wykształconych, bogatych i zblazowanych warstw społeczeństwa. Ponieważ trzon ruchu tworzyli w przeważającej większości studenci pochodzący z tych właśnie środowisk, znali oni doskonale potrzeby swojej klasy społecznej. A, że studiowali głównie takie nauki, jak Politologia, Socjologia, czy Psychologia, świetnie operowali technikami przekonywania innych ludzi do swoich pomysłów. Nowi członkowie zasilali szybko rosnącą organizację przeogromnymi datkami, z których natychmiast kupowano potężne, rolno - hodowlane latyfundia. Prowadzono tam proste życie, zgodnie z głoszoną ideologią naturalnej i ekonomicznej samowystarczalności. Ostatnim elementem, niezbędnym do utrzymania i scalenia wspólnoty - która w parę lat osiągnęła liczbę kilkunastu milionów członków, wywodzących się z osób pragnących w swym życiu czegoś nowego, innego od pokoleniowo dziedziczonej rzeczywistości z nudnymi, ich zdaniem, światopoglądami - była religia. Więc Amanda, od samego początku główna animatorka całego ruchu, wymyśliła tą religię. W myśl zasady: "daj ludziom czego chcą, a będą ci szczęśliwie posłuszni". Stworzyła Sciento Kościół Gai. Wyszła jej bardzo zgrabna mieszanka prymitywnego, europejskiego szamanizmu, racjonalizmu naukowego, bramińskiej filozofii i elementów oświeconego protestantyzmu. Można w tym było znaleźć odpowiedź na każde pytanie i radę na każde zwątpienie. Co z tego, że nieodkrywcze, mętne i płytkie, skoro proste i jakby nie patrzeć, bliskie uniwersalnych prawd życia. Cała fundacja zmieniła swój status formalno - prawny w organizację o charakterze religijnym i jako taka była silnie chroniona przez państwowe ustawodawstwo o wolności wyznań. Do tego była niezmiernie bogatą i szczodrą organizacją. Wszystkie swoje wolne kapitały lokowała w programach naukowych i wyższych uczelniach, a nadwyżki produkcyjne oddawała nieodpłatnie na rzecz wszelkich potrzebujących, którzy z wdzięczności chętnie, i to bez względu na swoje wykształcenie, zasilali jej szeregi, chociażby jako najemni pracownicy na ogromnych polach, czy w manufakturach. Ze względu na te darowizny ruch Amandy miał wielu protektorów, przyjaciół i sympatyków wśród wysoko postawionych polityków, osób życia publicznego, czy mediów. Każdy chciał się z nią fotografować gdy dawała głodnym, biednym i bezdomnym żywność, leki, ubranie i nadzieje na lepsze życie. Na takim zdjęciu wystąpił i poprzedni, i obecny burmistrz. Krzywo na to wszystko patrzyły inne związki religijno - wyznaniowe, z trudem utrzymujące liczebność swoich wyznawców, lecz nijak nie potrafiły wysunąć pod adresem Sciento Kościoła Gai rzetelnego zarzutu działalności sekciarskiej. A taka działalność była kwalifikowana jako ciężkie przestępstwo przeciwko ludzkości i bezwzględnie ścigana z mocy prawa od czasu gdy parę lat temu doszło do zbiorowego samobójstwa stu czterdziestu czterech tysięcy wyznawców pewnej przeszło dwu wiekowej, religijnej idei, którzy swoim poświętliwym, irracjonalnie męczeńskim czynem chcieli sprytnie przyspieszyć koniec świata i umożliwić chwalebny powrót z zaświatów wszystkich drogich zmarłych po nagrodę wiecznego, szczęśliwego życia na nowej ziemi. Taka aberracja. Ale, że wyszło im tylko do połowy. Oskar sprawdził resztę informacji o małym Sahelu. To co znalazł, pasowało do profilu poprzednich dzieciaków. Wiek, inteligencja, samodzielność. Zniknięcie ze strzeżonych zabudowań przykościelnej szkoły w samym środku wielkiej, hodowlanej fermy, o dzień drogi od miasta. I poza tym on też miał coś na sumieniu. Najwyraźniej zafascynowały go zasoby naturalnej apteki swoich współwyznawców. Raz skończyło się to atakiem masowego rozwolnienia w jednym z rolniczych obozów w którym przebywał pół roku temu. Ktoś "nieopatrznie" zamienił w kuchni pojemniki z przyprawami, na szybko działający środek przeczyszczający. Było przy tym kilka przypadków poważnego odwodnienia organizmu. Miesiąc później w posiłku znalazł się silny afrodyzjak. Problem w zasadzie nie polegał na orgii, która potem wybuchła (choć odbiło się to głośnym echem w całym kraju i ostrymi reperkusjami w środowisku ich Kościoła), tylko na szoku anafilaktycznym jednego z rolnych robotników, który jak raz miał akurat alergię na stężony wyciąg z korzenia selera więc do tej pory nie ocknął się ze stanu katatonicznej śpiączki. Oczywiście nic nikomu nie udowodniono, a o ewentualnym udziale chłopca w całej tej sprawie oficjalnie w ogóle milczano. Tak jak i teraz o jego zniknięciu. Posłusznie oddane media, to potężny sprzymierzeniec. Przeglądnął te wszystkie dane i poczuł znużenie. Dość miał już kojarzenia faktów. W zasadzie to chciał jeszcze tylko zrobić sobie wydruki z pootwieranych plików i ostatecznie wyjść z archiwum. Ale wpadł na nowy pomysł, postanowił przefiltrować przez wyszukiwarkę podobne fakty, tak daleko wstecz historii, jak pozwalały na to zasoby policyjnych kartotek. Zawęził jedynie margines zgodności danych do 97 %, wydał odpowiednie polecenie systemowi i kilkanaście sekund czekał na rezultat. Naprawdę zdziwił się, kiedy zobaczył to, co się wyświetliło na monitorze jego komputera. Bo podobne przypadki rzeczywiście miały już miejsce. Więc dlaczego nie było o tym nawet wzmianki w materiałach z Ratusza? Czyżby nikt z obecnych śledczych nie dokopał się do tego? Czy rzeczywiście tylko on podszedł do sprawy statystycznie, a nie przez pryzmat indywidualnych, poszczególnych zdarzeń? Trochę to dziwne i zastanawiające. Pierwsza piątka dzieciaków, o cechach odpowiadających obecnie zaginionej czwórce chłopców, zniknęła w bardzo zbieżnych okolicznościach sześćdziesiąt lat temu. Następna piątka, równo trzydzieści lat temu. Nigdy ich nie odnaleziono, nikogo za to nie skazano. Być może takich zaginięć było więcej, ale w archiwum gromadzono dane dopiero od siedemdziesięciu ośmiu lat. Wszystkie wcześniejsze dokumenty spłonęły w wielkim pożarze, czy raczej w wybuchu wywołanym przez rozszczelnienie instalacji gazowej przy okazji remontu budynku komendy. Któraś ze skorumpowanych, poprzednich administracji zatrudniała tanią ekipę remontową. Podstawowy wniosek, który nasunął się Oskarowi po przeczytaniu tych starych danych, dziwnie uspokajał. W sprawę dzieciaków nie mógł być zamieszany Trumniarz. Sześćdziesiąt lat temu nie było go jeszcze na świecie. Więc przynajmniej Iv nie będzie się teraz o niego denerwować. Drugi wniosek był już raczej niepokojący. Licząc statystycznie, do obecnego kompletu zaginięć, brakowało jeszcze jednego chłopca. A właśnie dziś wypadała ta co druga noc, od zniknięcia poprzedniego, czwartego dzieciaka. Oskar spochmurniał. Przez chwilę błądząc wzrokiem po suficie sali z odmalowanym, odpowiednio pomniejszonym freskiem Kaplicy Sykstyńskiej w wersji nudystyczno - negroidalnej, głaskał opuszkami palców klawiaturę terminala i układał w głowie nowe polecenie dla wyszukiwarki systemu. W końcu zaklikał szybko klawiszami, każąc sobie wyświetlić zestawienie informacji o zameldowanych w mieście chłopcach w wieku 6 - 7 lat, jedynakach z dobrych domów, klasyfikowanych przez psychologów jako bystrych i zaradnych, z dopiskami w ich kartotekach o wszelkich wypadkach zdarzających się przy ich obecności. Zgodność danych zawęził do 99 %. W efekcie zobaczył dwa nazwiska. "Robert Jakovlev, lat 7, jedynak, syn Dymitra, właściciela rafinerii Północnej Kompanii Naftowej. Obecny przy zatkaniu się szybów eksperymentalnego odwiertu złóż metanowych bagien. 8 rannych techników, 1 sparaliżowany ze złamanym kręgosłupem. Obecne miejsce pobytu - świąteczne ferie w Australii." Odpada, dzieciak musi być w mieście teraz. A ten drugi? "Jakub Kenneth, lat 6, jedynak, syn Thomasa, burmistrza. Obecny przy zwarciu elektrycznym przewodów nagłośnienia na wielkiej wiosennej gali w parku miejskim. 9 osób rażonych prądem, 3 ciężkie poparzenia, jedna amputacja ręki. Obecne miejsce pobytu - dom rodziców." Tak, to będzie ten. Syn zleceniodawcy. Oskar gapił się na monitor i sam z trudem wierzył w to, co właśnie przyszło mu do głowy. Ale był pewien, że ma rację. Wszystko pasowało idealnie. Więc dobrze, tej nocy odwiedzi dom burmistrza. Tylko czy mu o tym mówić? A czy to coś pomoże? "Nie - pomyślał - lepiej zrobić to po cichu. Wystarczy jak porozmawiam z Julią." W ogóle chciałby z nią porozmawiać. O czymkolwiek. Byleby widzieć jej twarz, ciemno miodowe oczy, usta. Czuć jej zapach, delikatne ciepło, być znów blisko. Wiedział, że zaraz się rozmarzy, zmięknie jak tani wosk, odpłynie myślami zupełnie gdzieś indziej, więc gwałtownie poprawił się na obrotowym krześle przy biurku, prychnął nerwowo, zły sam na siebie za swoje rozproszenie i z całych sił spróbował skupić się na drukowaniu wygrzebanych plików. Czas marzeń rezerwował sobie na wieczór, teraz chciał już tylko stąd wyjść i na razie nic więcej nie czytać. Szczerze mówiąc zaczynał też być głodny. Kiedy wreszcie zobaczył na monitorze potwierdzenie zakończenia druku, wstał ze swojego stanowiska i podszedł do archiwisty. Oficer sprawdził w komputerze zawartość plików, które Oskar kazał sobie wydobyć z policyjnych danych, minę miał trochę zdziwioną, lecz nic nie komentował. Zadzwonił gdzieś z wewnętrznego telefonu anonsując, że "on chce już wyjść". Później zszywaczem spiął wszystkie kartki Oskara, pracowicie ostemplował każdą z nich fluorescencyjnym tuszem i zabrał ze szczeliny klawiatury terminala swoją kodową kartę dostępu do danych. Oskar w tym czasie cierpliwie sterczał przy jego biurku, ale nie zdążył się znudzić, bo drzwi do sali otworzyły się i stanęła w nich Martica. Policjant wskazał na nią ręką, kiwnął mu głową na pożegnanie i z pewnym trudem odrywając wzrok od dziewczyny, utkwił spojrzenie w swoim monitorze. Oskar też kiwnął mu głową. Zabrał z wieszaka swoją plastikową torbę, płaszcz do którego schował papiery, a potem milcząco wyszedł z sali za dziewczyną. Martica szybko doprowadziła go do głównego wejścia komendy. Nie spuszczając oczu z jego włosów, jakoś dłużej przytrzymała mu dłoń w swoim uścisku. Trochę go to nawet zaniepokoiło. Złapał się na poważnym zastanawianiu nad wizytą u najbliższego fryzjera. Kiedy puściła wreszcie jego rękę, natychmiast wyszedł na ulicę. Zamieć już się skończyła. Ale śnieg nadal nasycał sobą powietrze. Przypominał teraz biało - puchate kuleczki skrobanego styropianu, unoszone w górę najlżejszym powiewem wiatru, choćby od przejeżdżającej taksówki. Zupełnie jakby ktoś zamknął miasto w tandetnej, pamiątkowej, szklanej kuli. Takiej zabawki z dzieciństwa, wypełnionej wodą i sztucznym śniegiem, który przy każdym potrząśnięciu wirował dookoła plastikowych budynków wklejonych na granatowe tło gwiazdkowego nieba. Oskar poprawił sobie kołnierz płaszcza i poczuł burczenie w brzuchu. Zjadłby coś ciepłego. Rozejrzał się szukając wzrokiem jakiejś małej, przytulnej knajpki, ale to co widział dookoła przytłoczyło go wizją lepkich od oliwy dań włoskich, pełnych wzdymającej kapusty ruskich zakąsek i przeżartych ostrymi przyprawami potraw z meksykańskich puebli. Same tanie knajpy, akurat dla gliniarzy. Dopiero przeszło dwie przecznice dalej dostrzegł wznoszący się dostojnie ponad okoliczne kamienice wysoki, ośnieżony jak postrzępiona, strzelista choinka, koronkowy zespół parasolowatych dachów pagody. Świątynia i przyległy klasztor buddystów utrzymywał się głównie z datków, wyrobu naturalnych lekarstw, nauki filozofii i sztuk walki, produkcji przedmiotów artystycznych, kultowych, prostych sprzętów domowych oraz z własnej, wyśmienitej kuchni. Ich chińska restauracyjka była może niewyszukana, ale przynajmniej jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła. Spojrzał na zegarek. O ile dobrze pamiętał i jeśli ciągle nic się nie zmieniło, to akurat powolutku dochodziła pora lunchu w pewnym dużym, austriackim banku, urzędującym dokładnie naprzeciw świątyni. Przy odrobinie szczęścia, to nie dość, że zje coś porządnego, a jeszcze zrobi to w bardzo miłym towarzystwie. Ruszył w kierunku pagody. Ocenił że szybkim krokiem dojdzie tam za nie całe pięć minut, dokładnie na początek przerwy obiadowej jednej z bankowych specjalistek od rachunków bogatych klientów indywidualnych. Pomylił się w swoim wyliczeniu czasu marszu o parę minut, bo przecież musiał po drodze rozdeptywać świeży śnieg. Wciąż nie nadążano z usuwaniem go z ulic, a co dopiero z chodników. Restauracja oddzielała podwórze przed świątynią od ulicy. Latem widać było z jej okiem ćwiczących wu-szu mnichów i świeckich uczniów. Teraz, od kilkunastu dni stały tam tylko nieforemne od śniegowych czap, lodowe rzeźby. Kiedy zgrzany wszedł na salę jadalną, Kate - zgrabna brunetka z kasztanowymi pasemkami, obcięta na retro Simonkę - siedziała już samotnie przy jednym ze stolików nad parującym talerzem pełnym małych, zawijanych jak naleśniki pierożków z kruchego, żółtego ciasta. Obok stała pusta filiżanka i imbryczek z zaparzającą się herbatą. Oskar wskazał palcem jej stolik starszemu mnichowi przy wejściu, witającemu nowych gości głębokimi ukłonami. Tu nie znali International Lenaguage of Communication i Oskar nie czuł się za pewnie w kontaktach z obsługą. Kiedyś musiał przez to zjeść bardzo stare jajka. I do tego strasznie drogie. A wszystko przez to, że kucharz nie bardzo zrozumiał o co mu chodzi, a on sam nie wiedział, jak grzecznie odmówić przyjęcia przyniesionego dania, którego w ogóle nie zamawiał. Mnich uśmiechnął się, znów ukłonił i powtórzył gest Oskara w kierunku stolika. "Mam nadzieję, że to znaczy, że mogę tam usiąść, a nie, że stolik jest zajęty i mam się wynosić, bo jak nie, to zaraz wyfruną mnie stąd przez zamknięte okno" - pomyślał z nadzieją Oskar zdejmując po drodze przez salę płaszcz i czapkę. Nie słyszał za sobą protestów, więc chyba wszystko było w porządku. Stanął przed dziewczyną, która w skupieniu, dwoma pałeczkami dokonywała sprawnej wiwisekcji zawartości pierożków. Rozcięte stygły szybciej. Podziwiał jej kunszt w operowaniu tymi dwoma wąskimi kawałkami drewna. Wiedział, że potrafiłaby złamać chwycony pomiędzy nie palec. - Cześć Kate. Smacznego. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się na jego widok. Wyprostowała się na krześle nadstawiając mu policzek, więc natychmiast pochylił się do niej i pocałował go. Owiało go coś bardzo wykwintnie drogiego. - Oskar, ... jak się domyślam - zaczęła radośnie, lecz dokończyła to zdanie powoli, z wahaniem. - A po czym się tak domyślasz? - A po grzywce. Czy czymś takim włochatym z przodu twojej czaszki. To jakaś nowa aberracja? Jęknął w duszy. - Może pomińmy dziś ten temat. Mogę się przysiąść? - Jasne. Siadaj. Co słychać? Nie było tu szatni, więc tak jak wcześniej zrobiła to dziewczyna, przewiesił swój płaszcz przez oparcie wolnego krzesła - chowając pod nim wcześniej torbę - i usadowił się na przeciw niej. - Chyba pazernieję z wiekiem, bo wziąłem jedną robotę na teraz, tuż przed Świętami. - Nie martw się, Urząd Skarbowy szybko cię wyleczy z takiego szarpania się o pieniądze. Czekaj, zawołam ci obsługę. Podniosła w górę rękę z pałeczkami, przenikliwie zaklekotała nimi o siebie w powietrzu i powiedziała coś ostrym tonem, jakby poganiała starego, zaspanego muła. Efekt był natychmiastowy. Do stolika przydreptał jeden z kłaniających się mnichów. Wręczył Oskarowi elegancką, bambusową okładkę menu, lecz ten nawet jej nie otworzył. Zapachniało mu warzywno - mięsnym nadzieniem, parującym z talerza dziewczyny. - Powiedz mu proszę, że zamawiam to, co ty, tylko z sosem słodko - kwaśnym i ryżowymi bułeczkami na zagrychę. I jeszcze zimne piwo, najlepiej małego "Białego Smoka". Kate zajazgotała do mnicha wydobywając z siebie dźwięki niczym z szybciej odtwarzanego mini dysku z garażową muzyką ludową dolnej Mandżurii. Mnich zrozumiał to bez problemu. Za chwilę talerz z identyczną zawartością jak u Kate, pojawił się przed Oskarem. I jeszcze koszyk z bułkami, tygielek z sosem i sperlona zimnem, wysoka szklanka piwa. Na błagalne spojrzenie Oskara, doniesiono mu też zwykłe, barbarzyńskie sztućce. Takie najtańsze stołówkowe, z aluminium. Kiedyś, próbując obsłużyć się pałeczkami, o mało nie zrobił sobie krzywdy. A potem kelnerowi. Od tego czasu unikał tych patyków. - Jesz dziś sama? Co się stało z twoją stałą ekipą? - Tak wyszło. Jeden koleś z mojego oddziału leży w domu schorowany grypą, drugi wpakował się swoim fordem w autobus przed sobą i aktualnie jeździ do toalety na wózku elektrycznym. Ale wyjdzie z tego. - A Mathiew? - Małżonek odrabia zaległości w firmie. Firmowe, nie swoje. - Jesteś pewna, że nie zostaje tam po godzinach przez swoje wrodzone roztargnienie? - Jestem. Poza tym, to w końcu ja chodzę trzy razy w tygodniu na terapię grupową pracocholików, a jego zwyczajnie wyciągam telefonicznie z roboty do domu, prosto znad rozgrzebanych projektów. Ostatnio nawet po dwudziestej pierwszej. - Biedny facet. Dostanie chociaż za to coś ekstra przy noworocznej wypłacie? - No mam nadzieję, bo jak mówił chiński mędrzec "tylko osioł pracuje za osty, a nie za miskę ryżu". - Cóż, znam kobiety, które ... lubią osiołki. - To nie ja. - Oczywiście. A ... tak w ogóle, to ciągle jeszcze pilnujesz mojego konta? - Regularnie. Nie bój nic, moja firma cię nie oskubie. To już raczej ty powoli zarobisz na różnicach rozliczeń między jenem a frakiem. - Wielkie dzięki. I niech żyje Tokijska giełda. - Nie zapeszaj. - Tfu, tfu. Słuchaj, tak sobie właśnie pomyślałem - skoro już tu jesteśmy - czy jak zjemy, znajdziesz chwilkę na odczytanie dla mnie I-Ching? Nie lubię, kiedy robią mi to mnisi, a sobie nie ufam. Azjatycka logika i ich metafory są dla mnie bardziej pokręcone niż moje własne myśli o czwartej nad ranem. - OK. No to wsuwaj te pierożki, a nie gadaj. Skończyli szybko to co mieli na talerzach. Oskar dopił piwa, a Kate swojej jaśminowej herbaty. Mały Chińczyk przyjął zapłatę ich kartami bankowymi, dziewczyna dorzuciła mu jeszcze napiwek paroma monetami. Wszystkie zyski i tak szły nie do indywidualnych kieszeni, a do wspólnych, klasztornych rozliczeń. Potem zabrali swoje rzeczy z krzeseł i przeszli wzdłuż zaśnieżonego podwórza pustą galerią, łączącą restauracyjkę z pomieszczeniami przed świątynią i z nią samą. Można było tędy dojść nawet do stojącego dalej klasztoru, ale tam wchodzili już tylko mężczyźni i mnisi. Główne drzwi świątyni, stare, wręcz monumentalne, wysokie na trzech mężczyzn, drewniane wrota, nabijane mosiężnymi gwoździami i rzeźbione w sceny z życia Buddy były zamknięte. Do środka dostawało się małym, bocznym wejściem, tak niskim, że trzeba było się schylać przechodząc przez jego próg. Kate szła pierwsza. Znała te pomieszczenia na pamięć, więc bez wahania, trzymając Oskara za rękę, ciągnęła go za sobą nie czekając aż ich oczy przyzwyczają się do półmroku wnętrza świątyni, rozświetlanego tylko płomykami świec i małych, kolorowych lampionów. Wszędzie unosił się trochę duszny, pełen tajemnicy, zapach rozgrzanego wosku i dymu palonych kadzideł. Nadal używano tu prawdziwych, tradycyjnie odlewanych świeć, a nie bezwonnych, oliwkowych lamp - podróbek, jak w Rzymskich kościołach. Ich kroki odbijały się spokojnych echem między kamienną posadzką i ginącym w ciemności sklepieniem. Nie szli w głąb świątyni, przed ogromny, złocisty posąg siedzącego w samozadowoleniu, brzuchatego Buddy, z którego szyi zwisały girlandy plastikowych kwiatów o dawno wyblakłych barwach. Skręcili w bok, do małego zaułka kształtu podłużnej półkopuły z wielkich, czerwonych cegieł. Na centralnym miejscu powieszono tam ośmiokątną, jedwabną tkaninę z ręcznym, misternym malunkiem mandali, obrazującej wieczny krąg istnienia bytu i wszechświata oraz człowieka uwikłanego w to wszystko kołem swojego życiowego losu, z którego ostatecznie można się wydobyć, wznosząc się nad obecny poziomu istnienia. Przed obrazem, na wysokiej ławie z surowego drewna płonęło kilka lampionów, a w specjalnych, piaskowych donicach dymiły kadzidełka. Po środku stał pękaty, krótki wazon z wystającymi w górę niczym suchy bukiet, sześćdziesięcioma czteroma patyczkami oznaczonymi heksagramami I-ching. Stanęli przy ławie. Kate wskazała na umocowany pod nią automat do wydawania trocików. Działał jak podajnik słomek w McDonald'zie, wystarczyło tylko wrzucić monetę. - Zapal kadzidełko na dobrą wróżbę. - Nie mam drobnych. - Jak rany. Trzymaj - podała mu pieniążek - to ty musisz to zrobić. Posłusznie wrzucił monetę w szczelinę automatu podajnika i zabrał z małej podstawki wyturlany trocik. Zapalił go od płomienia najbliższego lampionu, rozdmuchał żar na końcówce i wbił nóżką w piasek doniczki, obok innych kadzidełek. - Dobra, znasz zasady. Pokręć w dłoniach patyczki I-ching, pomieszaj je między sobą tak jak bierki, myśl o sprawie, wobec której oczekujesz wróżby, a potem wyciągnij jeden z patyczków. Nie zastanawiaj się, niech ten wybór stanie się sam z siebie. - Jezu, gadasz jak stary Chińczyk z kozią bródką. - Nie marudź, skup się. Czego ma dotyczyć interpretacja? - Aktualnego zlecenia. - Tak teraz rozwiązujesz te sprawy? A gdzie tu śledztwo i dedukcja? - To już dawno próbowali ci przede mną i zawiedli. No, zaczynam. Oskar obiął obiema dłońmi pęk cieniutkich, bambusowych patyczków. Z cichym chrzęstem pokręcił je, potarł o siebie, mieszając ich losowy układ w wazonie. Tak bardzo starał się wybrać przypadkowy z nich, że nawet nie zwrócił uwagi na to, o czym myślał. W końcu, nie zastanawiając się nad swoim ruchem, podał Kate jedną z pałeczek. Dziewczyna uważnie obejrzała wypalony na niej znak. - To WEI CHI. Heksagram "Przed Spełnieniem". - Co to znaczy? - "Przed spełnieniem zawarte jest szczęście. Mały lis zmoczył ogon nim przekroczył rzekę." - A możesz to teraz powiedzieć bez trudnych wyrazów? - To oznacza, że dobro i zło, szczęście i nieszczęście, Niebiosa i Ziemia jeszcze się nie dopełniły. Jedno wyklucza drugie. To czekanie na właściwy czas z ograniczeniem aktywności. To także czas, który poprzedza wielkie spełnienie. - Iskierka nadziei? - Coś tak jakby. Ale słuchaj dalej. Brak spełnienia nie może trwać za długo, bo można wtedy zatracić prawdę, szczęście i dobro. Jesteś jak mały lis, który zmoczył ogon przed przejściem rzeki, bo jest pełen wątpliwości i podejrzeń, a jeśli nie odrzuci swoich słabości, nigdy nie osiągnie szczęścia, nie przejdzie przez rzekę. - Hm? - No, też mi to mało pasuje to jakiegokolwiek z twoich zleceń. Na pewno myślałeś o swojej robocie? - No, ktoś ..., coś mogło mi jeszcze zaprzątać głowę. Tak całkiem nieświadomie. - Ktoś? - spytała z takim kobiecym błyskiem intuicji w oczach. - Mhm, może pasować. Wtedy to by było, jak czekanie na kochankę. Tylko, że po drodze będzie jakaś trudność. Oskar, kto to? - Ciii - ukrył uśmiech pochylając głowę - nie mówmy o tym jeszcze, nie zapeszajmy tego. Na razie jest zwyczajnie za wcześnie na jakiekolwiek sądy i opinie. Ty, a gdybym pociągnął patyczka jeszcze raz? Tym razem bardziej się skupię. - Wtedy obie interpretacje będą się nawzajem przenikać, rozmywać. Może nawet wykluczać? Nie wiadomo, czy łatwo znajdziesz ich odbicie w faktach wokół ciebie. Wszystko może się tylko niezrozumiale zagmatwać. I co ci z takiej wróżby? - Poczucie, że przynajmniej robię, co się tylko da. Spróbuję jeszcze raz. Wsunął wyjęty wcześniej bambusik z powrotem między pozostałe i znów zamieszał w dłoniach wszystkie patyczki. Sumiennie, z uporem myślał o zaginionych dzieciakach. O tych sprzed paru dni i o tych sprzed wielu lat. Pałeczki zagrzechotały na dnie wazonu gdy puścił ich pęk, a potem szybko podał dziewczynie jedną z nich. - KUAI "Przełom". - To dobrze? - Zależnie od sytuacji. "Sławią Przełom na królewskim dworze. Wołanie o prawdę pociąga za sobą niebezpieczeństwo. Gdy podejmuje się wyprawę wojenną we własnym imieniu nie niesie to szczęścia. Dobrze jest działać." Ten heksagram oznacza człowieka uwikłanego w świat fałszywych wartości, obcych jego naturze. Jeśli go opanują, wywołają niepokój i słabość. Trzeba podjąć działania, które to odwrócą, starcie, wojnę. Lecz jeśli wcześniej nie dojdzie do uwolnienia od przesądów i uprzedzeń, spowoduje to tylko niebezpieczeństwo. Nie można też zaczynać działań, które posłużą jedynie własnym interesom. Czyli uważaj. - No, to już bardziej mi pasuje do roboty. - Też tak myślę. Więc lepiej bądź ostrożny. "Królewski dwór" oznacza wszystko, co dziś rozumiemy jako wysokie sfery. Dla kogo przy tym robisz? - Dla burmistrza. - Pasuje. Teraz dalej, "Nie możesz służyć jedynie własnym interesom", więc nawet wbrew temu, co będziesz myślał, albo chciał, czy co ci się będzie wydawać słusznym, ogranicz się wyłącznie do wykonania tego, co ci zlecili. Inaczej możesz mieć duże kłopoty. A co do tej pierwszej wróżby ... - Tak? - Wiesz, nie znam "twoich" szczegółów, ale wskazanie na cierpliwość jest zawsze oznaką jakiejś nadziei. Nawet wbrew przeszkodom, cokolwiek to może oznaczać. Oskar uśmiechnął się, kiwnął głową i pocałował ją w policzek. Otworzyła usta, chciała mu coś odpowiedzieć, gdy nagle z jej torebki rozległo się stłumione terkotanie. Jakby starego, jeszcze nakręcanego budzika. Sięgnęła tam ręką. - Komórka? - spytał zdziwiony, bo wiedział, że Kate nie cierpi takich urządzeń. - Bankowy beeper. Wyciągnęła z torebki małe, złote pudełeczko wielkości zapalniczki Zippo z pełgającym zielono, ciekłokrystalicznym wyświetlaczem. - No, klient czeka - przeczytała wiadomość - muszę już lecieć z powrotem do roboty. - Ha, trudno. Mus, to mus. Wychodzimy, prowadź. Pożegnali się przed świątynną restauracją. Przytulił ją na krótko. - Wesołych Świąt Kate. - Tobie też. - Zobaczymy się w te dni? Dawno u was nie byłem. - Zarezerwuj sobie czas zaraz po Nowym Roku. Oboje z Mathiew będziemy mieli wtedy urlopy. Ściągniemy cię do nas zanim wyskoczymy w góry na narty. - Dobra, będę czekał na telefon. I pozdrów swojego faceta. Pa. - Dzięki. Trzymaj się. Przez chwilę patrzył, jak dziewczyna znika w rozsuwanych drzwiach banku po drugiej stronie ulicy. Za jej plecami, prószące płatki śniegu wirowały w powietrzu jak kwiatowy pyłek unoszony nad drogą od samochodów, przejeżdżających między brzegami chodników, niczym białą, spienioną rzeką. Samemu też ruszył naprzód, jeszcze dalej od budynku komendy policji, za to w kierunku najbliższej stacji metra z pomarańczową linią biegnącą wprost do jego dzielnicy. Wysiadł na swoim przystanku metra i znowu z trudem oparł się pokusie aromatu kawy, przenikającej nad wyjście z kolejowych podziemi przez szpary w drzwiach pobliskiej, arabskiej kafejki z jej przytulnymi fotelami i księgarnią na zapleczu. Mógłby tam sobie usiąść przy jednym ze stolików nad filiżanką mokate po irlandzku, z talerzykiem świeżutkiego sernika w wiśniowej polewie i spokojnie, niczym za starych, klubowych czasów Dickensa, poczytać akta zaginionych dzieci. A najpewniej zaraz usnąć z głową opartą o wysoki zagłówek mięciutkiego fotela. Ale tu nigdy nie doczekałby się zamówionej przesyłki od Saszy. Oczywiście o ile nocny hacker rzeczywiście dostał się na serwery archiwów Ratusza i wygrzebał z nich dane Julii. Oskar westchną, potrząsnął głową odganiając od siebie pokusę kafejki, a potem zdecydowanie ruszył do własnej kamienicy, do domu. Tak się przy tym spieszył, że nawet nie sprawdził skrzynki pocztowej na klatce przed windą. Zresztą były tam pewnie wyłącznie reklamy przedświątecznych wyprzedaży w wielkich hipermarketach. Gdy tylko wszedł do swojego mieszkania, położył przy drzwiach torbę od babci i zostawiając na wieszakach płaszcz z czapką, przedostał się przez korytarz lustrzanych szaf i salon do gabinetu. Na telefonicznej sekretarce cierpliwie migotał sygnał nagranej wiadomości. Wcisnął klawisz odtwarzania. "Cześć stary, tu Greg. Sasza wygrzebał się właśnie ze swojego barłogu i przesłał mi pliki, które tak cię interesowały. Nie przeglądałem ich, tylko natychmiast, tak sprytnie, wysłałem je dalej, na twój e-mail, więc pomajdruj w swojej cyber skrytce. Wierzę, że sobie z tym poradzisz. I powiedz, kiedy chciałbyś, żebyśmy zrobili tą imprezę, na której mógłbyś się z nią zjawić. W końcu nadchodzi karnawał. No, trzymaj się, do zdzwonienia. Piiip." Automat tradycyjnie zakończył odtwarzanie wiadomości dodając na jej końcu serię dźwięków niczym znaczące chrząknięcia zakatarzonej kury, a potem zamilkł oczekując na nowe telefony. "No wreszcie" - pomyślał Oskar odpalając komputer pod biurkiem. Obok rozświetlającego się plazmowego monitora leżały rzucone tam wczoraj, pootwierane koperty, a na nich stał brudny kieliszek. Odgarnął to wszystko na bok, przykrył skręconym szalikiem i niecierpliwie czekał, kiedy system zapyta go o kod dostępu. Gdy tylko mógł wypowiedzieć to zdanie, natychmiast uruchomił program do ściągania swojej poczty elektronicznej. Radosnym "bing" aplikacja od obsługi e-mail'u poinformowała go, że w swoim cashu zapisała dla niego jeden nowy plik. Z emocji zrobiło mu się aż ciepło. Usiadł na obrotowym fotelu za biurkiem i nie bez pewnego trudu zzuł pod blatem buty. Wskaźnikiem bezprzewodowej myszki wygrzebał z pocztowego folderu nadesłany plik. Nazywał się "Bojowa-Świnka.zip" i żeby go rozpakować, trzeba było znać hasło kodera. A tego nikt już nie raczył mu przysłać. Oskar, odsądzając przez chwilę Grega od wszelkiej, nawet pogańskiej czci i wiary, gapił się na wyświetlane żądanie podania hasła z takim zdumieniem, jakby zobaczył wzór teorii Einsteina w hebrajskim alfabecie. W końcu krzywiąc się chytrze na twarzy, wstukał z klawiatury pojedyncze słowo - "Eryk". I o to właśnie chodziło. Jeden plik rozwinął się automatycznie w kilka dokumentów. Większości z nich stanowiły skanowane strony różnych certyfikatów, potwierdzeń i urzędowych odpisów. Kazał sobie to wszystko wydrukować. Z reguły nie przepadał za czytaniem tekstów wyświetlanych na monitorze komputera. Lubił czuć papier w ręce. Taki nawyk urzędnika i mała aberracja. Dlatego też rzadko kupował książkowe CD-Romy. Gdy tylko laserowa drukarka z sykiem wypuściła z siebie kilka stron jeszcze ciepłego papieru, zaraz zebrał wszystkie kartki i splatając po turecku nogi, usadowił się z nimi obok rybich kapci na kanapie w salonie. Szybko poprzekładał na kolanach wydruki, szukając tego z nagłówkiem Curriculum Vitae. Kiedy go znalazł, natychmiast przebiegł wzrokiem treść dokumentu. Coś nagle ścisnęło go w brzuchu. Gdzieś w środku zassało boleśnie, zgięło w pół, aż do braku tchu. Pochylił się nad trzymaną kartką, jak w szarpnięciu odruchu nudności. "O Jezu, o Jezu, o Jezu, ...!" - zaczęło mu wciąż, i wciąż huczeć w głowie, niczym z jakiegoś psychodelicznego, zapętlonego nagrania na mini - dysku, a wzrok miał utkwiony tylko w jednej, czarnej linijce pisma: "Stan cywilny: mężatka". Odetchnął głęboko, wyprostował się, zamknął oczy. "To niemożliwie, niemożliwe - myślał w panice - przecież na pewno nie widziałem u niej obrączki. Ona w ogóle nie nosiła nic na palcach." No tak. Po sekundzie dotarło do niego, jak szybko i głupio wysunął swój wniosek na tak kruchej podstawie, jak brak biżuterii. "Może to już nieaktualne?" - przemknęło mu z nadzieją przez głowę. Otworzył oczy i jeszcze raz, powoli, z uwagą przejrzał wszystkie wydrukowane dokumenty. Ale nie było między nimi rozwodowego kwitu ani sądowego poświadczenia o rozpoczęciu takiego postępowania. A pamiętał, że przez wymóg tak zwanej "poprawności politycznej" kadry Ratusza rygorystycznie żądały od urzędników wyższego szczebla informowania o tych sprawach na bieżąco. Więc nie miał już wątpliwości. Julia była nieosiągalna. Niczym najcudowniejsza, drobniutka róża, zamknięta zazdrośnie gdzieś w cudzej szklarni na tyłach ogrodu za ogromnym murem, niedostępna ani dla porannej rosy, ani dla słońca. Jak gwiazdka, drżąca swym delikatnym światłem w takiej odległości na granacie nieba, że nawet najsilniejszy teleskop pozwalał tylko nieśmiało patrzeć na jej mały, migotliwy obraz. Nie dotknie jej, nie obejmie, nie pocałuje. Coś w nim zgasło. Zzimniało. Zapadło się w sobie. Jakby wymazano kawałek jego duszy. Nigdy jej nie poczuje, nie odkryje jej kobiecości, smaku, pasji. Nie dowie się jak pachnie o poranku. Zaszkliło mu oczy. "Ty głupcze - pomyślał o sobie z gorzko piekącą goryczą - a dlaczegóż niby miałoby być inaczej. Zawsze tak ci się układa na poprzek. Bo przecież byłoby za dobrze, gdyby było dobrze. Tylko, o Boże, jaki jest sens spotykać w swym życiu tych wymarzonych ludzi, skoro i tak nie można z nimi być? Po co to wszystko?" Pustka w nim nie znała odpowiedzi. Powoli jak automat przeczytał każdy papier z jej dossier. Tu się urodziła, ojciec to lekarz, a matka architekt. Nie ma rodzeństwa, jest młodsza o dwa lata. No nieźle, po wyglądzie myślał nawet, że jest jeszcze młodsza. Świadectwo szkoły podstawowej, wyróżnienie z zakonnego gimnazjum, dyplom sekcji gimnastyki artystycznej. Uśmiechnął się widząc jej zdjęcie na formularzu matury. Miała taką radośnie ufną, dziewczęcą twarz. Tyle w niej świeżości i entuzjazmu życia. Nagroda rektorska za wyniki w studiach nad Public Relations, przyznanie indywidualnego toku studiów. Szybko się usamodzielniła. Podziękowanie od koleżanek i kolegów za trzyletnie przewodnictwo akademickiego klubu filmowców amatorów. Pewnie dobrze znała skandynawską filmografię. Potwierdzenie odbycia praktyki studenckiej w Ośrodku Resocjalizacji dla Trudnej Młodzieży stołecznego hrabstwa. Przeszło roczny staż w jednym z wydawnictw ogólnokrajowych dzienników na stanowisku asystentki rzecznika zarządu. Potem powrót ze stolicy i zatrudnienie w biurze burmistrza. Na zdjęciu z kwestionariusza osobowego kadr Ratusza wciąż wyglądała jak młoda dziewczyna, której kobiecość i urok dopiero wychodzą z ukrycia. Z jej radością i uśmiechem będzie śliczną jeszcze przez długi czas. Data ślubu? Prawie cztery lata temu. Nie ma dzieci. A kim jest jej facet? Jakiś Natan. Geograf. Pewnie to ktoś ze studiów, może z tego klubu filmowców. Zresztą, co go to obchodzi? Słona, wilgotna kropla spadła mu wzdłuż nosa jak bezbarwny, bezsilny kleks na trzymane dokumenty. Tylko jeden, bo potem zamknął oczy. Zebrał w dłoniach wszystkie wydruki razem i nie patrząc na nie, wsunął ich plik pod kanapę. Nic mu się nie chciało. Nawet oddychać. Więc po co to robił? Nie wiedział. Jakiś czas siedział bez ruchu, w milczeniu, w budzącej się szarzyźnie niknącego światła dnia. Wreszcie ocknął się. Zapalił halogenowe reflektorki nad kanapą i ze zwieszoną głową zwlekł się z niej do kuchni. Jedną dłonią oparty o swoją wąską, wysoką lodówkę, wymalowaną na zamówienie aerografem w pełne ekspresji sceny kopulujących na sawannie żyraf, drugą ręką otworzył dolną część z zamrażarką, skąd wydobył oszronioną, w pół pełną, litrową butelkę czarnego Smirnoffa. Wrócił do salonu i siadł skulony, z podwiniętymi nogami w rogu kanapy. Nie miał ochoty sięgać do skrzyni po kieliszek. Pić też mu się nie chciało, ale po prostu wiedział, że musi coś zrobić ze swoją pustką, zanim zacznie wyć. Zanim pęknie. Szkło flaszki lepiło mu się zimnem do dłoni. Zdjął nakrętkę z szyjki butelki i pociągnął dużego łyka prosto z matowego gwintu. Lodowaty płyn wypełnił mu usta, gardło, przełyk. Spływał w dół powoli od swojej zmrożonej gęstości. Odetchnął i wziął następny, potężny łyk wódki. Czuł, jak pomału zaczyna go już znieczulać. Choć lubił dobry alkohol, nawet mocny, to nie był przyzwyczajony do picia szybko, czy w sporych ilościach. Odkleił zziębnięte palce od butelki i postawił ją na podłodze. Zagapił się na wejście do gabinetu. Jakaś myśl próbowała mu chodzić po głowie ale właściwie to już się tylko tam ślizgała. Prychnął i wstał z kanapy. Wszedł szybko do gabinetu. Na jednej z półek niskiego, biało - matowego, pleksiglasowego regału, ustawionego pod oknem w pochylonej ścianie, odnalazł zielone, przewiązane konopnym sznurkiem, nieduże, tekturowe pudełko. Jeszcze będąc na studiach kupił je z zawartością za bezcen jako zbieracką ciekawostkę na licytacji komorniczej po likwidacji pewnego zadłużonego, objazdowego cyrku. Zabrał pudełko ze sobą z powrotem do salonu, po drodze zdmuchując z niego warstewkę kurzu. Dawno go nie dotykał. Siadł na podłodze, przy kanapie, odplątał węzeł sznurka i otworzył pudełko. W środku była używana talia kart tarota i stara książka z opisami interpretacji rozkładów wróżby. Jednak zanim zaczął cokolwiek z tym robić, najpierw zaaplikował sobie następny, lodowaty łyk z butelki. Na posadzce pod jej denkiem zrobiła się mała, kolista kałuża od topniejącego szronu. Miał to gdzieś. Już nawet nie czuł tak bardzo zimna zmrożonej wódki, przynajmniej w palce i gardło. Tylko w środku, w sobie, ciągle ciążył mu twardy chłód. Potem wyjął z pudełka talię, starannie oddzielił dwadzieścia dwie figury dużych arkan od małych i zaczął je tasować. Zajęło mu to trochę czasu, bo pojedyncze karty z dziwną łatwością wypadały mu z pomiędzy sztywnych palców na podłogę. W końcu wszystkie je położył przed sobą, koszulkami w górę i kilka razy zamieszał koliście. Zrobił z nich wielki, zakręcony, zawirowany wachlarz. Zamknął oczy, wyciągnął lewą rękę do kart i wybrał jedną z nich. "Moc" - odczytał jej rysunek. Ale karta była odwrócona do góry nogami. To brutalność, wściekłość i atak. Walka z kimś silniejszym i potężniejszym. To pasja i nienawiść. Czy to jego myśli? Czy to jego walka z losem? Nie wiedział. Usiłując się skupić, wyjął następną kartę. "Świat". Co jest? To przecież wiedza, nadzieja i radość. To też zwycięstwo ducha nad materią, wyzwolenie, osiągnięcie celu. Jak to pasuje do poprzedniej figury? Nie miał pojęcia o co w tym chodzi. Zrezygnowany wyjął ostatnią kartę. "Głupiec". No, z nią przynajmniej mógł się identyfikować. Ale które z jej cech wybrać w tym układzie? Początek przygody? Obsesję? Głupotę, czy brak bezpieczeństwa? A może zwykłą niedojrzałość? Nie potrafił tego zrozumieć. "Pieprzone wróżby - zdenerwował się - nigdy nic z nich wprost nie wychodzi! A już najmniej, gdy rzeczywiście tego trzeba." W tarocie najbardziej wkurzało go to, że pierwsza rzecz, o jakiej karty mówiły, to ostrzeżenia. Te miłe możliwości przyszłości, jeśli w ogóle pojawiały się w rozkładzie figur, to z reguły bardzo mgliście i na obrzeżach przepowiedni. Dlatego rzadko wróżył sobie w ten sposób. Wolał tradycyjne karty, ale w tym najlepsza była jego babcia. Naburmuszony schował talię do pudełka, przewiązał go sznurkiem i odniósł na miejsce w gabinecie. Wracając na kanapę w salonie, zabrał ze sobą z ładowarki słuchawkę telefonu. Było takie jedno miejsce, gdzie wiedział, że może zadzwonić. Zwłaszcza teraz. Bezbłędne wybranie numeru telefonu - nawet z pamięci aparatu - wymagało chwili skupienia, ale w końcu udało mu się. Grzecznie odsłuchał pięć sygnałów w słuchawce, a potem usłyszał kobiecy głos po drugiej stronie. - Klub "Artemida", słucham? - Dzień dobry pani. Mam kod dostępu 1408, czy mogę uzyskać połączenie do apartamentu? - Chwileczkę - w słuchawce słychać było przez chwilę klikanie komputerowej klawiatury - jak brzmi pańskie imię? - Oskar. - Zgadza się. Miło znów pana słyszeć. Już łączę. Ze słuchawki dobiegł go emitowany przez elektroniczną centralkę ściszony dźwięk najnowszych przebojów neo - soulu. Teraz musiał już tylko odczekać aż Iv zdecyduje się zrealizować łączoną do niej rozmowę. A wcale nie było takim pewnym, czy to zrobi. "Artemida" był najstarszym, najszacowniejszym i jednocześnie najbardziej futurystyczno - ekstarwaganckim, kobiecym klubem w całym hrabstwie. Podobne mu miejsca dla dżentelmenów z dziewiętnastowiecznego Londynu, w ogóle się do niego nie umywały. Wyjątkowość i elitarność "Artemidy" - oprócz kosztów przynależności - polegały między innymi na tym, że zapewniał on swoim członkiniom absolutną, całkowitą prywatność. Bez zgody osoby zapisanej do klubu, nie mogła się do niej dostać matka, ojciec, brat, mąż, kochanek, przyjaciółka, córka, pracodawca, klient czy ktokolwiek tego rodzaju. Następowało dokładne odcięcie od stresu, pośpiechu, nudnej rutyny i szarej codzienności życia. Jeśli było takie pragnienie, gwarantowano idealny brak kontaktu ze światem zewnętrznym. Podobno pewne szczególnie zamożne kobiety nie wychodziły stamtąd latami. Klub zapewniał im wszystko, czego sobie zażyczyły do pełni szczęścia. Bez przyznanego specjalnego hasła, nawet telefonicznie nie można było nikomu zawracać tam głowy - komórki blokowały się, niczym na stacjach metra. On sam był w środku tylko raz, kiedy pomagał Iv w dobraniu obrazów do jej apartamentu. Zresztą dość swobodnych artystycznie. Stylizowano je na starożytną Grecję, tyle że nimfy, fauny i inni atleci, malowani byli w sposób współczesny. Co widać było zwłaszcza w realizmie szczegółów mięśniowych. Pamiętał, że apartament Iv był cudem architektonicznym. Trzy różnopoziomowe, rozległe, przeszklone pokoje, bez żadnych, zbędnych meblo - gratów, z własnym basenikiem w salonie łazienkowym i prywatnym, osłoniętym od innych, kawałkiem słonecznego ogrodu. Już samo przebywanie w tym miejscu potrafiło odprężać. Oskar nigdy więcej nie przekroczył progu klubu. Bo i po co? Szanował prywatność Iv, jej potrzebę spędzania czasu tylko we własnym towarzystwie, na swój sposób i przeżywania pewnych rzeczy, jak sobie tego chce. W końcu, tak naprawdę, to każdy w życiu trochę tego potrzebował. Mimo swej naturalnej ciekawości, niezbyt się nawet orientował co tam robiła, czym sobie wypełniała czas. I nigdy jej o to nie pytał. Gdy chciała z nim o tym mówić, sama to robiła. Wystarczyło mu wiedzieć, że w potrzebie zawsze mógł do niej zadzwonić. - Oskar? - usłyszał głos dziewczyny w słuchawce. - Hej Iv, witaj. Wybacz, że zawracam ci tam głowę - miał już mały kłopot z gładkim ruszaniem językiem. - Ooo, nic nie szkodzi, to takie miłe, że dzwonisz. Auć. - jej głos był nienaturalnie spowolniony. "Jezu - pomyślał z rezygnacją, dokładnie wiedząc dlaczego tak mówiła - czy naprawdę musiała wypalić tego synt - jointa właśnie teraz? No co za złośliwość losu! Jak nie sraczka, to przemarsz wojska." - przypomniał sobie stare powiedzenie babci. - Co robisz? - spytał ostrożnie. Chciał się zorientować, na ile dziewczyna ma jeszcze kontakt z rzeczywistością. Do takiej rozmowy wystarczającym było już, że jedno z nich jest lekko odjechane. - Oddaję się ... aaach. - Co, co? - Masażowi. Raul, teraz drugą nogę. I trochę pociągnij. O tak, właśnie. A co u ciebie? - Mam pliki od Saszy. - No - ożywiła się, więc nie mogła być tak całkiem zamroczona - i jak z nią? - To mężatka. W słuchawce po drugiej stronie zapadła na chwilę głucha cisza. - Cholera, tak mi przykro. - Dzięki. - Cholera, cholera, - powtórzyła - nic na to nie wskazywało? - A skąd. Wydawało mi się nawet, że jest zainteresowana. Zapiekło go pod powiekami, więc sięgnął po następny, zimny łyk, żeby tylko jak najszybciej zmyć z siebie to uczucie czymś lodowatym. Iv musiał przez słuchawkę wychwycić chlupot w przechylanej do ust butelce, bo spytała: - Co pijesz, bo trochę dziwnie cię słychać? - Czarnego Smirnoffa. - Czekaj, zaraz, nie robi się takich rzeczy samemu. Daj mi pół godziny, zjawię się u ciebie i skujemy się razem. A nawet w trójkę, bo z Erykiem. - Jemu mogłoby zaszkodzić. A masz go tam w ogóle ze sobą? - Jasne, właśnie usiłuje ryć swoim mokrym ryjkiem między poduszkami w pościeli na łóżku. Jakiż to kochany żywotek - w jej głosie był szczery zachwyt małej dziewczynki. Zupełnie, jakby patrzyła na małego kotka turlającego się z wielkim kłębkiem wełny. Prosiaczek, jako zwierzę inteligentne, najwyraźniej chyba zrozumiał, że mowa jest o nim, bo raptem, po drugiej stronie słuchawki rozległo się radosne "Iiik, iiik!". - To co, mam przyjechać? - Nie dziś, dzięki. I obiecuję, że już kończę z flaszką. Muszę być ostry na tą noc. Spróbuję zamknąć sprawę. - Jezu, w takim stanie psycho - alkoholowym? - w jej głosie mimo narkotycznego stępienia, naprawdę wyczuł niepokój - Ty, a jeżeli to .... - Nie Iv, spokojnie. Obiecałem ci, że to sprawdzę i jestem całkiem pewien, że to nie Trumniarz. Słowo daję. - Musisz iść? - Widzisz, z moich domysłów wynika, że tej nocy może być kolejne zniknięcie. I nawet chyba wiem gdzie. Tylko nadal brak mi pomysłów: kto? i po co? - Zostań w domu - poprosiła - odwiedzę cię z Erykiem. Albo pakuj się do taryfy i jedź do nas. Olej tą sprawę. Jurto ściemnisz coś burmistrzowi. Uda ci się. - Może. Tylko, że tej nocy chodzi właśnie o burmistrza. Poza tym muszę czymś zająć myśli, choćby strachem. Bo inaczej zeświruję. Ciągle o niej myślę, mam ją przed oczami. Ja, ... - nawet zamknięte powieki nie powstrzymały łzy - kurwa, dlaczego mi się tak dzieje?! - Ciii, hej, jestem z tobą. Rozumiem cię. Poczekaj. Przecież była miła dla ciebie, tak? Kto wie, co naprawdę będzie? Wytrzymaj. Takie rzeczy potrafią się różnie układać. - Ale jak ja mam z nią teraz utrzymywać kontakt, współpracować? Na wygładzenie takich myśli, uczuć, trzeba czasu. A ja go nie mam, a jak ją zobaczę, usłyszę, jak poda mi rękę... Iv, odbije mi. - Hej, no ale przecież nic nie przeszkadza, żebyś ją sobie lubił, jakoś widywał. Ona na pewno polubi ciebie. - Na pewno. Tylko co z tego? I czy naprawdę nie byłoby lepiej, żeby właśnie jej teraz nie widzieć? W ogóle. Nic, a nic, przez najbliższe miesiące? Jezu, Iv, jak ja mam z tym żyć? Tak obok niej i tak daleko? Co robić? Jak oddychać tym samym powietrzem, co ona i nie oszaleć!? - Cichutko, wytrzymasz, jestem z tobą. Słuchaj, możemy razem przegadać wszystkie, najbliższe noce, byleby tylko zająć ci myśli, aż będziesz zasypiał z nudów i ze zmęczenia. Wiem, że jej pragniesz, więc może odwiedzisz pod opieką Grega wszystkie sex - knajpy w mieście, aż nabierzesz wstrętu do jakiejkolwiek formy ciupciania. Albo kupimy ci majtki z lodowych woreczków. Jeśli chcesz, o Jezu, pójdziemy nawet z tobą na ten przegląd fińskich filmów. Nie bój się, nie jesteś sam. Tylko proszę, dziś już nie pij. Zrobimy to sobie później. OK? - OK. Ale ty już nie pal. Dobra? - Dobra. - Iv. - No? - ... dzięki. - Po to jestem. I uważaj na siebie w nocy. Zadzwoń zaraz rano. - Obiecuję. Pa. Odłożył słuchawkę. Jak się czuł? Trochę lżej. Przynajmniej wyrzucił z siebie pierwsze bagno żalu i gruz łez. Ale tylko trochę. Wiedział, że jeszcze mu to wróci. I to silniej - zwłaszcza teraz, przed świętami. Bał się, że sam nie da rady. Za tą rozmowę, za to "przyjadę", "jestem z tobą", zrobiłby dla niej wszystko. Zakręcił butelkę i odniósł ją do lodówki. Idąc przez kuchnię, prawie potknął się na jej równej posadzce. Czuł, jak cały flaczeje, jak schodzi z niego napięcie, a wódka coraz mocniej spowalnia mu myśli i ruchy. Zapragnął snu. Znał swój organizm, wiedział, że to nie tyle upojenie, co samoobrona psychiki przed stresem. I że jak zaraz się nie położy, choćby na chwilę, to do jutra nie będzie już zdolny absolutnie do niczego. Nie miał ochoty kłaść się w sypialni, czy w ogóle do niej zaglądać, nie pamiętał kiedy ostatnio tam sprzątał. Wybrał salon. Przy kanapie wdepnął w zimną kałużę od stopniałego szronu z flaszki. Na tyle go to jeszcze ocknęło, że zanim zaległ przy rybich papuciach, wybrał z pamięci telefonicznej słuchawki numer automatycznego budzenia i kazał zadzwonić do siebie za godzinę. Potem zamknął oczy i prawie natychmiast odjechał w niebyt. Ostatnią przytomną myślą żałował, że będzie musiał z niego wrócić. Po piachach pustyni szedł do niego wielki, stary Arab. Może Beduin? Nie miał pojęcia. Jak to rozpoznać? Po brodzie? Bo właśnie ten, miał taką długą, siwą brodę, wystającą spod zwojów turbanu, aż na tłusty, wydatny brzuch, ukryty w szarej szacie z jasnymi plamami. Jak, u licha, można się utuczyć w tym pustynnym upale? Grubas ciągnął na postronku za sobą dwugarbną wielbłądzicę. Widział, jak w rytm powolnych kroków długich, włochatych nóg, kołyszą się pod jej brzuchem pełne wymiona. I Arab, i wielbłądzica nosili na szyi jakieś wisiorki, coś błyszczącego od słońca, i dzwoniącego na wietrze. Musieli podejść bliżej zanim rozpoznał amulety Ankht. Jak oni tym dzwonili? I po co im tu te egipskie bimbajki? A tak w ogóle "tu", to znaczy "gdzie"? Rozejrzał się wokoło. Tak jak sięgał wzrokiem, widział tylko pustynne wydmy. Co on tu robił? Skąd się tu wziął? Kurcze, o co tu chodzi? Ci dwoje byli coraz bliżej. I coraz głośniej dzwonili. Chcieli czegoś, czy jak? Arab potrząsał ręką swoim amuletem, a wielbłądzica swoim, trzymając go za sznurek w pysku. Jasne nieba, czego oni tak hałasują? No rzesz, jak nie przestaną, to szlag by ich tu zaraz na miejscu ... otworzył oczy. Leżał wciśnięty twarzą w poduszki kanapy, a telefoniczna słuchawka dzwoniła niemiłosiernie gdzieś z okolic podłogi. Wyciągnął rękę szukając jej po omacku i gdy tylko trafił na nią palcami, ostrożnie przystawił ją sobie do ucha. - Taaak? - spytał jakimś takim wymiętym szeptem. - Zamawiane budzenie, zamawiane budzenie, zamawiane ... - przenikliwie dla słuchu odezwał się automat po drugiej stronie. "Aha" - pomyślał bezmyślnie, o ile jest to w ogóle możliwe, i odłożył słuchawkę na podłogę. Czuł trochę dziwne przymulenie, lecz mimo wszystko, heroiczne postanowił podjąć czynności wstawania. Najpierw podciągnął kolana pod brzuch. Nieźle, zachciało mu się siusiu. To był dobry motywator do dalszych działań. Wypiął w górę pośladki. Utrzymał je w tej pozycji przez chwilę, po czym opuścił z powrotem na pięty, gdy tylko wydobył się z pomiędzy nich niski, głęboki dźwięk "pryyyk"! Nie o to mu chodziło. Zmienił taktykę. Przewrócił się na bok, spojrzał na swoje zgięte nogi, starannie wybrał tą prawą i ją jako pierwszą zwisł za krawędź kanapy. Do licha, nie mógł sięgnąć posadzki. Zaczął wyciągać nogę przed siebie i w dół, tak daleko, jak tylko mógł, aż wreszcie piętą wymacał grunt. No, był to już jakiś strategiczny punkt podparcia. Teraz skoncentrował się na obu rękach. Ciekawe, a gdyby tak wyprostować łokcie? Z jednym nic nie wyszło, ale z dwoma, owszem. Kiedy mu się to udało, zrozumiał, że właśnie usiadł. I co dalej? Popatrzył w drugi koniec kanapy na swoje papucie. - Cześć rybcie, tęskniłyście? - spytał kapci. "Boże - pomyślał po sekundzie - gadam do własnych papuci!" To go ocknęło. Odetchnął głęboko i zdecydowanie wstał. Troszkę zakręciło mu się w głowie ale spokojnie utrzymał pion. "Siusiu i kawy" - przemknęło mu przez głowę i napędzany tą ideą, ruszył do łazienki. Na widok swojej fryzury w łazienkowym lustrze, aż go zatrzymało. Zrozumiał teraz reakcje ludzi patrzących w jego włosy. Nie co dzień spotyka się na ludzkiej głowie resztki rozplątanej, spranej wycieraczki, wyjętej z pralki po za szybkim odwirowaniu, a na końcu jakby rozczesanej grabiami. Musiał coś z tym z robić, ale najpierw zajął się celowaniem w sam środek głębi sedesu. Szło mu nieźle, lecz źródlany dźwięk pluskającego strumyczka, zamiast go otrzeźwić, zaczął usypiać. Gdy tylko zamknął rozporek, toaletowy automat sam spuścił po nim cytrynowo perfumowaną wodę i zasunął sedesową klapę. Oskar w tym czasie trzymał już głowę w umywalce, pod silną, chłodną strugą bieżącej kranówki. Przypomniał sobie swój sen. Ciekawe, co on mógł oznaczać? Zakręcił wodę i wyprostował się przed lustrem. Teraz miał na czaszce skłębione, mokre blond wodorosty. Wyjął ze swojej wyplatanej, drucianej szafki pszeniczną odżywkę fryzjerską i wcierając ją we włosy, powrócił myślami do snu. Arab to niezwykła przygoda, wielbłądzica oznacza trudy. A jeszcze pustynia i postronek, czyli złe czasy i niemiły obowiązek. To pasowałoby do jego nocnych planów. Zaczął teraz rozczesywać włosy gęstą, plastikową szczotką. Były też wymiona, co oznacza błogosławieństwo, amulet, jako symbol odparcia napaści, no i samo dzwonienie, zatem powodzenie w interesach. W sumie niezły sen. Wyraźnie lepszy niż ten z minionej nocy. O ile wierzyć staroegipskiemu sennikowi, w którym można było znaleźć hasło "tramwaj" - a nawet Freud nie dałby rady wyjaśnić, skąd u starożytnych Egipcjan wziął się taki erotyczny symbol senny. Nie chciał suszyć włosów suszarką, wolał żeby po ułożeniu, spokojnie wyschły sobie same. "Dobra, teraz kawa" - zdecydował. W kuchni uruchomił ciśnieniowy automat do cappuccino i ekspresso, lecz nagle zatrzymał się, nie użył go. Cappuccino pił wczoraj z Julią w podziemiach metra. Pamiętał biel pianki nad jej wargą. Boże, tak bardzo zapragnął całować teraz jej usta, poznać ich smak, czuć ciepły dotyk jej dłoni. Zamknął oczy. "Czy już tak będzie cały czas? - pomyślał - Czy wszystko co mi ją przypomni, sprawi tylko ból niespełnionej tęsknoty?" Gdzieś w sobie miał nadzieję, że z czasem nie. Ale na to, trzeba właśnie tego czasu. Sięgnął po kwadratową puszkę kawy i nasypał jej sobie zwyczajnie, łyżeczką w kamionkowy kubek. Potem nalał wody do bezprzewodowego czajnika, z trudem mieszcząc go pod kranem, w zlewie wypełnionym brudnymi naczyniami. Może jutro wreszcie to pozmywa. Może pojutrze. Czajnik wyłączył się po minucie i za chwilę w kubku parowała farfoclówa - najlepsza domowa kawa na świecie. Zwłaszcza, jak ma się chandrę i moralnego kaca. Minimum wysiłku, maksimum kofeiny. Dosypał sobie do tego cukru i dolał zimnego, skondensowanego mleka. Pierwszy łyk był prawdziwym błogosławieństwem. Po trzecim zaczął logicznie myśleć o przygotowaniach przed nocą. Chciał jeszcze raz wczytać się w dokumenty o wszystkich zaginionych dzieciakach i trzeba było wykombinować jakiś sposób dostania się na dach burmistrzowej rezydencji. Wyszedł z kuchni do gabinetu. Postawił kubek kawy przed przygasłym monitorem wciąż pracującego komputera. Zapalił kinkiety na ścianach i małą, sufitową lampkę, tkwiącą na długim, aluminiowym drucie dokładnie nad blatem biurka. Dobrze się przy niej czytało. Przewiesił sobie przez ramię szalik niczym kelner, porzucone koperty ułożył w zgrabny stosik i zabrał do kuchni brudny kieliszek. Nie zmywał go, tylko dołożył do innych naczyń w zlewie. Potem powędrował dalej z szalikiem. Dołączył go w jednej z korytarzowych szaf do płaszcza, w zamian wyciągając z niego policyjne wydruki. Podniósł spod drzwi wejściowych plastikową torbę, opatulającą butelkę od babci i razem wpakował je do lodówki. W salonie zabrał jeszcze słuchawkę telefonu z podłogi, żeby odłożyć ją na jej miejsce w uchwycie ładowarki. Pod kanapę bał się zaglądać. Wszystkie te czynności napełniły go prawie bojowym odczuciem wielkiego porządkowania. Zupełnie jakby się wewnętrznie przygotowywał do jakiegoś szczególnego wyjścia, albo na przyjęcie ważnych gości. Wreszcie siadł za biurkiem, żeby nic go nie rozpraszało wyłączył komputer, rozłożył przed sobą papiery sprawy i zaplątał się stopami w porzucone pod blatem buty. Warknął, ale nie odniósł ich do korytarza, tylko wykopał na środek salonu. Do swoich dzisiejszych dokumentów dodał kwity z teczki otrzymanej wczoraj od burmistrza, a z szuflady biurka wyjął czyste kartki z małym, drewnianym ołówkiem do zapisywania pomysłów. Wiedział, że połowę stron zapełni imieniem Julii i delikatnym zarysem kształtu jej ust. Zamkniętych, lub rozchylonych. Nie chciał z tym walczyć. Po co? Zabrał się do pracy. Kiedy wyszedł z gabinetu, zegar w salonie, na brzuszku Kłapouchego, wskazywał, że minęła dwudziesta. Owszem, zajęło mu to parę godzin, ale - jak miał nadzieję - doszedł w końcu do wniosków, które jako tako pasowały do sytuacji dla jakiej go wynajęto. I choć nie wszystko jeszcze rozumiał, to miał przynajmniej jakiś zarys planu działań na wieczór. Martwiło go, że tylko jeden. Zdrętwiały od siedzenia za biurkiem podparł się rękami z tyłu na plecach i wykręcił cały tułów najpierw w lewo, potem w prawo, aż mu chrupnęło w kręgach. Poruszył jeszcze głową od barku do barku. Łeb miał napchany przemyśleniami zupełnie jak przed egzaminem z prawa cywilnego. Cały problem polegał teraz na doniesieniu tych przemyśleń do momentu, kiedy będzie mógł je praktycznie wykorzystać. Ssało go w żołądku, ale wiedział, że mało rozsądnym jest jedzenie z perspektywą nocnego biegania po dachach. Lepiej napić się kakao. To wypełni brzuch czymś ciepłym i uspokoi nerwy magnezem. W kuchennej szafce znalazł ostatni, czysty kubek - naprawdę była już pora by tu pozmywać. Nasypał do niego zwykłego, gorzkiego kakao z holenderskiej, rurowatej puszki, dodał cukru i utarł to wszystko łyżeczką na gęsty krem w niewielkiej ilości zimnego mleka z lodówki. Potem ciągle mieszając dopełnił resztą mleka, a na końcu wstawił kubek na kilkanaście sekund do mikrofalówki. Tak oto gorące danie z pianką stało się gotowe. Popijając je małymi łykami i kręcąc się po całym mieszkaniu, zaczął powoli przygotowania do wyjścia. Najpierw schował buty rzucone wcześniej na środek salonu i rozebrał się do swoich granatowych, kowbojskich "śpioszków". Wyjął z szafy twardą, ceramiczną kamizelkę kuloodporną. Identycznym materiałem obklejano promy kosmiczne. Zrobiono ją z takich beczkowatych obręczy, trochę jak płytowy pancerz w starych zbrojach, więc nawet nie specjalnie krępowała mu ruchy. Kiedyś, po jednym ze zleceń, w przypływie paranoicznego lęku przed utwardzanymi, teflonowymi pociskami, kazał ją jeszcze dodatkowo obszyć kewlarem. Przynajmniej psychicznie czuł się z tym lepiej. Do pasa przypiął sobie hokejowy ochraniacz na krocze. Potrafił on dawać przewagę w najmniej spodziewanych momentach. Co prawda, kiedy założył na to obcisłe, narciarskie spodnie, wyglądał jak pacjent cierpiący na chroniczną erekcję. Ale co tam, teraz wszyscy mogli mu dosłownie naskoczyć. Zgodnie z techno modą, na czarne spodnie nasunął metaliczne, motocyklowe nakolanniki. Nikt nie musiał wiedzieć, że to nie dla ozdoby. Nałokietniki od kompletu nie będą rzucać się w oczy pod krótką, puchową kurtką brązowego koloru. W płaski, skorupowy plecak z szarego plastiku, wpakował skradziony z wojskowych magazynów obszerny, biały kombinezon oddziałów specjalnych (miał też czarny model, ale przecież nie użyje go zimą), pneumatyczną, pistoletową wyrzutnię haków z mrozoodporną, syntetyczną liną, podciągarkę - w końcu po co męczyć się samemu - myśliwskie gogle noktowizora, jarzeniowe pałeczki, hak tragarza i pudełko apteczki. Tak na wszelki wypadek. Do jednej z wewnętrznych kieszeni kurtki schował wyjętą z płaszcza nagrywarkę mini - dysków sprzężoną z okularami, do drugiej dał swój czuły, cyfrowy dyktafon, a w specjalnie zaprojektowanej kieszeni na brzuchu, umieścił ceramicznego Glocka z na stałe wbudowanym tłumikiem i punktowym celownikiem laserowym. Bał się broni, ale wychodzić bez niej na taką nocną robotę, bał się jeszcze bardziej. Na co dzień go nie nosił, tylko trzymał ukrytego w sejfowej, podłogowej skrytce w łazience. Tym bardziej, że ten pistolet też ukradł kiedyś z wojskowych magazynów, bo takich zabawek i tak nie sprzedawano legalnie cywilom. Wbrew pozorom najcenniejsza nie była w nim siła rażenia, czy odporność na skanowanie przez wykrywacze metali, lecz magazynek z czternastoma szczerosrebrnymi kulami. A w końcu ludzi też można było tym trwale uszkodzić. Założył usztywniane, sznurowane wysoko za kostki, zielonkawe buty używane przez spadochroniarzy. Miały mocne podeszwy z czubkami świetnymi do kopnięć i do wspinania się po murach. W lewej cholewie była pochwa na nóż z włókien węglowych, którego ostrze można było wyrzucić sprężynowym mechanizmem w przeciwnika. Dołożył sobie jeszcze ochraniacz na szyję, który prócz roli szalika, oszczędzał skręcenia karku przy upadku ze schodów i praktycznie uniemożliwiał uduszenie, nawet garotą. Wreszcie stanął przed lustrzanymi szafami, żeby patrząc na siebie, sprawdzić całość ekwipunku. Jeszcze tylko czapeczka, cienkie rękawiczki z ochraniaczami na kłykciach i w zasadzie to mógł już wyjść. Nie cierpiał przesiadywać w domu przed pracą w terenie. Ogromnie się wtedy denerwował. Bał się głupich myśli. Teraz bał się ich podwójnie. Postanowił przejść piechotą ten kawałek miasta między swoją kamienicą, a rezydencją burmistrza. Miał dużo czasu do momentu, kiedy - jak przypuszczał - zacznie się coś dziać. Na dworze wciąż padał śnieg. Jego lepiące się do wszystkiego płatki znów były puchowe i nabrzmiałe powietrzem, jak krople słodkiej, waniliowej pianki. Z malarskich pracowni dochodziła na ulicę stłumiona śnieżną kurtyną, łomotliwa muzyka. Widocznie jacyś studenci urządzali sobie jeszcze ostatnią, wspólną imprezę przed rozjechaniem się do domów na świąteczne ferie. Minął wejście do metra, nad którym tajemniczo fluoryzowały wielkie bombki podwieszone do gałęzi wybielonego od opadów platana. Pamiętał, żeby idąc przez miasto, wybrać taką trasę, gdzie było jak najmniejsze prawdopodobieństwo natknięcia się na pojedynczą zakonnicę. W tej kwestii był ogromnie przesądny. Absolutnie wierzył, że spotkanie nieparzystej liczby zakonnic natychmiast uniemożliwi realizację pierwszych z zaplanowanych na ten czas działań. Zawsze mu się to sprawdzało. Kiedyś, w przypływie desperacji, gdy był jeszcze asystentem poprzedniego burmistrza, próbował wymusić na nim wprowadzenie w życie przepisu prawnego, nakazującego zakonnicom poruszanie się po mieście tylko w parach. Ale nic z tego nie wyszło. Nawet pretekst bezpieczeństwa sióstr okazał się marny, bo w świetle policyjnej statystki, była to, w niezrozumiały dla nikogo sposób, najrzadziej napadana, kobieca grupa społeczna w mieście. Przebijały je tylko księgowe, których w ogóle nikt, nigdy absolutnie nie chciał ruszyć, zresztą pod jakimkolwiek - rabunkowym, seksualnym, czy zwyczajnie bandyckim - pozorem. Zupełnie jakby były zapowietrzone, a przestępcy wyczuwali ich profesję na odległość jakimś szóstym zmysłem. Ot, taka ciekawa, kryminalna aberracja. Ale przynajmniej dla wszystkich zrozumiała. Za to koty przynosiły mu szczęście. Widziane w każdej ilości. I to nie ważne jakiego koloru, i na którą stronę jego drogi przeszły. Wystarczyło, że zauważył kota, a wiedział, że mu się powiedzie. Im mniejszy był kot, tym większe miał szczęście, im było ich więcej, tym też lepiej. Lecz zimą trudno je spotkać na ulicy. Mając to na uwadze, wymyślił sobie trasę biegnącą koło wielkiego centrum zoologicznego. O tej porze, będzie już na pewno zamknięte, ale przez okno wystawy powinno dać się zobaczyć śpiące w swoich kojcach, małe kociaki, czekające na sprzedaż. Zresztą stamtąd będzie już blisko do domu burmistrza. Szedł niespiesznie kolejnymi dzielnicami, przez wolno pustoszejące, boczne, zaśnieżone ulice, z coraz mniejszą ilością jadących po nich samochodów, a myślami krążył wokół Julii. Nie mógł się przed tym obronić. Niby ciągle rozważał w głowie swój plan działania, próbował jako advocat diaboli wynaleźć w nim wszystkie słabe punkty, przygotować się na nie, ale gdzieś głębiej pod tym swoim zamyśleniem widział jej oczy, słyszał jej głos, czuł jej perfumy. Tylko adrenalina we krwi sprawiała, że nie rozklejał się po drodze. Czasem stres był najlepszym lekarstwem na smutek i chandrę. Oprócz spaceru w za ciasnych butach. Dziś akurat założył najwygodniejsze. Zbliżał się do starej, oczapionej śniegiem, miejskiej synagogi, gdy wydało mu się, że widzi w jej pobliżu dwie, znajome postacie. Wnioskował z ich wysokiego wzrostu i szczupłego kształtu. Ale może to złudzenie. Padający nocą śnieg, lubi robić takie figle. Obie osoby, tak na oko kobieta z mężczyzną, były dokładnie zakapturzone. Nosiły takie same, sportowe, żarówiasto - odblaskowe, żółtawo - błękitne, śliskie kombinezony narciarskie i ogromne, utytłane w śniegu, brązowe, włochate buty po kolana. Z wyraźnym zainteresowaniem obchodziły świątynię dookoła, jakby nie mogły obejrzeć jej sobie w świetle dnia. Turyści o tej porze? Teraz synagoga była już zamknięta. Chcieli się tam włamać? W takich strojach? Naiwni amatorzy. Coś sobie nawet pokazywali na jej wielkim, kamiennym murze. Zaintrygowany nie wiedział, czy lepiej - dla własnego bezpieczeństwa - przejść na drugą stronę ulicy, czy przyspieszyć kroku i niby obojętnie, minąć ich. W sumie, w zasięgu wzroku, nie było nikogo więcej na chodniku, a tych dwoje wysokich zachowywało się raczej dziwnie. Zanim się ostatecznie zdecydował, co zrobić, to oni pierwsi odwrócili się do niego i go rozpoznali. - Oskar! - zawołała do niego kobiecym głosem niższa postać. "Chyba pora mi iść do okulisty" - pomyślał kwaśno - "Żeby nie rozpoznawać własnych przyjaciół!" - Xenia, Peter, to miłe wleźć na was nocą. - No, a w dzień to już nie łaska? - z uśmiechem odpowiedziała pytaniem Xenia, schylając się lekko, żeby mógł ucałować ją w policzek. - Kiedy próbuję w dzień, to zwykle jesteście albo na pokazie, biennale, lub innym triennale, albo zamknięci w pracowni ratujecie dla ludzkości kolejne, rozkładające się dzieło sztuki niedocenianego, zazwyczaj rozłożonego już twórcy, albo właśnie kablujecie następną wystawę, żeby uchronić ją przed włamywaczami, czy wandalami. Stanął na palce i wykonał z Peterem, jeszcze wyższym od dziewczyny, tradycyjny uścisk niedźwiadka. - Ostatnio, to nawet twoja wina - odparował mu przekornie Peter. - Moja? Jakimże cudem? - A ta poświąteczna wystawa na targach, ta z salą futer? - A fakt. Dzięki, że to wzięliście tak na chybcika. - Nie ma sprawy, zawsze to dla nas jakaś kasa. Zresztą za parę tygodni też wpakujemy ci jedną rzecz. - O, a co takiego? I dlaczego dopiero za parę tygodni? - Bo wtedy jego lordowska mość wyjedzie z zamku na wiosenny wypoczynek, a my wejdziemy tam z ekipą od instalacji alarmowych i przy okazji zabezpieczymy też jego prywatną, malarską galeryjkę przed upływem czasu, tudzież wilgocią z lochów. - A niby do czego ja wam w tym wszystkim? No może rzeczywiście ciut się orientuję w zabezpieczeniach, choć daleko mi do ciebie - dźgnął Petera palcem w twardy brzuch - ale o konserwacji sztalug nie mam już bladego pojęcia. No chyba, że będę Xeni podawać pędzelki i waciki. - E, dzięki, z tym sobie sama poradzę. Tam po prostu straszy. - Stra ..., co? Aha, straszy? - wysokim tonem przeciągnął ostanie słowo. - No, może to za dużo powiedziane - zaczął go uspokajać Peter - Zwyczajnie, łazi tam sobie po pomieszczeniach taka mglistawa postać, cosik pomrukując pod nosem. - Poważnie - kiwnęła głową Xenia - jakiś zamurowany przodek lorda, czy ktoś taki. W każdym razie rodzina. - I niby co, mam go egzorcyzmować? - W życiu, przecież to, hm, że tak powiem, żywa spuścizna rodu. Tak twierdzi lord. A nam chodzi o pomoc w takim ustawieniu skanerów antywłamaniowych, żeby nie reagowały jak głupie alarmem na tego zamurowańca. Dałoby się to zrobić? - Nie ma sprawy. Dajcie mi tylko znać wcześniej, pakuję walizę i jadę z wami. Kto płaci? "Art Guarding"? - Lord - odpowiedzieli zgodnie. - To może być. - No i ładnie - ucieszył się Peter - A co tu porabiasz o tej porze, spacerek? - O to samo was chciałem spytać. Szczerze mówiąc, z daleka wyglądaliście, jak niedzielni amatorzy włamań. - Dlaczego niedzielni? - oburzyła się Xenia. - Bo świecicie w tych kombinezonach, prawie jak choinkowe żarówki. Widać by was było nawet w ciemnej piwnicy pełnej umorusanych kotów i pijanych węglarzy. - Jeździliśmy po południu, pod miastem, na nartach i tak właściwie, nie chciało nam się już zmieniać ciuchów na to nocne wyjście - wyjaśnił Peter. - Ale w drugiej części prawie masz rację - dodała Xenia - tyle, że całkiem na odwrót. Rabin Joskowitz nas wynajął do okablowania synagogi. W zeszłym tygodniu jakieś gnojki przeszły nocą przez mur i porozbijały kamieniami okna. Do środka nie weszli, bo na szczęście, po drodze były jeszcze stare kraty. Ale kto wie, czy jutro nie przyjdą z łomami albo przecinarką, stąd nasze zlecenie. Więc wymyśliliśmy, że trzeba tu przyjść nocką na spacer i w odpowiednich ku przestępstwu godzinach, obejrzeć sobie obiekt z jego sąsiedztwem, żeby potem dobrze zorientować się gdzie i jak rozmieścić nasze alarmy. - Rety, wynajął was sam Joskowitz? Ten rabin Joskowitz? - Niby jaki "ten"? - spytał Piotr - Ten kabalista. - Aha. A co? - No nic. Niezła reklama dla waszej firmy. Taki klient. Poza tym, oj, jak przydałaby mi się dobra kabała na tą noc. - No niestety, teraz rabin już śpi. A dlaczego na tą noc? - zaciekawiła się podejrzliwie Xenia, przeciągając głoski, jak starozakonna - To ty tu nie na spacer? - Oj, nie bardzo. Peter, znający zawodowe zwyczaje Oskara, wyciągnął rękę i dotknął jego kieszeni na brzuchu kurtki. Spoważniał na twarzy, kiedy wyczuł w niej kształt Glocka. - Niebezpieczna rzecz? - spytał. - Ba. Powiem ci jutro. - Stary, uważaj na siebie. A może potrzebujesz wsparcia? Albo kogoś do pilnowania tyłów? - No jeszcze mi nie odbiło, żebym ryzykował cudzą skórę w moich podchodach. Ale dzięki, że można na was liczyć. - Zawsze, kiedy chcesz - powiedziała z powagą Xenia. Oskar kiwnął głową. Zapadła chwila ciszy, którą przerwał nagły świergot telefonu komórkowego. Oskar wiedział, że to nie jego aparat, bo brzęczał zamiast drgać. Zresztą Xenia już przy pierwszym dźwięku wykonała serię klepnięć po licznych, zamykanych na rzepy kieszeniach swojego narciarskiego kombinezonu - zupełnie jakby goniła jakąś zagubioną w nim, zimową muchę - co skończyło się wydobyciem z kieszonki na ramieniu czegoś fioletowego, o kształcie zgniecionej w palcach, kiedyś okrągłej, plastikowej puderniczki ze srebrną antenką i srebrną wytłoczką "Motorola". Dziewczyna z przepraszającym wyrazem twarzy przyłożyła telefon do ucha i przez chwilę przysłuchiwała się swojemu rozmówcy, przytakując mu co chwila monosylabami. Wreszcie stwierdziła: "Chwileczkę, mam dokładny kosztorys w aucie, zaraz panu podam dane" i zakrywając mikrofon komórki zwróciła się do Oskara. - Nie gniewaj się, mam Japonię na linii. Wreszcie zaczęły im się sypać ich wykupione z Europejskich aukcji Renoir'y i teraz szukają do tego dobrych konserwatorów. Muszę im podać dane naszego kosztorysu. Jest szansa na dużą fuchę. Lecę do auta. Buźka, i proszę, uważaj na siebie. - Znów się pochyliła, żeby mógł ucałować jej zimny policzek - Zadzwonimy jutro, trzeba umówić się na Święta. Pa. Z gracją, jak Cukrowa Wróżka z "Dziadka do orzechów", zrobiła piruet na pięcie i pobiegła za róg synagogi. - Tam parkujecie? - spytał Oskar. - Aha, może cię podrzucić? - Ee, lepiej żebyście nie widzieli, gdzie idę. - To aż tak? - No. Ty, - Oskar ściszył głos - a co z jej dziewczynami? Nadal je miewa? Radzisz sobie z tym? - A co mi zostaje? - Peter fatalistycznie wzruszył ramionami - Przecież ją kocham. Staram się jak mogę trzymać dystans do całej sprawy, choć to wcale nie łatwe. W końcu i tak chirurgicznie nie wyleczę jej z biseksualizmu, a sobie cycków nie dorobię. Więc co jakiś czas spotyka się z jakąś młodą laską. Tą swoją ostatnią, azjatycką "pacykarkę" wyrwała podobno samej prokurator Mohabet. - Czy mi się wydaje, czy mówisz o tym z dumą? - Wiesz, nie ukrywam, trochę jestem pod wrażeniem zdolności uwodzenia mojej kobiety. - Nie boicie się jakiegoś smrodu ze strony porzuconej prokurator? Urażona, kobieca duma zostawionej kochanki, to niebezpieczny stan ducha. Zwłaszcza u kogoś z taką władzą. - E tam. W tej dziedzinie seksu panują bezwzględne prawa wolnego rynku, jak nigdzie indziej. Prokurator nieźle by się zbłaźniła, robiąc nam z tego powodu prywatne wstręty. Prasa miałaby używanie, a my darmową reklamę. Zresztą zdaje się, że pani Mohabet już się pociesza w silnych ramionach pewnej młodej, choć niedoszłej adeptki sztuki rzeźbiarskiej. Takie życie. - Nigdy nie miałeś ochoty przyłączyć się do Xeni na trzeciego? - Kiedyś o tym rozmawialiśmy, nawet raz spróbowaliśmy. Ale szczerze mówiąc, zbyt byłem rozproszony, żeby mi się to podobało. Ja chcę tylko jej. A ona w końcu i tak jest ze mną. Tamtych, nawet nie specjalnie jestem ciekaw. Czasem lepiej za dużo nie wiedzieć. - Czyli, w sumie jesteś szczęśliwy. - Hm. Skłamałbym mówiąc "nie". Oskar westchnął. Z zamyśloną twarzą poklepał Petera pięścią po barku. - Wybacz mi, że tak cię pytam o nie swoje sprawy. Ale przynajmniej, gdybyś chciał kiedyś odreagować - zresztą absolutnie cokolwiek - wal do mnie jak w dym. - OK. Dzięki. - Dobra, ja też będę już leciał. Trzymaj się stary, zdzwonimy się w Święta. - I spotkamy. - Koniecznie, cześć. Ciepło uścisnęli sobie dłonie i rozeszli się za przeciwne rogi synagogi. Oskar po drodze do domu burmistrza pozwolił sobie jeszcze tylko na jeden przystanek. Przed zasypanymi śniegiem oknami wystawy wielkiego centrum zoologicznego. Sklep był już dawno zamknięty, ale przez jego przyciemniane szyby dobrze widać było w dyskretnie oświetlonym wnętrzu szeroką, przeszkloną półkę z kocimi kojcami. W środku jednego z nich wylegiwały się trzy maluchy. Rudawy kociak zasnął z łebkiem na brzuszku takiego w czarno - białe łatki, a obok rozpychał się szary pręgusek. Widok był delirycznie aberracyjny. Z trudem oderwał od tego oczy. Teraz, pokrzepiony przesądnym przekonaniem o czuwającym nad nim kocim szczęściu, skupił się na ostatnim odcinku drogi przed swoim celem. Niedaleko stąd był już róg tego kwartału ulic, sąsiadujący z małym, botanicznym parkiem. Za nim zaczynała się nieduża dzielnica starych domów w ogrodach. Kilka z nich to ambasady i konsulaty pomniejszych państw, część to rodowe siedziby bankierów, handlowców, czy przemysłowców, a w paru mieszkali po prostu bogaci ludzie. Jeden z domów zajmował burmistrz. Mieszkał tam służbowo, bo cała nieruchomość należała do miasta. Każdy kolejny burmistrz musiał tam mieszkać. Oskar świetnie znał to miejsce z czasów, gdy jako urzędnik Ratusza bywał służbowo w salonach pryncypała. Miał teraz nadzieję, że w ciągu tych kilku lat od czasu, gdy zmienił zajęcie, nikt tam nie zmienił systemu ochrony. Ogromnie mu na tym zależało. Park był o tej porze już dawno pusty i zamknięty. Oskarowi bardzo to odpowiadało. Idąc wzdłuż jego wysokiego, trzymetrowego ogrodzenia, zdjął z ramion plecak i niósł go niby od niechcenia przy nodze. Raz poślizgnął się, raz o coś potknął, w każdym razie sprawdził dzięki temu, że nie miał za sobą żadnego spóźnionego spacerowicza. Był tutaj absolutnie sam, a padający śnieg, usłużnie zasypywał swymi lepkimi płatkami wszelkie ślady jego wędrówki. Uruchomił zapis obrazu w nagrywarce nimi - dysku. Chciał mieć przebieg całej akcji w swoim archiwum. Potem zrobi z tego wyciąg dla burmistrza. Oczywiście w życiu nie pokaże mu wszystkiego, a już na pewno nie sposobu dotarcia do jego domu. Kierował się na wielki, reklamowy bilbord, ustawiony między chodnikiem i parkiem, akurat na tyle blisko prętów ogrodzenia, że mógł się wślizgnąć w powstałą za nim przestrzeń bez wciągania brzucha. Schowany za ogromną tablicą z krzykliwym plakatem, zachęcającym do używania nowych depilatorów o czteroostrzowych żyletkach, przerzucił przez płot plecak, a potem sam wspiął się na jego drugą stronę. Chwilę rozglądał się dookoła nie wstając z przykucu w jakim wylądował. Widział tylko pustkę parku i padający śnieg. To dobrze. Wyjął z plecaka gogle noktowizora, założył je na okulary ale nie dostrzegł dzięki temu nic więcej. To jeszcze lepiej. Rozwinął kombinezon oddziałów specjalnych, rozpiął wtopiony wzdłuż jego brzucha plastikowy zamek i wciągnął ten strój na ubranie, łącznie z butami. Głowę ukrył w kapturze. Teraz dzięki bieli kombinezonu niewiele różnił się od pobliskiej zaspy śnieżnej. Materiał z którego go uszyto, pochłaniał sygnały wykrywaczy ruchu i nie emitował ciepła swojego nosiciela, więc termiczne skanery systemów alarmowych też przy nim głupiały. Choć wiedział, że park powinien być pusty, i że prędzej sam kogoś zobaczy, niż ktoś zauważy jego, zapuścił się między jego drzewa irracjonalnie pochylony. Biegł wydeptaną ścieżką od krzaka do krzaka skulony w sobie jak pod obstrzałem. Na oddalonym od głównych tras spacerowych wzgórku, ukrytym między śródziemnomorskimi sosnami, spoczywała w ziemi betonowa płyta włazu do studzienki telekomunikacyjnej. Odgarnął z niej śnieg, wyjął z plecaka hak tragarza i zaczepiając go w stalowym uchwycie na płycie, uniósł ją niczym właz. Przesunął płytę w bok i wślizgnął się do środka rurowatej dziury. Tam najpierw wyłączył zasilanie noktowizora - żeby nie oślepnąć - potem załamał dwie jarzeniowe pałeczki wyjęte po ciemku z plecaka i w ich błękitnej, chemicznej poświacie zamknął wejście nad sobą. Żeby mieć wolne ręce, przyczepił pałeczki do taśm rzepy na mankietach kombinezonu. Czuł się tu bezpiecznie. Lubił te studzienki, nie tak, jak ściekowe, bo nie było w nich wilgoci, smrodu, ani szczurów, a wzdłuż kabli światłowodów łatwo dawało się przeciskać, nawet przez wąskie rury kanałów. Najlepiej rozgarniając izolowane plastikiem węże, pchanym przed sobą plecakiem. Przypominało to trochę ruch robaczkowy w jelicie, ale co tam. Chyba lepsze takie skojarzenie, niż z ponowną wędrówką przez macicę. To w końcu była niezła aberracja, jeszcze całkiem spokojna. Tak przynajmniej uspokajająco twierdził prywatny psychoanalityk Oskara. Cierpliwie czołgał się przed siebie, aż między grubymi kablami dotarł do nowej studzienki. I była ku temu najwyższa pora, bo z całym tym elektro - wizualnym odrutowaniem na ścianach dookoła siebie, powoli zaczynał się już czuć jak jakiś łączniak. Stąd powinien wyjść na zewnątrz. Oczywiście jeśli nie zabłądził. Jarzeniowe pałeczki jeszcze nie zgasły, więc żeby nie zdradziło go ich światło, schował je w kieszeń kurtki, pod kombinezon. Znów uruchomił gogle noktowizora i spróbował powoli podnieść na barkach płytę włazu. Szczęśliwie, tak jak na to liczył, wciąż jej nie zaspawali, ani niczym nie zastawili, więc udało mu się. Przez niewielką szczelinę ostrożnie wysunął głowę na zewnątrz i rozejrzał się. Był zły sam na siebie, bo dla własnego bezpieczeństwa powinien zrobić to małym, myśliwskim peryskopem, ale już od dwóch tygodni odbierał go z naprawy u optyka. W czasie ostatniej akcji rozbił jego soczewki. I nos pewnego ochroniarza. Najważniejsze, że nie zabłądził. Trafił dokładnie, gdzie chciał. W okolice zamarzniętego kompostownika, na tyłach ogrodu burmistrza. Ta studzienka telekomunikacyjna była tak stara i tak dawno nie używana, że mało kto o niej pamiętał, a jeszcze mniej osób zwracało na nią uwagę. To miejsce było najmniej strzeżone w całym ogrodzie, bo przez obrośnięty żywopłotem parkan sąsiadowało z konsulatem Peru. Niby kto mógłby zagrozić burmistrzowi z tej strony - Świetlisty Szlak? Od czasu rozbicia tej organizacji i złapania założyciela ich ruchu, pozostali przy życiu partyzanci porzucili ideę lewicowej rewolucji na rzecz upraw heroinowych pól maku. Mieli z tego lepszy biznes. W każdym razie Oskar nikogo przed domem nie zobaczył. Cofnął się pod właz, założył plecak na brzuch, starannie zamknął na sobie kombinezon, a potem powoli wyślizgnął się w śnieg ogrodu. Denerwował się nie zasuniętą klapą studzienki, lecz wołał mieć za sobą otwartą drogę do szybkiego zniknięcia i ucieczki. Posuwał się naprzód krok po kroku, unosząc nad śniegiem wydęty od plecaka brzuch, żeby zostawiać po sobie jak najmniej śladów. W białym stroju, na czworakach, wyglądał niczym wielki, arktyczny żółw. Gdyby takie istniały. Dotarł do narożnika domu nie uruchamiając żadnych alarmów. Więc nie zmieniono instalacji ochronnych. Kamery termowizyjne go nie zauważyły, czujniki ruchu nie wykryły, a zwykłych noktowizorów nikt z tej strony nigdy nie montował. O ile dobrze pamiętał, w tym skrzydle rezydencji była spiżarnia, kuchnia, magazynek służby i pokój kamerdynera. Nic godnego specjalnego strzeżenia. Wstał przy ścianie domu. Wiedział, że w tym miejscu był martwy punkt sensorów ruchu. Nie było tu żadnych okien, więc stwierdzono kiedyś, że nikomu to nie zaszkodzi. Teoretycznie mieli rację. Ale tylko trochę. Rozpiął suwak kombinezonu, rozchylił plecak, wyjął z niego pistolet z liną, hakiem i wciągarką. Załadował lufę hakiem i w prychnięciu sprężonego powietrza wysłał go niskim łukiem między puchowe płatki na skośny dach domu, prosto w dymiący, kwadratowy komin. Trafił za pierwszym razem. Hak był okręcony kewlarową koszulką, więc nie dzwonił metalem przy upadku. Gdy tylko linka pod pistoletem sflaczała, zaczął ją powoli, jednostajnie ściągać w dół, czekając, aż hak chwyci o coś swoimi zębami. I tak się stało. Podejrzliwie uwiesił się na linie, ale ta ani drgnęła. Miał szczęście. Schował pistolet z powrotem do plecaka, doczepił do liny wciągarkę i kolejno przesuwając w górę jej uchwyty, zaczął powoli, gładko wspinać się na dach. To proste przy sześćdziesięciu pięciu kilo wagi na golasa. Już pod rynną spojrzał za siebie w dół. Padający śnieg prawie całkiem zakrył trasę jego wędrówki przez ogród. Z przejściem samej rynny miał trochę kłopotu, ale w końcu znalazł się ponad nią, na białym, pochyłym dachu. Nie puszczając liny podciągnął się na kolanach do samego, opasłego komina i odczepił z jego wnętrza rozgrzany od dymu hak. Zaburczało mu w brzuchu, gdy poczuł zapach palonego drewna i gotowanej kapusty. Był już uczciwie głodny, a tu jeszcze nie minęło nawet pół nocy. Szczytem dachu przeczołgał się do drugiego, bliźniaczego komina. Tego nigdy nie używano. Jego palenisko dość niefortunnie umieszczono w wysokim holu, naprzeciwko głównego wejścia do rezydencji, a pokręcony od przeciągów cug, raczej wdmuchiwał dym do pomieszczeń, niż go wysysał. Przez ten komin nawet nie można było wejść do środka domu, bo prócz zamknięcia klapy nad paleniskiem, pod dachem zamontowano w jego poprzek grubą, stalową kratę, niby wielki ruszt grila. Dzięki temu, miejsce to świetnie nadawało się do nocnego czekania na nieproszonych gości. Oskar rozpiął kombinezon, dla wygody położył na kraty w kominie plecak, a sam usiadł na nim w środku ceglanej konstrukcji. Z zewnątrz w ogóle nie było go widać. Wyłączył nagrywanie mini - dysku, wsunął dłoń do kieszeni na brzuchu kurtki wymacując kolbę Glocka, i oparty o ścianę, spokojnie dał się przysypywać płatkom śniegu, mając tylko nadzieję, że coś się zdarzy, zanim tu zamarznie. Lub zacznie myśleć o niej. Na pewno nie zasnął, bo było mu na to za zimno, ale przecież ocknął się. Coś przykuło jego uwagę. Właściwie to brak czegoś. Dźwięków. Przestał słyszeć podmuchy wiatru i nocnego mruczenia miasta. A przecież normalnie, nawet w samym środku nocy i nawet w takiej cichej, spokojnej dzielnicy, słychać było, że miasto nigdy nie śpi. Uszy mu zamarzły, czy jak? Nie ruszając się uniósł wzrok do góry. Śnieg już dawno przykrył go bezkształtną warstwą lepkiego puchu, a teraz jeszcze posypywał zmrożonym pyłem szronu, niczym wcieranym przez sitko, lodowatym cukrem pudrem. Rozchylił wargi żeby zastukać zębami o zęby. Słyszał ten dźwięk, więc nie ogłuchł. Powolutku wsunął rękę pod kombinezon, uruchomił nagrywanie wizji z okularów pod goglami noktowizora, potem wyciągnął z kieszeni Glocka, odbezpieczył broń i ostrożnie zaczął unosić głowę nad krawędź komina. Kiedy mógł już spojrzeć na dach, zamarł w niedowierzaniu. OK. Duchy, demony, życie pozagrobowe, reinkarnacja, kosmici, parapsychologia, szamanizm i magia to jedno, ale to, co teraz widział, wychodziło poza te kategorie. Gdyby nie bał się, że ktoś, jakimś cudem go usłyszy, jęknąłby w duchu ze zdumienia. Owszem, spodziewał się, że tu i teraz stanie się coś dziwnego, ale nie żeby aż tak. Przed sobą, trochę z boku, jakby zaparkowany przy skosie dachu, widział zawieszony w powietrzu tył wielkich sań. Takich z zaprzęgiem. Dwunastu reniferów. Zwierzaki spięte parami w długiej uprzęży spokojnie lewitowały sobie w powietrzu. Ich krótkie ogonki wesoło majtały się co chwila w prawo i w lewo. Wiedział, że Iv byłaby zachwycona takim widokiem. Same sanie były długie niczym ciemna limuzyna, szerokie jak drzwi stodoły, całe drewniane, rzeźbione w figurki zwierząt, małe postaci i liczne, splątane esy floresy, do tego inkrustowane srebrem, wykładane jakimiś błyszczącymi kamieniami i jeszcze z puchatymi skórami białych niedźwiedzi, zwisającymi na zewnątrz. Jednym słowem Święty Mikołaj zaczął w tym roku pracować ciut wcześniej. No chyba, że ktoś podpieprzył mu brykę. Oskar nerwowo zerknął za siebie, lecz ta strona dachu była pusta. Ostrożnie wyprostował się w swoim kominie, stanął na palcach obok plecaka i zobaczył, że tyłem do niego, daleko w przodzie sań, na koźle woźnicy, siedzi jakaś nieduża, obielona śniegiem, chyba skulona postać w śmiesznej, stożkowej czapeczce. Przez głowę przebiegła mu burza nie tyle myśli, co skojarzeń. Najważniejsze, że stał pod wiatr do zwierząt. Co prawda, jego kombinezon miał też chronić przed wyczuciem ludzkiego zapachu, ale raz, że nie był zapięty, dwa że latający renifer, to nie policyjny pies, kto wie, jak czuły ma węch. Cicho wyszedł z komina na dach i nisko pochylony, w ślimaczym tempie, zaczął zbliżać się do zaprzęgu. Może było to irracjonalne ale celował przed siebie z Glocka. Stojąc w połowie długości sań, wyprostował się na sekundę, żeby zajrzeć do środka. Pusto, żadnych podarków. To bardzo rozczarowujące. Znów pochylony, prawie kucając, bezgłośnie podszedł wreszcie do początku sań i spojrzał w górę. Widział fragment stóp woźnicy. Takie jakieś małe i wcale nie w czerwonych butach, tylko zielonkawych i do tego bez obszycia futerkiem. "Kto to?" - w zdziwieniu nie mógł powstrzymać tej myśli. Zastygł przerażony celując w górę z broni, lecz nic się nie stało. Woźnica nie słyszał jego myśli. No chyba, że miał stalowe nerwy i tylko udawał, że nic o nim nie wie. Oskar nie miał aż takich nerwów, wolał mieć pewność, czy ten ktoś wie o jego obecności, czy nie. Pojęcia też nie miał, czy to, co chce zaraz zrobić w ogóle zadziała, ale odwrócił w palcach Glocka, błyskawicznie wyprostował się i zdzielił woźnicę ceramiczną kolbą w tył głowy. Podziałało idealnie. Mały człowieczek - bo on wcale nie był skulony, tylko niewysoki - bez jednego jęku zwalił się na bok siedzenia. Oskar zamarł z bronią gotową do natychmiastowego strzału, ale znikąd nie wyskoczył na niego inny przeciwnik. Nawet renifery nie reagowały na jego obecność, choć kilka ostatnich zwierząt zaprzęgu obejrzało się w tył, spoglądając na niego wielkimi, błyszczącymi oczami. Obojętnie jak krowy na pociąg. Problem polegał na tym, że Oskar sam nie bardzo wiedział, co dalej. Więc zdał się na swój instynkt. Wszedł do sań. Dziwnie się czuł w takiej wyraźnie nienaturalnie, zawieszonej w powietrzu rzeczy. Kołysało tym prawie jak ogromną szalupą. Usadowiony za leżącym woźnicą obejrzał go sobie. Zrobiło mu się trochę nieswojo, bo kurdupel w zielonym kubraku wyglądał jak regularny elf Świętego Mikołaja. No może raczej jak gnom, biorąc pod uwagę łysawą głowę, zmarszczki późnej starości na jego bladej, brodatej twarzy i siwe kępki włosów, obrzydliwie wyrastające mu z samego środka spiczastych uszu. "Cholera, ale się porobiło - pomyślał na ten widok - chyba nici z tegorocznych prezentów." Bojąc się, że przesadził w uderzeniu, dotknął jego tętnicy szyjnej. Wyczuł słaby puls i ciepło suchego ciała. Guz na głowie też miał normalny wygląd. Chyba nie rozwalił mu czaszki. Ciekawiło go od czego robiły się takie wydłużone w górę uszy? Kwestia mody? A może to od pędu wiatru przy lecących saniach? Jakby rodzaj choroby zawodowej roznosicieli gwiazdkowych prezentów? Spróbował z powrotem posadzić nieprzytomnego karła, tak żeby zdawało się, że wszystko z nim w porządku, że nadal tkwi skulony na koźle. Sanie najwyraźniej czekały tu na coś, albo na kogoś. Miał tylko nadzieję, że na nic wielkiego, ani licznego. Jedynym miejscem, z którego mogło się to coś pojawić, był drugi komin. Już nie dymił, bo cały dom dawno spał, więc spokojnie można było dostać się przez niego do środka pomieszczeń. Wycelował czerwoną kropkę lasera w ceglaną krawędź komina i przycupnięty za woźnicą, czekał co będzie dalej. Zaczynał już się zastanawiać, czy nie zrobił jakiejś pomyłki w swych domysłach, gdy z obserwowanego miejsca wysunęły się czyjeś drobne, ale silne dłonie o długich, zagiętych paznokciach. Schowany za swoim jeńcem, Oskar widział, jak przez ceglaną cembrowinę, wydobywa się na dach drugi, trochę brzuchaty karzeł, z uwieszonym na plecach, niewiele mniejszym od siebie dzieckiem w prążkowanej piżamie. Syn burmistrza musiał być nieprzytomny albo uśpiony, bo w ogóle nie reagował na odbywaną podróż. Gnom zmęczony targanym ciężarem położył chłopca na śniegu i całkiem ludzkim gestem, ze spuszczoną głową, oparł się rękami o kolana ciężko oddychając. To był najlepszy moment, żeby zacząć coś robić. Tylko jak negocjować z kimś takim? Czy on w ogóle zrozumie, co się do niego powie? Jedyną nadzieją był International Language of Communication. Oskar wciąż ukryty za plecami woźnicy starannie wycelował Glocka i nacisnął spust. Z cichym "puch" broń drgnęła mu w dłoni, a pocisk zmiótł z głowy gnoma stożkowatą czapkę. Ten poderwał się w zdumieniu do góry i nagle zamarł, widząc swojego partnera, trzymanego ramieniem w silnym uścisku pod szyją przez kogoś obcego, a w siebie wycelowaną lufę pistoletu. "No - pomyślał Oskar - widać, że facet zna przynajmniej podstawy języka znaków. Teraz spróbujemy oralnie. Najpierw czegoś prostego." - Dzieciak - wskazał lufą na leżącego chłopca - do łóżka - pokazał bronią na dach domu - teraz - skończył wolno wymawiać zadanie, ponownie celując w głowę karła. Miał dziwne wrażenia, że skądś zna jego twarz. Gnom jakby przykulił się w sobie gotów do jakiegoś szalonego skoku. Wyraźnie mierzył wzrokiem odległość od swojego przeciwnika. - Myślisz, że zdołasz mnie tym zabić? - zapytał chrapliwie, z nienagannym akcentem, krzywiąc się do tego w ironicznie - złośliwym uśmiechu. Oskara zatkało. Ale tylko na chwilę. Jeśli facet rozumie, co się do niego mówi, to mogą już sobie pogadać o całkiem różnych rzeczach. Powoli przesunął rubinową kropkę laserowego celownika w dół po ciele karła. - Myślę, że to przykre sikać na siedząco - odpowiedział zimnym, bezbarwnym głosem, mierząc mu w krocze. Nieruchoma twarz gnoma nie wyrażała żadnych uczuć, ale cała postać wyraźnie stężała w sobie. "Tu cię mam konusie" - tryumfalnie przemknęło przez głowę Oskara. Po sekundzie wlekącej się niczym wieczność, gnom rozluźnił się, jakby zobojętniał. Skinął głową, wolno pochylił się do chłopca i lekko uniósł go w górę, zasłaniając siebie, identycznie jak Oskar zasłaniał się woźnicą. Niewiele było go widać zza dziecka. - A jak podejdę, to co zrobisz.? - spytał chytrze. "Myśl! - wrzasnął wewnątrz siebie spanikowany Oskar - to zaraz wymknie ci się spod kontroli. Myśl. Negocjować woźnicą? Nie, on go oleje. A więc ..." - A wrócisz do domu piechotą? - odpowiedział pytaniem, celując w renifery. Oczy gnoma zwęziły się w pełne nienawiści szparki. Ledwo było je widać spod jego siwiejących, gęstych brwi. Wyszczerzył ostre, chyba spiłowane zęby, mrucząc coś pod wąsami. Jednak po chwili znów skinął głową i wycofał się w tył do komina. Jedną ręką wciąż trzymał w górze, przed sobą nieprzytomnego chłopca, drugą wymacał za plecami ceglaną obmórówkę. Potem nie oglądając się przełożył za nią nogę i za moment znikł tam cały. Razem z dzieckiem. Oskar odetchnął. No, połowa już za nim. Teraz trzeba będzie się jeszcze bezpiecznie rozstać. Sprawdził stan swojego woźnicy. Staruszek zaczął chyba dochodzić do siebie. Niemrawo próbował się poruszyć, zatrzepotał powiekami. To źle. Oskar zamachnął się i znów uderzył go w łeb kolbą broni. Karzeł natychmiast sflaczał na koźle, przechylił się na bok i tak zastygł. "Wybacz stary - pomyślał Oskar - to twoje ryzyko zawodowe." Wysiadł z sań, schował broń w kieszeń na brzuchu i nie wyciągając z niej ręki czekał na powrót tego drugiego. Nurtowało go poczucie, że gdzieś widział już jego twarz. Czy to wspomnienia z radosnego dzieciństwa przy świątecznej choince? Czyżby obudził się którejś nocy, gdy prezenty pojawiały się w tajemniczy sposób pod drzewkiem i zobaczył właśnie tego gnoma? Potrząsnął głową. Niemożliwe. Od tego byli rodzice. Poza tym, za jego czasów elfy Świętego Mikołaja pomagały dawać dzieciom, a nie zabierać je, nie wiadomo gdzie i po co. No właśnie, gdzie i po co? Warto by spytać. Już prawie podejrzewał, że gnom zamiast odstawić chłopca do łóżka, próbuje wykombinować jakiś wredny podstęp, gdy szponiaste ręce znów pojawiły się na krawędzi komina. Oskar cofnął się, a karzeł wyszedł na dach. Tym razem sam. Otrzepał spodenki na kolanach, podniósł swoją przestrzeloną czapkę i założył ją na głowę. - Załatwione, - warknął - co dalej? - Dlaczego? - Nie twój interes. - Chcesz nie mieć swojego? - Oskar poruszył bronią w kieszeni na brzuchu, tak żeby wyraźnie widać było zarys jej kształtu. Gnom spojrzał na niego mrocznie i wzruszył ramionami. - Musimy się skądś brać. - Po co? - Do roboty. - Nie możecie się płodzić? - Żartujesz? - karzeł żachnął się z obrzydzeniem - To męski klub. - No więc ... ? - Oskar jednoznacznie zawiesił głos w pytaniu. - Tak co parę lat dobieramy sobie nowych kumpli - wyszczerzył się karzeł. - Równo co trzydzieści. Dlaczego tych, a nie innych? Bo są samodzielni, inteligentni, praktycznie nieprzeciętni jak na swój wiek i mają coś na sumieniu? - Szybko kojarzysz. Robota za kręgiem polarnym, to jakby pokuta. Albo zaoszczędzenie innym naszego towarzystwa. Całego dorastania i późniejszego życia. - Nie tęsknicie, nie chcecie wrócić? - Gdzie? - Do rodzin. - Po co? - A ta wasza ... robota, długa? - Do końca. - Czego? - Każdego z nas. - Ciężka? - Dość, ale ujdzie. Bez panienek, za to z piwem - karzeł poklepał się po brzuchu. - To jeszcze nie czyściec. - Ciekawe czy ten gruby właściciel sań wie o tym? - Niby o czym? - O dzieciakach. - Jasne, nie bądź naiwny, to nie bajka. Zawsze tak było, od początku, od wieków. Tylko przedtem robota była inna, zanim grubas - chcąc nie chcą - zaczął robić dla Niego. - Kogo? Gnom w milczeniu wskazał paluchem w górę. Brew Oskara drgnęła ze zdziwienia. "Uuu, wysokie progi - pomyślał - nawet za wysokie." - A wasz wygląd? - Te zmiany? Żyjemy dłużej niż przeciętni, jesteśmy odporniejsi, silniejsi, znosimy mróz i ciemność, ale coś za coś. Na przykład nie rośniemy. To wszystko ma jakiś związek z przystosowaniem, czy genetyką. Widziałeś moje uszy? Gnom podszedł nagle do przodu, zdejmując po drodze czapkę. Zanim zaskoczony Oskar zareagował, karzeł wyprowadził potężne kopnięcie prosto w jego krocze. Cios był niesamowity, aż uniosło Oskara na palcach stóp i o mało nie stracił równowagi. Szczęśliwie cały impet uderzenia odbił się bezboleśnie od hokejowego ochraniacza. Za to gnom poczuł tego kopa w swojej nodze. Jęknął i odruchowo chwycił się za stopę. Gdy ją puścił, kolba Glocka posłała go łukiem, plecami na dach. A obok parę jego zębów. Zanim karzeł wstał i bezwiednie roztarł sobie krew na wąsach, rubinowy celownik pistoletu świecił dokładnie po środku jego czoła. Widać było, że mimo to karzeł gotów jest rzucić się na Oskara ze szponiasto wykrzywionymi palcami. Wręcz kipiał wściekłością. - Ty ... - wybełkotał plując krwią - Dosyć, - uciął Oskar odciągając kurek broni - nybaj stąd. - Że co? - zdezorientowany gnom zatrzymał się w pół ruchu - Wypierdalaj! To zrozumiał. Jeszcze tylko przez moment stał purpurowy od gniewu, zaciskając pięści i patrząc to na Oskara, to na sanie, ale wreszcie wsiadł na kozła. Nie patyczkował się z woźnicą, po prostu zwalił go do tyłu, na niedźwiedzie futra. Odwiązał lejce ze specjalnego haka, zaciął nimi renifery, a te natychmiast wystartowały pod padający śnieg, w górę i do przodu. Bez najmniejszego nawet dźwięku kopytka, czy dzwoneczka. "To bardzo nie mikołajowe" - pomyślał zawiedziony Oskar, trzymając na celowniku oddalający się w ciemne niebo pojazd, tak długo, póki mógł go widzieć. Zaprzęg znikał mu z oczu błyskawicznie, jak myśliwiec. Oskar obawiał się, żeby karzeł nie zawrócił w powietrzu i nie urządził sobie na niego nalotu z zaskoczenia, od tyłu. Wtedy raczej nie miałby szans. Nawet gdyby przełamał się i jakimś cudem zdołał zastrzelić wszystkie biedne renifery, to i tak rozpędzone sanie roztarły by go po dachu, niczym truskawkowy dżem na kanapce. Ciągle jeszcze kucając z wyciągniętą bronią rozglądał się nerwowo dookoła, gdy raptem zdał sobie sprawę, że znów słyszy wiatr i nocne odgłosy miasta. Zastanowił się. No tak, gdyby karzeł chciał wrócić, najpierw nastanie cisza. Nie wiedział dlaczego, ważne, że to tak działało. Więc już po wszystkim. Czas się stąd wynosić do domu. Zabrał z nieużywanego komina plecak, założył go sobie z przodu pod kombinezon i wyjął z niego hak tragarza z liną. On lepiej nadawał się do schodzenia z dachu, niż ten wystrzeliwany. Pazur haka zahaczył o krawędź wygasłego komina, przez jego uchwyt przełożył linę, cofnął się na kolanach do krawędzi dachu, szybko przeturlał pod rynnę, a potem po prostu opuścił się w dół, wzdłuż muru. Na koniec szarpnął liną, posyłając w górę sinusoidalną falę, która odczepiła hak z komina, tak że gdy spadł na śnieg, mógł go zabrać, nie zostawiając po sobie żadnych zbędnych śladów. Znów udając arktycznego żółwia doczołgał się wolno, na czworakach, do uchylonego włazu od studzienki telekomunikacyjnej i szczerze mówiąc odetchnął z ulgą, kiedy zasunął nad sobą jej betonową płytę. Udało mu się. Zlecenie wykonane, dzieciak uratowany - choć zgodnie ze słowami gnoma, nie musi być to wcale takie dobre dla otoczenia - materiał dla burmistrza nagrany - zrobi się z tego ładny wyciąg dla archiwów policji. Pełną wersję zostawi tylko sobie i w prawniczym archiwum u Iv i Grega. Nikt go nie przyłapał, ani nie uszkodził. Można było z powrotem zająć się swoim życiem. Do domu dostał się w identyczny sposób, jak do ogrodu burmistrza, tyle, że robił wszystko w odwrotnej kolejności. Przełażąc przez płot botanicznego parku, przypomniał sobie wreszcie skąd znał twarz gnoma. To postarzałe oblicze dzieciaka porwanego sześćdziesiąt lat temu. Widział jego zdjęcie w dokumentach z komendy. Chłopak był synem przedsiębiorcy budowlanego, w wieku siedmiu lat, ot tak, dla kawału, pozamieniał szczegóły na rysunku planów budowy miejskiego banku. Nikt tego nie sprawdził, więc w miesiąc po oddaniu budynku do użytku, zawaliły się całe jego podziemia. Trzy kondygnacje. Zginęło czternaście osób obsługi, a firma ojca splajtowała po odszkodowawczych procesach. Dziwne, wydawało mu się, że powrotna droga zajęła mu mniej czasu. Może dlatego, że nie oglądał kotów, a może dlatego, że znów myślał o niej. Nie wiedział. Zbyt był zmęczony schodzącym z niego napięciem i stresem, żeby to teraz roztrząsać. W każdym razie po wejściu do mieszkania, zrobił tylko jedną rzecz - frów na kanapę w salonie. Już leżąc zrzucił z siebie plecak, kombinezon, buty i część ubrania. Chciał, żeby mu się przyśniła. Bardzo tego pragnął. Obudził się tuż po ósmej i mimo, że minęło tylko parę godzin jego snu, nie czuł już znużenia. Nie chciało mu się nawet leżeć. Za oknami było jeszcze szaro - ponuro, a jego rozpierała energia i dobry nastrój. Cieszyło go, że wykonał robotę przed świętami, że ma to już z głowy, że nic mu się nie stało, a na bankowe konto wpłynie śliczna sumka. Moralność zlecenia przestała go obchodzić, w końcu nie zbawiał świata. Żałował tylko, że nie pamiętał, co mu się śniło. Może nic? Siadł na kanapie między rybimi papuciami z silnym postanowieniem, a wręcz pragnieniem przedświątecznych porządków. Trochę się tym nawet zaniepokoił, lecz widok stanu sypialni i zlewu w kuchni uświadomił mu, że to już najwyższa pora na takie czynności. Poza tym jutro wypadała wigilia i głupio mu było wstawiać choinkę do domu, w którym nie zrobił przedtem żadnych tradycyjno - mieszczańskich przygotowań. Taka aberracja zaszczepiona mu w dzieciństwie. Ale powoli z niej wychodził. Do dziewiątej przebrał się, pozbierane rzeczy poodwieszał do szaf, w gabinecie ułożył na biurku swój elektroniczny sprzęt z nocnej akcji - potem to przejrzy, żeby stworzyć raport z kopiami nagrań dla Ratusza i dla siebie - zjadł jakieś lekkie śniadanie i pogwizdując pewną norweską melodię, wylądował w długiej, podgrzewanej wannie. Między pierwszym, a drugim myciem włosów przyszła mu do głowy myśl o niej. Zanurkował pod opienioną wodą, zmył błękitny, przeciwłupieżowy szampon z zamkniętych oczu i gdy wynurzył się z powrotem, sięgnął do uwieszonej na ścianie, psychodelicznie pomarańczowej, wodoodpornej słuchawki telefonicznej na długim, staromodnie poskręcanym kablu. Lubił rozmawiać siedząc w ciepłej, olejkowej kąpieli, a kiedy w ten sposób przepalił zwarciami trzy kolejne telefony, kupił z demobilu, od wojskowych płetwonurków ten aparat, który miał ponoć działać nawet na głębokości trzydziestu metrów. Oskar nigdy nie zanurzał się tak głęboko w swojej wannie, wierzył sprzedawcom na słowo. Wybrał numer, który pamiętał jeszcze z dawnej pracy. Wewnętrznej centrali Ratusza przedstawił się nazwą firmy i podał im nazwisko Julii. Przełączyli go bez żadnych pytań. Skoro znał ten numer, znaczyło to, że ma prawo łączyć się z wyższymi stopniem urzędnikami, właśnie przez tą, niepubliczną linię. Miał nadzieję, że tak pomyślą. Słysząc sygnał w słuchawce, zaczął się nagle bać. Cały skulił się w sobie, spiął. Tak naprawdę, to co jej powie? Co poczuje, gdy usłyszy jej głos? Raptem miał pustkę w głowie, a w sercu burzę uczuć. Zaczął się beznadziejnie miotać między chęcią przerwania połączenia, a koniecznością, pragnieniem - takim najgłębszym, z samego środka duszy - na usłyszenie jej. Jezu, tęsknił do tego. No więc co powiedzieć? Że skończył zlecenie? Nie. Lepiej złoży jej życzenia świąteczne. A potem? Potem spyta, kiedy może ją widzieć, żeby przekazać raport z pracy. Może jednak zobaczy ją przed świętami? Tylko po co? Żeby pomyśleć o niej, jak o choinkowej, niedostępnej gwiazdce? Żeby parząc na nią, na jej gesty, ruchy, katować się pragnieniem jej dotyku, pocałunku? Żeby wyć w sobie, że nie może jej przytulić, nawet pod pretekstem składania życzeń - bo zwyczajnie sam nie widział, jak mógłby to znieść? Nie miał pojęcia, nie miał już siły o tym myśleć, po prostu potrzebował ją usłyszeć. Bez względu na ból. - Halo? - odezwał się w słuchawce uprzejmy, męski głos. "Co jest? Gdzie oni mnie połączyli" - zdziwił się - Mm, przepraszam, to chyba pomyłka, prosiłem centralę o kontakt na panią Julię Lermont, musieli coś pokręcić ... - Nie, nie - przerwał mu szybko mężczyzna po drugiej stronie - wszystko dobrze, tylko żona wyszła na chwilę do burmistrza, czy może coś przekazać? "O Boże!" - pomyślał cały zmartwiały. Na sekundę zupełnie stracił czucie. A potem miał w sobie już tylko lodowato zimne igły. W każdym kawałeczku ciała. - Ja, ... tak, proszę powiedzieć, że dzwoniła firma "Last Consultatnt" z informacją o wykonaniu zlecenia. I, że ... po południu zostanie do kancelarii dostarczony pełny raport ze wszystkimi szczegółami. To wszystko, dziękuję. Dowidzenia. - Do widzenia i wesołych Świąt. - Wzajemnie - odpowiedział automatycznie, odwieszając słuchawkę na ścianę. Siedział otępiały, po turecku, na środku wanny, gapiąc się bezmyślnie w pękające bąbelki piany. Ściskało go w skroniach i w żołądku. Ledwo oddychał, zupełnie jakby zapadł w letarg. Tego się nie spodziewał. Usłyszeć go, faceta, który jest jej, który ją ma, który ... Coś w nim prawie skomlało, jak w ostatniej skardze psa. Tak cichutko, że nawet sam nie był tego pewien. Dopiero po dłuższej chwili, niczym przez grubą watę w uszach, zaczęło dochodzić do niego warczenie dzwonka telefonu. Spojrzał tępo na nurkowy aparat. "Telefon? Teraz? Iv!" - ostatnia myśl ocknęła go. Podniósł słuchawkę. - Tak? - Hej, hej nie obudziłam cię? - spytała Iv - Bo coś tak długo nie odbierałeś. - Nie, nie - uśmiechnął się, że to ona - już się wybełtałem na kanapce. A co ty robisz? - "Siedzę sobie w wannie.doc" - odrzekła tytułem pewnej znanej powieści - A ty? - Hm, identycznie. Ciekawa zbieżność. Muszę o tym pogadać z psychoanalitykiem. - Koniecznie. Zerkałeś już za okno? - Nie zdążyłem, czemu pytasz? - Śnieg przestał padać. - Nareszcie. Nie lubię monotonnej pogody, a ta zaczynała już trącić aberracją. - No dobra, to tyle, jeśli chodzi o uprzejme, angielskie konwersacje, teraz proszę konkretnie. Mów, czy jesteś cały. Bo byłeś nocą na robocie, prawda? - Zgadza się. I nie mam nawet zadrapania. A sprawa jest zamknięta. Opowiem, jak się spotkamy. Tylko nie wiem kiedy. - Bo? - Nie wiem, czy jestem w dość społecznym nastroju. W ogóle nic nie wiem. - Co jest, co się dzieje? - Iv, ja zadzwoniłem do niej, do Ratusza, chciałem z życzeniami i odebrał jej mąż, i ... - głos uwiązł mu w gardle lepką, dławiącą kluchą. Zapiekło mu oczy pod powiekami. Tak cholernie bolało go gdzieś w środku. - Wiesz - powiedziała po chwili ciszy - myślę, że tym bardziej powinieneś przyjść. Pobawisz się z Erykiem w orzeszki. To pomaga na wszystko. - A jak się w to gra? - spytał odruchowo. - Ty mu dajesz orzeszki, a on je wchrumkuje. Tak słoneczko - usłyszał ją słabiej, zupełnie jakby mówiła do kogoś drugiego w pomieszczeniu - rozmawiamy z wujem Oskarem o tobie. Baw się grzecznie kaczuszką. - Rety, jesteś z nim w wannie? W klubie? - U siebie w łazience. A do wanny, to on jest za mały. Przyjdź po południu. - Dzięki, ale nie chcę wam zważyć przedświątecznego humoru. Muszę też trochę sprzątnąć swoją chatkę. Iv, dlaczego tak mi się dzieje? Tak pod wiatr, pod górkę? Dlaczego zawsze muszę tak sobie namieszać, nabałaganić w duszy i w sercu? Nie mógłbym po prostu spotkać wolnej, ślicznej dziewczyny, której spodobałbym się, tak, jak ona mi, z którą pasowalibyśmy sobie. Zupełnie, jak robi to codziennie, tysiące, szczęśliwych ludzi na świecie. Czy jestem aż tak inny? Czy ja za dużo wymagam od swojego życia? - Wiesz, życie jest pełne niespodzianek. Wbrew pozorom większość z nich jest dla nas dobra, nawet jeśli na początku myślimy inaczej - powiedział cicho Iv. - Przyjdź do nas, będziemy bardzo czekać. Pomożesz mi w kuchni, a wieczorem wszyscy skoczymy posprzątać do ciebie. OK? W końcu będzie dobrze, musi być. I pamiętaj, nie jesteś sam. K O N I E C