ANTHONY PIERS OKRUTNE KŁAMSTWO 1. WIDMOWA WYPRAWA Ivy, przez bezmyślność, miała zakaz opuszczania Zaniku Roogna, więc - oczywiście - była bezbrzeżnie znudzona. Jej matce ostatnio urósł spory brzuch, ale Iren nadal objadała się, udając, że to cudowne i wyglądało na to, że nie ma już czasu dla córki. Co gorsze, ojciec, Król Dor, zamówił dla Ivy małego braciszka. Ivy nie potrzebowała i nie chciała małego braciszka. Jak mogli bezmyślnie zamówić coś takiego nie konsultując się uprzednio z najbardziej zainteresowaną osobą? A poza tym, na cóż komu dziecko - a szczególnie chłopiec? Jednak już przysłali to okropieństwo i Iren najwidoczniej uczciła ten fakt, używając odchudzającego zaklęcia, ponieważ nagle wróciła do poprzedniej wagi, ale nadal prawie nie miała czasu dla Ivy. Niech licho porwie wszystkie kapusty! Ivy doszła do wniosku, że nawet Mundania nie mogła być gorsza niż to. Przez jakiś czas bawiła się prezentami przysyłanymi przez koleżankę - Rapunzel, która miała bardzo długie włosy i również otrzymała zakaz opuszczania rodzinnego zamku. Ivy była jeszcze mała i nie umiała czytać ani pisać, tak więc wymieniały między sobą drobne upominki, co zazwyczaj zupełnie wystarczało. Jednak jak długo można bawić się zabawkami? Niebawem Ivy miała tego dość. W końcu i bez końca zaczęła całymi godzinami obserwować magiczny arras w swoim pokoju; oglądanie tej głupiej tkaniny stało się jej jedyną rozrywką. Ruchome obrazy ukazywały wszystko, co kiedykolwiek wydarzyło się w krainie Xanth. Jednak obrazy były rozmazane, a ponadto Ivy niezbyt interesowała się historią. O ileż zabawniej było w puszczy, gdzie można bawić się z chmurami, •wikłaczami i tykwami! Gdy gobelin odgrywał sceny z przeszłości odległej o kilkaset lat, Ivy zdała sobie sprawę z tego, że ma towarzystwo. W komnacie był jeden z zamkowych duchów. Prawdę mówiąc, on też oglądał arras. Oczywiście, Ivy nie obawiała się duchów; prawdę powiedziawszy, było wprost przeciwnie. Zjawy unikały jej, ponieważ kłopoty zdawały się podążać o pół kroku za dziewczynką, a widmowi mieszkańcy Zamku Roogna, jak większość tych stworzeń, cenili sobie spokój ducha. Tak więc obecność tego widma zdziwiła Ivy, chociaż jej nie zaniepokoiła. Zerknęła na ducha, lecz jego kształty były zupełnie niewyraźne i nie zdołała rozpoznać, który to. Zapytała: - Kim jesteś? - Jestem Jordan - odparł cicho zapytany. Duchy z trudem wydawały choćby najcichsze dźwięki, ponieważ nie miały czym, ale udawało im się to, jeśli mocno się starały. Och, tak. Jordan był tym, który dawno temu, kiedy Ivy jeszcze nie było na świecie, pomógł Imbri ocalić Zamek Roogna przed hordami Jeźdźca. - Co robisz? - Oglądam moją historię. Kiedy skupiła na nim uwagę, duch stał się wyraźniejszy, zmieniając się z bezkształtnej chmury w wydęte prześcieradło, co wyszło jego wyglądowi na dobre. Ivy zainteresowała się bardziej. - Twoją historię? Przecież to historia Xanth, głuptasie! - Ja żyłem w Xanth czterysta lat temu - rzekł Jordan, przybie rając postać podobną do ludzkiej. — Czy było wtedy równie nudno jak teraz? — Nie, było cudownie! - rzekł duch z większym niż dotychczas ożywieniem. - To była wspaniała wyprawa - jak sądzę. — Sądzisz? - Ivy chciała wyjaśnić tę zagadkę, gdyż jeśli w Za mku Roogna było coś interesującego, zamierzała to odkryć. - No cóż, w jej trakcie umarłem. - Hmm, ja zaraz umrę z nudów - zapewniła go Ivy. - Och, nie - zaprotestował Jordan. - Jesteś czarodziejką. Dorośniesz i zostaniesz Królem Xanth. To nie było dla Ivy niczym nowym, ale jej zainteresowanie wzrosło. Teraz Jordan był już w pełni uformowanym mężczyzną, częściowo białym, a po części przezroczystym, dość dużym, młodym i przystojnym. Biały kosmyk włosów opadał mu lekko na prawe oko, także białe. Większość duchów przybierała ten kolor; Ivy nie wiedziała, dlaczego. -Jak umarłeś? Jordan potrząsnął głową. -- Chyba niezbyt dobrze to pamiętam. Jestem nieżywy już od dawna. - Przecież to tak łatwo zapamiętać! - wykrzyknęła Ivy. - Śmierć to ważne wydarzenie, podobnie jak narodziny! - A ty pamiętasz, jak się urodziłaś? Oczywiście, że nie. Rodzą się zwierzęta. Ja zostałam znaleziona pod liściem kapusty. Powinnam wtedy kopnąć tę główkę kapusty, bo teraz znaleźli pod nią Dolpha i zrobili z niego mojego małego braciszka. Wydęła wargi, rozjątrzona tym wspomnieniem. - Gdybym była mądra, wymknęłabym się w nocy i wrzuciła wszystkie główki kapusty do fosy, zanim pojawił się Dolph. To pewnie jego wina, że mnie uziemili. - Tak, z chłopcami jest sporo kłopotów - przyznał duch. - Prawie tyle, ile z dziewczynkami. - Co o? Duch przezornie odsunął się dalej, pojmując, że powiedział coś prowokacyjnego i niewłaściwego. Każdy wie, że chłopcy są znacznie gorsi od dziewczynek. Jednak Ivy postanowiła wybaczyć mu tę pomyłkę, ponieważ nawet upiorne towarzystwo jest lepsze niż żadne. - Opowiedz mi o przygodzie twego życia. - Hmm, ją również niezbyt dobrze pamiętam. Wiem, że była ekscytująca, pełna potworów, czarowników, mieczów, magii oraz pięknych kobiet, ale szczegóły zatarły mi się w pamięci. - Zatem skąd wiesz, że gobelin pokazuje teraz twoje życie? - spytała czujnie Ivy. - Poznaję sceny z mojego życia, kiedy widzę je na arrasie. Walka ze smokiem, pocałunek kobiety - zaczynam sobie przypominać. Wiem, że to przeżyłem. - Walka ze smokiem? - zapytała Ivy. - Chyba nie ze Smokiem z Rozpadliny? - Zdaje się, że tego nie spotkałem - rzekł Jordan. - On żyje do dziś, prawda? A zatem nie mogłem go zabić. - To dobrze. Smok z Rozpadliny stał się przyjacielem Ivy i nie chciała, żeby stało mu się coś złego, nawet czterysta lat temu. Rozpadliny pilnowała teraz Stacey Parowiec, smoczyca. W końcu Stanley dorośnie i wróci do Rozpadliny, ale nastąpi to w odległej przyszłości i dziewczynka wcale się tym nie martwiła. -A kogo całowałeś? Duch skupił się. Kilka pięknych kobiet, jak sądzę, ale najmocniej tę ostatnią. Okrutnie mnie okłamano i umarłem. Dlatego nienawidzę jej. Jednak po śmierci znalazłem lepszą kobietę, więc może, mimo wszystko, wyszło mi to na dobre. Ta historia stawała się po prostu fascynująca! - Jak mogłeś znaleźć sobie kobietę po śmierci? - Martwą kobietę, rzecz jasna. Będącą duchem, tak jak ja. Ivy znała zjawy Zamku Roogna od zawsze, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, aby wypytywać je o ich życie. - I co się z nią stało? - Nadal tu jest, oczywiście. To Renee. - Och, Renee! Czasem słyszę jak śpiewa. Ciche, smutne pio senki. -Tak, ona często jest smutna. Jednak to cudowna osoba. Gdybym znów był żywy, ożeniłbym się z nią. -Głuptasie, duchy nie mogą żyć ponownie! - skarciła go Ivy. -A co z Millie? Millie-zjawa rezydowała w Zamku Roogna przez osiemset lat, zanim została wskrzeszona. Poślubiła Władcę Zombich i teraz mieli dwójkę nastoletnich bliźniąt, Hiatusa i Lacunę, którzy czasami pilnowali Ivy. — To prehistoria - ucięła Ivy. - Z czasów, gdy Dobry Mag Humfrey praktykował jeszcze jako staruszek. Pomógł przywrócić jej życie. Każdy o tym wie. Jednak Dobry Mag Humfrey już nie wskrzesza duchów, a nikt inny nie wie, jak to zrobić. W jaki sposób ty mógłbyś ożyć? — No cóż, mój dar to umiejętność gojenia - odparł Jordan. - A zatem, gdyby moje kości zostały znalezione i poskładane razem, może... — Gdzie są twoje kości? — Nawet jeśli kiedyś wiedziałem, zapomniałem - wyznał zmie szany duch. Tak więc Jordan stanowił prawdziwą zagadkę. Teraz Ivy była naprawdę zainteresowana. -To okrutne kłamstwo - na czym polegało? Jordan rozłożył ręce. -Tego też nie pamiętam. Myślałem, że jeśli ponownie zobaczę wszystko na arrasie... -Czemu nie - przystała Ivy. Spojrzeli na gobelin. Pokazywał skalną ścianę stromego, niemal pionowego urwiska. Spełzał po niej ogromny ślimak - z jakimś człowiekiem kurczowo uczepionym jego skorupy. -Och tak, ten ślimak - rzekł Jordan. - A tam, na nim, jadę ja. Ivy nigdy nie przyszło do głowy, żeby jeździć na ślimaku, z pewnością dlatego, że nigdy nie spotkała dostatecznie dużego okazu. -Dokąd jedziesz? -Nie pamiętam, ale musiałem gdzieś się dostać. — A dlaczego na nim jedziesz, zamiast zejść na własnych nogach? Ten ślimak strasznie się wlecze. — Tego też nie pamiętani. Jednak sądzę, że nie miałem wyboru. Może gdybym mógł dostrzec więcej szczegółów... Spojrzeli z bliska i obraz trochę się powiększył, jak każda rzecz, którą Ivy obdarzyła baczniejszą uwagą. Dostrzegli jakiś cień, jakby monstrualnego ptaka, ale nie zdołali stwierdzić, jak wielkie i gdzie było to urwisko. Ślimak poruszał się denerwująco powoli; nie ulegało wątpliwości, że będą musieli czekać co najmniej godzinę, zanim przesunie się dalej. Na tym polegał problem z arrasem; ukazywał obrazy ze stałą szybkością. Można go było zresetować, ale wtedy zazwyczaj przeskakiwał do zupełnie innej sceny i trzeba było czekać całe tygodnie, aż wróci do poprzedniej. Tak więc, jeżeli chciałeś zobaczyć zakończenie jakiejś historii, najprościej było pozwolić mu odegrać ją w tym powolnym tempie. Niemiła perspektywa dla znudzonego dziecka. Jednak ciekawość Ivy, raz obudzona, nie dawała się zbyć byle czym. -Musimy poznać prawdę - stwierdziła. - Chcę wiedzieć wszystko o tym ślimaku - i o twoim życiu, a szczególnie o okrutnym kłamstwie. Oparła ręce na biodrach gestem podpatrzonym u matki, podkreślając siłę tego postanowienia. -Jestem pewny, że przypomniałbym sobie, gdyby obrazy były wyraźniejsze - rzekł Jordan. Ivy przyjrzała się arrasowi. -Troszkę zabrudził się przez te wieki - powiedziała. - I chyba niezbyt mu posłużyło to, że używałam go do wycierania rąk przed obiadem. To dorośli zawsze mieli takie bezsensowne wymagania co do czystości rąk przed jedzeniem, więc Ivy wiedziała, że to nie jej wina, ale teraz pożałowała, że nie wycierała rączek w coś innego. -Może gdyby udało nam się go wyczyścić, pokazywałby wyraź niejsze obrazy. Spróbowali. Ivy przyniosła wiadro z wodą, ale okazało się, że nie potrafi wyczyścić gobelinu. Sceny pozostawały rozmazane, nawet po namoczeniu. -Potrzebujemy czegoś lepszego, żeby to oczyścić - orzekła, sfrustrowana. Wypróbowali wszystko, co tylko przyszło im do głowy, ale nic nie pomogło. Ivy była niebezpiecznie bliska wybuchu złości, co było kolejną cechą odziedziczoną po matce. Jednak postanowiła znaleźć jakiś sposób. -Dobry Mag Humfrey wiedziałby, co robić, tyle że teraz jest bardzo młody - rzekła. - Mimo to, musimy spróbować. Jednak jakim sposobem miała dostać się do zamku Dobrego Maga, jeśli nie wolno jej opuścić Zamku Roogna? Rodzice z pewnością jej tam teraz nie zabiorą! Na pewno nie, gdyż są tak piekielnie zajęci tym głupim bachorem. A przecież nie mogła po prostu siedzieć i czekać, aż skończy się jej kara; zajęłoby to całą wieczność albo nawet trzy dni - nie wiadomo, co trwałoby dłużej. — W piwnicy leży stara podkowa Klaczy z Mor - powiedział duch. - Za jej pomocą mogłabyś wejść do tykwy i wyjść z niej. Uradowana Ivy klasnęła w ręce. Tykwa okazała się niezwykle interesującym miejscem, ale jej opuszczenie wymagało ostrożności. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że to podkowy umożliwiały Klaczom z Mor wychodzenie z tykw, lecz teraz pojęła, że to całkiem możliwe. Jedna z klaczy musiała zgubić podkowę uciekając przed budzącym się adresatem, gdyż Klacze z Mor nie mogły pokazywać się ludziom na jawie. -Prowadź! Jordan zaprowadził ją do podziemi, gdzie leżała podkowa. Dziewczynka podniosła ją. Zardzewiały metal był wygięty w kształcie litery U; nic dziwnego, że klacz porzuciła swoją własność. - Och, paskudztwo! - krzyknęła Ivy, strząsając łajno z pod kowy. - Jak to działa? - Musisz wejść do tykwy - odparł Jordan. - Potem powędru jesz przez tykwowy świat, aż znajdziesz się w pobliżu celu, a wtedy... - Wiem, głupku! Chciałam zapytać, jak mam tam wejść? - Podkowa powinna uczynić łupinę przenikliwą i... - Gdzie tykwa? Ivy była niespokojna i niecierpliwa; ponieważ denerwowała ją cała ta historia, dlatego spieszyła się, żeby nie popełnić błędu i nie zastanawiać się zbytnio nad swoim postępowaniem. -Jedna rośnie pod zamkowym murem - rzekł Jordan. - Nie powinna tam być, jednak jest dobrze ukryta i nikt jej jeszcze nie znalazł. -- Zaprowadź mnie tam - rozkazała Ivy. Musiała szybko pójść gdziekolwiek, bo lada chwila mogły zacząć się jej trząść kolana. Mimo wszystko tykwowy świat był siedliskiem złych snów i podejrzewała, że znajduje się tam więcej okropnych rzeczy niż nocne mary kiedykolwiek pokazały zwykłym śmiertelnikom. Jordan zaprowadził ją. Tykwa znajdowała się tuż przy dużej rozpadlinie u podnóża muru. Dziewczynka wyciągnęła rękę, złapała pnącze i wyjęła tykwę. -Tylko nie zaglądaj przez dziurkę! - ostrzegł ją duch. -Wiem. Dziewczynka dowiedziała się niedawno wiele o dziurkach; wyglądało na to, że jej mama nie była zadowolona, kiedy stwierdziła, iż dziadek Trent zgłębił jedną z nich, i najwidoczniej uważała, że to wina Ivy. Możliwe, że miało to coś wspólnego z nałożoną na Ivy karą. -A teraz, jak...? Wyciągnęła wygiętą podkowę w kierunku tykwy. -Zaczekaj! - ostrzegł ją Jordan w sposób typowy dla doros łych. - Sądzę, że potrzebujesz mapy, żeby... Podkowa dotknęła łupiny tykwy - wniknęła w nią. Ivy, która spodziewała się napotkać jakiś opór, straciła równowagę i upadła. Jej ramię wpadło do środka i cała reszta też, chociaż tykwa była znacznie mniejsza od niej. Nagle znalazła się wewnątrz i spadała. Otworzyła usta do krzyku, lecz zanim zdążyła go wydać, wylądowała na czymś miękkim. To coś okazało się ogromną galaretką w cukrze. Odłożyła krzyk na później, wstała i rozejrzała się wokół. Nie było tak źle, jak się obawiała. Znajdowała się w ogrodzie słodyczy. Wokół rosły lizaki, a wszystkie rośliny były lukrecjowe. Chciała zerwać jeden lizak, ale zawahała się; była w środku tykwy. Jeżeli zje tu coś, czy będzie mogła ją opuścić? Nie była pewna; w tykwie rządziły dziwne prawa. Tak więc wykazała nadzwyczajną siłę woli, znacznie wykraczającą poza obowiązki małej dziewczynki, i zostawiła słodycze w spokoju. Miała wrażenie, że będzie tego żałować do końca życia, ale nie mogła ryzykować. Klacze z Mor poruszały się po Xanth wchodząc do jednych tykw, a wychodząc innymi: jakiś owoc zawsze znalazł się w pobliżu śpiącego, który potrzebował złego snu. Ivy weszła do środka w Zamku Roogna; chciała wyjść w Zaniku Dobrego Maga Humfreya. Tylko gdzie to jest? Jordan miał rację; potrzebowała mapy - a nie miała żadnej. No cóż, będzie musiała jakoś znaleźć drogę. Pomaszerowała ścieżką z twardej czekolady, mijając wszystkie te cudownie wyglądające i pachnące słodkości, od których ślinka szła jej do ust, aż dotarła do drewnianego domku. Zapukała do drzwi, ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi - tylko ciche chrobotanie. Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi i weszła do środka. Drzwi gwałtownie zamknęły się za jej plecami. Nagle chrobotanie przybrało na sile. Coś przebiegło jej po nogach. Gdy już mogła przeniknąć wzrokiem panujący wewnątrz półmrok, zobaczyła, że w pokoju roi się od owadów. - Och, fe! •- wykrzyknęła z dziewczęcą odrazą. - Cóż za robaczywe miejsce! Rzeczywiście. Najróżniejsze robactwo pełzało po podłodze, ścianach i suficie, a także po drzwiach za jej plecami. Owady trzepotały w powietrzu. Jeden wyłupiastooki potwór ruszył w jej kierunku, znacząco wymachując purpurowymi czułkami. Ivy wykorzystała zaoszczędzony krzyk. Próbowała odgonić stwora podkową, ale chybiła i trafiła w ścianę. Podkowa i ręka przeszły na wylot, a Ivy za nimi, przenikając przez ścianę jak duch. Zamrugała oczami, oślepiona jasnym światłem. Stała na plaży, tuż obok tykwy. Opodal ujrzała dużą wyspę, a w pobliżu wyspy była tratwa ze stojącym na niej centaurem. To musiała być Wyspa Centaura, leżąca na południu Xanth. Ivy przebyła długą drogę! Jednak nie tu chciała dotrzeć. Wzięła się w garść i dotknęła tykwy podkową. Zaczynała nabierać wprawy. Znowu znalazła się w tym zarobaczonym domu. Pospiesznie otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz. Pozostała w tykwie, ponieważ tym razem nie użyła podkowy. Jednak teraz ogród nie był już taki słodki; zdecydowanie zmienił się na gorsze. Wszędzie wokół rósł ten okropny szpinak, wraz z rzepą, rzodkiewkami, cebulą i innymi świństwami, których jedynym przeznaczeniem było dręczenie dzieci w porach posiłków. Była tu nawet - okropność! - kapusta. Ivy zacisnęła palcami nosek i pospieszyła ścieżką aż doszła do stawu pełnego stojącej, brązowej cieczy. Cóż to takiego? Na pewno nic gorszego od tłuczonej dyni! Zanurzyła palec w płynie, a później polizała go; taka ciekawość nieuchronnie prowadziła do nieszczęścia. Natychmiast wypluła gorzką ciecz. Coś strasznego! To był olej rycynowy - nadający się jedynie do smarowania przekładni, przekleństwo wszystkich dzieci. Rozejrzała się wokół. Jak wydostać się z tykwy, żeby ponownie rzucić okiem na prawdziwe Xanth? Mogła być w pobliżu Zamku Humfreya, a nie chciała go ominąć. Jednak przy braku ścian, których można dotknąć... Nagle wpadła na pomysł. Ostrożnie dotknęła podkową oleistej powierzchni śmierdzącego stawu. Metal zanurzył się, pociągając Ivy za sobą. Wstrzymała oddech, zacisnęła powieki i bezboleśnie wynurzyła się na twardym gruncie. Otworzyła oczy i stwierdziła, że stoi obok tykwy, a opodal widać Zamek Dobrego Maga. Wybrała najbardziej nieprzyjemną drogę, która, oczywiście, okazała się właściwą, i dotarła do celu! No, prawie. Pozostał jeszcze drobiazg: musiała dostać się do środka. Od zamku dzieliła ją fosa; nie było mostu zwodzonego, a mury wyglądały bardzo zniechęcająco. Najpierw pokona fosę. Rozejrzała się wokół. Pod rozłożystym drzewem znalazła kilka małych kamieni. - Przejściowce! - wykrzyknęła, rozpoznając je. Podniosła kilka, ale trudno było utrzymać je wszystkie, więc sięgnęła po duży liść, żeby je weń zawinąć. Jednak, niestety, to nie był liść, lecz skrzydło gigantycznej ćmy księżycówki. Stworzenie nie ruszało się i zwisło bezwładnie, kiedy je podniosła. Ivy zrozumiała, że ćma nie żyje. Z oczu dziewczynki spłynęły łzy; nienawidziła, gdy coś tak pięknego ginęło bezpowrotnie. Znalazła trochę kosodrzewiny, położyła na niej kamienie, ćmę i podkowę, po czym starannie związała rogi koca, tworząc zawiniątko. Uznała się za pomysłowe dziecko, więc naprawdę nim była. Później podeszła do fosy i trzymając węzełek w jednej ręce, drugą rzuciła pierwszy kamyk. Przejściowiec plusnął w wodę, zabulgotał, jakby powiększył się, i osiadł nieruchomo, ledwie wystając nad powierzchnię. Cisnęła drugi, trochę dalej, i ten również nie utonął. Kiedy utworzyła nieco nieregularny rządek - bo przejściowce nigdy nie ustawią się w równym szeregu, choćby nie wiem jak dokładnie rozmieszczane - ostrożnie stanęła na pierwszym kamieniu. Zachybotał się lekko, ale utrzymał jej ciężar; mimo wszystko, taką miały naturę, a dar Ivy jeszcze wzmocnił tę cechę. Źle ulokowany przejściowiec może stać się wywrotowcem, ale te zostały dobrze umieszczone. Stanęła na drugim i trzecim, po czym cisnęła jeszcze parę. To było szarpiące nerwy zajęcie, bo znalazła się na głębokiej wodzie, ale miała dość kamieni i przeszła na drugą stronę mając jeszcze jeden w zapasie. To było wspaniałe osiągnięcie, skoro za takie je uznała. Teraz znalazła się na wąskiej półce między brzegiem fosy a murem zamku. Po jednej stronie brzeg zwężał się, aż między murem a nim nie zostało ani odrobiny miejsca, tędy więc nie mogła pójść. Z drugiej strony półka niknęła za załomem muru. Ivy była pewna, że gdzieś tam są drzwi, więc ruszyła w tym kierunku. Minęła niszę, w której panowała nieprzenikniona ciemność; światło wcale nie przenikało tej czerni. To było interesujące, ale nie za bardzo; dziewczynka poszła dalej. Nagle minęła zakręt i weszła w oślepiający blask. Zasłoniła oczy dłonią, ale światło i tak przesącza- ło się jej między palcami i przez powieki. Było zbyt jaskrawe! Wycofała się za zakręt i blask znów zmienił się w światło dnia, pozostawiając tylko ciemnoczerwoną plamkę na skraju pola widzenia. Jak ominąć to miejsce? Jeśli drzwi, których szukała, znajdowały się właśnie tam, nie zdoła ich dostrzec. Może nawet wpaść do fosy i zmoczyć sobie nogi; z trudem zdołałaby wytłumaczyć się matce! Iren mogła nie mieć czasu dla Ivy, gdy ta jej potrzebowała, ale z pewnością pojawi się jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki w chwili, gdy córka zamoczy sobie stopki i buciki; takie są wszystkie matki. Ponadto Ivy nie wiedziała, jak szybko odzyska wzrok po dłuższej chwili przebywania w tym oślepiającym blasku; byłoby okropnie, gdyby oślepła! Gdyby ślepa wróciła do domu, mogliby ją karmić - niebywała okropność! - marchewką, ponieważ to warzywo zawierało czarodziejski żółty składnik, dobry na oczy. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba znaleźć inną drogę. - No, dalej, Ivy - skarciła się. -Jesteś wystarczająco sprytna, żeby wymyślić sposób pokonania tej odrobiny światła! I natychmiast stała się dostatecznie sprytna; pewność siebie to wspaniała rzecz, szczególnie kiedy jest wspomagana przez magię. Ivy wróciła do ciemnej niszy i sięgnęła ręką. Oczywiście, w środku była ślepa latarnia. Dziewczynka wyjęła ją i wokół zapadł mrok, zmieniając dzień w noc. Na szczęście nadal widziała słaby odblask światła za rogiem; skierowała się tam. Gdy Ivy minęła zakręt, zalała ją jasność, z którą natychmiast starła się ciemność promieniująca ze ślepej latarni. Światła zderzyły się ze sobą i wymieszały, a wokół znowu zrobiło się tylko tak jasno, jak za dnia. Wokół ślepej latarni utrzymywała się mała kula ciemności, w której niknęła ręka Ivy, zaś druga latarnia nadal świeciła zbyt jasno, aby na nią patrzeć. Przestrzeń między nimi wypełniały różne odcienie, od głębokiej czerni, po dzienny blask. Gdyby Ivy miała skłonności do filozoficznych rozważań, mogłaby dojść do wniosku, że taka jest ścieżka życia, po której zwyczajni ludzie wędrują z najrozmaitszym skutkiem pośród nieprawdopodobnych ekstremów dobra i zła czyhających na skrajach, napotykając najrozmaitsze ich odmiany. Jednak była zbyt młoda na takie myśli, więc odsunęła je od siebie i podążała przez rozmaite odcienie szarości, aż minęła następny zakręt. Wtedy ślepa latarnia stała się zbyt silna i pogrążyła wszystko w ciemnościach; Ivy zostawiła ją w pustej niszy i poszła dalej. Wkrótce napotkała kolejną przeszkodę. Mały, skrzydlaty kot z kwikiem zatrzepotał jej nad głową. Kiedy próbowała zrobić krok, kot opuścił się niżej, nastawiając szpony. Był za mały na kotolota; to był kociokwik i nie miał zamiaru jej przepuścić. Zajrzała do węzełka, gdzie miała jeden kamień, martwą ćmę i podkowę. Mogła rzucić kamykiem w nieznośne stworzenie, ale wątpiła, czy udałoby się jej trafić; pięcioletnie dziewczynki nie są dobrymi rozgrywającymi. Postanowiła nie ruszać kamienia. Musiała znaleźć inny sposób. Kiedy go szukała, kociokwik opuścił się jeszcze niżej. Widocznie Ivy znajdowała się na samym skraju jego pola ataku, gdyż stwór zawahał się. Zapewne nie chciał znaleźć się zbyt blisko jaskrawego światła za rogiem, które oślepiłoby go tak samo, jak przedtem ją. Tak więc znalazła się w miejscu, gdzie mogła bezpiecznie przystanąć. Przyjrzała się zwierzęciu, notując w myślach odmienne części jego ciała. Jastrzębie skrzydła należały do przedstawiciela ptasiego rodu, podobnie jak brązowe pióra i upierzony ogon; natomiast głowa i nogi, tak samo jak białe zębiska i szpony, reprezentowały bez- sprzecznie kocią budowę. Dziewczynka zastanawiała się, które cechy przeważały. Czy ten stwór składał jaja, czy też był żyworodny? Zwierzęta reprodukują się w sposób znacznie mniej skomplikowany i łatwiej niż ludzie; może dlatego, że nie hodują kapusty. Ivy spłynęła rumieńcem, łapiąc się na takich brzydkich myślach, lecz mimo to była zaciekawiona. Wiedziała, że niektóre zwierzęta składają jaja, a inne lęgną młode, a może na odwrót, tymczasem ludzie znajdują się pod liśćmi kapusty, a jeszcze te bociany... Ivy zmarszczyła brwi, ponieważ znów przypomniała sobie o małym braciszku Dolphie. Szkoda, że nie przyniósł go bocian, bo wtedy mógłby przypadkiem zrzucić zawiniątko do gniazda bazyliszków, albo na źle usposobiony szpilkokaktus. Niemal widziała już lecące wokół szpilki, trafiające małe bazyliszki, które, oczywiście, toczyły wokół nienawistnym wejrzeniem, zamieniając wszystko w gaz. Czy też w głaz? W każdym razie te małe, ptasiomózgie jaszczurki oberwały twardymi jak kamień kolcami, i dobrze im tak. Ivy spostrzegła coś na samym skraju pola widzenia. Wyglądało to na koński ogon. Klacz z Jaw! Imbri przyniosła jej przyjemny, gwałtowny sen na jawie, ale teraz musiała pogalopować do następnego adresata. Ivy usłyszała miaukniecie. Spojrzała w górę. Kociokwik podleciał całkiem blisko i miał jakieś kłopoty. Rozbieżne cechy budowy jego ciała wzmocniły się, koci łeb i nogi stały się bardziej kocie, a skrzydła i ogon bardziej ptasie. Teraz walczyły o dominację. Łeb usiłował ugryźć skrzydła, a one tłukły głowę. Ivy patrzyła uważnie, więc oczywiście różnice uległy dalszemu zwiększeniu. Walka stawała się coraz bardziej zacięta. Sypały się pióra i kępki futra. W końcu kociokwik zatrzepotał skrzydłami, runął do fosy i zniknął. Najwyraźniej był nieudanym dziełem Natury. Niestabilny charakter, wzmocniony bliskością Ivy i jej gwałtownego snu na jawie, doprowadził nieszczęsne stworzenie do samozagłady. Ivy poszła dalej, zadowolona, że pozbyła się kociokwika, choć zasmucona sposobem, w jaki się to dokonało. Nadal szukała drzwi do zamku. Dotarła do spłachetka ziemi, na którym leżał kamień nagrobny. Miał kształt głowy grobowo poważnego starca, o przerzedzonych siwych włosach i bokobrodach. Wyglądał jak żywy, a w miarę jak mu się przyglądała, ożywał coraz bardziej; mierzył ją nieruchomym spojrzeniem. W końcu mrugnął do niej kamienną powieką. - Jesteś żywy! - krzyknęła ze zdumieniem. - Nie, mała, jestem zimny jak głaz - powiedział nagrobek. - Pr/ybieram kształt głowy tego, kogo grób znajduje się w pobliżu. Taką mam naturę; jestem nagrobkiem. - Chcesz powiedzieć, że wyglądasz jak... - zaczęła, zerknąwszy na kopczyk ziemi opodal kamienia. - Właśnie, kruszynko. Jak ten krzykliwy staruch, którego tu pochowano. Prawdę mówiąc, sposobem mówienia przypominał Ivy krzykliwego golenia, ale może wszyscy krzykacze są do siebie podobni. - To ciekawe - rzekła Ivy. Ten nagrobek nie wydawał się groźny. W zeszłym roku umieszczono mnie w pobliżu ślicznej, młodej nieboszczki; powinnaś wtedy mnie widzieć! Miałem powierzchnię jak polerowany marmur i piękny kształt. - To cudownie - powiedziała Ivy, tracąc zainteresowanie. - Muszę już iść. - Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć, oberwiesz szczotką - ostrzegł nagrobek. -Phi! - odparła. - Nic mi nie zrobisz, twardogiowy starcze! Wyzywająco ruszyła dalej. -Alarm! - wrzasnął nagrobek. - Niegrzeczne dziecko! Praw dopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką! Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz, jaką Ivy mogła sobie wyobrazić: ogromna szczotka do włosów. Dziewczynka pospiesznie umknęła z powrotem, zasłaniając rękami pupę. Ten nagrobek nie żartował! Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała. I co teraz robić? Nie mogła stanąć twarzą w twarz z takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń tyłem. Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu. Później, nie widząc zachęcającej do ataku wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy odetchnęła; tym razem udało się. Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że kiedy znów spróbuje ominąć nagrobek, ten znowu zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci. Utknęła. Była dość pewną siebie dziewczynką, ale ta szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć się jej! Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce roiło się od pomysłów, a niektóre były równie mądre, jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek zamiast szczotki? Jeśli tylko zdoła jakoś uciszyć tego krzykacza, zamknąć mu usta... Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być bardziej pomysłowa. Kamień, podkowa, martwa ćma. Nie ma tu nic, co... Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez moment świecąc równie jasno, jak oślepiający blask zwalczony niedawno przez Ivy za pomocą ślepej latarni. Tak, to może się udać! Pomaszerowała do nagrobka. -Cześć, twardzielu! - powiedziała śmiało. ' Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym spojrzeniem. -To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz pójść dalej, dopilnuję, żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła usiąść! -Mam coś dla ciebie - rzekła, wyjmując nieżywą ćmę. - Po zwól, że wygrzebię tu mały dołek... Wykopała małą dziurę w ziemi. — Nieciekawie to wygląda - orzekł nagrobek. - Jeżeli ryjesz zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie spodoba, cukiereczku. — Chcę tylko pochować ją bliżej - odparła Ivy i upuściła martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią i mocno przyklepała. Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę... Nie kłamał. Zaczai zmieniać kształt. Ludzkie rysy poczęły znikać, a kamień przybrał zielonkawą barwę. Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak głowa ćmy księżycówki, o włochatych czułkach i ślicznych barwach. -To naprawdę ładne - powiedziała Ivy i minęła nagrobek. Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała, bowiem ćmy nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho. Ogromna szczotka nie pojawiła się, a Ivy niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki twórczemu podejściu pokonała ostatnią przeszkodę. Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt dotychczas nie próbował. Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem. Młoda i ładna kobieta wyszła jej na spotkanie. -Och, witaj, Ivy - co za niespodzianka. Dlaczego nie przylecia łaś na dywanie, jak zwykle? Ivy wolała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora była bardzo miła, ale w takich sprawach nie można ufać nikomu dorosłemu. -Jestem w interesach - powiedziała Zorze. - Muszę zobaczyć się z Dobrym Magiem Humfreyem. Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było tego po niej widać, ponieważ nie gubiła kawałków ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem, ponieważ miała dar przyspieszania starości. Była zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie stawali się nerwowi, obawiając się, że ich postarzy. Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że boją się zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I tak mąż Zory, Xavier, najczęściej znikał z domu, kiedy żona używała swego daru. Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru, chociaż nie rozumiała emocji, jakie wywoływał, i wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego Maga, potęgując talent Zory swoimi zdolnościami, tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym tempie. I jak to zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się cieszyć drugim dzieciństwem. Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był teraz wzrostu Ivy, co oznaczało, że starzał się trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ był niski jak na swoje lata. — Cześć, Ivy! - powiedział. - Przyszłaś dołożyć mi jeszcze kilka lat? Nie, mam interes - powtórzyła Ivy. Musiała zaufać Humf- reyowi, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak wiedział o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdyż na tym polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc może nie będzie - To cudownie - powiedziała Ivy, tracąc zainteresowanie. - Muszę już iść. - Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć, oberwiesz szczotką - ostrzegł nagrobek. -Phi! - odparła. - Nic mi nie zrobisz, twardogłowy starcze! Wyzywająco ruszyła dalej. -Alarm! - wrzasnął nagrobek. - Niegrzeczne dziecko! Praw dopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką! Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz, jaką Ivy mogła sobie wyobrazić: ogromna szczotka do włosów. Dziewczynka pospiesznie umknęła z powrotem, zasłaniając rękami pupę. Ten nagrobek nie żartował! Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała. I co teraz robić? Nie mogła stanąć twarzą w twarz z takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń tyłem. Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu. Później, nie widząc zachęcającej do ataku wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy odetchnęła; tym razem udało się. Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że kiedy znów spróbuje ominąć nagrobek, ten znowu zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci. Utknęła. Była dość pewną siebie dziewczynką, ale ta szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć się jej! Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce roiło się od pomysłów, a niektóre były równie mądre, jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek zamiast szczotki? Jeśli tylko zdoła jakoś uciszyć tego krzykacza, zamknąć mu usta... Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być bardziej pomysłowa. Kamień, podkowa, martwa ćma. Nie ma tu nic, co... Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez moment świecąc równie jasno, jak oślepiający blask zwalczony niedawno przez Ivy za pomocą ślepej latarni. Tak, to może się udać! Pomaszerowała do nagrobka. -Cześć, twardzielu! - powiedziała śmiało. ' Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym spojrzeniem. -To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz pójść dalej, dopilnuję, żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła usiąść! -Mam coś dla ciebie - rzekła, wyjmując nieżywą ćmę. - Po zwól, że wygrzebię tu mały dołek... Wykopała małą dziurę w ziemi. — Nieciekawie to wygląda - orzekł nagrobek. - Jeżeli ryjesz zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie spodoba, cukiereczku. — Chcę tylko pochować ją bliżej - odparła Ivy i upuściła martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią i mocno przyklepała. Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę... Nie kłamał. Zaczai zmieniać kształt. Ludzkie rysy poczęły znikać, a kamień przybrał zielonkawą barwę. Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak głowa ćmy księżycówki, o włochatych czułkach i ślicznych barwach. -To naprawdę ładne - powiedziała Ivy i minęła nagrobek. Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała, bowiem ćmy nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho. Ogromna szczotka nie pojawiła się, a Ivy niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki twórczemu podejściu pokonała ostatnią przeszkodę. Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt dotychczas nie próbował. Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem. Młoda i ładna kobieta wyszła jej na spotkanie. -Och, witaj, Ivy - co za niespodzianka. Dlaczego nie przylecia łaś na dywanie, jak zwykle? Ivy wolała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora była bardzo miła, ale w takich sprawach nie można ufać nikomu dorosłemu. -Jestem w interesach - powiedziała Zorze. - Muszę zobaczyć się z Dobrym Magiem Humfreyem. Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było tego po niej widać, ponieważ nie gubiła kawałków ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem, ponieważ miała dar przyspieszania starości. Była zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie stawali się nerwowi, obawiając się, że ich postarzy. Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że boją się zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I tak mąż Zory, Xavier, najczęściej znikał z domu, kiedy żona używała swego daru. Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru, chociaż nie rozumiała emocji, jakie wywoływał, i wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego Maga, potęgując talent Zory swoimi zdolnościami, tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym tempie. I jak to zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się cieszyć drugim dzieciństwem. Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był teraz wzrostu Ivy, co oznaczało, że starzał się trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ był niski jak na swoje lata. — Cześć, Ivy! - powiedział. - Przyszłaś dołożyć mi jeszcze kilka lat? Nie, mam interes - powtórzyła Ivy. Musiała zaufać Humf- reyowł, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak wiedział o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdyż na tym polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc może nie będzie skłonny zdradzać jej sekretu dorosłym. - Uziemili mnie przez bezmyślność i musiałam wymknąć się cichaczem. Humfrey uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Ta bezmyślność, według ciebie, polegała na zmuszeniu dziad ka do pogoni przez wikłacze, puszczę i tykwę, ponieważ nie chciałaś słuchać jego przestróg i zachowywać się przyzwoicie, a ponadto na sprawieniu, iż Nocny Ogier ział ogniem z nozdrzy, gdy zobaczył, co zrobiłaś z jego nawiedzonym domostwem? - Przecież mówię - przyznała niechętnie Ivy. - Przez bezmyśl ność. Zatem pospieszmy się, zanim wpadnę w tarapaty przez jeszcze większą bezmyślność, jeśli odkryją, że mnie nie ma. Potrzebuję Odpowiedzi. - To kosztuje rok służby - poinformował ją Humfrey. - Z góry. - Wiesz co, dodałam ci już więcej niż rok potęgując dar Zory, kiedy cię postarzała, więc jesteśmy kwita. A jeśli znów jej pomogę, będziesz mi winien następną Odpowiedź. Humfrey spojrzał na nią wojowniczo. -A cóż to za logika, kobieto? -Kobieca logika, oczywiście - poinformowała go. - Coś ci się nie podoba? Ivy wiedziała już co nieco o tym, jak trzeba postępować z mężczyznami, nawet tymi, których nie dało się oczarować. -Hmm, nie - rzekł Humfrey. - Pewnego dnia zostaniesz Królem Xanth, niech Demon zlituje się nad nami. -Wiem o tym, głupku, więc uważaj, co mówisz. Stanowczości nauczyła się od swojej matki, tak samo jak wiedzę o piedestałach przejęła od swojego ojca. „Nigdy nie wolno dawać mężczyźnie wolnej ręki, bo nie wiadomo, gdzie nią sięgnie" - przypomniała sobie maksymę matki. - No dobrze, dobrze, jakie masz Pytanie? - spytał opryskliwie Humfrey. - Potrzebuję czegoś do wyczyszczenia magicznego arrasu, żeby Jordan-duch odzyskał pamięć. Ktoś inny mógłby mieć kłopoty z ogarnięciem problemu, ale Humfrey, choć taki młody, był Magiem Informacji. Miał przeszło stuletnią praktykę, zanim przypadkowo odmłodzono go do niemowlęctwa razem ze Stanleyem Parowcem; teraz wracały mu siły, podobnie jak popędliwe usposobienie. Zastanawiał się przez chwilę, po czym rozchmurzył się. -To powinno być w Wielkiej Księdze! - wykrzyknął. Ivy wiedziała, że niektórzy twierdzą, iż nie ma czegoś takiego jak Wielka Księga Odpowiedzi na Wszystkie Pytania, ale ci ludzie nigdy nie byli w pracowni Humfreya. Dobry Mag podszedł do stołu, na którym leżała wielka księga, i wdrapał się na wysoki stołek, żeby do niej dosięgnąć. Przewrócił kilka pożółkłych kart. - Dobrze, że znów nauczyłem się czytać - mamrotał, ślęcząc nad drobnym pismem. - Gawrony... gęsi... głowacze... gnioty... gnomy... Gobelin! Jego rola, historia, obecne położenie, niszczenie... Jest! Czyszczenie! - O to chodzi! - wykrzyknęła Ivy. - Cicho, kobieto, kiedy pracuję! - warknął. Ivy otworzyła usta zamierzając udzielić mu należytej odpowiedzi, ale postanowiła powstrzymać się do czasu aż Humfrey udzieli Odpowiedzi. W stosunkach z mężczyznami niezwykle istotne jest wyczucie sytuacji - jak mawiała matka. A zresztą, być nazwaną „kobietą" to żadna obraza. Była zadowolona, że Mag nie przeczytał tekstu pod nagłówkiem "Niszczenie", ponieważ mogły się tam znajdować wzmianki o wycieraniu rąk w gobelin, co byłoby jej trudno wyjaśnić. - Użyj barwnika do przędzy - przeczytał. - - Według na stępującej recepty: pół kubka... - Czekaj, nie zapamiętam wszystkiego! -- zaprotestowała Ivy. - Z trudem mogę zapamiętać przepis na gotowanie jajek na twardo! Muszę mieć to na piśmie - i bez długich słów. Ivy uczyła się czytać, ale wolała takie słowa jak „gra" i „rad" od takich, jak „winowajca" lub „ukarano". Humfrey wydął policzki, dokładnie tak samo, jak zrobiłby będąc 0sto lub więcej lat starszy. -A zatem przynieś mi tę kopiarkę. Ivy spojrzała tam, gdzie wskazał ręką. W kącie siedziało stworzenie podobne do małej gąsienicy, mające tylko cztery nogi, jeden ogon 1kilka długich wąsów. Było okrągłe, puszyste i wyglądało na miękkie, ale roztaczało wokół poczucie niezależności i chłodną rezerwę. Dziewczynka podeszła i usiłowała podnieść zwierzę, ale ono jakby wyślizgnęło jej się z rąk i pozostało na swoim miejscu. Chciała unieść je za ogon, lecz zwęziło żółte ślepia w szparki, wysunęło pazury i zamiauczało, więc zrezygnowała. To było naprawdę dziwne stworzenie! Ivy spróbowała innego sposobu. Zaczęła oddalać się, wołając: -Tutaj, kopia, kopia, kopia, kopia! Zwierzę ruszyło za dziewczynką, dokładnie naśladując jej chód. Kiedy dotarli do stołu, wskazała na blat. -Skacz, kopia! Skoczyła sama, żeby pokazać jak się to robi, i kopiarka też skoczyła. Jednak zrobiła to tak samo jak Ivy: na stół i z powrotem na podłogę. Tak więc Ivy musiała wgramolić się na stół, co zdenerwowało Dobrego Maga. - Do góry! - zawołała i kopiarka wdrapała się za nią. - Nie depcz po stronach! - wrzasnął Humfrey, łapiąc kopiarkę i z rozmachem kładąc ją na książce. - Kopiuj tę kartkę, kopiorobie! Stworzenie usiadło na recepcie. Zamruczało. Po chwili otworzyło pysk i wysunęło jęzor, którym był arkusz papieru. Humfrey oddarł wydruk i podał go Ivy, czym bardzo ją zdziwił. -Masz swoją kopię. A teraz idź już. Oczywiście, Ivy była gotowa do kłótni, ale uświadomiła sobie, że teraz, kiedy ma już to, po co przyszła, naprawdę chce już iść, więc zmilczała. Czasami, choć to okropnie denerwujące, trzeba słuchać poleceń mężczyzn, kiedy przypadkiem mają rację. Zeszła ze stołu i zostawiła małego Dobrego Maga pogrążonego w lekturze. W skupieniu chłonął tekst hasła, które przypadkowo dotyczyło taksydermii, podczas gdy kopiarka nadal wypluwała następne kopie recepty na barwnik do przędzy. Kolejna kopia upadła na stół, zasłaniając tekst, i Mag z namysłem popatrzył na zwierzę. -Bardzo ciekawe techniki - mruczał Humfrey. - Zastana wiam się, czy... Jednak w tym momencie kopiarka pospiesznie zeskoczyła z książki, najwyraźniej nie podzielając jego zainteresowania taksydermią i bynajmniej nie pragnąc zostać obiektem jakiegoś niewczesnego eksperymentu. Wychodzącą dziewczynkę pozdrowiła Gorgona. Małżonka Hum-freya i matka Hugo, a ponadto przyjaciółka Ivy była elegancką, wysoką, zawoalowaną kobietą o wężowych włosach. - Nie zostaniesz na kawałek ciasta, moja droga? - zapytała. Ivy chciała się wymówić, ale Gorgona pokazała największe, najśliczniejsze, najaromatyczniejsze ciasto, jakie można sobie wyobrazić, więc ustąpiła. Doszła do wniosku, że Gorgona zapewne bardzo potrzebuje kobiecego towarzystwa, a zatem przyzwoitość wymaga, żeby chwilę u niej zabawić. Postanowiła zostać na kawałek ciasta. Po pewnym czasie Ivy wróciła na Zamek Roogna, przechodząc ponownie przez tykwę. Nikt nie zauważył jej nieobecności oprócz duchów - co, rzecz jasna, było częścią jej problemu. W tych dniach wszyscy zajmowali się jedynie tym nieznośnym bachorem. Chętnie wrzuciłaby go do dziurki w tykwie, bez podkowy! Jednak teraz mogła oczyścić arras i usłyszeć całą opowieść Jordana. Musiała tylko sporządzić według recepty płyn do czyszczenia. Na szczęście duchy wiedziały, gdzie znaleźć wszystkie składniki. Ivy wzięła garnek, trochę barwnika, tłuszczu i różności, po czym ugotowała wszystko razem zgodnie z instrukcją. Barwnik był silnym środkiem i próbował poparzyć jej rączki, ale recepta wyjaśniała, jak tego umknąć. Przyjaciółka Jordana, Renee, pomogła Ivy przebrnąć przez trudniejsze części przepisu, aby dziewczynka nie popełniła żadnego błędu. Musiała wypowiedzieć kilka zaklęć, aby dobrać kolor barwnika do gobelinu, ale w końcu otrzymała butelkę eliksiru. Wzięła gąbkę, zwilżyła ją sporządzonym barwnikiem i przetarła powierzchnię arrasu. Rezultat był zdumiewający. Pojawił się pas jaśniejszych i wyraźniejszych obrazów. Środek działał! Ivy starannie wyczyściła cały gobelin, aż zaczął błyszczeć jak nowy. Ruchome obrazy wyglądały tak realnie, ze niemal uwierzyła, że mogłaby w nie wejść. -Och, tak! - zakrzyknął Jordan. - Widzę każdy szczegół! Wraca mi pamięć! -A teraz opowiedz mi swoją historię - rozkazała mu Ivy. Zasiadła, spoglądając na gobelin, podczas gdy Jordan skupił się na początku swojej opowieści. Z pomocą dziewczynki, ponieważ jako duch nie mógł sam nastawić gobelinu, udało mu się uzyskać właściwą sekwencję obrazów. Później, gdy coś zaczęło się dziać, Jordan opisywał bieg wydarzeń tak, jak je pamiętał. Pomijał nudne fragmenty, takie jak spanie, i poświęcał więcej uwagi ciekawszym momentom, na przykład walkom z potworami, całowaniu pięknych panien i spotkaniom z dziwnymi czarami. Była to prawdziwa opowieść o Mieczach, Magii, Dobru, Złu oraz Zdradach, i Ivy była oczarowana. Uwielbiała mocne teksty. Słuchała smętnej sagi, jakby sama była jej bohaterką. Czuła dreszcz emocji słysząc Szczęk Oręża i cierpiała poznając rewelacje Niemiłej Nieprawdy. 2. PUK Sądzę, że wszystko zaczęło się wtedy, kiedy stałem się pełnoletni. W tych czasach obyczaj nakazywał, aby młodzieniec sprawdził się, dokonując jakichś fantastycznych czynów; potem, zdobywszy sławę, mógł ożenić się i ustatkować. Miałem wspaniałą dziewczynę, Elsie, która umiała zmieniać wodę w wino jednym dotknięciem paluszka, ponadto była młoda i delikatna, i chciała natychmiast wyjść za mąż i założyć rodzinę. Ja jeszcze nie byłem do tego gotowy; wydawało mi się to takie nudne. Chciałem przygody! Sytuacja stawała się trudna. Elsie naprawdę chciała, żebym został i nie dbała o bohaterskie tradycje, i rzeczywiście była atrakcyjna. Mieliśmy kilka ostrych starć. Obiecałem jej, że - kiedy przeżyję moją przygodę i zostanę bohaterem - wrócę do niej, ale kłamałem, gdyż oboje wiedzieliśmy, że nigdy nie będę miał dość przygód. Ona obiecywała mi, że - kiedy już założymy rodzinę - pozwoli mi wyruszyć w podróż po Xanth i może zabić jednego smoka lub dwa, ale oboje wiedzieliśmy, że i to jest kłamstwem, ponieważ rodzina nigdy nie pozwoli ci odejść. Ja chciałem najpierw posmakować dzikiego owsa, żeby być pewnym moich uczuć. Elsie niezbyt podobał się ten pomysł; nie wiem, dlaczego. Tak więc w końcu zawarliśmy umowę: Elsie będzie miała jedną noc, aby udowodnić mi, jak miły może być domowy owies i pokazać zalety domowego ogniska, skłaniając w ten sposób do pozostania. Jeśli nie zdoła, wyruszę w podróż. Wydawało się, że to uczciwa umowa. Gdybym tylko wiedział, jaką noc zaplanowała! Byłem wtedy naprawdę naiwny i o wielu sprawach wiedziałem znacznie mniej niż sądziłem. Myślałem, że Elsie dobrze mnie nakarmi, będzie dla mnie miła i przekonująco opowie mi o zaletach ustabilizowanego życia. Zamiast tego, ona... Hmm, nie jestem pewien, czy powinienem o tym mówić... Może lepiej zostawimy opis tej nocy i przejdziemy do następnych obrazków... Nie? Jednak mogę mieć kłopoty z twoimi rodzicami, jeśli powiem ci za dużo o... No dobrze, w porządku, opowiem tylko pobieżnie. Elsie powitała mnie ubrana w koszulę, która... No cóż, wiedziałem, że ona jest śliczna, ale nie uświadamiałem sobie, jak śliczna może być, kiedy naprawdę się postara. Stwierdziłem, że gapię się na... sposób, w jaki oddycha. I w jaki siedzi. Później wprowadziła mnie... do sypialni, a ja ruszyłem za nią i patrzyłem na sposób, w jaki szła. Później... To naprawdę nudne, więc może pominiemy tę scenę? Nie? Hmm, no więc pokazała mi, jak wysłać wiadomość do bociana, a ja przyznałem, że to jedyna przygoda, jakiej mi potrzeba, i w końcu zasnęliśmy. Jednak rano przypomniałem sobie o innych przygodach, o zwiedzaniu obcych miejsc i pokonywaniu strasznych potworów. Wiedziałem, że muszę najpierw tego spróbować. Elsie jeszcze spała, z półuśmiechem na ustach, i czułem się naprawdę okropnie, kiedy ubierałem się i przypasywałem miecz. Nawet jej nie pocałowałem; po prostu wymknąłem się z domu jak niegrzeczny dzieciak i ruszyłem na poludnie. w środek Xanth, gdzie podobno czekała prawdziwa przygoda. Poczucie winy towarzyszyło mi jak burzowa chmura, ponieważ obietnica złożona przeze mnie tego wieczora okazała się kolejnym okrutnym kłamstwem. Niemal zdecydowałem się wrócić, jednak zew przygody popychał mnie dalej i był silniejszy od poczucia winy. W tamtej chwili wcale nie wydawało mi się, że jestem dzielnym i nieustraszonym bohaterem. Czułem się raczej tchórzem, bo nie miałem odwagi obudzić Elsie i powiedzieć jej uczciwie: „Odchodzę, dziewczyno, bardzo mi przykro". Dostałaby... No, kobiety potrafią być bardzo trudne w takich chwilach. A kiedy ruszyłem w drogę, nie miałem już odwagi wrócić i przeprosić ją. Niektórzy bohaterowie nie są zbyt dzielni i nieustraszeni. Podjąłem już jednak decyzję i musiałem patrzeć przed siebie, a nie spoglądać wstecz. Odebrałem pierwszą życiową lekcję: że najsłodsze i najsmutniejsze jest to, co mogłoby być. Podejrzewałem, że postępuję źle i zapłacę za to straszliwą cenę, lecz nie rezygnowałem, wstydząc się przyznać, że źle czynię. W tamtych czasach pustkowie Xanth było dziksze niż dzisiaj i zamieszkiwało tam wiele dziwnych stworzeń i czarów, które dziś już nie istnieją. Rośliny nie nauczyły się jeszcze respektu przed człowiekiem, a smoki podchodziły aż do naszej Wioski na Moczarach, aby pożerać ludzi. Właśnie dlatego wciąż utrzymywała się u nas tradycja mężczyzny- wojownika; potrzebowaliśmy dzielnych młodzieńców, żeby przepędzali błąkające się potwory. Mieszkaliśmy na północ-no-wschodnim pograniczu Xanth, opodal tego, co później nazwano Moczarami Bagiennych Ogrów, lecz w tym czasie ogry były jeszcze daleko, powoli migrując na północ. Moje nogi raz po raz zapadały się w podmokły grunt nieprzebytych mokradeł i szybko zrozumiałem, że do serca Xanth, gdzie stoi legendarny Zamek Roogna, wiedzie daleka droga. Dotarcie tam pieszo zajęłoby mi całą wieczność lub dłużej, a właśnie stwierdziłem, że naprawdę nie lubię chodzić. Musiałem złapać jakąś okazję. Był jeden problem. W naszej, odizolowanej części Xanth nie było centaurów, a smoki nie są dobrymi wierzchowcami - zazwyczaj każdy usiłuje lokować swoich pasażerów wewnątrz swego ciała, zamiast na zewnątrz - a obawiałem się latać na jakimś latającym stworzeniu; nigdy nie można'przewidzieć, gdzie cię zrzuci. Wiedziałem, że w morzu żyją konie morskie, ale ja wędrowałem po lądzie. W Wiosce na Moczarach mieszkał człowiek, który wyrabiał lajkoniki, jednak nie zadałem sobie trudu i nie zagadnąłem go, zanim wyruszy- łem w drogę. A zresztą, jego koniki nie nadawały się do jazdy, tylko tak wyglądały. Co powinienem zrobić? Wiedziałem, co: oszczędzać nogi, abym mógł iść przez cały dzień i nie zmęczyć się do tego stopnia, żeby stracić ochotę do przygód. Ta przygoda na razie nie była zbyt zabawna. Wiele przemawiało za zostaniem w domu i założeniem rodziny. Prawie zawróciłem - jednak ponownie stwierdziłem, że nie mogę się cofnąć. Gdybym teraz wrócił, przyznałbym się, iż popełniłem błąd - że źle zrobiłem opuszczając Elsie. To było trudniejsze niż walka ze smokiem. Gdybym nie pobłądził, sądzę, że zawróciłbym; jednak ponieważ rzeczywiście źle postąpiłem, nie mogłem tego zrobić. Teraz, po czterystu latach filozoficznych rozważań - duchy są lepsze w sprawach niematerialnych niż w materialnych, ponieważ same są niematerialne - sądzę, że kobiety są bardziej praktyczne od mężczyzn, a mają więcej seksapilu po to, aby móc odwieść mężczyzn od głupstw, które ci nieuchronnie popełniliby. Niewątpliwie moja przygoda, oceniana po latach, była idealnym przykładem skrajnej głupoty, nawet gdyby nie kosztowała mnie życie. Mogłem spędzać noc za nocą z Elsie; zamiast tego szukałem nieszczęścia - i znalazłem je. Jeśli próżności na imię kobieta, to głupota jest imieniem mężczyzny! Tak więc szedłem dalej - i przeznaczenie dopadło mnie, niegodnego. Z początku sprawa nie wyglądała dobrze, ale tak często bywa. Złe wydaje się dobre, niczym wygodna ścieżka prowadząca do macek i paszczęki wikłacza, zaś dobre zdaje się złe, tak jak pooka. Zmierzchało, więc podkradłem trochę cukrowego piasku i utoczyłem piwa z pnia drzewa piwnego - prawdziwie barbarzyńska uczta! W głowie miło mi szumiało, co odrywało myśli od obolałych stóp, gdy nagle usłyszałem brzęk łańcucha. No tak, byłem młody i głupi, a ponadto tchórzliwy w sprawach osobistych, ale mało co w realnym świecie mnie przerażało. Jednak ten szczęk mnie przestraszył - i obudził moją czujność. Jeśli ten dźwięk wzbudził zimny dreszcz przebiegający mi po plecach, widocznie takie było jego przeznaczenie - a to oznaczało czary. Dlatego byłem zaintrygowany, gdyż dziwna magia była częścią tego, czego szukałem. Miałem miecz; potrzebowałem magii. Szybko wstałem, dobyłem miecza i zacząłem skradać się w kierunku źródła dźwięku. Znów go usłyszałem, nieco dalej, więc przyspieszyłem kroku. Jednak brzęk nadal dobiegał z oddali, wiodąc mnie przez najdziksze i najbardziej bezludne bezdroża. Oświetlone mętnym blaskiem księżyca drzewa wyglądały jak sękate, zastygłe olbrzymy. Lecz jedno nie zastygło; gdy otarłem się o nie, złapało mnie w swoje macki. Zrozumiałem, że wpadłem w objęcia wikłacza, jednego z najgroźniejszych warzyw Xanth. Zacząłem siec mieczem, odrąbując macki, i drzewo szybko mnie puściło. Prawdę mówiąc, moje ostrze nie było zaczarowane, ale mocne i ostre, a ponadto dobrze nim władałem; wcale też nie lękałem się wikłacza. Dla barbarzyńcy zimna stal jest lekarstwem na większość problemów, bardzo skutecznym lekarst- wem. Zakładam, że mógłbym mieć inne zdanie, gdybym posiadał inny magiczny dar; istotnie, byłem w stanie popełniać naprawdę wielkie głupstwa. Po chwili zrozumiałem, że brzęk łańcucha wiedzie mnie na manowce. Tańczyłem, jak mi zagrano. Jednak wciąż byłem zaintrygowany; ten dźwięk stał się wyzwaniem, swego rodzaju przygodą. Postanowiłem więc przechytrzyć go i zmusić, żeby tańczył tak, jak ja mu zagram. Wróciłem do obozowiska. Oczywiście, szczęk poszedł za mną i przybliżył się. Jednak po drodze nazrywałem w ciemnościach szeleszczyny i stonóżki, które teraz umieściłem pod pachnącą czekoladą skorupą orzecha kokosowego. Rzecz jasna, zaraz zaczęły słabo szeleścić i tupać, co brzmiało tak, jakby ktoś przewracał się tam niespokojnie, zaniepokojony szczękiem łańcucha. Później po cichu wyniknąłem się z obozu - byłem w tym dość dobry - i szerokim hikiem obszedłem źródło dźwięku. Istotnie, udało mi się je oszukać. Barbarzyńcy są bardzo zmyślni w takich sytuacjach. Patrzyłem jak podchodzi do mego obozowiska, zastanawiając się, dlaczego już go nie ścigam. Upiory nie lubią być ignorowane! Wszedłem na pagórek i na tle księżyca ujrzałem sylwetkę Klaczy z Mor. Po chwili zrozumiałem, że to nie mogła być klacz. One nie wabią śpiących odległymi dźwiękami; przybywają, przekazują złe sny, po czym pędzą do następnego adresata. Nie mają czasu na głupstwa; jest zbyt wiele złych snów do rozniesienia. Poza tym, ja nie spałem. I to nie była klacz, lecz źrebak. Może ogier. Kosmate, dzikie stworzenie obwieszone łańcuchami; dlatego brzęczało. W rzeczy samej, był to puk - widmowy koń. Koń. Mój barbarzyński umysł zaczai perkotać. Przydałby mi się ten koń! Tylko jak go schwytać? Byłem przekonany, że on musi być częściowo materialny, ponieważ łańcuchy brzęczały, więc były prawdziwe, a zatem i on powinien być na tyle rzeczywisty, żeby je unieść. Jednak biegał szybciej ode mnie - i właśnie dlatego potrzebowałem go. Mając konia nie tylko podróżowałbym wygodniej, ale i szybciej; mógłbym też więcej zabrać. Ponadto takie zadanie było dla mnie wyzwaniem; o ile wiedziałem, jeszcze nikt nigdy nie złapał wid- mowego konia. Właśnie takich przygód szukałem. Pomyślcie, jak zdumieliby się mieszkańcy Wioski na Moczarach, gdybym wrócił na widmowym koniu! Jednak byłem już bardzo strudzony; wbrew starannie pielęgnowanym mitom, barbarzyńcy czasem są zmęczeni. Lepiej byłoby wyspać się przez noc i podjąć pościg rano. Z drugiej strony, do tej pory stworzenie może już dawno odejść, więc nie odważę się czekać. Westchnąłem. Trzeba to zrobić teraz. Na szczęście byłem krzepkim młodzieńcem, więc zmęczenie tylko utrudniało, a nie uniemożliwiało przedsięwzięcie. Przygotowałem się do pogoni. Najpierw mieczem uciąłem kilka elastycznych, długich pnączy, które miały mi posłużyć za lasso, gdyż nie chciałem zabijać zwierzęcia, lecz złapać je, co było znacznie trudniejsze. Nie wiedziałem, czy można zabić widmowego konia, ale wolałem nie ryzykować. Oczywiście, przygotowując się do roli bohatera ćwiczyłem rzucanie lassem i całkiem nieźle mi szło; to jedna z podstawowych barbarzyńskich umiejętności. Ruszyłem. Oczywiście, niemal natychmiast pojął, że go ścigam; konie-widma są bardzo czujne w takich sprawach. Grzechocząc łańcuchami, zaczai uciekać. Nie mogłem dotrzymać mu kroku, ale w blasku księżyca widziałem ślady jego kopyt, a nieustanny brzęk żelastwa pozwalał mi podążać za nim, kierować się słuchem. Brnąłem przez chaszcze, krótko rozprawiając się ze wszystkim, co stanęło mi na drodze. Nie lubię podróżować w nocy, bo jedyną rzeczą gorszą od dziennych zjaw są nocne koszmary. Chyba jednak upiory nocy zrozumiały, że jestem strudzony i poirytowany, więc lepiej mnie nie zaczepiać, bo żaden mnie nie zaatakował. Może po prostu miałem szczęście. Niektórzy głupcy mają niebywałe szczęście i, oczywiście, bardzo go potrzebują. Szedłem więc dalej, kierując się szczękiem łańcuchów, gdyż widmowy koń nie spodziewał się, że nie zrezygnuję z pogoni, i zatrzymywał się na popasy. To potwierdziło moje podejrzenia, że był materialny;- prawdziwe duchy nie muszą jeść. W tym momencie przestałem myśleć o zjawie jako o „tym", a zacząłem jako o „nim". ' To jest duchem; on jest żywym stworzeniem. Nie twierdzę, że dokonałem głębokich przemyśleń; po prostu tak widziałem te sprawy. Stwierdziłem, że koń mamił mnie po prostu dlatego, iż znalazłem się w pobliżu; przypadkowe spotkanie. Zareagowałem zbyt gwałtownie i zbiłem go z tropu. Nie wiedział, że zamierzałem go schwytać. Od czasu do czasu stawał nieruchomo, sądząc, że zgubię ślad nie słysząc brzęku; jednak ja zawsze podążałem w kierunku ostatnio słyszanego szczęku łańcucha, wykorzystując barbarzyński zmysł orientacji. I nieuchronnie musiał znów odskoczyć. Nie mógł iść ani biec tak, żeby nie zdradzało go szczękanie łańcuchów; taką rzucono nań klątwę. Gdyby nie to, nigdy nie zdołałbym go wytropić, ani nocą, ani za dnia. A przynajmniej nie tak od razu. Nadszedł świt, a koń wciąż wiódł mnie na południowy zachód. W chwili gdy słońce zamierzało dźwignąć się na niebo, znalazł kryjówkę w gąszczu i zastygł. Nie słyszałem go, ani nie widziałem, a ponieważ zarośla były bardzo gęste, wiedziałem, że jeśli zacznę się przez nie przedzierać, to narobię tyle hałasu, że ścigany może mi umknąć, gdyż nie usłyszę brzęku łańcucha. Czekałem więc; zaczęło się oblężenie. Wiedziałem, że koń-widmo znajduje się blisko, ale należało zmusić go, żeby poruszył się. A on, oczywiście, nie miał zamiaru się ruszać, zmęczony ucieczką. Dobrze wykorzystałem czas oczekiwania. Zachrapałem. Naprawdę potrzebowałem snu! Jednak zbudziłem się, gdy tylko usłyszałem brzęknięcie łańcucha. Koń próbował wymknąć się! Myślał, że jestem jednym z tych cywilizowanych śpiochów, którzy tak głęboko pogrążają się we śnie, że nie są w stanie obudzić się przed upływem sześciu godzin. Nie ja! Kiedy postanowiłem wyruszyć na poszukiwanie przygód, wiedziałem, że nigdy nie zdołam ujarzmić dziczy, więc nauczyłem się budzić w chwili zagrożenia i zasypiać natychmiast, gdy niebezpieczeństwo minęło. Tak śpią dzikie zwierzęta, a ja w znacznym stopniu byłem jednym z nich. Dlatego cichy szczęk ogniwa obudził mnie; rozprostowałem nogi i na nowo podjąłem pościg. Koń-widmo pomknął galopem. Ruszyłem za nim, czując się lepiej, chociaż nie zdążyłem się wyspać. Tropiłem go przez całą noc i odpoczywałem tylko tyle, co on. Idąc, zrywałem z krzaków jadalne owoce i posilałem się; i w tym miałem nad nim przewagę, bo koń musiał popasać na trawie, a nie mógł tego robić w biegu. Prawdopodobnie był już bardzo głodny. Teraz, kiedy o tym pomyślałem, doszedłem do wniosku, że stworzenie dźwigające takie ciężkie łańcuchy musiało obficie jadać. Przechodziłem przez ostępy, gdzie na krzakach rosło dwa razy więcej jagód, bo każda była podwójna. Już miałem wrzucić pierwszą bliźniaczą jagodę do ust, lecz zawahałem się. Oczywiście, nauczyłem się rozpoznawać wiele leśnych owoców, aby móc bezpiecznie poży- wiać się w głuszy, ale te były jakieś dziwne. Myśl o bliźniaczych jagodach, parzystych jagodach, podwójnych jagodach nie dawała mi spokoju. Zamarłem. Jagody! Trujące, powodujące osłabienie, paraliż i śmierć. Jednak jad działał powoli, można więc zjeść ich dość dużo, zanim pokażą się pierwsze objawy - a wtedy jest już za późno. Rzecz jasna, mój magiczny dar uchroniłby mnie przed poważnym za- truciem, lecz nim zacząłby działać, koń-widmo zdołałby uciec. Lepiej w ogóle nie pakować się w tarapaty! Przyszła mi do głowy chytra, barbarzyńska myśl. Te jadgody mogą mi się kiedyś przydać. Nazrywałem ich trochę i schowałem w sakwie. Zauważyłem, że nad tymi roślinami, które jeszcze kwitły, nie bzyczały owady; może to mnie ostrzegło. Pszczoły trzymały się z daleka od jadgód, tak że można by wykorzystać te owoce jako środek przeciwpszczeli. Ruszyłem dalej śladem widmowego konia, który najwidoczniej miał dość rozsądku, aby nie pożywiać się jadgodami. Czy przyprowadził mnie tutaj celowo? Nie miałem pewności. Zwierzęta są uważane za niezbyt sprytne, podobnie jak uzbrojeni w miecze barbarzyńcy. Takie założenia mogą okazać się błędne. Nagle ślady kopyt urywały się jak nożem uciął. Nie było tam żadnego urwiska ani ściany skalnej - niczego. Hmm, zawsze zachowywałem się nieco nerwowo przy zetknięciu ze sprawami czy zjawiskami, których nie rozumiałem, takimi jak rodzina i małżeństwo, a tego na pewno nie mogłem pojąć. Czyżby czarX? Słyszałem o zaczarowanych zwierciadłach, w które można wejść i znaleźć się w odwróconym świecie po drugiej stronie, miałem też tyle oleju w głowie, żeby nie zaglądać w otwór hipnotykwy. Jednak wyglądało na to, że zjawa doszła do tego miejsca i zniknęła, a ja będę musiał pójść za nią, jeśli chcę ją schwytać. I jeszcze te jadgody... Jak sprytne było to stworzenie? Postanowiłem jeszcze raz obejrzeć ślady. Odrobina ostrożności nigdy nie zawadzi. Mniemanie, że barbarzyńcy rzucają się do ataku nie bacząc na niebezpieczeństwo, to kolejny mit; w rzeczywistości tylko cywilizowany ignorant, błądzący po lesie, może tak postąpić. Żaden barbarzyńca nie wejdzie bezmyślnie w objęcia wikłacza! No cóż, mnie przytrafiło się to tej nocy, ale sytuacja była szczególna i miałem miecz w pogotowiu. Cofnąłem się nieco, idąc podejrzanie wyraźnym tropem - i znalazłem kępę krzaków, gdzie ślad rozgałęział się. W tym miejscu rosła gęsta trawa, na której trop był niewidoczny dla przeciętnego człowieka, ale - oczywiście - nie dla bystrych oczu tropiciela. Widmowy koń przystanął, po czym wycofał się tyłem, starannie stawiając kopyta, aby sprawić wrażenie, że zniknął. To było dla mnie wystarczające ostrzeżenie. Nie przekroczę linii, za którą urywa się trop! Później dowiedziałem się, jak mądrą podjąłem decyzję; ta linia wytyczała granicę Otchłani, z której nikt żywy nie wrócił. Zjawa rzeczywiście wiodła mnie w pułapkę! Co jednak dowodziło, jak chytrym była stworzeniem. Teraz jeszcze bardziej zapragnąłem uczynić upiora moim rumakiem. Podążyłem nowym tropem i niebawem znów zmusiłem widmo, aby poruszyło się. Stanęło w innej kępie zarośli, patrząc jak nadchodzę. Wcielony demon! Umocniony w moich zamierzeniach, ścigałem go z takim zapamiętaniem, że prawie nie czułem zmęczenia. Kiedy przystawał korzystając z osłony terenu, żebym nie mógł go słyszeć ani widzieć, ja też stawałem i drzemałem; kiedy znów ruszał, szedłem za nim. Byłem pewien, że stawał się coraz bardziej nerwowy - i głodny. Teraz umykał na południowy wschód. W ten sposób znalazłem się w ładnej okolicy, pełnej ptactwa o najprzeróżniejszych barwach i rozmiarach. Niektóre ptaki były całkiem spore; istotnie, nad głową dostrzegłem kołującego ptaka-roka, lecz nie przejąłem się tym, gdyż wiedziałem, że jestem zbyt mały, abym mógł go zainteresować. Jednak widmowy koń to co innego; zobaczyłem, że ptak-rok opada niżej i pojąłem ze zgrozą, iż atakuje mojego upatrzonego wierzchowca. Pospiesznie zdjąłem z ramion łuk i pognałem naprzód. Wspiąłem się na pagórek w samą porę, by ujrzeć, jak wielki ptak unosi konia-widmo w szponach. Jednak ciężar łańcuchów wytrącił roka z równowagi i ptak zawahał się. Szybko wypuściłem strzałę. Po- mknęła w kierunku upierzonego kupra. Rzecz jasna, dla stworzenia tej wielkości moja strzała nie była niczym więcej, jak kłującym cierniem. Jednak musiała trafić we wrażliwe miejsce, gdyż ptak wydał oburzony pisk w postaci „O" i puścił konia. Rumak pomknął przed siebie brzęcząc łańcuchami i umknął za wikłacza, gdzie rok nie mógł go ścigać. Wielki ptak. wściekle wrzasnął - i skierował się ku mnie. Czy widzieliście kiedyś rozzłoszczonego roka? Nieprzyjemny widok. Rzucił się na mnie, rozkładając skrzydła tak szeroko, że przysłoniły słońce. Uniosłem miecz, lecz wiedziałem, że to beznadziejne; ten stwór był po prostu za duży, żebym mógł z nim walczyć. Wysunął szpony, sięgając po mnie, lecz jego łapy były zbyt duże i szeroko rozstawione, więc nie zdołał mnie schwytać. Zorientowawszy się, rok znów wyciągnął szpony, tym razem wbijając je w ziemię. Zagłębiły się w pył, skałę, glebę oraz w spore drzewo i uniosły wszystko do góry, razem ze mną. Kiedy ptak wystartował, zacząłem rozpaczliwie siec wokół mieczem. Trafiłem w pobliski szpon, grubości mojego uda, i odrąbałem go jednym potężnym ciosem. Z biegnącej wewnątrz arterii trysnęła krew i ziemia trzymana przez szpon osypała się. Darń przesiąkła krwią, co jeszcze osłabiło podłoże. Wyrwane drzewo runęło w dół, a ja razem z nim. Jak jedna splątana masa spadliśmy na ziemię z wysokości kilku metrów. Upadek był bardzo nieprzyjemny, a zbroczona krwią gleba jeszcze pogorszyła sprawę. Prawie straciłem przytomność, a mój stan nie poprawił się, kiedy kilka ciężkich głazów, porwanych przez roka, przygniotło mnie, miażdżąc mi nogę. Nie wiem jak inni bohaterowie unikają zranienia, znalazłszy się w okropnych opałach; ja na pewno nie posiadałem takiego talentu. Postąpiłem rozsądnie: straciłem przytomność. Odzyskałem ją godzinę później; moja strzaskana noga zagoiła się. Och, czyżbym tego nie powiedział? Mój magiczny dar to umiejętność gojenia moich ran. Jeśli mnie skaleczyć, mała rana zasklepi się natychmiast, a duża w kilka minut. Jeśli stracę palec, odrośnie mi nowy. Jeżeli postradam stopę, zregeneruję ją w ciągu godziny. Gdy strzała trafi mnie w serce, wydobrzeję na drugi dzień, a nieco później, jeżeli nikt nie wyjmie strzały. Tak więc zmiażdżona noga po godzinie była już sprawna. Może sprawniejsza, ponieważ nie była tak zmęczona jak poprzednia. Widocznie wielki ptak uznał mnie za martwego. Całkiem zrozumiała pomyłka. Już nieraz mi się to zdarzało. Prawdę mówiąc, byłem praktycznie niezniszczalny. Właśnie dlatego lubiłem przygody. Posiadałem niezły dar, odpowiedni dla bohatera. Wznowiłem pościg. Widmowy koń nie odszedł daleko. Uznawszy mnie za wyłączonego z gry, pasł się opodal. O tak, był głodny! Wrzasnąłem i rzuciłem się nań. Spojrzał, zdumiony - i zareagował tak, jakby ujrzał nieboszczyka. Przerażony, rzucił się do ucieczki, pozostawiając kęs trawy, który powoli opadł na ziemię. Można by sądzić, iż widmowy koń nie będzie bał się innych duchów, ale to nieprawda; nawet zjawy lękają się tego, czego nie rozumieją, zaś przeciętny duch jest dosyć bojaźliwym stworzeniem. Coś o tym wiem! A ponadto, przez te łańcuchy koń-widmo nie jest w pełni duchem, lecz czymś pośrednim, podobnie jak zombie jest półżywy, półmartwy. Gdyby kiedyś pozbył się łańcuchów, stałby się pełnoprawnym duchem. Jednak łańcuchy trzymają go przy życiu, tak więc musi paść się i wykonywać inne czynności, nawet bardzo krępujące, tak jak robią to wszystkie żywe stworzenia. W Xanth można znaleźć wiele takich jak on, co to ni to, ni sio, natomiast trochę tego i owego. Znów rozpoczął się pościg. Zjawa pomknęła na południowy wschód - i poprowadziła mnie w okolicę zamieszkaną przez gryfy. Zauważyłem ślady pazurów na pniach drzew i sterty odchodów. Szedłem ostrożnie, bo gryfy potrafią być agresywne. Sądziłem, że j poradziłbym sobie z jednym, ale czasami podróżowały całymi stadami i napotkanie takiej gromady mogło być nieprzyjemne. Rok zostawił mnie w spokoju ponieważ byłem dla niego zbyt małym kąskiem, przy podnoszeniu którego pobrudziłby sobie dziób. Jednak gryfy pożarłyby mnie, a nie wiedziałem, czy łatwo byłoby mi wtedy ożyć. Może gdyby jeden zjadł większą część, zdołałbym się jakoś pozbierać, jednak wolałem nie ryzykować. Przede wszystkim, rany bolą mnie tak samo jak każdego człowieka, dopóki nie zagoją się; po co bez potrzeby narażać się na tyle bólu? Zachowywałem więc czujność. Może barbarzyńcy powinni śmiać się ze swych blizn, jakby nigdy nie czuli zadanych ran, ale mnie to jakoś nie bawiło. Koń-widmo, głodny i zmęczony, był mniej ostrożny. Wpadł wprost do gryfiej kryjówki, do gniazada znajdującego się wśród gałęzi niskiego drzewa. W gnieździe siedziała samica, wysiadując jajo czy robiąc coś innego - w tej kwestii nie mam pewności, gdyż gryfy to małostkowe stworzenia o królewskim rodowodzie, które nie tolerują wtrącania się w ich sprawy --- i przeraźliwie wrzasnęła na widok intruza. Samiec chrapał na jednej z wyższych gałęzi, zwinąwszy skrzydła i wbiwszy pazury w korę. Zaskoczony, uczynił niewłaściwy krok - a może powinienem raczej powiedzieć ,,rok" i runął jak głaz, w ostatniej chwili zdążywszy rozłożyć skrzydła. Wcale nie był tym zachwycony. Podejrzewam, że na jego miejscu ja też nie byłbym, gdyby moja kobieta zbudziła mnie krzykiem, skarżąc się, że ktoś zakłóca spokój naszego gniazda. Zapewne również dlatego obawiałem się małżeństwa, które, podobnie jak przekroczenie granicy Otchłani, może okazać się drogą bez powrotu do nie wiadomo czego. Stwierdzenie, że to koń-widmo jest przyczyną całego zamieszania, zajęło gryfowi zaledwie chwilkę. Obrócił się w powietrzu i śmignął za Iconiem, który okazał wreszcie odrobinę rozsądku, umykając galopem, ile sił w nogach. Pognałem za nimi najszybciej jak mogłem. Koń, mimo łańcuchów, poruszał się naprawdę szybko; ale gryf również - a w dodatku nie był niczym obciążony. Myślę, że zjawa mogłaby mu umknąć, gdyby była wypoczęta i biegła po twardszym torze. Jednak teren był tu lekko podmokły i rosło na nim wiele drzew, co zwalniało tempo ucieczki. Gryf z łatwością przelatywał nad przeszkodami i wciąż skracał dystans. Już zrównał się ze ściganym i nastawił szpony - a ja byłem zbyt daleko, żeby cokolwiek zrobić. Mogłem tylko biec za nimi i patrzeć. Nawet gdybym miał ich w zasięgu strzału z łuku, nie jestem pewien, czy próbowałbym strzelić, bo jeśli zabiłbym gryfa, jego samica zostałaby sama w gnieździe i nie mogłaby zdobyć sobie pożywienia nie porzucając jaja i w ogóle, a tego nie chciałem. Spotkanie z gryfem w walce to jedno, a zniszczenie jego gniazda to coś zupełnie innego. Tak, wiem, że to głupio brzmi, ale nie można długo przebywać w głuszy i nie odczuwać szacunku dla zamieszkujących ją stworzeń. Te gryfy nie szukały kłopotów; wszczął je ścigany przeze mnie koń-widmo, a zatem to ja ponosiłem winę. Mogę zabijać, kiedy mam słuszność, lecz nie wtedy, gdy się mylę. Byłem więc zupełnie bezradny. Gryf wylądował na grzbiecie konia, uderzył dziobem - i trafił w ogniwo łańcucha. Uff! Oszołomiony bólem, próbował wzbić się w powietrze, lecz nie zdołał, ponieważ jedną nogą zaplątał się w łańcuch. Koń wierzgnął, usiłując zrzucić napastnika; ten chciał uciec, lecz nie mógł. Nagle widmowy rumak przebiegł pod nisko zwisającą gałęzią, która zmiotła gryfa z jego grzbietu. Stwór zatrzepotał skrzydłami, koziołkując w powietrzu, po czym runął jak długi na ziemię. Wokół jego głowy rozbłysły liczne gwiazdki i planetoidy, co świadczyło o sile tego uderzenia. Z trudem wstał i chwiejnie wzbił się w powietrze, wydając przeciągłe piski trwogi i zniechęcenia. Zapomniał o koniu, który wcale nie zamierzał mu przypominać o sobie. Gryf pomknął z powrotem do gniazda, ciągnąc za sobą szybko znikającą smugę potu. Rzadko można ujrzeć spoconego gryfa! Pobiegłem za widmowym koniem. Mokradło stawało się bardziej podmokłe, jak to zwykle bywa i bagnami, i moje buty coraz bardziej w nim grzęzły. Nie podobało mi się to, ale musiałem trzymać się blisko konia. Jemu również nie podobała się ta sytuacja. Zboczył na południe, kierując się ku wyżynom, lecz nie ulegało wątpliwości, że widoczne tam góry były zbyt odległe, aby zdołał do nich szybko dotrzeć. Skręcił zatem na zachód, a ja za nim, i truchtaliśmy w kierunku jasnego muru. Najwyraźniej ta okolica znajdowała się poza zasięgiem jego dotychczasowych wędrówek; koń-widmo nie był pewien, dokąd zmierza. Im dalej podążaliśmy na zachód, tym jaśniejszy stawał się mur -i tym gorsza ziemia. W końcu grunt zmienił się w bajoro, w któr zauważyłem trójkątne, różnobarwne płetwy, poruszające się z di szybkością. Jedna, zielona, zbliżyła się do mnie i wynurzyła z błota; zobaczyłem, że należy do wielkiej ryby o paszczy pełn zębów. Ryba rzuciła się na mnie, szczerząc kły, więc wydobyłem i wierny miecz i dziabnąłem ją w pysk. -Och, och! -- krzyknęło stworzenie, z pluskiem opadają w błocko. - Nie musiałeś tego robić! Chciałem tylko coś ci pożyć Nie ufałem gadającym rybom. -A czego oczekiwałeś w zamian? -Myślałem, że podasz mi rękę - odparł. -Hmm, to mnie nie interesuje. Pożycz mi wszystkiego najle szego i znikaj, albo... — Właśnie to chcę zrobić! Pożyczyć ci coś. Jestem rekine czarnorynkowym. — Nie dbam o to, czy jesteś czarnym, czy białym rekinem, po pr nie potrzeba mi tu żadnych zielonych! Spływaj, albo utnę ci płetwę! Na myśl o utracie płetwy ryba straciła odwagę i szybko odpłynęła! Tymczasem koń-widmo popadł w większe tarapaty. Trzy płetwy:| czerwona, niebieska i żółta okrążały go miarowo, a ponadto utkną] w błocie. Poczłapał przez maź w kierunku muru na zachodzie. Ter dostrzegłem, że to była ściana ognia. Och, niedobrze! Ruszyłem do uwięzionego, wymachując mieczem, aby odstras ryby. — Ruszać się! - krzyczałem do nich. - Albo popsuję wa interesy! Ryby zawahały się, nie chcąc mieć popsutych interesów Jednak koń zobaczył jak wymachuję żelastwem i przestraszył Pomknął w kierunku ognistego muru. — Nie, zaczekaj! - zawołałem. - Chcę ci pomóc! Lecz on gnał dalej, bardziej boiąc się mnie niż płetw czy ścian ognia, do której niebawem dotarł. Żar zatrzymał go. Koń-widmo i mógł przejść przez ogień, ale ryby odcięły mu odwrót. Czerwon i błękitne płetwy zataczały coraz ciaśniejsze kręgi; żółte, groźniejs krążyły na zewnątrz. Widmowy rumak wyrwał nogę z błota i kopnął czerwoną płetwę,! ale ten ruch pogrążył głębiej w błocie pozostałe trzy kończyny.] Rzeczywiście znalazł się w opałach! Brnąłem ku niemu i już nie móg mi uciec. Jednak nie wiedziałem, jak mógłbym go uratować, mówiąc już o schwytaniu. Błękitny rekin podpłynął do niego z boku i chciał go ugryźć;] zębiska zazgrzytały na łańcuchach. Dostrzegłem snop iskier tr kających w miejscu, gdzie kły trafiły na metal; to musiało boleć! Ryt poniechała ataku, ale nie odpłynęła. Wreszcie dotarłem tam. Koń-widmo bał się mnie, lecz ugrzązł tak głęboko, że nie mógł się ruszyć. -Słuchaj, Puk - powiedziałem. - Chcę tylko przejechać się kawałek. Kiedy znajdę się tam, dokąd zmierzam, puszczę cię. To nie jest los gorszy od śmierci! A tutaj z pewnością czeka cię śmierć. Jeżeli nie utoniesz, rekiny żywcem obedrą cię ze skóry. Czy nie lepiej jechać ze mną? Koń spojrzał na mnie, jakbym był lekko pomylony. Nie jestem pewien, że mnie zrozumiał. W Xanth żyją różne zwierzęta; niektóre, choć nieliczne, są mądrzejsze od ludzi. Może uspokoił go ton mojego głosu oraz fakt, że nie usiłowałem go zabić. Może ugrzązł tak głęboko, że nie mógł podskoczyć. Czerwona płetwa śmignęła w moim kierunku. Ciachnąłem ją mieczem, odcinając płetwę od ciała, dokładnie tak, jak ostrzegłem zielonego. Czerwony łobuz umknął zygzakiem. Teraz i woda była czerwona! Jednak krew zwabiła więcej rekinów. Nadciągały ze wszystkich stron, a blask ognistego muru ukazywał widok, który ktoś nie znajdujący się w tak groźnej sytuacji mógłby uznać za piękny. -Puk, mamy kłopoty! - powiedziałem. Dobrnąłem do niego. Próbował odsunąć się, ale nie mógł. Wdrapałem się na jego grzbiet, a mój ciężar wepchnął go głębiej w błoto. Wtedy nadciągnęła pierwsza płetwa; chlasnąłem mieczem i odciąłem ją rybie. Natychmiast sześć innych rekinów rzuciło się na zranionego osobnika i rozszarpało go na strzępy. Te potwory zeżrą wszystko, czego dopadną! Podpłynął następny, więc dogodziłem mu podobnie - i tak samo uczynili jego kompanii. Trzeciemu również. Zająwszy dobrą pozycję, mogłem zatoczyć moim mieczem pełny krąg. Żaden rekin nie mógł podpłynąć dostatecznie blisko, aby ugryźć zanim przetnę go na pół. Niebawem mokradło wokół nas nasiąknęło posoką. Po pewnym czasie zjedzono tyle rekinów, że pozostałe były obżarte. Krąg płetw wokół nas rozluźnił się i rozpadł; już się nami nie interesowały. Jak powiedziałem, brutalna siła i ciosy miecza nie rozwiążą każdego problemu, ale czasami zupełnie wystarczają. Koń zanurzył się już w błocku po łopatki. Niedługo maź sięgnie mu do pyska i zwierzę utonie w niezbyt czystej krwi. Musiałem coś zrobić! -Słuchaj, Puk - powiedziałem mu. - Jestem po twojej stronie. Chcę ci pomóc. Ocaliłem cię przed rekinami. Przedtem pomogłem ci uciec przed rokiem i gryfem. Teraz muszę cię stąd wyciągnąć, a nie wiem jak. A zatem spróbuję znaleźć jakiś sposób. Nigdzie nie odchodź. Wrócę możliwie najszybciej. Głowa do góry. Zsiadłem z niego i stanąłem obok. Hmm, może mógłbym wyciągnąć mu nogi z błota, jedną po drugiej? Sięgnąłem ręką najgłębiej jak mogłem, złapałem tylną nogę konia i szarpnąłem. Nie wyszła; ja zapadłem się w bagno. To na nic. Spojrzałem na ścianę ognia. Nie była tak gorąca, jak z początku myślałem i dostrzegłem za nią jakieś niewyraźne kształty. Czyżby była cienka? Postanowiłem to sprawdzić. Nabrałem powietrza, zamknąłem oczy, zanurkowałem i popłynąłem w kierunku ognia. Kiedy nabrałem nadziei, że jestem już poza zasięgiem płomieni, wypłynąłem na powierzchnię - i znalazłem się w wypalonym lesie. Ognisty mur wznosił się nieco dalej, najwidoczniej niedawno opuściwszy to miejsce. Lecz, co niezwykle dziwne, na zwęglonych drzewach już pojawiły się zielone pędy. Rośliny były spalone, ale nie martwe. Na zachodzie bagnisko szybko przechodziło w spękaną, wysuszoną przez ogień równinę. Koń mógłby tamtędy iść, gdyby przedostał się przez ognisty mur. No cóż, mnie się to udało; on mógł skorzystać z tego samego sposobu - zanurkować. Jeśli zdoła uwolnić się z błota. Będzie potrzebował pomocy. Przyjrzałem się płonącym, puszczającym pędy pniom i wpadłem na pewien pomysł. Mogłem wepchnąć go pod wodę! Ponownie zanurkowałem pod murem i wynurzyłem się w krwawej pianie. Koń był w tym samym miejscu, tylko pogrążył się bardziej. Trzymał głowę wysoko; musiał, inaczej krew by go zalała. - Potrzebny mi łańcuch - powiedziałem. Chwyciłem za jeden z oplatujących go pęt i pociągnąłem. Łańcuch był zamknięty, bez luźnych końców. Zastanawiałem się, kto i dlaczego zakuł go w te okowy, ale nie był to odpowiedni moment na jałowe rozważania. A zresztą, wielu rzeczy w Xanth nie można sensownie wyjaśnić; one po prostu są. - Będę musiał użyć trudniejszego sposobu - stwierdziłem. - ] Stój spokojnie. Naciągnąłem łańcuch tak, że odstawał od boku konia, po czym oburącz uniosłem miecz nad głowę i uderzyłem nim ze wszystkich sił. Puk zarżał ze strachu, ale nie mógł się ruszyć. Ostrze spadło na pętlę łańcucha i rozcięło ogniwo. Miałem dobry miecz; zanurzyłem go kiedyś w smoczej krwi, więc ostrze było magicznie twarde i ostre; mogło przeciąć prawie wszystko. Chwyciłem za pęta i wyciągnąłem jeden luźny koniec spod pogrążonego w błocie kadłuba widmowego rumaka. Kilkakrotnie powtórzyłem tę czynność odwijając łańcuch, aż uzyskałem tyle, ile potrzebowałem. Wtedy sprawdziłem, czy jego drugi koniec ciasno owija tułów oraz przednie nogi zwierzęcia i nie spadnie przy pociągnięciu. -A teraz, Puk, przeciągnę cię pod ścianą ognia -- oznaj miłem. - Chcę wydostać cię stąd. Jednak musisz mi pomóc. Kiedy poczujesz jak ciągnę, spróbuj iść; powinno ci się udać, z moją pomocą. Gdy dotrzesz do muru, podejdź możliwie najbliżej, zanurz głowę, żeby się nie poparzyć, a ja przeciągnę cię na drugą stronę. Pojąłeś? Koń nie zareagował. Nie wiedziałem, czy zrozumiał. No cóż, nic na to nie poradzę. Jeśli plan powiedzie się, uratuję widmowego konia; jeżeli nie... Powlokłem się z powrotem w kierunku ściany ognia, ciągnąc za łańcuch. Zanurkowałem. Przepłynąwszy na drugą stronę, wybrałem odpowiednie osmalone drzewo i przerzuciłem łańcuch przez niski, prosty konar. Potem zacząłem ciągnąć. Oczywiście, napotkałem opór. Bagno nie chciało wypuścić ofiary. Pociągnąłem mocniej, uwiesiwszy się całym ciężarem ciała. Powoli opór zelżał; łańcuch poruszył się. Przeniosłem uchwyt i ściągnąłem jeszcze trochę. Teraz poszło łatwiej; koń zaczął współpracować. Pociągnięcie za pociągnięciem, krok po kroku, przyciągałem zwierzę, którego jeszcze nie widziałem po drugiej stronie, do ognistego muru. Jeżeli nie zdoła zanurzyć łba w odpowiedniej chwili... . Nagle napięty łańcuch plasnął w błoto i zrozumiałem, że widmowy koń usłuchał moich poleceń. Podwoiłem wysiłki i po chwili jego łeb pojawił się po mojej stronie ognistego muru. Potem poszło już łatwiej. Wydostałem rumaka spod ściany, na błonistą płyciznę, a w końcu na spękane błocko. Odczepiłem łańcuch i ponownie owinąłem nim zwierzę; nie wiedziałem, czy nie będzie go potrzebowało, żeby zostać przy życiu. Jednak nie wypuściłem go z rąk. Kiedy skończyłem, dosiadłem rumaka. - Dobrowolnie czy nie - poinformowałem go - podwieziesz mnie kawałek. Biedne stworzenie było tak znękane i znużone, że nie zamierzało wierzgać. W końcu zdobyłem wierzchowca - a przynajmniej tak sądziłem. 3. KALLIKANCARY Jechałem na Puku, aż znaleźliśmy się w okolicy, gdzie drzewa zdążyły już odrosnąć. Tam miałem zamiar spędzić noc. - Zamierzam cię puścić - powiedziałem koniowi. - Jednak widzisz, że cały ten obszar jest otoczony ścianą ognia. Nie wydostaniesz się stąd bez mojej pomocy. Zatem nie ma sensu przede mną uciekać; równie dobrze możesz teraz odpocząć i podjeść sobie. Zsiadłem - a widmowy koń natychmiast uciekł galopem. Westchnąłem. Miałem nadzieje... jednak, rzecz jasna, byłem tylko nieobytym prowincjuszem; choćbym nie wiem jak się starał, nie pojmę prawdziwych motywów kierujących ludźmi czy zwierzętami. Nazrywałem trochę owoców na kolację - to zdumiewające, jak te drzewa szybko odrastały po spaleniu! - a potem udałem się na spoczynek. Tutaj mogłem nie przejmować się drapieżnikami; nie zdołałyby przedostać się pod ścianą ognia. Wokół unosił się dym. Noc jeszcze trwała, lecz horyzont już jaśniał. Na stepie szalał pożar! Rozejrzałem się wokół, pojmując, że jestem w opałach. Zabezpieczony przed żywymi wrogami, zapomniałem o nieożywionych. Ogień już prawie mnie otaczał i przesuwał się szybciej niż zdołałbym biec. Zielona trawa i liście brązowiały; widocznie przyspieszony cykl rozwoju nie kończył się z osiągnięciem dojrzałości, lecz trwał nadal, przez kolejne pory roku. Teraz na tym obszarze zapanowała jesień - aż nią pożary, aby oczyścić ścierniska i przygotować ziemię do nadchodzącej rano wiosny. Może powinienem zagrzebać się w ziemi i czekać aż przejdzie, jednak grunt był tutaj twardy; wykopanie odpowiedniego otworu zajęłoby mi całe godziny, a miałem tylko kilka minut. Usłyszałem brzęk. To był widmowy koń; uciekał, przerażony, przed płomieniami. - Chodź tutaj! - wrzasnąłem. - Wyprowadzę cię stąd! Naturalnie, nie zwrócił uwagi na tę propozycję, ale odciąłem mu j drogę ucieczki i przyparłszy do ognistego mum, schwytałem za j pomocą sznura. Przyciągnąłem go, wdrapałem si? na jego grzbiet \ i chwyciłem łańcuchy. Znów miałem wierzchowca - w samą porę. Na łańcuchach nie siedziało się zbyt wygodnie. Kiedy koń był! zanurzony w błocie, nie przeszkadzały mi aż tak, jak teraz. Jednak nie ; miałem wyboru; ogień nie dawał mi czasu na rozczulanie się nad sobą. 1 Kierowałem koniem bodąc piętami jego bok po stronie przeciwnej od i zamierzonego kierunku jazdy. Pomknęliśmy galopem do zwężającej się luki w pierścieniu ognia; tylną częścią ciała nierytmicznie obijałem i się o twarde ogniwa. Dotarliśmy do luki - i odkryliśmy, że dalej jest tylko następny i zamykający się krąg. Tędy nie uda się uciec! I co mam teraz robić? ] Obiecałem znaleźć jakieś wyjście. Jednak zobaczyłem, że część tego nowego kręgu była w istocie j zewnętrzną ścianą ognia. Oto granica; za nią nie ma już ognia, j Możemy zanurkować pod nią i... Tutaj nie było wody ani błota, w którym moglibyśmy zanurzyć, j się. I nie było czasu. Pożar zbliżał się szybko. - Musimy się przedostać! - - zawołałem. -- Zamknij oczy i wstrzymaj oddech! I smagnąłem bok konia końcem liny, sprawiając, że gwałtownie skoczył naprzód. Jednym susem przelecieliśmy przez ścianę ognia. Poczułem jak żar oblewa mi ciało, osmala bokobrody i odzienie; w następnej chwili byliśmy po drugiej stronie. Tym razem pomógł nam twardy grunt i siła rozpędu; dzięki nim ten skok udał się. Gdybym jednak miał możliwość wyboru, wcale nie spieszyłbym się znów do królestwa ognia. Znaleźliśmy się na równinie przed południowym pasmem gór, do których uprzednio nie zdołaliśmy dotrzeć. Ucieszyłem się; właśnie na południe chciałem jechać i wolałem góry od oparzelisk czy oparzeń. Myślę, że Puk również. Kiedy wzeszło słońce, podążyliśmy w kierunku gór; potem przystanęliśmy na śniadanie. Dałem Pukowi popasać, lecz tym razem nie zsiadałem, wiedząc, że mi ucieknie. Po prostu zerwałem z nisko zwisającej gałęzi jakiś delikatny owoc i wbiłem weń zęby. Zdziwiłem się; to nie był owoc, lecz mięso - najwidoczniej miss-stek, zasadzony tu przez pomyłkę. Czasami komuś popłaczą się zaklęcia. Wprawdzie wolałbym go ugotować, ale i tak przydał mi się obfity, pożywny posiłek. Po pewnym czasie znowu powędrowaliśmy na południe - i napotkaliśmy ślady goblinów. Puk parsknął nerwowo, a ja jęknąłem; obaj wiedzieliśmy, że to oznacza kłopoty. Jednak nie mieliśmy zamiaru wracać tą samą drogą, którą przybyliśmy. Zatem nadal podążaliśmy na południe, zachowując czujność. Na nic się to zdało. Dostrzegła nas zgraja goblinów. Zaczął się pościg. Widzicie, z goblinami nie można było paktować, a przynajmniej nie w naszych czasach; może zmieniły się przez tyle wieków. Walczysz, uciekasz albo zostajesz rozdeptany: takie miało się możliwości. Ponieważ było ich około dziesięciu, uzbrojonych w dzidy i kamienie do łamania kości, podczas gdy po drugiej stronie byłem tylko ja, mój widmowy koń oraz mój dobry miecz... No cóż, byłem młody i głupi, ale nie aż tak głupi. Nie byłem smokiem, żeby zjeść tuzin goblinów na raz, ani ogrem, aby celnym kopniakiem wyekspediować je na księżyc. Wybrałem jedyne rozsądne wyjście - uciekłem. Puk, oczywiście, pozostał przy mnie. Dokładnie mówiąc, pode mną. Z łańcuchami i wszystkim. Galopował. Konie-widma też nie lubią być pożerane przez gobliny. Zgraja ruszyła w pościg. Byli pieszo i mieli pałąkowate nóżki, wielkie stopy i ogromne, paskudne łby, ale poruszali się naprawdę szybko. Ponadto jeden z nich zadął w róg, wzywając inne gobliny. Róg był zrobiony ze sromotnika i wydał obrzydliwy dźwięk, jeden z tych, które natychmiast przyciągają ten rodzaj stworzeń. I chociaż udało nam się umknąć przed hordą, jeszcze nie uwolniliśmy się od goblinów. Toczyli się jak gorąca lawa po zboczu góry. Wiem, że dziś niewiele goblinów stąpa po ziemi Xanth, chociaż w wilgotnych, głębokich jaskiniach może ich być więcej, ale za moich czasów były bardzo liczne. Opadły nas cuchnącą gromadą, łapiąc mnie za nogi i ohydnie wyjąc. Gobliny są najohydniejszymi ze stworzeń, nie licząc harpii. Oczywiście, rąbałem mieczem, odcinając łapska i cokolwiek, co znalazło się w zasięgu. Palce, nosy, skalpy i inne części ciała fruwały na wszystkie strony; och, szkoda, że nie słyszeliście, jak te gobliny wyry! Jednak wciąż pojawiały się nowe, pałające złością twarze, nowe łapska, kolejne dzidy i kamienie. Walka z goblinami nigdy nie jest przyjemna, ponieważ nadciągają w coraz większej sile. Zamierzaliśmy umknąć w prawo, dalej od gobliniej góry, lecz napotkaliśmy ścianę ognia. Rozjarzyła się, tym razem przygotowana na nasze przyjęcie, jakby nakłaniając nas, abyśmy spróbowali przedrzeć się przez nią żywi. Musieliśmy zboczyć w lewo - i odkryliśmy, że jeszcze nie wydostaliśmy się z bagna; jego jedna odnoga sięgała prawie do wzgórza, a drugą wyciągało na północ od niej. To także nie był dobry znak; rekiny fmansjery czekały tam, gotowe obedrzeć mnie ze skóry. A zatem pognaliśmy naprzód, w kierunku góry - gdzie było najwięcej goblinów. Przerażony Puk tratował je w pędzie, ale wiedziałem, że niebawem przygniotą nas do ziemi. Podążaliśmy wprost przed siebie, ponieważ nie śmieliśmy zawrócić ani stanąć. Zmierzaliśmy prosto ku górze, która wydawała się tym wyższa, im podjeżdżaliśmy bliżej. Gobliny roiły się na niej jak paskudne liszaje. Gdy podjechaliśmy bliżej, zobaczyłem, że część zbocza przecinały tarasy i wąskie, kręte ścieżki wiodące na szczyt; to nasunęło mi pewien pomysł. Skierowałem Puka w bok, gdzie rósł lancetnik. Zamaszystym ciosem miecza odciąłem jedną lancę. Potem zatoczyliśmy koło i odrobinę zwolniliśmy - widmowy koń, obawiając się hordy goblinów, z cudowną szybkością spełniał teraz każde moje polecenie, gdyż sprawiałem wrażenie, że wiem, co robię. Zdołałem nabić lancę na koniec miecza i chwycić ją wolną ręką. Bardzo zręcznie posługuję się bronią - to kolejna specjalność barbarzyńcy. Później znów nabraliśmy szybkości, a wtedy schowałem miecz do pochwy i oburącz mocno ująłem lancę. Była długa i mocna, a jej grot sterczał daleko przed łbem Puka. Dotarliśmy do podnóża góry. Skierowałem rumaka na najbliższą dogodną ścieżkę i pomknęliśmy nią jak wicher; kępy darni wylatywały spod kopyt Puka na zakrętach. Lanca torowała nam drogę, strącając gobliny; nakrywały się nogami i staczały po zboczu. Łby miały wielkie i twarde jak skała, tak że wybijały nimi dziury w stoku, lecz ich stopy były miękkie; gobliny wyły wściekle, gdy spadały na nogi. Stosy goblinów kłębiły się wokół góry; spadające wywracały stojących, jak kula kręgle - po osiem, dziewięć i dziesięć na raz. Gnaliśmy ścieżką na wschód, torując sobie drogę grotem kopii, a napotkane gobliny w panice uskakiwały na boki. Nie mogły nas dopaść dopóki nie staniemy. Poczułem się pewniej; mój zaimprowizowany plan powiódł się i umykaliśmy z gniazda os. Powinniśmy tylko podążać tą drogą, aż wydostaniemy się z terytorium goblinów. Okazało się to nieco bardziej skomplikowane niż przypuszczałem. Ścieżka wiła się, jakby chcąc nas zmylić; napotkaliśmy zakręt śmierci, kilka paskudnych zygów i żaków, a także rozgałęzień i skrzyżowań z innymi dróżkami, gdy tylko pozwalało na to nachylenie stoku. Co chwilę mijaliśmy małe jaskinie goblinów, a przed każdą z nich było zaniedbane podwóreczko zasłane pestkami owoców, zwierzęcymi kośćmi i innym śmieciem. Ukryte w nich gobliny wysuwały kije, usiłując nas wywrócić i rzucały kamieniami. Na szczęście nie umiały wyczuć odległości ani dobrze celować, więc uniknęliśmy zranienia. Jednak takie bombardowanie z mijanych jaskiń to denerwujące przeżycie. Bardziej pomysłowe gobliny strącały na nas kamienie z wyżej położonych ścieżek; przeważnie te pociski były tak małe, że Puk z łatwością je przeskakiwał, ale niektóre były wystarczająco duże, żeby nam zagrozić. Ponadto uświadamialiśmy sobie zmasowaną nienawiść goblinich mas; nie było wśród nich ani jednego, który nie cieszyłby się z naszego nieszczęścia; jedynie dlatego, że byliśmy obcymi. Gobliny były największymi bigotami w Xanth, nienawidzącymi wszystkich niepodobnych do nich istot, a i siebie niezbyt lubiły. Słyszałem, że gobliny rodzaju żeńskiego były inne, ale ja widziałem tylko mężczyzn. Bez wątpienia kobiety były na tyle rozsądne, żeby nie mieszać się w takie s wary. Wtem ścieżka zaczęła opadać w dół zbocza, jakby zmęczona, a później w rozpadlinę dzielącą tę górę od następnej. Za późno zorientowałem się, że to ślepy zaułek; dróżka nie wiodła na tamten stok. Zamiast tego prowadziła wprost do wielkiej jaskini, o wnętrzu mrocznym, złowieszczym i strasznym. Z napotykania takich jaskiń nigdy nie wynika nic dobrego! Gobliny pędziły za nami zwartą gromadą; niektóre dzierżyły toporne drewniane tarcze, a inne wspólnymi siłami taszczyły kopię podobną do mojej. Nie mogliśmy zawrócić i przebić się przez ich szeregi. Musielibyśmy atakować pod górę przygotowanego nieprzyja- ciela stojącego w szyku. Skręcić w bok też nie mogliśmy; ściany rozpadliny były zbyt strome, żeby je pokonać. Zerkając w górę, widziałem gobliny szykujące się do zrzucenia na nas głazu; już chybotał się na krawędzi. Uśmiechały się obleśnie na myśl o mokrej plamie, jaką z nas zrobi. Nie miałem wyboru; skierowałem Puka prosto do groźnie wyglądającej jaskini. Nie podobało mu się to i mnie też, lecz tylko tam mogliśmy podążyć. Za plecami słyszałem złowrogi łoskot spadającego głazu; potem nastąpił potężny wstrząs, gdy kamień uderzył w wylot tunelu, osiadając z ponurym pomrukiem i blokując wejście. Trochę kamieni oderwało się od sklepienia, spadając na nas jak grad, ale strop wytrzymał. Poczułem ulgę; wiedziałem, że tunel musiał być dość trwały, skoro stał tak długo, ale w ciemnościach łatwo budzą się wątpliwości. Stanęliśmy, wiedząc, że jesteśmy w pułapce, zanim jeszcze to sprawdziliśmy. Nawet gdybyśmy zdołali odepchnąć lub podważyć głaz, napotkalibyśmy za nim armię wściekłych goblinów, gotowych obrzucić nas włóczniami, kamieniami i obelgami. I znów nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko podążać naprzód. Zawsze zdecydowanie nie lubiłem takich przymusowych wyborów; zazwyczaj źle się kończą, a nawet jeśli nie, to i tak wolę wpadać w tarapaty z własnej inicjatywy, a nie z przymusu. W jaskini było cicho i mrocznie. Zza poszarpanych krawędzi głazu sączyło się światło; jednak w głębszych partiach było naprawdę nieprzyjemnie. Puk, jako koń- widmo, widział całkiem dobrze, gdyż duchy zwykle pracują na nocnej zmianie, ale ja miałem kłopoty. -Puk - powiedziałem - zaraz pójdziemy dalej, do wnętrza góry. Tu musi być jakieś przejście, ponieważ droga prowadziła prosto do jaskini, więc może uda nam się wyjść po drugiej stronie wzgórza. Jednak czułem zimny dreszcz niepokoju przesuwający mi się wzdłuż kręgosłupa i stający w miejscu, którego nie można dobrze podrapać, ponieważ wiedziałem, że nie wszystkie drogi wiodące do czegoś biegną dalej. Dobrym przykładem tego była ścieżka prowadząca do wikłacza. Jednak to nie była odpowiednia chwila na takie ponure rozważania. -Muszę zaufać ci, że nie zgubisz drogi i nie zrzucisz nas w jakąś głęboką szczelinę. Wiem, że nie podoba ci się, iż na tobie siedzę, ale jedziemy na tym samym wózku i może razem zdołamy wydostać się stąd. Kiedy już będziemy bezpieczni, zastanowimy się, kto pojedzie na kim i dokąd. Puk nie odpowiedział, ale miałem nadzieję, że rozumie sytuację. Skierowałem rumaka w kierunku czarnej dziury naprzeciw. Ruszył powoli; jego podkowy głośno stukały na skale. Słyszałem nawet słabe echa - i pojąłem, że uszy w pewnym stopniu mogą mi zastąpić oczy. Barbarzyńcy mają dobry słuch, chociaż nie mogą się równać pod tym względem z większością zwierząt. Te odgłosy powiedziały mi, że w mroku po obu stronach znajdują się ściany jaskini, lecz przed nami rozpościera się pustka. Tunel opadał w dół. Nie podobało mi się to; chciałem szybko wyjść z wnętrza góry na powierzchnię. Jednak człowiek podąża tam, dokąd wiedzie jego droga, nawet jeśli jest to droga męczeńska. Po chwili, która wydawała się wiecznością, zacząłem cośkolwiek dostrzegać. W szczelinach skał rosły małe grzyby, świecące magicznym, pastelowym blaskiem. W miarę jak szliśmy dalej, ściany zaczęły ociekać wodą, a powietrze stało się chłodniejsze i wilgotniejsze; grzyby były coraz większe i jaśniejsze, aż w końcu widziałem zupełnie dobrze. Niektóre grzyby były żółte, a inne zielone lub niebieskie; prawdę mówiąc, świeciły wszystkimi barwami tęczy, chociaż słabo. Wyglądało to bardzo ładnie. Tunel rozszerzył się i zmienił w szereg galerii porośniętych tęczowymi grzybami. Świetnie, tyle że teraz napotykaliśmy rozwidlenia oraz boczne korytarze, a ja nie wiedziałem, którędy iść. Życie jest prostsze, kiedy nie masz zbyt wielu możliwości wyboru, nawet jeśli nie podoba ci się droga, którą musisz podążać. Zatem nie wybierałem; zostawiłem to Pukowi i przeważnie szliśmy wprost przed siebie. Wtem koń przystanął i zaczął węszyć. Widziałem tylko zarys jego głowy na tle słabej poświaty grzybów, ale wiedziałem, że rozszerzył nozdrza. Wyczuł coś! Potem i ja to poczułem - cuchnący odór, smród jakiegoś wielkiego i bardzo nieprzyjemnego stworzenia. Nie byliśmy sami. - Lepiej starajmy się unikać tego czegoś - mruknąłem do Puka. - Cuchnie podobnie jak goblin, tylko gorzej. Nadal miałem lancę, ale nie wiedziałem, czy będzie użyteczna w ciasnej jaskini. Mógłbym uderzyć grotem w ścianę ślepego zaułka i wysadzić się z siodła. Cicho wycofaliśmy się z komory i spróbowaliśmy iść inną drogą, lecz smród stał się jeszcze silniejszy. Wtedy pojąłem, że to nie my zbliżaliśmy się do potwora; to on podchodził do nas. Usłyszał odgłos naszych kroków lub stukanie podków i zamierzał zbadać sprawę. - Wynośmy się stąd! - powiedziałem pospiesznie, z pewną ulgą poddając się panice. Och, wiem - barbarzyńcy nie powinni doznawać takich uczuć. Jednak głębokie, mroczne jaskinie ze śmierdzącymi potworami nie są ulubionym miejscem pobytu barbarzyńcy. Puk przyspieszył, poruszając się najszybciej jak mógł w tym ciemnym przejściu. Okazało się, że nie był dostatecznie szybki; smród nieustannie przybierał na sile. Znajdowaliśmy się w samym sercu terytorium potwora i nie mogliśmy znaleźć wyjścia. Może gobliny od początku pędziły nas do jaskini, wiedząc, co spotka każde stworzenie, które zakłóci spokój tych wilgotnych podziemi. Nagle ujrzeliśmy przed sobą potwora. Był nim wielki, człekokształtny stwór o straszliwie zdeformowanym pysku. Najgorsze potwory zawsze przypominają ludzi; nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak jest, ale zdecydowanie tak jest. Pysk monstrum był porośnięty futrem; z kłaków wystawał groteskowy, bulwiasty nochal i para wielkich, brzydkich ślepi spoglądała jak spod brudnej woalki; u dołu sterczało kilka wygiętych kłów. Gdzieś tam musiały być usta. Stwór wyglądał na samca - najgorsze osobniki każdego gatunku to zawsze samce, z wyjątkiem harpii. Ramiona miał jak włochate konary, które z czasem obrosły mięśniami, a jego tors ukazywał kilka kości znajdujących się w dość niezwykłych miejscach. Pod pewnymi względami przypominał niezwykle dużego i groteskowego goblina, ale pod innymi był od nich gorszy - na przykład jego oddech; te wyziewy otaczały go jak cuchnąca chmura. Puk i ja byliśmy bliscy uduszenia się. Później dowiedziałem się, że to był jeden z kallikancarów - osobnik z rasy potworów, które przeważnie żyły pod ziemią i podgryzały korzenie ważnych drzew, takich jak Drzewo Nasion na Parnasie lub drzewo podtrzymujące niebo, bez których Xanth, jakim go znamy, przestałby istnieć. Wyobraźcie sobie ziemię bez tych miriadów cudownych gatunków drzew, które wyrastają z magicznych nasion, albo ziemię bez nieba. Jak moglibyśmy istnieć bez osłony odgradzającej nas od słońca, księżyca, gwiazd i chmur? Jednak wydawało się, że te potwory wcale się tym nie przejmowały; po prostu chciały zniszczyć drzewa. Może to jedyna różnica pomiędzy potworami i ludźmi - potwory nie dbają o to, co stanie się później. Kallikancary mają system tuneli wiodących do każdej ważniejszej góry i usilnie próbują zwalić te drzewa, ale gdy zbliżają się do powierzchni kuszącej tak niezwykłą dla nich swobodą, wyskakują, aby biegać jak opętane, terroryzując ludzi oraz zwierzęta, albo tańczą jak szalone do białego rana, ogarnięte szaleństwem na widok gwiazd. Nawet gobliny nie znoszą kallikancarów i atakują natychmiast, gdy tylko któryś pokaże się na ich terytorium. To wyjaśnia, dlaczego kallikancary nie uciekły z podziemi tym tunelem. Kiedy dotrą gdzieś i wzejdzie słońce, w panice umykają przed jego blaskiem. Otrząśnięcie się z szoku zawsze zabiera im trochę czasu i zanim odzyskają zdrowe zmysły - o ile można tak powiedzieć w ich przypadku - drzewom odrastają korzenie i całą pracę trzeba zaczynać od nowa. Tak więc kallikancarom nigdy się nie udaje, co może i dobrze. Zazwyczaj, z powodu tych nieustannych niepowodzeń, są w paskudnym nastroju, o czym najlepiej świadczy ich oddech. Mają jednak swoją historię i nie są jakimiś tam zwyczajnymi potworami. Jednak w tamtej chwili wiedziałem tylko tyle, że Puk i ja znów mamy kłopoty. Zwolniliśmy, aby uniknąć spotkania, lecz wtedy inny potwór wyłonił się za nami, a w sąsiednich komorach słyszeliśmy człapanie następnych. Istnieje tylko jedna rzecz gorsza od potwora: dwa potwory - a już najgorsze ze wszystkiego to całe ich stado! Byliśmy otoczeni! -Musimy atakować i mieć nadzieję, że zdołamy się przedrzeć - rzekłem Pukowi. - Zanim obaj udusimy się w tym smrodzie. Ty galopuj, a ja ich odpędzę. Pogalopował, a ja wymierzyłem kopię w potwora przed nami. Kalii był zbyt głupi, żeby odskoczyć, więc grot trafił go w nos. Uderzenie roztrzaskało mu łeb i wytrąciło mi oręż z ręki. Przelecieliśmy po padającym przeciwniku, który po zranieniu zaśmierdział jeszcze gorzej. Przed nami pojawił się następny potwór. Chwyciłem mój wierny miecz, choć nienawidziłem myśli o kalaniu czystego ostrza czymś takim jak to, po czym rąbnąłem w paskudny kark. Tak samo jak pierwszy, nie ruszył się, i ostrze zdjęło mu łeb z ramion. Uff, ależ jatka! Barbarzyńcy powinni nurzać się we krwi, lecz tutaj miałem paskudną, cuchnącą, lepką juchę, w której nikt dobrowolnie nie umoczyłby palca. Tymczasem potworów było więcej! Dwa wyłoniły się z bocznych korytarzy, wyciągając groteskowe, szponiaste łapy. Odciąłem łapska temu po prawej, lecz ten po lewej chwycił mnie w straszliwy uścisk i ściągnął z wierzchowca. Tak, wiem, że takie nieszczęścia nie powinny przytrafiać się bohaterom, ale zdarzają się, tylko Barbarzyńskie Ministerstwo Propagandy cenzuruje takie informacje. Widmowy koń potknął się i obróciwszy łeb, spojrzał na mnie. Nadbiegały kolejne potwory. -Uciekaj! - krzyknąłem do rumaka i pchnąłem mieczem w tył, przez ramię, prosto w pysk trzymającego mnie stwora. Gorąca posoka obryzgała mi kark; wiedziałem, że cios sięgnął celu. - Zmy kaj stąd, Puk, zanim ciebie też złapią! Widmowy koń ruszył z kopyta, a ja dzielnie siekłem wokół mieczem, odrąbując ramiona, nogi i uszy napastnikom, gdy tylko znaleźli się w zasięgu ostrza. Jednak, jak przewidziałem, było ich zbyt wielu. Jednemu potworowi udało się trafić mnie wielkim łapskiem w głowę i ogłuszyć, a wtedy drugi złapał mnie zębami za twarz. Poczułem kły wbijające się w moje policzki. Straciłem przytomność. Naturalnie, nie wiedziałem, co zdarzyło się później, lecz teraz widzę obrazy na gobelinie i zrozumienie sytuacji pomaga mi wypełnić luki w pamięci. Przekonawszy się, że nie żyję, kalii zawlokły mnie do swojej głównej kwatery, gdzie przebywały ich samice i szczenięta. Tam niezdarnie rozpłatali mnie moim własnym mieczem, żeby wypatroszyć swoimi brudnymi łapami. Wyrwali mi wszystkie wnętrzności i pożarli je jak największy przysmak, bijąc się o kawałki. Potem wepchnęli mnie do wielkiego garnka z zimną wodą, aby ugotować twardsze części, i zaczęli zbierać drewno na ognisko. To zabrało im trochę czasu, bo nie umieli niczego zaplanować, a w tych głębokich jaskiniach nie było dużo drewna. Jednak po kilku godzinach nazbierali wystarczającą ilość, głównie w postaci korzeni drzew, które próbowali zniszczyć. W końcu mogli zacząć gotować posiłek. Tymczasem niektóre z nich sprawdzały moją porwaną odzież, patrząc, czy nie ma w niej czegoś interesującego. Żuły guziki i koronki, i rozdzierały odzienie, gdyż podobał im się odgłos dartego materiału. Znalazły sakiewkę nazbieranych przeze mnie jagód, po czym znów walczyły ze sobą o to, który zdoła ich pożreć najwięcej. No cóż, powiem tylko, że w swoim czasie odczuły ich działanie; gdy pomyślę o skutkach pożarcia tych trujących owoców przez potwory, niemal wydaje mi się, że warto było umrzeć. Był jeszcze jeden problem: kallikancary bały się ognia. Wyglądało na to, że jego blask, przypominający im światło słońca, raził ich oczy. Gdybyście mnie zapytali, jaki jest sens w gotowaniu pożywienia, jeśli ktoś boi się ognia, nie odpowiem wam; sądzę, że potwory nie byłyby potworami, gdyby postępowały rozsądnie. Gdybym wiedział o tym wcześniej, postarałbym się zabrać do jaskiń jakąś pochodnię, żeby bały się do mnie podejść. Jednak barbarzyńscy bohaterowie niekoniecznie muszą wszystko wiedzieć. Żaden z potworów nie chciał zapalać ani podsycać ognia. Ten problem zajął im kolejną godzinę. W końcu pociągnęły losy o to, kto się tym zajmie, ale wtedy stwierdziły, że nie mają zaklęcia do rozniecania ognia. Przez następną godzinę musiały szukać zaklęcia - a wtedy zapadła już noc, która przypadkiem pokrywała się z naszą nocą, chociaż nie wiem, skąd wiedziały o jej nadejściu. Może świecące grzyby odrobinę przygasały. Tak więc odłożyły biesiadę do rana i zachrapały. Ich chrapanie było naprawdę przeraźliwe, przypominało odgłos piłowania kamiennych pni rybą-piłą. Tymczasem Puk galopował korytarzami, szukając wyjścia. Potwory nie ścigały go, ponieważ miały już mnie na przekąskę, a nie były zbytnio przedsiębiorcze. W końcu Puk natrafił na wyjście, wyskoczył, powęszył - i zawrócił. Wyczuł coś, co go zatrzymało; coś, czemu nie chciał stawić czoła w pojedynkę. Widmowy koń, teraz znając już drogę, wrócił do środkowych jaskiń i - nad ranem - wywęszył miejsce, gdzie pozostawałem w garnku. Szturchnął mnie w czubek głowy i obudził. Widzicie, miałem prawie dziesięć godzin na zagojenie ran, co zupełnie mi wystarczyło. Tak naprawdę, nie zostałem zabity; ogłuszono mnie, odgryziono mi twarz i pozbawiono wnętrzności. Teraz odrosła mi twarz i wnętrzności, a także zagoiły mi się rany. Zajęło mi to więcej czasu niż przy gojeniu zmiażdżonej nogi po incydencie z rokiem, ponieważ regenerowanie jest bardziej skomplikowane od gojenia istniejących części ciała. Byłem nieco osłabiony po utracie ciała, gdyż gojąc nie tworzę materii z niczego; korzystam z pozostałych zasobów mojego ciała. Jednak mogłem działać; przedtem byłem krzepkim młodzieńcem, a teraz tylko nieco mniej krzepkim. Tkanka moich potężnych mięśni pomogła mi odtworzyć wnętrzności. - Wywrócić garnek - powiedziałem Pukowi. Zrobił to - i po raz pierwszy miałem dowód, że rozumie każde moje słowo - a ja wypłynąłem z garnka wraz z wylaną wodą. Kalii spały tak mocno, że nie zbudził ich ani łoskot, ani plusk wody. Prawdę mówiąc, łomot ledwie było słychać przez to straszliwe chrapanie, a plusk utonął w chlupocie toczonej przez nie śliny. Chwiejnie podniosłem się z ziemi i wdrapałem na grzbiet Puka, uprzednio zabierając mój wierny miecz. Łuk straciłem na rzecz kallikancarów; może przewidzieli go na podpałkę razem z drewnem zebranym na poranne ognisko. Taka zniewaga byłaby w stylu tych okropnych stworzeń! Nadal miałem na nogach buty; nie fatygowali się zdejmowaniem ich przed wsadzeniem mnie do garnka. Ruszyliśmy, podążając wciąż w górę korytarzami, zostawiając za sobą chóralne chrapanie i smród. Wreszcie wynurzyliśmy się na cudowne światło poranka, na południowo- wschodnim stoku góry. Och, cóż to była za ulga! Gdybym musiał umrzeć, wolałbym raczej zginąć w głuszy niż w wilgotnych, ciemnych jaskiniach. 4. ELFOWY WIĄZ Znaleźliśmy orzeźwiający strumień i zagajnik pasztecikowców, zatem napiłem się, najadłem, a potem zacząłem szukać odpowiedniej pary obuwia na drzewie butowym - moje buty zupełnie przemokły, więc potrzebowałem jakiegoś obuwia zanim wyschną - i popatrywać po drzewach spodniowych oraz koszulowych, chcąc uzupełnić ubytki garderoby, podczas gdy Puk skubał trawę. Nie próbowałem go łapać ani pętać; nie miałem siły, a zresztą uważałem, że nie mam do tego prawa, skoro wrócił po mnie z własnej woli. Może nie był oswojony, ale na jakiś czas postanowił mi towarzyszyć. Zastanawiałem się, dlaczego. Zauważyłem, że stara się trzymać blisko mnie, a nie wierzyłem w nagły przypływ sympatii. Miałem nadzieję, iż nie jestem nadto cyniczny, a jednak wiedziałem, że przysporzyłem mu wielu kłopotów, zaś barbarzyńcy nie słyną z wyczuwania niuansów towarzyskich. Niebawem odkryłem przyczynę. Puk podniósł łeb, zabrzęczał łańcuchami i podszedł do mnie. - Chcesz, żebym na tobie jechał? - zapytałem, zdumiony. -Nie pobiegniesz sam w ostępy tej głuszy, wiedząc, że w tej chwili brak mi sił oraz chęci, żeby cię znowu złapać? Prawdę mówiąc, opchałem się pasztecikami, więc byłem raczej ospały niż słaby, ale też po raz pierwszy wykorzystałem moją nową twarz i układ pokarmowy. Rozruch jest zawsze trudny i wymaga kilku godzin na usunięcie usterek; wydzielałem zbyt dużo gazów i trochę pozieleniałem. Jednak przy każdym beknięciu ulatywała kolejna usterka, więc wiedziałem, że za parę godzin nie zostanie ani jedna. Mimo wszystko nie ulegało wątpliwości, że jestem niedożywiony - z mięśniami w opłakanym stanie. Za kilka dni będę jak nowy, mniej lub bardziej dosłownie, ale tymczasem potrzebowałem solidnego wypoczynku i pożywienia. Nie byłem czarodziejem; musiałem z umiarem używać mojego talentu. Naprawdę doceniałem propozycję Puka, bez względu na to, z jakich uczynił ją pobudek. Dopóki nie odrosną mi mięśnie nóg, łatwiej będzie mi jechać niż iść. Zerwałem więc kilka poduszek z pobliskich krzaków, ułożyłem z nich siodło, żeby łańcuchy nie szczypały mnie w siedzenie, i dosiadłem konia. Niespiesznie ruszyliśmy na południe. Wtedy pojawiły się elfy. Aha! To dlatego Puk mnie potrzebował. Elfy zasadniczo zostawiają ludzi w spokoju i rzadko bywają widziane, lecz czasami zachowują się dziwnie. Potrafią być śmiertelnie niebezpiecznymi wojownikami, chociaż respektują prawa własności. Gdyby znalazły Puka samego, złapałyby go i ujarzmiły, robiąc z niego konia pociągowego. Mogły tego dokonać, ponieważ było ich wiele, posiadały małe zaczarowane lassa i znały teren; miały doświadczenie w polowaniach całą grupą. Jeśli jednak uznają, że koń jest moją własnością, zostawią go w spokoju - przynajmniej dopóki nie załatwią sprawy ze mną. Byłem buforem chroniącym go przed elfami. - Sprytne posunięcie, Puk! - mruknąłem z pewnym niechętnym podziwem. Pewien aspekt tej sprawy trochę mnie niepokoił. Elfy zazwyczaj, jak powiedziałem, nie wtrącają się do spraw ludzi, przestrzegając istniejącej między naszymi ludami umowy. To rodzaj niepisanego paktu o nieagresji. Ponieważ interesy ludzi oraz elfów rzadko kolidują ze sobą, przestrzeganie go jest niezwykle łatwe. I na pewno pozwala unikać kłopotów. Jednak zarówno ludziom, jak i elfom przydałoby się takie stworzenie jak Puk. Gdyby elfy naprawdę chciały widmowego rumaka, mogłoby dojść do sporu. A niedobrze jest spierać się z elfami na ich terytorium. One nie zawsze są takie małe, jak wyglądają. Przynajmniej teraz wiedziałem, że Puk miał sporo oleju w tym swoim końskim łbie. Nie umiał mówić - jednak dar mowy nie zawsze świadczy o inteligencji. On sprawił, że jego problem stał się i moim. Niestety, w tej chwili nie byłem w dobrej formie do walki. Oddziałek składał się z sześciu elfów. Były uzbrojone w rozmaity oręż i nosiły zielone tuniki. Wyglądały i były ubrane jak ludzie - och, tak, ludzie czasami noszą tuniki - tyle, że sięgały mi najwyżej do kolan. Potraktowałem je z szacunkiem, ponieważ wiedziałem, że - w najlepszym wypadku - znacznie lepiej było mieć w nich przyjaciół niż wrogów, zaś ten wypadek zaliczał się do takich sobie albo nawet i kiepskich. Wytężyłem mój niecywilizowany umysł, poszukując właściwej formy zwracania się do elfa. Sire? Nie, raczej sir. - Cóż cię przywiodło na ziemie elfów, Człowieku? - zapytał ich przywódca. - Jestem tylko przejazdem, sir - odparłem ostrożnie. - Jak udało ci się ominąć gobliny? - Zapędziły nas w góry, sir, a gdy tamtejsze potwory uznały mnie za martwego, uratował mnie mój koń-widmo. Elf spojrzał na mnie podejrzliwie. Oswoiłeś widmowego konia? -Hmm, przynajmniej częściowo. Trudno całkowicie oswoić takie stworzenie. Elf zastanowił się, spojrzał na Puka i wzruszył ramionami, przyjmując wyjaśnienie. - Nie szukasz z nami zwady, Człowieku? - Nie, sir. Jestem zwyczajnym barbarzyńcą poszukującym uczci wej przygody. - Uczciwej przygody, hę? Przyjrzał mi się ponownie; nie wiedziałem, jakie myśli krążyły mu po głowie. -Czy nie sądzisz, że są ciekawsze przygody niż walka z kallikan- carami? W ten sposób dowiedziałem się, jak nazywano te potwory z gór. - Mam szczerą nadzieję, sir! - A zatem bądź dziś wieczór naszym gościem. Zdumiony, z trudem powstrzymałem się od rozdziawienia ust. Liczyłem przecież jedynie na to, że bez awantur pozwolą mi przejechać. -To niezwykle uprzejmie z waszej strony, sir. - Jak masz na imię, Człowieku? - Jordan, sir. - Jam jest Elf Oleander, z plemienia Kwietnych Elfów. To są - rzekł wskazując po kolei swoich towarzyszy - Kaktus, Psiząb, Wiąz, Krwawnik i Strzałkowiec. Rzeczywiście, zauważyłem, że każdy z nich nosił broń odpowiadającą jego imieniu. Kaktus miał sztylet zrobiony z kolca kaktusa, Strzałkowiec posiadał mały łuk i kołczan ze strzałami, Wiąz miał długą linę, Krwawnik czerwony bukłak z płynem, który zapewne był silną trucizną, a Psiząb trzymał drewnianą włócznię o grocie zrobionym z dużego psiego kła. Tylko u Oleandra nie dostrzegłem żadnego oręża - jednak był ich przywódcą, więc podejrzewałem, że coś ma, może bojowe zaklęcie. Po tej stronie góry nie było goblinów, a to z pewnością dzięki elfom. Te stworzenia nie wyglądały tak groźnie i na pewno nie były tak liczne jak gobliny, które jednak trzymały się od nich z daleka. Ten fakt mówił za siebie. Jak wielu ludzi, zastanawiałem się nad tajemnicą elfów, ponieważ - o ile wiedziałem - gobliny nie respektowały niczego prócz brutalnej siły. Oleander poprowadził Puka i mnie krętą ścieżką do ukrytej dolinki. Chętnie poszedłem z nimi, gdyż takie zaproszenie było zaszczytem, a elfy słynęły z prawości; jako ich gość, byłem całkowicie bezpieczny. Jednak nadal dziwiłem się, dlaczego tak uhonorowali wędrownego barbarzyńcę. Przyjemność przebywania w moim towarzystwie nie mogła być jedynym powodem; barbarzyńcy nie są aż tak dobrymi kompanami. Podróż trwała ponad godzinę, ponieważ mali ludkowie nie wędrowali tak szybko jak ludzie, chociaż szli dość szparko. Nie przeszkadzało mi to, ponieważ jechałem konno, a ponadto goiłem moje ostatnie rany. Pożywienie w postaci tych wszystkich pasztecików, które wepchnąłem w moje nowe usta i trzewia, powoli rozchodziło mi się po całym ciele, przywracając siłę mięśniom. Elfowy obóz znajdował się, oczywiście, wewnątrz i wokół wielkiego wiązu; każdy wie, że elfy nie zamieszkałyby nigdzie indziej. W razie niebezpieczeństwa kobiety i dzieci chroniły się w koronie drzewa, podczas gdy wojownicy bronili pnia. W tej chwili większość mieszkańców zeszła na dół, gdyż właśnie sposobili się do południowego posiłku. Doleciały mnie przyjemne zapachy, ale jeszcze trawiłem paszteciki i nie byłem wcale głodny. I dobrze, ponieważ ich porcje były naprawdę małe. Usiedliśmy na ziemi, a elfowe panny podały nam liście pełne polewki. Liście były zręcznie uformowane na kształt misek, tak że zupa nie wyciekała. Przyjąłem poczęstunek, zastanawiając się, z czego ugotowano polewkę; jednak wolałem nie pytać. W misce zdawały się pływać kawałki jarzyn oraz mięsa, orzechy i owoce, lecz podej rzewałem, iż źródłem mięsa były myszy i świerszcze. Mimo to potrawa była smaczna, szczególnie na zakąskę po tym, co zjadłem wcześniej.< Potem Oleander przedstawił mi jedną z elfowych panien. - To Dzwoneczek, która chce cię prosić o przysługę, Człowieku - rzekł nieco szorstko i odszedł. Zadziwiło mnie to; czyżbym go czymś obraził? Naprawdę starałem się być dobrym gościem, ale w kontaktach z tymi nie ludzkimi plemionami niczego nie można być pewnym, jakkolwiek elfy były jeszcze najbardziej podobne do ludzi ze wszystkich tych stworzeń. Gdyby nie ich rozmiary, z trudem dostrzegłbym różnicę. -Przysługę? - spytałem. - Będę szczęśliwy mogąc pomóc w jakikolwiek sposób, jednak niewiele wiem o elfach i... Dzwoneczek uśmiechnęła się. Była ślicznym filigranowym stworzeniem, o doskonałych kształtach i w zielonej sukni przypominała małą lalkę. -Opowiem ci o elfach, Człowieku-Jordanie - powiedziała. - Jednak najpierw winna ci jestem grzeczność, żebyśmy byli kwita. Czego sobie życzysz? - Jestem całkowicie usatysfakcjonowany tym, że mogę cieszyć się gościną elfów - odparłem ostrożnie. Zerknąłem na skraj polany, gdzie pasł się Puk. Niewiele zwierząt dotknęło trawy tak gęstej jak ta, którą elfy pielęgnowały wokół swoich wiązów. - Mój koń również. To wystarczająca uprzejmość. - O nie, za to odpłacisz się nam opowiadając wieczorem swoją historię - rzekła. - Mówię o czymś, czego chciałbyś ode mnie osobiście. Do czego zmierzała? — Twoje czarujące towarzystwo zupełnie mi wystarczy - powie działem. - Proszę, powiedz, co mam zrobić... — Jeszcze nie - zaprotestowała. Podskoczyła i usiadła mi na kolanie, kołysząc wspaniałymi nogami w typowo dziewczęcy spo sób. - Najpierw ja muszę zrobić ci grzeczność. Potrząsnąłem głową. -Jak już powiedziałem, jestem prowincjuszem i nie znam elfich obyczajów. Nie chcę nikogo obrazić popełniając jakiś błąd, a naj widoczniej już rozgniewałem czymś Oleandra. Musisz więc wyjaśnić mi dokładnie, co... Powtórzyła mój gest, jednak z całkiem innym skutkiem; kiedy potrząsnęła głową, jej śliczne srebrne włosy rozkosznie rozsypały się na ramionach. -Nie przejmuj się nim! Jest rozczarowany, ponieważ pragnął, aby twoja przysługa przypadła Pierwiosnkowi, tymczasem wylosowa łam ją ja. Pierwiosnek to jego kuzynka i jest w porządku, jeżeli podoba ci się ten typ kobiet. Dzwoneczek wskazała stojącą w pobliżu pannę. Spojrzałem i zobaczyłem uderzająco piękny okaz tego typu; rzeczywiście spodobał mi się. -Oddam przysługę wam obu, aby uniknąć waśni - zapropono wałem wspaniałomyślnie. - Jednak muszę wiedzieć, co... Zaśmiała się wesoło. - Tylko mnie, Człowieku; takie mamy zasady. Zaklęcie jest moje Wygrałam je i nie będę się nim dzielić. Jeszcze nigdy nie byłem tak zakłopotany. Jakie zaklęcie? ikosa. •okażę ci w swoim czasie. A teraz - powiedz Westchnąłem w duchu. Najwidoczniej zamierzała bawić się ze mną tak, jak robią to wszystkie panny, a ja czułem się w każdym calu , •.._ •„m ;.iVim miałem bvc. - No cóż, jestem poszuniwaticm przygód, ale niezbyt dobrze wiem, dokąd zmierzam. Właściwie podążam do Zamku Roogna, r ludzi, lecz po drodze napotykam wiele przeszkód, takich jak . goblinów, które chętnie ominąłbym, jeślibym mógł. Gdybym t dobrą mapę... a! - wykrzyknęła. - Oczywiście! Dostaniesz ją! i mi z kolan i pobiegła do drzewa; długie włosy powiewa-w pęimc. Jeśli była laleczką, to w każdym znaczeniu tego słowa! Niebawem wróciła, taszcząc zwój prawie większy od niej. Zdysza-rozwinęła go przede mną na murawie i zgrabnie przysiadła na ' ja przytrzymałem rozstawionymi palcami drugi. - To Xanth - wysapała wdzięcznie. - Znajdujemy się tu, na środku, między goblinami, gryfami i ptakami na północy, a smokami na południu. Na wschodzie, za rzeką, rozpościera się wielki ocean, zaś na zachodzie jest pięć straszliwych Żywiołów: Powietrze, Ziemia, Ogień, Woda i Otchłań. To nie są przyjemne miejsca - lepiej tam nie chodź. Prawdę mówiąc, nigdzie nie jest tak ładnie jak tutaj. Z zainteresowaniem oglądałem mapę. - Przybyłem stąd, z moczarów. Natknąłem się na... - Och nie, na razie nie opowiadaj swojej historii - zaprotes towała. - Zachowaj ją dla całego plemienia. A dokąd dokładnie pójdę na południe. Nie chcę napotkać Zywoł ak tu , a^atpię, abym chciał odwiedzić tereny Much poniżej, zatem jeśli ruszę na południe i skręcę tędy na zachód... hmm nigdzie nie widz? tu Zamku Roogna. ne od od Niezbyt dobrze pamiętam od czego ale na Ogry! Oczywiście, słyszałem o tych olbrzymich, okropnych stworzeniach, ale nigdy żadnego nie widziałem. -Oto przygoda, jakiej szukam! - zawołałem. - Gdy tylko odzyskam siły. Spojrzała na mnie z kobiecą troskliwością. - Jesteś chory? - Nie, niezupełnie. Zostałem poważnie zraniony przez... - urwałem, gdy zaczęła protestować. - Wiem, zachowam to dla plemienia! W każdym razie, za kilka dni wrócę do zdrowia, więc wszystko w porządku. Właściwie muszę tylko odtworzyć tkankę mięśniową, którą straciłem. Kiedy napotkam ogry, będę już w dobrej formie. Potem udam się do Zamku Roogna i zobaczę, jakie tam czekają mnie przygody. Ta mapa pomoże mi dotrzeć tam szybciej. Dzięki, Dzwoneczku. - Zatem przyjmujesz moją przysługę - powiedziała, zadowolona. - Oczywiście - przytaknąłem. - A teraz, czego oczekujesz ode mnie? Spojrzała na mnie dziwnie. -Sądzę, że jeszcze nie zrozumiałbyś - powiedziała. - Powiem ci, kiedy będziesz gotowy. Wzruszyłem ramionami. - Bylebyś zdążyła, zanim opuszczę wasze czarujące królestwo pod wiązem. - Zdążę, Człowieku-Jordanie - zapewniła. Potem elfy uprzątnęły pozostałości posiłku i stanęły kręgiem wokół wielkiego drzewa. Ich Król stanął przy pniu i klasnął w dłonie, nakazując ciszę. -To Korona-z-Cierni - szepnęła mi Dzwoneczek. Teraz sie działa mi na ramieniu, trzymając nogi w prawej kieszeni mojej koszuli. Była tak lekka, że ledwie ją czułem, a dotyk jej rąk na moim uchu, którego trzymała się, przypominał pieszczotę. Król Korona-z-Cierni przemówił, a umiał mówić. -Witani podróżującego Człowieka-Barbarzyńcę, który nas dziś odwiedził - rzekł uroczyście. - Zapraszam go do wspólnej zabawy. Najpierw pokażemy mu, jak my się bawimy. I z liściastej korony elfowego wiązu opuszczono na nitkach dziesięć elfowych panien, kręcących piruety w powietrzu. Zatrzymały się tuż nad ziemią, po czym zaczęły kołysać wahadłowym ruchem, powolnym z powodu długości nitek. Poruszały się zgodnie, rozkładając w locie ramiona i nogi. Potem poleciały w różne strony, tworząc układy zmieniające się zanim zdołałem pochwycić je okiem, pozostawiające ulotne wrażenie oszałamiającego piękna. Przelatywały tam i z powrotem, to razem, to znów osobno, raz splatając dłonie, a raz wirując oddzielnie. To był zbiorowy taniec, wspaniały zarówno we fragmentach, jak i w całości, więc byłem nim odpowiednio oczarowany. Potem panny opuściły się na ziemię i z tuzin elfów podeszło do drzewa. Byli młodzi i zdrowi, muskularni i sprawni - odpowiednik barbarzyńców. Ich taniec odbywał się na ziemi, a jego częścią były pokazy siły. Elfy ustawiły się szerokim kręgiem wokół wiązu. Każdy podniósł spory kamień, przytrzymał go chwilę, a potem puścił. Następnie zacieśnili krąg, podchodząc do ułożonych dalej większych kamieni. Ku mojemu zdziwieniu, każdy elf dźwignął kamień nie wkładając w to większego wysiłku niż poprzednio. Jeszcze raz zacieśnili krąg, podchodząc do jeszcze większych kamieni, które i tym razem podnieśli. Zastanawiałem się, czy te większe głazy są z lżejszej substancji. Na przykład z pumeksu - magicznego kamienia wyrzucanego z głębi, czasami tak lekkiego, że unosi się na wodzie. To wyjaśniałoby wszystko. Król Korona-z-Cierni dostrzegł moje zakłopotanie. -Wątpisz, czcigodny Człowieku? - rzekł śpiewnie. - Pokaże my ci magię naszego drzewa! Przynieś nam największy pniak, jaki zdołasz unieść! - Zrób to - nalegała Dzwoneczek przy moim uchu, łaskocząc je swoim oddechem. - Chyba masz już na tyle siły, prawda? - Na jakiś mały pniaczek - potwierdziłem. Wstałem i rozej rzałem się wokół, a tam, starannie ułożone, leżały pniaki rozmaitej wielkości. Podniosłem jeden, który okazał się za lekki; już odzys kałem trochę sił. Spróbowałem dźwignąć następny, który okazał się w sam raz; w moim obecnym stanie nie mógłbym podnieść cięższego. Położyłem sobie pniak na ramieniu, eksmitując Dzwoneczek, która pośpiesznie umknęła mi na głowę, czepiając się moich włosów, i chwiejnie ruszyłem z powrotem. Mimo wysiłku czułem Dzwoneczek uczepioną mojej głowy, stojącą mi na lewym ramieniu, przyciskającą tors do mojego lewego ucha, a dziewiczą pierś do moich włosów. - Tam wystarczy - rzekł Król, wskazując miejsce znajdujące się spory kawałek od drzewa. Ż ulgą położyłem kłodę, pozwalając, aby jeden koniec z potężnym łoskotem uderzył w ziemię, a resztę ostrożnie opuściłem na trawę. Żaden elf tego nie dokona! Jednak elfy zamierzały spróbować! Kiedy cofnąłem się, 12 elfów podeszło do pnia. Ustawiły się wokół, chwyciły go swoimi małymi rękami i szarpnęły. Pień drgnął, ale nie oderwał się od ziemi. Nie byłem tym zdziwiony, gdyż każdy elf miał jedną czwartą mojego wzrostu, grubości oraz szerokości, co oznaczało, iż ważył jedną sześćdziesiątą czwartą mojej wagi; to dlatego Dzwoneczek na moim ramieniu była taka lekka. Mógłbym podnieść ją jednym palcem. Zatem każdy elf mógł dźwignąć jedną sześćdziesiątą czwartą tego, co i ja, zaś tuzin elfów... No cóż, nie mam głowy do matematyki, jednak wydawało mi się, że cała dwunastka razem może podnieść tylko jedną piątą tego, co ja - może mniej. Oczywiście, jeszcze nie odzyskałem pełni sił, a one miały wiele rąk i musiały jedynie oderwać kłodę od ziemi. Mimo wszystko, z obliczeń wynikało, że pień jest dla nich trzy razy za ciężki. Elfy zebrały się przy jednym końcu bala, ciągnąc i popychając. Grunt był tu nierówny, a koniec pniaka lekko uniesiony, zdołały więc obrócić kłodę bez podnoszenia z ziemi. Ustawiły ją równolegle do wiązu, a potem zaczęły popychać, powoli tocząc w kierunku pnia. No cóż, teraz wykorzystały swoje umysły i zasadę dźwigni. Tak trzeba. Kłoda toczyła się coraz szybciej. Nagle elfy stanęły. Ustawiły się po obu stronach kłody, pociągnęły - i tym razem naprawdę zdołały ją podnieść! Patrzyłem zdumiony, jak taszczyły ją do miejsca, gdzie leżały najmniejsze kamienie. Tam położyły bal i sześć elfów odeszło. Pozostała szóstka chwyciła pniak - i uniosła go w powietrze. - To jakaś sztuczka! - wykrzyknąłem. - Przedtem cały tuzin nie zdołał go dźwignąć, a teraz... -To nie wszystko, Człowieku-Jordanie - zamruczała mi łas- kotliwie do ucha Dzwoneczek. Patrzyłem. Elfy zaniosły ciężar do drugiego kręgu kamieni. Tam go położyły i trzy z nich odeszły. Pozostałe trzy złapały za końce i środek pniaka. -Teraz jestem pewny, że nie zdołają... - zacząłem. Kłoda uniosła się w górę. Rozdziawiłem usta. Udało im się! Dzwoneczek pociągnęła mnie za ucho. -My, elfy, posiadamy magię, jakiej wy, ludzie, nie macie - szepnęła. Później - przysiągłbym, że pocałowała brzeg mojego ucha. Nie jestem pewien, co zdumiało mnie bardziej - podniesienie kłody czy ten mały całus. Co tu się dzieje? Trzy elfy zaniósł)' kłodę do trzeciego kręgu kamieni i przystanęły. Potem te dwa, które trzymały końce, puściły je i odeszły, a ostatni z nich sam przeniósł ciężar przez resztę drogi do pnia wiązu. Nie mogłem pogodzić się z tak nieprawdopodobnym widokiem. Wstałem i podszedłem do drzewa. - Chcę sprawdzić tę kłodę! - powiedziałem. Przyszło mi do głowy, że znaleźli jakiś sposób, aby rzeczy stawały się lżejsze w pobliżu drzewa. Elf położył kłodę. Sięgnąłem i podniosłem ją - z trudem. Była tak samo ciężka jak przedtem. Jak zdołał? Wtem poczułem coś dziwnego. Unosiłem się! Spojrzałem w dół - i odkryłem, że elf podniósł mnie w górę. Małymi rączkami złapał mnie za pięty i już byłem w powietrzu, nadal trzymając pniak. Zacząłem się chwiać, zarówno ze zdziwienia, jak i z powodu utraty równowagi, więc postawił mnie na ziemi. Puściłem kłodę i stałem, oniemiały. Udało mi się popaść w jeszcze większe zdumienie. Elfy wokół wiązu śmiały się wesoło. - To drzewo, Jordanie - powiedziała mi Dzwoneczek. - My, elfy, stajemy się silniejsze w jego pobliżu. Dlatego zawsze obozujemy w pobliżu elf owego wiązu. - Chcesz powiedzieć? - jednak już wiedziałem, że to prawda. Kamienie - w miarę jak elfom przybywało sił, podnosiły coraz większe kamienie. To nie była wcale sztuczka, tylko pokaz. U pod stawy drzewa siła elfów była praktycznie nieograniczona. - Kobiety też? -Chcesz, żebym cię wzięła na ręce? - spytała. - Mogę to zrobić - tam, pod wiązem. -Czy ty... czy elfy słabną, kiedy są daleko od tego drzewa? - Tak, jednak nierównomiernie. Odczuwamy gwałtowny przypływ sił w pobliżu wiązu, a powoli tracimy je, gdy się od niego oddalamy. O ile nie odejdziemy zbyt daleko, nic nam nie grozi. — A jeśli zaatakuje was potwór...? — Cofamy się tyle, ile trzeba, w kierunku wiązu - odpowiedzia ła. - My chronimy wiązy, a one nas. Ten czar nie działa na nikogo, kto nie należy do elfowego plemienia. Tak więc nasze kryjówki są niemal niezdobyte; nawet dziecko mogłoby odpędzić precz potwora. Jednak nie wykorzystujemy tego, aby niepokoić innych. To wyjaśniało, dlaczego elfów nie widywano na moczarach, gdzie wyrastałem. W pobliżu nie było żadnych wiązów. -Teraz twoja kolej - rzekła. - Musisz opowiedzieć nam twoją historię, gdyż my, elfy, jesteśmy bardzo ciekawe wieści o innych gatunkach i obszarach Xanth. Mam nadzieję, że będzie to ciekawa opowieść. Wzruszyłem ramionami. - Mogę ją nieco ubarwić, jeśli chcesz. -Nie, wolimy prawdę. Usiadłem więc pod drzewem i snułem opowieść, podobnie jak czynię to teraz, a one słuchały z uwagą i zadawały inteligentne pytania. Naprawdę były zainteresowane; dostrzegłem nawet skrybę robiącego notatki. Wydawało mi się, że moja opowieść była wręcz - wybaczcie mi określenie - mundańsko nudna, gdyż nie zabiłem żadnego smoka ani nie napotkałem żadnych szczególnych czarów, jednak elfy były naprawdę zainteresowane, a w końcu i zadowolone. Najdziwniejsze, iż najbardziej ciekawiły ich te wątki opowieści, które świetnie znały, a nie te, o których nie miały pojęcia. Dzwoneczek mówiła, że chcieli usłyszeć prawdę, tak więc opowiedziałem im całą moją historię, która - chociaż nieciekawa - spodobała się elfom. Późmiej przekonałem się, że dla nich tylko częściowo była to zabawa; w ten sposób oceniały mnie, na podstawie mojej opowieści uznały minie za uczciwego człowieka, chociaż zadały kilka bardzo celnych pytań odnośnie do mojej zdolności gojenia własnych ran. W końcu, wyczuwając ich wątpliwości, zaproponowałem, żeby obcięły mi palce i patrzyły, jak odrastają. Wzdrygnęły się, nie tyle chyba na myśl o rozmyślnym zadaniu rany, ile o podważaniu mojej prawdomówności. Tak więc po prostu potarłem ramieniem ostrze mojego miecza, przecinając skórę aż popłynęła krew, a potem podniosłem rękę, aby widzieli, jak szybko się goi. Elfy żarliwie zapewniały, że taka. demonstracja nie była potrzebna, lecz to jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak była potrzebna. Jak powiedziałem, nie jsestem ekspertem w sprawach obcych kultur, więc mogłem źle zinterpretować ich zachowanie. Dzień szybko miijał. Elfy podały jakiś aromatyczny grog w dzbankach z liści; mój, oc2zywiście, był maleńki, ale wypiłem go - płyn palił gardło, wypełniał btrzuch żywym ogniem i sprawiał, że głowa zdawała się unosić wysoko mad resztą ciała. Mocny trunek! Czas na przysłujgę - poinformowała mnie Dzwoneczek. - Przysługę? - zapytałem, oszołomiony. - Ach, tak. Powiedz mi. - Tędy - rzekła, wiodąc mnie z powrotem do drzewa. Szedłem nieco chwiejnie, czując działanie napitku. Mówiąc po prostu, byłem pijamy. Zatrzymałem się u podnóża wiązu, ale ona zaczęła wspinać się po pniu. Nie dam raidy tam wejść! - - protestowałem, patrząc na idealnie pionowy piień. Drzewo było wielkie, gdyż - chronione od wieków przez elfy - miało czas urosnąć; dwóch mężczyzn z trudem zdołałoby objąć jegto pień. Nie miało dolnych gałęzi, tylko gładką kolumnę wznoszącą} się do liściastej korony, wysoko w górze. Ależ dasz, Jordanie - powiedziała mi Dzwoneczek. - Grog doda ci sił. Spróbowałem b bokach ściany. Kamienne żebra stopniowo stawały się coraz większe, aż osiągnęły wysokość końskiego grzbietu. To mi się nie spodobało; ograniczało narr pole manewru, a potrzebowałem przestrzeni, aby uciec przed smoiiem. Jeśli jeden z tych korytarzy okaże się ślepym zaułkiem, straciny czas wycofując się i potwór dopadnie nas. Puk węszył. - Wyczuwasz coś? - spytałem. - Jeżel wyjście z sytuacji, to jestem z tobą! Dotarł do rozwidlenia korytarzy i skręci w lewo. Ściany tego parowu wznosiły się wyżej niż innych. Wem, niespodziewanie, natrafiliśmy na ścianę. Puk wbił podkowy w ziemię, wzniecając (hmurę kurzu, lecz nie zdołał zatrzymać się w porę. Obróciło nas bokiem i rąbnęliśmy o skałę. Posypały się kamienie, a ogrzątko wjrknęło. Nagle zobaczyłem, że parów w tym miejsct ostro skręca i biegnie dalej. Jadąc z przeciwnej strony nie można frło tego dostrzec, gdyż przesmyk był wąski. Słyszałem człapanie naciągającego smoka. - Tędy! - zawołałem. Puk wcisnął się w szczelinę na moment jrzed tym, jak potwór przeczłapał obok. Obawiałem się, że zawróci i ruszy za nami, więc popędziłem konia w mrok. Gdy mój wzrok peywykł już do ciemności, dostrzegłem słabe smugi światła sączącego się przez szczeliny. Tunel biegł tuż pod powierzchnią. Dokąd prcwadził? Korytarz skręcił w prawo i zaczął się wziosić. Na pewno zaraz znajdziemy się po drugiej stronie skalnego że>ra! Jednak nie. Wtem dojrzałem szerszą szczelinę i przysunąłem, żeby przez nią zerknąć. Zobaczyłem Rozpadlinę - nieco pmiżej! Znajdowaliśmy się w ścianie urwiska! Nadal szliśmy w górę. Tunel wił się na pawo i lewo, a czasem kręcił spirale, lecz nieustannie biegł w górę. Miałem nadzieję, że ku powierzchni. Czułem wilgoć, a w szczelinach yisiały pajęczyny, więc korytarz wyglądał na od dawna nie używany. Dokądkolwiek wiódł, właśnie tam zmierzaliśmy. Zajęło nam to sporo czasu, ale nadzieja -osła w nas z każdym krokiem w górę, aż w końcu dotarliśmy do ceu. Korytarz dochodził do mniejszego wąwozu, biegnącego prostopacle do Rozpadliny, lecz 74 przecinającego ją znacznie powyżej dna. Nie dostalibyśmy się tu, gdybyśmy nie skorzystali z tunelu. Teraz ruszyliśmy wąwozem na południe, aż znużył się i wyszedł na powierzchnię, a my w końcu znaleźliśmy się na równinie. Wyszliśmy w samym sercu tego, co według mapy było krainą ogrów - dokładnie tam, gdzie chciałem dotrzeć. Teraz pozostało mi tylko doręczyć węzełek radości stęsknionej rodzinie i ruszyć do Zamku Roogna. Stwierdziłem, że straciłem jakąkolwiek ochotę do wyzywania dorosłego ogra na pojedynek. Jeśli mały ogr był tak okropny, lepiej trzymać się z daleka od dorosłego! Ponadto, nie uważałem już ogrów za bezmyślne potwory; spotkanie ogrzątka uświadomiło mi, że mają one swoje zwyczaje i rodziny, tak samo jak zwykli ludzie. Trudno żywić niechęć do stworzenia, które spojrzeniem i warknięciem powstrzymało smoka zamierzającego skonsumować cię na śniadanie. Ale gdzie szukać rodziny ogrzątka? Kraina ogrów to rozległy, wielki obszar, z pewnością mieszka tu wiele plemion, a każde plemię liczy wiele rodzin. Skąd mam wiedzieć, o którą chodzi? Jak mam doręczyć ten węzełek radości bez tej informacji? Zapadał wieczór i byłem głodny po całym dniu przygód. Poszukałem pożywienia i znalazłem kilka owoców dla ogrzątka. Nie wiem, co jadają małe ogry, ale podejrzewałem, że ten zje wszystko. W końcu, jeśli gryzł łańcuchy... Założenie okazało się prawidłowe. Podałem mu banana, a on złapał go włochatą łapą, ścisnął tak, że maź bryznęła z obu końców, a resztę wepchnął sobie do paszczy. Wziął jabłko, zdusił je tak mocno, że trysnął sok, a skórę i pestki połknął z widocznym apetytem. Taki sposób jedzenia był niechlujny, ale, oczywiście, małe dzieci jedzą niechlujnie. Dałem mu strąk mlecza, obawiając się, że mały zaraz ochłapie się mlekiem, ale połknął go w całości. W końcu podałem mu granat i ten naprawdę przypadł mu do gustu; najpierw uderzył się nim w głowę, rozbijając owoc, później wybrał czerwone, soczyste pestki, odrzucił je, połknął skorupę i czknął nasionkiem, które przegapił. Na swój okropny sposób był całkiem miły. Opieka nad dzieckiem, jak się okazało, nie stanowiła żadnego problemu. Niepokoiła mnie jedynie kwestia zmieniania pieluch, ale wyglądało na to, że ogrzątko jeszcze nie żyło na tyle długo, aby w pełni przetrawić pożywienie, więc pielucha pozostała czysta. I dob-rze> gdyż nie byłem pewien, czy znalazłbym dość sił, by mu ją odebrać. Nie martwiłem się też o Puka. Jeśli chciał, mógł teraz odejść, ponieważ przebyłem już większą część drogi do Zamku Roogna, a on Już mnie nie potrzebował do obrony przed uwięzieniem przez elfy, Pożarciem przez smoki i tak dalej. Mogliśmy obyć się bez siebie. Oparłem się o dąb. - I co mam z tobą począć, mały ogrze? -spytałem retorycznie, podając mu pęk owoców. Oczywiście, pękły w ręku ogra. Trysnął s,ki a mafy wepchnął resztki w szerokie usta. Splunął na mnie nasioiem które przeleciało mi koło ucha i wbiło się w pień dębu. Warlnąj z zadowoleniem. Wstrząs spowodowany uderzeniem nasiona spawjj ze gałęzie dębu zadygotały, strząsając owoc, który z łoskotem lpad} obok ogrzątka. Malec podniósł go i zaczął żuć. W węzełku dostrzegłem jakiś błysk. Cóż to r,Og}o być? Sięgnąłem, ale dzieciak usiłował złapać mnie za rękę, vjęc zrezygnowałem! Jednak musiało to być coś, co miał na sobk c0 może nosić nie doręczone niemowlę? A cóżby, jak nie karteczie z adresem? Musiałem sprawdzić! Tyle, że ogrzątko na pewno nie idda jej dobrowolnie. Przyniosłem następny pęk owoców i wspinałem je w wielkie usta. Kiedy pękały z trzaskiem, skorzystałeij z chwili nieuwagi małego i złapałem przywieszkę. Była pusta. Oczywiście, i tak nie umiałem czytać, a nawet gdybym umiał nie zdr;dzi}bym się z tym barbarzyńcy chlubią się tym, że są niepiśmienni.Teraz jecjnak miałem inny problem. Jak z tego odczytać adres? Odwróciłem tabliczkę - i ta błysnęła. Z jedlej strony była jasna, z drugiej matowa. Kiedy znów ją obróciłem, ja% cz?ść pociemniała, a ciemna pojaśniała. Gdy trzymałem ją płasko, q,je strony ciemniały. Widocznie miałem do czynienia z lustrem, któi. odpowiednio ustawione odbijało światło - tylko, że wokół nie ,y}o żadnego źródła światła mogącego wywołać błysk, jedynie dżun^a Magiczne zwierciadło korzystałoby z innego oświetlenia. Uśmiechnąłem się. Teraz już wiedziałem, gc^jg szukać rodziców ogrzątka. Błysk wskazywał drogę. Uciąłem długie pnącze i uwiązałem je do %wjniątka z małym w taki sposób, aby je widział i mógł go do;jegnąC nie wyłażąc z węzełka. Potem przerzuciłem lianę przez mccną gałąź i wywindowałem zawiniątko w górę; malec znalazł się ^ysoko nad ziemią, która w nocy nie była bezpiecznym miejscem navet dla tak nieznośnego bachora jak on, a ponadto nie mógł oddalk sje> gdy będę spał. Po namyśle uciąłem kawałek żelaznego drzewa i podałem mu. Mały włochatą łapą wyrwał mi gałąź z ręki, a potem zadowoleniem wbił zębiska w drewno. Wynalazłem namiastkę smocj^ która powinna zapewnić nam chwilę spokoju. Wspiąłem się na drzewo, znalazłem odpowiednią njszę ; ułożyłem się do snu. Puk nadal pasł się na dole; będąc widrnowym koniem, nie obawiał się nocnych zjaw. Prawdę mówiąc, bnęk jego łańcuchów zapewne odstraszał inne duchy. Noc minęła spokojnie i zbudziłem się wypoczęty. Puka nie było, jednak wrócił, gdy usłyszał, że wstaję. - Chcesz powiedzieć, że już jesteś oswojony? - zapytałem go, tak jak poprzednio. I tak jak przedtem, parsknął wzgardliwie, ale nie uciekł. Wyszukałem kilka kamiennych ciasteczek oraz parę strąków mlecza dla ogrzątka, które przeżuło je łapczywie, plując pestkami w latające owady i uzyskując nieprawdopodobną ilość trafień. Zastanawiałem się, czy przez noc zmoczyło swoją pieluchę, ale wyglądała na suchą. Może była magiczna, samoczyszcząca. Bociany zdawały się podchodzić do dostaw w sposób wręcz naukowy, jeśli to określenie ma jakieś znaczenie w Xanth. Chcę powiedzieć, że są niezwykle dobrze zorganizowane. W prawdziwym życiu, oczywiście, nauka nie ma żadnego zastosowania i głupotą byłoby sądzić, że może być inaczej. Jedynie w takich miejscach jak Mundania ktoś mógłby tego oczekiwać. Znowu załadowałem węzełek radości na Puka, nie trudząc się odwiązywaniem pnącza, i dosiadłem konia. Oczywiście, ogrzątko znalazło sobie inny kawałek łańcucha do gryzienia. Dzieci zawsze wpychają różne rzeczy do buzi. Przynajmniej siedziało cicho. W kraju ogrów cisza jest niezwykle pożądana. Ruszyliśmy w kierunku wskazanym przez tabliczkę; w przybliżeniu na południowy wschód. Galopem minęliśmy las i równinę, wzgórze i dolinę, góry i wądoły, potwory i rzekę. Widzieliśmy przeklętniki, mrówkolwy, dryfujący magiczny pył, kolonię faunów i nimf, harpie oraz organy ustne, które ostrzegawczo zahuczały basem. Podróż była wyjątkowo nudna. Mieliśmy niezły czas, bo Puk lubił gnać, i już po południu dotarliśmy do obszaru zamieszkanego przez ogry. Byłem tego pewny, gdyż niektóre pnie były powiązane w supły, inne złamane u nasady, a drzewa żelazne poodgryzano przy ziemi; ogrzątka lubią się bawić. Słyszałem gdzieś, że ogry migrują na północ, lecz wydawało mi się, że jesteśmy dość daleko na południu - może te były nieruchawe. No cóż, mogły przenosić się przez trzysta lat, jeśli chciały; nikt nie będzie dyktował ogrom, co mają robić! Oby tylko nie podeszły zbyt blisko Wioski na Moczarach. Sprawdziłem kierunek z tabliczką ogrzątka. Jarzyła się niczym małe ognisko; byliśmy bardzo blisko. Jednak teraz pojawił się pewien problem. Jak doręczyć węzełek radości, żeby przy tym nie oberwać? Nie chciałem bronić się mieczem; jaki sens dostarczać dziecko martwej matce? Jednak wcale nie chciałem zostać zmasakrowany i pożarty przez ogry. Zlokalizowałem rodzinny dom malca, składający się ze sterty drzew wyrwanych z korzeniami i ułożonymi w toporne gniazdo. Ogry nigdy nie robią niczego starannie, jeśli wystarczy brutalna siła. Dostrzegłem ogrzycę; była prawie dwukrotnie większa ode mnie i tak brzydka, że na widok jej pyska świat zawirował mi w oczach. Jej oblicze przypominało skrzyżowanie zadka chorego sfinksa z rozgniecionym mrowkolwem. Ledwie mogłem na nią patrzeć, nie mówiąc już o podejściu do niej! Wpadłem na pewien pomysł. Chwyciłem węzełek radości za pnącze i rozkołysałem go w ręku. Ogrzątko zachichotało; lubiło bujać się w powietrzu prawie tak samo, jak gryźć łańcuchy. Skierowałem Puka naprzód. Podjechaliśmy do ogrzycy. Wyrwała z ziemi małego wikłacza i odgryzała mu wijące się macki. Kobiety przy nadziei miewają dziwne upodobania! - Oto jest! - krzyknąłem i pognałem ku niej, wymachując ogrzątkiem. Przejechałem tuż za zasięgiem, niezwykle ryzykownie, gdyż ogry są znane z fenomenalnie długich rąk. Węzełek radości rąbnął ogrzycę w brzuch, obalając ją na plecy, aż nakryła się nogami. Mały wystawił łeb z zawiniątka i warknął tak straszliwie, że pozostałe macki wikłacza wyprostowały się, zesztywniałe z przerażenia. Ogrzyca wydała równie okropny pisk radości i przytuliła małego. Matka i syn - jakaż przeraźliwie hałaśliwa para! Pogalopowałem dalej, nie niepokojony. Dostawa załatwiona! Rzecz jasna, samiec zauważył mnie. Wydawał się niezbyt zadowolony z przesyłki albo po prostu doszedł do wniosku, że Puk i ja będziemy wyśmienitą przekąską. Pogonił za nami ze zdumiewającą szybkością, którą zawdzięczał długim nogom. Chociaż to może zabrzmieć nieprawdopodobnie, był brzydszy niż ogrzyca i ogrzątko razem wzięci. Ptaszki, spłoszone odgłosem pogoni, podrywały się w powietrze i na widok jego pyska spadały nieprzytomne na ziemię. Owady ginęły chmarami. Drzewa skrzypiały, a ich liście żółkły na brzegach. Jakaś chmura na niebie spojrzała w dół, ujrzała go i zmieniła się w parę. Przyspieszyliśmy; również nie mieliśmy ochoty na niego patrzeć. Kiedy ogr stwierdził, że nie zdoła nas dogonić, przystanął, żeby wyrwać z ziemi wielki głaz i cisnąć nim. W porę dostrzegłem pocisk, więc zmusiłem Puka, aby uskoczył i poszukał schronienia za wielkim skamieniałym klonem. Głaz trafił w drzewo i ściął mu wierzchołek. Wypadliśmy stamtąd, gdy ze wstrząśniętego drzewa posypały się kamienie i piasek. Ależ brutal z tego ogra! Jeśli tak zareagował ze szczęścia na wieść o tym, że został ojcem, to nie chciałbym być w pobliżu, kiedy się rozzłości! Byłem pewny, że ogrzątko będzie w tym domu szczęśliwe. Wykonawszy szereg skomplikowanych manewrów, zdołaliśmy zgubić ogra. Nie był zbyt sprytny, gdyż ogry są równie głupie jak silne, tworząc standart, do którego przyrównuje się zawsze siłę i głupotę. Ten poniechał pościgu i wrócił gapić się na węzełek radości. Miałem nadzieję, że gdy bocian wyruszy na poszukiwanie Dzwoneczka, zdoła doręczyć jej zawiniątko nie zadając sobie tyle trudu, co ja! Rzeczywiście, już nie uważałem, że praca bociana jest prosta. Nietrudno uwierzyć, że komuś wszystko przychodzi łatwo, jeśli nie ma się pojęcia o jego problemach. Powoli wracaliśmy tą samą drogą, mniej więcej na północny zachód, gdyż przypuszczałem, że gdzieś tam musi znajdować się Zamek Roogna. W tym wolniejszym tempie podróż zabrała nam jeszcze kilka dni, w czasie których opędzałem się od mniej groźnych stworzeń - gryfów, drapieżnych roślin, ogromnych żmij, wrogich centaurów i tym podobnych stworów - czysta rutyna. Już zaczynałem się nudzić, gdy w końcu ujrzałem ciemne wieże Zamku Roogna. Dotarłem. 6. WYZWANIE Prawdę mówiąc, do Zamku Roogna wcale nie było łatwo wejść. Otaczał go rozległy sad, w którym rosły niezwykłe drzewa. Uznałem, że to przypadek lub niedbalstwo, gdy napotkałem wielką gałąź tarasującą ścieżkę. Próbowałem ją ominąć i stwierdziłem, że splata się z niskim konarem innego drzewa. Skierowałem Puka w bok, usiłując objechać przeszkodę z drugiej strony - a tam znalazłem kolejną gałąź z innym drzewem. Były zbyt niskie, aby koń zdołał przejść pod nimi, lecz nazbyt rozgałęzione, by mógł je przeskoczyć. Przystanąłem i podrapałem się po głowie. Oczywiście, mogliśmy przejechać. Jednak zdumiewało mnie, że droga na zamek mogła aż tak zarosnąć. Czy nikt tędy nie przejeżdżał przez ostatnie pięćdziesiąt lat? Przecież trakt do stolicy powinien być dobrze utrzymany! Czy to oznaczało, że zamek był opuszczony? W Wiosce na Moczarach od dawna nie mieliśmy wiadomości z Zamku Roogna, ale zakładaliśmy, że dzieje się tak, ponieważ znajdujemy się na uboczu. Teraz zastanawiałem się nad tymi w centrum; czyżby zwinęli interes? Teraz, kiedy o tym pomyślałem, uświadomiłem sobie, że podczas całej długiej podróży nie spotkałem w ogóle ludzi. Gobliny, elfy, ogry - i owszem, lecz one były jedynie luźno spokrewnione z ludźmi. No cóż, może nie zanadto luźno spokrewnione w przypadku elfów; Dzwoneczek była zdecydowanie kobieca, szczególnie kiedy działało zaklęcie dostosowujące. Gdzie jednak podziali się zwyczajni mężczyźni i kobiety? Sądziłem, że w Xanth jest sporo ludzkich osad. Gdzie one są? Hmm, będę musiał wejść do Zamku Roogna i dowiedzieć się. Zsiadłem z konia, wyjąłem miecz i poszedłem na środek ścieżki. Wybrałem odpowiednie miejsce i posłużyłem się mieczem jak toporem, rąbiąc gałąź. Przysięgam, że całe drzewo zadygotało pod pierwszym uderzeniem. Spadł deszcz gałązek i liści, a pień jęknął, jakby przyginany wiatrem. Rąbnąłem ponownie, pod kątem, wyłupując klin kory i drewna. Drzewo ponownie zadrżało i z cięcia popłynęła czerwonawa żywica. Puk zarżał ostrzegawczo. Odskoczyłem i dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem, spadł z trzaskiem potężny konar, z rodzaju tych, które nazywają twórcami wdów. Dobrze, że mnie nie trafił, gdyż jako nieżonaty nie mógłbym zostawić wdowy. Widocznie tak mocno wstrząsnąłem drzewem, że strąciłem tę obumarłą gałąź. Odpowiednie określenie! Odrzuciłem ją kopniakiem i przyszykowałem się do następnego cięcia. Dziwne, ale teraz zagradzająca drogę gałąź była niżej. Właściwie dotykała ziemi. Puk z łatwością mógł przez nią przejść. Rozważałem, czy nie przerąbać jej do końca, żeby oczyścić ścieżkę, lecz zmierzch już zbliżał się ukradkiem, a nie byłem pewny, co nas czeka. Lepiej nie tracić czasu. Zatem ponownie dosiadłem Puka, przekroczyliśmy konar i poszliśmy dalej. Gdy przechodziliśmy pod rozłożystą koroną następnego drzewa, wielkiego kamiennego klonu, takiego, jak ten strzaskany przez ogra, Puk gwałtownie skoczył naprzód. Za naszymi plecami spadł kamień. Tutaj nie było żadnego ogra; to drzewo nas bombardowało! Rozejrzałem się wokół. Drzewa po obu stronach ścieżki stały ciasno i groźnie; nie ufałem im. Kiedy przyjdzie im na to ochota, przedstawiciele królestwa roślin potrafią być równie paskudni jak reprezentanci królestwa zwierząt. Postanowiłem zastosować Standardowe Barbarzyńskie Podejście Numer Jed.en: zapowiedzieć kęsim. Znowu dobyłem miecza. - Słuchajcie, drzewa! - wrzasnąłem. - Jeśli które zrzuci coś na mnie, poobcinam mu gałęzie albo okoruję pień! Odpowiedziała mi cisza. Trzymając miecz w pogotowiu i tocząc wzrokiem jak ogr, skierowałem Puka naprzód. Strzygł uszami, nasłuchując, czy nie szykują zdrady. Jednak nic się nie stało i wkrótce opuściliśmy ten obszar. Wyglądało na to, że ostrzeżenie wystarczyło; przestraszyłem drzewa. Nie mówcie mi, że przemoc jest przejawem niekompetencji! Niektórzy rozumieją tylko język siły. Oczywiście, jestem barbarzyńskim wojownikiem, a zatem to stwierdzenie nie jest w pełni obiektywne. Wreszcie ogród został z tyłu i w blasku zachodzącego słońca ukazał się stojący opodal Zamek Roogna. Miałem zamiar przystanąć i zachwycać się jego pięknem. Powstrzymałem okrzyk rozczarowania. Zamek Roogna nie był okazałą budowlą; porośnięty pleśnią, podupadający budynek otoczo- ny zachwaszczonymi ogrodami oraz fosą pełną brązowej mazi. To miała być stolica Xanth? Bardziej przypominał siedzibę wiedźmy albo znaną z opowieści rezydencję Władcy Zombich, który przed czterystu laty stracił ukochaną i zmienił się w zombie. Co się stało? Podjechałem do fosy. Poziom wody był niski, lecz dokładne oględziny wykazały, że nie było w niej wiele mazi, tylko płytka warstwa. Potwór spał. -Hej, zbudź się, kwaśnopyski! - zawołałem doń obraźliwie. - Śpij po godzinach pracy! Otworzył oko, machnął ogonem i ponownie zapadł w drzemkę. Czy nikt nie troszczył się o bezpieczeństwo zamku? Zdegustowany, przeszedłem przez most zwodzony - był opuszczony i nie strzeżony. Zamek był największą stworzoną przez człowieka budowlą, jaką widziałem w życiu, imponującą nawet w ruinie, więc z przykrością patrzyłem na taki upadek ludzkiego autorytetu. Oczekiwałem, że znajdę się w centrum kwitnącego imperium; tymczasem bardziej przypominało to moją rodzinną wioskę. W bramie pojawiła się jakaś postać. Była to przysadzista kobieta w średnim wieku. Miała na sobie brudny fartuch. — Witaj, bohaterze! - wykrzyknęła. - Wejdź, proszę! — Skąd wiesz, że jestem bohaterem? - zapytałem, niezbyt zadowo lony. Och, lubię pochwały jak każdy barbarzyńca, lecz ta była nieuzasad niona i pewnie nieszczera. Poza tym komplementy łatwiej przyjmować od młodych i ślicznych kobiet, niż od starych i przysadzistych. — Przepowiednia - wyjaśniła. — Jaka przepowiednia? - zapytałem, lekko rozzłoszczony, po nieważ przypomniałem sobie słowa starej kobiety elfów, że zgubi mnie okrutne kłamstwo. Naprawdę nie lubię takich proroctw, więc wolałem, żeby mi o tym nie przypominano. -Opowie ci o tym Król Gromden. Wchodź; czeka na nas kolacja. Wzruszyłem ramionami i zsiadłem z konia. To dziwne, że drzewa usiłowały nie dopuścić mnie do zamku, a ludzie wręcz zachęcali. Zachowałem czujność, ale perspektywa dobrego posiłku kusiła. -A co z moim koniem? Wiedziałem, że Puk będzie zainteresowany taką samą formą ochrony, jaką zapewniałem mu wśród elfów; on pomagał mi w dziczy, a ja jemu w cywilizowanym otoczeniu. -Mamy dla niego ładny żłób z magicznym ziarnem - odparła kobieta. Puk nastawił uszy. Parsknął. Wiedział, co dobre, gdy tylko o tym usłyszał. Kobieta zaprowadziła nas do żłobu osadzonego w ścianie. Oczywiście, był w nim owies, który nawet dla mnie wyglądał apetycznie. Puk podszedł i zaczai jeść. Zauważyłem, że kiedy zjada garść, w żłobie wcale nie ubywa. Ziarno było rzeczywiście magiczne i widocznie bardzo smaczne. -W porządku? - zapytałem go. - Pamiętaj, że nie znamy dobrze tych ludzi. Jednak koń zignorował mnie; był szczęśliwy. Zastanawiałem się, czy nie jest już zbyt oswojony. Nie jest dobrze, kiedy zwierzę - albo barbarzyńca - nazbyt ufa obcym, szczególnie cywilizowanym obcym. Cywilizowani ludzie nie podzielają prostych zasad barbarzyńców i mogą być bardzo podstępni. -To wysokokaloryczna mieszanka - ostrzegłem go. - Jeżeli zjesz za dużo, może ci zaszkodzić... Parsknął, rozdmuchując ziarna na wszystkie strony; wiedział co robi i nie życzył sobie, żebym się wtrącał. Sądzę, że ja też nie życzyłbym sobie jego rad odnośnie do kobiet, szermierki i tym podobnych spraw. My, ludzie, potrafimy być nieświadomie okropnie aroganccy. Poszedłem za kobietą na zamkowe komnaty zamieszkane przez ludzi. Te były w lepszym stanie. Podłogi były czyste, a na ścianach wisiały atrakcyjne gobeliny. Doszliśmy do sali biesiadnej, gdzie przyszykowano wystawny posiłek. Za stołem siedział mężczyzna. Był stary, łysy i gruby, miał nastroszone siwe bokobrody i głęboko zapadnięte oczy. Nosił kosztowną szatę i koronę, więc pojąłem, iż mam przed sobą Króla Xanth. Powitałem go z szacunkiem należnym jego stanowisku. - Cześć, Królu - powiedziałem. - Cześć, Bohaterze - odparł, przymrużywszy oko. — Hmm, Królu, nie wiem o co chodzi z tym bohaterstwem. — To przepowiednia - wyjaśnił. - Gdy będziemy w potrzebie, pojawi się młody, dobrze zbudowany, prosty człowiek, jadący na widmowym rumaku, którego oswoił. Nie ulega wątpliwości, że ty jesteś tym człowiekiem. Teraz siadaj i jedz, zanim wystygnie. -Hmm, jasne - przytaknąłem, zbity z tropu. Ta przepowiednia utrafiła w sedno, tyle że Puk nie uważał się za oswojonego. Pewnie to kwestia właściwej perspektywy. Skoro jednak to proroctwo miało się spełnić, co z przepowiednią elfów? Nie podobała mi się ta myśl, więc szybko odsunąłem ją od siebie. Usiadłem, a kobieta podała nam posiłek. Jedliśmy coś, co wyglądało na stek ze smoka i sałatkę owocową, popijając pienistym sokiem drzewa piwnego. Standardowy zestaw, oprócz smoczego mięsa; ciekawe jak je zdobyli. Jednak smoki czasem ulegały nieszczęśliwym wypadkom i ludzie mogli dopaść zwłoki, zanim znalazły je inne stworzenia. Byłem głodny i w dobrym humorze, więc nie pytałem. -Powinieneś zaczekać, aż Król Gromden zacznie jeść - szep nęła mi do ucha kobieta. Zamarłem, z pełnymi ustami. -Mf mmf? - spytałem. -Nic nie szkodzi - rzekł pospiesznie Król i ugryzł spory kęs. Zaczęliśmy więc jeść i był to wspaniały posiłek. Król jadł niewiele, zatem ja spałaszowałem większość, a ostatni stek schowałem do kieszeni na później. Potem rozpoczęliśmy pogawędkę. — Może o tym nie wiesz, Królu, ale jestem tylko barbarzyńskim wojownikiem - powiedziałem, beknąwszy energicznie i wytarłszy usta w obrus. — Zdumiewające - napomknął ponuro. -Co to za historia z tym bohaterem? Chcę powiedzieć, że jest ta przepowiednia, ale po co wam bohater? — Zdaje się, że mamy problem - rzekł Gromden. -- Po trzebujemy bohatera, a ty najwidoczniej jesteś nim. — No, to prawda, że szukam przygód, Królu. Co mogę dla ciebie zrobić? -Możesz podjąć Wyzwanie. -Jasne, Królu. Powiedz tylko gdzie i co mam robić. Ziewnąłem. Miałem za sobą długi dzień. -Jutro - zdecydował Gromden. - Widzę, że jesteś zmęczony podróżą. -To mi odpowiada, Królu - zgodziłem się uprzejmie. Służąca zaprowadziła mnie do pokoju na górze, gdzie znalazłem wielkie łoże, lustro i nocnik. Jeszcze nigdy nie byłem w pomieszczeniu wyposażonym w takie nowoczesne urządzenia sanitarne! Niebawem zwaliłem się na łoże i zasnąłem, donośnie chrapiąc. Wiem, że chrapałem, gdyż słyszałem jak ten dźwięk odbija się echem od ścian. Wolę wprawdzie spać w lesie, jednak umiem się dostosować; radzę sobie z wytworami cywilizacji, jeśli muszę. Rankiem obudziło mnie stanowcze pukanie. Wyskoczyłem z łóżka, złapałem miecz i podszedłem do drzwi. To była tylko służąca. — Są pewne komplikacje - rzekła pospiesznie. - Nie będę mogła podać ci śniadania, ale możesz posilić się w ogrodzie. — Dobrze - powiedziałem. - Co się stało? — No... - skrzywiła się. - Jego Wysokość jest niedyspono wany. — Och. Chcesz powiedzieć, że stary nie chce dziś gadać? To chyba będę musiał zaczekać. Nie odpowiedziała. Odwróciła się i odeszła. Kobiety czasami są takie dziwne. Skorzystałem z nocnika i wylałem go przez okno, po czym zszedłem na dół, do ogrodu. Puk już tam był, gryzł trawę. Wyglądał na zadowolonego; owies dobrze mu zrobił. - Dlaczego nie uciekłeś? - spytałem. - Trzymałeś się mnie, chociaż nie musiałeś, a teraz stałeś się częścią przepowiedni. Jesteś pewien, że cię nie oswoiłem? Parsknął-pogardliwie, jak zawsze, i pasł się dalej. Przyszło mi do głowy, że nawet widmowy koń może czuć się samotny albo znużony brzęczeniem łańcuchami po nocy. Zostając ze mną, miał towarzystwo i wstęp na terytoria elfów i ludzi, gdzie było dobre jedzenie. Może warto być oswojonym, a przynajmniej udawać, że się takim jest. Na drzewach znalazłem mnóstwo dojrzałych owoców i wkrótce zrobiłem sobie kanapkę z chlebowca i serowca. Zauważyłem smoko-rośla, co wyjaśniało zagadkę steków ze smoka; to nie było prawdziwe smocze mięso. Nic nie szkodzi; smakowało tak samo, o ile mogłem to ocenić. Widziałem, że niegdyś był tu dobrze utrzymany gaj, ale teraz zarosły go chwasty. Najwidoczniej w Zamku Roogna niewiele się działo. Byłem rozczarowany, chociaż miałem nadzieję, że Król ma dla mnie jakąś porządną przygodę. Kiedy wróciłem na zamek, postanowiłem sprawdzić, co porabia staruszek. Znalazłem drzwi komnaty Króla Gromdena z namalowaną na nich koroną i zapukałem. Nikt nie odpowiedział, więc pchnąłem je i wszedłem. -Jesteś tu, Królu? - zawołałem grzecznie. Nie chciałem, aby pomyślano, że pcham się nieproszony. Z kąta, gdzie stało łoże, dobiegł zduszony dźwięk, więc podszedłem tam. Król Gromden leżał na plecach i wcale nie wyglądał dobrze. - Hej! - zawołałem. - Jesteś naprawdę chory, Królu! Powoli otworzył oczy. - Celna uwaga - szepnął. -Słuchaj, Grom, przepraszam - rzekłem. - Nie wiedziałem. Dziewka powiedziała mi tylko, że nie możesz rozmawiać. Czy coś ci zaszkodziło? Mogę w czymś pomóc? - Jestem stary - wyznał, jakby to nie było oczywiste. - Nie przeżyję roku. A może nawet miesiąca. Żona i dziecko opuścili mnie przed wieloma laty. Możesz mi pomóc przyjmując Wyzwanie. - Jasne, Królu. Już wczoraj powiedziałem ci, że je podejmę. O co chodzi? - O... Urwał, z trudem łapiąc powietrze. Rok czy miesiąc? Nie wiedziałem, czy przeżyje następną godzinę! Poprzedniego wieczora wyglądał całkiem dobrze, ale sądzę, że takie zmiany samopoczucia zdarzają się każdemu na starość. - Wyzwanie jest związane z sukcesją. - Z czym? Z sukcesją. Kiedy umrę, potrzebny będzie nowy Król. Najlep- szy czarodziej w kraju. Jest pewien problem, którego nie mam siły rozwiązać... Umilkł. -Tak, Królu? - nalegałem, trącając go palcem. - Mówisz, że masz coś do załatwienia zanim odwalisz kitę? -Trzeba urządzić zawody - szepnął. - Zawody magów i... Czekałem, jednak najwidoczniej stracił przytomność. Niedobrze; naprawdę ciekawiło mnie, co mi chciał powiedzieć. Konkurs magii wydawał się interesującym pomysłem, jednak nie widziałem tu miejsca dla siebie. W końcu byłem tylko barbarzyńcą; nie miałem pojęcia o czarach. Wróciłem do mojego pokoju. Zastałem w nim służącą, mocno zaczerwienioną. — Gdzie byłeś? - zapytała gwałtownie. - Wszędzie cię szu kałam. — Rozmawiałem ze starym - odparłem. — Niepokoiłeś Króla? - spytała wstrząśnięta. Kobiety są za szokowane byle czym. - On jest chory! — Jasne - przyznałem. - Powinnaś była mi powiedzieć. Nie masz dla niego jakiejś pigułki albo zaklęcia? — Jemu już nic nie pomoże - warknęła. - Teraz zejdź na dół; Mag Jin przyjmie cię w sali audiencyjnej. — Kto? — Mag Jin. Maga Janga zobaczysz jutro; oni nie chcą przy chodzić razem. Rywalizują ze sobą. Zgodliwie wzruszyłem ramionami. -Jasne, pogadam z każdym. Mam nadzieję, że stary niebawem poczuje się lepiej. Może ma zaparcie; gdybyś dała mu trochę soku ze śliwek... Jednak ona już umykała pospiesznie. Sądzę, że należała do tych ludzi, którzy nie lubią słuchać dobrych rad. Tak więc zszedłem na dół i znalazłem Maga Jina. Przypomniałem sobie, że elfy wspominały o kimś takim, kto sporządza poręczne zaklęcia w puszkach. Okazał się średniego wzrostu, ubranym na biało mężczyzną w średnim wieku, wyglądającym dość niepozornie. Oczywiście, zaraz powiedziałem mu to; barbarzyńcy lubią mówić, co myślą. Uśmiechnął się; nie wiadomo dlaczego przypominało to reakcję Króla na niektóre moje uwagi. Chyba nie rozumiem cywilizowanych ludzi; wydaje się, że mają jakiś dodatkowy zmysł, którego nie posiadam. Kobiety też tak się zachowują. — Pozwól, że pokażę ci, co robię - rzekł Jin. Sięgnął do swojej sakwy i wyjął małą kulę. Podał mi ją. - Postaw ją gdzieś i wezwij ją. Och, chcesz powiedzieć, że to zaklęcie? - Tak, ja rzucam zaklęcia. Postawiłem kulę na stole. - Wzywam cię, zaklęcie. Kula natychmiast rozjarzyła się. Jej blask rozświetlił całą komnatę. O rany, to naprawdę dobre - powiedziałem, mrużąc oczy przed oślepiającym blaskiem. - Jak długo będzie się palić? -Aż się je unieważni. -Chcesz powiedzieć, że dopóki nie każę jej zgasnąć? -Nie, nie możesz odczynić moich czarów; są wieczne. Aby je unieważnić, trzeba rzucić kontrzaklęcie - równoważne i przeciw stawne. Jednak niektóre z moich czarów z czasem tracą moc; to zależy od ich rodzaju i stopnia trudności. -No dobrze, rzućmy czar ciemności - zaproponowałem. - Ja nie rzucam negatywnych zaklęć - odparł Jin. - Ach tak? A kto? - Mój brat-bliźniak, Mag Jang. - Chcesz powiedzieć, że jest was dwóch? Teraz pojąłem sens wzmianki o Jin-Jangu. - Równych i przeciwstawnych. -O rety! - wykrzyknąłem, pojmując wszystko. - Ty i on... Konkurs? Sprawdzić, kto lepszy? -Właśnie - przytaknął Jin. - Jeden z nas musi zostać Królem po śmierci Gromdena. Najpotężniejszy Mag. Tymczasem nie możemy określić, który nim jest. A co ja mogę zrobić? -Oczywiście, Jang i ja możemy rzucać na siebie zaklęcia; one po prostu będą się znosiły i otrzymamy remis. Musimy sprawdzić, czyje czary są skuteczniejsze w praktyce. Dlatego potrzebujemy kogoś trzeciego, kto wykorzysta je w jakimś konkretnym celu. Wtedy będziemy mogli ocenić, czyje zaklęcia są lepsze. Kogoś trzeciego - mruknąłem. - Zapewne mnie! -- Właśnie - przytaknął Jin. - Udasz się na wyprawę, korzystając z mojej magii przy wykonywaniu misji, podczas gdy czary Janga będą ci przeszkadzać. Jeśli powiedzie ci się, ja wygram i zostanę następnym Królem Xanth; jeżeli nie... - Hmm, a co stanie się ze mną, jeśli to ja zawiodę? - No cóż, chodzi jedynie o sprowadzenie pewnego obiektu. Jeżeli nie zdobędziesz go, Jang zwycięży i stanie się następnym Królem. Jednak jestem pewny, że moje czary pozwolą ci odnieść sukces. -Tak myślę - przytaknąłem bez przekonania. Równi i prze ciwstawni... Pomyślałem, że zaklęcia będą znosić się wzajemnie, nie dając żadnemu przewagi. Jednak byłem gotów przyznać, że bar- barzyńca nie jest w stanie pojąć niuansów działania magii. - Skąd wezmę zaklęcia? — Ta sakwa jest dla ciebie - rzekł. - Ustaliliśmy, że dam ci siedem pomocnych zaklęć. Jang rzuci siedem przeciwstawnych, żeby utrudnić ci zadanie. Moje poniesiesz sam; jego spadną na ciebie bez ostrzeżenia. Musisz tylko unieważnić jego złe czary moimi i wykonać zadanie. — To chyba będzie proste - rzekłem z rozczarowaniem. Miałem nadzieję, że usłyszę o jakiejś czarnej wieży strzeżonej przez potwory, dziewicy do uratowania oraz o czarach pozwalających pokonać mon stra i wdrapać się na wieżę. No cóż; przygoda pozostaje przygodą. -Powinno - przytaknął, w ten subtelny sposób cywilizowa nych ludzi, o którym już wspominałem. Zajrzałem do sakwy z zaklęciami. Znajdowały się w niej różne przedmioty: mała biała tarcza, figurka potwora, czaszka, kamień, lalka, zwinięte pnącze oraz magiczny kompas. -Przecież to zabawki! - zaprotestowałem. Jin roześmiał się. -A gdzie tam! To zaklęte wyobrażenia. Kiedy je wezwiesz na pomoc, staną się wielkie i potężne. Podniosłem mały czerep. — Nie potrzebuję wielkiej czaszki! — Pozwól mi wyjaśnić. Ponieważ wszystkie zaklęcia Janga i moje są równoważne i przeciwstawne, w wielu wypadkach mają podobną postać. Król Gromden wybrał siedem czarów, jakie mają być użyte w tym konkursie; chciał rzetelnej próby magicznych sił, bez narażania postronnych. Dlatego nie zezwolił na żadne niebezpieczne zaklęcia wywołujące wybuchy, bazyliszki czy przewlekłe choroby zakaźne. Te siedem ma bardzo proste działanie i powinieneś zrozumieć je bez trudu. Jego negatywne zaklęcia są czarne; moje, pozytywne, są białe. Tak więc, kiedy napotkasz czarną czaszkę, musisz zawezwać moją - białą. Czarna czaszka przynosi śmierć; biała przeciwnie - niesie życie. Ich działanie nie jest natychmiastowe; kiedy poczujesz moc czarnej czaszki, będziesz miał minutę czasu, aby wezwać na pomoc białą. -Ach tak. Sięgnąłem do sakwy po inny czar. -Może lepiej wyjaśnij, jak działa każdy z nich, żebym zawsze wiedział, co mam robić w ciągu tej minuty. Wyjąłem małą białą tarczę. -A to co? -Biała tarcza przeciwdziała czarnemu mieczowi. Miecz, oczywi ście, działa negatywnie; istnieje tylko w jednym celu - aby ranić i zabijać. Tarcza ma chronić ciało i życie; wezwana, obroni twoje. To miało sens. Nie mogłem się doczekać, kiedy ujrzę ten zaczarowany czarny oręż; takie historie związane z mieczem i magią przemawiały do mojej wyobraźni. Może spróbuję obronić się moim mieczem, zanim wezwę na pomoc tarczę; po prostu, żeby go sprawdzić. Wyjąłem zwój pnącza. -A to? -To jest oczorośl; zauważ oplatające ją gałki oczne. Myślałem, że to paciorki, lecz teraz dostrzegłem maleńkie punk ciki źrenic. - Dzika oczorośl obdarza chwilową lub iluzoryczną inteligencją; ofiara uważa się za znacznie sprytniejszą od niej. Jednak moje pnącze działa naprawdę; połóż je na głowie, a na kilka dni staniesz się znacznie mądrzejszy niż jesteś. Z czasem działanie słabnie. Większość czarów źle działa na mózg, dlatego efekt nie jest trwały. Jednak lepiej nie używaj tego, dopóki nie napotkasz wyhodowanego przez Janga czarnego pnącza idiotyzmu, któremu musisz przeciwstawić pełną moc oczorośla. Użyte jednocześnie są sobie równe, ale jeśli wykorzystasz moje dwa dni wcześniej nim napotkasz tamte, przez jakiś czas będziesz głupszy niż jesteś teraz, ponieważ negatywne zaklęcie podziała silniej. - Rozumiem! - przytaknąłem. - Jestem tylko barbarzyńcą z prowincji, w dodatku niezbyt sprytnym; nie mogę sobie pozwolić na to, żeby jeszcze zgłupieć. -Dokładnie - przyznał uprzejmie Jin. Wyjąłem kompas. — Słyszałem już o tych czarodziejskich przyborach - rzekłem. - Ich małe strzałki zawsze wskazują północ. Jednak ja już wiem, gdzie leży północ, a gdybym nie wiedział, zawsze mogę to stwierdzić za pomocą zwykłej kuchennej magii, sprawdzając, po której stronie pni rośnie mecł}. Po co mi to? — Ten kompas wcale nie musi wskazywać północy - wyjaś nił. - Pokazuje położenie obiektu, który masz znaleźć i sprowadzić do Zamku Roogna. To zaklęcie powinieneś rzucić najpierw, żeby dowiedzieć się, dokąd masz iść. - A kompas Janga wskaże mi zły kierunek? - spytałem. - Zatem wystarczy, że go zignoruję. - Kompas Janga sprawi, że ten będzie pokazywał w złym kierunku - wyjaśnił. - No cóż, a więc zapamiętam wskazania tego. Dobrze orientuję się w terenie -jak każdy barbarzyńca. - Niestety, obiekt może zmieniać położenie, tak więc nie zdołasz wytropić go bez kompasu, jeśli nie wiesz, czego szukać. Ponadto, on wskazuje kierunek nie tylko igłą; działa również na umysł, tak że wiesz, dokąd iść. Czarny kompas sprawi, że nie będziesz miał pojęcia, gdzie masz się udać, nawet jeśli nań nie spojrzysz. — Och - rzekłem, nieco zmieszany. - Skoro więc oba kompasy mają przeciwstawne działanie, jak mam znaleźć obiekt? — Musisz spróbować unikać czarnego kompasu, aż znajdziesz to, czego szukasz. Później nic ci już nie zrobi. — Jak mogę to zrobić? Gdybym wiedział, gdzie są zaklęcia Janga, uniknąłbym wszystkich! - Niestety, nie zdołasz; zostaną umieszczone na twojej drodze, tak że napotkasz każde z nich. — Zmienię trasę! — Nie, została już dokładnie przepowiedziana; Jang umieści na niej swoje czary. Jednak niczego nie można przewidzieć do końca. Jeśli zachowasz czujność, zdołasz je dostrzec i unieważnić moimi, zanim wyrządzą ci poważną krzywdę. Ufam, że sobie poradzisz. Uśmiechnął się lekko. — No cóż, na pewno dołożę starań - przytaknąłem. - Czy jego zaklęcie będzie łatwo zauważyć? — I tak, i nie. Rozrzuci je w taki sposób, żeby zbić cię z tropu, abyś nie dostrzegł ich, zanim znajdziesz się w zasięgu ich działania. Twoja obecność uaktywni je. Dlatego musisz przez cały czas za chować czujność. Kluczem do sprawy nie jest unikanie czarów, może oprócz czarnego kompasu, lecz gotowość do ich natychmiastowego odczynienia. Jeśli zauważysz z daleka czarne zaklęcie, możesz ostro żnie podejść do niego z przyszykowanym białym przeciwzaklęciem. Tak więc decydującym czynnikiem będzie twoja czujność. — Będę gotowy. Barbarzyńcy zawsze zwracają uwagę na oto czenie. W końcu zaczęło podobać mi się to Wyzwanie, mimo wszystko. Wyciągnąłem figurkę potwora. — To? — Magia Janga przywoła straszliwego potwora, który nieuch ronnie zniszczy cię, jeśli odpowiednio go nie potraktujesz. Mój czar przepędzi monstrum, tak że wcale nie będziesz musiał z nim walczyć. — Och - powiedziałem z rozczarowaniem. - Lubię walczyć z potworami. — Zapewniam cię, że ten ci się nie spodoba - rzekł. --To taraśnik. — Nigdy o nim nie słyszałem - rzekłem ze wzgardą. — Po prostu uważaj na czarne zaklęcie i trzymaj to pod ręką. Nie używaj go na żadnego zwyczajnego potwora. Wydobyłem następne zaklęcie, lalkę. — To? Ten czar należy do najbardziej zdradliwych. Zaklęcie Janga sprawi, że zamienisz się osobowością z osobą lub stworzeniem znajdującym się najbliżej w momencie, gdy zostanie rzucone. Żadne z dwojga nie zostanie zranione, ale wątpię, czy byłbyś zadowolony, gdyby nie zdjęto zaklęcia. Na przykład, jeśli najbliższym stworzeniem jest muszka owocówka, znajdziesz się w jej ciele, a ona w ciele człowieka. Moja magia przywróci was oboje do właściwych ciał, ó ile będą w pobliżu, kiedy z niej skorzystasz. — Hmm, tak. Nie chciałbym być muszką owocówką - przy znałem. Wyłowiłem ostatni przedmiot. - A to spadnie mi na głowę? — Nie dosłownie. Czarny kamień sprawi, że zamienisz się w głaz; biały pomoże ci odzyskać ciało. Oba działają ze znacznym zapasem mocy. - Hę!? - Jeśli go nie kontrolować, jego moc wystarczy, aby zamienić w głaz kilku barbarzyńców z ich wierzchowcami. Ten drugi podobnie, zamienia duże ilości kamienia w ciało. -Na czym polega różnica między zwykłym kamieniem i kimś zaklętym w kamień? - zapytałem. - Czy są to różne typy kamieni? -Zaklęcie po prostu działa na najbliższy kamień. Ponieważ użyjesz go, kiedy będziesz zmieniał się w głaz, to będziesz ty. Jedynie ty możesz rzucić te białe zaklęcia; to konieczne zabezpieczenie. Wyobraziłem sobie przelatującego przedrzeźniacza, wrzeszczącego: „Wywołuję! Wywołuję!" i budzącego do życia całą sakwę życzeń naraz. Kiwnąłem głową; takie zabezpieczenie było niezbędne. Dobrze obmyśleli szczegóły tego wyzwania. Głęboko nabrałem powietrza. — A zatem jeśli będę trzymał tę sakwę pod ręką, zdołam przeciwdziałać każdemu zaklęciu Janga i dokończyć misji. To nie wydaje się trudne. — No cóż, zawsze można trafić na niespodziewany rozwój wydarzeń i związane z tym komplikacje w terenie - powiedział. — Jestem barbarzyńcą. Przywykłem radzić sobie w terenie. — Ponadto w powrotnej drodze będziesz obciążony obiektem. To może rozproszyć ci uwagę. Kiedy zdobędziesz obiekt, musisz zachować szczególną ostrożność, gdyż ryzyko związane z podjęciem Wyzwania może wtedy wzrosnąć wykładniczo. — I o to chodzi - przyznałem, zastanawiając się, co oznacza słowo „wykładniczo". Uznałem, że to wyszukane określenie Magów na „mnóstwo". - A właściwie co mam tu sprowadzić? Jin wyglądał na lekko zmieszanego. -Obawiam się, że nie mogę ci powiedzieć. Król Gromden postanowił, że pewne rzeczy powinny być niespodzianką, żeby kon kurs był bardziej, hmm... sportowy. Poinformowałem cię o zasadach działania zaklęć i przeciwzaklęć, więc masz przewagę; trzeba ją zrównoważyć kilkoma niewiadomymi. Może Jang powie ci więcej, jednak... - tu spochmurniał. - Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co ci powie.- Ja jestem Dobrym Magiem; on jest Złym Magiem. Ja zawsze muszę działać pozytywnie i mówić prawdę. On działa negatywnie i... Zamilkł. -Chcesz powiedzieć, że on zawsze kłamie? Zatem będę zawsze uważał, że jest inaczej niż on twierdzi. Jin był jeszcze bardziej zmieszany. — To nie takie proste. Prawda nie zawsze jest przeciwieństwem nieprawdy. Na przykład, możesz zapytać kłamcę, gdzie znajduje się najbliższy poduszkowiec, a on powie ci, że na wschodzie, podczas gdy ten krzew naprawdę rośnie na południu; jeśli podążysz w przeciwnym kierunku, na zachód, i tak zostaniesz oszukany. — Zatem przynajmniej będę wiedział, gdzie nie powinienem go szukać - na wschodzie. Zawsze to jakaś pomoc. — Niekoniecznie. Jang nie kłamie w dosłownym znaczeniu tego słowa; on próbuje oszukać. Jeśli zdoła zwieść cię pośrednio, albo nawet mówiąc prawdę w sposób budzący wątpliwości, zrobi to. Tak więc te krzaki mogą naprawdę rosnąć na wschodzie - tam, gdzie nie pójdziesz. Zacząłem pojmować konsekwencje. Cywilizowani ludzie rzeczywiście uczynili z kłamstwa prawdziwą sztukę! My, barbarzyńcy, jesteśmy prostodusznymi łgarzami, jeśli już w ogóle kłamiemy. -Właściwie wolałbym, żebyś wcale nie rozmawiał z Jangiem - rzekł Jin. - Jednak zasady konkursu dają nam równe prawa. Tak więc mogę jedynie ostrzec cię, żebyś mu nie wierzył; zarówno kiedy kłamie, jak i gdy mówi prawdę, bowiem na pewno oszuka cię, żeby zyskać przewagę. Jest niewiarygodnie sprytny. Wzruszyłem ramionami. -Dziękuję za przestrogę, Magu. Będę uważał. Uśmiechnął się. — Staraj się. I żegnaj, Bohaterze; mam nadzieję ujrzeć cię znowu po zakończeniu misji. — Na pewno, Jin. Zostawiłem go, zabierając do pokoju sakwę z zaklęciami. Reszta dnia minęła bez większych wydarzeń. Służąca podała mi porządny obiad i pospieszyła zająć się chorym Królem. Ja zabijałem czas zwiedzaniem zamku, który był wielki i pusty. W jednej z komnat na górze znalazłem magiczny gobelin, ukazujący sceny z ostatnich czterystu lat dziejów Xanth. Widziałem wielu królów, niektórych naprawdę dobrych. Spodobał mi się Król Roogna, który nadzorował budowę zamku; wykorzystywał do tego centaury i Zły Mag Murphy próbował mu przeszkodzić, ale jakiś barbarzyńca przybył na pomoc Królowi. Barbarzyńcy zawsze pojawiają się w odpowiedniej chwili, kiedy cywilizowani ludzie nie dają sobie rady! Ja również byłem ulepiony z takiej gliny, o czym chyba już wspomniałem. Wyglądało na to, że w miarę upływu wieków ludzie mieli coraz mniejszą władzę nad Xanth i niegdyś rozległe królestwo kurczyło się, aż pozostał z niego jedynie obecny król Gromden. Ten był dobrym człowiekiem i chciał dobrze, ale ludzie nie mieli do niego zaufania. Może dlatego, że w Xanth nie zostało dość mieszkańców, żeby powstrzymać dżunglę. Zjawiła się kobieta. -Król pyta o ciebie - oznajmiła z dezaprobatą. Poszedłem do komnaty Gromdena. Siedział na łóżku, wyraźnie odzyskawszy trochę sił, chociaż wcale nie wyglądał kwitnąco. — Czujesz się lepiej, Królu? - spytałem inteligentnie. - Może pomógł ci sok ze śliwek? — Moja choroba przychodzi i odchodzi - rzekł - a każdy atak powala mnie mocniej. Przyczyna leży zarówno w duszy, jak i w ciele. Jakże chciałbym, żeby była tu moja żona i dziecko! Ze szczerym żalem wzruszył ramionami. -Człowiek przez całe życie płaci za moment słabości. - Na pewno, Królu! - przytaknąłem. - Pamiętam jak zna lazłem nasionko wikłacza i postanowiłem zasadzić je w naszym ogrodzie... - Wezwałem cię, gdy tylko odzyskałem przytomność, ponieważ ta chwila może nie potrwać długo. Mam ci do powiedzenia coś ważnego i obawiam się, że mi nie uwierzysz. - Jestem tylko barbarzyńcą, Królu - przypomniałem mu. - Wierzę prawie we wszystko. Uśmiechnął się ze znużeniem. - Zapewne dlatego przepowiednia wyznaczyła ciebie do tej misji; nie masz uprzedzeń. Jednak boję się, że jesteś niepotrzebnie zwodzony, więc zwyczajna uczciwość nakazuje mi wyjaśnić kilka spraw. - Pewnie, Królu - kiwnąłem głową. - Kto mnie nabiera? -Te zawody między Jinem a Jangiem nie są tylko tym, na co wyglądają. Nie jest to jedynie próba mająca zdecydować, który Mag obejmie po mnie tron Xanth, lecz który z nich będzie służył drugiemu. - Czy to nie to samo? - zapytałem. - Ten, który przegra, nie zostanie Królem, więc... - Nie, nie to samo - zapewnił. -- A obiekt, który masz sprowadzić, posiada pewne cechy znacznie komplikujące twoje zada nie. To nie jest takie proste, Barbarzyńco! Jin i Jang nie mają pojęcia, że coś o tym wiem, ale... -A skąd o tym wiesz, Królu? Znów uśmiechnął się. -Widzę, że i ty, tak samo jak oni, kwestionujesz pozostałe mi jeszcze zdolności kojarzenia. Istotnie, sam z trudem uwierzyłem, gdy odkryłem prawdę. Może przekonam cię prędzej, jeśli zademonstruję, jak zdobyłem te informacje. — Tak sądzę - potwierdziłem bez przekonania. Stary trochę bredził. To zdarza się czasem chorym ludziom. — Czy byłbyś tak uprzejmy i przyniósł mi coś z ogrodu? — Jasne, Królu - przytaknąłem przyjaźnie. Trzeba poprawić mu humor. Odwróciłem się, opuściłem pokój, zszedłem na dół, do ogrodu i rozejrzałem się wokół. Co tu wziąć? Owoc? Może śliwkę? Patyk? Nie ma sensu zadawać sobie zbyt wiele trudu, ponieważ, kiedy wrócę, zapewne znajdę go śpiącego. Dostrzegłem kawałek kamienia, który odpadł z zamkowego muru. Powinien wystarczyć. Podniosłem go i wróciłem do środka. Król Gromden nie spał. Podałem mu kamień. Podniósł go i spojrzał nań bacznie. — To kawałek głazu z muru otaczającego ten zamek - rzekł. - Został obrobiony przez centaury i przywleczony tu przed czterystu laty. — Co ty powiesz - mruknąłem. Nie trzeba żadnego magicznego talentu, żeby to wiedzieć; wszystkie kamienie zamku obrobiono i zwieziono tu właśnie wtedy. Jeśli nawet nie wszyscy o tym wiedzieli, magiczny gobelin pokazywał to każdemu, kto chciał popatrzeć, tak jak ja. — Centaur, który przyniósł ten kamień, miał cętkowaną skórę i szary ogon - ciągnął Król. - Potknął się kopytem o korzeń i zaklął brzydko, za co dostał reprymendę od swego zwierzchnika. — Jasne - przytaknąłem niezachęcająco, przekonany, że zmyśla. — Później, zanim skończono zamek, zaatakowały gobliny i har pie - mówił dalej. - Samica harpii złożyła jajko, które eks plodowało w pobliżu, nadkruszając głaz, ale zaprawa utrzymała go w całości. Potem gobliny obiegły zamek i sterta ich trupów spiętrzyła się pod murem; oko jednego z nich trafiło na ten odłamek, który nie był tym zbytnio zachwycony. Zachichotałem. Trzeba przyznać staremu: umiał nawijać! Może nie tak, jak ten od gobelinu, ale i tak nieźle. -Potem trupy goblinów rozpuściły się i trochę cieczy wsiąkło w ten głaz. Znosił to przez wieki, aż ostatnio potrącił go ptak i kamień w końcu odłamał się, po czym spadł na ziemię. Zaklęcie powinno naprawiać wszelkie uszkodzenia zamku, lecz wiek i zaniedbania mogły osłabić czar. Podniosłeś kamień leżący między murem a fosą, obok żółtego kwiatka. - Hej, rzeczywiście! -- wykrzyknąłem, przypominając sobie kwiat. - Skąd o tym wiesz, Królu? Żadne z okien zamku nie wychodziło na tamtą stronę; nie mógł wyjrzeć i zobaczyć, co robię. Uśmiechnął się. -Na tym polega mój dar, magiczny talent, który umożliwił mi objecie tronu. Mogę wziąć w rękę dowolny przedmiot, aby zobaczyć i usłyszeć jego historie. W ten sposób odkryłem oszustwo Jina i Janga. Ten pierwszy zgubił kiedyś guzik; podniosłem go i kiedy chciałem sprawdzić, do kogo należy, dowiedziałem się, że... Zerknąłem na niego. Wyglądał gorzej; nie służył mu wysiłek związany z siedzeniem i mówieniem. — Lepiej teraz odpocznij, Królu - powiedziałem. — Przecież muszę cię ostrzec - protestował słabo. - To ważne, żebyś wypełnił twoją misję, gdyż Jin... Zakaszlał i wypluł trochę flegmy, tak że nie dosłyszałem ostatnich słów. Nie chciałem, żeby umarł w trakcie rozmowy ze mną, więc wycofałem się pospiesznie. Barbarzyńcy nie znają się na chorobach. -Prześpij się, Królu - rzuciłem od drzwi. - Porozmawiam z tobą jutro. W zamku naprawdę było nudno. Nie mogłem doczekać się, kiedy wyruszę w drogę; przynajmniej to wyglądało bardziej obiecująco. Następnego dnia pojawił się Mag Jang. Nosił czarny płaszcz i wyglądał groźnie, lecz rysy twarzy miał takie same jak Jin. -Widzę, że jesteście bliźniakami - stwierdziłem spostrzegawcze. — Naturalnie - potwierdził bez uśmiechu. - Reprezentujemy Dobre i Złe aspekty magii. Nie traćmy czasu. Gdzie są zaklęcia? — Hę? - odparłem, zapewne nie okazując pełni mojej, jakkol wiek skromnej, inteligencji. — Zaklęcia Jina, chłopie. Muszę je sprawdzić, żeby wiedzieć, których mam użyć. — Och. Nie wiem dlaczego, ale sądziłem, że on wie, których, skoro Król ustalił to'wcześniej. Widocznie coś źle zrozumiałem. Poszedłem do mojego pokoju i przyniosłem sakwę. Jang złapał ją, otworzył i zajrzał do środka. - Zwykłe śmieci - rzekł. - Jin nigdy nie grzeszył wyobraźnią. - Myślałem, że Król Gromden wybrał... — On też. Tępaki! Nic dziwnego, że Xanth idzie na dno. Sięgnął i wyjął oczorośl. — Bez trudu mogę znaleźć coś na to idiotyczne pnącze. — Na pewno, skoro twoje zaklęcia są równoważne i przeciw stawne. — Albo ten pusty czerep - rzekł, podnosząc białą czaszkę i wrzucając ją z powrotem do torby. - Czy to dziwactwo. Teraz trzymał białą figurkę potwora. -I jeszcze ten numer ze starą magiczną tarczą! Jin nie ma za grosz konceptu! -Cóż, jak już mówiłem, Król... — A jak ja już mówiłem, on też! No, ta ma pewne możliwości - rzekł, wyjmując lalkę. - Byłeś już kiedyś w innym ciele, tumanie? — No, nie tak dokładnie... — I jeszcze ten relikt z epoki kamienia tupanego - ciągnął, trzymając biały kamień. Zerknął na mnie. - Przyjmij dobrą radę, niedoszły bohaterze; oszczędź sobie wielu kłopotów. Spadaj! — Co? — Idź stąd i nie wracaj. Znikaj ze sceny. Z trudem pojmowałem, co mówi. — Przecież misja... — Ma wyjaśnić, kto ma być następnym Królem - Jin czy Jang. Jeśli nie sprowadzisz obiektu, sprawa zostanie wyjaśniona. Królem zostanie Jang. — Ale... nawet nie próbując... — No, masz dwie możliwości, ignorancie. Możesz ruszyć tam i zostać zabity, albo ruszyć tam, nie przejmować się i przeżyć. W obu wypadkach wynik zawodów będzie taki sam - tylko twoja sytuacja ulegnie zmianie. Musisz rozważyć, co masz do stracenia. — Nie mogę... Obiecałem, że spróbuję i... — Ty głupcze! - wrzasnął urażony. - Nie wiesz, że wszystko ukartowano? Nie możesz sprowadzić obiektu! Cała umowa to okru tne kłamstwo, wymyślone na użytek mas. Masy? Zastanawiałem się, gdzie one są. — Przecież Król Gromden powiedział... — Ten stary dureń jest zdziecinniały, prostoduszny i śmiertelnie chory! Patrz, jak Zamek Roogna podupadł w czasie jego rządów. Nie potrzeba nam kolejnego skandalu. Najwyższy czas, żeby ktoś chwycił sprawy w mocne ręce i przywrócił tronowi dawny blask. Te słowa miały sens. — Przecież Mag Jin może... ma podobny dar... — Jin jest ograniczony swoimi głupimi poglądami na etykę. Dla niego ważniejsze są środki od celu. Nikt do niczego nie dojdzie, jeśli będzie bardziej niepokoił się o to, jak robi, niż o to, co robi. Dlatego Jin jest skazany na porażkę w tym konkursie. Nigdy nie uważałem się za spryciarza, więc od razu wiedziałem, że nie mam szans. Nie mogłem dyskutować z kimś tak mądrym i bezlitosnym jak Jang. Mimo to miałem pewne wątpliwości. — Nie wiem... — Oczywiście, że nie wiesz, wieśniaku - potwierdził Jang. - Dlatego powiem ci. Kiedy zostanę Królem, sowicie cię wynagrodzę. Lubisz nimfy? Dam ci beczkę zaklęć na nimfy, a każda będzie śliczna jak poranek i ochoczo spełniająca twoje życzenia. Lubisz jeść? Co noc wyprawię ucztę. Szukasz pociechy? Najbardziej pocieszycielskie po- cieszycielki będą na twoje usługi. -...czy powinienem podejmować się tej misji - ciągnąłem uparcie-jeśli mam nawet nie próbować. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, podejrzewałbym, że chcesz mnie przekupić... -Wreszcie pojmujesz, głupku! Podaj swoją cenę! -Ponadto, z tego, co słyszę, zapowiada się niezła przygoda, a właśnie tego szukałem. Naprawdę, nie spodobał mi się ten Jang! -A cóż to za przygoda, pozwolić, żeby potwór odgryzł ci głowę? Martwi nie mogą cieszyć się życiem! Prawdę mówiąc, w moim przypadku istniało życie po śmierci; on najwidoczniej o tym nie wiedział. Nadęty arogant, nie trudził się sprawdzaniem, jaki mam talent. Postanowiłem nie wspominać mu o moim darze. -Jin mówił, że zechcesz mnie oszukać. Jang roześmiał się. -Skąd wiesz, że to nie on kłamie, gamoniu? Oczywiście, że nie chciał, żebyś mnie słuchał! Miał trochę racji. Teraz nie wiedziałem, komu wierzyć. — Chyba lepiej będzie jeśli wyruszę wykonać zadanie, starając się, ile sil, i zobaczę, co z tego wyjdzie. — Głupiec! Jang rzucił na podłogę sakwę z zaklęciami i wymaszerował z komnaty. Przydałaby mi się dobra rada, ale w pobliżu nie było nikogo, kto miałby trochę oleju w głowie - może oprócz Króla, ale on nie słyszał tej rozmowy i mógłby mi nie uwierzyć. Nagle przypomniałem sobie o jego darze. Mógł odtworzyć dialog czy cokolwiek z mojego guzika; wtedy uwierzy! Poszedłem do jego komnaty, ale spał, a ja nie chciałem go budzić. Mógł dostać kolejnego napadu kaszlu. A zresztą, co mi mógł powiedzieć poza tym, żebym wyruszył wykonać misję, jak zaplanowano. Prawdę mówiąc, mógł nawet wiedzieć o nieuczciwości Janga, gdyż próbował mi coś rzec poprzedniego dnia. Być może teraz dowiedziałem się, o co mu chodziło: że Jang nie tylko spróbuje mnie oszukać, ale i kupić. Na szczęście, nie byłem dostatecznie mądry, żeby dać się przekupić. 7. GÓRA CIAŁA Następnego ranka wyruszyłem, gotowy na wszystko, z sakwą zaklęć przytroczoną do Puka. Miałem mój wierny miecz i nóż, który zabrałem z zamku. Kobieta znalazła mi w zbrojowni solidny łuk i kołczan strzał. Z drzew w sadzie zerwałem trochę czereśni oraz granatów, jak również jadalnych owoców na długą drogę. Miałem na sobie lekką zbroję ze skórzanych pasków, magicznie zapeklowanych i utwardzonych. W Zamku Roogna było wiele dobrych rzeczy; szkoda, że tak niewiele ludzi mogło cieszyć się nimi. W końcu zaczynałem przygodę! To dodawało mi otuchy, mimo pewnych aspektów, które mnie niepokoiły, i obawy, że nie okaże się tak podniecająca, jak oczekiwałem. O obiekcie, który miałem sprowadzić, wiedziałem tylko, że znajdował się gdzieś na północny zachód od Zamku Roogna, jednak to wystarczyło mi na początek. W każdej chwili mogłem użyć zaklęcia wskazującego, lecz wolałem zaczekać aż minę zaklęcie mylące, które z pewnością napotkam po drodze. Wtedy całkiem zniweczę czarny czar, mając nadzieję, że tego białego zostanie dostatecznie dużo, abym mógł odnaleźć obiekt, gdy znajdę się w jego pobliżu. Czy to możliwe, żeby wszystkie zaklęcia umieszczono w linii prostej? W takim razie lepiej byłoby iść krętą ścieżką i w ten sposób ominąć większość z nich. Potem, gdy podejdę bliżej, mógłbym użyć białego kompasu i szybko umiejscowić obiekt. Nie miałoby już znaczenia, co uczyni czarne zaklęcie; byłoby za późno. Zatem nie używając tego czaru postępowałem tak, jakbym zachowywał ostatnią strzałę do chwili, gdy cel /najdzie się w pewnym zasięgu. To miał być przejaw zdrowego rozsądku. Jednak Jin zapewniał mnie, że nie zdołam uniknąć czarnych zaklęć; umieszczono je na moim przewidywanym szlaku. Jeśli zacznę lawirować, znajdę je na zakrętach. Trudno mi było to zaakceptować. W końcu mogłem skręcać na chybił trafił. Jednak pewne aspekty magii są niepojęte dla takiego ciury, jak ja. Zobaczymy, co będzie. Banda agresywnych drzew próbowała mi utrudniać życie, tak jak poprzednio; zastanawiałem się, dlaczego mnie nie lubią, skoro przybyłem tu dla dobra Zamku Roogna i miłej przygody. Może i one, jak Jang, uważały, że moja misja nie powiedzie się. Jednak przeszkadzając mi, czyniły niepowodzenie bardziej prawdopodobnym. W końcu powinny cieszyć się, że odchodzę; mogły znów robić mi trudności w drodze powrotnej, jeżeli po prostu mnie nie lubiły. Ich zachowanie nie miało sensu. Czego jednak spodziewać się po takich kołkach? Powtórzyłem więc znaną przemowę, trzymając miecz w pogotowiu, a Puk skoczył naprzód. Gałęzie trzęsły się ze złości, ale nie zaatakowały. Czasem siła jest jedyną alternatywą, szczególnie dla tego, kto ją posiada. Kłusowaliśmy dalej w niezłym tempie i wkrótce dotarliśmy do Pasma gór. Rozważałem, czy ich nie ominąć, ale nie wiedziałem jak daleko sięgają i obawiałem się, że mogę zgubić właściwy kierunek, nazbyt zboczywszy z drogi. Obrałem zatem drogę typową dla barbarzyńcy - prosto przez góry Naturalnie, najkrótsza droga nie zawsze bywa najłatwiejsza, co odkrył żar-ptak, próbując romansować ze swoim odbiciem w wodzie, która ugasiła jego ogień. Jednak w głębi duszy uważałem, iż nikt nie spodziewał się, że będę taki głupi, żeby iść wprost przez góry, więc może nie czekały tam na mnie złe czary. To był test - czy mogę zrobić coś nieoczekiwanego i zejść z przewidzianego szlaku. Jeżeli nie mogłem być mądry, przynajmniej będę przebiegły. W miarę jak jechaliśmy, stok stawał się coraz bardziej stromy, aż Puk zaczął sapać i musiałem zsiąść, żeby mu ulżyć. W pewnej chwili byłem zmuszony odwinąć jeden łańcuch i przerzucić go przez pień rosnącego wyżej drzewa, a potem ciągnąć zań, aby pomóc koniowi wejść. Prawdę mówiąc, te łańcuchy najbardziej przyczyniały się do jego zmęczenia; stanowiły znaczne obciążenie. Jednak uparcie pięliśmy się w górę i przed zmierzchem dotarliśmy tak wysoko, że kraina Xanth rozpostarła się pod nami wzorzystym dywanem jezior i puszcz. Jedno z jezior stawało się coraz jaśniejsze i większe, gdy na nie patrzyłem. Usiłowało zrobić na mnie wrażenie; rzeczy nieożywione mogą być równie próżne w kwestii swojego wyglądu, jak żywe stworzenia. Niestety, nie widziałem, co znajduje się przed nami, na północnym zachodzie, ponieważ wierzchołek góry zasłaniał widok. Jednak wiedziałem, że zobaczę całą panoramę, gdy wejdziemy na szczyt. To będzie równie dobre jak mapa; może nawet zauważę poszukiwany obiekt, czymkolwiek on jest. Tylko czy go rozpoznam? Zbocze pięło się wyżej i wyżej. Z dołu naprawdę nie wyglądało na takie wysokie! Góra zdawała się rosnąć, próbując nas przetrzymać, pokonać. Następnym razem pojadę dookoła i zaryzykuję złe czary! Jednak raz obrawszy drogę, nie miałem zamiaru zawracać. Jak już pewnie wspomniałem, barbarzyńcy czasami mają zakute łby, a ja byłem typowym przedstawicielem tego plemienia. Zrobiło się chłodniej, potem całkiem zimno; dotarliśmy do obszaru wiecznych śniegów. Oczywiście, na niebie pojawiło się stado śniegułek, przybywających, aby nas obejrzeć. Nie znam tych ptaków, ale nie ufałem im, tak samo jak Puk. Przyspieszyliśmy, próbując im ujść, lecz nadleciały i zaszumiały nad nami. Z ich skrzydeł osypał się na nas biały pył. Potem odleciały i zaraz zniknęły nam z oczu. -Obyło się bez kłopotów - stwierdziłem z ulgą. - Znajdźmy jakieś miejsce, gdzie rozbijemy obóz na noc. Rozpalę ogień, żebyśmy nie zamarzli. Jednak Puk położył uszy po sobie i brnął dalej po zimnym stoku. -Hej, o co chodzi? - pytałem. - Musimy stanąć, dopóki ziemia jeszcze nie zamarzła i jest jeszcze drewno na opał. Zobacz, czy nie uda ci się wywęszyć jakiejś półki albo nawet niewielkiej groty. Mimo to szedł dalej, nie zwalniając i nie usiłując niczego szukać. Zaczai mnie denerwować. -Słuchaj, Puk, jestem zmęczony i chcę odpocząć, a i ty też nie jesteś taki świeży... Nagle zauważyłem, że pada śnieg. Jednak nie było nad nami żadnej chmury; płatki tworzyły się w powietrzu. Widziałem jak rosną, stają się cudownie wielkimi krążkami ozdobionymi skomplikowanymi wzorami - każdy innym. Chwyciłem jeden z nich; miał wielkość mojej dłoni i sześć promieni wychodzących z sześciokątnego środka, rozgałęziających się raz po raz na drobniejsze, aż do brzegu będącego kolejnym zgrabnym heksagonem. Podziwiałem jego piękno i symetrię. Po chwili stopił się w mojej dłoni i rozpadł na kawałki. Zasmuciła mnie utrata tak pięknego przedmiotu; aby powstrzymać napływające mi do oczu łzy, złapałem następny płatek i skupiłem nań wzrok. Ten był jak najpiękniejsza z haftowanych serwetek, absolutnie doskonały pod każdym względem. Jednak po chwili i on stopniał i zniknął. Teraz spadały jeszcze piękniejsze płatki. Już nie były to krążki, lecz kryształy, odbijające i rozpraszające skośne promienie słońca, tak że promieniowały tęczową poświatą, tworząc większe sześciokąty barwnego światła, wypełniające powietrze przede mną. Te jasne płatki stały się tak wyraźne, że miałem wrażenie, iż mogę piąć się w górę po ich splecionych szprychach, lecz kiedy sięgnąłem, moje ręce tylko zmieniły kolor i nie znalazły niczego. Przed nami była szczelina, za szeroka, aby ją przeskoczyć, zbyt głęboka i straszna, żeby w nią zajrzeć. Jednak płatki złączyły się i splotły, tworząc most, na który skierowałem Puka. Podszedł do krawędzi i zaparł się. Ubodłem go piętami, popędzając naprzód. -To doskonały most - powiedziałem mu. -To halucynacja, ty głupcze! - odparł. — Skąd wiesz? — Wszystko to jest pewnego rodzaju złudzeniem - upierał się. — Udowodnij, ty oślogłowy! -To musi być złudzenie, ponieważ w rzeczywistości nie mówię ludzkim językiem - oświadczył. Zastanowiłem się, rozważyłem i przemyślałem sprawę. -Możliwe - uznałem w końcu. - Tylko co jest powodem tego zjawiska? -Ten śnieg zrzucony na nas przez śniegułki, oczywiście. Dlatego usiłowałem stamtąd uciec. Działa na umysł, każąc ci słyszeć i widzieć rzeczy, które nie istnieją. - Chcesz powiedzieć, że nie ma żadnych wielkich płatków śniegu, a ty wcale do mnie teraz nie mówisz? Dokładnie to mam na myśli, ty cymbale. Jedynym wielkim kawałkiem śniegu jesteś tutaj ty. Teraz siedź spokojnie, a ja wyciągnę nas z tego. Ruszył na szczyt góry. — Prawdziwy śnieg znosi działanie tych hipnotycznych płatków. Pewnie zamarzają od zimna. Obojętnie, co zobaczysz, nie schodź z mojego grzbietu. — Dlaczego one nie działają i na twój umysł? — Nie bądź głupi, barbarzyńco. Przecież ja jestem tylko zwie rzęciem. Uznałem, że wie lepiej ode mnie. -Prawdę mówiąc, to nawet zabawne - stwierdziłem. Puk tylko parsknął i brnął dalej. Teraz płatki zmieniły się w śnieżne wróżki, tańczące na wietrze. Skakały, wirowały i wykręcały wspaniałe piruety. Jedna skinęła na mnie, co przypomniało mi Dzwoneczek i taniec elfowych panien; zacząłem zsiadać, lecz Puk mocno podskoczył, przywracając mi pamięć, więc niechętnie zrezygnowałem z tego zamiaru. Powoli barwne postacie zniknęły i ukazało się zbocze góry w całej swej ponurej krasie - skał, krzewów i pasm prawdziwego śniegu. Spojrzałem w dół, na szczelinę, i zobaczyłem, że nie było tam żadnego mostu. Wpadłbym tam, gdzie czekała mnie zguba lub wielkie niewygody, gdyby Puk nie ostrzegł mnie przed iluzjami zrodzonymi przez śnieżne płatki. Następnego ptaszka noszącego śnieżny pył przeszyję strzałą! Nagle przypomniałem sobie przepowiednię starej kobiety elfów: że zgubi mnie okrutne kłamstwo. Ten most ze śnieżnych płatków był oszustwem, jak nic! Tylko koński łeb Puka ocalił mnie od zguby. Zerknąłem na rumaka. -Dziękuję, widmowy koniu - powiedziałem. - Uratowałeś mnie. Okazałeś się mądrzejszy niż ja. Puk twierdząco zastrzygł uchem i piął się w górę. -Jednak skoro nie umiesz mówić, to jak mnie ostrzegłeś? Chcę powiedzieć, że jeśli tylko wydawało mi się, że mówisz do mnie ludzkim głosem... Koń szedł dalej. Westchnąłem. -No cóż, nie wiem, ile z tego wydarzyło się naprawdę, lecz jestem pewny, że uratowałeś mi życie, Puk. Zatem chyba mogę cię uznać za oswojonego. Puk parsknął, urażony. -Przykro mi - przeprosiłem. - Jednak jeżeli nie jesteś oswojo ny, to dlaczego zostałeś ze mną? Koń tylko potrząsnął grzywą, brzęcząc łańcuchami. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł, najlepszy, na jaki mógł wpaść barbarzyńca o tak późnej porze. -Puk, jeśli nie mogę cię uznać za oswojonego, to może powinie nem uważać cię za przyjaciela? Twierdząco skinął łbem. W końcu pojąłem! Kiedy upewnił się, że jesteśmy poza zasięgiem halucynacji, stanął. Znaleźliśmy zagłębienie, nie będące prawdziwą jaskinią, lecz wystarczające, aby osłonić nas od podmuchów wiatru. Zebrałem trochę na pół przysypanego chrustu i rozpaliłem małe ognisko. Puk zdołał znaleźć sobie pod śniegiem suchą trawę i mech na kolację, a ja konsumowałem zapasy. Jego posiłek wyglądał raczej skromnie, ale sądzę, że był do tego przyzwyczajony. Ognisko przygasło, a my ułożyliśmy się do snu. Puk legł jak długi, a ja zwinąłem się obok niego, grzejąc się w cieple jego ciała. Nie miałem zamiaru wypatrywać wrogów; jaki człowiek czy potwór wspinałby się tutaj, przez śniegułki i śnieżne sny, żeby niepokoić człowieka i jego konia? A zresztą, spałem czujnie, tak samo jak Puk. Nic nam nie będzie. Sądzę, że już wspominałem o kiepskim rozumowaniu barbarzyńców. Ten fakt znalazł potwierdzenie jeszcze tej nocy. Byle dźwięk obudziłby nas obu, ale nie usłyszeliśmy żadnego dźwięku - aż do ostatniej chwili. Puk pierwszy wyczuł niebezpieczeństwo - miał lepszy węch niż ja. Nawet nie drgnął; dmuchnął mi do ucha ciepłym strumieniem powietrza. Zbudziłem się, nie wiedząc, o co mu chodzi - i poczułem chłód pełznący mi po nodze. Natychmiast zrozumiałem, co to takiego: śnieżny wąż. Szczyt głupoty z mojej strony, że o nich zapomniałem! Były białe jak śnieg i równie zimne. Żyły w śniegu; trudno je było dostrzec czy usłyszeć. Jednak były jadowite i lubiły świeże mięso. Wpadliśmy w opały. Leżałem, tak samo jak Puk, udając śpiącego, i usiłowałem ogarnąć sytuację. Jedno ukąszenie okaże się śmiertelne dla mnie, a trzy dla Puka. Ja odżyję po pewnym czasie, o ile posilające się węże pozostawią ze mnie tyle, żebym mógł się odtworzyć, ale Puk nie ożyje. Powinienem więc zapobiec pogryzieniu go przez węże. Przede wszystkim musiałem dowiedzieć się, ile jest tych węży i gdzie dokładnie one się znajdują. Potem wyeliminować je. Najpierw trzeba załatwić te gotowe do ataku, później inne. Nieznacznie otworzyłem oko. Nic mi to nie dało; było za ciemno, żeby coś widzieć. Tak więc słuchałem i wyczuwałem. I to nie zdało się na nic; nie wydawały żadnego dźwięku, a gdy ten jeden przesunął się po mojej nodze, nie miałem żadnego sposobu aby go wytropić. Jednak wiedziałem, że węże nie będą długo zwlekać z atakiem; są głodne. Wybiorą ofiary i... Bardzo dobrze; podwoimy stawkę. - Tocz się! - krzyknąłem nagle. Puk był gotowy. Potoczył się, a ja skoczyłem na równe nogi, chwytając za miecz. Usłyszałem syk; Puk rozgniótł węża swoimi ciężkimi łańcuchami. Rzuciłem się do resztek ogniska i machnąłem mieczem. Węgle i żagwie rozleciały się na wszystkie strony, wściekle gorejąc w zetknięciu z zimnym powietrzem. Jeden trafił węża; usłyszałem gniewny syk i ciąłem, kierując się głosem. W ciemności usłyszałem gwałtowny łoskot wijącego się ciała - trafiłem. Teraz wszystkie węże miotały się jak szałone, przerażone płonącymi węglami. Może opadłyby nas wcześniej, gdyby nie ognisko; czekały aż przygaśnie i zachowywały ostrożność. Jednak niewystarczającą! Rąbałem kierując się odgłosem syknięć, a ponieważ rękę miałem pewną, moje ostrze raz po raz przecinało ciała gadów. Po chwili porąbałem wszystko, co wydawało dźwięk. Wróciłem do ogniska i podłożyłem nowego chrustu. Za moment buchnął płomieniem i zobaczyłem swoje dzieło. Na ziemi leżały cztery martwe węże - jeden zmiażdżony, trzy pocięte na kawałki. Każdy mierzył dobre pięć łokci długości; słaby przeciwnik w dzień, lecz wystarczająco silny w nocy, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę ich jad. Jeśli jakieś gady wyszły cało z potyczki, uciekły nim podłożyłem do ognia. Wrócił Puk. Wcześniej przetoczył się w dół i skoczył na wszystkie cztery nogi. Najwidoczniej nie został ukąszony; najpierw uchroniły go łańcuchy, a kiedy od toczył się dalej, wszystkie węże zostały wokół mnie. Wyszliśmy z walki bez szwanku, ale żaden z nas nie miał ochoty znów kłaść się spać. Nawet najlżejsze draśnięcie kłem takiego węża sprawiłoby nam wiele kłopotu. Podsyciłem ogień i Puk stanął obok, niemal nad ogniskiem, a ja wsiadłem na niego. W ten sposób narażone na ukąszenia były tylko jego nogi, a i one znajdowały się blisko ognia. Jednak na wszelki wypadek, trzymałem w ręce czereśnię; gdyby coś podeszło, zostałoby zbombardowane. W ten sposób spędziliśmy resztę nocy, śpiąc na stojąco. Śnieżne węże nie wróciły. Zimnym rankiem ponownie posililiśmy się i podjęliśmy podróż. Kawałki śnieżnego węża przy ognisku stopiły się, oczywiście; nic z nich nie zostało. Właściwie to wcale nie była przygoda, tylko kłopot: wolałbym, żeby nie zakłócano mi snu. Może nie wykazałem od- powiedniego nastawienia. Znów zerwał się porywisty wiatr; widocznie lubił te wyżyny. Szczelnie owinąłem się płaszczem, a urękawiczone dłonie trzymałem w okolicy brzucha. Głównie polegałem na cieple dostarczanym przez Puka; bez niego nie pokonałbym tego szlaku. Około południa dotarliśmy na szczyt. Nie na sam wierzchołek; nie było sensu piąć się aż tam, skoro nie chcieliśmy wspinać się jak najwyżej, ale przejechać na drugą stronę. Skierowaliśmy się ku najniższemu punktowi grani, biegnącej od szczytu do szczytu tego górskiego łańcucha. Wiatr smagał grań nie szczędząc sił, wzbijając śnieżny pył; to przypomniało mi śnieg śniegułek, więc lekko zadrżałem, jednak wiedziałem, że nic nam nie grozi. Będę rad, kiedy znajdziemy się na dole, wśród starych znajomych - - wikłaczy i hipnotykw! Kiedy przejechaliśmy przez przełęcz, zobaczyłem coś w śniegu; leżało, czarne na białym tle. Zsiadłem i podniosłem ten przedmiot. To był czarny kompas, taki sam jak ten biały, który miałem w sakwie z zaklęciami. Błysnął. Nagle zakręciło mi się w głowie. -Dokąd zmierzam? - pytałem żałośnie. - Czego szukam? Jednak za chwilę przypomniałem sobie. - Szukam czegoś, co ma rozstrzygnąć spór o tron Xanth. Jednak nie mam zielonego pojęcia, gdzie mogę to znaleźć. Zaklęcie mylące zupełnie mnie zdezorientowało. A potem powiedziałem: -Nadszedł czas, aby rzucić zaklęcie wyszukujące, żebym odzys kał zmysł orientacji. I wszystko. W ten sposób dowiem się, dokąd zmierzam. Puk nie protestował, więc uznałem, że to ma sens. Ten czarny kompas naprawdę zamieszał mi w głowie, pozostawiając dręczącą niepewność. Nie lubię, jak ktoś miesza mi w głowie. Pogrzebałem w sakwie i wyjąłem biały kompas. -Zaklinam cię! - rzekłem drżącym głosem. Stało się coś dziwnego. Śnieg, na którym stałem, zaczął topnieć. No nie, właściwie nie topniał, ale robił się miękki. Nie, właściwie nie. To grunt pod śniegiem miękł. Jak to możliwe? Odgarnąłem trochę śniegu i ujrzałem pod spodem nagą skałę, która zmieniła się w bladoróżowe ciało. Czyżby ta góra była w rzeczywistości jakimś potworem? Niemożliwe; znam się na górach, a ta zdecydowanie była górą. A jednak skała pode mną przemieniła się w ciało. Zmiana obejmowała coraz szerszą przestrzeń. Zobaczyłem jak śnieg znika w przesuwającej się zmarszczce znaczącej postępowanie przemiany. Cała góra zmieniała się w żywe ciało! Puk zarżał nerwowo. Niepewnie balansował na gąbczastej powierzchni i chciał się stąd wydostać. Jednak przezornie cofnąłem się od skraju przemiany, chcąc pojąć to zjawisko w takim stopniu, na jaki pozwoli mi mój prymitywny, barbarzyński umysł, aby nie wpaść w jakąś magiczną pułapkę. Dlaczego ta góra zmieniła się w ciało akurat wtedy, gdy odwoływałem się do pomocy czarów? Spojrzałem na magiczny amulet, który wezwałem na pomoc, lecz przekonałem się, że zarówno biały jak i czarny kompas zniknęły, wykorzystane. Tymczasem nadal nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się obiekt. Potem sięgnąłem do sakwy i wyjąłem biały kamień. Czy to nie ten amulet miał zamieniać kamień w ciało? A więc dlaczego sprawił to kompas? Nie byłem zbyt mądry, ale też i nie całkiem tępy. -Jang! - wykrzyknąłem. - To on zamienił zaklęcia. Puk ponownie zarżał. Miał rację; powinniśmy opuścić tę górę ciała! -Nie wiem, dokąd zmierzamy, ale może ty wiesz! - zawoła łem. - Ruszaj! Wskoczyłem mu na grzbiet i mocno chwyciłem się łańcuchów. Zaczęliśmy zjeżdżać północnym zboczem góry. Kopyta konia ślizgały się na mokrym od śniegu podłożu. Ujrzałem, że przemiana objęła już wierzchołek, który drżał jak galareta. W rzeczy samej, cała góra dygotała, gdy solidne podłoże stało się miękkie. Mag Jin nie żartował, mówiąc o nadwyżkach mocy tych zaklęć; to wystarczyło, by zamienić setkę jeźdźców i koni w... Chciałem powiedzieć „przemienić"... No, w każdym razie to był okropnie potężny czar. I został zmarnowany - do niczego mi się nie przydał. Pukowi ślizgały się kopyta na coraz bardziej stromym stoku; a nieustanne dygoty góry sprawiały, że z prawdziwym trudem utrzymywał równowagę. -Siadaj i zjeżdżaj - zaproponowałem. - Tak pewnie będzie szybciej i bezpieczniej. Spróbował. Zjechaliśmy na zimnych tyłkach i tak naprawdę było szybciej - ale może nie bezpieczniej. Wkrótce nabraliśmy sporej prędkości, a czekała nas jeszcze długa droga na dół. Jeżeli zaklęcie Jina miało wystarczającą moc, aby zmienić górę w ciało, to jak silny był czar Janga, ten zmieniający ciało w głaz? Były równoważne i przeciwstawne, czyż nie? I co się stanie, kiedy trafię na zaklęcie Złego Maga - i nie będę miał nic, żeby je unieszkodliwić? Czy ono zamieni mnie w głaz - i Puka, i wszystko wokół nas? Mój dar był niezły, ale z tym nie dam sobie rady! Jeśli byliśmy skazani na napotkanie czarnego kamienia, to oznaczało, że naprawdę jesteśmy skazani - przez okrutne kłamstwo Janga! On proponował, żebym zrezygnował z wyprawy, pozwalając mu wygrać. Z perspektywy czasu rada wydawała się całkiem dobra! Czy nie lepiej porzucić teraz tę misję i przynajmniej uratować życie? Jednak, jak już mówiłem, łeb barbarzyńcy zakuty jest wprost legendarnie - i nie bez kozery. Mimo iż teraz wydawało się to bezsensowne, postanowiłem jechać dalej. Zgodziłem się podjąć tę misję, a jeśli tylko mogłem, zawsze robiłem to, co zapowiadałem - nawet jeśli w tym momencie wyglądało to na pozbawione sensu. A kto wie; może mój dar pozwoli mi ożyć po tym, jak zostanę zaklęty w kamień. Oczywiście, może mi to zająć kilka lat... Ześlizgnęliśmy się do linii śniegu. Ciało jeszcze tu nie dotarło i góra pod nami pozostała stabilna. Puk stanął na nogi, śmignął ogonem, aby strząsnąć śnieg oblepiający zad, po czym pognał w dół, nie czekając aż grunt pod jego kopytami ponownie zamieni się w papkę. Konie nie przepadają za papką. Właściwie nie byłem przekonany, że do tego dojdzie; działanie zaklęcia musiało mieć jakieś granice, inaczej całe Xanth stałoby się ciałem. Istotnie, nad linią śniegu góra zdawała się ustalać. Jeśli przemiana jeszcze trwała, przebiegała wolniej; było tu zbyt wiele skały, żeby czar mógł wszystko strawić - jeśli można to tak określić. Kiedy już byliśmy_bezpieczni poza obszarem ciała, przystanęliśmy na posiłek i popas. Ślizganie się kosztowało nas sporo czasu i sił, byliśmy zmęczeni i głodni. Odkryłem, że konie muszą dużo jeść! Nie wiadomo, dlaczego sądziłem, że jeździec może szybko pokonywać znaczne odległości; teraz wiedziałem, że nie. Jednak, oczywiście, Puk stał się dla mnie czymś więcej niż tylko środkiem transportu. Znacznie więcej. Może jego towarzystwo było ważniejsze niż jego przeciętna szybkość. Zajęliśmy się zatem napełnianiem żołądków wedle własnych upodobań, szukaniem trawy, liści i owoców oraz wybieraniem odpowiedniego miejsca na obóz. Zatrzymaliśmy się poniżej obszaru zamieszkanego przez węże, ale co ze śniegułkami? Nie chciałem, żeby znów pomieszały mi w głowie swoimi sztuczkami. Jednakże pojawiło się zupełnie inne niebezpieczeństwo. Zignorowaliśmy górę ciała, uznając, że znajdujemy się poza jej zasięgiem. Wykazaliśmy nadmierny optymizm. Ziemia zadrżała. Najpierw pomyślałem, że to trzęsienie ziemi -niezwykle niepokojące magiczne wstrząsy, przypominające efekt ciężkich kroków ogra, lecz stosunkowo bezpieczne na otwartej przestrzeni. Jednak zaraz zrozumiałem, że źródłem drgań była góra ciała nad nami. Dygotała coraz gwałtowniej, jakby usiłując uwolnić się. Pewnie, że chciała się uwolnić! Oto była tu, raptownie obudzona jako ogromna masa żywej tkanki - bez oczu, uszu czy nosa, nie mogąc odkryć, gdzie jest i dlaczego. Robiła więc to, co mogła -usiłowała wyrwać się. Gdybym miał zasłonięte oczy, zatkane uszy i związane ręce, też szamotałbym się jak szalony! Śnieg osypał się poza granicę wiecznych śniegów, spadając ku nam. Drgające ciało poruszyło lawinę! Śniegu było za mało, żeby mógł wyrządzić nam krzywdę, ale wcale mnie to nie uspokoiło. I rzeczywiście, niebawem głazy na linii ciało-skała oderwały się od podłoża i potoczyły w dół. One mogły zrobić nam krzywdę! - Chyba to nie jest najlepsze miejsce na obóz! - powiedziałem do Puka. Przyznał mi rację. Wsiadłem na niego i pojechaliśmy dalej. Jednak już zrobiło się ciemno i góra trzęsła się coraz silniej. Wstrząsy miały taką siłę, że poruszyły firmament i strąciły z niego wczesną gwiazdę. Spadła opodal, zostawiając na niebie pierzastą smugę, i podpaliła suche krzaki. Znów kłopoty! Góra znów zadrżała i potrząsnęła firmamentem. Spadły inne gwiazdy, wzniecając nowe pożary; kiedy pojawiały się wieczorem, nie były dobrze umocowane. Wkrótce pożoga zaczęła rozprzestrzeniać się i poczuliśmy dym. Jednak nie mogliśmy przyspieszyć, ponieważ w półmroku było to ryzykowne i musieliśmy uważać na spadające głazy. Wierzchołek góry czknął. Trysnął z niego obłok gazu, zanieczyszczając niebo. Kilka gwiazd zakaszlało, a jakaś kometa kichnęła tak mocno, że odpadł jej ogon. Kiepska sprawa! Podążaliśmy możliwie najszybciej, lecz w nieustannym napięciu; z obu stron paliły się zarośla, wokół spadały głazy, a na wieczornym niebie unosiły się chmury gazów trawiennych góry. Sceneria przypominała moją własną wizję piekła, więc raczej nie miałem ochoty pozostawać tam dłużej. Przemiana kamienia w ciało nie spowodowała topnienia śniegu; widocznie ciało było zimne. Jednak pożary szalejące na stokach ogrzewały górne partie góry i z granicy wiecznych śniegów zaczęła spływać woda. Wpakowaliśmy się w ślepy zaułek. Przed nami zbocze opadało tak stromo, że przypominało urwisko, a pożary uniemożliwiały nam ucieczkę na boki. Nie chcieliśmy wracać na górę, ale nie mieliśmy również ochoty pozostać tutaj. Grunt wciąż dygotał, wstrząsany konwulsjami udręczonego ciała, grożąc strąceniem nas ze skalnej półki. Z tyłu słyszeliśmy narastający plusk płynącej wody. Wkrótce zostaniemy zmyci z krawędzi urwiska i zlecimy z niego w charakterze wodospadu! Bezpośrednie zagrożenie ma w sobie coś, co wyostrza mój barbarzyński spryt. - Trzeba odwrócić! - wykrzyknąłem. Puk pytająco postawił ucho, pewnie obawiając się, że straciłem swój niewielki przydział rozumu. - Pokażę ci! Zsiadłem i wgramoliłem się na stok z boku, w pobliżu ognia. Butem wykopałem rowek w ziemi, mieczem wycinając sobie drogę przez zarośla. Szybko poprowadziłem rowek wyżej, po zboczu, podwyższając jego dolną krawędź. Wykorzystałem wszelkie naturalne zagłębienia, tak że mój kanał wił się, lecz miał odpowiednią głębokość. Puk był zdumiony, ale pomógł mi przekopać się przez małą grań, używając kopyt. Oczywiście, natrafiliśmy na kamień, zbyt wielki, aby go ominąć czy przetoczyć. Teraz przyszedł czas, by użyć zapasowego wyposażenia! Nie było czasu na długotrwałe wykopywanie głazu, więc końcem miecza wygrzebałem dziurę i wrzuciłem w nią bombę czereśniową. Eksplozja wyrwała znacznie większy otwór. Cisnąłem weń granat i błyskawicznie odskoczyłem. Wybuch oderwał górną część głazu. Rąbnęła w drzewo stojące w strefie pożaru; szczęśliwie dla nas nie poleciała w przeciwną stronę! Teraz mój kanał był gotowy; musiałem tylko poprawić go w miejscu, gdzie zniszczyła go eksplozja. W samą porę! Strumyk wody zmienił się w rzekę, która popłynęła moim kanałem. Stałem obok, gotów usunąć wszelkie ewentualne zatory. Wkrótce woda płynęła rwącym nurtem, pogłębiając rów i grożąc powodzią; pospiesznie podwyższyłem brzeg. Niezupełnie mi się to udało, ale większość wody płynęła wytyczonym torem. W rezultacie tylko niewielka jej ilość zawirowała wokół naszych nóg i spłynęła przez krawędź urwiska, a większość popłynęła ku nadciągającej ścianie ognia. Nie zostaliśmy zmyci ze zbocza i wykorzystaliśmy wodę do ugaszenia najbliższego pożaru. Nieustanny syk towarzyszył napływaniu wody w królestwo ognia i chmura pary uniosła się w powietrze. Mój kanał kończył się przed ścianą ognia, więc tam woda rozlała się, pokrywając znacznie większy obszar. Niebawem pożar tam zgasł i ukazał się pas poczerniałej, lecz wolnej od ognia ziemi, wiodący w dół. - Oto nasza droga na dół! - powiedziałem, zadowolony z sukcesu. Dosiadłem Puka, a on ruszył kanałem, krocząc ostrożnie, aby nie stracić równowagi w płynącej wodzie. Tak zjechaliśmy z góry. Nie było to przyjemne ani wygodne, lecz im dalej odjeżdżaliśmy od góry ciała, tym podróżowało się łatwiej. W końcu, przed świtem, poczuliśmy się dostatecznie bezpieczni, aby odpocząć. Wątpiliśmy, by miały nas niepokoić jakieś dzikie stworzenia; wszystkie wystraszyły się dziwnymi wydarzeniami minionej nocy i większość umknęła z tej okolicy. Układając się do snu pod miłym, solidnym głazem, zastanawiałem się nad znaczeniem tego, co zaszło. A więc Jang zamienił zaklęcia; musiał zrobić to przy mnie, kiedy wyjmował je z sakwy. Oczywiście, wiedział, co w niej jest; udawał, że nie wie, aby pod tym pretekstem dotknąć każdego amuletu. Odwrócił moją uwagę gadaniną o pewnej klęsce, żebym nie zorientował się w tych machlojkach. Wcale nie próbował mnie przekupić; po co miałby to robić, skoro już miał zwycięstwo w garści? Rzeczywiście zwiódł mnie, spryciarz! Nie na darmo wspominał o mojej tępocie! Wykazał Rzeczywiście powiedział prawdę mówiąc, iż jest przekonany, że nie uda mi się. Zapewnił to sobie oszustwem. Jin i Król sądzili, że będzie to uczciwy pojedynek zaklęcie przeciw zaklęciu w warunkach polowych; Jang wiedział, że ignorant-barbarzyńca nieświadomie pakuje się w nieszczęście. Czary Jina były teraz dla mnie równie niebezpieczne jak Janga! Może Król wiedział o tym i chciał ostrzec mnie, żebym nie dał Magowi Jangowi dotykać moich amuletów. Zbyt szybko zrezygnowałem z pomocy chorego władcy. Niewybaczalna głupota! Właśnie wyrządziłem niepowetowaną szkodę Towarzystwu Popierania Barbarzyńców, okazując się dokładnie takim tumanem, za jakiego mnie uważano. Jak mogłem wypełnić moją misję, jeśli nie miałem pojęcia, czym jest i gdzie znajduje się poszukiwany obiekt? Wcześniej wdrapałem się na górę, gnany wewnętrznym przymusem; czyżby obiekt znajdował się na niej? Czy powinienem wrócić na ten cielesny szczyt? Nie wiedziałem. Ponieważ jednak nie zauważyłem tam niczego oprócz śniegu, uznałem, że nie jest to konieczne. Może obiekt był na jednym z pozostałych szczytów tego górskiego pasma i powinienem je sprawdzać jeden po drugim? Tego też nie byłem pewny. Czarny kompas całkiem zamieszał mi w głowie; nawet nie mogłem zdecydować, gdzie go szukać. Tylko jednego byłem całkowicie pewien: że w wyniku działania wrogich czarów, cokolwiek postanowię, niewątpliwie popełnię błąd. Jeden z pozostałych mi amuletów był kompasem wyszukującym. Tylko który? Jeśli użyję niewłaściwego, nie tylko stracę kolejne zaklęcie, którego bez wątpienia będę potrzebował później, ale mogę wpakować się w niezłe tarapaty, podobnie jak na szczycie góry. Myślałem, że czeka mnie nieco nudnawa przygoda. Tymczasem stała się ona zbyt interesująca. Elsie próbowała mnie ostrzec, że przyjdą takie chwile; oczywiście, nie słuchałem. Barbarzyńca uważający, że może mierzyć się z Magami, istotnie jest głupcem! No cóż, Puk nie podszedł tak blisko czarnego kompasu jak ja, więc czar nie podziałał na niego tak mocno. Może na konia wcale nie działał? Będę musiał zawierzyć jego końskim zmysłom i mieć nadzieję, że dowiezie mnie do celu. Podejrzewałem, że Zły Mag Jang nie zdawał sobie sprawy z tego, iż będzie ze mną mądry przyjaciel. Lekko podniesiony na duchu, zasnąłem. 8. TARAŚNIK Około południa obudził nas skwar. Puk pasł się we śnie; zazdrościłem mu tego daru. Ja zjadłem trochę suchego chleba, zerwanego z uschniętego chlebowca; lepsze to niż nic. Potem pojechaliśmy dalej. Teraz znaleźliśmy się w pagórkowatym terenie, pozbawionym wysokich gór, za co byłem niewymownie wdzięczny losowi. Wspiąłem się na tamten szczyt między innymi po to, aby uniknąć przepowie- dzianej mi drogi oraz złych czarów; moje wysiłki okazały się nieskuteczne, a zatem nie było sensu podejmować ich ponownie. Puk podążał na północny zachód, a więc - według mnie - w złym kierunku, ale nie spierałem się. Miałem nadzieję, że ma jakieś pojęcie, gdzie znajduje się obiekt, choć nie widziałem możliwości odnalezienia go i sprowadzenia do Zamku Roogna. W jaki sposób, skoro moje własne zaklęcia działały przeciwko mnie? Mag Jang naprawdę mnie załatwił, lecz słynny zakuty łeb barbarzyńcy nie pozwalał mi zrezygnować. Jedyną rzeczą gorszą od błędu jest przyznanie się do jego popełnienia. Gdy zaświtał zmierzch - wiecie, o co mi chodzi - wypatrzyliśmy kilka jaskiń i zastanawialiśmy się, czy zanocować w jednej z nich. Barbarzyńcy, oczywiście, niewiele różnią się od jaskiniowców. Jednak usłyszeliśmy w mroku miriady szczęknięć i dostrzegliśmy małe szczypce uniesione w niecierpliwym oczekiwaniu na nasze ciała. Niklonogi! Nie, te stwory były mniejsze, lecz dwukrotnie dziksze; srebronogi. Miały dziesięć nóżek i srebrzyste szczypce, którymi mogły szybko wycinać nierówne krążki ciała. Nie mogły wiele zrobić kopytom Puka, ale wystarczyłoby, gdyby weszły wyżej i zabrały się do dzieła. Tam z pewnością nie ułożymy się do snu! Znaleźliśmy w końcu małe jeziorko z jeszcze mniejszą wysepką i przeskoczyliśmy na nią. Te srebronogi nie umiały pływać - w rzeczy samej, tonęły w wodzie jak kawałki metalu - zatem wiedzieliśmy, że nie opadną nas w nocy. A ponieważ będą grasowały wokół pod osłoną ciemności - nie tolerowały dziennego światła, gdyż ukazywało, jakie są brudne - nie zbliży się do nas żadne żywe stworzenie. Mieliśmy idealne miejsce na nocleg. Jednak gdy zapadły ciemności, na powierzchni jeziora pojawiły się ryby - bardzo dziwne. Jedna miała zwiewne skrzydełka, tak że mogła latać tuż nad lustrem wody, a nad jej głową widniała mała aureola. — Czym jesteś? - spytałem, nie oczekując odpowiedzi, gdyż niewiele ryb mówi. — To ryba-anioł, człowieku-gościu - rzekł głos przy brzegu. Siedziała tam gruba ryba i wyglądało na to, że umiała mówić. - Zatańczy z tobą, jeśli chcesz. Ryby-anioły to bardzo miłe stworzenia. — Jasne - zgodziłem się, nie widząc w tym nic złego. Niektórzy cywilizowani ludzie uważają, że w dziczy nie ma niczego dobrego, lecz my, niecywilizowani, wiemy, iż pośród dzikich stworzeń człowiekowi grozi mniej niebezpieczeństw niż wśród przedstawicieli naszego skłon nego do gwałtu gatunku. Ryba-anioł stanęła na ogonie tuż nad wodą, zamachała skrzydłami i wykonała piruet. Potem podskoczyła i lekko pluskając okrążyła jeziorko; światło aureoli wystarczyło, aby odbijała się w nierucho- mej wodzie, tak że wydawała się mieć bliźniaczą siostrę. Jedna była w górze, nad powierzchnią, a druga odwrócona, pod nią. Uroczy widok. Wtem pojawiła się inna ryba, wywołując na wodzie kręgi, które połamały odbicie pierwszej, psując cały efekt. Intruz wyprężył się; nie miał skrzydeł, lecz jakimś sposobem kroczył po powierzchni. Był czerwonawy i miał różki oraz długi ogon zakończony chwostem. -A to jest ryba-diabeł - oznajmił grubas. - Zawsze pojawia się i wszystko psuje. Istotnie, gdyż ryba-anioł wydała bulgoczący okrzyk i zniknęła, ścigana przez lubieżnie uśmiechniętą rybę-diabła. Jednak nie mogła oddalić się od wody, a jeziorko było małe, tak więc krążyły w kółko wokół wysepki. Nagle podskoczyłem. Coś ucięło mnie w nogę, którą postawiłem blisko wody. Spojrzałem i zobaczyłem rybę-piłę, której ostre ząbki dobierały się do moich palców. Zdjąłem buty, żeby wywietrzyć sobie nogi -- stopom barbarzyńcy nie służy długotrwałe zamknięcie, a kiedy smród staje się tak gęsty, że można go kroić, czas go wypuścić - tak więc były teraz narażone na atak. -Zostaw mnie, wariatko! - warknąłem, łapiąc but i wymierza jąc zamaszysty cios. Ryba zanurkowała. Mój but uderzył w skraj wody - i utknął. Wiedziałem, że buty mogą sprawiać kłopoty, ale jeszcze nigdy nie chwytały wody! Szarpnąłem - i okazało się, że coś przyczepiło się do buta. Miało wielkie, tępe szczypce, a kiedy pociągnąłem mocniej, ukazało się i zobaczyłem, że całe składa się z tych kleszczy - szerokich i ząbkowanych. — Co to? - zapytałem. — Skorupiak, oczywiście - odparła inna ryba. — Jak mam odzyskać but? — No cóż, ona boi się rozgwiazdy... Spojrzałem na ciemne niebo. Widziałem tam gwiazdę w kształcie ryby, lecz poza zasięgiem ręki. Niektóre rozgwiazdy jasno świecą w wodzie, a inne unoszą się na niebie; pewnie mają tam dosyć wody. Znów odwołałem się do mego barbarzyńskiego sprytu. -Puść, skorupiaku, albo ściągnę tu tę rozgwiazdę - zagroziłem. Skorupiak natychmiast zostawił mój but i zniknął w wodzie. Blef udał mi się. -Powinieneś go zjeść - rzekła tamta ryba. - I rybę-piłę też. - To nie spodobałoby im się - powiedziałem. - A kogo obchodzi, co im się podoba? One się nie liczą! Liczy się tylko Numer Jeden! Zmarszczyłem brwi. - Co z ciebie za rybka? - Myślałem, że nigdy nie zapytasz! Jestem samolub, oczywiście. — Samolub? I co wynika z podsumowania? — Natychmiastowa gratyfikacja -jak u każdego samoluba. Nie przejmuj się innymi! — Nie słuchaj go! - zawołała ryba-anioł, przystając na moment. I zaraz wrzasnęła, gdyż w tejże chwili dopadł ją prześladowca. Owinął płetwami jej drżące ciało i mimo oporu pociągnął na dno. Oboje zniknęli w głębinie i tylko mała aureola unosiła się na wodzie. — Zawsze chciał złapać takiego anioła jak ona - zauważył złośliwie samolub. - Kiedy zmusi ją do kompromisu, ta aureola nie będzie jej już potrzebna. Zdenerwowałem się losem ślicznej rybki. - Takie poglądy śmierdzą zepsutą rybą - powiedziałem. Spróbowałem wyłowić aureolę z wody, ale rozpadła mi się w ręce. Aureole nie są dla takich jak ja. — Jesteś głupcem - rzucił z odrazą samolub i odpłynął w siną dal. — Z pewnością - mruknąłem pod nosem. Tacy jak ja zawsze padają ofiarą sprytnych, pozbawionych skrupułów ludzi, takich jak Mag Jang, podobnie jak ryba-anioł zniewolona przez rybę-diabła. A jednak, nie wiedzieć czemu, nie miałem ochoty znaleźć się wśród zwycięzców. Nie mogłem pojąć, dlaczego; po prostu taki byłem. Zwyczajny głupi barbarzyńca. Zasnąłem, niezadowolony. Następnego dnia opuściliśmy wyspę i. ruszyliśmy dalej. Dotarliśmy do czegoś w rodzaju bramy do lasu, utworzonej przez dwa wielkie drzewa o splecionych konarach. Nie spodobało mi się to; przypominało mi drzewa strzegące Zamku Roogna, te, które mnie nie lubiły. Jednak wokół było tyle kolczastych krzewów, że ten portal zdawał się jedyną dogodną drogą. Puk miał doń równie niechętny stosunek, ale także nie widział lepszej drogi; wyglądało na to, że według niego powinniśmy podążać właśnie w tym kierunku. Tak też uczyniliśmy. Puk przeciskał się przez bramę, a ja trzymałem dłoń na rękojeści miecza. Nic się nie stało. Jednak Puk węszył nerwowo, wyczuwając coś nieprzyjemnego, a mnie ogarnęła nagła klaustrofobia. To zdecydowanie nie był przyjemny kraj! A jednak słońce świeciło jasno, wyczuwało się łagodne podmuchy wiatru, grunt nie był grząski i nigdzie nie zauważyłem śladu dzikich zwierząt. Jechaliśmy dość szybko. Zauważyłem, że drzewa zrastały się, tworząc istne ściany listowia, ale nie był to ciągły mur, więc przejeżdżaliśmy bez trudu. Obu nas denerwowała ta ciasnota, lecz pozostawało nam tylko kłusować, dopóki nie wydostaniemy się na wolną przestrzeń. Na pewno lepsze to od wspinaczki na ośnieżoną górę. Nagle usłyszałem bzyczenie. Nie spodobał mi się ten dźwięk, a i Puk nerwowo machnął ogonem. Konie z zasady nie lubią wszystkiego, co bzyczy, ale niektóre bzyczenia są gorsze od innych a to było szczególnie paskudne. Dźwięk narastał i nagle ujrzeliśmy jego źródło - rój olbrzymich much. Wymruczałem zaklęcie odstraszające. Niektórzy twierdzą, że słowne zaklęcia nie działają w Xanth, lecz moim zdaniem ci faceci za słabo przykładali się do roboty. Korzystałem z zaklęć do rozniecania ognia, zasypiania, usuwania brodawek, przyzwyczajania oczu do nagłych zmian oświetlenia, łagodzenia bólu i tym podobnych; zazwyczaj udawały mi się takie czary. Oczywiście pomagało, jeśli uderzyło się magicznym kamieniem o kamień, uzyskując pierwszą iskrę i jeśli człowiek rozluźnił się, zanim użył zaklęcia usypiającego; czar potrzebował tygodni lub miesięcy, zanim podziałał na kurzajki, a oczy przyzwyczajały się po kilku sekundach; zaś magia tylko w ograniczonym stopniu znosiła ból. Jednak słabe czary są lepsze od żadnych, co zawsze mówiłem, odpukując w nie malowane drewno. Czasem, kiedy byłem bardzo zmęczony i naprawdę potrzebowałem snu, zaklęcie usypiające działało natychmiast, co było błogosławieństwem. Po prostu trzeba rozumieć naturalne ograniczenia magii; wtedy wszystko będzie dobrze. Czasem napotyka się kiepskie zaklęcie, które nie działa zgodnie z ogłoszeniem; wtedy należy po prostu zawiadomić o tym Barbarzyńskie Biuro Brakowania Bubli, aby nikt inny nie nabrał się na nie. W każdym razie zastosowałem zaklęcie odstraszające muchy, jednak rój dalej leciał wprost na nas. Nagle zobaczyłem, że to nie są zwykłe muchy, lecz ważki, odporne na takie słabe zaklęcia. Zazwyczaj ważki nie zniżają się do niepokojenia ludzi, tylko bzykają o swoich sprawach, żerując na innych owadach i lekceważąc wszystko. Czasem jedna z nich zamieszka w czyimś ogrodzie, chroniąc go przed owadami. Jednak te były inne: dzikie, nie oswojone, a w dodatku miały złe zarniary. Puk ruszył galopem, ale ważki szybko nas dopędziły. Wywijałem rękami, a Puk gwałtownie machał ogonem, ale bezskutecznie. Ważki atakowały nas lotem nurkowym, plując ogniem i podrywając się dopiero w ostatniej chwili. W ten sposób prowadziły ogień ciągły. Jeden z wystrzałów trafił mnie w nagie przedramię; zabolało! Może to śmieszne, ale wyjąłem miecz i zadałem błyskawiczny cios. Przeciąłem jednego owada na pól i uszkodziłem innego; pierwszy spadł, ciągnąc za sobą smugę dymu z kadłuba, a drugi zawirował utraciwszy skrzydło, uderzył o ziemię i eksplodował. Z miejsca upadku uniósł się obłok w kształcie grzyba. Pozostałe zawahały się tylko przez moment. Potem sformowały klin i przeprowadziły zmasowany atak. Osłoniłem się ostrzem miecza przed ich ogniem i płomień odbił się, spalając kilka. Pomyślałbyś, że ważki będą odporne na swój żar, lecz, jak wielu stworzeniom, niemiłe im jest to, co robią innym. Trzy następne wypadły z szyku i nastąpiły dwa kolejne wybuchy. Trzecia tylko zaskwierczała, tryskając skrami, nim spaliła się w powietrzu. Teraz ważki zbiły się w kupę, naradzając. Nie podobał mi się ten widok. Gdyby zaatakowały nas ze wszystkich stron jednocześnie, Puk i ja zostalibyśmy mocno poparzeni. Jednak zamiast ponownie zaatakować, odleciały. — I co o tym myślisz? - zapytałem na głos. Puk strzygł uszami, równie zdumiony jak ja. Miał skórę poparzoną w kilku miejscach i na pewno spodziewał się, że będzie gorzej. Te owady niewątpliwie były uparte i nie należały do tchórzliwych; ich nagły odwrót był równie złowieszczy, jak ich atak. Mogliśmy tylko łudzić się, że nie wrócą. — Może zabrakło im paliwa - powiedziałem. - Ta ostatnia tylko zaskwierczała jakby nie miała sił wybuchnąć. Jednak wcale w to nie wierzyłem. Nagle Puk nastąpił na coś. Błysnęło okropnie. -Następny zły czar! - krzyknąłem ze zgrozą. - Wyzwoliliśmy go! Ważki wiedziały, że tu go ukryto! Tylko jaki to czar? Najwidoczniej nic się nie stało. Nachyliłem się, żeby obejrzeć go dokładniej, czymkolwiek był. Ważki nie uniknęłyby przed nieważnym zaklęciem! Zobaczyłem plamę w kształcie czarnego potwora. Potrzebowałem zaklęcia odstraszającego potwory i miałem je w mojej sakwie - tylko czy odważę się je użyć? Może Jang nie pozamieniał działania wszystkich amuletów, lecz wolałem nie ryzykować. Po pierwsze, nie pojawiło się żadne monstrum. Może to zaklęcie nie podziałało. Znów usłyszeliśmy złowrogie bzyczenie, a z nim dudnienie kroków jakiegoś masywnego stworzenia. -Mogę się mylić, ale to mi pachnie dużymi kłopotami - powie działem. Puk przyznał mi rację. Ruszył galopem, zostawiając w tyle dudnienie. Zawsze najlepiej w miarę możności unikać kłopotów, szczególnie jeśli są większe od ciebie. Wiem, że to nie po barbarzyńsku, lecz od dawna usiłuję rozwiać wiele mitów związanych z bar- barzyńcami. Kiedy jedynym bezpiecznym wyjściem jest ucieczka, rozsądny człowiek ucieka. Dotarliśmy do zakrętu ścieżki, gdzie roślinność była zbyt gęsta i uniemożliwiała jazdę na skróty; musieliśmy zatoczyć spory łuk. Ścigający szedł na przełaj i skrócił dystans. Po prostu nie mieliśmy czasu, by wyrąbać sobie drogę przez splątane drzewa i krzewy; musieliśmy gnać naprzód. Właśnie dlatego zły czar rzucono w tym miejscu - niedogodnym dla mnie. Na szczęście na początku zdobyliśmy znaczną przewagę, więc nadal wyprzedzaliśmy tamto stworzenie. Ruszyliśmy nową ścieżką i znów pozostawiliśmy w tyle to lup-lup-lup I ponownie natrafiliśmy na zakręt. To było niedogodne, denerwujące i zapewne niebezpieczne, gdyż pozwalało ścigającemu zbliżyć się jeszcze bardziej. Tym razem jego pysk wyłonił się zza zakrętu, zanim zasłoniły go drzewa. Stwór miał wąsiska i wyglądał na kota. Kiedy zostawiliśmy go w tyle, zastanawiałem się: co ma koci wygląd i sześć nóg? Tyle nóg miało; poznałem to po potrójnym człapaniu. Od dawna umiałem rozpoznawać zwierzęta po ich śladach i wydawanych dźwiękach. Dwunogie stworzenia biegną równym rytmem; czworonogi podwójnym, uderzając przednimi i tylnymi nogami. Tu słyszałem potrójny rytm. Niedawno napotkałem jakieś sześcionogie stworzenie, nie pamiętam gdzie, lecz tak niskie, że raczej człapało niż biegło. Ten stwór był inny. Kolejny zakręt! Naprawdę przedziwne! Teraz ujrzałem go w całej okazałości i wreszcie rozpoznałem - taraśnik. Oczywiście - Jin ostrzegał mnie przed nim. Ze wszystkich stworzeń, które mogłem tu spotkać, najmniej życzyłem sobie napotkać właśnie to. Taraśnik zasadniczo był smokiem, lecz nie zwyczajnym, gdyż pod pewnymi względami różnił się od gada. Miał głowę mrówkolwa, sześć niedźwiedzich nóg - w Xanth nie ma zwierząt nazywanych w Mundanii niedźwiedziami, ale są tu ich nogi - najeżony kolcami pancerz oraz brzydki gadzi ogon. Pod każdym względem paskudne stworzenie. Jeszcze raz zostawiliśmy je w tyle. Jednak nadal znajdowaliśmy się w tym ciasnym labiryncie, a taraśnik był niezmordowany. Niektóre z tych wielkich potworów posiadają magiczne zdolności, choć to może zdawać się niesprawiedliwe ich ofiarom. Gdyby udało nam się wydostać na otwartą przestrzeń, umknęlibyśmy mu na pewno, ale utknęliśmy w tym labiryncie ścieżek. I właśnie o to chodziło. Zły czar został umieszczony tak, aby przywołać potwora jako ostatni element starannie zastawionej pułapki. Oczywiście, głupek wlazł prosto w potrzask. Teraz było jasne, że złe czary nie zostały rozmieszczone przypadkowo na mojej drodze. Umieszczono je tam, gdzie mogły wyrządzić najwięcej szkody. Miałem mniejsze szansę niż sądziłem. Nie miałem wyboru. Musiałem zaryzykować i użyć zaklęcia obronnego. Może jeszcze pogorszy sytuację, ale trzeba spróbować. Tylko które wybrać? Biały kompas zamienił górę w ciało; czy zaklęcie odpędzające potwory spisze się lepiej? Nie widziałem jednak innego wyjścia. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że Jang nie pomieszał wszystkich amuletów. Złapałem więc figurkę białego potwora. - Wzywam cię! - krzyknąłem, trzymając ją w dłoni. Błysnęło. Jednak za plecami nadal słyszałem potrójne uderzenia łap prześladowcy. Cokolwiek sprawiło zaklęcie, nie odpędziło potwora. Gdy biały przedmiot w mojej dłoni zniknął, zdałem sobie sprawę •z sytuacji. Wiedziałem, że znajdujemy się w labiryncie, który prawdopodobnie posiadał tylko jedno wyjście, tak że taraśnik mógł zmęczyć i dogonić nieostrożną ofiarę. Powolny chód potwora nie miał żadnego znaczenia. Taraśnik w końcu dopnie swego, tak jak ja zmęczyłem Puka, podchodząc go i zapędzając w pułapkę bez wyjścia. Ucieczka nic nam nie da, tylko pozbawi sił, jeszcze pogarszając sytuację. Lepiej stanąć i walczyć, dopóki mamy jeszcze siłę. - Wybierz dobre miejsce na zasadzkę - powiedziałem Pu-kowi. - Będziemy walczyć. Ze zrozumieniem pokręcił uchem. Fakt napotkania złego czaru świadczył o tym, że nadal podążaliśmy w kierunku obiektu, ponieważ zaklęcia umieszczono na drodze do niego. W rzeczy samej - i tu nad moją głową rozbłysła na chwilę bańka światła, oświetlając całą okolicę i oślepiając taraśnika - ta droga została przewidziana. Jang wiedział, gdzie umieścić zaklęcia, ponieważ wiedział, którędy pojadę - zgodnie z przepowiednią. Prawo powinno zabraniać takich proroctw, rozmyślałem ponuro. Jednak to działało na moją korzyść. Ponieważ przewidziano moją trasę, nawet nie potrzebowałem zaklęcia naprowadzającego - i tak znajdę obiekt. Po prostu nie zdołam tego uniknąć, choćbym chciał. Ten fakt wyjaśniał, dlaczego Jang usiłował mnie przekupić. Gdyby naprawdę wierzył, że nie wykonam zadania, nie musiałby próbować przekupstwa. Jednak skoro moja droga została dokładnie przewidziana, zatem znajdę ten obiekt - chyba że zrezygnuję z misji. Nie byłem skazany na klęskę, lecz na sukces - zakładając, że poradzę sobie z napotkanymi niebezpieczeństwami. Gdybym natomiast został trwale zabity, byłoby to równoznaczne z poniechaniem misji i reszta przepowiedzianej trasy zostałaby odwołana. Tylko dlaczego wszystko to stało się teraz takie jasne, skoro przedtem było takie zawikłane? Czyżbym sprawniej myślał? Odpowiedź brzmiała „tak", myślałem znacznie sprawniej. Byłem znacznie inteligentniejszy niż przedtem. Co oznaczało, ze wykorzystałem amulet Jina wzmacniający inteligencję. W założeniu miał on przeciwdziałać zidioceniu wywołanemu czarem Janga, lecz teraz po prostu zwiększył mój potencjał intelektualny. Byłem barbarzyńcą-geniu-szem! Niestety, barbarzyńca nie potrzebuje genialnego umysłu. Do machania mieczem nie trzeba mózgu, lecz mięśni. Żaden naprawdę mądry facet nie będzie barbarzyńcą. Zmarnowałem kolejne kontrzak-lęcie. No cóż, stało się. Czy inteligencja pomoże mi uciec potworowi? Bardzo wątpiłem. Gdybym miał trochę czasu, mógłbym z pozrywanych liści sporządzić broń, na widok której taraśnik bezradnie schowałby się w swojej skorupie - ale nie miałem czasu. Najmądrzej postąpiłbym trzymając się z daleka od labiryntu i potwora; zrozumiałbym to, gdybym wcześniej użył zaklęcia. W tej chwili niewiele mi to dawało. Mimo to nie zaszkodzi być mądrym. Szybko przypomniałem sobie wszystko, co wiedziałem o taraś-niku. Sądziłem, że nigdy o nim nie słyszałem, lecz po prostu wyleciało mi to z pamięci. Okazało się, że w szarych komórkach mojego mózgu kryje się więcej informacji niż przypuszczałem; strzępy i kawałki zebranych kiedyś wiadomości, których nie pamiętałem, dopóki nie wzrosła mi inteligencja. Taraśnik był śmiertelnie groźnym potworem i w dodatku niegłupim. Żywił się wyłącznie żywymi, zdrowymi stworzeniami, żeby nie nabawić się jakiejś choroby zakaźnej czy niestrawności. Unikał padliny i nieświeżego mięsa. Typowi drapieżcy zawsze tak robią; na przykład gryfy są niezwykle wybredne. Oto mój sposób na przetrwanie! Spróbuję zabić taraśnika - lecz jeśli nie zdołam, udam nieświeżego. Wtedy on mnie nie zje, a mój dar po pewnym czasie pozwoli mi wrócić do zdrowia. Nie był to najłatwiejszy sposób, ale wykonalny. Tylko co z Pukiem? On nie mógł szybko goić ran, regenerować kończyn i odżywać. -Puk, jeżeli przegram, natychmiast zmykaj. Musisz uciec, dopóki taraśnik będzie zajęty mną. Zarżał przecząco. -Nie, nic mi nie będzie - zapewniłem go. - Potrzebujesz czasu, żeby wydostać się z labiryntu. Dam ci ten czas. Prychnął niechętnie, widocznie uważając, że przeceniam moje możliwości gojenia ran, ale nie protestował. Nagle skręcił w odnogę labiryntu. Była dostatecznie duża, żeby umożliwić walkę, a jednocześnie osłaniała nas z boków i z tyłu. Jeśli mieliśmy powstrzymać potwora, to tylko tu. - Jednak najpierw dajmy taraśnikowi szansę ominięcia nas -powiedziałem. - Nie chcemy walczyć, chyba że będziemy zmuszeni. Po chwili potwór przemknął obok naszej niszy, zahamował z piskiem, cofnął się i wytrzeszczył ślepia. Teraz, widząc go z bliska, pojąłem, że powinienem uderzyć go w tułów, zanim odwrócił łeb; miał szablaste kły, pomarańczowe ślepia i płową grzywę. Był równie wielki jak Puk, lecz koń był stworzony do biegania, a ten potwór do walki. Silnie umięśnione nogi były zakończone niedźwiedzimi łapami o potężnych pazurach. Wyjąłem miecz, zsiadłem i stanąłem przed Pukiem, twarzą do taraśnika. -Sądzę, że nie dojdziemy do porozumienia? - zapytałem potwora. Nie oczekiwałem odpowiedzi, ale nie chciałem, aby mówiono, że biję się bez powodu. Mimo wszystko, trzeba przestrzegać pewnych zasad. W odpowiedzi potwór zaryczał. Otaczające nas drzewa zadrżały, a ich liście zwiędły. Co za siła! Ogr nie sprawiłby się lepiej! Oczywiście, jestem tępym barbarzyńcą, więc nie wiem, co to lęk, lecz ten dźwięk dał mi pewne pojęcie o tym uczuciu. Oddech potwora rozwiał mi włosy i przygiął gałęzie drzew. Wcale nie pachniał fiołkami, bynajmniej. -Czuję się zobowiązany wyjaśnić, że jestem prymitywnym wojownikiem, wspaniale posługującym się orężem - oznajmiłem. - Niedobrze, że pancerz potwora był tak gruby; wytrzymałby wybuch granatu. W przeciwnym razie poradziłbym sobie bez trudu. - Jeśli teraz zechcesz wycofać się, potrafię to zrozumieć. Taraśnik zrobił krok naprzód. Najpierw przestawił trzy lewe nogi. a potem trzy prawe. Otworzył paszczę, zadziwiająco szeroko, tak że mogłem podziwiać jego wspaniałe uzębienie. Te zęby przypominały las pik; jedne były ostre jak igły, inne rozszczepione na wiele tnących krawędzi, a jeszcze inne nierówne jak ostrze piły. Były tam półki, doliny i wzniesienia, które na pewno dokładnie pasowały do ich odpowiedników po przeciwnej stronie, kiedy szczęki zwierały się; zaprawdę, nieszczęsne było stworzenie, na którym zacisnęły się te zębiska! Spróbowałem jeszcze raz, gdyż kurtuazja wymaga, aby trzykrotnie podjąć próby pokojowego rozwiąznia sporu. -Jest jeszcze coś, co powinieneś o mnie wiedzieć... Taraśnik wysunął pazury i rozdziawił paszczę; w okolicy migdał- ków powstawał kolejny ryk. No dobrze, próbowałem. Teraz mogłem walczyć bez żadnych zahamowań. Jestem w tym naprawdę niezły. Z legendarną zręcznością, słusznie przypisywaną barbarzyńcom, wywinąłem mieczem młyń-ca. Ostrze zatoczyło lśniący łuk i przeszło przez rozdziawioną paszczę, ucinając język, migdałek i rodzący się ryk. Potwór nie zdążył ugryźć; szczęki kłapnęły, gdy cofnąłem ostrze i tryskająca krew zalała te dobrze uformowane, białe kły. -Próbowałem cię ostrzec, żółwioskóry - powiedziałem. - Nie jestem jedną z twych przerażonych, bezbronnych ofiar; masz przed sobą wojownika. Grozi ci trwałe kalectwo, a może nawet śmierć, jeśli będziesz upierał się przy tym sporze. Taraśnikowi rozbłysły ślepia. Oczywiście, o to mi chodziło: rozwścieczyć go tak, żeby przestał trzeźwo rozumować. To Standardowa Zasada Numer Trzy Kodeksu Barbarzyńcy - słowne znieważanie przeciwnika. O ile wiem, niektórzy kiepscy szermierze zręcznie obracający językiem radzą sobie całkiem nieźle w opałach. Potwór ruszył naprzód i zamachnął się na mnie potężną przednią łapą. Odskoczyłem; cios chybił i trafił w pień drzewa po mojej prawej stronie, wydrapując cztery bruzdy w korze. Drzewo zadygotało, zaskrzypiało a z ran trysnęła żywica. Ta z kanału numer 4 bardzo ładnie pachniała. Jednak ja miałem inne zmartwienia. Dźgnąłem mieczem w lewe oko potwora. Taraśnik uskoczył, unikając pchnięcia. Mój pierwszy cios zaskoczył go, ale teraz potwór był czujny. Strata języka skłania do zachowania ostrożności. Tak więc ciąłem go w czarny nos, odcinając dwa wąsy. Ależ to go rozwścieczyło! Utrata dwóch wąsów zniekształciła mu pysk, a najwidoczniej potwór był wrażliwy na punkcie swojego wyglądu. Uciętego języka i migdałka nie widać, ale braku wąsów nie da się ukryć! Taraśnik wydał ociekający krwią wrzask i skoczył na mnie. Rzecz jasna, uchyliłem się i nastawiłem miecz, mierząc w odsłonięte gardło. Potwór obrócił się w ostatniej chwili, stracił równowagę i rąbnął w podrapane drzewo. Zdobyłem przewagę! Wychyliłem się z drugiej strony pnia i oburącz zadałem potężny cios w bok przeciwnika. Trafiłem w gruby pancerz. Ostrze odskoczyło nie czyniąc taraśnikowi żadnej krzywdy, lecz niemal pozbawiając mnie czucia w ramionach i dłoniach. Och! Więcej tego nie zrobię. Teraz byłem poza niszą i pieszo; nie miałem żadnej osłony po bokach i z tyłu. Za chwilę będzie po mnie, jeśli czegoś nie zrobię. Taraśnik odwracał łeb. Złapałem najbliższy kolec i wskoczyłem na pancerz smoka. Wątpiłem, aby potwór zdołał dosięgnąć głową środkowej części swojej skorupy. - Hej, półwąsie! - zawołałem, siadając między kolcami i opierając się o nie nogami. - I co teraz powiesz, śmierdzipysku? Starannie dobrane zniewagi są, oczywiście, kluczowym elementem Standardowej Zasady Numer Trzy. Taraśnik odpowiedział niepowtarzalnym rykiem wściekłości. Usiłował mnie ugryźć, ale nie mógł dosięgnąć. Machnąłem mieczem, odcinając mu jedno włochate ucho. To rozzłościło go jeszcze bardziej. Taraśnik usiłował mnie zrzucić, lecz był zbyt masywny, aby stanąć dęba, a ja trzymałem się mocno. Próbował uderzyć mnie łapą, lecz jego nogi były przeznaczone do podtrzymywania masywnego cielska, a nie do ruchów w górę, więc cios nie mógł mnie sięgnąć. Chciał zmiażdżyć moją nogę o drzewo, lecz jego kolce za bardzo sterczały, więc tylko zrobiły dziurę w pniu i na chwilę utkwiły w drewnie. Usiłował przetoczyć się na grzbiet i zmiażdżyć mnie, lecz nie pozwoliły mu na to kolce. Tymczasem ja bezustannie kłułem go w te części ciała, które mogłem dosięgnąć mieczem, bezlitośnie gnębiąc potwora. Niestety, z miejsca, gdzie siedziałem, nie mogłem mu wyrządzić poważnej krzywdy. Pancerz bronił go równie skutecznie jak mnie. Przez chwilę mieliśmy więc remis; toczyliśmy walkę, której nie mogliśmy zakończyć. Może bitwa przerodzi się w swego rodzaju oblężenie i zwycięży ten, kto wytrzyma dłużej. Nie! Długi, wstęgowaty ogon taraśnika śmignął, trafiając mnie w plecy. Tym mógł mnie dosięgnąć! Spróbowałem odrąbać ten ogon, ale smagał nim tak szybko, że nie zdołałem trafić. Istotnie, nawet nie śmiałem obejrzeć się, w obawie, że ogon wybije mi oko. Moja lekka zbroja pękała, a na ciele pojawiły się czerwone pręgi. Musiałem umknąć poza zasięg tego ogona! Jednak w tym celu powinienem zejść z pancerza - a wtedy znów byłbym narażony na kontakt z innymi częściami ciała potwora. Czy był jakiś inny sposób? Tak, był. Nachyliłem się i zacząłem pełznąć do tyłu, mijając jeden kolec po drugim, przesuwając się w stronę ogona. Oczywiście, smagający koniec mocno pokaleczył mi plecy, lecz nie ustawałem, aż - obróciwszy się nieco i osłoniwszy twarz przedramieniem wolnej ręki - mogłem sięgnąć mieczem do nasady ogona, w miejsce, gdzie wyłaniał się spod skorupy. Zacząłem piłować odsłonięty organ, usiłując odciąć go od ciała. Nie miałem dobrego oparcia, ale miecz był ostry i wkrótce przeciąłem grubą skórę, docierając do nerwów. Taraśnik wrzasnął i podskoczył pod wpływem nagłego bólu. Ten ruch był tak gwałtowny i energiczny, że wywinąłem kozła i potoczyłem się po ziemi. Teraz naprawdę byłem w tarapatach! Taraśnik zamrugał i dopiero po chwili zorientował się, że mnie zrzucił. Wtedy doszedł do siebie i skoczył. Kurczowo ściskałem miecz; teraz uniosłem go i pchnąłem potwora w pysk. Ostrze wbiło się w odsłonięty policzek. Szarpnął łbem, uwalniając ostrze. Trysnęła krew. Z trudem wstałem i zacząłem cofać się w kierunku niszy. Rozwścieczony potwór znowu skoczył na mnie, tym razem machając przednią łapą. Sparowałem cios i ostrze przecięło ciało, odcinając pazur razem z palcem, ale siła ciosu wytrąciła mi miecz z ręki. Byłem bezbronny! No, niezupełnie. Miałem jeszcze nóż. Łuk i strzały oraz sakwę z zaklęciami zostawiłem na Puku; w takiej walce nie były przydatne. Jednak nóż zdawał się żałośnie niewystarczający. Taraśnik uznał, że wreszcie mnie ma i ruszył naprzód z rozdziawionym pyskiem, zamierzając połknąć smaczny kęs barbarzyńcy. Dawno dowiedziono, że barbarzyńcy są smaczniejsi od cywilizowanych ludzi, ponieważ są zdrowsi i mają więcej chudego mięsa. No cóż, potwory popełniają błędy, tak samo jak ludzie. Wbiłem nóż w czarny nos i przekręciłem. Poskutkowało! Stwór wydał koci pisk, od którego omal nie zzieleniały mi paznokcie, i z niebywałym pośpiechem szarpnął się w tył. Mocno ścisnąwszy nóż, wyrwałem go. Trysnęła fontanna krwi. Taraśnik na moment oślepł z bólu. Naturalnie, wykorzystałem chwilową przewagę; w końcu jestem barbarzyńcą! Rzuciłem się do gardła potwora, szukając tętnicy. Jednak stwór szybko cofnął łeb. W końcu był drapieżnym potworem! Walka była bardziej zacięta niż smok przypuszczał, lecz przewaga pozostawała po jego stronie, zwłaszcza że uczył się na własnych błędach. Nie trafiłem w gardło i zatoczyłem się pod pierś przeciwnika. Właściwie nie było to takie złe miejsce. Potwór przywykł do ścigania i chwytania uciekających ofiar, a nie do szukania ich pod nogami. Tak odżywiają się kury, a nie smoki! Usiłował walnąć mnie przednią łapą, ale nie mógł zamachnąć się i bez trudu uchyliłem się przed ciosem. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że kiedy machał przednią łapą, środkowa musiała pozostać na ziemi. Przysiadłem i wbiłem ostrze w tę część, która dotykała ziemi, tuż nad wielkimi pazurami. Ojej, ależ go zdenerwowałem! Poderwał łapę, po czym - mając jednocześnie dwie nogi w powietrzu - stracił równowagę i runął na bok. Musiałem szybko uskoczyć, żeby nie zmiażdżyła mnie ciężka skorupa. Stwór miał dobrze opancerzony tułów, tak że nie mogłem zadać mu porządnego ciosu poniżej pasa. Szkoda; w tym momencie odsłonił się całkowicie. Aha! Nogi nie były osłonięte, tylko ciało. Miejsca, gdzie kończyny wychodziły z pancerza, wyglądały szczególnie zachęcająco. Wokół każdej był spory otwór, aby w ruchu nie ocierała się o krawędzie. Potwór nie mógłby doścignąć ofiar, gdyby nie mógł poruszać się swobodnie. Wszystko to miało sens - lecz umożliwiło mi atak. Wbiłem ostrze w otwór między skorupą a nogą. Nagrodą był kolejny gniewny ryk. Teraz naprawdę dawałem mu bobu! Zarówno Mag Jin, jak i sam taraśnik nie docenili możliwości barbarzyńcy w bezpośrednim starciu, a pewnie i ja również. Może zdołam załatwić tego potwora! Jednak za wcześnie cieszyłem się. Taraśnik runął na ziemię i choć zwinnie wyturlałem się się spod niego, ręka dzierżąca nóż uwięzła mi w szczelinie pancerza. Tylko w takiej pozycji noga dotyka krawędzi - kiedy potwór leży. Nic mi się nie stało w rękę, ale nie zdołałem odtoczyć się dostatecznie daleko i potężne cielsko potwora opadło mi na nogę, łamiąc ją. Teraz ja zawyłem. Taraśnik wstał i obrócił się pyskiem do mnie. Próbowałem odepchnąć go gołą ręką, lecz jeden cios potężnej łapy niemal wyrwał mi ramię ze stawu. Potwór przycisnął mnie nogą do ziemi i szykował się do odgryzienia mi twarzy. - Puk! Wynoś się stąd! -- wrzasnąłem, zanim ten ośliniony, ociekający krwią pysk zamknął się na mojej głowie. Przeżyłem niezwykle nieprzyjemną chwilę, gdy te kły wbiły się w moje ciało to naprawdę żadna frajda, kiedy odgryzają ci twarz - a potem ogarnął mnie mrok. Puk galopem wypadł z niszy, brzęcząc łańcuchami. Smok podniósł łeb. Jeszcze ze mną nie skończył - prawdę mówiąc, ledwie zaczął - lecz koń odwrócił jego uwagę. Może widok uciekającej ofiary uruchomił obwód ścigania. Jednak, oczywiście, jeden kąsek w łapie jest wart dwóch na kopytach, zatem taraśnik ponownie zajął się tym, co miał pod ręką -jeśli można tak rzec. Odgryzł mi twarz do końca. Puk zawrócił, podbiegł i dwoma kopytami z całej siły kopnął potwora w tylną część ciała. Wielkie cielsko poleciało w przód, a pysk wbił się w ziemię obok mojej głowy. Dopiął swego. Taraśnik wypluł moją twarz, otrząsnął piach ze ślepi i ruszył za widmowym koniem. Właśnie tego nie chciałem, gdyż Puk nie zdążył jeszcze uciec. Jednak nie mogłem zaprotestować, gdyż byłem nieprzytomny. Dopiero teraz widzę na gobelinie, co się stało i jak doszło do tego, że Puk ponownie mnie ocalił. Wiele zawdzięczam temu koniowi! Smok kulał, lecz nadal mógł rozwijać niezłą prędkość. Zraniłem go w jęzor, policzek, nos, stopę i staw barkowy, lecz nie odebrałem mu ducha walki. Wyglądało na to, że nie udało mi się spowolnić go na tyle, żeby dać szansę Pukowi. Jednakże Puk był sprytnym zwierzęciem. Zapamiętał przebytą drogę i trzymał się jej. Stracił trochę czasu na zakrętach; może kierował się zarówno zapachem i widokiem, jak pamięcią i nie śmiał zboczyć z naszego szlaku, żeby nie zabłądzić i nie zostać pożartym przez taraśnika. Ten był blisko, lecz rumak nadal biegł na przedzie. Może oprócz ran potwora pomogło mu to, że nie musiał już nieść mnie na grzbiecie; ta mała lecz decydująca różnica szybkości zapewniła mu przewagę. W odpowiednim czasie Puk dotarł do bramy. Ta jednak była zamknięta. Zwieszały się z niej pnącza, splecione i najeżone ostrymi kolcami. Puk zatrzymał się z poślizgiem, wbijając w murawę wszystkie cztery kopyta. Co teraz robić? Nie miał miecza, żeby przeciąć ten gąszcz. Smok sapał tuż, tuż. Taraśnik był dziwacznym smokiem, nie dysponującym ogniem, dymem czy parą, lecz kiedy biegł, sapał. Puk rozejrzał się na boki i pojął, że głupio byłoby pozostać w labiryncie i dać się złapać, skoczył więc w zarośniętą pnączami bramę. Kolce okrutnie poraniły mu skórę, ale łańcuchy trochę go osłoniły i zdołał wydostać się w ostatnim momencie, gdy już dopadał go potwór. Taraśnik kłapnął zębami, usiłując złapać Puka za tylne nogi; popełnił w ten sposób poważny błąd, gdyż obie podkowy śmignęły w tył z siłą jednego konia i trafiły go w pysk. W następnej chwili widmowy koń znalazł się po drugiej stronie bramy, poza labiryntem. Jednak smok nie zrezygnował. Potrząsnął obolałym pyskiem i ryknął na pnącza, które zwiędły i opadły. Taraśnik udał się w pogoń za Pukiem, który pogalopował przed siebie. Teraz pościg przybrał inny obrót, gdyż teren sprzyjał rumakowi. Puk oddalił się od smoka, lecz zaraz przystanął, jakby namyślając się, a potem celowo zwolnił, pozwalając smokowi zmniejszyć dystans. Biegł tuż przed nim, przez cały czas pozostając niemal w zasięgu łap i odciągając potwora coraz dalej od labiryntu. Puk, oczywiście, był w tym bardzo dobry, gdyż w taki sposób widmowe konie zarabiają na życie - zwabiając głupców na bezdroża albo wypłaszając ich z bezpiecznych miejsc. Coś o tym wiem! W ten sposób miałem czas wydobrzeć. Na szczęście nie byłem martwy, tylko nieprzytomny i bez twarzy; w godzinę lub dwie mogry mi odrosnąć gałki oczne i inne części twarzy. Nie ja stałem się przynętą dla smoka, żeby Puk mógł uciec, lecz koń odciągał potwora, abym mógł wyzdrowieć. Myślę, że to naprawdę ładnie z jego strony. Puk prowadził taraśnika w kierunku jaskiń, które minęliśmy poprzedniego dnia - tych ze srebronogami. Co on zamierzał? Nie mógł przecież ukryć się tam, bowiem zostałby oskubany do czysta. Okazało się jednak, że koń był na to za mądry. Puk po mistrzowsku zastawiał pułapki, o czym przekonałem się, kiedy go ścigałem. Podbiegł do ciemnej jaskini i stanął w smudze światła. Srebronogi unikały słońca, więc nie wystawiały swoich srebrzystych pyszczków. Nadbiegł taraśnik. Był masywnym stworzenieem o ciężkim pancerzu i chyba dokuczały mu rany; zwolnił i ciężko dyszał. Jednak teraz uznał, że zagnał konia w pułapkę i zaatakował. Puk usunął się w bok, pozwalając potworowi wpaść do jaskini. Smok zniknął w ciemności. Zapadła krótka cisza, a potem straszliwy ryk wstrząsnął pagórkiem. Taraśnik odkrył srebronogi lub vice versa! Usiłował cofnąć się, lecz Puk raz po raz wierzgał zadnimi nogami, kopiąc go w tylną część pancerza i wpychając z powrotem do pieczary. . To był doskonały pomysł, ale, niestety, nie wystarczył. Taraśnik ważył więcej od Puka, gruba skorupa chroniła go przed kopnięciami, a ponadto miał poważny powód, aby wydostać się z jaskini. Przywarł do ziemi i pełzł, tak że koń nie mógł go zatrzymać. Niebawem wyciągnął łeb z groty, strącił łapą uczepione srebronogi, po czym odwrócił się pyskiem do rumaka. Puk nie był tchórzem. Doskoczył do smoka i obrócił się w miejscu. Łańcuchy zatoczyły łuk i smagnęły taraśnika po pysku, wybijając mu ząb czy dwa, a może nawet oko. Potwór był tak zaskoczony, że schował do skorupy głowę i przednie nogi - a wówczas Puk wkopał w ślad za głową potężną porcję piachu i ziemi. Wygląda na to, że potwory nie lubią, jak sypie im się piaskiem w ślepia. Taraśnik ryknął tak okropnie, że piach trysnął wszystkimi otworami skorupy. Cały pancerz prawie uniósł się w powietrze, dźwignięty podmuchem. Naprawdę wspaniały ryk! Teraz straszliwy łeb wyłonił się spod pancerza, wściekle błyskając zębiskami. Pukowi jeszcze raz udało się trafić smoka w nos. Tylna podkowa wbiła obolały czarny nos w łeb potwora, przez co pysk taraśnika stał się wklęsły tam, gdzie był wypukły, i wtłoczyła go z powrotem do skorupy. Puk lepiej radził sobie ze smokiem niż ja! Wtem koń rozdął chrapy ,-zwęszywszy coś. Szybko odbiegł w bok, gdzie rósł szmaciak gałęzisty. Chwycił szmatę w zęby, zerwał ją, wstrzymał oddech i truchtem wrócił do taraśnika, który właśnie wystawiał łeb z pancerza. Puk rzucił szmatę na nos potwora i szybko odskoczył. Wiecie, nie używa się materiału wytwarzanego przez szmaciaka, ze względu na szczególną i kiepską jakość szmat. Nikt nie robi z niego chodników ani ubrań, chyba że dla żartu i nie tylko dlatego, że te szmaty są brzydkie. Jednak w tym przypadku... Taraśnik kichnął. Tak właśnie działał szmaciak. Powodował niekontrolowane ataki kichania. Niektóre stworzenia po jednym wdechu kichały przez kilka dni, innym o mało nie odpadały łby. Jeśli potwór wziął porządny, głęboki wdech... Ależ to było kichnięcie. Podmuch oberwał liście z krzaków i podniósł tumany kurzu, które skwitowały to głupimi uwagami i uciekły. Cielsko smoka przesunęło się w tył pod wpływem siły odrzutu. Następne kichnięcie przesunęło je jeszcze dalej, a po trzecim połowa smoczego ogona znalazła się w jaskini. Po pół tuzinie kichnięć cały taraśnik wrócił do pieczary. Puk potruchtał do szmaciaka i zerwał następną szmatę. Proszek na kichanie praktycznie sypał się z niej, płonąc chęcią rozpoczęcia swego niecnego dzieła. Puk wrzucił ją do jaskini, a potem wspiął się na pagórek, znalazł kupkę kamieni i zrzucił ją. Udało mu się strącić małą lawinę, która usypała stertę kamieni przed wylotem jaskini, częściowo blokując otwór. To, rzecz jasna, nie zatrzymałoby potwora, lecz zamykało dopływ powietrza i odbijało podmuch kichnięć, więc większość magicznego proszku pozostawała w środku. W ten sposób taraśnik musiał go wdychać, co oznaczało kolejny atak kichania. _ Puk zastrzygł uchem, nasłuchując, gdy cały pagórek zaczai dygotać. Wiem, co słyszał: wiele cichych kichnięć zagłuszanych przez głośne. Srebronogi też dostały swoją porcję! Będą bardzo złe, kiedy uda im się opanować atak - a tam, w głębi ich pieczary, był taraśnik, wyglądający na sprawcę tego całego zamieszania. Srebronogi nie mogły przeciąć skorupy, lecz były dostatecznie małe, aby wcisnąć się przez otwory na nogi, głowę oraz ogon, i wystarczająco rozwścieczone, żeby wyrządzić znaczne szkody ciału. Tym razem taraśnik znajdował się zbyt głęboko, żeby uciec w porę. Rachunki wyrównane. Zadowolony Puk potruchtał z powrotem do labiryntu. Jakby na to nie patrzeć, pokonał potwora. Teraz wracał, aby mnie ratować. Tymczasem ja miałem inne kłopoty. Goiłem się dobrze, ale przyleciały ważki. Tylko co odzyskałem przytomność, gdy opadły mnie rojem i plunęły tuzinami ognistych smug. Pojedynczy ogień był bolesny, a salwa niszcząca. Moja nowa skóra pokryła się pęcherzami, ubranie spaliło się, a włosy stanęły w ogniu. Ponownie straciłem wzrok i węch, a wtedy dwie ważki zanurkowały, żeby pozbawić mnie również słuchu. Teraz, kiedy byłem bezbronny, wyrządziły mi większą krzywdę niż taraśnik. Nikt nie jest tak okrutny, jak słabeusz nagle obdarzony władzą! Kiedy wrócił Puk, znalazł mnie pokrytego rojem ważek. Zaatakował, tak gwałtownie machając ogonem, że całe ich tuziny zostały strącone w powietrzu i spadły na ziemię, gdzie detonowały. Eksplozje były bardzo słabe, gdyż owady prawie nie miały już paliwa. Teraz Puk był silny, a one słabe; zużyły zasoby swoich zbiorników, smażąc moje ciało. Poderwały się w górę i uciekły. Na pewno nie wrócą; już zemściły się, niszcząc moje ciało. Wygląda na to, że Puk nie całkiem rozumiał istotę mojego talentu. Może uznał moje poprzednie wyzdrowienie, w jaskiniach kallikan-carów, za przypadkowe. Nie wiedział, jak bardzo pokiereszował mnie taraśnik i w jakim stopniu zdołałem wydobrzeć, zanim nadleciały ważki. Dlatego nie pojmował, że po kilku godzinach sam wyzdrowieję. Próbował mi pomóc. Przetoczył mnie nosem, wepchnął w krzaki przy ścieżce i postawił na nogi. Osunąłem się i potoczyłem po ziemi. Spróbował ponownie i znów bezwładnie upadłem. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak użyteczne są ludzkie ręce, dopóki nie zobaczysz konia usiłującego podnieść coś kopytami. To prawie niewykonalne. Moja spalona skóra była teraz oblepiona ziemią, wyglądałem więc jak zombie smażony w tartej bułce. Ktoś inny wyprawiłby porządny pogrzeb takim smętnym szczątkom, jednak Puk nie zrezygnował. Znalazł lepsze miejsce, gdzie niska gałąź dotykała ziemi. Podtoczył tam moje ciało, nosem wepchnął na konar, a potem wcisnął i w końcu zdołał zsunąć je na swój grzbiet. Głowa i ramiona zwisały mi po jednej stronie, a nogi po drugiej, lecz teraz mógł mnie nieść. Opuścił labirynt i udał się w kierunku mniej więcej na pomocny zachód. Zapewne wiedział, że tutaj nie otrzymamy pomocy, więc miał nadzieję znaleźć ją tam, gdzie jeszcze nie byliśmy. W miarę jak mijał dzień, częściowo wygoiłem rany i zacząłem poruszać się. Puk tego nie zauważył; może nawet nie rozróżniał tych ruchów od bezwładnych podrygów. W końcu wypatrzył chatę na leśnej polanie. Parsknął z ulgą i skierował się ku niej. Może tam znajdzie kogoś, kto mi pomoże. 9. TREN Obudziłem się na posłaniu z wonnych paproci. Ujrzałem wnętrze chaty; porządek w każdym kącie, a na półkach zioła i przyprawy. W jednym rogu stała dziwna, wielka, pusta tykwa z przeciągniętymi przez nią sznurami. A na wiklinowym fotelu siedziała bardzo ładna młoda kobieta w brązowej sukni. Zauważyła, że odzyskałem przytomność i podeszła do mnie. — A więc wracasz do zdrowia - powiedziała cicho. - Nie byłam pewna, czy zdołasz. — Och, do tej pory zawsze udawało mi się - odparłem. Wszyst ko mnie bolało, ale wiedziałem, że to szybko minie, kiedy zakończy się proces gojenia. — Przyniósł cię tu twój koń - powiedziała. - Wyglądałeś na paskudnie poparzonego. Wtedy przypomniałem sobie ważki. To wspomnienie nieco przybladło, lecz teraz wróciło. — Tak. — Nieczęsto mam gości - rzekła kobieta - i trochę zapom niałam o zasadach uprzejmości. Powiem ci, że mam na imię Tren. Mieszkam sama i lubię to. Będziemy żyli w zgodzie, jeśli będziesz trzymał ręce przy sobie i odjedziesz, gdy tylko będziesz mógł. Twój koń pasie się na zewnątrz. A zatem to była kobieta, która chciała, aby pozostawiono ją w spokoju. Niektóre takie są; nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego. No cóż, nie należałem do tych, którzy narzucają się przemocą. Barbarzyńcy zazwyczaj spotykają dość chętnych kobiet, więc nie mają ochoty na niechętne i mało mnie obchodzi, że cywilizowani ludzie twierdzą co innego. — Jestem Jordan Poszukiwacz Przygód, bardzo szybko goję moje rany i mam misję do wykonania, więc niebawem ruszę w dro gę - powiedziałem. - Dziękuję, że zajęłaś się mną, gdy byłem nieprzytomny; musiałem być bardzo brudny. — Rzeczywiście! Musiałam cię całego obmyć. Miałeś piasek dosłownie wbity w skórę. Myślałam, że nie żyjesz, ale nie było z tobą tak źle. Posmarowałam maścią twoje rany i zostawiłam cię w spokoju. Musiałeś nieopatrznie wdepnąć w gniazdo ważek. Zmierzyła mnie spojrzeniem. — Muszę rzec, że masz wyjątkowo odporny organizm; jesteś wspaniałym okazem mężczyzny. Taak, jestem prawdziwym barbarzyńcą, z furą mięśni i ku rzym móżdżkiem -- odparłem z uśmiechem. Właściwie w tym momencie byłem dość mądry, w wyniku działania oczorośla, które przypadkowo wezwałem na pomoc. - Na szczęście mam Puka, który opiekuje się mną. -Puk - powtórzyła. - Twój koń? Czy to... -Tak, to Puk - widmowy koń. Dlatego nosi te łańcuchy. -Oswoiłeś konia-widmo? - zapytała ze zdziwieniem. -Nie. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Roześmiała się. Wyglądała ślicznie, kiedy to robiła. -No cóż, on jest lojalny. Mógł porzucić cię byle gdzie i zostawić, żebyś umarł. Zerknęła w stronę kuchni. - Czy czujesz się dostatecznie dobrze, żeby coś zjeść? - Och tak, jestem głodny! - Naprawdę szybko wracasz do zdrowia! Już wyglądasz lepiej! -Tak, zawsze jestem głodny po śmiertelnej ranie - przytak nąłem. Znów zaśmiała się, biorąc to za żart. Do drewnianej miski nałożyła trochę kaszy z kociołka na palenisku i podała mi. Strawa była ciemna i błyszcząca jak jej włosy, ale smakowała wyśmienicie i chyba była pożywna; od razu nabrałem sił. -Na podwórzu rośnie drzewo spodniowe - rzekła. - Nigdy nie przypuszczałam, że okaże się przydatne, ponieważ ja wolę suknie. Podała mi parę brązowych dżinsów. — Powinny pasować. — Dziękuję. Wstałem z posłania i włożyłem spodnie, które okazały się dość dobrze dopasowane. -Zdumiewające - napomknęła, patrząc. Widocznie nie należa ła do tych pruderyjnych, cywilizowanych kobiet, chociaż pod innymi względami' zdawała się cywilizowana. - Twoja skóra jest prawie nietknięta! Byłeś tak mocno poparzony... Wzruszyłem ramionami. -Pewnie tylko tak się wydawało. Mogłem jej wyjaśnić, na czym polega mój dar, ale nie uznałem tego za konieczne, tym bardziej że zaraz miałem odjechać. Prawdę mówiąc, nie zwracałem na nią zbyt wielkiej uwagi, gdyż mój pod-rasowany umysł zaprzątały przeróżne filozoficzne kwestie oraz in- telektualne ćwiczenia, którymi nigdy przedtem nie byłem zainteresowany. Dziś tylko częściowo pojmuję ówczesne głębokie rozważania, gdyż teraz jestem zaledwie przeciętnie mądry. Dlatego nie opowiadam tej historii tak inteligentnie, jak opowiedziałbym ją wtedy. Jednak z perspektywy czasu widzę, że zajęty ezoterycznymi problemami popełniłem błąd i przegapiłem oczywiste fakty, gdyż w domu Tren naprawdę nie postąpiłem zbyt mądrze. Niektórzy niezwykle inteligentni ludzie są zupełnie niepraktyczni. — Nie miałam pojęcia, że tak szybko staniesz na nogi - powie działa. - Co to za misja? — Och, nic, co mogłoby cię zainteresować - odparłem z roztarg nieniem. - Mam odnaleźć pewien obiekt i sprowadzić go do Zamku Roogna. — Zamek Roogna? - powtórzyła, okazując dziwne zaciekawie nie. Powinienem to zauważyć, ale nie zwróciłem wtedy na to uwagi. - Czy on jeszcze stoi? — Och, pewnie. Jednak stary Król Gromden jest umierający i są problemy z sukcesją. Dlatego ja... — Król umiera? - spytała szybko. — Tak. I ci dwaj magowie, Jin i Jang, rywalizują o tron, więc... — Jin i Jang. Przecież oni... — ...nie zgadzają się w żadnej sprawie - dokończyłem. - Oprócz tego konkursu zaklęć, żeby sprawdzić, czyje są silniejsze. Dlatego ja... — Zaczynam rozumieć! Pracujesz dla nich! -• Tak, w pewnym sensie. Muszę wypełnić moją misję, żeby Jin wygrał, ale przeszkadzają mi czary Janga. Było ciężko, ale chyba jestem już blisko. Wzruszyłem ramionami. — Nie będę zanudzał cię szczegółami. Pójdę już. Dzięki za kaszę, dziewczyno. — Czekaj - rzekła. - Ten obiekt, który masz sprowadzić... Czy wiesz, co to jest? — Nie. Dostałem od Jina zaklęcie wyszukujące, lecz jeszcze go nie wykorzystałem. Jednak sądzę, że obiekt jest gdzieś blisko, ponie waż przeznaczone mi... — Usiądź, Jordanie - powiedziała. - Opowiem ci historię, której zapewne nie słyszałeś. Poczęstuję cię winem. -Och, dziękuję. Zawsze byłem towarzyski. Tren zmieszała jakieś płyny w pucharze, co mnie zdziwiło, gdyż zawsze myślałem, że wino otrzymuje się bezpośrednio z bukłaków rosnących na winorośli. Podała mi kielich, z którego popijałem, gdy opowiadała. Trunek był ostry, ale bardzo dobry. Zresztą barbarzyńcy i tak nie są wybredni. — Król Gromden miał dziecko, córkę - zaczęła Tren. — Och, tak. Mówił mi. — Co jeszcze powiedział ci o niej? -Niewiele. Tylko to, że jego żona i dziecko odeszły, a on strasznie za nimi tęskni. Czknąłem; wzdęło mnie od tego wina. -Ta historia jest nieco dłuższa - oświadczyła Tren -No cóż, on jest teraz bardzo samotny. Nagle błysnąłem inteligencją: -Jang wspominał o skandalu, może... Milczała przez chwilę, po czym podjęła opowieść, jakbym wcale jej nie przerwał. -Córka Króla Gromdena była jego oczkiem w głowie i uważa no ją za bardzo ładną. Jego żona zaczęła być o nią zazdrosna i rzuciła zły czar: jeśli córka pozostanie w Zamku Roogna, ten upadnie. To bardzo zasmuciło Króla, lecz musiał za wszelką cenę chronić stolicę Xanth, więc odesłał córkę precz. A ponieważ był bardzo zły na Królową za jej zły czar, ją również wygnał precz. Jednak zanim Królowa odeszła, rzuciła zły urok także na niego. Oczywiście, taki miała dar - rzucała przekleństwa. Pochodziła z rodu przeklętników, żyjących daleko na południu Xanth; niektórzy nazywają ich demona mi. Sprawiła, że zapomniał o pierwszym złym zaklęciu. Od tej pory Król szukał swej wygnanej córki, nie wiedząc, że sam ją wypędził i nie bez powodu. W końcu znalazł ją, lecz ona pamiętała zły czar i odmówiła powrotu na Zamek Roogna. Nie rozumiał dlaczego, ponieważ, kiedy mówiła mu o przekleństwie, natychmiast o nim zapominał. Porządnego uroku nie można odczynić, mówiąc po prostu o nim poszkodowanemu; działa, dopóki nie zostanie cofnięty lub zużyty, a przekleństwa przeklętników nie zużywają się. Ponieważ on nie mógł pojąć prawdy, a żądał odpowiedzi, musiała go okłamać w okrutny sposób: powiedziała mu, że woli żyć w puszczy niż w starym, ponurym zamczysku. Usiłował wpłynąć na nią, żeby zmieniła zdanie, lecz nie udało mu się. — To bardzo interesujące - powiedziałem. - Nic mi nie mówił o klątwach. — Oczywiście. Jednak pamięta córkę i przysiągł, że znajdzie sposób, aby sprowadzić ją z powrotem do Zaniku Roogna i uczynić szczęśliwą. W rzeczy samej, miał nadzieję, że ona poślubi jego następcę, kolejnego Króla Xanth, i w ten sposób jego ród pozostanie przy władzy. Tron Xanth nie jest dziedziczny, gdyż przechodzi z Maga na Maga, jednak czasem istnieje powiązanie po kądzieli. Oczywiście, jego córka nie była Czarodziejką, lecz dla żony nie ma to żadnego znaczenia. - Hmm, sądzę, że to się nie udało - rzekłem, odstawiając pusty puchar. - Jego następcą będzie Jin lub Jang, a przypuszczam, że żaden z nich nie jest obecnie zainteresowany małżeństwem. - Są zainteresowani. Lud łatwiej zaakceptuje Maga, który po ślubił córkę poprzedniego Króla, a jej magiczny dar pomoże mu rządzić, więc ona byłaby stosunkowo cenną zdobyczą, a w dodatku fizycznie atrakcyjną. Mężczyźni przykładają zbyt wielką wagę do tej ostatniej zalety. — Hmm, tak - przyznałem, podziwiając figurę Tren. — W każdym razie, nie mają wyboru. Król zaaranżował wszyst ko tak, że żaden z nich nie zostanie władcą, dopóki jej nie poślubi. W głowie lekko mi szumiało. Ależ mocne wino! - Może zaskoczy tym zwycięzcę, kiedy sprowadzę mu obiekt poszukiwań - powiedziałem. - Byłoby niedobrze, ponieważ jej powrót spowodowałby upadek zamku... — Tak, to okrutny problem - przyznała. - Ta dziewczyna nigdy nie wróci na Zamek Roogna, ponieważ kocha ojca i Xanth, nikogo więcej. Ona zrobi wszystko, aby nie powrócić, obojętnie kto będzie następnym Królem, chociaż w ten sposób łamie ojcu serce. Nie ma wyboru. — Hmm, to nie moja sprawa - rzekłem, wstając. - Ja tylko muszę sprowadzić... Zachwiałem się, zatoczyłem, straciłem równowagę i upadłem na łóżko. Coś było nie tak! Tren podeszła do mnie. — Przykro mi, że musiałam cię otruć, barbarzyńco - powiedzia ła. - Jednak gdyby twoja misja powiodła się i Jin zostałby Królem, spełniłby wolę Króla Gromdena - poślubiłby jego córkę i trzymał ją na Zamku Roogna. Muszę temu zapobiec, ponieważ upadek Zamku Roogna oznaczałby kres ludzkiej dominacji w Xanth. — Przecież... - protestowałem słabo. — Widzisz, niewinny barbarzyńco, to ja jestem córką Króla Gromdena - oznajmiła. - - Uważam, że winnam ci wyjaśnić, dlaczego musiałam cię zabić. Lepiej poświęcić życie jednego głupiego poszukiwacza przygód, niż gdyby miał upaść Zamek Roogna. To nic osobistego; zdajesz się być miłym człowiekiem, jak na barbarzyńcę. Potem zemdlałem i chyba umarłem, bo trucizna rozeszła się po całym moim organizmie, a była niezwykle mocna. Tren powlokła moje ciało po podłodze - okazała się bardzo silna jak na kobietę - do zapadni na tyłach chaty i zepchnęła mnie w otwór. Ześlizgnąłem się ciemnym kanałem, w jasność, a potem w pustkę. Kanał prowadził do zapomnianej Rozpadliny! Spadłem z potwornej wysokości i uderzyłem głową o skaliste dno. Jeśli nie zabiła mnie trucizna, to z pewnością dobił mnie ten upadek! Puk usłyszał głuchy łomot. Zastrzygł uszami. W tym miejscu krawędź Rozpadliny była lekko wygięta, a sama przepaść wąska. Puk znalazł półkę znajdującą się nad otchłanią i spojrzał w dół. Wyostrzonym wzrokiem albo węchem wykrył moje nieruchome szczątki i zarżał niespokojnie. Może czuł się odpowiedzialny, gdyż to on zaniósł mnie do chaty Tren. Był naprawdę sprytnym zwierzęciem, a może i na niego podziałał amulet mądrości, gdyż postanowił zejść do mnie w ten sposób, żeby samemu nie doznać uszczerbku. Potruchtał na zachód wzdłuż skraju Rozpadliny, dotarł do miejsca, gdzie przecinało ją morze, po czym wskoczył w głęboką toń. Spadł z wysoka i ze straszliwym pluskiem, lecz po chwili wynurzył się na powierzchnię, pomimo ciążących mu łańcuchów, i popłynął Rozpadliną, aż woda stała się płytsza i mógł wyjść na ląd. Zapewne Smok z Rozpadliny bawił gdzieś w interesach, bo nigdzie nie było go widać. W końcu Rozpadlina ciągnie się przez całe Xanth, jak już wiemy, a żadna istota nie może być jednocześnie wszędzie. Ze strony Puka był to akt wyjątkowej odwagi, chyba że zapomniał o smoku. Z drugiej strony - okazał się nadzwyczaj skuteczny w walce ze smokiem, więc może nie obawiał się go. Albo pamiętał i bał się, ale i tak postanowił pójść po mnie. Niebawem dotarł do moich szczątków. Nie był to miły widok. Nogi miałem połamane, a z rozbitej czaszki wyciekła część zawartości. Nic ważnego, trochę szarej substancji, zapewne uszczelnienie lub izolacja. Jednak wyglądało to paskudnie, a wszystko wokół było zbryzgane krwią. Byłem martwy jak głaz. Mój miecz leżał opodal, zgięty i wyszczerbiony. Robi mi się smutno, kiedy 0tym pomyślę, gdyż służył mi wiernie i nie umiał goić swych uszkodzeń. Puk zgarnął podkową resztki na kupkę; zepchnął je na wielki liść 1najlepiej jak umiał zawiązał w tobołek. Oczywiście, zmieszał mnie z błotem i śmieciem, ale tego nie dało się uniknąć. Popychał tobołek tu i tam, usiłując go podnieść, ale nie zdołał. Zaczął więc szukać dobrego miejsca na pochówek, uważając mnie za nieżywego. Nie znalazł. Postanowił zabrać mnie nad morze, ale miał spory kawałek do brzegu. Co miał robić? Zdołał jakoś zawiązać rogi tobołka w węzeł, po czym przewlókł przezeń oraz przez jelec miecza jeden ze swych łańcuchów i począł ciągnąć. Tobół podskakiwał na wybojach, a jego zawartość została dokumentnie wymieszana. Kiedy Puk dotarł na małą piaszczystą plażę, gdzie Rozpadlina spotykała się z oceanem, zostawił węzełek na brzegu i zaczął kopytami kopać wielką dziurę. Najwyraźniej zamierzał pochować szczątki. W końcu był widmowym koniem; wiedział, co to śmierć i pogrzeb. Jednak kiedy pogłębił dziurę, ta wypełniła się wodą. Zdegustowany, oddalił się od morza i zaczai kopać nową. Nie chciał, żeby moje szczątki zamokły; może myślał, że byłoby mi nieprzyjemnie gnić w wodzie. Nowa dziura także wypełniła się wodą. Odszedł jeszcze dalej, ale tam grunt był skalisty i nie mógł go rozkopać kopytami. Puk pomyślał chwilę. Potem wpadł na nowy pomysł. A może morski pogrzeb? Mógł obciążyć tobół ciężkim kamieniem i zatopić go w morzu. Widocznie uważał, że nie będzie mi tak nieprzyjemnie w głębokiej wodzie. Tu jednak spotkał się z trudnościami. Po pierwsze - nie mógł przywiązać kamienia do tobołka. Nawet gdyby znalazł mocne pnącze, nie zdołałby zawiązać węzłów. Poza tym wiedział, że wielki liść szybko rozłoży się w morskiej wodzie, uwalniając zawartość. Spojrzawszy dalej, zobaczył przyczajonego potwora morskiego oblizującego pysk. Wiedział, że nie lubiłem być zjadany przez potwory. Dobrze, że tego stwora nie było w miejscu, gdzie Puk skoczył do wody! W końcu zrezygnował i powlókł tobół dalej. Zamierzał znaleźć odpowiednie miejsce na pochówek, nie zważając na związane z tym trudy. Wlókł mnie i wlókł, wyszukując na stromym zboczu ścieżki wiodące w górę. Dyszał i pocił się, lecz nie ustawał, aż zapadł zmrok i każdy krok groził upadkiem na plażę. Puk przywykł do nocnych wędrówek, ale teren był zdradliwy, a tobołek nieporęczny. Postawił go więc w skalnej niszy, sam oparł się o skałę na stojąco. Był zmęczony i głodny, lecz nie zamierzał zrezygnować z wyprawienia mi porządnego pogrzebu. Puk był równie wiernym przyjacielem zarówno za życia, jak i po śmierci. Nocą wychodziły na żer nocne stworzenia. Niewidoczne zwierzęta przemykały po zboczu, a wokół było słychać szmery i drapanie. Owady brzęczały bez przerwy. Puk przygotował się do stratowania czegokolwiek, co podeszłoby do węzełka. Opodal otwarł się ukryty właz i wyjrzał z niego goblin. Puk trącił kamień, który spadł i przestraszony goblin pospiesznie ukrył się w swojej norze. Koń wiedział, że gobliny mogą być bardzo nieprzyjemne w gromadzie, lecz to miejsce znajdowało się daleko od krainy goblinów. Z pojedynczym osobnikiem mógł poradzić sobie łatwiej niż z tłumem. Nagle w powietrzu rozszedł się jakiś zapach. Puk powęszył i parsknął niechętnie. Pewnie przez chwilę podejrzewał, że to zaczęła rozkładać się zawartość tobołka. Potem usłyszał łopot skrzydeł i zrozumiał, że to harpia. Ptakokształtna wiedźma o paskudnej gębie unosiła się opodal, wyczuwając ulubione danie; kogoś bezbronnego. Jednak Puk zarżał ostrzegawczo i stanął dęba, wywijając kopytami oraz brzęcząc łańcuchami. - Nie wiedziałam, że to twoje ścierwo, puku! - skrzeknęła. - Większość koni nie jada mięsa. Następnym razem daj dziewczynie znać, ty chuda szkapo! Wątpię czy dokładnie powtarzam jej słowa, bo nie były zbyt miłe; uszy Puka opadły na chwilę, a szmery wokół ucichły i zamarły. W ten sposób koń przez całą noc strzegł tobołka i nikt nigdy nie spełniał wierniej takiego ponurego obowiązku. Puk sądził, ze broni szczątków, które zamierzał pochować; tymczasem dawał mi czas na zagojenie ran. Mój dar musiał przezwyciężyć skutki trucizny i śmiertelnego upadku, więc miał co robić. Wątpię czy kiedykolwiek byłem zabity równie dokładnie. Jednak w zawiniątku były wszystkie moje części ciała i spora ilość błota; miałem cały dzień i noc spokoju, mogłem więc wydobrzeć. Gdy światło poranka niepewnie wyjrzało zza krawędzi Rozpadliny i dotarło na jej dno, poruszyłem się. Puk drzemał. Słysząc jakiś szmer w tobołku, nastawił uszy. Czyżby jakiś drapieżnik wkradł się do środka, żeby spożyć zawartość? Natychmiast zbadał sprawę, zaglądając do środka. Spojrzałem na niego. - Cześć, Puk - powiedziałem. - Źle było ze mną tym razem? O mało nie spadł w przepaść. Przeciągnąłem się i wygramoliłem z liścia. Byłem słaby, ale cały. Niełatwo jest wrócić do życia po dwukrotnej śmierci! Potrzebowałem posiłku i odpoczynku, żeby uzupełnić znaczne ilości energii zużytej przy rekonstrukcji. -Hej, czy w nocy nie słyszałem tu harpii? - spytałem. - Nie powinieneś jej odpędzać; mogłeś wykorzystać ją do przywołania bociana. Urwałem, zniesmaczony, a Puk popatrzył na mnie, jakbym nagle zmienił się w rogatego demona. Co ja mówię? Nikt aż tak nie zbliża się do harpii! Skąd przychodzą mi do głowy takie brudne myśli? Teraz już rozumiem, chociaż wtedy nie pojmowałem. Razem z moimi szczątkami Puk zgarnął do węzełka różne brudy, które wpadły mi do rozbitej głowy w trakcie gojenia - i teraz miałem brudne myśli. Po chwili Puk otrząsnął się ze zdumienia i niesmaku. Doszedł do wniosku, że naprawdę widzi mnie żywego i trącił nosem moją dłoń. -Och, naprawdę nie rozumiesz? - zapytałem, pojmując, że on właściwie jeszcze nie widział, jak - dokładnie zabity - wracam do życia. W tym czasie umykał przed smokami, szukał wyjścia z grot kallikancarów albo walczył z taraśnikami i nigdy go przy tym nie było. - Moim magicznym darem jest umiejętność szybkiego gojenia własnych ran, choćby najcięższych. Jeśli stracę jakąś część ciała, odrasta mi; jeżeli zostanę zabity, ożyję. Pozbierałeś wszystkie moje szczątki, więc ozdrowiałem bardzo szybko. Dziękuję, Puk; to bardzo miło z twojej strony. Stał nieruchomo, zakłopotany. Poklepałem go po karku. Konie, w przeciwieństwie do kurczaków, mają szyje stworzone do pieszczot. - Widzę, że zabrałeś też sakwę z zaklęciami. I mój miecz. Doskonale; zaklęcia mogą być pomieszane, ale zapewne będą mi potrzebne. Nadal muszę wypełnić moją misję. Rozejrzałem się wokół. -Jak dostaliśmy się na to zbocze? Pamiętam tylko, że Tren podała mi truciznę, jednak przezwyciężenie skutków jadu nie powin no zająć mi aż tyle czasu. Zerknąłem na swoje ciało. -To nie tłumaczy też, dlaczego mam zniszczone ubranie i tyle nowego ciała. Najwidoczniej właśnie pozbierałem się do kupy. Puk ruchem głowy wskazał przepaść. -Chcesz powiedzieć, że wrzuciła mnie tam? - spytałem. - Mu siałem roztrzaskać się jak rozbite jajko! Pokiwał głową. Teraz pojąłem, ile dla mnie zrobił i co oznaczała jego przyjaźń. Wiedziałem, że jestem mu bardzo zobowiązany. Wspinaliśmy się na górę, gdyż ja byłem słaby, a on zmęczony. Idąc, przypomniałem sobie, co usłyszałem od Tren, zanim umarłem. Ona była córką Króla Gromdena, zmuszoną do opuszczenia Zamku Roogna, który inaczej upadłby, obawiającą się, że Mag Jin poślubi ją i zmusi do powrotu, jeśli zostanie Królem. Rozumiałem jej niepokój, lecz wydawało mi się, że nie musiała mnie zaraz mordować. Przecież nie miałem z tym nic wspólnego. No, niezupełnie; gdybym wypełnił misję, Jin zostałby Królem i Tren byłaby w opałach. Tylko dlaczego nie mogła po prostu odmówić poślubienia Jina i powrotu na Zamek Roogna? Powiedziała „nie" ojcu - Królowi, mogła powiedzieć „nie" Magowi Jinowi. Nie musiała zabijać mnie, żeby zapobiec zwycięstwu Jina; mogła poprosić, abym nie zdradził jej miejsca pobytu, albo mogła przeprowadzić się do innej kryjówki, zanim wrócę do zamku. Jej zachowanie nie miało sensu, co mnie niepokoiło, gdyż była niezwykle atrakcyjną kobietą. Byłbym szczęśliwy mogąc z nią... Zastanowiłem się dokładniej nad moimi myślami. Miałem jednak wymówkę - brud zmieszany z innym śmieciem w mojej głowie. O ile wiedziałem, gęsty brązowy szlam był dobrym substytutem tej bezużytecznej, szarej substancji, która mi wyciekła; mimo to, nie miałem już takiej głowy jak przedtem. Oczywiście, jak już mówiłem, wtedy tego nie wiedziałem, gdyż nie widziałem, jak rozbryzgnąłem się w Rozpadlinie. Mimo to mój mózg był jak jajko usmażone w piasku. Straciłem większość inteligencji, którą zyskałem w wyniku zaklęcia, gdyż przestałem roztrząsać skomplikowane problemy filozoficzne. Może zaklęcie oczorośli skompensowało skutki pomieszania zawartości mojej czaszki, dając w przybliżeniu normalny intelekt. Gdybym był naprawdę mądry, znalazłbym sens w zachowaniu Tren i może oszczędziłbym sobie mnóstwa kłopotów. Jednak oczy oczorośli są skierowane we wszystkie strony, więc nie mogą skupić się na oczywistym. Nawet teraz nie mogę odtworzyć mojego ówczesnego toku rozumowania; chyba nie doceniałem rozległości moich obrażeń, gdyż byłem wówczas martwy. Naprawdę nie chciałem uwierzyć, że taka śliczna kobieta jak Tren mogła wyrządzić mi taką krzywdę. Nie byłem mądrym barbarzyńcą. Jednakże jedno było mętnie jasne. Powinienem trzymać się z daleka od Tren, ponieważ była szalona lub niebezpieczna dla otoczenia, a może jedno i drugie. Jeżeli Jin chciał ją wziąć za żonę, to jego problem, nie mój. Był Magiem - może zdoła sobie z nią poradzić. Nie miałem pojęcia, dlaczego w ogóle chciał poślubić taką kobietę. Hmm, nie... miałem pojęcie. W celu uzyskania zgody Króla Gromdena na objęcie tronu i... Pomieszanie w głowie podsunęło mi myśl o tym, jak ona mogłaby wyglądać bez ubrania i co mężczyzna mógłby... no, nieważne. Zajmę się swoimi sprawami, znajdę obiekt, sprowadzę go do Zamku Roogna, a potem zniknę z tej okolicy, zanim maszt walnie w rufę, że tak powiem. (Myślę, że to powiedzenie powstało wtedy, kiedy ktoś przypadkowo wjechał statkiem w tylną część ciała drzemiącego, gigantycznego potwora morskiego. Nie był to najlepszy pomysł.) Około południa dotarliśmy na górę - ku naszej wielkiej uldze. Znaleźliśmy tam miłą zieloną równinę porośniętą wysoką trawą oraz drzewami owocowymi i orzechowymi. Tam mogliśmy odpocząć i najeść się, czego rozpaczliwie potrzebowaliśmy. Zrobiłem trzy kroki w kierunku najbliższego drzewa - i potknąłem się o następne czarne zaklęcie. To miało kształt kamienia. Rozbłysło mrocznym światłem. Wiedziałem, co to oznacza, a gdybym nie wiedział, zaraz zgadłbym, ponieważ stopa zmieniała mi się w czarny kamień. Szybko kopnąłem amulet tak mocno, że przeleciał za krawędź przepaści i potoczył się zboczem do morza. Tam nie mogło wyrządzić większych szkód; większość stoku i tak była skałą. Goblin, harpia i może potwór morski znajdujące się w tej okolicy mogły przeżyć nieprzyjemne chwile, ale nic więcej. Puk nie ucierpi. Potem złapałem przeciwczar, gdyż już wapniała mi druga stopa. Widocznie przelotny kontakt wystarczył zaklęciu, aby dobrać się do mnie; nie powstrzymałem jego działania, odrzucając je celnym kopnięciem. Amulet zmieniający kamień w ciało już zużyłem, chociaż może nie myślałem trzeźwo; pewnie z powodu zaśmieconego umysłu. Sądzę, że głównie dlatego, iż wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, abym mógł podjąć jakąś naprawdę rozsądną decyzję. Kiedy masz kamień u nóg, nie ma wiele czasu do namysłu. Wyjąłem białą lalkę. To był amulet zamieniający ciała, odwracający zły czar podobnego typu; nie tego teraz potrzebowałem. Wiedziałem jednak, że zaklęcia zostały dokładnie pomieszane, i że to również musi mieć inne działanie. Jakkolwiek teraz, kiedy jestem w stanie ocenić to obiektywnie, ten pomysł wydaje się zupełnie zwariowany, pomyślałem, że może inny amulet też poskutkuje. - Działaj! - zawołałem. Lalka błysnęła - i nagle ujrzałem strzałkę wskazującą na wschód. Strzałka? A cóż to takiego? Och, to igła kompasu zaklęcia naprowadzającego na obiekt, który miałem dostarczyć! Teraz mogłem go znaleźć, gdyż pozytywny czar był świeższy od negatywnego, który napotkałem na szczycie góry. Jednak w tym momencie miałem z niego niewielką korzyść, gdyż moje nogi nadal zmieniały się w kamień, a i uda też. Może pozbywając się czarnego zaklęcia osłabiłem jego efekt, lecz dostałem solidną dawkę i wyglądało na to, że zostanę posągiem. I co tu robić? Gdy rozmyślałem, ręce mi zesztywniały, a włosy na głowie stały się również sztywne i ciężkie. Twarz mi zastygła. Z trudem oddychałem, ponieważ kamień nie jest zbyt elastyczny. Poczułem, że padam i usłyszałem łoskot, z jakim uderzyłem o ziemię. Miałem nadzieję, że moje skamieniałe ciało nie zrobiło jej zbyt wielkiej krzywdy. Potem straciłem przytomność, gdy mój mózg też uległ zwapnieniu. To był mój trzeci zgon w ciągu dwóch czy trzech dni - nie nazwałbym tego nadzwyczajnym wynikiem. Puk patrzył na to, zatrwożony. Ledwie przeniósł mnie w bezpieczne miejsce, a tu nowy kłopot! Jednak był dostatecznie mądry, aby zrozumieć, że jeśli przeżyłem upadek na dno Rozpadliny, mogę ozdrowieć również po czymś takim. W końcu Puk nie miał sieczki w głowie. Przetoczył mnie nosem, zaczepił łańcuch o moje zesztyw-niałe ramiona i zawlókł w cień drzewa, ku któremu podążałem. Tam mnie położył, a sam wyjadał coraz szerszy krąg trawy wokół drzewa, mając mnie na oku, podczas gdy drugim pilnował, czy nie zbliża się jakiś zabłąkany potwór. Pojawiły się różne stworzenia. Jedno przypominało kota i szukało zdobyczy, lecz natychmiast uciekło, gdy Puk tupnął przednią nogą, ponieważ było tchórzem. Górą przeleciało stado frisbee, lecz te interesowały się wyłącznie kwiatami. Miały kształt małych spodków i spadały na kwiatek lotem ślizgowym, aby zaraz odlecieć na następny. Po niebiesiech przemknął długi, wygięty kształt, przypominający laskę; to była laska niebieska szukająca laskarek. Nie było ich tutaj, gdyż laskarki zazwyczaj grywają na przystrzyżonej tra- wie, więc poleciała dalej. Obzyczały mnie majowe chrabąszcze; nie, to były gnojowe chrząszcze, raczej mało interesujące. Na drzewie, pod którym leżałem, przysiadł ptak - dod, lecz ponieważ nie znalazł tu nic do dodania, wykupkał kupkę na mój nos, biorąc mnie za posąg, i odleciał. Teraz zrozumiałem, dlaczego rzeźby nie lubią ptaków! Nadszedł wieczór, skradając się chyłkiem po równinie. Puk stanął przy mnie, pilnując, żeby nikt mnie nie niepokoił. Co prawda, mało co niepokoi kamienne figury, oprócz młotów, trzęsień ziemi oraz wspomnianych już ptasich kup. Jednak koń-widmo stał wiernie na straży, ufając, że po pewnym czasie wydobrzeję. Jego wiara została nagrodzona, gdyż mój dar stopniowo zwalczył zły czar. W nocy moja głowa i tors z powrotem stały się ciałem i znów zacząłem oddychać. Dobrze, że Zły Mag Jang nie wiedział o moim darze. Myślał, że ten amulet wykończy mnie i pomylił się. Gdyby domyślił się prawdy, mógłby zaaranżować to tak, że mój posąg rozbiłby się na kawałki i rozsypał; nie jestem pewny czy wtedy zdołałbym wyzdrowieć. Z pewnością trwałoby to bardzo długo, a tymczasem Jang zostałby uznany zwycięzcą i koronowany na Króla. Gdy zaświtało, zdołałem usiąść. Puk zarżał z zadowolenia; nie czekał daremnie! Jednak jeszcze nie całkiem wróciłem do zdrowia, gdyż nogi i lewe ramię pozostały martwe jak głaz, a głowa ciążyła mi jak kamień. Zazwyczaj proces zdrowienia postępował szybciej pod koniec; tym razem zwolnił. Pojąłem, że mocno nadużyłem mojego talentu. Zostałem dwukrotnie poturbowany w labiryncie przez taraśnika, otruty przez Tren i zrzucony w przepaść, więc był to już mój piąty wypadek w ciągu dwóch czy trzech dni. Dotychczas nie zabijano mnie częściej niż raz dziennie, a przeważnie znacznie rzadziej. Ponadto wszystkie te zabójstwa wykonano dokładnie i niełatwo przyszło mi po nich ożyć. Zatem mój talent w końcu wyczerpał się i nie był w stanie dokończyć dzieła. No cóż, nie mogłem go o to winić. Niewątpliwie za kilka godzin lub dni moja magia odzyska swoją moc i usunie resztę kamienia; tymczasem będę musiał zadowolić się tym, co jest. Z perspektywy czasu widzę, że mój dar, wyczerpawszy ostatnie rezerwy na ożywienie mnie, uznał, iż mam być po części głazem, gdyż nie spieszył się z dokończeniem roboty. Tak jak człowiek wchodzący do obcego domu nie zauważa, że fotel stoi nie na swoim miejscu, tak mój talent nie pojął, iż nie powinienem mieć kamieni zamiast rąk i stóp. Jednak to tylko przypuszczenia; naprawdę nie rozumiem magii. Puk stał blisko, więc chwyciłem łańcuch i dźwignąłem się na nogi. Potem zebrałem dość owoców i orzechów rosnących na drzewie, żeby nabrać sił. Po chwili mogłem już sam stać i iść, chociaż stopy ciążyły mi jak kamienie. Przypominało to spacer na szczudłach; mogłem chodzić, lecz nie dotarłbym daleko bez konia. Teraz był już jasny dzień, a ja wciąż widziałem tę strzałkę. Na wschód - w kierunku obiektu! Muszę tam iść i znaleźć go! Ruszyliśmy na wschód, trzymając się krawędzi ogromnej Rozpadliny. Dziwne, pomyślałem, że nikt nie ostrzegł mnie o tym niebezpieczeństwie; przecież trudno je przegapić! Jakiż obiekt mógł tu być ukryty? No cóż, nadal wyraźnie widziałem tę strzałkę, tylko trochę rozmazaną, na pewno z powodu mojego lekko pomieszanego rozumu, więc wiedziałem, że niebawem znajdę odpowiedź. Mimo wszystko, w odpowiednim momencie użyłem zaklęcia wyszukującego; obiekt niewątpliwie znajdował się blisko i amulet silnie nań reagował. Dotarliśmy do chaty Tren stojącej na samym brzegu przepaści. Najwyraźniej obiekt był za domostwem, więc skręciliśmy na południe, żeby ominąć je z daleka. Jednak im bardziej zbaczaliśmy na południe, tym bardziej odchylała się strzałka. Wskazywała wprost na chatę! Nie chciałem w to uwierzyć, lecz gdy byliśmy na wschód od domu, amulet pokazywał na zachód. Nie było wątpliwości - obiekt ukryto właśnie tam. Westchnąłem. Będę musiał po prostu wejść do środka i zabrać go. Wiedziałem, że Tren nie będzie zadowolona; w końcu zabiła mnie dwukrotnie, żeby temu zapobiec. Teraz będę zmuszony zagarnąć go sprzed jej nosa. Muszę zrobić to szybko i wynieść się, zanim wymyśli jakiś nowy sposób, żeby mnie zabić. Nie mogłem jej winić o to, że nie chciała, aby ktoś zabrał ją z powrotem na Zamek Roogna, lecz nie godziłem się, żeby mnie zabijano, nawet na krótko. Podjechaliśmy do chaty. Zsiadłem i zapukałem do drzwi. W środku słyszałem muzykę, bardzo ładną; Tren grała na instrumencie strunowym, który wcześniej widziałem. Gdy zastukałem, muzyka ucichła i po chwili Tren otworzyła drzwi. Przeraziła się, kiedy mnie poznała; opadła jej szczęka, a piękna twarz pobladła. -Muszę stąd coś zabrać - rzekłem szorstko. Potraktowałbym ją mniej uprzejmie, ale była taka śliczna i nie byłem na nią taki zły, jak powinienem. Barbarzyńcy mają skłonność do popełniania takich właśnie głupstw; często wierzą, wbrew niepodważalnym faktom, że kobiety są równie piękne wewnątrz, jak na zewnątrz. Wiedziałem, że tak nie jest; mimo to, sposób, w jaki mnie potraktowała, wydawał się teraz mniej istotny. - Po prostu wezmę to i zaraz sobie pójdę; proszę, trzymaj się z daleka. Odsunęła się, patrząc szeroko otwartymi oczami, a ja przecisnąłem się obok i sprawdziłem strzałkę. Wskazywała w tył, na Tren. — W porządku, ty to masz - powiedziałem. - Pewnie wiedzia łaś przez cały czas, ale nie przyznałaś się. Oddaj to. — Jesteś martwy! - szepnęła. — Już nie; szybko wracam do zdrowia - rzekłem szorstko. - Teraz daj mi to. — Ja... ja nic nie mam. Nadal zachowywała się tak, jakby ujrzała ducha; może myślała, że jestem duchem. — Słuchaj, kobieto! Zabiłaś mnie, więc chyba niczego ci nie zawdzięczam. Oddaj mi tę rzecz, albo sam ją zabiorę. — Mówię ci, że nie mam tego - odparła, dochodząc do siebie. - Nawet nie wiem, co to jest. Miałem dość. Są pewne granice tego, co barbarzyńca może znieść nawet u najładniejszej kobiety, a może moje serce jeszcze było z kamienia. Złapałem ją i szybko obszukałem, przesuwając dłonie po całym jej ciele. Tren nie stawiała oporu. Niczego przy niej nie znalazłem, lecz strzałka nadal wskazywała na nią. -Może to jest coś, co nosisz - stwierdziłem. - Rozbieraj się! - Nie mam zamiaru! - wykrzyknąła, odzyskując rezon, gdy już oswoiła się z myślą o moim zmartwychwstaniu. - A więc zrobię to za ciebie - rzekłem i zacząłem rozpinać jej suknię. -Ty barbarzyńco! - krzyknęła. -Zgadza się - przytaknąłem z zadowoleniem. Zobaczyła, że nie żartuję. -No dobrze, rozbiorę się - powiedziała. - W końcu ciebie też rozbierałam. Rozpięła do końca brązową sukienkę i zdjęła ją. Nie miała niczego pod spodem. Ściągnęła z nóg pantofle i stała całkiem naga. Podniosłem jej rzeczy i położyłem na łóżku, a potem stanąłem między nimi a dziewczyną. Strzałka pokazywała wprost na nią. Dokładnie przyjrzałem się dziewczynie. Było na co patrzeć, niczego nie ukrywała. -Może zjadłaś tę rzecz - powiedziałem. - I masz ją w żołądku. -Nie bądź śmieszny! - warknęła. - Nie chcę, żebyś mnie rozciął, aby przekonać się, że tego tam nie ma! Podrapałem się po głowie. — Nie rozumiem, chyba że... — Chyba, że ja jestem tym, czego szukasz - dokończyła. No tak, oczywiście. Nagle wszystko nabrało sensu. Po co sprowadzać jakąś rzecz, aby zdobyć tron, a potem ścigać kobietę, żeby poślubić ją wbrew jej woli? O ileż prościej sprowadzić od razu kobietę! A jeśli nie zechce przyjść i spróbuje nawet zabić tego, kto będzie usiłował ją przyprowadzić - no cóż, niech głupi barbarzyńca załatwi to za ciebie. Nie żywiłem zbytniego szacunku do Maga Janga. Teraz nagle i Mag Jin nie wydawał mi się szczególnie miły. No tak, nie mogłem się wycofać, skoro podjąłem się tej misji. Może właśnie o tym chciał mi powiedzieć Król Gromden. On nie wiedział - z powodu drugiej klątwy - że powrót Tren na Zamek Roogna oznaczałby kres ludzkiej dominacji; po prostu chciał odzyskać swoją córkę i oddać ją za żonę swemu następcy, aby utrzymać ciągłość królewskiego rodu. Jednak wiedział, że ona nie chce wrócić i ze wszystkich sił będzie opierać się wszelkim próbom sprowadzenia jej na zamek. Rozumiałem jej punkt widzenia, chociaż nie aprobowałem jej metod. Gdybym wiedział, że mój powrót do Wioski na Moczarach spowoduje zniszczenie osady, również stawiałbym opór. Teraz miałem poczucie winy z powodu tego, co musiałem uczynić - a jednak musiałem to zrobić. Nie moją sprawą było rozstrzygać, co dobre a co złe; ja po prostu musiałem zrobić swoje, tak jak obiecałem. Cała ta misja okazała się jednym wielkim bagnem! 10. DEMON-SFRUWANIE Tren nie fatygowała się wkładaniem sukni; skoczyła do drzwi. Chwyciłem ją, wiedząc, że trudno będzie ją złapać, jeśli teraz umknie, gdyż na pewno znała tę okolicę lepiej niż ja. Wymierzyła mi cios w twarz swoją małą piąstką, ale zasłoniłem się lewym ramieniem. — Au! - krzyknęła. - Z czego jesteś zrobiony, gamoniu? — Z kamienia - odparłem. - Przynajmniej częściowo. Na tknąłem się na zły czar. Rozluźniła napięte mięśnie. — To mi wygląda na jedno z zaklęć Janga. Częściowo zamieniłeś się w kamień? — Mniej więcej - powiedziałem, puszczając ją. Śmignęła do drzwi i tym razem wypadła na zewnątrz. Jednak zderzyła się z Pukiem, który mnie osłaniał. Odbiła się od niego i w następnej chwili znów ją złapałem. — Po prostu muszę zaorać cię z powrotem - oznajmiłem. - Przykro mi, ale obiecałem sprowadzić wskazany obiekt i dotrzymam słowa. — Nie jestem żadnym obiektem! - protestowała, szamocząc się w moich ramionach, jednak tym razem byłem na tyle mądry, że nie puściłem jej. — Jasne, że jesteś - rzekłem. - Obiektem mojej misji. — Nigdy nie weźmiesz mnie żywcem! — Słuchaj, już raz mnie zabiłaś - powiedziałem, zakłopotany bliskością jej ciała. Gdybym nie wiedział, że barbarzyńcy często nie radzą sobie z kobietami, odkryłbym to teraz. - Powinnaś wiedzieć, że to na nic. — Zabiję cię znowu! - zawołała, próbując ugryźć mnie w ramię. Pechowo wybrała niewłaściwe i trafiła zębami na kamień. — No cóż, lepiej ubierz się - poradziłem. Wiedziałem, że gołe kobiety nie powinny wychodzić z domu; pogryzą je komary. Zaciągnąłem ją do chaty, rzuciłem na łóżko i przemocą ubrałem w brązową sukienkę. Nie było to łatwe, gdyż przez cały czas biła mnie i kopała, ale w końcu pozapinałem guziki. -Ty ośle! - prychnęła. - Odwrotnie! Oczywiście, włożyłem na nią suknię guzikami do przodu, tak jak należy, ale kreacja wyglądała trochę dziwnie. — Czy to ważne? - spytałem niewinnie. — Zejdź ze mnie, bałwanie, a zrobię to jak trzeba. Puściłem ją i cofnąłem się. Wstała, rozpięła guziki - teraz zobaczyłem, że sukienka była wywrócona na lewą stronę - i zdjęła suknię. Strzepnęła ją - i nagle rzuciła się na mnie. Owinęła mi materiał wokół szyi i zaczęła dusić. Jednak gardło miałem jeszcze trochę skamieniałe i nie zdołała odciąć mi dopływu powietrza. Opierałem się chwilę, a potem udałem, że tracę przytomność. Dusiła mnie jeszcze przez chwilę, dla pewności, po czym puściła. -I co mam z tobą począć? - mruknęła retorycznie, sądząc, że już słyszę. - Zasadniczo jesteś porządnym facetem, ale jeśli pozwolę ci żyć... Złapałem ją za kostki nóg i pociągnąłem na podłogę. -Zapomniałaś sukienki - powiedziałem i wymierzyłem klapsa w apetyczny tyłeczek. Wydała dźwięk przypominający odgłos wody wylewanej na buzujący ogień. — Jesteś niemożliwy! — Jestem barbarzyńcą - poprawiłem ją. - A teraz, jeżeli nie ubierzesz tej sukni, owinę cię prześcieradłem i zabiorę tak jak stoisz. - Suknia jest zniszczona! - protestowała. - Jest cała skręcona! Ponieważ usiłowałaś mnie nią udusić. — No to ją odkręć. — Ubiorę inną - zdecydowała. - I ty też lepiej coś włóż na siebie. Wyglądasz jak zombie. Uświadomiłem sobie, że miała rację. Ubrania nie naprawiają się same, tak jak ja. Moja koszula była w strzępach, a spodni mogłem równie dobrze nie zakładać. Z mojej skórzanej zbroi pozostało tylko kilka zwisających rzemieni. -Weź sobie tę suknię - powiedziała, ciskając nią we mnie. No cóż, lepsze to niż nic. Narzucę ją na chwilę, nim dojdziemy do drzewa spodniowego w ogrodzie. Włożyłem suknię. Nie mogłem zapiąć górnych guzików, ponieważ miałem zbyt szerokie bary, a skraj sięgał mi 'ledwie do kolan, ale zawsze trochę zasłaniała. -I znowu odwrotnie - napomknęła. Nie odpowiedziałem. Widocznie suknia zawsze była odwrotnie, obojętnie jak ją mężczyzna wkładał. Tren wyjęła z szafy szarą sukienkę, ubrała ją i włożyła pantofle. Stanęła przed lustrem i przyczesała włosy. Miała lśniące, ciemne kędziory, dopasowane do czarnych jak noc oczu. Do tej pory wolałem blondynki, ale teraz pojąłem, iż brunetki mogą być równie pociągające. -W porządku, jestem gotowa - poinformowała mnie. Chwyciłem ją za lewe ramię, żeby wyprowadzić na zewnątrz - a ona zamachnęła się prawą ręką. Znalazła nóż! Ostrze trafiło mnie w skamieniały bark i odskoczyło nie czyniąc żadnej szkody, wyszczerbione. -Och, poddaję się! - zawołała zdegustowana. - Zapomniałam o tym! Zrozumiałem, że nie mogę jej ufać. Zauważyłem wiszący na haku sznur do wieszania bielizny. Zdjąłem go. -Och nie, nie! - krzyknęła, jeszcze raz rzucając się do drzwi. Jednak złapałem ją i związałem jej ręce na plecach. Wprawdzie zostałem trochę podrapany i ugryziony, ale spodziewałem się tego. Była dziką kocicą! Jednak muszę wyznać, że pod każdym względem podobała mi się tak samo, jak słodkie kociaki. Podniosłem ją i wsadziłem na konia, po czym przywiązałem kształtne stopki do łańcuchów. Puk wyglądał na zdegustowanego tym, że będzie musiał ją nieść, ale zrozumiał. Zbyt ryzykowałbym pozwalając jej iść na własnych nogach. Szkoda, pomyślałem, że kobiety nie są bardziej podobne do koni. Konie są o wiele rozsądniejsze. — Moja lutnia! - wykrzyknęła. - Potrzebna mi moja lutnia! — Twoja co? • - Lutnia, tumanie! Mój instrument muzyczny. Żebym mogła grać i śpiewać. Jednak nie uwierzyłem jej. Na pewno nie zamierzała grać i śpiewać na Zamku Roogna, skoro wierzyła, że ten upadnie, kiedy ona tam wróci. Nie zamierzała grać dla mnie, gdyż byłem jej wrogiem. -Zapomnij o tym - powiedziałem. Jej wargi zacisnęły się w wąską linię. Naprawdę była o to zła - wydawało się, że bardziej niż o to, że ją pojmałem i związałem. Kobiety to zabawne stworzenia. — Gdzie jest twoje drzewo spodniowe? - zapytałem, rozglądając się wokół. — Zapomnij o tym! - warknęła. No tak, powinienem wiedzieć. Chyba będę musiał pozostać w sukience. Ruszyliśmy w kierunku Zamku Roogna. Nie chciałem wracać przez labirynt taraśnika i górę ciała, więc pojechaliśmy na wschód, wzdłuż krawędzi przepaści, aby dotrzeć na południe omijając górskie pasmo, które napotkałem przedtem. Poruszaliśmy się wolno, ponie- waż musiałem iść pieszo i nieustannie uważać zarówno na Tren, jak i na okolicę. Podróż po Xanth to nie piknik, tym bardziej teraz. Moje kamienne stopy dudniły po ziemi, jak łapy ogra. Nauczyłem się chodzić, jednak niezdarnie. Tren, wyraźnie znudzona jazdą, zaczęła rozmowę. -Jak przeżyłeś otrucie i upadek? - spytała, jakby powodowana czystą ciekawością. Może zresztą tak było. Nie widziałem powodu, żeby tego nie wyjaśniać, gdyż nie zamierzałem ponownie dać jej okazji do zabicia mnie. Słuchała z uwagą. — A zatem nie możesz umrzeć - stwierdziła. - Nie na stałe. No cóż, na razie do tego nie doszło - powiedziałem. Czyżby zmiękła? Nie wierzyłem w to. Miałem pewne doświadczenia z delikatnymi, prostodusznymi, kochającymi kobietami, ale żadnych z taką podstępną wiedźmą jak ta. Może po prostu szukała sposobu, jak zabić mnie na dobre. Tak więc, mimo iż podświadomie pragnąłem jej uwierzyć, zachowałem ostrożność. -Demony też nie umierają - rzekła. — Dlatego, że wcale nie żyją. — Och, nie. One żyją - tylko w inny sposób. Mają uczucia i zainteresowania, tak samo jak ludzie. — Tylko złe uczucia - odparłem. - Nie wiedzą co to miłość, sumienie czy prawość. — A barbarzyńcy wiedzą? - spytała, jakby dotknięta. -Pewnie. Jesteśmy prymitywni, żyjemy bliżej natury niż cywili zowani ludzie. Cenimy życie, magię i przyjaźń. — Czy masz jakichś przyjaciół? — Puk jest moim przyjacielem! — Koń-widmo! - prychnęła. Puk znów położył uszy po sobie i drgnął, jakby zamierzał ją zrzucić, ale powstrzymał się. Naprawdę nie lubił tej kobiety! -Jak już mówiłem, my, barbarzyńcy, żyjemy w zgodzie z natu rą. Puk jest wspaniałym zwierzęciem i jestem dumny z jego przyjaźni. Zauważyłem, że przy tych słowach Pukowi zaczerwieniły się uszy. -A co z miłością? -Kocham ojca i matkę... Podniosła oczy ku niebu. -Imbecyl! Mówię o miłości między kobietą a mężczyzną. Kochałeś kiedyś jakąś kobietę, czy też tylko używasz ich i ruszasz w swoją stronę? Zastanowiłem się. Elsie była miła i lubiłem ją - lecz gdybym ją naprawdę kochał, nie porzuciłbym jej. Co do Dzwoneczka - nigdy nie było w tym nic poza przysługą, jaką obiecałem oddać. Tak więc barbarzyńska cnota prawdomówności zmusiła mnie do niechętnego przyznania racji Tren. — Tak, chyba dotychczas były to tylko przelotne historie. — Zatem pod tym względem nie różnisz się od demona - powie działa, chytrze wykorzystując przewagę. — Jednak ja potrafię kochać - odparłem. - A demon nie. — Racja. Jednak jaka to różnica między kimś, kto nie może kochać, a tym, kto nie kocha? — Słuchaj, nie jestem demonem! - zaprotestowałem ze złością. - O co ci chodzi? — Wieziesz mnie przemocą do zamku, który zostanie zniszczony przez moją obecność - powiedziała. - Czy uważasz, iż ten czyn świadczy o tym, że posiadasz sumienie? -Dziękuję. Dygnęła lekko. Nie wiem jak, skoro była przywiązana do konia i miała związane nogi, ale zrobiła to. Kobiety mają niesamowity talent do nieistotnych czynności. - Jednak nie wszystko dobre, co dobrze wygląda. - Taak, jak te wygodne ścieżki wiodące do wikłacza - przytak nąłem. Przypadkiem w oddali stał wikłacz i właśnie zboczyliśmy z nazbyt wygodnej ścieżki. W Xanth łatwo o analogie. -Jest coś, czego nie powiedziałam ci o moim pochodzeniu. -- Nie jesteś córką Króla? -Jestem jego córką, ale Królowa nie była moją matką. Dlatego tak bardzo mnie nie lubiła i w końcu wyklęła. Nienawidziła mnie za to, co reprezentowałam i czym byłam. - Nie była twoją matką? - powtórzyłem bezmyślnie. - Jak to możliwe? - Głuptasie, potomstwo nie zawsze rodzi się w małżeństwie! Jestem bękartem. Ubodło mnie to słowo w ustach tak ślicznego stworzenia. Oczywiście, znałem je, ale zaszokował mnie fakt, że ona je zna, nie wspominając już o tym, że skierowała je pod własnym adresem. -Ty... Król...? -Król został uwiedziony przez pozbawioną skrupułów kusiciel- kę, która wcale o niego nie dbała - rzekła Tren. - Ja jestem rezultatem tego romansu. Moja matka poczęła mnie z rozmysłem; nie miała zamiaru mnie wychowywać, chciała jedynie wprawić w za kłopotanie kochanka. I uczyniła to - przedstawiając mnie Królowi Gromdenowi i wyjawiając moje pochodzenie. -Przecież... przecież to nieludzkie! - wykrzyknąłem. -Oczywiście - zważywszy charakter mojej matki. -Żadna uczciwa kobieta nie... -Jednak moja matka nie była ani uczciwą, ani kobietą. -Ale... -- zatrzymałem się z werbalnym poślizgiem, zmie szany. - Przecież nie jesteś mieszańcem, jak centuar, harpia czy wilkołak. Jesteś człowiekiem! -Półczło wiekiem. - Nie rozumiem. - Moja matka była demonem. Demon rodzaju żeńskiego! Jednakże ten fakt nie wyjaśniał wszystkiego. -Król Gromden nie... nie z demonem... To porządny człowiek! Tren uśmiechnęła się ponuro. -Miło byłoby w to wierzyć. Jednak ludzkie istoty są czasem naiwne i często mają swoje słabostki. Kocham ojca i wiem, że on jest \ dobrym człowiekiem. Dlatego przez długi czas zastanawiałam się nad moim pochodzeniem. Musisz zrozumieć, że Królowa, moja macocha, ^ nie była najatrakcyjniejszą z kobiet i miała już swoje lata, podczas gdy YKról był jeszcze mężczyzną w kwiecie wieku. Ożenił się z nią ze Vzględów politycznych, aby zjednoczyć odrębne podkultury Xanth. Ona pochodziła z wioski na południu, której mieszkańcy czuli się viyobcowani wśród tak zwanych przeklętników - będących ludźmi, ate żyjących z dala od innych. Są uważani za wielkich aktorów. Kiedy Król poślubił jedną z ich kobiet, ten fakt utrwalił ich lojalność wobec Zamku Roogna i wzmocnił tron. On naprawdę chciał jak najlepiej dla Xanth! Jednak ona była bezpłodna, a poza tym niezbyt interesowała się bocianami. -Wiem coś o bocianach - mruknąłem. -Zatem wiesz, że one nie wybierają par, którym przynoszą węzełki; muszą zaczekać aż któraś para je wezwie. One po prostu wykonują prawidłowo wprowadzone polecenia. Takie już są. -Tak. I zawsze przynoszą węzełek kobiecie, obojętnie jak mocno mężczyzna stara się mieć dziecko. Nie uważam, że to sprawie dliwe. Zaśmiała się. -Wiele rzeczy w życiu i w magii nie jest sprawiedliwych, barbarzyńco! Zatem, jeśli Król chciał dziecka, musiał posłużyć się jakąś inną kobietą, nie Królową. Myślę, że o tym myślał, kiedy zobaczył moją matkę. Może kierował się także innymi pobudkami - mężczyźni w tych sprawach potrafią być tacy powierzchowni - jed nak muszę wierzyć, że naprawdę mnie chciał. — Oczywiście, że tak! - wykrzyknąłem. - A teraz chce, żebyś wróciła do domu! Pewnie dlatego zgodził się na ten... — I nie sądzę, aby znał prawdę o mojej matce. Widzisz, demon « może przybierać dowolną postać. Ona więc stała się najpiękniejszą kobietą, jaką można sobie wyobrazić, o kruczoczarnych włosach i oczach, doskonałą w każdym calu... — Jesteś do niej podobna - rzekłem. — Bądź cicho, imbecylu! - odparła ze złością. - Moja matka I była okropną istotą! Była zupełnie pozbawiona sumienia. Demony nie mają dusz ani ludzkich wartości, jedynie ludzkie namiętności. Chciała skrzywdzić ludzki ród i wiedziała, że najlepszym sposobem było skompromitować i upokorzyć Króla. Przybrała zatem powabną postać i przyszła do niego z rzewną opowieścią o tym, jak wygnano ją z odległej wioski, że potrzebuje pomocy i opieki, a kiedy znalazła się z nim sam na sam... Och, nie wiesz, co to kłamstwo, dopóki nie zobaczysz, jak umie łgać demon! Ona... no cóż, namówiła go na zawezwanie bociana, zaś ten przyjął zamówienie na mnie, a kiedy niatka dopięła swego, roześmiała się i zmieniła w mundańskiego potwora zwanego krok-o-dyl, żeby ojciec nie miał żadnych wątpliwości co do tego, kim była; potem zamieniła się w obłok gazu rozweselającego i zniknęła. Król zamartwiał się, kiedy pojął, że zadawał się z demonem, ale było już za późno. -Biedny Król Gromden - przyznałem. Teraz przypomniałem sobie przelotną wzmiankę o skandalu w Zamku Roogna; ta uwaga dopiero teraz nabrała znaczenia. -A kiedy bocian dostarczył mnie, ona miała doskonałą zabawę, gdy opowiadała wszystkim w Zamku Roogna, co zrobił ich Król. Przyniosła mnie w biały dzień, kiedy Król oraz wszyscy mieszkańcy zamku siedzieli przy obiedzie, i postawiła mnie przed nim, mówiąc: Oto twój bękart, rozpustny Królu! Ośmielisz się zaprzeczyć? A Król, będący mimo swych słabostek uczciwym człowiekiem, nie zaprzeczył, może częściowo dlatego, że domyślał się, jak nędzny czekałby mnie los, gdyby ojciec wyparł się mnie. W ten sposób przeze mnie stracił szacunek ludu Xanth. Potem moja matka-demon zniknęła w następ nej chmurze dymu, pozostawiając tylko echo drwiącego śmiechu. Oszukała Króla, zrujnowała jego reputację i na zawsze zniszczyła wszelkie więzi, jakie mogły łączyć go z Królową. Od tej pory mieszkańcy zaczęli powoli opuszczać zamek, każdy miał jakieś ważne sprawy do załatwienia, a Król, oczywiście, nie mógł im tego za bronić. Został obezwładniony najokrutniejszym z kłamstw. Kiedy Królowa przeklęła mnie, w Zamku pozostało mniej niż dwunastu mieszkańców. -Teraz jest ich tylko dwoje - powiedziałem. - Tylko najwierniejsi - rzekła, krzywiąc się. - Pod pewnymi względami ludzie przypominają demony, ale reagują wolniej i szukają wymówek na usprawiedliwienie swoich postępków, podczas gdy demony działają szybko i nie przepraszają. Chciałabym teraz być z ojcem i udzielić mu pomocy. Jednak nie mogę; nie pozwala mi klątwa. Potrząsnęła głową, jakby otrząsając się z przygnębienia. -Teraz chyba rozumiesz, dlaczego musiałam odejść. Nie winie mojej macochy - Królowej. Moja obecność demoralizowała całą okolicę, ze względu na moje pochodzenie; była nieustannym przypo minaniem królewskiego grzeszku. Król nigdy nie miał mi tego za złe, ale inni mieli - a jednocześnie obwiniali go o ten błąd. Groteskowo wyolbrzymiali... Tren urwała, tłumiąc wezbrane emocje. - Nie mam zbyt dobrego mniemania o przeciętnej ludzkiej istocie. - Barbarzyńcy są lepsi - wtrąciłem. - My nigdy... Królowi coraz trudniej przychodziło skutecznie rządzić Xanth. Królowa nie kochała go, ale rozumiała potrzebę zjednoczenia Xanth. Rozumiała, iż jest to niemożliwe, dopóki pozostaję w Zamku Roogna, a wiedziała, że Król nigdy mnie nie wypędzi, więc postarała się, żebym wyniosła się sama. Jej klątwa uzmysłowiła mi, że to ja niszczę Xanth. Nie byłam w stanie tego pojąć, dopóki mi jasno nie powiedziała. Jeżeli moim celem było zniszczyć centrum władzy Xanth, dlaczego nie zburzyć również zamku, wieńcząc w ten sposób dzieło? Ona miała rację; uczyniła to, co należało i nie mam jej tego za złe. Byłam dzieckiem; dorosłam w kilka godzin i na zawsze opuściłam Zamek Roogna. Jej opowieść wywarła na mnie wrażenie, ale nie wyzbyłem się podejrzeń. — Powiedziałaś, że była o ciebie zazdrosna. — Bo była. Nie twierdzę, iż nie była małostkowa; właśnie tym zraziła do siebie Króla, zanim pojawiła się moja matka. Ja byłam piękna, a ona nie i Król kochał mnie, a nie ją; oto powód urazy, chociaż nie było w tym mojej winy. Nigdy nie próbowała zbliżyć się do mnie, więc nie miałam ani matki, ani macochy. Ona też ponosi część winy. W tej sprawie nikt nie ma czystych rąk. Jednak nie myliła się co do mnie i tego, że muszę odejść. -- A dlaczego zaklęła Króla? Żeby zapomniał dlaczego odeszłaś? Tren wzruszyła ramionami. -Przesadziłam. Ojciec nigdy nie zrozumiał, dlaczego odeszłam. Nie potrafił dostrzec negatywnych skutków mojej obecności. Byłam jego ulubionym i jedynym dzieckiem. Chciał, żebym odziedziczyła po nim tron. Oczywiście, z różnych względów było to niemożliwe, 0czym zawsze wiedziałam, jednak to dowodzi, jak bardzo mnie kochał. Po prostu nie wierzył i nadal nie wierzy, że moja obecność przynosi nieszczęście Zamkowi Roogna, zarówno dosłownie, jak 1w przenośni. Dla niego nadal jestem małą, kochaną dziewczynką. Ładna mi dziewczynka! Jednak wiedziałem, że ojcowie wariują na punkcie swoich córek; sam też byłbym taki, gdybym miał okazję. — A co, nie jesteś? — Do licha, jestem półdemonem! - wybuchła. - Masz pojęcie, co to oznacza? Wzruszyłem ramionami. -To, że jesteś mieszańcem. Masz trochę cech ludzkich, a trochę demonicznych. W Xanth żyje wiele mieszanych form. Przypadkiem wiem o pewnym dziecku, będącym mieszańcem elfa z człowiekiem... -Ty głupcze, to oznacza, że nie mam duszy! Jej głos zdradzał gniew i rozpacz. -Niewiele wiem o duszach - powiedziałem. - Jednak sądzi łem, że są związane z ludzkim pochodzeniem. Skoro twój ojciec jest człowiekiem... *"- Ludzki rodzic oznacza, że dusza jest możliwa, ale nie zapewniona. Myślę, że miałam równe szansę, ale ponieważ przyniesiono mnie demonowi, a nie człowiekowi, przegrałam. Nie otrzymałam jej - mówiła zimno i obojętnie. -Skąd wiesz? - spytałem ze szczerym zainteresowaniem. Tro szczyłem się o syna, którego bocian niebawem przyniesie Dzwonecz kowi; czy mały będzie miał duszę? -Czy ludzie mający duszę zabijają obcych? - spytała Tren. Zastanowiłem się, zaskoczony pytaniem. - Ja jestem człowiekiem - odparłem po chwili. - I na pewno zabiję każdego obcego, który mnie zaatakuje. Jestem barbarzyńskim wojownikiem; żyję z mego miecza. Wszystko zależy od okoliczności. Na wojnie... - To nie jest wojna! Przybyłeś do mnie ranny, a ja otrułam cię i wrzuciłam do Rozpadliny. -Przecież powiedziałaś, że żałujesz. -Wielkie rzeczy! Żałuję też, że wróciłeś i złapałeś mnie. — Ale demony nie mają sumienia - zwróciłem uwagę. - Nigdy niczego nie żałują. — Mylisz się, ignorancie. Żałują - kiedy ich plany nie powiodą się. Tak jak moja próba zabicia ciebie. Nie udało się, więc cały mój trud okazał się daremny. Żałuję, że w ogóle wyruszyłeś na tę nieszczęsną wyprawę. -Przecież powiedziałaś, że ci przykro, kiedy jeszcze nie wiedzia łaś, iż wyzdrowieję - nalegałem. - Pamiętam, słyszałem to tuż przed śmiercią. -Mówię różne rzeczy - odparła z irytacją, lecz jakby lekko uspokojona. - Po demonach odziedziczyłam również zdolności do kłamstw, im okrutniejszych, tym lepiej. Nie możesz wierzyć we wszystko, co mówię. To nieco zbiło mnie z tropu, jednak musiało w tym być trochę prawdy. Jeżeli ktoś powiada ci, że jest prawdomówny, może kłamać, ale gdy oznajmia, iż jest kłamcą, musi mówić prawdę. Prawdomówny nigdy nie nazwie się kłamcą; w ten sposób stałby się nim naprawdę. W odróżnieniu od niego kłamca nie może kłamać przez cały czas, gdyż szybko zostałby zdemaskowany; ludzie zaczęliby myśleć, że jest wprost przeciwnie niż on mówi, tak więc stałby się prawdomównym na odwrót. To bardzo skomplikowane, ale Mag Jin pomógł mi zrozumieć ten problem. Musiałem wierzyć, że Tren może kłamać, a zatem mówiła prawdę, gdy ostrzegała mnie, abym nie wierzył we wszystko, co mówiła. -Możliwe - przytaknąłem. - Jednak mimo to możesz mieć duszę. Niektórzy ludzie są kłamcami, jak Mag Jang, a ty jesteś bardziej człowiekiem niż demonem. -Nie, nie! Ja nie mogę kochać! -Teraz na pewno kłamiesz! A co z twoim ojcem? Powiedziałaś, że go kochasz. — Kłamałam! - krzyknęła bez przekonania. — Nie wierzę ci. Myślę, że teraz kłamiesz. Kochasz go. A zatem możesz kochać i masz... — Jesteś głupcem, jeśli mi wierzysz! — To dlaczego obchodzi cię, co stanie się z Królem albo z Zamkiem Roogna? Czemu nie wracasz ze mną bez słowa protestu, aby patrzeć, jak zamek rozsypuje się w proch, i śmiać się z jego upadku? Dlaczego ktoś nie posiadający duszy miałby dbać o dobro Xanth? Spojrzała na mnie ze szczególną mieszaniną ulgi i frustracji, lecz nie odpowiedziała na moje pytania. Byłem zadowolony; może kłamała, ale była bardziej człowiekiem niż demonem. Zabawne, ale sposób, w jaki usiłowała ze mną walczyć, dowodził jej człowieczeństwa. A co z moją duszą? Gdybym uwierzył Tren, nie powinienem doprowadzać jej do Zamku Roogna. A więc musiałem założyć, że nakłamała mi o klątwach i po prostu nie chciała wyjść za Jina. Nie mogłem winić jej za to, że chciała żyć po swojemu, zamiast wiązać się z rodziną; sam taki byłem. Jednak z tego powodu nie mogłem poniechać mojej misji. Oczywiście, pod wieloma względami zachowałem się jak głupiec, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Jechaliśmy dalej i stopniowo okolica zmieniała się. Drzewa i krzewy rosły coraz rzadziej, a trawa ustąpiła miejsca piaskom. — Nigdy tędy nie przejedziesz - rzekła Tren. — Dlaczego? — Znam te tereny. To nieruchome piaski. — Wyglądają całkiem zwyczajnie - stwierdziłem, nie zniechęcony. -Zobaczysz, barbarzyńco - powiedziała z przekonaniem. Pasma piachu stawały się szersze, aż w końcu połączyły się i musieliśmy brnąć przez nie, zamiast kroczyć po murawie czy skale. Jednak gdy tylko weszliśmy z Pukiem na piasek, natychmiast zwolniliśmy. Zaczęliśmy wolniej stawiać nogi, a potem ciągnąć je za sobą; nie byliśmy w stanie podążać z normalną szybkością. — Co to takiego? - spytałem ze zdziwieniem. — Mówiłam ci - odrzekła Tren. - Nieruchome piaski. Teraz zrozumiałem. — Chcą nas zatrzymać! -Wkrótce będziemy się czołgać. Umrzemy z głodu, zanim przez nie przejedziemy. Na szczęście pas piachu był wąski, a za nim rozpościerał się twardy grunt. Po męczącej wędrówce Puk i ja pokonaliśmy piaski i ruszyliśmy z normalną szybkością. Teraz omijaliśmy niebezpieczne miejsca, jakkolwiek bardzo nadkładaliśmy drogi. Stawało się to jednak coraz trudniejsze, a w końcu niemożliwe. Równina między — Kłamałam! - krzyknęła bez przekonania. — Nie wierzę ci. Myślę, że teraz kłamiesz. Kochasz go. A zatem możesz kochać i masz... — Jesteś głupcem, jeśli mi wierzysz! — To dlaczego obchodzi cię, co stanie się z Królem albo z Zamkiem Roogna? Czemu nie wracasz ze mną bez słowa protestu, aby patrzeć, jak zamek rozsypuje się w proch, i śmiać się z jego upadku? Dlaczego ktoś nie posiadający duszy miałby dbać o dobro Xanth? Spojrzała na mnie ze szczególną mieszaniną ulgi i frustracji, lecz nie odpowiedziała na moje pytania. Byłem zadowolony; może kłamała, ale była bardziej człowiekiem niż demonem. Zabawne, ale sposób, w jaki usiłowała ze mną walczyć, dowodził jej człowieczeństwa. A co z moją duszą? Gdybym uwierzył Tren, nie powinienem doprowadzać jej do Zamku Roogna. A więc musiałem założyć, że nakłamała mi o klątwach i po prostu nie chciała wyjść za Jina. Nie mogłem winić jej za to, że chciała żyć po swojemu, zamiast wiązać się z rodziną; sam taki byłem. Jednak z tego powodu nie mogłem poniechać mojej misji. Oczywiście, pod wieloma względami zachowałem się jak głupiec, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Jechaliśmy dalej i stopniowo okolica zmieniała się. Drzewa i krzewy rosły coraz rzadziej, a trawa ustąpiła miejsca piaskom. — Nigdy tędy nie przejedziesz - rzekła Tren. — Dlaczego? — Znam te tereny. To nieruchome piaski. — Wyglądają całkiem zwyczajnie - stwierdziłem, nie zniechęcony. -Zobaczysz, barbarzyńco - powiedziała z przekonaniem. Pasma piachu stawały się szersze, aż w końcu połączyły się i musieliśmy brnąć przez nie, zamiast kroczyć po murawie czy skale. Jednak gdy tylko weszliśmy z Pukiem na piasek, natychmiast zwolniliśmy. Zaczęliśmy wolniej stawiać nogi, a potem ciągnąć je za sobą; nie byliśmy w stanie podążać z normalną szybkością. — Co to takiego? - spytałem ze zdziwieniem. — Mówiłam ci - odrzekła Tren. - Nieruchome piaski. Teraz zrozumiałem. — Chcą nas zatrzymać! -Wkrótce będziemy się czołgać. Umrzemy z głodu, zanim przez nie przejedziemy. Na szczęście pas piachu był wąski, a za nim rozpościerał się twardy grunt. Po męczącej wędrówce Puk i ja pokonaliśmy piaski i ruszyliśmy z normalną szybkością. Teraz omijaliśmy niebezpieczne miejsca, jakkolwiek bardzo nadkładaliśmy drogi. Stawało się to jednak coraz trudniejsze, a w końcu niemożliwe. Równina między górami a przepaścią okazała się pustynią nieruchomych piasków. Musieliśmy ją ominąć, a ponieważ nie mogliśmy przebyć Rozpadliny na północy, pozostawały nam tylko zbocza gór na południu. Podążyliśmy tam krętym szlakiem, a okrężna droga spowolniała nas prawie tak samo jak sam piasek. Ostatni odcinek przed pierwszym zboczem był przecięty pasmem piachu; Puk przeskoczył go - i zwolnił w powietrzu tak, że zdawał się unosić. Jednak nie latał; po prostu trwał w półskoku. Minęło piętnaście sekund, nim dotarł na drugi brzeg. Ja również skoczyłem, z takim samym skutkiem, obaj więc płynęliśmy w powietrzu. Nieruchome piaski spowalniały zarówno stworzenia na nich, jak i nad nimi. -To ci nic nie da - rzekła zadowolona Tren. - Tam dalej są ruchome piaski. Ruchome piaski. Na pewno przyspieszą nas w takim samym stopniu, w jakim nieruchome nas opóźniły. -Zaryzykuję - odparłem szorstko. -Jak chcesz, idioto. -Jeśli coś przydarzy się Pukowi czy mnie, na pewno przytrafi się i tobie - przypomniałem. -Ponieważ wolę umrzeć niż zdradzać ojca wracając na zamek, nie mam nic przeciwko temu. Wydostaliśmy się z pułapki, wjeżdżając na łagodny stok u stóp górskiego pasma. Zapadał już zmrok. Stanęliśmy obok rozłożystego orzechowca; rosło na nim dużo jadalnych orzechów i chociaż nie zauważyłem owoców, wiedziałem, że nie będzie problemów z poży- wieniem. Rozwiązałem Tren nogi, żeby mogła zsiąść. Nie okazała wdzięczności. -Jak mam jeść czy zrobić cokolwiek ze związanymi rękami? - Cokolwiek? - spytałem. - Zrobię to za drzewem. Och. Zmieszany, rozwiązałem jej ręce. -Musisz dać mi słowo, że nie uciekniesz. -Pewnie -- powiedziała ze złością, rozcierając nadgarstki. Potem poszła za drzewo, podczas gdy ja zacząłem zrywać owoce. Okazało się, że rosły ich tam przeróżne odmiany: przez liczby i przypadki; zielone pistacjowe; gajowe i laskowe; bukowe buczynowe, a nawet mały orzech kokosowy; ponadto parę twardych orzechów do zgryzienia i w dodatku kilka dziadków. Te bardzo się przydały do tych najtwardszych. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że Tren nie wróciła po załatwieniu sprawy za drzewem. Nie chciałem tam iść i sprawdzać, gdyż nigdy nie mogłem pojąć, jak kobiety to robią, i wolałem tego nie dociekać, więc zawołałem, delikatnie dobierając słowa. -Hej, wszystko wyszło jak trzeba? Odpowiedziało mi milczenie. Zdenerwowany, podszedłem i zajrzałem. Oczywiście, Tren zniknęła. Znów okazałem się głupcem. No cóż, będę musiał ją wytropić. Mogłem pójść po jej śladach przez gąszcz i trawy na stoku, a jeżeli doszła aż na nieruchome piaski, zauważę ją mimo zapadających ciemności. Nie znalazłem żadnych śladów. Zdumiony, zawahałem się. Czy umiała tak dobrze zacierać ślady, że nie zostawiła żadnych? Potem nie wykorzystywana inteligencja podpowiedziała mi: użyj kompasu, z którego dawno nie korzystałeś! Wyjąłem go - strzałka wskazała prosto na drzewo. Uśmiechnąłem się. To była sprytna sztuczka ukryć się, a kiedy ja pomknę na bezowocne poszukiwania, zejść i spokojnie sobie odejść. Cokolwiek straciła z jej demonicznego dziedzictwa, z pewnością nie był to spryt. No cóż, ja też mogę się zabawić w chowanego. Dokończyłem orzechowy posiłek, a potem wdrapałem się na drzewo. Ulokowałem się na niskiej gałęzi i zasnąłem. Po godzinie lub dwóch cicho zeszła na dół. Próbowała mnie ominąć, lecz oczywiście obudziłem się i złapałem ją za nogę. — Wybierasz się gdzieś, kobieto? - zapytałem z zainteresowa niem. — Do licha! - zaklęła, usiłując wyrwać nogę. Jednak trzymałem mocno, przesuwając dłoń w górę, żeby lepiej chwycić. Znów była moim więźniem. — Powiedziałaś, że nie spróbujesz ucieczki - skarciłem ją. — Mówiłam ci też, że jestem kłamczuchą - przypomniała mi. - To moje demoniczne dziedzictwo. — A więc znów będę musiał cię związać - rzekłem z żalem. -Jak mam spać, jeśli mnie zwiążesz? - zapytała. Zamyśliłem się. -Bardzo dobrze. Nie zwiążę ci rąk i nóg przywiążę cię do siebie, żebyś nie mogła uciec. Sprowadziłem ją na ziemię i przymocowałem sznurem jej prawe ramię do mojego lewego. Węzły zawiązałem mocno, aby nie dały się łatwo rozsupłać; barbarzyńcy umieją robić takie rzeczy. Ponieważ Tren nie miała noża, nie zdoła uwolnić się nie budząc mnie przy tym. — Skąd wiesz, że nie uduszę cię we śnie? - zapytała, gdy leżeliśmy w mroku pod drzewem. - Nie byłbym martwy długo, a gdybyś zaczęła szarpać się ze mną po nocy, mógłbym zapomnieć, że wiozę cię na twój ślub z Jinem! - odparłem. Barbarzyńca! - prychnęła, co wcale nie zabrzmiało jak komplement. - Właśnie. Myślałem, że to ją uciszy. Jak już mówiłem, barbarzyńcy nie narzucają się siłą niechętnym niewiastom przynajmniej taki kit wciska Barbarzyńskie Ministerstwo Propagandy. Musimy bardzo dbać o nasz wizerunek, nawet jeśli rzeczywistość jest nieco inna. Jednak Tren nie zamilkła. - Jeśli będę musiała - ostrzegła mnie - użyję mojego talentu. - Ach tak? A co to za talent? - spytałem, zainteresowany. Oczywiście, miała jakieś uzdolnienia; każdy je ma. Jednak niektóre są lepsze od innych. Znałem ludzi dumnych z tego, że potrafią sprawić, iż pyłek kurzu podskakuje w powietrzu. Może jej dar był lepszy. - Sfruwanie. - Co takiego? Odziedziczyłam to, fujaro. Demon-sfruwanie. -Och. - Nie miałem zamiaru przyznawać się, że nadal nie rozumiem, więc dałem temu spokój. Tylko ci, którzy nie są ignoran tami, chętnie przyznają się do ignorancji. - No cóż, rób co chcesz, tylko daj mi spać. - Dobrze - zgodziła się. Zasnąłem i nie było szarpania za sznur ani próby duszenia mnie. Jednak kiedy po godzinie czy dwóch wyciągnąłem rękę, odkryłem, ze zniknęła. Sznur był nienaruszony, pętla, która otaczała jej przegub, pusta. Tren jakoś udało się wyśliznąć. Natychmiast wstałem, uruchamiając zaklęcie wyszukujące. Pokazało, że uciekinierka jest niedaleko; widocznie uwolniła się dopiero przed kilkoma minutami. - Wybierasz się gdzieś, córko Króla? - zapytałem z zaintereso waniem. - Och! - zawołała z wściekłością. -- Czemu nie pospałeś dłużej? Przyprowadziłem ją z powrotem do drzewa. - Jak wyśliznęłaś się z pętli? -Ł- spytałem. - Jest za mała, żeby przeszła przez nią ręka, nawet tak drobna i szczupła jak twoja. - Mówiłam ci, ośle; sfruwanie. - Demon-sfruwanie - potwierdziłem, pojmując, że nie wyjawi mi sekretu. Trzymałem ją za rękę, żeby znów mi nie uciekła. Żałowałem, że ten kontakt miał nieprzyjazny, a nie intymny charak ter. Ta ręka była naprawdę drobna i szczupła; każda część jej ciała była niezwykle kształtna. - Ponieważ sznur nie wystarcza, będę musiał cię trzymać. - Będę kopała, gryzła i drapała - ostrzegła. - Zagoi się. V •- Będzie bolało i nie wyśpisz się. V - Zawrzyjmy umowę -- zaproponowałem. - - Nie będziesz kopała, gryzła i drapała, a ja nie pozwolę, aby brudne myśli powiedziały mi, co z tobą zrobić. -Ty... ty mężczyzno! -- krzyknęła z oburzeniem. Chyba zrozumiała, że nie żartowałem, a nawet trochę miałem nadzieję, że ona zerwie umowę. Kiedy położyła się obok mnie, objąłem ją ramionami i znowu ułożyłem się do snu. Moim skamieniałym lewym ramieniem ledwie ją czułem, lecz w prawym mrowiło mnie od kontaktu z jej miękkim ciałem. Opierała się trochę, widocznie zastanawiając się nad kopa- niem, gryzieniem i drapaniem, lecz zaraz zrezygnowała. Położyła głowę tuż przy mojej, tak że jej czarne włosy łaskotały mnie w nos, i zasnęła. Gdy niechętnie wstał świt, zbudziłem się - i stwierdziłem, że leżę sam. Tren znów zniknęła, a ja znów nic nie poczułem. Jak, na Xanth, zdołała tego dokonać? Wykryłem ją strzałką. Dreptała przez nieruchome piaski, zmierzając do domu. Stojąc na skraju wydmy złapałem ją na lasso, żeby ściągnąć ją szybciej. Byłem bardziej zaciekawiony niż zły. -Tym razem trzymałem cię w ramionach; w jaki sposób uciekłaś? -Nie zdołasz mnie zatrzymać - powiedziała. Najwidoczniej! Miała w sobie coś dziwnego. Jednak na chwilę odsunąłem od siebie tę myśl. -No cóż, zjedz trochę orzechów i ruszajmy. Tym razem nie wiązałem jej, tylko pilnowałem, więc nie próbowała uciekać. Pojecha liśmy dalej, okrążając góry. Nagle dostrzegłem nadciągającą ze wschodu chmurę. Skrzyła się tęczowo. Spojrzałem na nią. -Nie mam zaufania do takich obłoków. Prawdę mówiąc, barbarzyńcy nie ufają temu wszystkiemu, czego nie rozumieją; w dziczy taka paranoja jest konieczna. Głównie z tej przyczyny nie ufałem Tren. — To technikolorowa burza gradowa - wyjaśniła. - Zdarzają się na tym obszarze; sądzę, że w wyniku wzajemnego oddziaływania nieruchomych i ruchomych piasków, powodującego gwałtowne prą dy powietrzne. Lepiej się schować. — Schować... przed burzą? - zapytałem drwiąco. - Zignoruje my ją. — Jak chcesz, kretynie. Nie podobała mi się ta burza, ani uwagi Tren, lecz nie pozostawało mi nic innego, jak jechać dalej. Tak też zrobiliśmy, a chmura nadciągała, unosząc się jak skalna ściana na niebie i rozszerzając, aż przysłoniła większość firmamentu. Usłyszałem cichą, pulsującą, smutną melodię; spojrzałem i odkryłem, że to śpiewa Tren. — Co robisz? — Śpiewam nam pieśń pogrzebową - odparła. - Jestem w tym niezła; stąd moje imię. Jednak lepiej mi idzie, kiedy mam lutnię. Wciąż była na mnie zła o to, że nie pozwoliłem jej zabrać instrumentu. Prawdę mówiąc, utrudniłby jej próby ucieczki - a więc lepiej zrobiłbym, gdybym zezwolił jej go wziąć. Jednak teraz miałem inne zmartwienia. — Pogrzeb? Z powodu zwykłej burzy? - spytałem z niedowie rzaniem. — No cóż, ty może wydobrzejesz po jej przejściu, ponieważ możesz ożywać. My nie. Nie spodobało mi się to i zobaczyłem, że Puk też nadstawił ucha. Co prawda był koniem-widmem, ale gdyby jego żywa część umarła, byłby tylko widmem. A gdyby umarła Tren, moja misja byłaby zakończona; byłem pewny, że nie liczyłoby się, gdybym dostarczył na Zamek Roogna zwłoki dziewczyny. -W porządku, poszukam kryjówki. Rozejrzałem się i dostrzegłem niewielką kępę drzew stojących wyżej, na stoku. Podjechaliśmy tam. Mieczem ściąłem drzewa i wykorzystałem je do postawienia stożkowatej konstrukcji, po czym mocno związałem je sznurem na górze, a podstawę solidnie osadziłem w ziemi. Zdaje się, że taki domek nazywa się ti-wam; przydaje się w nagłych wypadkach. Owinąłem go korą, przywiązując ją resztą linki. Budowla była toporna, lecz mocna. Wcisnęliśmy się do środka, wszyscy troje, gdy zaczął padać grad. — Nieźle ci poszło - napomknęła obojętnie Tren. — .Każdy barbarzyńca to potrafi - rzekłem, zadowolony z kom plementu. — Człowiek wciąż się uczy! Nie wiedziałem, że barbarzyńcy potrafią coś jeszcze oprócz porywania bezbronnych dziewic. -To też umieją - przyznałem. Grad uderzył o szałas z łoskotem przypominającym huk spadającego głazu. Podskoczyłem. Wyjrzałem - i następny kamień o włos ominął moją głowę, waląc o ziemię z takim impetem, że uczynił spore wgłębienie. Był zielony i ospowaty. Wyciągnąłem rękę i złapałem go, zanim stoczył się po zboczu. — Hej! To prawdziwy kamień! - zawołałem. — A czego oczekiwałeś? - spytała. - Kolorowego lodu? - No, tak. Małych lodowych kuleczek. - Może gdzie indziej. Tu grad naprawdę sypie się jak deszcz kamieni. I tak było. Następny trafił w szałas i potoczył się w dół. Widziałem, jak padają wokoło, czerwone, niebieskie, pomarańczowe i brązowe. Były śliczne - ale każdy z nich mógł strzaskać czaszkę człowieka czy zwierzęcia. Może dlatego nie spotkaliśmy w tej okolicy żadnych dużych zwierząt; tylko małe mogły ukryć się przed taką burzą- Tren miała rację nalegając, abym poszukał schronienia. Nie mogliśmy podróżować, dopóki trwała burza, więc czekaliśmy, przytuleni do siebie. Tren siedziała na Puku, a ja stałem obok, z torsem przyciśniętym do jej lewej nogi. Ponownie podjęła swoje żałobne pienia. Puk położył uszy po sobie; nie podobała mu się ani dziewczyna, ani jej pieśń. Jednak ja uważałem, że obie są piękne. Ta noga na pewno! W duchu pożałowałem, że sprawy między nami nie układają się lepiej. Grad padał przez godzinę. Drzemałem na stojąco, oparty o nogę Tren. Kiedy burza w końcu przeszła, otworzyłem oczy i stwierdziłem, że opieram się o nogę Puka. Tren znów zniknęła. -Hej! Gdzie dziewczyna? - spytałem. Puk też drzemał. Zbudził się gwałtownie. Powęszył, lecz był równie zdumiony jak ja. Zdumiewające, że zdołała wymknąć się nie budząc nas. Ponownie użyłem strzałki. W miarę upływu czasu przygasała, lecz jeszcze wskazywała kierunek. Pokazała na zachód. Tren znowu zmierzała do domu. Wyszliśmy z szałasu, który teraz był mocno zniszczony przez kamienie, i pospieszyliśmy zboczem na zachód. Wkrótce dogoniliśmy ją. Nie uszła daleko. Poruszała się bardzo wolno, chociaż nie weszła na nieruchome piaski. Podjechałem i złapałem ją za ramię - ale moja ręka przeszyła powietrze. — Jesteś duchem! - zawołałem ze zdumieniem. - Wyszłaś za wcześnie, ukamienował cię grad i teraz nie żyjesz! — Nie, fujaro, jestem tylko rozproszona - odparła słabym głosem. Przesunąłem dłonią po jej ciele. Oczywiście, napotkałem lekki opór, jakbym dotknął wody lub gęstej mgły. Była jednak bardziej cielesna od ducha. -Jesteś strasznie zielony, barbarzyńco! - poinformowała mnie, kiedy odejmowałem dłoń od jej piersi. Pospiesznie cofnąłem rękę. — Co ci się stało? — To mój dar - wyjaśniła. - Już dawno nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie napotkała przeciwnego wiatru. Trudno mi z nim walczyć w takim stanie. Stwierdziłem, że to prawda. Kolejny podmuch wiatru prawie zwalił ją z nóg. Ważyła tyle, co nic. -Możesz się tak zmieniać? -Mówiłam ci o moim demonicznym dziedzictwie. Demony mogą obracać się w dym, zmieniać kształty i rozmiary. — Skoro umiesz to robić, dlaczego pozwoliłaś, żebym cię związał? — Nie potrafię tego robić szybko - odrzekła z goryczą. - Po trzebuję godzinę, żeby zmienić tylko jeden aspekt mojego wyglądu - a ty nigdy nie zostawiłeś mnie samej na dłużej. Prawie poczułem się winny. - Sznur! - wykrzyknąłem. - Rozproszyłaś się i wydostałaś z więzów! - Oczywiście. Powoli przybierała trwalszą postać. -Rozproszyłam się tak, że grad nie mógł mnie zranić. Jednak burza ustała zbyt szybko, więc mogliście opuścić szałas, a ten głupi wiatr... Zacząłem rozmyślać, jak zdołam ją zatrzymać, jeśli ma konsystencję dymu, ale zaraz pojąłem, iż za pomocą wachlarza mogę ją skierować dokąd zechcę. Jej ucieczkę znacznie spowolnił opór powietrza, o wiele silniej działający na ciało nie tak gęste jak moje czy Puka. — Powiadasz, że to tylko jeden aspekt? Potrafisz zmieniać również inne cechy? — Och, mogę powiedzieć ci wszystko -- odparła z ponura rezygnacją. - Wygląda na to, że masz szczęście typowe dla ignoran ta. Demony mogą błyskawicznie zmieniać postać; to dlatego moja matka zdołała oszukać Króla Gromdena, który nigdy nie tknąłby jej, gdyby wiedział. Jej prawdziwy wygląd był okropny, lecz naśladowała ludzką postać tak dobrze, że nikt nie zauważał różnicy. Jednak ja jestem tylko półdemonem, więc nie mam takich możliwości. Mogę zmieniać tylko jedną cechę mojego wyglądu na raz. Jeśli chcę być duża czy mała, potrzebuję na to godzinę. A wtedy jestem rozproszona lub skoncentrowana - dymnym olbrzymem albo superstałym kar- łem - dopóki nie dopasuję gęstości do rozmiarów, ponieważ nie zmienia się moja masa, tylko wielkość. A to zabiera mi kolejną godzinę. Gdybym natomiast zechciała przybrać postać małej myszki, potrzebowałabym następną godzinę na dopasowanie odpowiedniego kształtu. Gdybyś tylko dał mi te trzy godziny! Zdumiałem się. Jej osobowość była bardziej złożona niż sądziłem. Mogła przemienić się w smoka i pożreć mnie - gdybym dał jej na to czas. — Nie rozumiem, dlaczego Jin chce cię poślubić -- powie działem. — Oczywiście, że nie chce! - wykrzyknęła. - On robi to jedynie dlatego, żeby udowodnić pewną ciągłość, tak aby lud Xanth bez za strzeżeń zaakceptował go jako Króla i nie miał mu za złe, że zastąpił Króla Gromdena. Tak samo Jang. Myślą tylko o polityce. Nie chcę wyjść za żadnego z nich. — Przecież skoro twoje przyjście na świat wywołało skandal, ludzie nie zechcą, żebyś poślubiła nowego Króla - zauważyłem. — Prosty lud nic nie wie o moim pochodzeniu. To był wyłącznie pałacowy skandal. Nikt niczego nie wyjawił ludowi. Westchnąłem. — Przykro mi, że muszę cię sprowadzić, Tren. Naprawdę. Bar barzyńca jednak zawsze dotrzymuje słowa. Może zdołasz uciec, kiedy cię doprowadzę na zamek. — Uciec Magowi? - zapytała z goryczą. - Mogłam im ujść w puszczy; zagroziłam, że rzucę się w Rozpadlinę, jeżeli któryś z nich podejdzie bliżej. Dlatego umieściłam w chacie tę zapadnię. Nie mogę jednak tego zrobić w Zamku Roogna. Gdy to mówiła, na jej policzkach ujrzałem przelotne łzy. -Wolałabym umrzeć niż wyjść za któregoś z nich, ale nie będę miała wyboru - przez ciebie, nieczuły nędzniku. Ponuro skinąłem głową. Byłem nędznikiem, ale nie nieczułym. Czułem się okropnie. Wróciliśmy do szałasu i po godzinie Tren znowu przybrała stałą postać. Dzień się kończył, więc nie mogąc ryzykować dalszej podróży pozostaliśmy tam, gdzie byliśmy. Pobliskie drzewa mocno ucierpiały od gradu; pozbieraliśmy owoce strącone na ziemię. Tylko jakim sposobem miałem zatrzymać Tren przez noc? Jej zdolność de-mon-sfruwania sprawiała, że nie mogłem dokonać tego siłą. Nie siłą, więc może podstępem? Drobny wybieg mógłby znacznie wszystko uprościć. Z pewnością warto spróbować. O zmroku wyszedłem, okrążając obóz, jakbym czegoś szukał. Położyłem dłoń na rękojeści miecza. — Szkoda, że nie mam łuku - rzuciłem nerwowo. — O co chodzi? - zawołała Tren. - Chcesz przeszyć mnie strzałą, kiedy znowu ucieknę? — Och, nie chciałem cię niepokoić - odparłem, osłaniając oczy skamieniałą ręką i spozierając w mrok. - I tak pewnie zaatakują w nocy. — Kto zaatakuje? — Ślady nie są zbyt świeże - odparłem. - Sprzed co najmniej kilku dni, więc pewnie ich tu nie ma. Czujesz jakieś świeże tropy, Puk? Koń powęszył i przecząco potrząsnął łbem. Był na tyle sprytny, że Podjął moją grę. — Kogo nie ma? - dopytywała się Tren, rozzłoszczona moim tajemniczym zachowaniem. Znałem to uczucie! — Harpii, oczywiście. W tych stronach nie ma harpii! -Przecież mówię. Zdaje się, że zamieszkują urwiska. To stado pewnie tylko tędy przelatywało i już nie wróci. Zamilkła. Ułożyliśmy się na noc. -Wejdź do szałasu - powiedziałem. - Ja prześpię się na zewnątrz. -Nie będziesz mnie trzymał? - To na nic - przypomniałem. - Możesz wymknąć się z każ dych więzów, z każdego uścisku. Pewnie mogłaś to zrobić w czasie jazdy, ale nie chciałaś, żebym zauważył. - Racja, barbarzyńco. Mój talent działa skuteczniej, kiedy pozostaje sekretem. Zastanowiła się. -Mimo to, możesz mnie trzymać, jeśli chcesz. Może wtedy prędzej zauważysz moją ucieczkę. -Nie sądzę. Lepiej pozostanę na zewnątrz - odparłem, roz glądając się nerwowo, jakby przypominając sobie o harpiach. Potem chwyciłem w dłoń rękojeść miecza i położyłem się. -A jeżeli zjawią się harpie, a ty będziesz spał? - zapytała. -W tych stronach nie ma harpii - przypomniałem. Jednak wyjąłem miecz z pochwy. Tren skrzywiła się i ułożyła w szałasie. Puk pasł się na stoku. Ja spałem; barbarzyńcy umieją błyskawicznie zasypiać i błyskawicznie budzić się, jak zwierzęta. Coś zaszeleściło w nocy, jakby jakiś skrzydlaty nocny drapieżnik. Obudziłem się na wystarczająco długą chwilę, aby rozpoznać w nim prawdziwego ptaka, całkiem nieszkodliwego, i ponownie zapaść w sen. W następnej chwili poczułem obok siebie czyjeś ciało. -Lepiej mnie trzymaj - zamruczała Tren. - - Mogłabym popełnić jakieś głupstwo. Uhm. Zdaje się, że mój podstęp udał się. Nikt dobrze nie śpi, kiedy w pobliżu kręcą się harpie. -Jak chcesz, córko demona. Przysunęła się bliżej. - Naprawdę mi przykro, że cię zabiłam, Jordanie. Teraz mówiła mi po imieniu. - A poza tym, jesteś kłamczuchą. Uderzyła mnie. -Niech cię licho! Punkt dla mnie. Jej ciało było cudowne i któryś już raz pożałowałem, że sprawy między nami nie stoją inaczej. -To też kłamstwo - powiedziała po chwili. Przysunęła głowę do mojej i pocałowała mnie w usta, mocno i długo. Niestety, wiedziałem, że to kłamstwo. Tren nie zależało na mnie - żywym. Po prostu chciała uśpić moją czujność, żeby uciec. Jestem bardzo naiwny, jeśli chodzi o kobiety, ale są pewne granice naiwności, a ja szybko uczę się na błędach. A jednak jakaś część mojej osobowości pragnęła uwierzyć, że tej ślicznej istocie, królewskiej córce, demonowi czy kobiecie, naprawdę na mnie zależało. -Chyba wiem, jak to było z Królem Gromdenem - mruk nąłem, gdy oderwała swoje usta od moich. Zdrętwiała, a potem zaśmiała się smutnie. -Przysięgłam, że nigdy nie uczynię mężczyźnie tego, co moja matka zrobiła ojcu. Pewnie w tej sprawie również skłamałam. Potem położyła mi głowę na ramieniu, które zaraz zrobiło się mokre. Czy istota bez duszy mogłaby płakać? - rozmyślałem. Pewnie mogłaby - zdecydowałem, lecz nigdy nie zrobiłaby tego. Chyba, żeby kogoś oszukać. Mimo to... — Nic ci nie jest? - spytałem. — Och, jestem przeklęta! - załkała. Dosłownie. Wiedziałem, że postępuję głupio, lecz nie zdołałem się powstrzymać. Czasem człowiek musi być głupcem, jeśli jest człowiekiem. Objąłem ją ramionami i przycisnąłem do siebie, nie żeby uniemożliwić jej ucieczkę, ale ponieważ musiałem. Płakała przez chwilę, a potem zasnęła - i ja też. Niepokoiło mnie jeszcze jedno. Obudziłem się, myśląc o tym, aż w końcu mruknąłem nocnemu niebu: -Przecież tu naprawdę nie ma żadnych harpii. -Wiem - odparła cicho Tren. Myślałem, że śpi. Jednak rano nadal była przy mnie. Tej nocy nie próbowała uciec. 11. KAMIEŃ I MIECZ Podążyliśmy zboczem na południe, a kiedy ominęliśmy nieruchome piaski, wróciliśmy na równinę. Znowu widzieliśmy normalne okazy fauny; musiałem pozbyć się gryfa i rzecznego potwora, które nam zagrażały, ale to były rutynowe czynności. Na drugi dzień mieliśmy dotrzeć do Zamku Roogna. — Wiesz, że nie chcę tam iść - przypominała mi Tren. - Wiem. — Wiesz, że Zamek Roogna upadnie. — Nie wiem. Mogłaś kłamać. - ~ Mogłabym okazać się bardzo miła, gdybyś zechciał trochę opóźnić podróż. Wcale nie uznałbyś tego za oszustwo. Wiem. - Mogłabym nawet naprawdę cię polubić, gdybyś... — Nie wiem. Powiesz wszystko, byle tylko dopiąć swego. — Pozwól, a pokażę ci, jaka potrafię być miła, kiedy się postaram. — Byłbym głupcem. Oczywiście, byłem głupcem, gdyż bardzo mnie to kusiło. Mogła być samolubnym, kłamliwym i demonicznym stworzeniem, ale była śliczna, a barbarzyńcy cenią fizyczne piękno bardziej od duchowego. Zatem odrzucałem jej awanse, bo obawiałem się nie jej ciała, lecz tego. co ono mogłoby uczynić z moją duszą. Mój opór jednak słabł. -Mogę jeszcze zmienić postać i uciec ci - powiedziała. -Lecz bez mojego ramienia i miecza padłabyś ofiarą potworów Xanth - przypomniałem. - Dlatego zaniechałaś prób ucieczki. Może nie ma tu harpii, ale są inne stwory. -Wymyśliłem to dzięki resztkom zaklęcia obdarzającego ge niuszem. -Kiedy zmieniasz postać, może wyglądasz jak inne stworzenie, ale nie jesteś nim. Możesz stać się ptakiem, ale nie potrafisz latać - chyba że rozproszysz się tak, iż będziesz lekka jak powietrze, a wtedy porwie cię wiatr. Potrzebowałabyś całego życia, żeby dobrze nauczyć się latać. Wzruszyła ramionami, nie przecząc. — Prawdę mówiąc, umiem robić niektóre rzeczy, tak jak zwierzę ta, które udaję, ale to prawda, że latanie jest bardzo specyficzną dyscypliną i na pewno nie byłabym w tym dobra; pewnie wpadłabym na pierwsze drzewo i stała się łatwą zdobyczą dla jakiegoś skrzyd latego drapieżnika. — I na pewno niewiele ćwiczyłaś, ze względu na niebezpieczeńst wo. Potrzebna ci nie tylko postać, ale i odpowiednie umiejętności. W tej chwili twój talent jest więc mocno ograniczony. -Kiedy postraszyłeś mnie harpiami, zrozumiałam, że to prawda. W Xanth zawsze jest coś, co żeruje na nieostrożnych lub bezbronnych. Jesteś człowiekiem prymitywnym; masz mięśnie, miecz i lubisz walczyć. Radzisz sobie w nie znanym terenie i mimochodem zabijasz potwoiy. Kiedy zabrałeś mnie zaledwie o dzień drogi od domu... Bezradnie rozłożyła ręce. -Może mam serce z kamienia, lecz potwory na to nie zważają. Pożrą mnie w mgnieniu oka - a nie umiem odżywać tak jak ty. -A zatem ja jestem mieczem, a ty głazem - powiedziałem, świadom ironii sytuacji, gdyż częściowo byłem teraz z kamienia. - Tak. Gdybym miała twoje ciało, mogłabym wrócić do domu. - Możesz upodobnić się do mnie - rzekłem. -Chyba tak - przyznała, przechylając w zadumie głowę. - Jednak nie miałabym twojej zręczności w posługiwaniu się mieczem ani potężnych muskułów czy zdolności szybkiego gojenia ran. Tak więc to na nic. — Gdybym miał twoje ciało, byłbym cudownym stworzeniem. — Nie mam pięknej duszy - jeśli w ogóle jakąś mam. Nie znalazłem na to odpowiedzi. Tren była pierwszą znaną mi śliczną kobietą mającą paskudne pochodzenie i niecny charakter - dosłownie demo-niecny -- więc z trudem godziłem ze sobą te sprzeczne fakty. Nadal pragnąłem wierzyć, że była równie piękna wewnątrz, jak na zewnątrz oraz że jej niezaprzeczalna inteligencja łączyła się z dobrym charakterem. Czasem prawie mi się udawało. Na pewno nie była całkiem zła, chociaż nie można by jej nazwać dobrą. Barbarzyńca nie jest w stanie uporać się z takim problemem. Życie jest prostsze, gdy mamy do czynienia z czystym dobrem lub czystym złem, wyraźnie opisanymi. I poprawnie opisanymi! W południe dotarliśmy do przyjemnego gaju drzew genealogicznych. Każde miało solidny pień, który zaraz rozdzielał się na dwie główne gałęzie, te z kolei na cztery, a następne na osiem, aż na skraju znajdowało się tak wiele drobnych gałązek, że trudno było uchwycić je okiem. Kora była popękana w sposób przypominający drukowane słowa; czasami żałowałem, że nie umiejąc czytać nie mogę przestudiować drzewa mojej rodziny. -Ja umiem czytać - powiedziała Tren. - Królewskie dzieci muszą umieć. Jednak nie mam zamiaru rozpamiętywać mojego demonicznego pochodzenia. Podążyliśmy dalej i znaleźliśmy miejsce, gdzie rosły inne liczne drzewa, a każde wspaniałe, z ozdobnymi, wielobarwnymi liśćmi i bogato rzeźbionymi pniami. Przystanęliśmy, podziwiając ten cudowny widok. Jedno drzewo uschło, lecz jego szkielet robił wrażenie: każda gałąź miała idealne kontury, a całość była arcydziełem symetrii. W pniu, u podstawy, miało otwór i nawet ten był pięknie hakowaty, przypominał drzwi do jakiegoś wysublimowanego królestwa. Ruszyliśmy w kierunku tego drzewa - i nagle pod nogami błysnął mi mały, czarny miecz. Szybko powiększył się do rozmiarów zwykłego miecza; błyszczące, czarne żelazo unosiło się przede mną w powietrzu. Nieopatrznie wpadłem na następny zły czar Janga! Kiedy nauczę się bardziej uważać? W dłoni trzymałem już mój miecz, gdyż barbarzyńcy muszą mieć dobry refleks. -Odsuńcie się! -- zawołałem do Puka i Tren. - To jest niebezpieczne! Istotnie! Czarny miecz ze świstem przeciął powietrze i ledwie zdążyłem sparować cios. Siła uderzenia odrzuciła mnie w tył i prawie pozbawiła czucia w ramieniu. Nikt nie trzymał tego miecza, ale zdawało się, że włada nim jakiś niewidzialny olbrzym Odbiłem cięcie, ale czarny oręż ze straszliwą szybkością odzyskał równowagę i uderzył z drugiej strony. Znów odbiłem cios i znowu poczułem impet uderzenia. Obie klingi spotkały się, sypiąc skrami, przy czym moja wyszczerbiła się. Oczywiście, już była potłuczona i lekko wygięta od upadku do... No, niezbyt pamiętałem, gdzie, ale gdzieś wpadła. Mimo to, ostrze, które tak łatwo zdołało wyszczerbić moje... Zły miecz śmignął w powietrzu, zawirował wokół mojej głowy i pchnął mnie od tyłu. Rzuciłem się w bok, unikając pchnięcia. Natychmiast zmienił kierunek i znów mnie zaatakował. Padłem na ziemię, ledwie zdążywszy zastawić się moim mieczem. Jeszcze nigdy nie potykałem się z takim tęgim szermierzem! Uważałem się za eksperta w walce mieczem: to jedna ze specjalności barbarzyńcy. Z mieczem w dłoni nie obawiałem się wikłaczy ani gryfów - aczkolwiek miałem przed nimi respekt - ponieważ mogłem powalić je szybciej niż one mnie. Ze smokami było trudniej, z powodu ich ognia, pary, a czasem łuskowatego pancerza, lecz one, rzecz jasna, znajdowały się na samym końcu łańcucha pokarmowego. Miecz więc był moją siłą. Tymczasem teraz nie napotkałem dzioba czy macki, lecz inny miecz. Uderzył raz, a potem drugi i trzeci w ciągu kilku sekund. Potem, pojąwszy, że nie pokona mnie atakiem od frontu czy od tyłu, odleciał w bok i pchnął. Właśnie wstawałem na nogi, lecz teraz musiałem znów przetoczyć się po ziemi, unikając ostrza. Czarny miecz usiłował ciąć mnie w nogi. Nie tracił żadnej okazji. Podkurczyłem je i w miejscu, gdzie przed chwilą stałem, rozpłatał ziemię z wielką siłą. Wstałem w samą porę, aby odparować następny sztych. Zazwyczaj jestem muskularny, szybki i mam skoordynowane ruchy. Ostatnio umarłem trzy do pięciu razy, lecz minione trzy dni umożliwiły mi niemal całkowite ozdrowienie, oprócz skamieniałych części kończyn. (O rany! Powinienem podstawić mieczowi moje stopy! Ciekawe, jak zdołałby je zranić!) Walczyłem więc bardzo dobrze, ale wiedziałem, że nie mam szans. Ten magiczny miecz był groźniejszy od każdego przeciwnika, z jakim dotychczas miałem do czynienia, i nie okazywał śladu zmęczenia. Jedno musiałem przyznać Magowi Jangowi: jego zaklęcia na pewno nie były anemiczne! Musiałem jak najszybciej uwolnić się od napastnika! Próbowałem, ale nacierał niestrudzenie. Chciał krwi, tylko krwi i niczego prócz mojej krwi. Śmignął w kierunku mojego lewego boku, zanim zdążyłem się zastawić; uniosłem lewe ramię i przyjąłem na nie cios. Rozległ się głośny brzęk i czarny miecz odskoczył, wstrząśnięty. Oczywiście - moje lewe ramię również pozostało kamienne. Po raz pierwszy miałem okazję dziękować losowi, że mój talent nie naprawił tego drobnego szczegółu; najwidoczniej to złe ostrze nie mogło przeciąć kamienia. Słyszy się opowieści o mieczach, które mogą tego dokonać, ale myślę, że to kolejny chwyt propagandowy; kamień to strasznie mocny materiał. Miałem typowo barbarzyńskie szczęście: pozostałości poprzedniego złego czaru pomagały mi walczyć z nowym. Czarny miecz otrząsnął się, jakby zbity z tropu, po czym ponownie rzucił się do walki. Zamachnął się, mierząc w mój kark z siłą grożącą nie tylko ucięciem mi głowy, ale posłaniem jej na księżyc. To byłoby niemiłe; trudno zregenerować całą głowę. Ledwie odbiłem ciecie. Wtedy miecz znów opadł mi do stóp i tym razem nie cofnąłem ich, więc znowu szczęknął o kamień. Sprzyjało mi szczęście, ale potrzebowałem magicznej tarczy, ponieważ czarny miecz nie rezygnował i z coraz większą inwencją wybierał miejsca ataku. Ja męczyłem się tym zaciekłym starciem, a on nie. Prędzej czy później znajdzie lukę w zasłonie i trafi mnie w czułe miejsce. — Zaklęcie! - krzyknąłem do Tren. - Rzuć zaklęcie! — Jakie zaklęcie? - spytała. No tak - ona nie miała pojęcia o tej komplikacji i mogła nie zechcieć mi pomóc, nawet gdyby wiedziała. W końcu, gdybym umarł, mogłaby iść do domu i przebyć spory kawałek drogi, zanim odżyję. Z drugiej strony, sama nie podróżowałaby bezpiecznie, więc może udzieli mi pomocy. Jakie miałem wyjście? Przysiadłem, gdy czarny miecz świsnął mi nad głową. -Jakiekolwiek! Pukjema! Tren zawahała się. Wiedziałem, że zastanawia się, czy lepiej mi pomóc, czy też pozwolić mieczowi, żeby mnie załatwił. Jednak Puk parsknął na nią ostrzegawczo i zdecydowała się pomóc. Podeszła do niego i otworzyła sakwę z zaklęciami. Tymczasem wrogie ostrze napierało jeszcze mocniej niż przedtem. Kreśliło skomplikowane figury w powietrzu i oślepiało mnie. Coraz trudniej odparowywałem gwałtowne ciosy. Okrążało mnie, zmuszając do nieustannych obrotów w obronie boków i pleców. Zaczynało kręcić mi się w głowie, co również mogło okazać się katastrofalne. Musiałem osłonić się czymś od tyłu, inaczej szybko będzie po mnie! Spojrzałem na drzewo z architektonicznie ukształtowanym otworem w pniu. Tego mi trzeba! Parując ciosy, cofałem się pod drzewo. Niebawem zdołałem oprzeć się o nie plecami i wcisnąć w otwór. Dziura miała akurat moją wysokość, więc była bardzo dogodna. Czarny miecz nie mógł już atakować mnie od tyłu. To doprowadziło go do furii. Rąbnął w pień, lecz suche drzewo było bardzo twarde, więc poleciało tylko kilka małych drzazg.. Osłoni mnie na dość długi czas. Rozważnie nie schowałem się cały w dziurze, gdyż miałbym znacznie ograniczone ruchy, co dałoby mieczowi przewagę. Wykorzystałem drzewo, aby zwiększyć moją skuteczność. Teraz trwałem na pozycji, odpoczywając, podczas gdy wrogi miecz tracił energię rąbiąc drzewo. Wszystko to wydarzyło się w krótkim czasie, choć sekundy zdawały się minutami, podczas gdy Tren wyjmowała amulet. Trudno opisywać dwa wydarzenia naraz, zatem czynię to po kolei, jednak faktycznie działo się to w tym samym czasie. W końcu Tren wyjęła jeden z białych przedmiotów, które wręczył mi Mag Jin. - Ten będzie dobry? - zawołała. - Jest podobny do pnącza z przytwierdzonym doń okiem. Wygląda paskudnie! Zaklęcie oczorośli, które już zużyłem. Na pewno więc miało już inne działanie; może dawało magiczną tarczę, której potrzebowałem. -Może być! - odkrzyknąłem. - Rzuć je tu! Znów trysnęły skry, gdy ostrze spotkało ostrze. Dobrze, że mój miecz był bardzo solidny; teraz oprócz wygięć miał jeszcze szczerby. Podeszła bliżej i rzuciła czar, w ten nieporadny, kobiecy sposób. Jednak wycelowała dobrze; amulet trafił w drzewo i upadł mi pod nogi. Czarny miecz, wyczuwając zagrożenie, uderzył zaklęcie. -Działaj! - zawołałem. Zobaczyłem, jak błysnęło, na moment przed tym, kiedy trafił w nie miecz. Wtem wydarzyła się najdziwniejsza rzecz na świecie. Świadomość zdawała się opuszczać moje ciało i unosić jak duch w powietrzu. Czyżbym został nagle zabity nie zauważonym ciosem czarnego miecza? Czy moja dusza ulatywała ku jakiemuś przeznaczeniu? Przecież nic takiego nie zdarzało się podczas moich poprzednich śmierci! Wtedy moja świadomość dotarła do Tren, stojącej między mną a Pukiem i bardzo przejętej. Nagle wniknęła w jej ciało i usadowiła się tam. Usłyszałem rżenie konia. Zobaczyłem jak upuszczam miecz i chowam się w pniu uschniętego drzewa. Wrogi miecz natychmiast pchnął, przeszywając ostrzem moje odsłonięte serce. Krew trysnęła mi z piersi i upadłem nieżywy. Jednak czarny miecz nie skończył. Uniósł się wysoko, po czym uderzył mnie w kark, odrąbując głowę. Ta potoczyła się kilka kroków i zatrzymała w jakimś zagłębieniu, spoglądając w niebo lekko zdumionym spojrzeniem. Mimo to miecz nadal nie rezygnował. Rąbnął mnie w prawe ramię, odcinając je, potem zabrał się za lewe, przy barku, gdzie pozostało ciałem. Chciał porąbać mnie na kawałki! Pobiegłem do niego, nie mogąc spokojnie patrzeć na niszczenie mojego ciała. Nagle stanąłem. Jak mogę biec, skoro jestem już martwy i pozbawiony głowy? Uświadomiłem sobie, że chociaż moje ciało umarło, nie straciłem świadomości. Ta znalazła się w ciele Tren. A jej świadomość musiała być w moim. Obecnie raczej nieświadomość. Uaktywniłem zaklęcie zamiany. No, właściwie powtórnej zamiany; to przeznaczone do odczynienia Jangowego czaru wymiany. Sprowadziłem na siebie nieszczęście, którego miałem nadzieję uniknąć! Kiedy wymieniliśmy tożsamości, Tren znalazła się w moim ciele, walczącym z wrogim mieczem - a przecież nie potrafiła się bronić. To tak, jakby przybrała postać ptaka i usiłowała latać bez przygotowania. Nie umiała walczyć jak mężczyzna, znalazłszy się w męskim ciele. Krzyknęła po kobiecemu i odskoczyła. W ten sposób odsłoniła się, a wrogi miecz natychmiast wykorzystał okazję i dostał ją. Nie wiedział, że zabija nie tę osobę; skąd miał wiedzieć? Teoretycznie miałem minutę na cofnięcie zaklęcia, zanim nabierze mocy. Tylko jak? Mogłem tego dokonać jedynie znajdując czarne zaklęcie, a wtedy po prostu powróciłbym do martwego i rozczłonkowanego ciała! Ponadto ta minuta już minęła, jakby czas miał teraz jakiekolwiek znacznie. Ależ się zapeklowałem! Kiedy ten straszliwy miecz skończy? Wyraźnie zamierzał posiekać mnie na kawałki. Mogłem sobie używać teraz innego ciała, ale nie zamierzałem bezczynnie stać i patrzeć na to! Ponieważ mój dar został ostatnio poważnie nadwątlony przez nadmierne wykorzystywanie, nie byłem pewny, jak sobie z tym poradzi. A może mój dar ożywania przeszedł na ciało Tren razem ze świadomością? Jeżeli tak, to moje własne - i świadomość Tren - było stracone, a ja na zawsze uwięziony w jej postaci. Czy Jin będzie chciał mnie poślubić? Pomyślawszy o tym, poczułem większą sympatię dla Tren, broniącej się przed powrotem na Zamek Roogna i ślubem. Musiałem założyć, że nasze talenty pozostały we własnych ciałach; miałem nadzieję, że moje zdoła odżyć i przyjąć mnie z powrotem. Musiałem powstrzymać ten miecz, zanim poczyni większe szkody! No cóż, może uda mi się go podejść. Szybko podbiegłem, pochyliłem się i złapałem za rękojeść. Miecz znieruchomiał ze zdziwienia. - Wspaniała robota, prześwietny mieczu! - zawołałem głosem Tren. - Postąpiłeś odważnie i ocaliłeś mnie od losu gorszego niż śmierć! Teraz możesz odpocząć. Miecz zawahał się, ale postanowił przyjąć propozycję. Uśmiechnąłem się uwodzicielsko, znając wpływ czarującego uśmiechu na cały rodzaj męski. Tren też używała go przeciw mnie i trudno było mu się oprzeć. Nie wiedziałem jednak, jak długo zdołam zwodzić to straszliwe narzędzie. Jeżeli odkryje moją prawdziwą tożsamość, zaatakuje to ciało i również je rozczłonkuje, a wtedy naprawdę będę skończony. Musiałem wyeliminować wrogi oręż, zanim zorientuje się w sytuacji. Tylko jak? Za pomocą talentu Tren, oczywiście! Kiedy rozpraszała się, jej ubranie również ulegało tej przemianie; inaczej byłaby naga, kiedy ją schwytałem, a ten fakt na pewno zapamiętałbym. Była ubrana w szarą sukienkę, którą teraz miałem na sobie, co oznaczało, że rzeczy pozostające blisko niej również podlegały przemianie. Rozproszę się więc i to samo stanie się z mieczem, który trzymam w ręku, a kiedy... A kiedy go puszczę, odzyska poprzedni kształt i ruszy na mnie ze złym błyskiem na swej lśniącej klindze. Lepiej nie ryzykować. Odejście jak najdalej również nie wchodziło w rachubę; umiał latać, a dotychczasowe zaklęcia okazały się nadzwyczaj trwałe. W końcu mnie dopadnie. No tak, co jeszcze mogę z nim zrobić? Cokolwiek to będzie, nie mogę długo zwlekać - ponieważ dopóki go nie unieszkodliwię, nie mogę pomóc mojemu martwemu ciału. Denerwował mnie widok mojej uciętej głowy. A jeśli nadejdzie jakieś drapieżne zwierzę i pożre ją? Ha! Pozostała mi moja zwiększona inteligencja, nawet lekko wzmocniona, gdyż Tren nie miała w głowie śmieci, które ją osłabiały. A może używałem jej mózgu? Na pewno nie swojego! Jakkolwiek było, wymyśliłem, co następuje: rozproszyć miecz, a potem osadzić go w czymś, co uwięzi go, kiedy odzyska pierwotną postać. Najpierw musiałem sprawdzić, czy zdołam wykorzystać dar Tren. Nigdy nie posiadałem takiego talentu i nie wiedziałem, jak go uaktywnić. Czy powinienem siłą woli zamienić się w dym, pył, czy w coś innego? Może należało wypowiedzieć jakieś magiczne słowa? No cóż, mój talent nie wymagał specjalnych zabiegów; działał w razie potrzeby. Może ten też. Dlatego skupię się na zamianie w dym i zobaczę, co będzie. - Przejdźmy się trochę - rzekłem do czarnego miecza, nadal trzymając go w delikatnej rączce. Z pewnością był zbyt ciężki, aby moje wiotkie ramię mogło utrzymać go długo, ale jako samonośny zdawał się dość lekki. Może to też świadczyło o jego męskim charakterze. Musiałem przyznać, że był świetnym orężem i nie miał żadnych szczerb. Niewątpliwie okazał się lepszy od mojego miecza. Nie należał jednak do mnie i nie mogłem mu ufać, zwłaszcza wtedy, kiedy moje ciało odżyje. Zastanawiałem się, skąd Mag Jang wziął taki oręż; z pewnością nie wykuł go sam. Musiał ten miecz gdzieś zdobyć, a potem zaczarować. Tak samo mogło być w przypadku innych zaklęć, również tych Jina. Zadziwiające, że bracia-bliźniacy mieli takie talenty; dotychczas słyszałem o bliźniętach mających zupełnie różne zdolności. Odwróciłem się - i ujrzałem Puka. Miał uszy przyciśnięte do czaszki, obnażone zęby, rozszerzone chrapy i wybałuszone oczy. Stał spięty, ostrzegawczo brzęcząc łańcuchami. Wyglądał na bardzo nerwowego konia! Zrozumiałem, w czym rzecz. Uważał, że ja byłem Tren i właśnie uzbroiłem się w straszliwy, zły miecz! -Puk! - krzyknąłem. - Wszystko ci wyjaśnię! Jednak zaraz pojąłem, że miecz też mnie słyszy. Gdybym wyjawił Pukowi, kim jestem i przekonałbym go, miecz także dowiedziałby się, co groziło katastrofą. Szczupłe ramiona Tren nie miały dość siły, żeby powstrzymać go, gdyby chciał użyć przemocy. Może moje własne też nie byłyby dostatecznie silne. To była paskudna broń! W jaki sposób dać znać Pukowi, kim jestem, nie zdradzając się przed tym okropnym mieczem? Na szczęście resztki czaru oczorośli pozwoliły mi znaleźć sposób. A może umożliwił mi to mózg Tren, który był całkiem niezły. -Odsuń się zwierzaku - powiedziałem Pukowi. - Ten dobry miecz położy każde stworzenie, które zechce zaprowadzić mnie na Zamek Roogna. Teraz zachowuje się spokojnie tylko dlatego, że jestem wolna. Widziałeś, co zrobił z tym gamoniem. W tym momencie spojrzałem na moje okropnie porąbane ciało. Puk jeszcze bardziej stulił uszy. Za moment zaatakuje mnie, pod wpływem żalu i wściekłości. Był zwierzęciem, ale niezwykle lojalnym i naprawdę byłem dumny z tego, że został moim przyjacielem. -Jak myślisz, kto przed tobą stoi, zwierzaku? - spytałem, patrząc mu w oczy. Oręż trzymałem w prawej ręce, przy ciele; mrugnąłem lewym okiem, którego miecz nie widział. Koń-widmo drgnął, lecz nie zmienił groźnej postawy. Wiedział, jaką kłamczuchą była Tren. -Pamiętaj o działaniu amuletów, jakie niesiesz - powiedzia łem. Opisałem mu je w trakcie podróży do domku Tren, ponieważ mogły podziałać nie tylko na mnie, ale i na niego. - Pamiętaj, które zostały użyte, a które nie. Dokładniej już nie śmiałem wyjaśniać, gdyż miecz również mógł znać pozostałe zaklęcia i przejrzeć moją grę, jeśli był dostatecznie sprytny. Puk nadal nie reagował; aluzja okazała się niejasna. Mówiłem mu o różnych typach czarów, ale mógł zapomnieć o zaklęciu zamiany, któż mógłby przypuszczać, iż zadziała ono właśnie teraz? -Pamiętaj o swoich dotychczasowych doświadczeniach - ciąg nąłem. - Jak zostałeś wpędzony na ścianę ognia przez tego zabitego gamonia, który chciał się przejechać. Jak okrutnie zaprowadził cię do krainy goblinów i legowisk kallikancarów. Znów puściłem do niego oko, a Puk zamrugał ślepiami. Tren nie była tam z nami, a ja nie opowiadałem jej o naszych przygodach; Puk nie odstępował nas nawet na krok i słyszałby, gdybym jej o tym mówił. Jednak na razie był zdziwiony i niepewny. -I elfów - dodałem. - Pamiętasz, jak wałkonił się trzy dni z Dzwoneczkiem, opuściwszy cię? Czy coś mu zawdzięczasz? Pomyśl o bocianie, smokach i ogrzątku; ten barbarzyńca włóczył cię po całym Xanth i po co? Znów puściłem do niego oko. -Czy kiedykolwiek było coś między tobą a tym człowiekiem? Cokolwiek to było, niechaj tak zostanie. Tu urwałem, wiedząc, że zna odpowiedź - przyjaźń. Ukradkiem mrugnąłem do niego trzeci raz. -Jak myślisz, kto przed tobą stoi, przyjacielu? Puk powoli postawił uszy i białe kręgi wokół jego oczu zniknęły. W końcu zrozumiał. Przystał na mój plan, jak zawsze. -Wzywają mnie sprawy nie cierpiące zwłoki - oznajmiłem raźnie. Obejrzałem się na moje ciało. - Wiesz, co robić z tymi zwłokami, którym niczego nie zawdzięczasz. Odsuń się. Puk zszedł mi z drogi. Minąłem go, trzymając miecz w wyciągniętej ręce. Przeszedłem przez gaj z kilkoma sztukami drzew, podziwiając każde. Barbarzyńcy nie mają ogłady, ale pewnie dały o sobie znać królewskie gusta Tren, gdyż każde drzewo zdawało mi się cudem indywidualnej ekspresji i formy. Nie dostrzegłem dwóch 0jednakowej budowie czy wielkości; każde było arcydziełem. Xanth przydałoby się więcej takich sztuk! Idąc, starałem się rozproszyć. Niezbyt mi to wychodziło, lecz ponieważ nie miałem innego wyjścia, nie ustawałem w wysiłkach. Tren mówiła, że na zmianę kształtu lub wielkości potrzeba godzinę, a zatem będę próbował przez godzinę - albo więcej. Gdy tak szedłem, koncentrowałem się i miałem nadzieję, uświadomiłem sobie charakter tego ciała. Różniło się od mojego. Miało zabawne proporcje: nogi zdawały się za krótkie i za grube w udach; ręce krótkie i tak słabo umięśnione, że wydawały się wiotkie jak gałązki. Środek ciężkości był niżej i z trudem utrzymywałem równowagę; ciążył mi tył. Pomacałem wolną lewą ręką, wyczuwając tam niezwykłe wypukłości i podobnie z przodu - dziwnie było mieć taki obfity tors. Podskakiwał, kiedy szedłem zbyt szybko. Prawdę mówiąc, wszędzie miałem za dużo ciała; czułem się niezręcznie. Miałem też inne problemy. Czarne włosy sięgały mi do połowy pleców 1miały skłonność do spadania na oczy, zasłaniając świat, jeśli nie zadzierałem brody. Chodziłem w szczególny sposób; kości miednicy miały chyba za szeroki rozstaw, więc niezgrabnie kołysałem biodrami, jeżeli stawiałem normalne kroki. Mogłem to opanować jedynie zmuszając się do poruszania drobnymi kroczkami, co bardzo spowalniało marsz. Niewątpliwie warto było dowiedzieć się z pierwszej ręki, jakie ograniczenia są związane z posiadaniem kobiecego ciała. Nic dziwnego, że kobiety zazdroszczą mężczyznom! Po półgodzinie przekonałem się z ogromną ulgą, że talent Tren działa; byłem zdecydowanie lżejszy, a opór powietrza zdawał się większy. Teraz musiałem znaleźć odpowiednie miejsce do osadzenia miecza. W drzewie? Nie, mógłby wyciąć sobie drogę. W głębokiej dziurze? Nie, ktoś może za szybko go wykopać. Muszę pozbyć się go na zawsze. Nagle wypatrzyłem głaz leżący w pobliżu drzew. Kamień był wysoki i masywny; wyglądał jak kawał marmuru. Szedłem dalej aż zakończyła się przemiana i obaj z mieczem osiągnęliśmy konsystencję mgły lub rzadszą. Kopnąłem mijany pień i moja stopka przeszła przezeń prawie nie napotykając oporu. Byłem gotów! Podszedłem do skały, oburącz uniosłem miecz, obróciłem go ostrzem w dół i wbiłem w głaz. Zagłębił się po rękojeść. Puściłem go, cofnąłem się i z satysfakcją spojrzałem na swoje dzieło. -Zostań tam, ty straszliwe ostrze! - powiedziałem. Nie powinienem tego mówić. Miecz usłyszał mnie i najwidoczniej pojął, że coś jest nie tak. Zaczął wysuwać się z kamienia. Pospiesznie chwyciłem rękojeść i wepchnąłem go z powrotem. -Spokojnie, spokojnie! - zawołałem. - Spisałeś się tak dob rze, szacowne ostrze; teraz musisz odpocząć. Nie możesz wywijać przez cały czas. Zatrzepotałem do niego rzęsami. Miecz uspokoił się. Jednak nie śmiałem wypuścić go ponownie z ręki, bo gdyby wysunął się z głazu i odleciał, nigdy nie schwytałbym go. Trzymałem więc rękojeść, kojąc miecz delikatnym kobiecym dotykiem - tego też nauczyłem się poprzedniej nocy, kiedy Tren całowała mnie i obejmowała, mimo kryjącego się za tym kłamstwa - nie pozwalając mu uciec, podczas gdy obaj powoli zestalaliśmy się. Jednak miecz podejrzewał coś i zaczął się wiercić; obawiałem się jego brutalnej siły, więc uspokoiłem go śpiewem. Mój głos był miły i smutny; nie znałem żadnej melodii ani słów, więc po prostu z głębokim uczuciem śpiewałem „la-la-la", a póki nie ustawałem, oręż był spokojny. Nic dziwnego, że kobiety zdobywają mężczyzn różnymi przewrotnymi sztuczkami; cóż podziałałoby skuteczniej? Stałem i śpiewałem przez całą godzinę, w ciągu której moje ciało i miecz odzyskały dawną gęstość. Potem wreszcie puściłem miecz, który pozostał głęboko wbity w kamień. Wystarczy! To ostrze już nie sprawi mi kłopotu. Zostawiłem miecz w głazie i ostrożnie wycofałem się, nie spuszczając go z oka w obawie, że ta straszliwa broń uwolni się i znów Podejmie swoje dzieło. Pozostał wbity w kamień. Zastanawiałem się, czy pewnego dnia, w jakiejś innej krainie, ten kamień i miecz pojawią się w jakimś ważnym miejscu i czy ktoś zdoła... Nie, to śmieszne! Na co komu miecz wbity w kamień? Nikt w Xanth nie igrałby z czymś takim. Ruszyłem z powrotem w kierunku moich szczątków, gdy nagle z nieba spłynął jakiś cień. Och, był bardzo podobny do... Rzeczywiście, to był... Sięgnąłem po miecz i oczywiście moja delikatna dłoń znalazła tylko miękkie biodro. Czarny miecz tkwił w kamieniu; mój własny leżał przy moich zwłokach. Byłem nie uzbrojony. Stwór wylądował przede mną. To był spory gryf, samica, o czym świadczyło ciemnobrązowe ubarwienie. U prawie wszystkich gatunków żywych stworzeń samiec szczyci się lepszym ubarwieniem, okazalszymi mięśniami, lepszymi proporcjami. Jedynym wyjątkiem jest człowiek: żeńskie osobniki wydają się ładniejsze. Nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Może dawno temu ktoś rzucił klątwę na ród ludzki i pokrewne człowiekowi stworzenia. Ponadto samice innych gatunków dobrze polują i walczą, a nasze nie. Znalazłszy się w tej bardziej dekoracyjnej niż funkcjonalnej powłoce nagle uświadomiłem sobie, jaki jestem bezbronny. Gryfica miała dziób i szpony, podczas gdy ja... Nie zdążyłem skryć się; stwór wylądował, ponieważ dojrzał łatwy łup. Nie mogłem walczyć; nie miałem ani miecza, ani mięśni. Nie byłem w stanie zmienić się w coś; to za długo trwało. Teraz lepiej niż kiedykolwiek przedtem rozumiałem położenie naszych kobiet. Nic dziwnego, że Tren nie chciała sama wracać do domu; zginęłaby przed upływem paru godzin. Drapieżniki, które nigdy nie pokazywały mi swoich pysków, wiedząc, że z uzbrojonymi barbarzyńcami nie ma żartów, chętnie zapolowałyby na bezbronną niewiastę. Co miałem robić? No cóż, Tren usiłowała podejść mnie podstępem, a ja postąpiłem podobnie, pozbywając się czarnego miecza. Teraz, gdy przybrałem jej postać, wydawało mi się to całkiem naturalne. Będę musiał jakoś zwieść tego drapieżnika. O co najbardziej troszczą się gryfy? Aha! Te stworzenia słyną z czystości, w przeciwieństwie do harpii. Gryfy całymi godzinami czyszczą pióra, przygładzają futro i ostrzą szpony. Nigdy nie jedzą padliny, tylko świeżo zabitą zdobycz. Pod tym względem gryf przypomina ptaka-roka. Jeszcze żaden gryf czy ptak-rok nie umarł, zatruwszy się pożywieniem. Są na tyle dobrymi myśliwymi, ze mogą pozwolić sobie na wybrzydzanie. Skuliłem się i wydałem słaby jęk. Nadchodząca gryfica przystanęła, przekrzywiając ptasi łeb. Podchodziła do mnie powoli, wiedząc, że nie ucieknę; gryfy są szybsze od smoków i nigdy nie spieszą się, jeśli nie muszą. Gdy smok zabija ofiarę, zazwyczaj robi straszny bałagan, rozchlapując krew i rozrzucając kawałki ciała po całej okolicy; kiedy gryf dopada ofiarę, ta ledwie zdąży wrzasnąć. Gryfica zwlekała nie dlatego, że była zaniepokojona, ale chciała upewnić się, że nie pobrudzi sobie czymś piór. -Ooo, to straszne! - lamentowałem. - Gdybym wiedziała, że te jagody są skażone! Gryfy nie mają uszu; jednak stwór przekrzywił łeb. Skażenie? -Teraz mam w brzuchu Zielonokropiastą Zgniliznę Jelit i wzdy ma mnie purpurowa ropa. Proszę, zabij mnie, zanim pęknę! Zatoczyłem się w jej kierunku. Gryfica cofnęła się, ale niezbyt daleko. Znała się na ciałach, a moje nie wyglądało na zepsute. Prawdę mówiąc, byłem naj-smakowitszym żeńskim kąskiem, jaki można by znaleźć w Xanth, o niezwykle apetycznym wyglądzie. Gdybym miał więcej czasu na przygotowania, natarłbym sobie delikatną skórę sokiem z zielonych jagód, nadając jej odpychający wygląd. Oto główna wada improwizowanych rozwiązań; cierpi przy tym wiarygodność. Jednak grałem dalej, odkrywając geniusz rozpaczy. -Czy uwierzysz - błagałem bełkotliwie - że w rzeczywistości jestem mężczyzną? Moje wnętrzności tak się wymieszały, że nie wiem, gdzie mnie teraz wezdmie! Spójrz na to! Obiema dłońmi objąłem mój obfity biust. -Już opadają mi mięśnie na torsie! Gryfica cofnęła się jeszcze o krok, niepewnie pochylając łeb. Ruszyłem ku niej. -Och, proszę - rozetnij mnie i wypuść to świństwo, zanim mnie rozerwie! Udałem, że ściskam pierś. Gryfica obróciła się w miejscu, rozłożyła skrzydła i odleciała. Nie chciała żadnych świństw! Może nie była całkiem przekonana, ale wolała nie ryzykować. • Odetchnąłem. Niewiele brakowało! Prawdziwa kobieta na pewno nie użyłaby takiego wybiegu - o czym zapewne gryfica wiedziała. Zastanawiałem się, jak Tren zdołała tak długo przeżyć w swojej chacie. Grożąc, że rzuci się w... w... w coś tam i zabije, nie powstrzymałaby drapieżnego zwierzęcia. Znałem odpowiedź na to pytanie: podstępem i trucizną. Postąpiła ze mną tak, jak z każdym innym wrogiem i teraz nie mogłem jej o to winić. Na jej miejscu uczyniłbym to samo, będąc w jej skórze. Powiedziała mi, że jest kłamczuchą - i była; lecz, oczywiście, słaba istota o apetycznym ciele nie potrafiła walczyć jak uzbrojony barbarzyńca. Czy mogłem nie rozumieć tego, że chciała uniknąć powrotu na Zamek Roogna i małżeństwa z Magiem, którego interesowała Jedynie jako kolejny szczebel do tronu? Gdybym znalazł się na jej miejscu - co właśnie teraz nastąpiło - wolałbym mężczyznę zainteresowanego raczej moim... jej ciałem. Ten przynajmniej byłby uczciwy. Jednak w tej chwili miałem poważniejsze problemy. Pospieszyłem do mojego własnego ciała. Minęły przeszło dwie godziny; wszystko mogło się zdarzyć! Na szczęście nie zdarzyło się. Puk zebrał szczątki w następny tobołek z liścia i tym razem nie nagarnął doń zbyt dużo śmieci. Jeżeli pojawiały się jakieś potwory, to koń-widmo odpędził je. -Pozbyłem się miecza - oznajmiłem. - Teraz mamy jednak inny problem, przyjacielu. Jestem w nie moim ciele. Puk pokiwał głową, wpadłszy na to wcześniej. -Naprawdę niewiele mogę zdziałać w tym ciele - rzekłem. - Jest słabe oraz nie przystosowane do potrzeb barbarzyńcy i... Wzruszyłem ramionami. -Po prostu wolę moje. Koń-widmo znów skinął łbem. Nigdy nie przepadał za Tren. -Oczywiście, mogło być gorzej - powiedziałem. - Gdybyś stał bliżej mnie niż ona, zamieniłbym tożsamość z tobą. Puk parsknął z obrzydzeniem. Roześmiałem się, chociaż nie powiem, żeby bardzo spodobała mi się jego reakcja. Sprawdziłem moje własne ciało. Zaczynało goić się. Puk przetoczył głowę i przytknął ją do szyi, a ramiona do barków; te już przyrosły z powrotem i odzyskałem większość krwi. Moje oczy już nie były szeroko otwarte - powieki opadły na nie, jak we śnie. Za kilka godzin ozdrowieję; ścięcie głowy nie jest takie groźne, jeśli się jej nie straci. Gdyby musiała mi odrosnąć nowa, nie jestem pewien co stałoby się ze wspomnieniami, gdyż te przeważnie tkwią w głowie. Patrząc na własne ciało i widząc, jak przebiega proces gojenia, naprawdę podziwiałem mój talent. Jeszcze nigdy nie spoglądałem nań innymi oczami. Mijało już popołudnie i potrzebowaliśmy bezpiecznego miejsca na nocleg. -W tej okolicy są gryfy, a po zmroku pewnie jeszcze gorsze potwory - rzekłem. - Gdybym miał moje ciało, poradziłbym sobie; w tej biedaczce mogę mieć kłopoty. Popatrzyłem na moją obecną postać. Och, wyglądała wspaniale, lecz w tym momencie nie miałem ochoty jej oglądać - chciałem jej użyć. Puk znów pokiwał łbem. Widocznie wywęszył w pobliżu jakieś monstra. -Oczywiście, sam masz większą szansę przeżyć - powiedzia łem. - Jesteśmy dla ciebie ciężarem, szczególnie w tym stanie, może zatem powinieneś pójść w swoją stronę. Puk przecząco tupnął przednią nogą. Nie opuści mnie w godzinie rozpaczy. Byłem mu tak wdzięczny, że prawie zapłakałem, zaskoczony reakcją nowego ciała. Powstrzymałem się w ostatniej chwili. a potem wyraziłem mu wdzięczność dziewczęcym uściskiem. Zniósł to ze stoickim spokojem. -No cóż, muszę dbać o siebie, dopóki nie odzyskam mojej postaci - stwierdziłem. - Może wdrapię się na drzewo i... Spojrzałem na mojego trupa i na szczupłe kobiece ramiona. Pojąłem, że nigdy nie zdołam wydźwignąć nas obojga. Moje ciało barbarzyńcy było po prostu zbyt ciężkie, aby mogła je unieść kobieta. To okropnie kłopotliwe - dlaczego barbarzyńcy muszą być tacy duzi? -Może mógłbym wziąć miecz i... Wiedziałem jednak, że i to na nic; te wiotkie ramiona nie mogą skutecznie władać mieczem. Mruknąłem pod nosem słowo, jakie nie powinno gościć na ustach damy. Moje obecne wargi z trudem je sformowały. Tren mogła bez wahania zabić człowieka w obronie własnej, lecz nie używała brzydkich słów. Chwyciłem w garść pasmo moich czarnych włosów i szarpnąłem, dając ujście frustracji. Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia! Wtem dojrzałem znajomą dziuplę w uschniętym drzewie. - Mogę tam zawlec zwłoki - stwierdziłem. - I samemu też wcisnąć się w nią. Ty możesz stanąć na straży. W ten sposób powinniśmy przetrwać noc. Rano moje ciało powinno nadawać się do transportu i będziesz mógł przewieźć je w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Puk kiwnął głową na zgodę. Złapałem trupa za ramiona i pociągnąłem. Kosztowało mnie to wiele wysiłku, lecz zdołałem go podnieść. Przypomniałem sobie, że Tren udało się zawlec mnie na skraj... nie pamiętałem gdzie, ale na pewno mnie wlokła, więc i ja powinienem sobie poradzić w jej ciele. Znowu zaparłem się, szarpnąłem i przesunąłem go kawałek. Niebawem zacząłem ciężko dyszeć, a mój biust ślicznie falował, zdołałem jednak zataszczyć ciężar do drzewa. Kiedy zajrzałem w hakowaty otwór, zobaczyłem coś, czego nie zauważyłem przedtem: tam były schody! Stopnie wiodły w ciemność, Pod ziemię. To nie była dziura w drzewie, lecz wejście do... Do czego? japiłem się, rozmyślając. Schody zazwyczaj świadczyły o obecności udzi lub pokrewnych im gatunków. Stopnie były małe, ale sklepienie dostatecznie wysokie dla człowieka. Czy mądrze było tam schodzić? Puk rozglądał się nerwowo, węsząc i kręcąc uszami, aby złowić is dźwięk, którego ja nie byłem w stanie usłyszeć. Ktokolwiek 'Projektował ludzi, nie popisał się przy uszach: nie tylko spisują się toiej niż u większości zwierząt, ale w dodatku nie są tak ładne. Na irzykład uszy Puka były lepsze od moich pod każdym względem. Coś niebezpiecznego? - spytałem, a on potwierdził. ~~ Coś, czemu nie damy rady? Znów skinienie -Jak smok? — Tak. — A zatem nie mamy wyboru - stwierdziłem. - Samemu uda ci się uciec, a może nawet odciągnąć go stąd - znasz się na tym - a ja zwlokę się z nim na dół. Nie ulegało wątpliwości, że Puk nie zmieści się w mrocznym przejściu. Złapałem ciężar, ale zaraz puściłem go. -Hmm, Puk, na wypadek, gdyby ten plan zawiódł... Jednak nie zdołałem dokończyć zdania, więc tylko obdarzyłem go kolejnym dziewczęcym uściskiem, dałem całusa w ucho i wylałem jedną czy dwie łzy na jego sierść. Potem zawlokłem moje ciężkie, nieprzytomne ciało do dziury i na schody, głową naprzód. Schodzenie było łatwiejsze, ponieważ pomagała mi siła ciążenia. Grawitacja czasami okazuje się użytecznym czarem. Przystanąłem, aby spojrzeć za siebie, i ujrzałem w górze sylwetkę Puka; potem minęliśmy zakręt i rozstaliśmy się. 12. GNICZYJE GNOMY Bez Puka czułem się półnagi, a w tym ciele znacznie gorzej było być nagim niż w moim własnym. Byłem stanowczo przekonany, że Puk naprawdę był bezpieczniejszy w lesie, gdzie mógł uciec przed każdym niebezpieczeństwem. Jeśli dopisze nam szczęście, to pod- ziemie okaże się puste i zdołamy tu bezpiecznie odpocząć i dojść do siebie.. Oczywiście, mogą być problemy z pożywieniem, ale rano możemy wyjść i poszukać czegoś do jedzenia. Jeżeli nie dopisze... No cóż, jaki mamy wybór? Ten zły czar miecza naprawdę skrócił listę możliwości. Dobrze, że przynajmniej zdołałem coś uratować, stosując nieodpowiednie białe zaklęcie. Dotarłem do podnóża schodów. Teraz znaleźliśmy się w tunelu biegnącym między korzeniami tych kilku drzew. Korzenie były estetycznie ukształtowane i ułożone, tak samo jak konary na górze, więc w rezultacie tunel wyglądał bardzo malowniczo, choć wygrzebano go w zwykłej ziemi. Dokąd powinniśmy pójść? Jeśli coś chodziło tymi schodami, chciałem znaleźć się jak najdalej od nich. Schodząc z moim ciałem nie zauważyłem żadnych pajęczyn, co sugerowało, że schody były ostatnio używane. Może w głębi korytarza znajdę jakieś pomieszczenie, w którym zdołam ukryć ciało. Zostawiłem je na chwilę i poszedłem naprzód. Znalazłem kilka bocznych komnat, owalnych pomieszczeń. kiedyś zapewne używanych jako magazyny. Wróciłem i znowu zacząłem wlec moje ciało. Jakaż to była ciężka praca! Nagle zdałem sobie sprawę z czyjejś obecności. W podziemiach zalegał mrok, coraz gęściejszy w miarę jak na powierzchni kończył się dzień, zmniejszając ilość światła wpadającego przez otwór. Jednak teraz w odległym końcu tunelu dostrzegłem żółtawy blask. Ktoś nadchodził! Próbowałem zawlec moje bezwładne ciało do komnaty, lecz byłem zmęczony i zdawało mi się ono cięższe niż kiedykolwiek, a ponadto zabrakło mi czasu. Światło lampy wyłoniło się zza zakrętu i stanęło. -I co my tu mamy? - warknął chrapliwy głos. Och nie! Poznałem ten sposób mówienia. To był gnom! Gnomy żyły pod ziemią i zajmowały się kopaniem; drążyły bezkresne tunele, szukając drogocennych kamieni, i nie lubiły intruzów. Czasami zjadały gości, czasem robiły gorsze rzeczy. Szczególnie atrakcyjnym młodym kobietom. Z jakiejś niejasnej przyczyny teraz znacznie wyraźniej rozumiałem problemy młodych kobiet. Gnomy nie były tak złe jak gobliny, jako odrobinę bardziej cywilizowane - tak, nawet ja, dumny lecz ciemny barbarzyńca, doceniałem niektóre zalety cywilizacji! - ale wystarczająco niedobre. Niektórzy idioci uważają gnomy za niewinne ludziki, takie jak elfy; ja wiedziałem lepiej. Wcale nie podobała mi się ta sytuacja. — Mój... mój przyjaciel i ja... On jest ranny i potrzebuje schronie nia - powiedziałem, mając nadzieję, że obudzę w tym gnomie współczucie. Była to słaba nadzieja, ale w tym momencie nie mogłem wykrzesać z siebie większej. A i ta zaraz prysnęła. — Jesteście intruzami! - warknął gnom. Zobaczyłem, że w dru giej ręce trzymał groźnie wyglądający kilof, służący do wyłupywania klejnotów ze skał. - Ja, Gnasty Gnomad z Gnobody Gnomów, prędko rozprawię się z wami! Gnomy są narodem prędkim do wszystkiego; to główna przyczyna ich kłopotów. Zamachnął się swoim śmiercionośnym narzędziem. Gdybym miał moje własne ciało i mój wierny miecz, wcale nie przejąłbym się tym. Gnasty miał ledwie jedną trzecią mojego wzrostu, krótkie ręce i nogi, zaś kilof był stosunkowo nieporęczną bronią w porównaniu z mieczem, jakkolwiek zabójczą dla bezbronnego przeciwnika. Jednak nie byłem sobą, a mój miecz pozostał na powierzchni. Chociaż wstyd mi to przyznać, lecz nie mogłem skutecznie stawić czoła gnomowi. Dlatego jeszcze raz spróbowałem podstępu. -Czekaj, dobry gnomie, sir! - krzyknąłem. - Nie ma potrzeby nas zabijać! Możemy przydać ci się! My... - Och, cóż mogłem mu zaproponować - co chciałem zaoferować - będąc w tym ciele? Ponownie przemówił geniusz rozpaczy. Możemy śpiewać! - Nie interesują mnie rozrywki ludzi - rzekł Gnasty, ponuro dotykając płytkiego, czarnego hełmu. Jednak zawahał się. - Żadne rozrywki! - odparłem. - Smutne, bardzo smutne pieśni! Posłuchaj! I skorzystałem z głosu Tren, zawodząc żałośnie, tak jak przedtem przy uspokajaniu czarnego miecza. Brzmiało to tak, jakby świat poniósł niepowetowaną stratę. Gnasty Gnomad zastanowił się. -Może... - zdecydował niechętnie. - Zatem chodź za mną. Odwrócił się i pomaszerował tunelem. Zacząłem wlec moje ciało. -Och, zostaw go! - warknął gnom. - Posiekamy go na rosół! -Nie! - krzyknąłem. - On też umie śpiewać; tworzymy duet! Razem idzie nam znacznie lepiej! Miałem nadzieję, że to prawda. Umiejętności wokalne mojego ciała były bliskie zeru, gdyż śpiew nie jest specjalnością barbarzyńców, ale ożywiająca je świadomość Tren mogła wyrównać ten brak. Gnom wzruszył ramionami. -Lepiej, żeby to była prawda - parsknął. Ciągnąłem i jakoś udało mi się poruszyć ciało. Na szczęście nie szliśmy daleko; opodal znajdowała się wykuta w skale komnata z szybem wentylacyjnym prowadzącym na powierzchnię. Prowadziły do niej zamykane na rygiel, drewniane drzwi. Kiedy wciągnąłem do środka mój ciężar, gnom zatrzasnął je za mną i zaryglował. -Będzie nam potrzebne jedzenie i picie! - zawołałem. - Żeby dobrze śpiewać! -W swoim czasie, mój skarbie - odparł Gnasty i odszedł. No cóż, na jakiś czas byliśmy bezpieczni. A nawet zbyt bezpieczni, ponieważ byliśmy więźniami. Jednak może lepsze to niż nic. Starannie sprawdziłem moje ciało. Gojenie przebiegało szybko; głowa i ramiona przyrosły już tak dobrze, że po ranach pozostały tylko ledwie widoczne blizny. Jaki cudowny był ten mój talent! Prawdę mówiąc, Tren również posiadała wspaniały dar. Czułem, że powinienem wykorzystać go, aby wydostać się z pułapki. Mogłem zmienić się w węża i prześliznąć między kratami, a potem po schodach i... Jednak moje ciało musiałoby tu zostać. A nie chciałem pozostawić go bez opieki. Załóżmy, że w czasie mojej nieobecności zjawiłyby się tu srebronogi, niklonogi lub gnomy? Musiałem więc siedzieć i czekać - przynajmniej aż zakończy się proces gojenia. Zasiadłem przy moich zwłokach i zasnąłem. Do rana moje ciało wygoiło się na tyle, że odzyskało przytomność. Zauważyłem, że nogi były znowu z ciała; tym razem mój dar uporał się z tym detalem. Bardzo dobrze; naprawdę nie chciałbym mieć kamieni u nóg, czy choćby być kolosem na glinianych nogach. Teraz jednak stanąłem w obliczu konieczności wyjaśnienia wszy- stkiego Tren, która nie była w stanie pojąć wiele z tego, co zdarzyło się ostatnio. Musiałem wyjaśnić jej sytuację, zanim powrócą gnomy. -Nie denerwuj się - szepnąłem do mojego ucha. To było brudne ucho; naprawdę powinienem częściej myć głowę, szczególnie po tym, jak toczyła się po ziemi. - Nastąpiła zamiana tożsamości. Moje oczy otwarły się szeroko. Lewe ramię gwałtownie podsunęło się pod nos. Usta rozchyliły się. -Nie wrzeszcz! - ostrzegłem. - Mamy kłopoty! Była dostatecznie mądra, aby usłuchać, lecz potrzebowała czasu, żeby ochłonąć. — Moja ręka - szepnęła ze zgrozą. - Jest taka wielka i owłosiona! — To jeszcze nie wszystko - mruknąłem. Szeptem wyjaśniłem jej zwięźle resztę, zwłaszcza ostatnie wydarzenia. - Musisz spróbować śpiewać moim głosem - stwierdziłem. Kiedy zrozumiała, że naprawdę zamieniliśmy świadomości, szybko przystosowała się do sytuacji. Nie spodobało jej się to bardziej niż mnie i miała takie same problemy z wyspecjalizowanymi, męskimi częściami ciała, jak ja z żeńskimi, ale była mądrą i rozsądną kobietą. Pojąłem, że Mag Jang oczekiwał, iż w chwili uaktywniania zaklęcia najbliżej mnie będzie Puk lub jakieś inne stworzenie, na przykład żywe drzewo. Na pewno nie chciał, abym znalazł się w ciele kobiety, którą zamierzał poślubić. Tylko czy naprawdę chciał ją pojąć za żonę? Może zadowoliłby się jej śmiercią, nie zważając na opinię prostego ludu Xanth. W każdym razie Tren i mnie łączyła teraz niechęć do obecnej sytuacji. -Gnomy to nic dobrego - powiedziała. - Nie lubią wychodzić na powierzchnię za dnia, więc muszą polować nocą; znają zaklęcia chroniące przed nocnymi drapieżnikami, a może odstraszają je jasnym światłem swoich pochodni. Jednak gnomy z apetytem pożera ją dzienną zwierzynę, którą jednak rzadko udaje im się schwytać - a my jesteśmy taką zwierzyną. Spojrzała na moje ciało, które teraz okrywały tylko strzępy brązowej sukni. — Gdybym wiedziała, że stanie się coś takiego, dałabym ci te nowe spodnie! Czy ta bryła cielska przeżyje, jeśli ją ugotują i zjedzą? — Nie jestem pewny - odparłem z niepokojem. - Połknięte w całości przez smoka - tak; ale porozdzielane, w różnych żołąd kach... Im więcej utraconych części ciała musi regenerować, tym wolniej przebiega ten proces. Gdyby chociaż kości rzucono w jedno miejsce - gdyż myślę, że to kości są esencją mojej osoby. Jednak jeżeli znajdą się osobno - rzucone w różne miejsca - nie sądzę, abym zdołał ożyć. Nie jestem robakiem, którego każdy kawałek daje początek nowemu osobnikowi. - Tak myślałam. A więc jeśli zostanę pożarta przez gnomy, to koniec ze mną - a moje własne ciało nie umie ożyć. Nie mamy innego wyjścia. Musimy uniknąć zjedzenia. -I tak nigdy nie lubiłem, jak mnie zjadano - wyznałem. -Tylko w jaki sposób możemy uciec? Twoje ciało jest o wiele silniejsze od mojego, lecz twoje jest teraz znacznie słabsze. Na jej surowej, męskiej twarzy wykwitł uśmiech. -Coś o tym wiem - dodała. — Po powrocie do zdrowia moje ciało potrzebuje wiele jedzenia i odpoczynku - wyjaśniłem. - Upłynie kilka dni, zanim dojdzie do siebie. — A bez broni oraz jakiegoś narzędzia nawet w pełni sił nie zdołałbyś nas stąd wyrwać - powiedziała. - Będziemy musieli wyko rzystać mój talent. Moje ciało może z łatwością stąd uciec. Jednak... - Jednak moje nie - dokończyłem za nią. - A potrzebujemy obu ciał, aż zdołamy ponownie je zamienić. - Zdaję sobie sprawę z tego, że to ironia losu - skrzywiła się. - Musimy trzymać się razem i dbać o siebie nawzajem. Tylko w jaki sposób wydostać stąd twoje ciało? Niewątpliwie jako barbarzyńca miałeś już jakieś doświadczenia w takich wypadkach. Ucieczki w ostatniej chwili i tak dalej. Przypisywała mi zbyt wielkie zasługi. Większą część życia spędziłem spokojnie dorastając w Wiosce na Moczarach. Właśnie dlatego musiałem wyruszyć w świat, żeby przeżyć swój udział przygód. Raz utonąłem, skamieniałem pod spojrzeniem zabłąkanego bazyliszka i kiedyś złamała mi kark spadająca gałąź, lecz to były tylko chłopięce doświadczenia, które ma każdy facet. Przed tą podróżą po Xanth nigdy nie więziono mnie i nie grożono ugotowaniem. Znałem jednak pewien sposób. -Mógłbym przybrać postać zwierzęcia o mocnych zębach lub pazurach. Wtedy rozszarpałbym cię na kawałki dostatecznie małe, żeby przeszły przez tę kratę, i zaniósłbym je na powierzchnię, jeden po drugim. Potem pozbierałbym je i zaczekał, aż odżyjesz. Skrzywiła się. -Widzę tu kwintylion problemów! Po pierwsze, czy to boli? A jeśli najpierw mnie ogłuszysz, to czy nie utracę zbyt wiele krwi przy rozszarpywaniu? I czy nie zajmie ci za dużo czasu - co najmniej trzy godziny - zmiana mojego ciała i realizacja reszty planu, tak że gnomy wrócą i odkryją, co robimy? Jeżeli przeniesiesz kawałki na powierzch nię, co powstrzyma jakiegoś drapieżnika od spożycia ich tam; jednego po drugim, gdy ty zejdziesz po następny? Jeśli zaś nawet rozwiążemy te wszystkie problemy, skąd wiesz, że twoje ciało wydobrzeje po takim paskudnym potraktowaniu, zaraz po tym, jak zostało porąbane na kawałki przez czarny miecz? Już wcześniej nie całkiem wyzdrowiałeś po zaklęciu w kamień i nadal czuję mały kamyk uwierający mnie w palec. Rozłożyłem małe, śliczne rączki. — Chyba myślisz sprawniej ode mnie. Masz rację; to się nie uda. Nie zdołamy sami uciec. Co innego możemy zrobić? — Sądzę, że twój pierwszy pomysł był dobry. Musimy wyśpiewać sobie drogę. — Tylko czy potrafisz śpiewać moim głosem? Nigdy nie byłem dobry w takich rzeczach. — Z harmonią można zdziałać cuda - stwierdziła. - To jedyne, do czego jest teraz zdolne twoje osłabione ciało. Może lepiej poćwiczmy. — Gnomy usłyszą! — I co z tego? Przecież chcą, żebyśmy śpiewali, prawda? Nie mam pojęcia, dlaczego, ale lepiej spełnijmy ich życzenie. Śpiewaliśmy więc. Miała bardzo dobry głos, nawet bez akompaniamentu lutni, ale nie znałem słów ani melodii, więc tylko mruczałem, tak jak poprzednio. Mój głos był głęboki i ochrypły, ale Tren znała różne pieśni. Z początku wyglądało to kiepsko, lecz wiedziała, co robi; poprawiła nasze brzmienie. -Nauczę cię pieśni, żebyś mógł ją śpiewać jak należy - powie działa. - Ja będę ci akompaniować basem. Tajemnica leży w har monii oraz w kontrapunkcie; dwa głosy uzupełniają się wzajemnie i stają czymś więcej niż każdy z osobna. Zaraz zobaczymy. Zastanawiała się chwilę. -Zacznijmy bez słów; naucz się samej melodii. Podała ton. Gdy przywykła do mojego głosu, posługiwała się nim lepiej niż kiedykolwiek ja to robiłem. Przestał dobiegać z piwnicznych głębi, a zaczął w bardziej zdyscyplinowany sposób trzymać się parteru. Zrozumiałem, że mój kiepski śpiew był kwestią podejścia, a nie możliwości; nawet najgorszy głos brzmi całkiem znośnie, jeśli go dobrze ustawić. Ja, głosem Tren, mogłem podjąć temat przewodni w wyższych rejestrach i wkrótce umiałem już śpiewać. To był smutny ale przyjemny utwór, który zdawał się odpowiedni na opłakiwanie śmierci bliskiego przyjaciela albo tragedii całego ludzkiego rodzaju. Na korytarzu rozległy się kroki, więc zamilkliśmy. Przybył Gnasty w towarzystwie kilku innych gnomów. — Widzisz, Gnitwit - rzekł. - Mówiłem ci, że umieją śpiewać. Gnitwit kiwnął głową. — Prawda. Tylko czy to bydło zechce słuchać? — Czemu nie mielibyśmy sprawdzić? Jak myślisz, Gnonesuch? -Ponieważ bydło pustoszy nasz najbogatszy teren - rzekł Gnonesuch - warto próbować wszystkiego. Jeśli nie uda się, zawsze możemy zrobić z nich potrawkę. Gnitwit zerknął na mnie. — -Ona wygląda smakowicie. Patrzcie na to udo! Zamawiam pierwsze kawałki! Nic z tego! - warknął Gnasty, gdy pospiesznie ściągnąłem rąbek sukni, aby zasłonić udo. - To ja ich znalazłem; ja dostanę najlepsze kąski. — Utuczmy ich, żebyśmy najedli się wszyscy - zaproponował Gnonesuch... - Dobry pomysł! - przytaknął Gnasty. Odeszli, a Tren i ja ćwiczyliśmy dalej. Zastosowaliśmy nowy pomysł. Kiedy ja śpiewałem melodię, której mnie nauczyła, ona wykorzystała mój głos jako muzyczne tło, jakby ciche brzękanie, samo w sobie niezbyt interesujące, ale dające naprawdę ciekawe brzmienie razem z tym, co ja nuciłem. Tworzyliśmy duet! W korytarzu znowu coś się działo. Tym razem w drzwiach stanęły gnomiczki, kobiety gnomów, całkiem ładne, chociaż niewielkiego wzrostu. Wspomniałem już, że w przypadku stworzeń spokrewnionych z człowiekiem los wydawał się preferować kobiety - przynajmniej jeśli chodzi o wygląd. Oczywiście, pod względem budowy to zupełnie inna sprawa; nogi świetnie wyglądające nie biegną tak szybko jak muskularne. Sądzę, iż powinien istnieć rozsądny kompromis między wyglądem i sprawnością; jednak, rzecz jasna, nie ja projektowałem postać humanoida. Gnomiczki przyniosły dzbanek mętnej wody i węzełek gotowanych korzeni. Te korzenie smakowały okropnie i były przetykane twardymi włóknami, ale oboje byliśmy tak głodni, że zjedliśmy je nie protestując. Przynajmniej jedzenia było sporo; moje ciało otrzymało energię niezbędną do wyzdrowienia i nabrania sił. Gnomiczki poszły i znów mieliśmy czas dla siebie. Czas to jedyna rzecz, której więźniowie mają pod dostatkiem. Poćwiczyliśmy jeszcze naszą piosenkę, doskonaląc ją, i odpoczęliśmy. -- Im więcej śpisz, tym szybciej goi się moje ciało - powiedziałem Tren. - Zastanawiam się, czy nie powinieneś przećwiczyć zmianę postaci - rzekła. - Nie chcemy, żeby gnomy dowiedziały się, że potrafisz tego dokonać, jednak gdy nadejdzie odpowiednia chwila, musisz umieć to zrobić. - Zmieniłem się w dym, żeby osadzić czarny miecz w kamieniu - powiedziałem. - Po prostu chciałem i stało się. - Tak, właśnie tak się to robi. Jeśli bardziej skupisz się, działa szybciej, ale nie skrócisz czasu znacznie poniżej godziny. Postąpiłeś bardzo sprytnie, pozbywając się w ten sposób miecza. - Byłem zdesperowany! Zarumieniłem się jednak jak panienka, słysząc ten komplement. -Sęk w tym, że możesz dokonać tylko jednej zmiany na raz. i musisz zakończyć ją, zanim zaczniesz następną. Nie możesz zmienić rozmiarów do połowy, a potem zmienić do połowy gęstość; możesz najwyżej zmienić zamiar i ponownie zestalić się, zanim zakończysz przemianę. Mój talent jest więc mocno ograniczony - i właśnie z tej przyczyny nie próbowałam uciec przed nadejściem nocy. Moje ciało w trakcie procesu przemiany jest bezbronne; nie wolno mu prze- szkadzać, jeśli wszystko ma się udać. -Wiem, jak to jest - powiedziałem. - Moje ciało nie goi się dobrze, jeśli przez cały czas wywracają je do góry nogami. Tylko skąd twoje ciało wie, kiedy jest w połowie? Chcę powiedzieć, czy nie możesz, kurcząc się do rozmiarów elfa, zmniejszyć się do wielkości gnoma i uznać, że o to ci chodziło? Moje oczy w przystojnej, choć brudnej męskiej twarzy otwarły się szeroko. — Nigdy o tym nie pomyślałam! - wykrzyknęła. - Zawsze myślałam o czymś, na przykład o myszy; najpierw przybierałam wielkość myszy i byłam tak gęsta, że prawie zapadałam się w ziemię. Potem rozpraszałam się do normalnej gęstości, a wtedy miałam rozmiary i masę chochlika. Dopiero wtedy zmieniałam kształt i sta wałam się myszą. Nigdy nie umiałam robić tego inaczej - jednak sądzę, że to możliwe. — Tak samo, kiedy okazało się, że mój głos nadaje się do śpiewania - przytaknąłem. - A co z tą supergęstością? — Masa ciała pozostaje ta sama, chyba że właśnie ją zmieniasz - wyjaśniła. - Kiedy zredukuję masę nie zmieniając wielkości czy kształtu, staję się podobna do ducha; a zatem jeśli proporcjonalnie zmienię rozmiary, znów wrócę do normalnej konsystencji. Masa myszy wchodząca w skład ciała kobiety jest niewielka, lecz mierzalna; kiedy kurczy się ono do rozmiarów myszy, wszystko jest w porządku. -Niezwykle interesujące - rzekłem, niezbyt zainteresowany. - Teraz jednak lepiej prześpij się. Przytaknęła. Moje ciało oparło się o ścianę i po chwili zachrapało. To mnie zdziwiło. Och, wiedziałem, że czasem chrapię, ale nie zdawałem sobie sprawy, że tak głośno i okropnie. Mieszkańcy Wioski na Moczarach od czasu do czasu narzekali, ale sądziłem, że tylko żartują. Ja nie byłem śpiący; to ciało nie musiało ozdrowieć po pozbawieniu głowy i kończyn, więc było energiczniejsze. Postanowiłem ostrożnie poeksperymentować ze zmianą stanu. Już raz rozgęściłem się i wróciłem do normalnej gęstości, więc wiedziałem, że powinienem sobie z tym poradzić. A co z kształtem? Nie, to zbyt rzucałoby się w oczy, gdyby nagle wróciły gnomy. Wielkość? Taak, może uda mi się coś z nią zrobić. Uczynię się większym... nie, niniejszym - aby nie zauważono mnie w razie odkrycia. Zatrzymam przemianę w dowolnym miejscu, a potem zobaczę, co dalej. Chciałem poznać granice talentu Tren. Od niego mogło zależeć nasze życie. Kurczyłem się przez około kwadrans, a potem sprawdziłem kreskę na ścianie. Tak, miałem około trzech czwartych poprzedniego wzrostu. Po godzinie osiągnę... no tak, jakie rozmiary? Zerowe? Mikroskopijne? Mikroskop był magicznym przedmiotem używanym do oglądania rzeczy zbyt małych do zauważenia; mógłbym pojawić się pod takim instrumentem i odstawić pantomimę, zdumiewając patrzącego przezeń Maga! Mogło mnie jednak zjeść każde większe stworzenie; ta myśl szybko nakazała mi zmianę planów. Byłem ociężały; czułem się inaczej, nie tak wygodnie. Oddychałem szybciej, jakby moje płuca nie nabierały dosyć powietrza. To miało sens: podtrzymywały tę samą masę, lecz były większe, więc musiały intensywniej działać. W jaki sposób Tren zdołała zmniejszyć się do myszy i nie udusić? Najpierw musiała rozproszyć się, a potem skurczyć, żeby móc oddychać. Miałem też trochę kłopotów z równowagą, znajdując się bliżej ziemi. Miałem również mniej czasu na wyrównywanie odchyleń, a także zbyt wielką masę, jak na ten kształt. Zrozumiałem, że nawet jeśli udałoby się utrzymać stałą gęstość, nie ma sensu zamieniać się w mysz, ponieważ trudno byłoby jej ustać na dwóch nogach. Oczywiście, chochliki do tego przywykły, a może czary pomagały im stać; gdybym jednak miał rozmiary myszy, wolałbym także przybrać jej postać. Zdumiewające, jak skomplikowaną rzeczą może być taka prosta zmiana wielkości; nic dziwnego, że Tren nie spieszyło się, aby ją rozpocząć. W końcu postanowiłem wrócić do normalnej gęstości, żebym nie musiał ciężko oddychać. Rozumiałem teraz ograniczenia tych przemian. Gdybym zanadto rozproszył się, wiatr porwałby mnie, a nawet rozszarpał na strzępy; gdybym stał się zbyt gęsty, mógłbym zapaść się w ziemię. Chciałem jeszcze przekonać się, czy mogę zatrzymać przemianę i zrobić coś innego, lub w trakcie jednej przemiany rozpocząć inną. Tren sądziła, że nie jest to możliwe, lecz ja ponownie przypomniałem sobie moje przekonanie o tym, że nie umiem śpiewać. Zmniejszyłem się jeszcze trochę - lepiej spróbować rozproszenia. Skoncentrowałem się na rozpraszaniu i po piętnastu minutach oddychałem już łatwiej. Do tej pory wszystko układało się nieźle; przeprowadziłem zmianę zaledwie w pół godziny. Co teraz? No cóż, czy to ciało może zmienić się tylko w pewnej części? Tren była przeświadczona o jego ograniczonych możliwościach, może nawet nigdy nie próbowała niczego nowego. Skupiłem się na mojej lewej ręce, chcąc, aby stała się kleszczami kraba. Zignorowałem resztę ciała, koncentrując się tylko na tej jednej części. Udało się! Po zaledwie kilku minutach dłoń zmieniła się w zielone kleszcze. Wypróbowałem je na własnej skórze, ale nie były zbyt silne; miały odpowiedni kształt, lecz brakowało im siły. Nie był to więc łatwy sposób na przekształcenie swego ciała w naturalną broń. Potrzebowałem więcej czasu i praktyki. Mimo to eksperyment miał przełomowe znaczenie. Talent Tren znacznie większe możliwości niż przypuszczała. Zawęziwszy zakres przemiany, uzyskiwało się znaczne jej przyspieszenie; Tren potrzebowała godziny na każdą zmianę, ponieważ upierała się przy robieniu jej całym ciałem. Ograniczone rozumowanie powodowało ograniczenie talentu. Lepiej jednak wrócić do normalnej postaci, inaczej mnie przyła-pią. Usiłowałem jednocześnie zmienić rozmiary swojego ciała i wielkości szczypiec, ale stwierdziłem, że nie mogę; trzeba było zdecydować się na jedno lub drugie. No dobrze - najpierw kleszcze, potem rozmiar. Poszło łatwo. Zmieniłem szczypce do połowy w rękę, następnie zabrałem się do rozmiarów ciała, potem przerzuciłem się na gęstość, żeby uzupełnić brakującą masę i zakończyłem przemianę ręki. Mogłem dokonać tylko jednej zmiany na raz, lecz dowolnego typu i w jakimkolwiek zakresie. W rezultacie talent Tren okazał się znacznie użyteczniejszy niż sądziłem. Czy tak było z każdym człowiekiem? - zastanawiałem się. Czy każdy mógł zrobić znacznie więcej niż przypuszczał, jeśli tylko w to uwierzył? W jakim stopniu jesteśmy wszyscy niepotrzebnie ograniczeni? Mundańczycy nie chcieli uwierzyć w magię i dlatego nie mogli jej uprawiać; oto naprawdę okropny przykład! Barbarzyńcy jednak nie są filozofami. Może mogliby być, gdyby uważali, że mogą? Przybrałem zwykłą postać, usiadłem i zapadłem w głęboki sen. Tren spała jeszcze kilka godzin i obudziła się, kiedy gnomiczki znów przyniosły jedzenie. Tym razem był z nimi Gnasty. -Przygotujcie się, skarby - rzekł szorstko. - Wkrótce za śpiewacie bydłu. Obrócił się na pięcie i odszedł. -Co to za bydło? - spytałem. Jedna z gnomiczek rozejrzała się, sprawdzając czy Gnasty może ją jeszcze usłyszeć. -To uparte, bykogłowe stworzenia - odparła. — Tak samo jak Gnasty - powiedziałem. Uśmiechnęła się i trochę złagodniała. — Nie, nie zrozumiałaś, ludzka kobieto. One... Wzruszyła ramionami, nie znajdując odpowiednich słów. — Nazywam się... - zawahałem się, ale pojąłem, że muszę dopasować imię do obecnego ciała, inaczej wszelkie próby porozu mienia będą niezwykle skomplikowane. - Tren. — Tren - powtórzyła. - A ja jestem gnomiczka Gnifty. Gmiło cię poznać, Gnifty - odparłem w typowo kobiecy sposób, podczas gdy Tren milczała. I naprawdę było mi miło, Kurczyłem się przez około kwadrans, a potem sprawdziłem kreskę na ścianie. Tak, miałem około trzech czwartych poprzedniego wzrostu. Po godzinie osiągnę... no tak, jakie rozmiary? Zerowe? Mikroskopijne? Mikroskop był magicznym przedmiotem używanym do oglądania rzeczy zbyt marych do zauważenia; mógłbym pojawić się pod takim instrumentem i odstawić pantomimę, zdumiewając patrzącego przezeń Maga! Mogło mnie jednak zjeść każde większe stworzenie; ta myśl szybko nakazała mi zmianę planów. Byłem ociężały; czułem się inaczej, nie tak wygodnie. Oddychałem szybciej, jakby moje płuca nie nabierały dosyć powietrza. To miało sens: podtrzymywały tę samą masę, lecz były większe, więc musiały intensywniej działać. W jaki sposób Tren zdołała zmniejszyć się do myszy i nie udusić? Najpierw musiała rozproszyć się, a potem skurczyć, żeby móc oddychać. Miałem też trochę kłopotów z równowagą, znajdując się bliżej ziemi. Miałem również mniej czasu na wyrównywanie odchyleń, a także zbyt wielką masę, jak na ten kształt. Zrozumiałem, że nawet jeśli udałoby się utrzymać stałą gęstość, nie ma sensu zamieniać się w mysz, ponieważ trudno byłoby jej ustać na dwóch nogach. Oczywiście, chochliki do tego przywykły, a może czary pomagały im stać; gdybym jednak miał rozmiary myszy, wolałbym także przybrać jej postać. Zdumiewające, jak skomplikowaną rzeczą może być taka prosta zmiana wielkości; nic dziwnego, że Tren nie spieszyło się, aby ją rozpocząć. W końcu postanowiłem wrócić do normalnej gęstości, żebym nie musiał ciężko oddychać. Rozumiałem teraz ograniczenia tych przemian. Gdybym zanadto rozproszył się, wiatr porwałby mnie, a nawet rozszarpał na strzępy; gdybym stał się zbyt gęsty, mógłbym zapaść się w ziemię. Chciałem jeszcze przekonać się, czy mogę zatrzymać przemianę i zrobić coś innego, lub w trakcie jednej przemiany rozpocząć inną. Tren sądziła, że nie jest to możliwe, lecz ja ponownie przypomniałem sobie moje przekonanie o tym, że nie umiem śpiewać. Zmniejszyłem się jeszcze trochę - lepiej spróbować rozproszenia. Skoncentrowałem się na rozpraszaniu i po piętnastu minutach oddychałem już łatwiej. Do tej pory wszystko układało się nieźle; przeprowadziłem zmianę zaledwie w pół godziny. Co teraz? No cóż, czy to ciało może zmienić się tylko w pewnej części? Tren była przeświadczona o jego ograniczonych możliwościach, może nawet nigdy nie próbowała niczego nowego. Skupiłem się na mojej lewej ręce, chcąc, aby stała się kleszczami kraba. Zignorowałem resztę ciała, koncentrując się tylko na tej jednej części. Udało się! Po zaledwie kilku minutach dłoń zmieniła się w zielone kleszcze. Wypróbowałem je na własnej skórze, ale nie były zbyt silne; miały odpowiedni kształt, lecz brakowało im siły. Nie był to więc łatwy sposób na przekształcenie swego ciała w naturalną broń. Potrzebowałem więcej czasu i praktyki. Mimo to eksperyment miał przełomowe znaczenie. Talent Tren znacznie większe możliwości niż przypuszczała. Zawęziwszy zakres przemiany, uzyskiwało się znaczne jej przyspieszenie; Tren potrzebowała godziny na każdą zmianę, ponieważ upierała się przy robieniu jej całym ciałem. Ograniczone rozumowanie powodowało ograniczenie talentu. Lepiej jednak wrócić do normalnej postaci, inaczej mnie przyła-pią. Usiłowałem jednocześnie zmienić rozmiary swojego ciała i wielkości szczypiec, ale stwierdziłem, że nie mogę; trzeba było zdecydować się na jedno lub drugie. No dobrze - najpierw kleszcze, potem rozmiar. Poszło łatwo. Zmieniłem szczypce do połowy w rękę, następnie zabrałem się do rozmiarów ciała, potem przerzuciłem się na gęstość, żeby uzupełnić brakującą masę i zakończyłem przemianę ręki. Mogłem dokonać tylko jednej zmiany na raz, lecz dowolnego typu i w jakimkolwiek zakresie. W rezultacie talent Tren okazał się znacznie użyteczniejszy niż sądziłem. Czy tak było z każdym człowiekiem? - zastanawiałem się. Czy każdy mógł zrobić znacznie więcej niż przypuszczał, jeśli tylko w to uwierzył? W jakim stopniu jesteśmy wszyscy niepotrzebnie ograniczeni? Mundańczycy nie chcieli uwierzyć w magię i dlatego nie mogli jej uprawiać; oto naprawdę okropny przykład! Barbarzyńcy jednak nie są filozofami. Może mogliby być, gdyby uważali, że mogą? Przybrałem zwykłą postać, usiadłem i zapadłem w głęboki sen. Tren spała jeszcze kilka godzin i obudziła się, kiedy gnomiczki znów przyniosły jedzenie. Tym razem był z nimi Gnasty. -Przygotujcie się, skarby - rzekł szorstko. - Wkrótce za śpiewacie bydłu. Obrócił się na pięcie i odszedł. -Co to za bydło? - spytałem. Jedna z gnomiczek rozejrzała się, sprawdzając czy Gnasty może ją jeszcze usłyszeć. -To uparte, bykogłowe stworzenia - odparła. — Tak samo jak Gnasty - powiedziałem. Uśmiechnęła się i trochę złagodniała. — Nie, nie zrozumiałaś, ludzka kobieto. One... Wzruszyła ramionami, nie znajdując odpowiednich słów. — Nazywam się... - zawahałem się, ale pojąłem, że muszę dopasować imię do obecnego ciała, inaczej wszelkie próby porozu mienia będą niezwykle skomplikowane. - Tren. — Tren - powtórzyła. - A ja jestem gnomiczka Gnifty. Gmiło cię poznać, Gnifty - odparłem w typowo kobiecy sposób, podczas gdy Tren milczała. I naprawdę było mi miło, ponieważ gnomiczki skrajnie różniły się od gnomów. Ten fakt przypominał mi, że nie można twierdzić, iż zna się jakiś gatunek stworzeń, dopóki nie pozna się osobników obojga płci. - O co chodzi z tym bydłem? Czy to są krowy albo coś takiego? Krowy to mityczne, mundańskie zwierzęta. Gnomiczki zachichotały. -Oczywiście, że nie! - rzekła Gnifty. - To są... Mają głowy... Szukała lepszego określenia, ale nie znalazła. — ...byków - dokończyła. — Chcesz powiedzieć, że ich ciała są takie jak nasze, lecz ich głowy...? - Tak! - wykrzyknęła, zadowolona, że zdołała mi wyjaśnić. - One pasą się... - Pasą? -Na mchu porastającym skały, gdzie kopią nasi mężczyźni. I oni... One mają rogi... W końcu wszystko stało się jasne. — Kiedy gnomy próbują pracować, bydło chce się paść, a jest uparte i przeszkadza. — Tak. A one są zbyt duże i silne, żeby je przepędzić, więc nie możemy kopać. Jednak one zwykle nie są agresywne i lubią muzykę - tylko że my nie jesteśmy dobrymi muzykami. -No dobrze, zaśpiewamy za was - powiedziałem wielkodusz nie. - A jeśli to nie pomoże? -Och, nawet nie chcemy o tym myśleć! - odrzekła Gnifty. Jednak starsza gnomiczka, zahartowana przez życie, zdołała znaleźć odpowiedź. -Do garnka. -To Gnaughty - wyjaśniła zmieszana Gnifty. - A to Gnymph. Wskazała najmłodszą gnomiczkę, zbyt zawstydzoną, żeby mówić. Tak jak u naszych kobiet, ich wstydliwość była odwrotnie proporcjonalna do wieku. Wiedziałem, że nie ma sensu prosić je, aby nas wypuściły. Nie miały klucza i nie odważyłyby się przeciwstawić swoim szorstkim mężczyznom. Nawet teraz omijały wzrokiem kąt celi, w którym leżała Tren, mimo dzielących nas drzwi, obawiając się wielkiego, męskiego ciała. Brały mnie za kobietę i traktowały przyjaźnie. Zrozumiałem, że wszystkie kobiety czują lęk przed brutalnością mężczyzn. Dziwne, że nigdy wcześniej tego nie zauważyłem, dopiero teraz gdy sam przybrałem kobiecą postać. -No cóż, bardzo dziękuję za jedzenie - powiedziałem. - Mój przyjaciel Jordan ma dobry apetyt. Został ranny; dlatego zeszliśmy tu na dół. Nie mogliśmy zostać na noc na górze - nie przy tych wszystkich kręcących się tam potworach. Gnomiczki zadrżały. One też bały się potworów. Właśnie dlatego ich lud mieszkał bezpiecznie pod ziemią. — A dlaczego małe potwory nie wchodzą przez te otwarte drzwi w drzewie? - spytałem. - My zeszliśmy po schodach; nie wiedzieliś my, że kogoś tu zastaniemy. — Broni ich zaklęcie odstręczające - wyjaśniła Gnifty. - Tylko gnomy mogą przez nie wejść, albo ktoś w takiej potrzebie, że pokona wstręt. -Tak jak my -- powiedziałem. - On był nieprzytomny; ściągnąłem go na dół. -Nasi mężczyźni noszą zaklęcia odstręczające na czapkach - ciągnęła Gnifty. Teraz, po przełamaniu pierwszych lodów, stała się dość rozmowna. - Dlatego żadne duże potwory nie podchodzą blisko, tylko małe stworzenia, na które można polować w nocy. Kiedy zbliża się smok, one krzyczą „Trzymaj się czapki!" -Całkiem słusznie - przyznałem z dziewczęcym zrozumieniem. Skończyliśmy posiłek i gnomiczki zabrały resztki. Potem wróciły gnomy. -Wychodzić! - rzekł Gnasty, otwierając drzwi. Zaprowadzono nas głęboko pod ziemię, gdzie tunele rozchodziły się we wszystkie strony. Te najwyraźniej nie zostały wydrążone przez gnomy. Były większe i starsze, a ich ściany pokrywał miękki mech. Ściany w niektórych miejscach podziurawili górnicy szukający drogocennych kamieni. W połupanych miejscach mech nie odrósł. Rozumiałem, dlaczego pasące się tu stworzenia mogły się złościć. Z ich punktu widzenia zniszczono bardzo dobrą żywność. Kiedy następuje styk dwóch kultur, czyż można wyrokować, kto ma rację, a kto nie? Po prostu mieliśmy tu dwa różne punkty widzenia. Kiedy o tym pomyślę, określenie „styk" jest niezwykle interesujące. Pochodzi od zaklęcia, w wyniku którego twarze dwóch stworzeń były tak zetknięte ze sobą lub złączone, że następowało ich spojenie. Osoba posiadająca dar stykania mogła połączyć ze sobą dowolne dwie twarze, bez względu na to, jak uciążliwe byłoby to dla uczestników tego eksperymentu. Późniejsze znaczenie tego słowa było mniej specyficzne, aż w końcu oznaczało ono nakładanie się dwóch jakichkolwiek rzeczy, włącznie z kulturami -jak w tym przypadku. Fascynował mnie sposób, w jaki słowa wchodziły do języka - szkoda, że nie jestem cywilizowany! Słowa zawsze były dla mnie bardzo ważne, gdyż my, barbarzyńcy, znamy jedynie tradycję ustnych przekazów; bez słów ne mielibyśmy Zadnej kultury. Słowa mają swoją moc, nie tylko te magiczne. Wystarczy Posłuchać, jak przeklina harpia, żeby o tym wiedzieć! Gnomy zwolniły, wyraźnie podenerwowane. - Są blisko - rzekł Gnasty. - Czuję je. Gdyby działały na nie zaklęcia odstręczające! Poczułem słaby zapach obory. Potem usłyszeliśmy chrup, chrup - odgłos gryzienia i przeżuwania - oraz czknięcia, z jakim pokarm wracał z pierwszego żołądka do pyska. W końcu weszliśmy do większej jaskini, a tam stało to bydło: trzech bykowatych facetów mojego wzrostu. Dostrzegli nas. Jeden parsknął i grzebnął bosą nogą po ziemi. Nie był ubrany, lecz cały pokryty futrem, nie wydawał się więc nagi. Opuścił rogi. Gnasty pospiesznie przyłożył rękę do czapki i cofnął się. To naprawdę była kraina bydła. - Śpiewać! - krzyknął Gnasty. - Słuchaj -- powiedziałem rozsądnie. - Czy oni nie mają takiego samego prawa do tej jaskini jak wy? W końcu są głodni i tu się pasą. -Gnitwit, idź rozpal pod garnkiem - rzekł Gnasty do towarzy sza. -Zaśpiewamy! - wykrzyknąłem. Gnomy miały naprawdę prze konujący argument! Często tak bywa, gdy rozum napotka fanatyzm. Śpiewaliśmy więc; ja pięknie wyciągałem melodię, a Tren akompaniowała mi głębokim basem. Tutaj, w sporej sali, wychodziło to bardzo dobrze; dźwięk jakby rozszerzał się i stapiał, a basowe nuty rezonowały, podczas gdy wysokie wpadały w ucho. Efekt był przyjemny, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Bykowaci zareagowali. Agresywne byczysko zrezygnowało z agresji i wróciło do skubania trawy. Za nim stała krowiasta samica. Ta uważnie słuchała, nadstawiając uszy. -Przegnajcie je na drugi koniec - rzekł szorstko Gnasty. - Chcemy tu pracować. Tren i ja powoli przeszliśmy w odległy koniec jaskini, a bydło poszło za nami, chcąc być jak najbliżej śpiewaków. W tyle natomiast gnomy wyjęły swoje kilofy i natarły na ścianę, wyłupując spore kawały, a następnie rozbijając je dłutami. Kiedy skruszyli skałę na żwir, przesiewali ją, szukając kamieni szlachetnych. Nie znajdowali wiele, ale - rzecz jasna - taka praca jest bardzo czasochłonna, jak wszystko, co wartościowe. Nie mogłem winić pracowitych gnomów, lecz z przykrością patrzyłem na niszczenie naturalnych ścian i pięt- rzenie stert gruzu. Gnomy były bardziej cywilizowane od bykowatych, więc naturalnie powodowały większe szkody w środowisku. Kiedy skończą z jakimś odcinkiem, już nikomu na nic się nie przyda. Znaliśmy tylko jedną piosenkę, lecz najwidoczniej tym stworzeniom to wystarczyło. Krowa stopniowo podchodziła do mnie bliżej, omijając Tren, i pojąłem, że, podobnie jak gnomiczki, lepiej czuła się w towarzystwie istot własnej płci. Jeszcze raz przeważyło koleżeństwo płci słabej. Wyciągnąłem do niej rękę i samica odważyła się ją powąchać, a potem odsunęła się, wystraszona swoją śmiałością. Te stworzenia były łagodne i nie szukały kłopotów; bykowaci po prostu bronili swego terytorium, kiedy musieli. Może zaklęcie odstręczające działało na nich, lecz byli tak zdesperowani broniąc swoich pastwisk, że oparli mu się. Byłem po ich stronie. Ostatnio wiele przedstawicielek przeciwnej płci obdarzyło mnie sympatią; może sprawiało to moje obecne ciało, jednak wątpiłem, aby w ten sposób objawiała się osobowość Tren. Tymczasem byliśmy więźniami gnomów i nie wiedzieliśmy wiele 0bydle, a moje ciało jeszcze nie całkiem wróciło do sił. Musieliśmy pozostać wśród gnomów, dopóki nie znajdziemy drogi ucieczki. W końcu od śpiewu ochrypnęliśmy, co nie wpływało na uspokojenie bykowatych, więc musieliśmy zakończyć występ. Gnomy jednak zdążyły przekopać spory kawał ściany i były zadowolone. Gnomiczki niosły kilka małych diamentów; widocznie pilnowały takich kamieni. Gnomy zaprowadziły nas do naszej celi i dobrze nakarmiły. Byłbym im bardziej wdzięczny, gdybym nie wiedział, że tuczą nas, aby wsadzić do garnka, kiedy przestaniemy być użyteczni jako śpiewacy. Kiedy przestaniemy robić wrażenie na bykowatych lub gdy gnomy zakończą swoje operacje w ich jaskiniach - będzie nam gorąco. Tego wieczoru nie zauważyłem żadnych gnomów w pobliżu naszej celi, ale barbarzyńca nigdy nie ufa pozorom. Mogli umieścić jakiegoś w sąsiedniej celi, żeby podsłuchiwał, czy nie obmyślamy planu ucieczki. Dlatego nic nie powiedziałem o tym Tren. Jednak gdy w szybie wentylacyjnym zrobiło się ciemno, usiadłem przy niej, przysunąłem twarz do jej twarzy - a właściwie do mojej - i mruknąłem: — Pewnego dnia ugotują nas. — Tak, pójdziemy do garnka - przyznała. — A zatem musimy ułożyć plan ucieczki. Jutro będziesz silniej sza, ale pełnię sił odzyskasz dopiero pojutrze. Czy myślisz, że możemy czekać tak długo? — Tak sądzę - odparła. - Jaskinia, w której kopią, jest wielka 1pewnie nie jedyna. Mimo to, zaplanujmy wszystko teraz na wypadek, gdybyśmy musieli uciekać już jutro. Sądzę, że bykowaci przepuszczą nas przez swoje pastwiska, ale musimy mieć pewność, że zdołamy stamtąd wydostać się na powierzchnię. Leżałem podparty na łokciu, szepcząc jej do ucha. Ręka mi drętwiała, ale nie chciałem odsuwać się i mówić głośniej. — Hmm, czy mogę oprzeć się o ciebie? - spytałem. — Jasne - odparła ochryple. - Oprzyj mi głowę na ramieniu, a Ja cię podtrzymam. Umieściłem głowę we wgłębieniu między jej obojczykiem a szyją, °na zaś objęła mnie muskularnym ramieniem. Jedna wielka ręka spoczęła na moim biuście. -Hmm, twoja ręka... - powiedziałem. -Co? - powiedziała gniewnie. Chwyciła mnie za oba ramiona, przyciągnęła do siebie i pocałowała w usta. Wyrwałem się, zamachnąłem i mocno uderzyłem ją w policzek. Potem wyszarpnąłem się z jej uścisku. - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytała ze złością. Mimo ciemności widziałem, jak napinają się jej wielkie muskuły i z niepokojem myślałem o dysproporcji naszych sił. Jeszcze nie całkiem doszła do siebie, lecz mogła mnie podnieść i rzucić na drugi koniec celi - gdyby chciała. - Zachowuj się przyzwoicie, albo zawołam gnomy! - powie działem krótko. - Przecież ja tylko... - zaczęła zmieszana. - Tylko uległaś swoim silnym męskim popędom! Myślisz, że każdą napotkaną kobietę możesz... możesz... Nie byłem w stanie dokończyć, ogarnięty obrzydzeniem. -Moje męskie popędy! - rzuciła wściekle. Potem zaśmiała się smutnie. - Wiesz co, to prawda: nigdy nie byłam tak poruszona. Jestem... jestem... Czy tak mężczyźni reagują na kobiety? — Na ładne - odparłem ostrożnie. — Nie wiedziałam, jak to jest z mężczyznami! W jaki sposób udaje się wam to opanować? — To nie zawsze jest łatwe - przyznałem niechętnie, ułagodzo ny. - Tej nocy, gdy leżałaś przy mnie i oddychałaś... Znów zaśmiała się. — Wiem! Teraz rozumiem, co wtedy czułeś. Te brudne myśli, o których wspominałeś... Chyba niektóre udzieliły mi się, ponieważ... no cóż, nieważne. Och, Jordanie - byłeś świętym! — Święci to mitologiczne mundańskie stworzenia - mruknąłem, zupełnie ułagodzony. Jednak to wydarzenie wzburzyło i mnie; nigdy dotychczas w pełni nie rozumiałem kobiet. — Przepraszam - rzekła Tren. - Poniosło mnie. — Przeprosiny przyjęte - odparłem wielkodusznie. W ten spo sób pogodziliśmy się. Jednak tej nocy już nie wznowiliśmy fizycznego kontaktu ani dyskusji o planie ucieczki. Następny dzień był bardzo podobny do pierwszego. Posililiśmy się, przećwiczyliśmy inną piosenkę i zaśpiewaliśmy ją później bykowa-tym. Tym razem podeszły do nas trzy krowy. Jedna była młoda, w cielęcym wieku, z ładnymi różkami. -Wyy muuły luud - zamuczała w czasie przerwy między piosenkami. Przekonaliśmy się, że nie musimy śpiewać bez przerwy; pozwolą nam na kilkuminutowe milczenie, jeśli będą pewne, że niebawem znowu zaczniemy. Z trudem pojmowałem. Czy ona mówiła? Na to wyglądało. Cielęce wargi nie były dobrze przystosowane do mowy, lecz kiedy pojąłem, że „u" zastępuje „i" oraz niektóre inne głoski, zacząłem ją rozumieć. — Dzięki - mruknąłem. - Wy też. — Muuły szpeew - orzekła z zadowoleniem. — Miły - przytaknąłem, oglądając się, czy gnomy nie zwracają na nas uwagi. - Czy wy wszyscy mówicie naszym językiem? Przecząco potrząsnęła głową. — Tyylkoo jaa. Muuj daar. — Twój dar - powtórzyłem. Nie wiedziałem, że nieludzie rów nież mają magiczne talenty, ale przecież bykowaci byli prawie ludźmi. Różnili się jedynie głowami. Było więc całkiem zrozumiałe, że mogą mieć dusze i magiczne zdolności. Ten fakt był niezwykle interesujący. Czy może nam być w czymś pomocny? Naprawdę potrzebowaliśmy pomocy. Zaśpiewaliśmy kolejną piosenkę dla zachowania pozorów. Potem znów porozmawiałem z cielątkiem. — Jak masz na imię? - spytałem. — Mmuuula - odparła przeciągle. - Aaak tyyy? Miała kłopoty z niektórymi głoskami, ale z każdą chwilą rozumiałem ją lepiej. -Tren - odparłem, czując lekkie ukłucie wstydu z powodu tego koniecznego oszustwa. W żaden sposób nie mogłem wytłumaczyć tym stworzeniom mojej sytuacji, a gdybym nawet zdołał, tylko wystraszyłbym je. Wierzę w staromodną barbarzyńską uczciwość, jednak czasem po prostu nie można jej stosować. — Szreenn - powtórzyła starannie. — Mówisz bardzo dobrze - obdarzyłem ją komplementem, od którego z zadowoleniem rozdęła chrapy. Konfidencjonalnie nachyli łem się do niej. - Między nami dziewczynami: mam pewien sekret. Jej piękne cielęce oczy pojaśniały. Wszystkie dziewczyny uwielbiają sekrety! Nastawiła kosmate uszy. -Szeekreees? -Tak. Jesteśmy więźniami gniczyich gnomów. Pomożecie nam uciec? Muula ze zdziwieniem zmarszczyła nos. -Muuczeecz? — Właśnie. Uciec. Gnomy zamierzają ugotować nas w wielkim kotle, kiedy już nie będą potrzebować naszego śpiewu. — Muugootoowacz? — W wielkim garnku - potwierdziłem. - Jutro musimy uciec. Pomożecie? Mała zmarszczyła czoło i niepewne zastrzygła uszami. ,- Muusze pyytaacz - odparła, zerkając na najbliższego byka, story najwidoczniej przewodził. -Jutro - powtórzyłem. Potem znowu musieliśmy śpiewać, gdyż stado stawało się niespokojne. Tej nocy zdecydowanie musieliśmy wymyślić jakiś plan, więc przysunąłem moje cenne i delikatne kobiece ciało do zwalistego cielska Tren i zacząłem z nią rozmawiać o naszej ucieczce. -Myślę, że wystarczy, jeśli wejdziemy w środek stada - powie działem. - Gnomy nie powstrzymają nas. Jeśli tylko Muula powie, że możemy. — Czy możemy im wierzyć? - zapytała z typowo męską podej rzliwością. - Co one jedzą oprócz mchu? — Ich usta nie nadają się do jedzenia mięsa - rzekłem. -A do mówienia? -Tylko Muula ma taki talent. Jednak i ja nie byłem całkiem spokojny, gdyż posiadałem teraz naprawdę apetyczne ciało. -A zresztą, czy mamy inne wyjście? Nie będziemy czekać, aż gnomy rozpalą ogień pod garnkiem. Myśl o dymiącym ognisku i wrzącej wodzie wyraźnie niepokoiła ją tak samo jak mnie. Okopcony garnek trudno umyć. -Musimy im wierzyć - przyznała. - Wyglądają na miłą trzódkę. — W każdym razie musimy zaryzykować. Zamierzałem cofnąć się, ale przytrzymała mnie przy sobie. — Przykro mi, że cię zabiłam. Już to przerabialiśmy. -Szykujesz się do następnego ataku? - zapytałem, daremnie usiłując oswobodzić się z jej objęć. -Oczywiście, że nie - odparła nieszczerze. Potem zaśmiała się krótko. - Nigdy nie przypuszczałam, jaką różnicę sprawia rodzaj ciała. Chcę powiedzieć, że w przeszłości przybierałam różne postacie, ale zawsze płci żeńskiej. — Mogłabyś przyjąć postać mężczyzny, prawda? Może powinie nem tego spróbować. — Nie udałoby ci się. Mój dar pozwala na zmianę formy, a nie... Moje ciało mogłoby wyglądać na męskie, lecz w środku zawsze pozostałoby kobiece. Wyjaśnienie brzmiało rozsądnie. Teraz jednak, w naszych zamienionych ciałach, ona nabierała cech męskich, a ja kobiecych. Forma istotnie czyniła różnicę! Pomimo to, ja zdecydowanie myślałem o sobie jako o mężczyźnie, a ona uważała się za kobietę. Na niektóre pytania trudno znaleźć odpowiedź, a podejrzewam, iż problemy związane z seksem są najtrudniejsze. Rozdzieliliśmy się i zasnęliśmy. Chyba czuliśmy do siebie większy szacunek niż dotychczas. W następnym dniu znów weszliśmy do jaskini bykowatych. Gnomy rozkuły już pół ściany, więc mchu było znacznie mniej niż przedtem. Zaśpiewaliśmy pierwszą piosenkę i podeszła do nas Muula. — Weerszuunansz muuwa ooaaj - przekazała nam z zadowole niem. — Ferdynand mówi „okej" - powtórzyłem Tren. — No to wynośmy się stąd, do licha - rzuciła szorstko. Nie wiem, dlaczego samce nie potrafią wdzięczniej przyjmować uprzejmości i wolałbym, żeby bardziej liczyli się ze słowami. Wstaliśmy i poszliśmy w odległy kąt jaskini, gdzie pasła się większa część stada. — Hej! - wrzasnął Gnasty, wymachując kilofem. Jednak dwóch bykowatych zagrodziło mu drogę, opuszczając rogate łby; nie mógł nic zrobić. - Dziś wieczór mieliśmy zapalić pod kotłem! - szalał. — Co za strata, ty głupku - mruknęła Tren bez cienia współ czucia. Mężczyźni są czasami tacy gruboskórni. Muula wysunęła się przed nas, pokazując drogę. Żadne z nas, uciekinierów, nie spoglądało jednak z optymizmem w przyszłość. 13. KLACZ Z PODZIEMI Czekała nas wielka jak stodoła jaskinia, gdzie krowiaste matrony piastowały małe cielątka, a stare byki z zadowoleniem przeżuwały pokarm. W królewskim majestacie stał tam szlachetny Ferdynand -kawał byka. Muula zaprowadziła nas prosto do niego. Musiała tłumaczyć, ponieważ nie znaliśmy krowiego języka. Król jednak zdawał się bardzo dobrze rozumieć naszą mowę. Członkowie królewskich rodzin często wysoko cenią sobie wykształcenie i czasem to naprawdę przydaje się. - Witamy, Wasza Wysokość - powiedziała Tren, kłaniając się. Najwidoczniej w tym stadzie przewodziły samce, tak więc ona, jako wyglądająca na mężczyznę, miała być ważniejsza. Na razie opanowałem złość z powodu tego przejawu seksizmu; później powiem Tren, co o tym myślę. - Jesteśmy głęboko zobowiązani za wyratowanie nas w porę z rąk gnomów. Król zamuczał. Muula przetłumaczyła: — Eee mnoomyyy oo uopoo! — Te gnomy kłopot! - powtórzyłem cicho na użytek Tren, gdyż JeJ męskie ucho zdawało się nie wychwytywać wszystkich niuansów. Nic dziwnego, że nie umiała śpiewać tak ładnie jak ja! Z pewnością! - przytaknęła. - Zamierzały ugotować nas w garnku! Bykowaty Król znów zaryczał i Muula powiedziała: - Eeaasz aausze beczecze szpeewacz aa nasz. Masz! - Teraz zawsze... - zacząłem szeptem. - Słyszałam! - warknęła Tren z nieznośnym męskim brakiem ogłady. Odebrała mi głos. - Wasza Wysokość, jesteśmy głęboko wdzięczni za to, co zrobiliście dla nas. Jednak ważne sprawy wzywają nas gdzie indziej. Może moglibyśmy okazać wam naszą wdzięczność w jakiś inny sposób. - Muuu? - spytał rozczarowany Król. - Nie możemy tu zostać - rzekła stanowczo Tren. - Nie jest to z naszej strony niechęć do tej krainy czy kultury. Chodzi o to, że mamy wcześniejsze zobowiązania. Jestem królewską c... królewskiego rodu i obowiązki związane z moim stanowiskiem... Król ponownie zaryczał z żalem. Nie miał zamiaru nikogo odwodzić od spełniania obowiązków związanych z królewskim pochodzeniem. - Oprócz śpiewu potrzebujemy tylko więcej pastwisk - prze tłumaczyła po swojemu Muula. W tej chwili podaję jej słowa w naszej zwykłej mowie, chociaż wcale tak nie brzmiały. Prawdę mówiąc, miała całkiem niezły akcent jak na taką krowę i wcale nie mam zamiaru natrząsać się z niej; jestem pewny, że nasz sposób mówienia wydawał im się równie dziwaczny. - Jednak najgłębiej położone i najlepsze pastwiska kontrolują Rycerze, którym płacimy straszliwą cenę za korzystanie z niektórych tych jaskiń. - Ryczenie? - spytała Tren. - Straszliwe? - Rycerze - powiedziała wyraźnie Muula, starając się przeka zać twarde głoski. - Na górze gnębią nas gnomy, a na dole Rycerze. Gniczyje Gnomy i Rąb-Rżnij Rycerze. W trakcie opowieści wyszło na jaw, że te straszliwe istoty w zbrojach zwane Rycerzami pozwalały stadu korzystać z niektórych podziemnych pastwisk, lecz wymagały składania corocznych ofiar z najlepszych byków i jałowic. Gdyby stado nie wysłało daniny. Rycerze całkowicie odcięliby mu dostęp do pastwisk. A wtedy, skoro górne pastwiska zostały spustoszone przez szalejące gnomy, stadu nie wystarczyłoby pożywienia, aby przeżyć. Ten coroczny rytuał rozpoczął się przed wieloma laty, gdy Rycerze przybyli do jaskiń i okazali się zbyt silni dla stada. Najeźdźcy pochodzili z dalekiej krainy, tak zwanej Kon- Krety, gdzie wszystko było bardzo twarde. Stado próbowało walczyć, lecz ich rogi nie mogły mierzyć się z pikami Rycerzy, więc zostało bezlitośnie zepchnięte aż na skraj swoich pastwisk, w pobliże gnomów. Rycerze mogli zniszczyć całe stado, lecz nie uczynili tego - wyjaśnił Król. Wystarczyłaby im godzina, żeby wyrżnąć nas do nogi, lecz zachowali nas przy życiu dla dla rozrywki. Składamy daninę nie tylko za pastwiska, lecz za istnienie całego naszego społeczeństwa. Chodziło o pewien rodzaj sportu, gdyż Rycerze bardzo lubią zawody. Składane przez nas ofiary otrzymują miecz i zostają posłane do straszliwego labiryntu, na spotkanie z Mistrzem Turnieju Rycerskiego. Gdyby któraś zdołała podjąć rękawicę i zwyciężyć go w boju, Rycerze zapomnieliby o daninie i od tej pory stado mogłoby paść się za darmo. Ta możliwość stanowiła poważną motywację do dobrej walki - lecz do tej pory nie udało im się pokonać Mistrza, chociaż bykowi i jałówce pozwalano razem stawiać czoło samotnemu Rycerzowi. Ten Mistrz był zbyt silnym przeciwnikiem. — A skąd wiecie, że Rycerze dotrzymają słowa, jeżeli kiedyś uda wam się zwyciężyć? - spytała Tren z typowo męską podej rzliwością. — Och, Rąb-Rżnij Rycerze zawsze dotrzymują słowa - zapew niła ją Muula. - To istoty niezwykle ceniące sobie honor. Wierzą, iż bez honoru byliby niczym. Są groźnymi wojownikami i stworzeniami bez serca, lecz nigdy nie złamaliby danego słowa. Zacząłem wyczuwać w tym barbarzyńską etykę. Może uda nam się dogadać z tymi Rycerzami. Jedyna droga ucieczki z podziemi prowadziła przez terytoria gnomów lub Rycerzy. Zatem jeśli nie chcieliśmy pozostać tu na zawsze, musimy przejść przez jedno lub drugie. A jeżeli naprawdę chcemy na odchodne oddać stadu przysługę... Tren miała wątpliwości, ale ja ich nie miałem. — Powinniśmy pomóc tym poczciwym stworzeniom - oświad czyłem. - Nie tylko dlatego, że nie mamy innego wyjścia, lecz ponieważ naprawdę potrzebują pomocy. Ponadto, to mi wygląda na wspaniałą przygodę! — Wspaniała przygoda! - wykrzyknęła. - Raczej koszmar! Możemy zostać zabici! — Wolę polec w uczciwej walce o sprawiedliwość niż zginąć nędzną śmiercią ugotowany w garnku. Oczywiście, najłatwiej byłoby zostać tu na zawsze i śpiewać stadu, aż powoli wymrze z głodu. -Nadal masz te zuchwałe męskie pomysły - mruknęła. - Jed nak chyba nie mamy innego wyjścia. Ty mógłbyś zamienić się w mysz i wyśliznąć stąd, ale ja nie - a poza tym, chcę odzyskać moje ciało, zanim je zrujnujesz. Wyprostowała potężne ramiona i ponownie zwróciła się do Króla. -Wasza Wysokość, postanowiliśmy zająć miejsce dwóch kolej nych ofiar i zmierzyć się z Mistrzem Turnieju. Może uda nam się Pokonać go i uwolnić was od obowiązku składania rocznej daniny; jeżeli nie, przynajmniej oszczędzicie w tym roku dwie ofiary. - Król Ferdynand zaryczał ze zdumieniem i uznaniem. Uoo-o a-aiwy-y uaater! - przełożyła Muula. - Yysz jeesz cziely-y muunczyczna. - Cziely-y muunczyczna - przytaknęła ironicznie Tren i rzuciła mi na boku: - Ty i te twoje przeklęte szlachetne odruchy! Ofiarę miano złożyć dopiero za miesiąc, ale Król był pewien, że Rycerze przyjmą ją i wcześniej. Postanowiliśmy wyruszyć nazajutrz. Najpierw musieliśmy przygotować się do spotkania. Stado pomogło nam wyszukać byczy łeb dla Tren, tak że była teraz bardzo podobna do samego Króla. Dobrze posługując się swoimi ludzkimi rękami, tworzyli wizerunki swoich dawnych bohaterów, wykonane z materiału, gipsu i farby. Jej maska wyobrażała Minotaura, herosa z przeszłości, który wyruszył do Mundanii na poszukiwanie szczęścia. Wierzono, że spisał się bardzo dzielnie w tamtejszym labiryncie, zabijając wielu Mundańczyków. Oczywiście, im mniej Mundańczy- ków, tym świat lepszy. - Dyybyy yyuo eeczey aakich aak un - rzekła z szacunkiem Muula. - Eeasz myy soom yyt szookoojnyy. - Zbyt spokojni - przytaknąłem. - To ma swoje zalety. Użyłem talentu Tren. Najpierw powiększyłem się do rozmiarów jej obecnego ciała. A właściwie mojego. Następnie zwiększyłem gęstość, aby znów stać się normalnym człowiekiem. Potem zmieniłem moją głowę w rogaty łeb. Stado, patrzące na to jednogodzinne przedstawienie, było zadziwione. Tren też. -Zrobiłeś to trzykrotnie szybciej niż ja! - wykrzyknęła. -Zacząłem zmieniać się w olbrzyma dwukrotnie większego od ciebie. Przestałem, kiedy osiągnąłem twój wzrost, więc minęło tylko dziesięć minut. Potem zacząłem ośmiokrotnie zwiększać moją masę, ale przestałem po kwadransie, kiedy wzrosła tylko dwukrotnie. W końcu zmieniłem głowę, pozostawiając resztę ciała w spokoju, tak że wszystko trwało tylko pół godziny. — Przecież musiałeś zmienić całe ciało! - protestowała. — Nie, wcale nie. Jeśli zmieniasz się w dziewczynę-cielę, zmiany ograniczają się tylko do głowy. W innym wypadku nie mogłabyś przybierać postaci form częściowo ludzkich, takich jak ta, jak harpia albo centaur. Potrząsnęła głową. -Nie uwierzyłabym, gdybym nie widziała na własne oczy; w ciągu trzech dni więcej dowiedziałeś się o moim darze niż ja przez całe życie! -Trochę szczęścia - odparłem skromnie. Zmrużyła oczy. -Myślałam, że barbarzyńcy są głupi. Jesteś mądrzejszy od... - Wzruszyła ramionami. - Naprawdę jesteś... niezwykły. Teraz ja wzruszyłem ramionami. Żyję w bliskim kontakcie z naturą, to wszystko. Twój talent to rzecz naturalna, demoniczne dziedzictwo. -Naturalna! - mruknęła z mieszanymi uczuciami. Na kolację zjedliśmy świeży mech, gdyż nie było niczego innego. Nie był specjalnie smaczny, ale pożywny. Spaliśmy w sali wyłożonej suchym sianem, tutaj niezwykle cennym; stado traktowało nas po królewsku. Następnego dnia wyruszyliśmy na spotkanie z Mistrzem. Muula wyjaśniła nam, jak znaleźć Rycerzy, którzy dadzą nam miecze, jeśli zaakceptują nas jako ofiary. Wystarczyło zejść trochę niżej i zaryczeć. Rycerze, jak większość aroganckich zdobywców, nie trudzili się opanowywaniem języka podbitych. -Byywaajczee! - rzekła Muula, gdy odchodziliśmy. W brązo wych oczach miała wielkie, ładne łzy. -Bywaj, Muula - odparłem, obdarzając ją kobiecym uścis kiem. Byłem teraz znacznie większy od niej, ale moje uczucia pozostały takie same. Powiększyłem się, ponieważ czułem, że to da mi większe szansę w czekającym nas pojedynku. Mniejsze rozmiary z reguły działają na niekorzyść kobiet, a to ciało nie musiało się z tym godzić. Poszliśmy wskazaną drogą. Jaskinie wyglądały dziwnie dla moich krowich oczu; widziałem równie dobrze to, co z przodu, jak i to, co z tyłu, ale szczegóły nie były tak wyraźnie, jakbym chciał. Bardzo szybko dotarliśmy w zakazane rewiry i zaczęliśmy ryczeć, żeby oznajmić nasze przybycie. Inaczej, ostrzeżono nas, moglibyśmy zostać zabici jako intruzi lub sztuki, które odłączyły się od stada. Nie czekaliśmy długo na przybycie postaci w metalowej zbroi. Stwór był wielki - taki duży jak my -- i całkowicie zakryty pancerzem nie odsłaniającym nawet centymetra ciała. Istotnie, wyglądał przerażająco! -Muu! - zamuczeliśmy zgodnie. Zjawa obejrzała nas, trzymając urękawiczoną dłoń na rękojeści miecza wiszącego u metalowego biodra. Potem odwróciła się i od-maszerowała. Trochę pobrzękiwała zbroją, ale na razie niczego nie rąbała i nie rżnęła. Poszliśmy za nią, zdenerwowani, zakładając, że zostaliśmy uznani za Ofiarę i obdarzeni zaszczytem Podjęcia Rękawicy. I rzeczywiście, zaprowadzono nas na arenę. Nie był to labirynt ani ścieżka zdrowia, lecz otwarta przestrzeń otoczona gmatwaniną płytkich kanałów. Gdy stanęliśmy na środku, nadeszło więcej metalowych t Pancerzy, zasiadając w tych niskich lożach. Teraz zrozumiałem, że są to rz^dy ław zaprojektowanych tak, że każdy następny stał wyżej od Poprzedniego, aby Rycerze mogli widzieć całą arenę. Puste wyglądały Jak labirynt; zapełnione zmieniały przybytek w salę audiencyjną. Na środku areny, obok nas, znajdowała się rampa. Zaczynała się na poziomie podłogi, była dość szeroka i, powoli wznosząc się, przecinała arenę. Tuż przy skraju skręcała i biegła z powrotem, wciąż w górę. Do tej pory była już całkiem wysoka, tak że człowiek nie chciałby z niej spaść. Wysoko nad naszymi głowami, na końcu rampy znajdowała się metalowa brama, a za nią - światło dnia. Oto nasza droga na wolność! Oto możliwość ucieczki! Ten odległy krążek światła wyglądał cudownie. Poniżej jedynym oświetleniem były migające pochodnie. Cóż mogło nas powstrzymać, gdybyśmy po prostu poszli tą rampą i wyszli na zewnątrz? No cóż, brama była zamknięta; musielibyśmy ją wyważyć, co byłoby trudne, a może nawet niemożliwe, lub zdobyć klucz do zamka. Ten klucz mógł być wszędzie i na pewno nie tam, gdzie moglibyśmy go znaleźć. Brama otworzy się, kiedy Rycerze zechcą ją otworzyć, nie wcześniej. Tylko po co ta rampa? Czyżby Rycerze sami używali czasem tego przejścia? A więc po co ta arena? Przecież nie zbierali się tu za każdym razem, gdy jeden z nich szedł na górę! Niedługo pozostawaliśmy w niepewności. Kiedy widownia zapełniła się, jakiś Rycerz podszedł do podnóża rampy. Spojrzał na nas i wyciągnął łańcuch z zawieszonym na nim wielkim kluczem. Potem wszedł na rampę, wymachując kluczem i pokonując kolejne zakręty, aż znalazł się wysoko nad nami. Podszedł do wrót, przekręcił klucz w zamku i brama otwarła się na oścież. Przymknął ją, zamknął na klucz i zszedł na dół. Nie było wątpliwości; oto nasza droga ucieczki. Musimy zarobić na ten klucz. Gdy Rycerz dotarł do podnóża rampy, założył sobie łańcuch na opancerzoną szyję. Potem dotarł do przeciwległej ściany. Otwarły się drzwi i wszedł nimi zakuty w stal koń. Rycerz podszedł do rumaka, dosiadł go i wziął długą, ostrą lancę. -A co z naszymi mieczami? - zapytała nerwowo Tren. Rycerz ubódł ostrogą konia, który runął naprzód. -Sądzę, że stado miało złe informacje! - krzyknąłem. Za chowałem ludzki język, więc mogłem mówić bez trudu. — Albo ci honorowi Rycerze złamali umowę - rzekła z goryczą Tren. - Nic dziwnego, że żaden bykowaty nigdy nie zwyciężył w pojedynku! — Przecież bez honoru oni mieli być niczym - powiedziałem. - Czy tego nie należy uznać... Odskoczyliśmy na boki, a jeździec przeleciał między nami. Końskie podkowy o mało nas nie stratowały. Podnieśliśmy się z ziemi, podczas gdy Rycerz ściągnął wodze rumakowi, zwolnił i zawrócił. -Jesteśmy niczym baranki posłane na rzeź! - krzyknęła Tren. •- Biegnij na górę, a ja odwrócę jego uwagę! - rzekłem, gdy Rycerz wystartował do następnego ataku. -To na nic bez klucza! - zawołała. Rycerz znowu zaatakował. Oboje uskoczyliśmy za rampę. Byliśmy zwrotniejsi od Rycerza, ale wcześniej czy później ta straszliwa lanca przeszyje jedno z nas. Ponownie podnieśliśmy się z ziemi, gdy Rycerz zwalniał i zawracał. — Musimy wytrącić mu tę lancę! - krzyknąłem. — Jasne! Ale jak? — Skoczę na niego z góry! Ty odwróć jego uwagę, a ja... Rycerz znów pędził w naszym kierunku. Tren odbiegła na bok. a ja pobiegłem rampą. Mając rozproszone cele, Rycerz powinien wybrać mnie, więc ruszył za Tren. Uciekała, robiąc uniki z siłą rozpaczy i całego mego potężnego ciała. Rycerz skręcił i pojechał za nią. Miałem wrażenie, że właśnie tego oczekiwało szacowne audytorium - polowania. Nie byliśmy przeciwnikami, lecz umykającymi ofiarami. Jedną byłoby zbyt łatwo zabić, lecz dwie stanowiły większe wyzwanie, więc tak to urządzili. W ten sposób podtrzymywali złudzenie, że ofiary mogą uciec. Myślałem o tym biegnąc w górę i pokonując pierwszy zakręt. Rycerz nie zabije nas od razu; będzie bawił się nami, prowokując nas i zapewne zbierając oklaski za artystyczny pokaz. To może dać nam szansę. On może nawet wstrzymać śmiertelny cios, jeśli nie zbierze wystarczającej liczby punktów, czekając na lepszy wynik. -Tren! - zawołałem. - Zdejmij suknię! Moje ciało, którego teraz używała, nadal nosiło brązową suknię, którą założyłem w chacie Tren. Suknia była brudna i połatana, ale nadal stanowiła spory kawał materiału. — Hę? - odkrzyknęła, odskakując, w wyniku czego Rycerz ponownie chybił. Za ten atak nie otrzyma punktów! Moje dobrze wytrenowane ciało okazywało się niezłym nabytkiem, w miarę jak Tren uczyła się właściwie z niego korzystać. — Zdejm to! - powtórzyłem, nadal biegnąc. Teraz byłem już na wysokości głowy Rycerza; niedługo znajdę się nad nim. - - Na przynętę! — Nie rozumiem! - odkrzyknęła, jeszcze raz uskakując. Nie było czasu na szczegółowe wyjaśnienia. Może masko-hełm noszony przez Tren nie pozwalał jej słyszeć tego, co mówię. Musiałem jej pokazać. Biegnąc, zrzuciłem z siebie sukienkę; i tak była za ciasna, mimo zaszewek, jakie wypuściłem, żeby wcisnąć się w nią. Teoretycznie suknia powinna urosnąć ze mną i może tak było, lecz nie wiedzieć czemu moje ciało powiększyło się bardziej. Ujrzałem, że zakryte hełmami głowy patrzących na to Rycerzy obracają się w moją stronę. Och! O tym nie pomyślałem! Nie miałem nic pod spodem, a byłem teraz całkiem dużą dziewczynką. Gdy biegłem, moja anatomia rzucała się w oczy. Próbowałem zachować uprzednie proporcje, lecz teraz pojąłem, że powinienem je nieco zmniejszyć; waga czyni znaczną różnicę, tak że olbrzym powinien mieć inne proporcje niż normalny człowiek, jeśli chce wygodnie chodzić. Teraz, kiedy zdjąłem sukienkę, naprawdę przeszkadzały mi te wypukłości. No cóż, nic na to nie można poradzić. Musiałem pokazać Tren, co ma robić. - Rób to tak przed nim! - zawołałem trzymając suknię tak, że stała się szarą plamą u mego boku. - Niech zaatakuje materiał, a nie ciebie! Teraz zrozumiała. Zerwała z siebie brązowy ciuch i zobaczyłem, że wizjery hełmów zwracają się ku niej. Wyglądało na to, że Rycerze czerpali wojerystyczną przyjemność oglądając rozbierających się ludzi; widocznie nigdy nie pozbywali się swoich pancerzy. A przynajmniej nie publicznie. Dziwacy! Tren stała naga, trzymając z boku rozpostartą sukienkę. Rycerz, który zapewne nie widział zbyt dobrze z siodła przez zamknięty wizjer, wycelował lancą w materiał. Oczywiście, grot przeszył go i odrzucił na bok, ale Tren nie musiała uskakiwać jeźdźcowi z drogi. No cóż, nadal musiała ustępować koniowi, ale i tak jej sytuacja poprawiła się. - Spróbuj, niech przejedzie pode mną! - zawołałem, przystając na rampie. Tren spróbowała. Przebiegła dołem - lecz Rycerz przejechał bokiem, tak że nie mogłem nań skoczyć. Jednak plan wyglądał na dobry. Rycerz zawrócił i ponownie nadjechał, ale tym razem znalazł się na celowniku. Kiedy przejeżdżał pode mną, skoczyłem, lądując na końskim grzbiecie tuż przed nim. Przysiągłbym, że szczeliny jego wizjera rozszerzyły się, gdy tuż przed nosem ujrzał moje nagie wypukłości. Jednak wydatną częścią ciała miażdżyłem jego ramiona i lance, nie pozwalając mu wycelować. Nie mógł być z tego zadowolony. Złapałem łańcuch wiszący mu na karku i zerwałem go. Miałem klucz! Potem pojąłem, że mam doskonałą pozycję i spróbowałem zrzucić go z konia. Wiłem się, usiłując unieruchomić mu ramiona, lecz okazał się bardzo silny, a ja miałem tylko kobiece mięśnie. Podniósł ręce, wypuszczając kopię i ścisnął mnie ze straszliwą siłą. W następnej chwili zrzucił mnie z konia. Wylądowałem na nogi, lecz straciłem równowagę i usiadłem z rozmachem. Wprawdzie w tym miejscu miałem niezłą wyściółkę, ale poczułem to lądowanie! Miałem wrażenie, że oberwałem klapsa od jakiegoś olbrzyma. Jednakże mogłem mówić, że odniosłem pewien sukces, gdyż nie tylko zdobyłem łańcuch z kluczem, ale również zmusiłem Rycerza do wypuszczenia kopii. Tren pospiesznie ją podniosła. — Idź i otwórz bramę! - zawołała. - Ja go zatrzymam! — Nie wiesz, jak należy się tym posługiwać - przypomniałem. - Załatwi cię mieczem! Istotnie, Rycerz już sięgnął po swój wielki miecz. Był ciemnoczar-ny i nieprzyjemnie przypominał mi zły czarny miecz, który został wysłany przeciw mnie przez Maga Janga. -Przecież ty nie masz do tego mięśni! - odparła. I miała rację; lanca była ciężkim drągiem. Teraz pojąłem, dlaczego Rycerze są tacy mocni; muszą tacy być, aby taszczyć swoją broń. Rycerz zaatakował nas oboje złowrogo migoczącym ostrzem. Oboje szamotaliśmy się z kopią, podnosząc ją, ale byliśmy na jej jednym końcu, a grot był na drugim, bardzo odległym, i zanim zdążyliśmy wycelować, Rycerz już nadjechał. Machnął mieczem i odciął koniec kopii. Ponownie musieliśmy odskoczyć na boki. -Musimy skończyć z tym odskakiwaniem! - wysapała Tren, gdy gramoliliśmy się po obu stronach przeciętej lancy. - Nadal możemy jej użyć - powiedziałem, podnosząc odrąbany koniec, dłuższy od mojego ramienia. Mógł pełnić rolę swego rodzaju miecza. - Ty weź drugą część. Podniosła drugą część kopii, która - teraz krótsza - okazała się znacznie poręczniejsza. Rycerz niechcący oddał nam przysługę. Uzbroił nas oboje. Gdy znowu ruszył na nas, zaatakowaliśmy go z dwóch stron, wymachując pałkami. Osłonił się tarczą przed moim ciosem i ciął na prawo, po ramionach Tren. Uskoczyła, lecz miecz odciął jej lewą dłoń, która plasnęła o ziemię, spazmatycznie zaciskając palce. -Niech cię szlag! - krzyknęła, gdy Rycerz zawracał do następ nej szarży, z plamą krwi na ostrzu. Przycisnęła kikut do boku, aby nie dopuścić do utraty krwi, lecz mój talent już dał znać o sobie i tryskający z rany strumień szybko wysychał. Tren pochyliła się i podniosła uciętą dłoń. Potem, kiedy Rycerz nadjechał, cisnęła mu ją w twarz. Rycerz był twardym wojownikiem, ale to go przeraziło. Dłoń przywarła mu do wizjera, jednym palcem wbijając się w szczelinę. Wyglądała jak zdeformowany pająk próbujący dostać się do środka. Oczywiście, nie mogła dostać się do wnętrza. Rycerz powinien wiedzieć, że odcięta dłoń jest zupełnie nieszkodliwa, lecz zareagował z przesadnym pośpiechem. Zatrzymał rumaka i lewą dłonią usiłował Pozbyć się obcego ciała tkwiącego tuż przy oku. Wykorzystałem ten moment, aby doskoczyć i zarzucić mu na hełm moją szarą sukienkę. Zamotałem ją, tworząc z szarego materiału kaptur. Zarzuciłem go na głowę Rycerza. -Odbierz mu miecz! - krzyknąłem. Jednak on już wywijał uzbrojonym ramieniem i Tren nie mogła podejść. Sam więc złapałem go za tę rękę. Nie miałem dobrego punktu oparcia i kiedy puściłem sukienkę, zaczęła zsuwać się z hełmu. Rycerz podniósł urękawiczoną dłoń i gwałtownie odepchnął mnie. Ponownie upadłem na obolały tyłek. Sukienka opadła. Teraz Rycerz znów widział i uniósł broń do ciosu. Jednakże Tren wykorzystała ten moment nieuwagi. Nie mogąc podejść do Rycerza, doskoczyła do konia. Przyłożyła usta do zakrytego zbroją ucha i wrzasnęła: -Buch! Koń, oczywiście, spłoszył się. Zarżał i stanął dęba. Rycerz wyleciał z siodła i ze szczękiem runął na posadzkę. Tren rzuciła się na rękę dzierżącą miecz, a ja jednym susem skoczyłem mu na głowę. Ciężar mojego ciała strącił hełm z okrytego zbroją ciała. Wyskoczył mi spod nóg i potoczył się po podłodze. W tejże chwili Rycerz umarł. Tren wyrwała miecz z jego bezsilnej nagle dłoni. Zajrzałem w otwór pancerza - i nie zobaczyłem niczego. Popatrzyłem na leżący opodal hełm. I on był pusty! W tej zbroi nikogo nie było. Nikogo. Tren spojrzała na mnie. -Pusta zbroja? - spytała z niedowierzaniem. - Przecież z nami walczyła! -Walczyła niehonorowo - odparłem. - Byliśmy nieuzbrojeni. Bez honoru, Rycerze są niczym. -A co z innymi, którzy na to pozwolili? Popatrzyliśmy na widzów. Teraz każdy z Rycerzy urękawiczoną dłonią podniósł wizjer. Wszystkie hełmy ziały pustką. -.Wszystkie są puste! - westchnąłem. - Rycerze nie mają ciał! -Nic dziwnego, że nigdy nie zdejmują pancerzy - rzekła Tren. - Bez nich... . Urwała, aby spojrzeć na mnie, uświadomiwszy sobie znaczenie mojej wzmianki o honorze. -Są niczym! - dokończyła. -Wynośmy się stąd, zanim postanowią zrobić coś niehonorowe- go! - powiedziałem. Rozejrzała się. - Ten koń - powiedziała. - Co z nim? - Wygląda znajomo. - Jest zakuty w zbroję, tak samo jak Rycerze - protestowa łem. - Pewnie też jest pusty. - Nie, widzę podkowy. To prawdziwy koń. Podszedłem do niego. Pancerny wierzchowiec stał nieruchomo, czekając na powrót pana. Dostrzegłem metalowe klamry spinające płyty zbroi. Rozpiąłem jedną przy karku, żeby odsłonić łeb. Pod spodem znalazłem prawdziwą końską głowę, a nie widmo. -Co żywy koń może robić w takim miejscu jak to? - zapy tałem. Tren jedną ręką zdjęła kawał pancerza. -To koń-widmo! - wykrzyknęła. Rzecz jasna, znalazłem łańcuchy owinięte wokół kadłuba. — Widmowy koń służący zbrojnym widmom! - zawołałem. — Zabiliśmy jego pana - przypomniała. - Mamy prawo do wszystkiego, co było własnością tego Rycerza, cokolwiek zechcemy wziąć. To nasz łup. — Zatrzymamy miecz - rzekłem. - A co do konia - możemy go uwolnić. — Uwolnić ją - poprawiła Tren, rozpinając kolejne klamry. - To klacz. — Klacz z podziemi - powiedziałem, pojmując, że ta propozycja ma sens. - Wyjedziemy na niej na górę i tam ją wypuścimy. — Zgoda. Jesteśmy jej to winni. Zwyciężyliśmy, ponieważ spło szyła się. A zrobiła to dzięki Tren. Będę o tym pamiętał. Zdjęliśmy z rumaka resztę zbroi, podczas gdy Rycerze patrzyli na to pustym wzrokiem, nie zdradzając żadnych uczuć. Wyglądało na to, że uhonorowali pozostałą część umowy. Zwyciężyliśmy i byliśmy wolni. Nie będzie już ofiar, a stado uzyska rozleglejsze pastwiska. Odwdzięczyliśmy się stworzeniom, które nam pomogły. To mnie cieszyło. Dosiadłem widmowego konia. - Nie zapomnij mojej ręki - przypomniałem Tren. Podniosła dłoń z ziemi i przytknęła ją do kikuta, który przestał krwawić i zaczął goić się. Najpierw przyłożyła ją odwrotnie, ale natychmiast naprawiła ten błąd. — Pójdę pieszo - zdecydowała. - - Nie mogę jechać przy trzymując ją. — Nie potrwa długo, a zrośnie się, ale przez godzinę lub dłużej będzie słaba - wyjaśniłem. Ostrożnie przejechałem na klaczy po rampie, a Tren szła za nami, trzymając moją rękę. W miarę jak nabieraliśmy wysokości, spacer ^aczynał nam trochę grać na nerwach, lecz klacz kroczyła pewnie 1 dotarła do bramy nie potknąwszy się ani razu. I dobrze. Zebrani Rycerze wciąż patrzyli na nas pustym wzrokiem, nadal nie próbując nas zatrzymać. -Ci puści ludzie są niesamowici - mruczała Tren. Zsiadłem i włożyłem klucz do zamka. Otworzył go i brama otwarła się na oścież. Przejechaliśmy przez nią, a potem wróciłem i zamknąłem ją ponownie. Cisnąłem klucz przez kraty i spadł na dół, na arenę; w końcu należał do Rycerzy, a my nie mieliśmy zamiaru tu wracać. Znaleźliśmy się w lesie mieszanym - buki, sandałowce i inne nadbrzeżne drzewa świadczyły o tym, że w pobliżu znajduje się jakieś jezioro. Rosły tu liczne drzewa owocowe i orzechowe. Mogliśmy podróżować tędy w komfortowych warunkach. - No cóż, widmowy koniu - rzekłem. - Teraz rób, co chcesz. Klacz spojrzała na mnie. Badawczo brzęknęła łańcuchami. - Jesteś wolna - powiedziałem. - Idź sobie hasać po puszczy. A ona tylko stała tam i patrzyła na mnie spod długich, końskich rzęs. Miała śliczne czarne oczy, wielkie nawet jak na konia, chociaż była jasnej maści. -Ona nie rozumie - rzekła Tren, poruszając palcami lewej dłoni, która już przyrosła do ręki i szybko wracała do formy. Tren zdjęła końską maskę. — Bzdura! - powiedziałem. - - Puk rozumie wszystko, co mówię. Jestem pewny, że Pik też. — Pik? — Spójrz jej w oczy! Istotnie, człowiekowi aż pikało w sercu, gdy na nią popatrzyła. Ten, kto twierdzi, że zwierzęta nie mają duszy, jest stuknięty. — Rzeczywiście - przyznała Tren. - Wydaje się, że ona wszystko rozumie. Może jest oswojona. Pewnie dorastała w niewoli u Rycerzy; to klacz z podziemi. — Wiesz co, Puk pewnie jeszcze na nas czeka wśród tych kilku drzew - - powiedziałem, przypomniawszy sobie coś. - - Pik to koń-widmo. Czy sądzisz, że... -Wy, kobiety, wiecznie chciałybyście swatać! - powiedziała. -A wy, mężczyźni, wiecznie próbujecie uniknąć zobowiązań! - odpaliłem. Potem oboje wybuchnęliśmy śmiechem, ku zdumieniu klaczy. Postanowiliśmy zabrać Pik do kępy kilku drzew, na spotkanie z Pukiem. Później wszystko będzie zależało od nich. Jeśli Pik boi się podróżować samotnie, Puk może pokazać jej drogę. Zmniejszyłem się do normalnych rozmiarów, głowę zmieniłem w ludzką i pozbyłem się dodatkowej masy ciała. Pik obserwowała to z głębokim zdumieniem. Potem znaleźliśmy drzewo togowe, które umożliwiło okrycie togami nieskromnie obnażonych ciał. Wybrałem niebieską, a Tren czerwoną. Pik potrząsnęła łbem, widząc, że odwróciliśmy kolory; nawet zwierzęta wiedzą, że niebieski jest dla chłopców, a czerwony dla dziewcząt. Poklepałem ją po szyi. -To niezwykle skomplikowane - powiedziałem. Pojechałem na Pik na północ, a Tren szła pieszo; jej wielkie barbarzyńskie ciało znacznie lepiej wytrzymywało szybki marsz niż moje - kobiece. Niebawem dotarliśmy do suchego drzewa - a tam czekał wierny Puk. Na nasz widok zarżał z zadowoleniem - a potem oniemiał, gdy zobaczył Pik. Przedstawiłem ich. -Puk, to jest Pik. Pomogła nam uciec z podziemnego świata. Pik, to jest Puk, mój przyjaciel. Oba konie-widma ostrożnie obwąchały sobie nosy. Zaszczekały łańcuchami, wydając melodyjny dźwięk. Zdecydowały, że lubią się wzajem. — Gdyby u ludzi było to takie łatwe - mruknęła z niejakim żalem Tren. — Jeśli wy dwoje chcecie potruchtać gdzie indziej, proszę bar dzo - powiedziałem Pukowi. - Pik nie jest pewna, czy poradzi sobie w dziczy, ale ty możesz pokazać jej drogę. Konie popatrzyły po sobie i postanowiły zostać. -Czy to oznacza, że oboje jedziemy? - spytałem, zadowolony. Okazało się, że tak. Wziąłem Puka, a Tren pojechała na Pik. Ruszyliśmy na południe. Wieczorem zatrzymaliśmy się na posiłek i popas, zależnie od upodobań. -Hej, spójrz na to! - zawołała Tren. Podszedłem. To był krzak pokryty jasnymi, szklanymi kółkami, lekko wygiętymi. Były za małe na lustra. Wybrałem jeden i przysunąłem sobie do prawego oka, żeby go lepiej obejrzeć. Natychmiast wyrwał mi się z ręki i przylgnął do gałki ocznej. Przestraszony, cofnąłem się o krok, ale szkło nie wyrządziło mi żadnej krzywdy - po prostu przykryło przód mojego oka, tak że musiałem przez nie patrzeć. Zdumiewające, ale teraz widziałem tym okiem lepiej niż drugim. Bardziej ostro i lepiej rozróżniałem kolory. -To poprawiacz wzroku! - wykrzyknąłem. -Och, słyszałam o nich - rzekła Tren. - Nazywają je szkłami kontaktowymi, ponieważ wchodzą w bliski kontakt. Kiedy wzrok zestarzeje ci się i zmętnieje, nakładasz parę takich soczewek i wszyst ko staje się ostre. Musimy zapamiętać, gdzie rośnie ten krzew -jest bardzo cenny. Oderwałem szkło od mojego oka. -Sądzę, że masz rację, ale nie potrzebuję tego. Tren zajrzała za krzak. — A co tam jest po drugiej stronie? - spytała. Obszedłem krzew. Tren deptała mi po piętach. — Jakaś lalka czy figurka... Czarna lalka błysnęła. I nagle opuściłem moje ciało, uniosłem się i opadłem ku wielkiemu, barbarzyńskiemu cielsku obok. Wpadłem w nie, oszołomiony. - Zły czar! - krzyknąłem wielkimi, zdrętwiałymi wargami. - Umieszczono go tu, żeby nas dopadł - ale my zamieniliśmy się już wcześniej, więc teraz po prostu naprawił pomyłkę! Tren obmacała sobie boki, upewniając się. -Rzeczywiście - powiedziała z zadowoleniem. Potem spojrzała na mnie. - Teraz już nie potrzebujemy się wzajemnie. Poczułem pustkę w żołądku. -Chcesz powiedzieć, że znów zamierzasz uciekać? Zastanowiła się. -Wiesz co, gdybym jechała na Pik, może udałoby ci się dotrzeć do domu. Podczas naszej podziemnej odysei udało mi się zapomnieć, że jesteśmy wrogami. Teraz zrozumiałem, jakie to mogło okazać się groźne. Natychmiast zareagowałem; moje barbarzyńskie zmysły dobrze mi służyły. -Puk! Pik! - krzyknąłem, biegnąc ku pasącym się koniom. Wielkie męskie mięśnie pozwalały mi biec znacznie szybciej niż Tren. - Zamieniliśmy się z powrotem! Nie róbcie niczego, co każe wam Tren! Puk spojrzał na mnie niepewnie, a Pik najwyraźniej nie miała pojęcia, o czym mówię. -Przypomnij sobie nasze pierwsze spotkanie - powiedziałem Pukowi. - Jak próbowałeś mnie przestraszyć w nocy, a ja obszedłem cię i kiedy myślałeś, że jestem nadal w obozie... Puk przerwał mi rżeniem. Zrozumiał. -No więc, dopóki byliśmy nie w swoich ciałach, Tren i ja nie mogliśmy się rozstać - powiedziałem. - Musieliśmy współdziałać, żeby przeżyć. Jednak teraz jesteśmy z powrotem w swoich ciałach i ona może mi uciec. Chce pojechać na Pik z powrotem do domu. Nie wieź nas nigdzie, tylko na południe, w kierunku Zamku Roogna. Czy możesz przekazać to Pik, tak, żeby zrozumiała? Puk kiwnął głową. Zajmie się tym. Odprężyłem się. Zareagowałem w porę. Mimo wszystko, nadal miałem moją misję do spełnienia. Tren stanęła za mną. -No cóż, załatwiłeś mnie, barbarzyńco! - rzuciła ze złością. - Naprawdę, wcale mi nie ufasz! -Barbarzyńcy to ignoranci, nie głupcy - odparłem, ukłuty. Zmierzchało. Towarzyszyła mi do posłania z paproci, które umieściliśmy w rozgałęzieniu domkowego drzewa. - Znów będziesz chciał mnie trzymać, żeby upewnić się, że nie umknę ci w nocy. - Ja nie... - Nie możesz pozwolić sobie na zaufanie mi, ale ja mogę ufać tobie. I zwinęła się przy mnie, gotowa do snu. Jakoś wcale nie poczułem się lepiej, jednak najwidoczniej nie miałem w tym momencie nic do powiedzenia, więc przyszykowałem się do snu. Ta noc była chłodniejsza od poprzednich. — Przyzwyczaiłam się do twojego, większego ciężaru - mruk nęła Tren. - Zimno mi w tym małym ciele. — Możesz je powiększyć - przypomniałem. — To zbyt długo trwa. — Możesz wziąć mój płaszcz - zaproponowałem, zdejmując czerwoną togę i rozkładając ją. Teraz naprawdę miała nie ten kolor, gdyż rzeczywiście używał jej mężczyzna; rano zerwę sobie inną. — Skorzystamy z nich razem - zdecydowała Tren. Zdjęła swój płaszcz, ułożyła oba jak prześcieradła i wyciągnęła się obok mnie. Leżałem nieruchomo przez jakiś czas, zastanawiając się nad moją głupotą. Czy naprawdę chcę ją teraz dostarczyć do Zamku Roogna, żeby poślubił ją inny mężczyzna? Naturalnie, nie interesowała mnie... czy rzeczywiście? Dlaczego ludzie muszą wszystko tak komplikować? Czemu nie możemy, tak jak proponowała Tren, po prostu potrzeć się nosami, brzęknąć łańcuchami i dojść do porozumienia? A jednak gdybyśmy nie byli tym, czym jesteśmy, stworzeniami świadomymi celu i honoru, czym bylibyśmy? Rycerzami w pustych zbrojach, na pozór tak silnymi, a tak próżnymi w środku? Kim byłem, aby potępiać ludzki ród, ze wszystkimi jego problemami? -Gdyby nie moja misja, nie byłabyś bezpieczna ani chwili! - mruknąłem do jej miękkiego, ciepłego, kształtnego, oddychającego miarowo, śpiącego ciała. -Wiem - szepnęła, przytuliła się do mnie i znów zapadła w sen. Niech ospa porwie kobiety! 14. IDIOTYZM Rankiem założyliśmy nowe togi w odpowiednich kolorach, podjedliśmy, wsiedliśmy na konie i znów pojechaliśmy na południe. Wiedziałem, że znajdujemy się dość blisko Zamku Roogna. Z przykrością przyjmę zakończenie tej misji. Miałem nadzieję, że Tren nigdy nie dowie się, iż o mało nie odwiodła mnie od wykonania zadania. Jeśli ona miała okazję poznać męski punkt widzenia, ja podobnie zrozumiałem kobiece stanowisko. Dobrze znałem jej ciało; byłem w nim - dosłownie. Nie zamierzałem wykorzystywać tej przewagi. W miarę jak jechaliśmy Pik niepokoiła się coraz bardziej, aż wreszcie stanęła. Ja jechałem na Puku. Zatrzymaliśmy się przy niej. -Co jej się stało? - zapytałem z niepokojem. Była takim miłym koniem, dotychczas całkiem łagodnym. Puk parsknął do niej i wysłuchał odpowiedzi. Czujnie nastawił uszy. -Jakieś niebezpieczeństwo? - spytałem. - Ona zna tę okolicę? -Potwór? - pytała Tren. - Mogę zmieniać postać, aż ona da mi znać, że wyglądam tak, jak ten potwór. W ten sposób zdołamy go dokładnie zidentyfikować. — Godzina na każdą zmianę? - zapytałem. - To zajmie całą wieczność! — Masz lepszy sposób? -Tak. l zacząłem wymieniać nazwy potworów. Szybko wyeliminowaliśmy smoka, gryfa, sfinksa, taraśnika, goblina, kallikancara, potwora morskiego i harpię. Usiłowałem przypomnieć sobie inne nazwy, kiedy odezwała się Tren. -Bazyliszek - powiedziała. Pik energicznie skinęła łbem. W toku dalszego przesłuchania okazało się, że nie był to tylko jeden bazyliszek, którego spojrzenie zabija, lecz cała ich kolonia. W rzeczy samej, znaleźliśmy się w Krainie Bazylii, skąd bazyliszki obojga płci wraz z małymi regularnie organizowały wypady, żeby sobie popatrzeć. W tej okolicy żadne stworzenie nie było bezpieczne. -Przecież musimy tędy przejechać, żeby dostać się do Zamku Roogna! - powiedziałem. - Czy możemy ominąć Krainę Bazylii? Okazało się, że nie możemy; nieprzebyte góry i piaski uniemożliwiały wybór innej drogi na południe. Był jednak pewien sposób na pokonanie jej; w nocy bazyliszki śpią i jeśli konie pognają galopem, może uda nam się przejechać przed świtem. Dalsza droga do Zamku Roogna byłaby już łatwa. -Dobrze - rzekłem z ulgą. - Odpoczniemy tutaj i wyruszymy po zapadnięciu zmroku. Znów zacząłem szukać pożywienia, gdyż to ciało lubiło sobie dobrze podjeść. Wyszukałem drzewo makaronowe, z kusząco zwieszającymi się zeń jadalnymi pasmami. Chwyciłem wstęgę - i odkryłem wiszącą za nimi czarną oczorośl. -Och - powiedziałem, odskakując jak oparzony. Nie mogłem jednak przed nią uciec. Pnącze rozbłysło - i nagle tak zgłupiałem, że niemal nie wiedziałem, co robię. Powlokłem się do obozu, ciągnąc za sobą wstęgę makaronu. — O co chodzi, Jordanie? - zapytała Tren, zauważywszy, że coś jest nie tak. — Da - odparłem. — Co? — Da - powtórzyłem stanowczo. zgłupiałem, ale ona nie. ^^ To złe czary - wspomniałeś o zaklęciu sprowadzającym ghipotę! Czy napotkałeś je? Głupawo kiwnąłem głową. Gdybym był mądrzejszy, przewidziałbym, co jej wpadnie do głowy. Jednak byłem tępy. Po prawdzie moja inteligencja nie przekraczała poziomu najgłupszego barbarzyńcy, czyli była bliska zera. -Sądzę - powiedziała powoli Tren - że, zważywszy na twój stan, byłoby teraz zbyt niebezpiecznie podążać na południe przez Krainę Bazylii. Jakiś kogut lub kura mogłyby obudzić się i załatwić nas wszystkich. Zgadzasz się, Jordanie? .- Taa - rzekłem, chętnie przyznając rację komuś mądrzejszemu od siebie. Puk położył uszy po sobie. Nie był głupi i nie zamierzał niczego nikomu przyznawać! Pik stała przy nim, czekając, co postanowi. — Myślę, że powinniśmy raczej podążyć na północ - stwierdziła iżnie Tren. - Znacznie bezpieczniej jest podróżować znanym iem. — Uh - przytaknąłem. Dobrze, że ona nadal była mądra. — A zatem możemy pojechać na północ, unikając bazyliszków piasków, i bezpiecznie dotrzeć do Zamku Roogna - rzekła. - 'o zajmie nam trochę więcej czasu, lecz będzie pewniejsze. Zgadzasz Jordanie? — Uh - przytaknąłem ponownie. Jak to miło z jej strony pytać mnie o zdanie! Coś nurtowało mój otępiały umysł, ale nie mogłem sobie tego uświadomić, więc zignorowałem to uczucie. — Dziś wieczór odpoczniemy tutaj. Zajmę się tobą, a rano po prostu powiesz koniom, żeby zaniosły nas na północ, dobrze? - perswadowała mi. — Uh. Puk sprawiał wrażenie, że ma ochotę kogoś kopnąć, może mnie. Nie miałem pojęcia, dlaczego. — Ponieważ ta historia z jazdą na południe, obojętnie, co się stanie, już nie ma sensu, prawda? Teraz to rozumiesz. — Uh - odparłem, trochę niepewnie. Uśmiechnęła się. Była okropnie ładna, kiedy się uśmiechała. -Spadło na ciebie przekleństwo idiotyzmu, więc na pewno trudno ci to tak od razu zrozumieć. Prześpimy się z tym, a do rana z pewnością będziesz zadowolony. Puk prychnął z obrzydzeniem i odszedł. Słyszałem jak parska coś do Pik. Próbowali coś wymyślić. Najwidoczniej Puk nie miał ochoty słuchać tego, co powiem mu rano. Dziwne zwierzę! Potem Tren wzięła mnie za rękę i poprowadziła do naszego Posłania, a była taka śliczna, że musiała mieć rację. Usiedliśmy w tym gniazdku, a ona ułożyła nasze togi jak prze- ścieradła i śpiewała cicho śliczną piosenkę, i przysunęła się do mnie bardzo blisko. Była cała gładka, miękka i ciepła, jak ucieleśnienie męskich marzeń. - Prawdę mówiąc, mam lepszy pomysł - szepnęła mi do ucha, a jej oddech był jak rześka, letnia bryza i łaskoczący i miły. - Wróćmy razem do mojego domu. - Hę? - spytałem, zdumiony. -Przecież, tak naprawdę, nie chcesz mnie oddać jakiemuś magowi z Zamku Roogna, prawda? - nalegała przekonująco. Nie nadążałem za tym tokiem rozumowania, lecz jej ciało przy moim było takie gładkie i przyjemne, i wiedziałem, jak miłe byłoby to, co miała na myśli. Pewne rzeczy nie wymagają szczególnej inteligencji. -No - przytaknąłem. Przysunęła się do mnie, a ja przytuliłem ją, zaczynając pojmować, co moglibyśmy... Nad lasem załopotało i ukazało się coś białego. Leciało prosto na nas - wielki, długodzioby ptak. W rzeczy samej, to był bocian. -Bocian! - wykrzyknęła wstrząśnięta Tren. Odskoczyła ode mnie, jakbym był potworem. - Nie pomyślałam o tym! Ponownie chciałem ją objąć, lecz z jakiegoś powodu widok bociana odebrał jej ochotę i odsunęła się ode mnie. Kobiety potrafią dąsać się o najbardziej nieistotne rzeczy. Bocian wylądował przy nas i złożył skrzydła. -Szukam Jordana Barbarzyńcy - powiedziało ptaszysko. -Jemu? - pisnęła Tren. - Przecież wy, ptaki, nigdy nie przynosicie tobołków mężczyznom! I dodała po krótkim namyśle: -Chociaż może powinnyście. W końcu byłoby sprawiedliwie. Bocian zignorował ją. Biurokratów rzadko obchodzi sprawiedliwość. Zwrócił się do mnie: - Jordan? - Uhm - odparłem. - Prowadzę dochodzenie w sprawie niedawnego wypadku. Wy gląda na to, że jeden z nas zaginął wykonując zadanie i nie jesteśmy pewni, czy jego węzełek został należycie dostarczony. Byłeś zamiesza ny w tę sprawę. Zechciałbyś złożyć zeznanie? To ostatnie słowo jakoś nie podobało mi się. -Co? - Wyjaśnić, co zdarzyło się na północ od... czegoś tam. Och. Byłem głupi, ale pamiętałem to wydarzenie. - Ogr - powiedziałem. Bocian wyjął ze skrzydła jedno luźne piórkp i dokładnie je obejrzał. — Tak, chodziło o dostarczenie ogra. Co stało się z bocianem? — Smok - rzekłem. - Gryść. Złamane skrzydło - nie latać. Ptak końcem dzioba zaznaczył coś na piórku. — To potwierdza znane nam faty. Co stało się z węzełkiem? Skupiłem się i odzyskałem odrobinę sprytu. — Dostarczony - powiedziałem. Bocian uniósł jedną brew. Nigdy przedtem nie zauważyłem, że one mają brwi. -Ty go dostarczyłeś? -Mhm. Ogrzątko. Znowu zanotował coś na piórku. -Wbrew wszelkim regułom! -No pewnie! - wtrąciła Tren. - Czy kto kiedy słyszał, żeby mężczyzna miał dziecko? — Ktoś musiał to zrobić - broniłem się. Bocian odłożył piórko. — Niewątpliwie. A jaki los spotkał rannego bociana? — Zjedzony - powiedziałem. Ptak wyprostował się i zaczął rozkładać skrzydła. - Ty...? -Nie ja. Drugi smok. -Och! - bocian uspokoił się i znów coś zanotował. - Niezdol ny do lotu, padł ofiarą smoka. Podniósł oczy. — W końcu to niebezpieczny zawód. Płacą nam za przeloty. Jeśli przesyłka zostanie bezpiecznie dostarczona. — Uhm. — Dziękuję. To wszystko. Bocian rozpostarł skrzydła, ale znieruchomiał. -Zawsze nagradzamy tych, którzy oddają nam przysługi. Czy chciałbyś... -Nie! - krzyknęła przestraszona Tren. Bocian znowu notował. -Propozycji darmowej usługi nie przyjęto - mruczał do siebie. Potem rozłożył skrzydła i odleciał. -Straciłem przez ciebie życzenie! - oskarżyłem Tren. Zignorowała to. -Jesteś w bliskich stosunkach z bocianami? - zapytała po dejrzliwie. To była zbyt skomplikowana sprawa, żeby ją szczegółowo wyjaśniać. -Uhm - mruknąłem. - Teraz ty... Spróbowałem ją objąć. Wyrwała się. -Nie dotykaj mnie! - wrzasnęła. -Hę? -Nie teraz, kiedy w pobliżu kręcą się bociany! Nie rozumiałem jej obiekcji, lecz pojąłem, że zmieniła zdanie. Rozczarowany, wyciągnąłem się na posłaniu. Czasem okropnie trudno zrozumieć kobiety! Rano koni nie było. Puk zostawił sakwę z pozostałymi zaklęciami, więc byłem pewien, że nie wróci. Mimo że byłem głupi, rozumiałem dlaczego: ponieważ wiedział, że zamierzam poprosić jego i Pik, żeby zabrały nas na północ. Nie pojmowałem, co złego może być w jeździe na północ, skoro Tren wszystko tak rozsądnie wyjaśniła. Jednak Puk nie chciał tam jechać, więc odszedł. A zatem i my nie mogliśmy podążyć na północ. Mógł opuścić nas w każdej chwili, ale wybrał właśnie ten moment ze względu na zasadniczą różnicę w kwestii kierunku dalszego marszu. Naprawdę, przykro było mi go tracić, ale nie mogłem go obwiniać. Odmowa jest czasem najlepszą pomocą, jakiej możemy udzielić błądzącemu przyjacielowi. Nie, żebym ja błądził, ale... no nic, w każdym razie szkoda. Nagle wpadłem na pewien pomysł. -Zaklęcia! - wykrzyknąłem. -Przecież one działają nieprawidłowo - przypomniała Tren, wyraźnie bojąc się następnej wpadki w rodzaju zamiany tożsamości. -Jednak może pomogą - upierałem się głupio. Przetrząsnąłem prawie pusty wór i wyciągnąłem małą białą czaszkę. - Życie! - powiedziałem. -Życie? Chcesz powiedzieć, że... że to wskrzesza umarłego? Wcale tego nie potrzebujesz. Nie byłem mądry, ale pozostała mi dobra pamięć. - Pomieszane. To nie życie. - Och! Chcesz powiedzieć, że to musi być jakiś inny czar - może taki, który pomoże nam w podróży? - Uhm -- przytaknąłem i szybko, żeby się nie rozmyślić, powiedziałem: - Wzywam cię. Czaszka rozbłysła - i urosła. Pojawiła się krawędź otaczająca jakieś oblicze. Po chwili przekształciła się w sporą tarczę ozdobioną wizerunkiem ludzkiej twarzy. Tylna część czaszki stała się uchwytem, za który można było trzymać tarczę lewą ręką. - Patrzcie! - wykrzyknąłem z zadowoleniem. - Ładna tarcza! - Gdybyśmy potrzebowali tarczy - ucięła Tren - mogliśmy wziąć puklerz Rycerza. Czy to pomoże nam w podróży? Nadal jednak cieszyłem się odkryciem. Jeszcze nigdy nie miałem swojej tarczy, gdyż barbarzyńcy są zbyt prymitywni, aby robić z niej właściwy użytek. Jednak doświadczenia z zionącymi ogniem smokami i uzbrojonymi w kopie Rycerzami dały mi pewne pojęcie o korzyściach płynących z jej posiadania. Czasem obrona to dobra rzecz, nawet dla barbarzyńcy. A przynajmniej tak myślałem teraz, kiedy zgłupiałem. Chwyciłem tarczę w lewą rękę i zasłoniłem się, tnąc powietrze mieczem. Mieliśmy teraz dwa miecze, gdyż podniosłem moje ostrze leżące przy uschniętym drzewie, a także zatrzymałem broń pokonanego Rycerza. -A masz! - zawołałem, uderzając na fikcyjnego przeciwnika. - I tak! Potem uniosłem tarczę, jakbym odbijał wraży cios. — Chi, chi! Nie możesz mnie sięgnąć! — Też mi zabawka! - prychnęła zdegustowana Tren. Kobiety nie rozumieją gier wojennych, które są taką świetną rozrywką dla młodych mózgów. Po pewnym czasie miałem dość i zajęliśmy się problemem dalszej podróży. -Sądzę, że będziemy musieli iść pieszo - powiedziała bez entuzjazmu Tren. - Jednak to zajmie nam kilka dni i poobcieram sobie nogi. Do licha z tymi końmi! -Uhm - przytaknąłem zgodliwie. Zmierzyła mnie spojrzeniem. — Nie zostaniesz taki głupi na zawsze - stwierdziła. - Te zaklęcia przestają działać po kilku dniach, prawda? — Uhm - odparłem. •- Niektóre. — Mężczyzna może być użyteczny - powiedziała do siebie. - Dopóki jestem sama, pod takim czy innym względem jestem za grożona. Jedynym sposobem pozbycia się tego problemu na dobre jest wyjście za jakiegoś miłego faceta, niezbyt mądrego... Popatrzyła na mnie, jakby dopiero mnie zauważając. -No dobrze, poniosę cię. Przynajmniej w ten sposób tam dotrzemy. -Hę? — Zmienię się w milionogę - postanowiła. - To stwór dziesięć tysięcy razy większy od stonogi, lecz nie tak groźny jak niklonogi czy srebronogi, gdyż nie ma metalowych szczypiec. Milionoga nie ma metalowego szkieletu, dlatego od dziesięcioleci traci siłę. To bezradne stworzenie, podatne na kaprysy każdego, kto nim kieruje; będziesz musiał bronić mnie tarczą i mieczem. — Bezradne? — Milionogi najwidoczniej tracą wartość przy spotkaniu z czym kolwiek - powiedziałem. - Aż w końcu wyglądają tak samo zdrowo jak zawsze, ale nie są prawie nic warte. Może dlatego, że są zrobione w większości z papieru. — Z papieru? - Byłem głupi, ale nawet mnie wydało się to zabawne. Niektóre z nich mają pokrycie w srebrze - wyjaśniała. - Te są silniejsze, ale bardzo rzadkie. Stanę się jednym z nich. - Uhm - przytaknąłem, uspokojony. Oczywiście, potrwało to chwilę. Najpierw zmieniła kształt, przestrzegłszy mnie uprzednio, żebym uważał na drapieżniki, gdyż w trakcie zamiany jest najbardziej bezbronna. Każdy chciałby mieć miliono-gę! Gdybym był mądrzejszy, pojąłbym, że głównie do tego mnie teraz potrzebowała. Gdyby mogła bezpiecznie zmieniać swoją postać w dżungli, zostawiłaby mnie i ruszyła prosto do domu. Jednak musiała zabrać mnie ze sobą. Mój umysł nie był teraz wiele wart, w przeciwieństwie do mojego ciała, miecza i tarczy. Jednak, oczywiście, nie wyjaśniła mi tego; powiedziała, że mnie lubi i pragnie mojego towarzystwa. To stary kawał, na jaki kobiety biorą mężczyzn. A ja. będąc głupi, uwierzyłem jej. Chociaż nawet teraz zastanawiam się, co oznaczała ta wzmianka 0poślubieniu miłego, niezbyt mądrego mężczyzny. Na pewno nie miała na myśli Maga Jina, a bieg wypadków dowiódł, że nie mnie. Jednak, jak już mówiłem, naprawdę nie rozumiałem kobiet, nawet kiedy byłem mądry. Po godzinie przybrała postać milionogi, zachowując ciężar osoby. Potem popracowała nad kształtem, powiększając się do tak znacznych rozmiarów, żeby mogła mnie unieść - tyle że teraz była zbyt rozproszona abym mógł jej dosiąść, gdyż jej masa nie uległa zmianie. W trzeciej godzinie zwiększyła wagę, aż w końcu stanęła przede mną - stworzenie o pięćdziesięciu parach nóg, z jednej strony brązowo-liliowe, z drugiej szaro- brązowe, pokryte różnymi literami 1cyferkami. Miała końską twarz i kłujące spojrzenie, zaś z tyłu najbardziej przypominała pień drzewa. Ogólnie rzecz biorąc wy glądała na.zwyczajny papier, ale tłoczenia i inne niewidoczne znaki czyniły ją całkiem przydatną. Dosiadłem jej, a sakwę z zaklęciami i zapasowy miecz umieściłem z tyłu. Nigdy nie jechałem na dziwniejszym stworzeniu - jednak, oczywiście, większość dotychczasowych doświadczeń zawdzięczałem Pukowi. Jeżeli ta milionoga zdoła mnie nieść, to wszystko w po- rządku. Stworzenie ruszyło naprzód. To było bardzo interesujące. Najpierw przesuwała się do przodu para nóg numer jeden, zaraz potem para numer dwa, a po niej para numer trzy - i tak wszystkie nogi po kolei, niczym fala. Lekko zakołysało mną, gdy ta fala przeszła w stronę ogona. Tam zawróciła i po chwili pchnęła mnie w przód. Przypominało to pływanie po spokojnym oceanie - zabawna myśl, skoro nigdy nie żeglowałem po morzu, spokojnym czy wzburzonym. Tren-milionoga przesuwała się po nierównościach terenu, nabierając szybkości. Wkrótce poruszała się z szybkością galopującego konia-widma i cierpiałem na chorobę morską od tego kołysania. Jednak mieliśmy doskonały czas! Około południa z nieba spłynął jakiś cień. Spojrzałem w górę i ujrzałem krążącego tam, wielkiego ptaka. To był ptak-rok i wyglądał na głodnego, a milionoga w sam raz nadawała się na przekąskę. - Kryj się! - krzyknąłem, gdyż nie potrzeba wielkiej inteligencji, żeby rozpoznać takie niebezpieczeństwo. Tren pomknęła ku najbliższemu powalonemu drzewu, mając nadzieję, że zdoła ukryć się pod nim. Zsiadłem, wyjąłem miecz i mocno chwyciłem tarczę. Stałem przed obalonym drzewem, pod które usiłowała wpełznąć Tren. Jednak wyglądało na to, że milionodze bardzo trudno ukryć się przed wygłodniałym drapieżcą. Rok szybko skorygował kurs i opadł. Ha! Te ptaki są olbrzymie! Wciąż zapominam jak duże, dopóki nie napotkam następnego. Gigantyczne skrzydła zasłaniały całe niebo, a monstrualne szpony wyciągnęły się ku mnie. Po prostu nie można porównać ich z niczym innym! Walczyłem już kiedyś z rokiem i wiedziałem, że siły są nierówne. Jednak barbarzyński wojownik nie ocenia szans, tylko walczy. Szczególnie wtedy, kiedy jest głupi. Gdy więc ta łapa wyciągnęła się w moim kierunku, zasłoniłem się tarczą i machnąłem mieczem. Ostrze trafiło, odcinając koniec pazura. Trysnęła krew i po paru sekundach, gdy uczucie dotarło do mózgu roka, rozległ się rozdzierający pisk, który wstrząsnął chmurami. Teraz ptak zwrócił na mnie uwagę - na czym wcale mi nie zależało! Podkurczył nogę, zaczepiając pazurem o krzak rącznika, wyrywając go z ziemi razem z palcami, kciukami i wszystkim. Opuścił łeb i zmierzył mnie wzrokiem. Dziobnął dziobem wielkości paszczy średniej wielkości smoka. Już po mnie! Jednak tarcza odparowała dziobnięcie. Myślałem, że uderzenie dzioba w tarczę złamie mi rękę, wywróci, a może nawet wbije tarczę W ziemię, ale nie poczułem żadnego wstrząsu. Dziwne! Rok ponownie zaskrzeczał, tak donośnie, że pobliskie drzewka przygięły się, pękając na drewka. a powalone drzewo przetoczyło się, odsłaniając milionogę. Rok znów na mnie spojrzał, tym razem z góry, i wiedziałem, że zaraz rozkwasi mnie jak owada i pewnie wypluje na głazy. Te małe ślepia roka jarzyły się krwawo! Tarcza ponownie osłoniła mnie i tym razem wiedziałem, że to nie moja zasługa. Poruszała się sama, ciągnąc za sobą moje ramię! Teraz Zatrzymała się nad głową, poziomo, blokując upierzony dziób. Rok uderzył ze straszliwym szczękiem - a ja nie poczułem żadnego wstrząsu. Ptak odbił się jak od skalnej ściany; miał wygięty dziób. Nie byłem zbyt lotny, ale teraz w końcu dostrzegłem światło prawdy - to magiczna tarcza! Miała pokonać magiczny miecz, lecz nie była dostatecznie mądra, aby rozróżnić typy ataku, wiec broniła się przed wszystkim. Samoczynna, przyjmowała cały impet uderzenia, chroniąc moje ciało przed wstrząsem. Dopóki miałem tę tarczę, nie można było mi nic zrobić! Wielki ptak z potłuczonym dziobem widocznie doszedł do tego samego wniosku. Odstąpił, rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze. Podmuch rozpłaszczył pobliskie krzaki i strącił gałąź z dębu; konar rąbnął o ziemię, a orzeszki posypały się na nas jak grad. Tarcza jednak osłoniła mnie i przed tym. Tren wypełzła spod drzewa, trochę wstrząśnięta; jej lekkie jak papier ciało nie znosiło takich wstrząsów i z lękiem myślałem o tym, co z nim zrobi ulewny deszcz. W tej postaci nie umiała mówić, ale jestem przekonany, że była zadowolona, iż nie połknął jej rok. Ponownie wsiadłem na nią i pojechaliśmy dalej na północ. Wczesnym popołudniem przystanęliśmy przy kępie kilku drzew. Może to dobrze, że przyniosłem tę magiczną tarczę w miejsce, gdzie zaatakował mnie magiczny miecz. Mimo to, w miarę jak atak głupoty stopniowo ustępował - może mój dar zdrowienia działał także na mózg - coraz bardziej niepokoił mnie kierunek naszej podróży. W końcu Zamek Roogna leżał zupełnie gdzie indziej. Tren potrzebowała trzech godzin, aby zmienić się znów w ludzką postać. Najpierw rozproszyła się, potem skurczyła do rozmiarów człowieka, a następnie przybrała ludzką postać. — Umieram z głodu! - zawołała. — Dlaczego nie jadłaś w postaci milionogi? - spytałem, starając się prawidłowo sformułować pytanie, gdyż w obecnym stanie ducha trudno mi było mówić całymi zdaniami. - Po co zadajesz sobie tyle kłopotu z powrotem do własnej postaci? -No, no, poprawia ci się! - napomknęła, niezbyt zadowo lona. - Nie jesteś nawet w połowie tak głupi, jak zeszłej nocy. -Wiem - przyznałem z tępym zadowoleniem. W tej postaci naprawdę była śliczna. Gdybym był mądrzejszy, może wpadłoby mi do głowy, że skoro mogła zmieniać swoją postać, przybierała jak najkorzystniejszą. Któraż kobieta, mogąc stać się atrakcyjniejszą, nie skorzystałaby z tej sposobności? -Odpowiem na twoje pytanie - rzekła. - Gdybym pozostała w ciele i masie milionogi, musiałabym je żywić, co wymagałoby o wiele więcej żywności niż potrzeba mojemu naturalnemu ciału. Ponadto milionogi odżywiają się takimi rzeczami, jak kapitał, lokaty, pasywa i budżety; ponieważ nie ma ich tu, musiałaby obejść się owadami, omszonymi gałązkami oraz innymi paskudztwami, za którymi nie przepadam. Dlatego zmieniłam się z powrotem w ludzką postać, żeby jeść ludzką żywność, którą wolę. Nie wiedziałem, co to zysk, ale rozumiałem, czemu nie chce któregoś zjeść. — Tylko... — Tylko jak ludzki posiłek może nasycić głód milionogi? Ponie waż wystarczy, że nakarmię postać w jakiej pozostaję, kiedy jem. Gdybym zmalała do rozmiarów komara, mogłabym pożywić się komarzą porcją, a potem wrócić do ludzkiej postaci i nie być głodna. Jednak to zabrałoby mi kolejne trzy godziny, a przez cały ten czas byłabym bezbronna. W postaci komara mógłby mnie połknąć pierw szy lepszy ptak, a to byłby mój koniec. Dlatego nie lubię zmieniać się w mniejsze stworzenia i najlepszą wydaje mi się moja własna postać. To wyjaśnienie było zbyt skomplikowane, jak na mój obecny stopień inteligencji; uśmiechnąłem się tylko i ze zrozumieniem pokiwałem głową. Nie ulegało wątpliwości, że Tren wiedziała, co robi. Ponadto, dlaczego miałbym przesłuchiwać taką uderzająco piękną kobietę? I co z tego, jeśli używała swoich zdolności, żeby poprawić swój obraz? Była piękna. Prawie nie musiała mieszać mi w głowie; sam zgłupiałem! Nazbieraliśmy pożywienia i zjedliśmy, a potem porzuciliśmy niebezpieczne sąsiedztwo uschniętego drzewa z wejściem do podziemi gnomów i rozbiliśmy obóz na noc. Tren znowu skuliła się przy mnie, rozejrzawszy się wokół, czy w pobliżu nie kręci się jakiś bocian. -Hmm - mruknąłem, usiłując zebrać myśli. - Powinniśmy jechać na południe... - Jest jeszcze jeden powód, aby jechać na północ - rzekła szybko. Jakby oczekiwała, że w miarę odzyskiwania rozumu przypomnę sobie o mojej misji i postanowię zmienić kierunek podróży. - Powiedziałeś, że wrogie czary umieszczono na trasie twojej wędrówki. Zatem udając się tam, dokąd zmierzasz, wejdziesz na nie. — Tak - przytaknąłem. Dobrze rozumiała sytuację. — A większość tych złych czarów ściąga okropne kłopoty - cią gnęła. - Jak czarny miecz i amulet zmieniający tożsamość... Wiem, że załatwiło nas dobre zaklęcie, ale skutek był taki sam jak przy złym czarze... A jeszcze ten idiotyzm. — Tak. — No cóż, jeśli nie udasz się, dokąd zmierzasz, nie napotkasz zaklęć umieszczonych na twojej drodze, prawda? -Hę? — Jeżeli pójdziemy na południe, do Zamku Roogna, gdzieś tam czeka następna klątwa, aż na nią nastąpisz. Może to stać się w Krainie Bazylii. Wtedy naprawdę będziemy mieli kłopoty. Jednak jeśli tam nie pójdziesz, nie natkniesz się na nią. Wobec tego ta droga jest lepsza, czyż nie? No, tak - przyznałem z zadowoleniem. Nadal byłem zbyt tępy, aby wziąć pod uwagę kwestię przeznaczenia. - - Tylko jak dotrzemy do Zamku Roogna jadąc na północ? Uśmiechnęła się w mroku. -Okrążymy pustynię ruchomych piasków na północy, potem skręcimy na południe i podążymy bez żadnych przeszkód. - To miło - zauważyłem, uspokojony. - Jednak - zauważyła jakby w zadumie - byłoby równie łatwo skręcić na zachód i wrócić do mojego domu. Tam moglibyśmy na zawsze pozostać razem. Zdawało mi się, że coś podobnego mówiła poprzedniej nocy, ale przerwał nam bocian. Dziś byłem odrobinę mądrzejszy. - A co z moją misją? - spytałem. - Pozwól, a pokażę ci, jak mogłoby być - powiedziała. - Po tem zdecydujesz, co z misją. - No cóż... -- odparłem niepewnie, rozdzierany poczuciem obowiązku i jej urodą. Przekręciła się i przylgnęła do mnie nagim ciałem. Podsunęła mi śliczną buzię do pocałunku. Zapomniałem o mojej misji. Objąłem ją ramionami i... Usłyszałem jakiś dźwięk. Tren zdrętwiała. -Ktoś tu jest! - szepnęła z przestrachem. Wymacałem w ciemności miecz i tarczę. Po chwili określiłem kierunek; dźwięk dochodził od drzewa z ukrytym wejściem. -Gniczyje Gnomy - szepnąłem. - Na polowaniu. -Nie chcę ich więcej widzieć na oczy! - rzekła. - Pójdę i pozabijam je. Z tarczą i mieczem, w moim własnym ciele to będzie łatwe. - Nie bądź głupi. To nie... -Przecież ja jestem głupi! - zaprotestowałem. Zachichotała. -Jesteś, w tej chwili. Jednak zaufaj mi, Jordanie; nie musimy atakować tych gnomów. Wyszli nazbierać owoców do jedzenia, a nie szukać nas, ponadto wcale nie są tacy źli. Jeśli pozabijamy mężczyzn, ucierpią ich gnomiczki. Wystarczy, że będziemy cicho, a ominą nas. Leżeliśmy cicho, chociaż zastanawiałem się, jak stwory wkładające obcych do garnka można uznać za „nie takie złe". Tren miała rację; gnomy przeszły obok i nie zauważyły nas. Musieliśmy jednak przeczekać przez pewien czas i w końcu zasnąłem. Cokolwiek zamierzała Tren, owej nocy nie doszło między nami do niczego. Gnomy uratowały mnie od... od czego? Rano po posileniu się Tren wróciła znów do postaci milionogi i ruszyliśmy na północ. Po południu dotarliśmy do ogromnej rozpadliny, której żadne z nas nie pamiętało. Dziwne, ponieważ była o wiele za duża, aby ją ignorować. Zatrzymaliśmy się i Tren przybrała swoją postać, podczas gdy ja gromadziłem żywność, jadłem i robiłem szałas z gałęzi. Na niebie w kierunku południowym dostrzegliśmy kilka wielkich, krążących cieni; wiedzieliśmy, że ptaki-roki były złe i szukały nas. — Nie możemy tu zostać ani znów ruszyć na południe - rzekła Tren. - Wczoraj dzielnie walczyłeś, żeby bronić mnie przed tym wielkim ptakiem, za co jestem ci głęboko wdzięczna, ale jeśli napadnie na nas całe stado, będziemy zgubieni. — A dokąd możemy pójść? - spytałem ze zdumieniem. — Przyjmę inną postać, taką, która może przebyć tę rozpad linę - oświadczyła. - Zacznę wcześnie, więc o świcie będę gotowa i zabiorę cię ze sobą. Tylko, że... — Hę? - spytałem. -Nie jestem pewna, w którą stronę ruszyć. Byłem sprytniejszy niż przedtem. -Na wschód, abyśmy potem mogli skręcić na południe, do Zamku Roogna. Westchnęła. -Tak, oczywiście. Jednak ja nie chcę iść do Zamku Roogna; chcę wrócić do domu - a więc skręcić na zachód. -Och - rzekłem z rozczarowaniem - a zatem żegnaj. Usiadła przy mnie w naszym szałasie. — Jordanie, jesteś mi potrzebny - przekonał mnie o tym epizod z ptakiem-rokiem. Jesteś silny, dzielny i dobry, nawet kiedy jesteś głupi. I myślę, że ty też mnie potrzebujesz, gdyż nasze talenty uzupełniają się. Musimy podróżować razem, a nie chcę żadnych kłótni o kierunek, kiedy będziemy na skraju przepaści, otoczeni przez ptaki-roki. — Tak - zgodziłem się. Wiedziałem, że to byłaby niemiła sytuacja. A Tren była taka śliczna w gasnącym blasku słońca, że nie mogłem oderwać od niej oczu. — Jednak ty chcesz iść do Zamku Roogna, a ja do mojego domu. Mamy tu zasadniczy konflikt interesów. — Muszę spełnić moją misję - powiedziałem, pojmując, że nie powinienem mówić jej „żegnaj"; nie mogłem jej puścić. — Czy w żaden sposób nie mogę skłonić cię, żebyś poszedł ze mną? - spytała. Byłem jednak wciąż dostatecznie głupi, żeby upierać się nadal. — Muszę zabrać cię do Zamku Roogna lub zginąć - rzekłem. - Tak jak bocian, muszę dostarczyć przesyłkę. — Mimo że mógłbyś być ze mną na zawsze i dzielić wszystko? - ^pytała, przysuwając się bliżej. - Mimo że wracając ze mną na Zamek Roogna oddasz mnie Jinowi i spowodujesz upadek zamku? Czułem się jak nędznik i głupiec, którym byłem. - Tak. - Jesteś zbyt nieprzekupny, żeby miało ci to wyjść na zdrowie, barbarzyńco! - Tak. Na chwilę odwróciła twarz. Potem znów na mnie spojrzała. -Ty jesteś tym mężczyzną, którego chcę poślubić, Jordanie, a nie Mag Jin! Jesteś dzielny, silny, uczciwy i miły, podczas gdy on jest bardziej podstępny niż przypuszczasz. Proszę, proszę cię - chodź ze mną! Teraz już otwarcie mówiła o naszym małżeństwie. Pokusa ogarnęła mnie jak podmuch wichru. Miała wszystko, czego oczekiwałem od kobiety - a przynajmniej tak myślałem wtedy - a jednak nie mogłem postąpić tak, jak tego oczekiwała. Nie byłem złodziejem - nawet w miłości. Nie odpowiedziałem. -Pokażę ci! - powiedziała, prawie z gniewem. Niemal rzuciła się na mnie, obejmując, całując i pieszcząc. Przebywałem w jej ciele i znałem różnicę między kobietą a mężczyzną, lecz teraz była równie agresywna jak mężczyzna. A ja, jak idiota, którym byłem, nie zastanowiłem się nad jej niezwykłym zachowaniem. Kobiety rzadko rzucają się na mężczyzn, których nie zamierzają poślubić. Ponieważ jednak byłem głupi, a ona dobrze wybrała moment, licząc na moją głupotę, nie nabrałem podejrzeń. Udzielił mi się jej pośpiech. Zachowałem się tak, jak chciała i wiedziałem, że kocham ją miłością absolutną i wieczną, cokolwiek się zdarzy. Większej głupoty świat nie widział. Obudziła mnie wcześnie rano, przed świtem. -Jordanie, muszę rozpocząć przemianę - powiedziała. - Ko cham cię. A ty mnie kochasz? Byłem już mądrzejszy niż przedtem, lecz to już nie miało żadnego znaczenia. - Tak - powiedziałem. - Pójdziesz ze mną? Czułem się tak, jakby pękało mi serce. - Nie. - W żaden sposób nie mogę odwieść cię od twojego zamiaru? - Nie. Westchnęła. -A więc muszę iść z tobą, chociaż to przyniesie nieszczęście nam obojgu. Wygrałem. Dlaczego byłem taki zgnębiony? Zaczęła zmieniać się, stadium za stadium, i trzy godziny później, gdy świt nieśmiało zajrzał do mrocznej rozpadliny, była gotowa. Stała się gigantycznym ślimakiem, o muszli wielkości małego domu. Wspiąłem się na skorupę, przywiązawszy na plecach tarczę oraz dwa miecze, i mocno chwyciłem się nierówności. Sakwa z kilkoma pozostałymi zaklęciami wisiała mi u pasa. Nic mnie nie strąci z muszli - taką miałem nadzieję. Ślimak pełznął w kierunku przepaści. Przystanął na skraju i znalazł zaokrągloną krawędź, a potem prześlizgnął się przez nią i zaczął pełznąć po skalnej ścianie. Teraz musiałem mocno trzymać się skorupy! Pod nami ziała przerażająca czeluść; gdybym spadł, roztrzaskałbym się o skalne dno - a tym razem nie było widmowego konia, który pozbierałby moje szczątki. Gdyby lepki spód Tren odpadł od skały, ona też runęłaby - bez nadziei na powrót do życia. Pojąłem, dlaczego nie chciała żadnych sporów w tym momencie. Sam byłem zdenerwowany. Utrzymała się jednak i powoli ześlizgiwaliśmy się w dół po urwisku. Gdyby postanowiła skręcić na zachód, nie mógłbym jej powstrzymać, ale zgodziła się iść na wschód i dotrzymywała słowa. Teraz wiedziałem, że nigdy nie sprowadziłbym tej istoty do Zamku Roogna bez jej zgody. Posłużyła się miłością, żeby nakłonić mnie do przejścia na jej stronę; tymczasem to ja ją namówiłem. A przynajmniej tak uważałem, w mojej głupocie. Usłyszałem jakiś dźwięk i spojrzałem w dół. Dużo niżej ujrzałem ogromnego, sześcionogiego smoka krążącego po dnie rozpadliny, najwyraźniej mającego nadzieję, że spadniemy. Tak bardzo pragnął posmakować naszych ciał, że nieustannie prychał obłoczkami pary. Nagle dosłyszałem inny odgłos i podniósłszy głowę zobaczyłem małego ptaka-roka. Te wielkie ptaszyska w końcu znalazły nas! Rok runął w dół i pojąłem, że jesteśmy zgubieni, gdyż nawet mały rok jest gigantycznym stworzeniem. Denerwowało mnie, że nie mogę bronić się przed nim; czułem się podobnie, kiedy przebywałem w ciele Tren i napotkałem gryfa. Otępiała podświadomość podsuwała mi jakąś myśl. Czy gryfy i roki mają coś wspólnego? Jakąś słabostkę, a przynajmniej przyzwyczajenie? W jaki sposób powstrzymałem gryfa? Rozpacz jeszcze raz spowodowała przypływ geniuszu. - Pfuj! - wrzasnąłem, krzywiąc się groteskowo. Roki były wielkie, lecz miały doskonały wzrok i słuch. - - Ten ślimak ma okropny smak. Kwaśny! Śmierdzący! Ta skorupa jest pełna ropy! Rok był mały; czy rozumiał, co mówię? Czy da się oszukać? Dorosły ptak mógłby być zbyt sprytny, ale... Śmignął obok, a podmuch jego skrzydeł prawie oderwał nas od ściany. Przywarliśmy do niej, bezradnie ześlizgując się w dół, a ptak odleciał. Mój podstęp udał się! Niektóre ślimaki mają paskudny smak, więc może dlatego rok uwierzył mi. Prawdę mówiąc, te olbrzymie ptaki, trochę ociężałe, nie były najsprytniejszymi stworze- niami w Xanth. Jednak młody rok z pewnością na początku próbował zjadać wszystko, co się rusza, zebrał więc wiele przykrych doświadczeń i chciał uniknąć następnych. Może rzeczywiście połknął kiedyś muszlę pełną ropy. Tren zdołała zatrzymać się z poślizgiem, a potem podjęła powolny marsz na wschód i po pewnym czasie wydostała się z rozpadliny na równinę. Ruchome piaski pozostały za nami; teraz mogliśmy bezpiecznie podążyć na południe. Puściłem skorupę, ale ramiona zesztywniały mi od długiego trzymania; z trudem je oderwałem od muszli. Tren była tak zmęczona, że natychmiast zasnęła. Jednak dokonaliśmy tego. Przed nami, o czym nie wiedziałem, było okrutne kłamstwo. 15. OKRUTNE KŁAMSTWO Po jakimś czasie Tren znów przybrała ludzką postać; wyglądała na wyczerpaną. Przyniosłem jej jedzenie i picie, a ona pocałowała mnie i odpoczywaliśmy przez jakiś czas, po prostu ciesząc się swoim towarzystwem. - Muszla pełna ropy? - skrzywiła się. - No cóż, uwierzył - powiedziałem, lekko zmieszany. - Nigdy nie wybaczyłabym ci, gdyby nie uwierzył - powie działa. - No tak, ruszajmy. - Przecież jesteś zmęczona. Pozwól, że teraz ja cię poniosę. Zmień się w coś małego. Uśmiechnąła się. -Po prostu rozproszę się; to zajmie mniej czasu. Tak też zrobiła. Kiedy była jak dym, rzeczywiście podobna do swojej matki- demona, objęła mnie delikatnymi ramionami, a ja poszedłem na południe, niosąc ją bez trudu. Kiedy przelatujący dwunożny smok chciał nas ugryźć, Tren po prostu podleciała i szepnęła do niego „buu!" •- po czym biedaczysko zwiał, jakby zobaczył ducha. I tak nie obawiałem się go: miecz, tarcza i głupota praktycznie czyniły mnie odpornym na wszelkie ataki. Nasze zdolności uzupełniały się, czyniąc podróż bezpieczną i łatwą. Tworzyliśmy dobry zespół. Tego dnia przebyliśmy długą drogę i obozowaliśmy niedaleko od Zamku Roogna. Tren zgęstniała, wracając do swej naturalnej i ślicznej postaci. Objęła mnie. -To może być nasza ostatnia noc, Jordanie - powiedziała ze smutkiem. — Musimy powiedzieć Magowi Jinowi o naszej miłości - rzek- Jem. - Może wtedy nie zechce cię poślubić. Niektórzy mężczyźni wolą sami zdobywać serce damy. — Taka myśl przyszła mi do głovy - przyznała. - Kiedy mnie przyprowadzisz, Jin zwycięży i stani< się następnym Królem Xanth, i na pewno będzie dobrze rządził krainą. Jednak jeśli mnie odprawi i odeśle precz, zamek nie runie, a ja mogę być twoja. Tylko, że... — Tak? - spytałem. Ten plan adawał się całkiem sensowny. — Jest jeszcze Jang - odparła niechętnie. - Jang jest zły. On nie przejmuje się zasadami, włącznie z faktem, że teraz należę do innego; może właśnie dlatego wybierze mnie — Przecież nie chcesz zostać z Jmgiem! - protestowałem. -Jordanie, mogę nie mieć wyboru. Pocałowała mnie namiętnie jesza.e raz. -Widziałeś moc jego zaklęć. Żaden zwykły człowiek, dobry czy zły, nie zdoła oprzeć się mocy Maja; dlatego Królem jest zawsze Mag. Jeśli przyprowadzisz mnie p»d Zamek Roogna, ale nie do środka, wtedy Jang wygra i obejmie władzę, a on może bardziej niż Jin chcieć potwierdzenia swoich prtw do tronu przez małżeństwo z córką poprzedniego Króla. Czasem najmniej godni najbardziej pragną dowieść swej prawości. Już ne będę mogła zagrozić, że rzucę się w... w... w coś tam; nie zdołam uciec. Wzięła mnie za rękę i spojrzała v oczy. — Cokolwiek się stanie - pamiętaj, że kocham cię, Jordanie. — A ja kocham ciebie! Potem zaczęła śpiewać swoją cichą, smutną piosenkę, a jej głos był tak niesamowicie piękny, że łzy slanęły mi w oczach. Kiedy jej słuchałem, wydało mi się, iż niebawem wydarzy się jakaś okropna tragedia. Byłem jednak zbyt tępy, żeby się tego domyślić albo zastanawiać się, skąd ona o tym wi«. -Przykro mi, że nie pozwoliłem ci zabrać twojej lutni - powie działem Tren. Przykryła moją dłoń swoją delikatną, białą rączką. -Wybaczam ci, Jordanie. Ona też miała łzy w oczach. Rankiem wyruszyliśmy pieszo w naszych własnych postaciach do Zamku Roogna. Nie był daleko i "ren nie chciała, aby jej wygląd budził jakieś wątpliwości, żeby unikrąć nieporozumień co do sukcesu mojej misji. Trzymaliśmy się za ręce, lecz było nam ciężko na sercu. Cóż jednak mogłem zrobić? Dóbr/ barbarzyńca zawsze wypełnia swoją misję. Zobaczyliśmy kopułę najwyższej wieży, sterczącą między drzewa-tni na południu. Tren przystanęła, żeby mnie pocałować. -Kocham cię, Jordanie - posiedziała jeszcze raz. l ja, głupiec, uwierzyłem jej. Nawet teraz, oglądając to na gobelinie, nie mogę uwierzyć, że mogła kłamać; całe jej zachowanie świadczyło o smutku z powodu nadchodzącego rozstania. Czasem chciałbym... Jednak, oczywiście, teraz nie jestem już takim idiotą, jak wtedy. Doświadczenie było mi aż nadto okrutnym nauczycielem. Doszliśmy do kręgu rosochatych, starych drzew otaczających zamek. Nadal nie lubiły mnie. Opuściły gałęzie, aby zagrodzić nam drogę. Dobyłem miecza. -Powiedziałem wam już, drzewa, że odrąbię każdą gałąź, która stanie mi na drodze - rzekłem. - Muszę dostarczyć ten obiekt do zamku i uczynię to. Teraz z drogi! Tym razem jednak nie ustąpiły od razu. Wściekły, zacząłem rąbać konary, spełniając groźbę, a zranione drzewa skrzypiały z bólu i tryskały kolorową żywicą, lecz nie ustępowały. Były równie głupio wierne straconej sprawie, jak ja. -One wiedzą - rzekła Tren. - Pamiętają klątwę. Nie dbają 0to, kto będzie Królem Xanth; one tylko chronią Zamek Roogna. Jordanie, wierz mi, twoja misja zakończy się tragedią. -Obiecałem przyprowadzić cię i zrobię to - mruknąłem, wyrąbując sobie drogę. Zrezygnowana, opuściła głowę. -Gdybyś tylko właściwie ulokował swoją lojalność, jakimże byłbyś bohaterem! Nie wiedziałem, co miała na myśli, więc zignorowałem to. Przedarcie się przez drzewa zabrało sporo czasu, ale z determinacją barbarzyńcy utorowałem sobie drogę przez oporne drzewa. Weszliśmy do ogrodu, gdzie rosły wspaniałe owoce i orzechy. Zgłodniałem po niedawnym wysiłku, więc sięgnąłem po wielkie, czerwone.jabłko - a ono odsunęło się. Zamrugałem oczami, po czym sięgnąłem po inne - i ono również nie dało się złapać. -Tego już za wiele! - warknąłem, nie aż tak tępy, żeby nie zro zumieć zniewagi. - Albo dostanę kilka owoców, albo zacznę rąbać! Obszedłem pień, ścigając umykający owoc. Z pobliskiej czereśni spadła bomba czereśniowa. Wybuchła przy zetknięciu z ziemią, obsypując mi nogi żwirem. Odskoczyłem - i niemal wpadłem na drzewo granatu. -Uważaj! - zawołała Tren. Spadł na mnie granat, ale zdołałem złapać go w powietrzu 1odrzucić, zanim eksplodował. Wybuch wstrząsnął ogrodem i ze wsząd posypały się owoce. Eksplodowało jeszcze kilka czereśni, lecz moja tarcza osłoniła mnie przed odłamkami. -One wiedzą - powtórzyła Tren. Pogroziłem czereśni mieczem, ale nie śmiałem jej ściąć, gdyż spadające owoce rozerwałyby mnie na strzępy. W Mundanii można sobie ścinać drzewa czereśniowe, ale nie w Xanth. Co do granatów, to słyszałem - ale oczywiście nie uwierzyłem - że w Mundanii one nie rosną na drzewach; podobno mają wyrastać wprost z ziemi, po jednym na każdej roślinie. Śmieszne! Może mamy jeszcze uwierzyć w to, że mundańskie czereśnie i granaty nie wybuchają. Weszliśmy na równinę otaczającą zamek. Tam ujrzeliśmy wyjątkowo nędzne zbiegowisko - tuziny zombich. Ziemia osypywała się z ich ramion, co dowodziło, że dopiero co wyszły z grobów. Gnijące ciało odpadało z bielejących piszczeli. Czaszki spoglądały pustymi oczodołami. — Zombie powstają, gdy Zamkowi Roogna grozi niebezpieczeń stwo - rzekła Tren. - Wiedzą, że gdy tylko postawię nogę w zamku, ten upadnie. Kiedy byłam dziewczynką, przybył tu zabłąkany smok i zombie stawiły mu czoło. Cały był pokryty śluzem i pleśnią, zanim zrezygnował. Czy jesteś pewien, że... — Mam misję - odparłem z uporem. Pewnie wspominałem o za kutych łbach barbarzyńców, szczególnie tych głupich. Dobyłem mie cza, wysoko uniosłem magiczną tarczę i ruszyłem na okropnego wroga. Zombie nie były tchórzami, muszę im to przyznać! Rzuciły się na mnie tak, jakby życie było im niemiłe. Moja tarcza parowała ciosy, a miecz odcinał ramiona, nogi oraz głowy - jak popadło. Wkrótce cały teren był usłany kawałkami zombich. Tren musiała wykorzystać prawie pustą sakwę z zaklęciami, aby osłonić się przed latającym w powietrzu mięsem; z jakiegoś powodu wyraźnie nie lubiła, jak wpadało jej we włosy, na suknię czy na pantofelki. Kobiety są czasami takie drobiazgowe. W końcu ostatni zombie został pocięty na groteskowe kawałki i droga do zamku stanęła przed nami otworem. Wziąłem Tren za rękę i powiodłem naprzód. Szła niechętnie, lecz nie opierała się. Doszliśmy do fosy. Most był podniesiony, a potwory w pełnej gotowości. No cóż, już walczyłem z różnymi potworami. Musiałem jakoś opuścić most, żeby Tren mogła przejść. Nie miałem zamiaru wprowadzać jej w błoto! Kiedy ona znajdzie się w Zamku Roogna, moja misja zostanie szczęśliwie zakończona, mimo wszystkich machinacji Janga. Wtedy i dopiero wtedy będę mógł odpocząć. Może odzyskam Tren, a może nie. W każdym razie wykonam zadanie. -Zaczekaj tu - powiedziałem. Wskoczyłem do fosy. Oczywiś cie, najbliższy potwór zaatakował mnie, szeroko otwierając zębatą Paszczę. Moja tarcza uniosła się, blokując uderzenie i kły wbiły się w nią. Potwór zastygł na moment z tarczą w pysku; dwa kły wystawały za Itrawędź tarczy, ociekając śliną, a małe oczka spoglądały na mnie ze zdziwieniem. Uniosłem wierny miecz i uderzyłem, odcinając koniec pyska razem z kłami. Potwór skrzeknął boleśnie, tryskając krwią i śliną. Podejrzewam, że nie był zadowolony. Walka z potworami to czasem nieprzyjemne zajęcie. -Słuchaj, potworze - powiedziałem. - Mam tu robotę, tak samo jak ty. Przechodzę przez fosę i opuszczam most. Jestem barbarzyńskim wojownikiem, obecnie niezbyt sprytnym, i zabijanie potworów to mój zawód. Albo pozwolisz mi spokojnie robić swoje, albo zostaniesz porąbany na kawałki. Wybieraj. I nie czekając na odpowiedź, zacząłem brodzić w gęstej mazi. Tak trzeba rozmawiać z potworami - krótko i stanowczo. Potwór zastanowił się. Był stary, w kiepskiej formie, niezdolny wykrzesać z siebie młodzieńczą dzikość, a ja zadałem mu bolesną ranę. Zapewne już od lat nie skonsumował dziewicy. Zanim postanowił jeszcze raz zaatakować, przeszedłem przez fosę. Wdrapałem się do wieżyczki kryjącej mechanizm zwodzonego mostu. Nikogo tam nie zastałem; zamku nie pilnowały już straże, co było częścią jego problemów. Drzewa, zombie oraz potwory nie mogły wiele zdziałać bez kompetentnych ludzi. Nowoczesne pole bitwy wymaga zintegrowanych działań. Gdyby w Zamku Roogna, który przez czterysta lat opierał się wszelkim atakom, byli ludzie, nie zdołałbym go zdobyć. Kiedy Mag Jin zostanie Królem, na pewno wzmocni obronę, zakładając, że zamek będzie jeszcze stał. Zluzowałem łańcuch i opuściłem most, aż opadł z głuchym łomotem. Wszedłem nań. -Teraz możesz przejść! - zawołałem do Tren. Ruszyła niechętnie, a ja wyszedłem jej naprzeciw. Jeszcze ten krótki odcinek przez fosę i będzie po wszystkim. -Może wystarczyłoby, gdybym została na moście i nie dotykała zamku - rzekła Tren. - Wtedy mój ojciec przekonałby się, że wykonałeś zadanie. - Może - zgodziłem się. Naprawdę nie chciałem, żeby Zamek Roogna upadł. Tren przystanęła, podniosła coś, co leżało na skraju mostu. -Co to? - zapytała. - Wygląda jak... Wyciągnąłem rękę. To była mała, czarna kula. Kiedy wziąłem ją w palce, zobaczyłem drugą stronę. Ujrzałem dwa puste oczodoły i wyszczerzone zęby. -To czarna czaszka! - krzyknąłem, usiłując odrzucić ją od siebie. Za późno. Zły amulet błysnął i padłem trupem. -Jordanie! - zawołała Tren, gdy stoczyłem się z mostu na murawę przy fosie. Chciała mnie złapać, lecz już nic nie mogła dla mnie zrobić - byłem martwy. W sakwie znajdowały się przeciwczary, ale nie wiedzieliśmy, którego użyć, a ponadto tylko ja mogłem go rzucić, ale ponieważ byłem już martwy, nie byłem w stanie tego zrobić. Zły czar zadziałał znacznie szybciej niż powinien. Po drugiej stronie fosy pojawiła się jakaś postać. To był Mag Jin. -A więc przyszłaś do mnie w końcu. Księżniczko Tren - rzekł. - Ten barbarzyńca spisał się dobrze. Przez chwilę stała bez ruchu, patrząc na niego. — Misja jeszcze nie została zakończona - powiedziała. — Możesz przejść na drugą stronę i dokończyć ją. — A wtedy Zamek Roogna upadnie - rzuciła pogardliwie. — Twój ojciec pragnie jednak tego związku - przypomniał jej Jin. - Możemy zbudować inny zamek. — Nie taki jak ten! — Chodź, piękna kobieto - poprosił Jin. -- Ten głupi bar barzyńca oddał życie, żeby cię tu sprowadzić. Czy chcesz, aby jego ofiara była daremna? — Ba! - zawołała Tren. - Jestem córką demona; nie mam sumienia. Chcę tylko ocalić zamek, w którym dorosłam, jedyne miejsce, gdzie byłam szczęśliwa. Teraz będę żyła po swojemu. Nie pozwoliłbyś mi na to, gdybyś doszedł do władzy, Magu. -Ach tak - dziewica zamierza uciec z barbarzyńcą, gdy ten ożyje. Gdybym był wtedy żywy, zdumiałbym się; sądziłem, że Jin nic nie wie o moim darze. Jednak, oczywiście, Magowie zwykle wiedzą więcej niż się zdaje; na tym też opierają swoją moc. — Skądże, Magu! Ten osioł chciał tylko wykonać swoją misje - przyprowadzić mnie do ciebie, Jinie. Próbowałam go uwieść i odwieść od tego, lecz ten głupiec nie dał się przekonać. Tylko pozbywając się jego mogę uwolnić się od ciebie. — Przecież nigdy nie pozbędziesz się go, Księżniczko, gdyż jego nie można zabić. To był mój as w rękawie przeciw machinacjom Janga. A zatem możesz przejść przez most i wyjść za mnie. — Pozbędę się i jego, i ciebie! - krzyknęła. - Wiem, co zrobić, żeby nie ożył! Podniosła mój miecz i zamachnęła się. Magiczna tarcza usiłowała podnieść się i osłonić mnie, ale jej zaklęcie już nie było nowe, a ja nie żyłem, więc nie zdołała. Po chwili Tren odcięła mi rękę trzymającą tarczę i było po wszystkim. Potem odrąbała mi kończyny, odcięła głowę i przecięła kadłub na dwie części. Wyglądałem jak rozłożony zombie, z tą tylko różnicą, że wokół było znacznie więcej krwi. -Ten dureń już nie będzie mnie niepokoił! - sapnęła, zatykając moją głowę na miecz i niosąc ją do ogrodu. Jin stał i patrzył, dokąd szła. -A więc postanowiłaś uniemożliwić barbarzyńcy wypełnienie misji? - zawołał za nią. -Właśnie! - odkrzyknęła, znikając wśród drzew. Minęła chwila. Tren wróciła, żeby nadziać na miecz następny kawałek mojego ciała. — I odmawiasz przejścia przez most i poślubienia mnie? - zapy tał Jin, jakby chodziło o rutynowe czynności. — Dobrze zrozumiałeś, Magu - przytaknęła, odnosząc drugi fragment w innym kierunku. Kiedy znów wróciła, Jin spytał: -Wbrew życzeniu umierającego ojca? -Gdyby ojciec znał prawdę, zmieniłby to życzenie. Odmaszerowała w jeszcze innym kierunku z trzecim kawałkiem. Kiedy pojawiła się znowu, Jin zapytał: -Czy nie wiesz, że jeśli ja nie zostanę Królem, będzie nim mój zły brat? -Jasne, że wiem! - zawołała. - Co mnie to obchodzi? Zabrała czwarty kawałek, żeby go zanieść gdzie indziej. Kiedy znów wróciła, Jin rzekł: — Czy nie zdajesz sobie sprawy, że jeśli nie wyjdziesz za mnie, będziesz musiała poślubić Maga Janga? — Może Jang mnie nie zechce. A nawet gdyby, to nie każe mi mieszkać w Zamku Roogna - odparła, nadziewając na miecz piąty kawałek moich zwłok i odnosząc go. Wkrótce powróciła po przedo statni fragment. -Dlaczego wolisz Maga Janga? - dopytywał się Jin. Tren przystanęła na moment. -No cóż, mówiąc szczerze, pochodzę od demona. Wolę zło od dobra, a Jang jest zły. Odeszła w głąb ogrodu. - Barbarzyńcy mówiłaś co innego - rzekł Jin, gdy przyszła po ostatni kawałek. - Powiedziałam mu, że jestem kłamczuchą. To akurat było prawdą. Odeszła z siódmą częścią mojego ciała. Kiedy wróciła, Jin spróbował jeszcze raz. — Barbarzyńca jest martwy, lecz ty możesz jeszcze przyjść do mnie. Proszę cię, królewska córko, ostatni raz... — Och, przestań się wygłupiać! - krzyknęła, podnosząc magicz ną tarczę i rzucając ją do fosy. Potem cisnęła za nią mój miecz. - Myślisz, że nie znam twojego sekretu? - Sekretu, Księżniczko? - Przecież Jin jest tylko białą, a Jang czarną stroną tej samej osoby. Nie współzawodniczycie o to, który Mag zostanie Królem, lecz o to, która część osobowości będzie dominująca. Ponieważ ta decyzja należy do mnie, ja wybieram - i wybrałam Janga. Chodź do mnie, wcielenie zła, gdyż ja nie przyjdę do ciebie! Ceną za mnie będzie opuszczenie na zawsze Zamku Roogna. — Tak się stanie! - rzekł Jin. Odwrócił się, łopocząc płaszczem, a kiedy to zrobił, szata zmieniła barwę, a on stał się odzianym na czarno Jangiem. Przeszedł przez zwodzony most i wziął Tren za rękę. - Dobrze się spisałaś, zła istoto! - powiedział jej. - Nawet uwiodłaś barbarzyńcę, wiedząc, że nie mogę tknąć czystej kobiety. — Tylko Jin mógłby to zrobić - przytaknęła, całując go. - Doskonale umieściłeś ostatnie zaklęcie. Ten osioł nigdy nie spodzie wał się go na moście! — Dziękuję. Oczywiście wiesz, że sprawdzałem cię? Obawiałem się, że możesz darzyć uczuciem tego barbarzyńcę, chociaż wiedziałem, jaką jesteś dobrą aktorką. Dlatego postarałem się... — Darzę go uczuciem - rzekła. - Pogardy! Był durniem, zanim jeszcze spadł na niego twój czar idiotyzmu. A zmieszanie czarów Jina było wprost genialnym posunięciem! Mimo to niewiele brakowało, gdyż barbarzyńca był najbardziej upartym durniem, jakiego widzia łam w życiu. — Trudne zwycięstwa są cenniejsze - odparł Jang. - Wiedzia łem, że wygram, jednak dla zachowania pozorów postarałem się, żeby wynik zdawał się niepewny. — No dobrze, Zły Magu, teraz będziesz Królem. Zabierz mnie stąd i rób ze mną co chcesz. — Już jestem Królem. Twój ojciec umarł wczoraj. Tren zesztywniała. Jeżeli zależało jej na czymkolwiek, to tylko na ojcu. — A więc mogłam zabić barbarzyńcę zeszłej nocy i mój ojciec nie >wiedziałby się! Dlaczego mnie tak dręczyłeś? — Taki mam charakter - odparł Jang. - Podobny do twojego. zdradziliśmy wszystko, co było dobre w Xanth. Uśmiechnęła się. — Tak. — A teraz całkowicie zaniedbamy spraw Xanth, pozwalając ~mkowi Roogna obrócić się w ruinę. Ja zajmę się przygotowywa łem wszelkiego typu zaklęć i kto wie, jakie szkody poczynią one przyszłych wiekach, kiedy zostaną odkryte, natomiast ty... -Natomiast ja będę przybierała najdziwniejsze kształty, jakich io zapragniesz, dla twej grzesznej przyjemności - dokończyła Tren. Odeszli razem, porzucając zamek, dopełniwszy swego okrutnego kłamstwa. Oczywiście, byłem martwy, więc niewiele mnie to obchodziło. Jednak mój duch pozostał w miejscu, gdzie zginąłem, i oburzył się widząc, jak Tren podle zdradziła mnie i Xanth. Przez cały czas spiskowała ze Złym Magiem... Przecież Zły Mag i Dobry Mag byli jedną i tą samą osobą! I Tren wiedziała o tym! A jednak wybrała Zło! Przez cały czas igrała ze mną, głupim barbarzyńcą! Kiedy udało mi się sprowadzić ją do Zamku Roogna, musiała się zdradzić. Dlaczego byłem taki ślepy? No właśnie, dalczego? Przecież tylko dlatego mnie wybrali! Jeśli wiedzieli, którą drogą podążę w trakcie misji, przewidzieli również moje wcześniejsze czyny, sprowadzając mnie na zamek dokładnie wtedy, gdy potrzebowali takiego durnia. Jakim sposobem zwykły barbarzyńca mógłby rozwikłać zawiłą intrygę cywilizowanych ludzi? Może Król Gromden, dobry człowiek, podejrzewał coś i chciał mnie ostrzec, ale nie pozwoliła mu na to choroba. Poza tym ta choroba mogła zostać sprowadzona przez jednego z pretendentów do tronu, gdyż Jin-Jang miał swobodny wstęp na zamek. Lepiej byłoby, gdybym nigdy nie przybył do Zamku Roogna, gdyż stałem się narzędziem w ich ręku. Ja, tak samo jak Tren, byłem odpowiedzialny za upadek Zamku Roogna jako ośrodka ludzkiej władzy w Xanth i całe wieki późniejszego kryzysu. Wielka była moja wina! Jednak stało się i nie mogłem tego zmienić. Mogłem tylko patrzeć. Kilka godzin po mojej śmierci pojawili się Puk i Pik. Puk podszedł i obwąchał prawie pustą sakwę z zaklęciami, upuszczoną i zapomnianą na brzegu fosy przez Tren. Wiedział, że byłem tu i zostałem w najokrutniejszy sposób zdradzony. Usiłował mnie ostrzec i odwieść od mojego zamiaru; odmówił mi pomocy, gdy trwałem w głupim uporze. Jednak ja i tak zrobiłem swoje, opętany ślepą miłością, i zginąłem, jak z góry przewidziano. Teraz Puk nie mógł już nic zrobić; nie wiedział, gdzie zła Tren pochowała moje szczątki, a ponadto i tak nie mógłby ich wykopać. Nikt prócz niej nie wiedział, gdzie je ukryła, a ona nigdy tego nie wyjawi. Doprawdy, przypieczętowała mój los! Niepocieszony Puk wziął w zęby lekką sakwę z zaklęciami, wykręcił łeb i wetknął ją między łańcuchy jako smutną pamiątkę, a potem odszedł. Pik poszła za nim, melancholijnie spoglądając pięknymi, brązowymi oczami. Była zwierzęciem; nie oszuka i nie zdradzi swego towarzysza, tak jak kobieta. Umarłem i pozostałem martwy. Zła Tren zadbała o to! Mój duch zamieszkał w Zamku Roogna, gdyż był to jedyny budynek w okolicy. a duchy wolą zamieszkiwać budowle. Spotkałem tam inne duchy i usłyszałem ich smutne historie. Jednym z nich była Panna Millie. która została zabita przez zazdrosnego rywala Maga, którego kochała. Inne również miały swoje historie, równie tragiczne i okropne jak moja. Och, dzieliliśmy się ze sobą naszymi smutnymi doświadczeniami, my zamkowe duchy! I tak mijały wieki, a zamek stał pusty. Ponieważ Mag Jang był ucieleśnieniem ludzkiego zła, nie dbał o Zamek Roogna i dobro Xanth. Wrócił do swojej wioski i rzucał paskudne czary, gdyż to było jego ulubione zajęcie. Prawdę mówiąc, większość jego czarów miała neutralne działanie, gdyż samo zaklęcie nie jest w sobie ani dobre, ani złe. Dopiero użytek, jaki z niego czynimy, może być dobry lub zły. Wszystkie czary i zaczarowane przedmioty w Xanth pochodzą z jego czasów, w tym magiczna broń w arsenale Zamku Roogna, którą wykonał, zanim go opuścił. Niektóre zaklęcia, jak czar zapomnienia związany z Rozpadliną, powstały wcześniej, a jednak to on je rzucił; nie wiem, jak tego dokonał. Był wielkim Magiem, ale złym człowiekiem. Magia rozkwitała, lecz Xanth podupadał, gdyż nie wykorzystywano jej dla dobra ludzi. Rozrzucał czary po królestwie, wedle kaprysu, aby wyrządzały szkody w niepowołanych rękach. My, duchy, tylko sporadycznie mieliśmy wieści z zewnątrz, gdy odwiedził nas jakiś wędrowny upiór lub zjawa. Dlatego moje wiadomości są fragmentaryczne. Przez stulecia jednak poznaliśmy najważniejsze wydarzenia. Mag Jang w końcu umarł, lecz następny Król Xanth nie wrócił na Zamek Roogna. Wygląda na to, że pozostawanie w rodzinnej wiosce stało się zwyczajem Królów. Już nie było scentralizowanej władzy. Przez Xanth przetoczyły się fale mundańskich najazdów. Nadeszła era ciemności, a wszystko przez okrutne kłamstwo Tren. Chciała zapobiec upadkowi Zamku Roogna, za wszelką cenę, lecz on i tak upadł - chociaż w przenośni - i kto wie, czy nie taki był prawdziwy sens klątwy? A jednak może nie należy jej winić za złe czasy, jakie nadeszły dla Xanth, gdyż ludzie postępują dziwnie i rozmaicie, nie ulegając wpływom jednostek. Może Xanth i tak był zgubiony, może i tak spadłoby nań inne nieszczęście, gdyby udało się zapobiec temu. Tren nie z własnej woli została przeklęta czy przyniesiona przez bociana. Może wszystko zaczęło się od demona, który upokorzył Króla Gromdena i wyrządził większe szkody niż oczekiwał. Mimo wszystko, to mnie nie usprawiedliwia. Ja, kompletny dureń, pomogłem w tym Tren - ufając jej, choć wiedziałem, że nie wolno jej ufać, i kochając ją, chociaż powinienem wiedzieć, że córka demona nie potrafi nikogo kochać, cokolwiek by mówiła. Zrobiła ze mną to samo, co jej matka z Królem Gromdenem, i obie zniszczyły więcej istnień niż ktokolwiek mógłby zliczyć. Mój ból był tym większy, że naprawdę ją kochałem, chociaż ślepo. Teraz miłość zmieniła się w nienawiść; uczucie do niej, pozytywne czy negatywne, zdominowało moją egzystencję jako ducha. Byłem głupcem za życia; pozostałem nim po śmierci. Czego jednak można oczekiwać po zwykłym barbarzyńcy? Nieustannie dręczyła mnie jedna myśl - o Elsie, dziewczynie, którą zostawiłem w Wiosce na Moczarach. Obiecałem wrócić do niej po zakończeniu przygody, a kiedy przekonałem się, jaką głupotą jest kochać półdemona, chętnie ustatkowałbym się z porządną dziewczyną. Nie mogłem jednak; byłem martwy. Gdybym wiedział, jak stoją sprawy między Tren a Magiem Jangiem, zaprowadziłbym ją na most i powiedział: „A teraz przechodź lub nie, jak chcesz!" i poszedłbym do domu, do Elsie, naprawdę porządnej dziewczyny, która nigdy nie zdradziłaby mnie. Nie wiedziałem, więc umarłem i nie miałem pojęcia, jak sobie radzi Elsie. Może czekała na mnie do końca życia, aż dotrzymam obietnicy? Jak okrutne okazało się moje kłamstwo! Uważałem, że los postąpił ze mną sprawiedliwie. Spotkała mnie taka sama krzywda, jaką wyrządziłem innej osobie. Zapewne zniszczyłem życie dobrej dziewczynie, a teraz inna zniszczyła moje. Obie udręki łączyły się ze sobą; w miarę upływu czasu zacząłem zapominać 0ostatnich okropnościach i częściej myśleć o mojej winie wobec Elsie, zapewne dlatego, że ta sprawa nie wiązała się z losem całego Xanth. Nie wszystko jednak obróciło się na złe, zarówno dla mnie, jak 1dla Xanth. Wraz z upadkiem władzy ludzi wzmocniło się kilka innych królestw i człowiek musiał nauczyć się traktować zwierzęta jak równych sobie. Na przykład centaury uważano dawniej za zwierzęta pociągowe; teraz utworzyły własne wyspiarskie królestwo i ucywilizo wały się. Z przyjemnością myślę o tym, że plemiona elfów urosły w siłę, a potomkowie Dzwoneczka żyją do dziś, dzięki zmniejszeniu naporu ludzkiej cywilizacji. Inne zamkowe duchy bardzo mi pomogły; same miały najróżniejsze przykre doświadczenia i dobrze rozumiały, co czuję. Uważały się za stróżów zaniku, chroniących go do czasu aż wróci doń Król, aby właściwie rządzić Xanth i rozpocząć nowy Złoty Wiek Człowieka. Sam Zamek Roogna też miał swego ducha; trzymał się krzepko, a jego terytorium rozciągnęło się poza otaczające zamek ogrody i drzewa. Ter,az pojąłem, dlaczego drzewa walczyły ze mną; wiedziały, że moja obecność oznacza zgubę dla zamku, bez względu na to, jak zakończy się moja misja. Jako duch przemykałem po całej okolicy, przepraszając każde drzewo i każdego zombiego, którego zraniłem mieczem, i starego potwora z fosy też. - Bardzo mi przykro, więcej tego nie zrobię - obiecywałem. Była to tylko czcza gadanina - przecież nie mogłem tego zrobić. Mimo to przyjmowali moje przeprosiny, znając ignorancję i słabostki śmiertelników. Stałem się częścią zamku. Czcza obiecanka to też obietnica; robiłem, co mogłem, żeby pomóc Zamkowi Roogna i chyba udało mi się, kiedy Król Marę potrzebował wsparcia, broniąc się przed okupacją złego Jeźdźca. Oczywiście, to nie zmazuje mojej winy, to tylko początek. Po paru latach pojawił się nowy duch. To była Renee, którą poznałaś. Dziwiła się swojej nagłej śmierci, chociaż popełniła samo- bójstwo. Ludzie ginący z własnej ręki często nie całkiem zdają sobie sprawę z tego, co czynią. Przybyła do opuszczonego zamku, aby położyć kres swoim cierpieniom i nie spodziewała się, że obudzi się w tej postaci. Cierpiała w nieszczęśliwym małżeństwie, nie mogąc poślubić tego, kogo naprawdę kochała, aż wreszcie skończyła ze sobą. Dotkliwie przypominała mi Elsie, chociaż żywiłem szczerą nadzieję, że ja nie doprowadziłem Elsie do samobójstwa moim zniknięciem. Pod względem czasu istnienia w postaci ducha, byłem w zamku najmłodszy; teraz najmłodszą była Renee. Z przyjemnością pomagałem jej i tłumaczyłem tajemnice życia duchów, które szybko chłonęła. To pomagało mi zapomnieć o moich kłopotach; sądzę, że pomogło i jej. Prawdą jest, że zarówno w śmierci, jak i w życiu największą ulgę w cierpieniu przynosi pomoc udzielona innej osobie. Po pewnym czasie - długim czasie, gdyż uczucia duchów są równie lotne, jak ich postać fizyczna - ten związek przekształcił się w miłość. Teraz Tren stała się jedynie niejasnym wspomnieniem; istniałem tylko dla Renee. Po śmierci znalazłem towarzyszkę życia i wiedziałem, że ona czuje do mnie to samo - chociaż dla nas było już za późno zanim spotkaliśmy się pierwszy raz. W końcu w Zamku Roogna zamieszkał Król Trent, który przywrócił dawny blask monarszemu tronowi. Xanth znów rozkwitł; minął Wiek Ciemności. Teraz upłynęło ponad trzydzieści lat tej nowej epoki i człowiek ma się dobrze, lecz my, duchy, pozostaliśmy w zamku. Nasze losy nie są jeszcze skończone i pewnie nigdy nie będą. 16. SMUTNA PRAWDA - Oto moja opowieść, smutna okropnie - zakończył Jordan Duch. Byłem barbarzyńskim ignorantem i zapłaciłem za to. Dzisiaj jednak jestem w pewien sposób szczęśliwy, gdyż widziałem, jak skończył się Wiek Ciemności i kochani Renee. A teraz dzięki płynowi, którym wyczyściłaś gobelin, odzyskałem jeszcze wspomnienia z czasów, gdy żyłem. Dziękuję, mała Księżniczko, chociaż nie wszystkie te wspomnienia są przyjemne. Ivy rozmyślała. Opowieść ducha okazała się bardziej żywa niż oczekiwała, ale niektóre jej fragmenty były zbyt trudne dla pięcioletniej dziewczynki. Spełniło się życzenie, jakie Ivy zapewniła gwiazd-nica: teraz wiedziała, skąd wzięło się zaklęcie zapomnienia rzucone na Rozpadlinę. Chociaż nadal otaczała je pewna tajemnica, gdyż czar rzucono na długo przed przyjściem na świat Maga Janga, jednak zawsze to jakaś odpowiedź. Teraz zastanawiała się, cóż takiego jest w tym wzywaniu bociana; czy tu chodziło tylko o całowanie? Rodzice zwykle ogólnikowo odpowiadali na bardziej szczegółowe pytania z tej dziedziny, a podejrzewała, że Jordan też nie okaże się zbyt wylewny. Pomimo to warto próbować. -Niektóre rzeczy zmieniły się - powiedziała. - Och? - Żyjemy w nowych czasach. Dziś bociany nie przynoszą już dzieci mamusiom. - Nie? - zapytał jakby lekko rozbawiony Jordan. Wszyscy dorośli mają ten denerwujący zwyczaj. - Chyba nie jestem na bieżąco. - Tak. Dzisiaj bociany zostawiają węzełki pod liściami kapusty. Pewnie w ten sposób tracą mniej czasu. Gdybyś tak samo zrobił z ogrzątkiem, nie musiałbyś się przejmować ogrem i ogrzycą. -Pewnie dlatego bociany zmieniły zasady - przyznał Jordan. - Właśnie tak moja mama znalazła głupiego Dolfa, mojego nieudanego młodszego braciszka. - Nie wolno tak mówić - napomniał ją Jordan. - No cóż, przecież on jest nieudany - upierała się. - Przez cały czas muszą obwiązywać go pieluchą i wciąż ją zmieniać. Jestem pewna, że nie powinni robić koło niego tego zamieszania. -Z pewnością - zgodził się duch. Teraz do rzeczy. -A zresztą, niezbyt rozumiem to wzywanie bociana - powie działa opryskliwie Ivy. - Jak to się właściwie robi? - Hmm, zapomniałem - odparł zmieszany Jordan. - A zatem skupmy się na jednej z tych scen na gobelinie i powiększmy szczegóły. To powinno odświeżyć ci pamięć. Ivy wymyśliła praktyczny sposób zaspokojenia swojej ciekawości. -Jestem pewien, że to nie jest konieczne - rzekł pospiesznie Jordan. - To bardzo nudne. - Skąd wiesz, jeśli nie pamiętasz? - No, pamiętam, że to pewnie nie zainteresowałoby cię. Wiesz, dzieci tego nie robią. Po tych słowach Jordan zrobił się nieco bielszy niż poprzednio. Nie ulegało wątpliwości: należał do Spisku Dorosłych. Tkwił w tym jakiś sekret, który wszyscy dorośli pragnęli ukryć przed dziećmi. - Zacznijmy od początku - powiedziała Ivy. -- Kiedy ty i Elsie... - Ach, Elsie - rzekł ze smutkiem duch. - Chciałbym wiedzieć, jak to przeżyła. - Hmm, tak - zgodziła się Ivy, ciekawa i tego. Kiedy więc gobelin pokazał Elsie tuż po tym, jak porzucił ją Jordan, zaczęła śledzić dalsze, a nie wcześniejsze losy kobiety. Ivy, podobnie jak Jordan, miała swoją słabość - jej ciekawość czasami górowała nad zdrowym rozsądkiem. Co się stało z Elsie? Okazało się, że Elsie nie cierpiała długo. Przystojny farmer zwrócił na nią uwagę zaraz po odjeździe Jordana; w miarę jak mijał czas, a barbarzyńca nie wracał, dziewczyna zaczęła darzyć sympatią farmera. W końcu wyszła za niego i bocian przyniósł im dziecko, ale zawsze wzywali bociana przy zgaszonym świetle, więc Ivy nie dowiedziała się niczego. — Co za ulga! - wykrzyknął Jordan. — Co? - spytała zirytowana Ivy. -Dowiedzieć się, że jednak nie zrujnowałem życia Elsie - rzekł duch. - Teraz już nie muszę się zadręczać. Beze mnie było jej lepiej. Dla niej to było tylko przelotne zadurzenie, tak samo jak dla mnie. -Och! - Ivy znów zainteresowała się Jordanem. - - Twój magiczny dar... Czy mógłbyś teraz ożyć, gdyby ktoś pozbierał twoje kości? Duch zastanowił się. -Nie wiem. Minęło tyle czasu... a poza tym, nie wiem, gdzie pochowano moje szczątki, więc nie da się ich pozbierać. -Ja wiem, gdzie one są - powiedział cichy głos za ich plecami. Jordan odwrócił się. -Och, Renee! Nie wiedziałem, że tu jesteś! Duch kobiety przybrał wyraźniejszy kształt. Ivy zobaczyła, że Renee musiała być bardzo ładna za życia. — Ja... szukałam ich ł drzewa pokazały mi... — Dlaczego to zrobiłaś? - spytał zdziwiony Jordan. — Ponieważ cię kocham. Jordan zdumiał się. -Nigdy nie wpadłem na to, żeby szukać twoich kości! Chyba nie kocham cię tak bardzo, jak ty kochasz mnie! -W porządku - uspokoiła go Renee. - Nie jestem tak godna miłości jak ty, Jordanie. Ivy przetrawiła informacje. -Zaprowadź mnie do kości Jordana! - wykrzyknęła. - Po składam je, żeby mógł ożyć! -Może się nie udać - protestował Jordan. -Bzdura! - orzekła Ivy z pewnością siebie, na jaką umie zdobyć się tylko dziecko w jej wieku. - Uda ci się, jeżeli tylko spróbujesz. Zwróciła się do Renee. -Pokaż mi je! Renee posłusznie poprowadziła ich na dziedziniec, przez most i do sadu. -Głowa jest tutaj, pod korzeniami tego czaszkowara. Wskazała drzewo obwieszone garnkami, saganami oraz innymi utensyliami kuchennymi. Istotnie, były one ozdobione symbolem trupiej czaszki. Teraz, kiedy już je wskazano, miejsce ukrycia wyda- wało się oczywiste. -Będziemy musieli ją wykopać - powiedziała Ivy, mierząc okiem gęstą murawę pod drzewem. Oba duchy rozłożyły zwiewne ręce. -Nie potrafimy oddziaływać na przedmioty materialne - rzeki Jordan. - Ja nie mogłem nawet sam wywołać obrazów na gobelinie: tylko żywa istota może to zrobić, a i to nie każda. Ivy spojrzała na swoje drobne rączki. Myślała o kłopotach, które będzie miała, jeśli pobrudzi sobie ręce i ubranie. - Sprowadzę pomoc - postanowiła. - Pomoc? - spytał Jordan. - Każdy dorosły będzie zadawał kłopotliwe pytania. - Wiem o tym! To jedyne, co dorośli naprawdę umieją robić. - Zerknęła na ducha. - Może oprócz dorosłych barbarzyńców. -Dziękuję - rzekł z przekąsem Jordan. -Może ten mały smok... - mruknęła Renee. Ivy rozpromieniła się. Włożyła dwa palce do ust i głośno gwizdnęła. W odległej części zamku coś poruszyło się. Po chwili pojawił się zionący parą Stanley. Z nadzieją w oczach poczłapał ku Ivy. Dziewczynka pokazała palcem trawę pod drzewem. -Tam jest czaszka. Wąchaj! Stanley powąchał. Szybko umiejscowił poszukiwany obiekt. Cienkim strumieniem pary wskazał, gdzie. -Wykop ją, ale ostrożnie - poleciła Ivy. Stanley z przyjemnością wykonał polecenie. Dmuchnął parą na ziemię, zmiękczając ją, a potem zaczął kopać przednimi łapami. Niebawem znów powęszył, zdmuchnął wilgotny piach i wyciągnął zębami nagą czaszkę. -Och, tak dobrze to robisz! - wykrzyknęła Ivy, czule obej mując rączkami szyję Stanleya. Doprowadziła do perfekcji sztukę schlebiania mężczyznom, obserwując, jak jej matka radzi sobie z ojcem. Na Stanleya na pewno to podziałało; z zadowolenia spłonął jasnozielonym rumieńcem. Wkrótce czaszka została odparowana do czysta. Ivy wzięła ją i poszła dalej. Renee pokazała im drzewo butowe z męskimi oraz chłopięcymi butami w różnych stadiach rozwoju. I oczywiście, pod jego korzeniami, tkwiąc stopą w zakopanym bucie turystycznym, były piszczele jednej nogi Jordana. Stanley ostrożnie wykopał ją i odparował do czysta. Ivy z trudem radziła sobie z tą rosnącą stertą kości, więc ukryli je pod parasolowcem, gdzie nie było ich widać z zamku. Ivy nie chciała. żeby ktoś dorosły powiedział jej „nie!" Dorośli zbyt chętnie mówili „nie", najwyraźniej nie będąc w stanie odmówić sobie paskudnej przyjemności wypowiedzenia tej sylaby. Druga noga była pod damskim drzewem butowym, obuta w stary pantofelek; nikomu nie wpadłoby do głowy szukać jej tutaj! Stanley świetnie się bawił; lubił znajdować różne przedmioty, chociaż był lekko urażony, że nie pozwalają mu schrupać tych kości. Jednak postanowił zadowolić się uściskami Ivy. -Samce zawsze uwielbiają takie rzeczy - mruknął w zadumie Jordan. Ramiona znajdowały się pod dwoma różnymi kolczakami, leżąc wśród starych i zardzewiałych mieczów, maczug i kolczug, które opadły nie zbierane w minionych latach. Jedna ręka nadal dzierżyła odebrany Rycerzowi miecz, który zachował stalowy połysk. -Dziwne, że chciało jej się wkładać mi ten miecz w dłoń - zdziwił się Jordan. - Jakbym zginął w walce. Dlaczego to zrobiła? Oczywiście, miecza Jordana użyła niedobra Tren do zakopania ciała; nie wiadomo, gdzie był teraz, jeśli nie stoczyła go rdza. To był dobry miecz, ale nie aż tak dobry. Górna część tułowia była pochowana pod muszkatułowcem, przy czym żebra umieszczono w dużej szkatule. Tren wyraźnie zadała sobie sporo trudu, ukrywając każdą część ciała tam, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy szukać. -Pewnie obawiała się, że jeśli ktoś znajdzie choć kawałek mojego ciała, domyśli się, gdzie są pozostałe - rzekł Jordan, wzdrygając się na myśl o złośliwości córki demona. Pozostał im już tylko jeden fragment, znajdujący się pod olbrzymią, grubą osiką. -Umieściła moją tylną część ciała tam, gdzie osika! - biadał duch. -I to całkiem spora - przyznała Ivy, patrząc na gruby pień. Usiłując zlokalizować węchem ostatni kawałek Stanley kichnął, gdyż drażnił go ostry zapach pod drzewem. Potem zaczął roz-grzebywać warstwy butwiejącego listowia, aż schwycił w zęby kość ogonową z przyległościami. W końcu pod parasolowcem znalazł się cały szkielet Jordana. Ivy poukładała kości, tak że każda leżała na swoim miejscu. - I co teraz? - zapytała. - Czy on zaraz zacznie chodzić, jak jeden ze szkieletów w tykwie? - Jak już mówiłem, po czterystu latach nie jestem pewny - odparł ostrożnie Jordan. - Jeszcze nigdy nie byłem martwy przez tak długi czas. - -Masz, przyniosłam trochę eliksiru życia - oznajmiła Ivy. Wyjęła butelkę i spryskała jej zawartością pobielałe kości. Mimo to nic się nie stało. Widzisz, skoro nie mam ciała... - zaczął Jordan. - Bzdura! Wystarczy dobrze skupić się i... I Ivy skupiła się. Chociaż jeszcze mała, Ivy była pełną Czarodziejką, dorównującą mocą każdemu Magowi Xanth. Kiedy skupiła się, działy się nadzwyczajne rzeczy, na przykład smoki dawały się oswajać, a tymianek przyspieszał. Teraz wzmocniła Jordanowy dar zdrowienia, już zwięk- szony eliksirem uzdrawiającym, który także działał silniej dzięki jej talentowi. Jordan nie miał ciała, które mógłby wygoić; pozostały z niego tylko najtrwalsze kawałki. Sprawa wyglądała na przegraną. Jednak nawet czterysta lat nie mogło oprzeć się Ivy. Niewielu ludzi miało okazję poznać pełnię magicznych mocy Maga lub Czarodziejki, gdyż zazwyczaj efekty są zbyt delikatne. Tym razem stało się inaczej. Rezultat był zdumiewający. Kości zaczęły się zrastać. Goleń zrósł się z udem, przedramię z ramieniem, a ramię z obojczykiem. Wszystkie kości połączyły się i niebawem szkielet był cały. Przy kościach wyrosły nowe ścięgna, łącząc je mocniej. Na białych powierzchniach tworzyło się ciało, niczym ranna rosa, otaczając kości i ścięgna, grubiejąc i nabierając barwy. Powstały mięśnie i narządy. Szkielet zamienił się w trupi zewłok. Zapewne jego kości były teraz puste, ponieważ talent Jordana nie tworzył ciała z niczego; musiał je pobierać z istniejących substancji. Jednak po pewnym czasie powstała warstwa skóry i głodująca postać była kompletna - najchudszy człowiek w Xanth. -Musi jeść - powiedział Jordan Duch. - Jest zbyt chudy, żeby podtrzymać życie, więc nadal pozostaje martwy. - A więc czemu nie je? - spytała Ivy. -Martwi nie jedzą. Nadal jest za słaby. Ivy podeszła do najbliższego chlebowca, zerwała bochenek chleba i ukroiła kromkę. Przyłożyła ją do niemal bezwargich ust. - Udało się! - wykrzyknął Jordan. Przeleciał w powietrzu, jakby przyciągany przez próżnię do szkieletu. Ten otworzył usta - i Jordan wpadł w nie. - Żegnaj, Jordanie! - zawołała cicho Renee, zasmucona roz staniem. I rzeczywiście było to rozstanie, gdyż on właśnie opuszczał świat duchów. Teraz ciało zaczęło oddychać. Wargi rozchyliły się lekko i Ivy wsunęła w nie kawałek chleba. Usta zamknęły się i szczęki zaczęły przeżuwać. Z początku wydawało się, że zęby nie zdołają przegryźć nawet miękkiego chleba, ale Jordan wnet zaczął energiczniej poruszać szczękami, nabierając siły. Nakarmiła go kilkoma kromkami, potem owocami i stopniowo ciało ożywiało się coraz bardziej. Zapadnięte oczy otworzyły się. a jedna z rąk drgnęła. W końcu zdołał wziąć w nią kromkę chleba i podnieść ją do ust. Jordan sam jadł! Czas jednak mijał i Ivy musiała wracać do zamku na kolację, inaczej dorośli zaczną się niepokoić. -Stanley, pilnuj! - rozkazała małemu smokowi, wskazując na nabierające sił ciało. Nazrywała przeróżnych owoców i usypała z nich stertę, żeby miało co jeść. Potem poszła do Zamku Roogna, gdzie musiała wykonać wiele całkowicie zbędnych czynności, które dorośli nakazują dzieciom, a więc jeść warzywa, myć zęby, przeglądać książeczkę z obrazkami i iść do łóżka. Nie mogła wydostać się i zająć ważniejszymi sprawami. Ze złością kopnęła potwora spod łóżka, ale był na tyle mądry, że cichcem wsunął się głębiej, gdzie nie mogła go sięgnąć. Rano zaraz wróciła do sadu. Jordana nie było, ale Stanley powęszył chwilę i zaprowadził ją do byłego ducha. Jordan-człowiek stał już na własnych nogach i sam sobie zrywał owoce. Nadal był bardzo chudy, lecz eliksir życia i własne zdolności, wzmocnione przez szczególny dar Ivy, znacznie mu pomogły. Był teraz cieniem dawnego barbarzyńcy; wysoki, szeroki w barach, długowłosy i wielkostopy - prawdziwie przystojny mężczyzna. Chodził od drzewa do drzewa, zrywając wszystkie owoce, jakie mógł sięgnąć, i wpychając je do wygłodniałych ust. Ivy z dziecinną uciechą klasnęła w dłonie. -Jordanie, ty naprawdę żyjesz! - zawołała. Oczywiście, był już żywy wieczorem poprzedniego dnia, lecz tak chudy i słaby, że z trudem mogła go za takiego uznać. - Mmmpf grr hrr - potwierdził ustami pełnymi owoców. - Ble... - Ale co? Przełknął i zdołał wyrazić się nieco jaśniej. -Ale Renee nie. Ivy rozejrzała się wokół, szukając ducha rodzaju żeńskiego, który stał na uboczu. -Racja. Pewnie będzie ci jej brakowało. — Cieszę się ze szczęścia Jordana - powiedziała cicho Renee. - Będzie mógł żyć prawdziwym życiem. Ja zniknę. — Nie! - krzyknął Jordan, przełknąwszy resztę owoców. - Ko cham cię, Renee. Nie chcę żyć, jeśli mam przez to cię stracić! Znów stanę się duchem! Obejrzał się na parasolowiec, pod którym nadal leżał miecz Rycerza. Ruszył w tym kierunku. -Nie ośmielisz się! - wrzasnęła Ivy. - Ożywienie cię kosz towało mnie wiele trudu! Będziemy musieli ożywić również Renee. - Nie, nie trzeba - zaprotestowała Renee. - Jordan zasługuje na to, żeby żyć; ja nie. Tylko jak to zrobić? - zapytał z zainteresowaniem Jordan. Ivy zamyśliła się. To było kłopotliwe pytanie z rodzaju tych, które uwielbiają zadawać dorośli. — Lepiej zapytam Hugo. — Hugo? — Mojego przyjaciela z zamku Maga Humfreya. Hugo jest bardzo mądry. — Słyszałem co innego - rzekł Jordan. — No cóż, kiedy z nim rozmawiam, jest mądry. Jordan właśnie był świadkiem pokazu jej możliwości i zaczynał pojmować, w czym rzecz. Jeśli uważała, że Hugo jest mądry, chłopiec był mądry - dla niej. — Zamek Humfreya... Czy to tam udała się Millie? Pamiętam, że opuściła nas trzydzieści lat temu. — Trzydzieści jeden - poprawiła Renee. Najwidoczniej była dobra w rachunkach, gdyż sama miała co liczyć. Oczywiście, te duchy znały Millie-duszycę, zanim wróciła do życia. — Millie... Mówisz o mamie Lacuny? - spytała Ivy. - Ona mieszka w Zamku Zombich. Zamek Humfreya jest na wschodzie. — Tak, ale to daleko stąd. Podróż tam trwałaby bardzo długo, nawet gdybyś znowu użyła tykwy. — Użyjemy lustra, głuptasie! Chodź! I dziewczynka żywym krokiem ruszyła w kierunku zamku. -Jeżeli zauważą mnie dorośli, będą zadawać pytania - przypo mniał Jordan. Ivy przystanęła. To okropnie kłopotliwe, kiedy ludzie zadają pytania. Zaczynała rozumieć, dlaczego Humfrey zniechęca wszystkich do tego. — W porządku. Zostań tutaj i jedz. I znajdź sobie jakieś ubranie. — Och! .- powiedział Jordan uświadamiając sobie, że jego odzienie nie zregenerowało się, tak jak on. Wyglądało na to, że głód nie pozwalał mu przejmować się takimi szczegółami. Ivy wróciła na zamek i poszła prosto do magicznego zwierciadła. — Lustereczko powiedz przecie, kto najładniejszy jest na świecie? — Ty, ty zachwycająca kruszynko! - odparło lustro, przesyłając jej całusa. Zawsze tak się bawili. Doroślejąc, Mag Humfrey zajmował się rzeczami, na które nie miał czasu, kiedy był starszy, i ponaprawiał różne zepsute lustra, tak że teraz komunikacja wewnątrz zamku spisywała się bez zarzutu. Talent Ivy również miał w tym swój udział; lustro szczególnie dobrze reagowało na jej zabiegi. Dziewczynka próbowała złapać całusa, lecz ten umknął jej tanecznym krokiem, wracając za szklaną taflę, gdzie nie mogła go schwytać. To lustro lubiło droczyć się. -A kto jest najmądrzejszy? - Hmm, to zależy - zaczęło zwierciadło. -Och, daj mi Huga. -Tak myślałem, że o to ci chodzi - mruknęło lustro. Zamigota ło i pokazało Huga. — Hugo, potrzebuję rady - powiedziała Ivy. - Jesteś naprawdę mądry, prawda? — Teraz tak - przyznał ostrożnie. Już to przerabiali. — W jaki sposób możemy przywrócić życie duchowi? -To proste. Użyj zaklęcia wskrzeszającego. Ivy zastanowiła się. -Wiem jedynie o takim, które zabrał widmowy koń czterysta lat temu. Hugo potrząsnął głową. - Ivy, powiedziałaś już wiele głupstw, ale to jest chyba najwięk sze. Jak mogłaś stracić zaklęcie przed czterystu laty? Przecież wtedy nie było cię na świecie. - Po prostu powiedz mi, jak sprowadzić tego widmowego konia - rzekła spokojnie Ivy. - Muszę zapytać ojca. Jest teraz małym szkrabem, ale lubi popisywać się swoją wiedzą. Hugo zniknął z lustra, które zaczęło wygrywać ciche melodyjki i pokazywać różnobarwne wzory. Wkrótce wrócił. — On mówi, cytuję: „Ty idioto, wystarczy zadzwonić łańcucha mi". Koniec cytatu. — W porządku. Przekaż szkrabowi podziękowania. Ivy pomknęła do arsenału, wzięła najcięższy łańcuch, jaki zdołała udźwignąć, wytrząsnęła z niego stare kości i wywlokła do sadu. Potwór z fosy wystraszył się, gdy taszczyła żelastwo przez zwodzony most, bo ogniwa załomotały na drewnianych belkach. Sapiąc z wysiłku, zaniosła łańcuch do Jordana, który znów nabrał ciała. Widocznie obecność Ivy znowu przyspieszyła proces zdrowienia. -Zabrzęcz tym! - poleciła mu. Zdziwiony, usłuchał. Wziął łańcuch i potrząsnął nim. Sad wypełnił się brzękiem, od którego kurczyły się liście drzew. Po chwili odpowiedział im odległy szczęk. -Puk! - zawołał zdumiony i uradowany Jordan. - Ten dźwięk poznałbym wszędzie! Istotnie, to był widmowy koń, który żył wiecznie, jeśli nosił swoje łańcuchy i nie dał się zabić. Puk przybiegł galopem, zarżał ze zdziwienia na widok Jordana i omal nie przewrócił go przy powitaniu. -Tak, znów żyję! - rzekł Jordan. - Tęskniłeś za mną? - Puk potrząsnął grzywą. Potem obrócił się i zarżał. Odpowiedziało mu rżenie - i po chwili przytruchtała do nich Pik, widmowa klacz. Za nią szedł mały źrebak, niosący ładne łańcuszki. Widzę, że znalazłeś sobie zajęcie - napomknął Jordan. - Jednak czterysta lat... Kiedy bocian przyniósł tego źrebaka? - Och, jaki śliczny! - wykrzyknęła Ivy, zafascynowana źreba kiem. Ten najwidoczniej odwzajemniał jej uczucie. - Oczywiście, takie rzeczy wymagają czasu - orzekł Jordan. - Szczególnie, jeśli jesteś duchem. Wiem coś o tym. Ten źrebak ma ze sto lat. Puk skinął głową. -Będę cię nazywała Pucek! - powiedziała Ivy widmowemu źrebakowi, klepiąc go po ślicznej grzywce. Jordan sprawdził łańcuchy Puka. Znalazł postrzępione resztki sakwy z zaklęciami. Zdjął ją, a wtedy wyleciały z niej dwa nie wykorzystane białe amulety: tarcza i kamień. -Jeden z nich musi być zaklęciem wskrzeszającym! - zawo łał. - A drugi... - Urwał i zamyślił się. - Drugi odstrasza potwory! - Tylko który jest którym? - zapytała Ivy. - Musimy spróbować obu. Najpierw jednak musimy znaleźć kości Renee. - Nie - rzekła nieśmiało duszyca. - Ja naprawdę nie za sługuję... - Albo przyłączysz się do mnie żywa, albo ja połączę się z tobą martwy. Zaciśnięte stanowczo szczęki Jordana świadczyły, że naprawdę tak myśli. - Nie rozumiesz - sprzeciwiała się Renee. - Nie spodobam ci się żywa. Nigdy nie zamierzałam znowu żyć. - No cóż, ja nigdy nie zamierzałem umierać na czterysta lat - odparł Jordan. - - To nieszczęście sprowadziło na mnie okrutne kłamstwo Tren - niech będzie przeklęta na wieki! Jednak teraz jestem rad, że tak się stało, ponieważ w ten sposób poznałem ciebie. Kocham cię; albo będę z tobą żywy, albo martwy. - Chodź, Renee - perswadowała jej Ivy. Uwielbiała romanse, chociaż nie mogła jeszcze zgłębić niektórych ich aspektów. - Nie wstydź się. Wiem, że mój ojciec znajdzie dla ciebie miejsce w Zamku Roogna... - Nie! Nigdy! - krzyknęła duszyca. - Przecież mieszkałaś tu przez wiele wieków! - To co innego. Duchy nie liczą dni. Żywa nie mogłabym tu zostać - protestowała Renee, załamując przezroczyste ręce. - A więc możemy zamieszkać gdzie indziej - rzekł Jordan. - Gdziekolwiek zechcesz. Bylebyśmy tylko byli razem. Chcesz tego, prawda? - Och, tak! Ale... - Zatem postanowione - powiedziała zdecydowanie Ivy. - Po każ nam twoje kości. Renee niechętnie zaprowadziła ich w jeszcze jedno miejsce - pod mimikrzew. Wyglądał jak zwyczajny krzak, lecz przy bliższych oględzinach okazało się, że jest to sprytne oszustwo - zwierzę udające krzew. Stało na grubym ogonie i rozkładało kończyny, pokryte zielonym futrem imitującym gałązki oraz liście. W zamkowym ogrodzie było intruzem, chwastem, ale udawało tak dobrze, że przez kilka wieków nikt go nie odkrył -- aż do tej pory. Ivy postanowiła udać, że nie zauważyła go; skoro to stworzenie tak długo i usilnie starało się wyglądać i zachowywać jak drzewo, zasłużyło na sukces. W końcu nie robiło nic złego. Stanley wywęszył kości i wykopał je. Miały śliczny kształt; Renee z pewnością była piękną kobietą, więc nie wzbraniała się przed powrotem do życia z powodu swojego wyglądu. To dobrze, gdyż w miarę jak Jordan zrywał i pojadał owoce, stawał się muskularnym i przystojnym mężczyzną. Ivy wiedziała, że będzie z nich cudowna para i cieszyło ją, że może przywrócić im życie. Lubiła duchy Zamku Roogna i z żalem utraci tych dwoje, ale żywi będą szczęśliwsi. Jordan sięgnął do sakwy i wydobył mały biały kamień oraz tarczę. — Jeden przywraca życie, a drugi odstrasza potwory - powie dział. - Jednak nie da się poznać, który jest który, dopóki nie użyjemy ich. Muszę zgadywać. Przynajmniej żaden nie wyrządzi nikomu krzywdy. — Ale... - zaprotestowała Renee. - Naprawdę nie sądzę, że powinieneś... Jordan uniósł biały kamień. -Zaklinam cię! - rzekł. Błysnęło i huknęło. Rozejrzeli się wokół. -Nie ma Stanleya! - krzyknęła przerażona Ivy. Jordan wyglądał na zmieszanego. -Zapomniałem, że on jest potworem - przyznał. - Tyle nam pomógł. Jednak chyba mały potwór pozostaje potworem. - Ale gdzie on się podział? - pytała Ivy, rozglądając się po ogrodzie. - Nie martw się; jestem pewien, że nic mu nie jest - odparł Jordan. - Na pewno wrócił tam, gdzie mieszkają potwory, kiedy nie grasują po królestwach. Chcę powiedzieć, że kiedy napotkałem czarne zaklęcie przywołujące potwory, pojawił się zupełnie zdrowy taraśnik, a ten amulet powoduje tylko ich znikanie. Jestem przeko nany, że Stanley odnajdzie drogę do domu. - Lepiej, żeby znalazł! - rzekła Ivy, wysuwając dolną wargę. - Inaczej sprawię mu solidne lanie! Jordan podniósł małą, białą tarczę. -Musi być to - niczego innego tu nie ma. Zaklinani cię! Kości Renee zagrzechotały. Potem przyciągnęły do siebie duszycę, a gdy tylko ich dotknęła - jej widmowa postać zarysowała się wyraźniej i ostrzej. Po chwili stała się nagą, piękną kobietą o długich, czarnych włosach. Jordan wytrzeszczył oczy i cofnął się o krok. — Tren! - krzyknął. — Kto? - spytała zdumiona Ivy. Kobieta wstała. Nie przeszła przez takie męczące stadia powrotu do życia jak Jordan; zaklęcie działało błyskawicznie. Popatrzyła ze smutkiem na Jordana. - Próbowałam cię od tego odwieść, barbarzyńco. Ostrzegałam cię, że nie spodobam ci się żywa. - Ty... ty podmieniłaś kości Renee! - zakrzyknął Jordan. - Podstępem skłoniłaś mnie, abym wskrzesił ciebie zamiast tej, którą kocham! Puk za jego plecami przytaknął parsknięciem. Nigdy nie lubił Tren. -W jaki sposób martwa osoba mogłaby zamienić kości? - za pytała z żalem Tren. - Zawsze byłam Renee - od T-REN. Po prostu trochę zmieniłam swoje imię, żebyś nie wiedział. Niewątpliwie mówiła prawdę. — Oszukałaś mnie - nawet po śmierci! - mówił Jordan. - Nawet jako duch! — Nawet jako duch - przytaknęła, podchodząc do stroiczki i gustownie wybierając sobie stroje. Ivy nigdy nie widziała lepiej zbudowanej kobiety, nie wyłączając jej matki -- Iren. Chociaż Ivy była jeszcze małą dziewczynką, wyczuwała, jak taka figura może działać na mężczyznę. Tren znowu przemówiła: -To było najokrutniejsze z kłamstw. Radosne oczekiwanie Jordana zmieniło się w przerażenie i zdumienie. -Ale... dlaczego? Dostałaś to, czego chciałaś! Dlaczego drę czysz mnie nawet po śmierci? Westchnęła. -Nie sądzę abyś uwierzył, że zawsze cię kochałam? Jordan zacisnął wielkie pięści, aż zatrzeszczały mu palce. -Przestań opowiadać mi te kłamstwa! Choć raz w twoim niecnym życiu powiedz prawdę! Dlaczego? Skinęła głową, jakby spodziewała się tego. -Nie będę cię okłamywać, Jordanie. Oddam ci przysługę i znik nę z twojego życia. Jesteś teraz żywy; możesz ułożyć sobie nowe życie. Jestem przekonana, że każda porządna i ładna dziewczyna z chęcią pocieszy takiego przystojnego barbarzyńcę jak ty. Na pewno nie potrzebujesz niczego od córki demona. Skończyła ubierać się i ruszyła przed siebie, przez sad. Urażone zdumienie Jordana zmieniło się we wściekłość. -O nie! Nie możesz dwa razy zniszczyć mojej miłości i po prostu sobie odejść! Obiecałem sprowadzić cię do Zamku Roogna i zrobię to teraz! Król Dor zdecyduje, co z tobą zrobić! Pobiegł za nią, objął za smukłą kibić i podniósł. Jeszcze nie odzyskał pełni sił, lecz już był bardzo krzepkim mężczyzną. - Przestań! - krzyknęła Tren. - Puść mnie! Nie mogę wrócić do Zamku Roogna! - Zobaczymy! - zgrzytnął zębami. - Już nie ma Złego Maga, który zabije mnie na moście. Kiedy zakończę moją misję, zostawię cię w spokoju, ale nie wcześniej! Kopała i szarpała się, ale Jordan niósł ją przez sad w kierunku zamku, a Ivy szła za nimi z trzema widmowymi rumakami. Puk prychnął z aprobatą; oto odpowiednie zakończenie misji Jordana. Tren w końcu poniesie karę za swe liczne zdrady. Gdy dochodzili do zwodzonego mostu, z cmentarzyska zombich podniósł się kurz. Zombi gramolili się z grobów, usiłując bronić zamku. Jednak były zbyt powolne. Jordan pierwszy dotarł do mostu i śmiało wkroczył nań, nie zważając na szamoczącą się dziewczynę. Zamek Roogna zaczął dygotać. W środku rozległy się krzyki przestraszonych ludzi. Jordan maszerował dalej. Potwór z fosy rzucił się na niego, ale i on zareagował za późno. Wszystkie zabezpieczenia zamku nie zdołały zapobiec tak nagłemu wtargnięciu. Wstrząsy przybrały na sile. Woda w fosie zaczęła falować. Z zamkowej baszty oderwał się głaz i z trzaskiem runął na ziemię. -Zamek runie, ty idioto! - wrzasnąła Tren. - Zabijesz wszystkich! Jordan przystanął, zdumiony. -Rzeczywiście! - wykrzyknął. - Myślałem, że to czcza groźba! Tren zdołała wyrwać się z jego objęć. -Nigdy nie umiałeś odróżnić kłamstwa od prawdy! - powie działa i pobiegła z powrotem przez most. - Zawsze byłeś głupcem! Przebiegła obok Ivy i koni. Łzy ciekły jej po policzkach. Nikt nie próbował jej zatrzymać. Drżenie ustawało w miarę jak Tren oddalała się od zamku. Niebezpieczeństwo mijało. Powstające zombi znieruchomiały, tak samo jak potwór z fosy, patrząc w ślad za dziewczyną. -Tym razem na pewno nie skłamała - - powiedziała Ivy, wstrząśnięta bardziej niż zamek. - Czegoś tu jednak nie rozumiem. Dlaczego udawała Renee? - Żeby podstępem skłonić mnie do wskrzeszenia jej! - rzekł ze złością Jordan. - Nigdy nie zrobiłbym tego, gdybym wiedział, że ona jest złą Tren. - Przecież Renee prosiła cię, żebyś tego nie robił - przypomniała Ivy. — Wiedziała, że i tak nie posłucham. — Przecież, kiedy przyszła tutaj umrzeć przed czterysta laty, nie miałeś amuletu. Myślała, że zostaniecie martwi, prawda? Dlaczego postanowiła zostać duchem - a jeśli nie, to czemu chciała umrzeć tutaj? Jordan potrząsnął głową, zbity z tropu. -Nie widzę w tym wszystkim sensu. Jeśli zmieniła zdanie, mogła sama wykopać moje kości; wiedziała, gdzie są. To córka demona; nigdy jej nie rozumiałem. Jej matka zniszczyła jej ojca, tak jak ona mnie. Teraz odebrała mi Renee i nie tylko uczyniła mnie samotnym, ale także takim samym głupcem po śmierci, jakim byłem za życia. Nie ma końca jej okrutnym kłamstwom! Siadł na brzegu fosy i ukrył twarz w dłoniach. Puk podszedł do niego, nie wiedząc, jak ukoić człowieka, który zakochał się tak nieszczęśliwie. Nawet potwór z fosy posmutniał. Tragiczne wydarzenia pierwszego życia Jordana przekraczały wszelkie wyobrażenie, a kiedy odkupił winy swoją śmiercią, dramat w jego drugim życiu jeszcze je przyćmił. Ivy wiedziała, co teraz czuł. W końcu właśnie straciła Stanleya Parowca. Nadal jednak nie wszystko było dla niej jasne. -Zamierzam zapytać Hugo - oznajmiła. Jordan nie odpowiedział. Siedział w milczeniu, patrząc w wodę wypełniającą fosę. Jego nowe życie legło w gruzach. Ivy została uziemiona za to, że kilka dni wcześniej wpadła w zupełnie niegroźne tarapaty po drodze do Wioski Północnej. Wiedziała, że tym razem kłopoty były poważne. Przywrócono życie - i zrujnowano je. Zamek Roogna prawie runął. Czy Hugo mógł podsunąć jej jakieś usprawiedliwienie? Musiała o to zapytać. Pozostawiła grupkę przy zwodzonym moście, wróciła do zamku i pospieszyła przez komnaty. Nikt nie zwrócił na nią uwagi; wszyscy byli zbyt wzburzeni tajemniczym trzęsieniem ziemi. Kiedy dowiedzą się, jaką odegrała w tym rolę... Ivy jęknęła, oczyma duszy widząc gigantyczną latającą szczotkę do włosów, którą spotkała przy zamku Dobrego Maga. Nie to jednak było najgorsze. Co powiedzą inne duchy na to, co uczyniła dwojgu z nich? Dotarła do lustra i ponownie przywołała Hugo. -Tylko ty jesteś dostatecznie mądry, żeby to wyjaśnić, Hugo - powiedziała łzawo, gdy jego twarz pojawiła się w zwierciadle. - Mam straszliwe kłopoty! - Wcale nie jestem mądry! - - protestował, nie chcąc być zamieszany w jej kłopoty. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, iż to, co Ivy uważa za drobny kłopot, dla wszystkich byłoby wielkim problemem, zaś to, co nazywa wielkim kłopotem, niewątpliwie będzie okropnie niebezpieczne. -A właśnie, że jesteś! - nalegała. Hugo nie miał innego wyjścia; zrobił się mądry. Ivy opowiedziała mu, co zaszło, a on wysłuchał jej w skupieniu. -No cóż, sprawa jest prosta - odparł, gdy zakończyła opo wieść; wyjaśnił dlaczego. Ivy rozpromieniła się. -O to chodzi! - wykrzyknęła uszczęśliwiona. - To wszystko załatwia! Och, dziękuję ci, Hugo! I wypadła z zamku, w którym nadal panowało zamieszanie. Wróciła do Jordana, który wciąż siedział zgnębiony przy moście, w towarzystwie równie ponurych widmowych koni, potwora z fosy i zabłąkanego zombi. - Wiem już, dlaczego! - zawołała Ivy. - Ponieważ mnie nienawidziła i chciała upokorzyć jeszcze raz - mruknął Jordan. -Nie! Ponieważ naprawdę cię kochała, Jordanie! Jordan podniósł głowę. - Też mi miłość! - warknął. - Słuchaj, tępy barbarzyńco! - ofuknęła go Ivy. - Nic nie wiesz o kobietach! -Zgadza się - przytaknął posępnie. — Tren wiedziała o Jinie i Jangu, prawda? O tym, że to tylko dwa wcielenia tego samego Maga? — Musiała wiedzieć - rzekł żałobnym tonem. — A zatem wiedziała, że całe zło Janga było także w Jinie, tylko ukryte, ponieważ człowiek jest sumą swoich cząstek. Gdyby wyszła za Jina, poślubiłaby w ten sposób i Janga, a Zamek Roogna runąłby, gdyż musiała doń wrócić, żeby zwyciężył Jin. Wiedziała, że skoro obaj byli tym samym Magiem, wszystkie te złe czary, które usiłowały cię zabić, zostały rzucone nie tylko przez Janga, ale i przez Jina; w rzeczy samej, może to sam Jin pomieszał białe amulety, aby mieć pewność, że zginiesz i Król Gromden nie dowie się, dlaczego. Ten Mag bardziej lubił swoją złą osobowość, lecz musiał wziąć udział w konkursie, aby uzyskać aprobatę Dobrego Króla Gromdena. Tak więc zawody były oszustwem i Jin nie mógł wygrać. Tren wiedziała o tym. - Tak - przyznał Jordan. - A ona pomogła im pozbyć się mnie. Czy to była miłość? Tak! Ponieważ wiedziała, że Jin-Jang zabiłby cię naprawdę, gdyby stwierdził, że ona cię kocha. On był potężnym Magiem i zamierzał być Królem niezależnie od wyniku konkursu, nikt więc nie zdołałby go powstrzymać. Spaliłby twoje ciało na popiół i rozsypał go w morzu, albo zamknął w kamieniu, lub zrobił coś innego, żebyś nie miał żadnej szansy ożyć. A ponieważ ona kochała cię, musiała udawać, że cię nienawidzi, gdyż on już coś podejrzewał i zabiłby cię na wszelki wypadek; był naprawdę zły. Jordan kiwnął głową, zainteresowany. - Jin-Jang był zły; na pewno nie życzył mi dobrze. Byłem jedynie narzędziem jego ambicji. Nawet gdyby nie było Tren, musiałby pozbyć się mnie, żeby nikt nie wiedział o jego oszustwie. Jednak Tren nie musiała... Nie musiała rozkochać mnie w sobie, a potem mnie zabić! - To nie tak - powiedziała Ivy. - Nie znała cię, kiedy po nią przyszedłeś i wtedy próbowała cię zabić, lecz stopniowo, w miarę jak cię poznawała, zakochała się w tobie. Powiedziała prawdę, gdy mówiła, że cię kocha. Nigdy nie kochała żadnego mężczyzny oprócz ojca, ale ty udowodniłeś jej, że mimo wszystko jest człowiekiem, nie demonem. Wtedy naprawdę musiała cię zabić! -Hę? Nawet widmowe konie i potwór z fosy spojrzały ze zdumieniem. Ivy zrozumiała, że relacjonowane przez nią wyjaśnienia Hugo stały się nieco mętne. Skupiła się i spróbowała jeszcze raz. -Ściślej mówiąc, zabił cię zły czar rzucony przez Janga. Tren wiedziała, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, Mag dokończy dzieła. Dlatego porąbała twoje ciało i starannie ukryła kawałki, żeby mieć pewność, że je odnajdzie. Wiedziała, że może przywróci ci życie - kiedy Mag zapomni o tobie. To dlatego powiedziała to okrutne kłamstwo - aby ocalić cię przed prawdziwą śmiercią! Okłamała Maga mówiąc mu, że cię nienawidzi. Powiedziała prawdę, kiedy wyznała, że cię kocha. — Nie wiem... - zaczął z powątpiewaniem Jordan. — Pamiętasz, jak byłeś w ciele Tren, trzymając zły miecz, i nie mogłeś wyjawić prawdy Pukowi? - spytała Ivy. - Kłamałeś, żeby oszukać miecz, nie Puka! No cóż, Tren znalazła się w podobnej sytuacji, ponieważ Jin-Jang był stokroć niebezpieczniejszy od tego zaczarowanego miecza. Jordan rozchmurzył się, ale zaraz przygasł. -Ale ona nie pozbierała moich szczątków. -Bo Jang wciąż ją podejrzewał. Źli ludzie tacy są; to dobrzy są zbyt ufni. Jang zapewne pilnował jej cały czas. Renee mówiła ci, jaka była niezczęśliwa w małżeństwie! To musiało być rzeczywiście strasz ne - nienawidziła Maga, a musiała udawać, że go kocha. W końcu nie mogła już tego znieść. Zrozumiała, że on nigdy nie pozwoli jej wrócić do ciebie. Dopóki żyje. W każdym razie nie wcześniej aż ona stanie się staruchą. Nie mogła mu nic zrobić, ponieważ Mag dys ponował znacznie większą mocą niż ona, a ponadto był Królem. Gdyby tylko spróbowała odkopać twoje kości, natychmiast dowie- działby się i zgładził was oboje w okropny sposób. Tak więc połączyła się z tobą wykorzystując jedyną możliwość - po śmierci. Kochała cię tak, że umarła dla ciebie. Nic nie wiedziała o duchach Zamku Roogna. -No tak... - rzekł Jordan, starając się uwierzyć. -- Tylko dlaczego nic mi nie powiedziała? - Z dwóch powodów. Jin-Jang wiedział, że ona nie żyje, ale nie miał pojęcia, iż stała się duchem. Jedynie ludzie pozostawiający niezwykle poważne problemy stają się duchami. Gdyby jednak wyjawiła, kim jest, Mag poznałby ją, dowiedziałby się, że nie dokończył dzieła i podjąłby odpowiednie kroki --na przykład wykopując twoje kości, aby je spalić. Nie mogła ryzykować! Dlatego, żeby cię chronić, znów cię okłamała. - Przecież Jin-Jang nie mógł żyć wiecznie! - protestował Jor dan. - Kiedy umarł, mogła mi powiedzieć! Nie. Nienawidziłeś Tren za to, co ci - jak sądziłeś - zrobiła. Uznałbyś, że znowu kłamie. Zakochałeś się w Renee; gdyby powiedziała ci prawdę, na pewno znienawidziłbyś ją - jak teraz, kiedy wyznała, kim jest. Kochała cię i chciała tylko twojej miłości; imię nic dla niej nie znaczyło. Kochała cię więc jako Renee, a ty ją - i to jej wystarczyło. Aż wszystko popsułeś, przywracając jej życie. A wtedy nie mogła ci nic powiedzieć z tego samego powodu: ponieważ nie chciałeś słuchać. Dlatego po prostu odeszła ze złamanym sercem i podejrzewam, że zamieni się w skunks-kapustę albo coś innego i zwiędnie. — Przecież Renee pomogła pozbierać moje kości! — Gdyż życzyła ci jak najlepiej - a najlepsze było życie. Gdyby nie ona, nie zginąłbyś przed laty, zwróciła ci więc życie. Uważała, że jest ci to winna, jako zadośćuczynienie za to, że przyczyniła się do twojej zguby. Nie wiedziała, że i ją wskrzesisz; nie miała pojęcia, co robić. Spodziewała się, że wrócisz do życia, powoli zapomnisz o niej i znajdziesz sobie inną. W ten sposób w końcu zrobiłaby dobry uczynek po wszystkich tych okrutnych kłamstwach. Jordan zastanowił się. — Wcale nie starała się mnie przekonać. — Co by to dało? - zapytała Ivy. - Miałeś klapki na oczach. A ona jest dumną kobietą. Nie chciała błagać. Nigdy nikogo nie prosiła; robiła to, co musiała. Dlatego, kiedy ją odepchnąłeś... Jordan wyglądał jak rażony gromem. — Racja, racja! Skrzywdziłem ją! — No cóż, nie wiedziałeś. Ty też masz swoją dumę. Jednak teraz jest już wszystko w porządku. Możesz do niej iść! Jordan był głęboko przejęty. -Wszystko, co uczyniła - zrobiła z miłości do mnie! Nawet gdy najokrutniej kłamała! Zbyt szybko uwierzyłem w jej winę! -No, ja też - rzekła Ivy. - Dopiero Hugo wszystko mi wytłumaczył. Przecież ja mam tylko pięć lat; nic nie wiem o roman sach. -Tyle wieków! - lamentował Jordan. - Renee mówiła mi prawdę: cierpiała, gdyż nie mogła poślubić ukochanego - mnie! Muszę błagać ją o wybaczenie! Zerwał się i pospieszył w kierunku, w jakim odeszła Tren. Puk ruszył za nim, lecz zaraz zrezygnował; niektóre sceny nie potrzebują widzów. -Sądzę, że ona mu przebaczy - powiedziała z zadowoleniem Ivy. - Ona umie zmieniać swoją postać, może też zmienić zdanie. Rozejrzała się wokół. -Och, po prostu muszę przytulić się do kogoś! Do ciebie! Objęła Pucka, małego konia-widmo. -I ciebie. Uścisnęła Puka, Pik, a nawet nos potwora z fosy. -Ciebie nie - zdecydowała, spojrzawszy na zombie. Popatrzyła na sad. Czyżby za drzewami dostrzegła dwie obejmujące się postacie? Pojęła, że już nie zobaczy Jordana, gdyż żywa Tren nigdy nie wejdzie do zamku. To przez tę klątwę. Może jest córką demona, lecz ma sumienie, duszę oraz miłość kochanego mężczyzny. Nie chce, aby Zamek Roogna runął. Szczęśliwa para osiądzie gdzieś, a to oznacza, że Puk z rodziną również odejdą. Ivy wiedziała, że kiedy trochę przejdzie jej radość, będzie z tego powodu bardzo zasmucona. -Chyba lepiej powiem rodzicom, dlaczego straciliśmy dwa duchy oraz smoka i dlaczego zamek zatrząsł się - powiedziała do siebie. Niezbyt cieszyła ją perspektywa tej rozmowy, ale najlepiej szybko mieć już to za sobą. Weszła .do zamku. Wewnątrz było już trochę spokojniej. Matka siedziała przy kołysce baraszkującego Dolpha. -Co się stało, mamo? - zapytała Ivy, usiłując jak najdłużej odwlec nieuniknione. -Jest taki niespokojny - odparła Iren. - Nie wiem, o co mu chodzi. Myślałam, że to z powodu tego trzęsienia ziemi, ale ono już dawno minęło. Odchodzę od zmysłów! Ivy przyjrzała się braciszkowi. Denerwował ją jeszcze, zanim pojawił się pod kapustą, ale nigdy nie obejrzała go dokładnie. Był brzydki, łysy, tłusty, bezzębny i zaśliniony; nie miała pojęcia, dlaczego wszyscy poświęcali mu tyle uwagi. Miała jednak świeżo w pamięci historię Jordana-Ducha i Tren-Córki Demona, nakazującą wyzbyć się uprzedzeń. Gdyby Jordan chciał uwierzyć w prawdę zamiast w okrutne kłamstwo, wypowiedziane, aby go ocalić... Nagle Dolph zaczął jej przypominać Tren. Wprawdzie nie było mowy o fizycznym podobieństwie, jednak wyczuwała wyraźną zbież- ność emocji. Dlaczego jej bezbronny, kluchowaty braciszek przypominał jej tę piękną kobietę? No cóż, mogła to sprawdzić tylko w jeden sposób. Ivy podeszła do kołyski i skupiła się, zwiększając talent niemowlęcia. - Jaki ma dar? - spytała. - Nie wiemy, kochanie - powiedziała Iren. - Czasem trzeba lat, żeby odkryć magiczny talent i nie ma pewności, że będzie on coś wart. Ivy widziała, że Iren naprawdę się tym trapi. Nie chciała, żeby jej dziecko było słabo uzdolnione. -On próbuje korzystać ze swego daru - stwierdziła Ivy, ufając swojej dziewczęcej intuicji. - Jeszcze jednak tego nie umie, więc jest sfrustrowany. » Ivy była kimś w rodzaju eksperta od frustracji. Iren uśmiechnęła się, nie biorąc jej poważnie. Dorośli są w takich chwilach szczególnie denerwujący. -Jeśli tak twierdzisz, kochanie. Ivy skupiła się jeszcze bardziej, wiedząc, że czegoś się dowie. Zawsze tak było, kiedy naprawdę chciała. Była przekonana, iż istnieje jakiś powód tego, że Dolph przypomina jej Tren. Jeśli tylko odpowiednio go wzmocni, na pewno się ujawni. Nagle w kołysce leżało wilcze szczenię. -Hej, patrz na to! - wykrzyknęła zadowolona Ivy. Iren spojrzała - i wrzasnąła. Do komnaty zaraz przybiegł tata, Król Dor, i połowa zamkowej służby. Wszyscy byli podenerwowani trzęsieniem ziemi. Może Dolph powinien taki zostać? Jednak teraz było już za późno. Przestraszony okrzykiem matki, z powrotem zmienił się w dziecko. -Och, spóźniliście się - rzuciła opryskliwie Ivy. - Dolph to zmieniacz. Iren ochłonęła na tyle, aby usłyszeć, co mówi córka. -Co takiego? -Jak Tren. Tylko szybciej. Robi to natychmiast, a nie godzina mi. On... -Jak kto? -Tren. To długa historia. - Ivy ponownie spojrzała na dziecko, które teraz spokojnie spało, zadowolone z rezultatu. Dolph już nie wydawał jej się taki obrzydliwy. - Może Dolph ma w sobie krew demona? -Na pewno nie po mnie! - warknęła Iren. -Ciekawe, czy on może rozproszyć się? - myślała głośno Ivy. -Natychmiastowa zmiana postaci? - zapytał Król Dor. - Je śli tylko do wilkołaka, to ma pomniejszy talent. Jeżeli może zmieniać się błyskawicznie w co zechce, to co innego. -Och, na pewno umie przybierać dowolną postać - stwierdziła z przekonaniem lvy. - Potrzebuje tylko trochę pomocy na początku. Wiesz, to jeszcze dziecko. Dor wziął ją na ręce. -Nie wiedziałem - rzekł z poważną miną, żartując z niej, jak to robią tatusiowie. - Myślałem, że może jest już dorosły, jak ty. - Och, zamknij się, tato - powiedziała całując go w policzek. Iren wymieniła z nią spojrzenia. - Dowolną postać? Zmienia się? To talent rzędu Maga! -Co najmniej - przytaknęła Ivy. Ona go odkryła, a więc to jej zasługa, zatem im większy dar, tym lepiej. Rozpoczęła się ożywiona dyskusja, z której wyłączono Ivy. Wcale nie miała im tego za złe. Chętnie pozwoli zaniedbywać się jeszcze kilka dni, aż ta historia z duchami stanie się przeszłością. Posiadanie braciszka, który natychmiast umie przemienić się w dowolne stworzenie, może okazać się interesujące. Mogłaby pokazać mu, jak sięgnąć do dzbana z ciasteczkami zmieniając się w ślimaka i wpełzając po ścianie, tak że nigdy nie będą głodni między posiłkami. Albo jak zamienić się w małego smoka i ziać ogniem, żeby piec kartofle i osmalać ludziom pięty. Tyle najróżniejszych możliwości! Taak, niebawem życie stanie się znacznie ciekawsze.