IAN MCDONALD Anioł zapisu Na ostatnich dziesięciu milach mijała ludzi uciekających przed ksenotworem. Niektórzy przemieszczali się własnymi pojazdami. Wielu jechało miejskimi autobusami, które przysłano tu, żeby zabrały ludzi na południe, oraz brudnymi białymi ciężarówkami UNHCR. Większość szła pieszo, popychając przed sobą na taczkach i ręcznych wózkach ocalony przed nadciągającą Chagą dobytek. Kobiety i dzieci dźwigały część tego dobytku na głowach i plecach. Tak to zawsze wygląda, myślała przejeżdżająca wzdłuż nieprzerwanego strumienia ludzi kobieta. Świat się kończy, kobiety i dzieci muszą go unieść, a żołnierze ONZ mają dopilnować, żeby go nie upuściły. Agencje informacyjne zaś wysyłają dziennikarzy, żeby mieć pewność, że świat obejrzy to sobie z należytym spokojem. W końcu to tylko Afrykanie. Coś, co spadło z nieba, pożera kontynent, a ja zostałam posłana, żeby napisać nekrolog hotelu. - Nie zwykłam zajmować się plotkowaniem - powiedziała do T. P. Costella, szefa oddziału SkyNetu w Nairobi, kiedy oznajmił jej, że wielcy z całego świata przyjeżdżają na stypę po słynnym hotelu Treehouse. - Nie przyjechałam do tego kraju, żeby pławić się w doniesieniach o tym, kto miał suknię od jakiego projektanta, kto z kim romansuje albo komu daje. - Wiem, wiem - odrzekł T. P. Costello. - Przyjechałaś do Kenii, żeby wziąć udział w pierwszym kontakcie Ziemi z Obcymi. Wszyscy tu po to przyjechali. Dlatego właśnie posyłam ciebie. Kogo obchodzi, co sądzi Brad Pitt o teorii Chmury Gazowej przeciwstawianej teorii Małych Szarych Ludzików? Chodzi mi o perspektywę. Ty potrafisz znaleźć perspektywę, Gaby. Co potrafisz znaleźć? - Perspektywę, T. P. - odpowiedziała zmęczonym tonem na pierwsze pytanie znanej jej już litanii redaktora. - Zgadza się. I będziesz tam razem z tym, dokładnie na terminum. Tego przecież pragniesz, prawda? Zgadza się, T. P., pomyślała. Przez trzy miesiące w Kenii wszystkim, co zobaczyła z Chagi, było odległe pasmo odmiennej barwy, niczym piana na dalekiej rafie, pod skrytym w chmurach cieniem Kilimandżaro, posuwające się niezauważalnie, ale nieodwołalnie przez równinę Amboseli. Z pozycji widza. Tam wysoko, na pogórzu wokół Kirinyagi, gdzie spadł ostatni pocisk biologiczny, znajdzie się na wyciągnięcie ręki od tego. Na pozycji gracza. W Nanyuki był punkt kontrolny. Południowoafrykańscy żołnierze w błękitnych hełmach Narodów Zjednoczonych nie wiedzieli z początku jak ją traktować, przekonani, że ze swymi zielonymi oczami i długimi włosami w kolorze mahoniu może być kolejną gwiazdą filmową lub osobistością telewizyjną. Kiedy z papierów dowiadywali się, że nazywa się Gaby McAslan i jest dziennikarką multimedialnego serwisu on- line we wschodnioafrykańskim oddziale SkyNetu, porzucali pełne szacunku zachowanie. Kobieta, z którą można poflirtować, dziennikarka, którą można zahaczyć o łapówkę. Gaby znosiła ich próby flirtu i dała oficerowi trzy z kurczącego się zapasu wolnocłowych zegarków Swatch, kupionych z przeznaczeniem na drobne przekupstwa. W zamian otrzymała mapę z wyrysowaną zalecaną drogą do hotelu. Dopóki będzie się jej trzymać, pozostanie bezpieczna. Patrole w buszu miały rozkaz strzelać do podejrzanych o grabież i maruderstwo. Za punktem kontrolnym nie było już uchodźców. Jedynie samochody wiozące znakomitości na bal końca świata i ciągnące za nimi agencje informacyjne. Shambas Kikujów po obu stronach szosy były od dawna opuszczone. Upominała się o nie dzika Afryka. Na chwilę zaledwie, zanim coś innego upomni się o nie u dzikiej Afryki. Odwrócenie procesów lądotwórczych, pomyślała. Zamiast przemieniać obcy świat w Ziemię, Ziemia przemienia się w obcy świat. W należącym do SkyNetu odkrytym 4x4 Gaby mogła wyczuć Chagę czającą się za zasłoną gęstej górskiej roślinności: drażniącą obecność Obcego, elektryzujące mrowienie wyczekiwania. Nigdy jeszcze nie była tak blisko. Kiedy pierwszy biologiczny pocisk spadł na Kilimandżaro, wiedziała - siedząc w biurze SkyNet Multimedia News pośród wieżowców londyńskich Docklandów - że na tej spadającej gwieździe zostało wypisane jej imię. To, co wylazło z pocisku, co wyglądało trochę jak dżungla, a trochę jak wyschnięta rafa koralowa, ale przede wszystkim jak coś, czego nikt nigdy wcześniej nie oglądał, a co rozkładało ziemską wegetację na molekuły i wchłaniało je we własne formy z niepowstrzymaną prędkością pięćdziesięciu metrów dziennie, było potwierdzeniem jej świętej misji. Inne pociski, które spadły na Archipelag Bismarcka, Ruwenzori, Ekwador, Papuę Nową Gwineę i Malediwy, stanowiły tylko przypomnienie ze strony gwiezdnych bóstw. To jest tu, czeka na ciebie. Pospiesz się wreszcie. A teraz pocisk z Nyandarua, który omiótł ogonem plazmy Jezioro Wiktorii i Rift Valley, przyprowadzi ją w końcu na spotkanie twarzą w twarz z pochodzącym z gwiazd życiem. Natknęła się na zwarty konwój ciężkich transporterów na gąsienicach - każdy wielkości sporych domów - wklinowanych w wąską bitą czerwoną drogę. Na dachach transporterów poustawiano sterty prefabrykowanych kabin mieszkalnych. Gałęzie uginały się przed przetaczającymi się w powolnym tempie potworami i uderzały w nie z trzaskiem. Gaby słyszała, że UNECTA, agencja Narodów Zjednoczonych koordynująca prace badawcze w Chagach, zlikwidowała Ol Tukai, jedną z czterech baz wokół Kilimandżaro, w ramach wycofywania się na północ wymuszonego posuwaniem się południowej Chagi. Portfele UNECTA nie były najwyraźniej wystarczająco zasobne, żeby kupić nową ruchomą bazę, zwłaszcza teraz, gdy instytucje międzynarodowe obcięły dotacje w związku z brakiem dających się wykorzystać technologii pochodzących z Chagi. Pracownicy UNECTA machali do niej ze szczytów ruchomych wież, gdy ostrożnie przeciskała się obok nich po czerwonych, błotnistych poboczach. Z tej wysokości widzą pewnie śniegi Kirinyagi, pomyślała. Znaleźliśmy się pomiędzy białymi górami. Uciekamy z południa, uciekamy z północy, ale rozszerzające się koła wegetacji zamykają się wokół nas i nie mamy dokąd uciec. Dlaczego uciekamy? Będziemy przecież musieli w końcu stawić temu czoło, kiedy zagarnie już wszystko, co znamy, i zmieni to nie do poznania. Wyobrażamy sobie przez cały czas, że skoro to spada w tropikach, to tu się zatrzyma. Dlaczego klimat miałby to powstrzymać? Jak dotąd sztuka ta nie udała się nikomu. Może to zatrzyma się dopiero wtedy, gdy ogarnie bieguny. Ksenotwór zakończony. Hotel był jednym z tych budynków, które są jak zwierzęta w zoo: potrafią ukryć się przed wzrokiem dzięki bezruchowi i ubarwieniu, tak że nie widzisz ich, choćbyś stał dokładnie naprzeciwko, i o tym, że tam są, wiesz tylko dzięki tabliczce na klatce. Dwóch żołnierzy kenijskich, stanowczo za młodych jak na rozmiary noszonej broni, podeszło do niej na parkingu pełnym autobusów wycieczkowych i należących do agencji informacyjnych 4x4. Poprowadzili ją bitą ścieżką między drzewami o smukłych szarych pniach. Hotelu wciąż nie była w stanie dostrzec. Zapytała o małe drewniane wiaty stojące co kilka metrów wzdłuż ścieżki. - To na wypadek spotkania z szarżującym zwierzęciem - odpowiedział nieco starszy z żołnierzy. - Ale to jest lepsze - pogładził swoją broń, jakby była to pierś kobiety. - Trzydzieści ciężkokalibrowych pocisków na sekundę. To lepsza przeszkoda niż drewniana wiata. - Odkąd pojawiła się Chaga, w okolicy jest znacznie więcej zwierząt - dodał młodszy żołnierz. Jak większość ludzi na wsi wyciągnął sznurówki z butów dla wygody. - Uciekają od tego - powiedziała Gaby. - Każda zdrowa na umyśle istota powinna uciekać. - Nie - odparł młody bezsznurówkowy żołnierz. - Uciekają do tego. Ścieżka kończyła się pomalowanym na czarno wyjściem awaryjnym. Ledwie Gaby zdążyła skrzywić się na tę niestosowność, spośród zieleni przed nią wyłonił się hotel. Wiele z wysmukłych, srebrnych pni drzew tworzyło drewniane pale, a zbita masa liści i pnącz zasłaniała przytłaczającą budowlę. Człowiek z obsługi hotelu zatrzymał ją u szczytu schodów, sprawdził nazwisko na liście gości i zaprowadził do pokoju - małej drewnianej izdebki z widokiem na liście. Gaby pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać któraś z tych ruchomych baz UNECTA - klasztorne minimum. Poprawiła makijaż i dołączyła do imprezy na dachu. Trwała już od trzech dni. Skończy się razem z hotelem. Bal na skraju końca świata. Jednym rzutem oka objęła trzydzieści twarzy z pierwszych stron gazet i zajrzała do torebki, żeby sprawdzić ile ma miejsca na dysku dyktafonu. Mówiła do niego przesuwając się między twarzami w kierunku baru. Wśród postaci z pierwszych stron gazet panowała w tym roku moda na "Pożegnanie z Afryką": bryczesy i skóra z niezbędnym ukłonem w kierunku dwudziestopierwszowiecznej świadomości i z domieszką wzorów w skóry zwierzęce. Gaby zamówiła u kenijskiego barmana pina coladę i kiedy mieszał drinka, zastanawiała się, jakiej to zachęty użyło kierownictwo hotelu, żeby przekonać go - i całą resztę obsługi - do pozostania. Podejrzewała, że były to przenosiny wraz z całą rodziną do innych hoteli na Wybrzeżu albo na Zanzibarze. Ale co zrobią, gdy zabraknie już hoteli, do których można kogoś przenosić? Interesujące, ale to nie ta perspektywa, zdecydowała, gdy nalewał gęsty, oleisty dowód swoich zdolności. - Straszny tu bajzel, T. P. - powiedziała do małego czarnego aparaciku w kieszeni bluzy. A potem dynamika cocktail-party wytworzyła lukę w tłumie przed nią i tam było to: sto stóp od barierek z szarego drewna, na skraju sztucznego stawu drenowanego przez buldożery poza sezonem. Sto stóp. Pięćdziesiąt sekund spaceru. Osiemnaście godzin pełznięcia. Jeśli potrafiłaby zachować całkowity bezruch i koncentrację, mogłaby dostrzec ruch, tak jak można zauważyć powolne przesuwanie się wskazówki minut na zegarku. To była Chaga nie w skali geograficznej, pożerająca całe regiony, ale w skali molekularnej. Gaby przeszła przez lukę między pięknymi i wspaniałymi. Minęła Brada Pitta. Minęła Antonio Banderasa z najnowszą przyjaciółką - supermodelką. Minęła Julię Roberts z tak bliska, że mogła dostrzec zmarszczki i worki pod oczami wygładzane cyfrowo przez komputery montażowe. Oni są tylko znakomitościami. Nie potrafią zmienić świata ani odczuwać skutków tego, że ich świat zostaje zmieniony, nawet przez obcą interwencję. Gaby oparła ręce na barierce i przyglądała się Chadze. - Czuję się jakbym stała na otwartym pokładzie wielkiego, staroświeckiego liniowca oceanicznego, płynącego wzdłuż brzegu obcego archipelagu - powiedziała do dyktafonu. Kontrast między miejscem, w którym się znajdowała, a tym, co widziała na zewnątrz, był tak wielki jak pomiędzy lądem i morzem, a granica pomiędzy tymi dwoma światami równie płynna i niedokładna. Nie istniała określona linia, na której ziemia stawałaby się nieziemią: przypominało to raczej stopniowe zakażenie górskiego lasu przez sześciokąty obcej roślinności, która wysuwała palce, czułki i dziwaczne kwiaty między pniami ku niepokojącym pseudokoralowym formom niskiej Chagi. Dalej obca rafa stawała się gęstsza, a drzewa rzadsze - tylko najwyższe i najsilniejsze przetrwały atak przetwórni molekularnych i wznosiły się ku górze niczym maszty zakotwiczonych na plaży okrętów. Kilometr za linią przyboju z poszarpanych lądowych raf wznosiła się pionowo na wysokość trzechset metrów ściana czerwonych filarów, aby następnie otworzyć się w baldachim połączonych sześciokątnych płaszczyzn liści. - Wielki Mur - powiedziała Gaby, zapisując oglądaną scenę na dysk. Dalsza Chaga, wznosząca się ku ukrytej w chmurach Kirinyadze, pozwalała podglądnąć jedynie drobiazgi: lśnienie otwartego w oddali białego drzewa-dłoni, kołysanie porośniętych mchem balonów, odblaski światła w kryształach. Jakiż stateczek mógłby się oderwać od takiego wybrzeża, żeby spotkać się z tym statkiem próżności? - myślała. - Siedem minut. Trzydzieści centymetrów. Dłużej niż zazwyczaj. Dopóki się nie odezwał, Gaby nie zauważyła białego mężczyzny, który stał koło niej przy barierce. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy był tu już wcześniej, czy przyszedł po niej. Był niski, łysiał, zapuszczał brzuszek sugerujący późną czterdziestkę lub wczesną pięćdziesiątkę. Miał bladobrązową skórę, zęby w nie najlepszym stanie, mówił akcentem białego Afrykanina. Nie mógł należeć do Znakomitości, nawet nie do Prasy. Musiał być z Obsługi. Nosił brązy i khaki, i kamizelkę z masą kieszeni, ale bez najmniejszego niezbędnego ukłonu w kierunku dwudziestopierwszowiecznej świadomości. Wyglądał jak ostatni z Wielkich Białych Myśliwych. I był nim. Nazywał się Prenderleith. Miał nienaganne maniery. - Wybaczy pani, że przerywam jej kontemplację, ale jeśli ludzie zobaczą, że z kimś rozmawiam, nie będą podchodzić, żeby wypytywać o zwierzynę, którą zabijałem. - Czy to nie pański zawód? - Zabijanie czy gadanie? - Którekolwiek z nich. - Którekolwiek z nich nie musi w sobie zawierać protekcjonalnego traktowania przez gwiazdy filmowe, głupich artystów i cholernych dziennikarzy. - Ja jestem cholerną dziennikarką. - Ale pierwszą rzeczą, jaką pani zrobiła, było podejście do barierki, żeby poprzyglądać się temu tam cholerstwu. Przez siedem minut. - I to sprawia, że warto porozmawiać z dziennikarką? - Tak - odpowiedział po prostu. I to sprawia, że z tobą warto pogadać, ponieważ może to ty jesteś moją perspektywą na to wszystko, pomyślała Gaby. Ostatni Biały Myśliwy. Ale jesteś równie ostrożny jak zwierzęta, na które polujesz, więc jeśli ci to powiem, wystraszę cię, dlatego muszę działać równie skrycie jak ty. Gaby ukradkiem podkręciła poziom nagrywania na swoim małym czarnym aparaciku. Program poprawiający jakość dźwięku na Tom M'boya Street wyczyści szumy i trzaski. - Co to zatem pana zdaniem może być? - spytała. Po drugiej stronie tarasu różnica zdań między Bretem Eastonem Ellisem i Damienem Hirstem przybierała rozmiary kłótni. Goście gromadzili się w pobliżu w oczekiwaniu walki na pięści. Kamery ruszyły. Prenderleith oparł ręce na barierce i spojrzał w kierunku Chagi. - Nie znam się na tym całym gadaniu o Obcych-z-Innego- Świata. - Według najnowszych teorii nie zostało to zbudowane przez małych szarych ludzików, ale powstało w chmurach gazowych Rho Ophiuchi, osiemset lat świetlnych stąd. Znaleziono tam ślady takich samych złożonych fullerenów, jakie są obecne w Chadze. Cała cywilizacja wyrastająca w kosmosie. Oceniają, że liczy sobie co najmniej sto tysięcy lat. - Oni? - spytał Prenderleith. - UNECTA - odpowiedziała Gaby. - Zapewne mają rację. Wiedzą o tym więcej niż ja, skoro zatem mówią, że to gaz, to jest to gaz. Chmury gazowe, małe szare ludziki - nie znam się na tym, nie stanowią części mojego świata. Widzi pani, otrzymałem akurat tyle wykształcenia, żeby dawać sobie radę, żeby dobrze robić swoje, nie żeby myśleć. Uważaliśmy, że Kenia nie należy do krajów, którym potrzebne jest myślenie. Tu robiło się swoje, tu się nie myślało. Jeździło się konno, uprawiało ziemię, polowało, prowadziło samochody, latało. Robiło się coś konkretnego. Kraj decydował o tym, co myśleć. Nikt z nas nie był w stanie dostrzec zmian zachodzących pod naszymi stopami - moje wychowanie okazało się przestarzałe, całkowicie bezużyteczne w tej nowej, myślącej Kenii. Jedyne, co mogłem zrobić, to poszukać pracy w miejscu równie przestarzałym i bezużytecznym jak ja. To cholerne miejsce nie ma nic wspólnego z prawdziwą Kenią. Cholerny park tematyczny. Nawet zwierzęta są podróbką: wykopali bajoro, żeby Amerykanie mogli pofotografować słonie. Cała ironia polega na tym, że teraz, gdy turyści się wynieśli, pcha się tu więcej cholernej zwierzyny niż kiedykolwiek. Naliczyłem czterdzieści pięć słoni w jednym dniu, ale nikt już się nimi nie przejmuje. Niech mi pani powie - jak to coś może być obce, skoro zwierzęta tam idą? Jak gaz mógłby być w stanie zbudować coś takiego? Mam wrażenie, że to jest coś bardzo starego, coś, co zwierzęta już kiedyś znały i czego nie zapomniały, coś pochodzącego właśnie z Afryki. Tu, we wschodniej Afryce, wszystko się zaczęło, ten ląd jest bardzo stary i ma dobrą pamięć. I jest silny. Może Afryka ma dość tego, co ludzie z nią wyczyniają - dość myślenia - i postanowiła upomnieć się o samą siebie. To dlatego zwierzęta się nie boją. To zwraca im ich Afrykę. - Ale odbiera panu pańską - powiedziała Gaby. - Nie moją. - Prenderleith omiótł spojrzeniem sławnych i pięknych ludzi dookoła. Walka wyparowała, pozostawiając tylko nadąsane miny i kwaśne spojrzenia. Leaf Phoenix częstowała wszystkich papierosami ku zgrozie innych gości. Powietrze wypełnił dźwięk dzwonków. Wszystkie głowy odwróciły się. Kelner w pozbawionej dwudziestopierwszowiecznej świadomości kurtce w lamparcie cętki przeszedł przez taras, pobrzękując trzymanymi w ręce dzwoneczkami. - Kolacja - oznajmił Prenderleith. Gaby została usadzona na końcu długiego stołu, między gryzipiórkiem z serwisu on-line BBC, którego znała, i filmowym bożyszczem z Hollywoodu, które gadało niemal wyłącznie o pracy nad piętnastoma musicalami naraz. Prenderleith znalazł się na drugim końcu stołu, w fotelu bohatera, otoczony znakomitościami. Gaby przyglądała się, jak snuje swe wyświechtane opowieści o podchodzeniu i zabijaniu. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie w bok i Gaby zdarzało się pochwycić to spojrzenie, co sprawiało wrażenie małego spisku. Powinnam mu powiedzieć, że jest moją perspektywą, pomyślała. Powinnam przyznać się do dyktafonu. Znakomitości zawłaszczyły Prenderleitha na resztę wieczoru, tworząc mały orszak otaczający jego fotel przy oknie widokowym wychodzącym na oświetloną reflektorami Chagę przybliżającą się cząsteczka po cząsteczce. Gaby siedziała przy barze i obserwowała, jak opowiadał historie o tamtej innej Afryce. Miał błysk w oku. Gaby nie potrafiła zdecydować, czy był to wyraz nostalgii, czy też niecierpliwego oczekiwania na moment, kiedy wszystko upadnie i rozleci się. W ciemności poza zasięgiem świateł reflektorów padały drzewa, powalone przez rozwiewającą złudzenia Chagę. Drewniane pale hotelu trzeszczały i stukały. Znakomitości spoglądały po sobie, przerażone. Gdy rozległo się pukanie, podświetlane wskazówki zegara przy łóżku wskazywały godzinę 1.27. Gaby ledwie zdążyła się położyć po przedyktowaniu komentarza. Hałas na górnym pokładzie: zabawa będzie się stopniowo zwijać, aż rano przyjdą żołnierze, żeby wszystkich wyprowadzić. Któryś z gości, podniecony i pełen nadziei? Kolejne uprzejme pukanie. Ta uprzejmość pomogła jej rozpoznać. Ze sposobu, w jaki Prenderleith stał w korytarzu, domyśliła się, że jest lekko wstawiony i że gdyby nie był, nie zrobiłby tego. W ramionach tulił strzelbę jak ukochane dziecko. - Coś, co powinna pani zobaczyć - powiedział. - Dlaczego ja? - spytała Gaby, wciągając ubranie i wysokie buty. - Ponieważ nikt inny nie zrozumie. Ponieważ stała pani przez te siedem minut, gapiąc się na to cholerstwo i nic innego dla pani nie istniało. Pani zna prawdę: nie istnieje nic poza tamtym. Niech pani się upewni, że wzięła cały sprzęt do nagrywania. - Domyślił się pan. - Zauważyłem. - Zmysły myśliwego. Przepraszam, powinnam była panu powiedzieć, tak mi się wydaje. - Dla mnie to nie ma znaczenia. - Pan jest jedynym, który ma jakąś historię wartą opowiedzenia, kimś, kto naprawdę coś utraci, gdy to dojdzie tutaj. - Tak pani sądzi? Światło na drewnianym korytarzu było słabe. Gaby nie potrafiła dojrzeć jego wyrazu twarzy. Prenderleith sprowadził ją służbowymi schodami na parter. Wychodząc w ciemną przestrzeń między palami, Gaby wyobraziła sobie, że stawia pierwszy krok na obcej planecie. Nie jest to takie dalekie od prawdy, pomyślała. Prenderleith zdjął strzelbę z ramienia. Wyszli z hotelu pomiędzy cienie tuż za zasięgiem reflektorów. Otaczająca noc wydawała się ogromna i bliska, pełna oddechów i drobnych poruszeń. Wydechy parowały: na zboczach Kirinyagi panował chłód. Gaby wciągnęła w płuca zapach Chagi. Wyobraźnia podpowiadała jej, że zna ten zapach, ponieważ wywoływał tyle wspomnień, ile spośród wszystkich bodźców tylko zapach potrafi. Ale nie można go było znać i kiedy uświadomiła to sobie, wszystkie elementy, które przypominały o różnych rzeczach, zlały się w jedno i ostry, piżmowy, chemiczny zapach Chagi okazał się nie pamiętanym, ponieważ nikt dotychczas nie znał niczego takiego. Ten zapach popychał do przodu, nie do tyłu. Prenderleith poprowadził ją ku terminum. Nie było to daleko. Chaga wyrastała wyższa i bardziej złożona w bledszym świetle reflektorów. Majaczyła jak nie dające się odpędzić wspomnienie nocnego koszmaru. Gaby słyszała jęki i trzask padających w ciemności drzew. Prenderleith zatrzymał ją pół metra od krawędzi. Pół metra, piętnaście minut, pomyślała Gaby. Zwinęła palce w butach czując się skażona. Prenderleith przykucnął na piętach, oparł ciężar ciała na strzelbie jak na lasce. Polował. - Wiatr jest w porządku - powiedział. Gaby przykucnęła koło niego. Włączyła dyktafon, wsłuchując się w ciszę i patrzyła, jak Chaga wyłania się ku niej z cieni. Terminum było siatką małych sześciokątów z przypominającej mech tkanki. Sześciokąty miały różne kolory i Gaby instynktownie wyczuła, że te same kolory nigdy się nie stykały. Narożniki najdalej wysuniętych sześciokątów wysyłały czarne pełzające nitki w ściółkę. Źdźbła traw, łodygi roślin, wszystko padało przed maszynami molekularnymi i rozkładało się na własne cząstki. Co kilka centymetrów pełznące nitki rozgałęziały się, kilka centymetrów dalej dzieliły się znowu, budując sześciokąty. Zamknięta między nimi ziemska roślinność więdła, topniała i nabrzmiewała pękającymi pęcherzami, przeistaczając się w pineskowate gwiazdki wielobarwnego pseudomchu. Wiedziona nagłą potrzebą Gaby przycisnęła dłonie do czarnych nitek. Nie dotknęły ciała. To nigdy nie dotyka ciała. Mimo to wzdrygnęła się, czując Chagę pod nagą skórą. Och, istoto małej wiary. Odczuwała posuwanie się molekuł jako delikatne mrowienie, niczym marsz maleńkich, powolnych owadów po jej dłoni. Podskoczyła, gdy Prenderleith dotknął delikatnie jej ramienia. - Jest tu - szepnął. Nie miała zmysłów myśliwego, toteż przez długie sekundy dostrzegała jedynie głębszą ciemność poruszającą się wśród cieni. Potem wyszedł w półmrok między stojącymi wciąż drzewami i wysokimi palcami pseudokoralowców i Gaby zaparło dech. To był słoń, stary samiec z ułamanym kłem. Prenderleith podniósł się na nogi. Dzieliło ich mniej niż dziesięć metrów. Słoń i człowiek przyglądali się sobie wzajemnie. Słoń postąpił krok naprzód, wychodząc z cienia w pełne światło. Kiedy podniósł trąbę, kosztując powietrze, Gaby zauważyła masę czerwonego, pożyłkowanego ciała przyczepioną do jego karku jak pasożytniczy organizm. Pod kłami przedłużała się ona w giętkie członki. Każdy zakończony był czymś nieprzyjemnie przypominającym ludzką dłoń. Zszokowana Gaby przyglądała się jak czerwone członki poruszają się, a palce otwierają się i zaciskają. Potem słoń obrócił się i zadziwiająco cicho odszedł w busz. Ciemność Chagi zamknęła się za nim. - Co noc o tej samej porze - powiedział Prenderleith po długiej chwili milczenia. - Przez ostatnie sześć nocy. Dokładnie do krawędzi, nigdy dalej. Co noc coraz bliżej. - Dlaczego? - Przygląda mi się, ja się przyglądam jemu. Rozumiemy się wzajemnie. - To coś wokół jego szyi, te ramiona... - Gaby nie była w stanie powstrzymać obrzydzenia w głosie. - To odmienia. Robi ze stworzeń coś, czym mogłyby być. Może coś, czym powinny być. Może ręce są tym, czego słonie potrzebują, żeby stać się tym, czym mogłyby być. - Ewolucja przy pomocy rzemyków. - Jeśli w to pani wierzy. - A pan w co wierzy? - Pamięta pani moją odpowiedź na pani uwagę, że Chaga odbiera mi moją Afrykę? - Że to nie pańska Afryka. - Czy teraz pani rozumie, co miałem na myśli? - Afryki, którą ona zabiera, nigdy pan nie rozumiał, nie był pan dla niej stworzony. Afryki, którą panu daje, nigdy pan nie znał, ale ona istniała w pana kościach: wielka, nieujarzmiona, nie odkryta, ciemna Afryka, Afryka bez narodów i rządów, granic i gospodarki, Afryka działań, a nie myśli, bycia, a nie stawania się, gdzie pojedynczy człowiek może się zgubić i odnaleźć zarazem, powrócić do prostszego, fizycznego, zwierzęcego poziomu egzystencji. - Bardzo ładnie to pani ujęła. Sądzę, że na tym polega pani zawód. Gaby zrozumiała coś jeszcze. Prenderleith poprosił ją, żeby za niego mówiła, ponieważ on nie został stworzony do mówienia takich rzeczy sam z siebie, a chciał, żeby zostały właściwie powiedziane tym wszystkim, którzy przeczytają opowieść Gaby o nim. Pragnął mieć świadka, wiernego anioła zapisu. Zrozumiawszy to, dowiedziała się o tym człowieku jeszcze jednej rzeczy, której nigdy nie dałoby się wyrazić słowami ani zapisać na dysku. - Wracajmy - powiedział w końcu Prenderleith. - Cholernie zimno się tu robi. Żołnierze wkroczyli do hotelu o 6.30 rano, pukając do kolejnych drzwi, mimo że wszyscy goście albo od dawna byli na nogach, albo wcale nie kładli się spać. Ze względu na sławę otaczającą gości żołnierze byli bardzo uprzejmi. Zebrali wszystkich w głównym holu. Jak powolne tonięcie, pomyślała Gaby. Jak Nie-opuścimy-okrętu. Rafa dotarła w końcu do nas. Wyjrzała przez okno. Pod osłoną ciemności sześciokątny mech przekroczył sztuczne bajoro i wspinał się po palach starego hotelu. Drzewa, spomiędzy których wynurzył się słoń, były ozdobione inkrustacją z pomarańczowej gąbki i pajęczynami rurek. Główny hol zachwiał się. Potłukły się spadające z półek nad barem szklanki. Niektórzy zaczęli krzyczeć. Hollywoodzkie gwiazdy płci męskiej usiłowały wyglądać dzielnie, ale to nie był scenariusz. To był prawdziwy koniec świata. Prenderleith stał z resztą obsługi jak najdalej od drzwi i usiłował rozsiewać spokój. Zupełnie jak Titanic, myślała Gaby. Załoga na końcu. Podeszła, żeby stanąć z nimi. Prenderleith posłał jej zdziwione spojrzenie. - Obstawiający muszą wiedzieć, czy kapitan zatonie razem ze statkiem - powiedziała, poklepując mały czarny dyktafon w kieszonce na piersi jej buszowej bluzy. Prenderleith otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale hotel zachwiał się znowu, tym razem mocniej. Belkowania trzaskały. Okno widokowe rozbiło się i wleciało do środka. Gaby uchwyciła się krawędzi baru i spanikowana gadała szybko do swojego dyktafonu. Zaniepokojeni żołnierze wypychali znakomitości z holu i przez wąskie drewniane korytarze ku głównej klatce schodowej. Hol wybrzuszył się, podłoga się przechyliła, stoły i krzesła runęły ku pustemu oknu. - Uciekajcie! - krzyknął Prenderleith. Uciekali. Wciśnięta w ciasny korytarz Gaby usiłowała nie myśleć o trumnach bez dna, przekrzykując do mikrofonu wrzask pozostałych głosów. Za nią hol zapadł się i runął. Przeciskała się wśród naporu ciał ku światłu słonecznemu, dotknęła trwałości schodów. Pełznięcie. Cofnęła palce nagłym ruchem. Pełznące, rozgałęziające się nitki Chagi poruszały się po farbie w dół schodów. - Jest na schodach - szepnęła bez tchu do mikrofonu. Drewniana ściana za nią zmieniła się w mozaikę sześciokątów. Przycisnęła dyktafon do piersi. Pojedynczy zarodnik wystarczy, żeby zniszczyć aparat i jej reportaż. Rzuciła się w dół chwiejnych schodów. Nie zwracając uwagi na niebezpieczne zwierzęta, żołnierze poganiali gości ku pojazdom na głównej szosie. Dziennikarze przystawali, żeby strzelić ostatni komentarz do upadku Treehouse. - Rozpada się - powiedziała, gdy kawał dachu przechylił się niczym rufa tonącego liniowca i zjechał po pokrytej pęcherzami bryle budynku na ziemię. Fasada hotelu była mieszaniną drewna i pęczniejących bulwiastych narośli Chagi. Drewniane pale zmieniły się w palce żółtej gąbki i pseudokoralowca. Gaby opisała to wszystko. Żołnierze tworzyli kordon między widzami i Chagą. Gaby dostrzegła obok siebie Prenderleitha. - Musi pani wiedzieć, jak kończy się opowieść - powiedział. - Proszę mi to przytrzymać. Podał Gaby strzelbę. Potrząsnęła głową. - Nie poradzę sobie przeciwko karabinom. Złożył to na nią. - Wiem - powiedziała. - Więc pomoże mi pani. - Czy aż tak pan tego nienawidzi? - Tak - odpowiedział. Rozległ się huk eksplodującego drewna i zduszone krzyki ze strony zarówno żołnierzy, jak i cywilów. Hotel pękł przez środek i złożył się jak dwa skrzydła, które powoli zapadały się w sterty żarłocznej Chagi. Wykonał swój ruch, gdy uwaga wszystkich oprócz Gaby była zwrócona na ostatnie chwile starego hotelu. Wiedziała, że tak zrobi. Biegł szybko jak na starego, steranego, tyjącego białego myśliwego. - Jest w połowie drogi - powiedziała do dyktafonu. - Podziwiam jego odwagę, że biegnie tak z radością ku temu nowemu ciemnemu kontynentowi. Czy też jest to odwaga podjęcia decyzji, którą być może Chaga podejmie w końcu za wszystkich mieszkańców planety zwanej niegdyś Ziemią? Urwała. Żołnierz stojący przed nią dostrzegł Prenderleitha. Podniósł kałasznikowa i zamierzył się. - Prenderleith! - wrzasnęła Gaby. Biegł dalej. Wydawało się, że bardziej zajmuje go coś w związku z guzikami koszuli. Był już za krawędzią, jego stopy rozdeptywały sześciokątny mech, wzbijając chmury zarodników. - Nie! - krzyknęła Gaby, ale żołnierz miał swoje rozkazy, a zarówno on, jak i ludzie, którzy te rozkazy wydali, lękali się Chagi ponad wszystko. Widziała jak mięśnie na jego szyi napinają się, lufa karabinu waha się nieznacznie to w tę, to w tamtą stronę. Poszukała wzrokiem czegoś, co mogłoby go powstrzymać. Strzelba Prenderleitha. Nie. Za to ona też dostałaby kulkę. Mały czarny cyfrowy dyktafon uderzył żołnierza mocno w ramię. Cisnęła nim z całej siły. Strzał chybił. Ptaki zerwały się ze skrzekiem z gniazd. Wśród żołnierzy, obsługi i znakomitości zaległa całkowita cisza. Żołnierz obrócił się ku niej z podniesioną bronią. Gaby odskoczyła do tyłu trzymając ręce wysoko w górze. Żołnierz wyszczerzył do niej zęby i skierował lufę karabinu na dyktafon. Gdy rozwalał go na strzępy plastyku i obwodów elektrycznych, Gaby zobaczyła, że sylwetka Prenderleitha znika wśród grzybni pseudokoralowców w obcym krajobrazie. Zgubił koszulę. Ostatnie pozostałości po hotelu - kawałek pokoju balansujący na szczycie pala, wiodąca donikąd żelazna klatka schodowa wypuszczająca siarkowo-żółte pąki, plątanina rur kanalizacyjnych ze zwisającymi jak miseczki na jałmużnę wannami i sedesami - rozleciały się i upadły. Gaby przyglądała się temu w milczeniu. Nie miała nic do powiedzenia, nie miała sprzętu, do którego mogłaby mówić. Chaga posuwała się do przodu, dwadzieścia pięć centymetrów na minutę. Ludzie rozchodzili się. Nie było już do oglądania nic oprócz milimetrowego pochodu innego świata. Żołnierze sprawdzili akredytację prasową Gaby w pięciu różnych źródłach, zanim pozwolili jej wziąć samochód SkyNetu. Byli na nią wściekli, ale nie mogli jej tknąć. Uśmiechali się jednak, ponieważ rozwalili jej reportaż i wiedzieli, że będzie miała kłopoty w redakcji. Mylicie się, myślała jadąc bezpieczną szosą w konwoju pojazdów agencji informacyjnych i autobusów wycieczkowych. Opowieści nosi się w sercu. Opowieści nie da się rozwalić. Opowieści nigdy nie giną. Tej nocy, kiedy śniła wśród zwieńczonych kopułami wież Nairobi, słoń przyszedł do niej znowu. Stanął na granicy między światami, podniósł trąbę i swoje obce ręce i przemówił do niej. Powiedział jej, że tylko głupcy boją się zmian, które mogą z nich uczynić to, czym mogliby być i czym powinni być, i że te zmiany są specjalnym darem tego, co stworzyło Chagę, czymkolwiek ono było. Wiedziała w swoim śnie, że słoń przemawia głosem Prenderleitha, chociaż nie mogła go zobaczyć, chyba że jako milczący cień poruszający się w głębokiej ciemności poza zasięgiem reflektorów ludzkości - nowy Adam polujący w Afryce swojego serca. Przełożyła Agnieszka Fulińska