ABSOLWENCI Erich Segal Erich Segal, znakomity współczesny pisarz amerykański, jest autorem cieszących się ogromną popularnością powieści, między innymi: Love story. Opowieść Olivera, Doktorzy, Mężczyzna, kobieta i dziecko. Absolwenci. Wszystkie one zajmowały czołowe miejsca na listach bestsellerów. Absolwenci to panoramiczna saga o życiu pięciu niezwykłych absolwentów Uniwersytetu Harvarda, a zarazem fascynujący portret całego pokolenia Amerykanów. W tle opowieści rozgrywają się prawdziwe wydarzenia i pojawiają się autentyczne postacie np. Henry Kissin-ger, Zbigniew Brzeziński. Erich Segal z dużym talentem prezentuje różne koleje losu bohaterów, stawia ich w trudnych sytuacjach, w których muszą podejmować ważne życiowe decyzje, będące jednocześnie sprawdzianem wyznawanych przez nich zasad. Czy wszyscy okażą się godni miana wybitnego absolwenta Uniwersytetu Harvarda? Erich Segal ABSOLWENCI Tłumaczył Jarosław Sokół ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Tytuł oryginału THE CLASS Copyright (c) 1985 by Dewsbury International, Inc. Ali rights reserved Copyright (c) 2000 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c., Poznań Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki Redaktor serii Tadeusz Zysk Pierwsze wydanie tej książki ukazało się nakładem Wydawnictwa Podsiedlik- Raniowski i Spotka w 1996 roku ISBN 83-7150-492-6 Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka 10,61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, ul. Zgoda 54,60-122 Poznań tel. (0-61) 864 14 03, 864 14 04 e- mail: sklep@zysk.com.pl nasza strona: www.zysk.com.pl DRUKARNIA GS: Kraków, tel. (012) 65 65 902 Musi być... jakieś logiczne wytłumaczenie szaleńczej radości z powodu tego, ze jest się, absolwentem Harvardu, a nie-przez jakieś tragiczne zrządzenie losu - Yale albo Cornell. WilliamJamesMD, 1869 Dla Karen i Franceski - absolwentek mojego życia NOTA WYDAWCY Jest to powieść o fikcyjnych przedstawicielach harwardzkiego rocznika 1958. W tle opowieści autor osadził rodzinę Eliotów, którą łączyły długoletnie i napawaj ące dumą więzy z Uniwersytetem Harvarda. Postać Andrew Eliota jest całkowicie fikcyjna i nie było zamysłem autora sportretowanie jakiegokolwiek rzeczywistego członka tej rodziny, żyjącego czy zmarłego. Wszystkie główne postaci tej powieści są dziełem wyobraźni autora. Mają one zilustrować rozmaite zachowania młodych ludzi tego pokolenia w dziedzinie polityki, sztuki, życia intelektualnego, w procesie kształtowania osobowości. W nawiązaniu do ich lat spędzonych na Harvardzie i później - aż do dwudziestgeo piątego Zjazdu Absolwentów - autor przedstawia pewną liczbę zdarzeń, w których pojawiają się publiczne postaci, znane z amerykańskiego życia politycznego i artystycznego. Włącza portrety tych osobistości jako symbole pewnych wpływów z minionych dwudziestu pięciu lat. Czytelnik powinien jednak pamiętać, że zarówno specyficzne dialogi, jak i zdarzenia związane z tymi postaciami są dziełem wyobraźni autora. DZIENNIK ANDREW ELIOTA 12 maja 1983 W przyszłym miesiącu odbędzie się dwudziesty piąty Zjazd Absolwentów mojego rocznika z Harvardu i boję się tego panicznie. Boję się stanąć twarzą w twarz z kolegami, którym się powiodło i którzy przyjadą opromienieni chwałą, podczas gdy ja będę mógł się pochwalić najwyżej kilkoma siwymi włosami. Dzisiaj nadeszła pocztą gruba księga w czerwonej oprawie, która opisuje wszystkie osiągnięcia rocznika 1958. Uświadomiło mi to rozmiar mojej życiowej porażki. Nie spałem przez pół nocy, wpatrując się w twarze facetów, którzy kiedyś studiowali ze mną na jednym roku, a teraz są senatorami, gubernatorami, naukowcami o światowej sławie i pionierami medycyny. Kto wie, może któryś z nich znajdzie się jeszcze na podium w Sztokholmie? Albo na trawniku przed Białym Domem? Najciekawsze jest to, że niektórzy nadal żyją ze swoimi pierwszymi żonami. Kilka najbardziej błyskotliwych postaci to moi byli przyjaciele. Pewien mój współlokator, którego kiedyś uważałem za szajbusa, jest dziś najpewniejszym kandydatem na stanowisko sekretarza stanu. Przyszły rektor Harvardu to z kolei gość, któremu pożyczałem ubrania. Jeszcze inny, którego ledwie zauważaliśmy, stał się muzyczną sensacją naszych czasów. Najdzielniejszy z nich wszystkich poświęcił życie sprawie, w którą wierzył. Jego bohaterstwo zawstydza mnie. Wracam więc w przeszłość, przepełniony rozczarowaniem. Jestem ostatnim mężczyzną z długiej linii Eliotów, którzy studiowali na Harvardzie. Wszyscy moi przodkowie byli zasłużonymi ludźmi. Wyróżnili się w czasie wojny i pokoju, na polu nauki i oświaty. Nie tak dawno, w 1948 roku, mój kuzyn Tom dostał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Moją osobę przyćmiewa jednak blask rodzinnej tradycji. Nie mogę się nawet równać z Jaredem Eliotem, rocznik 1703, człowiekiem, który sprowadził do Ameryki rabarbar. Z moimi szlachetnymi przodkami łączy mnie jednak pewna wątła nić. Wszyscy byli pamiętnikarzami. Mój imiennik, wielebny Andrew Eliot, rocznik 1737, przewodząc dzielnie swoim parafianom, prowadził dziennik, w którym opisywał realia wojny o niepodległość podczas oblężenia Bostonu w 1776 roku; dokument ten przetrwał do naszych czasów. Kiedy tylko miasto zostało wyzwolone, Andrew Eliot pośpieszył na zebranie Rady Nadzorczej Harvardu, żeby zgłosić wniosek o przyznanie generałowi Jerzemu Waszyngtonowi doktoratu honoris causa. Jego syn odziedziczył po nim parafię i talent pisarski, pozostawiając barwny opis początków życia w niepodległej Ameryce. Oczywiście, nie porównuję się do nich, ale tak samo jak oni przez całe życie prowadzę osobiste zapiski. Być może to jedyna rzecz, która po mnie pozostanie. Jestem świadkiem toczącej się historii, nawet jeśli nie potrafię tego w żaden sposób wykorzystać. Na razie wiem tylko, że panicznie się boję. STUDENCKIE LATA Świat po prostu istniał. Papierosy - po dwadzieścia centów paczka, tak samo galon benzyny. Seks - owinięty w gumę i metafizyczne skrupuły pod nazwą rycerskość... Psychologia - rzecz istniejąca w głowie. Abstrakcje chwytały nas w mieszkaniu; żyć warto było tylko na własną rękę; wreszcie - najgorszy rys w tym opisie - nie wiedzieliśmy, że jesteśmy pokoleniem. John Updike, rocznik 1954 Łypali na siebie jak tygrysy oceniające zagrożenie ze strony nowego rywala. W tej dżungli nie było jednak wiadomo, gdzie czai się prawdziwe niebezpieczeństwo. Był poniedziałek 20 września 1954 roku. Tysiąc stu sześćdziesięciu dwóch najlepszych, najzdolniejszych młodzieńców z całego świata stało w kolejce przed pokracznym gmachem o nazwie Memoriał Hali, zbudowanym w stylu wiktoriańskiego gotyku. Czekali, aby wpisać się na listę przyszłych członków rocznika 1958. Pojawili się w całej gamie ubiorów, od eleganckich szat z firmy Brooks Brothers do wytartych łachów, a panowało wśród nich na przemian zniecierpliwienie, przerażenie, zblazowanie i odrętwienie. Niektórzy przebyli tysiące mil, inni tylko kilka przecznic. Wszyscy jednak wiedzieli, że jest to dopiero początek największej podróży ich życia. ; Shadrach Tubman, syn prezydenta Liberii, przyleciał z Mon-rovii przez Paryż na nowojorskie lotnisko Idlewild, skąd przywieziono go do Bostonu limuzyną należącą do ambasady. John D. Rockefeller IV przyjechał zwyczajnym pociągiem z Manhattanu, a potem szarpnął się na taksówkę od Stacji Południowej na dziedziniec uniwersytecki. Natomiast Aga Khan najwyraźniej po prostu się ukazał. (Inne wersje głosiły, że przyleciał na zaczarowanym dywanie albo prywatnym odrzutowcem). W każdym razie stał w kolejce do rejestracji jak zwykły śmiertelnik. Ci nowicjusze już od początku byli znakomitościami. Od razu po urodzeniu znaleźli się w świetle reflektorów. Lecz tego ostatniego dnia lata 1954 roku na firmamencie miało rozbłysnąć jeszcze tysiąc innych komet, na razie pogrążonych w anonimowym mroku. Wśród nich by li: Daniel Rossi, Jason Gilbert, Theodore Lam-bros i Andrew Eliot. To oni, wraz z piątą postacią, która wciąż przebywała wtedy na drugim końcu świata, są bohaterami tej opowieści. DANIEL ROSSI Rankiem śpiew wróbla na olchy szczycie Rozbrzmiewał niebiańsko w koronie drzewa; O zmroku, gdy w mym domu zacząf nowe życie, Ptak kwili smutnie, jakby się. gniewał, Ze go pozbawiłem i rzeki, i nieba. Raiph Waldo Emerson, rocznik 1821 Od wczesnego dzieciństwa Daniel Rossi miał jeden obsesyjny cel - przypodobać się ojcu. Prześladował go też jeden i ten sam koszmar - że nigdy mu się to nie uda. Z początku wierzył, że za maską obojętności doktora Rossiego kryje się jakiś istotny powód. Danny był przecież chudym, pozbawionym muskułów bratem najtwardszego futbolisty w historii kalifornijskiego Orange County. Przez cały czas gdy Frank Rossi zdobywał punkty i interesowali się nim trenerzy z college'ów, tata poświęcał mu tak wiele uwagi, że nie znajdował już czasu dla swojego młodszego syna. Fakt, że Danny dostaje dobre stopnie - co Frankowi nigdy się nie przytrafiało - nie robił na nim żadnego wrażenia. Przecież Frank miał całe sześć stóp i dwa cale (był o głowę wyższy od Danny'ego)! Wystarczyło, że pojawił się na boisku, by cały stadion zaczął wiwatować na stojąco. Cóż takiego mógł zrobić mały okularnik i rudzielec Danny, żeby zasłużyć sobie na podobne oklaski? Był, co prawda - tak przynajmiej twierdziła jego matka - utalentowanym pianistą. Prawie geniuszem. Większość rodziców byłaby z tego dumna. Doktor Rossi nigdy jednak nie przyszedł na żaden z jego publicznych występów. Rzecz zrozumiała, Danny odczuwał silne przypływy zazdrości. I gorycz zamieniającą się powoli w nienawiść. Frank nie jest Bogiem, tato. Ja też istnieję. Prędzej czy później zauważysz to. Potem, w roku 1950, Frank, który służył w wojsku jako pilot myśliwca, został zestrzelony nad Koreą. Tłumiona boleśnie za- zdrość Danny'ego przerodziła się teraz w żal, a potem w poczucie winy. Czuł się w jakiś sposób odpowiedzialny. Jak gdyby życzył bratu śmierci. Na uroczystości nadania szkolnemu stadionowi imienia Franka ojciec nie mógł powstrzymać łez. Danny patrzył z udręką na człowieka, którego tak bardzo podziwiał. Przysiągł sobie, że będzie dla niego pociechą. Ale jak mógł przywrócić ojcu radość życia? Arthura Rossiego drażnił sam dźwięk pianina, na którym grał Danny. Dzień pracy dentysty upływa przecież w dręczącym hałasie wierteł. Wybudował więc w piwnicy wyściełane korkiem studio dla swojego jedynego syna, który pozostał przy życiu. Danny zrozumiał, że nie jest to żaden gest szczerego serca i że ojciec chce się uwolnić nie tylko od jego pianina, lecz także od jego widoku. A jednak Danny postanowił nie poddawać się w walce o uczucia ojca. Czuł, że jedynie przez sport uda mu się wydobyć z głębi ojcowskiej niełaski. Dla chłopca o jego budowie ciała istniała tylko jedna możliwość - bieganie. Znalazł odpowiedniego trenera i nieśmiało poprosił o radę. Wstawał teraz codziennie o szóstej rano, nakładał trampki i wybiegał z domu na trening. Przez pierwsze tygodnie trenował tak gorliwie, że nabawił się odcisków i ledwo mógł powłóczyć nogami. Ale wytrwał. I zachował wszystko w tajemnicy. Aż będzie miał czym pochwalić się przed tatą... Pierwszego dnia wiosny trener kazał przebiec całej drużynie milę, żeby sprawdzić formę. Danny był zdziwiony, że przez pierwsze trzy okrążenia udawało mu się trzymać w pobliżu najlepszych biegaczy. Niespodziewanie jednak poczuł pieczenie w ustach i ból w piersiach. Zaczął zwalniać. Nagle usłyszał głos trenera ze środka boiska: - Trzymaj tak dalej, Rossi. Nie poddawaj się! Nie chcąc narazić się na niezadowolenie swojego przybranego rodzica, Danny przepchnął swe znużone ciało przez ostatnie okrążenie. Wycieńczony rzucił się na trawę. Nie zdążył jeszcze złapać tchu, kiedy trener stanął nad nim ze stoperem w ręku. - Nieźle, Danny. Ładnie mnie zaskoczyłeś - pięć minut czterdzieści osiem sekund. Trenuj dalej, a będziesz biegał jeszcze lepiej. Zresztą pięć minut może z czasem dać ci trzecie miejsce na zawodach. Idź do magazynu po strój i kolce. Przeczuwając bliskość swojego celu, Danny na jakiś czas zarzucił popołudniowe ćwiczenia na pianinie, żeby trenować razem z drużyną. Zazwyczaj oznaczało to dziesięć lub dwanaście morderczych okrążeń boiska. Niemal po każdym treningu wymiotował. Kilka tygodni później trener oznajmił, że w nagrodę za wytrwałość Danny weźmie udział w pojedynku z drużyną Yalley High. Tego wieczoru powiedział ojcu. Doktor Rossi postanowił przyjść na zawody, nie zważając na ostrzeżenia syna, który mówił, że prawdopodobnie zostanie sromotnie pokonany. W sobotę po południu Danny'emu udało się przeżyć trzy najszczęśliwsze minuty swojego dzieciństwa. Kiedy niespokojni biegacze ustawiali się na środku wysypanej żużlem bieżni, Danny zobaczył swoich rodziców w pierwszym rzędzie na trybunie. - Dalej, synu - zagrzewał go do wałki ojciec. - Pokaż im, co potrafi prawdziwy Rossi. Danny tak się przejął tymi słowami, że zapomniał o wskazówkach trenera, by oszczędzać siły i nie podkręcać tempa. Zamiast tego, ledwo wystrzelił pistolet startowy, Danny rzucił się do przodu i prowadził przez całe pierwsze okrążenie. Chryste - pomyślał doktor Rossi - ten chłopak to mistrz. Cholera - pomyślał trener - ten chłopak to wariat. Opadnie z sił. Po pierwszym okrążeniu Danny spojrzał w stronę ojca i zobaczył coś, co dotąd wydawało mu się niemożliwe - uśmiech dumy z jego powodu. - Siedemdziesiąt jeden sekund! - zawołał trener. - Za szybko, Rossi. O wiele za szybko. - Dobra robota, synu! - zawołał doktor Rossi. Następne okrążenie Danny przeleciał na skrzydłach ojcowskiej łaski. W połowie dystansu był wciąż w czołówce. Teraz jednak zaczęło go palić w płucach. Na kolejnym zakręcie zabrakło mu powietrza. Przeżywał coś, co biegacze nie bez racji nazywają rigor mortis - stężenie pośmiertne. Umierał w biegu. Rywale śmignęli obok i wysforowali się daleko przed niego. Z drugiego końca boiska usłyszał okrzyk ojca: - Dalej, Danny, weź się w garść! Kiedy w końcu dotarł do mety, nagrodzono go oklaskami. Były to pełne współczucia oklaski, którymi wita się beznadziejnie zdeklasowanego zawodnika. Słaniając się na nogach, spojrzał w stronę trybun. Matka uśmiechała się pocieszająco. Ojca nie było. Przypominało to koszmarny sen. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu trener był zadowolony. - Rossi, nie widziałem bardziej upartego faceta. Zmierzyłem ci czas: pięć minut piętnaście sekund. Masz ogromne możliwości. - Ale nie na bieżni - odparł kuśtykający Danny. - Rzucam to. Zrozumiał ze smutkiem, że wszystkie starania tylko pogorszyły sytuację. Całe to żenujące przedstawienie odbyło się bowiem na stadionie imienia Franka Rossiego. Poniżony Danny wrócił do swego dawnego życia. Klawiatura pianina stała się ujściem dla wszystkich jego frustracji. Ćwiczył teraz dzień i noc, zapominając o bożym świecie. Odkąd skończył sześć lat, pobierał lekcje u miejscowej nauczycielki. Teraz jednak ta czcigodna, siwowłosa matrona powiedziała otwarcie jego matce, że nie może go już niczego więcej nauczyć. Napomknęła też pani Giseli Rossi, że jej syna powinien przesłuchać Gustave Landau, były wiedeński solista, a teraz, w jesieni życia, dyrektor muzyczny pobliskiego college'u San Angelo. Staruszek był pod wrażeniem tego, co usłyszał, i przyjął Danny'ego na swojego ucznia. - Profesor Landau mówi, że Danny gra bardzo dobrze jak na swój wiek - doniosła Gisela mężowi przy obiedzie. - Uważa, że mógłby nawet zostać zawodowym muzykiem. Doktor Rossi skwitował to jedną głoską: "O". Znaczyło to, że powstrzymuje się od wszelkich komentarzy. Profesor Landau był życzliwym, choć wymagającym mentorem. A Danny idealnym uczniem. Miał nie tylko talent, lecz także chętnie poddawał się naukom. Kiedy Landau kazał ćwiczyć mu etiudy Czerny'ego codziennie po godzinie, Danny ćwiczył trzy albo cztery godziny. - Czy robię szybkie postępy? - dopytywał się niecierpliwie. - Och, Danielu, mógłbyś nawet pracować troszkę mniej. Jesteś młody. Powinieneś czasem się rozerwać. Danny nie miał jednak czasu i wiedział, że nic nie potrafi go "rozerwać". Śpieszył się, żeby dorosnąć. Każdą chwilę, kiedy nie był w szkole, spędzał przy pianinie. Doktor Rossi zdawał sobie sprawę, że jego syn staje się odludkiem. Denerwowało go to. - Mówię ci, Gisela, to niezdrowe. Za bardzo się stara. Może chce w ten sposób zrekompensować swój niski wzrost albo coś innego. Chłopak w jego wieku powinien umawiać się z dziewczętami. Frank był już wtedy prawdziwym Casanovą. Art Rossi zadręczał się myślą, że jego własny syn jest taki... zniewieściały. Pani Rossi z kolei uważała, że gdyby obaj zbliżyli się do siebie, jej mąż pozbyłby się zarzutów wobec syna. Następnego wieczoru pod koniec obiadu zostawiła ich samych. Żeby mogli sobie porozmawiać. Jej mąż był tym wyraźnie rozdrażniony, jako że rozmowa z Dannym zawsze wytrącała go z równowagi. - W szkole wszystko w porządku? - spytał. - I tak, i nie - odparł Danny, tak samo niespokojny jak ojciec. Doktor Rossi przypominał zdenerwowanego piechura, który boi się, żeby nie wejść na pole minowe. - O co chodzi? - Tato, wszyscy w szkole uważają mnie za dziwaka. Przecież mnóstwo muzyków jest do mnie podobnych. Doktorowi Rossiemu zrobiło się gorąco. - Jak to, synu? - No, naprawdę kochają to, co robią. Ja też taki jestem. Chcę, żeby muzyka stała się moim życiem. Nastąpiła chwila milczenia, podczas której doktor Rossi szukał właściwej odpowiedzi. - Jesteś moim synem - wykrztusił w końcu, wybierając unik zamiast słów wyrażających szczere uczucie. - Dzięki, tato. Pójdę poćwiczyć. Kiedy Danny wyszedł, Art Rossi nalał sobie drinka i pomyślał: "Chyba powinienem być wdzięczny losowi. Zamiłowanie do muzyki jest w końcu lepsze niż zamiłowanie do wielu innych rzeczy, które łatwo sobie wyobrazić". Tuż po szesnastych urodzinach Danny zadebiutował jako solista w szkolnej orkiestrze. Pod batutą swojego mentora i przy pełnej sali, w której siedzieli także jego rodzice, zagrał trudny technicznie drugi Koncert fortepianowy Brahmsa. Kiedy Danny, blady z przerażenia, wszedł na scenę, blask prymitywnych reflektorów niemal oślepił go przez okulary. Był jak sparaliżowany, gdy w końcu dotarł do fortepianu. Profesor Landau podszedł do niego i szepnął: - Nie martw się. Danielu, jesteś dobrze przygotowany. Strach zniknął w cudowny sposób. Oklaskom nie było końca. Kłaniając się publiczności i ściskając dłoń nauczyciela, Danny ze zdziwieniem dostrzegł w oczach staruszka łzy. Landau objął swego protegowanego. - Wiesz, Dań, byłem dziś z ciebie naprawdę dumny. W normalnych okolicznościach spragniony ojcowskiej miłości syn wpadłby w zachwyt, słysząc podobny komplement. Lecz tego wieczoru Danielowi Rossiemu szumiało w głowie od nowego doświadczenia: uwielbienia tłumów. Od pierwszej klasy liceum Daniel myślał o Harvardzie, gdzie mógłby studiować kompozycję pod kierunkiem Randalla Thompso-na, eksperta muzyki chóralnej, i Waltera Pistona, muzycznego wirtuoza. Dzięki tej perspektywie udawało mu się jakoś przebrnąć przez nauki ścisłe, przyrodnicze i społeczne. Z sentymentalnych powodów doktor Rossi wolałby widzieć swojego syna na uniwersytecie w Princeton, osławionym przez F. Scotta Fitzgeralda. Princeton miał się też stać uczelnią Franka. Lecz Danny był głuchy na wszelkie argumenty. W końcu Art Rossi dał za wygraną. - Nie mogę z nim dojść do ładu. Niech już idzie, gdzie chce. Zdarzyło się jednak coś, co wystawiło na próbę liberalizm dentysty. W roku 1954 gorliwy senator McCarthy wziął pod lupę Harvard jako "świątynię komunizmu". Część profesorów odmówiła współpracy z komisją senatora, nie chcąc rozmawiać o poglądach politycznych swoich kolegów. Co gorsza, rektor Haryardu, uparty profesor Pusey, odmówił zwolnienia ich z pracy, czego żądał Joe McCarthy. - Synu - coraz częściej mawiał doktor Rossi - jak człowiek, którego brat zginął, broniąc nas przed komunistami, może nawet pomyśleć, żeby pójść na taką uczelnię? Danny trwał w milczeniu. Po co miał mówić, że muzyka nie ma nic wspólnego z polityką? Podczas gdy doktor Rossi podtrzymywał swoje zastrzeżenia, matka starała się zająć neutralne stanowisko. Jedyną osobą, z którą Danny mógł porozmawiać o swoim życiowym problemie, pozostawał więc profesor Landau. Staruszek był ostrożny w słowach. Wyznał jednak Danny'e-mu: - Przeraża mnie ten McCarthy. Wiesz, w Niemczech zaczęło się podobnie. Urwał, jakby pod wpływem wciąż bolesnych wspomnień. Po chwili odezwał się cicho: - Danielu, cały kraj pogrąża się w strachu. Senator McCarthy myśli, że może rozkazywać władzom Haryardu, mówić im, kogo mają zwolnić i tak dalej. Moim zdaniem, rektor wykazał się niezwykłą odwagą. Mam zamiar przekazać mu wyrazy mojego podziwu. - Jak, panie profesorze? Staruszek pochylił się lekko w stronę swojego błyskotliwego ucznia i powiedział: - Wyślę im ciebie. Nadeszły idy majowe, a wraz z nimi zawiadomienia o przyjęciu na studia. Princeton, Harvard, Yale, Stanford - wszystkie te uczelnie chciały widzieć u siebie Danny'ego. Nawet doktor Rossi był tym poruszony - choć obawiał się, że jego syn może dokonać fatalnego wyboru. Sądny dzień nadszedł podczas weekendu, kiedy doktor wezwał Danny'ego do swojego wyściełanego kurdybanem gabinetu. Zadał mu zasadnicze pytanie. - Tak, tato - padła nieśmiała odpowiedź. - Idę na Uniwersytet Harvarda. Zapanowała śmiertelna cisza. Do tej chwili Danny po cichu liczył na to, że kiedy ojciec pozna jego stanowczość, w końcu ustąpi. Ale Arthur Rossi był niewzruszony jak kamień. - Dań, żyjemy w wolnym kraju. Masz prawo iść na studia tam, gdzie chcesz. Aleja też mam prawo wyrazić swój sprzeciw. Postanawiam więc, że nie dam ani grosza na twoje rachunki. Gratuluję ci, synu, jesteś teraz samodzielny. Właśnie ogłosiłeś swoją niezależność. Przez krótką chwilę Danny poczuł paniczny zamęt. Kiedy jednak przyjrzał się uważnie twarzy ojca, zaczął uświadamiać sobie, że cała ta sprawa z McCarthym posłużyła tylko za pretekst. Arta Rossiego po prostu wcale nie obchodził los syna. Zrozumiał też, że musi wznieść się ponad dziecinną potrzebę zaimponowani a temu człowiekowi. Teraz bowiem wiedział już, że nigdy mu się to nie uda. Nigdy. - W porządku, tato - wyszeptał ochrypłym głosem -jeśli tego sobie życzysz... Odwrócił się i bez słowa wyszedł z pokoju. Przez masywne drzwi słyszał podobne do partii kotłów w symfonii walenie w pulpit ojcowskiego biurka. A jednak, z jakieś dziwnego powodu, poczuł się wolny. JASON GILBERT junior radość mu byta hymnem i pieśnią zdolną poruszyćpiasty gwiazd czy sta jak teraz teraz i tak szczęśliwym nadgarstkiem świtu. dato miał z ciała a krew z krwi: głodny oddałby mu swój chleb; kaleka piałby się, zaś pod górą, by tylko dojrzeć jego uśmiech. e.e. cummings, rocznik 1915 Był Złotym Chłopcem. Wysoki, jasnowłosy Apollo, obdarzony tym rodzajem magnetyzmu, który wywołuje uwielbienie kobiet i podziw mężczyzn. Wyróżniał się w każdej dyscyplinie sportu, jaką uprawiał. Nauczyciele uwielbiali go, bo mimo swej powszechnej popularności okazywał im posłuszeństwo i respekt. Krótko mówiąc, był tym rzadko spotykanym rodzajem młodzieńca, którego każdy rodzic chciałby mieć za syna. A każda kobieta za kochanka. Można wręcz powiedzieć, że Jason Gilbert junior był uosobieniem amerykańskiego mitu. Z pewnością wielu tak uważało. Pod olśniewającą zewnętrzną powłoką kryła się pewna rysa. Tragiczna skaza odziedziczona po przodkach. Jason Gilbert urodził się Żydem. Jego ojciec ciężko się napracował, żeby ukryć ten fakt. Jason Gilbert senior wiedział bowiem z doświadczeń dzieciństwa spędzonego na Brookłynie, że żydowskie pochodzenie oznaczało tyle, co fizyczna lub duchowa ułomność. Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby każdy mógł być po prostu Amerykaninem. Długo rozważał, czy nie uwolnić się od ciężaru, jakim było jego nazwisko. W końcu, pewnego jesiennego popołudnia 1933 roku, sędzia sądu obwodowego podarował Jacobowi Gruenwal-dowi nowe życie pod nazwiskiem Jason Gilbert. Dwa lata później, na wiosennej zabawie w swoim klubie, poznał Betsy Newman, drobną, piegowatą blondynkę. Mieli ze sobą wiele wspólnego. Na przykład, zamiłowanie do teatru, tańca, sportu na świeżym powietrzu. Co nie mniej ważne, łączyła ich też głęboka obojętność w stosunku do wiary ich przodków. Zęby uniknąć nacisków ze strony swoich bardziej religijnych krewnych, którzy nalegali na "właściwą" ceremonię zaślubin, postanowili ulotnić się razem. Było to udane małżeństwo, a jego szczęście powiększyło się jeszcze bardziej w 1937 roku, kiedy Betsy urodziła syna, któremu dali na imię Jason junior. Kiedy tylko starszy Gilbert usłyszał tę wspaniałą wiadomość w zadymionej poczekalni, poprzysiągł coś sobie. Postanowił chronić nowo narodzonego syna przed najmniejszą trudnością, jaką mógł napotkać z tego powodu, że jego rodzice byli formalnie Żydami. Nie, ten chłopiec zostanie w przyszłości pełnowartościowym członkiem amerykańskiego społeczeństwa. Gilbert senior był już w tym czasie wiceprezesem szybko rozwijającego się Krajowego Przedsiębiorstwa Telekomunikacji. Mieszkali z Betsy w rozległej posiadłości o powierzchni trzech akrów w ciągle rozbudowywanej - i pozbawionej gett - miejscowości Syosset na Long Island. Trzy lata później do chłopca dołączyła siostra Julie. Podobnie jak brat, odziedziczyła po matce jasnoniebieskie oczy i blond włosy - oraz piegi, które tylko jej przypadły w udziale. Ich dzieciństwo było prawdziwą sielanką. Oboje wydawali się rozkwitać dzięki programowi samodoskonalenia opracowanemu dla nich przez ojca. Zawierało się w nim pływanie, jazda konna i lekcje gry w tenisa. I oczywiście jazda na nartach podczas ferii zimowych. Młody Jason był przygotowywany w pełnej miłości dyscyplinie na króla kortów tenisowych. Z początku trenował w pobliskim klubie. Kiedy jednak okazał znamiona talentu, dokładnie tak jak oczekiwał tego ojciec, starszy Gilbert zaczął osobiście zawozić swojego przyszłego mistrza do Forest Hilis na lekcje z Ricardem Lopezem, byłym mistrzem Wimbledonu i Stanów Zjednoczonych. Ojciec nie opuścił ani minuty z tych lekcji, wykrzykując do Jasona słowa zachęty i napawając się jego postępami. Gilbertowie zamierzali wychować dzieci bez pomocy żadnej religii. Wkrótce jednak odkryli, że nawet w tak swobodnym otoczeniu jak w Syosset nikt nie może istnieć w bezwyznaniowej próżni. Okazało się to gorsze niż bycie obywatelem drugiej kategorii. Los uśmiechnął się do nich ponownie, gdy w sąsiedztwie wybudowano nowy kościół unitariański. Przyjęto ich do niego serdecznie, choć pojawiali się'tam, oględnie mówiąc, sporadycznie. Rzadko kiedy przychodzili na niedzielną mszę. Boże Narodzenie spędzali w górach, a Wielkanoc nad morzem. Przynajmniej jednak gdzieś należeli. Rodzice byli na tyle inteligentni, żeby wiedzieć, iż próbując wychować dzieci na rasowych Anglosasów, wpędzą je w końcu w psychiczne rozterki. Uczyli więc syna i córkę, że ich żydowskie pochodzenie jest jak strumyk płynący ze Starego Kraju po to, by połączyć się z potężną rzeką amerykańskiego społeczeństwa. Julie poszła do szkoły z internatem, lecz Jason wolał zostać w domu i zapisać się do Akademii Hawkinsa-Atwella. Kochał Syosset, a myśl o zaniechaniu randek z dziewczętami wydawała się mu szczególnie nieprzyjemna. Był to, obok tenisa, jego ulubiony sport. Odnosił w nim równie wielkie sukcesy. Co prawda, jako uczeń nie był żadnym asem. Miał jednak na tyle dobre stopnie, żeby bez obaw myśleć o przyjęciu na uczelnię, o której, marzyli razem z ojcem - Yale. Za Yale przemawiały argumenty racjonalne i emocjonalne. Absolwent Yale wydawał się potrójnym artystą - dżentelmenem, uczonym i sportowcem. A Jason po prostu wyglądał tak, jakby urodził się po to, żeby tam studiować. Lecz koperta, która nadeszła rankiem 12 maja, była podejrzanie cienka, jakby zawierała tylko krótkie zawiadomienie. Bolesne w treści. Yale odrzuciło jego kandydaturę. Konsternacja Gilbertów przerodziła się we wściekłość, gdy dowiedzieli się, że Tony Rawson, który miał stopnie wcale nie lepsze od Jasona i z całą pewnością gorszy backhand, został przyjęty. Ojciec Jasona postanowił zobaczyć się z dyrektorem jego szkoły, absolwentem Yale. - Panie Trumbull - zagrzmiał - czy mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego odrzucono kandydaturę mojego syna, a przyjęto młodego Rawsona? Posiwiały na skroniach pedagog pyknął dymem z fajki i odparł: - Musi pan zrozumieć, panie Gilbert, że Rawson ma za sobą rodzinną tradycję. Jego ojciec i dziadek studiowali na Uniwersytecie Yale. To bardzo się tam liczy. Przywiązanie do tradycji jest na Yale bardzo silne. - Dobrze, dobrze - odparł starszy Gilbert- ale czy może mi pan dać jakieś wyjaśnienie, dlaczego chłopiec taki jak Jason, prawdziwy dżentelmen, wybitny sportowiec... - Tato, proszę - przerwał mu Jason, coraz bardziej zażenowany. Lecz ojciec uparł się. - Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego pańska uczelnia nie chce chłopca? Trumball oparł się plecami o krzesło i powiedział: - Cóż, panie Gilbert, nie znam rzeczywistych motywów komisji uczelnianej. Wiem jednak, że przy przyjmowaniu na Yale obowiązuje zasada "zrównoważonych proporcji" na każdym kroku. - Proporcji? - Widzi pan - tłumaczył dyrektor rzeczowym tonem - bierze się pod uwagę kwestię rozproszenia geograficznego, czy ktoś z rodziny był absolwentem uczelni, tak jak w przypadku Tony'ego. Poza tym chodzi o proporcje uczniów szkół państwowych i prywatnych, muzyków, sportowców... Ojciec Jasona zdążył się już zorientować, co Trumbull chce powiedzieć. - Panie Trumbull - spytał, z najwyższym wysiłkiem zdobywając się na spokój - czy te "proporcje", o których pan mówi, dotyczą również spraw wyznania? - Prawdę mówiąc, tak - odparł uprzejmie dyrektor. - Na Yale nie ma w tym względzie tak zwanych norm procentowych. Do pewnego stopnia kontroluje się jednak liczbę przyjmowanych studentów żydowskiego pochodzenia. - To niezgodne z prawem! - Nie powiedziałbym tego - odparł Trumbull. - Żydzi stanowią, proszę mnie poprawić, dwa i pół procent ludności całego kraju. Idę z panem o zakład, że na Yale przyjmuje się czterokrotnie wyższy procent. Gilbert senior nie chciał iść z Trumbullem o zakład. Coś mówiło mu, że tamten zna dokładną liczbę Żydów przyjmowanych co roku do swej almae matris. Jason bał się, że ojciec wybuchnie gniewem i pragnął za wszelką cenę go powstrzymać. - Tato, nie chcę studiować na uczelni, która mnie nie chce. Niech się wypchają. Potem zwrócił się do dyrektora i przeprosił: - Proszę mi wybaczyć. - Nic nie szkodzi - odparł Trumbull. - Całkiem zrozumiała reakcja. Zastanówmy się teraz konstruktywnie. W końcu uczelnia, którą wskazałeś na drugim miejscu, jest też bardzo dobra. Niektórzy uważają nawet, że Harvard to najlepszy uniwersytet w kraju. TED LAMBROS Boże, wysłuchaj mego błagania, l oszczędź mi w życiu rozczarowania; Daj mi osiągnąć szczyty wysokie, Które dziś jasnym dostrzegam wzrokiem. Henry David Thoreau, rocznik 1837 Wszyscy rozsądni ludzie są egoistami. Raiph Waldo Emerson, rocznik 1821 Ted dojeżdżał codziennie na zajęcia. Należał do tej małej, prawie niewidzialnej mniejszości, która miała zbyt skromne środki finansowe, żeby pozwolić sobie na luksus mieszkania razem z kolegami na terenie uniwersytetu. Studenci ci byli więc harwardczykami tylko w ciągu dnia; należeli i jednocześnie nie należeli do uczelnianej społeczności dlatego, że wieczorami musieli wracać autobusem lub metrem do prawdziwego świata. Jakby na przekór losowi, Ted Lambros urodził się prawie w cieniu uniwersyteckiego dziedzińca. Jego ojciec, Socrates, który wyemigrował do Ameryki z Grecji na początku lat trzydziestych, był powszechnie znanym właścicielem restauracji Maraton na Massachusetts Avenue, położonej kilka kroków od Biblioteki Widenera. Ojciec często przechwalał się przed swoim personelem (to znaczy, przed rodziną), że w jego lokalu co wieczór zbiera się więcej wybitnych umysłów niż na którymkolwiek z "sympozjów" w Akademii Platona. I nie byli to tylko filozofowie, lecz także laureaci Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, chemii, medycyny i ekonomii. Włącznie z panią Julią Child, która kiedyś określiła przygotowane przez jego żonę jagnię w cytrynach jako "urocze danie". Co więcej, jego syn Theodore uczęszczał do Łacińskiego Liceum Cambridge, położonego tak blisko terenu uniwersytetu, że było niemal jego częścią. Ponieważ starszy Lambros żywił do profesorów Harvardu szacunek graniczący z bałwochwalstwem, było rzeczą naturalną, że jego syn od dziecka szczerze pragnął zostać studentem tej uczelni. W wieku szesnastu lat wysoki, smagły, przystojny Theodore awansował na kelnera, co pozwalało mu na bliższy kontakt z akademickimi luminarzami. Ted odczuwał dreszcz emocji, ilekroć któryś z nich skinął mu głową na powitanie. Zastanawiał się, dlaczego tak reaguje. Na czym właściwie polega ta harwardzka charyzma, którą wyczuwał w każdym najdrobniejszym geście podczas obiadu? Pewnego apokaliptycznego wieczoru w końcu stało się to dla niego jasne. Od wszystkich tych dygnitarzy promieniowała pewność siebie przypominająca aureolę - bez względu na to, czy dyskutowali na tematy metafizyczne, czy omawiali wdzięki żony nowego wykładowcy. Ted, jako syn niepewnego siebie emigranta, podziwiał zwłaszcza ich zdolność do samouwielbienia i do wysokiej oceny własnej inteligencji. Dało mu to cel w życiu. Zapragnął się stać jednym z nich. Nie tyle zwykłym studentem, co samym profesorem. Jego ojciec podzielał to pragnienie. Często ku niezadowoleniu reszty rodzeństwa, Daphne i Ale-xandra, papa wygłaszał przy obiedzie peany na cześć świetlanej przyszłości Teda. - Nie wiem, dlaczego wszyscy uważają, że on jest taki wspaniały - odpowiadał z przekąsem młody Alex. - Bo jest - mówił Socrates głosem pełnym proroczego ognia. - Teo to prawdziwy lampros tej rodziny. - Uśmiechnął się, rozbawiony żartem ze swojego nazwiska, które po grecku znaczyło "połysk", "blask". Z małego pokoiku Teda przy Prescott Street, gdzie wkuwał do późnej nocy, widać było światła z dziedzińca Harvardu, oddalonego o niespełna dwieście jardów. Tak blisko, tak bardzo blisko. Ilekroć tracił koncentrację, pobudzał się do wysiłku słowami: "Trzymaj się, LambrosJuż niedaleko". Jak Odyseusz na wirującym feackim morzu, widział już cel swoich długotrwałych zmagań. W jego epickich fantazjach było też dziewczę czekające na niego na zaczarowanej wyspie Harvardu. Złotowłosa księżniczka, na przykład o imieniu Nauzykaa. Choć uniwersyteckie marzenia Teda nie wykluczały dziewcząt z college'u Radcliffe. Kiedy potem, w starszej klasie liceum, czytał Odyseję,, żeby dostać zaliczenie z literatury, i doszedł do Księgi VI, opisującej przemożne zauroczenie Nauzykai przystojnym greckim rozbitkiem na jej brzegu, uznał to za zapowiedź obłędnego przyjęcia, jakie czeka go po dotarciu na miejsce. Lecz piątka z literatury była jedną z niewielu, jakie dostał w ciągu roku. Przeważnie otrzymywał co najwyżej mocne czwórki. Był raczej kujonem niż orłem. Czy mógł zatem mieć nadzieję na przyjęcie w czcigodne progi Harvardu? Ukończył liceum z zaledwie siódmą lokatą, z liczbą punktów tylko nieznacznie wyższą od przeciętnej. Co prawda, Harvard zazwyczaj preferował wszechstronnych kandydatów. Ale Ted uważał sam siebie za nieciekawą osobowość. W jego życiu, wypełnionym nauką i kelnerstwem, nie było ani odrobiny spontaniczności. Trwał w tej ponurej samoocenie i usiłował przekonać ojca, żeby nie spodziewał się po nim rzeczy niemożliwych. Nic jednak nie mogło podważyć optymizmu papy Lambrosa. Ojciec Teda wierzył, że listy polecające od "gigantycznych osobistości", które gościły w restauracji Maraton, zdziałaj ą cuda. W pewnym sensie tak też się stało. Ted został przyjęty - choć nie przyznano mu pomocy finansowej. Oznaczało to, że jest skazany na dalsze przebywanie w swojej celi przy Prescott Street, bez możliwości zakosztowania uroków harwardzkiego życia poza salą wykładową. Wieczory musiał bowiem spędzać na niewolniczej pracy w restauracji, żeby zarobić sześćset dolarów na czesne. Ted nie zrażał się jednak. Choć stał tylko u podnóża Olimpu, przynajmniej był w jego pobliżu, gotowy do wspinaczki. Ted wierzył w amerykański mit sukcesu. Wierzył, że kiedy człowiek pragnie czegoś gorąco i poświęci się temu bez reszty, w końcu to osiągnie. On zaś pragnął Harvardu z siłą tego samego "nieśmiertelnego ognia", który pchnął Achillesa do zdobycia Troi. Różnica polegała tylko na tym, że Achilles nie musiał co wieczór obsługiwać gości w restauracji. ANDREWELIOT Nie, nie jestem księciem Hamletem ani by ć myślałem; Jestem członkiem orszaku, to ten Co sprzyja wydarzeniom, otwiera jedną czy dwie ze scen, Doradza księciu, bez. wątpienia poręczne narzędzie, Nader uległy, chętny poleceniom, Polityczny, roztropny, skrupulant; Pełen wzniosłych sentencji, ale tępy nieco... T.S.Eliot, rocznik 1910 (tłum. M. Sprusiński) Ostatni z długiej linii przyjętych na Harvard Eliotów, linii, która rozpoczęła się w roku 1649. W dzieciństwie Andrew korzystał z licznych przywilejów. Nawet po eleganckim rozwodzie rodzice nadal obdarowywali go wszystkim, czego może potrzebować dorastający chłopiec. Miał angielską nianię i całą rzeszę pluszowych misiów. Odkąd tylko pamiętał, wysyłano go do najdroższych szkół z internatem i na letnie obozy. Rodzice utworzyli nawet specjalny fundusz, żeby zabezpieczyć jego przyszłość. Krótko mówiąc, dawali mu wszystko, prócz swego zainteresowania i miłości. Oczywiście, kochali go. To było zrozumiałe. Być może z tego powodu nigdy nie mówili tego na głos. Po prostu założyli, że wie, jak bardzo doceniają niezależność swego wspaniałego syna. Andrew był jednak pierwszym członkiem rodziny, który czuł się niegodny przyjęcia na Harvard. Często żartował sam z siebie: - Przyjęli mnie, bo moje nazwisko brzmi Eliot i potrafię je przeliterować. Najwyraźniej rodzinna tradycja rzucała przytłaczający cień na jego pewność siebie. A to, co nazywał brakiem polotu, w zrozumiały sposób pogarszało tylko jego kompleks niższości. W rzeczywistości był dość zdolnym młodzieńcem. Potrafił pisać prostym stylem, co widać w dzienniku, który prowadził od średniej szkoły przez całe życie. Dobrze grał w piłkę nożną. Był skrzydłowym, z jego dośrodkowań padało wiele bramek. Było to charakterystyczne dla jego osobowości - zawsze cieszył się, kiedy mógł pomóc w czymś koledze. Poza boiskiem był uprzejmy, poważny i rozsądny. Przede wszystkim jednak wielu kolegów uważało go za "strasznie miłego gościa", choć nigdy nie rościł sobie pretensji do podobnego miana. Harvard przyjął go z otwartymi ramionami. Andrew Eliot odznaczał się jednak cechą, która zdecydowanie wyróżniała go spośród pozostałych członków rocznika 1958. Był pozbawiony ambicji. Dwudziestego września, tuż po piątej rano, autobus linii Grey-hound zajechał na obskurny dworzec w centrum Bostonu i wysypał tłum pasażerów, a wśród nich zmęczonego i lepiącego się od potu Daniela Rossiego. Młodzieniec miał kompletnie wymięte ubranie i zmierzwione włosy. Nawet jego okulary zaszły brudną, transkontynentalną mgłą. Trzy dni wcześniej wyruszył z Zachodniego Wybrzeża z sześćdziesięcioma dolarami w kieszeni, z których pozostały mu tylko pięćdziesiąt dwa. Nie miał bowiem ochoty głodzić się podczas podróży przez Amerykę. Kompletnie wycieńczony, ledwo ciągnął za sobą swoją jedyną walizkę (były w niej nuty, które studiował po drodze, oraz jedna albo dwie koszule) w stronę kolejki metra zmierzającej na Harvard Square. Zabmął pod adres Holworthy 6, gdzie stał jego akademik, i zarejestrował się czym prędzej, żeby zaraz potem wracać do Bostonu i odszukać miejscowy oddział Stowarzyszenia Muzyków. - Nie rób sobie wielkich nadziei, chłopcze - ostrzegła sekretarka. - Mamy tu mnóstwo bezrobotnych pianistów. Właściwie są tylko posady organistów w kościołach. Widzisz, Wszechmogący płaci stowarzyszeniu minimalne stawki. - Wskazując długim, pomalowanym paznokciem na białe karteczki przypięte do tablicy ogłoszeniowej, dodała cierpko: -Wybierz sobie wyznanie, chłopcze. Danny przestudiował uważnie wszystkie możliwości i zdjął z tablicy dwie kartki. - To będzie mi odpowiadać - oznajmił. - Posada organisty w piątek wieczorem i w sobotę rano w świątyni Malden, a w niedzielę rano w tym kościele w Quincy. Czy te oferty są aktualne? - Dlatego właśnie tam wiszą, chłopcze. Ale sam widzisz, że chlebek z tego będzie cieniutki jak krakersy. - Tak - westchnął Danny - ale przyda mi się każdy cent. Dużo dostajecie zleceń na sobotnie potańcówki? - Rany, ty naprawdę jesteś w potrzebie. Masz dużą rodzinę na utrzymaniu czy co? - Nie. Jestem na pierwszym roku na Harvardzie i potrzebuję pieniędzy na czesne. - Jak to, taka nadziana buda nie dała ci stypendium? - To długa historia - uciął krótko Danny. - Będę pani wdzięczny za pamięć. Tak czy inaczej, pojawię się tu jeszcze. - Nie wątpię w to, chłopcze. Poprzedniego dnia, tuż przed ósmą rano, młody Jason Gilbert obudził się w Syosset na Long Island. Wydawało mu się, że w jego sypialni słońce zawsze świeci jaśniej niż w innych miejscach. Być może dlatego, że odbijało się w jego licznych pucharach sportowych. Ogolił się, włożył świeżą koszulę, po czym zaciągnął swój bagaż razem z całym zestawem rakiet do tenisa i squasha do swojego kabrioletu mercury coupe z 1950 roku. Nie mógł się doczekać, aż pogna wzdłuż Post Road swoim ukochanym wozem, który przebudował własnymi rękami, podrasowując silnik i zakładając podwójną rurę wydechową z włókna szklanego. Wszyscy domownicy - mama, tato, Julie, ich gospodyni Jenny i jej mąż, ogrodnik Maxwell - zgromadzili się, żeby go pożegnać. Ceremonii tej towarzyszyło wiele uścisków i pocałunków. I krótkie przemówienie ojca. - Synu, nie życzę ci szczęścia, bo go nie potrzebujesz. Urodziłeś się, żeby zawsze być pierwszy - i to nie tylko na korcie tenisowym. Chociaż Jason nie dał tego po sobie znać, pożegnalne słowa ojca odniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Już od pewnego czasu przerażała go perspektywa opuszczenia rodzinnego domu i zmierzenia się z prawdziwymi asami z grona rówieśników. Przypominając mu w ostatniej chwili o swoich wysokich oczekiwaniach, ojciec tylko powiększył jego niepokój. Być może pocieszyłoby go to, że takie samo pełne uwielbienia przemówienie wygłaszało tego dnia kilkuset rodziców, którzy również wysyłali swoje wybitnie uzdolnione potomstwo do Cambridge w stanie Massachusetts. Pięć godzin później Jason stał naprzeciwko przydzielonego mu akademika o nazwie Straus A-32. Na drzwiach znalazł przyklejony taśmą kawałek żółtej kartki: "Do mojego współlokatora: zawsze śpię po południu, więc proszę mi nie przeszkadzać. Dziękuję". W podpisie widniały tylko dwie litery: "D.D." Jason po cichu przekręcił klucz w zamku i niemal na palcach wniósł swój bagaż do wolnej sypialni. Położył walizki na łóżku z żelazną ramą (zaskrzypiało lekko) i wyjrzał przez okno. Pokój wychodził na ożywiony - i hałaśliwy - Harvard Square. Ale Jasonowi to nie przeszkadzało. Był w doskonałym nastroju, ponieważ zostało mu jeszcze dość czasu, żeby przejść się na korty Soldier's Fieid i zagrać kilka gemów z przypadkowym partnerem. Przebrał się w biały strój, chwycił swoją kosztowną rakietę, zestaw piłek i wyszedł. Szczęśliwym trafem natknął się na znajomego studenta, który pokonał go dwa sezony wcześniej podczas letniego turnieju. Chłopak ucieszył się na widok Jasona i zgodził się poodbijać kilka piłek, szybko przekonując się, że nowicjusz zrobił spore postępy. Po powrocie do Straus Hali Jason zastał na drzwiach kolejną żółtą kartkę oznajmiającą, iż D.D. poszedł na obiad, po czym uda się do biblioteki (do biblioteki! - przecież nawet się jeszcze nie zarejestrowali) i powróci około dziesiątej wieczorem. Jeśli jego współlokator zamierza wrócić po tej godzinie, proszony jest zachowywać się jak najciszej. Jason wziął prysznic, włożył czystą, sztruksową marynarkę z firmy Haspel, szybko przekąsił coś w barze na placu i ruszył z piskiem opon do Radcliffe, żeby obejrzeć studentki pierwszego roku. Wrócił około wpół do jedenastej, traktując z należytym szacunkiem prośbę niewidzialnego współlokatora o spokojn) wypoczynek, l Następnego ranka po przebudzeniu znalazł kolejną kartkę: ] "Poszedłem zarejestrować się. Jeśli zadzwoni moja matka,,! powiedz jej, że zjadłem wczoraj dobry obiad. Dzięki". Jason zmiął w ręku najświeższy komunikat i pomaszerował! w stronę długiej kolejki, która ciągnęła się wzdłuż gmachu Me- morial Hali. Mimo buńczucznego tonu pozostawionej notatki, nieuchwytny D.D. nie stał się pierwszym zarejestrowanym członkiem rocznika 1958. Kiedy bowiem wybiła godzina dziewiąta, ogromne podwoje Memoriał Hali otworzyły się, żeby najpierw wpuścić Theodore'a Lambrosa. Trzy minuty wcześniej Ted wyszedł z domu przy Prescott Street, by śmiałym krokiem pozostawić swój skromny, lecz niezatarty ślad w historii najstarszego uniwersytetu w Ameryce. W swojej wyobraźni wkraczał do raju. Q'ciec przywiózł Andrew Eliota z Maine dużym samochodem ;ombi, załadowanym starannie zapakowanymi kuframi, w których znajdowały się marynarki z tweedu i szetlandzkiej wełny, pantofle o białych czubach, rozmaite mokasyny, eleganckie krawaty i semestralny zapas koszul o zwyczajnych i sterczących kołnierzykach. Inaczej mówiąc, jego szkolne mundurki. Jak zwykle, ojciec i syn prawie nie rozmawiali ze sobą. Zbyt wiele pokoleń Eliotów od stuleci przechodziło ten sam rytuał, żeby rozmowa była im do czegoś potrzebna. Zaparkowali przy bramie wjazdowej, jak najbliżej budynku Massachusetts Hali (wśród jego najstarszych mieszkańców byli żołnierze Jerzego Waszyngtona). Andrew pobiegł na dziedziniec, żeby poprosić swoich byłych kolegów z liceum o pomoc przy wyładunku bagażu. Podczas dźwigania i przenoszenia znalazł się na chwilę sam na sam z ojcem. Pan Eliot skorzystał z okazji, żeby udzielić mu praktycznej rady. - Synu - zaczął - będę ci wdzięczny, jeśli postarasz się, żeby cię stąd nie wyrzucono. W naszym wspaniałym kraju jest bowiem ogromna liczba wyższych uczelni, ale tylko jeden Harvard. Andrew przyjął tę wnikliwą uwagę ojca z wdzięcznością, uścisnął mu dłoń i pobiegł do akademika. Tymczasem jego dwaj współlokatorzy ofiarnie rozpakowali już część bagażu, to znaczy część składającą się z butelek. Właśnie wznosili toast za ponowne spotkanie po letnich wakacjach w Europie, gdzie oddawali się rozpuście. - Chwileczkę, chłopaki - zaprotestował Andrew - mogliście mnie przynajmniej poprosić. Poza tym, musimy iść do rejestracji. - Daj spokój, Eliot - skrzywił się Dickie Newall, znów pociągając z butelki. - Przechodziliśmy tamtędy przed chwilą. Kolejka ciągnie się wzdłuż całego budynku. - Zgadza się - potwierdził Michael Wiggiesworth - wszystkie kujony pchają się, żeby być na pierwszym miejscu. Jak dobrze wiemy, nie w każdym wyścigu wygrywa najszybszy. - Na Harvardzie raczej tak - odparł dyplomatycznie Andrew. - W każdym razie pijany na pewno nie wygra. Idę. - Wiedziałem - zachichotał Newall. - Stary, jesteś na najlepszej drodze, żeby zostać pierwszorzędnym kujonem. Andrew nie zrażał się jednak drwinami kolegów. - Idę, chłopaki. - No to idź - rzucił Newall tonem wyższości. - Jeśli się pośpieszysz, zostawimy ci trochę twojej whisky. A skoro już o tym mowa, gdzie schowałeś resztę? I tak oto Andrew Eliot ruszył przez dziedziniec, by stanąć na końcu długiej, krętej ludzkiej nici i wpleść się w różnobarwną tkaninę rocznika 1958. Wszyscy studenci byli już na miejscu, w Cambridge, choć oficjalna rejestracja miała jeszcze potrwać kilka godzin. W przepastnym holu, pod ogromnym, mozaikowym oknem stali przyszli przywódcy świata, laureaci Nagrody Nobla, magna- 33 ci przemysłowi, chirurdzy mózgu oraz kilkudziesięciu agentce ubezpieczeniowych. Najpierw wręczono im duże, eleganckie koperty z formuła rzami do wypełnienia (cztery egzemplarze dla działu finansów pięć egzemplarzy dla sekretariatu oraz, nie wiadomo dlaczego a sześć egzemplarzy dla Ośrodka Zdrowia). Wpisując swoje dane siedzieli obok siebie przy wąskich stołach, które ciągnęły sil w nieskończoną dal. Wśród kwestionariuszy jeden przeznaczony był dla doma mody Phillips Brooks House i zawierał też pytania dotycząc! wyznania (można było na nie nie odpowiadać), Choć żaden z nich nie odznaczał się szczególną religijnościął Andrew Eliot, Danny Rossi i Ted Lambros postawili znaczki przyj. określeniach "Kościół episkopalny - rzymskokatolicki - greckokatolicki". Jason Gilbert zaznaczył natomiast brak jakiegokolwiek wyznania. Po formalnej rejestracji musieli przejść przez ręce niezliczonej! rzeszy płomiennych agitatorów, którzy wymachując rozmaitymi broszurami, głośno wabili świeżo upieczonych studentów Har- vardu w szeregi: młodych demokratów, republikanów, liberałów, konserwatystów. Klubu Wysokogórskiego, Klubu Płetwonurków i innych organizacji. Liczni żywiołowi handlowcy namawiali ich do subskrypcji l pisma "Crimson" ("jedyna gazeta w Cambridge do czytania przy i śniadaniu"), "Advocate" ("żebyście mogli powiedzieć, że czyta- liście na studiach artykuły facetów, którzy potem dostali Nagrodę l Pulitzera") albo satyrycznego magazynu "Lampoon" ("jeśli się postarasz, wyjdzie ci po cencie za uśmiech"). Krótko mówiąc, tylko urodzeni skąpcy i skrajni nędzarze przeszli przez to sito z nienaruszonymi portfelami. Ted Lambros nie mógł zapisać się nigdzie, bo jego dni i wieczory były całkowicie wypełnione zajęciami na uniwersytecie i w restauracji. Danny Rossi wpisał swoje nazwisko przy Klubie Katolickim w nadziei, że katolickie dziewczęta będą bardziej nieśmiałe i przez to łatwiejsze do poderwania. Może nawet okażą się tak samo niedoświadczone jak on. Andrew Eliot pokonał tę całą kotłowaninę jak zaprawiony podróżnik, bez emocji torując sobie drogę przez gąszcz. Kluby, do których chciał wstąpić, rekrutowały swoich członków w bardziej stateczny i nie tak ostentacyjny sposób. Natomiast Jason Gilbert poza tym, że kupił subskrypcję na pismo "Crimson" (żeby wysyłać tacie i mamie artykuły o swoich sukcesach), przeszedł spokojnie między szpalerami krzykaczy, jakby przeprawiał się przez Morze Czerwone śladem swoich przodków, i powrócił do akademika. Dziw nad dziwy, tajemniczy D.D. nie spał już! Drzwi do jego sypialni były w każdym razie otwarte, a na łóżku leżała jakaś postać z twarzą przykrytą podręcznikiem fizyki. Jason postanowił podjąć próbę bezpośredniego kontaktu. - Cześć. To ty jesteś D.D.? Znad książki wyjrzała para okularów w grubej, rogowej oprawie. - Jesteś moim współlokatorem? - zagadnął niecierpliwy głos. - Przydzielono mnie do budynku Straus A, pokój trzydziesty drugi - odparł Jason. - No to jesteś moim współlokatorem - zawyrokował logicznie tamten. Potem starannie przypiął spinacz w miejscu, w którym skończył czytać, odłożył książkę, wstał i podał mu chłodną, lekko wilgotną dłoń - Nazywam się David Davidson - oświadczył. - Jason Gilbert. D.D. obrzucił współlokatora podejrzliwym wzrokiem i zapytał: - Chyba nie palisz, co? - Nie, od tego traci się oddech. Dlaczego pytasz, Dave? - Proszę cię, wolę, gdy mówi się do mnie "David" - żachnął się. - Pytam, bo zażyczyłem sobie niepalącego współlokatora. Właściwie chciałem jedynkę, ale na pierwszym roku nikomu nie pozwalaj ą mieszkać samemu. - Skąd jesteś? - zaciekawił się Jason. - Z Nowego Jorku. Z technikum w Bronksie. Byłem finalistą olimpiady w Westinghouse. A ty? Z Syosset na Long Island. Ja grałem tylko w finałach kilk turniejów tenisowych. Uprawiasz jakiś sport, David? - Nie - odparł młody uczony. - To strata czasu. Poza tym mam zamiar poświęcić się medycynie. Muszę chodzić na taki) kursy jak "Chemia 20". A ty, jaką wybrałeś karierę, Jason? Boże - pomyślał Jason - nie dość, że mam mieszkać wje< nej celi z kujonem, to jeszcze muszę się zgadzać na przesłuchani - Prawdę mówiąc, jeszcze się nie zdecydowałem. Ale zanii* to zrobię, czy moglibyśmy wyjść i kupić parę mebli do salonu? - Po co? - spytał ostrożnie D.D. - Każdy z nas ma łóżko biurko i krzesło. Czego nam więcej potrzeba? No, wiesz - powiedział Jason - przydałaby się kanapa.! rłł/MTf łt" n. "/J----/ / Moglibyśmy na niej odpoczywać i uczyć się w ciągu tygodnia.. Albo lodówka. Można by podawać zimne napoje, kiedy przyjdą,! goście podczas weekendu. - Goście? - zaniepokoił się D.D. - Masz zamiar urządzać tu przyjęcia? . Cierpliwość Jasona była na wyczerpaniu. - Słuchaj, David, czy nie zażyczyłeś sobie na współlokatora niemego mnicha? - Nie. - Toteż ci go nie przydzielili. Więc jak, dorzucisz coś na używaną kanapę czy nie? - Nie potrzebuję kanapy - odparł David z miną świętoszka. - W porządku - skwitował Jason - sam ją kupię. Ale jeśli tylko raz na niej usiądziesz, zaczniesz mi płacić czynsz. Andrew Eliot, Mikę Wiggiesworth i Dickie Newall spędzili całe popołudnie, przetrząsając magazyny meblowe w okolicy. Nabyli najlepsze, wyściełane skórą sprzęty. Po trzech godzinach, ubożsi o 195 dolarów, stali ze swoimi skarbami na parterze akademika, przy wejściu G. - Boże - zawołał Newall - strach pomyśleć, ile ślicznotek ulegnie mi na tej niesamowitej sofie. Na sam jej widok zrzucą kiecki i skoczą na mnie. - W takim razie, Dickie - przerwał zadumę starego kumpla Andrew- lepiej wnieśmy ją na górę. Jeszcze pojawi się tu jakaś studentka z Radcliffe i będziesz musiał robić to z nią publicznie. - Myślisz, że bym tego nie zrobił? - odparł zuchwale Newall i dodał szybko: - Dalej, wnieśmy ten sprzęt po schodach. Andy i ja weźmiemy kanapę. - Zwracając się do najpotężniejszego z całej trójki Wiggieswortha, zawołał: - Dasz radę sam temu fotelowi? - Pestka - odparł lakonicznie dryblas. Podniósł olbrzymi fotel, położył go sobie na głowie jak wielki, wyściełany kask futbolowy i ruszył po schodach do góry. - Patrzcie na naszego Mikę' a - zadrwił Newall. - Wielka nadzieja zacnego Harvardu. Pierwszy człowiek z tej budy, który zagra Tarzana. - To tylko trzy stopnie. Proszę was, panowie - błagał Danny Rossi. - Słuchaj, synek, mieliśmy ci to dostarczyć. Nic nie mówiłeś o wnoszeniu po schodach. Pianina zawsze wozimy windą. - Dajcie spokój, panowie - zaprotestował Danny - przecież wiecie, że w akademikach Harvardu nie ma wind. Ile chcecie za te trzy stopnie i za wniesienie do mojego pokoju? - Jeszcze dwadzieścia dolców - odparł jeden z krzepkich dostawców mebli. - Cholera, całe to pianino kosztowało mnie tylko trzydzieści pięć. - Wóz albo przewóz, synek. Jak nie, to sam se będziesz wnosił. - Nie mam dwudziestu dolców -jęknął Danny. - No to żałuj, studenciku - warknął bardziej rozmowny z dwóch drabów. Po czym obaj ulotnili się. Przez dłuższą chwilę Danny siedział przed akademikiem Hol-worthy i zastanawiał się nad rozwiązaniem swojego problemu. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Ustawił rozchwiany taboret, podniósł wieko starego pianina i z początku nieśmiało, potem coraz pewniej zaczął ożywiał wyblakłe klawisze Studencką piosenką. ; Ponieważ był ciepły koniec lata i większość okien na dziedzin cu pozostawała otwarta, wkrótce otoczył go spory tłum. Niektó rży zaczęli nawet tańczyć. Przepełnieni energią studenci nie mógł doczekać się podbojów w Radcliffe i sukcesów na innych polach Grał świetnie. Jego koledzy byli szczerze wstrząśnięci odkry' ciem, jaki talent mieszka wśród nich. ; - To następny Peter Nero - powiedział ktoś. Wreszcie Danny skończył - taki przynajmniej miał zamiar, Ale hałaśliwy tłum klaskał i domagał się bisów. Danny zagrał więc na życzenie Taniec z szablami i Trzy monety w fontannie. W końcu zjawił się policjant uniwersytecki. Na to właśnie, czekał Danny. ; - Słuchaj no - warknął stróż prawa - nie wolno grać na dziedzińcu. Musisz to pudło wstawić do akademika. ; Rozległ się pomruk niezadowolenia. - Wiecie co - zawołał Danny do rozentuzjazmowanej publiczności - wnieśmy pianino do mojego pokoju, to będę mógł grać całą noc. Tłum zakrzyknął radośnie i już po chwili pół tuzina najsilniejszych chłopaków ochoczo dźwigało pianino Danny'ego. s - Chwileczkę - ostrzegał policjant - żadnego grania po dwudziestej drugiej. Takie są przepisy. Znów rozległy się pomruki i gwizdy niezadowolenia, a Danny Rossi odparł uprzejmie: l - Tak jest, proszę pana. Będę grać tylko do obiadu. <<*<* Choć Ted Lambros nie mógł, rzecz jasna, wynieść się z klitki, którą zajmował przez całą średnią szkołę, tego dnia spędził sporo czasu na kupowaniu podstawowych artykułów w sklepie Coop. Należała do nich przede wszystkim zielona torba na książki, nieodzowny rekwizyt szanującego się studenta Harvardu - prą- ktyczny talizman, który jednocześnie zawierał niezbędne narzę- dzia pracy i służył jako znak rozpoznawczy prawdziwego uczonego. Ted kupił również dużą, prostokątną flagę koloru purpury z naszytym nań dumnym napisem z filcu "Harvard - rocznik 1958". Podczas gdy inni studenci pierwszego roku wieszali podobne, szowinistyczne sztandary na ścianach w akademiku, Ted powiesił swój nad biurkiem w maleńkiej sypialni. Żeby robić dobre wrażenie, kupił elegancką fajkę w sklepie Leavitt & Pierce i postanowił, że kiedyś nauczy sieją palić. Dzień miał się już ku końcowi, kiedy Ted przeglądał swoją starannie wybraną, używaną garderobę i przygotowywał się w duchu na jutrzejsze spotkanie z Harvardem. Naraz czar prysł. Ted ruszył wzdłuż Massachusetts Avenue do restauracji Maraton, gdzie znów musiał wdziać kretyński strój kelnera i podawać jagnię lwom z Cambridge. Był to dzień kolejek. Najpierw, z rana, trzeba było stać w kolejce do Memoriał Hali, a potem, po szóstej wieczorem, w kolejce na obiad do Klubu Studenta, która wiła się po granitowych schodach prawie do Quincy Street. Każdy z czekających miał na sobie marynarkę i krawat - choć w sprawie koloru i jakości panowało tu duże zróżnicowanie, związane z wysokością dochodów i pozycją społeczną właściciela. Regulamin jednoznacznie mówił, że tylko w takim cywilizowanym ubiorze student Harvardu może udać się na posiłek. Wszystkich tych nienagannie odzianych dżentelmenów czekała jednak przykra niespodzianka. W stołówce nie było talerzy. Jedzenie nakładano z kotła do psiej miski z brązowego plastiku, podzielonej na różnej wielkości przegródki o niewiadomym przeznaczeniu. Można było jedynie domyślić się zastosowania dziury o średnicy szklanki mleka, która mieściła się w środku tego przemyślnego urządzenia. Pomysłowość takiego rozwiązania nie mogła jednak ukryć faktu, że jedzenie było po prostu paskudne. Co to za szara substancja, którą przydzielano im w plastrach na pierwszym przystanku? Niewiasty w kuchennych kitlach twierdziły, że to mięso. Niektórym ta rzecz przypominała z wyglądu pot szwy, wszystkim natomiast przypominała je w smaku. To, Hjt każdy mógł zjeść dowolną liczbę porcji, było marną pociechj Kto mógłby mieć ochotę na drugą porcję tej niestrawnej zagadka Jedyny ratunek stanowiły lody. Podawano je bez ograniczelj dzięki czemu można było się najeść. Osiemnastolatek może w tef sposób zrekompensować sobie każdą lukę w odżywianiu. Wszy cy robili to z ogromnym zapałem. ] Nikt naprawdę się nie skarżył. Choć nie każdy z nich przyznawaj się do tego, wszystkich podniecała sama obecność w tym miejscill Niesmaczne jedzenie dawało każdemu okazję do odzyskania pew ności siebie. Prawie wszyscy bowiem byli przyzwyczajeni do zaj mowania pierwszego miejsca w jakiejś dziedzinie. Na jednym rokd znalazło się razem 287 szkolnych prymusów i każdy z nich w bo leśny sposób zdawał sobie sprawę z tego, że tylko jednemu uda się powtórzyć na Harvardzie swój sukces ze szkoły średniej. Sportowcy, wiedzeni jakimś niesamowitym instynktem, zaczęli już zbierać się razem. Przy jednym z okrągłych stołów; Ciancy Roberts delikatnie rozpoczął już kampanię o stanowisko kapitana drużyny hokejowej. W innym miejscu futboli ści, którzy spotkali się godzinę wcześniej w Ośrodku Sportowym Dillon Fieid, delektowali się ostatnim posiłkiem, jaki musieli spożyć razem z pospólstwem. Z chwilą rozpoczęcia treningów mieli, bowiem przenieść się na obiady do Klubu V, gdzie podawano równie szare, lecz za to podwójne porcje mięsa. Ogromna sala z drewnianą boazerią rozbrzmiewała głośnymi rozmowami niespokojnych nowicjuszy. Łatwo było zgadnąć, który z nich chodził do szkoły państwowej, a który do prywatnej. Ci ostatni byli bowiem ubrani podobnie - marynarki z szetlandz-kiej wełny, drogie krawaty -jedli w większych grupach, w kto- i rych śmiech i rozmowy brzmiały jakby bardziej jednogłośnie. , Przyszły fizyk ze stanu Omaha, poeta ze stanu Missouri oraz ; przyszły prawnik i polityk z Atlanty mieli odtąd jadać samotnie. Albo ze swoimi współlokatorami, jeśli ci nadal potrafili ich znieść po pierwszych dwudziestu czterech godzinach. Harvard nie kojarzył ze sobą lokatorów bez jasno określonego klucza. Nad opracowaniem tego dziwnego systemu musiał chyba ślęczeć całymi godzinami jakiś sadystyczny geniusz. Było to nie lada zadanie - tysiąc stu całkowicie odmiennych osobników jak tysiąc sto różnych potraw. Która pasuje do której? Co będzie dobrą kombinacją, a co skończy się obopólną niestrawnością? Ktoś z działu administracji znał odpowiedź na te pytania. Tak mu się przynajmniej zdawało. Oczywiście, zadawano studentom pytania o przyszłego współ-lokatora. Jaki ma być: niepalący, sportowiec, miłośnik sztuki? Bogaczy z prywatnych liceów zwykle umieszczano, zgodnie z ich życzeniem, razem z koleżkami. Byli to jednak nieliczni konfor-miści w tej kolonii dziwaków, gdzie wyjątek stanowił regułę. Co można było, na przykład, zrobić z Dannym Rossim, który tylko chciał mieszkać jak najbliżej Paine Hali, budynku, gdzie odbywały się zajęcia muzyczne? Dokwaterować mu innego muzyka? Nie, lepiej nie ryzykować konfliktu osobowości. Hazardowi najbardziej zależało na harmonijnych stosunkach między świeżo przyjętymi studentami, którzy w tym tygodniu dostawali najtrudniejszą lekcję w swoim dotychczasowym życiu. Powoli dowiadywali się, że świat nie kręci się wokół nich. Z powodów wytłumaczalnych tylko dla władz uczelni Danny Rossi został zakwaterowany w akademiku Holworthy z Kingma-nem Wu, przyszłym chińskim architektem z San Diego (może dlatego, że obaj pochodzili z Kalifornii) oraz z Bemiem Acker-manem, geniuszem matematycznym i mistrzem szermierki z liceum New Trier z podmiejskiej dzielnicy Chicago. Kiedy tego wieczoru wszyscy razem jedli obiad w stołówce, Bemie pierwszy zaczął się zastanawiać, dlaczego harwardzcy kapłani połączyli ich ze sobą lokatorskimi więzami. - Chodzi o pałkę - podsunął. - To jedyny symbol, który nas ze sobą łączy. - To ma być głęboka myśl czy tylko wulgarna? - spytał Kingman Wu. - Jak to, nie rozumiesz? - natarł na niego Ackerman. - Danny chce zostać sławnym dyrygentem. Czym ci faceci machają do orkiestry? Pałeczką. Moja pałka jest najdłuższa, bo jestem szermierzem. Kapujesz teraz? - A ja?-zaciekawił się Wu. - Czym najczęściej posługują się architekci? Ołówkiem eu bo długopisem. Mamy więc trzy różne pałki, które wyjaśniał zagadkę, dlaczego zakwaterowali nas razem. Chińczyk nie był tym zachwycony. - Mnie obdarzyłeś najkrótszą - zmarszczył brwi. - No to wiesz przynajmniej, gdzie ją wsadzić - podsur Ackerman, chichocząc z zadowolenia. W ten sposób zrodziła się pierwsza śmiertelna wrogość wśrd członków rocznika 1958. Mimo pozornej pewności siebie Jason Gilbert denerwował sil przed pójściem do stołówki na inauguracyjny posiłek. Chciał nawe odszukać D.D., żeby zaproponować mu wspólną wyprawę. Niestetyj jego współlokator wrócił z obiadu, zanim Jason zdążył się ubrać, "v - Byłem trzeci w kolejce - chełpił się D.D. - Zjadłem jedenaście lodów. Moja mama na pewno będzie zadowolona, i Jason wyruszył więc sam. Traf chciał, że koło Biblioteki Wide-s nera natknął się na faceta, z którym grał (i wygrał) w ćwierćfina-ji łach turnieju prywatnych liceów Greater Metropolitan. TamtenI z dumą przedstawił znajomego rywala swoim nowym współlo katoromjako "skurczybyka, który dołoży mi w finale. Chyba że ten gość z Kalifornii dołoży nam obu". :; Jason ochoczo przyłączył się do nich. Rozmowa toczyła siej głównie wokół tenisa. I wokół okropnego jedzenia. I psich misek, rzecz jasna. DZIENNIK ANDREW ELIOTA 21 września 1954 Razem z kolegami uczciliśmy nasz pierwszy wieczór na Harvardzie bojkotem obiadu w stołówce. Zamiast tego wypu- ; ściliśmy się do Bostonu, przekąsiliśmy coś w barze Union , Oyster House i ruszyliśmy na Scollay Square, jedyną niemoralną oazę na tej purytańskiej pustyni. Obejrzeliśmy tam budujące przedstawienie w Old Ho-ward. Ta zacna estrada gościła u siebie legendarne striptizerki naszych czasów, do których zaliczyć trzeba - i to na poczesnym miejscu - gwiazdę tego wieczoru, Cielesną Irmę. Po spektaklu (jeśli można użyć tego określenia) przez dłuższą chwilę ośmielaliśmy się nawzajem, żeby pójść za kulisy i zaprosić szanowną solistkę na kieliszek szampana w naszym kulturalnym towarzystwie. Z początku chcieliśmy napisać eleganckie zaproszenie ("Droga pani Cielesna..."), lecz potem uznaliśmy, że skuteczniejsze będzie wysłanie żywego emisariusza. Zaczęliśmy pławić się w przechwałkach. Każdy prezentował pokłady niezwykłej odwagi, udając, że rusza w stronę kulis. Nikt jednak nie zrobił więcej niż dwa kroki. Wtedy przyszło mi do głowy świetne rozwiązanie: - Słuchajcie, a może pójdziemy wszyscy? Spojrzeliśmy po sobie, czekając, aż ktoś podejmie inicjatywę. Nikt się nie kwapił. A potem w nagłym, niewytłumaczalnym przypływie rozsądku uznaliśmy jednogłośnie, że potrzeba nam snu, aby przygotować się do rygorów studenckiego życia. Stwierdziliśmy, że duch jest ważniejszy od ciała. Ach, nieszczęsna Irmo, nawet nie wiesz, co straciłaś. Dwunastu zupełnie nagich studentów pierwszego roku stało w rzędzie jeden za drugim. Reprezentowali różne typy somatyczne, od otyłych do wątłych (Danny Rossi należał do tych ostatnich). Co do fizjonomii, to różnili się od siebie jak Myszka Miki od Adonisa (w tej ostatniej grupie znalazł się Jason Gilbert). Przed nimi stała drewniana ławka o wysokości około trzech stóp, a za nią władcza postać przedstawiciela pionu wychowania fizycznego, który przedstawił się złowróżbnie jako "pułkownik" Jackson. - Dobra - warknął pułkownik. - Zaraz przejdziecie sły ny harwardzki sprawdzian wytrzymałości. Nie trzeba być stude tem Harvardu, żeby domyślić się, na czym to polega: będzie wchodzić na tę ławkę i schodzić z niej. Jasne? Sprawdzian został opracowany podczas wojny, żeby ocenić sprawność i szych żołnierzy. Musiał być skuteczny, bo pokonaliśmy Hitle zgadza się? Przerwał w oczekiwaniu na oznaki patriotycznego zapału i strony swoich podopiecznych. Stracił jednak cierpliwość i zabr się do wyjaśniania zasad. ' - Kiedy zagwiżdżę, zaczniecie wchodzić na ławkę i sch Być może żydowskie pochodzenie to coś, czego nie można z się bie zdjąć jak ubrania. Może dlatego spotykamy się ciągle z samymi uprzedź niami. Jest tutaj mnóstwo naprawdę uzdolnionych ludzi, którzy uw żają, że żydowskie pochodzenie to rodzaj wyróżnienia. Przesti cokolwiek rozumieć. Wiem teraz jeszcze mniej niż przedte o tym, co to znaczy być Żydem. A jednak wielu ludzi uważa mnie za Żyda. Tato, zupełnie się w tym wszystkim pogubiłem, więc zwracam się o pomoc do człowieka, którego darzę największym szacunkiem. Muszę rozwiązać tę zagadkę. Dopóki nie zrozumiem, jak to jest z tym moim pochodzeniem, nie będę też wiedział, kim jestem. Twój kochający syn, Jason" Jego ojciec nie odpisał na ten niepokojący list. Odwołał jednak wszystkie spotkania tego dnia i pojechał pociągiem do Bostonu. Po powrocie z treningu squasha Jason nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Tato, co ty tu robisz? - Chodź, synu, pójdziemy do Durgin Park na jeden z tych przepysznych steków. W pewnym sensie wybór lokalu mówił wszystko. W tej słynnej jadłodajni w pobliżu bostońskich rzeźni nie było bowiem prywatnych stolików ani przepierzeń. Perwersyjny snobizmkazał bankierom i kierowcom autobusów zasiadać razem przy długich stołach zasłanych obrusem w czerwoną kratę. Ot, taki rodzaj przymusowej demokracji wśród mięsożernych. Możliwe, że Gilbert senior naprawdę nie zdawał sobie sprawy, iż w takim otoczeniu intymna rozmowa jest niemożliwa. Możliwe też, że wybrał to miejsce z atawistycznej opiekuńczości. Nakarmi swojego chłopca, żeby zrekompensować mu wszelkie krzywdy. W każdym razie, pośród brzęku ciężkich, porcelanowych talerzy i nawoływań z otwartej kuchni, Jason dowiedział się tylko, że ojciec przyjechał go wesprzeć. I że zawsze będzie go wspierał. Życie to pasmo rozczarowań. Drobne niepowodzenia powinny tylko umacniać w człowieku wolę walki. - Pewnego dnia - powiedział - kiedy zostaniesz senatorem, koledzy, którzy cię odrzucili, mogą tego gorzko pożałować. Wierz mi, synu, ten przykry incydent - dla mnie jest on tak samo przykry jak dla ciebie - nie będzie miał wtedy żadnego znaczenia. Jason odprowadził ojca na pociąg odjeżdżający o północy ze jego ojca i próbowałem przekonać go do historii kolonialnej. Ale najbardziej pociągała go kariera w bankowości. - Istotnie - odparł uprzejmie Andrew. - Tata chyba lubi pieniądze. - O, nie ma w tym nic złego - powiedział Morison. - Dzięki filantropii rodziny Eliotów powstała przecież ta uczelnia..; Mój własny imiennik. Samuel Eliot, ufundował w 1814 rokul pierwszą katedrę greki. Ale powiedz mi, Andrew, jaką ty obrałeś sobie specjalność? - Właśnie w tym rzecz, panie profesorze. Za rok kończę;:! studia i jeszcze się nie zdecydowałem. ; - Co chciałbyś robić po studiach? - No, cóż, pójdę pewnie do wojska... < - Rodzina Eliotów położyła wielkie zasługi dla marynarki..,:! -zauważył Morison, - Tak, panie admirale - odparł Andrew. Ale nie powiedzia mu, że właśnie dlatego myśli o pójściu do wojska, a nie do marynark - A potem? - Tata chce, żebym został kimś w rodzaju bankiera. Za cztery lata - pomyślał - przejmę po ojcu tyle forsy, będę musiał przynajmniej pokazywać się w banku. Chyba możr więc powiedzieć, że będę kimś w rodzaju bankiera? - No, tak - powiedział Morison - to wspaniały zawód. Ai teraz musisz sobie wybrać specjalizację, żeby zdobyć ogólne w] kształcenie. Zastanawiałeś się kiedyś nad historią waszej rodzinyl - Tata ciągle mi o niej przypomina - odpowiedział szcz rżę i z lekkim niepokojem Andrew. - Już kiedy byłem oseskiel prawił mi kazania o naszym wspaniałym dziedzictwie. Jeśli ma być szczery, trochę mnie to denerwowało. Ciągle musiałem sl chać przy jedzeniu o Johnie Eliocie, apostole Indian, i o pradzia ku Charlesie, słynnym rektorze Harvardu. Przygniatał mnie cii żar naszego rodzinnego drzewa. - Przeskoczyłeś kilka stuleci - zauważył admirał. A wojna o niepodległość? Wiesz, gdzie była rodzina Eliot w tym "czasie duchowej próby"? - Nie wiem, panie profesorze. Zawsze myślałem, że strzel z muszkietów w okolicach Bunker Hill. Profesor uśmiechnął się. - No to mam dla ciebie niespodziankę. W osiemnastym wieku wielu Eliotów było wyśmienitymi pamiętnikarzami. Do dzisiaj przetrwały ich zapiski o tym, co widzieli i robili podczas wojny o niepodległość. Trudno mi wymyślić coś ciekawszego dla członka rodziny Eliotów niż dociekanie, co robili w tamtych czasach absolwenci Harvardu. Mógłby to być świetny temat na pracę magisterską. Andrew musiał teraz wyznać to, co najgorsze. - Muszę panu powiedzieć, że nie mam najlepszych ocen. Nie ma mowy, żebym został dopuszczony do pisania pracy magisterskiej. Znamienity historyk uśmiechnął się znowu. - No to zajmiemy się wyłącznie twoim wykształceniem, Andrew. Zostanę twoim opiekunem naukowym i razem poczytamy sobie pamiętniki Eliotów. Bez żadnych ocen. Jedyną nagrodą będzie satysfakcja z przeczytania ich. Andrew wyszedł z gabinetu Morisonajak uskrzydlony. Nareszcie pojawiła się szansa zdobycia nie tylko dyplomu ukończenia studiów, ale może nawet wykształcenia. Danny Rossi był wewnętrznie rozdarty. Chwilami pragnął, żeby próby Arkadii skończyły się - żeby ten cholerny balet wystawiono wreszcie i żeby cała sprawa dobiegła końca. Nie musiałby nigdy więcej oglądać Marii. Kiedy indziej modlił się, by przygotowania trwały bez końca. W lutym i w marcu musiał sześć razy na tydzień siedzieć kilka godzin przy fortepianie, podczas gdy Maria zajmowała się reżyserią. Dyrygowała tancerzami, pokazywała poszczególne ruchy i często opierała się o fortepian, pytając kompozytora o zdanie. Wszystkiemu winien był jej niebieski, obcisły kostium. Nie, nie powinien zwalać winy na ubranie, raczej na fakt, że tak nieznośnie podkreślało jej sylwetkę. Najgorsze chwile nadchodziły jednak, kiedy wychodzili później, by coś przekąsić i porozmawiać na temat przedstawienia. Darzyła go taką serdecznością i przyjaźnią, że ich rozmowy ciągnęły się godzinami. Co gorsza, te wieczorne spotkania zaczęły coraz bardziej przypominać randki. Lecz Danny wiedział, że to tylko złudzenie. Kiedy zachorowała na azjatycką grypę, odwiedził ją w szpitalu i przyniósł jej kwiaty. Usiadł na brzegu łóżka, próbując ją rozweselić głupimi dowcipami. Śmiała się głośno, a na pożegnanie powiedziała:' - Dziękuję, że przyszedłeś, Danny. Dobry kumpel z ciebie, Niech to szlag, tylko tyle? Tylko jakiś zasrany kumpel? Lecz dlaczego miało być inaczej? Ona była piękna, pewna siebie;! i wysoka. On - wręcz przeciwnie. Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, że zupełnie nie wiedział, jaki pretekst znaleźć, żeby spotkać się z nią, kiedy będzie już po wszystkim. W końcu nadszedł czas pierwszego przedstawienia. Wszyscyj samozwańczy koneserzy zebrali się w Agassiz Theater, żeby wyda werdykt na choreografię Marii Pastore i muzykę Daniela RossiegO Danny był zbyt pochłonięty dyrygowaniem, żeby zwraca* uwagę na to, co dzieje się na scenie, choć słyszał, że w kilki miejscach rozległy się oklaski. Za muzykę czy za taniec? fl Ponieważ większość tancerzy stroniła od alkoholu, na przyję ciu urządzonym w sali ćwiczeń podawano tylko słonawy ponc2 a kilkoro śmiałków popijało piwo. Premiery w Harvardzie są pod jednym względem podobne < premier na Broadwayu. Wszyscy artyści czekają potem z bicie serca na recenzje prasowe. Cała różnica polega na tym, że w Cal bridge czeka się tylko na werdykt pisma "Crimson". Około jedenastej ktoś wpadł z artykułem Sonyi Levin. Jak l pismo o wyraźnie agresywnej polityce, ton recenzentki był i nazbyt entuzjastyczny w stosunku do wykonanej przez Mai choreografii, którą autorka nazwała "dynamiczną, tryskają wyobraźnią, a chwilami nie pozbawioną oryginalności". . Potem panna Levin zwróciła się w stronę muzyki Danny'eg Albo raczej odwróciła swoje działa. Jej zdaniem: "Muzyka, cbj ambitnai pełna werwy, jest, mówiąc oględnie, wtórna. Naślado nictwo brzmi w tym miejscu jak komplement. Strawiński i Aai Copland mogliby z powodzeniem zaskarżyć Danny' ego Rossie do sądu o naruszenie praw autorskich". Konsternacja Danny'ego była tym większa, że wszystko to czytał na głos kierownik sceny, którego wyraz twarzy zmieniał się z każdym słowem. Danny poczuł się boleśnie dotknięty. Dlaczego ta złośliwa cwaniaczka próbuje wybić się jego kosztem? Czy nie przyszło jej do głowy, jak bardzo może go zranić? Chciał już wybiec z pokoju, kiedy poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Za nim stała Maria. - Danny... - Daruj sobie - odburknął. Nie potrafił odwrócić się i spojrzeć jej w oczy. Zapominając o kurtce, którą zostawił na krześle za kulisami, ruszył wolno do drzwi. Na schodach przyśpieszył kroku. Musiał się stąd wydostać. Uciec przed współczującymi spojrzeniami. Na parterze zauważył jednak znak prowadzący do telefonu i przypomniał sobie, że obiecał profesorowi Landauowi zadzwonić natychmiast po przedstawieniu. Tylko nie to, do cholery. Jak mam mu powtórzyć słowa tej gazetowej suki? Jak w ogóle miał kiedykolwiek w przyszłości zadzwonić do swojego nauczyciela. Poniósł klęskę. Wyraźną, publiczną klęskę. Tak samo jak kiedyś na szkolnej bieżni. Pchnął oszklone drzwi i wyszedł w zimną marcową noc, nie czując ostrego wiatru na twarzy. Był za bardzo pochłonięty myślą, że ten niespodziewany obrót wydarzeń pozbawi go szacunku ulubionego nauczyciela. Danny zawsze wiedział, że jest ostatnim uczniem Landaua. I chciał okazać się jego najlepszym uczniem. Nie mógł zrobić ani kroku dalej. Usiadł na kamiennych schodach i ukrył twarz w dłoniach. - Rossi, co ty tutaj robisz? Dostaniesz zapalenia płuc. Nad jego głową, tuż przy drzwiach, stała Maria. - Odejdź, Pastore. Nie powinnaś zadawać się z przegranymi facetami. Nie zwracając uwagi na jego słowa, Maria zeszła po schodach i usiadła stopień niżej. - Posłuchaj, Danny, nie obchodzi mnie, co pisze Sonya. Dla mnie twoja muzyka jest świetna. - Cały uniwerek to jutro przeczyta. Dranie z Eliot House będą mieli niezły ubaw. - Nie bądź śmieszny - odparła. - Większość tych palan tów nawet nie potrafi czytać. - I dodała cicho: - Chcę tylko, żebyś wiedział, że mnie to też dotknęło. - Dlaczego? Ciebie przecież pochwaliła. - Dlatego, że cię kocham. - Niemożliwe - odparł pod wpływem pierwszego odruchu. - Jesteś za wysoka. Odpowiedź była tak absurdalna, że Maria nie mogła powstrzy-J mać się od śmiechu. / On też się roześmiał. Potem objął ją i przytulił do siebieJ Pocałowali się. Po chwili Maria spojrzała na niego z uśmiechem. - Teraz twoja kolej. - Na co? - No, czy to jest jednostronne uczucie, czy nie? - Nie - powiedział cicho. - Ja też cię kocham. Siedząc w swoich objęciach, zupełnie nie czuli chłodu. Dla różnych ludzi wiosenne ferie na Harvardzie oznacza różne rzeczy. Studenci ostatniego roku nie wyjeżdżają wtedy nigdzie i ko czą swoje prace magisterskie, które trzeba oddać pierwszeg dnia po przerwie. Bardziej zamożni przedstawiciele młodszyd roczników lecą na Bermudy, by wziąć udział w osławionyl rytuale pod nazwą Studencki Tydzień. W programie przewidzi ne jest opalanie, żeglowanie, jazda na nartach wodnych, zmysN we tańce i - przynajmniej teoretycznie - podrywanie dzieĄ czat, które zjeżdżają się tam dla tych samych atrakcji. Na ogół wiosna zaczyna się w Cambridge całkiem niepostr żenię. Mięśnie sportowców nadal cierpią na brak wiosenne ciepła, w którym mogłyby przygotować się do nadchodząca rozstrzygających zawodów. Biegacze lecą więc do Puerto Rico. Nazwa ta jest barda egzotyczna od rzeczywistego miejsca. W przeciwieństwie do turystów na bermudzkich plażach, gladiatorzy wstają o piątej rano, pokonują przed śniadaniem dziesięć mil, a potem śpią cały dzień aż do popołudniowego treningu. Wieczorem niewielu znajduje w sobie dość energii, żeby uganiać się za miejscowymi senoritami. Drużyny - tenisowa, golfowa i baseballowa -j adą na mecze wyjazdowe z południowych stanów, żeby zmierzyć się z tamtejszymi uniwersytetami. Zawodnicy ci prowadzą mniej ascetyczny tryb życia niż biegacze i dysponują pokładami energii zużywanymi na nocne rozrywki. Po obiedzie przechadzają się po malowniczych parkach uniwersyteckich, odziani w strój, który działa jak magnes na południowe ślicznotki: sweter z dostojną literą "H". Po wywalczonym z trudem zwycięstwie nad drużyną Uniwersytetu Karoliny Północnej, Jason Gilbert szykował się wraz z kolegami na podbój populacji Chapel Hill. Podczas gdy brali prysznic i ubierali się, trener Dain Oliver częstował ich konstruktywną krytyką skierowaną również do Jasona, który pomimo zwycięstwa w swoim pojedynku poruszał się na korcie nieco ospale. - To dlatego, że jestem zmęczony, trenerze - bronił się Jason. - Wszystkie te podróże, treningi i mecze trudno nazwać piknikiem. - Daj spokój, Gilbert - upomniał go żartobliwie Dain. - Po prostu tracisz za wiele sił na rozrywki poza kortem. Mam ci przypomnieć, że nie przyjechaliśmy tu na wakacje? - Trenerze, chyba pan nie zapomniał, że wygrałem, co? - Tak, ale spałeś na stojąco. Odzyskaj formę albo będziesz chodził spać z kurami. Czy wyrażam się jasno, Gilbert? - Tak jest. Przepraszam, mamusiu. \ Śmiech rozbrzmiewał jeszcze, kiedy w szatni zjawił się siwiejący gość o profesorskim wyglądzie, w garniturze i krawacie, i powiedział, że chce się widzieć z trenerem. - Co to za jeden? - szepnął Jason do Newalla, który wycierał się ręcznikiem przy sąsiedniej szafce. - Pewnie agent FBI przyszedł po ciebie, Gilbert - zażartował. - Zdaje się, że w tym tygodniu pogwałciłeś cztery albo pięć razy Ustawę Manna. Zanim Jason zdążył odpowiedzieć, trener poprosił całą drużynę o uwagę. Dwunastu zawodników w różnych stadiach nagości posłusz nie zebrało się wokół niego, Trener Oliver przemówił: i - Chłopaki, ten pan to rabin Yavetz, dyrektor Towarzystwa! Hillela. Mówi, że dziś zaczyna się święto Paschy. Zaprasza wszyst-, kich zawodników żydowskiego pochodzenia na uroczystości re- ligijne. -- Nic wielkiego - dorzucił rabin z południowym akcentem. - Zwyczajne zebranie przyjaciół, trochę dobrego jedzenia i śpię-.! wanie pieśni, których uczyli was pewnie dziadkowie. - Są ochotnicy? - zawołał trener, yj - Ja chętnie przyjdę - powiedził Larry Wexler, studen( drugiego roku, który dołączył niedawno do drużyny z numereml siódmym. - Może udobrucham w ten sposób rodziców, bylig trochę rozczarowani, że nie przyjadę na święta do domu. - Jeszcze ktoś? - spytał Oliver, spoglądając na Jasona Gilberta. Jason odpowiedział mu grzecznym spojrzeniem i odparł: - Bardzo dziękuję, ale nie jestem... zainteresowany. - Zawsze będziesz mile widziany, jeśli zmienisz zdanirf - powiedział rabin. A potem zwrócił się do Larry'ego Wexle ra: - Przyślę kogoś do waszego akademika około wpół siódmej. l Po odejściu duchownego Newall spytał bez większej cieka wości: - Wexler, co to właściwie za święto? - To nawet fajna sprawa - odparł młodszy student. Chodzi o wyjście Żydów z Egiptu. No wiesz, kiedy Mojżesi powiedział: "Pozwólcie odejść mojemu ludowi". ; - Aha, coś jak popijawa u czarnych - skomentował N(r) wali. ; - Posłuchaj - odciął się Wexler. - Disraeli powiedzia kiedyś angielskiej bigotce: "Kiedy moi przodkowie czytali Biblia pani huśtali się jeszcze na drzewach". Godzinę później, kiedy Larry Wexler pieczołowicie zawiązywał klubowy krawat, zauważył w lustrze czyjeś odbicie. Za nim stał Jason, ubrany z niewłaściwą sobie skromnością w niebieski blezer. - Wexler - zaczął niepewnie -jeśli pójdę na to, nie wezmą mnie za kompletnego kretyna? Nie wiem, co mam tam robić. - Nie ma sprawy, Gilbert. Masz tylko siedzieć i słuchać, a potem jeść. Będę ci nawet przewracał kartki. Przy długich stołach Związku Studentów siedziało jakieś pięćdziesiąt osób. Rabin Yavetz wygłosił krótką mowę powitalną. - W rzeczywistości Pascha to najważniejsze święto w żydowskim kalendarzu. Jest ono bowiem spełnieniem naczelnego przykazania naszej wiary, zawartego w rozdziale 13 Księgi Wyjścia, aby przypominać kolejnym pokoleniom o tym, że Bóg ocalił nas od prześladowań w Egipcie. Jason słuchał w milczeniu osób, które czytały na zmianę biblijne fragmenty i śpiewały dziękczynne psalmy. W pewnej chwili szepnął do Larry'ego: - Skąd wszyscy znacie te same melodie? - Pochodzą z listy przebojów śpiewanych pięć tysięcy lat przed naszą erą. Twoi przodkowie musieli być wyjątkowo niemuzykalni. Jason odetchnął z ulgą na widok wnoszonego obiadu. Rozmowa zeszła wtedy na bardziej dwudziestowieczne tematy i nie czuł się już dziwakiem. Larry szepnął do niego przy jedzeniu: - Czy coś z tego trafia do ciebie, no wiesz, w kulturowym sensie...? - Trochę tak - odparł Jason, bardziej z grzeczności niż z przekonania. W rzeczywistości nie bardzo rozumiał, co cały ten obrzęd miał wspólnego z nim, żyjącym w roku 1957. Zrozumiał to jednak jeszcze tego samego wieczoru. Podczas nabożeństwa rabin poprosił wszystkich, żeby wstali i pomodlili się o przyjście Mesjasza. Dodał też kilka słów na temat bardziej współczesnej historii. - Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że nie tylko starożytni Egipcjanie chcieli zniszczyć nasz lud. Nie tak dawno, bo podczas ;? Paschy w 1943 roku dzielni Żydzi z warszawskiego getta, zagłodzeni i niemal całkowicie bezbronni, bohatersko powstali przeciw faszys-' tom. Ta historia nie dotyczy naszych dalekich przodków, lecz na-; szych bliskich krewnych. Naszych wujów, ciotek, dziadków, a czę-,j sto też naszych braci i sióstr. To o nich właśnie i o sześciu milionach ł innych zamordowanych przez Hitlera myślimy w tej chwili. Nagle rozległo się czyjeś łkanie, 'l Jason zobaczył, że przy pierwszym stole jakiś chłopiec płacze cicho, z pochyloną głową. - Straciłeś tam jakichś krewnych? - szepnął Jason. Larry Wexler spojrzał na kolegę z drużyny i odparł ponuro: - Wszyscy straciliśmy tam krewnych. ;' Chwilę później znów siedzieli przy stole i śpiewali wesoła pieśni. 1J Obrzędy skończyły się wkrótce potem. Na końcu czekały icj jeszcze nieoficjalne spotkania z miejscowymi ślicznotkami, któM zbiegły się tu nie tylko z przyczyn religijnych, lecz także, abj gościnnie przywitać dwóch przybyszów z Harvardu. Kilka minut przed jedenastą Larry i Jason wracali przez cień ny park do akademika. - Nie wiem jak ty, Gilbert - powiedział Larry - ale;, naprawdę się cieszę, że tam poszedłem. Nie uważasz, że dobn jest znać swoje korzenie? - Chyba tak - odparł półgłosem Jason Gilbert. Moje kjij rżenie - pomyślał - sięgają dwadzieścia lat wstecz do s@ sądowej, kiedy jakiś sędzia nadał ojcu nowe, nieżydowskie ni zwisko. A on, żeby zabezpieczyć naszą przyszłość, zastawił p< hipotekę całą naszą przeszłość. Szli w milczeniu, a Jason rozważał dalej. Ciekawe, dlacze tata musiał to zrobić? Przecież temu Wexlerowi nie powodzi S gorzej niż mnie. Nawet lepiej. On przynajmniej wie, kim jest. Po powrocie Jasona z wiosennego turnieju w jego życiu konała się jedna widoczna zmiana. Po meczu z drużyną był; gwiazd uniwersyteckich, które służyły teraz w piechocie morskiej w Ouantico w stanie Wirginia, uległ bowiem sile perswazji, oficera z komisji rekrutacyjnej i zapisał się na szkolenie wojskowe. Uznał, że to świetny sposób na odbębnienie służby wojskowej, bo zajęcia miały odbywać się tylko przez dwa następne lata podczas wakacji. A po studiach mógł iść prosto do Marines i bez trudu odsłużyć dwa lata w stopniu oficerskim. Miał nawet pewne uzasadnione nadzieje, że po podstawowym szkoleniu zostanie przeniesiony do Służb Specjalnych i spędzi służbę wojskową na odbijaniu piłeczek tenisowych. Najpierw czekała go jednak bitwa innego rodzaju. Mecz z drużyną Yale w maju. A banda z New Haven poprzysięgła mu zemstę. Nie. Proszę cię. - Nie! Maria Pastore usiadła wyprostowana, z czerwoną twarzą. -- Proszę cię, Danny, na litość boską, znów musimy wałkować ten temat? - Ależ to nie ma sensu, Maria. - Ma, Danny, tylko że ty jesteś zbyt okrutny i gruboskórny, żeby to zrozumieć. Nie możesz pojąć, że mam swoje zasady? Danny Rossi nie mógł dojść z Marią do porozumienia. Choć przez pierwsze tygodnie czuli się jak w dwuosobowym raju, samotni pośród studenckiego tłumu, wkrótce poróżniły ich pewne kwestie etyczne. Maria była najmilszą, najłagodniejszą, najbardziej inteligentną i najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał. W dodatku uwielbiała go. Rzecz w tym, że nie chciała iść z nim do łóżka - z powodów, których nie chciał zrozumieć i w żadnym wypadku zaakceptować. Zresztą, pozwalała mu na o wiele, wiele mniej. Leżąc na jego kanapie, obejmowali się i całowali żarliwie, ale ilekroć wsunął jej rękę pod sweter, sztywniała z przerażenia. - Proszę cię, Danny. Proszę, nie. - Maria - przekonywał ją cierpliwie - przecież to nie je jednorazowa schadzka. Oboje się kochamy. Chcę cię dotykać, l cię kocham. Wstała i opuszczając na sobie sweter, błagała o wyrozumie łośćdlajej uczuć. - Danny, oboje jesteśmy katolikami. Nie rozumiesz, że wolno tych rzeczy robić przed ślubem? - Jakich rzeczy? - żachnął się. - Gdzie jest napisi w Biblii, że mężczyzna nie może dotykać piersi kobiety? Naw< w Pieśni nad pieśniami... - Proszę cię, Danny - szepnęła, wyraźnie tocząc ze sc wewnętrzną walkę. - Wiesz, że nie o to chodzi. Na tym by nie skończyło. - Przysięgam, że nie poproszę o więcej. Maria spojrzała na niego z czerwonymi policzkami i odpowie działa szczerze: - Słuchaj, może ty potrafiłbyś przerwać w połowie. Ale znam siebie. Wiem, że jeśli dojdziemy do tego momentu, nieł"'1 umiała się oprzeć. Na krótką chwilę jej wyznanie uskrzydliło Danny'ego. - A więc w głębi duszy ty też chcesz iść na całość? Skinęła wstydliwie głową. - Danny, jestem kobietą. Kocham cię. Cała płonę w śro Ale jestem też katoliczką. Na lekcjach religii uczono nas, że śmiertelny grzech. ; - Teraz ty posłuchaj - powiedział Danny, jakby uczeste czyli w akademickiej dyskusji. - Czy wykształcona student Radcliffe może w 1957 roku naprawdę sądzić, że będzie smaży się w piekle, jeśli pójdzie do łóżka z kimś, kogo kocha? - Tak, jeśli będzie to przed ślubem - odparła bez wahał - Boże, nie wierzę w to - odparł, tracąc cierpliwość. I SM ostatni argument. W głowie kręciło mu się od pragnienia, żeby zmiękczyć!) zatwardziałą, zmysłową dziewicę. Wreszcie wybuchnął: '* - Przecież kiedyś się pobierzemy! Nie wystarczy ci to? Była chyba zbyt zdenerwowana, by zauważyć, że wspor" o małżeństwie. W każdym razie odpowiedziała: - Proszę cię, Danny, na wszystkie świętości, zrozum, że nie mogę tak po prostu zapomnieć o swoim wychowaniu. Mój ksiądz, moi rodzice... zresztą, nie chcę na nich zrzucać winy, to jest moja wiara. Chcę ofiarować mężowi swoje dziewictwo. - Jezu, jakie to staroświeckie. Nie czytałaś Kinseya? Nie więcej niż dziesięć procent kobiet postępuje dziś w ten sposób. - Danny, mogę być nawet ostatnią dziewczyną na ziemi, nie obchodzi mnie to. Mam zamiar zachować czystość aż do nocy poślubnej. Doszedłszy do kresu swoich zdolności oratorskich, Danny mógł już tylko odpowiedzieć mimowolnym okrzykiem: - A gówno! \ Po chwili, próbując utrzymać nerwy na wodzy, dodał: - Dobra już, zapomnijmy o tym wszystkim Fehodźmy na obiad. Zaczął już nakładać krawat, kiedy zaskoczyła go jej odpowiedź: - Nie. Odwrócił się i warknął: - Co znowu? - Bądźmy ze sobą szczerzy, Danny. Oboje nie możemy dalej tego ciągnąć. Zaczynamy się kłócić. A to oznacza, że wszystkie delikatne uczucia niedługo zwiędną. Wstała, jak gdyby chciała pokazać mu swoją moralną i fizyczną wyższość. - Danny, naprawdę cię kocham - powiedziała. - Ale nie chcę się z tobą spotykać... - Nigdy? - Nie wiem - odparła - ale na pewno przez jakiś czas. Ty jedziesz latem do Tanglewood. Ja mam pracę w Cleveland. Może rozłąka dobrze nam zrobi. Będziemy mieli oboje czas do namysłu. - Nie słyszałaś, że chcę się z tobą ożenić? Skinęła głową. A potem odpowiedziała szeptem: - Słyszałam. Ale nie jestem pewna, czy naprawdę wiesz, co mówisz. Dlatego musimy się rozstać na jakiś czas. - Możemy przynajmniej pisać do siebie? - spytał Danny. - Dobrze. Maria podeszła do drzwi i odwróciła się. Przez chwilę patrzyła,! na niego w milczeniu, a potem powiedziała: - Nigdy się nie dowiesz, jakie to dla mnie przykre, Danny., I wyszła. ;i Wiosną 1957 roku George Keller mógł już tak samo ja wszyscy jego koledzy z roku pobierać na Harvardzie naufc( w powszechnie przyjętym języku wykładowym. " Nie przypadkiem postanowił specjalizować się w naukacM politycznych. Brzeziński wyjaśnił mu bowiem, że zjegoznajol mością rosyjskiego i doświadczeniem wyniesionym zza żelazne! kurtyny stanie się dla Waszyngtonu bezcenny. Wśród kursów, które wybrał na wiosenny semestr, były "Pt lityka rządowa 180" i "Zasady polityki międzynarodowej", cho nazwisko wykładowcy odświeżyło w nim poprzednie, paranoicii ne lęki. Wykładowca nazywał się bowiem William Palmer EliĘ i był jeszcze jednym krewnym jego kolegi z akademika, Andre Wybór ten okazał się jednak brzemienny w skutki. Asystę4 tem Eliota był bowiem pucołowaty młody wykładowca, którt mówił po angielsku z akcentem silniejszym niż u George' Nazywał się Henry Kissinger. Jakaś niesamowita siła telepali popychała ich ku sobie. Kissinger, który podobnie jak George sam był uchodźcą, ch( z hitlerowskich Niemiec, też ukończył Harvard (i podobnie George zangielszczył swoje nazwisko). Człowiek ten miał ni spotykany talent do polityki - zarówno do teorii, jak do praktycznych zastosowań. Doktor K. (jak nazywali go z czułe studenci) prowadził też samodzielnie zajęcia pod nazwą "l dzynarodowe seminarium harwardzkie". Był również człon! redakcji jednego z najważniejszych pism politycznych świi "Foreign Affairs". George sądził, że zbliżył się do Kissingera dzięki własnen sprytowi, lecz wkrótce odkrył, że to raczej Kissinger zrobił wszyś, ko, by pozyskać go dla swoich zajęć. Żaden z nich nie rozczarowany. Kissingera ujęła między innymi płynność, z jaką George mówił po rosyjsku. Przede wszystkim starał się jednak przeciągnąć młodego Węgra na swoją stronę dlatego, że trawiła go ambicja, by stać się człowiekiem numer jeden na Harvardzie (a potem na świecie). Wiedział bowiem, jak usilnie jego arcyprzeciwnik Zbig Brzeziński zabiega o to, by utrzymać George'a w swojej strefie wpływów. Na początku semestru Kissinger zatrzymał kiedyś George'a i powiedział: - Panie Keller, możemy chwilę porozmawiać? Chciałbym dodać kilka słów na temat pańskiej ostatniej pracy. - Oczywiście - odparł uprzejmie George, zdając sobie nagle sprawę, że jego praca wcale nie jest taką oryginalną i błyskotliwą analizą, za jaką sam ją uważał. - Przyjmuje ją pan, panie profesorze? - spytał George, kiedy wyszedł ostatni student. Jako zręczny strateg akademicki sprytnie posłużył się tytułem profesora, choć doskonale wiedział, że Kissinger jest tylko zwykłym wykładowcą. Pochlebstwo najwyraźniej zadziałało. W każdym razie, pochlebiony uśmiechnął się szeroko. - Czy przyjmuję? Panie Keller, pańska praca to pierwszorzędna analiza. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak błyskotliwie potrafił wyjaśnić zawiłości wschodnioeuropejskich doktryn. - Dziękuję, panie profesorze - odparł rozpromieniony George. - Podobno jest pan naszym nowym nabytkiem z Węgier. Co pan studiował w Budapeszcie? - Prawo. Socjalistyczne, rzecz jasna. Bez wartości, prawda? - Zależy dla kogo. W moich badaniach bardzo przydałby mi się ktoś, kto jest ekspertem w tej dziedzinie i swobodnie czyta po rosyjsku. - Jeśli mam być zupełnie szczery - odparł George - muszę powiedzieć, że nie skończyłem studiów. Trudno więc nazwać mnie ekspertem. Oczy Kissingera błysnęły za grubymi szkłami okularów w czarnych oprawkach. - Może nie na Węgrzech, ale tutaj, w Cambridge, ludzi z pańskim doświadczeniem naprawdę brakuje... - Jak na lekarstwo? - podpowiedział George, popisując się swoim opanowaniem potocznych wyrażeń. - Dokładnie tak - odparł doktor K. - Jeśli więc dysponuje! pan wolnym czasem, chciałbym, żeby został pan moim asysten-t tem. Ośrodek Studiów Europejskich płaci dwa dolary za godzinę, czyli całkiem nieźle. Poza tym, razem znajdziemy dla pana tematy na pracę magisterską. - Czy sugeruje pan, że może zostać promotorem mojej pracy - Chłopcze, obraziłbym się, gdyby mnie pan o to nie poprosił - odparł Kissinger z uwodzicielską grzecznością. - Czy mani przez to rozumieć, że przyjmujesz moją propozycję, Georgefj A może chcesz się nad tym zastanowić? Porozmawiać ze swoin opiekunem akademickim? Kto nim jest, ten młody Polak Brze ziński? - Nie ma sprawy. Załatwię to ze Zbigiem. Kiedy zaczynał pracę, profesorze Kissinger? - Przyjdź do mojego gabinetu dzisiaj po lunchu. I jeszcz jedno, George. Od tej pory, poza zajęciami, mów mi Henry. W ten sposób trzeci rok studiów dobiegł końca. Podczas gdy poza murami uczelni kochający lud ameryl kański ponownie wybrał Eisenhowera na prezydenta, jedej z członków rocznika 1958 został ziemskim powiernikiem same go Boga. Umierający władca Aga Khan niespodziewanie wyzna czył bowiem swojego wnuka, księcia Karima, na duchowego przywódcę milionów muzułmanów. Wielu członków rocznika przyjęło to za znak, że oni dostąpią błogosławieństwa niebios. George Keller pokonał najdłuższą drogę - zarówno względem geograficznym, jak i duchowym. Zaledwie w siede miesięcy udało mu się całkowicie opanować angielski. Zdać naginały się do jego woli. Słowa stały się pionkami, które rozb jały w pył argumenty przeciwnika i zdobywały jego podziw. Mógł teraz bez przeszkód wdrapywać się na akademicka szczyty. Na dodatek miał magisterskiego protektora. Nawet jeś studia na Harvardzie nie dały mu nic więcej, dzięki nim spotkał Henry'ego Kissingera, z którym rozumieli się bez słów. Jego nagrodą była godna pozazdroszczenia wakacyjna praca w charakterze asystenta doktora K., polegająca na organizowaniu "Międzynarodowego seminarium" i pomocy przy wydawaniu pisma "Confluence". Program seminarium ściągnął kilkudziesięciu urzędników państwowych i wpływowych publicystów z obu stron żelaznej kurtyny, którzy przyjechali z serią odczytów i wykładów uświadamiających słuchaczom nowe, powojenne konfiguracje polityczne na mapie świata. Do obowiązków George'a należało również bratanie się z przedstawicielami wschodniego bloku po to, by dowiedzieć się, co naprawdę sądzą na temat Harvardu, seminarium oraz na temat samego Kissingera. Mimo początkowej czujności, wszyscy w końcu ulegali europejskiemu wdziękowi George'a i zaczynali mówić o wiele bardziej otwarcie, niż pozwalał na to obcy teren kapitalistycznego uniwersytetu na Zachodzie. Oczywiście w swoich instrukcjach Henry nie wspomniał ani słowem o tym, by jego protegowany posuwał się aż do fizycznej zażyłości z uczestnikami seminarium. George zrobił to z własnej inicjatywy. Być może przyczyna tkwiła w parnym powietrzu Cambridge albo w jego przyśpieszonym pulsie na widok grupek z Radcliffe, które przechadzały się po dziedzińcu w nieznośnie krótkich szortach i niewyobrażalnie obcisłych koszulkach. Możliwe też, że upływ czasu po prostu rozproszył już poczucie winy, ów rodzaj podświadomej pokuty, który do tej pory zmuszał George'a do wstrzemięźliwości. Na początku sierpnia George poszedł do łóżka zjedna z czołowych polskich dziennikarek. Miała prawie czterdziestkę i była kobietą światową. Jej uwagi na temat miłosnej sztuki George'a zasługiwały więc na szczególną uwagę. - Chłopcze - szepnęła - jesteś najlepszym kochankiem, jakiego miałam... George uśmiechnął się. - .. .i najzimniejszym - dodała szybko. - Wszystko robisz, jakbyś nauczył się tego z książki. - Wątpisz w szczerość moich uczuć? - spytał żartobliwie. - Ależ, skądże znowu - odpada z przebiegłym uśmieszkiem, - Ani przez minutę w nią nie wierzyłam. Szpiegujesz dla nich, co? p - Oczywiście. - George uśmiechnął się szeroko. - Dyre- : ktor chce, żebym się dowiedział, który delegat jest najlepszy w łóżku. ;1 - I co?-szepnęła lubieżnie. 'Sj - Gdyby dawali Nagrodę Leninowską w dziedzinie seksu;f dostałabyś ją przez aklamację. - Och, George - przymilała się - potrafisz nie tylkp świetnie pieprzyć, ale też przemawiać. Masz przed sobą wspania-j łą przyszłość. p - Jak sądzisz, w jakiej dziedzinie? - spytał, szczerze zacie- kawiony opinią takiej światowej kobiety na swój temat. ' - To oczywiste - odparła. - Jest tylko jedna dziedzina w której umiejętności te uzupełniają się nawzajem. Mówię, rzecĘ, jasna, o polityce. ,, Przyciągnęła go do siebie, żeby raz jeszcze pogrążyć sij w erotycznej dialektyce. Jason Gilbert kroczył nieprzerwanie ku sportowej chwale Drugi raz z rzędu wygrał Turniej Tenisowy IC4A. Jakby nie do było mu rozgłosu, jego koledzy z drużyny tenisowej poszli w śl; zawodników squasha i okazali mu swój wyjątkowy szacune wybierając na swojego kapitana. Choć nie był raczej mściwy, nie mógł powstrzymać się od wy słania swojemu byłemu dyrektorowi, panu Trumbullowi, długić go artykułu z "Crimson", który opisywał jego dotychczasow wyczyny w sporcie. Panegiryk kończył się pytaniem: "Kto moż wyobrazić sobie, jakie jeszcze wyżyny osiągnie Gilbert w nastęjl nym roku?" Ted i Sara kochali się już tak bardzo, że sama myśl o spędzeniu dwóch miesięcy z dala od siebie była dla nich nie do wytrzymania. Sara przekonała więc rodziców, żeby pozwolili jej zapisać się na kursy wakacyjne na Harvardzie i wynająć mieszkanie w północnej dzielnicy Cambridge. Matka miała co prawda poważne wątpliwości co do tego nagłego zapału do dodatkowej nauki, ale ze skuteczną pomocą przyszedł ojciec, któremu Sara mogła powierzyć swój sekret. Było to długie i namiętne lato (pewnego razu kochali się nawet na Harvard Yard - na trawniku za budynkiem Sever Hali). Chwila rozstania w Święto Pracy była bolesnym doświadczeniem. Sara płakała przez cały tydzień przed opuszczeniem wynajętego mieszkania. .;..:..:. Dla Danny'ego Rossiego lato 1957 roku było uwerturą do najwyższego wzlotu w jego dotychczasowej karierze. W dniu 12 października, za sprawą Muncha, miał grać razem z Orkiestrą Bostońską III Koncert fortepianowy Beethovena. Jego tryle z pierwszej części utworu miał zauważyć cały muzyczny świat. Kiedy w radosnym nastroju zadzwonił do profesora Landaua, by ogłosić mu tę cudowną nowinę, okazało się, że jego nauczyciel zamierza osobiście przyjechać na koncert i nawet zbiera już pieniądze na bilet lotniczy. A jednak zbliżający się debiut dawał Danny'emu znacznie mniej radości, niż zawsze to sobie wyobrażał. Na trzecim roku spotkało go bowiem więcej złego niż dobrego. Wciąż nie mógł uwolnić się od myśli o upokorzeniu, jakie spotkało go ze strony pisma "Crimson". A tym bardziej od wspomnień trudnego związku z Marią. Miał nadzieję, że ich wakacyjna rozłąka da mu czas na uporządkowanie myśli, a może nawet uwiedzenie kilku dziewcząt w Tanglewood dla poprawienia oceny własnej męskości. Nagła tragedia okryła jednak wszystko ponurym cieniem. Tego samego wieczoru, gdy przyjechał do Tanglewood, za- dzwoniła matka i powiedziała, że profesor Landau zmarł na atak serca. Otępiały z żalu Danny spakował się i pojechał na pogrzeb nauczyciela. Nad grobem płakał, nie wstydząc się łez. Gdy po krótkim nabożeństwie żałobnicy zaczęli się rozchodzić, matka, której nie widział od trzech lat, ponowiła błagania,: by zjawił się w rodzinnym domu. Powiedziała Danny'emu, że ostatnim życzeniem profesora Landaua było, aby jego uczeń pogodził się z ojcem. ' Marnotrawny syn powrócił więc wreszcie do domu, w którym spędził swoje liche dzieciństwo. Arthur Rossi zmienił się chyba zarówno fizycznie, jak i du- { chowo. Był teraz opanowany. Na jego twarzy widniały bruzdy, a skronie pokrywała siwizna. Przez ułamek sekundy Danny poczuł bolesny wyrzut sumie- nią, jak gdyby był winny zewnętrznych oznak starości ojca. Kiedy jednak stanęli naprzeciw siebie w pełnym zażenowania! milczeniu, Danny usilnie starał się przypomnieć sobie, jak podle l traktował go kiedyś ten człowiek. Nie potrafił już wykrzesać! z siebie nienawiści do ojca. Ani nie potrafił go już kochać. - Dobrze wyglądasz, synu. - Ty też, tato. - Długo się nie widzieliśmy, prawda? Na więcej nie było go stać. Marzenia Danny'ego o rodziciel- skich przeprosinach należały więc do świata dziecięcych fantazji, Żal i obojętność zlały się w coś na kształt cichej wielkodusz- i ności, która kazała mu wyciągnąć rękę do ostatecznej zgody, i Dwaj mężczyźni padli sobie nawet w ramiona. - Tak się cieszę, synu - mruknął Arthur Rossi. - Teraz i możemy powiedzieć, że co było, minęło. A niech tam - pomyślał Danny. To teraz takie nieistotne. Je- dyny człowiek, który naprawdę traktował mnie jak syna, nie żyje. DZIENNIK ANDREW ELIOTA 8 sierpnia 1957 Całe lato tkwiłem jedną nogą w przeszłości, a jedną w przyszłości (nie warto się zastanawiać, co lepsze). Ponieważ kończę studia w czerwcu przyszłego roku (żadne osiągnięcie), ojciec postanowił oszczędzić mi dorocznej porcji fizycznych robót. Zamiast tego, mam zacząć zapoznawać się z pracą w naszych bankach. Oczywiście ojciec był w Maine i zarządzał wszystkim przez telefon. Mnie zostawił pod opieką "starego, poczciwego Johnny'ego Winthropa". urzędnika, do którego bardzo pasowały oba te przymiotniki. - Po prostu miej oczy i uszy otwarte, chłopcze - wyjaśnił Johnny na początku mojego pierwszego dnia pracy. - Patrz, kiedy kupuję, patrz, kiedy sprzedaję, i patrz, kiedy się wstrzymuję. Pojmiesz to w lot. A teraz zrób nam obu herbatę. Nasze biura w centrum Bostonu leżą też niedaleko Towarzystwa Historycznego. Tam właśnie, nad dziennikami wielebnego Andrew Eliota z rocznika 1737 i jego syna Johna z rocznika 1772, odbywała się moja prawdziwa edukacja. Dzięki nim odkryłem prawdziwą historię mojego kraju (i mojej rodziny). Zrozumiałem też, że życie na Haryardzie było zawsze podobne, jeśli nie liczyć kilku co lepszych fragmentów ze studenckiego notatnika Johna Eliota. Zapis: 2 września 1768. John wyjeżdża do college'u. Pakuje najpotrzebniejsze rzeczy. Wymagany strój: granatowy płaszcz, trójgraniasty kapelusz i toga. Także widelec, łyżka i nocnik (każdy student musiał przyjechać z własnym). Zapis: Tata nalega, by popłynąć promem z Charlestown. Najtaniej. I co najważniejsze, opłata pójdzie na Harvard. Zapis: Czesne można opłacać w naturze, np. w ziemniakach lub drewnie na opał. Pewien jegomość przyprowadził owcę. Zapis: Studencki przepis na poncz zwany "flip": dwie trzecie piwa, melasa, rum. Podawać w wielkich, wysokich kuflach (zwanych "pucharami"), Zapis: 6 września 1768. Opis paskudnego żywienia we wspólnej jadłodajni. "Każdy student otrzymuje co dzień funt mięsa" - pisał John. "Ponieważ nie ma ono żadnego smaku, nie sposób odgadnąć, z jakiego pochodzi zwierzęcia. Czasem podaje się 4 też warzywa. A przy wielkich okazjach kwiaty mlecza. O ma- śle lepiej nic nie mówić, bo już kilkakrotnie stało się ono, zarzewiem gwałtownych protestów. Przynajmniej z pragnienia nie dadzą nam pomrzeć. Jabłecznika jest tu bowiem pod dostat- kiem. Na każdym stole stoi duży dzban, który przechodzi z ust do ust, niczym puchar do toastów". ;1 Gdyby pominąć jabłecznik, mógłby to być doskonały opis współczesnego obiadu w Eliot House. To samo dotyczyło< rozmów przy stołach. Jest coś wiecznego w bzdetach, któw opowiadają sobie studenci. Życie to wypełniały nie tylko uciechy. W miarę jak pogar-l szały się stosunki z Wielką Brytanią, atmosfera na uczelni stawała się coraz bardziej napięta. Między sympatykami loja-lJ listów i rebeliantów toczyły się krwawe spory. A potem wy- buchta wojna. 'Ę Pod koniec roku 1773, tuż po incydencie z bostońskąlj herbatą, patrioci i torysi stoczyli w stołówce zacięty bój. Njd było to zwykłe rzucanie się jedzeniem, ale walka na śmie* i życie. Opiekunowie starali się zapobiec rozlewowi krwi. Pewnego dnia dokonałem fascynującego odkrycia. W czytałem, że armia brytyjska zamierzała kiedyś zmieść Hal vard z powierzchni ziemi. "W siedemdziesiątym piątym, osiemnastego kwietnia" -jak twierdził profesor Longfellow w swoim słynnym wiersz na ten temat - Pauł Revere galopował całą noc, żeby zawia domić mieszkańców Lexington i Concord o zbliżaniu s; brytyjskiej armii. W tym samym czasie inna część sił brytyjskich zmierza w stronę Cambridge. Zapiski Johna Eliota z 19 kwietnia ni wią o panice na Harvardzie. Wiedziano bowiem powszechni że Brytyjczycy uważają uczelnię za "gniazdo buntu". W obawie, że wróg może nadejść mostem nad rzeką Char-les, grupa studentów rozebrała go, by udaremnić Brytyjczykom przeprawę. Młodzieńcy schowali się potem w krzakach i czekali na dalszy rozwój wypadków. Ledwo minęło południe, na zachodnim brzegu pojawiła się banda żołnierzy pod wodzą samego lorda Percy'ego, który siedział wystrojony na pięknym, białym koniu. Kiedy zobaczył, co zrobiliśmy (to znaczy, co zrobili studenci Harvardu), wściekł się nie na żarty. Ale, drań jeden, miał ze sobą kilku cieśli, którzy naprawili most w niecałą godzinę. Wojsko wkroczyło do miasteczka, w którym wszystkie okna były pozamykane. Percy miał za zadanie wesprzeć wojska znajdujące się już w Lexington. Ale nie znał drogi. Postanowił więc zapytać tam, gdzie zajmowano się głównie dawaniem odpowiedzi - na Uniwersytecie Harvarda. Wszedł z kilkoma żołnierzami na dziedziniec i zawołał do pozornie wymarłych budynków, aby ktoś udzielił mu wskazówek. Nikt nie wyszedł na zewnątrz. Ci studenci musieli być twardymi gośćmi. John Eliot i jego kumple z pokoju wyglądali niespokojnie przez dziury w żaluzjach, obawiając się, że Percy może kazać żołnierzom strzelać. Było to wcale niewykluczone, ale Anglik najpierw chciał spróbować innej sztuczki. Znów zadał to samo pytanie - tym razem po łacinie. Nagle z Hollis Hali wyszedł profesor Isaac Smith i zbliżył się do lorda. Studenci nie słyszeli rozmowy, widzieli tylko, jak Smith pokazuje ręką w stronę Lexington. Percy machnął dłonią, po czym odjechali galopem. Niemal natychmiast na profesora posypały się wyzwiska i przekleństwa. Biedaczyna był całkiem oszołomiony. Należał do tych, którzy z pamięci cytują całego Cycerona i Platona, a nie potrafią zapamiętać nazwisk swoich studentów. Wyjąkał, że Anglik zażądał informacji w imieniu króla. Jak więc on, lojalny poddany, mógł mu odmówić? Dodał jeszcze, że lord Percy obiecał zaszczycić Harvard ponowną wizytą. Studenci wpadli we wściekłość. Podobno generał zapraszał też profesora Smitha na "szklankę dobrej madery przy ognisku" tego samego wieczoru. Idiota nie rozumiał, że mówiąc "ognisko", Anglik miał na myśli "pożar". Niektórzy chcieli oblać nadmiernie wykształconego durnia smołą i wytarzać w pierzu. Ale, jak to na Harvardzie, zgłaszano w tej sprawie sprzeczne propozycje. Tymczasem profesor Smith zmył się bez śladu. Nigdy więcej go nie widziano. Tego wieczoru Pauł Revere wjechał do Cambridge ze strasznymi wieściami o Lexington i Concord. Część studentów przyłączyła się do minutników, którzy w pośpiechu wznosili barykady na błoniach miejskich, przygotowując się do odparcia ataku Brytyjczyków. : Atak nigdy nie nastąpił. Milicja brooklińska pod wodzą Isaaca Gardnera, rocznik l 1747, natarła na wroga z zasadzki koło Watson' s Comer. Choć H Isaac przegrał potyczkę, jego dzielne natarcie sprawiło, że Brytyjczycy poszli w rozsypkę, sądząc, że cała droga do 'Ę Cambridge roi się od równie zażartych patriotów. To dzięki ludziom takim jak on nie doszło do bitwy na Harvard Yard. Tego parnego popołudnia, kiedy pierwszy raz czytałem słowa Johna Eliota, nie mogłem uciec od pewnej myśli -jak; my, współcześni studenci, zachowalibyśmy się, gdyby wróg otoczył uniwersytet? Co byśmy zrobili - rzucali frisbee w nieprzyjaciół? ; Była prawie piąta, kiedy wróciłem z "lunchu". Poszedłem od razu przeprosić pana Winthropa. Spojrzał na mnie znad biurka i powiedział, że nawet nie zauważył mojej nieobecności. Trudno o lepszy komentarz do mojego życia. "TTT-iedy rocznik 1958 powrócił do Cambridge na ostatni rok J-studiów, wszyscy boleśnie zdawali sobie sprawę, że w ich akademickiej klepsydrze pozostało już niewiele piasku. Dokładnie za dziewięć miesięcy mieli wynurzyć się z przytulnego łona Harvardu i odejść w zimny, surowy świat. Wszystko zaczęło przyśpieszać w przerażająco zawrotnym tempie. Studenci ostatniego roku przypominają narciarzy przerażonych coraz większą prędkością; choć koniec zjazdu jest już bliski, nie potrafią zachować równowagi. Do tej pory wśród członków rocznika wydarzyły się już trzy samobójstwa, wszystkie w mniejszym lub większym stopniu spowodowane desperacką chęcią pozostania na Harvardzie. Teraz, podczas ostatniego roku, dwóch kolejnych studentów miało sobie odebrać życie. Tym razem ze strachu przed opuszczeniem Harvardu. Końcówka studiów jest zwykle smutna także z innych powodów. Cynizm, tak powszechny w ciągu pierwszych trzech lat, teraz powoli, niespodziewanie ustępuje miejsca nostalgii. Do czerwca wykluwa się z niej żal. Poczucie zmarnowanego czasu. Straconych szans. Tęsknota do beztroski, której nigdy już nie zaznają. Są pewne wyjątki. Studenci, którzy zwycięsko przejdą tę ostatnią próbę, to z reguły ci, którzy przysparzają chwały swojemu rocznikowi. Jeden z nich zadebiutował 12 października 1957 roku jako pianista z Bostońską Orkiestrą Symfoniczną. Danny Rossi, który wkroczył nerwowo na scenę w zatłoczonej, szacownej sali koncertowej, nie był jednak tym samym młodym okularnikiem, który poprzedniej wiosny opuścił Eliot House. Nie nosił już okularów. Nie dlatego, że poprawił mu się wzrok - była to raczej spektakularna poprawa zewnętrznego wyglądu. Zawdzięczał tę metamorfozę radom rozkochanej w nim miłośniczki z obsługi zeszłorocznego festiwalu w Tanglewood. Ujrzawszy jego twarz w okolicznościach, w których nie były mu potrzebne okulary, dziewczyna zwróciła uwagę na wrażenie, jakie wywierają na niej przenikliwe, szarozielone oczy muzyka, i na to, jaką krzywdę czyni on publiczności, kryjąc się za szkłami okularów. Nazajutrz Danny poszedł zamówić sobie szkła kontaktowe. 3 W chwili, kiedy znalazł się na scenie Symphony Hali, Danny pojął, jak trafne były rady tamtej miłośniczki. Wśród uprzejmych 8 oklasków słyszał bowiem uwagi typu: "Jaki przystojny!" Jego występ był niemal doskonały. Zagrał z pasją. A w ostatniej części kilka loczków spadło mu na czoło. Burza oklasków. Nie miał pojęcia, jak długo trwał aplauz publiczności. Unoszony przez jego fale, Danny stracił poczucie czasu. Pozostałby na scenie na zawsze, gdyby Munch nie objął go przyjaźnie ramieniem i nie wyprowadził za kurtynę. Po chwili w garderobie zjawili się rodzice. I, jak planety wirujące wokół nowego słońca, przepychający się nawzajem dziennikarze. Najpierw błyskające flesze utrwaliły wizerunek Danny'ego, który ściska rękę Munchowi. A potem kilka zdjęć z rodzicami. I wreszcie cała seria z wybitnymi osobistościami świata muzyki, którzy zjechali tu z Nowego Jorku. W końcu Danny miał dosyć. - Panowie - zaczął błagać -jestem już bardzo zmęczony. Łatwo zgadnąć, że nie spałem zbyt wiele zeszłej nocy. Proszę więc, idźcie już! Chyba macie już wszystko, czego wam potrzeba. Dziennikarze byli w większości zadowoleni i zaczęli się rozchodzić. Tylko jeden z fotografów zdał sobie nagle sprawę, że brakuje mu jeszcze pewnego zdjęcia. - Danny - zawołał - a może jeszcze jedno, jak całujesz swoją dziewczynę? Danny spojrzał w kąt garderoby, gdzie ukrywała się Maria, ubrana w stateczną suknię. (Całymi tygodniami przekonywał ją, żeby przyszła na koncert "z czystej przyjaźni"). Skinął na nią, żeby podeszła bliżej. Potrząsnęła jednak głową. ; - Nie, Danny, proszę. Nie chcę się fotografować. Poza tym, to, wyłącznie twój wieczór. Ja przyszłam tutaj razem z publicznością. Danny był podwójnie rozczarowany, gdyż przydałoby się,i żeby świat zobaczył go razem z naprawdę seksowną dziewczyną. Opanował się jednak i powiedział do dziennikarzy: - Ona nie jest jeszcze do tego przyzwyczajona. Innym razem, dobra? Dziennikarski tłumek oddalił się, choć niechętnie. Rodzina Rossich ruszyła wraz z Marią do limuzyny, żeby wrócić do hotelu Ritz, gdzie zarząd orkiestry wynajął im apartament. Podróż do hotelu była dla Danny'ego jak sen. Pogrążony w skórzanym luksusie auta z prywatnym szoferem powtarzał wciąż w duchu: "To nie do wiary, jestem gwiazdą. Jasna cholera, jestem gwiazdą!" Danny nie podejrzewał, że będzie przeżywał podobną euforię, dlatego zabronił rodzicom zapraszać wielu gości na przyjęcie po koncercie. Sądził, że okryje się smutkiem z powodu nieobecności człowieka, dzięki któremu zaszedł tak daleko. Ale aplauz publiczności był tak oszałamiający, że potrafił myśleć tylko o sobie. Munch i koncertmistrz wpadli tylko na chwilę, żeby wypić kieliszek szampana. Nazajutrz, wczesnym popołudniem, czekał ich następny koncert i potrzebowali odpoczynku. Dyrektor Bo-stońskiej Orkiestry Symfonicznej przyprowadził natomiast pewnego dostojnego gościa, który nie godził się czekać ani jednego dnia na rozmowę z Dannym. Tym niespodziewanym gościem był sam S. Hurok, najsłynniejszy na świecie menedżer artystyczny. Powiedział młodemu pianiście nie tylko, że go podziwia, lecz także wyraził nadzieję, że Danny weźmie pod uwagę skorzystanie z usług jego agencji. Przyrzekł nawet, że już w przyszłym roku stworzy Danny'emu szansę zagrania z najsłynniejszymi orkiestrami na świecie. - Ależ, panie Hurok. Jestem zupełnie nieznany. - Och - uśmiechnął się mężczyzna - wystarczy, że mnie znają. A większość dyrektorów orkiestr, z którymi zamierzam się skontaktować, wierzy w to, co słyszy. - Chce pan powiedzieć, że niektórzy byli dzisiaj na widowni? - Nie - uśmiechnął się Hurok - ale maestro Munch uznał, że warto nagrać dzisiejszy koncert. Jeśli pozwolisz, postaram się zrobić z tych nagrań dobry użytek. - O rany... - Witam, panie Hurok - przerwał im Arthur Rossi. - Jestem ojcem Danny'ego. Jeśli ma pan ochotę, możemy jutro zjeść razem śniadanie. Danny posłał ojcu miażdżące spojrzenie, a potem zwrócił się znów do impresaria: - Pan mi bardzo pochlebia. Czy możemy porozmawiać l o tym w innym czasie? - Oczywiście, oczywiście - zawołał Hurok ze zrozumieniem. - Pogadamy sobie w spokojniejszej chwili. Pożegnał się uprzejmie i wyszedł razem z dyrektorem. Zostało ich tylko czworo. Danny, rodzice i Maria. - I tak oto - zażartował Arthur Rossi, uśmiechając się do Marii - zostali sami Włosi. Unikał wzroku Danny'ego. Zrozumiał, że przed chwilą naru- szył nowe zasady stosunków między ojcem a synem. Bał się gniewu Danny'ego. l - Proszę wszystkich o uwagę - powiedziała głośno GiselaiJ Rossi. - Chcę wznieść toast za kogoś, kto był tu dziś obecnyJ tylko duchem. Danny skinął głową i wszyscy wznieśli kieliszki. - Za Franka Rossiego... - zaczął ojciec. Urwał nagle, słysząc szept młodszego syna, który za wszelka cenę usiłował panować nad sobą: - Nie, tato. Tylko nie dzisiaj. Nastała cisza. Pani Rossi zdołała wymamrotać: - Za Gustave'a Landaua. Módlmy się, żeby muzyka Dan" ny'ego dotarła dziś do nieba i żeby ten wspaniały człowiek móg być z niego dumny. H Wypili w ponurym milczeniu. H - To był nauczyciel Danny'ego - matka wyjaśniła Mariłj - Wiem - odparła cicho. - Danny mówił mi, jak bar go uwielbiał. Umilkli, nie znajdując więcej słów. W końcu odezwała się Maria. - Nie chcę psuć wszystkim zabawy, ale zrobiło się późr Lepiej wezmę taksówkę i wrócę do Radcliffe. - Zaczekaj chwilę - zaproponował Danny. - Chętr pojadę z tobą i wysiądę w drodze powrotnej przy Eliot House. - Nie, nie - zaprotestowała. - Orkiestra wynajęła dla ciebie taki świetny apartament. To lepsze od metalowego łóżka w akademiku. Maria nagle poczuła się trochę zażenowana swoją ostatnią uwagą. Czy pani Rossi nie odniesie wrażenia, że była już w sypialni Danny'ego? W każdym razie prędzej niż się spodziewała, Arthur i Gisela pożegnali się i poszli do swojego pokoju na tym samym piętrze. Danny i Maria stali w zjeżdżającej na dół windzie i patrzyli prosto przed siebie. Przy wyjściu z hotelu Danny zatrzymał ją delikatnie. - Maria - szepnął - nie rozstawajmy się dzisiaj. Chcę być z tobą. Chcę dzielić tę szczególna noc z kimś, kogo kocham. - Jestem zmęczona, Danny, naprawdę - odparła cicho. - Posłuchaj, Maria - poprosił Danny. - Chodź ze mną na górę. Bądźmy tam razem. - Danny - odpowiedziała mu łagodnie - wiem, jakie to wszystko było dla ciebie ważne. Ale nie pasujemy do siebie. Zwłaszcza po dzisiejszym dniu. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Widziałam, jak się zmieniasz. Cieszę się z twojego wielkiego sukcesu, ale właśnie wszedłeś w zupełnie nowy świat, w którym ja wcale nie czuję się dobrze. Starał się powstrzymać gniew, ale dłużej już nie potrafił. - To jeszcze jedna wymówka, żeby nie iść ze mną do łóżka? - Nie - szepnęła Maria drżącym z emocji głosem, - Dzisiaj zobaczyłam, że w twoim życiu nie ma miejsca dla nikogo. Reflektory oświetlają tylko ciebie. Odwróciła się i ruszyła przez ciemny hol do wyjścia. - Maria, zaczekaj! - zawołał. Jego głos rozniósł się echem po marmurowym holu. Przystanęła i powiedziała: - Proszę cię, Danny, nie mów nic więcej. Dałeś mi na zawsze piękne wspomnienia. A potem szepnęła prawie niesłyszalnie: - Do widzenia. - I zniknęła za obrotowymi drzwiami. Danny Rossi stał samotnie w holu w wieczór swojego najwięk- szego sukcesu, miotany na przemian poczuciem triumfu i straty. Wreszcie, stojąc tak w ciemności, przekonał samego siebie, że taka po prostu jest cena. Cena sławy. Hped i Sara byli już całkiem nierozłączni. Chodzili prawie na te -L same zajęcia i rozmawiali - z wyjątkiem chwil w łóżku - tylko o klasycznej literaturze. Nawet tematy ich prac magisterskich były podobne. Sara pisała pod kierunkiem profesora Whitmana rozprawę o przedstawieniach Erosa w kulturze hellenistycznej ze; zwróceniem szczególnej uwagi na Apoloniusza z Rodos. Ted natomiast pisał u samego Rnieya pracę porównującą dwie przeciwstaw- ne postaci kobiece w twórczości Homera: Helenę i Penelopę. l Codziennie siedzieli naprzeciw siebie w Bibliotece Widenera, wkuwając i udowadniając swoją pracowitość miłosnymi liścika- mi pisanymi po łacinie albo po starogrecku. Około czwartej po południu przyłączali się do tłumu sportowców ciągnących ną trening. Ale ich salą treningową był pokój Andrew. (j l A jednak od powrotu na ostatni rok oboje coraz bardziej zdawali sobie sprawę, że cała ta sielanka, podobnie jak końcówki okres studiów, zmierza nieodwołalnie do rozwiązania. Albo d@ jakiegoś spełnienia. Ted złożył podanie o przyjęcie na dalsz studia magisterskie w harwardzkiej katedrze filologii klasycznej a Sara zastanawiała się nad tym samym, choć jej rodzice sugero* wali, że mogą ją wysłać na roczne studia do Europy. Nie był to znak potępienia jej związku z Tedem, nigdy bowiem nie poznali i nie wiedzieli o nim prawie nic. Sara natomiast stała się regularnym gościem na niedzielny obiadach u Lambrosów i czuła się niemal częścią ich rodziny, o ( zresztą modliła się co tydzień mama Lambros. Namiętni kocha kowie i wielbiciele starożytności nie poświęcali wiele uwa, przyszłości swojego związku. Nigdy nie rozmawiali o małże; stwie. Nie dlatego, żeby wątpili nawzajem w swoje intencje. I prostu, dla obojga było oczywiste, że są ze sobą związani na ca życie. Ślub byłby tylko formalnością. Oboje wiedzieli, że po grecku "mężczyzna" i "kobieta" znaczyło również "mąż" i "żona". W sensie językowym, podobnie jak duchowym, byli więc już małżeństwem. George wrócił po raz ostatni do Eliot House, czując się w większym stopniu Amerykaninem i harwardczykiem niż jego koledzy. Ze względu na nieodpartą potrzebę pilnej nauki musiał się rozstać w przyjaźni ze swoimi współlokatorami i zamieszkać w kawalerce. - Teraz musisz sam zabawiać się w nocy - zażartował Newall. George czuł się jak oficer artylerii. Na trzecim roku określał swoją pozycję. Latem wyznaczył sobie cel - doskonała praca magisterska. W końcu, kto był lepiej przygotowany do tego, by napisać rozprawę pt. Obraz rewolucji węgierskiej w prasie sowieckiej9 Doktor K. dobitnie zaznaczył, że dzieło to mogło nadawać się do publikacji. Był już całkowicie przygotowany, by z pomocą nowego arsenału zmieść wszelkie przeszkody, które stały na jego drodze do sukcesu w świecie polityki. Lecz co właściwie chciał osiągnąć? Takie właśnie pytanie zadał mu Kissinger na zakończenie seminarium, gdy siedzieli w jego klimatyzowanym gabinecie i popijali mrożoną herbatę. - Mógłbyś zostać profesorem Harvardu - zapewnił go Henry. - Wiem. - George się uśmiechnął. - Ale jaki jest kres twoich ambicji. Henry? Zbity z tropu odwróceniem pytania, mentor George'a próbował zbyć go żartem. - No cóż - roześmiał się nerwowo - nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zostać cesarzem. A ty? - Ja nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zostać tylko prezydentem - odpowiedział z uśmiechem George - ale do tego nawet ty nie masz odpowiednich kwalifikacji. Tu, Henry, jedzie- my na jednym wózku. Żadnego z nas nigdy nie wpuszczą na sam szczyt. - O, przepraszam, panie Keller - powiedział Kissinger, podnosząc palec wskazujący. - Zdaje się, że odnosisz mylne wrażenie, iż krajem rzeczywiście rządzą ludzie z Białego Domu. Pozwól mi wyprowadzić cię z tego błędu. To tylko gracze, którzy nie mogą się obejść bez rad swojego trenera. Ja i ty, George, mamy wszelkie dane, by stać się bezcennymi doradcami. Nie podnieca cię taka perspektywa? - To znaczy, chcesz zostać szarą eminencją? - Niezupełnie. Interesuje mnie to, czego można dokonać, mając władzę.Wielkie rzeczy, uwierz mi. f George skinął głową i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wzniósł szklankę i powiedział: - Obyś zdobył władzę. Henry. Jason Gilbert wrócił do Cambridge z letniego obozu wojskowe-j go opalony i wysportowany. Wyglądał bardziej atletycznie nizg kiedykolwiek. Zaraz po przyjeździe ruszył na spotkanie z Eliotem i Newal lem, którzy po odejściu szalonego Węgra mieszkali tylko wfli dwójkę. Mieli sobie sporo do powiedzenia o miłości i wojenc przy lodowatym piwie. Newall, który odbywał służbę wojskowi w marynarce, przez całe lato pływał lotniskowcem po Pacyfikn Przed powrotem do domu spędził, jak to określił, "szalony ty dzień" w Honolulu. Z radością opisywał wszystko w najdrobniej szych szczegółach. Wakacje Jasona pod piekącym, południowym słońcem wy giądały trochę inaczej. Przede wszystkim wpadł w ręce sierża ta od musztry, który był naprawdę cięty na chłopców z Ił League. Kiedyś, za jakieś drobne przewinienie, drań kazał n biegać pod piekącym słońcem wokół obozu w butach i pełny) wyposażeniu. - Mogłeś od tego wykitować - zauważył Eliot, otwierątf drugą puszkę piwa. - Nie było aż tak źle - powiedział nonszalancko Jason. - Pamiętaj, że byłem w formie. Ale, rzecz jasna, udałem, że jestem bliski ataku serca. - Dobra sztuczka - ocenił Newall. - Słyszałem, że ci marines to sadyści. - Właściwie było mi żal tego gościa - stwierdził nieoczekiwanie Jason. - Jak to? - zdziwił się Newall. - Chyba rozumiem, dlaczego tak wyżywał się na nas - wyjaśnił spokojniejszym tonem. - Poza jednostką życie w Wirginii wcale nie jest takie wspaniałe, jeśli się nie jest białym. Którejś niedzieli mieliśmy przepustkę i poszliśmy na lody. Siedzimy sobie w łodziami, a tu przychodzi nasz sierżant. Dureń ze mnie, bo pomachałem do niego, żeby usiadł z nami. - Co w tym złego? - spytał Andrew. - Nie uwierzycie, ale on tylko przystanął i pogroził nam palcem. A w poniedziałek kazał nam robić tyle pompek, że prawie cały dzień spędziliśmy na ziemi. - Nie kapuję - powiedział Andrew. - Przecież nie zrobiliście nic złego? - Jasne, tylko Jason Gilbert całkiem zapomniał, że poza jednostką w miasteczku Quantico panuje taka sama segregacja rasowa jak przed wojną domową. Uwierzycie, że zawodowy amerykański żołnierz nie mógł zjeść razem z nami lodów? Dlatego tak się wkurzył. Myślał, że z niego kpimy. - O kurczę - powiedział Newall. - Nie chce się człowiekowi wierzyć, że nadal dzieją się takie rzeczy. Jezu, Gilbert, pewnie ucieszyłeś się, że jesteś tylko Żydem. Jason popatrzył na swojego kolegę z drużyny, który nazywał się jego przyjacielem, i odparował nie zamierzoną zniewagę jak zręczny bokser. - Newall, puszczę tę uwagę mimo uszu, bo wiem, że jesteś urodzonym durniem. Wieczny rozjemca Andrew Eliot zręcznie zmienił temat. - Wiecie, chłopaki, zdobyłem listę studentek z pierwszego roku. Może obejrzymy sobie zawczasu świeży towar, co? - Niezły pomysł - powiedział Newall, wycofując się z ulgą na neutralny teren. - Gilbert, co ty na to, stary? Rzucimy okiem na ślicznotki z rocznika 1961? Jason uśmiechnął się. - Przynajmniej jesteś konsekwentny, Newall - zadrwił. -Zawsze się spóźniasz. Ja już to zrobiłem. Gwiazda numer jedej nazywa się Maureen McCabe. Dziś wieczorem idę z nią d(Ę Norumbega Park. ij DZIENNIK ANDREW ELIOTA 24 listopada 795J Na początku studenckiego życia zajmowaliśmy haniebn tylne rzędy na stadionie. Awansowaliśmy jednak w miar upływu czasu. Dziś, na ostatnim roku, siedzimy podczas irtó czów futbolowych w pobliżu rektora, koło honorowego seW ra zasłużonych absolwentów. Przyszłej jesieni, na początku studiów magisterskich, znal dziemy się znów, o ironio, w tylnych rzędach. Postanowiliśn) więc, że tegoroczny mecz Harvard - Yale będzie okazją d gigantycznej, pożegnalnej popijawy. .1, Newall i ja zadzwoniliśmy do New Haven, do naszyts dawnych kumpli z ogólniaka, i załatwiliśmy lokal z kanapan na które można się zwalić po pijanemu. Zaprosiliśmy nawet Gilberta, który odwdzięczył się, pri sząc swoją siostrę Julie o znalezienie dla nas dziewcząt wśrt swoich co powabniejszych (i łatwiejszych) koleżanek z Bria cliff. College, do którego chodzi Julie, w odróżnieniu od ŻĆS skiej uczelni w Cambridge, kładzie główny nacisk na rzecz naprawdę najważniejsze - kobiece piękno i wdzięk. Owszel trochę inteligencji nie zaszkodzi dziewczynie, ale przy niektl! rych intelektualistkach z Radcliffe człowiek może całkie zapomnieć, po co Bóg stworzył kobietę. Nie, nie mam nic przeciwko Radcliffe. Gdybym córkę, pewnie posłałbym ją tam na studia. Ale przy wyborze żony udałbym się raczej do Briar. Julie Gilbert załatwiła dla mnie i Newalla prawdziwe ślicznotki. W zamian za to poznaliśmy ją z Charliem Cushin-giem, naszym znajomym z Yale, który był naprawdę milutkim facetem. Inaczej mówiąc, miał doskonałe maniery, ale ani krzty rozumu (przy nim nawet ja jestem Einsteinem). Podczas meczu siedzieliśmy na fantastycznych miejscach. Wokół roiło się od znakomitości, jak od płatków confetti po przyjęciu urodzinowym. Cztery rzędy poniżej siedział rektor Pusey i dziekani, którzy klaskali uprzejmie, ilekroć naszym chłopcom coś się udało (podobnych okazji nie było zbyt wiele). Dziesięć jardów dalej, po mojej lewej stronie, siedział senator ze stanu Massachusetts, Jack Kennedy, wraz ze swoją przystojną małżonką Jackie. Sprawiali wrażenie mniej statecznych obywateli niż większość dawnych absolwentów w tym sektorze; zdzierali sobie gardła, zagrzewając naszych do boju przeciwko tym bestiom i dryblasom z Yale, którzy na nasze nieszczęście grali doskonale. Niestety, nawet wrzaskliwe wysiłki amerykańskiego senatora nie mogły tego dnia pomóc naszym chłopcom. Zostaliśmy rozgromieni w stosunku 54:0. To nic takiego, pocieszałem się w czasie pomeczowych rozrywek w Branford College, te typy z Yale mają tak niewiele powodów do dumy, że niech sobie wygrają jeden cholerny mecz. Pewnego dnia na początku grudnia Sara obróciła głowę na poduszce i uśmiechnęła się. - Ted, chyba już czas, żebyś przyszedł do moich rodziców z oświadczynami. - A co będzie, jeśli się nie zgodzą? - Postawimy dwa krzesła mniej przy stole weselnym. - Nic nie kapuję. Obchodzi cię ich zdanie czy nie? - Nic nie powstrzyma mnie od tego, żeby zawsze być blisko ciebie - odpowiedziała. A potem dodała, zawstydzona swoją szczerością: - Ale będę szczęśliwa, jeśli spodobasz się mojemuj ojcu. A spodobasz się mu na pewno. Co do mamy, to zaakceptuje każdego, kogo przyprowadzę. ;H /n Ted był zdenerwowany, co całkiem zrozumiałe. Bardzo chciałj uszczęśliwić Sarę, przypadając do gustu jej ojcu. Przed odwiedzi-H nami starał się więc dowiedzieć jak najwięcej o człowieku, któ- rego tak podziwiała, l W książce Kto jest kim znalazł informację, że Philip Harrison; absolwent Harvardu, rocznik 1933, jest zasłużonym oficereni marynarki i właścicielem jednego z najlepiej prosperującycfj banków komercyjnych w kraju, i Ponadto jego nazwisko pojawiało się często w piśmie "Th New York Times", ilekroć odwiedził Biały Dom, by udzielić jegigi aktualnemu mieszkańcowi porady w jakiejś szczególnie trudnej sprawie gospodarczej. Wydał na świat trzech synów. Jego ulubionym dzieckiem byłi jednak córka. A według Sary, on sam stanowił wcielenie wszej kich możliwych cnót. 'j Boże - pomyślał Ted -jeśli w tym gadaniu o kompleks Edypa jest choć źdźbło prawdy, przepadłem! '[ - Moim zdaniem, niebieski kolor doskonale pasuje do śwq tocznego obiadu, Ted. ii: - A może do obiadu włożysz szarą flanelę, a niebieska ubranie do kościoła? Przetrząsali garderobę Andrew w poszukiwaniu odświętnymi szat, które pomogą Tedowi wywrzeć jak najlepsze wrażenie. - Słuchaj, Lambros, to nie ma wielkiego znaczenia. Przeć? stary Harrison nie będzie cię oceniał według twojego ubioru. - Raczej twojego - uśmiechnął się Ted. Po chwili zapy z niepokojem: - A jej matka... Może przynajmniej u niej b miał szansę? Andrew uznał, że w imię przyjaźni powinien uwolnić Teda < złudzeń. - Nie, Lambros, założę się, że chętnie widziałaby cię na ślubie Sary w roli kelnera, ale na pewno niejako pana młodego. Możesz sobie wziąć wszystkie moje ubrania, nawet mój cholerny krawat klubowy, jeśli poczujesz się przez to lepiej. Ale obawiam się, że na Daisy Harrison wywarłbyś wrażenie, tylko jeśli przyszedłbyś do niej z koroną na głowie. A tej nie mogę ci pożyczyć. - Dzięki za słowa otuchy - mruknął Ted. Andrew pochylił się i chwycił przyjaciela za ramiona. - Trzy i pół roku na Haryardzie powinny cię nauczyć, że nie liczy się sam człowiek, ale jego pozycja społeczna. - Dobrze powiedziane, Eliot. Ty pewnie masz na walizce naklejki z podróży statkiem Mayflower. - Daj spokój, Ted. Chętnie zamieniłbym się z tobą miejscami. I co z tego, że mam zasłużonych przodków, jeśli nie potrafię nawet poderwać sobie dziewczyny na sylwestra. Rozumiesz mnie? - Chyba tak... - To dobrze. A teraz przebierz się w kostium bogatego snoba i idź czarować jej rodziców. W dniu 23 grudnia wsiedli do pociągu linii Merchants Limi-ted. Wewnątrz panował żar i tłok. Studenci rozmawiali głośno albo śpiewali kolędy oraz inne uduchowione pieśni z repertuaru niejakiego Elvisa Presleya. Tylko Ted i Sara czytali spokojnie książki, prawie nie zamieniając ze sobą słowa. - Kto po nas wyjdzie w Greenwich? - odezwał się wreszcie Ted, kiedy pociąg zatrzymał się w Stamford. - Pewnie któryś z moich braci. Tata zwykle pracuje przed świętami do ostatniej chwili. - Jakie mam szansę, żeby któryś z nich mnie polubił? - Trudno z góry przewidzieć - odpowiedziała Sara. - Phippie i Evan na pewno będą trochę ci zazdrościć, że jesteś na Harvardzie, a ich odrzucono. - Nie żartuj. Nie pomogły wpływy twojego ojca? - Tata nie jest cudotwórcą - roześmiała się Sara - a ich stopnie na świadectwie trudno było nazwać wybitnymi. Nie, 197 Lambros, ty i on będziecie jedynymi studentami Harvardu stole. Czujesz się teraz lepiej ? - Tak-przyznał Ted-znacznie lepiej. Tuż po ósmej, kiedy wygramolili się na słabo oświetlę peron, Sara rozejrzała się po tłumie oczekującym na pasażer próbując wyłowić zeń twarz brata. Nagle pisnęła z radości. - Tatuś! Ted stał nieruchomo w miejscu, podczas gdy ona rzuciła w ramiona wysokiego, siwowłosego dżentelmena w długim kc chu, którego oświetlały z tyłu światła parkingu. Po chwili, ' trwała chyba kilka minut, podeszli do niego, trzymając się pod r Philip Harrison wyciągnął rękę. - Miło cię poznać, Ted. Sara wiele mi o tobie opowiadała - Mam nadzieję, że nie same złe rzeczy - odparł Tei próbując uśmiechnąć się swobodnie. - Jestem bardzo wdzięczy za zaproszenie. 'w Pojechali samochodem przez Merritt Parkway, potem ulic karni wśród drzew, a na końcu skręcili w podjazd do białego doinijjj w kolonialnym stylu, z zielonymi okiennicami, który wydał &iJ Tedowi skromny na tle jego poprzednich wyobrażeń, ijl Daisy Harrison, ubrana ze starannie przemyślaną swobodą wyszła im na powitanie. Pocałowała córkę i zwróciła się dog gościa: ! : - Ty zapewne jesteś Theodore - powiedziała, podając mtfi dłoń. - Tak bardzo pragnęliśmy cię poznać. Mimo usilnych starań, nie potrafiła odgrywać z przekonaniemj konwencjonalnej uprzejmości, l Chwilę później Ted znalazł się ze szklanką gorącego ponczu w ręku przy buchającym elegancko ogniu w kominku, otoczony , przez klan Harrisonów. Przypominało to rysunek satyrycznym z "New Yorkera". Wszyscy mieli na sobie niby-swobodne stroje ziemskich posiadaczy, przez co Ted, w trzyczęściowym garniturze Andrew Eliota i koszuli z podniesionym kołnierzykiem, czuł się nieco przesadnie wystrojony. Dwaj starsi bracia wydawali się życzliwie usposobieni, choć przywitali go niezbyt wylewnie. Phippie rzucił tylko: "Czołem", a Evan powiedział szybko: "Bardzo mi miło". Czternastoletni Ned przywitał się z nim w znacznie serdecz-niejszy sposób. - Rany, Ted - zaszczebiotał - to straszne, jak Harvard oberwał w tym roku od Yale w futbolu! Ten rodzaj rozmówek Ted opanował już do perfekcji dzięki zażyłości z Eliot House. - Musisz zrozumieć, Neddy - odparł - że mamy towarzyski obowiązek przegrać czasem z Yale. W ten sposób pomagamy im znieść kompleks niższości. Te rażące harwardzkie brednie wywarły mocne wrażenie na młodym Harrisonie. - O, kurczę - zawołał Ned - ale pięćdziesiąt cztery do zera to chyba trochę za dużo? - Wcale nie - wtrąciła się Sara. - Chłopcy z New Haven czuli się w tym roku naprawdę paskudnie. Harvardowi przyznano przecież większy budżet stypendialny. - A to trochę ważniejsze od sukcesów w futbolu - dodał rozbawiony Philip Harrison, rocznik 1933. - Właściwie, Ted - zauważyła pani Harrison ze słodyczą, która powaliłaby każdego cukrzyka - w mojej rodzinie są sami absolwenci Yale. A w twojej, wszyscy po Harvardzie? - Dokładnie tak - odparł doskonale przygotowany Ted Lambros. Sara uśmiechnęła się w duchu i pomyślała; Grecy kontra Anglosasi -jeden do zera. Pierwszego wieczoru ustalono zasady przestrzegane przez cały następny tydzień. Pan Harrison okazywał zainteresowanie i życzliwość. Starsi bracia, kiedy nie ścigali poza domem miejscowych kociaków, udawali przyjacielskich i serdecznych. Mały Ned, który marzył o tym, by dostać się na Harvard, był szczerze zauroczony gościem siostry. A po tym, jak Ted spędził całą godzinę, pomagając mu w czytaniu po łacinie Wergiliusza, chłopiec z radością oddałby za niego obu starszych braci. Pozostawała jeszcze Daisy... Pewnej nocy Ted obudził się, słysząc pana i panią Han-isoaS w sąsiednim pokoju. Toczyli ożywioną dyskusję, a ich głosy były podniesione o kilka decybeli ponad normę. Nie sprawiło mu przyjemności, kiedy odkrył, mimo iż ani razu nie padło jego imięJJ że to on jest przedmiotem sprzeczki. - Ależ, Philip, jego rodzina prowadzi restaurację. - Daisy, twój dziadek prowadził wóz z bańkami mleka. - Zarabiał, żeby utrzymać mojego ojca w Yale. - A on sam zarabia, żeby utrzymać się na Harvardzie. Nie wiem, w czym widzisz problem. Ten chłopak to doskonały... - To prostak, Philip. Prostak, prostak, prostak! Nie obchodzi cię przyszłość twojej córki? - Tak, Daisy - odpowiedział pan Harrison, zniżając gło$ - bardzo mnie obchodzi. ; Dalej rozmawiali już po cichu i Ted nie słyszał nic więcej! leżąc osłupiały w swojej ciemnej sypialni. : Rano w Nowy Rok, który miał być ostatnim dniem ich odwi(c) dzin przed powrotem do Cambridge, Philip Harrison zaprosIlH Teda na wspólny spacer po lesie. - Myślę, że powinniśmy być ze sobą szczerzy - zaczął, ii - Tak, proszę pana - odparł drżącym głosem Ted. ; - Jestem świadomy uczuć mojej córki do ciebie. Ale n< pewno wyczułeś już, że moja małżonka... - ..Jest całym sercem przeciwko mnie - dodał cicho Tedl - No, to trochę za mocno powiedziane. Daisy po prostu nii chce, aby Sara wiązała się z kimś w tak młodym wieku. - Cóż, to zrozumiałe - odparł Ted, uważając, żeby narazić się mu żadnym słowem. Przez chwilę szli w milczeniu, aż Ted zdobył się na odwag i spytał: - A jakie jest pańskie zdanie? - Osobiście, Ted, uważam cię za inteligentnego, porządii go i dojrzałego młodzieńca. Ale moje zdanie nie ma tu nic i rzeczy. Sara mówi, że cię kocha i chce za ciebie wyjść za r To mi wystarczy. Przerwał, a potem podjął znowu lekko drżącym głosem: - Moja córka jest dla mnie największym skarbem na świecie. Chcę tylko, żeby była szczęśliwa... - Będę się bardzo o to starał, proszę pana. - Ted - mówił dalej pan Harrison - musisz przysiąc, że nigdy nie skrzywdzisz mojej dziewczynki. Ted skinął głową. - Dobrze, proszę pana - wyszeptał ze ściśniętym gardłem. - Przysięgam. Stali naprzeciw siebie. A potem, choć żaden z nich nie ruszył się z miejsca, padli sobie w ramiona. DZIENNIK ANDREW ELIOTA 2 lutego 1958 Może mimo wszystko czeka mnie jakaś przyszłość. Mógłbym na przykład zostać swatką. Przynajmniej ta jedna para, którą skojarzyłem w swoim życiu, wzięła niedawno ślub. Uroczystość odbyła się w zeszłą sobotę w Pierwszym Kościele Unitariańskim w Syosset na Long Island. Śliczną panną młodą był nie kto inny jak Julie, siostra mojego kumpla Jasona Gilberta. Szczęściarzem zaś został mój dawny kolega z klasy Charlie Cushing, którego do tej pory uważałem za kompletne zero. Oczywiście pomyliłem się, bo gość zapłodnił Julie za pierwszym razem, kiedy poszli do łóżka. Na szczęście brzemienny stan dziewczyny odkryto na samym początku, dzięki czemu można było wszystko załatwić comme ilfaut. Jej zdjęcie zamieszczono w "The New York Timesie", a pani Gilbert urządziła tak wystawne i hojne przyjęcie, że jej wnuk mógł spokojnie przyjść na świat "przed czasem", bez większej obawy o miejscowe języki. Właściwie oboje doskonale pasują do siebie. Julie jest miła, ale trudno ją nazwać drogą Marią Curie. W college'u Briarciiff studiowała chyba głównie łapanie męża. Można więc powiedzieć, że w tej dziedzinie została dyplomowaną specjalistką. W końcu "starsy Cush", jak nazywaliśmy go pieszczotli- f wie w liceum, pochodzi z rodziny, której rodowód sięga cza-; sów kolonialnych. A rodzina Gilbertów nadrabia swój brak korzeni nadmiarem energii. Ojciec Jasona jest prawdziwymi! pionierem w przemyśle telewizyjnym i lata do WaszyngtonulJ bardzo regularnie. . Nawet jeśli w którejś z rodzin okoliczności małżeństwąjj wywołały gwałtowne reakcje, żadna z nich nie dała tego pQi sobie poznać. Julie i Charlie byli przecież świetną parą, a pan Gilbert urządził ich w komfortowym domu w Woodbridge tak aby stary Cush mógł z szykiem skończyć studia w Yale. 1 Najdziwniejsze jednak, że cały ten ślub nawet mi sig spodobał. Cush jest pierwszy z naszej paczki, który się ożeniłj Przyszło mi do głowy, że może któregoś dnia ja też wpadnJ w czyjeś sidła. Tylko która dziewczyna chciałaby za mniii wyjść? Newall i Andrew siedzieli ściśnięci w sportowym samochc dzie Jasona podczas szybkiej jazdy powrotnej do Cambridg po uroczystościach weselnych. Andrew zdał sobie sprawę, ż Jasonjest w ponurym nastroju. Podczas całej imprezy nie uśmiecfe nął się ani razu. ,;: - Co ci jest, Gilbert? - spytał Andrew, kiedy zbliżali się < Hartford Bridge. - Wyglądasz, jakbyś był wkurzony. - Jestem - odparł lakonicznie Jason i nacisnął pedał gaz - Wnioskuję z tego, że nie cieszy cię to małżeństwo. - Można tak powiedzieć - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Z jakiego powodu?-dopytywał się Newall. - Takiego dupka jak Cushing jeszcze nie spotkałem. - Hej, Jace - zaprotestował Newall - nie uważasz, jesteś trochę niesprawiedliwy? - Nie, do diabła - odparł. - Moja siostra dopiero skończyła osiemnaście lat. Czy ten kretyn nie mógł trochę bi dziej uważać? - Może oni się kochają - zasugerował Andrew, które 202 życie obsadziło w roli człowieka znajdującego jaśniejsze strony w każdej sytuacji. - Daj spokój - wybuchnął Jason, waląc jedną ręką w deskę rozdzielczą. - Oni ledwo się znają. - Ich rodzice byli raczej zadowoleni - podsunął Newall. - Jasne - odparł Jason. Łączy ich wspólna niechęć do skandali. - Jeśli oczy mnie nie myliły - powiedział Newall - to twój ojciec naprawdę polubił Cusha. - O, tak - powiedział z drwiną Jason - a zwłaszcza fakt, że jego przodkowie walczyli pod Bunker Hill. - Moi też tam walczyli - dodał Newall. - Czy dlatego mnie lubisz, Gilbert? - Nie - odparł i dorzucił żart, który był po części prawdą. - Właściwie wcale cię nie lubię. Danny, uważam, że popełniasz wielki błąd. Profesor Piston poprosił swojego najlepszego ucznia do gabinetu, żeby porozmawiać z nim o planach na przyszły rok. - Przykro mi, panie profesorze, ale nie widzę sensu, żeby studiować jeszcze cały rok. - Ale studia pod kierunkiem Nadii Boulanger, Danny, trudno nazwać harówką. Można wręcz powiedzieć, że ta kobieta jest ucieleśnieniem nowoczesnej muzyki. Pamiętaj, że większość dzisiejszych kompozytorów studiowała w "Boulanźerii". - Nie można tego odłożyć na rok lub dwa? Pan Hurok ma dla mnie fantastyczne propozycje występów z najsłynniejszymi orkiestrami... - Widzę, że jesteś bardzo spragniony oklasków, Danny - odparł z politowaniem Piston. - Szkoda, że jesteś taki niecierpliwy. Jeśli raz rzucisz się w ten wir, nigdy już nie znajdziesz czasu na studia. - Jestem gotów ponieść to ryzyko. Zresztą, może to zabrzmi zuchwale, ale myślę, że mogę już zacząć komponować samodzielnie. Profesor muzyki zawahał się. Danny wyczuł jednak, że celo'1 wo powstrzymuje się od komentarza, toteż ciągnął dalej: ij - Mam rozumieć, że nie uważa pan, abym mógł już kompo* nować? f - Cóż - odpowiedział wolno Piston, szukając właściwych słów, żeby przekazać mu to w delikatny sposób - większości byłych studentów Nadii, na przykład Copland, było już uksztafe towanymi artystami. A jednak nauczyli się czegoś od niej i iellj muzyka była potem bogatsza... s - Nie odpowiedział pan na moje pytanie - zauważylg uprzejmie Danny. - Cóż - odparł Piston, spuszczając wzrok - obowiązkier nauczyciela jest chyba mówić uczniowi prawdę. To naczelr zasada oświaty. Zamilkł na chwilę, po czym ogłosił swój werdykt. - Danny, to, że jesteś wielkim pianistą, wiedzą wszyscy A ja nie mam nawet cienia wątpliwości, że z czasem zostaniesS też świetnym dyrygentem. Ale twoje kompozycje są jeszcze -i jakby to powiedzieć - surowe. Doskonałe w zamyśle, ale pozb; wionę odpowiedniej dyscypliny. Dlatego uważam, że powinien postudiować rok pod kierunkiem Nadii. ,1 Danny był głęboko wstrząśnięty. Profesor mówił prawie' jak recenzentka z "Crimson". Spojrzał na Pistona i pomyślał: "A co dobrego tobie ( Boulanger? Twoje symfonie wcale nie są wspaniałe. A kie ostatni raz poproszono cię, żebyś zagrał solo z jakąś orkiesti Nie, Walter, chyba jesteś troszkę zazdrosny. Powiemy tej B( lanżerii grzecznie do widzenia". - Na pewno cię uraziłem - powiedział z troską Piston. - Nie, nie. Wcale nie. Powiedział mi pan, co myśli, a bardzo cenię szczerość. - Więc przemyślisz to jeszcze raz? - spytał pedagog. - Oczywiście - odparł dyplomatycznie Danny. Poti wstał i wyszedł z gabinetu. Nie mógł się doczekać, aż wróci do swojego pokoju. Z buc na Harvard Square zadzwonił do Nowego Jorku. - Panie Hurok, może pan załatwiać koncerty w każdym miejscu na ziemi, jeśli tylko będzie tam nastrojony fortepian. - Brawo - zawołał z egzaltacją impresario. - Załatwię ci rok pełen wrażeń. I tak, dzięki swojej odwadze lub szaleństwu, Danny Rossi stanął na czele rocznika 1958. Pierwszy miał opuścić przytulne, bezpieczne wody płodowe Harvardu i skoczyć w lodowate, pełne rekinów głębiny dorosłego życia. Jak w finale fugi, wiosenny semestr przyśpieszył tempo melodii, która i tak zmierzała już ku zakończeniu. Zdawało się, że maj nadszedł, nie czekając na koniec kwietnia. Studenci, którzy skończyli swoje prace dyplomowe, nie mieli nawet dość czasu, żeby złapać oddech przed egzaminami końcowymi. Niektórzy skorzystali z ostatniej okazji, by przeżyć załamanie nerwowe. Na przykład Norman Gordon z Seattie w stanie Was-hington wędrował w dniu swoich egzaminów z historii i literatury nad brzegiem rzeki Charles, gdzie na całe szczęście natknął się na swojego opiekuna. - Halo, Norm, skończyłeś już pisać? - Nie - odparł student, który przez cały czas miał najwyższe oceny, a teraz przechadzał się z wyrazem obłędu w oczach. - Przestała mi się podobać moja specjalizacja. W ogóle nie zamierzam kończyć studiów. Pojadę na zachód i będę hodował bydło. - Ach, tak - odparł opiekun i delikatnie poprowadził go do ośrodka zdrowia. Tam, gdzie kończyło się kształcenie, zaczynało się leczenie psychiatryczne. W pewnym sensie spełniły się podświadome pragnienia Gor-dona, aby pozostać na zawsze w bezpiecznych czterech ścianach przyjaznej instytucji. - Pani praca jest wybitna - powiedział opiekun Sary, Ce-dric Whitman, na ich ostatnim spotkaniu w Boylston Hali. - Chyba nie będę niedyskretny, jeśli powiem, że tak samo sądzą wszyscy profesorowie na wydziale, którzy ją czytali. Odważę się' nawet powiedzieć, że są w niej zalążki pracy doktorskiej. - Dziękuję panu. - Sara uśmiechnęła się wstydliwie. Ale, jak pan wie, nie zamierzam kontynuować studiów. - To wielka szkoda - powiedział Whitman. - Ma pan bardzo oryginalny umysł. - Uważam, że jeden filolog klasyczny w rodzinie wystarczy( - Co zatem pani zamierza? 4 - Wyjść za mąż, a potem zostać matką. 1 - Czy to wyklucza całą resztę? - Uważam, że powinnam przede wszystkim pomagać Tedo-bj wi. A będzie to łatwiejsze, jeśli znajdę sobie jakąś niezbyt wyma- gającą pracę. Latem idę do Katie Gibbs na kurs stenografii. Whitman nie potrafił dokładnie ukryć rozczarowania. Sara wyczuła to i zaczęła się tłumaczyć. - To nie dlatego, że Ted miałby coś przeciwko temu powiedziała - tylko... - Ależ, Saro - odparł profesor - nie musi się pani tłun czyć. Doskonale rozumiem. - I pomyślał w duchu: "Jasne, i Ted miałby coś przeciwko". 4 Wstał, żeby się pożegnać i życzyć jej wszystkiego najlepszego - Dobrze wiedzieć, że zostajecie z Tedem w pobliżu Cant bridge. Może uda mi się zaprosić was kiedyś do nas na kolae}l W każdym razie, zaryzykuję proroctwo i powiem, że oboje zna dziecię się wkrótce w Towarzystwie Naukowym Phi Beta Kappj Tyoroctwo Whitmana spełniło się. W dniu 28 maja najstars -C w Ameryce honorowe stowarzyszenie akademickie ogłosiło i goroczny wybór nowych członków. Wśród wybranych znaleźli! Ted i Sara. Podobnie jak Danny Rossi (nikogo to nie zaskoczyło, bo n ukończyć studia z wyróżnieniem) i George Keller, dla któn zniesiono niektóre kryteria. Jego praca dyplomowa zdobyła ł roczną Nagrodę Eliota (sic!) jako najlepsza rozprawa z dziedzic nauk społecznych. Doktor K. ułożył niezwykle przekonywający list pochwalny, w którym podkreślił, jak wiele udało się George'owi osiągnąć w tak krótkim czasie. Jason Gilbert nie zdobył żadnych akademickich trofeów. Nadal jednak był asem kortów tenisowych. Już trzeci rok z rzędu zagrzewana przez niego drużyna rozgromiła Yale. Jakby na potwierdzenie tezy o względności wyczynów intelektualnych i sportowych, Jason został wybrany niewielką większością głosów na honorowego starostę. Oznaczało to, że ma poprowadzić cały rocznik na uroczystość rozdania dyplomów. Dostał również Nagrodę Binghama, przyznawaną najdzielniejszemu sportowcowi. Żaden harwardczyk nie ma jednak nigdy dość zaszczytów. Nikt nie zdziwił się więc, gdy Jason otrzymał też stypendium Sheldona, nagrodę przyznawaną za osiągnięcia w wyspecjalizowanych dziedzinach. Stypendium to pokrywa koszty całorocznych podróży po świecie, z zastrzeżeniem, że stypendysta nie może w tym czasie pobierać nauk na żadnej uczelni. Fundator, pan Sheldon, wiedział, jak zaspokoić studenckie fantazje. Nawet piechota morska była pod wrażeniem liczby zdobytych przez Jasona wyróżnień i odroczyła datę jego powołania, żeby mógł najpierw wykorzystać stypendium Sheldona. (- Właściwie to bardzo sprzyjająca chwila - zażartował jego dowódca. - Chyba znajdujemy się w okresie międzywojennym). Wszystkie te zaszczyty spowodowały, że nazwisko Jasona stało się znane wśród młodszych studentów, którzy nigdy nie czytali sportowej kolumny w "Crimson". Sprawiły też, że pewnego wieczoru do jego drzwi zapukał niespodziewany gość. - A ty w jakiej sprawie? Co sprowadza Chodzący Słownik w moje progi? Zabrakło ci słów? - Nie drwij - odparł George Keller. - Przyszedłem prosić cię o drobną przysługę. - Mnie? Ależ, George, ja jestem tylko głupim osiłkiem. - Wiem - uśmiechnął się prawie niezauważalnie Keller. - Dlatego właśnie możesz mi pomóc. - W czym? - spytał Jason. - Naucz mnie grać w tenisa, Gilbert. Będę ci bardzo wdzięczny. Jason wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. - Dlaczego w tenisa? I dlaczego ja? - To oczywiste - powiedział George. - Zeszłego lataj przekonałem się, że tenis jest - jak to się mówi? - sportem użytecznym towarzysko. A ty jesteś w tej dziedzinie najlepszym ekspertem na Harvardzie. ; - Bardzo mi pochlebiasz, Keller. Niestety, właśnie przygo towuję się, żeby złoić tyłek moim tenisowym rywalom w przy- szłym tygodniu. Naprawdę nie mam czasu. ,, Pełen nadziei wyraz twarzy George'a Kellera ustąpił miejsca rozczarowaniu. - Chętnie ci zapłacę, Jason. Tylko wymień sumę. - Nie chodzi o pieniądze. Uczyłbym cię za darmo... - Kiedy? - spytał czym prędzej George. , g - No, nie wiem - odparł Jason, nieco zbity z tropu. - Moźa za tydzień... ' , - Ósmego w niedzielę, o piątej po południu? Wiem, że ni macie wtedy żadnych rozgrywek. - Najwyraźniej George znijj cały terminarz na pamięć. ; - Niech ci będzie - skapitulował z westchnieniem JasoJ - Masz własny sprzęt? - Do penisa? - przejęzyczył się George. - Oczywiści wszystko, co potrzeba. - To wiedziałem bez pytania - mruknął Jason, zamykaj drzwi. George Keller promieniał z zadowolenia. Kpina umkn< uwagi świeżo upieczonego mistrza języka angielskiego. Andrew Eliot przyszedł na wydział historii, kiedy wywk no wyniki egzaminów. Dyszał z podniecenia, co rzadko mu s zdarzało poza sportowym boiskiem. Chmara studentów rzuciła się w stronę sekretarki, która w szła z dziekanatu, żeby przypiąć wyniki na tablicy ogłoszeń. Na szczęście, Andrew górował wzrostem nad resztą. To, i przeczytał, wprawiło go w osłupienie. Otępiały, wrócił do El) House i zadzwonił do ojca. - Co się stało, synu? Przecież o tej porze rozmowy są jeszcze drogie. - Tato - wymamrotał. - Tato, chciałem tylko, żebyś ty pierwszy się o tym dowiedział... Zawahał się. - Dalej, chłopcze, mów. Zapłacisz za tę rozmowę fortunę. - Tato, nie uwierzysz, ale... zdałem egzaminy. Skończę studia. Wiadomość ta na chwilę odjęła ojcu mowę. - Synu, to cudowna wiadomość - odezwał się po chwili. - Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że ci się to uda. DZIENNIK ANDREW ELIOTA 10 czerwca 1958 Przez ostatni tydzień na Harvardzie odbywają się rozmaite obrzędy, które mają złagodzić szok naszych symbolicznych, powtórnych narodzin; ich ukoronowaniem będzie rytualne połączenie rąk w czwartek rano. Niedzielna msza dla absolwentów w kościele akademickim była kiepsko zorganizowaną imprezą. Tak przynajmniej mówił mi jeden gość, który tam poszedł. Kościół świecił pustkami. Większe zainteresowanie wzbudził poniedziałkowy bal. Na dziedzińcu Lowell House tłoczyła się prawie połowa rocznika; ubrani w wypożyczone fraki dżentelmeni tańczyli do białego rana przy słodkich dźwiękach saksofonów orkiestry Lesa i Larry'ego Elgarta. Jeśli miało to służyć jakiemuś dydaktycznemu celowi (a na Harvardzie wszystko temu służy), to pewnie chodziło o pokazanie nam, jak wygląda życie po czterdziestce. Co jakiś czas orkiestra robiła ukłon w stronę nowoczesności i grała jakąś cza-czę albo jedną z melodii Elvisa Presleya. Wszystko jednak było grzeczne i przesłodzone, w stylu piosenki Love Me Tender. Owszem, umówiliśmy się z dziewczynami. Wstyd się przyznać, ale ja i Newall weszliśmy w pewien towarzyski g układ z Jasonem, trochę podobny do mojej wymiany ubrań z Tedem Lambrosem. Odstąpił nam swoje byłe cizie. Trzeba jednak powiedzieć, że używany przez Gilberta towar znajduje się nadal w nadzwyczajnie dobrym stanie. Jak powie- działby Joe Keezer, jest prawie jak nowy". Jedyny probierni polega na tym, że wszystkie one ciągle wzdychają za Jasonem. jj Skończyło się na tym, że Jason tańczył z pewną szałową blondyną (dziennikarką tenisową, którą poderwał na jakimś turnieju), a Lucy, "moja" dziewczyna, i Melissa, która podob-jj no przyszła tu dla Newalla, przez cały czas starały się trzymaj w pobliżu naszego honorowego starosty, w nadziei, że poprosi je do tańca. Ę Nie trzeba mówić, iż pomimo naszego własnego, osobistego wdzięku ani Dickie, ani ja nie zdobyliśmy z naszymi dziewczy-t nami żadnego punktu. Przynajmniej jednak pokazaliśmy sii publicznie z ładnymi kociakami i podejrzewam, że o to samtjj chodziło większości facetów w ten wieczór. Ted i Sara naleźel do kilkunastu nielicznych par, które łączyło prawdziwe uczucie. Jutro czeka nas kolejna impreza - na którą Gilbert zała'; twił mi już towarzyszkę - wycieczka rzeką przy blaskl księżyca. Newall zamierza tym razem spasować, bo nie wią domo dlaczego zaczął nagle się bać morskiej choroby. Twie< George Keller nie miał innego wyboru jak zjeść lunch samotnie, na dziedzińcu. Tego dnia nie było przy nim nikogo bliskiego. Naraz podszedł do niego Andrew Eliot. - Hej, George - rzucił przyjaznym tonem - zrób coś dla mnie, dobra? Usiądź przy naszym stole i pogadaj z moimi przyrodnimi siostrami. Nawet nie pamiętam, jak połowa z nich ma na imię, ale niektóre są niczego sobie. - Dziękuję, Andrew, to wielka serdeczność z twojej strony. Z rozkoszą przyłączę się do was. Kiedy George wstał, żeby usiąść przy stole Eliotów wystawionym na dziedzińcu przed budynkiem o nazwie Eliot House, jego kolega noszący to samo nazwisko powiedział: - George, twój angielski jest naprawdę świetny. Ale nie mów "z rozkoszą". Lepiej przekonaj się, czy któraś z moich sióstr może ci dać rozkosz. Tego samego popołudnia rozstanie stało się faktem. Podzielili się na tysiąc atomów zmierzających z różną szybkością w różnych kierunkach. Czy kiedykolwiek staną się znów całością? Czy kiedykolwiek nią byli? DOROSŁE ŻYCIE Ludzkość nie potrafi znieść zbyt wiele rzeczywistości. T.S. Eliot, rocznik 1910 DZIENNIK ANDREW ELIOTA 14 czerwca 1958 Ted i Sara pobrali się dzisiaj. Byłem świadkiem na ich ślubie - wybrali mnie pewnie dlatego, że tak długo grali rolę moich dzierżawców. (- Gdybyśmy żyli w średniowieczu, miałbyś prawo do droit du seigneur - zażartowała Sara). Ceremonia była prosta, choć stało za nią sporo komplikacji. Przede wszystkim Sara należy do Kościoła episkopal-nego, a Ted, naturalnie, do greckiego prawosławnego. Trzeba tu podkreślić, że rodzina Lambrosów nie wysuwała żądań co do obrzędu religijnego. Daisy uznała jednak, że lepiej będzie, jeśli pobiorą się na neutralnym gruncie, czyli w kaplicy Ap-pleton, przylegającej do kościoła akademickiego. Ślubu udzielił dostojny George Lyman Buttrick, kapelan uniwersytecki. Jeśli dobrze odczytuję intencje Daisy, miało to rozwiązać całą masę problemów i jednocześnie zachować przynajmniej pozory arystokratycznej świetności. Oczywiście, zawsze marzyła o tym, by wydać swoją jedyną córkę za mąż w kościele Chrystusa w Greenwich - w tej niezwykle okazałej świątyni, wzniesionej na chwałę Boga z niebagatelną pomocą kilku lokalnych czcicieli mamony. Z dwóch powodów była zmuszona zrezygnować z ceremonialnej pompy. Po pierwsze, wcale nie miała ochoty pokazywać się z rodzicami zięcia przed le tout Greenwich. Po drugie, Sara powiedziała, że wezmą tam ślub dopiero po jej trupie (co wprowadziłoby do całej uroczystości smutny element). Skończyło się więc na kameralnej atmosferze - choć nie pozbawionej tchnienia tradycji - panującej w kaplicy na Harvardzie, wspaniałym śpiewie chóru uniwersyteckiego i, co być może najważniejsze, na niewielu gościach, wśród których przeważali studenci. Niechaj potomni odnotują fakt, że nie zapomniałem obrączki. Przeciwnie, strzegłem jej jak oka w głowie przez dwadzieścia cztery godziny, kiedy znajdowała się w moim posiadaniu,, ponieważ była to pamiątkarodowaLambrosów, przywieziona ze Starego Kraju. Dzięki swojej roli stałem w wyjątkowo dogodnym miej- i scu, skąd mogłem obserwować zarówno głównych aktorów, jak i widownię; pozwoliło mi to dostrzec wszelkie przypływy gwałtownych uczuć. Wcale mnie nie zdziwiło, że najwięcej płakała pani Lambros. W rodzinie Sary była natomiast tylko jedna osoba, która z ledwością powstrzymywała łzy - Pluł Harrison. Wiedziałem, że po matce Sary raczej nie ma co spodziewać się rzewnych łez. Nie uroniła ani jednej. Zachowywała się,jak; gdyby cała rodzina Teda składała się z jej ubogich krewnych, których po prostu wypadało zaprosić. Słyszałem nawet, jakS powiedziała do pani Lambros: l - Mam nadzieję, że docenia pani fakt, iż jej syn żeni się z córką jednej z najstarszych rodzin w Ameryce. Daphne przetłumaczyła to matce, a potem przekazała pam Harrison odpowiedź: - Mama mówi, że wygląda pani bardzo dobrze jak na swój wiek. Jeśli coś zagubiło się w tłumaczeniu, to z pewnością nieJJ była to serdeczność. ,; Daisy wynajęła na przyjęcie okazały apartament w hotelB Ritz. Pragnąc podkreślić ekumenicznego ducha uroczystości zdecydowała się na wypicie toastu trunkiem "Dom Perignon"ffi miał to być rodzaj hołdu dla katolickiego wynalazcy szampa na. W każdym razie święte bąbelki płynu wynalezionego przez Doma zaszumiały w każdym kieliszku, a wkrótce potefltj w każdej głowie. S Sądzę, że panią Harrison czekało tego dnia kilka niespodziani nek. Pierwsza polegała na tym, że cała rodzina Lambrosó<8j przyszła ubrana w wyraźnie zachodnim stylu (przeważnie w ciulJ chach firmy Brooks Brothers, kupionych u Joe Keezera). Wedh Sary, jej matka spodziewała się ich zobaczyć w chustkach i głowach albo w jakimś innym stroju greckich wieśniaków. Po drugie, musiała chcąc nie chcąc przyznać, że najba dziej skandalicznie zachowywali się na przyjęciu jej st, synowie. Phippie i Ev raczej przecenili swoje siły, mierząc się z wielkimi opcjami Eliot House w dyscyplinie, która jest przecież naszą specjalnością. Musieli być zasmuceni (a nazajutrz skacowani) odkryciem, iż w całej Francji, a co dopiero mówić o Bostonie, nie ma tyle szampana, by powalić na kolana takiego mistrza pijaństwa jak Newall. Nawet Jason Gilbert, który tak dba o swoją sportową kondycję, potrafi żłopać szampana jak smok. Ja, w każdym razie, uznałem, że obowiązki świadka są ważniejsze nawet ód tej niebywałej okazji, by napić się, ile dusza zapragnie, toteż pozostałem (względnie) trzeźwy, by uczynić zadość mojej roli do samego końca. Dzięki temu mogłem porozmawiać z panem Harrisonem, który, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, obchodził na Har-vardzie dwudziestą piątą rocznicę ukończenia studiów dokładnie wtedy, gdy my opuszczaliśmy mury uczelni. Powiedział, że Zjazd Absolwentów był bardzo wzruszającym przeżyciem. Nie umiem nawet wyobrazić sobie, co będę robił za dwadzieścia pięć lat. Codziennie się zastanawiam, co zrobić ze swoim życiem. Nikt nie wiedział, gdzie młoda para spędzi miesiąc miodowy. Oczywiście, nikt oprócz mnie. Pomimo ich protestów nalegałem, żeby skorzystali z opustoszałej daczy moich rodziców w stanie Maine. Przyjemnie było pomyśleć, że domek zostanie użyty do takiego zbożnego celu. W tym miejscu ktoś mógłby odnieść mylne wrażenie, że tylko ja ciągle daję coś Lambrosowi. Trzeba też powiedzieć, że kiedy Sara rzuciła na weselu swój bukiet, złapała go jej kuzynka z Chicago, Kit, która poprosiła mnie o towarzystwo podczas wesela. Na to tylko czekałem. Z radością dotrzymywałem jej towarzystwa przez następne kilka dni. I nocy. Na weselach często zdarzają się podobne rzeczy. Danny Rossi nigdy nie przypuszczał, że astma, na którą cierpiał w dzieciństwie, przyda mu się potem w muzycznej karierze. Podczas gdy większość kolegów z Harvardu maszerowała i salutowała, wypełniając swój obowiązek wobec ojczyzny, Danny dostał najniższą kategorię. Dzięki temu mógł swobodnie objeżdżać 3 świat w roli wschodzącej gwiazdy i odbierać saluty innych. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że Hurok załatwił nowemu protegowanemu koncerty w całkiem chaotyczny sposób - po prostu zadzwonił do wszystkich orkiestr, w których miał znajomości. W rzeczywistości, wytrawny menedżer działał we-, dług starannie przemyślanego planu. Chciał przedstawić Danny'ego najbardziej wymagającym dy rygentom i wyrafinowanym publicznościom. Miało go to uodpor- ] nić na ostrą krytykę. Krótko mówiąc, chciał dać mu szansę! doskonalenia techniki i zahartowania psychiki. Stary lis nie podejrzewał jednak, że Danny jest także wirtuoy? żem w kontaktach z prasą. Wszyscy dziennikarze chwalili gojakt na- komendę. ;i Podbił Londyn, grając Brahmsa z Królewską Orkiestrą Symfo-i niczną pod dyrekcją Beechama, po czym poleciał do Amsterdamul zagrać Mozarta z orkiestrą Concertgebouw pod batutą Haitinka. Potem przyszła kolej na Paryż, gdzie dał solowy koncert w Salle Pleyel (zagrał Bacha, Chopina, a także, by przypodobali się miejscowym gustom, Couperina i Debussy'ego). "Le Figaro"! uznało go za "un nouveau Liszt en miniaturę"; podobnego zdanii był "Le Monde", choć użyto tam innej przenośni: "pas seulemet un geant pour son agę mais un geant de son agę". W dzień ostatniego występu Danny'ego w Berlinie von Karaja wydał na jego cześć kolację o północy z udziałem dyrektora gen rainego niemieckiej wytwórni płyt Deutsche Grammophon Recon Nazajutrz rano Danny miał w ręku kontrakt na pięciopłytowy albul - I jak? - zagadnął młody pianista, rozpostarty z dun w obwieszonym portretami gabinecie Huroka, patrząc, jak impr sario kartkuje wycinki z recenzjami. - Co pan o tym sądzi? Starszy pan podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się. - Sądzę, mój chłopcze, że właśnie zaliczyłeś New Haven. - Nie bardzo rozumiem. - Nie znasz tego wyrażenia? Kiedy producent teatralny chce wystawić jakąś sztukę w Nowym Jorku, najpierw wypróbowuje ją w miasteczku wielkości New Haven. - Chce pan powiedzieć, że Londyn, Amsterdam i Paryż to takie "próbne miasteczka"? - Dokładnie tak - odparł bez wahania Hurok. - Przy Nowym Jorku każde inne miasto na ziemi to New Haven. Prawdziwy sukces to tylko sukces odniesiony tutaj. - Kiedy, pańskim zdaniem, będę gotów do "wielkiej próby"? - Z radością powiem ci dokładnie - odparł impresario, sięgając od niechcenia po pismo leżące na zabytkowym biurku. - Piętnastego lutego 1961 roku, z orkiestrą filharmoniczną pod kierunkiem Lenny'ego. Proponuje, żebyś zagrał Beethovena. - Ale to dopiero za rok. Co mam robić do tej pory oprócz obgryzania z nerwów paznokci? - Danny - powiedział ojcowskim tonem impresario - jestem twoim agentem czy niańką? Będziesz dalej zaliczał New Haven. Dzięki doskonałej kampanii reklamowej poprzedzającej nowojorski debiut Danny'ego, publiczność, która wypełniła po brzegi Camegie Hali, miała większą ochotę na składanie hołdów niż ferowanie wyroków. Podczas długiej burzy oklasków na koniec koncertu, Bemstein wciągnął Danny'ego na swoje podium i podniósł jego rękę jak po wygranym meczu bokserskim. Danny był teraz prawdziwym mistrzem świata. Wygrał w miejscu, które było najważniejsze. Przyjęcie odbyło się w luksusowym apartamencie jednego z dyrektorów filharmonii. Choć Danny był teraz niekwestionowaną gwiazdą, nadal nie mieściło mu się w głowie, że może być największą znakomitością w towarzystwie. Byli tam słynni aktorzy, których jeszcze kilka lat temu poprosiłby nieśmiało o autograf. Byli też inni muzycy o światowej sławie oraz ważne osobistości ze świata polityki. Wszędzie kręciły się piękne modelki i umundurowane kelnerki podające kawior. A jednak, nie do wiary, wszyscy tłoczyli się, żeby poznać właśnie ego. Jak się można było spodziewać, poproszono go, żeby coś zagrał. Na środku pokoju ustawiono wielki fortepian Steinwaya na kółkach i otwarto pokrywę. Danny przeczuwał, że o tak późnej porze i po takim wysiłku nie będzie najlepszy w klasycznym repertuarze. Zdecydował się więc na małą improwizację. Zanim usiadł do fortepianu, wygłosił krótkie przemówienie. ; - Panie i panowie - zaczął - mógłbym dziękować bez końca. Proszę więc wybaczyć mi, że wymienię tylko dwie osoby. Przede wszystkim pana Huroka, który przez cały czas wspierałl mnie swój ą wiarą... - O, przepraszam, drogi chłopcze - zażartował impresario - to ty mnie wspierałeś. - I jeśli Lenny nie ma nic przeciwko temu, chciałbym wy-l razić mu swoją wdzięczność przy fortepianie, i Danny zaczął od głośnego wykonania fortepianowego wstępu; do koncertu, w którym wystąpił tego wieczoru. Potem przeszedUl szybko do jazzowej mieszanki melodii z musicalu Bemsteint West Side Story. Oczarowana publiczność nie pozwoliła mu odejść od fort< pianu. - Co teraz? - spytał sprytnie Danny. - Brak mi pomysłów Bemstein uśmiechnął się i zasugerował: - Może innym bliźnim też zrobisz przyjemność, nie tył) mnie? Danny skinął głową, zasiadł znów przed fortepianem i prz blisko pół godziny wygrywał jazzowe przeróbki musicalu l Fair Lady, standardy Cole'a Portera, Rodgersa, Harta, a tali Irvinga Berlina. W końcu udał, że pada z wyczerpania. S Tego samego wieczoru do Danny'ego podszedł eleganc biznesmen, wcisnął mu swoją wizytówkę i wymamrotał c< o tym, że chce wydać album z jego ostatnimi improwizacjami, Ledwo odszedł, przed Dannym wyrosła niezwykle szykov brunetka i powiedziała słodkim głosem: - Panie Rossi, bardzo podobał mi się pański dzisiejszy stęp. Jack i ja mamy nadzieję, że zgodzi się pan zagrać kiedyś dla kilku osób w Białym Domu. Wyczerpany po walce i trochę oszołomiony, Danny odruchowo skinął głową i powiedział zwyczajnie: - To bardzo miłe z pani strony. Serdeczne dzięki. Dopiero kiedy kobieta obróciła się z gracją i odeszła, zdał sobie sprawę, że właśnie rozmawiał z żoną prezydenta Stanów Zjednoczonych. DZIENNIK ANDREW ELIOTA 10 marca 1959 Miałem nadzieję, że po skończeniu studiów wypłynę na szerokie wody, ale w sensie przenośnym, a nie dosłownym. I oto przemierzam Atlantyk na okręcie amerykańskiej marynarki wojennej. Wiedząc o zasługach mojej rodziny w tym rodzaju służby, postanowiłem nie iść w ich ślady, żeby się nie potknąć. Ale kiedy nadeszło wezwanie do komisji poborowej, wpadłem w panikę i pomyślałem: "Nie, nie chcę spędzić dwóch lat życia, maszerując wokół jakiegoś bagna". Zaciągnąłem się więc do marynarki. W końcu na statku nie może być aż tak źle. Przynajmniej nie ma tam miej sca do maszerowania. Okazało się jednak, że nie mam racji. Życie marynarza może być istnym piekłem. Podczas gdy mój stary kumpel Newall zaciągnął się jako oficer w bazie marynarki w San Francisco, skąd czasem wypływa sobie pod tropikalne słońce, żeby rozkazywać innym facetom, ja postanowiłem zakosztować prawdziwego życia bez przywilejów. Służę więc jako zwyczajny majtek pokładowy. Po szkoleniu przydzielili mnie naniszczyciel St. Ciarejako zwykłego ciurę okrętowego. Jesteśmy czymś w rodzaju oceanicznej niańki, która ma za zadanie eskortować lotniskowiec USS Hamilton. Moje obowiązki dzieliły się z początku na dwie części. Po pierwsze, miałem utrzymywać St. Ciare w stanie gotowości bojowej. Inaczej mówiąc - szorować pokład. Po drugie, przypadła mi w udziale rola worka treningowego naszego bosmana, który z jakiegoś powodu zapałał do mnie gwałtowną niechęcią. Nie potrafiłem dociec dlaczego. Nigdy, nie przyznałem się, że jestem absolwentem Harvardu, nieJJ wiedział nawet, że w ogóle skończyłem jakieś studia. (Później dowiedziałem się, że nie znosił mojej "ulizanej grzeczności",a choć nie wiem, co to znaczy). H Na każdym kroku starał się mi dopiec. Jeśli nie wykony-jj wałem któregoś z moich licznych zadań albo nie stałem akurag na wachcie, wpadał do naszej kajuty i konfiskował książkę, którą właśnie czytałem, wrzeszcząc, że to "śmieci". Pewnego dnia postanowiłem go przechytrzyć. Wieczorem w mesie powiedziałem na głos, że mam zamia poczytać w łóżku i szybko pośpieszyłem do kajuty, żeby położyć się z Biblią w ręku. Nie musiałem długo czekać wpadł już po chwili i nie patrząc nawet, co czytam, wyrwał ] książkę z wrzaskiem: - Marynarzu, zaśmiecasz sobie umysł! Dopiero wtedy zauważyłem przy dwóch świadkach, ż( chciałem jedynie pokrzepić duszę Pismem Świętym. Zdobył się tylko na krótkie westchnienie, położył ksią na mojej koi i wyszedł. Tę bitwę wygrałem bezsprzecznie. Niestety, przegrałe wojnę. Po tym wydarzeniu facet pastwił się nade mną dzień i nc W pewnym momencie byłem już tak zrozpaczony, że zdec$ dowałem się na "samowolne opuszczenie okrętu". Ale znaj dowaliśmy się przecież tysiące mil od najbliższego brzeg Mimo wszystko życie w wojsku ma swoje zalety. Gdyby coś podobnego spotkało mnie w normalnym życilJ poddałbym się. Ale w marynarce, jeśli chciałem wyjść z nij cało, musiałem coś wymyślić. Upewniłem się, że mój prześladowca jest w innej częśdj okrętu i poszedłem do porucznika z prośbą o przeniesienie d innych obowiązków. Nie podałem prawdziwych powodół powiedziałem tylko, że mam inne uzdolnienia, które bardziej przydadzą się marynarce. - Niby jakie?- spytał. Właśnie, niby jakie? - pomyślałem. Rzuciłem jednak bez wahania, że mam pewną lekkość pióra. Chyba wywarło to na nim wrażenie. I tak, ku rozczarowaniu bosmana, który nie mógł mnie już zmusić, żebym skoczył do morza, zostałem przeniesiony do służby informacyjnej. Jestem tutaj kimś w rodzaju redaktora i reportera, piszę artykuły dla różnych biuletynów marynarki, a co ciekawsze historie wysyłam do Waszyngtonu dla szerszego kręgu odbiorców. Praca okazała się całkiem przyjemna. Tyle że moja jedyna próba odejścia od rutynowej pisaniny została ocenzurowana przez samego kapitana. Napisałem opowiadanie, moim zdaniem,bardzo dobre opowiadanie. Było w nim wszystko: wartka akcja, napięcie, niespodziewane zakończenie, nawet elementy humorystyczne. A jednak moi przełożeni mieli na ten temat inne zdanie. W zeszłym tygodniu wpływaliśmy na Morze Śródziemne. Wokół panowała ciemna noc i mgła. (Dramatyczny początek, co?) W tych niebezpiecznych ciemnościach zderzyliśmy się z innym okrętem. Nikt nie zginął, choć przy następnym postoju w porcie nasz okręt wymagał pewnych napraw. Najbardziej fascynujące wydało mi się to, że wpadliśmy na jeden z naszych niszczycieli. Uważałem więc, że opowiadanie może znaleźć uznanie szerokiej publiczności. Kapitan był jednak odmiennego zdania. Twierdził, że w amerykańskiej marynarce nigdy coś podobnego się nie zdarza. Przekonany, że zadaniem dziennikarza jest przekazywać prawdę, zauważyłem, iż to się właśnie zdarzyło. Kapitan wpadł w szał i obrzucił mnie długą listą synonimów określenia "człowiek o małej inteligencji". Chodziło mu o to, że amerykańska marynarka może czasem popełnić błąd, ale nie musi bębnić o tym prasa. Do końca mojej służby pozostał rok, trzy miesiące i jedenaście dni. Przy odrobinie szczęścia skończę ją z wyróżnieniem. Tak czy inaczej, nie mogę się już doczekać końca. S ara ukończyła swoje kursy z pierwszą lokatą. Właściwie w całym jej szkolnym doświadczeniu nie było ; nic, co wskazywałoby na to, że okaże się lepsza od innych, absolwentek Radcliffe w sztuce stenografii i pisania na maszynie, t: Dość jednak na tym, że pod koniec tego lata potrafiła notować z godną podziwu prędkością 110 słów na minutę oraz pisać na S maszynie z zawrotną szybkością 75 słów na minutę. - Nie sądzę, żeby większa liczba ukończonych kursów po- 3 prawiła twoją pozycję na rynku pracy, Sara - poradziła jej pani Holmes, kierowniczka letniej szkoły. - Z twoimi umiejętnością-! mi i wykształceniem możesz już teraz zostać kierowniczką sekre tariatu. Powinnaś śledzić ogłoszenia o pracy. Zbudowani tą zachętą, Ted i Sara zaczęli przeglądać gazety. W Cambrigde było tyle wolnych posad, że wkrótce powinna jej znaleźć pracę w pobliżu ich mieszkania na Huron Avenue. Niebawem miała już dwie poważne oferty, co stworzyło pra-. wdziwy dylemat. Posada sekretarki członka Rady Nadzorczej! Harvardu z hojnym wynagrodzeniem siedemdziesiąt pięć dola-3 rów na tydzień czy posada w Wydawnictwie Uniwersyteckim;! gdzie było więcej pracy, za jedyne pięćdziesiąt pięć dolarów Łatwo się domyślić, co dla obojga małżonków było bardzie} kuszące, ''l Przede wszystkim wydawnictwo znajdowało się bliżej ich mieszkania (można tam było iść nawet w kapciach). Po drugi&i oferowało możliwości awansu. ("Z taką znajomością językó% może pani wkrótce zostać redaktorką" - zauważyła pani NortonS kierowniczka działu kadr, w odpowiedzi ha wyraz twarzy Sary gdy usłyszała o wysokości wynagrodzenia). Najbardziej atrakcyjną cechą tej posady było dla nich obojgić to, że dawała im dostęp do bogatego źródła ściśle tajnych infof macji ze świata filologii klasycznej. Pierwsi dowiadywaliby &n kto jaką pisze książkę, co zostało przyjęte do druku, a co odrzucone. Te i podobne dane mogły okazać się nieocenione, gdy Ted będzie szukał pracy. Dalsze studia były bardziej wymagające, niż Ted to sobie wyobrażał. Żeby zdobyć tytuł doktora, trzeba było chodzić na nieludzko trudne seminaria z językoznawstwa, gramatyki porównawczej, poetyki, stylistyki łaciny i greki i na wiele innych. Całe szczęście, że los obdarował go czekającą w domu partnerką, z którą mógł wieczorami dyskutować na te ezoteryczne tematy. Od pierwszego razu, kiedy zamieszkali razem, Ted postanowił, że przygotowanie wieczornego posiłku należy do niego. Teraz szef kuchni uznał, że studia klasyczne mają pierwszeństwo przed kuchnią i Sara musiała czasem czekać aż do dziesiątej wieczorem, zanim jej mąż zabierze się do przygotowywania ich deipno - obiadu. Stwarzało to pewne problemy delikatnej, dyplomatycznej natury. Która kobieta przy zdrowych zmysłach mogła bowiem oprzeć się perspektywie wybornego obiadu zakropionego wyśmienitym greckim winem, podanego przy muzyce i blasku świec przez zawodowego kelnera, który potem siadał przy stole i mówił jej o miłości. A po obiedzie szedł z nią do łóżka. Która kobieta mogła powiedzieć takiemu mężowi, że co prawda wieczory są urocze, ale nazajutrz rano zasypia nad maszyną do pisania? Sara doszła do wniosku, że z tego trudnego położenia wyjdzie dopiero wtedy, gdy pozna sekrety kuchni Lambrosów od samej mamy. Dzięki temu mogła zacząć gotować obiad, podczas gdy Ted badał indoeuropejskie korzenie poszczególnych słów. Thalassie Lambros pochlebiło zainteresowanie synowej i robiła, co mogła, by przyśpieszyć jej kulinarną edukację. Pisała niezliczone karteczki, które Sara studiowała uważnie. Na początku stycznia była już gotowa stanąć w kuchni do generalnej próby. Czas naglił. Pod koniec semestru Ted miał całą masę egzaminów. Najgorzej szedł mu język niemiecki. Cholera, przeklinał często w duchu, dlaczego tyle ważnych prac filologicznych musiano napisać w tym absurdalnie trudnym języku? Mógł tutaj znowu liczyć na Sarę, która przez trzy lata uczyła się niemieckiego w szkole i pomagała mu odszyfrować okresy zdaniowe. Kiedy przegryźli się razem przez kilka artykułów, nabrał pewnego pojęcia, jak odgadywać ogólne znaczenie akapitu z zamieszczonych w nim klasycznych cytatów. Po jednym z takich miniseminariów spojrzał na nią z niekłamanym uczuciem. - Sara, co ja bym bez ciebie zrobił? - Och, pewnie uwodziłbyś teraz jakąś atrakcyjną studentkę. - Nie lubię takich żartów - szepnął Ted, obejmując Ją 3 czule. . :1 Przy pomocy i wsparciu Sary Ted pokonał wszystkie egzami- ( nacyjne przeszkody i zaczął pisać pracę o Sofoklesie. W nagrodę;! mianowano go asystentem na kursie Finieya. ? Przewracał się niespokojnie w łóżku, ale w żaden sposób ni& mógł zasnąć. A - Kochanie, co się stało? - spytała Sara, kładąc mu delikat'3 nie rękę na ramieniu. 1 - Nic na to nie poradzę, skarbie. Cholernie się boję jutrzej;-' szegodnia. ti - Coś ty - powiedziała kojącym głosem. - To zrozumiałel pierwszy raz w życiu będziesz nauczycielem. Byłoby nienatural" ne, gdybyś się nie denerwował. - Nie jestem zdenerwowany, tylko nieżywy z przerażeni! - odparł i usiadł na brzegu łóżka. 1 - Ależ, kochanie - przekonywała go - to tylko poczciwa literatura klasyczna. Te dzieciaki będą bardziej przerażone ol ciebie. Nie pamiętasz, jaki ty byłeś na pierwszym roku? H - Chyba tak. Byłem wystraszonym studencikiem. Ale pfl dobno na pierwszy rok przychodzą coraz więksi cwaniacy. Póz tym, dręczy mnie to śmieszne przeczucie, że jutro na mój zajęcia wpadnie bez zapowiedzi jakiś profesor o światowa sławie. Sara spojrzała na budzik. Zbliżała się piąta rano i nie by sensu przekonywać Teda, żeby wrócił do łóżka. - Wiesz, może zrobię kawę i powtórzymy to, co masz i powiedzenia na zajęciach? Taka próba generalna. - Dobra - westchnął, z ulgą opuszczając łóżko. Szybko zaparzyła dwa duże kubki Nescafe i usiedli przy kuchennym stole. O wpół do ósmej roześmiała się. - O co chodzi? Czy coś powiedziałem nie tak? - spytał niecierpliwie Ted. - Ty zwariowany Greku - uśmiechnęła się. - Już prawie dwie godziny wygłaszasz błyskotliwy wykład o Homerze. Skoro masz tylko wypełnić pięćdziesiąt minut zajęć, nie uważasz, że jesteś właściwie przygotowany do swojego spotkania ze studentami pierwszego roku? - Jesteś świetnym psychologiem - powiedział z uśmiechem. - Nie bardzo. Po prostu znam lepiej swojego męża, niż on sam zna siebie. Data, godzina i miejsce pierwszych zajęć Teda na zawsze zapisały się w jego pamięci. W piątek, 28 września 1959 roku, o 10.01 rano wszedł do sali wykładowej w budynku Alston Burr Science. Wyłożył na stół absurdalną liczbę książek ze starannie zaznaczonymi fragmentami, które zamierzał czytać na głos, gdyby zabrakło mu własnych słów. O 10.05 napisał swoje nazwisko i godziny dyżurów na tablicy, po czym odwrócił się dosłuchaczy. Było ich czternastu. Dziesięciu chłopców i cztery dziewczyny z otwartymi notesami i długopisami gotowymi do zapisania każdej wypowiedzianej przez niego sylaby. Jezu, przeraził się nagle, oni będą zapisywać moje słowa! Co będzie, jeśli zrobię jakiś straszny błąd i pobiegną z tym do Finieya? Albo jeszcze gorzej - jakiś otrzaskany w łacinie mądrala po szkole przygotowawczej zagnie mnie na miejscu! No, Lambros, wybiła twoja godzina. Otworzył żółty notes na stronie z pedantycznie podkreślonymi uwagami, wziął głęboki wdech i spojrzał na salę. Bał się, że studenci usłyszą głośne walenie jego serca. - Hm... na wypadek, gdyby ktoś przyszedł tu na zajęcia z fizyki, chcę na samym początku zaznaczyć, że są to zajęcia uzupełniające do wykładu o literaturze klasycznej, a ja będę je prowadził. Teraz zapiszę wasze nazwiska, a wy w tym czasie możecie nauczyć się wymawiać moje. Napisałem je na tablicy. Przypadkiem znaczy ono po grecku tyle, co "błyskotliwość", ale to sami musicie osądzić przez najbliższe tygodnie. Rozległ się śmiech. Chyba przypadł im do gustu. Nabrał'" pewności siebie, t - Na tym kursie będziemy mówić o korzeniach zachodm&jj cywilizacji, czyli o dwóch poematach Homera, które są jedno- cześnie arcydziełami literatury Zachodu. W najbliższym czasie przekonamy się, że Iliada to pierwsza w historii tragedia, a Ody- seja-pierwsza komedia... Od tej chwili ani razu nie zajrzał do swoich notatek. Po prosty! zachwycał się na głos Homerem, jego stylem, ustną tradycjął i starożytnym pojęciem bohaterstwa. A Zanim się zorientował, zajęcia dobiegły końca. - No tak - uśmiechnął się. - Chyba trochę się zagalopo wałem. Macie jeszcze chwilę czasu na pytania. Ktoś w tylnym rzędzie podniósł rękę. - Czy czytał pan Homera po grecku, panie Lambros? spytała młoda okularnica z Radcliffe. - Tak - odparł z dumą Ted. - Mógłby pan zacytować kawałek w oryginale, żebyśmy posłuchali, jak to brzmi? . s - Postaram się - odparł z uśmiechem Ted. I choć na stole leżały otwarte antologie, zaczął żarliwie recy tować początek Iliady z pamięci, akcentując zwłaszcza słowa które mogli rozumieć, takie jak heroon, w czwartym wersie oznaczające herosów. W siódmym wersie podniósł głos, podkreś łajać wyrażenie dios Achilleus - boski Achilles. Potem urwał.; Ku jego najwyższemu zdumieniu grupka nagrodziła go okla skami. Rozległ się dzwonek. Ted poczuł nagły przypływ ulg podniecenie i zmęczenie. Nie miał pojęcia, jak mu poszło, dopóq do jego uszu nie dobiegły komentarze studentów wychodzącyc z sali. -H - Boże, ale nam się poszczęściło - powiedział jeden z nicll - Tak, to bombowy facet-odparł ktoś inny. Na sam koniec Ted usłyszał - a może tylko tak mu si zdawało - opinię jednej ze studentek: - On jest jeszcze lepszy od Finieya. Musiał to być jednak wytwór jego zmęczonej wyobraźni. John H. Finiey junior był przecież jednymz najwybitniejszych nauczycieli w historii Harvardu. Pierwsze miesiące stypendium Sheldona upłynęły Jasonowi Gilbertowi na podróżach wypełnionych w równym stopniu rozrywkami kulturalnymi co sportowymi. Wziął udział we wszelkich możliwych turniejach w Europie, ale jednocześnie prawie tyle samo czasu poświęcił na chodzenie do muzeów. Choć warunki stypendialne nie zezwalały na podjęcie formalnych studiów, przez całą zimę robił badania w zakresie narciarstwa porównawczego ze specjalnym uwzględnieniem stoków w Austrii, Francji i Szwajcarii. Kiedy jego zamiłowanie do zimowych sportów zaczęło topnieć, wyruszył do Paryża, miasta zmysłowych atrakcji. Nie mówił ani słowa po francusku, ale nadrabiał to międzynarodowym językiem osobistego wdzięku, dzięki czemu nigdy nie miał kłopotów ze znalezieniem przewodniczki. W ciągu kilku godzin zaprzyjaźnił się ze studentką sztuki o nazwisku Martine Pelletier. Poznał ją, gdy podziwiała obrazy Moneta w Jeu de Paume, stojąc na równie godnych podziwu nogach. Spacerowali razem po bulwarach, a Jason zachwycał się paryskim stylem życia. Czasem przystawali, żeby przyjrzeć się z bliska setkom plakatów rozklejonych na ulicznych kioskach, zapraszających na rozmaite kulturalne imprezy. Zwłaszcza jedno ogłoszenie przyciągnęło jego wzrok: SallePleyel. Pour la premierę fois en France lajeune sensation americaine DANIEL ROSSI pianistę :a - Popatrz - zawołał z dumą do Martine - znam tego faceta. Pójdziemy go posłuchać? 3 - Z wielką przyjemnością. ;; I tak, dzięki melodyjnemu zbiegowi okoliczności, Jason Gil-- bert znalazł się wśród publiczności oklaskującej triumfalny debiuź Danny'ego Rossiego w Paryżu. Za kulisami Jason i Martine musieli przepychać się prze stado reporterów i pochlebców, którzy chcieli zwrócić na siebtŚ uwagę Danny'ego. Gwiazdor wieczoru z radością uścisnął dłc kolegi z roku, a jego towarzyszkę powitał płynną, wytwon francuszczyzną. Jason zaproponował, żeby zjedli razem kolację, ale Danny mu siał iść na jakieś przyjęcie, na które nie mógł ich, niestety, zaprosili Tego samego wieczoru, kiedy jedli gęstą zupę cebulową w ] Halles, Martine powiedziała do Jasona: - Myślałam, że ten Danny Rossi to twój kolega. - Już tak nie myślisz? - Zapraszał mnie na wieczór do Castels - bez ciebie. - Ten zadziomy karzełek uważa, że Bóg zesłał go kobietę w darze. - Nie, Jason - uśmiechnęła się. - On zesłał nam ciel Danny to tylko dar dla melomanów. Pod koniec kwietnia 1959 roku Jason miał już dość wrai i nie mógł się doczekać powrotu na korty tenisowe. Na zakończ nie swoich podróży zapisał się do tylu międzynarodowych turni jów, do ilu tylko zdołał. ; W tej części wycieczki tkwiła także pewna nauka. Dowiedz; się bowiem, jak wiele dzieli go jeszcze od tytułu nąjlepsz@ tenisisty na świecie. Nigdzie nie doszedł dalej niż do ćwierćfinał a za sukces zaczął uważać nawet wygranie jednego seta z któryil z rozstawionych graczy. W połowie lipca, w Międzynarodowym Turnieju w Gst spotkał go wątpliwy zaszczyt wylosowania w pierwszej runę Roda Lavera z Australii. Jason uległ niezwyciężonemu mańkut wi w trzech setach, ale przynajmniej bronił się z gracją. - Rod - powiedział, kiedy podali sobie po meczu ręce - to zaszczyt przegrać z tobą. - Dzięki, jankesie. Dobrze ci to zrobi. Jason zszedł wolno z kortu, potrząsając głową i zastanawiając się, czy to on poruszał się tak wolno, czy też piłka zbyt szybko. Wysoka brunetka z włosami związanymi w koński ogon podeszła, żeby go pocieszyć. - Nie miałeś dzisiaj szczęścia. - Mówiła po angielsku z dziwnym, czarującym akcentem. - Ale teraz mam - odparł. - Przyszłaś tu pograć? - Tak, jutro gram w singlu kobiet. Chciałam cię właśnie spytać, czy nie masz ochoty zagrać ze mną w parze mieszanej w piątek? - Dlaczego ja? Chyba widziałaś, jak kiepsko gram. - Ja też nie jestem za dobra - odpowiedziała szczerze. - No to załatwią nas na amen. - Ale przynajmniej się rozerwiemy. Przecież w gruncie rzeczy to jest najważniejsze. - Mnie uczono, że najważniejsze jest zwycięstwo - przyznał z uśmiechem Jason. - Ale mam zamiar zmienić przekonania. Więc dlaczego nie? Z przyjemnością dam się pokonać w twoim towarzystwie. Można wiedzieć, jak masz na imię? - Fanny van der Post - odparła, podając mu rękę. - Jestem studentką z Holandii. - A ja nazywam się Jason Gilbert i, jak sama widziałaś, mogę być tylko chłopcem do podawania piłek Rodowi Laverowi. Może przedyskutujemy naszą strategię wieczorem przy kolacji? - Chętnie - zgodziła się. - Mieszkam w hotelu Boo w Saanen. - Niezwykły zbieg okoliczności - zauważył Jason. - Ja też. - Wiem. Widziałam cię wczoraj wieczorem w barze. Tego wieczoru pojechali wypożyczonym przez Jasona garbusem do trzystuletniego zajazdu w Chloesterli. - Mój Boże - powiedział Jason, gdy usiedli przy stole - ta knajpa jest starsza od Ameryki. - Jason - uśmiechnęła się Farmy - prawie wszystko na świecie jest starsze od Ameryki. Nie zauważyłeś tego? - No, tak - przyznał - cała ta wycieczka dała mi nieźłesj popalić. Czuję się jak naiwniak i kurdupel. , - Coś ci powiem, Jason - powiedziała z błyskiem w oczach - Jeśli naprawdę chcesz zobaczyć mały kraj, przyjedź do Holandii Kiedyś byliśmy światową potęgą - nawet Central Park był nasza własnością. Dziś możemy tylko pochwalić się tym, że daliśmy światu Rembrandta i angielskie słowo cookie - ciasteczko, s - Czy wszyscy Holendrzy tak źle o sobie mówią? - Owszem. To taka przebiegła odmiana arogancji. Rozmawiali całymi godzinami, aż do późnej nocy. Kiedy szli ( swoich pokojów, wiedział już, ze spotkał wyjątkową dziewczynę, t Fanny urodziła się na wsi koło Groningen, na samym początfc) wojny; w dzieciństwie zaznała strasznego głodu, jaki panów? w jej kraju przez ostatnie miesiące walk. Pomimo tych doświa czeń tryskała czarującym humorem i optymizmem. Fanny miała swoje ambicje, ale nie poświęcała się im h reszty. Studiowała medycynę w Leiden po to tylko, by zost; dobrym lekarzem; podobnie jak grała w tenisa tylko po to, by D wyjść z formy. ' Jasonowi wystarczył ten jeden wieczór, żeby uznać Fanny i najbardziej zrównoważoną osobę, jaką kiedykolwiek spotkał. N cierpiała na przerost tkanki mózgowej, jak dziewczyna z Radclif pragnąca zostać profesorem w Akademii Medycznej; nie mia też pstro w głowie, jak sikorka z Long Island, której jedyny celem jest pierścionek zaręczynowy. Fanny miała w sobie coś, czego nie spotkał u żadnej ze SWOKS) amerykańskich dziewczyn. Wystarczało jej, że jest sobą. Kiedy następnego dnia, podczas jej pojedynku, siedział trybunie, podziwiał ją jeszcze bardziej. Nie dość, że przed K czem nie spała pół nocy, to jeszcze wypiła razem z nim spo wina. Był pewny, że jej rywalka z Florydy położyła się do ł łabym ci się w robieniu kariery, i poprosisz mnie o rękę. - Sądzisz, że wszystkie decyzje podejmuję w ten sposób? - Prawdopodobnie dlatego nie poprosiłeś mnie jeszcze, żebym za ciebie wyszła. - Niby dlaczego? - Dlatego, że cię naprawdę przejrzałam. O ukces otaczał Danny'ego Rossiego niczym aureola. Był sław-\Jny i bogaty. Świat nie szczędził mu pochwał - w jego gabinecie roiło się od trofeów, a w jego łóżku od pięknych kobiet. Miał wszystko, czego można zapragnąć. Poza udanym małżeństwem. Pewnego wieczoru na początku wiosny 1973 roku Danny powiedział swojemu szoferowi, który przyjechał po niego na lotnisko, żeby czym prędzej pruł do Bryn Mawr. Wbiegł do domu i ogłosił swój najnowszy triumf: zaproponowano mu objęcie Orkiestry Filharmonicznej w Los Angeles. Orkiestrze tak bardzo na nim zależało, że zgodzili się, żeby nie rezygnował ze swojej posady w Filadelfii. Miał więc być dyrygentem transkontynentalnym. - To super, tato! - zawołała Sylvie. - Czy to znaczy, że przeprowadzimy się do Kalifornii? - No cóż, dobrze by było odpocząć od śniegów i lodu. Ale niech mama zadecyduje. Spojrzał na Marię. Stała z kamiennym wyrazem twarzy. Nie odezwała się. - Stało się coś, kochanie? - spytał przy obiedzie, kiedy zostali sami. - Danny - powiedziała wolno - musimy porozmawiać. - O Kalifornii? - Nie. O pannie Ronię. - O kim? - Proszę cię, Danny, nie zgrywaj się. Jej artykuły czytają wszyscy nawet w takiej wiosce jak Filadelfia. - A co ona znów wysmarowała na mój temat? - Och, nic wielkiego - odparowała z sarkazmem Mada. Tylko taki kawałek o "słynnym kompozytorze i pianiście, ktt szepcze słodko do ucha Raquel Welch w restauracji w Malibu - Naprawdę wierzysz w te bzdury? - Nie wiem tylko, czy ten artykuł wydrukowali na pr jej agenta reklamowego czy twojego. - Uspokój się... - Nie,maestro-przerwała mu.-Teraz ty mnie posłuch Przez wszystkie te lata starałam się przymykać oczy, bo uwas łam, że ponoszę część winy. Mówiłam sobie, że potrzebujesz Q romansów, bo ja jestem niedoświadczona i nie potrafię cię żal wolić. Ale dlaczego, do diabła, musisz to robić publicznie? udowodniłeś światu, jaki jesteś męski - dlaczego nie udow< niłeś tego sobie? Nastała cisza. Po chwili Danny zapytał spokojnym głosei - Skąd nagle przyszło ci to do głowy? - Wcale nie nagle. Właśnie dotarłam do kresu cierpliwe - Mario, mówiliśmy już na ten temat. Nigdy nie udawa harcerza. Ale nadal uważam, że jestem dobrym mężem. Prze( dbam o ciebie i dzieci. - Tak, ale nie zajmujesz się nami. Twoje córki ciągle czci na ciebie, czego pewnie nawet nie zauważasz. A a boję się dni kiedy pierwszy raz przeczytają plotki o tobie w kronice towai skiej. Danny'ego czekały następnego dnia dwa koncerty, toteż ] bował ją udobruchać. - Kochanie, wiesz, że tylko jedną osobę kocham na świecie, nie wiesz o tym? - Oczywiście - odparowała. - Siebie samego. - chwili dodała znużonym tonem: - Słuchaj, mam już tego i Znów chwila ciszy. - Chcesz rozwodu? Znów wpadła w gniew. - Każda kobieta przy zdrowych zmysłach tego właśnie l zażądała, prawda? Ale jesteśmy katolikami, przynajmniej jaj stem. Poza tym, strasznie odbiłoby się to na dziewczynkach. - Jakie więc mamy wyjście? - Oddzielne sypialnie - odparła. Popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Chyba nie mówisz poważnie. To znaczy, że koniec z naszym życiem erotycznym? - Przynajmniej między nami. Jej aluzja wytrąciła Danny'ego z równowagi. - Chcesz powiedzieć, że będziesz miała romanse? - A możesz podać mi choć jeden powód, dla którego nie powinnam? Już miał odpowiedzieć -jesteś żoną i matką. Ale przecież on był mężem i ojcem. Mimo to szalał z wściekłości. - Mada, nie możesz mi tego zrobić. Nie możesz. - Danny, nie ty będziesz osądzał, co mogę, a czego nie. A co będę robiła lub nie, to wyłącznie moja sprawa. Do wiosny 1972 roku Jason Gilbert wziął udział w tak wielu Sayaret Matkal, że Zvi radził mu wziąć urlop, żeby "przypomniał sobie, jak wygląda normalne życie". Wrócił do kibucu i wreszcie poznał bliżej swoich dwóch synów, pięcioletniego Joshuę i trzyletniego Bena. Odkrył, że życie rodzinne dostarcza mu wielu radości. Cieszyło go nawet majsterkowanie w garażu. - Co robisz z tą starą ciężarówką, tato? Bardzo jest popsuta? Jason wyjrzał spod maski silnika, żeby przywitać starszego syna. - Wcale nie jest popsuta, Josh. Trochę ją tylko "podrasowu-ję", jak się to mówi w Ameryce. Chłopczyk roześmiał się. - Ale śmieszne - podrysować samochód! - Nie, chabibi, "podrasować", to znaczy zrobić tak, żeby jechał szybciej. Nauczyć cię? - Tak, proszę. Jason podniósł chłopca wysoko i pokazał mu odsłonięte wnętrzności samochodu. - Widzisz? To się nazywa gaźnik - m 'ayed. Miesza powietrze i benzynę. Przez następne trzy popołudnia Jason cierpliwie wprowadź starszego syna w arkana mechaniki samochodowej. Kiedyś zażartował nawet do Evy: 3 - Będzie z niego najmłodszy wyścigowiec w całej Galileig W dzieciństwie Jason pobierał nauki u całej rzeszy prywa: nych nauczycieli; teraz z radością służył swoim synom jak prywatny nauczyciel wszystkich przedmiotów. Z Joshem u boku w roli asystenta uczył młodszego syn pływać w basenie. - Machaj nogami, Ben, świetnie ci idzie. Niedługo zosti niesz prawdziwą rybą. - Nie jestem rybą, tatusiu, tylko chłopczykiem. Eva siedziała w cieniu pobliskiego drzewa, uśmiechała z zadowoleniem i modliła, żeby ta letnia sielanka trwała zawsz Czasem gotowała dla nich dwojga prosty obiad w ich domk I dzielili się czerwonym winem, które Yossi zdobył w zamian; pomarańcze. Małżeństwo i macierzyństwo bardzo zmieniły Ev Była spokojniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Uśmiechała si Miała nawet odwagę czuć się szczęśliwa. W połowie lipca do Vered Ha-Galil przyjechał skrzypek Isa Stem i dał koncert w stołówce. Podarował też bibliotece kibu kilka swoich najnowszych płyt. Kiedy Eva pożyczyła jedną z nich, Jason zauważył, że końce skrzypcowy Mendelssohna został wykonany przez Orkiestrę t ladelfijską pod dyrekcją Danny'ego Rossiego. Wywołało to u niego falę wspomnień ze studenckich lat. Eva wzięła go za rękę. - Tęsknisz trochę za domem, kochanie? - Tak, od czasu do czasu - przyznał. - Brakuje mi głupie rzeczy, takich jak rozgrywki futbolowe, mistrzostwa w kręgla czy nawet mecze Harvardu z Yale. Kiedyś zabiorę cię tam, Evlj To będzie przyjemna odmiana - walka na śmierć i życie, w kt< rej nikt nie ginie. - Kiedy jedziemy? Mogę spakować się w piętnaście mini) - Chyba kiedy nastanie pokój - odparł. - Wtedy poje my całą czwórką odwiedzić Harvard... - I Disneyland, mam nadzieję. - Oczywiście. Odwiedzimy wszystkie kulturalne miejsca. - I powtórzył swój warunek: - Kiedy nastanie pokój. - Chyba będziemy już za starzy na podróże, Jason. - Jesteś pesymistką, kochanie. - Nie, realistką. Dlatego chcę, żebyś podał choć w przybliżeniu jakiś termin. - No, dobrze. Jestem honorowym starostą swojego rocznika. Będę musiał pojechać na dwudziestopięciolecie. - A kiedy to ma być? -Już za jedenaście lat. - Dobrze. - Uśmiechnęła się. Zdziwił go brak ironii w jej głosie. - Możesz czekać tak długo? - Tak. To świetny termin. Dokładnie rok, zanim Josh pójdzie do wojska. - Myślisz o takiej dalekiej przyszłości? Skinęła głową. - Każda matka w Izraelu myśli o tym od dnia narodzin swego syna. Benowi zostało jeszcze czternaście lat. Przez chwilę milczeli oboje, zastanawiając się, jak straszne jest to, że wiedzą dokładnie, kiedy ich dzieci będą musiały iść na wojnę. Potem Jason wstał i przytulił ją do siebie. - Kochanie, kiedy wrócę do Sayaret, pamiętaj o tej rozmowie. Chcę, żeby nasi chłopcy nosili rakiety do tenisa, a nie karabiny. - Ja też wolałabym widzieć swojego męża z rakietą do tenisa. Ponieważ Zvi nie określił mu dokładnej daty powrotu, Jason planował przebywać na urlopie sześć miesięcy. Lecz okres beztroski trwał krócej niż dziewięćdziesiąt dni. Piątego września 1972 roku ośmiu terrorystów z organizacji Czarny Wrzesień włamało się do kwatery izraelskiej drużyny olimpijskiej w Monachium, zabijając dwóch sportowców i uprowadzając dziewięciu zakładników. Już po pierwszej, niepełnej wiadomości w radiu, Jason ruszył czym prędzej z powrotem do swojej jednostki. Wiedział, że sytuacja wymaga interwencji specjalnej grupy Sayaret. Wkrótce grupa była gotowa do wyjazdu. Ale prośba Mc Dayana o zezwolenie na interwencję izraelskich komandosów została odrzucona przez władze niemieckie. Bereitschaftspolize mogła - i zamierzała - uporać się z terrorystami samodzielnie Kiedy dotarła do nich wiadomość, że atak niemieckich Si specjalnych nie powiódł się i że wszyscy zakładnicy izraelscy zostali zabici, cały Sayaret pogrążył się w rozpaczy i wściekłości! Zvi z najwyższym trudem zdobył się na spokój. .j - Dowiemy się, którzy terroryści to zaplanowali. I zemści" my się na każdym z nich. Jason odpowiedział krótko: - Wracam do pracy. Już wkrótce służby wywiadowcze ustaliły dokładnie, kto zoK ganizował masakrę w Monachium. Jednym z głównych organi zatorów był Abu Joussef, szef wywiadu El-Fatah i najbliżs2 współpracownik Jasera Arafata. Ustalono nawet jego adn w Bejrucie, skąd kierował działaniami terrorystycznymi. Zvi, wraz ze swoimi oficerami, zaczął opracowywać pla dotarcia do niego. Krótki pobyt ich grupy w stolicy Liban zamierzali też wykorzystać do wyrównania kilku innych rachm ków z terrorystami, którzy mieli na sumieniu wielu Izraelczyków W nocy 10 kwietnia Jason i kilkudziesięciu innych mężczyz wsiadło na łódź patrolową, która przemknęła wzdłuż wybrzei i zakotwiczyła niedaleko Bejrutu. Byli ubrani jak zwyczajni tur ści spędzający wieczór na arabskiej riwierze. Wsiedli do gumowych pontonów i podpłynęli cicho w stron ciemnej plaży, gdzie izraelski wywiad zostawił dla nich wypoży czone samochody. Potem odjechali w wyznaczonych kierunkact Jason ruszył do Rue Khaled Ben Al Walid. Zaparkował w po bliżu budynku, który zidentyfikowano jako miejsce pobytu Abi Joussefa. ! l Wraz z pięcioma ludźmi wysiadł z samochodu i wszedł dt środka. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze i byfc chronione przez dwóch uzbrojonych wartowników, których Ja son i Uri, inny komandos, planowali zlikwidować po cichu. Nie udało się zrobić tego bez hałasu. Jeden z wartowników zdążył wystrzelić, zanim upadł na ziemię. Kiedy komandosi wyważyli drzwi, przywódca terrorystów zdążył już zabarykadować się w sypialni. Jason i jego ludzie podziurawili drzwi ogniem z karabinów maszynowych. Kiedy weszli do środka, okazało się, że ich kule zabiły Abu Joussefa i śmiertelnie raniły jego żonę. Ledwo Jason zauważył, co się stało, Uri zawołał: - Policja jedzie! - Dobra - rzucił, przetrząsając w pośpiechu biurko szefa terrorystów i zabierając jak najwięcej papierów. - Wynosimy się stąd! Kiedy zbiegali po schodach, w drzwiach któregoś mieszkania pojawiła się głowa starej kobiety. Jeden z komandosów strzelił do niej instynktownie. Kobieta padła na ziemię. Na ulicy rzucili granaty w nadbiegających żandarmów, wskoczyli do samochodu i ruszyli z piskiem opon w stronę morza. Pozostali komandosi byli już na plaży. Na widok grupy Jasona zamachali ramionami i weszli czym prędzej do pontonów. Jason i jego ludzie szybko podążali za nimi, wiosłując co sił w kierunku otwartego morza. Kilka godzin później byli z powrotem w siedzibie Sayaret w sercu Izraela. Dowódca innego oddziału złożył raport o wysadzeniu w powietrze kwatery terrorystów i zastrzeleniu kilku jej obrońców. Jeszcze inny oddział zniszczył budynek należący do OWP wraz z zakładem produkującym bomby. Zviego najbardziej jednak interesowały wyniki misji Jasona. - No i co, sabaf - spytał niecierpliwie. - Jak wam poszło? Jason odparł powoli, cedząc każde słowo: - Zabiliśmy faceta, który zorganizował masakrę w Monachium. - Gratulacje... - Ale zabiliśmy też kilku niewinnych ludzi. Umilkł. - Saba, to jest wojna. Kiedy lotnictwo bombarduje cel wojskowy, to nawet jeśli trafią dokładnie, muszą na tym także ucierpieć cywile. - Tak, ale piloci bombowców lecą wysoko w chmurach. Niej widzą twarzy zabitych. Zvi chwycił go za ramiona i powiedział stanowczo: :i - Posłuchaj mnie. Jesteś żołnierzem, który broni swojegc kraju. Ci ludzie zabijali Izraelczyków i planowali zabijać ich nadal. Prawdopodobnie ocaliłeś setki osób. Może nawet tysiące Powinieneś być dumny. Jason potrząsnął tylko głową, wyszedł z budynku, wsiadł dG swojego samochodu i pojechał na północ, do kibucu. Było wcześnie rano, kiedy dotarł na miejsce. Dzieci szłi właśnie do szkoły. Na jego widok obaj synowie podbiegli, żebyś rzucić mu się w ramiona. ? Obejmując ich mocno i całując, pomyślał: "Wy dwaj jesteście moim jedynym usprawiedliwieniem tego zabijania. Może kied dorośniecie, świat w końcu zmądrzeje". , Dwa tygodnie później Zvi wezwał Jasona do swojego gabt netu. Był odprężony i uśmiechał się. ;1 - Mam dla ciebie zadanie, które chyba sprawi ci przyjął mność. - Wątpię - odparł z przekąsem Jason. - Naprawdę. To powinno obudzić w tobie absolwenta Ha vardu. Trzeba jechać do Ameryki. Nasz rząd jest zaniepokojona pogarszającym się obrazem Izraela na świecie, zwłaszcza wśró młodzieży - tak zwanej Nowej Lewicy. Potrzebujemy kilk elokwentnych mówców, którzy objadą uniwersytety i nawiąż, kontakt z żydowskimi studentami, żeby poprawić ich morale. - Kiepski ze mnie mówca - odparł Jason. - Ale nadal masz ten swój śliczny amerykański akcent. T się przyda. Poza tym, pamiętam, że kiedy się poznaliśmy, miałeś pewien osobisty wdzięk, i - Dobrze, że mówisz w czasie przeszłym. - W każdym razie, możesz zabrać że sobą Evę do Jerozołti my, kiedy będziesz jechał na tygodniowe przeszkolenie. Potraktt to jak wakacje, saba. Może właśnie wspólne wakacje z żon pomogą ci odzyskać ten utracony wdzięk. Kiedy szli ulicami Jerozolimy, Eva przypomniała sobie, że kiedyś mogli zwiedzić tylko połowę miasta. - Możesz o tym wspomnieć w swoich pogadankach - podsunęła. - Kiedy Jordańczycy okupowali Stare Miasto, nie dość, że nie pozwalali Żydom zbliżyć się do ich świętych miejsc, ale zamienili nasze synagogi w stajnie. Świat musi przyznać, że teraz wszystkim zapewniamy tu swobodę religijną. - Eva, świat nie przyzna niczego. - A ja i tak jestem dumna - powiedziała z uporem. - To dobrze. - Uśmiechnął się. - Może to ty powinnaś wyruszyć do Ameryki i przemawiać zamiast mnie. Jason przyleciał do Nowego Jorku pod koniec maja. Pierwszy raz od dziesięciu lat postawił nogę na amerykańskiej ziemi. Sprawiło mu to przyjemność. Ale także wywołało niepokój. Był w kraju swoich urodzin, w miejscu, za którym czasem boleśnie tęsknił. Ale tutaj też mieszkali jego rodzice, do których mógł teraz zadzwonić z pierwszej lepszej budki telefonicznej. Przez kilka ostatnich dni zastanawiał się razem z Eva, jak rozstrzygnąć ten problem, i w końcu nie podjął żadnej decyzji. Eva uważała, że powinien pojechać do nich na Long Island. Podczas bezpośredniego spotkania można więcej wyjaśnić. Mogli spojrzeć mu w oczy i dostrzec jego zaangażowanie. To mogło zmienić wszystko między nimi. Łatwo jej mówić. Wiedział, że wpędził swoich rodziców w rozpacz. Bez względu na to, czy miał rację, czuł się winny. Ale jedno zdanie wypowiedziane przez Evę nie dawało mu spokoju: - Nigdy nie pogodzisz się ze sobą, jeśli nie pogodzisz się z nimi. Tak czy inaczej, musisz uwolnić się od tego ciężaru albo nigdy nie dorośniesz. - Ależ ja mam już prawie czterdzieści lat - zaprotestował. - Tym bardziej powinieneś postąpić jak dorosły człowiek - odparła. Mimo to Jason nadal siedział w pokoju hotelowym i nie potrafił podnieść słuchawki. Zamiast tego włożył swój nowy, letni garnitur i wyszedł na spacer. Mówił sobie, że idzie się przejść po Fifth Avenue i popatrzeć na wystawy pełne luksusowych towarów, na które żaden Izraelczyk nie mógł sobie pozwolić.! Kiedy jednak dotarł do Forty-fourth Street, wiedział już, że ciąg nie go w stronę Klubu Harwardzkiego. Od lat nie płacił składki, ale udało mu się wejść dzięki bajeczce,! że ma się spotkać z Andrew Eliotem w sali gimnastycznej na górze. Pojechał windą na piąte piętro i zajrzał do książki z rezerwa cjami kortu do squasha na to popołudnie. Rzeczywiście, o piątej kort był zarezerwowany na nazwisko "A. Eliot, rocznik 1958". Spojrzał na zegarek - pozostało tylko dwadzieścia minut. ' i Andrew nie wierzył własnym oczom. Nie posiadał się z ra- dości. - Mój Boże, Gilbert. Nic się nie zmieniłeś. Wszyscy łysie- jemy i rosną nam brzuchy, a ty wyglądasz jak gość z pierwszego roku. Jak ty to robisz? - Spróbuj posłużyć w wojsku przez dziesięć lat, Eliot. - Nie, dzięki. Wolę już być gruby. Masz ochotę na squasha1 Odstąpię ci mój kort i przeciwnika, choć to tylko spasiony makletJ giełdowy. - Dzięki. Zagram z przyjemnością, jeśli załatwisz mi jai sprzęt. - Nie ma sprawy, stary - zawołał rubasznie Andrew. A potem pójdziemy na obiad, co? - Nie musisz wracać do żony? - spytał Jason. - Niezupełnie. Ale to całkiem inna historia. DZIENNIK ANDREW ELIOTA 2 czerwca 7971 Naprawdę się cieszę, że spotkałem Jasona Gilberta po tyh latach, choć poczułem się trochę nieswojo. Z jednej strony, facet prawie wcale nie zmienił się fizycz nie. Nadal wygląda jak dwudziestoletni sportowiec, co sprawia, że czuję się przy nim gorszym tłuściochem w średnim wieku, niż naprawdę jestem. A jednak jest w nim coś dziwnego. Szukam właściwego słowa, ale przychodzi mi tylko do głowy przymiotnik "ponury". Mimo że ożenił się szczęśliwie i uwielbia swoje dzieci, sprawia wrażenie, jakby stracił swoją dawną radość życia. Owszem, uśmiecha się, kiedy wspominamy studenckie czasy. Ale nigdy nie śmieje się na głos. Jakby nic go już nie bawiło. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że strasznie dużo przeszedł w ciągu ostatnich lat, choć rzadko o tym mówi. Człowiek, któremu zamordowano narzeczoną i który brał udział w prawdziwej wojnie, ma w końcu prawo być ponury. Ale czuję, że dręczy go coś jeszcze, i usiłowałem dociec, co to takiego. W pewnym momencie powiedział: - Zagubiłem się, Andy. Trochę to mną wstrząsnęło. Zawsze miałem go za jednego z nielicznych facetów z naszego rocznika, którzy wiedzą, co i dlaczego coś robią. Przecież poświęcił się jednej sprawie i zrezygnował ze splendoru, który czekałby go, gdyby rzucił się w wir zawodowej kariery. Wydawało się, że zajdzie najdalej z naszej paczki. W końcu odgadłem, co go gnębi, kiedy powiedziałem mu, jak dziennikarze - i w ogóle wszyscy - podziwiali wyczyny izraelskiej armii podczas wojny sześciodniowej. Było to jak walka Dawida z Goliatem, a takie rzeczy bardzo działają na wyobraźnię Amerykanów. Odparł na to, że prasa na pewno to ubarwiła, bo bez względu na to, czy wierzysz w to, o co walczysz, odebranie życia innemu człowiekowi to straszna rzecz. Trudno żyło mu się ze świadomością, że są na świecie dzieci, które osierocił. Odparłem, że pewnie niełatwo być żołnierzem, gdy ma się takie myśli. Spojrzał na mnie z takim smutkiem w oczach, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem, i powiedział cicho: - Nie można być jednocześnie żołnierzem i człowiekiem. Do tej pory byłem przekonany, że mnie i moich kolegC ze studiów życie nieźle doświadczyło - złamane kariery, t spłacone długi, rozwody, procesy o opiekę nad dziećmi, zbu towaru synowie i córki i cała gama nieszczęść, które spada na człowieka w średnim wieku. Ale w odróżnieniu od nas, wciąż podążających za sW i bogactwem, Jason chce od życia tyle, żeby być człowiekier I wcale nie ma pewności, czy mu się to uda. Wciągu pierwszego tygodnia w Nowym Jorku Jason mus stawić czoło dwunastu różnym grupom słuchaczy, od n łego grona polityków do ponadtysięcznego tłumu "Przyjaci Izraela" na przyjęciu w hotelu Biltmore. Na przyjęciu byli nie tylko "Przyjaciele". Kiedy przysz czas na pytania, kilku sympatyków Nowej Lewicy gwałtów zaatakowało Jasona, twierdząc, że reprezentuje "naród impei listów". Odparł spokojnie, że Izrael jest daleki od imperialna zapędów i pragnie tylko być takim samym demokratycznym k jem jak wiele innych. I - jego osobistym zdaniem - wkró zwróci zajęte terytoria Arabom w zamian za potwierdzenie praj do istnienia. < Kiedy skończył, przez dłuższą chwilę tłoczyły się wokół w tłumy. Ludzie zagadywali go. Podawali mu ręce. Składali najlepsze życzenia. Na końcu została tylko jedna para. Stał twarzą w twarz ze swoim ojcem i matką. Obie strony bały się odezwać. Ale ich spojrzenia mówi same za siebie. W oczach rodziców był podziw i uwielbier W jego oczach - ulga i miłość. Wszyscy rozpaczliwie pragn pojednania. - Dzień dobry mamo, dzień dobry tato. Ja... cieszę się, was widzę. - Świetnie wyglądasz, Jason - powiedziała cicho matka - Tak - odparł. - Niebezpieczeństwo chyba dobrze robi. Wy też nie wyglądacie najgorzej. Co u Julie? - Dobrze - odpowiedział ojciec. - Jest w Kalifornii. Wyszła za prawnika z Santa Barbara. - Jest szczęśliwa? - Prawdę mówiąc, latem wraca z Samanthą do nas. Rozwodzi się. - Znowu? Ojciec skinął głową. - Julie nie zmieniła się. - Potem dodał ochrypłym głosem: - Bardzo... tęskniliśmy za tobą, synu. Jason zeskoczył z podwyższenia i objął oboje rodziców. Przez dłuższą chwilę stali we wzajemnym uścisku. - Masz czas, żeby zajść do domu? - spytała matka. - Jasne, chętnie. Następnego wieczoru przy obiedzie pokazał rodzicom zdjęcia ich synowej Evy i dwóch wnuków. Bardzo się wzruszyli na widok dzieci i ucieszyli z udanego małżeństwa. - Możemy zatrzymać niektóre? - spytała matka. - Zatrzymajcie wszystkie - powiedział Jason. Po chwili przyznał: - Przywiozłem je dla was. Kilka minut po jedenastej matka oznajmiła, że jest zmęczona, i wycofała się z pokoju. Pierwszy raz od dziesięciu lat Jason został z ojcem sam na sam. Odezwał się pierwszy: - Tato, wiem, jak bardzo zraniłem ciebie i mamę... - Nie - przerwał mu ojciec. - Jeśli mamy już się przepraszać, to pozwól mi zacząć. Myliłem się, nie szanując twoich przekonań. - Proszę cię, tato. - Nie, pozwól mi skończyć. Dzięki tobie wiele nauczyłem się o nas. Zrozumiałem, że można być stuprocentowym Amerykaninem, nie przestając być Żydem. Wojna sześciodniowa wszystko zmieniła dla takich ludzi jak ja. Nagle poczuliśmy się tacy dumni... - Umilkł. Jason nie wiedział, co powiedzieć. Ojciec ciągnął dalej niskim głosem: - Choć, oczywiście, wiedziałem, że jesteś w samym środku wydarzeń, i strasznie się martwiłem. - Podniósł głowę. O Boże, synu, tak się cieszę, że przyjechałeś i możemy o porozmawiać. Padli sobie w ramiona. Eva i chłopcy wyszli po niego na lotnisko w Tel Awiwi( Kiedy ściskali się i całowali, mały Ben zapytał: - Tatusiu, przywiozłeś nam prezenty? - Jasne, Ben. Ale największe prezenty będą tutaj w dziemiku. - Co to takiego? - Babcia i dziadek. No, właź do wody! - zawołał Richard Nixon do George Kellera. - Przyda ci się trochę ruchu. < Był gorący sierpniowy dzień w 1973 roku. W zachodnia rezydencji Białego Domu w San Clemente w Kalifornii prezyde debatował z Kissingerem, przy czym obaj tkwili po pas w bas nie. George Keller siedział w pobliżu i notował uwagi wykrzyl wane przez Henry'ego. ("Przypomnij mi, że mam zadzwonić < Pompidou o siódmej rano czasu londyńskiego"). Nixon ponowił zaproszenie. - Obawiam się, że nie mogę, panie prezydencie, dzięku bardzo - odparł niezręcznie George. - Nawet nie mam ze soM kąpielówek. Nixon odwrócił się do Kissingera i zażartował: - Henry, tylko nie mów mi, że ten twój chłopak nie ur pływać. - Na pewno umie, panie-prezydencie. Nie dostałby dyplor ukończenia studiów, gdyby nie potrafił przepłynąć pięćdziesięc jardów. Doktor K. rozmyślnie unikał wymawiania słowa "Harvard jeśli nie było to bezwzględnie konieczne. Nixon darzył niechęć." tę instytucję od czasu swojego udziału w komisji Joe McCarthy'eg (poza tym, rektor uczelni Derek Bok znajdował się na aktualnej .Jiście wrogów" Białego Domu). - No, dobra - ustąpił prezydent. - Ale musisz mi obiecać, George, że popływasz trochę przed obiadem. Moja drużyna musi być w formie. - Tak jest, panie prezydencie - odparł. - Bardzo przepraszam, ale muszę teraz iść do siebie i przepisać na maszynie notatki. George gorliwie pozbierał swoje papiery, schował je do zasuwanej na zamek teczki i poszedł w stronę domku gościnnego, gdzie zakwaterowano doradców Białego Domu. Ledwo usiadł przy swoim biurku, do pokoju wpadł bez pukania Kissinger owinięty ręcznikiem. - George - zawołał podniecony - nie uwierzysz, co właśnie się stało. - Coś dobrego czy złego? - To zależy od punktu widzenia, chłopcze - powiedział Kissinger z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. - Prezydent zaproponował mi stanowisko sekretarza stanu. - O rany, moje gratulacje. - Mogę od ciebie zadzwonić? Muszę powiedzieć o tym swoim rodzicom. W dniu 22 września, o jedenastej rano, we wschodniej sali Białego Domu, doktor Henry A. Kissinger został zaprzysiężony jako pięćdziesiąty szósty w histońi Ameryki sekretarz stanu. George Keller znalazł się wśród nielicznych, nie związanych z prasą lub telewizją gości obecnych na uroczystości, obejmował bowiem stanowisko specjalnego asystenta nowego sekretarza. W przemówieniu Kissingera zabrzmiało kilka szczerych tonów wdzięczności: - Nie ma innego kraju na świecie, w którym byłoby możliwe, aby człowiek z moim pochodzeniem stał tutaj obok prezydenta Stanów Zjednoczonych... George nie potrafił oprzeć się myśli, że Ameryka otwiera nieograniczone możliwości również przed człowiekiem o jego pochodzeniu. - Henry, możesz poświęcić mi chwilę? Nowy sekretarz stanu podniósł wzrok znad biurka i wylewnie: - Ależ oczywiście, George. Cóż to za nowy kryzys na sv cię sprowadza cię do mnie? - Raczej zagadka niż kryzys. Wiesz, że utrzymuję stosd z Andriejewem z radzieckiej ambasady... - Oczywiście. To nasz najlepszy przyjaciel z wrogiego ob< - Właśnie zaprosił mnie na lunch w Sans Souci. - To dobrze. - Kissinger uśmiechnął się. - Jeśli niej odprężenia, to niech nam czasem postawią obiad. - Mówię poważnie. Henry - powiedział George mi przedstawić ich nowego attache kulturalnego. - Ach, tak - odparł Kissinger, który miał niemal foto na pamięć. - Gość o nazwisku Jakuszkin. George skinął głową. - Jak myślisz, czego on chce? - Tego właśnie, mój drogi, masz się dowiedzieć. Przyjr małą radę od twojego dawnego nauczyciela? - Oczywiście - odparł George. - Spróbuj aiguillettes de canard. Gotują je w cynamor W innych okolicznościach ktoś mógłby uznać to za udziefti pomocy, a w tym konkretnym przypadku - za karmienie wi Ale w Waszyngtonie nazywa się to "gastronomiczną dyplomant Niektórzy ludzie prezydenta, tacy jak Haldeman czy Ehr mań, byli stałymi klientami Sans Souci, najlepszej restau w pobliżu Białego Domu. Nikogo nie dziwił tutaj widok w kich urzędników państwowych (a także funkcjonariuszy śre< go szczebla, pokroju George'a) siedzących przy jednym z przedstawicielami kraju, który był podobno ich śmiertelafl wrogiem. UJ Nie był to też pierwszy tego typu lunch w karierze Georglj choć nie mógł pojąć, dlaczego radziecka ambasada darzył szczególnymi względami. Z początku sądził, że to z powodu biegłej znajomości ich języka, ale wszystkie rozmowy prowadJ ne były po angielsku. Po rosyjsku nie mówili nawet szeptem.! Zawsze jednak stosował się do obowiązujących zasad postępowania i zdawał potem FBI szczegółowe sprawozdanie pod tytułem "Przebieg rozmowy". Uznanie, jakim cieszył się George w oczach radzieckiej ambasady, nie tylko nie budziło podejrzeń, ale wręcz podnosiło jego prestiż. Niektórzy stratedzy w Departamencie Stanu i w CIA uważali, że może się to kiedyś przydać do ustalenia, kto z obozu komunistów jest potencjalnym uciekinierem. Był pogodny dzień i George poszedł pieszo przez Pennsylva-nia Avenue, a potem wzdłuż 17th Street do restauracji. Andriejew, łysiejący mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szary, workowaty garnitur, przywołał go do swojego stołu. Razem z nim siedział młodszy kolega w niebieskim blezerze i krawacie w paski, który wstał, podając dłoń George'owi. - Dmitri Jakuszkin, a to George Keller - powiedział Andriejew. Potem dodał rubasznie: - Bądź dla niego miły. On wie więcej o Europie Wschodniej niż my. - Będę się zachowywał nienagannie - powiedział dyplomata doskonałą angielszczyzną. George nie mógł oprzeć się myśli: "Boże, on ma prawie tak dobry akcent jak ja". - Czego się napijesz? - spytał Andriejew. - Krwawa Mary czy koktajl z szampana? - Wezmę Krwawą Mary, bo wlewają tu do niej wyborną rosyjską wódkę. Andriejew pokazał trzy palce kierownikowi, który skinął głową bez dodatkowych wyjaśnień. Rozmowa toczyła się w serdecznej atmosferze i dotyczyła wyjątkowo banalnych tematów. George czekał w skupieniu na kluczowe słowo. Kiedy jednak podano im creme brullee, Jakuszkin spytał go tylko, czy odwiedzi kiedyś Węgry jako obywatel amerykański. Dalej rozmawiali o błahostkach. George rozwodził się przez chwilę - choć bez przesadnego szowinizmu - nad tym, jakie przyjemne jest życie w kapitalistycznym społeczeństwie, a zwłaszcza towarzyskie życie w Waszyng- tonie, który aż roił się od pięknych kobiet. Zresztą Dmitri sam sfl o tym przekona. W tym momencie wydawało mu się, że dostrzegł błys w oczach młodzieńca. Może to kandydat na uciekiniera - zast; nawiał się George. Może chce się dowiedzieć, na jakim poziomi żyłby niedawny komunista, gdyby przeszedł na drugą stronę. Był to jedyny wniosek, który mógł zamieścić w "Przebieg rozmowy", który podyktował sekretarce podczas lunchu. Po trzeciej po południu do gabinetu George'a zajrzał sekret; stanu i zapytał: - No i co? - Miałeś rację. Henry. Kaczka była naprawdę wyśmienit Pięć dni później Jakuszkin zadzwonił do George'a, żeby "p trzymać kontakt" i powiedzieć, jak dobrze mu się z nim rozi wiało. W rzeczywistości chciał go zaprosić na obiad. Ustalili datę i miejsce - ulubioną restaurację Rosjan, nos2 nazwę La Rive Gauche, na Wisconsin Avenue. W Departamer Stanu krążyły nowe dowcipy, że jest to najbardziej ekskluzy restauracja w Waszyngtonie. Jej klientelę stanowili bowiem głów agenci CIA i KGB, którzy obserwowali się nawzajem. Rożnie była znów powierzchowna. Tym razem jednak pili bordeaux w niebagatelnych ilościach. Obaj siedzieli rozparci nonszalancko! krzesłach i udawali bardziej pijanych, niż byli w rzeczywistości - George - rzucił od niechcenia Dmitri - to miasto strasznie drogie. Dobrze ci płacą? - Nieźle - odparł George i dodał zaraz: - Trzydzić sześć tysięcy rocznie. - Ile to jest w rublach?-spytał młody Rosjanin. - Nie mam pojęcia - odpowiedział z uśmiechem Geoź] - Szczerze mówiąc - roześmiał się dyplomata - sam t< nie wiem. Ale tak między nami, wolałbym dostawać swoją per w dolarach. - W Ameryce nie przyjmują innej waluty - odparł Ge przeczuwając, że zbliżają się do zasadniczego tematu. George swobodnie odbił piłeczkę w drugą stronę. - Powiedz, Dmitri, jak sobie radzisz przy twoich zarobk Nastała cisza. Dwaj gracze zmierzyli się nawzajem wzrokiem, aż wreszcie Rosjanin powiedział szczerze: - Prawdę mówiąc, o to samo chciałem ciebie zapytać. Co za osioł - pomyślał George. On chce mnie zwerbować. Czy Rosjanie uważają mnie za takiego głupka? Musiał jednak trzymać nerwy na wodzy. - Nie brakuje mi pieniędzy, Dmitri - odparł od niechcenia. - Nie mam wielkich potrzeb. - Tak - przyznał tajemniczo Rosjanin - chyba niczego ci nie brakuje. Czy jest coś, w czym... możemy ci pomóc? George wiedział, że musi grać do końca. - To bardzo uprzejme z waszej strony - powiedział półżar-tem. - Ale dlaczego wasza ambasada chciałaby pomagać komuś takiemu jak ja? - Bo zostałeś wychowany w duchu socjalistycznym i może czasem tęsknisz... - Nigdy. - Nie za systemem, ale za krajem. Nie czujesz się tu obco? - Jestem Amerykaninem - odpowiedział stanowczo George Keller. Przez chwilę Dmitri oceniał jego reakcję, potem sięgnął do kieszeni i wydobył dwie cienkie, srebrne tutki z cygarami. - Cygaro? - zaproponował. - Kubańskie. Przysyłają nam je pocztą dyplomatyczną. Na pewno nigdy czegoś takiego nie paliłeś. - Nie, dziękuję - odmówił grzecznie George. - Nie palę. Chciał, żeby agenci FBI zanotowali, że nawet nie dotknął komunistycznego cygara. Jakuszkin zapalił i zaczął wydmuchiwać małe kółka. - Doktorze Keller - wycedził powoli - mam pewne informacje, które mogą pana zainteresować. Nagła zmiana tonu u Rosjanina zaniepokoiła George'a. - Zawsze cieszą mnie informacje z radzieckiej ambasady - odparł, siląc się na żart. - Chodzi o pańskiego ojca - powiedział dyplomata. - Może zainteresuje pana, że... - Wiem, że mój ojciec awansował... - zniecierpliwił się George. - Mam na myśli stan jego zdrowia. - Jest chory? - Ma raka płuc. - Och - powiedział głucho George. - Przykro mi to słys - Będzie na pewno bardzo cierpiał - dodał Rosjanin. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Posłuchaj mnie, George - zaczął Dmitri z bratersk współczuciem - jesteś ekspertem od Europy Wschodniej i < brze znasz stan szpitali na Węgrzech. Nie mamy tyle lekarstwa wy, na Zachodzie. Nie wiadomo więc, jak długo będzie żył. Mc rok. Może kilka miesięcy... Jakuszkin westchnął jak doświadczony lekarz. - George, ten okropny wyścig zbrojeń spycha ludzkie sf wy na dalszy plan. Gdyby twój ojciec mieszkał w Amer byłoby dla niego lepiej. Tak bardzo wyprzedzacie nas w tym,1 -jak to się nazywa - środki przeciwbólowe? - Jestem pewny, że partyjnym prominentom nie bral zachodnich lekarstw. - To prawda - przyznał Rosjanin. - Ale obaj dol wiemy, że twój ojciec nie jest żadnym prominentem... ffl Urwał na chwilę i wydmuchnął kolejne kółko z kubańskitJ dymu. ! , - Nie rozumiem, co to wszystko ma wspólnego ze mn zaprotestował cicho George. ?j - No cóż - powiedział Dmitri z lekkim uśmieszkieml ojciec to ojciec. Na twoim miejscu chciałbym mu pomóc. -najmniej, żeby spokojnie umarł. A ja mogę mu pomóc. - No to zrób to. Nastała chwila milczenia, przypominająca przerwę mię kolejnymi rundami pojedynku. Jakuszkin powiedział wprost: - To nie takie proste. - O co ci, do diabła, chodzi? Dmitri znów nalał wina George'owi i przemówił przyjazna pocieszającym tonem. - Proszę cię, Keller, jeśli sądzisz, że chcę, byś dla szpiegował, grubo się mylisz. - Ale coś mam jednak zrobić - powiedział George. - Tak. Coś całkiem legalnego. Chodzi tylko, żebyś pomógł nam przebić się przez waszą biurokrację. Od miesięcy staramy się o pewien sprzęt... - ...który pewnie ja mam dla was ukraść - wpadł mu w słowo George. - Nie, nie. To mały przyrząd, który usiłujemy kupić. Słyszysz mnie? Kupić. Taka mała zabawka do powiększania zdjęć z satelity meteorologicznego. Nie ma tu żadnych kombinacji, ale wasz Departament Handlu nie może podjąć decyzji. - I chcecie, żebym ich przycisnął? - "Przycisnął" to zbyt mocne słowo - odparł dyplomata. - Wolałbym określenie: "lekko szturchnął". Słuchaj, chcę tylko, żebyś sam się przekonał, że urządzenie Taylor RX-80 nie ma żadnej wartości strategicznej. Nie śpiesz się i zadzwoń do mnie, kiedy to już sprawdzisz. W każdym razie, dzięki za miły wieczór. - Ja też dziękuję - odparł George, starając się utrzymać psychiczną równowagę. W "Przebiegu rozmowy" sporządzonym dla FBI na temat drugiego spotkania z Dmitrim Jakuszkinem, attache kulturalnym radzieckiej ambasady, George stwierdził zwięźle: "Próbowałem go zwerbować. On próbował zwerbować mnie. Gra zakończyła się wynikiem remisowym. G.K." W rzeczywistości jednak przez następne dni George'a prześladowały myśli o ojcu, którego nienawidził. I o ojcu, który leżał teraz w agonii w budapeszteńskim szpitalu. Tego ojca nie mógł już dłużej nienawidzić. Minęły trzy dni i trzy noce, a on wciąż zadręczał się pytaniami. Przyszło mu nawet do głowy, że Rosjanie mogą blefować. Możliwe, że jego ojciec wypoczywa w najlepsze w jakimś kurorcie dla prominentów. Skąd mógł mieć pewność? Dmitri Jakuszkin przewidział to. Czwartego dnia rano, kiedy George zszedł na dół po pocztę, znalazł w skrzynce dużą, dostarczoną oddzielnie kopertę. W środku były dwa zdjęcia rentgenowskie klatki piersiow i karteczka od dyplomaty: i "Drogi George powinno cię to zainteresować. D." DZIENNIK ANDREW ELIOTA 30 września 7S Boję się, że coś złego dzieje się z George'em Kellerej Zadzwonił do mnie po południu z pytaniem, czy jako człow]j zaangażowany w sprawy absolwentów Harvardu nie zna jakiegoś dobrego lekarza w okolicy Waszyngtonu. Zaskocl ło mnie to z kilku powodów. Dlaczego pytał o to akurat mn człowieka spoza medycznego świata? I dlaczego nie zwrg się z tym do swoich przyjaciół, którzy mieszkają w pobli niego? . :;y Wyjaśnił mi, że sprawa jest bardzo poważna i chodzi lAI o całkowitą dyskrecję. Oczywiście, odpowiedziałem, że p staram się mu pomóc, ale muszę poznać kilka szczegółów, przykład, jakiego lekarza poszukuje, g Jego pierwsza odpowiedź była bardzo dziwna. Stwierd że szuka kogoś "bardzo godnego zaufania". Wtedy przyszło mi do głowy, że może George przeży załamanie nerwowe. Ci goście na wysokich posadach p stwowych żyją przecież w takim napięciu. , Ale nie. Szukał onkologa w okolicy Waszyngtonu. ',;, Zaniepokoiło mnie to nie na żarty. Po co mu specjalista.! raka? Uznałem, że nie mam prawa pytać. Obiecałem, że popytam dyskretnie wśród znajomych lej rży, i zadzwonię do niego. Uparł się jednak, że to on do mj zadzwoni. W tym momencie włączył się automat, dając ai znak, że upłynęły trzy minuty rozmowy. George wepch kilka monet tylko po to, by powiedzieć, że zadzwoni do mnie nazajutrz o tej samej porze. Ma się rozumieć, od razu skontaktowałem się z biurem absolwentów i poprosiłem kumpla, który tam pracuje, żeby sprawdził na komputerze to, czego chciał George (oczywiście, nie podałem żadnych nazwisk). Wkrótce wiedziałem już, że mój kolega z roku, Peter Ryder, jest teraz profesorem onkologii w Akademii Medycznej im. Johna Hopkinsa w Baltimore. Choć martwiłem się o zdrowie George'a, niepokoiła mnie jeszcze jedna rzecz. Dlaczego dzwonił z budki telefonicznej? Peter Ryder, profesor onkologii w Akademii Medycznej im. Johna Hopkinsa, przywitał George'a w zaskakujący sposób. - Kak pożiwajesz?-spytał. - Nie rozumiem. Dlaczego mówi pan do mnie po rosyjsku? - Kurczę - powiedział wysoki, łysiejący lekarz, z trudem ukrywając rozczarowanie. - Nie pamiętasz mnie? Siedziałem obok ciebie na kursie rosyjskiego. Ale pewnie byłeś wtedy zbyt zajęty słuchaniem wykładu, żeby cokolwiek zauważyć, co? - Chyba tak - powiedział z roztargnieniem George. - Moglibyśmy porozmawiać gdzieś na osobności? - Oczywiście. Podobno masz jakieś zdjęcia rentgenowskie. Popatrzymy na nie w moim gabinecie. Idąc korytarzem za ekspertem w białym fartuchu, George ściskał kurczowo dużą kopertę. Nie chciał wypuścić zdjęć z rąk, nawet kiedy drzwi gabinetu Rydera zamknęły się za nimi. - Panie doktorze - powiedział ściszonym głosem- muszę panu najpierw coś wyjaśnić. - Proszę, mów mi Pete - nalegał lekarz. - Dobrze, Pete. Wiesz, że pracuję w Departamencie Stanu. Te materiały są ściśle tajne. - Nie rozumiem, George. - Są to zdjęcia pewnego wysoko postawionego komunisty, które zostały przemycone na Zachód w największej tajemnicy. Muszę się upewnić, że nie zostanie sporządzony żaden zapis tej rozmowy. I nie mogę wyjaśnić, dlaczego potrzebne mi sąt informacje. - W porządku - odparł Ryder. - Doskonale rozumiem, chcecie wiedzieć, czy ważniaki z przeciwnego obozu są zdrowi W każdym razie, możesz liczyć na moją dyskrecję. Przypiął zdjęcia do oświetlonej szafki. I powiedział bez namysł - Nie rozumiem, dlaczego musiałeś z tym przychodzić < onkologa. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Byle student medycyny powie ci, co tu nie gra. Widzisz! czarne miejsce na szczycie lewego płuca? To bardzo złośliw nowotwór. Temu pacjentowi zostało bardzo niewiele życia, na wyżej kilka miesięcy. - Odwrócił się do George'a i spytał: Czy to właśnie chciałeś usłyszeć? George zawahał się i odpowiedział pytaniem: - Możesz mi powiedzieć... czy ten pacjent cierpi? - Można to założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa odparł Ryder, zwracając się znów do fotografii. - Nowotw zaatakował splot nerwowy. Powoduje to ostre bóle w gór części klatki,piersiowej, które promieniują na całe ramię. George'owi na chwilę zabrakło dalszych pytań. - W czym jeszcze mogę ci pomóc? - spytał lekarz. - Potrzebuję tylko trochę teoretycznych informacji, je, jesteś tak uprzejmy, Pete. Gdyby ten człowiek był twoim pacje*? - Wśród licznych publikacji dzisiejszego gościa dwie zasługują na szczególną uwagę: Tlemosyne, świetne studium o boha-J terze tragicznym Sofoklesa, i Poeta paradoksu, przygotowywana do druku analiza dramatów Eurypidesa, którą miałem przyje- inność czytać w maszynopisie. Dzisiaj posłuchamy o subtelne- ściach ostatniej sztuki Eurypidesa, Ifigenia w Aulidzie. Mam ogromną przyjemność przedstawić państwu profesora Theodore'a Lambrosa. l Ted wstał, uścisnął dłoń Whitmana i położył swoje notatki nąlj pulpicie. Poprawiając mikrofon, spojrzał na słuchaczy. Nie potra- : fił oprzeć się wrażeniu, że nigdy nie widział tylu ludzi w BoylstonSJ Hali. l Przyszli dla jego naukowej reputacji? A może wszyscy wie- dzieli, że dziś wieczór mogą obejrzeć przyszłego kierownika zakładu literatury starogreckiej ? Był zadziwiająco spokojny w okolicznościach, które możnaj by uznać za niezwykle wymagające. W duszy przygotowywał siej na tę chwilę tyle razy, że mówił teraz bez żadnego wysiłku. Im bardziej się rozkręcał, tym rzadziej korzystał ze swoich l notatek. Zaczął spoglądać w stronę widowni, umiejętnie zatrzy mując wzrok na co ważniejszych osobistościach, wśród których:! zasiadał sam Derek Bok, rektor Uniwersytetu Harvarda. Właśnie zaczął rozprawiać na temat śmiałej, obrazowej sym- boliki w scenie wejścia Klitajmestry z maleńkim Orestesem na ręku, kiedy nagle serce stanęło mu w gardle. Możliwe, że słuchacze, zauroczeni jego dramatycznym wy-j wodem, nie zauważyli tego. Ted zobaczył coś, co go poraziło. " Czy to możliwe, żeby jego żona Sara stała z tyłu oparta o kolumnę? -f Mimo wewnętrznej paniki, jego silny instynkt przetrwanial ,'1 pozwolił mu odnaleźć właściwe miejsce w maszynopisie i podjąć znów wykład, choć nieco przyciszonym głosem. Zdawał sobie jednak boleśnie sprawę, że ta nagła zmiana tonu i stylu popsuła zaczarowaną atmosferę na sali. Nie mógł się już doczekać, kiedy dobrnie do końca. Może jeśli przekonam się, że to było tylko przywidzenie - pomyślał - uda mi się odzyskać werwę? Odwracając przedostatnią kartkę, spojrzał w stronę tylnych rzędów. Sara naprawdę tam była. I to jeszcze piękniejsza niż zwykle. Dlaczego? Dlaczego moja była żona, która powinna być w Oksfordzie, siedzi tu, w Boylston Hali? Wtedy, niczym homerycki bohater, zdobył się na nadludzki wysiłek. Jasna cholera, Lambros. Uspokój się, człowieku. Weź się w garść. To twoja ostatnia szansa na zdobycie wszystkiego, na czym ci w życiu zależy. Poskutkowało. Wziął głęboki wdech, zwolnił tempo, podniósł wzrok znad maszynopisu i streścił go w żywy sposób. Po jego ostatnich słowach rozległ się szmer podziwu. Rektor i dziekani podeszli do niego przed wyjściem z sali, żeby uścisnąć mu dłoń. Starsi pracownicy klasyki nadal czekali cierpliwie z tyłu, gdy do pulpitu podeszła Sara. - Wspaniały wykład, Ted - powiedziała serdecznie. - Bardzo się napracowałeś nad tym ostatnim rozdziałem. - Witaj, ale czegoś tu nie rozumiem - zawołał, siląc się na nonszalancję. - Czy nie powinnaś prowadzić teraz zajęć w Anglii? - Owszem - odpowiedziała. A potem dodała z dziwną domieszką nieśmiałości i dumy: - Ale Harvard poprosił mnie, żebym złożyła podanie o tę posadę. Jutro rano mam tu wykład o poezji hellenistycznej. Nie wierzył własnym uszom. - Poproszono cię, żebyś kandydowała do profesury w katedrze Eliota? Skinęła głową. - Wiem, że to głupio wygląda. Jasne, że ty ją dostaniesz. Masz takie świetne publikacje. - Więc ściągnęli cię tu po przeczytaniu zaledwie twoich artykułów? - Czterech. No i mojej książki. - Książki? - Tak, mój doktorat ukaże się wiosną w Oxford Press. Pewnie wysłali stamtąd jeden egzemplarz na Harvard. - Ach, tak - powiedział Ted, z trudem łapiąc oddech. Moje gratulacje. - Lepiej już idź - ponagliła go łagodnie. - Czekają ciebie wszystkie grube ryby. - Tak - rzucił w roztargnieniu. - Miło, że się spotkaliśnc Przyjęcie na jego cześć odbyło się w Klubie Profesorskim. Ta wiedział, że jest to rodzaj towarzyskiego czyśćca, przez któr: musi przejść, by przypomnieć się starym przyjaciołom i przekfl nać tych, którzy go kiedyś odrzucili, że jest czarujący, uczon i koleżeński. Rok spędzony w Oksfordzie poprawił chyba jeg status, a już na pewno nauczył go biegłości w prowadzer towarzyskich pogawędek. Późnym wieczorem Norris Carpenter, czołowy łacinnik, p stanowił zabawić się nieco kosztem kandydata. - Proszę mi powiedzieć, profesorze Lambros - zapyti ze szczwanym uśmieszkiem - co pan sądzi o książce dokto James? - Ma pan na myśli F.K. James, autorkę książki o Propercjuszu' - Nie, nie. Mówię o książce na temat Kallimacha, pióra byte pani Lambros. ;i - Cóż, nie czytałem jej jeszcze, profesorze Carpenter. Zdaj się, że jest dostępna dopiero w odbitkach szczotkowych, nieprawdaż! - O, tak - ciągnął bezlitośnie łacinnik. - Ale tak poważu dzieło musiało wymagać długoletnich badań. Sądzę, że został rozpoczęte pod pańskim kierunkiem. W każdym razie, autora rzuca fascynujące, nowe światło na związki pomiędzy greek poezją hellenistyczną a wczesną poezją łacińską. - Z przyjemnością przeczytam - powiedział uprzejmi Ted, skręcając się w duchu od sadystycznych słów Carpentera.'.,, Przez cały następny dzień spacerował bez celu po Cambridge. Zabetonowany plac zmienił się do niepoznaki od jego studenckich czasów. Tylko dziedziniec wydzielał wciąż tę samą, magiczną aurę. O czwartej Cedric zadzwonił do niego, do domu rodziców. Bez wstępów przeszedł do sedna sprawy. - Sara wygrała. - Och - zająknął się Ted, a krew stężała mu w żyłach. - Czy ta jej książka jest naprawdę taka dobra? - Tak - przyznał Cedric - to wspaniałe dzieło. Poza tym, co równie ważne, ona jest odpowiednią osobą w odpowiednim czasie. - Dlatego, że jest kobietą? - Posłuchaj, Ted - wyjaśnił mu starszy kolega - założę się, że dziekanat za żadne skarby nie chce narazić się nowym przepisom o równych szansach. Ale, szczerze mówiąc, tym razem trzeba było ocenić zasługi dwojga równie utalentowanych ludzi i... - Proszę cię, Cedric - błagał Ted - nie musisz mi nic wyjaśniać. Liczy się tylko to, że ona jest na wozie, a ja pod wozem. - Przykro mi, Ted. Rozumiem, że to dla ciebie cios - powiedział cicho Whitman i odłożył słuchawkę. Naprawdę, Cedric? Rozumiesz, co to znaczy harować jak wół przez czterdzieści lat życia dla jednego celu? Co to znaczy wyrzec się wszystkiego, opierać wszelkim ludzkim pokusom, które mogłyby cię odwieść od pracy? Rozumiesz, co znaczy poświęcić swoją młodość dla jakiejś sprawy i przegrać? Potrafisz sobie wyobrazić, co czuje człowiek, który od dziecka czekał, aż bramy Harvardu otworzą się przed nim, a teraz zdaje sobie nagle sprawę, że nigdy to nie nastąpi? Na razie Ted pragnął upić się do nieprzytomności. Usiadł sam w kącie Maratonu i kazał jednemu z kelnerów ciągle dolewać sobie do kieliszka. Co jakiś czas jego brat Alex podchodził do niego z wymówką: - Daj spokój, Teddie, rozchorujesz się, jeśli nie zjesz czegoś. - O to właśnie chodzi, Lexi. Chcę się rozchorować. Chcę, żeby moje ciało znalazło się w tym samym stanie co dusza. Około dziewiątej, kiedy był już zdrowo wstawiony Jego smętne pijaństwo przerwał jakiś głos. - Mogę usiąść, Ted? :. Była to ostatnia osoba na świecie, którą chciał teraz spotkać! - Sara. - O, moje gratulacje z powodu nowej posady, pani doktor.; A więc wygrał najlepszy, co? Usiadła i odparła cicho: i - Wytrzeźwiej na chwilę i posłuchaj mnie, Ted. - UrwałaS na chwilę. - Nie chcę tej profesury. - Co takiego? - Właśnie dzwoniłam do dyrektora instytutu i powiedziałam mu, że po zastanowieniu nie mogę przyjąć ich propozycji. - Ale dlaczego, Sarą? - spytał Ted, gestykulując gwałtow nie. - To sam szczyt akademickiego świata - sam koniuszek! szczytu. - Może dla ciebie - odpowiedziała spokojnym głosem. --Ted, kiedy zeszłego wieczoru zobaczyłam cię na wykładzie, zrozumiałam, że dla ciebie to znaczy więcej niż raj. Nie potrafiłabym! ci tego zabrać. - Albo zwariowałaś, albo bawisz się ze mną w jakąś okrutnej grę. Nie odrzuca się profesury w katedrze Eliota na Harvardzie. - A ja właśnie to zrobiłam - odparła, wciąż nie podnoszą głosu. ;j - To po co w ogóle narażałaś się na koszty biletu, jeśli ci n tym naprawdę nie zależało? - Szczerze mówiąc, sama zadawałam sobie to pytanie przez cały dzień. ; - I do czego doszłaś? : - Myślę, że chyba chciałam udowodnić sobie, że jestem cdi warta jako naukowiec. Chciałam się przekonać, czy uda mi si< wejść do ścisłej czołówki. 3 - No i udało ci się, choć - wybacz aluzję - po moim trupiejj Nadal nie rozumiem, dlaczego teraz oddajesz swoje trofeum. i - Bo kiedy ochłonęłam po pierwszym wrażeniu, zrozumia łam, że robię coś niedobrego. Widzisz, kańera nie jest dla mnil treścią i celem życia. Chcę znów zostać matką. Biblioteki czynne do dziesiątej, a życie w małżeństwie toczy się całą dobę. Zwłaszcza w udanym małżeństwie. Nie odpowiedział nic. W każdym razie nie od razu. W pijanym widzie usiłował odgadnąć znaczenie jej słów. - No, Lambros, głowa do góry - szepnęła serdecznie. - Jestem pewna, że teraz twoja kolej. Spojrzał w oczy swojej byłej żony. - Wiesz, naprawdę wierzę, że będziesz zadowolona z mojego sukcesu. Biorąc pod uwagę to, jakim okazałem się łajdakiem, zupełnie cię nie rozumiem. - Już tego prawie nie pamiętam - powiedziała cicho. - Przecież spędziliśmy razem kilka szczęśliwych lat. Ted odparł ze ściśniętą krtanią: - To były najszczęśliwsze lata mojego życia. Kiwnęła głową we wspólnej, smętnej zadumie. Zupełnie jakby opłakiwali zmarłego przyjaciela. Siedzieli w milczeniu przez dłuższą chwilę. W końcu Sara wstała i zaczęła się zbierać do wyjścia. - Późno się robi. Powinnam już iść... - Zaczekaj jeszcze chwilkę - poprosił, pokazując ręką krzesło. Miał coś ważnego do powiedzenia. Jeśli nie powie jej tego teraz, być może nigdy nie będzie miał już drugiej takiej okazji. - Sara, strasznie żałuję tego, co zrobiłem. Uwierz mi, że poświęciłbym wszystko - włącznie z Harvardem - żebyśmy znów mogli być razem. Spojrzał na nią tęsknym wzrokiem, czekając na odpowiedź. Z początku milczała. - Wierzysz mi?-spytał. - Tak - powiedziała cicho. - Ale już jest na to za późno. Sara wstała znowu i szepnęła: - Dobranoc, Ted. Potem pochyliła się, pocałowała go w czoło i wyszła na zewnątrz. Ted został sam na szczycie świata. T) odzice Jasona Gilberta przylecieli do Izraela wiosną 1974 , -I\Joku. Najpierw spędzili tydzień w kibucu, podczas którego poznali i pokochali swoje wnuki i synową. Potem Jason i Eva obwieźli ich po całym kraju od Wzgórz Golan po Sharm El-Sheikh na okupowanym terytorium Synaju. Ostatnie pięć dni spędzili w Jerozolimie, którą pani Gilbert uznała za najpiękniejsze miasto na świecie. - Wspaniali ludzie - powiedziała Eva, kiedy pożegnali rodziców na lotnisku Ben Gurion. - Myślisz, że im się podobało? - Myślę, że niewiele im brakuje do pełnej ekstazy - odparła. - Kiedy dziś rano twój ojciec całował chłopców na pożegna- nie, nie powiedział im: "Do widzenia", ale "Szalom". Założę się, że przyjadą znów w przyszłym roku. % Eva nie myliła się. Państwo Gilbertowie przyjechali znów wiosną 1975 roku, a potem wiosną 1976. Za trzecim razem przy-; wieźli nawet ze sobą Julie, która akurat była "niezamężna" i pełna ochoty, by sprawdzić pogłoski o męskości Izraelczyków. Jason pełnił teraz obowiązki instruktora. Nie była to zupełnie! spokojna posada, zważywszy na to, że służył w najbardziej elitarni nych jednostkach specjalnych, ale już nie tak niebezpieczna jaki zadania, które wypełniał w przeszłości. Do jego obowiązków należały wycieczki do obozu rekrutówj pod Tel Awiwem i wybieranie najzdrowszych fizycznie i psychiczni nie chłopców, którzy mogliby sprostać niemożliwym do sprosta"! nią wymogom stawianym przez SayaretMatkal. Jegobezpośred* nim przełożonym był Yoni Netanyahu, który został odznaczony za odwagę w wojnie Jom Kippur. Yoni miał za sobą rok na Harą yardzie i starał się teraz wykorzystać okres pokoju na skończenia studiów. W letnie wieczory często wspominał z Jasonem znan miejsca, takie jak Square, Biblioteka Widenera, bar Elsie i ścieżki' do joggingu nad rzeką Charles. , Rozmowy te rozbudziły w Jasonie pragnienie, żeby raz jesz- cze odwiedzić to jedno jedyne miejsce, w którym wiódł takimi proste i szczęśliwe życie. ; ' Dyskutowali o tym z Eva. Może pojechać do Stanów na rok kiedy wygaśnie jego kontrakt w wojsku? Gdyby przyjęto go na studia w wieku trzydziestu dziewięciu lat, mógłby zdobyć dyplom prawnika i otworzyć w Izraelu przedstawicielstwo amerykańskich firm. - Co ty na to, Eva? - spytał. - Myślisz, że dzieciaki będą się dobrze bawić? - Wiem, że ich ojciec na pewno będzie. - Uśmiechnęła się pobłażliwie. - Tyle się nasłuchałam przez te lata o Harvardzie, że sama za nim tęsknię. Lepiej zabierz się do pisania listów. Nawet po tak długiej dezercji Jason został bez problemów przyjęty do Szkoły Prawa, zwłaszcza że prodziekanem do spraw rekrutacji był teraz Tod Andersen, z którym w poprzednim życiu Jason dzielił beztroskie życie sportowca. Do oficjalnego listu o przyjęciu w poczet studentów Tod dodał postscriptum: "Możesz tam być majorem, Gilbert, ale dla mnie jesteś nadal kapitanem. To znaczy kapitanem drużyny squasha". Na końcu dopisał jeszcze jedną uwagę: "Sporo trenowałem i chyba potrafię ci wreszcie dołożyć". Jason został przyjęty na trzeci rok prawa w roku akademickim 1976/1977. Wspólnie z Eva zaplanowali, że przywiozą chłopców w połowie lipca i zostawią ich u jego rodziców, a sami rozejrzą się w tym czasie za mieszkaniem w Cambridge. W maju 1976 roku opuścił Sayaret i czynną służbę. Teraz był winny Izraelowi tylko miesiąc służby w rezerwie co roku, aż ukończy pięćdziesiąt pięć lat. Kiedy żegnali się z Yonim.jego młody dowódca nie mógł się powstrzymać od odrobiny zazdrości. - Pomyśl o mnie, kiedy będziesz biegał nad rzeką, saba, i przyślij mi czasem pocztówkę z Cambridge. Obaj roześmiali się i rozeszli. W dniu 27 czerwca wszystko uległo zmianie. Samolot Air France, lot 139, z Tel Awiwu do Paryża, został porwany podczas międzylądowania w Atenach. Nie była to jednak - nawet ak na Palestyńczyków - zwykła akcja terrorystyczna. Po nabraniu paliwa w Libii samolot poleciał dalej do Entebbj w Ugandzie. Tam porywacze zapędzili dwustu pięćdziesięciul sześciu pasażerów do starego budynku lotniska Kampala. Trzy-lJ mali ich jako zakładników. ;i Następnego dnia terroryści ogłosili swoje żądania. Domagali! się zwolnienia pięćdziesięciu trzech swoich towarzyszy, z ktćhl rych czterdziestu siedziało w izraelskich więzieniach, oraz kilkul milionów dolarów. Izrael z reguły nie podejmował pertraktacji z terrorystami. Ató rodziny pasażerów oblegały urzędy ministerialne w Jerozolimie,! błagając o zgodę na wymianę, żeby ocalić życie ich bliskich. RząA nie wiedział, co robić. i W normalnych okolicznościach sprawę przekazano by bez zwłoki brygadzie antyterrorystycznej. Ale tym razem zakładnicy znajdowali się pięć tysięcy mil od Izraela. Poza zasięgiem jakiej'(r) kolwiek misji wojskowej. Przynajmniej na to wyglądało. ( Chwilę po pierwszej wiadomości radiowej o żądaniach terrory" stów Jason wszedł do klasy, w której Eva uczyła trzylatków odczy-8 tywania czasu z zegara. Skinął na nią, żeby wyszła na zewnątrz. - Jadę - rzucił krótko. - Dokąd? - Z powrotem do jednostki. - Zwariowałeś. Oni nic nie mogą zrobić. Poza tym, zwolnri lessie już. - Nie potrafię tego wyjaśnić, Eva - powiedział w pośpiechu - Połowę życia ścigałem niektórych morderców, którzy siedzi teraz w więzieniu. Jeśli ich wypuścimy, zburzymy wszystko, c<( osiągnęliśmy. Świat stanie się zabawką w rękach terrorystów. Łzy pojawiły się w jej oczach. , - Jason, jesteś moją jedyną miłością, której jeszcze nie straciłam. Czy nie dość już dałeś z siebie? Twoje dzieci potrzebuj ojca, a nie bohatera... Urwała, zdając sobie nagle sprawę, że żadne słowa nie mogsĘ go powstrzymać. Choć nadal stał przed nią, czuła już ból z powo-i du pustki po nim. : - Dlaczego, Jason? - spytała. - Dlaczego zawsze to mu sisz być ty? - Nauczyłem się tego od ciebie, Eva - odparł łagodnie. - Ten kraj istnieje po to, żeby bronić naszych ludzi w każdym miejscu. Eva zaszlochała cicho na jego piersi, zrozumiawszy, że zrobiła z niego zbyt dobrego Żyda. Jego miłość do Izraela była teraz silniejsza nawet od uczuć dla własnej rodziny. Pozwoliła mu odejść. Nie powiedziała mu nawet, że znów jest w ciąży. - Wynoś się stąd, sobą. To robota dla młodych. - Nic z tego, Yoni - upierał się Jason - jeśli planujecie jakąś operację, chcę w niej uczestniczyć. - Słuchaj, wcale nie powiedziałem, że coś planujemy. Na razie rząd uważa, że to zbyt ryzykowne. Jeśli mam być całkiem szczery, nie udało się nam jeszcze wymyślić planu, który miałby pięćdziesiąt procent szans na powodzenie. - To dlaczego nie pozwolisz mi przynajmniej uczestniczyć w naradach? Na miłość boską, przecież do myślenia nie jestem jeszcze za stary. Sprzeczkę przerwał generał major Zvi Doron, były siefSaya- retu, obecnie generalny szef wywiadu Sił Zbrojnych. - Spokój, chłopaki - warknął - nie czas na kłótnie. Co tutaj robisz, Gilbert? - Melduję gotowość do służby, Zvi. - Słuchaj no - powiedział surowym tonem Yoni - mamy tu cholerny kryzys i tylko marnujemy cenny czas. Dam ci sześćdziesiąt sekund na przekonanie mnie, że wartownicy nie powinni cię stąd wyrzucić. Gadaj szybko. - Okay - zaczął, rozpaczliwie poszukując argumentów. - Kiedy zbierałeś ekipę do porwania Adolfa Eichmanna, celowo wybrałeś byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Nikt nie ma tyle odwagi i brawury co ofiara, której dano szansę zemsty. Urwał, a po chwili dodał: - Ja też jestem ofiarą. Te bydlęta zamordowały pierwszą kobietę, którą w życiu pokochałem. I nikomu w tym oddziale nie zależy bardziej niż mnie, żeby żaden człowiek nie musiał cierpieć tak, jak ja cierpiałem. 505 Jason bez wstydu otarł rękawem łzy z policzków. Na koi dodał: - Poza tym i tak nie macie lepszego żołnierza ode mnie( Zvi i Yoni spojrzeli na siebie, wciąż niezdecydowani. Wreszcie dowódca odezwał się: - Cała ta akcja to szaleńczy pomysł. Jeśli dostaniemy na pozwolenie, może przyda nam się taki szaleniec jak Gilbert. , Podczas gdy Sayaret z trudem opracowywał plan akcji, rz Izraela nadal usiłował pertraktować z porywaczami - przyn mniej, żeby zyskać na czasie. Po upływie kolejnych czterdziestu ośmiu godzin pasażerowi którzy nie byli Izraelczykami, zostali zwolnieni i przewiezieni d Francji, gdzie opowiedzieli mrożącą krew w żyłach historię. T jak w hitlerowskich obozach koncentracyjnych, terroryści unS dzili "selekcję" i umieścili żydowskich zakładników w oddziel nym pomieszczeniu. Opinia publiczna coraz bardziej naciskała na rząd, żeby zg dził się na żądania terrorystów i ocalił setkę niewinnych istms ludzkich. Ministrowie byli już bliscy kapitulacji, kiedy zjawił s generał major Zvi Doron i poinformował ich, że jego szta opracował plan uwolnienia zakładników siłą. Objaśnił wszyst' w szczegółach i uzyskał od nich obietnicę, że zastanowią się i tym. Tymczasem Doron zabrał się do trenowania desantu w Entet W budowie starego portu lotniczego w Ugandzie pomaga izraelscy architekci, dzięki czemu można było teraz poznaćjeg dokładny plan i skonstruować makietę naturalnej wielkości." podstawie zeznań wypuszczonych pasażerów ustalono miejs w którym terroryści przetrzymywali zakładników. Jako jeden z najbardziej doświadczonych weteranów, Jai pomógł w opracowaniu szczegółów operacji. Nie mogli wysł dużych sił na tak dużą odległość, toteż wszystko zależało elementu zaskoczenia. Ich wielkie samoloty transportowe Herkules C-130 były { wolne, ale przynajmniej miały wystarczający zasięg lotu. Ale JE uwolnić zakładników i zabrać ich na pokład, zanim rzuci się na nich cały kraj? Podczas szczegółowych narad oglądali nawet amatorskie filmy pokazujące Idiego Amina, przywódcę Ugandy, jak jeździ wokół Kampali swoim długim, czarnym mercedesem. - Tego nam właśnie potrzeba - zawołał Jason. - Jeśli uda nam się wmówić strażnikom, że nadjeżdża Amin, możemy zyskać piętnaście albo dwadzieścia cennych sekund, zanim się połapią. - Dobry pomysł - przystał Zvi. Odwrócił się do swojego adiutanta i powiedział: - Znajdź nam mercedesa. Postanowili wysłać trzema transportowcami oddział uderzeniowy w sile dwustu ludzi, kilka jeepów i landroverów. Czwarty Herkules miał polecieć w charakterze szpitala powietrznego. Oceniali swoje starty w razie powodzenia na dziesięciu do pięćdziesięciu zabitych. Późnym popołudniem adiutant zjawił się z jedynym mercedesem, jakiego udało mu się znaleźć. Był to biały model z silnikiem diesla, który krztusił się i chrapał jak cierpiący na astmę koń. - Nic nam nie przyjdzie z tego wraka - uznał Zvi. - Nawet jeśli go przemalujemy, to cholerne stukanie w silniku zdradzi nas, zanim ruszymy z miejsca. - Słuchajcie - zaproponował Yoni - może Gilbert go wyremontuje? Nie jest jeszcze za stary, żeby grzebać w silnikach. - Dzięki, synu - odparł z przekąsem Jason. - Dajcie mi tylko narzędzia, a zrobię z tego najcichszą limuzynę na świecie. Pracował w pocie czoła cały wieczór i całą noc, remontując starożytny pojazd. Potem przyglądał się, jak paru komandosów przemalowuje go na czarno. Nadal jednak brakowało mu kilku części - wręczył Yoniemu ich listę. - Mam posłać kogoś po to do Niemiec? - spytał młody oficer. - Harwardczyk powinien być bystrzejszy - odparował Jason. - Znajdź jakieś taksówki-mercedesy i ukradnij te części. Yoni uśmiechnął się i odszedł, żeby wybrać spośród swoich ludzi złodziei samochodowych. * W piątek zorganizowali próbę generalną na makiecie st portu lotniczego. Od zaimprowizowanego lądowania do ewa acji i startu upłynęło sześćdziesiąt siedem minut. - Kiepsko - powiedział Yoni do zdyszanych żołnierzy. Jeśli nie zejdziemy poniżej godziny, nie startujemy. Zarządzili przerwę na posiłek złożony z konserw i przećv czyli całą akcję ponownie. Tym razem wszystko zajęło im t minut i 30 sekund. Yoni zebrał swoich ludzi i wygłosił krótkie przemówienie:! - Jutro wieczorem mija termin ultimatum terrorystów. M - Właśnie dlatego uważałby, że było warto, sobą. - U bok Jasona pojawił się Zvi. 11 - Tak. - Jason uśmiechnął się, osłabiony upływem krwit, - Na wojnie nie ma remisów, co? 'Ę - Jason, nie przemęczaj się. ; - Daj spokój, Zvi. Będę miał mnóstwo czasu na odpoczy-g nek. - Mówił coraz wolniej. - Powiedz tylko Evie... przykryli mi, że musiałem ich zostawić... Powiedz im, że ich kocham, Zvi..,ii8 '.'i'(tm) Słowa ugrzęzły dowódcy w gardle. Skinął tylko głową. - I powiedz im jeszcze jedno - wyszeptał Jason. - znalazłem spokój. Wreszcie znalazłem... spokój. Jego głowa opadła na bok. Lekarz dotknął tętnicy szyjnej. Nie mógł znaleźć pulsu. 'Ę - Był bardzo dobrym żołnierzem - powiedział cicho Zvi< - Chłopcy opowiadali, że odrzucił odbezpieczony granat. Nadaq był bardzo szybki... ;! Głos Zvi załamał się. Dowódca odwróciłsię i odszedł na tyły" samolotu. Lecieli dalej okryci chwałą i smutkiem. Jason Gilbert senior, wstał jak zwykle o szóstej rano 4 lipca i wykąpał się w swoim basenie. Potem nałożył szlafrok i wrócił do domu, żeby się ogolić i przygotować na nadejście gości, którzy mieli przyjść na ich coroczne przyjęcie z okazji Święta Niepodległości. Usiadł w swojej garderobie i włączył telewizor, żeby obejrzeć dziennik. Właśnie mówili o niewiarygodnej akcji izraelskich komandosów. Komentator uznał to za wyczyn, który przejdzie do historii wojskowości. Nie tylko z powodu zasięgu akcji, ale ze względu na jej błyskotliwy plan, który uratował życie wszystkim zakładnikom oprócz jednego, za cenę życia dwóch żołnierzy. Gilbert uśmiechnął się. Nie do wiary - pomyślał. Jason miał rację. Izrael zrobi wszystko dla obrony swoich obywateli. Pewnie jest dzisiaj bardzo dumny. Telewizja nadała wywiad na żywo z Chaimem Herzogiem, ambasadorem Izraela przy ONZ. Ambasador wyjaśnił głębsze znaczenie całej akcji. - Nie wolno poddawać się terrorystom i szantażystom. To wspólni wrogowie wszystkich cywilizowanych krajów. Ludzie ci nie postępują humanitarnie. Jesteśmy dumni. Nie tylko dlatego, że uratowaliśmy setkę niewinnych obywateli, ale również dlatego, że nasza akcja jest częścią powszechnej walki o wolność człowieka. - Brawo, brawo - mruknął pan Gilbert i poszedł się golić. Około jedenastej zaczęli schodzić się jego przyjaciele. O wpół do dwunastej, kiedy układał pierwsze hamburgery na ruszcie w ogrodzie, Jenny, ich gosposia, zawołała z domu, że dzwoni ktoś z zagranicy. Niech to szlag - pomyślał. Czy w mojej firmie nie obchodzą nawet Czwartego Lipca? Odebrał telefon w kuchni, wśród stosów talerzy i szklanek, zamierzając zbesztać pracownika, który zawracał mu głowę w świąteczny dzień. Kiedy jednak usłyszał głos Evy, zrozumiał wszystko. Słuchał spokojnie przez kilka minut, obiecał, że zadzwoni do niej w ciągu dnia, i odłożył słuchawkę. Trupia bladość jego twarzy wprawiła wszystkich w osłu nie. - Co się stało, kochanie?-spytała jego żona. Wziął ją na bok i wyjaśnił szeptem. Z początku była oszołomiona, żeby płakać. Pan Gilbert wziął głęboki wd starając się nie załamać, dopóki nie przekaże tej wiadora innym. Poprosił gości o uwagę. - Chyba słyszeliście już wszyscy o akcji Izraela w Entefó W odpowiedzi usłyszał wyrazy podziwu. ; - Ci ludzie dokonali czegoś, czego żaden inny kraj na ś cię nigdy by nawet nie spróbwał. Zrobili to, ponieważ byli ssą Ludzie stają się wtedy bardzo dzielni. Jestem szczególnie dłi ny... - ciągnął dalej z wielkim trudem - bo mój syn Jason l jednym z tych... Wśród gości zapanowało poruszenie. - ...którzy polegli w akcji, ifl DZIENNIK ANDREW ELIOTA 5 lipca 19 "The New York Times" przychodzi do Maine zjednodlD wym opóźnieniem, toteż ta straszna wiadomość dotarła i mnie dopiero dzisiaj. Wczoraj wieczorem pokazywali w te! wizji izraelskich zakładników na lotnisku w Tel Awiwie v tanych przez tłumy. Nie było jednak żadnych zdjęć koman<3 sów, którzy dokonali tego niewiarygodnego wyczynu. Na wyraźniej tajemnica wojskowa nie zezwala na to. Ponieważ lipiec to mój miesiąc opieki nad dziećmi, miate pełne ręce roboty przed pokazem sztucznych ogni w Świę Niepodległości i byłem pochłonięty staraniami, żeby być d brym ojcem. Poza tym, cała historia tak bardzo przypomina baśń, że nawet nie przypuszczałem, bym mógł mieć z nią et wspólnego. Nie przyszłoby mi do głowy, że jednym z zabitych ofic rów może być mój przyjaciel Jason Gilbert. Jego nazwisko nie mówiło nic dziennikarzom, więc nawet go nie wymienili. Kiedy jednak wojsko opublikowało jego zdjęcie, zamieszczono je w "Timesie" 5 lipca. Właśnie wtedy zadzwonił do mnie z Nowego Jorku Dickie Newall, wiedząc, że nie mogłem jeszcze zobaczyć fotografii. Z początku nie mogłem w to uwierzyć. Nie, to nie Jason - pomyślałem. Jemu nic nie mogło się przytrafić. On był przecież taki dobry. Potrzebowałem trochę czasu, żeby wziąć się w garść przed spotkaniem z dziećmi. Powiedziałem im, żeby poszły na lunch do miasteczka. Wziąłem łódkę i wypłynąłem na środek jeziora. Kiedy odpłynąłem od brzegu najdalej jak tylko mogłem, złożyłem wiosła i pozwoliłem łódce dryfować po wodzie. Starałem się spojrzeć w oczy prawdzie, którą właśnie poznałem. Najbardziej uderzyła mnie cholerna niesprawiedliwość tego wszystkiego. Jeśli jest bowiem akiś Wszechmogący, przed którym trzeba sobie zasłużyć na życie na ziemi, Jason miał większe prawo do życia niż ktokolwiek inny. Chciałem zapłakać, ale brakowało mi łez. Siedziałem więc tylko bez ruchu, starając się coś z tego zrozumieć i zastanawiając się, czego chciałby ode mnie Jason. Kiedy wreszcie wróciłem do brzegu, zadzwoniłem do jego rodziców na Long Island. Gospodyni powiedziała, że poprzedniego wieczoru polecieli na pogrzeb do Izraela. Wtedy przyszło mi do głowy, że może ja też powinienem tam być. Ale dowiedziałem się, że miało się to odbyć dzisiaj. Najwyraźniej żydowska tradycja każe śpieszyć się z pochówkiem. Podczas gdy ja chrzaniłem bez sensu przez telefon, jego ciało składano prawdopodobnie do grobu. Podziękowałem gospodyni i odłożyłem słuchawkę. Kiedy Andy i Lizzie wrócili z lunchu, posadziłem ich na ganku i spróbowałem opowiedzieć o moim koledze. Chyba znali już jego nazwisko, bo wszyscy na Harvardzie wspominają Jasona jako wielkiego sportowca. Wystarczy, że dwóch kumpli z naszego rocznika zaczyna wspominać studia, prędzej czy później wymienią jego nazwisko. Dzieci słuchały cierpli- wie, gdy opowiadałem im o bohaterstwie Jasona, ale \xw łem, że nie robi to na nich większego wrażenia aijĘ z Johnem Wayne'em. Usiłowałem wyjaśnić im, że oddał życie w walce o s(l Dzieci przysłuchiwały się jednak obojętnie. Tłumaczyłem im, że u nas było podobnie przed i w Wietnamie. Ludzie szli na wojnę, żeby bronić swoich za. Potem chciałem dać im jakiś bliższy przykład i powiedżisil że właśnie dlatego nasi przodkowie walczyli z BrytyjczyT w roku 1776. Andy nie lubi, kiedy przywołuję te fakty. Przez całe;l kazanie siedział raczej niewzruszony, i Odpowiedział mi, że nie potrafię wbić sobie do głowji świat musi wyrosnąć z wojen. Że żaden gwałt nie jest i wiedliwiony. Dobra, nie miałem zamiaru się upierać.' łem, że sam musi przejść przez ten etap. Zresztą, co ; nastolatek może wiedzieć o zasadach? Nawet Lizzie zaczynała się trochę niecierpliwić. _ czyłem więc naszą rozmowę, oznajmiając, że muszę jfc do miasta i kupić więcej fajerwerków. Andy ożywił się na Spytał, czy będziemy obchodzić Święto Niepodległości dwa dni. Odparłem, że chodzi mi o coś innego. Wieczorem wystrzelimy kilka rac na pamiątkę Ja Gilberta. Rzeź pierwszy miesiąc w roli specjalnego doradcy prezydętt lo spraw bezpieczeństwa narodowego George Keller niera dosłownie unosił się w powietrzu. Latał razem z prezydentei Fordem i sekretarzem stanu Kissingerem (oraz hordą reporterów do Pekinu, Indonezji i na Filipiny. Cathy oczywiście rozumiał(tm) że na tego typu wycieczki nie zabiera się żon. Zajęła się wi< własną pracą i odgruzowywaniem kawalerskiego domu George'a Ledwo zdążył wrócić z jednej podróży, a już Kissinger wcif"'* nął go do wojskowego samolotu do Rosji, gdzie lecieli, żeby w ostatniej chwili ratować rozmowy rozbrojeniowe SALT. Podczas ich nieobecności w Kongresie znów zaczęły się ataki na Kissingera. Zawsze wrażliwy na publiczną krytykę, sekretarz stanu wpadł w rozpacz. Pewnego dnia George podsłuchał, jak Henry rozmawia z Waszyngtonem na gorącej linii rządowej w ambasadzie amerykańskiej. - Panie prezydencie, z całym szacunkiem, jeśli tak zdecydowanie spadła moja popularność wśród wyborców, jestem gotów złożyć rezygnację. George słuchał z zapartym tchem, zastanawiając się, jak Ge-raid Ford zareaguje na kolejny, teatralny blefHenry'ego. Pewnego dnia - pomyślał - przesadzisz. Henry, i wyleją cię. I ktoś inny zostanie sekretarzem stanu. Może a. <*<*<* Począwszy od lutego Waszyngton zaczął coraz bardziej skupiać się na polityce wewnętrznej. Gerald Ford chciał w ten sposób zaskarbić sobie względy wyborców przed nadchodzącymi wyborami w listopadzie i odeprzeć groźbę wystawienia Ronalda Reagana na oficjalnego kandydata republikanów. Problemy George'a Kellera również były wewnętrznej natury. Cathy chciała mieć dzieci. Na jego argumenty, że mają na to mnóstwo czasu, przypomniała mu, że nie staje się młodsza. - Nie chciałbyś zostać ojcem? - kusiła. - Nie nadawałbym się. Jestem za wielkim egoistą, żeby poświęcić dziecku swój czas. - O, więc myślałeś już o tym. - Tak, trochę. W rzeczywistości myślał na ten temat więcej niż trochę. Od dnia ich ślubu wiedział, że Cathy ma skłonności do macierzyństwa. Wszyscy ich przyjaciele mieli dzieci. Nawet Andrew Eliot, który zażartował kiedyś: - Powinieneś spróbować, Keller. Jeśli mnie się udało, to każdy to potrafi. A jednak myśl ta napełniała go jakąś instynktowną odr Cathy domyślała się tego i wmawiała sobie, że to z powodu je trudnych stosunków z własnym ojcem. Próbowała więc przekuł nać go, że ojcostwo pozwoli mu naprawić krzywdy przeszłości! W pewnym sensie miała rację. Ale niezupełnie. W głębi dusz George'a szalała bowiem mściwa furia, która ostrzegała go, nie zasługuje na to, by być ojcem. <*<<* W dniu 6 października 1976 roku Kissinger i George siedzieli za kulisami podczas drugiego pojedynku telewizyjnego międa prezydentem Geraldem Fordem a jego przeciwnikiem z PartS Demokratycznej, Jimmym Carterem. ; Obaj skrzywili się, kiedy Ford palnął nie przemyślane zdanie że Europa Wschodnia "nie znajduje się pod sowiecką dominacją"(r) W tym momencie Henry pochylił się do George'a i szepną zjadliwie: - Ładnie go informujesz, Keller. ; George potrząsnął głową. Tuż po skończonej debacie spytaH Kissingera: - I co ty na to? Sekretarz stanu odpowiedział: - Jeśli natychmiast nie wybuchnie jakaś rewolucja w Polsce,! idziemy na zieloną trawkę. ;1 Kissinger nie mylił się. Amerykańscy wyborcy zdecydowali! wysłać Jimmy'ego Cartera do Białego Domu, a Geralda Forda nź pola golfowe w Palm Springs. Waszyngton miał teraz stać miastem demokratów - przynajmniej na następne cztery lata. A ludzi blisko związanych z republikanami - takich jak George -H nie było tam miejsca. Najzabawniejsze, że gabinet George'a prze}- mował teraz jego były opiekun z Harvardu, Zbigniew BrzezińskL (George zastanawiał się, czy nie postawił na niewłaściwego konia).! Cathy po cichu cieszyła się z takiego obrotu sprawy, ponieważ nienawidziła swojego rodzinnego miasta. Poza tym, była zazdros-j na o kochankę męża - politykę. Kiedy George otrząsnął się z rozczarowania, zaczął rozglądać się za nową karierą zawodową. Odrzucił kilka propozycji posady wykładowcy nauk politycznych na uniwersytetach i kilka ofert wydawniczych, by napisać książkę o swoich przeżyciach w Białym Domu. Nie uważał, że ten rozdział jego życia jest już zamknięty. Zamiast tego wybrał posadę konsultanta do spraw handlu międzynarodowego w potężnej nowojorskiej firmie inwestycyjnej Piersona Hancocka. Zaoferowane mu wynagrodzenie przerosło jego najśmielsze oczekiwania. - Teraz jestem kimś gorszym od kapitalisty. Jestem pluto-kratą - powiedział żartem do Cathy. Uśmiechnęła się i pomyślała: "Dobrze gdybyś jeszcze został ojcem". Z myślą o macierzyństwie zaczęła namawiać męża, żeby przenieśli się na wieś. George w końcu ustąpił. Kupili wiejską rezydencję w Darien w stanie Connecticut. Musiał teraz codziennie dłużej dojeżdżać do pracy, ale dzięki temu mógł przynajmniej przeczytać gazety, zanim dotarł do biura. Czytał o świecie, któremu nie pomagał już rządzić. Dwa lata po przeprowadzce z Waszyngtonu miał tyle pieniędzy, że nie wiedział, co z nimi robić. A jego żona opływała w inny rodzaj bogactwa - wolny czas. Pomimo nalegań George'a nie zdała sędziowskiego egzaminu i nie postarała się o pracę w wielkomiejskiej firmie prawniczej. Zamiast tego złożyła papiery w Connecticut i wzięła posadę wykładowcy na wydziale prawa Uniwersytetu Bridgeport, gdzie uczyła jeden dzień w tygodniu. George uważał, że ignoruje jej przemożną chęć pozostania w domu. Cathy natomiast była tym bardziej rozgoryczona, że nie wierzył jej nawet, czy codziennie bierze pigułkę antykoncepcyjną. Taki brak zaufania nie cementuje małżeństwa. I rzeczywiście, ich związek stawał się coraz bardziej nieszczęśliwy. George czuł jej rosnące niezadowolenie i zamiast mu zaradzić, celowo wybrał taki styl życia, który pozwalał na unikanie drażliwych tematów. Wracał z pracy coraz później, coraz bardziej pijany. Kolej w New Haven może i pozostawiała wiele do życzea ale za to szkocka, którą sprzedawano w wagonach restaurac nych, niejednemu pasażerowi pomogła stawić czoło codzienB ści. Tak przynajmniej wydawało się George'owi. Bezdzietne życie na wsi było puste. Wszyscy rówieśnicy Cat brali czynny udział w zajęciach swych pociech i podczas lun