Wybór prozy opracowała: Małgorzata Ryl Wstęp Na pewno każdy w swoim życiu został zafascynowany, olśniony jakimś filmem, książką, do których chętnie powraca. Dla niektórych książka to po prostu przyjaciel, antidotum na samotność, smutek, zło otaczającego świata. Często sięgamy po utwory przeczytane w dzieciństwie, w latach młodości, by znów spotkać się z przyjaciółmi z kart dzieł, przeżyć z nimi rozterki, podzielić smutki, zastanowić się nad sensem życia, znaczeniem miłości, przyjaźni. Któż potrafi zapomnieć Małego Księcia, Anię z Zielonego Wzgórza, Justynę Orzelską, Janka Bohatyrowicza, Bernarda Zygiera?! Przypominamy sobie świadomie niektóre fragmenty utworu, by znów uwierzyć w ludzi, w swoje siły, w moc przyjaźni, miłości, zachłysnąć się życiem, zachwycić pięknem przyrody, nauczyć się walczyć ze złem, przeciwnościami, a nawet ze śmiercią. Ten zbiorek zawiera fragmenty utworów z różnych epok, z literatury polskiej i powszechnej, ale problemy poruszane w nich są bliskie każdemu współczesnemu człowiekowi. Mamy nadzieję, że Czytelnik odszuka fragmenty utworów odpowiadające jego gustom, upodobaniom. Małgorzata Ryl Andrzejewski Jerzy ur. 19 VIII 1909 r. w Warszawie; prozaik, publicysta; studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim; debiutował w 1932 r. opowiadaniem "Kłamstwa"; powieści m.in. "Ład serca" (1938), "Popiół i diament" (1948); symboliczne opowieści: "Ciemności kryją ziemię" (1956) i "Bramy raju" (1960); powieść "Miazga" (1981), która czekała na opublikowanie około dziesięciu lat; zm. 19 IV 1983 r. w Warszawie; "Bramy raju" wiem, co o mnie myślisz, myślisz że jestem kłamliwa, próżna i rozpustna, ale teraz powiem prawdę: gdyby mnie Jakub pokochał, nie byłabym ani kłamliwa, ani próżna, ani rozpustna, chwilę milczała, potem powiedziała: nie ma człowieka, który by od pierwszych swych kroków aż po ostatnie potrafił i mógł być tylko wyłącznie złym, bywa tak, że gdy człowieka wszystkie nadzieje i złudzenia opuszczą, uśmierca w sobie człowiek człowieka w jednej sekundzie można się dobrowolnie życia pozbawić, dalej przecież żyjąc, lecz by uśmiercić w sobie potrzebę miłości i potrzebę nadziei na to trzeba wielu ciężkich lat, tonący nawet powietrza i garstki wody się chwyta, więc gdy człowiek nie uśmiercił siebie jeszcze całkowicie i wśród ciemnych obszarów jego zła kołacze się bodaj najniklejszy promyczek tęsknoty za dobrem i potrzebą dobra, pochyla się człowiek nad tym wątłym płomyczkiem, aby łudzić się w chwilach samotności, że to, co jest teraz słabe i kruche, może się przekształcić w ogromny blask, może się mylę, moja nieszczęsna córko, lecz obawiam się, że gdyby cię kiedykolwiek Jakub pokochał, nie ty przestałabyś być kłamliwa, próżna i rozpustna, lecz również on stałby się kłamliwy, próżny i rozpustny, uśmiechnęła się: uważasz, że jestem tak silna?, myślę, że jesteś bardzo nieszczęśliwa, mylisz się, ojcze, wcale się nie czuję nieszczęśliwa, spójrz na mnie, czy tak wygląda istota nieszczęśliwa?, powiedział nie spojrzawszy na nią: człowiek, który zabłądził w obcej i nieznanej okolicy i wie, że zabłądził, poczyna szukać drogi właściwej, ten natomiast, kto znalazł się w sytuacji podobnej i nie zdaje sobie sprawy, iż zgubił słuszny kierunek, nawet tej szansy przed sobą nie ma, słuszny kierunek! - zawołała - powiedz mi, co jest słusznym kierunkiem: gdzie jest słuszny kierunek? przysięgam ojcze ...powiedziała - że byłabym zupełnie inna, gdyby mnie Jakub zechciał pokochać, nie byłabym wtedy ani kłamliwa, ani próżna, ani rozpustna, wyrzekłabym się i kłamstw, i próżności i wszelkiej rozpusty, wszystkiego, co jest we mnie złe, wyrzekłabym się, gdyby mnie Jakub pokochał, ponieważ kocham Jakuba, na to, że go kocham, też mogę przysięgać, kocham go, ponieważ jest czysty i niewinny, jest lepszy ode mnie, jest jedyny na świecie, ale kocham go jeszcze i dlatego, że jest nieosiągalny, wszystko, co o nim mówiłam było kłamstwem, to nieprawda, że wówczas, tamtej nocy, Maud była w jego szałasie, nikogo w jego szałasie nie było i nie wyszedł przed szałas obnażony, chciałam, żeby mnie wziął, ale on tego nie chciał, ponieważ jest czysty i niewinny, jest nieosiągalny, chwilami sama już nie wiem, czego bardziej pragnę i co podsyca moją miłość: pożądanie jego ciała i jego pieszczot czy spętanie jego nieosiągalnością, niewola, w którą własna moja natura mnie zepchnę- ła, ale także i coś, co się wymyka mojemu rozumieniu i moją naturę przerasta jestem w niewoli, cała przeniknięta moją niewolą... ... jeżeli drugi człowiek jest tylko ciemną tajemnicą, trudno go pokochać, ale jeśli nie ma w nim nic z tajemnicy, również kochać go niepodobna, ponieważ miłość jest poszukiwaniem i odkrywaniem, dążeniem i niepewnością, pośpiechem i oczekiwaniem, niecierpliwym, ale zawsze oczekiwaniem, jest owym szczególnym i jedynym stanem pragnień i pożądań czystych i mrocznych, szczególnym i jedynym stanem pragnień i pożądań, które dążąc do zaspokojenia domagają się nieprzekroczenia ostatecznej granicy ostatecznego zaspokojenia, bowiem miłość, cała z racji swej natury będąc gwałtowną potrzebą zaspokojenia, nie jest nim, nie jest zaspokojeniem, i nigdy nim stać się nie może, gdybym cię znał, nie mógłbym złożyć w tobie moich pragnień, ponieważ one żądają dla siebie niewiadomej miary, ale gdybym nic o tobie nie wiedział i nic nie potrafiłbym sobie o tobie dopowiedzieć również cofnąłbym się przed tobą jak przed zdradziecką przepaścią w górach albo przed gwałtownym wirem rzeki, miłość jest wołaniem i poszukiwaniami, jest zaborcza, ale wszelkie zaspokojenie pragnień zabija ją, jest bezustannie spragniona, ale wszelkie zaspokojenie pragnień uśmierca ją, jest rozpaczą pomiędzy sprzecznymi żywiołami jest samotnością pomiędzy sprzecznymi żywiołami, ale jest także nadzieją, ciągle nadzieją pomiędzy sprzecznymi żywiołami ... Hemingway Ernest (1899-1961) - amerykański powieściopisarz i nowelista; wziął udział jako ochotnik w I wojnie światowej, oddając związane z tym przeżycia w powieści "Pożegnanie z bronią" (1929); inne utwory: "Słońce też zachodzi" (1926), "Komu bije dzwon" (1940), "Za rzekę w cień drzew" (1950), "Stary człowiek i morze" (1952); Nagroda Nobla w 1954 r.; "Stary człowiek i morze" Płynęli szybko, stary moczył ręce w słonej wodzie i usiłował zachować przytomność umysłu. W górze były wysokie kumulusy i sporo obłoków pierzastych, toteż wiedział, że bryza potrwa całą noc. Stale spoglądał na rybę, aby upewnić się, że to prawda. Minęła godzina, zanim uderzył ją kłami pierwszy rekin. Rekin nie zjawił się przypadkowo. Wypłynął z głębin wodnych, kiedy ciemna chmura krwi osiadła i rozlała się w głębokim na milę morzu. Wypłynął tak szybko i bez żadnej ostrożności, że rozdarł powierzchnię błękitnej wody i ukazał się w słońcu. Potem opadł na powrót w morze, zwietrzył zapach i zaczął pływać w kierunku, który obrała łódź i ryba. Niekiedy gubił woń. Ale zaraz odnajdował ją znowu, czasem też chwytał tylko jej ślad i płynął szybko, uparcie, po kursie łodzi. Był to ogromny żarłacz mako, o budowie przystosowanej do pływania tak jak najszybsza ryba w morzu, i wszystko w nim było piękne prócz paszczy. Grzbiet miał błękitny jak ryby-miecza, brzuch srebrny, a skórę gładką i ładną. Zbudowany był też podobnie do ryby-miecza, z wyjątkiem olbrzymich szczęk, zatrzaśniętych teraz, gdy płynął bystro tuż pod powierzchnią, tnąc niewzruszenie wodę sterczącą płetwą grzbietową. Za ściśniętymi podwójnymi wargami jego paszczy było osiem rzędów kłów osadzonych skośnie do wewnątrz. Nie były to zwykłe, stożkowate zęby większości rekinów. Miały kształt palców ludzkich zagiętych jak szpony. Były prawie tak długie jak palce starego rybaka, a z obu stron miały tnące, ostre jak brzytwa krawędzie. Rekin ten mógł żerować na wszystkich rybach morskich, które były tak szybkie, silne i dobrze uzbrojone, że nie miały już żadnego innego wroga. Teraz przyśpieszył, gdy zwietrzył świeży zapach, a niebieska płetwa grzbietowa wciąż cięła wodę. Kiedy stary go ujrzał, wiedział już, że to rekin, który nie zna lęku i zrobi dokładnie to, co chce. Obserwując go przygotowywał harpun i zamocował linkę. Była krótka, gdyż brakowało jej tej części, którą odciął, żeby uwiązać rybę. Umysł miał teraz jasny, pełen był determinacji, ale nie miał wiele nadziei. "Za dobre to było, żeby trwać" - pomyślał. Śledząc podpływającego rekina, rzucił okiem na wielką rybę. "Równie dobrze mógł to być sen - myślał. - Nie mogę przeszkodzić, żeby na mnie napadł, ale może go i dostanę. Dentuso! - pomyślał. - Niech szlag trafi twoją mać!" Rekin podpłynął od tyłu i kiedy uderzył rybę kłami, stary ujrzał rozwierającą się paszczę, dziwne ślepia, usłyszał kłapnięcie zębów, gdy rekin wżerał się w mięso tuż nad ogonem. Głowa rekina sterczała ponad wodą, grzbiet wynurzał się, a stary słyszał trzask skóry i mięsa dartego na wielkiej rybie i wtedy wbił harpun w łeb rekina, w miejsce, gdzie linia łącząca oczy przecina się z linią, która biegnie w tył od nosa. Nie było takich linii. Był tylko ciężki, zaostrzony, niebieski łeb i wielkie ślepia, i kłapiące, szarpiące, wszystko pochłaniające szczęki. Ale w tym właśnie miejscu był mózg i stary w niego ugodził. Ugodził swymi wykrwawionymi rękami, które z całej mocy wbiły tęgi harpun. Ugodził bez nadziei, ale zdecydowanie, z najwyższą zajadłością. Rekin okręcił się w miejscu, a stary spostrzegł, że w jego oku nie ma życia; potem okręcił się raz jeszcze, wikłając się w dwa zwoje liny. Stary wiedział już, że rekin nie żyje, ale ten nie chciał na to przystać. Leżąc na grzbiecie, strzepując ogonem, kłapiąc szczękami, począł pruć wodę, jak to czyni szybka motorówka. Woda zabieliła się tam, gdzie ją smagał ogonem, trzy czwarte ciała wynurzyło się nad nią i wtedy linka napięła się, zadrgała i pękła. Przed krótką chwilę leżał spokojnie na powierzchni, a stary wpatrywał się w niego. Potem bardzo powoli rekin poszedł na dno. - Wziął ze czterdzieści funtów - powiedział głośno stary. "Zabrał mi także harpun i całą linkę - pomyślał - i teraz moja ryba znów krwawi, więc przyjdą inne." Nie miał już chęci patrzeć na rybę, odkąd została okaleczona. Kiedy rekin ją ugryzł, było to tak, jakby ugryzł jego samego. "Ale zabiłem rekina, który ugryzł moją rybę - pomyślał. - To był największy dentuso, jakiego widziałem. A Bóg wie, że widziałem duże." "Za piękne było, żeby trwać - myślał. - Wolałbym teraz, żeby to był sen, wolałbym nigdy nie schwytać tej ryby i leżeć samotnie w łóżku na gazetach." - Ale człowiek nie jest stworzony do klęski - powiedział. - Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać. Iredyński Ireneusz ur. 4 VI 1939 r. w Stanisławowie; dramatopisarz, prozaik, poeta; zbiory poezji: "Wszystko jest obok" (1959), "Moment bitwy" (1961), "Muzyka konkretna" (1971); mikropowieści i opowiadania: "Dzień oszusta" (1962), "Związki uczuciowe" (1970), "Człowiek epoki" (1971), "Manipulacja" (1974); utwory sceniczne: m.in. "Zejście do piekła", "Jasełka-moderne"; liczne słuchowiska radiowe, scenariusze filmowe; zm. 9 XII 1985 r. w Warszawie; "Polska nowela współczesna" Śpisz już, Halino, z głową na zgiętym ramieniu, a jutro wstaniesz wcześnie, aby się przygotować do naszego ślubu, który nie będzie uroczystością jak mój pierwszy ślub, lecz wolnym wchodzeniem po startych kamiennych schodach, czekaniem w dużej sali obwieszonej reprodukcjami dziewiętnastowiecznych malarzy, a potem siedzeniem przed biurkiem urzędnika z łańcuchem spoczywającym na klapach marynarki, odpowiadaniem, że tak, że tak, uściskiem dłoni, zejściem po starych kamiennych schodach. I odczuwam ten sam rodzaj znużenia, jak po naszym pierwszym zbliżeniu, gdy odprowadzałem cię do domu, ostrożnie stawiając stopy na pokrytym warstewką lodu chodniku i była we mnie sztywność, jakby sprężone zwierzę znalazło się w moim wnętrzu i tkwiło nieruchomo z najeżoną sierścią dotykając czułych płatów śluzowego naskórka, tak sobie to zawsze wyobrażałem Halino, gdy odprowadzałem cię i gdy leżę obok ciebie. A potem to ustępuje i w moim ciele rozlewa się ciemna miękkość, leżę wpatrzony w jaśniejący sufit, świadom swego starego- niestarego ciała, swojej skóry, na której lata zostawiły ślad jak drobniutkie fale na piasku plaży i owe prawie niewidoczne pomarszczenia nie stanowią dla mnie cze- goś przykrego, och nie, wprost przeciwnie, gdy tak leżę i mam tę swoją pewność - bo wielekroć przeczuwałem, co nie robiło mi specjalnej różnicy, komedię graną przez kobiety w tym naturalnym spektaklu - że dobrze spełniłem to, co miałem spełnić, drobniutkie zmarszczenia skóry stanowią o dodatkowej satysfakcji. Jutro weźmiemy ślub i zdecydowałem się na to nie tylko dlatego, że chciałem zatrzymać cię przy sobie, zabezpieczyć się w pewien sposób przed młodymi ludźmi, z którymi spotykasz się w wytwórni filmowej, chciałem i chcę oprócz tego mówić ci zdania zaczynające się słowem "zawsze" i mieć uczucie, że pomimo obaw i przeciwnych doświadczeń, mówię ci prawdę. I mieć dodatkową atrakcję, że czyni i mówi to człowiek w moim wieku, gdy się już wie z całą pewnością, że uczucia umierają i jeżeli nawet zaistnieje tak sprzyjająca okoliczność jak wzajemność uczuć, to jest to tym bardziej bolesne dla strony, której miłość zachowała się dłużej; gdy się już wie, że obumieranie miłości może być niedramatyczne, podobne do więdnięcia kwiatu, do zanikania zwierzęcia trawionego chorobą bez oznak zewnętrznych. Zdecydowałem się pomimo tego wszystkiego na codzienne obcowanie z tobą, nie tylko w intymnościach, lecz wszystkich czynnościach zwyczajnych, gdy zanika samokontrola, gdy się jest zmęczonym i zdenerwowanym, śpiącym i spoconym, gdy zaczynają samoistnie egzystować nawyki, które w okresie pierwszych zbliżeń i pierwszych pasji zdawałyby się nie do przyjęcia. Jesteś smukła, Halino, mając dwadzieścia pięć lat, i będziesz smukła mając lat trzydzieści pięć i czterdzieści, i pięćdziesiąt. Oddychasz równo i teraz, nie wiem jeszcze, jak długo, twój oddech jest moim zegarem, według niego żyję, gdy jestem przy tobie i pamiętam o nim podczas konferencji, urzędowania, jazdy autem do domu. Gdy szofer rozmawia ze mną o jakimś człowieku z ministerstwa, przypominam sobie, że interesujesz się moimi sprawami, jakby to były twoje sprawy, że twoja ambicja przeistacza się w ambicję i pomimo iż widziałem intelektualistki przejmujące się pięściarstwem, gdy żyły z bokserem, w twoim zainteresowaniu moją pracą jest coś wzruszającego, jakiś powiew autentycznej świeżości. Tak, twój oddech jest moim zegarem i gdy staje się chrapliwy, by potem przejść niekiedy w ptasi krzyk, to ów dźwięk mógłbym przyrównać do bicia zegara wyznaczającego moje prywatne miary czasu. Już przy pierwszym naszym spotkaniu na przyjęciu u Malinowskiego z Ministerstwa Kultury, który zajmuje się filmem, już wtedy poczułem, że jesteś kobietą, która może wyzwolić we mnie czułość, a nawet tkliwość, że jest to u ciebie naturalne, tak jak naturalnym był uśmiech i skinienie głową, gdy zaproponowałem ci spotkanie w kawiarni na drugi dzień. A później moje przypuszczenie przeszło w pewność, nie wstydziłem się być tkliwym i czułym pomimo starej skóry i ty przyjmowałaś to jako coś niezwykłego i wspaniałego, przyzwyczajona prawdopodobnie do mężczyzn - nie pytałem cię o to - stosujących inne konsekwencje erotyczne, być może podobnych do mnie z okresu, nim cię poznałem, zdawkowo uprzejmych, sympatycznych, nie lubiących wyolbrzymiać spraw, które można załatwić szybko i pogodnie. I widziałem, domyślałem się i sprawdzałem, jak moje uniesienie zaszczepia się w tobie, zaczyna przybierać specyficzne, kobiece formy, objawiające się w pisaniu bilecików i listów, mimo że widywaliśmy się codziennie, w dumnym roztkliwianiu się nad moją operatywnością w pracy, w coraz częstszym przezwyciężaniu przyzwyczajeń twojego pokolenia, polegających na ukrywaniu uczuć, na pewnym sposobie mówienia, gdzie stereotypy konwersacyjne mają raczej maskować niż wyjaśniać, aż wreszcie nasze rozmowy na ulicy, w łóżku czy restauracji stały się zrozumiałe tylko dla nas i gdyby je podsłuchał ktoś obcy, mogłyby wzbudzić w nim tylko śmiech. Jednocześnie nie ma w naszych rozmowach owej mgiełki infantylizmu, do której zawsze miałem wstręt; zrozumiałaś to i po kilku próbach nigdy nie wypowiedziałaś już słów, które mnie zdziwiły. Twoje szare, a właściwie popielate oczy, tak niezwykłe w Polsce, mogę sobie zawsze wyobrazić w biurze, na ulicy i w domu, gdy cię przy mnie nie ma; niedawno czytałem opowiadanie w jakimś tygodniku o młodej dziewczynie, która słyszała głosy, i wtedy usłyszałem twój głos; byłem sam w domu i przez chwilę słyszałem twój głos, to nie były słowa, nie, to był twój głos i zrozumiałem, że twój niezwykły głos działa na mnie pobudliwie, że jest jednym z najbardziej niezwykłych głosów kobiecych, jakie sobie przypominam; mimo iż jest wysoki - a nigdy nie lubiłem wysokich głosów - nie ma w nim nut ostrych, skrzeczących, tak częstych w tych głosach. W biurze zacząłem na potwierdzenie używać słowa "ano", zamiast "tak", to też przez ciebie; uśmiecham się zawsze, gdy słyszę, jak mówisz: "ano" i gdyby nie było to tak wyświechtane słowo, powiedziałbym, że to urocze. Halino, opowiadając pewnego wieczoru o pewnej wycieczce wymieniłaś nazwisko jakiegoś Piotrowskiego czy Piotrowińskiego i wtedy zapytałem - pytałem co chwilę o jakieś drobiazgi, żebyś wiedziała, że interesuję się twoim opowiadaniem - kto to jest. Zmieszałaś się, spojrzałaś gdzieś w bok i cicho powiedziałaś: taki kolega z pracy; zrozumiałem, że nie powinienem cię teraz pytać o to, a właściwie nigdy; pomogłem ci wrócić do opowiadania i sądzę, że zrozumiałaś moją delikatność, bo w pewnej chwili przytuliłaś policzek do mego policzka mówiąc: ty jesteś taki dobry, taki dobry. Nie wiesz, że w moim wieku - jeszcze nie wiesz - nie jest się już ciekawym takich rzeczy, mimo że dotyczą kobiety, którą się kocha; nie było to więc, Halino, tak duże wyrzeczenie, jak sobie mogłaś wyobrazić. Wtedy też pomyślałem,że wielu moich znajomych nie ma racji twierdząc, że to, co przechodzę, jest w jakiś sposób typowe dla mojego wieku, że oni sami znają czterdziestokilkuletnich panów, którzy dostają czegoś w rodzaju amoku, wiążąc się z dziewczętami, "tracąc dla nich głowę" - jak się wyrazili. Sądzę, że jest to raczej łaska dana mi przez los, przez przypadek, że potrafiłem w sobie wskrzesić młodość, że potrafię przeżywać naszą miłość jak pierwszą. Dlatego też nie zdziwiło mnie twoje wyznanie, że nie wyobrażałaś sobie, iż może być tak pięknie, żyjąc z tym wysokim, młodym człowiekiem, z którym przyszłaś na przyjęcie do Malinowskiego, ani z poprzednimi trzema; dlatego też nie zdziwiło mnie, że ten młody człowiek poznał, że się zmieniłaś, i niespodziewanie wyjechał w góry, i stamtąd przysłał ci rozpaczliwy list, skomlący właściwie, gdzie każde zdanie było prośbą o powrót; nie zdziwiłem się też, gdy pokazałaś mi ten list, był to znak, że zaszczepiłem ci moje uniesienie i że przyjęło się ono wspaniale. Było mi miło patrzeć na ciebie opowiadając o swoich - jak to nazwałaś - epizodach, tych czterech epizodach, opowiedzianych w błyskotliwych schematach, i słuchać twoich zapewnień, że nic więcej w twoim życiu nie było. Wiedziałem, że kłamiesz, ale to było kłamstwo dla mnie, twoja potrzeba naturalna uszczuplenia przeszłości, aby to, co przeżywamy tak niezwykle, nie wydało mi się jeszcze jednym z twoich "epizodów", że mnogość poprzednich spraw nie obciążyła naszych wzlotów. Tak, Halino, miałaś rację postępując w ten sposób i również ja czuję się z siebie zadowolony, iż przekonałem cię, że w to wierzę, a nie przyszło mi to łatwo, byłaś nieco podejrzliwa, wszędzie czaiły się przeszkody, jak na przykład z tym Piotrowskim czy Piotrowińskim. Śpisz już, Halino, z głową na zgiętym ramieniu, a jutro wstaniesz wcześnie, aby się przygotować do naszego ślubu, który nie będzie uroczystością jak mój pierwszy ślub, lecz wolnym wchodzeniem po wytartych schodach. Iwaszkiewicz Jarosław pseudonim Eleuter - ur. 20 II 1894 r. w Kalniku pod Kijowem; prozaik, poeta, dramatopisarz, eseista, tłumacz; autor opowiadań (m.in. "Panny z Wilka", "Brzezina", 1933), powieści historycznych (m.in. "Czerwone tarcze", 1934), dramatów (m.in. "Lato w Nohant", 1934); twórca zbiorów wierszy: "Oktostychy" (1919), "Dionizje" (1922), "Powrót do Europy" (1931), "Inne życie" (1938), "Warkocz jesieni" (1954); cykl "Plejady i ciemne ścieżki" (1957); zbiór "Jutro żniwa" (1963); tomy "Krągły rok" (1967), "Xenie i elegie" (1970), "Śpiewnik włoski" (1974), "Mapa pogody" (1977); tłumaczył także opowiadania Tołstoja, Czechowa, monografie o Szopenie, Bachu - zm. 2 III 1980 r. w Warszawie; "Panny z Wilka" Wiktor patrzył przez okno. Był to jeden z tych dni na przełomie lata, kiedy jest bardzo ciepło, ale niebo jest pokryte, białe i ciepłe obłoki układają się w nieprzerwaną zasłonę. Drzewa stały z opuszczonymi, jakby zwiędłymi liśćmi, które pokazywały białą podszewkę. Kwiaty też jakby zwiędły, dalie i fuksje zwiesiły głowy. Poczuł, patrząc na niemoc przyrody, że nie przezwycięży ona jesieni, i sam w sobie odczuł ów brak oporu, który decydował o przełomie lata. Wyszedł na balkon i patrzył na ogród, i poczuł się jak gdyby innym człowiekiem, nie tym samym, który tu przyszedł przed kwadransem. Zosia przyszła za nim, czuł do niej wdzięczność za to, iż swoim mroźnym tonem wywołała ten nastrój przywiędły, a decydujący. - Wiesz, odmieniłaś mnie kilkoma słowami. - Wywołałam może to, co dawno leżało uśpione w tobie. - Nie nie. Przeciwnie. Lato się we mnie przełamało. Powiedział te słowa i zszedł po stopniach w dół. Zatrzymał się i czekał, aż Zosia zejdzie za nim, ale ona zatrzymała się na tarasie, ręce oparła, dłońmi dotykając balustrady, i patrzyła na niego przenikliwie i z ciekawością. Odwrócił się i odszedł w głąb ogrodu. Dzień zamknięty pod namiotem obłoków miał w sobie jakąś słodycz i gorycz, jak zapach łubinu. Było bardzo cicho i bardzo ciepło, a w powietrzu, mimo jego czystości, unosił się jakby trupi zapach. Ziemia była nieruchoma, połysk podłużnego kanału wydawał się czymś martwym. Powietrze było przejrzyste i fury ze zbożem, jadące na pagórku za ogrodem, wydawały się jakby przybliżone przez lornetę, każde źdźbło sterczało nieruchomo i wyraźnie. Turkot niegłośny wolno poruszających się kół stanowił jedyną, przerywaną muzykę tego popołudnia. Przeraził się tej godziny. Przeszedł się pod nawisłymi gałązkami leszczyny, potem w lasku usiadł na darniowej ławie, siedział, czekał, patrzył i nie miał zupełnie poczucia rzeczywistości. Tylko to przełamane lato bolało go mocno, jak gdyby zranił się w palec. Z pogmatwanych, nieokreślonych myśli wyłaniało się tylko jedno uczucie: niemożność żadnego osiągnięcia. Znał to uczucie w pracy społecznej, w Stokroci nazywał je brakiem doskonałości. Tymczasem tutaj w to martwe, białe, prześliczne letnie popołudnie ukazało się ono w upiornej postaci. Nie chciał z nim walczyć, a ono ogarniało zupełnie, odpędzając concreta. Nic nigdy nie dopełnić, nic nigdy naprawdę nie zrobić, nic nigdy nie posiąść do głębi. Odnalazła go Jola samotnego, zabłąkanego pomiędzy zakurzonym igliwiem sosen. Wyrwała go z przejrzystych przestrzeni nierzeczywistości i powróciła do życia bardzo zwyczajnymi słowami. Gadała wiele i jak za dawnych czasów opowiadała o tym, co było na obiad, jak zapomniano o mamie i nie poproszono jej do stołu, jakie były lody, jak mąż Zosi, który po nią przyjechał, robił dyplomatyczne miny, choć jest tylko wicekonsultantem. Śmiała się trochę nienaturalnie i stukała parasolką po pniach sosen. Nie patrzyła wcale na Wiktora, nie miała na to czasu i odwagi. Wiktor też ją omijał spojrzeniem i wciąż jeszcze kusiły go białe chmury pomiędzy czarnymi drzewami. Poszli ku domowi, spotkali Tunię, razem z nią wybrali się na daleki spacer. Przez cały czas mówiła Jola, Tunia dodawała od czasu do czasu jakiś szczegół do jej opowiadań, Wiktor zadawał tylko pytania albo potakiwał. Pod wieczór chmury się przetarły, z jasnych zrobiły się ciemne, i odeszły. Parę niebieskich pasów zostało na białawym, czystym zachodzie. Ochłodziło się. Wiktor nie słuchał i myślał o tej chwili ciszy, kiedy był w ogrodzie, wprowadzony w trans samotności ironicznym spojrzeniem Zosi. Czuł, że atmosfera wokół nich zgęszcza się i staje się cięższa, ale nie chciał sobie tego tłumaczyć. Wiedział, raz na zawsze wiedział teraz, że wszystkie rzeczy tak, jak istnieją naprawdę, są nieosiągalne. Że musi stać sam nad brzegiem białego morza, a morze podejdzie stopniowo i zabierze go, i nic za nim nie pójdzie. - Posiąść naprawdę coś, to jest rzecz niemożliwa - powiedział głośno, nie zastanawiając się, czy powiedzenie to da się zastosować w bieżącym momencie rozmowy. Ale ton jego głosu, który - nie słowa - nawet Tunię zastanowił, nie zdołał przerwać toku wymowy Joli i wreszcie Wiktor zrozumiał, iż Jola gada byle co, jak gdyby chciała zagłuszyć jakieś wewnętrzne brzmienia czy jak gdyby nie chciała dopuścić Wiktora do słowa. Po kolacji pojechali konno we dwójkę z Jolą. Po ciepłym dniu spadła chłodna rosa i liście, które biły po twarzy Wiktora, były zupełnie mokre. Księżyc wstawał późno, prując chmury, przedzierając w nich dziury. Plamy jego blasku na obłokach podobne były do plam śniegu leżącego na górach. Jola powiedziała to, ale Wiktor milczał. Potem oboje milczeli i jechali tak, stępa, daleko. Wiktor czuł nieprzeniknioną samotność człowieka; niemożność pokazania Joli tego, co się dziś w nim działo: jak wszystko osiągalne, mogące się konkretyzować, rozpływało się na nic i zostawiało coś w rodzaju zamyślonej mgły. Wyrzekać się wszystkiego, dzisiejszy dzień brzmiał jak muzyka niektórych wielkich sonat Beethovena; a czuł, że Jola nie chciała się niczego wyrzec. Właśnie dzisiaj, coraz cieplejsza i piękniejsza, spokojniejsza, dumna jechała obok niego, dotykając stopą jego strzemion. - Pamiętasz, jakeśmy tak jeździli dawniej? - powiedziała tylko. Nie pamiętał. Przypuszczał nawet, że może nigdy nie jeździli we dwójkę konno po nocy. Letnia noc nie pachniała tak nigdy piołunem, a przy tym nigdy tak nie żegnał życia czynnego, młodości. Rzeczywiście noc była bardzo piękna i nagle w swej białości i przepaścistości wydała się Wiktorowi tym samym dniem, który minął, biały. Między drzewami lasu, obok którego przejeżdżali, widniały zapadliny cienia, niebieskie przestrzenie, dokąd nie dosięgał blask światła. Cicho było ogromnie i Wiktor mimo woli pochylił się i pocałował Jolę. Kochanowski Jan ur. 1530 r. w Sycynie - poeta; najwybitniejszy przedstawiciel renesansu; autor epiki beletrystycznej: "Zuzanny i Szachów"; polityczno-ideowej: "Zgody i Satyra albo Dzikiego Męża"; autor "Fraszek" i "Pieśni"; "Trenów" napisanych z powodu śmierci córki Urszuli; dokonał przekładu "Psałterza Dawidowego" - zm. "...Iż pijaństwo..." Rzecz niezwykłą uszom waszym powiem; rozumiem temu, że mię nie wszyscy radzi słuchać będą. Ale kiedy ja prawdę powiem, niechaj mię każdy, jako chce, sądzi. Tę nadzieję mam, że ludzi baczenie, którzy przystojność a sromotę rozeznać mogą, po sobie mieć będę. Zaprawdę zbytku żadnego chwalić nie mogę, ale to nacięższa bywa, kiedy ludzie jawną lekkość cudnymi słowy zdobią, a za co by się sprawnie wstydać mieli, to sobie nie tylko za kochanie, ale i za chęć poczytają. A puściwszy na stronę wiele innych rzeczy, jeśli co pod słońcem tak sprośnego naleziono być może, jako jest pijaństwo, w którym człowiek i Boga, i ludzi, i powinności swej, na ostatek i sam siebie zapomnieć musi. A wżdy to ludzie tak samo cukrować umieją, iż żadna biesiada, żadna krotochwila bez pijaństwa być nie może; tym zachowania szukać, tym się ludziom podobać chcą. Taki każdy przyrodzeniu swemu jawną niechuć okazuje, a prawie znać dawa, że mu to niewdzięczno, że go Bóg człowiekiem, a nie inszą bestyją stworzył. Bo jeśli wdzięczen tego i człowiekiem się rad widzi - czemu rozum, którym od innych źwierząt jest różny, dobrowolnie swym pijaństwem tłumi? Czemu dowcip a baczenie, co nad inne bestyje ma, swym obżarstwem tak nikczemnie traci? Nie trzeba mi na szleństwo ich dowodów wiele; niechaj sami powiedzą, jeśli wszystko pomnią, co się wczora działo. I naleźli sobie wymówkę, kiedy już co zbroją, że się pod pijany wieczór zostało. Tymeś większej kaźni godzien, żeś i bliźniego obraził, i k'temu, żeś się upił. Czynią wiele przykrości ludziom spokojnym szaleni, którzy albo przez ciężką niemoc, albo przez jakie frasunki rozumu się pozbyli; ale to od nich przedsię skromnie ludzie przyjmują, a snać ich więcej bliźniego przygoda niźli swoja własna krzywda boli. Ale pijany żadnej w tej mierze wymówki słusznej nie ma ani mieć może, bo go o szaleństwo żadna przyczyna postronna, żadna przygoda albo kaźń Pańska, ale jego własna chuć, jego wola sama a zły nałóg przyprawuje. Kto by mógł wyliczyć, jako wiele zwad, jako wiele morderstwa i innych wiele haniebnych rzeczy się dzieje przez to zbytnie a niemierne pijaństwo? O czym człowiek po trzeźwiu ani pomyśli, to wszystko upiwszy się popełni. Żadna tak sromotna rzecz nie jest, której by się on wstydził; żadna tak sprośna, której by się on nie ważył; wszystko mu równo, i Bóg się czasem nie wysiedzi. Jako się im też to płaci, to każdy na oko widzi. Samo przyrodzenie jako z niewdzięcznych synów winy bierze: tego na ręku, tego na nogach karze, ten puchnie, ów gnije; albo wrzodliwi, albo trędowaci, żadnego zdrowego nie masz; to wniwecz, co ich nagle pomrze albo co ich pobiją. Taką rozmaitą barwę swym dworzanom zwykła niemierność dawać, tak je sobie stroi, tak im służbę płaci. Co u mnie tym więcej w podziwieniu jest, że ludzie, choć dobrze baczą, że tego zdrowiem przypłacają, a wżdy jednak zbytków swych przestać nie mogą ani mierności żadnym obyczajem naśladować chcą przez którą by i rozum, i zdrowie spełna zachować mogli. Abowiem kiedy ludzie najlepiej swą powinność i baczą i czynią? Jeno trzeźwo. Kiedy najlepiej dowcipu swego ku wszelkiej sprawie użyć mogą? Jeno kiedy się ani jedłem, ani piciem zbytnim nie przełożą. Zaprawdę, jako słońce światłość swoją traci, gdy za chmurę zajdzie; tak rozum ludzki od zbytków tępieje. A to nadziwniejsza, że człowiek natenczas zda się sobie namędrszym, kiedy nasprośniejszy; zda się sobie namężniejszym, kiedy nasłabszy; skąd łatwie niedostatek albo poruszenie rozumu znaczyć się może. Ale trzeźwość, będąc świadoma dobrze i sił, i niedostatków swoich, nigdy człowieka w to nie wda, czemu by sprostać nie mógł, i owszem, rychłej godności swej (co wszystko rozum sprawuje) zaliczy, niźli się o rzecz sobie nierówną pokusi. Nieprzepłacona jest rzecz rozum, choć będzie czasem w słabym a w ułomnym ciele, bo radą swoją więcej pomóc może niźli nawiększa głupia moc. Jakiej tedy chwały taka cnota niegodna, której się trzymając, nie tylko rozum zdrowy, ale i moc zupełną mamy? Trzeźwość a miara toć są nawierniejszy stróże zdrowia naszego. Za tych pomocą nie tylko człowiek wiele ciężkich niemocy się strzeże, ale i niektórych zbędzie. I to jest napierwszy wstępek ku uleczeniu wszelakiej niemocy skromne a mierne postanowienie życia. Krótce mówiąc, ta jedna cnota wszystkim innym drogę ściele, tak rozum ludzki i umysł sprawuje, że się na nim wszelka poczciwa nauka, wszelka cnota łatwie przyjąć może, ku czemu wszystkiemu pijaństwo a zbytek nam drogę zamykają. Przy tej ja cnocie zostawam, przy tej się opowiadam. O zachowanie abych nie stał, żaden mi tego przyczytać nie może, ale się wolę czym inszym o nie starać niż pijaństwem, do temu nie wierzę, aby kto sobie prawego przyjaciela, a któremu by bezpiecznie dufać mógł, tym kiedy zjednał. I tak pospolicie mówią: kogo u pełnej nabędziesz, tego u pełnej pozbędziesz. Cnota a układne obyczaje te ludziom zachowanie jednają, w pijaństwie nic takiego nie widzę, na co by ludzie słusznie łaskawi nie byli - tego wiele, czym by się sprawnie brzydzić mogli. Ale mi podobno rzeczesz: u Włochów żeś tego nawykł. Prawda, że nie u Niemców, bo takież ożralcy jako i my. Ale jeslić się Włochów w tym naszladować nie zda, najdziesz to i u Turków, które ty za pogany masz. Lecz baczny człowiek nie to ma czynić, co u drugiego widzi, ale to, co mu przystoi. Nie kładąć za powinność cudzych obyczajów, ale tylko aby się im przypatrzył, a będą li się z cnotą a z rozumem zgadzać, czemu ich naszladować nie masz? Nie przeto, że Włoch albo Hiszpan czyni, ale przeto, że tak twoja powinność niesie. Bo cukruj ty sobie, jako chcesz, pijaństwo, zawżdy je przedsię mierności najdziesz przeciwne. A jeśli mierność (na co mi każdy pozwoli) cnotą nazwać musim, na cię samego się puszczę abyś pijaństwu słuszne a przystojne przezwisko samże znalazł. "Wykład cnoty" Cnotę i w nieprzyjacielu, i w nieznajomych miłujemy. Ale to słowo "cnota" wiele w sobie zamyka. Naprzód mądrość, która czego szukać, a czego się chronić, uczy. Potem sprawiedliwość, która każdemu, co jego jest, dać każe. Trzecia, wielkość umysłu, która na wzgardzeniu rzeczy doczesnych zależy. Czwarta skromność tak w mowie, jako i w uczynkach. A z tych czterech cnót, jako czterech studzien, wiele inszych cnót pochodzi, które obyczaje ludzkie naprawiają. Na rozumie zasie nauki się przyjmują, których jest wiele. Najpierwsze miejsce - rycerskie i prawne, po nich nauki wyzwolone mają. Dwie tedy rzeczy człowieka szlachcią: obyczaje a rozum; obyczaje z cnót pochodzą, a rozum z nauk; obiedwie rzeczy w sobie mieć rzecz nieprzepłacona jest człowiekowi. Ale jeśli przy jednej tylko masz zostać, raczej przy cnocie niż przy nauce zostań, bo nauka bez cnoty, jako miecz u szalonego, i sobie, i ludziom szkodzi; cnota, choć dobrze sama będzie, chwalebna jest i pożyteczna. Miłują tedy ludzie cnotę, a przy cnocie naukę; miłują też i pożytki. A prostych ludzi niczym rychlej nie przywabisz, jako hojnością a dary. Ale taki przyjaciel trwały nie jest, albowiem datek więcej niż ciebie miłuje, a kiedy nie będzie co dać, i przyjaciela nie będzie, okrom którzy na dobrodziejstwa pamiętają, których bardzo mało. Trzeba tedy dwu rzeczy w tej mierze. Naprzód, abyś tak dawał, jakobyć zawżdy dostawało. Druga, abyś tym dawał, którzy tego są godni, bo, dobremu dobrze czyniąc, sobie dobrze czynisz. Ale i słowy może człowiek pożyteczen być drugiemu, kiedy mu w jego potrzebie poradzi, kiedy go z jakiej nieprzystojnej sprawy wystrzeże; za to wszystko człowieka ludzie miłują. Trzeci sposób jest zachowania dostawać, kiedy kto komu jest ku rozkoszy, w czym tego trzeba przestrzegać, aby dla podobania komu przeciwko cnocie a przystojości nic się nie występowało. Chwalić go nie tak w oczy, jako przed ludźmi, kogo chcesz przyjacielem mieć, dobrze. Ale, że jest rzecz niepodobna wszystkim się podobać (bo co jeden miłuje, tym się drugi brzydzi), dosyć będzie, kiedy ten, który zachowania szuka, cnotliwie a przystojnie się w każdej rzeczy zachowa, przeczby go słusznie każdy miłować miał. Czego jeśli nie dostąpi, nie jego wina będzie (bo on wszystko uczynił, co mógł), ale tych, którzy cnoty nie miłują. Ale i wiele przyjaciół sobie jednać nie jest do końca dobrze, abowiem miłość, roztargniona na wiele części, nie jest tak mocna jako spólna a spokojna, a kto kogo po mału miłuje, tego też po mału miłują. Moja rada tedy, aby człowiek niewiele przyjaciół miał, ale takich, którym by się dufać godziło: jako był Pylades a Orestes, jako był Piritous a Tezeus, Damon a Pitias, Scipio a Scaevola. Takich przyjaciół dostawać, acz i to wszystko służy, co się tam powiedziało, wszakoż osobliwej i tu nauki trzeba, a nawięcej powolności; wszakoż tak, jako się powiedziało, póki się cnoty nie tknie, a jako Grekowie mówią, po ołtarz. Jednakie też obyczaje, jednakie zabawienia człowieka ku człowieku pospolicie ciągną - jako żołnierz ku żołnierzowi, myśliwiec ku myśliwcowi zawżdy się ma. Ale jako złota w ogniu, tak przyjaciela w potrzebie doświadczamy. Jeśli tedy na towarzysza co przyjdzie, pomni, że natenczas masz miejsce okazać się, jeśliś mu przyjacielem, bo pochlebce, pókiś w szczęściu, jako cień w jasny dzień tak cię naszladują - jako namniej fortuna zmyli, równie jako i cień, kiedy słońce za chmurę zajdzie, ani wiedzieć, gdzie się podzieją. Przystoi tedy prawemu przyjacielowi na złość fortunie, która niestała jest, przy towarzyszu mocnie stać. Ale że fundament przyjaźni cnota jest, niech się o to człowiek naprzód stara, aby co nalepszym był, potym, będąc sam dobrym, u dobrych przyjaźni szukał. Gnuśny, utratny, łakomy, zwadliwy - niedobry przyjaciel. Dobrodziejstwo, nadzieja, miłość, nauka, powolność, pochlebstwo - wszystko to nam miłość u ludzi jedna. Herkules co czynił, aby był miłowan? Dwie są przyczynie, które miłość w ludziach pobudzają: rzecz własna a to, co w sobie ma godność miłości albo co jest godno miłowania. Montgomery Lucy Maud (1874-1942) - powieściopisarka kanadyjska, tworząca w języku angielskim; autorka popularnego cyklu dla młodzieży od "Ani z Zielonego Wzgórza" po "Rilla ze Złotego Brzegu"; "Ania z Zielonego Wzgórza" Dziewczynka, około lat jedenastu, ubrana była w bardzo krótką, wąską i brzydką sukienkę z szarożółtej szorstkiej wełny. Na głowie miała wyblakły, brunatny kapelusz marynarski, spod którego opadały na ramiona dwa bardzo grube, czerwone jak ogień warkocze. Twarzyczka jej była drobna, blada, chuda i bardzo piegowata, szerokie usta i duże, zmieniające barwę oczy, to zielone, to znowu szare. - Domyślam się, że to pan Mateusz Cuthbert z Zielonego Wzgórza - rzekła niezwykle dźwięcznym głosem. - Cieszę się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie, i przemyśliwałam, co właściwie mogło panu przeszkodzić. Postanowiłam więc, jeśliby pan nie przyjechał po mnie dziś wieczór, pójść wzdłuż szyn do tej oto wielkiej dzikiej wiśni, która rośnie tam na zakręcie, i spędzić na niej noc. Wcale bym się nie bała, bo przecież cudnie byłoby przespać noc pośród białego kwiecia dzikiej wiśni, przy świetle księżyca, prawda? Mogłoby mi się zdawać, że mieszkam w marmurowym pałacu, czy nie? A byłabym zupełnie spokojna, że jeśli pan nie przybył po mnie dziś wieczór, z pewnością nadjedzie pan jutro wczesnym rankiem. Ach jakże się cieszę, że pan przyjechał po mnie, pomimo że cudownie byłoby spać na dzikiej wiśni. Pewnie daleką mamy drogę, prawda? Pani Spencer mówiła mi, że prawie osiem mil. Jestem temu bardzo rada, bo strasznie lubię jechać. Ach, jakże to cudownie, że będę z wami mieszkała i będę do was należała... Nigdy dotąd naprawdę nie należałam do nikogo. Ale Dom Sierot to już było najgorsze. Byłam tam tylko cztery miesiące, ale i to wystarcza! Przypuszczam, że pan nigdy nie mieszkał w Domu Sierot, więc nie może pan sobie wyobrazić, jak tam jest. A to chyba najgorsze, co można sobie wyobrazić! Pani Spencer uważa, że to bardzo brzydko, iż ja tak mówię, ale ja przecież nic złego nie mam na myśli. Bardzo łatwo jest zrobić niechcący coś brzydkiego, prawda? Wie pan, opiekunowie w Domu Sierot są dobrzy, ale tam nie ma wcale pola do imaginacji, chyba że dzieci. Bo o dzieciach można sobie rozmaite rzeczy wyobrażać. Na przykład, można sobie pomyśleć, że ta dziewczynka, śpiąca obok, jest może córką jakiegoś księcia, wykradzioną rodzicom we wczesnym dzieciństwie przez niegodziwą niańkę, która umarła nie zdążywszy wyznać swego czynu. Zwykle nocami starałam się nie spać i zmyślać takie historie, bo w dzień nie miałam na to czasu. Być może dlatego, że jestem tak strasznie chuda, bo jestem chuda, prawda? Nie mam ani źdźbła mięsa na kościach. Ale chętnie wyobrażam sobie, że jestem pełna i ładna, z dołeczkami na łokciach... Towarzyszka Mateusza zamilkła po części dlatego, że zabrakło jej tchu, po części zaś dlatego, że właśnie stanęli przy kabriolecie. Nie wyrzekła już ani jednego słowa, gdy opuszczali miasteczko i zjeżdżali ze stromego pagórka. Droga tak głęboko wrzynała się tu w miękki grunt, że kwitnące po obu jej stronach wiśnie i smukłe, białe brzozy wznosiły się zaledwie o kilka stóp nad głowami jadących. Dziewczynka wyciągnęła dłoń i zerwała gałązkę dzikiej wiśni, która musnęła bok kabrioletu. - Czyż to nie cudne? Co pan myśli widząc takie drzewa, osypane śnieżnobiałym kwieciem? Cóż one panu przypominają? - Nie myślę o tym - rzekł Mateusz. - Ależ pannę młodą, bez wątpienia! Biało ubraną pannę młodą, w białym, koronkowym welonie. Nie widziałam panny młodej, ale mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie wygląda! Ja z pewnością nigdy nie będę panną młodą. Bo ze mną nikt się nie zechce ożenić... chyba jakiś obcy misjonarz. Przecież obcy misjonarz nie powinien być wybredny! Ale białą suknię będę może kiedyś miała. Jest to szczyt moich pragnień ziemskich. Uwielbiam piękne suknie! Nigdy w życiu, jak tylko sięgnę pamięcią, nie miałam ładnej sukienki. Tym bardziej tęskni się do czegoś, czego się nie posiadało, prawda? A zresztą potrafię sobie wyobrazić, że jestem pięknie ubrana! Dziś rano, kiedy opuszczałam Dom Sierot, było mi wstyd, że muszę jechać w tej starej, szkaradnej, codziennej sukience. Ale wyobraziłam sobie wtedy, że jestem w najpiękniejszej, bladoniebieskiej, jedwabnej sukni - przecież już jak się coś sobie wyobraża, to się myśli o czymś najpiękniejszym - w wielkim kapeluszu przybranym kwiatami i powiewnymi piórami, mam złoty zegarek, cienkie, skórkowe rękawiczki i pantofelki. Byłam taka szczęśliwa, tak się rozkoszowałam tą podróżą! Na statku nie miałam wcale morskiej choroby. I pani Spencer czuła się dobrze, pomimo że zwykle choruje. Mówiła, że nie miała czasu, bo bezustannie musiała uważać na mnie, bym nie wpadła do wody. Mówiła też, że w życiu nie widziała tak niespokojnego ducha. A przecież jeśli dzięki mnie uniknęła morskiej choroby, to dobrze, że się tak kręciłam, nieprawdaż? Chyba to nic dziwnego, że chciałam obejrzeć wszystko na statku, bo kto wie, kiedy będę miała znowu sposobność ku temu?... Ach, jakże tu wiele kwitnących drzew wiśniowych! Ta wyspa to wspaniały, kwitnący ogród! Już ją kocham i jestem taka szczęśliwa, że będę tu mieszkała. Słyszałam zawsze, że Wyspa Księcia Edwarda to najpiękniejsze miejsce na świecie, i nieraz wyobrażałam sobie, że mieszkam na niej . Lecz nigdy nie sądziłam, że będę tu mieszkać naprawdę. A czyż to nie rozkoszne, jeśli sen się spełnia?... Czy to nie przyjemnie wiedzieć, że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze poznamy? To właśnie sprawia, że ja się tak cieszę życiem... Świat jest taki ciekawy... Nie byłby taki ani w połowie, gdybyśmy wszystko o wszystkim wiedzieli, prawda? Ale ja może za wiele mówię? Wszyscy na ogół uważają, że jestem zbyt gadatliwa. Może by pan wolał, abym milczała? Jeśli pan sobie życzy, proszę otwarcie powiedzieć. Potrafię milczeć, gdy zechcę, chociaż to nie jest łatwe. - Mów, ile zechcesz. Mnie to nie przeszkadza - rzekł jak zwykle nieśmiało. - Ach, jakże się cieszę! Przypuszczam, że pan i ja będziemy się zgadzali. Przyjemnie jest mówić, kiedy się ma na to ochotę, a nie być zmuszonym milczeć, dlatego że dorośli są zdania, iż dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. Mówili mi to z milion razy przynajmniej. I śmieją się ze mnie, że używam takich wzniosłych słów. Ale jeśli ktoś ma wzniosłe myśli, musi przecież używać wzniosłych słów dla wyrażenia ich. Czyż nieprawda? - Owszem, tak by się wydawało - potwierdził Mateusz. - Pani Spencer mówi, że mój język musi być przytwierdzony w środku. Ale to nieprawda, bo jest mocno przyrośnięty z jednego końca. Opowiadała mi, że wasza posiadłość nazywa się Zielone Wzgórze. Wypytywałam ją o wszystko. Mówiła, że dom otoczony jest drzewami. Jakże szczęśliwa się czułam! Ach, kocham drzewa nade wszystko! W naszym przytułku nie było ich wcale; u głównego wejścia zaledwie kilka biednych, nędznych drzewek z białymi podpórkami. One także wyglądały jak sieroty. Tak mi ich strasznie było żal, że aż się na płacz zbierało. I często mówiłam do nich: "Ach, wy biedaki! Gdybyście rosły w wielkim, szumiącym lesie, w sąsiedztwie innych wielkich drzew, gdzie gęste mchy i konwalijki leśne pokrywałyby wasze korzenie, w pobliżu szemrałby strumyk, a w gałęziach świergotały ptaki, czyżbyście wtedy nie rozrosły się szybko? Tutaj, gdzie jesteście, nie możecie się rozwijać! Doskonale rozumiem, jak wy się tu czujecie, kochane drzewka!" Przykro mi było dziś rano, kiedy się z nimi żegnałam. Człowiek przywiązuje się do takich rzeczy, wszak prawda? Czy w pobliżu Zielonego Wzgórza jest jaki strumyczek? Zapomniałam spytać o to panią Spencer! - Pewnie, że jest. Tuż za naszym dworkiem. - Co za szczęście! Zawsze marzyłam o tym, żeby mieszkać kiedyś nad strumykiem! Ale nie spodziewałam się wcale, że to się ziści. Marzenia rzadko się spełniają, prawda? A dobrze byłoby, gdyby się spełniały! Teraz będę prawie zupełnie szczęśliwa! Bo zupełnie szczęśliwa nigdy być nie mogę, gdyż... jaki to jest kolor? Ujęła jeden ze swych długich, lśniących warkoczy, opadających na chude plecy, i zbliżyła go do oczu Mateusza, który nie przywykł wprawdzie wyrokować o kolorze warkoczy damskich, lecz w tym wypadku nie mógł mieć żadnych wątpliwości. - Rudy czy nie? - rzekł. Dziewczynka odrzuciła warkocz z westchnieniem tak głębokim, iż zdawało się wydobywać niemal z jej stóp i wyrażać smutek wielu wieków. - Tak, rudy - powiedziała z rezygnacją. - Teraz zrozumiał pan, dlaczego nie mogę być zupełnie szczęśliwa. Nie może nią być osoba, która ma rude włosy! Wszystkim innym: piegami, zielonymi oczami i moją chudością nie martwię się tak bardzo. Potrafię sobie wyobrazić, że jest inaczej. Potrafię sobie wyobrazić, że mam najdelikatniejszą płeć koloru płatka róż i fiołkowe oczy, błyszczące jak gwiazdy. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że nie mam tych włosów. Staram się o to, powtarzam sobie: włosy twoje są lśniąco czarne, czarne jak skrzydła krucze. Na próżno! Wiem, że są czerwone jak ogień, i serce mi pęka z bólu. Będzie to tragedia mojego życia. Czytałam pewnego razu o dziewczynce, która miała również tragedię w życiu, lecz nie z powodu czerwonych włosów. Przeciwnie, miała lśniące, złote loki, opadające na alabastrowe czoło. Co znaczy czoło z alabastru? Nigdy nie mogłam się dowiedzieć. Czy pan może mi to objaśnić? - Nie, obawiam się, że nie potrafię - rzekł Mateusz, któremu już trochę zaczęło się kręcić w głowie. Czuł się jak kiedyś, we wczesnej młodości, gdy na pikniku jakiś chłopiec namówił go na przejażdżkę karuzelą. - No, w każdym razie musiało to być coś bardzo ładnego, bo była bosko piękna. Czy pan wyobrażał sobie kiedyś, co czuje ktoś, kto jest bosko piękny? - Nie, nigdy - wyznał Mateusz szczerze. - Ja robię to często. A gdyby panu kazali wybierać, jakim chciałby pan być: bosko pięknym, oszałamiająco mądrym czy też anielsko dobrym? - Naprawdę... nie bardzo wiem. - Ja też nie wiem. Waham się ciągle! Ale mniejsza o to, bo ja przecież nigdy nie będę taka. A już najpewniej nie będę anielsko dobra... Pani Spencer mówi, że... ach, panie Cuthbert! Ach, panie Cuthbert! "Aleją" nazywali mieszkańcy tych stron czterechset- czy pięciusetjardowy odcinek drogi, nad którym sklepiały się dwa rzędy wielkich, rozrośniętych, w tej chwili białym kwieciem osypanych jabłoni, przed wielu laty zasadzonych tu przez jakiegoś starego dziwaka rolnika. Jechali pod długim sklepieniem śnieżnobiałego pachnącego kwiecia. Panował pod nim łagodny, różowy półcień, daleko zaś w głębi lśniło zabarwione purpurą wieczorne niebo niby wielka rozeta okna zamykająca nawę katedry. Cudny ten widok na długą chwilę odjął mowę dziewczynce. Przechyliła się w tył siedzenia, chude rączyny splotła na kolanach, a twarzyczkę w niemym zachwycie podniosła ku białej wspaniałości sklepienia. Zachwyconym wzrokiem spoglądała na zachodzące słońce, a przed oczami jej na tle rozpłomienionego nieba przesuwały się wspaniałe wizje. - Ach, panie Cuthbert! - szepnęła. - To białe... ta biała droga...co to było takiego? - Masz pewnie Aleję na myśli - odpowiedział Mateusz po chwili głębokiego namysłu. - Tak, to bardzo ładne miejsce. - Ładne? O, ładne to niedostateczna nazwa. Ani piękne - to także nie wystarcza. Ono jest cudowne, cudowne! Jest to pierwsza rzecz w moim życiu, której nie mogę sobie wyobrazić cudowniejszej. Tutaj - wskazała ręką piersi - tutaj sprawiło mi to jakiś dziwny ból, ale ból przyjemny. Czy pan doznawał kiedyś takiego bólu, panie Cuthbert? - Nie, nie pamiętam, abym go czuł kiedykolwiek. - Ja często go czuję. Zawsze, ilekroć widzę coś cudownie pięknego! Ale dlaczego nazwaliście to królewskie sklepienie Aleją? Przecież ta nazwa nic nie wyraża. Powinno by się to nazywać... zaraz, pomyślę tylko... Białą Drogą Rozkoszy. Czy to nie byłaby śliczna nazwa? Kiedy mi się nie podoba imię jakiejś osoby lub rzeczy, zawsze, staram się wymyślić inne i potem już tak ją nazywam. W naszym Domu Sierot była dziewczynka imieniem Hepziba Jenkins, ale ja w myśli zwałam ją zawsze Rozalią de Vere. Niechaj sobie wszyscy ten uroczy korytarz nazywają Aleją. Ja zawsze będę mówiła: Biała Droga Rozkoszy!... Czy naprawdę będziemy niedługo w domu? Martwię się tym i cieszę. Martwię się, bo ta przejażdżka była cudna, a zawsze przykro, kiedy się coś przyjemnego kończy. Wprawdzie potem może się zdarzyć coś jeszcze milszego, ale nigdy nie jest się tego pewnym, a tak często się zdarza, że to coś wcale nie jest przyjemniejsze. Wiem to z doświadczenia. Ale cieszę się, że przyjadę do domu. Widzi pan, nie miałam nigdy prawdziwego domu, odkąd pamiętam. Na tę myśl, że jadę do mego prawdziwego domu, znowu czuję ten przyjemny ból... Ach, czyż to nie śliczne?! Zjeżdżali właśnie z wierzchołka wzgórza. Niżej ujrzeli staw, wyglądający prawie jak rzeczka, taki był długi i kręty. Pośrodku przecinał go mostek. Poniżej, aż do miejsca, gdzie bursztynowe wydmy piaszczyste odcinały staw od szafirowej zatoki morskiej, woda mieniła się tęczą barw szafranu, szkarłatu, jaśniejszej i ciemniejszej zieleni oraz wieloma odcieniami, na które jeszcze nigdy nie znaleziono właściwej nazwy. Powyżej mostu wślizgiwał się staw między kępy jodeł i klonów, prześwitując ciemną wodą wśród cieni poruszających się gałęzi. Tu i ówdzie ze stromego wybrzeża wychylała się dzika śliwa niby biało ubrane dziewczę, wspinające się na palce, by ujrzeć w wodzie swe własne odbicie. Z bagien w pobliżu stawu rozlegał się dziwny, jasny i melancholijny chór żabich głosów. Nieco wyżej na wzgórzu spomiędzy białych jabłoni wychylał się niewielki, szary domek, a pomimo że zmierzch nie był jeszcze zupełny, w jednym okienku migotało światło. - Oto jest staw rodziny Barrych - powiedział Mateusz. - Fe, jaka szkaradna nazwa! Ja bym to inaczej określiła... niech mi pan pozwoli pomyśleć... Jezioro Lśniących Wód! Tak, to jest odpowiednie. Poznaję to po owym dreszczu, bo jeśli nazwa, którą nadaję, jest naprawdę piękna, to natychmiast dreszcz mnie przejmuje. Ach, oto jesteśmy na moście! Zamykam oczy. Zawsze boję się jechać mostem, bo doznaję uczucia, że kiedy się znajdę pośrodku, most złamie się jak scyzoryk i zapadnie pod nami. Dlatego też przymykam oczy, ale z boku zerkam, gdy przypuszczam, że jesteśmy blisko środka mostu. Bo gdyby się załamał, chciałabym to widzieć... Ach, jak ładnie dudni! Lubię, jak tak dudni. Jak to świetnie, że tyle jest na świecie rzeczy do lubienia. Ale oto przyjechaliśmy! Teraz spojrzę poza siebie. Dobranoc, kochane Jezioro Lśniących Wód! Zawsze mawiam "dobranoc" temu wszystkiemu, co lubię, tak samo jak ludziom. Chyba ta woda też to lubi - patrzy na mnie, jakby się uśmiechała. Kiedy wjechali na przyległy pagórek i droga znowu zmieniła kierunek, Mateusz rzekł: - Jesteśmy bardzo blisko domu. Zielone Wzgórze... - Ach, niech pan nie mówi, gdzie! - przerwała śpiesznie, chwytając jego wyciągnięte ramię, i zamknęła oczy, by nie widzieć, co wskazuje. - Proszę pozwolić mi zgadnąć. Jestem pewna, że zgadnę! Znowu otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Znajdowali się na szczycie wzgórza. Słońce już zaszło, ale krajobraz tonął jeszcze w świetle. Na zachodzie na złotoczerwonym niebie zarysowywała się ciemna dzwonnica kościółka. Niżej roztaczała się mała dolina, a dalej ciągnęło się długie, łagodne wzgórze, usiane przytulnymi, łagodnymi dworkami. Oczy dziewczynki błądziły uważnie i żywo od jednego dworku do drugiego. Wreszcie zatrzymały się na jednym z nich. Dość obszerny, stojący z dala od gościńca, otoczony obłokiem kwitnących drzew, odcinał się wyraźnie od przyległych lasów. Ponad tym dworkiem w południowo-zachodniej stronie czystego nieba błyszczała wielka gwiazda niby kryształowa lampa, wskazująca drogę pełną obietnic. - To tutaj, prawda? - rzekła wyciągając rękę w ową stronę. Mateusz raźnie śmignął klacz. - W istocie, zgadłaś! - rzekł. - Prawdopodobnie pani Spencer bardzo szczegółowo opisała ci wszystko. - Nie, wcale nie. To, co mówiła, dałoby się równie dobrze zastosować do innych dworków. Nie wytworzyłam sobie wcale dokładnego pojęcia o Zielonym Wzgórzu. Lecz zaledwie je zobaczyłam, uczułam, że tam jest mój dom. Ach, czy to aby nie sen?! Czy pan uwierzy, że moje ramię musi być sine i żółte, tyle razy szczypałam się dziś od rana. Co chwila ogarniało mnie straszne uczucie - bałam się, że to wszystko sen. Szczypałam się wtedy, żeby się przekonać, że to prawda... Lecz potem pomyślałam sobie, że jeśli to nawet jest sen, nie chcę się zbudzić, wolę śnić dłużej, i przestałam się szczypać... Ale to jest przecież rzeczywista prawda i istotnie niedługo będę w domu! Stanęli przed dworkiem. W podwórzu było już zupełnie ciemno. Liście topoli szeleściły wokoło niczym jedwab. - Niech pan posłucha, jak drzewa rozmawiają we śnie - szepnęła dziewczynka, kiedy postawił ją na ziemi. - Jakież cudne muszą mieć sny! Po czym ująwszy mocno torbę zawierającą całą jej chudobę weszła za Mateuszem do sieni. Orzeszkowa Eliza ur. 6 VI 1841 r. na Milkowszczyźnie - powieściopisarka, publicystka, działaczka społeczna; debiutowała opowiadaniem "Obrazek z lat głodowych" (1866); utwory narracyjne: "Początek powieści" (1866), "Ostatnia miłość" (1868), "Pamiętnik Wacławy" (1871), "Pan Graba" (1872), "Marta" (1873), "Eli Makower" (1875), "Maria" (1877), i inne; omawiała sprawy kobiet, wykształcenia, małżeństwa, pracy, itp.; problemy asymilacji Żydów na łamach czasopism i książek; autorka m.in. "Meira Ezofowicza" (1878), "Nizin" (1885), "Nad Niemnem" (1888), "Gloria victis" (1910), poświęcona powstańcom styczniowym - zm. 18 V 1910 r. w Grodnie; "Nad Niemnem" Zaledwie na krawędzi zielonej góry stanął, gdy niżej w połowie jej stoku, pod rozłożystą topolą srebrną, białą suknię i czarne włosy w grona czerwonych jarzębin zdobne, zobaczył. W mgnieniu oka obok Justyny stanął. - Strasznie zląkłem się! - mówił - myślałem, że pani może już do domu poszła... bez pożegnania! Justyna ruchem ręki ukazała mu roztaczający się przed nimi widok. Był on wspaniałym i olśniewająco świetnym. Blade słońce jesienne w momencie zachodu swego ustroiło się w takie blaski i barwy, jakich na zenicie nawet królując nie posiadało nigdy. Tarczy słonecznej widać nie było, bo kryła ją płachta złota, purpurą i fioletem zakończona, wyżej zaś po całym błękicie nieba rozsiały się puchy obłoków, szkarłatem i złotem nalanych i nierówne, podarte, krepowe niby smugi srebra i fioletu. Wszystko to było ruchome, niby żywe, płonęło, - przelewało się, mieniło i jak w zwierciadle odbijało się w szerokich, przejrzystych, prawie nieruchomych wodach rzeki. Więc i ona od dalekiego zakrętu płynęła zrazu samym czystym złotem, a potem na dnie swoim ukazywała rozrzucone w nieładzie rubiny, opale, ametysty i agaty. Wydawała się rozwartą i kryształową szybą przysłoniętą kopalnią klejnotów. W zarzecznym borze, także blaskami przenikniętym, żółte pnie sosen wyraźnie oddzielały się od siebie, a pomiędzy nimi z dala nawet dostrzec było można krwistą rdzawość usychających paproci i dno lasu opływającą srebrzystość siwych mchów. Górą po koronach sosen, prawie czarnych, tu i ówdzie ślizgały się i kładły złote i seledynowe rąbki. Wszystko to zaś, niby zaklęty obraz, stało w zupełnej ciszy i pustce powietrza. Rybitwy morskie, wrony i jaskółki już w dalekie strony odleciały; inne ptactwo po gniazdach usypiało i tylko w rozłożystej topoli srebrnej czasem jeszcze ćwierkało coś, szeleściło i wnet milkło. Jan patrzył na wodę, bór, niebo. - Cudności! - rzekł. - Cudności! - powtórzyła Justyna. Spojrzeli na siebie i wnet znowu utopili wzrok w rozwartej u stóp ich kopalni klejnotów. Z nieba i spod wody padały na nich i od stóp do głów oblewały ich blaski gorące i świetne. Stali w nich nieruchomi, milczący, z tym wewnętrznym drżeniem, którym napełnia ludzi zbliżanie się wielkiej chwili ich życia. Tak nadlatujący z oddali wicher wstrząsa głębiny lasów i tak przed wzejściem słońca dreszcz rozkoszy i trwogi przebiega po obudzonej ziemi. Zaczynali rozmawiać, ale rozmowa im nie szła; głosy cichły, czymś przytłaczane, i słowa urywały się w połowie. Zdawać się mogło, że o czymkolwiek mówić zaczynali, wszystko nie było tym, o czym mówić pragnęli - a nie mogli. Jeszcze nie mogli. Pod ogorzałą skórą twarzy Justyny przepływały co chwilę rumieńce zawstydzenia; oczy Jana co chwilę zwracały się ku niej i nieśmiało lub z chmurną trwogą odwracały się w inną stronę. Było to tak, jakby oczekiwali, aby z nich spłynęły i na świecie przygasły te wielkie blaski, które każdy rys i każde drgnienie ich twarzy ukazywały z wypukłością rzeźby wśród jaskrawego tła umieszczonej. Wkrótce też przygasać one zaczęły na niebie, a jednocześnie i wody rzeki powlekały się szarością, po której już tylko tu i ówdzie błądziły fioletowe lub czerwone smugi. Drzewa boru zmieniły się i utworzyły czarną, nieprzebitą dla oka ścianę. Zmrok przezroczysty łagodnymi falami spływać zaczął od gwiazd, które stopniowo pozapalały się na pociemniałym sklepieniu. Cisza panowała wielka. Wtem wśród ciszy od dalekiego punktu okolicy doleciał przeciągły, kilka razy powtórzony okrzyk. Ktoś kogoś wołał. Niby w borze przyczajony duch psotny a smętny wołanie to porwał i niósł w głębie boru, powtarzjąc je długo, przeciągle, srebrnie. - Echo! - szepnęła Justyna. - Z tego miejsca, gdzie my teraz stoim, najlepiej echa słyszeć się dają - odpowiedział Jan i jakby towarzyszce przyjemność chciał zrobić, donośnie zawołał: - Ho! ho! Za rzeką po głębinach boru poniosło się długo, raźnie, wesoło: - Ho! ho! ho! ho! ho! Ostatni dźwięk doleciał tu już tylko przeciągłym, rozwiewnym westchnieniem. - Niech pani teraz trochę z echem porozmawia! - poprosił Jan. Zbliżył się do Justyny tak, że ramieniem rękawa sukni jej dotykał; w przytłumionym głosie jego czuć było, że drżał. - La! la! la! - zawołała. Śpiewnie, figlarnie echo aż pod koniec firmamentu poniosło nutę: - La, la, la, la, la! Znowu jednak nie było to tym, o czym mówić chcieli. - Panno Justyno! - zaczął Jan - niech pani echu powie te imię, które dla pani najmilsze jest na świecie! Proszę, proszę, na wszystko proszę zawołać tego, kto dla pani miły!... Pod spadającymi na jej czoło listkami topoli stała prosta i tak wyprostowana, że na chwilę oddech zatrzymał się jej w piersi. Aż nad coraz więcej ciemniejszą rzeką w coraz ciemniejszym powietrzu zabrzmiało imię: - Janku! Bór przeciągle, głośno, śpiewnie trzy razy odpowiedział: - Jan-ku! Jan-ku! Jan-ku! Justyna na rozśpiewany bór patrzyła, lecz czuła, że kibić jej otacza ramię drżące, niecierpliwe, a przecież jeszcze nieśmiałe. Zalękniona także, rumieńcem w zmroku płonąca, z uśmiechem zmieszania próbowała jeszcze z echem rozmawiać: - Janku! - zawołała jeszcze. Ale echo nie odpowiedziało, tak wołanie było ciche i tak prędko na jej ustach stłumił je pocałunek. Powoli uwalniając się z jego objęcia, twarzą w twarz przed nim stanęła, obie dłonie położyła mu na ramionach i dobrowolnie, z dreszczem szczęścia, z rozkoszą ufności bez granic, głowę na jego piersi pochyliła. - Królowo moja! najdroższa! jedyna! czy moja ty? czy moja? moja? - Na zawsze! - odpowiedziała. Nad dalekim zakrętem Niemna jakby z wody wypłynął ognisty sierp wschodzącego księżyca, prędko powiększał się, zaokrąglał, podnosił, aż nad rzeką zawisł ogromną, pałającą tarczą. Gwiazdy gasły, świat tonął w ciszy i rozwidniał się łagodną, marzącą światłością. Pod srebrną topolą szemrały szepty tak ciche, że nie słyszał ich nawet człowiek, który w grubej kapocie i wielkiej, kosmatej czapce u szczytu góry pod rzędem lip nieruchomych siedział z głową opartą na ręku i twarzą ku księżycowi obróconą. Rogowski Roman E. ur. 10 I 1936 r. w Woli Hetmańskiej na Podolu - ksiądz, kaznodzieja, piastuje wysokie stanowiska kościelne; współpracuje z wieloma czasopismami m.in. "Gość Niedzielny"; autor licznych artykułów naukowych i popularno- naukowych; pisze literackie reportaże ze swoich podróży; jego pasją i natchnieniem twórczym są góry (członek Klubu Wysokogórskiego i Polskiego Klubu Górskiego); jego utwory cechuje jasność i komunikatywność języka; wydał serię utworów: "Mistyka gór" (1983), "W wichrze jest Pan" (1990), "Bóg na moich drogach", a także wiele innych o tematyce religijnej; "Przyjaźń" z tomiku "W wichrze jest Pan" "Bo czymże jest życie wasze? Mgłą jesteście, co się ukazuje na krótko, a potem znika." (JK 4,14) Ciężkie mgły w kolorze brudnej piany zalegały dolinę. Przy silniejszych podmuchach wiatru kłębiły się, jak wiry rzeczne. Brunatne skały o urozmaiconych, często fantastycznych formach zlewały się w jedno, jakby stanowiły tajemniczy mur z bajki o zaczarowanym zamczysku. Gdzieś tam dalej i wyżej stały szczyty, może nawet w słońcu, ale wydawały się w tej chwili mniej realne niż skłębiona i brudna mgła. Człowiek zbliżał się do przełęczy. Podczas całej drogi od schroniska nie spotkał nikogo. - Kto wie o moim wyjściu? Kto o mnie pamięta? - myślał. - Ileż dalekich światów nie wie o moim istnieniu... Plecak ciążył mu jak glob Atlasa. Źle ułożone konserwy niemiłosiernie uciskały go w okolicy prawej łopatki. Skarpeta zsunęła się z pięty i uwierała go w palce. Był głodny i chciało mu się pić. Wychodził ze schroniska, kiedy wszyscy spali i kuchnia była jeszcze nieczynna. Na suchy chleb z konserwą nie miał ochoty. Zresztą od kilku dni cierpiał na bóle żołądka. Podchodząc pod skalny próg i pokonując go w szybkim tempie pomyślał, że mimo wszystko życie jest piękne i swojej sytuacji nie zamieniłby na żadną inną. Kochał życie i świat. Doceniał pracę i awanse, nie lekceważył pozycji i sławy, ale miał swoją hierarchię wartości, według której tego rodzaju sprawy mniej znaczyły dla niego niż przygoda i góry. W miarę jak wspinał się w górę mgła stawała się rzadsza i bardziej sucha. - Ale jeżeli to wszystko jest tak marne - zastanawiał się - to dlaczego tak łatwo odwraca ludzi od Boga? Gdzie leży przyczyna? Gdzie tkwi istota tajemnicy? Poprawił plecak, podciągnął szelki i przepaścistą przędą zaczął wspinać się na przełęcz. Świeży podmuch wiatru był zapowiedzią, że jest blisko. Potrącił kamień, który potoczył się w bok, a potem runął w dół. Spłoszył dwie kozice pasące się na stoku. Skoczyły w mgłę i zniknęły. - Właśnie - wrócił znowu do rozmyślania - dlaczego człowiek wierzący w Boga, w pewnym sensie wiedzący, kim On jest, zostawia Go i pędzi za marnymi stworzeniami i jeszcze marniejszymi rzeczami? Co to jest? Oczywiście, nie każdy. Na przykład słynny teolog von Balthasar. Podobno nominacja kardynalska przybiła go, załamała. Umarł przed przyjęciem kardynalskiego kapelusza. Komentowano to jako lęk przed rezygnacją z uznawanej hierarchii wartości. Stanął na przełęczy. Nie było nikogo. Mocniej zabiło mu serce, gdy przypomniał sobie zdarzenie, które dwadzieścia lat temu tu właśnie miało miejsce. Chodził po górach sam, jak teraz. Chciał doświadczyć przeżyć, których można doznać tylko w samotności. Chciał także sprawdzić, czy da sobie radę sam i czy na tyle zna góry, że potrafi w nich żyć. Nie miał sprzętu wspinaczkowego, nie forsował więc trudnych dróg, jakkolwiek wiele z tych, które przechodził, wymagły asekuracji. Gdy pewnego dnia stnął na przełęczy przynosząc róże Matce Boskiej, której kamienna figura stała poniżej przełęczy, zapadła nagle tak gęsta mgła, że zrobiło się prawie ciemno. Gdy kładł róże pod figurą Matki Boskiej, doświadczył przedziwnego przeżycia. Niczego nie widział i nie słyszał. Nie czuł, czy jest zimno, czy gorąco. Niespodziewanie tajemnicza światłość spłynęła skądś z boku, od figury, rozjaśniała jego wnętrze i napełniła dziwnym uczuciem. Potem otworzył oczy. Widział mgłę i zamazane kontury skał. I nagle spostrzegł jakąś postać, która szła pod górę. Gdy zbliżyła się, zauważył, że była to dziewczyna z dużym plecakiem. Była bardzo młoda, miała jasne włosy i ciemne oczy. - Skąd idziesz? - zapytał. - Z dołu, ze schroniska. Nocowałam tam z koleżanką. Ona została, ja wybrałam się przez przełęcz. A ty? Nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili odparł: - Właściwie to dzisiaj idę bez celu. Pogoda wspaniała, ale nie do robienia trudnych dróg. Mgła odbiera człowiekowi odporność psychiczną. Zeszli razem z przełęczy na boczną grań, którą przedostali się na Trzech Strażników. Ponieważ zaczęło padać, szybko zeszli do schroniska. I tak się zaczęło. Aniołowie w niebie, którzy prowadzą rejestr wszystkich spotkań ludzkich zaplanowanych przez Boga, odnotowali z satysfakcją: "zrealizowane". Zaprzyjaźnili się, a przyjaźń ta nigdy nie przekształciła się w miłość. Pozostała zawsze przyjaźnią wielką, delikatną i trwałą. - Mówią, że między kobietą i mężczyzną niemożliwa jest przyjaźń. Że albo miłość, albo nienawiść. Cóż oni wiedzą o przyjaźni w górach? Mówiła to z właściwą sobie prostotą i z wielkim przekonaniem. Mijały lata. Często wyjeżdżali w góry, od pewnego czasu z większym zespołem. I tak minęło dwadzieścia lat. Na jej twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki. Patrząc w lustro, pewnego dnia powiedziała: - Serce się nie starzeje. Chorobą serca są wspomnienia. Bolą jak nie zagojone rany. Dlaczego nigdy nie wspomniała. Jeżeli ktoś w zespole uciekał się do wspomnień, prosiła: - Zostawcie to! Człowiek nie ma oczu z tyłu głowy. Ma patrzeć w przyszłość i marzyć. A jeżeli coś z marzeń nie da się zrealizować, to trzeba zmienić marzenia. Bóg odbierając człowiekowi dobre, daje mu lepsze. Wyjął puchówkę, nałożył na siebie i usiadł. Mgła była podobna do tamtej, było tylko chłodniej. "Bóg odbierając człowiekowi dobre, daje mu lepsze" - powtórzył jej słowa i mówił dalej sam do siebie: - Ale co mi dał lepszego odbierając jej obecność? Co dał mi przynajmniej w zamian? Zastanawiał się nad tym od chwili, gdy pewnego dnia po wyprawie w Himalaje oświadczyła, że wstępuje do klasztoru. - Do Karmelu - wyjaśniła. - Jak być zakonnicą, to nią być radykalnie. Jak we wspinaczce: jak się wspinać, to robić drogi piątkowe czy szóstki. Wtedy doznaje się dopiero przeżyć! Wstąpiła do Karmelu. Nie było żadnych pożegnań. Wyjechała w góry i w górach została. Klasztor stał na skraju małego miasteczka naprzeciw pięknych, pionowych ścian wysokiej góry, na której szczycie stał krzyż. Przez okno swojej celi widziała górę z krzyżem i jej przepaściste ściany. Kiedy ją odwiedził po długim czasie nowicjatu, przyszła już w welonie. Zza kraty patrzyły na niego te same duże, ciemne oczy, tylko bardziej poważne i trochę smutne. - Chciałam, by przyjaźń nigdy nie przeminęła. Widziałam tylko jedno wyjście, jak tylko jeden bród na głębokiej rzece: włączyć tę przyjaźń w miłość Boga. Zrobiłam to. Chyba mnie zrozumiesz. Rozumiał, ale z początku się buntował. Wyrzucał Bogu Jego bezlitosną zaborczość. Jego dziwną zazdrość. Potem chodząc samotnie po górach starał się pogodzić z decyzją człowieka i powołaniem Boga. Usiłował wiele zrozumieć. Coraz lepiej zdawał sobie sprawę z tego, że jednym z najboleśniejszych krzyży jest przemijanie. Rani ducha i zabija ciało. Uśmierca przyjaźń i kaleczy miłość. - Ona ratuje naszą przyjaźń przed przemijaniem - dochodził do wniosku. Każdego lata bywał na przełęczy. Tego lata także. Mgły nadal przewalały się jak brudne fale tajemniczego morza. Nie było nikogo. Wstał i zszedł kilkanaście metrów niżej przed figurę Matki Boskiej. Stała pod potężnym okapem skalnym. Miała złożone dłonie i była wpatrzona gdzieś w niewidzialną przestrzeń. U jej stóp leżały róże. Ich różowe płatki płonęły we mgle, jak rozżarzone w mroku węgle. Były przecież znakiem ludzkiej przyjaźni, która kiedyś, bardzo dawno, zrodziła się tu w dwóch sercach i która już nigdy - wbrew przemijaniu - nie miała zagasnąć. Saint-Exupery Antoine de (1900-1944) - pisarz francuski; lotnik z zawodu, który zginął w czasie II wojny światowej; autor powieści: "Nocny lot" (1931); "Ziemia, planeta ludzi"; opowieść poetycka "Mały książę"; "Mały książę" Krzak róży wykiełkował w ciągu dnia z ziarna przyniesionego nie wiadomo skąd i Mały Książę z uwagą śledził ten pęd, zupełnie niepodobny do innych pędów. Mógł to być nowy gatunek baobabu. Lecz krzak szybko przestał rosnąć i zaczął się formować w kwiat. Mały Książę, który śledził pojawienie się olbrzymiego pąka, wyczuwał, iż wykwitnie z niego jakieś cudowne zjawisko, Iecz róża schowana w swoim zielonym domku przygotowywała się powoli. Starannie dobierała barwy. Ubierała się wolno, dopasowywała płatki jeden do drugiego. Nie chciała rozkwitnąć pognieciona jak maki. Pragnęła zjawić się w pełnym blasku swojej piękności. 0, tak! Była wielką zalotnicą. Jej tajemnicze strojenie się trwało wiele dni. Aż pewnego poranka - dokładnie o wschodzie słońca - ukazała się. I oto ona - która tyle trudu włożyła w swój staranny wygląd - powiedziała ziewając: - Ach, dopiero się obudziłam... Przepraszam bardzo... Jestem jeszcze nie uczesana. Mały Książę nie mógł powstrzymać słów zachwytu: - Jakaż pani jest piękna! - Prawda? - odpowiedziała róża cichutko. - Urodziłam się równocześnie ze słońcem. Mały Książę domyślił się, że róża nie jest zbyt skromna, lecz jakżeż była wzruszająca! - Sądzę, że czas na śniadanie - dorzuciła po chwili - czy byłby pan łaskaw pomyśleć o mnie? Mały Książę, bardzo zawstydzony, poszedł po konewkę i podał jej świeżą wodę. Wkrótce swą trochę płochliwą próżnością zaczała go torturować. Pewnego dnia na przykład, mówiąc o swych czterech kolcach, powiedziała: - Mogą zjawić się tygrysy uzbrojone w pazury... - Nie ma tygrysów na mojej planecie - sprzeciwił się Mały Książę - a poza tym tygrysy nie jedzą trawy. - Nie jestem trawą - odparła słodko róża. - Proszę mi wybaczyć... - Nie obawiam się tygrysów, natomiast czuję wstręt do przeciągów. Czy nie ma pan parawanu? "Wstręt do przeciągów to nie jest dobre dla rośliny - pomyślał Mały Książę. - Ten kwiat jest bardzo skomplikowany." - Wieczorem proszę mnie przykryć kloszem. U pana jest bardzo zimno. Złe są tu urządzenia. Tam, skąd przybywam... Urwała. Przybyła w postaci nasienia. Nie mogła znać innych planet. Naiwne kłamstwo, na którym dała się przyłapać, zawstydziło ją. Zakaszlała dwa lub trzy razy, aby pokryć zażenowanie. - A ten parawan? - Ja bym przyniósł, ale pani mówiła... Wtedy róża znów zaczęła kaszleć, aby Mały Książę miał wyrzuty sumienia. W ten sposób mimo dobrej woli płynącej z jego uczucia Mały Książę przestał wierzyć róży. Wziął poważnie słowa bez znaczenia i stał się bardzo nieszczęśliwy. - Nie powinienem jej słuchać - zwierzył mi się któregoś dnia - nigdy nie trzeba słuchać kwiatów. Trzeba je oglądać i wąchać. Mój kwiat napełniał całą planetę swoją wonią, lecz nie umiałem się nim cieszyć. Historia kolców, która tak mnie rozdrażniła, powinna rozczulić... Zwierzył się jeszcze: - Nie potrafiłem jej zrozumieć. Powinienem sądzić ją według czynów, a nie słów. Czarowała mnie pięknem i zapachem. Nie powinienem nigdy od niej uciec. Powinienem odnaleźć w niej czułość pod pokrywką małych przebiegłostek. Kwiaty mają w sobie tyle sprzeczności. Lecz byłem za młody, aby umieć ją kochać. (...) - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na świecie. Gdy przyjdziesz pożegnać się ze mną, zrobię ci prezent z pewnej tajemnicy. Mały Książę poszedł zobaczyć się z różami. - Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej wartości - powiedział różom. - Nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyście nikogo. Jesteście takie, jakim był dawniej lis. Był zwykłym lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz zrobiłem go swoim przyjacielem i teraz jest dla mnie jedynym na świecie. Róże bardzo się zawstydziły. - Jesteście piękne, lecz próżne - powiedział im jeszcze. - Nie można dla was poświęcić życia. Oczywiście moja róża wydawałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie razem, ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się, a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest moją różą. Powrócił do lisa. - Żegnaj - powiedział. - Żegnaj - odpowiedział lis. A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. - Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać. - Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu. - Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać. - Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za twoją różę. - Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać. Stachura Edward ur. 18 VIII 1937 r. Charvien (Francja); poeta, prozaik; studia romanistyczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i Uniwersytecie Warszawskim; zbiór wierszy: "Dużo ognia" (1963); poematy: "Po ogrodzie niech hula szrańcza" (1968), "Przystępuję do ciebie" (1968), "Piosenki" (1973); zbiory opowiadań: "Jeden dzień" (1962), "Falując na wietrze" (1966); powieści: "Cała jaskrawość" (1969), "Siekierezada albo zima leśnych ludzi" (1971), "Się" (1977); dialog filozoficzno- poetycki "Tabula rasa. Rzecz o egoizmie" (1979) - zm 24 VII 1979 r. w Warszawie (samobójstwo); pośmiertnie wydano "Poezje wybrane" (1980); "Pokocham ją siłą woli" z cyklu "Opowiadania" Wskazała mi fotel i powiedziała: - Usiądź, proszę. Usiadłem. Przysunęła do prawej bocznej poręczy krzesło i położyła na nim zapałki i popielniczkę. Po czym ustawiła naprzeciw fotela, w odległości jakichś czterech metrów, drugie krzesło i usiadła też. Przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Było w tym patrzeniu coś z tego, jak kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunący po kei statek, ale jest on jeszcze trochę daleko i bez małej lornetki nie można rozróżnić twarzy stojących na mostku pasażerów. Coś takiego. - Zapal sobie - powiedziała. Sięgnąłem posłusznie do kieszeni bluzy, wyciągnąłem z paczki papierosa i zapaliłem. Dziewczyna siedziała prosto, opierając się plecami o tył krzesła: stopy i kolana miała mocno zwarte; na kolanach - w miejscu gdzie kraj sukienki - splecione palcami dłonie. - Mam ci coś do powiedzenia. Zechciej mnie wysłuchać. Zamilkła, spojrzała w okno i znowu na mnie. Ja paliłem i patrzyłem na to wszystko poprzez snujący się fantasmagorycznie dym palonego papierosa. - Jesteś mężczyzną; ja, jak widzisz, jestem kobietą. I uśmiechnęła się. Miękko, ale nie kocio. Kobieco, ale nie zalotnie. Choć może zalotnie, ale jakoś nieprzewrotnie. I nieznacznie. Bardzo delikatnie. Mnie - co starałem się widzieć wszystko, każdy najmniejszy nawet szczegół mogący być mi pomocny w kontrataku na powszechną i co dzień, i co krok nachalną wulgarność świata - bardzo się ten uśmiech spodobał i spróbowałem odwzajemnić się dziewczynie uśmiechem podobnym. - Jestem kobietą - podjęła dziewczyna - i... jak by ci to powiedzieć... no, jestem normalną kobietą. Jeżeli to prawda, to dobrze - pomyślałem. To bardzo dobrze. Bo w ten sposób jest już nas przynajmniej dwoje normalnych w tym nienormalnym, chorym świecie. - Wszystko, co powiem, to prawda - powiedziała, jakby nie wiem jakim zmysłem wyczuwając, że o tym właśnie przed sekundą myślałem. - Co ty o tym wszystkim pomyślisz, to twoja sprawa, ale musisz mi wierzyć. To dla mnie bardzo ważne. Musisz mi wierzyć. Kiwnąłem głową. - Jestem normalną kobietą - podjęła dziewczyna - ale od pewnego czasu, od dłuższego czasu nie ma w moim życiu żadnego mężczyzny. Mogłabym mieć, wybacz mi ten zwrot, ale nie chciałam. Nie tylko dlatego nie chciałam, to też ci chcę powiedzieć, że brzydzę się tą grą, tym łaszeniem się, tym podchodzeniem, tym skradaniem się... Tymi ociekającymi słówkami, tym ociekającym wzrokiem, tą ociekającą śliną - dodałem w myśli. - ...Kiedy widzę - podjęła - jak to robią inni, czy to mężczyźni, czy to kobiety, kiedy jestem tego przypadkowym świadkiem albo niekiedy obiektem, to nie wiem... chciałabym się schować pod stół albo zniknąć nagle, wyparować, żeby tego nie oglądać. A czasami to... czasami to muszę wyjść do łazienki, bo robi mi się niedobrze. Nachodzą mnie wymioty. Niesamowite - pomyślałem. Chyba po raz pierwszy słyszę kogoś, kto mówi o tych sprawach tak, jak ja bym o tym mówił. Niesamowite. - Ty nie skradasz się... Pomyślałam najpierw, że może jesteś w kimś zakochany, ale potem pomyślałam, że nie, skądże, że gdyby tak było, gdybyś ty był zakochany, to by to było napisane na twojej twarzy, zapalone w twoich oczach, wyryte w twoich ruchach, w całym twoim zachowaniu, i ja musiałabym to zobaczyć i bym się nie ośmieliła mówić ci tego, co mówię, i powiedzieć tego, co powiem. Co może uda mi się powiedzieć. Jak pięknie mówi ta dziewczyna - pomyślałem. Gdybyś ty był zakochany - mówi, toby to było widać - mówi. Myślałem właśnie kiedyś o tym, kiedyś tam, wieki temu, kiedy byłem raz w życiu zakochany, że jak się to dzieje, że druga płeć tego nie widzi, nie czyta na mojej twarzy, w moich oczach, w całym moim zachowaniu, że jestem przecież zakochany i jeżeli idzie o to, to nie ma o czym mówić, wszystko jest jasne. Ale oto jednak jak gdyby tego nie widziała druga płeć i zaczynała się niekiedy ta cała gra, te sztuczki sławetne a do cna ograne, to przewracanie oczami, to błyskanie dekoltem, te kołyśnięcia biodrami i tak dalej. Zaraz... albo może właśnie dobrze widziała drugą płeć, dobrze czytała z mojej twarzy i z moich słów to, co się dzieje w moim sercu, i to ją właśnie, drugą płeć, jeszcze więcej podniecało. Ekscytowało, jak to się mówi. Może też drażniło. Złościło. Znieważało. Być może. Być bardzo może. Być bardzo może na pewno. Bo to już nie tylko chodziło wtedy o zdobycie mężczyzny, o zdobycie partnera, o zdobycie samca na jedną nocną godzinę lub na jedną dzienną godzinę czy na kilka tych lub tamtych godzin. Tu chodziło o coś więcej w takich razach; o pognębienie nieznanego konkurencyjnego egzemplarza własnego rodzaju, tej drugiej kobiety, w której dany mężczyzna śmie się kochać i śmie tę miłość jawnie obnosić. Obnosić w obliczu innej kobiety, w obliczu tej, co przed nim stoi i co się niechybnie uważa za pierwszą kobietę, za pierwszą kobietę i w jakiś sposób za jedyną. - Mogę mówić dalej? - spytała dziewczyna. Uniosłem opuszczoną głowę i spojrzałem na nią trochę zdziwiony z miną pytającą "czy coś się stało?" - Nie. Nic się nie stało - powiedziała. - Tylko widziałam, że się mocno zamyśliłeś, i nie chciałam ci przeszkadzać. Ta dziewczyna jest coraz więcej niezwykła - pomyślałem. Kto ją obdarzył taką delikatnością? Musi jej być bardzo nielekko. W życiu tym, w świecie tym. - Więc, wybacz mi znowu ten zwrot, mogłabym mieć mężczyzn. Kobieta, jeżeli nie jest szczególnie upośledzona przez los, a już jeżeli jako tako ładna, może mieć bez większego trudu każdego mężczyznę... Prawie każdego - sprostowałem w myśli. - ...prawie każdego - sprostowała głośno dziewczyna. - Ja, dzięki Bogu, nie jestem upośledzona przez los... mam jakąś tam swoją urodę... która... nie wiem, czy ci się podoba... Zaciągnąłem się głęboko kończącym się papierosem i w ten obłok dymu, który wypuściłem szeroko otwartymi ustami, zanurzyłem wolno i twierdząco głowę, odchylając ją najpierw do tyłu, a potem pochylając w dół i lekko do przodu. I po chwili uniosłem. Dziewczyna uśmiechnęła się jakoś tak wzruszająco i teraz ona z kolei pochyliła wolno głowę w dół i sporą chwilę tak trzymała pochyloną. (Włosy miała rude o jakimś takim odcieniu, co się może tylko przyśnić.) Pomyślałem, że moja niema, ale twierdząca odpowiedź na jej mimochodem zadane mi pytanie była jej potrzebna wręcz nieodzowna, żeby mogła mówić dalej. Ale nie rozumiałem, dlaczego mnie właśnie to wszystko opowiada. Ale pomyślałem jeszcze, że gdybym jej nie odpowiedział, gdyby zabrakło tej mojej niemej odpowiedzi, to inny byłby dalszy ciąg jej opowieści. Inne padłyby z jej ust dalsze słowa. Nie te, które - nie wiem jakie - za chwilę się potoczą. - Tak, mogłabym - podjęła. I znów na chwilkę przerwała, i znów po chwilce podjęła: - Ale nie chcę, bo jeszcze więcej niż tej gry, wiesz, to brzydzę się mnogości. Wielości. Brzydzę się. Fizycznie i nie tylko fizycznie. Ja nie jestem wieloma kobietami. Jestem jedną kobietą i chcę być jedną. I nie chcę wielu mężczyzn. Chcę jednego. Rozmawiam nieraz z koleżankami, tak ogólnie, ale trochę też o tym, i one mówią: "Trzeba mieć zdrowy stosunek do tych spraw". Zdrowy stosunek według nich to spać z każdym mężczyzną, który się podoba, który jest przystojny albo miły, ujmujący, albo który kobiecie czymś imponuje, szybką jazdą na motorze, szampańskim wydaniem pieniędzy albo grą na gitarze, albo czymś w tym rodzaju. Jeżeli to jest zdrowy stosunek, to mój jest chory. Ale ja nie myślę, że mój jest chory. Nie mogę, a nawet gdybym mogła, nie chcę spać z wieloma mężczyznami, z drugim, trzecim, piątym. Z jednym chciałabym. I nawet tańczyć nie chcę z wieloma. Nie chcę się ocierać o wiele męskich ciał. Nie wiem, co o tym pomyślisz, ale powiem ci, że ja nie widzę różnicy pomiędzy zatańczeniem z mężczyzną a położeniem się z nim do łóżka. Na pewno można na to spojrzeć inaczej, nie tak drastycznie, jak powiedziałaby moja koleżanka, ale ja tak to widzę i mówię ci to, bo chcę ci powiedzieć. Żebyś wiedział o mnie. Choć ja o tobie to, tak naprawdę, nie wiem nic. Widzę cię po raz drugi w życiu i wszystko, co myślę o tobie, to sobie wyobraziłam. No, trochę mi pomogli w wyobrażeniu sobie ciebie różni tacy ludzie. Dopomogli mi w tym sensie, że mówili o tobie niezbyt przychylnie lub wręcz źle. Lub wręcz wrogo. I to mnie właśnie ucieszyło. Gdyby mówili o tobie dobrze, to by mnie właśnie zmartwiło. Naprawdę. Bo ja ich trochę znam, w każdym razie znam na tyle, że wiem, że ci ludzie nie mogą mówić o tobie dobrze. Jeżeli jesteś taki, jakiego ja sobie ciebie wyobraziłam, to oni mogą mówić o tobie tylko źle. Tak też mówili i to mi się zgadzało. O mnie też opowiadają różne nie budujące rzeczy tylko dlatego, że myślę o pewnych sprawach inaczej niż oni. Ale co tam. To wszystko głupstwa, o czym wiesz lepiej ode mnie. Przerwała i znowu spojrzała w okno. Ja wyciągnąłem z paczki papierosa, zapaliłem i myślałem: skąd ta dziewczyna wie takie różne rzeczy: małe i duże? I kim ona jest? I kiedy i gdzie, przelotnie, jak mówi, pierwszy raz się spotkaliśmy? We śnie jakimś? - Lubię patrzeć, jak palisz - powiedziała. - Dym cię leciutko osnuwa, ale pomimo to dla mnie wtedy bardziej realny lub raczej: mniej nierealny. Zupełnie nie wiedziałem, jak po tych słowach się zachować i spróbowałem jakoś się uśmiechnąć. - Wiesz, temu jednemu mężczyźnie chciałabym dać, tak zwyczajnie, tak najzwyczajniej w świecie - jak podarek imieninowy czy urodzinowy - całe moje życie. Bez reszty. Chciałabym być z nim i podróżować z nim, i czekać na niego wtedy, kiedy nie mógłby mnie ze sobą zabierać. Chciałabym dla niego utrzymywać dom w czystości i robić zapasy na zimę, kompoty, konfitury, marynować grzyby, kwasić ogórki, butelkować szczaw, pomidory, kisić kapustę i inne wspaniałości. Chciałabym mu zrobić na drutach albo na szydełku długi ciepły szalik i ciepły sweter, i ciepłe rękawiczki, i ciepłą czapkę, i bardzo ciepłe skarpety, i w ogóle. Bo to tak jest, że dla siebie, owszem, można coś tak zrobić, ale dla drugiego człowieka to już można coś niesamowicie pięknego zrobić, wszystko. Wszystko. I, czy ja wiem... może jutro zgaśnie słońce, przecież może; albo nam je przesłoni, na zawsze, jakiś straszny potworny grzyb... Przecież może. Jakże niesamowicie mówi ta dziewczyna - myślałem. Jakim sposobem ona uchowała się i uchowała takie myślenie niemodne w świecie tym, wśród ludzi tych, którzy - sami nie potrafiąc tak mocno i prosto kochać - wszystko robią, żeby taką miłość poniżyć, pognębić, zhańbić, zdeptać, zniszczyć, zamordować (bo inność drażni jednakowość). I specjalne obyczaje w tym niszczycielskim morderczym celu stworzyli, specjalną filozofię, specjalną sztukę, specjalnych specjalistów-artystów, cały specjalny świat. I, no tak, no tak, przecież może jutro zgasnąć słońce albo może nam je przesłonić jakiś straszny potworny grzyb. Na zawsze, jutro, pojutrze, na zawsze, przecież może się to stać. - I wiesz - podjęła ona - może to dla ciebie oczywiste, ale też ci chcę o tym powiedzieć, powiedzieć wprost, że jestem za wiernością, za wiernością absolutną... Wolny ptak jest najwierniejszym stworzeniem tego świata - powiedziałem do siebie w myśli. Ale nie bardzo wiedziałem, po co mi się to zdanie w myśli powiedziało, ani nie wiedziałem, co to zdanie - w całej swojej rozciągłości, w całej swojej skrzydlatości - oznacza. - ...i temu jednemu mężczyźnie byłabym oczywiście absolutnie wierna. W ten sposób, w ten chyba jedyny sposób byłabym też sobie wierna. Byłabym taka, jaka chcę być i jaka naprawdę jestem. Ja to wiem. Ja to czuję. Ten mężczyzna by mi pomógł w tym, by mi pomógł taką a nie inną być, a ja bym się starała tak samo we wszystkim mu pomóc. Bo, myślę, że na pewno bym mu w niczym nie przeszkadzała. Ogromnie ciężko jest o takich sprawach mówić i ogromnie niezręcznie. I raczej nie powinno się zapewniać o czymś, bo to wtedy właśnie wygląda podejrzanie. Przerwała, zaczerpnęła głęboko powietrza i znowu spojrzała w okno, jak gdyby dając mi w ten sposób możność ochłonięcia po każdej fali swoich wynurzeń, a sama jak gdyby czerpiąc stamtąd, z okna lub zza okna, jakieś potrzebne jej siły. Patrzyła w okno, a ja patrzyłem na nią, na jej profil i myślałem: sercem nie mógłbym, bo serce miałem kiedyś jedno i mi się potrzaskało straszliwie i doszczętnie, i nie udało się pokleić skorupek tego dzbanka, ani łzami - tym klejem białym, ani krwią - tym klejem czerwonym, i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym taką istotę pokochać Siłą Woli. Siłą Woli pokochać istotę taką mógłbym. Pierwszą dziewiczą i wielką wolną miłością wolnej mojej woli. Skąd ona wzięła się, ta dziewczyna, tu, przede mną, prawie na wyciągnięcie ręki, ona, co jest taka, jak gdyby ją stworzyła jakaś niewysłowiona rozdzierająca tęsknota, już nie serca tęsknota, ale czegoś innego, nie wiem czego... Ducha tęsknota. Moja tęsknota. Dziewczyna odwróciła oczy od okna i spojrzała na mnie. Ale dalej milczała. Patrzyła. Było w tym patrzeniu znowu to, co było na początku, kiedy zaczęła do mnie mówić, coś z tego jak kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunący ku kei statek, ale jest on jeszcze trochę daleko i stęsknionymi nagimi oczami, bez pomocy małej lornetki, nie można rozróżnić rysów twarzy stojących na mostku pasażerów. Milczałem jak ona. Zdałem sobie sprawę, że przez-ten-cały-czas nie powiedziałem ani słowa. - Zadam ci teraz jedno pytanie - odezwała się w pewnej chwili. - I więcej już nic nie powiem. A ja wtedy poczułem, jak po karku przeszedł mnie dreszcz, przebiegł mnie prąd i zaraz potem - tak, jak nieraz chlusta ulewa po błyskawicy - poczułem, jak kropla potu, jedna kropla potu potoczyła mi się od karku w dół po plecach. Bo wiedziałem, jakie to będzie pytanie. Bo naraz zrozumiałem wszystko i zdziwiłem się, ogromnie się zdziwiłem, że nie zrozumiałem tego od razu, prawie od samego początku. Absolutnie nie pojmowałem, jak się to mogło stać. Ona pochyliła głowę, nisko, prawie dotykając czołem kolan, chwilkę tak się trzymała, po czym wyprostowała się, spojrzała na mnie, znowu zaczerpnęła głęboko powietrza, rozplotła dłonie, zwiesiła ręce po obu stronach krzesła, potrząsnęła głową i znowu odwróciła ją w stronę okna, jak gdyby prosząc stamtąd o jeszcze trochę sił. Chciałem jej pomóc, chciałem powiedzieć, wypowiedzieć, wyksztusić, wyjąkać to zdanie, to jedno zdanie, ale nie mogłem wydobyć głosu, uwiązł mi w gardle, tak niewypowiedzianie byłem wzruszony tym wszystkim, tym, co mnie tutaj teraz spotykało, czego dane mi zostało wreszcie się doczekać po sześciu latach, po sześciu nieskończenie długich latach czekania na cud, w którego zdarzenie się, wydarzenie się nigdy nie przestałem do końca wierzyć, choć dni płynęły, dwa tysiące dni, i noce płynęły, dwa tysiące nocy, i rzeki płynęły, dużo, dużo rzek, meandrami-meandrami, i ja szedłem wzdłuż tych rzek, to w górę, to w dół, jak duch. Więc chciałem teraz wyjąkać do niej to zdanie, to pytanie: "Czy mógłbym być tym mężczyzną?", ale nie mogłem dostać się do własnego głosu, nie mogłem dostać się do tego zdania i je wydobyć, wydostać na powierzchnię tego nowego stworzonego przez nią świata, i tak to niemy zaniemówiony zaczarowany - tylko patrzyłem na nią, a ona odwróciła w końcu głowę od okna i ja wstrzymałem oddech, a ona powiedziała wolno cicho i wyraźnie: - Czy chciałbyś być tym mężczyzną? Nie odwróciła już tym razem oczu do okna, tylko patrzyła na mnie dalej, jak gdyby spojrzeniem swoim pomagając słowom swoim, żeby może nie zawróciły z drogi, pochylając je, żeby szły prosto do tego zakamarka we mnie, do tego kosmicznego we mnie schronu, gdzie chowałem ten promyk, tę promykową moją wiarę, że wydarzy się cud, że na pewno wydarzy się i one, te jej słowa, dotarły tam, i to było tak, i to było tak, jak gdyby zaczął sypać na mnie różowy jakiś śnieg, i czułem, jak od gardła w dół, do brzucha, zalewa mnie jakieś ciepło, i czułem, jak kruszą się we mnie jakieś wielkie twarde granitowe skały, całe wielkie góry i rozpadają się łagodnie, rozsypują się miękko, tkliwie, bezgłośnie... Uniosłem się z fotela i zacząłem wolno iść ku niej wpatrzony w jej oczy, a ona w moje (w miarę jak się zbliżałem, ona unosiła wolno głowę, i to było tak, jak gdyby jej spojrzenie odgarniało na boki powietrze przede mną, żeby mi było łatwiej iść, lżej); doszedłem i stanąłem przed nią, o krok od niej, i wolniutko zgiąłem kolana, i ukląkłem przy jej stopach (jej głowa, w miarę jak się schylałem, też pochylała się w dół; niewymownie patrzyliśmy sobie w oczy nasze), i wolniutko uniosłem ramiona, żeby objąć jej nogi, i zobaczyłem, nie odrywając oczu od jej oczu, zobaczyłem kącikami oczu, jak ona też podnosi zwieszone po obu stronach krzesła ręce, żeby objąć moją głowę i... gdzieś wtedy, gdzieś wtedy, a może jeszcze ułamek sekundy potem, a może jeszcze ułamek sekundy po tym ułamku sekundy, ale przed tym następnym ułamkiem sekundy, kiedy już mieliśmy się dotknąć... rozległ się głośny trzask. Się otworzyło, oczy i prawie jednocześnie się poderwało się na posłaniu, z pozycji leżącej do siedzącej, i - prawie też jednocześnie - się sięgnęło po czuwający u wezgłowia nóż. - Nie powie mi pan chyba, że śpi pan zawsze sam?! - pół-zapytał, pół-oznajmił kiedyś ktoś. - Nie. Zawsze to śpię z nożem na podorędziu - się odpowiedziało w pełni oznajmująco. Przez otwarte okno, gwiżdżąc dziko przeciągle żałobliwie, wpadał do izby wiatr. Na dworze, w ciemnościach nocy, hulała przedwiośniana wichura. Jak zawsze po przebudzeniu, się zaczęło się zastanawiać nad topografią: gdzie się jest? co to za kwatera? jaka wieś? jakie miasto? jaki kraj? jaki kontynent? (raz, kiedyś tam, po dziwnym śnie, się pomyślało: jaka planeta?). Mocniejszy podmuch wiatru uderzył ramami okna o ściany i ten głośny trzask przypomniał tamten trzask, i ten tamten trzask przypomniał wszystko. Się zwlokło się z posłania, podeszło do okna, chwyciło mocno rękami za obie ramy, żeby się nie huśtały pod naporem wichru i z wysokości tego piętra się spojrzało w noc. Usta się miało zaciśnięte. I zęby. Aż do bólu. W pewnej chwili: - Chcę - się powiedziało cicho w noc i w same usta wiatru. I po chwili się powtórzyło nieco głośniej: - Chcę. Jeszcze chwilę się stało i potem się zamknęło okno. Się wiedziało, że się już na nowo nie zaśnie, i się zbliżyło się do kontaktu, żeby zapalić światło. Ale nie. Się przysiadło na brzegu łóżka, sięgało po papierosy, co obok na taborecie, ale też nie. Się wyraźnie czuło w ustach cierpki smak tych dwóch papierosów dopiero co wypalonych, podczas gdy się słuchało tego wszystkiego, tego wszystkiego, co ona mówiła. Się pomyślało... i się pokiwało głową. I jeszcze raz się pokiwało. I jeszcze raz. I jeszcze. Bo się niesamowicie pomyślało. Się pomyślało że... gdyby się nam wtedy we śnie udało siebie dotknąć, to nie przebudziłby mnie ten głośny trzask okna otworzonego nagle w środku nocy gwałtownym podmuchem wichury. Ani ten trzask, ani żaden inny dźwięk tego świata. Albo...się przebudziłoby się, ale... razem z nią, razem z nią, razem z nią. Z rękami obejmującymi jej kolana i z jej dłońmi na mojej biednej głowie. "Siekierezada albo zima leśnych ludzi" Kiedy obudziłem się, rano było. Jasny dzień. Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Co powiedziałem? Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Tak powiedziałem. Ech, Gałązko Jabłoni, co ja widzę? Co ja tu widzę wprost olśniewająco? Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Przecież to jest jedno z najpiękniejszych zdań świata, to jest olśniewające, to jest snop światła w same oczy, w same usta. Jak mogłem tego przedtem nie zauważyć? Ile razy wypowiedziałem to zwyczajne proste zdanie, nie zdając sobie sprawy, nie wiedząc, ślepy, że to jest przecież cud, opisanie cudu. Ślepy jest ciągle, ciągle ślepy. Wydaje mi się, że mam tysiąc oczu, ale ile z tego jest zamkniętych i czeka na radosne migotliwe zachwytliwe otwarcie lub, Boże mój, na otwarcie ponure, przerażające, czernią oślepiające, bólem zabijające. Wydaje mi się, że widzę wszystko, całą nędzę i całą wielkość a nie widzę często, że depczę po cudach moimi gumowcami. Milowymi gumowcami, ale po cudach depczę. To jest przykre straszliwie. Smutne straszliwie to jest. I wstyd mi. Ale ja się poprawię. Naprawdę nie mogę się nadziwić, jakie to piękne jest, jakie to opisanie cudu jest: położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Jasny dzień był. Spałem jak zwierzę zgonione, padłe ze zmęczenia od ucieczki przed pogonią. Spałem jak zabity, zapomniawszy o całym świecie. Nie spała mi tylko ta część mózgu, którą wyćwiczyłem przez długie lata w nieustannym czuwaniu. Chociaż nie jestem taki bardzo pewien, czy tej nocy także i ten strażnik nie popadł w sen ten cyklop z czerwonym gorejącym jednym okiem na czole. Nie wiem. Dawka mgły kapturowej była niesamowita: kilka ton. Nie jestem pewien, czy mój cyklop wytrzymał tę duszność. Jeśli nie wytrzymał to byłem tej nocy absolutnie bezbronny, zdany na łaskę i niełaskę, i wszystko mogło mnie podejść. Mogłem nigdy się nie przebudzić i nic o tym nie wiedzieć. Mogłem wyparować, zniknąć, jakby mnie nigdy nie było. To byłby straszliwy, straszliwy pech. I czy to nie jest cud: zwaliłem się z nóg wieczorem bez pamięci i obudziłem się rano. Zapadłem wieczorem w przepaść czarną bezdenną, w dół głębokości, a obudziłem się rano na kwaterze u Babci Oleńki, we wsi Bobrowice, gromada Hopla. Komu ja tę prostą sprawę, ten zwyczajny cud tak długo tłumaczę? Sobie nie. Jasny dzień zatem więc. Nałożyłem józwy, czyli gumowce, otworzyłem na oścież pojedyncze okna izby, bo okna były pojedyncze, gdyby się ktoś pytał, nie podwójne z ochronną watą między szybami. Stojąc chwilkę przy oknie, kilka wstrząsających szarpnięć mnie dreszczy. Zimno było. Wiadomo. Zostawiłem szeroko otwarte okno i poszedłem się umyć do dawnej kuchni, gdzie stała miska na blacie dawnego pieca, a przy ścianie wiadro z wodą, też dawną, pokrytą warstwą wiecznego kurzu. Wyszedłem na dwór, wylałem dawną wodę na zamarzniętą gnojówkę i naciągnąłem nowej wody ze studni, co w ogródku była. Kiedy kręciłem korbą, a linka nawijała się na wałek, pomyślało mi się zdrowo, nie jest ze mną tak źle, więc pomyślało mi się zdrowo, żeby się umyć tu na dworze. Przy studni. I tak co dzień. Co rano. Chyba, żeby hulała zawieja albo sypał gęsto śnieg. Skoczyłem po mydło i ręcznik, i szybko wróciłem. Wiadro z wodą odstawiłem trochę na bok, żeby nie nachlapać przy studni i nie robić przy niej ślizgawicy. Zdjąłem sweter i powiesiłem go na korbie, zakasałem wysoko rękawy koszuli, podwinąłem kołnierz na szyi, pierś dzielną szeroko odsłoniłem, mocno, że tak powiem, rozdekoltowałem i zacząłem się myć nachylony nad wiadrem. Po chwilce wyprostowałem się, zdjąłem całkiem koszulę i znowu nachyliłem się nad wiadrem. Najpierw pochlapałem się wodą, woda lodowata była, potem namydliłem się, potem znowu się chlapałem, nacierając ostro skórę. Parskałem przy tym, ach, uch, tururum, ła, brrr, prychałem rozgłośnie i inne wydawałem te słynne rytualne dźwięki przy ceremonii przepięknej mycia się porannego w zimnej lodowatej wodzie. Potem nabrałem powietrza, wsadziłem mordę, czy jak kto woli: oblicze, do wiadra i wypuściem powietrze, tak jak się to robi, prychając ustami; powietrze bąbelkami wyskakiwało na powierzchnię, woda wychlapywała się z wiadra, potem wyprostowałem się i zacząłem się mocno wycierać ręcznikiem, parskając cały czas; achając, uchając, tururając i tak dalej, i tak daIej, i akurat przypomniało mi się fantastyczne i na zawołanie, sztuczne kichanie Zdzicha, szliśmy ulicą i ja mówiłem: kichnij no, Zdzichu, bo coś smutno, i Zdzich jak nie kichnie, to ludzie wychodzili na balkony, czasami ładne dziewczyny i "sto lat", "sto lat" sypało się na nas z góry jak kwiatów deszcz, więc przypomniało mi się akurat to i do tego wszystkiego jeszcze śmiać się zacząłem, ech, Niagara, nic tylko w tych kaskadach zastygnąć. Szelburg-Zarębina Ewa ur. 10 IV 1899 r. w Bronowicach pod Puławami; powieściopisarka, autorka książek dla dzieci i młodzieży (m.in. opwiadania "Najmilsi", baśnie "Rzemieślniczek-wędrowniczek"); powieści: m.in. "Rzeka kłamstwa", zbiór opowieści o późnej starości "Samotność" (1961) - zm. 28 IX 1986 r. w Warszawie; "Samotność" Wieczorne rosy strąciły kurz z powietrza tak dokładnie, że stało się czyste, jakim było przede dniem. Teraz oddychać jest rozkoszą dla płuc wysuszonych pustką upału. Owocny jest wieczór. On wyraża dobitnie, co zaszło w dziennej porze. Przywraca wartość także temu, co zamierzone, a niespełnione: już stało się wspomnieniem i nabyło ceny. Jako cenne trwać będzie i odtąd już cieszyć. Wieczorem płacz nie bywa długi - uciszy go noc. Wieczorny smutek nie jest bez nadziei - oglądają go gwiazdy z tak wysoka, że pod ich wzrokiem uskrzydla się on. Jakkolwiek spędzasz dzień - wieczór nadejdzie. On jest tym, czego obudziłaś się z rana, choć nie pamiętasz, chociaż może nie wiesz. Dnie rozmaite są, a spokój wieczora płaci wiele... prócz jednego: samotności. Jeśli - zawiniona... Lecz któż by chciał dobrowolnie zawinić samotność! Jest taki właśnie wieczór. Rzeźwy po dniu nużącym. Jest plac, do którego zbiegają ulice. Wokoło placu stoją domy. Dom przy domu. Ludzie wracają, ludzie wychodzą. Trwa bezustanny ruch na placu. W domach trwa ruch. A potem powoli ruch ustaje. Z rzadka ulicą wóz przeleci. Jeszcze rzadziej przesunie się przez plac przechodzień. Drzwi domów zamykają się coraz częściej. Okna... Otwarło się okno. Nagle się otwarło. Z takim rozmachem, jakby ten, kto pchnął okiennice i poderwał zasłonę, całą ścianę znieść chciał tym oburącz ogarniającym przed sobą ruchem. Kobieta. Przez połowę doby była w pracy. Jej praca liczy się mało, choć jest niezbędna. To niewykwalifikowana pracownica. Sprzątanie, pranie, różne posługi domowe. Wszystko, na co inni, ceniący swój zawód lub smakujący w nieposiadaniu owego - nie mają czy też nie chcą tracić czasu. Na skórze rąk tej kobiety, na jej barkach i grzbiecie, w siatce żył oplatających nogi - wypisana jest jedna strona życiorysu. Drugą - odczytują ludzie z jej oczu, które są czyste w kolorze mimo starości, nie zmącone żadnym wyrazem innym poza otwartością. Dlatego zwykła patrzeć nimi prosto w twarze ludziom. Żadna ze stron na tym nie traci, gdy zawierana jest umowa o pracę i płacę. Pół doby kobieta jest zajęta poza domem. Wieczorem powraca do siebie. Wróciła. Stoi w oknie otwartym. Nie wychyla się z niego przez parapet ani się o framugę jego nie opiera. W słuch zamieniona i we wzrok jest w tym oknie ciasnym jakby pośrodku placu stojąca, a plac ten jakby przestrzenią był, i nie zamkniętą, pomimo ulic ponazywanych, które do niego zbiegły, i do domów ponumerowanych, które przy nim się ustawiły... przestrzenią bez innych granic, jak tylko wzrokiem i słuchem wytyczone... wzrokiem - nie oczu, słuchem - nie uszu: serca. Jest wieczór. Wieczór jest jeszcze czy - już może noc. Zapóźnionego przechodnia słychać kroki śpieszne. Kobieta z okna słyszy je. Przed naprzeciwnym domem się zatrzymał. Tam do drzwi całym sobą przypadłszy, usiłuje gwałtem dostać się do wnętrza. - Człowieku - mówi kobieta na tyle tylko głośno, iżby on jeden usłyszał, i na tyle przekonywająco, aby usłyszawszy, poniechał dobijania się do zamkniętych drzwi. Ale on słuchał plaskania własnych dłoni po nieustępującym drewnie. Wreszcie zacisnął pięści i uderza nimi, i łomoce, podnosząc głos od szeptu do krzyku: - Aprite! aprite! - Człowieku, człowieku - powtarza kobieta tak długo, tak żarliwie, aż przeniknęło, spokojne, przez krzyk i dotarło do niego to słowo. Ucichł. Ale na chwilę tylko. Bo, obejrzawszy się, zabaczył kobietę i - że nikogo przy niej, że więcej nikt! Odwrócił się gwałtownie i znów zaczyna szturm. Teraz jednak nadszedł opieszały stróż nocny z kluczami. Gdy z wolna, z namysłem, wybierał z ich pęku ten jeden, właściwy - człowiek raptem przypomniał sobie, że posiada własny klucz. Dobywa go. Odsunął powolnego klucznika. I drzwi sobie otworzył. Sam. - Człowieku, człowieku - kobieta nie może powstrzymać się od zawołania za nim, za znikającym w drzwiach, za nim, za którym zatrzaskują się drzwi. Uciekł, między cztery ściany się schował, ażeby nie czuć się zagubionym w świecie, a właśnie w czterech ścianach czekała na niego samotność. Tu go dostała ona - za drzwiami. Człowieku, człowieku! Z kolei kobieta stoi u drzwi. Uderza dłonią i woła: - Aprite! Jest pora kiedy już nie ma nocy i jeszcze nie ma dnia. Byłaby to pusta pora, gdyby nie dniało. Lecz oto dnieje. I jest tak, że tamte wszystkie domy, place pośrodku, ulice na placu zbiegłe, miasto - że to wszystko wyszło i stanęło obok kobiety na progu pod zamkniętymi drzwiami i woła z kobietą: - Aprite! Nie dłużej niż co dnia będzie się tu tak dobijała ta sprzątaczka przychodząca na najwcześniejszą ze swoich stałych gospód. Samotny lokator zasypiał zazwyczaj dopiero nad ranem i sen miewał twardy. Kobieta czując na plecach ciepły dotyk rannych promieni słońca stuka ze zwyczajną u niej cierpliwością. Zna wagę czasu. Ale zna i więcej: coś, co niezależne, co ani urodziło się z nami, ani z nami nie umrze: wspólnotę ludzkiej doli- niedoli. Nawet żeby ten tu w ciasnej alkowie w głębi pustego domu stary ślepiec umierał w samotności - samotny nie jest. Nigdy nim nie był. Zawsze o każdej godzinie nocy, z każdego miejsca małej, choć tak wielkiej ziemi, wołają do niego - do nas, nasi bliźni swoim, jak jego - jak nasze, cierpieniem... swoją, jak jego - jak nasza, radością... podczas ich, podobnego naszemu, zwycięstwa! W czasie, podobnej naszym, ich klęski. Człowieku! człowieku! Otwierasz radio, przekręcasz gałkę telewizora. To widzisz, tego słuchasz, temu - że istnieje rzeczywiście wraz z tobą, bo ci podano w zaabonowanym programie - wierzysz. Dlaczego nie używasz bardziej człowieczego instrumentu, który nosisz w sobie? Tej niespożytej siły, jaka cię niewidzialna, cuda działająca, łączy z innymi i ze światem - wspólna. Do serca własnego dlaczego nie sięgasz wcale lub - tak rzadko? Żeromski Stefan ur. 14 X 1864 r. w Strawczynie - powieściopisarz, nowelista, dramaturg, publicysta; w 1895r. pierwszy zbiór opowiadań pt. "Opowiadania" ("Zapomnienie", "Doktor Piotr", "Siłaczka", itd.); jego najbardziej znane powieści to: m.in. "Syzyfowe prace" (1897), "Ludzie bezdomni" (1899-1901), "Popioły" (1904), "Dzieje grzechu" (1908), "Wierna rzeka" (1912), "Przedwiośnie" (1924); dramaty: "Róża" (1909), "Sułkowski" (1910), "Ponad śnieg bielszym się stanę" (1921), "Turoń" (1923), "Uciekła mi przepióreczka" (1924); w latach 1882-1891 pisał "Dzienniki" - zm. 20 XI 1925 r. w Warszawie; "Syzyfowe prace" - Cóż pan czytałeś np. z Mickiewicza? - No, zdaje się... Niektórych rzeczy żadną miarą nie mogliśmy dostać. - Ja się o to nie pytam, nie chcę wiedzieć! Jakiż utwór podobał się panu najbardziej? - Czy ja wiem? "Trzecia część"... Improwizacja, Pan Tadeusz, Księgi Pielgrzymstwa... Sztetter umilkł. Po chwili zapytał jeszcze: - No, a cóż pan wiesz o Mickiewiczu? Uczeń wyraźnie, jasno i bardzo szczegółowo opisał w języku rosyjskim młodość poety, Związek Promienistych, Filomatów i Filaretów, aresztowania, uwięzienie i deportację. Wprost od tych szczegółów w najniespodziewaniej zjechał z Wilna do Warszawy, i już nie ku profesorowi, lecz w stronę klasy zwrócony jął wyborną i bardzo piękną ruszczyzną z chwalebnym uniknięciem "polonizmów" plastycznie malować napad podchorążych na Belweder w nocy 29 listopada. Oszołomiony belfer pragnąc co tchu przerwać ten wykład rzucił pytanie: - Umiesz pan może co na pamięć? - Proszę powiedzieć. Zygier złożył książkę, przez chwilę się namyślał i wnet zaczął mówić głosem niedonośnym, ale dźwięczącym jak szlachetny metal: "Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo..." Usłyszawszy te wyrazy Sztetter zerwał się na równe nogi i zaczął machać rękami, ale Zygier nie umilkł. Jakby odepchnięty jego wzrokiem, nauczyciel siadł na swym krześle, podparł głowę rękoma i nie spuszczał oka z szybek we drzwiach. W klasie stała się cisza. Wszystkie oczy skierowały się na wypowiadającego "wiersze polskie". Ten mówił równo, ze spokojem i umiarkowaniem, ale jednocześnie z jakąś ukrytą w słowach wewnętrzną gwałtownością, która niekiedy, w pewnych cenzurach, wymykała się między sylabami. Dziwne, niesłychane słowa przykuwały uwagę, potężny obraz boju roztwierał się przed oczyma słuchaczów - i nagle mówca dźwignął swój głos o stopień wyżej: "Gdy Turków za Bałkanem twoje straszą spiże, Gdy poselstwo francuskie twoje stopy liże, Warszawa jedna twojej mocy się urąga! Podnosi na cię rękę..." Nauczyciel syknął i zaczął wstrząsać głową. Wtedy "Figa" - Walecki wylazł ze swej ławki, zbliżył się do drzwi, wspiął na palce i spoglądając uważnie w korytarz machnął ręką na Zygiera, żeby gadał dalej. Nie była to już recytacja utworu wielkiego poety, lecz oskarżenie uczniaka polskiego zamkniętego w zdarzeniach bitwy. Był to własny jego utwór, własna mowa. Każdy obraz walki dawno przegranej wydzierał się z ust mówcy jako pragnienie uczestnictwa w tym dziele zgubionym. Uczucia dziecięce i młodzieńcze, po milionkroć znieważane, leciały teraz między słuchaczów w kształtach słów poety, pękały wśród nich jak granaty, świstały niby kule, ogarniały dusze na podobieństwo kurzawy bojowej. Jedni z nich słuchali wyprostowani, inni wstali z ławek i zbliżyli się do mówcy. Borowicz siedział zgarbiony podparłszy pieścią brodę i rozpalone oczy wlepił w Zygiera. Dręczyło go przemierzłe złudzenie, że on to wszystko już niegdyś słyszał, że on to nawet gdzieś jakby własnym okiem widział, ale nie mógł pojąć, co będzie dalej - i słuchał, słuchał ze wstrętem i złością, ale z dreszczem dziwnego bólu w piersiach. Wtem Zygier zaczął mówić: "...nieraz widziałem Garstkę naszych walczącą z Moskali nawałem. Gdy godzinę wołano dwa słowa: - pal! nabij! Gdy oddechy dym tłumi, trud ramiona słabi, A wciąż grzmi rozkaz wodzów, wre żołnierza czynność, Na koniec bez rozkazu pełnią swą powinność, Na koniec bez rozwagi, bez czucia, pamięci Żołnierz, jako młyn palny, nabija, grzmi, kręci Broń od oka do nogi, od nogi - na oko... Aż ręka w ładownicy długo i głęboko Szukała... Nie znalazła... I żołnierz pobladnął, Nie znalazłszy ładunku, już bronią nie władnął I poczuł, że go pali strzelba rozogniona, I puścił ją, i upadł... Nim dobiją skona..." Borowicz zamknął oczy. Znalazł już wszystko: To ten sam żołnierz, o którym mówił mu przed laty strzelec Noga na pagórku pod lasem. Ten sam, zabity nahajami, leżący w skrwawionej mogile pod świerkiem. Serce Marcina szarpnęło się nagle, jakby chciało wydrzeć się z piersi, ciało jego potrząsało wewnętrzne łkanie. Ścisnął mocno zęby, żeby z krzykiem nie szlochać. Zdawało mu się, że nie wytrzyma, że skona z żalu. Sztetter siedział na swym miejscu wyprostowany. Powieki jego były jak zwykle przymknięte, tylko teraz niekiedy wymykała się spod nich łza i płynęła po bladej twarzy. Spis treści Andrzejewski Jerzy "Bramy raju" Hemingway Ernest "Stary człowiek i morze" Iredyński Ireneusz "Polska nowela współczesna" Iwaszkiewicz Jarosław "Panny z Wilka" Kochanowski Jan "...Iż pijaństwo..." "Wykład cnoty" Montgomery Lucy Maud "Ania z Zielonego Wzgórza" Orzeszkowa Eliza "Nad Niemnem" Rogowski Roman E. "Przyjaźń" Saint-Exupery Antoine de "Mały książę" Stachura Edward "Pokocham ją siłą woli" "Siekierezada albo zima leśnych ludzi" Szelburg-Zarębina Ewa "Samotność" Żeromski Stefan "Syzyfowe prace" l1 .1 .1 .1 .1 .1