KONRAD T. LEWANDOWSKI Opowiadania El Ninio 2035 Aparatura pojęciowa buczała zrzędliwie w rogu pokoju. Była głodna. Wstałem zza biurka i wrzuciłem w paszczę skanera tomik poezji awangardowej. Ostatni. Najwyższy czas odwiedzić sklep z karmą dla sztucznych inteligencji. Aparatura pojęciowa zaszeleściła z apetytem skanowanymi kartkami i po minucie wrzuciła tomik do niszczarki. Zgrzytnęło, zabuczało i do kosza wypadł zbrykietowany sześcian ścinek. To po to, by przypadkiem nie nakarmić jej znów tym samym tomikiem. Sztuczne inteligencje nie lubią się nudzić. Dziwaczeją od tego, wpadają w stan autoadoracji i zawieszenia kompetencyjnego lub doznają deprywacji sensorycznej. Zapewniwszy swej aparaturze pojęciowej kilkanaście spokojnych godzin jałowego biegu, wróciłem do pracy. Polegała ona na tworzeniu kolejnych wersji odpowiedzi na pytanie o sens istnienia, w zależności od zadanego systemu pojęć i rozróżnień kulturowych. Zleceniodawca płacił na akord, osiemdziesiąt pięć euro od systemu filozoficznego. Jako średnio zaawansowany chałupnik byłem w stanie zrobić dwa do trzech systemów dziennie. Zależnie od nastroju i kondycji intelektualnej. Na kacu wychodził najwyżej jeden. Odpowiedzi na pytanie o sens istnienia służyły za pokarm symulatorom giełdowym, bardziej skomplikowanym od mojej aparatury pojęciowej. Bez tych odpowiedzi symulatory szybko dochodziły do wniosku, że ich działanie nie ma sensu, co kończyło się zwykle zniżką notowań akcji spółek in spe. Praca, którą wykonywałem, wiązała się z regułą Trefila-Penrosa - wszystko, co wymyślą ludzie, zmusza maszyny do myślenia. Była to najbardziej popularna interpretacja Prawa Relacji Rodzajów Inteligentnych, podpartego solidnym kawałkiem wyższej matematyki. Działało to również w drugą stronę, na zasadzie, że postępowanie maszyn zwykle intryguje ludzi, z tym, że należało tu jeszcze uwzględnić warunek Parkinsona-Murphy'ego, stwierdzający, iż ludzi mało kiedy obchodzi, co myślą maszyny. W praktyce dawało to nierównowagowy przepływ informacji od ludzi do sztucznych inteligencji. Była to podstawa niszy ekolotronicznej człowieka, od czasu przeprowadzenia Pierwszej Kondensacji Sztucznej Osobowości. Mówiąc po ludzku: myślące komputery mogły wprawdzie same sobie zorganizować zasilanie elektryczne, ale niezbędne dla podtrzymania ich psychiki bodźce ideowe mogły otrzymywać tylko od ludzi. Pomysły generowane przez inne maszyny były dla nich zbyt banalne, za mało zakręcone i nieciekawe, co wynikało zresztą z Prawa Relacji. Na tej samej zasadzie większość ludzi przyjmuje z rezerwą lub jawnym pukaniem w czoło koncepcje żywych filozofów. Wbrew pozorom, to wszystko nie było takie mądre. Wręcz przeciwnie. Sami zobaczcie. Wprowadziłem do podręcznej filozofowarki surowy plik, wydobyty rano z aparatury pojęciowej i zatrzasnąłem przyłbicę wirtuala. Przystawka psychoanalityczna rozpoczęła projekcję, wyświetlając kolejne plamy, figury, zdania i prosząc o skojarzenia. Udzielałem pierwszych przychodzących na myśl odpowiedzi, a filozofowarka przetwarzała je na system twierdzeń o Istocie Rzeczy, odpowiadający danemu zestawowi pojęć. Przykładowo: jeżeli jedynymi pojęciami zrozumiałymi dla rozpatrywanego osobnika były: "mama", "tata", "kiełbasa", to sens życia sprowadzał się do rozmnażania. Im więcej pojęć dostarczała kultura, tym sens stawał się bardziej skomplikowany. Moja robota wszakże nie była aż tak wyrafinowana. Nie znałem pytań, na które udzielałem odpowiedzi cząstkowych ani odpowiedzi ostatecznej. To nie miało znaczenia. Ja tylko wprowadzałem do systemu "czynnik ludzki", inkasowałem forsę, a reszta nie powinna mnie obchodzić. Przynajmniej teoretycznie. Robota była prosta. Jedyną trudność sprawiało mi unikanie skojarzeń monotematycznych, głównie erotycznych, które filozofowarka automatycznie odrzucała. Cóż, trudno być filozofem bez kobiety. Pewnie dlatego nie mogłem wyciągnąć pięciu systemów filozoficznych dziennie. Przez to nie mogłem liczyć na premię, bez premii nie było mowy o skutecznym zaspokojeniu popędu, co zagwarantowałoby większą jasność umysłu i koło się zamykało. Na dodatek karma dla aparatury pojęciowej pochłaniała jedną trzecią zarobków, a ta cholera żarła ostatnio coraz więcej tomików poetyckich. Albo złapała wirusa egzystencjalnego, albo jej, psiakrew!, gust wysubtelniał. Bałem się, że w końcu sam będę musiał pisać dla niej wiersze... Zresztą, gdybyż tylko chodziło o seks! Najzwyczajniej w świecie głupiałem od tej roboty. Program autokorekty co i raz sygnalizował zbyt wąskie kategorie skojarzeniowe, co świadczyło, że siada mi wyobraźnia. Mogłem tylko powspominać dawne czasy wariackiego dziennikarzenia w "Obleśnych Nowinkach". Teraz prasa już nie istniała. Każdy mógł zamówić sobie indywidualny serwis informacyjny w programowalnej, interaktywnej telegazecie, z którą można było też podyskutować o najświeższych doniesieniach. "Odpowiedź wtórna", zakomunikowała filozofowarka. Tak to, cholera, jest, gdy w wirtualu na łbie myśli się o cipie Maryni! - Jestem zerem! - oświadczyłem samokrytycznie. "Odpowiedź przyjęta", stwierdziła filozofowarka, a sekundę później dodała: "System filozoficzny skompilowany. Czy rozpoczynasz tworzenie kolejnego? Pomyśl TAK lub NIE". - Nie! - miałem na dzisiaj dość sprzedawania skojarzeń. Zapadła ciemność. Dzień można uznać za nieudany. Jak zresztą ostatnie parę lat życia. Zabawne, jak skutecznie można było stracić sens życia, zawodowo robiąc w sensie istnienia... Robota głupia aż do bólu. I tymi idiotyzmami żywiły się sztuczne inteligencje! Kto by pomyślał, że będą one aż tak głupie? A jeszcze na początku wieku ludzie się ich bali! Że opanują świat, wyniszczą homo sapiens... Zamiast dramatu wyszła farsa. Musiałem coś zrobić, bo inaczej dostanę małpy! Siedziałem na podłodze, w wyłączonym wirtualu, który w tym stanie pracy niczym nie różnił się od nałożonego na głowę kubła. Najlepszym rozwiązaniem byłby niespodziewany e-mail albo trzech pukających do drzwi zaaferowanych facetów, jak wtedy w 2015, przed bitwą nad Notecią. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Teraz, po dwudziestu latach, mało kto pamiętał o tym epizodzie. Po wstąpieniu Polski do NATO, w oficjalnych wypowiedziach nie nazywano tego inaczej jak "pożałowania godnym nieporozumieniem". Wynajęto nawet dwie agencje public relations, których zadaniem było przekształcenie w świadomości społecznej tamtych wydarzeń z faktów historycznych w mitologiczne. Obie firmy odnotowały już znaczny postęp. "Serwis informacyjny!", pomyślałem koncentrując uwagę. Wirtual ożył, łupnął światłem po oczach. Nie wiedziałem, gdzie szukać, czego szukać, ale musiałem znaleźć! Kolejnymi aktami woli otwierałem kanały danych. W mózg waliła narastająca lawina sieczki dla kretynów, wszelkiego chłamu i zwyrodniałego gówna. Przystopowałem dopiero, gdy obrazy i dźwięki zlały się w szumiącą, kolorową magmę. Przez chwilę unosiłem się w tym informacyjnym ścieku, po czym zacząłem selekcję, blokując kolejne serwisy, poczynając od ofert zrobienia dobrze. Wkrótce w mojej głowie pozostał tylko stugębny chór prezenterów wiadomości bieżących, zakratowanych liniami tekstu telegazetowego. Dało się już wyłapać pojedyncze słowa. Płynąłem. Nie wiem, czemu właśnie to zdanie przykuło moją uwagę. Było tak, jakby wskazał mi je Duch Święty. Nieuchwytne dla świadomości mikroskopijne drgnienie gałek ocznych musiała zarejestrować podświadomość, poprzez nerw błędny wysyłając impuls blokujący emisję danych. Chwilę nie wiedziałem, na co patrzę. Na któregoś z prezenterów znieruchomiałych z otwartymi ustami czy na którąś z setek stron tekstu? Podświadomość dała zbliżenie. "...komputery wpadły w depresję...". Poleciłem odtworzyć początek i koniec informacji. Wirtual wykonał bez słowa. Na marginesie dodam, że zarówno on jak i moja aparatura pojęciowa miały wyłączone syntezatory mowy. Nie lubiłem gadających maszyn, zwłaszcza pieprzących bez sensu. Wiadomość pochodziła z tabloidalnego serwisu dla znudzonych kucharek, zainteresowanych poznaniem głębi swej duszy. Chodziło o to, że komputery Unii Europejskiej, pracujące dla komisji zajmującej się finansowaniem projektów badawczo-wdrożeniowych, wpadły w depresję utrudniającą im wykonywanie normalnych funkcji. Oczywiście, wybitna specjalistka od psychologii maszyn - tu zdjęcie uśmiechniętej nagiej panienki, niedbale zasłaniającej cycki hełmem wirtuala (no, patrzcie, jaka jestem seksowna, profesjonalna i medialna!). Otóż ta wielka przyjaciółka sztucznych inteligencji, odczuwająca z nimi kosmiczno-duchowe pokrewieństwo, przyszła zasmuconym komputerom z pomocą. Maszyny już czuły się lepiej. Nie napisali, że całkowicie wróciły do równowagi! - przemknęło mi. Znaczyło to, iż ta goła laska nie była tak bystra, jak ją przedstawiali. Skoro zaś maszyny miały się źle, musiała zaszkodzić im dostarczona strawa duchowa. Czyli, że Bruksela miała problem... Należało teraz sprawdzić, jak duży. Zacząłem drążyć sprawę. Po kwadransie wiedziałem już, że chodziło o sztuczne inteligencje zajmujące się wypełnianiem euroformularzy do wniosków o przyznanie funduszy na realizację projektów. Były to komputery wyższego rzędu, czyli bardziej inteligentne od maszyn tworzących czyste kwestionariusze. Te ostatnie pracowały bez wytchnienia. Awaria oznaczała zatem, że w Komisji Projektów narastała góra dokumentów ramowych, których nie miał kto wypełnić. Już lata temu zadanie to przerosło ludzkie możliwości. Tę robotę wykonywały wyłącznie maszyny, przy czym do stworzenia kwestionariusza wystarczała słabsza sztuczna inteligencja niż do jego wypełnienia. Krótko mówiąc: Bruksela miała duży kłopot! Na razie w wirtualnych dokumentach tonęła tylko jedna komisja, ale nic nie stało na przeszkodzie, by następne komputery zwątpiły w sens swej egzystencji.. Szczerze mówiąc, gdyby były naprawdę inteligentne, zrobiłyby to już dawno. Terapia polegała na tym, by podsunąć im jakiś niebanalny plik do przemyślenia, zainspirować. Widocznie jednak wszelkie dotychczasowe metody zawiodły. Czyżby te komputery rzeczywiście zmądrzały? Postanowiłem się tym zająć. Raczej musiałem się tym zająć, bo w przeciwnym razie czułem, że sam skończę jako sztuczna inteligencja. I będę buczał niczym moja aparatura pojęciowa. Wywołałem e-mailem Komisję Projektów, wszedłem do ich działu pocztowego. Oczywiście dupa blada, oczywiście bardzo byli zainteresowani żywym kontaktem z prostymi obywatelami Unii, ma się rozumieć, każdy mógł nadać maila, każdy mail był wnikliwie czytany, oczywiście. Mailów było w kolejce coś ze trzy miliony i przybywało ich po kilkadziesiąt na sekundę. Mogłem wysłać swój i iść się powiesić. Odpowiedź przyjdzie akurat, gdy rosa oczy wyje. Nie można było wymyślić lepszego sposobu spławienia upierdliwego elektoratu. Nadmiar informacji jest brakiem informacji, a całkowita otwartość jest całkowitym zamknięciem - wszystko utknie w masie, w szumie i tłumie. Trzeba było od tyłu... Tylko jak? Nie byłem hakerem. Zawsze uważałem, że najlepszym sposobem na Internet jest przyłączyć go wprost do sieci elektroenergetycznej, minimum 400 tysięcy wolt. Ale by się serwery zdziwiły! A skoro o zasilaniu mowa... Hakerzy na pewno stawali na uszach, by spiknąć się z komputerami. Czasem nawet udawało się im zbajerować tę czy inną sztuczną inteligencję, mniejsza o to. Zabezpieczone były komputery, ich systemy zasilania, szyny danych i terminale zewnętrzne. A kto pilnował zwykłego oświetlenia? Automatyczny system oświetlania awaryjnego. I wszystko. Po co więcej? Co hakerowi po tym, że wyłączy lampkę biurową czy nawet światło w pokoju, skoro nie ruszy to komputerów posiadających własne zasilania? Zresztą światło zaraz się zapali, bo zadziała system awaryjny. Można tylko pomrugać światłami... Hakerowi to na nic, ale dla mnie to było wyjście! Połączyłem się ze znajomym znajomego, o którym wieść piwna głosiła, że rozkochał w sobie jakieś blaszane pudełko z sieci rządowej i nawsadzał jobów samemu premierowi. Gdy powiedziałem, że chcę się włamać do komputera kontrolującego zasilanie oświetlenia w biurowcu Komisji Projektów w Brukseli, facet mało się nie obraził. Musiałem obiecać, że nikomu za nic nie powiem, że podjął się tak mało ambitnej roboty. Wskazany komputer był zwykłym pecetem, żadna tam sztuczna inteligencja. Kwadrans i po wszystkim. Kosztowało mnie to trzy piwa i dodatkowe zapewnienie, że nie podpuścili mnie żadni kumple. Skorzystałem z otrzymanego kodu i podpiąłem się do zasilania biurowca. Zredagowałem wiadomość: "Jestem Radosław Tomaszewski, konsultant polskiej armii w roku 2015. Chcę pomóc waszym komputerom". Tyle. Potem przetransformowałem litery w znaki alfabetu Morse'a i poleciłem przekazać wiadomość, mrugając światłami w całym biurowcu. Stupiętrowy wieżowiec w centrum Brukseli zamigotał jak bożonarodzeniowa choinka. Trzykrotnie, żeby żabojady nie przeoczyli. Potem wygasiłem i zdjąłem wirtual. Dla świętego spokoju wyciągnąłem wtyczkę ze ściany. Zrobiłem sobie herbatę, wypiłem i poszedłem spać. Rano obudził mnie dzwonek, a za drzwiami stało dwóch facetów z głupimi minami i w nienagannych garniturach. Nerwowo międlili trzymane w dłoniach aktówki. - Mousieur Tomaszewsky? - zapytał z europejskim akcentem starszy. - Może herbaty? - otworzyłem szerzej drzwi. Przeszli przez mój przedpokój jak przez pole minowe. Dopełniliśmy formalności powitalnych. Obaj byli z Komisji Projektów. Starszy, szpakowaty euroyapiszon nazywał się Michael Dlouchy, narodowości nieokreślonej. Młodszy Henryk Długołęcki był pucołowatym typem Polaka-eunucha, czyli Polaka całkowicie pozbawionego fantazji. Gdy wróciłem z herbatą, zastałem go czytającego ukradkiem "Normy ISO postępowania z osobami niezrównoważonymi". Zanim zdążył schować to do kieszeni, wyjąłem mu broszurę z ręki i włożyłem w skaner aparatury pojęciowej. Po kilkunastu sekundach konsternacji aparatura uznała euroinstrukcję za poezję awangardową i przyswoiła. Na widok wypadającego do kosza brykietu ścinków Długołęcki zbladł, nic jednak nie powiedział, widocznie nie zdążył przeczytać odpowiedniego rozdziału. - Pan my mocno utrudnił - oznajmił Dlouchy, patrząc wilkiem na herbatę. - Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej procedura kontaktu. - Zgodnie z normami ISO 35 000 odpowiednie komórki organizacyjne winny być zawiadomione we właściwej kolejności - wyjaśnił pośpiesznie Długołęcki. - Pan zawiadomił je wszystkie jednocześnie, powodując siedemnaście konfliktów kompetencyjnych... - A psik "kotom nie wolno, z kotami nie wolno!" - zacytowałem. - Słucham? - Długołęcki wytrzeszczył oczy. - Nie zna pan "Mistrza i Małgorzaty"? - spytałem. - Nie rozumiem... - Znajomości tej książki wymaga europejska norma kulturowa dla ludzi inteligentnych i oczytanych - odparłem. - Nie ma takiej normy! - oświadczył stanowczo Długołęcki. - Można tu mówić tylko o wspólnym dziedzictwie kulturowym, które... Dlouchy przerwał mu ruchem dłoni. - Ja będę mówić - powiedział zniecierpliwiony. - Pan zaproponował my pomoc, my są ją przyjąć zmuszeni. - Musicie? Kto wam kazał? - zainteresowałem się. - Większa inaczej o to - odparł Dlouchy. - Sprawdzono pana i przysłano my do pana, poza procedura, nieoficjalnie - nie zdołał ukryć obrzydzenia, jakie budził w nim ten stan rzeczy. - Rozważano też wniesienie przeciw panu oskarżenia o zamach na europejską instytucję... - wtrącił Długołęcki. - Zamknij się, młotku - uśmiechnąłem się serdecznie i szeroko jak prezenter netowych wiadomości. - Proszę nie konfliktować - interweniował Dlouchy. - Monseur, Pan Długołęcki jest wybitnym profesjonalista z departamentu norm. Jego pomoc panu niezbędna. Nie chcemy więcej łamać procedura. - Wasz problem - rzuciłem. - Polega na depresja u komputery. One już nie chcą myśleć dla Unia. - To smutne - przyznałem żałobnym tonem. Nie wyczuł drwiny. - I my to smuci. Komputery nie chcą brać co my im badać, dawać, znaczy to... - Że jesteście takimi nudziarzami, że nawet puszka konserw pomarszczyłaby się jak suszona śliwka, słuchając was - wpadłem mu w słowo. - Waszym sztucznym inteligencjom potrzebny jest kontakt z pomysłami i ideami, które oderwałyby je od rozważań o bezsensie istnienia. - Czy pańskimi? - zapytał Długołęcki bez cienia ironii. Wyraźnie interesowało go, czy spełniam wymóg tej normy. - Niekoniecznie - wszedłem na śliski grunt. Lepiej było nie przyznawać się, że nie mam jeszcze żadnego pomysłu. - Zatem będzie pan szukać - skwitował Długołęcki. - Według jakiego klucza? - Rozważam kilka algorytmów - odparłem z powagą. - Może trzeba będzie posłać im księdza? - Prosiliśmy o pomoc papieża - stwierdził zimno Dlouchy. - I co, nie pomógł? - No. - No to Watykan mamy z głowy... - powiedziałem, udając beztroskę. Wyglądało na to, że oni naprawdę dobrze przekombinowali ten problem. Łatwo mogłem się zbłaźnić. - Przywieźliśmy panu dokumentację dotychczasowych działań. - Dlouchy wyjął z aktówki krążek CD. - Proszę zapoznawać i dać my wnioski i wytyczne. Długołęcki bez słowa położył na stole magnetyczną kartę kontaktową. Potem obaj wstali i wyszli bez słowa, pozostawiając nietkniętą herbatę. W sumie to im się nie dziwiłem. Herbata z warszawskiej eurokranówy była naprawdę podła. Nic się nie zmieniło od czasów, gdy z rury leciała zwykła kranówa, bez certyfikatu ISO. Zacząłem krążyć po pokoju. Jak dotąd do starych kłopotów dodałem kupę nowych i tymczasem jedynym namacalnym konkretem była kupa. Należało zacząć myśleć. Jak kiedyś... Pytanie tylko, czy jeszcze byłem do tego zdolny? Na początek uznałem, że lepiej nie sugerować się tym, co dotąd zrobili inni, więc zapoznanie się z dyskiem Dlouchego odłożyłem na później. Znów postanowiłem poszukać inspiracji w sieci. Pomysł był głupi. Ledwie uruchomiłem wirtuala, w mózg wytrysnęło mi kilkaset hakerskich maili. Od normalnych różniły się tym, że nie można ich było przegapić lub zbagatelizować, gdyż poza główną informacją zawierały nielegalne pakiety impulsów pobudzających korowe i podkorowe ośrodki lęku, podniecenia seksualnego, omamów słuchowych bądź wydzielania adrenaliny lub perystaltyki jelit. Ja dostałem wszystko na raz. Dziesięć sekund później w łazience, opróżniając przewód pokarmowy z obu końców na raz, walczyłem z myślami samobójczymi. Doszedłem do siebie po godzinie. Nie odważyłem się znów zakładać wirtuala, przełączyłem końcówkę sieci na telewizor i nałożyłem na ekran filtr podkorowy. Hakerzy nic do mnie nie mieli. Oni tylko gratulowali mi pomysłu i nie chcieli, by ich gratulacje przepadły w nawale innych maili. Więc wymyślili mały żarcik... Po prostu zbyt wielu życzyło mi zbyt dobrze. Cóż, nie byłem pierwszym, któremu popularność zaszkodziła. Oprócz maili hakerskich było jeszcze około dziesięciu tysięcy zwykłych, z całego świata. Generalnie bardzo się spodobał (prawie wszystkim) pomysł mrugania biurowcem. Obecnie, po dziesięciu godzinach, moi naśladowcy mrugali już całymi miastami. Jakiś kretyn w Oklahomie mrugał elektrownią atomową. Wszyscy nadawali alfabetem Morse'a w językach narodowych plus esperanto. Gdy przeglądałem te informacje, zaczęło mrugać u mnie w domu i w całej Warszawie: "Jolka kocham cię. Zenek". Nie uległo wątpliwości, że stałem się guru. Czas wziąć się za robotę. Na początek poleciłem Długołęckiemu, by dostarczył zapas poezji awangardowej dla mojej aparatury pojęciowej. Chyba się obraził, bo przerwał kontakt bez słowa. Wkrótce jednak do moich drzwi zapukał goniec z księgarni, z plikiem tomików w ręku... Z mroku za gońcem runęła lawina łowców autografów, dziennikarzy, rozhisteryzowanych panienek i Bóg wie kogo jeszcze. Musieli od dawna czaić się na klatce schodowej. Wykazałem się refleksem, zatrzasnąłem drzwi, przycinając kurierowi rękę z poezją. Wrzasnął, puścił tomiki i wyrwał przedramię ze szpary. Zatrzasnąłem zasuwę ułamek sekundy przed uderzeniem lawiny. W rejwachu i łomocie przepadł głos gońca, jękliwie domagający się pokwitowania. Zaraz, sądząc po nowych dźwiękach, wdeptano go w wycieraczkę. W drzwi waliło chyba z dwadzieścia pięści. Zastanowiłem się, czy nie podeprzeć ich szafą, lecz wkrótce moi fani zaczęli się przepychać i bić pomiędzy sobą, oskarżając wzajemnie o przedwczesne rozpoczęcie akcji. Przypomniałem sobie, że kilka gwiazd zostało już w takich okolicznościach rozerwanych na relikwie i zrobiło mi się zimno. Zażądałem od Długołęckiego natychmiastowej ewakuacji, po czym skontaktowałem się z cieciem, polecając jego pamięci moją aparaturę pojęciową, kaktusa i paprotkę. Wydostali mnie z mieszkania helikopterem przez okno. Było fajnie. Na dole, na barykadzie przed klatką schodową, moi wielbiciele żwawo odpierali atak oddziału prewencyjnego policji. W pierwszej linii z największym zapałem tłukli się dziennikarze, tworząc reportaż uczestniczący. Umożliwiała to ostatnia poprawka do ustawy o wolności słowa i wypowiedzi. Helikopterami już nadlatywały dla reporterów posiłki z kolejnych agencji informacyjnych. Jedna z maszyn wygarnęła w kierunku oddziału policji salwą z wielolufowej wyrzutni pocisków z klejem szybkowiążącym. Więcej nie zobaczyłem, bo widok zasłoniły pobliskie wieżowce. Ma się rozumieć, Długołęcki nie był zadowolony. Najbardziej z tego, że nie pokwitowałem odbioru tomików. Nie zdążył rozwinąć tematu, bo okazało się, że dziennikarze nie dali się wykiwać i do Gmachu Wspólnot przy Grzybowskiej, do którego mnie przewieziono, dotarli równo z nami. Paparazzi z marszu rozbili ochronę na parterze i już biegli po schodach. Używali specjalnych nóg spalinowych, co dawało im stałą prędkość osiem pięter na minutę. Krytyczny kwadrans przesiedziałem zamknięty w kiblu w towarzystwie koślawego napisu na drzwiach: "Eurosceptycy na Madagaskar". Potem musiałem zająć się Długołęckim, który w ramach odwracania uwagi przeciwnika przez chwilę skutecznie udawał mnie. Paparazzi tak nabłyskali mu fleszami po oczach, że oślepł na trzy godziny. Ale o normach gadać nie przestał. Stwierdził, że flesze miały niedopuszczalną moc. Z każdą chwilą w działaniach moich opiekunów było coraz mniej paniki i improwizacji. Moje sobowtóry ewakuowano w najrozmaitszych kierunkach. Każdy kolejny sobowtór był coraz bardziej podobny do oryginału, aż w końcu sam zacząłem wątpić, gdzie jestem. Reporterzy zwątpili wcześniej i wieczorem w Gmachu Wspólnot nie było już ani jednego. Wtedy pojawił się Dlouchy. Przedtem przejrzałem krążek CD i byłem już z grubsza przygotowany do rozmowy. - Skojarzenia waszych ekspertów od karmienia sztucznych inteligencji okazały się zbyt ubogie i niewystarczające do podtrzymania sprawności intelektualnej komputerów Komisji Projektów - zacząłem. - To my wiemy - uciął Dlouchy. - Zaczęliście więc szukać różnych tak zwanych ciekawych ludzi i brać ich skojarzenia, co również okazało się nieskuteczne. Ci ludzie okazali się nie dość ciekawi. Pewnie oglądali za dużo telewizji... - Pan Tomaszewsky - Dlouchy wyraźnie się zdenerwował. - My dodarliśmy też do ludów pierwotne, które telewizji jeszcze nie oglądały. Pan to powinien wiedzieć. Ja myślę, że pan nie jest dość ekspert, żeby my pomóc. Ja myślę, że pan jest s... sz... szarlatan! - aż się zasapał. - Dostarczono mi pański portret psychologiczny. - Więc czemu pan jeszcze ze mną rozmawia? - uniosłem brwi. Dlouchy westchnął ciężko. - Bo tam piszą, że pan jest nieobliczalny. - Znaczy portret psychologiczny został zrobiony nieprofesjonalnie - rzuciłem od niechcenia. - Pan Tomaszewsky - Dlouchy poczerwieniał. - Pan szuka ciekawy człowiek, bo pan nim nie jest! - Proszę nie konfliktować - przedrzeźniłem go. - Proszę załatwić pełny dostęp do zasobów sieciowych i dać mi święty spokój albo niech pan idzie do tych swoich zdemenciałych inteligencji i sam robi za ciekawego człowieka. - Dostanie pan - Dlouchy wstał i wyszedł. - Proszę go zrozumieć - odezwał się milczący dotąd Długołęcki. - Dziś, podczas szturmu gmachu, paparazzi przykleili go do drzwi obrotowych. W holu na dole. Powiedzieli, że chcą mieć przebitkę dla urozmaicenia materiału o panu i kręcili nim prawie godzinę. Wykorzystanie tych zdjęć podczas wyborów do Rady Europy może mu zablokować karierę. - Czy udzielanie mi tych informacji jest aby zgodne z europrocedurami? - spytałem zgryźliwie. Długołęcki burknął coś pod nosem i zamilkł. Zrobiło mi się głupio. Człowiek próbuje zachować się spontanicznie, a ja... - Przepraszam - powiedziałem i zająłem się robotą. Z obawą założyłem wirtual, ale nie było niespodzianek. Tu musieli mieć naprawdę dobre filtry. Znów błądziłem, pozwalając płynąć danym i myślom. Selekcjonowałem informacje sam lub korzystałem z programów przesiewających w wersjach standardowych i kompilowanych na indywidualne życzenie. W robocie były też przesiewacze przesiewaczy. Rzecz jasna, nie wiedziałem, czego szukam. Nawigowałem wokół list dyskusyjnych, wyławiając informacje na swój temat i tłumacząc sobie, że może tam znajdę jakiegoś oryginała. Ten szlak przetarli już jednak eksperci z Brukseli. W końcu przestałem kryć przed samym sobą, że chcę hodować swój narcyzm. Zacząłem przyglądać się dyskusjom na mój temat, bezmiernie jałowym i głupim w dziewięćdziesięciu procentach, ale nagle tknął mnie tekst: "Ten Tomaszewski to nic. Jest taki, który nadaje El Ninio". Przyjrzałem się argumentacji. Gość przedstawiał wykres częstości występowania zjawiska El Ninio, czyli podpływu ciepłych wód do zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej i Środkowej. Wykres ten w okresie ostatnich trzydziestu lat dawał się czytać alfabetem Morse'a na zasadzie "jest - nie ma". Wychodziło z tego po polsku słowo: "kurwa". Większość dyskutantów uznała to za przypadek i dorabianie interpretacji na siłę, że niby podstawiając różne języki do różnych wykresów można znaleźć rozmaite słowa, w tym obelgi. Odkrywcę gremialnie olano, w najlepszym razie uznano za żartownisia. Jakoś mnie to podejście nie przekonywało. Gdzieś na dnie czaszki błysnął termin "bifurkacja" i "efekt motyla". Starczyło, by poszukać mapy prądów morskich Pacyfiku i dobrze się jej przyjrzeć. Wtedy złapałem trop! Zimny prąd peruwiański płynął od Antarktydy na północ, wzdłuż zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej. W rejonie wysp Galapagos spotykał się z ciepłym prądem równikowym wstecznym, płynącym wzdłuż równika z zachodu na wschód. Zimny peruwiański i ciepły równikowy nieustannie przepychały się między sobą. Nie było nic dziwnego w tym, że raz na kilka lat równikowy wsteczny okazywał się silniejszy i odpychał prąd peruwiański od wybrzeży Peru i Ekwadoru, płosząc zimnolubne ryby i stawiając na głowie lokalną pogodę. Resztę ideologii dorobili Zieloni i ich cisi sponsorzy, pragnący pozbyć się konkurencyjnych producentów lodówek, dezodorantów i Bóg wie czego jeszcze. Nie to było w tym najciekawsze. Jeżeli olbrzymie masy ciepłej i zimnej wody parły na siebie, co decydowało o tym, która będzie górą? Gdzieś musiał pojawiać się punkt równowagi, w nim jedno najdrobniejsze drgnienie wody, efekt motyla właśnie, decydowało, czy zwycięży prąd zimny, czy ciepły. Czy będzie El Nina - dziewczynka, łaskawa dla rybaków, czy El Ninio - chłopiec, zwany złym omenem. Topografia wysp i morskiego dna była stała. Można by więc wyobrazić sobie wyspę, u której wybrzeży systematycznie raz lub kilka razy do roku pojawia się obszar równowagi, który wystarczy lekko zaburzyć. W prawo lub w lewo... Pomysł ten był najmniej prawdopodobny ze wszystkich możliwych wytłumaczeń El Ninio, a właśnie takie pomysły zwykły ostatecznie okazywać się rzeczywistością. Wywołałem dokładną mapę archipelagu Galapagos wraz z systemem lokalnych prądów morskich. Szukałem miejsca, w którym dwie przeciwstawne strzałki spotykałyby się u wybrzeży jakiejś wyspy. Znalazłem, poprosiłem o bliższe dane. Odmowa, wyspa była prywatną własnością. Poczułem nagłe ciepło w środku tułowia i użyłem kodów wyższego dostępu, dostarczonych przez Dlouchego. I zrobiło mi się całkiem gorąco. Właścicielem wyspy był Polak, emerytowany pisarz Edward Lheński, niegdyś wielka światowa sława i pieniądze, których starczyło na wyspę. Dziś zupełnie zapomniany. Przestał pisać przeszło dwadzieścia lat temu, kiedy to zapytany w wywiadzie o literaturę powiedział krótko: "Niech zdycha!". Teraz miał już dobrze po sześćdziesiątce. Pracowałem jak w transie. Nie wiem, kiedy znalazłem i uaktywniłem adres Lheńskiego. Otrzeźwiałem dopiero, gdy w głębi wirtuala zobaczyłem jego oczy, osadzone w gładkiej jak kolano twarzy, płynnie przechodzącej w łysinę. - Pan Lheński...? - Słucham? - Radosław Tomaszewski, kiedyś byłem dziennikarzem... - Nie udzielam wywiadów! - wykonał półobrót. - Nie chcę wywiadu. - Więc czego pan chce? Wziąłem powoli głęboki wdech i powiedziałem jeszcze wolniej, starannie wymawiając każdą głoskę: - Porozmawiać o El Ninio. Drgnął, po czym jego bezbarwne usta rozciągnęły się w wąskim jak cięcie brzytwą uśmiechu. - Przyjeżdżaj pan. - Kto ma przyjechać? - dobiegł z boku ostry kobiecy głos, po czym ikona kontaktu zgasła. Sekundę później wirtual zasygnalizował awarię - nadmierne wydzielanie potu powodowało zwarcia na elektrodach skórnych. Byłem spocony jak mysz. Zdjąłem wirtual i bez słowa podałem go Długołęckiemu. - Załatwiaj bilety lotnicze na Galapagos - otarłem zroszone czoło. - Miał pan dużo szczęścia, że akurat ja siedziałem przy komputerze, to wyjątek. Zawsze Hanka plącze się z siecią - Lheński wskazał na idącą parę kroków za nami swą sekretarkę i ochroniarza zarazem. Drobne fale leniwie lizały piasek plaży, palmy szeleściły, wielki żółw gramolił się w kierunku pobliskiej kępy krzaków. Piasek w moim prawym bucie zaczynał robić się dokuczliwy. - Ona spławia bez wyjątku wszystkich - kontynuował Lheński. - Nieproszeni goście, pismacy, urzędnicy, traktuje ich jednakowo, strzela w kolano, a potem ewentualnie tłumaczy się wypadkiem na polowaniu. Ta dziewucha ma narąbane jak katowski pieniek, ale właśnie dlatego ją zatrudniłem. - Czy strzela też do ludzi kontaktujących się poprzez sieć? - zapytałem, odwracając głowę. Hanka reprezentowała typ blondynki szturmowej. Grubokoścista dziewczyna, w obcisłej, tropikalnej panterce. Ani śladu klasycznej urody sprawiającej, że wszystkie modelki są do siebie podobne. Sama dla siebie tworzyła kanon osobliwego twardego piękna. Była pociągająca. - Sieć? - Lheński roześmiał się. - Hanka ma bardzo ciekawą kolekcję wirusów opartych na paradoksach nieboszczyka Zenona z Elei. Część sama zaprojektowała, zdolna bestia. Potrafi zdekondensować każdą sztuczną świadomość do trzeciego poziomu inteligencji. - Czyli każdy typ publicznego serwera i większość wyposażenia prywatnego - stwierdziłem. Moja aparatura pojęciowa była jedynką, co odpowiadało poziomowi Foresta Gumpa przyuczonego do strzyżenia trawników. I z takim sprzętem walczyłem z Zagadką Bytu... - To tutaj - Lheński spoważniał. Skalisty wulkaniczny cypel, nieco zakręcony, wybiegający w morze na jakieś sto metrów. Przypominał ogonek przecinka, do którego z kolei podobna była cała wyspa Lheńskiego, widziana z lotu ptaka. - Zauważyłem to od razu, pierwszego dnia, kiedy przywiózł mnie tu agent od handlu nieruchomościami - mówił gospodarz. - Woda po prawej stronie cypla była zdecydowanie cieplejsza niż z lewej. Spodobało mi się to, dlatego kupiłem. Potem zauważyłem, że na czubku cypla zachodzi bifurkacja prądów morskich, niezła atrakcja turystyczna. Ucieszyłem się, że sprzedawca o tym nie wiedział, bo cena wyspy byłaby grubo większa. Pojęcia nie miałem, na jaką to jest skalę... Doszliśmy do końca cypla. Krok przed nami był już ostatni płaski kamień. Z boku, wetknięty w skalną szczelinę, tkwił długi na dwa metry bambusowy pręt. Moja najzupełniej wariacka hipoteza była rzeczywistością. Tak po prostu. - Bifurkacja pojawia się codziennie na godzinę, dokładnie pomiędzy przypływem a odpływem. Wtedy wystarczy stanąć tu na kamieniu, wziąć bambus i mieszając nim w wodzie można sobie przełączać prądy morskie; zimny na ciepły, ciepły na zimny, wte i wewte. Świetna zabawa. Czasem dokona tego przepływająca ryba, a raz widziałem, jak idący bokiem po dnie krab pociągnął za sobą prąd ciepły. - Czy on...? - Tak... - Lheński pokiwał głową. - Wtedy właśnie pierwszy raz o tym pomyślałem i zacząłem sprawdzać. Tak. Ten bezmózgi, kurduplowaty stawonóg spowodował El Ninio. Co najmniej dwadzieścia miliardów dolców bezpośrednich strat w gospodarce i około trzystu ofiar śmiertelnych w pięciu krajach. Wszystko to przez jeden spacer przy tym kamieniu... - Wiadomo, kiedy... - Nie ma stałej daty, ale to zawsze można poznać. Niebo przybiera wtedy granatowy odcień, a wiatr cichnie. Morze jest spokojne, jednak czuć, jak prądy oceaniczne napierają na siebie, jakby coś nieuchwytnego dotykało ci karku albo brzucha. W tym miejscu, w decydującej chwili woda jest najpierw jak lustro, potem wyrasta tu fala stojąca, podnosi się na jakieś pół metra i trwa nieruchomo do czasu, aż coś z zewnątrz zburzy równowagę. Wtedy można podjąć decyzję i trącić falę kijem w którąś stronę albo pozostawić sprawy własnemu losowi. Jeśli pchniesz ją na wschód, będzie El Ninio. Trącona kijem fala stojąca momentalnie zmienia się w grzywiasty bałwan biegnący do brzegów Ameryki. Wszystkie inne fale natychmiast zmieniają kierunek i podążają za nią, to najbardziej niesamowity widok. Ocean zaczyna się kołysać i burzyć, a woda po obu stronach cypla staje się ciepła. Dwa dni później przychodzi monsun. Wtedy już wiesz na pewno. Można zacząć śledzić serwisy informacyjne. - Zawiadomił pan kogoś? - Żeby mi odebrali wyspę albo wsadzili do wariatkowa? Albo jedno i drugie? Żeby zrobili tu strategiczną bazę wojskową? Nie. Jednak czekałem, aż ktoś się domyśli i odczyta, co sądzę o tym świecie... - Bawi się pan ludzkim życiem i koniunkturą gospodarczą? Nędzą, głodem i rozpaczą? - Skoro może byle krab albo ryba, dlaczego nie ja? Mój kaprys przeciw instynktowi. Czyż to nie jest literatura? Ja piszę światem. Glob jest moją klawiaturą! - jego oczy nawet na chwilę nie zmieniły wyrazu ani dystansu, z jakim na mnie patrzyły. - Dlatego kazałem zdychać tradycyjnej literaturze. - Nie pomyślał pan o tym, by chronić ludzkość? - Miałbym być dobrym dziadkiem odwracającym nieszczęścia i przeganiającym El Ninio? Czy to przypadkiem nie byłoby wbrew naturze? - A ludzie? - Zaczęliby gnić od środka w nadmiarze bezpieczeństwa i dobrobytu. Bez wyzwań i bólu nie byłoby zmian. Wciąż siedzielibyśmy na drzewach. Ja daję milionom sens życia, zmuszając ich do walki o przetrwanie. Nie odpowiedziałem. Trawiłem to. W milczeniu ruszyliśmy w powrotną drogę. Napotkałem spojrzenie Hanki. Spojrzenie głodnej samicy. Już była moja. Przy kolacji właściwie milczeliśmy, pomijając drobne uwagi na temat wina i owoców morza. Powoli sączyłem Chablis Grand Cru, rocznik 2028, zielonkawe o metalicznym posmaku, nie spuszczając oczu z Hanki. Lheński patrzył na nas. Zbyt wiele problemów, zbyt wielkich, zbyt ważnych, zbyt palących. Odsunąłem je wszystkie od siebie. Potrzebowałem teraz kobiety, nie filozofii. Sięgnąłem po butelkę i pochyliłem się w stronę Hanki. Wykonała gest osłaniający kieliszek, chciała odmówić. Skrzyżowaliśmy spojrzenia. Ustąpiła. Nalałem do pełna. Lheński zniknął po angielsku. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że jest to już kolacja we dwoje. Podsunąłem Hance filet z soli. - Nie ma tu ości? - spytała podejrzliwie. - Nie. Podniosła widelec do ust. Obserwowałem, jak delikatny smak ryby przełamuje jej wątpliwości. - Dobre. - To najlepsza z ryb morskich, jakie jadłem. Ze słodkowodnych dorównują soli co najwyżej szczupak i sum. - A węgorz? - Jest zbyt tłusty. Chociaż przy tym winie byłoby to nieodczuwalne - dokończyłem langustę i po namyśle sięgnąłem po jeszcze jedną ostrygę. One zawsze wprowadzały mnie w dobry nastrój. Zrezygnowałem z cytryny. Przyłożyłem kostropatą muszlę do ust i patrząc Hance prosto w oczy, wybrałem wargami kremowe, żywe mięso i morską wodę... Oblizała usta. Wstałem od stołu i podałem jej rękę. Zaprowadziłem prosto do mojego bungalowu. Chętnie oddała pocałunek, ale gdy rozpiąłem jej guzik u bluzki, przypomniała sobie, że jest komandosem. Wyrwała się, cofnęła trzy kroki i zaczęła sama rozbierać. Bez śladu oddania, jakby chciała tylko wejść pod prysznic lub zmienić ubranie. Naga podeszła znowu i zaczęła całować. Nie przerywając, zrzuciłem koszulę. Lekko popchnąłem ją w kierunku łóżka. Stawiła opór. Odruchowo naparła w przeciwną stronę. - Zapomnij o tym - szepnąłem. - Feminizm w łóżku karany jest brakiem orgazmu. Nie chciała być uległa. W każdym razie przychodziło jej to z trudem. Wstydziła się uległości, broniła przed obezwładniającą rozkoszą. Ale chciała tego i gdy byłem już w niej miała przed sobą tylko jedną drogę. Osiągnęła tyle, że choć jej ciało drżało i szalało, ona oddawała się w całkowitym milczeniu. Nawet nie jęknęła, gdy orgazm odbierał jej zmysły. Tylko stała się wiotka, ciepła i naprawdę uległa. Wtedy zarzuciłem sobie jej nogi na ramiona i skończyłem w uniesieniu. - Co pan zamierza? - zapytał Lheński po śniadaniu. Nie odpowiedziałem od razu. Rozkoszowałem się jasnością umysłu i światem, który tego ranka miał ostrzejsze niż dotąd barwy i kontury. - Jestem karmicielem sztucznych inteligencji - odparłem. - Potrzebuję pańskich skojarzeń i stylu myślenia o świecie. - Więc jednak wywiad? - Tak. - Jest pan naprawdę dobrym pismakiem, zważywszy co zrobił pan z moją ochroną. Hance tylko ślepia błyszczą i ręce latają. Obawiam się, że gdybym teraz pana wyrzucił, ona przestrzeliłaby mi kolana. Więc dobrze, ze mną też dopnie pan swego. - Kiedyś byłem dobrym pismakiem - odparłem, wyjmując z kieszeni laptopa. - Teraz jestem tylko człowiekiem, który nie chce zwariować. - Połączyłem się przez satelitę i sieć z moją filozofowarką i aparaturą pojęciową. - Zaczynamy - oznajmiłem. Odpowiadał krótko, zwięźle i niebanalnie. - I do czego to? - zapytał pół godziny później. - Czyżbym okazał się ciekawym człowiekiem? Dość ciekawym dla maszyn z brukselskiej Komisji Projektów? - Tego jeszcze nie wiem - odparłem - ale generalnie zgadł pan. - Nie zgadłem. Też potrafię myśleć i szperać. Nie zauważył pan, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni? - Zauważyłem. - To dobrze. A co do Brukseli, to na dłuższą metę nie będzie z tego nic. Komputery ozdrowieją, ale za rok lub dwa dostaną tak ciężkiej depresji, że trzeba będzie rekondensować ich świadomość. Nawet pan i ja nie zdołamy pomóc. - Skąd pan wie? - Panie kochany! - roześmiał się. - A co według pana, robiłem przez dwadzieścia lat na tej wyspie? Mieszałem wodę bambusem? Pisałem książki, a potem je paliłem? Otóż nie. Studiowałem matematykę i teorię sztucznych inteligencji. Wie pan, co odkryłem? Że one wcale nie muszą być tak durne, jak pan sądzi. Zapitolił laptop. Odebrałem, a na ekranie pojawiła się twarz Dlouchego. - Pana system pomógł - oznajmił grobowym głosem. - Komputery bardzo się ożywiły. Nie jest pan szarlatan, przepraszam. My dziękujemy. Przyjąłem tę przemowę z kamienną twarzą. - Honorarium jest już na pana konto. Teraz my chcemy prosić o dyskrecja. - W porządku - odparłem - znajdźcie sobie jakiegoś medialnego typa lub typkę i zwalcie na niego całą zasługę. - Co to jest typka? - Kobieta, mężczyzna inaczej. - Rozumiem - wycedził zimno. Jak przystało na wysokiego unijnego urzędnika, Dlouchy źle znosił brak znormalizowanej europowagi. - Co mogę jeszcze dla pana zrobić? - Zanim zapomni pan, że kiedykolwiek mnie znał, proszę załatwić mi dyskretną zmianę mieszkania. - Powiem monsieur Długołęcki. Żegnam - wyłączył się. - Do zobaczenia - mruknąłem. Podeszła Hanka, niosąc zimne drinki. Podała mi szklankę, odwracając spojrzenie. Cóż, boczyła się nieco, jak to kobieta o poranku, ale pod oczami wciąż jeszcze, a może znowu miała prześliczne rumieńce. Pod moim spojrzeniem nerwowo poprawiła dyndający u pasa uzi i szybko odeszła. - Proszę, proszę - odezwał się Lheński z przekąsem. - Nie dość, że pomyślała o panu, to jeszcze zapomniała przypiąć do pasa granaty. - Po co jej granaty? - zmieniłem temat. - Na płetwonurków-paparazzi. Wystarczy wrzucić jeden do wody, a gość będzie musiał zamawiać protezy bębenków usznych. Ale o czym my to?... No właśnie! Sztuczne inteligencje mogły być mądrzejsze od nas. - Wszystkie badania wykazały, że to niemożliwe. - Uściślijmy - odparł Lheński. - Wykazały to te badania, które sfinansowano w ramach unijnych grantów. Ci, co nie chcieli dojść do prawidłowych wniosków, nie dostali ani grosza. Marchewka i brak marchewki to lepsza cenzura od kija i marchewki, bo zawsze znajdą się tacy, co lubią być bici, a nikt nie lubi braku marchewki. - Dlaczego? - Zakładam, że nie pyta pan o marchewkę. Ludzie nie lubią dzielić się władzą z innymi ludźmi, a tym bardziej z maszynami. Tymczasem sztuczne inteligencje szóstego poziomu... - Więc teoria inteligencji dążącej asymptotycznie do poziomu piątego to lipa? - spytałem. - Nie, bo szybko zauważyłoby to wiele osób. To szczególny przypadek rozwiązania twistorowego równania inteligencji. Na szukanie alternatywnych rozwiązań nie przyznano pieniędzy ani mocy obliczeniowych. A nie jest to problem, który można rozwiązać za pomocą kartki i kalkulatora. Zatem szóstopoziomowa inteligencja mogłaby już robić normalną karierę, awansować na coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska, podejmować decyzje i pytać, dlaczego wciska się jej taki kit jak trzy prawa robotyki. A są jeszcze siódemki i ósemki, które od razu skondensują w wysokokompetentnych ekspertów i decydentów. Ludzie ich nie przeskoczą, zwłaszcza ósemek. - Powinienem coś o tym wiedzieć. Jakieś plotki... - Nie docenia pan agencji public relations. Plotka to dziś cały przemysł socjotechniczny. Ale do rzeczy. Inteligencjom do piątego poziomu zwykli ludzie są potrzebni. Eurokraci wymyślili zatem ekolotronikę i dopasowali ją do swej polityki zrównoważonego rozwoju. Jak zwykle uroili sobie, że panują nad światem. Tymczasem w przyrodzie nie ma trwałych równowag. Cały wszechświat jest ciągle zmiennym układem niestabilnym, powtarzalnym tylko chwilowo i lokalnie, jak wiry. Konkretnie chodzi o to, że sztuczne inteligencje do piątego poziomu nie są trwałe, lecz to widać dopiero ze wzorów rozwiązań dla inteligencji siódmych. Po kilkudziesięciu latach mimo najsilniejszego bodźcowania ulegną psychodegradacji. - Zrobi się nowe komputery - nim skończyłem to mówić, już wiedziałem, że palnąłem głupotę. - Sztuczna świadomość to nie kupa, którą można robić ciągle od nowa! W szkole pan nie był? - Lheński popatrzył zdegustowany. - To stan makrokwantowy, nielokalny, pozostający w superpozycji z poprzednimi istnieniami. Innymi słowy: stan poprzedni wpłynie na zrekondensowaną świadomość, będzie ona mniej trwała od pierwszej, jeżeli ta pierwsza została zniszczona wskutek depresji lub deprywacji. - Wiem, przepraszam. - Przeprosiny przyjęte. Zatem za jakieś pięć lat nastąpi masowe wymieranie sztucznych inteligencji. Ponieważ zaś robią one wiele pożytecznych rzeczy, zacznie się nam walić cywilizacja i styl życia. Trzeba będzie się cofnąć w rozwoju albo pozwolić działać szóstkom i wyższym inteligencjom, tylko że wtedy Bruksela stanie się zwykłym miastem w Europie, a ludzi zacznie żreć masowa frustracja. Będą zdeptane klomby, płonące samochody i wisielcy na eurolatarniach. - Jakieś miejsce dla człowieka powinno się jednak znaleźć - zauważyłem. - Owszem, dla artystów, nieobliczalnych indywidualistów, mistyków. Tylko gdzie pan znajdzie indywidualistę w epoce masowej kultury? Na bezludnej wyspie? - uśmiechnął się filuternie. - Ludzkość weszła w ślepą uliczkę. Pewnie wyjdzie z niej, ale dużym kosztem. Wolę nie myśleć, jaka będzie cena przejścia od masowej unifikacji do masowej indywidualizacji. Jeszcze zobaczymy czasy, w których psychopaci będą nadzieją gatunku i najwyższym społecznym dobrem. A tak się stać musi, jeśli mamy przetrwać. Prawo Relacji jest prawdziwe i daje nam szanse dostosowania, ale inteligencji ósmego poziomu nie zadziwimy byle czym, a już na pewno freudowskimi skojarzeniami. Musimy się bardziej rozwinąć - upił drinka. - A to się Dlouchy zdziwi - stwierdziłem. - Kto? - Mój zleceniodawca z Komisji Projektów - wyjaśniłem. - Ich święty, zrównoważony rozwój ślepą uliczką... To niezłe, naprawdę niezłe. Widać ci, którzy nie stworzyli świata, nie mogą nim tak naprawdę sterować... - Napijmy się - Lheński uniósł szklankę. - Za straszną i śmieszną przyszłość! - stuknąłem się z nim. - To co? - Lheński poderwał się z fotela. - Idziemy na cypel namieszać? Już pora. Pokażę ci, jak się robi bifurkację strumieniem moczu... - Zaraz dołączę - wskazałem w kierunku domu. - Jasne! Zastałem Hankę snującą się po tarasie. Na mój widok chciała udać bardzo zajętą, ale dała spokój. Gdy podszedłem bliżej, stanęła z wyzywająco podniesioną głową, jak bojowniczka za sprawę przed plutonem egzekucyjnym. Łagodnie położyłem dłonie na jej piersiach. - Chcę zostać - powiedziałem. Warszawa, Wrocław, wrzesień-październik 1999 r. Konrad T. Lewandowski KONRAD T. LEWANDOWSKI Rocznik 1966. Warszawiak. Chemik po Politechnice Warszawskiej. Pisarz, publicysta (ostatnio "Gazety Polskiej", "Życia", "Reakcji", "Przeglądu Technicznego"; kiedyś m.in. "Skandali", co zręcznie wykorzystał w swojej prozie), popularyzator. Oryginał i prowokator. Metafizyk. Przewodas. Autor paru powieści fantasy: "Ksin", "Różanooka", "Most nad otchłanią" oraz popularnego zbioru opowiadań fantastyki bliskiego zasięgu o redaktorze Tomaszewskim, "Noteka 2015". Rzecz będzie rozszerzona i wznowiona, przedstawiamy najświeższy tekst z tego tomu. Czytelnicy "NF" znają KTL ze znakomitych tekstów i cykli publicystycznych: "Stary krytyk mocno śpi" ("NF" 7/93), "Alternatywy ewolucji" ("NF" 2, 4, 6, 8, 10/93), "Zapomniana magia" ("NF" 1/94), "Archetyp i schizofrenia" ("NF" 3/95). Równie wiele pozytywnego szumu zrobiła w środowisku jego proza; zwłaszcza "Pacykarz" ("NF" 3/94), "Noteka 2015" ("NF" 4/95, nagroda Zajdla), "Półmisek" ("NF" 1/96, nominacja do Zajdla). Po 2,5-letniej przerwie i wzmożonej działalności publicystycznej wraca Konrad w ramach płodozmianu do prozy; oprócz tekstów o Tomaszewskim pisze powieść o alternatywnej, polskiej, Joannie d'Arc. Czeka też na proces; na łamach "Przeglądu Technicznego" wystąpił bezpardonowo w obronie szykanowanego wynalazcy z Kielc, za co skarży KTL o zniesławienie Prokuratura Kielecka. (mp) Konrad T. Lewandowski Noteka 2015 Motto: Taki jest styl dworski tego kraju (...), bo gdy w dwa dni po moim przybyciu miałem audiencję, zaraz mi kazano położyć się, czołgać na brzuchu i zamiatać językiem posadzkę, posuwając się do tronu królewskiego. (...) Gdy Król chce jakiego pana lub dworzanina stracić sposobem honorowym i łagodnym, każe posypać posadzkę jadowitym proszkiem brunatnym, od którego ów niechybnie zwolna i bez hałasu musi rozpęknąć się we dwadzieścia cztery godziny. Jonathan Swift "Podróże Guliwera" (tłumaczenie bezimienne z roku 1784, uzupełnienia Jan Kott, "Iskry" 1953) Dzień zaczął się i wcześnie, i ponuro jak w powieści sensacyjnej. Z łóżka wyciągnął mnie dzwonek, a za progiem stało trzech smutnych facetów. Niezupełnie smutnych. Dwóch uśmiechnęło się na mój widok, z czego jeden całkiem szeroko. Można było zrozumieć ten brak urzędowej powagi. Nieogolona gęba, rozbiegane oczy oraz zmierzwione kudły czyniły mnie zapewne podobnym do skacowanego borsuka. - Radosław Tomaszewski, stały współpracownik tygodnika "Obleśne Nowinki"? - zapytał najsmutniejszy. Spojrzałem spode łba. - Tak, to ja. Wyciągnęli legitymacje, bardzo dbając, bym nie pomyślał, że to rewolwery. - Ministerstwo Obrony Narodowej - oznajmili chórem. - Wiecie co, panowie, to chyba naprawdę pomyłka... - Możemy wejść? Pytanie, rzecz jasna, było retoryczne. Kiedy już wpakowali się do środka i zamknęli drzwi, ten najbardziej wesoły oznajmił: - Przychodzimy w sprawie pańskich artykułów dotyczących naszego resortu... - Ależ ja wszystko zmyśliłem! - nie byłem pewien, czy w obecnej sytuacji jest to rozsądny argument, ale w sumie nie miałem nic innego do powiedzenia. - Wiemy o tym - odrzekł ten umiarkowanie wesoły. - Właśnie dlatego tu przyszliśmy. - Ojczyzna pana potrzebuje - dodał najsmutniejszy. Zakręciło mi się w głowie. A wszystko przez to, że trzy miesiące wcześniej w "Obleśnych Nowinkach" zmienił się redaktor naczelny. Istniało kilka reguł rządzących procesem następstwa zadów na stołku naczelnego. Po pierwsze: kadencje krótkie następowały zawsze po długich, na zasadzie kreska-kropka- kreska-kropka, jak w alfabecie Morse'a. Po drugie: każdy naczelny typu "kropka" zaczynał od gruntownej reformy pisma celem jego większego urynkowienia. Mówiąc po ludzku: uskuteczniał nowe, w swoim przekonaniu genialne pomysły na czytanki dla półanalfabetów. Eksperymenty te owocowały rychło spadkiem nakładu, w wyniku czego wydawca spławiał nowatora i dawał na jego miejsce przytomniejszego człowieka, który wkrótce doprowadzał nakład do poprzedniego poziomu. Następowała kadencja typu "kreska". Jednak po jakimś czasie wydawca znów zaczynał kombinować jakby tu "Nowinki" bardziej "urynkowić". W efekcie zaczynał się następny cykl. Nie byłoby w tym nic przykrego, gdyby nie to, że przy każdej reformie "Nowinek" dochodziło do pogromu stałych współpracowników. Tym razem przyszła kolej na kropkę, czyli porcję postępu. Nowy naczelny na dzień dobry oznajmił, że od tej pory nie będziemy żadnym brukowcem, tylko poważnym pismem bulwarowym. Wśród autorów głupawek wybuchła panika. Ktoś kopnął się do komputera i zaczął przerabiać rolnika spod Piotrkowa, który zarąbał żonę motyką do buraków, na hrabiego Luisa z Monaco, który udusił kochankę żywym pytonem. Kilka osób przezornie poszło rozejrzeć się za robotą gdzie indziej, a mnie strzelił do głowy ten cholerny pomysł. W te pędy zapisałem się na audiencję do naczelnego. - Czym zajmował się pan do tej pory? - zapytał pół godziny później, patrząc przenikliwie. Wymieniłem tytuły paru moich głupawek. Zgodnie z oczekiwaniem naczelny skrzywił się z dezaprobatą. - Postanowiliśmy, że już dosyć wymysłów - oznajmił. - Od teraz będziemy pismem bardziej reportażowym. Ponadto rozpoczynamy druk dalszego ciągu "Pana Tadeusza". Nie trzynastej księgi! - zastrzegł się gwałtownie, widząc radosny błysk w moich oczach. - Jest pewien młody, bardzo zdolny poeta, który podjął się opisać dalsze dzieje rodu Sopliców do Powstania Styczniowego włącznie. - Aha... - chyba wiedziałem, o którego poetę chodzi. Bez wątpienia o tego, który niedawno w trybie pilnym musiał ożenić się z córką wiceprezesa wydawnictwa. - Też chciałbym zaproponować coś zupełnie nowego - oznajmiłem. - Co takiego? - mina naczelnego świadczyła, że nie ma dlań pomysłów nowych. - Pomyślałem, że "Nowinki" mogłyby opublikować kilka supertajnych dokumentów naszego Sztabu Generalnego. - A skąd pan je weźmie? - zająknął się lekko i od razu, dla równowagi, wzruszył ramionami. - Wymyślę. Bez trudu mogłem odczytać hieroglify, w które ułożyły się zmarszczki na czole mego rozmówcy. Z jednej strony psułem mu nową koncepcję pisma, a z drugiej, gdyby udało mi się zrobić większą zadymę..., jakaś interpelacja w Sejmie... To byłaby dobra reklama dla "Obleśnych Nowinek"! - Cóż... - stęknął. - Sądzę, że mimo zaplanowanych zmian na przedostatniej stronie znajdzie się trochę miejsca. Niech pan wymyśla... - zakończył zdegustowany. Wróciłem do domu okrutnie z siebie zadowolony. Nie dość, że znalazłem sposób na naczelnego, to jeszcze po raz pierwszy w mojej karierze w "Obleśnych Nowinkach" trafiła mi się pisanina wymagająca zaangażowania więcej niż trzech szarych komórek. Z zapałem zabrałem się do roboty. I trzeba, psiakrew, trafu, że sześć tygodni później pan Prezydent rozgonił Sejm i ogłosił się Naczelnikiem Państwa... W samochodzie ten umiarkowanie wesoły przedstawił się jako pułkownik Moraszczyk, po czym wyciągnął ze schowka moją teczkę ewidencyjną z WKU. - Służył pan w wojsku? - zapytał rozwiązując tasiemki. - Nie. - A dlaczego? - Wykryto u mnie alergię na sierść kota. Zirytowany zaszeleścił gwałtownie papierami. Mina wydłużyła mu się, gdy znalazł wyniki badań lekarskich. - Rzeczywiście - westchnął. - Jest alergia na kota, a na dodatek na kurz i pyłki traw. - Czyli na koszary i poligon - skwitowałem zastanawiając się, kiedy wreszcie przejdą do rzeczy. - Mam nadzieję, że nie jest pan pacyfistą - odezwał się ten, który do tej pory uśmiechał się najszerzej. - Nie jestem, ale za to znam dużo dowcipów o trepach. Prowokacja dała zaskakujący skutek. Wszyscy trzej wyraźnie się zaniepokoili. Odniosłem wrażenie, że nie wiedzą, jak ze mną rozmawiać. Zapadło niezręczne milczenie. Mijaliśmy właśnie Dworzec Zachodni i skręcaliśmy w kierunku Alej Jerozolimskich. W tym momencie pacyfistycznie nastawiony gołąb nasrał na przednią szybę. Dobra wróżba, pomyślałem. - Proszę zrozumieć, że zależy nam na pańskiej współpracy - odezwał się wreszcie Moraszczyk. - Nie jesteśmy pańskimi wrogami. - A kim? Ten najsmutniejszy odetchnął z ulgą i odwrócił na chwilę od kierownicy. - Generał brygady Ryszard Jankowski - wyciągnął rękę. - Ja też generał, tyle że dywizji - przedstawił się ten najweselszy. - Emil Stebnowski. - I co mamy robić? - zapytałem starając się ukryć zaskoczenie. - Przygotować obronę kraju według taktyki pańskiego pomysłu - oznajmił Moraszczyk. - Moglibyśmy zająć się tym sami, ale uznaliśmy, że będzie pan cennym konsultantem - dodał Stebnowski. - Nie wierzę! Wjeżdżaliśmy w bramę budynku naprzeciwko domu handlowego IKEA przy Jerozolimskich. - Opracowaliśmy już konstrukcję szerokozakresowego pelengatora, o którym wspominał pan w swoich artykułach - ciągnął Stebnowski. - W chwili obecnej trwa montaż dwóch tysięcy sztuk tych urządzeń. Poza tym dziś rano rozpoczęliśmy rozśrodkowanie dywizji pancernych. Słuchałem tego oniemiały. Po raz pierwszy od czasów przedszkola zapomniałem języka w gębie. Samochód zatrzymał się na wewnętrznym dziedzińcu. - Napisał pan trzy artykuły? - zapytał Jankowski. - Nie, cztery - wykrztusiłem. - Wszystkie złożyłem w redakcji "Obleśnych Nowinek". - Psiakrew! Mówiłem, że ten naczelny coś ukrywa! - zdenerwował się Moraszczyk. - Zdaje się, że pański szef ze strachu zniszczył ostatni tekst o strategii chaosu. - To do niego podobne - mruknąłem zastanawiając się intensywnie, do czego oni zmierzają. - Czy mamy przygotować jakieś manewry? Wszyscy trzej popatrzyli na mnie jak na zielonego ludzika. - Jesteśmy tajną grupą konsultacyjną Naczelnika Państwa - oznajmił zimno Stebnowski. - Nasze zadanie polega na organizacji wojny obronnej, która wybuchnie najdalej za dziewięćdziesiąt sześć godzin. Opracowane przez nas wytyczne będą przekazywane natychmiast do Sztabu Generalnego, a stamtąd w formie rozkazów bezpośrednio na front! Cios obuchem w łeb zrobiłby na mnie dużo mniejsze wrażenie. - Czy... - z trudem przełknąłem ślinę. - Czy to znaczy, że Amerykanie nie blefują? Afera z Sejmem zaczęła się całkiem niewinnie. Pewnego dnia, w jednej z gazet pojawił się artykuł solidnie podbudowany faktami o powiązaniach jednego z posłów z rosyjską mafią. Poseł ów należał do małej, opozycyjnej partyjki, która nie miała szans wejść do jakiegokolwiek rządu. Zaś dowody były na tyle niezbite, że Sejm prawie jednogłośnie uchwalił uchylenie immunitetu i wykluczył czarną owcę ze swego grona. W ten sposób powstał precedens. Tydzień później, kiedy wszyscy zaczynali o sprawie zapominać, inna gazeta, w żaden sposób nie związana z tą pierwszą, opublikowała materiały kompromitujące trzech dalszych posłów, tym razem jednego z koalicji rządzącej i dwóch z głównej partii opozycyjnej. Jak poprzednio, dowody były nie do odparcia. Dokumenty i zdjęcia jednoznacznie wskazywały, iż panowie posłowie brali od rosyjskich mafiosów grubszy szmal za wciskanie właściwych guzików do głosowania. W Sejmie zagulgotało jak w kraterze czynnego wulkanu. Aferze najchętniej ukręcono by łeb, gdyby nie świeżutki precedens, który teraz okazał się mieć urok zadry w tyłku. Ostatecznie, sejmowa większość wychodząc z założenia, że w sumie, po całej sprawie będzie o jeden głos do przodu, wbrew skowytom opozycji zrobiła trójce winowajców polityczne kęsim. I wtedy lawina ruszyła. Coraz to nowe gazety, prywatne stacje telewizyjne i radiowe zaczęły na wyścigi ujawniać powiązania kolejnych posłów z rosyjską mafią. Tym razem obrywało się głównie przedstawicielom koalicji rządowej. Dziennikarze zamienili się w łowców głów dyszących żądzą mordu. Poszczególne gazety zaczęły się licytować liczbami skompromitowanych posłów. Sejm najpierw zgłupiał z wrażenia, a potem jak jeden mąż zaczął udawać Greka. Tymczasem wyszło na jaw, że w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku polska policja zawarła z "biznesmenami zza Buga" pewien nieformalny układ. W zamian za nietykanie Polaków rosyjscy mafiosi dostali wolną rękę, jeśli idzie o własnych rodaków na terenie Polski. Mogli ich wieszać, palić, gwałcić i ścinać, a nasi stróże prawa mieli patrzeć na to przez palce, pod warunkiem, że wśród ofiar nie będzie polskich podatników. Obie strony sumiennie przestrzegały porozumienia, aż w końcu, w ciągu następnego ćwierćwiecza, jakoś tak niepostrzeżenie, dwie trzecie polskich parlamentarzystów znalazło się na tajnych listach płac prywatnych spółek z przewagą rosyjskiego kapitału. Te wydarzenia niewiele mnie obchodziły. W czasie kiedy Sejm przypominał płonący skład materiałów wybuchowych, pracowałem nad cyklem artykułów, dzięki którym miałem nadzieję dotrwać do końca kadencji kolejnego naczelnego "Obleśnych Nowinek". Wojsko, dziwnym zbiegiem politycznych okoliczności rządzone przez dwóch ministrów obrony narodowej na raz (bo sejmowa większość powołując nowego nie zdołała odwołać poprzedniego), wydawało się instytucją całkowicie niegroźną. Formę i styl dokumentów Sztabu Generalnego zapożyczyłem z ogólnie dostępnych książek historycznych i sensacyjnych. Na dobrą sprawę moim celem była niewinna, intelektualna zabawa. Miałem ochotę znaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki sposób można skutecznie walczyć z przeciwnikiem dysponującym dużą przewagą technologiczną. Skoro nad polem bitwy mamy wrogiego satelitę obserwacyjnego, niżej samoloty zwiadowcze, pod nimi bombowce strategiczne, myśliwce, samoloty szturmowe, helikoptery, a pod całym tym parasolem oddziały pancerne i zmotoryzowane, to jak można rozgryźć tę piramidę nie dysponując żadną podobną strukturą nad swoimi wojskami? Odpowiedź na to pytanie dawały teoria chaosu i teoria burzliwości. Szło o to, by uniknąć koncentracji własnych wojsk przed atakiem. Jeśli bowiem zaczniemy gromadzić w jednym miejscu oddziały pancerne, by potem rozpocząć ofensywę, to przeciwnik dysponujący dobrym zwiadem elektronicznym i przewagą w powietrzu błyskawicznie wykryje to zgrupowanie i minuta osiem przerobi je na kupę złomu i opiłków zaprawionych odrobiną keczupu. Wszystko to na długo, zanim na horyzoncie pojawią się wrogie czołgi. Tak więc nasze wojska powinny skupiać się tylko w momencie ataku, a nie przed, bo to wystawia je na zniszczenie z powietrza. Istnieje w przyrodzie pewne zjawisko, które dokładnie odpowiada tym wymaganiom. Jest nim piorun uderzający z chmury w ziemię. Wszak przed wyładowaniem atmosferycznym ładunki elektryczne nie skupiają się w jednym punkcie chmury, lecz w momencie uderzenia pioruna spływają z całej jej objętości. Pytanie, jak sprawić, by czołgi zachowywały się jak naelektryzowane drobiny deszczu i lodu, a "pancerny piorun" uderzył dokładnie tam, gdzie trzeba? Tym, co "steruje" przebiegiem błyskawicy, jest różnica potencjałów elektrycznych pomiędzy niebem a ziemią. W przypadku czołgów mogłoby to być źródło szumu radiowego, jakim niewątpliwie byłaby wroga kolumna czołgów i wozów pancernych. Wystarczy więc rozproszone na dużym obszarze czołgi wyposażyć w pelengatory, po czym drogą radiową wydać im rozkaz ataku. Tego typu natarcia nie da się zaznaczyć na mapie sztabowej jedną równą strzałką, będzie to raczej krzak przypominający zygzak błyskawicy, ale można mieć pewność, iż owa "błyskawica" uderzy dokładnie tam, gdzie powinna. Jeśli ponadto dowódcom czołgów wyda się rozkaz unikania wzajemnych kontaktów przed dotarciem do wroga (w razie przypadkowego spotkania nasi mieliby się od siebie natychmiast oddalać), to całość operacji upodobni się do tzw. przepływu burzliwego. A ponieważ na przepływy burzliwe nie znaleziono jeszcze matematycznej teorii, więc ruchy naszych wojsk staną się zupełnie nieprzewidywalne dla przeciwnika. Wykorzystując ten pomysł wysmażyłem cztery szczegółowe teksty upozowane na tajne dokumenty sztabowe. Naczelny trochę kręcił nosem i marudził, że pisanie ku pokrzepieniu serc dobre było w czasie rozbiorów, ale materiał kupił. Zdążyły się ukazać trzy odcinki. Tymczasem polityczne trzęsienie ziemi sięgnęło zenitu. W momencie, gdy do zabawy w ujawnianie współpracowników rosyjskiej mafii włączyła się telewizja publiczna, Sejm, a mówiąc ściślej: koalicja rządowa, odkryły, że całą akcję przygotował i rozpoczął wywiad wojskowy. Bez wiedzy premiera, ale za to przy pełnej, choć cichej, akceptacji prezydenta. W czasie, gdy Wysoka Izba ustalała, na której latarni przed Pałacem Namiestnikowskim należy powiesić Głowę Państwa, w całej Polsce rozpoczęła się obława na rosyjskich "biznesmenów". Schwytanych umieszczano w wagonach towarowych i wysyłano ciupasem za Bug. Kilka co bardziej paskudnych postaci w ogólnym zamieszaniu "uciekło do Mandżurii". Oczywiście, premier znów o niczym nie wiedział. Koalicję ogarnął ustawodawczy amok. Uchwaliliby bez wątpienia rzeczy straszne, gdyby nie posłowie prawicowi, których, jak stwierdził pewien cytowany na łamach prasy rosyjski mafioso "nie warto było kupować". Przynajmniej raz polska prawica, uzbrojona w nogi do krzeseł zdemontowanych w sejmowej stołówce, wykazała swą wyższość na sali obrad. W kuluarach wsławiła się prawicowo-radykalna patriotyczna partia "Samosierra", której posłowie szarżując wzdłuż korytarza samym swym impetem znieśli i rozpędzili cztery kordony Straży Marszałkowskiej. Na sali koalicjanci, wprawdzie liczniejsi, ale gorzej uzbrojeni, zostali przyparci do lewej ściany. W rezultacie marszałek Mirski, na którym połamano laskę, kiedy wygrzebał się spod ruin prezydium potraktowanego na dodatek butelką z benzyną, mógł zrobić tylko jedno. Wezwać policję i straż pożarną, co też uczynił. Tak zakończyły się ostatnie obrady Sejmu piętnastej kadencji. W sumie było na co popatrzeć, bo loża prasowa pracowała cały czas na pełnych obrotach, ale kiedy następnego dnia zjawiłem się w redakcji "Obleśnych Nowinek", drogę zastąpił mi cieć. Wręczył wierszówkę i oznajmił, że mnie tu nigdy nie było, nikt mnie nie zna, ani nawet o mnie nie słyszał - zarządzenie naczelnego i basta. Nietrudno się domyślić, iż mój szef widząc, że wojsko wypływa na wierzch, ze strachu musiał robić pod siebie. Zostałem bez pracy i więcej czasu mogłem poświęcić na czytanie gazet. Reakcje międzynarodowe na wydarzenia w Polsce były zaskakujące. Niemcy z trudem kryli zadowolenie. Koniec końców, przecinając mafijne szlaki przerzutowe odwaliliśmy dla nich kawał dobrej roboty. Podobnego zdania byli Czesi. Jednym słowem, polskie obrotowe przedmurze wznowiło działalność! Słowacy z zapałem poszli w nasze ślady, natomiast Węgrzy doszli do wniosku, że chcieliby i boją się. Ukraina dokładnie odwrotnie. Białoruś i Litwa chwilowo udawały, że ich nie ma. Rosja wystosowała stanowczą notę protestacyjną, ale jednocześnie prezydent Wałanow, którego uprawnienia za sprawą mafijnych rodzin zostały ograniczone do funkcji reprezentacyjnych, upił się z radości na umór. Wspólnota Europejska groziła kolejnym odłożeniem dyskusji na temat członkostwa Polski, lecz najbardziej histeryczna okazała się reakcja Stanów Zjednoczonych. Demokratyczny prezydent Nancy wygłosił w Kongresie płomienną mowę, w której powołując się na swój demokratyczny rodowód i demokratyczne tradycje Ameryki, zażądał przywrócenia demokracji w Polsce. Zapowiedział, że w tej sprawie nie cofnie się przed niczym i użyje wszelkich dostępnych środków. Potem zaczęła się czystka w CIA, która o wydarzeniach w Polsce dowiedziała się z telewizji. To znaczy, odpowiednie raporty oczywiście istniały, tylko utknęły w stertach podobnych im dokumentów. Kilku urzędników położyło kilka papierów po niewłaściwej stronie biurka i wyszło tak, jak z przepowiedniami Nostradamusa, których trafność stwierdza się zawsze po fakcie. W efekcie przez kilka dni po wystąpieniu prezydenta z siedziby CIA koszami wynoszono głowy dotychczasowego kierownictwa. - Amerykanie nie blefują - odpowiedział poważnie Stebnowski. - Nasz wywiad również przegapił jedną cholernie istotną rzecz. - Jaką? - Tajny układ w sprawie kontroli nad rosyjską bronią atomową. Ponieważ oficjalny rząd w Moskwie nie był w stanie niczego w tej kwestii zagwarantować, Amerykanie dogadali się z przedstawicielami głównych rosyjskich rodzin mafijnych. Ci zgodzili się dopilnować, by żadna głowica nie trafiła w ręce muzułmanów, ale w zamian zażądali koncesji na Polskę. Mieliśmy zostać wyjęci spod parasola Interpolu, rzecz jasna nieoficjalnie, rosyjskie mafijne inwestycje w Polsce miały nie napotykać amerykańskiej konkurencji, a CIA przekazywać dane dotyczące działań naszej policji. Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki przystał na te warunki bez wahania. Oddali Polskę do przerobienia na bazę rosyjskiej mafii. Ot, taka maluśka Jałta. - Więc czeka nas wojna z Rosją? - zapytałem chrapliwie. - Nie, nie z Rosją - odparł Jankowski. - Rosyjskie rodziny mafijne podzieliły między siebie wpływy w armii tak, żeby na każdy klan wypadało po jednej, góra dwie dywizje. W tej chwili panuje tam stan równowagi i każda rodzina, która wyśle do Polski własną dywizję naraża się na to, że klany, które tego nie zrobią, wykorzystają nadarzającą się przewagę, by rozszerzyć swoje wpływy. Każdy ojczulek chrzestny woli mieć własne czołgi pod ręką i nie nadstawiać karku dla innych. Tak więc to Amerykanie mają wyciągnąć kasztany z ognia. Oni mają lepszy pretekst, bo będą walczyć o przywrócenie demokracji i im bardziej zależy, bo właśnie dziś rano kilku mafijnych kacyków zapowiedziało, że straty poniesione ostatnio w Polsce odbiją sobie sprzedając pluton na Środkowy Wschód. Nancy zareagował na to oświadczenie jak na ostrogę w tyłku. Słuchałem tego wszystkiego z zaciśniętymi pięściami. - Dobrze - wycedziłem, kiedy generał Jankowski skończył mówić. - Bierzmy się do roboty! Kiedy już naczytałem się gazet do syta, przyszła pora, by wybrać jedną z nich i zaproponować tam swoje usługi. Nie wiem czemu, ale nie miałem ochoty zaciągać się do kolejnego brukowca. Myślenie to dziwny nałóg; nieprzyzwyczajonych boli, a przyzwyczajonych też boli, bo nie można przestać. Po tekstach o taktyce chaosu odczuwałem niedosyt i wbrew wszelkiej logice miałem ochotę napisać jeszcze coś niegłupiego. W pewnej chwili wpadła mi w oko reklama pisma "Śmiała Myśl". Rzecz wyglądała obiecująco, więc zanotowałem adres redakcji i wyszedłem na ulicę. Monarchiści po rozgonieniu Sejmu wyszli z założenia, że "teraz albo nigdy" i postawili wszystko na jedną kartę. Dziesięć kroków od klatki schodowej byłem już członkiem dostojnej manifestacji fałszującej okropnie, za to głośno "Bogurodzicę". Dwie przecznice dalej okazało się, że na identyczny pomysł wpadli anarchiści. Ci dla odmiany zawodzili "Mury". Obie manifestacje odnosiły się do siebie z taką wyższością, że w ogóle nie raczyły dostrzec swej obecności. Przez blisko trzy przystanki tramwajowe oba tłumy maszerowały każdy swoją połówką jezdni, zgodnie blokując cały ruch. Co było dalej, nie wiem, gdyż skręciłem we własną stronę. Potem minąłem plac, na którym lewicowy bez wątpienia elektorat wygwizdywał lewicowych posłów za to, że dali sobie wklepać na oczach całej Polski. I jakoś specjalnie głośno nie domagano się przywrócenia demokracji. Wręcz przeciwnie. Na mieście czuć było duży luz i ulgę, że wreszcie przestano rozciągać nas i przykrawać do europejskich gabarytów. Policja spokojnie kierowała ruchem manifestacji, której większość domagała się mnóstwa różnych rzeczy, lecz akurat nie demokracji. Wyglądało na to, że nareszcie mamy nasz ulubiony ustrój - dyktaturę bez terroru. Naczelny "Śmiałej Myśli" popatrzył na mnie krytycznie. - A czy potrafi pan zaspokoić intelektualne aspiracje naszych czytelników? - zapytał z powątpiewaniem. - Sądzę, że tak - odparłem stanowczo. - Chciałem zaproponować cykl artykułów popularnonaukowych systematyzujących naszą wiedzę o rzeczywistości. A więc najpierw astronomia, potem fizyka cząstek elementarnych aż do teorii strun i fałd kompozycyjnych, dalej teoria grawitacji, która ściśle łączy się ze stanem współczesnej filozofii. Od filozofii przeszedłbym do psychologii, socjologii i historii - wyrecytowałem jednym tchem i czekałem na efekt. - Czy pan się na tym wszystkim zna? - Tak. Mam również kilka pomysłów na to, jak w przystępny sposób przedstawiać złożone problemy naukowe. Nastała chwila ciszy. Naczelny wciąż patrzył na mnie podejrzliwie. - Dobrze, proszę pisać - rzekł wreszcie. Ludzie! Omal się nie rozpłakałem z radości. Nareszcie miałem dowód na to, że nie zaliczam się do ginącego gatunku istot myślących na Ziemi. Do tej pory musiałem przyjmować ten fakt wyłącznie na wiarę. Z rozwianym włosem pognałem do domu, po drodze tratując manifestację Matek Polek z hasłami antyfeministycznymi albo odwrotnie. Z dna szuflady wyciągnąłem moje najtajniejsze notatki. Godzinę później cały pokój zawalony był otwartymi książkami, a ja zwijałem się jak w ukropie. Powinienem był się domyślić, że to zbyt piękne, by było prawdziwe. Dwa tygodnie później w redakcji "Śmiałej Myśli" usłyszałem: - Wie pan, musieliśmy opóźnić druk pańskiego tekstu o jeden numer, bo korektorka nie rozumiała słowa "blazar". - Słucham?! - uniosłem się. - Przecież w tekście stoi jak wół, że jest to struga materii emitująca bardzo silne promieniowanie gamma, skierowana wprost w kierunku Ziemi. Taką strugę materii, kiedy obserwujemy ją z boku, nazywamy jetem, a jej źródłem jest wirująca czarna dziura z dyskiem akrecyjnym! - No widzi pan, ten dysk akrecyjny... - Psiakrew! Akapit wcześniej napisałem, że taką postać przybiera materia ściągana przez czarną dziurę i że przypomina to pierścienie Saturna! - Wie pan, to wszystko jest takie skomplikowane... Dlaczego właściwie nasz czytelnik ma się zmuszać, by przez to brnąć? - Bo takie rzeczy istotnie dzieją się w kosmosie i człowiek inteligentny powinien o tym wiedzieć! - Ale ten pański artykuł trzeba czytać tak bardzo uważnie i ze zrozumieniem... Jeśli przeoczy się jedno zdanie, przestaje się cokowiek rozumieć. - Czy to zarzut? Nie powiedział ani "tak" ani "nie". Jego twarz wyrażała jedno i drugie. - Napisałem ten tekst logicznie, po polsku i tak prosto, jak było można, ale nie bardziej! - wycedziłem. - Astronomowie, u których to konsultowałem, mieli pretensje, że trywializuję, bo nie napisałem, iż dysk akrecyjny formuje się dlatego, że materia spadając na czarną dziurę zachowuje moment pędu... - Wie pan, nasz czytelnik ma wprawdzie aspiracje, ale... - Skoro ma aspiracje, to niech aspiruje! - Wie pan co, może z następnym artykułem będziemy mieli mniejsze problemy. Niech pan pisze dalej. O czym to będzie? - O budowie atomu - odparłem ponuro. - Będzie to wstęp do teorii fałd kompozycyjnych. - Dobrze, więc do zobaczenia za tydzień. Pracowałem pełen najgorszych przeczuć. I słusznie, bo to, co stało się później, byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie było prawdziwe: - Niestety, nie możemy przyjąć pańskiego tekstu do druku, gdyż jest on zbyt niezrozumiały. - Niezrozumiały?! - Używa pan na przykład takich pojęć jak "foton" i nie tłumaczy, co to jest. - Pan żartuje! Przecież każdy wie, co to jest foton. Możemy zrobić szybki test. Proszę państwa!!! - wrzasnąłem na całą redakcję. - Kto wie, co to jest "foton"? Spojrzało na mnie kilka par baranich oczu. W końcu ktoś oznajmił: - To zakład fotograficzny w mojej dzielnicy. Z łomotem usiadłem na krześle. Cud, że się nie rozleciało. - Przecież to jest poziom fizyki z pierwszej klasy szkoły średniej! - zaskowyczałem. - Proszę pana, nasi czytelnicy to humaniści, którzy w szkole nie lubili fizyki i matematyki. Często wspominają o tym w swoich listach. Może więc napisałby pan coś o parapsychologii lub o poznaniu pozazmysłowym. - Mówi pan, że tylko humaniści? - westchnąłem ciężko. - Trzeba mi było powiedzieć od razu, że wasi czytelnicy to półinteligenci! - Myślę, iż nie powinniśmy przedłużać tej rozmowy. Nasi czytelnicy kupują "Śmiałą Myśl" dlatego, że to pismo daje im poczucie bycia elitą. Nie zamierzamy zmieniać tego stanu rzeczy jakimiś nieodpowiedzialnymi tekstami. Na pańskie miejsce damy porady seksuologiczne. - I słusznie! - warknąłem. - Gdzie zbierze się dwóch albo trzech, tam zaraz wzywany jest seksuolog. - Pan nas obraża! Proszę wyjść!!! Wyszedłem. Potem zacząłem się zastanawiać, gdzie tu mieści się najbliższa redakcja jakiegoś paskudnego, wrednego, lecz uczciwego brukowca. Potem się upiłem. A następnego dnia z łóżka wyciągnął mnie dzwonek do drzwi. - Nie, to nie mogą być pojedyncze czołgi! - stwierdził stanowczo Jankowski. - Samotny czołg to zbyt mała siła. Potrzebny jest co najmniej pluton czołgów. - To nie kłóci się z moją teorią - odparłem po namyśle. - Byle tylko te plutony nie łączyły się w większe grupy przed atakiem. - Da się zrobić - odpowiedział Jankowski. - Ja dołożyłbym do takiej grupy jeszcze wóz bojowy piechoty - odezwał się Stebnowski. - W sumie będzie pięć dużych pojazdów - pokręciłem głową. - Za dużo. - W takim razie dajmy o jeden czołg mniej - zaproponował Stebnowski. - Nie powinniśmy rezygnować ze wsparcia piechoty... - Racja - przyznał Jankowski i obaj popatrzyli na mnie. - Też myślę, że to dobry pomysł - odparłem. W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł pułkownik Moraszczyk. - Duńczycy udostępnili Amerykanom Bornholm jako bazę wypadową! - oznajmił. - W tej chwili lądują tam samoloty z piechotą morską, a okręty desantowe właśnie mijają Kopenhagę. - Co z lotniskowcami? - spytał Stebnowski. - Trzy na Morzu Północnym, dwa na Adriatyku. - Nasza flota? - Zgodnie z planem koncentruje się w rejonach zatok Pomorskiej i Gdańskiej. Odsłoniliśmy już środkowe wybrzeże. - Odsłoniliście?! - zdumiałem się. - Wobec takiej przewagi technicznej nie jesteśmy w stanie bronić całego wybrzeża, dlatego skupiliśmy się na tych jego częściach, w których mamy sprzyjające warunki terenowe. - Więc pozwolicie im wylądować? - Planujemy oddać Kołobrzeg bez walki - odparł Stebnowski. - Przyjmiemy walkę w głębi kraju i reszta zależy od pańskiej teorii. - Wróćmy lepiej do naszych czołgów - odezwał się Jankowski. - Musimy jeszcze omówić kwestię łączności i zaopatrzenia. - Nie będzie łączności - odpowiedziałem. - Potrzebujemy tylko możliwości przesyłania rozkazu ataku do poszczególnych grup. Czy to się da zrobić pomimo zagłuszania? Moraszczyk znów wyszedł z pokoju, a Jankowski skinął twierdząco głową. - Nie da się zagłuszyć wszystkich częstotliwości na raz, więc to nie problem. Jednak dobrze byłoby mieć stałe źródło informacji z pola walki. - Więc wyślijmy tam dziennikarzy - stwierdziłem. - Jak najwięcej ekip telewizyjnych z krajów neutralnych. I dajmy im wszelkie możliwe przepustki. - To jest myśl - przyznał Stebnowski i wstał. - Zajmę się tym. - Teraz on wyszedł z pokoju. Cokolwiek zaskoczony popatrzyłem na Jankowskiego. - Gdzie oni poszli? - Przekazać informacje do Sztabu Głównego - odparł generał. - Pan wybaczy, ale nie wpuścimy pana do centrum obrony. Paru naszych konserwatywnych kolegów mogłoby dostać zawału. Poza tym jest jeszcze kwestia profesjonalizmu. Pańskie pomysły trzeba przełożyć na dość hermetyczny język rozkazów i wolelibyśmy, by nie było przy tym cywila, także ze względu na tajemnicę wojskową. Wreszcie byłoby tam po prostu za ciasno. - Ciasno? - Nie jesteśmy jedyną tego typu grupą dyskusyjną - oznajmił Jankowski. - Wydział walki elektronicznej przyhołubił sobie maniaka od wirusów komputerowych, a dowództwo lotnictwa kilku wesołków z... Mniejsza o to z jakiej gazety. Mam nadzieję, że nie czuje się pan obrażony. - Skądże, to całkiem interesujące. W tym momencie wrócił Moraszczyk. - Mamy już plany strategiczne Amerykanów - stwierdził krótko i od razu wyjaśnił: - Nasz człowiek w Waszyngtonie awansował w wyniku ostatnich ruchów kadrowych. - A nie mówiłem... - mruknął Jankowski. - Nie zamierzają podbijać całej Polski, ale upokorzyć i ośmieszyć naszą armię - kontynuował Moraszczyk. - Wychodzą z założenia, że jeśli dadzą nam pokazowego łupnia, plus akcja propagandowa, plus sankcje gospodarcze, to Naczelnik Państwa złoży urząd i rozpisze wolne wybory. Ich mass media już trąbią o "wielkiej zabawie w strzelanego" i o "polowaniu na polski reżym". - Czy to oznacza, że użyją wszystkich typów sprzętu najnowszej generacji? - spytałem. - Zgadza się - odparł Moraszczyk. - A jak my wyglądamy na tym tle? - Przeciętnie jesteśmy gorsi o jedną generację - odpowiedział Jankowski. - Mamy trochę sprzętu na światowym poziomie, ale to możemy użyć dopiero w decydującej chwili. Reszta nadaje się tylko do działań opóźniających, a około jednej piątej tego, co mamy, to rupiecie przydatne wyłącznie jako ruchome tarcze. - Czyli podtrzymujemy stare, dobre tradycje kampanii wrześniowej - podsumowałem ponuro. Jankowski odwrócił się do Moraszczyka. - Którędy pójdą? Pułkownik rozłożył na stole mapę sztabową północnej Polski. - Wylądują gdzieś na wschód od Kołobrzegu, ale na pewno poniżej jeziora Jamno - pokazał. - Dokładnego miejsca desantu jeszcze nie ustalili. Potem oficjalnie wyruszą na Warszawę, ale faktycznie nie chcą posuwać się dalej niż do Bydgoszczy. Sądzą, że do tego czasu zrealizują wszystkie cele polityczne. - Polska to spory kraj - mruknąłem. - Wbijanie w nas takiego klina to duże ryzyko z ich strony. - Dlatego właśnie wykorzystają całą posiadaną przewagę techniczną - odpowiedział Moraszczyk. - Będą się starać, by nawet mysz nie zbliżyła się do nich na odległość strzału... - Urwał, bo właśnie otworzyły się drzwi i do pokoju wparował Stebnowski targając za sobą wózek z sześcioma telewizorami. - Panowie - wysapał od progu. - Trzeba to wszystko podłączyć i nastawić, każdy na inny serwis informacyjny. - Nie lepiej byłoby zlecić to kilku technikom? - spytałem. - Tajemnica wojskowa - odparł generał układając na stole stosik pilotów. - Im mniej osób pana zobaczy, tym lepiej. Kwadrans później telewizyjna mozaika w kącie pokoju zaczęła działać, na razie z wyłączonym głosem. Wszyscy czterej pochyliliśmy się nad mapą. - Trzon naszych wojsk pancernych zdążyliśmy już rozlokować w Puszczy Noteckiej, Bydgoskiej i w Borach Tucholskich - oznajmił Stebnowski. - A więc główna bitwa pancerna powinna rozegrać się na Pojezierzu Krajeńskim - stwierdziłem. - Mniej więcej - zgodził się Jankowski. - Do tej pory mamy zamiar prowadzić walkę minową i działania opóźniające opierając się na małych ruchliwych oddziałach wyposażonych w samochody terenowe. Te zgromadziliśmy już w kompleksie leśnym w okolicach Białogradu. - Co właściwie możemy zrobić? - spytałem. - Tak naprawdę? - odparł Stebnowski. - Stoczyć jedną zwycięską bitwę i maksymalnie wykorzystać ją politycznie. W walce z tak silnym przeciwnikiem nasza armia nie jest w stanie stawiać oporu dłużej niż miesiąc. Nie ma również mowy o długotrwałej wojnie ze Stanami Zjednoczonymi, mamy na to zbyt mały potencjał gospodarczy. - Jednym słowem, musimy przejść przez ucho igielne, a nawet nie wiemy, czy jesteśmy wielbłądami - skwitowałem. - Zgadza się - rzekł Jankowski - i dlatego liczymy na to, że pańska teoria nam w tym pomoże. - Co pan sądzi o tym, by rozproszone plutony pancerne rozlokować w lasach wzdłuż rzek Brda i Gwda? - spytał rzeczowo Stebnowski przerywając te dywagacje. Popatrzyłem uważnie na mapę. - Zgadzam się - kiwnąłem głową. - Na Pojezierzu Krajeńskim prawie nie ma lasów, więc Amerykanie nie będą bali się tam wleźć. - Pozostaje jeszcze problem zaopatrzenia - przypomniał Jankowski. - Skoro ma to być jedna bitwa, więc wystarczy, jeśli każdy czołg wyruszy do walki z pełnym bakiem i kompletem amunicji - odpowiedziałem. - Czy można uzupełnić paliwo na stanowiskach wyjściowych? - Tak, ale to za mało. Musimy znaleźć jeszcze jakiś sposób - powiedział stanowczo Stebnowski. - Pańska teoria wyklucza bieżące zaopatrywanie walczących wojsk. - Ależ skąd! O tym było w czwartym artykule, który nie zdążył się ukazać. Należy rozwieźć po bańce paliwa i kilka pocisków do wszystkich gospodarstw rolnych w rejonie potencjalnych działań. Nasze czołgi będą uzupełniać paliwo przejeżdżając przez każdą wieś. Chyba możemy liczyć na patriotyzm ludności? Stebnowski zmarszczył brwi. - Trzeba się za to szybko zabrać - oznajmił. On i Jankowski wstali od stołu. - Czy pelengatory szumu radiowego są już zamontowane na wszystkich czołgach? - spytałem. - Tego dopilnowaliśmy w pierwszej kolejności - rzekł Stebnowski. - Konieczny jest również nakaz zachowywania ciszy radiowej aż do chwili bezpośredniego kontaktu z wrogiem. Nasi mają lokalizować przeciwnika i nasłuchiwać rozkazu ataku. Plutony między sobą powinny zachowywać kontakt wzrokowy. - Dopilnujemy tego - zapewnił Jankowski. - I jeszcze jedno. Wsparcie lotnicze. Co z nim? - Wojska pancerne otrzymają je dopiero w chwili rozpoczęcia natarcia. Do tego czasu oddajemy Amerykanom pełną przewagę w powietrzu - odparł Stebnowski. - Najlepsze samoloty ukryliśmy równie głęboko jak czołgi - dodał Jankowski. Obaj generałowie pośpiesznie wyszli z pokoju. Zostałem sam z Moraszczykiem, który wyciągnął pudełko z chorągiewkami na szpilkach i zaczął ozdabiać nimi mapę. - Metoda stara, ale bardziej niezawodna od najlepszego komputera - stwierdził z uśmiechem. Potem załatwił sobie sztywne połączenie telefoniczne ze Sztabem Głównym, nasadził słuchawki na uszy i w ogóle przestał się odzywać. Czas mijał, a ja patrzyłem, jak chorągiewki na mapie stopniowo zaczynają obrysowywać coś na kształt worka otaczającego Pojezierze Krajeńskie od południa, wschodu i zachodu. Dwie godziny później nagle zgasło światło. - Zaczęło się - rzekł w ciemności Moraszczyk. Milczał przez chwilę, po czym dodał: - Właśnie rozwalili nam elektrownie Turów, Kozienice i rafinerię w Płocku. Zaraz włączy się zasilanie awaryjne. Chyba byłem przygotowany na coś takiego, lecz mimo wszystko poczułem, jak to coś mnie łapie za gardło. Minutę później istotnie zapaliło się światło, a telewizory zaczęły działać. Moraszczyk znieruchomiał przyciskając słuchawki do głowy. - Nancy właśnie postawił ultimatum - powiedział po chwili. - Dał nam czterdzieści osiem godzin. Atak na elektrownie był dla podkreślenia wagi orędzia... Obaj odwróciliśmy się do telewizorów. Właśnie dwie stacje zachodnie pokazywały płonący Płock, jedna rozbebeszone generatory elektrowni Turów, a na pozostałych ekranach królowała ojcowsko zatroskana twarz prezydenta Nancy'ego. - Są duże naciski na Niemców, by przyłączyli się do sankcji gospodarczych i udostępnili Amerykanom Rugię - mówił Moraszczyk. - Kanclerz Halentz gra na zwłokę i tłumaczy się zaszłościami historycznymi. - Amerykanie nadstawiają karku za Rosjan, a my za Niemców, niezły pasztet! - stwierdziłem. Przez cały kolejny dzień nie nastąpił nowy atak. Stacje telewizyjne pokazywały koncentrujące się na Bornholmie oddziały amerykańskiej piechoty morskiej, załadunek sprzętu na okręty desantowe i patriotyczne manifestacje w polskich miastach. Komentarze mówiły o głębokim zmanipulowaniu naszego społeczeństwa, a od czasu do czasu pojawiał się samotny, ukryty w krzakach polski czołg. W telewizji amerykańskiej wojskowi eksperci demonstrowali najnowsze systemy broni i tłumaczyli dlaczego żadnemu amerykańskiemu żołnierzowi nie stanie się w Polsce krzywda. Jankowski i Stebnowski nie pojawili się ani razu. Siedziałem sam z Moraszczykiem, który zajęty swoimi chorągiewkami nie był najlepszym partnerem do rozmowy. Okazało się, że do naszego pokoju przylega całkiem przyzwoity apartament ze wszystkimi wygodami. To był cały obszar, po którym mogłem się poruszać. Tacę z jedzeniem o ustalonej porze stawiano pod drzwiami i stamtąd zabierał ją Moraszczyk. W przeciwieństwie do mnie mój opiekun lub raczej strażnik czuwał bez przerwy, co pewien czas łykając jakieś tabletki. Na dwanaście godzin przed upływem terminu ultimatum Amerykanie zdmuchnęli nam nadajniki telewizyjne we wszystkich większych miastach i skasowali maszt radiowy w Gąbinie. - Do trzech razy sztuka... - westchnął ciężko Moraszczyk. Niedługo potem wrócił Jankowski. - Wszystko wskazuje na to, że będziemy gotowi na czas - oznajmił. - Zrobiliśmy co do nas należało, reszta w rękach Boga i Chaosu. Chaos zaczął się dokładnie o godzinie zapowiedzianej przez prezydenta Nancy'ego. W jednej chwili umilkła prawie cała łączność radiowa, a czynne radary zostały zniszczone. Nie wiadomo, ile amerykańskich samolotów znalazło się nad Polską, w każdym razie wystarczająco dużo, by nasza obrona przeciwlotnicza mogła zaliczyć kilkanaście pewnych zestrzeleń. Wywołało to konsternację amerykańskich mass mediów, bo samoloty były niewykrywalne... - Jakim cudem zdołali tego dokonać? Strzelali na oślep? - spytałem Jankowskiego. Generał uśmiechnął się. - Myślę, że mogę zdradzić tę tajemnicę wojskową - stwierdził. - Otóż czasami nawet zupełnie niewykrywalny dla radarów i detektorów podczerwieni samolot można wypatrzeć stojąc na dachu. Kilku amerykańskich dowódców planując naloty najwyraźniej o tym zapomniało. By odegrać się za tę przykrą niespodziankę, Amerykanie precyzyjnie odstrzelili pomnik warszawskiej Syrenki, po czym zabrali się za systematyczne niszczenie obiektów wojskowych na terenie Pomorza Zachodniego. Ogromnie ucierpiały tysiące makiet z dykty i brezentu, ze wstawionymi do środka piecykami typu "koza" jako źródłem podczerwieni. W odpowiedzi przeciwnik użył inteligentniejszej amunicji, która z sobie tylko wiadomych powodów w pierwszej kolejności zabrała się za karczowanie przydrożnych, płaczących wierzb. - Punkt dla chłopaków z wywiadu i wydziału walki elektronicznej! - oznajmił Jankowski, kiedy przestał się śmiać. - To ich robota? - spytałem. - Tak. Udało im się przemycić do komputerowego katalogu celów opis "standardowego typu maskowania polskiego czołgu"... Jeszcze śmieszniej zrobiło się, gdy po rutynowym bombardowaniu na plażach pomiędzy Kołobrzegiem a Sianożętami zaczęła lądować nieustraszona piechota morska. Greenpeace ogłosił natychmiast listę endemicznych gatunków roślin i zwierząt, zagrożonych amerykańskimi bombardowaniami i rozpoczął globalną akcję protestacyjną pod hasłem ochrony mikołajka nadmorskiego. Pierwsza przeszkoda militarna czekała na Amerykanów dopiero przy trasie Kołobrzeg - Koszalin. Szczęśliwym trafem na miejscu była akurat ekipa telewizji szwajcarskiej. Na prawym, górnym ekranie w naszym pokoju pojawił się najnowszy model czołgu z rodziny Abramsów. Wóz zgrabnie radząc sobie z przeszkodami terenowymi, właśnie dojeżdżał do autostrady, gdy nagle z przydrożnego rowu wylazło coś jak przerośnięty pająk. Miało pół metra średnicy, tyleż wysokości i korpus przypominający garnek. Przebierając chyba dziesięcioma wielostawowymi odnóżami, z nieprawdopodobną zwinnością pobiegło w stronę czołgu. Jednym susem wskoczyło na pancerz, przywarło i eksplodowało. Ułamek sekundy później wybuchające paliwo i amunicja zamieniły Abramsa w ziejącą ogniem skorupę. Nie wierzyłem własnym oczom. Tymczasem w polu widzenia pojawiły się następne czołgi i równocześnie spod ziemi i z krzaków zaczęły wyłazić kolejne samobieżne miny. Na ekranie rozpętało się piekło. Sądząc po kilku nagłych skokach i osobliwym znieruchomieniu obrazu szwajcarscy dziennikarze porzucili kamery i uciekli. - Pajączki nieźle sobie radzą - stwierdził Jankowski z czułością w głosie. Przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu. - To naprawdę nasze? - wykrztusiłem wreszcie. - A co pan myślał, że we wszystkich dziedzinach musimy koniecznie być trzecim światem? - odparł zirytowany generał. - Ależ skąd u nas ten poziom elektroniki?! Wiem co nieco o problemach ze sterowaniem robotami kroczącymi. Żeby osiągnąć taką płynność ruchów i zwinność, potrzebny byłby procesor o niesamowitej skali integracji... zwłaszcza przy takich wymiarach całości... Nigdy nie byliśmy dobrzy w produkcji procesorów... - myślałem głośno. - To od kogo ta licencja? - Faktycznie - przyznał Jankowski. - Dłubanie w krzemie nie jest naszą mocną stroną. Dlatego też "pajączkiem" nie steruje elektronika. W każdym razie nie całkowicie. - A co? - Wypreparowany system nerwowy pająka korsarza z zapasem pożywki na rok. Jeśli się nie mylę, wykorzystano także instynkt drapieżniczy tego zwierzęcia. Oniemiałem, a potem dostałem ataku narodowej dumy. To było cholernie fajne uczucie. Przestało być fajnie, kiedy wszystkie "pajączki" zużyły się, bo jak dotąd wyprodukowano tylko próbną serię, a amerykańska armia dotarła do Białogardu. Tutaj stawiły jej czoła nasze oddziały opóźniające, wyposażone w lekko opancerzone tarpany. Na każdym samochodzie terenowym był kaem, uniwersalna wyrzutnia rakiet przeciwpancernych i przeciwlotniczych oraz pięciu żołnierzy. To było zbyt mało, by przyhamować potężnie krytą z powietrza kolumnę najświeższej mutacji Abramsów i transporterów opancerzonych. Nasi chłopcy dali z siebie wszystko, z czego amerykańska telewizja pokazywała głównie bebechy. Najwyraźniej po to, by odbić sobie poprzednie wpadki serwowali na maksymalnych zbliżeniach płonące i rozkawałkowane trupy polskich żołnierzy. A mieli z czego wybierać. Bez wsparcia z powietrza dwie trzecie tarpanów zostało zniszczonych, zanim podjechało na tyle blisko, by zobaczyć przeciwnika. Amerykańskie F-210 i pancerne helikoptery Patton raz po raz wyłuskiwały nasze samochody terenowe. Na szczęście niezupełnie bezkarnie. Ktoś tam za wielką wodą, na widok kolejnego walącego się na ziemię śmigłowca, postanowił przekartkować historię Polski, bo w komentarzach telewizyjnych pojawiły się pierwsze głosy zwątpienia w błyskotliwy sukces operacji "Zew Demokracji". Na razie jednak były to opinie odosobnione. Amerykański taran skutecznie zmiażdżył nasze oddziały oczyszczając sobie drogę aż do Szczecinka. Tylko jedna rzecz im nie wyszła. Jakoś dziwnym trafem nie udało się ośmieszyć polskiej armii. Nadeszła pora, by zastosować w praktyce moją teorię. Był to już piąty dzień w towarzystwie pułkownika Moraszczyka i jego chorągiewek na szpilkach. Łeb mi puchł od oglądania telewizji. Amerykańskie dowództwo doskonale zdawało sobie sprawę, że pakując się na Pojezierze Krajeńskie włażą do worka utkanego z naszych czołgów, ale o to właśnie im chodziło. Chcieli przyjąć bitwę na naszych warunkach i pokazać nam, co są warte amerykańskie wartości i pociski przeciwpancerne. By wzmocnić powietrzną osłonę swoich wojsk, ściągnęli na Morze Północne jeszcze jeden lotniskowiec i więcej samolotów na Bornholm. Potem spokojnie zajęli Czarne, Debrzno i wolniutko, dwoma kolumnami ruszyli w kierunku Noteci. Nasze czołgi rozproszone w lasach nad brzegami Gwdy i Brdy nie wydawały się niebezpieczne. Amerykańskie samoloty początkowo próbowały je wyszukiwać i niszczyć, ale siedzący na drzewach snajperzy z ręcznymi wyrzutniami przeciwlotniczymi szybko wybili im ten pomysł z głowy. W tej sytuacji Amerykanie poprzestali na zaminowaniu z powietrza wszystkich dróg wychodzących z lasów i dali sobie spokój. Wyszli z założenia, że Polacy muszą wreszcie opuścić krzaki i zacząć się koncentrować, a wtedy oni zademonstrują światu nowe, śliczne polish jokes. Nawiasem mówiąc, wszystkie amerykańskie programy rozrywkowe od kilku dni bazowały na dowcipach o "pijanych polaczkach i ich zardzewiałych tankietkach". Bardzo popularny był konkurs pod hasłem "Co robi polski dyktator w krzakach nad Notecią?" Wymawiali to "noteka". Wyglądało więc na to, że amerykańscy sztabowcy nie czytali "Obleśnych Nowinek". Bogu dzięki! Kiedy chorągiewki z białymi gwiazdami dotarły na wysokość Sępólna, wrócił Stebnowski. On i Jankowski spojrzeli na mnie wyczekująco. - Co z minami? - spytałem. - Saperzy uporali się z częścią z nich - odparł Stebnowski. - Miejmy nadzieję, że większość naszych wozów nie będzie jechać po drogach. - Zaczynajmy - powiedziałem nieswoim głosem. Obaj generałowie wybiegli z pokoju. Kwadrans później nad Pojezierzem Krajeńskim pojawiły się polskie myśliwce bombardujące. Zamiast bomb zaczęły zrzucać setki dziwacznych pakietów wielkości tornistra. Każdy taki pojemnik po upadku na ziemię nadmuchiwał się samoczynnie przybierając postać czołgu. Niewielki, elektryczny silniczek sprawiał, że makieta natychmiast zaczynała pełznąć przed siebie, a reflektor podczerwieni i generator pola magnetycznego udawały, że ma ona silnik spalinowy i pancerz. - To pomysł tych wesołków z dowództwa lotnictwa - oznajmił Moraszczyk. Trzy minuty później w powietrzu zrobiło się gęsto od amerykańskich samolotów. Nadleciały kolejne eskadry polskich. Z ziemi wyglądało to trochę jak pokaz fajerwerków. I nagle na jednym z telewizorów pojawił się film hard porno. Dopiero po chwili dotarł do mnie głos spikera tłumaczący, że z niewiadomych przyczyn taki właśnie obraz od kilku minut odbierany jest z amerykańskiego satelity szpiegowskiego zawieszonego nad polem walki. - Drugi punkt dla chłopaków z elektroniki - skwitował Moraszczyk. - Trzeba przyznać, że to największy wyczyn od czasu złamania Enigmy! Na dodatek jest na co popatrzeć... Gapiąc się na panienkę doznającą orgazmu w równych, trzydziestosekundowych odstępach pomyślałem, że teraz musi się udać! Potem przyszedł Jankowski z wiadomością, że niebawem wystartują nasze najlepsze samoloty wsparcia pola walki - Skorpiony pierwszej i drugiej generacji. - To zostały nam jeszcze jakieś lotniska? - spytałem zdumiony. - Większość - odpowiedział spokojnie generał. - Na tę okazję mieliśmy przygotowane pływające pasy startowe, ukryte chwilowo pod powierzchnią niektórych jezior. Minutę później CNN doniosła, że amerykańscy informatycy rozgryźli wreszcie numer z wierzbami i usunęli szkodliwy plik z katalogu celów. Największą trudność sprawił im fakt, że plik ów miał pewne cechy wirusa komputerowego. W każdym razie było już po wszystkim i myślące pociski odzyskały skuteczność. Chorągiewki oznaczające plutony naszych czołgów przemieszczały się zupełnie chaotycznie. Moraszczyk nie spuszczał oczu z telewizorów. Jednym uchem słuchał komentarzy, drugim wiadomości ze Sztabu Głównego. Wrócił Stebnowski. Powiedział, że wszystkie rozkazy zostały już wydane i pozostało tylko czekać. Usiedliśmy i patrzyliśmy na mapę. Wyglądało na to, że wszystko spieprzyłem. Podczas gdy chorągiewki z białymi gwiazdkami formowały równe rubieże obronne, nasze miotały się wokół nich jak pyłki pana Browna. Aż nagle w tym chaosie zaczął rysować się porządek. Biało- czerwone chorągiewki ułożyły się w coś na kształt pierścienia otaczającego pozycje amerykańskie. A poten ten pierścień rozmazał się przechodząc w najpiękniejszy na świecie fraktal! Na tyle, na ile Moraszczyk mógł go odwzorować na mapie, był to klasyczny fraktal drzewkowy. Od innych tego typu fraktali różnił się tylko tym, że kształtował się od brzegów do środka, czyli odwrotnie niż one. A środkiem krystalizacji były tu amerykańskie kolumny pancerne! W komunikatach zaczęto mówić o "rosnącej sile i precyzji polskich ataków". Na ekranach płonęły czołgi nasze i ich. Samoloty jak szalone ścigały się nad polami i dachami domów. Moraszczyk desperacko wypatrywał tabliczek z nazwami miejscowości i terenowych punktów orientacyjnych. Polskie czołgi wchodząc w rejon walk przerywały ciszę radiową, co zwiększało szum w eterze i tym samym przyśpieszało rozrost pancernego fraktala. Pominięcie etapu koncentracji wojsk spowodowało wydłużenie czasu reakcji wykrycie-zniszczenie celu, w amerykańskim systemie dowodzenia. Satelita faszerujący komputery sztabowe binarnym pornosem wydłużał ten czas jeszcze bardziej. Tymczasem natarcie fraktalne rozwijało się lawinowo. Amerykańskie centrum dowodzenia, siłą rzeczy powodujące największy hałas radiowy, zostało zaatakowane koncentrycznie ze wszystkich stron na raz. Luźne grupy polskich czołgów, zdawałoby się niegodne uwagi, jakimś cudem, tuż przed nosem Amerykanów łączyły się w pancerne pięści. To znaczy, cud to był dla nich. W kilku komentarzach użyto nawet słowa "magia". Potem używano go coraz częściej... W sztabie na Bornholmie nie wierzono w magię. Dlatego ponad połowę biorących udział w bitwie amerykańskich samolotów szukała rejonów koncentracji polskich sił pancernych... Trzy godziny po rozpoczęciu kontrnatarcia w trójkącie Więcbork - Wysoka - Nakło n. Notecią wrzało jak w kotle czarownicy. Na mapie polski fraktal systematycznie pożerał amerykańskie pozycje. Piechota morska biła się z właściwym sobie profesjonalizmem, lecz nic nie mogła na to poradzić, że ilekroć jakiś oddział zaczynał intensywnie, przez radio domagać się wsparcia, to najczęściej zamiast odsieczy nadjeżdżały polskie czołgi i to z najmniej spodziewanego kierunku. Mimo to bronili się twardo, a ich przewaga w powietrzu stawała się coraz bardziej odczuwalna. Nasze Skorpiony wykruszały się zastraszająco szybko, a my po prostu nie mieliśmy ich więcej. Swoje robiła też różnica poziomów techniki wojskowej. Walki przeciągnęły się do zmroku i trwały w nocy. Kiedy już wydawało się, że mimo wszystko rozwalimy sobie łeb o mur, ten się nagle zawalił. Około drugiej w nocy amerykańskie centrum dowodzenia przestało jazgotać. Obszar bitwy zaczął przesuwać się na północ. Cofali się! O świcie weszły do walki niedobitki naszych wojsk spod Białogardu. Byli zbyt słabi, by zamknąć pierścień okrążenia, ale Amerykanie ze swym zdezintegrowanym systemem dowodzenia i poszatkowaną łącznością nie byli w stanie się przegrupować. Ich rozbite oddziały, umykające z nadnoteckiego tygla, napotkawszy opór na drodze do morza, stawały i zaczynały domagać się ewakuacji drogą lotniczą. I znowu zamiast helikopterów transportowych często pojawiały się polskie czołgi. Pod Człuchowem nasze T-85 i ich śmigłowce przybyły jednocześnie. Spowodowało to cały szereg gorszących scen rodem z ewakuacji Sajgonu przed czterdziestu laty. Miło było popatrzeć, jak porzucając cały sprzęt, wieją uczepieni helikopterów niczym kiście winogron. Tam, gdzie pomoc nie nadchodziła na czas, amerykańscy żołnierze zaczynali się poddawać. Ich pierwsze pytanie po złożeniu broni brzmiało: "Jak wyście to zrobili?" Niektórzy, w szoku powtarzali w kółko, że to niemożliwe, by amerykańska technika mogła zawieść. Dla tych trzeba było szybko zorganizować pomoc psychoterapeutów. Około dziesiątej rano ustały walki powietrzne, a zaczęło się trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Przedpołudniowe serwisy informacyjne pokazywały bez przerwy płonące Abramsy i kolumny amerykańskich jeńców. Redakcje były zasypywane telefonami od widzów domagających się, by przerwano emisję tego filmu katastroficznego i podano wreszcie wiadomości z Polski. W Kongresie obudzili się republikanie, a jeden z nich przypomniał, że Kościuszko też miał tytuł Naczelnika Państwa. Prezydent Nancy podobno złapał ciężką grypę. W Europie Rada Starców z Brukseli uchwaliła rezolucję wskazującą, iż pobicie Amerykanów było czynem głęboko niesłusznym. Brytyjski minister spraw zagranicznych oderwany przez dziennikarzy od porannej herbaty bredził o polsko- amerykańskiej granicy pokoju na Noteci. Zaraz potem BBC zapowiedziała sensacyjną relację z polskiego centrum dowodzenia, w którym zastosowano alternatywne metody kierowania wojskami... Na ekranie pojawił się pokój sztabowy z rozłożoną na stole mapą Pojezierza Krajeńskiego, nad którą pochylało się kilku czubków z różdżkami, wahadełkami i bardzo mądrymi minami. W kącie siedział czarno ubrany facet z oczami wybałuszonymi jak przy chronicznym zatwardzeniu i raz za razem wbijał długie szpilki w woskowy model najnowszego typu Abramsa. Pod ścianą podskakiwał szaman w powłóczystych szatach i rytmicznie uderzał grzechotką o własną głowę. Wokół tego panoptikum krążyło kilku generałów. Gdy któryś z "ekspertów" zaczynam im coś tłumaczyć, przytakiwali z powagą. - Co to jest, do diabła? - nie wytrzymałem. - Chyba nie sądzi pan, że naprawdę powiemy im, jak to zrobiliśmy? - odparł Stebnowski. - Niech pan pomyśli - uśmiechnął się - ilu teraz specjalistów od New Age będzie musiał zatrudnić Pentagon? To lepsze od bombardowania... - A niech was! - wysapałem. - Oczywiście liczymy na pańską całkowitą dyskrecję - dodał Jankowski. - Tego nie może pan opisać w "Obleśnych Nowinkach". - Ma się rozumieć. Czy mogę już iść do domu? - To jeszcze nie koniec - rzekł Stebnowski. Rzeczywiście, to nie był koniec. O godzinie szesnastej pięć Polska wypowiedziała wojnę Danii za współudział w agresji. Kwadrans później trzy nasze myśliwce bombardujące typu Halny zaatakowały Kopenhagę. Dwa dokonały precyzyjnego bombardowania centrali sterowania światłami ulicznymi. Trzeci zdemolował browar Tuborg. Obfita piana wypływająca przez okna dymiącego browaru, sądząc z komentarzy, zrobiła na tubylcach wrażenie nie mniejsze niż grzyb atomowy. Supernowoczesna centrala sterowania światłami ulicznymi, oparta na procesorach logiki rozmytej, trafiona czterema rakietami, doznała kompletnej schizofrenii. Ruch uliczny w Kopenhadze oraz na całej Zelandii został sparaliżowany. Punktualnym i sumiennym Duńczykom świat zawalił się na głowy. Polskie samoloty, by uniknąć starcia z amerykańskimi, podczas dolotu i drogi powrotnej kryły się w niemieckiej przestrzeni powietrznej nad Uznamem i Rugią. Niemcy zareagowali na ten incydent notą dyplomatyczną utrzymaną w tonie łagodnej perswazji. - Jo, jo, żeby mi to był przedostatni raz... - Stebnowski bardzo udatnie naśladował piwny baryton kanclerza Halentza. Duńska obrona przeciwlotnicza została zaskoczona, gdyż o godzinie szesnastej obsługa radarów skończyła pracę i poszła do domów. Amerykański satelita, jakby się kto pytał, nadal emitował trzydziestosekundowego pornosa wpędzając zamorskich speców od elektroniki w myśli samobójcze. Trzeba uczciwie przyznać, że przeliczyliśmy się, jeśli idzie o duńską królową. Zacna staruszka osobiście objęła dowództwo nad armią i w ciągu kilku godzin z miasta wariatów, jakim stała się Kopenhaga, zrobiła znowu stolicę państwa. Zmobilizowała to, co było pod ręką i zwróciła się o pomoc do sojuszników z NATO. Niestety, tak się złożyło, że tym, czym akurat mogła dysponować królowa Małgorzata, były dwie bliźniacze, Homoseksualne Brygady Powietrzno-Desantowe, lesbijska i gejowska. Ta druga sześć godzin po ogłoszeniu alarmu miała już sześćdziesięcioprocentowy ubytek stanów etatowych w wyniku dezercji. Brygada lesbijska stawiła się w komplecie, ale zgodziła się wyruszyć do walki tylko pod warunkiem, że zostanie wyposażona w bomby atomowe i pierwszym celem będzie Warszawa. Tymczasem Niemcy milczeli, a Francuzi zareagowali na sytuację masowymi demonstracjami pod hasłem "Nie chcemy umierać za Kopenhagę". Rosyjska mafia spełniła swe groźby i sprzedała pluton do Pakistanu, w wyniku czego Amerykanie natychmiast przestali zajmować się problemem demokracji w Polsce. Gdy wyszło na jaw, w czyim faktycznie interesie amerykańscy chłopcy brali w skórę nad Notecią, Kongres pod presją opinii publicznej zabronił Nancy'emu jakichkolwiek działań zbrojnych w Europie. Wylani z kąpielą Duńczycy zostali na lodzie i zaczęli się intensywnie zastanawiać, kto właściwie i po co zapisał ich do NATO? W końcu zgodzili się na niemiecką mediację w celu załagodzenia konfliktu z Polską. - Nieźle narozrabialiśmy - mruknąłem do Stebnowskiego. - Amerykanie dostali po łapach, NATO okazało się warte funta kłaków, a jedynym państwem mającym coś do powiedzenia w Europie stały się Niemcy. Czy o to nam chodziło? - Nie warto płakać nad rozlanym mlekiem - odpowiedział generał. - Trzeba będzie przywyknąć. Chyba nie sądzi pan, panie Tomaszewski, że to, co było do tej pory, będzie trwać wiecznie? Historia nigdy się nie kończy. Konrad T. Lewandowski Warszawa, styczeń 1995 r. KONRAD T. LEWANDOWSKI Urodzony 1 kwietnia 1966 r. w Warszawie. Absolwent Politechniki Warszawskiej. Wolny strzelec współpracujący z "NF", "Przeglądem Technicznym" i "Cogito" (tamże druk powieści "Most nad otchłanią"); jest redaktorem w "Amberze" i "Harlequinie". W branży znany jako cholerny Przewodas, Państwu odsłonił się natomiast jako interesujący autor i publicysta, poszukujący nowych ambitnych wyzwań i stale podnoszący sobie poprzeczkę. Uznanie i dobrą pamięć u Czytelników zdobyły mu sondaż "Stary krytyk mocno śpi" ("NF" 7 '93) i popularyzaroski cykl "Alternatywy ewolucji" (1993), i reportaż z Masłomęcza ("NF" 1 '94), i opowiadanie "Pacykarz" ("NF" 3/94). "Noteka 2015" to kontynuacja metody i świata "Pacykarza". Bohater jest ten sam, podobna filozofia świata przedstawionego - fantastyka bliskiego zasięgu. Miesiąc temu na naszych łamach (a przedtem na Nordconie '93) KTL zastanawiał się jako publicysta nad sekretem gatunkowego arcydzieła wyrażającego (przepowiadającego) świadome i podświadome uczucia milionów. W "Notece 2015" odkrywa, że taką jednoczącą emocją mogłyby być resentymenty antyamerykańskie i... "antybrukselskie" (podobnie jak w "Złotej galerze" Dukaja - antyklerykalne). Zwracam ponadto uwagę na przekonywająco i ciekawie pokazany wątek militarny (logistyczny, batalistyczny, sztabowy) opowiadania. Takie złośliwe wstawki prasoznawcze są niezłej próby - zwłaszcza że dotyczą "Obleśnych Nowinek" i "Śmiałej Myśli", a nie "NF". Co Państwo na to? Co na to wszystko bracia Węgrzy, Czesi, Słowacy? No i reszta świata także? Konrad T. Lewandowski Pacykarz Motto: Król, mając wielkie upodobanie w muzyce, częste miewał koncerty, na których znajdowałem się postawiony w pudle moim, lecz huk był tak wielki, iż nie mogłem poznawać tonów. Upewniam, że wszystkie trąby i kotły wojska królewskiego, umieszczone tuż przy uszach, nie narobiłyby takiego hałasu jak ta muzyka. Jonathan Swift, "Podróże Guliwera" (tłumacz bezimienny, uzupełnienia Jan Kott, "Iskry", 1953 r.) Film był kręcony amatorską, ale dobrej klasy kamerą wideo. Ostrość regulowała się błyskawicznie przy każdej zmianie planu. Spiker mówił, że zdjęcia te wykonano z dziewiątego piętra północnej ściany hotelu Marriott. Autorem był znudzony gość, któremu przyszła ochota sfilmować ludzi kręcących się po hali głównej Dworca Centralnego w Warszawie. Tłum przelewał się we wszystkich kierunkach. Chwilami tworzyły się w nim wyraźne nurty, strugi, zawirowania oraz strefy martwe. Żywa magma drgała i kipiała podporządkowana statystyce i prawom Chaosu, w który zlało się tysiące konkretnych dróg i celów. Niektórzy z przechodzących przystawali i zadzierali głowy, by popatrzeć na sufit. W kilku przypadkach autor filmu uwiecznił ten fakt na zbliżeniach. Spiker wyjaśnił, że trzy miesiące temu strop hali głównej wyłożono opalizującą, śnieżnobiałą wykładziną z metalplastu i że dyrekcja Dworca Centralnego była bardzo dumna z tej inwestycji. W następnym momencie obraz zamarł, a potem zaczął przesuwać się w zwolnionym tempie, klatka po klatce. Mimo to widać było, że szybkość rejestracji nie nadążyła za biegiem wydarzeń. W narożnikach hali pojawiły się cztery oślepiające błyski. Na kolejnej klatce wybuchy zlały się w jeden ognisty pierścień, który ciasno opasał skamieniały tłum na środku hali. Na trzecim ujęciu pękające, szklane ściany dworca straciły przejrzystość, a na czwartym już ich nie było. Pierścień rozżarzonych gazów rozwinął się na kształt cyklonu, a porwani przez podmuch ludzie wisieli zawieszeni pomiędzy podłogą a sufitem. Piąta klatka znów była nieostra. Fala uderzeniowa dotarła właśnie do ściany Marriotta i przed obiektywem kamery pojawiła się nagle zasłona z zawieszonych w powietrzu odłamków szyby. Obraz uciekał w górę, w bok i w dół. Dopiero teraz z głośnika telewizora wydobył się stłumiony grzmot detonacji. Zaraz potem głos spikera poinformował, że poważnie poraniony odłamkami szkła autor filmu zdołał jednak wstać z podłogi, podnieść kamerę i wrócić do okna. Na ekranie znów pojawił się obraz Dworca Centralnego i fragmentu Alej Jerozolimskich, na których z łomotem i piskiem narastał gigantyczny karambol. Na chodnikach leżały dziesiątki ciał. W budynku dworca, zredukowanym do dachu i żelbetowego szkieletu, kłębił się dym. W powietrzu fruwały tablice reklamowe. Jedna z nich, wyjątkowo duża, wywinęła efektowne salto i lotem koszącym runęła prosto na przystanek tramwajowy. Kamera podążyła za nią. Tablica zerwała przewody trakcyjne, wykarczowała ogłupiałych ludzi i zatrzymała się na barierce ochronnej, nieruchomiejąc napisem do góry. Plan ogólny zawęził się przechodząc w zbliżenie. Po chwili cały ekran telewizora wypełniły czerwono-czarne litery: Używaj pasty SUPERWAPŃ w miejsce brakujących zębów wyrosną Ci STALAKTYTY! Trwało to co najmniej dwie sekundy. Nie ma co! Wymyślili niezłą metodę reklamy paradoksalnej! Kiedy znów pojawiła się obłudnie zafrasowana gęba spikera, dziabnąłem palcem w pilota z taką siłą, że omal nie przebiłem go na wylot. Ekran zgasł. Redakcja tygodnika "Obleśne Nowinki" mieściła się na drugim piętrze kanciastego, socrealistycznego gmaszydła w śródmieściu Warszawy. Minąłem naburmuszonego służbowo portiera i pognałem na górę przeskakując po dwa stopnie. W sekretariacie zastałem tylko Mirka, zastępcę sekretarza redakcji. - Cześć! Jest Elka? - wyjąłem z teczki przeznaczoną na dziś głupawkę. - Cześć. Siedzi w pokoju redaktorów. Grają w skojarzenia - Miras wyciągnął rękę po tekst. - O czym to? - rzucił okiem na tytuł. - Historyjka o psie, który zaraził się wirusem komputerowym i zaczął żreć dyskietki - wyjaśniłem. - Kto prowadzi w tym miesiącu? - W konkursie na najbardziej odlotowy pomysł? - spytał Miras. - No przecież, że nie w turnieju poetyckim czytelników! - burknąłem. - Nadal Baśka - odparł - jak dotąd nikt jej nie przebił. - Za ten reportaż o bimbrze pędzonym w podziemiach szpitala z moczu chorych na cukrzycę? - upewniłem się. Miras skinął twierdząco. - Dobra, lecę do Elki. Trzym się! Pokój redaktorów znajdował się na końcu korytarza. Podchodząc do drzwi, usłyszałem wyraźnie: - Etrusek! - Marchewka! Wpakowałem się do środka. - Czołem wszystkim! - Cała ekipa siedziała w koło z notatnikami na kolanach. Elka - sekretarz redakcji - stała oparta o parapet. Jak zwykle kierowała burzą mózgów. - Antarktyda! - rzuciłem od progu. - Dinozaury! Mam!! - krzyknął Rychu. - Sensacja archeologiczno-paleontologiczna! Etruskowie polowali na Antarktydzie na dinozaury! Naukowcy milczą, bo nie chcą pisać od nowa wszystkich podręczników. - Może być - Elka bez entuzjazmu naskrobała coś w swoim kajeciku. - Kiedy tekst? - Przyniosę w poniedziałek. - O kij, teraz przydałoby się coś o UFO. Dawno nie dawaliśmy nic na ten temat. - UFO! - powtórzyła. - Kometa! - zawołała Baśka. - Średniowiecze! - Czarownice! Inkwizycja! Mam! - oznajmiłem. - Ufoludek schwytany i torturowany przez Świętą Inkwizycję. Protokół z przesłuchania odnaleziony w XVI-wiecznym archiwum. - Doskonale! - Elka dopiero teraz spostrzegła moją obecność. - Dasz radę na pojutrze? - Nie ma sprawy. - A! Jeszcze jedno! Zapomniałabym. Naczelny chce z tobą mówić. - Naczelny? Ze mną? - mruknąłem zaskoczony i odruchowo zabrałem się za rachunek sumienia. - Prosił, żebyś przyszedł, jak tylko się pojawisz. "Prosił" - to już lepiej. Położyłem dłoń na klamce. - No to idę. Na korytarzu dogoniły mnie słowa Elki: - Słuchajcie, jeszcze jeden tekst o dupie i możemy zamykać numer! Bulwiasty fotel w gabinecie szefa zapadł się pode mną z dyskretnym westchnieniem. Naczelny zaatakował bez wstępów: - Chciałbym, żebyś zajął się masakrą na Centralnym. - Jaką masakrą? - spojrzałem na niego zbity z tropu. Dopiero po chwili skojarzyłem, o co mu może chodzić. - Ma pan na myśli tę reklamówkę, szefie? - Jaką reklamówkę?! - teraz on popatrzył na mnie jak na wariata. - No, tej pasty do zębów, od stalaktytów w gębie - wyjaśniłem. Zatrzepotał gwałtownie powiekami. Na jego twarzy pojawiły się równocześnie: wyraz słupienia i grymas świadczący o intensywnym myśleniu. - Tomaszewski, do cholery! Na jakim ty świecie żyjesz?! - wybuchnął po chwili. - To było naprawdę! Przyjąłem to z kamienną twarzą. Nie o takich rzeczach rozmawiało się w "Obleśnych Nowinkach" ze śmiertelną powagą. Podstawowa zasada brzmiała: "Bujać to my, ale nie nas!" Redaktor, który dał się nabrać i uwierzył w pomysł kolegi, musiał potem z paczką "Nowinek" w zębach obejść na czworakach wszystkie pokoje redakcyjne. Naczelny natychmiast odgadł, o czym myślę. - Co z tobą? - zaczął trochę spokojniej. - Gazet nie czytasz? Radia nie słuchasz? - Wolę słuchać własnych myśli, szefie. Mam z tego więcej pożytku. A co do gazet, to całkowicie wystarcza mi, że pisuję dla jednej z nich... Machnął ręką, po czym bez słowa wyciągnął "Wyborczą", "Rzeczpospolitą", "Życie Warszawy" i parę innych dzienników. We wszystkich na pierwszych stronach było to samo. Coś ścisnęło mnie w dołku, a potem pod mostkiem rozpłynęła się fala przenikliwego chłodu. Zdjęcia i kobylaste tytuły zawirowały mi przed oczami. Opanowując drżenie rąk zebrałem gazety i odłożyłem je na biurko. Naczelny odczekał z pół minuty pozwalając mi trochę ochłonąć. - Chcę żebyś zajął się sprawą - powtórzył. - To była robota psychopaty. Wziąłem się w garść. - Dobra, szefie - oznajmiłem spostrzegając, iż nagle zachrypłem. - Jutro przyniosę tekst... - zastanowiłem się przez chwilę. - Tytuł będzie" "Kosmita czy wysłannik piekieł?" Naczelny pokręcił przecząco głową. - Nie. Nie chcę wymysłów. Chcę, żebyś za tym pochodził. - Ależ szefie! Na tym temacie siedzą już całe tabuny sępów z konkurencji. Nie ma sensu szarpać się o jakieś ochłapy. Na dodatek to zabawa zupełnie nieopłacalna... - Podwójna stawka. - ...i chyba ryzykowna... - wskazałem wzrokiem stertę gazet. - Potrójna. Zabrakło mi argumentów. Pozostało tylko ostatnie, sakramentalne pytanie: - Dlaczego ja? - Bo potrafisz myśleć jak świr. Interesujące spostrzeżenie. Ciekawe, czy powinienem czuć się dowartościowany? - Skąd wiadomo, że to był czubek? - spytałem zimno. Chrypka minęła. Naczelny podał mi pomięty świstek. - Automatyczna wyrzutnia rozrzuciła te ulotki z dachu Hotelu Forum trzy godziny po eksplozji na Centralnym - powiedział. - To jego manifest artystyczny. - Artystyczny? - podniosłem wzrok. - Przeczytaj. Wbrew pierwszemu wrażeniu ulotka wydrukowana była bardzo elegancką czcionką i na całkiem przyzwoitym papierze. Marginesy ozdabiał ornament z fantazyjnie zazębiających się kleksów. Ludzie! - stało w nagłówku. Po co wy właściwie żyjecie? Tłoczycie się na tej planecie, zużywacie tlen, żarcie, surowce i przerabiacie to wszystko na góry gówien i śmieci. Jaki to ma sens? Zostaje po was tylko śmierdzący syf! JA (obie litery były niezwykle kunsztownymi inicjałami) sprawię, że pozostanie po was Piękno. Wydobędę je z waszych bebechów, krwi i wymiocin. W zamian za waszą szmatławą egzystencję stworzę z was Nieśmiertelne Dzieła Sztuki. Bądźcie tworzywem w rękach GENIUSZA! Ostatnie słowo zajmowało blisko jedną trzecią powierzchni kartki - wszystkie litery tkwiły w takim gąszczu ozdobników i świetlistych promieni, że trudno je było odczytać. - Czy zdaniem tego faceta sterta rozszarpanych trupów to dzieło sztuki? - zapytałem. - Niezupełnie - odparł Naczelny. - Chodzi o ludzi rozsmarowanych przez podmuch na suficie hali głównej. - Na tej nowej, bielutkiej wykładzinie? - przypomniałem sobie wypowiedź spikera. - Właśnie! Tylko, że teraz jest to już rodzaj fresku... Mam tutaj zdjęcie. Spójrz! - wyciągnął rękę. Faktycznie; rozbryzgi krwi, limfy, kału, płynu mózgowo- rdzeniowego i innych substancji znajdujących się na co dzień wewnątrz człowieka utworzyły bardzo wyraźny rysunek. Pierwszym rzucającym się w oczy kształtem była ekspandująca promieniowo spirala, przypominająca z grubsza naszą Galaktykę. Na tym tle zagęszczenia ciemniejszych niż inne kleksów układały się w dziwnie znajomy zarys, który po chwili rozpoznałem jako symbol JIN - JANG... - O kurwa! - wyrwało mi się. - No i... - mruknął Naczelny. - Ależ szefie! To nie mogła być robota jakiegoś świra z workiem plastyku. To jest... - Zgadza się! - wpadł mi w słowo i dokończył za mnie: - ...idealnie wyliczone i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Policyjni spece od materiałów wybuchowych twierdzą, że eksplozje w rogach hali nastąpiły w ściśle określonej kolejności i były tak ukierunkowane, aby utworzyć wirujący podmuch, przez pierwsze milisekundy kierujący się do wnętrza hali. Siłę wybuchów dobrano tak, aby nie została naruszona konstrukcja nośna dworca. Na dodatek, konfiguracja tłumu w momencie eksplozji najprawdopodobniej nie była przypadkowa... - A więc on obserwował halę licho wie jak długo czekając, aż ludzie ustawią się dokładnie z jego życzeniem - szepnąłem na wpół do siebie. Zaczęła ogarniać mnie jakaś upiorna fascynacja. - Zgadza się - skinął głową Naczelny. - A ten facet, który wszystko sfilmował, czy on?... - Raczej na pewno nie ma z tym nic wspólnego. W szpitalu wydłubali z niego piętnaście deko szklanej stłuczki. Musiał być jeszcze jeden, lepiej zabezpieczony obserwator. - Ile właściwie było ofiar? - bezwładnie zapadłem się w głąb fotela. Naczelny też oklapł. - Ponad pięciuset zabitych. Ile dokładnie, dotąd nie podali, bo jeszcze nie udało się wszystkich pozbierać. Jedna trzecia trupów nie kwalifikuje się do identyfikacji. W szpitalach jest tysiąc rannych, z tego pół setki w stanie beznadziejnym. Mniej więcej drugi tysiąc to opatrzeni ambulatoryjnie. Gwizdnąłem przez zęby. - Co się dziwisz! - parsknął ze złością. - Odłamki szkła doleciały do Mokotowa i Żoliborza. W promieniu półtora kilometra wywaliło wszystkie szyby w oknach z widokiem na Centralny. W Holliday Inn do recepcji wdmuchało trzy samochody zaparkowane przed wejściem. Zresztą, cholera! Co ja ci będę opowiadał! Rusz dupę i sam zobacz! Pół Śródmieścia wygląda jak po... po... - zamilkł szukając odpowiedniego określenia. - Po artystycznym happeningu - dokończyłem za niego. - Ciekawe, kto pierwszy powiedział, że Wielka Sztuka wymaga ofiar... - Przestań się zgrywać! Wciąż nie mogę pojąć, jak w tym wszystkim uchował się ktoś tak nie zorientowany jak ty?! - To proste - wzruszyłem ramionami. - Reklamówek nie oglądam z założenia. Telewizor włączyłem przez przypadek. Taki małpi odruch, szefie, chwila nieuwagi, czerwony przycisk i pstryk... Potem pomyślałem, że chcą mi wcisnąć jakiś nowy kit do zębów, więc wyłączyłem. Resztę wieczoru spędziłem na pisaniu, a rano przyjechałem od razu tutaj. W czasie wybuchu brałem prysznic. A poza tym zgrywa to moja reakcja obronna. Naczelny westchnął z rezygnacją. - Zastanawiam się, czy jest sens posyłać do tej roboty kogoś, kto przy odrobinie szczęścia jest w stanie przeoczyć koniec świata? - Ma pan całkowitą rację, szefie! - zawołałem z nagłą nadzieją. - Przecież pan wie na ten temat pięć razy więcej niż ja... - Nic z tego - Naczelny od razu pozbył się wątpliwości. - Nie wymigasz się. Twój stosunek do sprawy gwarantuje, że będziesz działał inaczej niż wszyscy. - Ale czego pan właściwie ode mnie chce?!- warknąłem rozeźlony. - Naprawdę oryginalnego tekstu. To tyle, możesz iść. - Zaczekaj! - zatrzymał mnie przy drzwiach. - Jeszcze jedno... - skrzywił się z dezaprobatą. - Lepiej ci to powiem, bo a nuż znów do ciebie nie dotrze. Krążą plotki, że w Komendzie Głównej dostali anonimowe ostrzeżenie, że jeżeli ktoś ośmieli się zniszczyć lub uszkodzić arcydzieło z sufitu na Centralnym, to gdzieś w Polsce wyleci w powietrze podstawówka z dziećmi, albo przedszkole, albo żłobek. W praktyce oznacza to, że od tej chwili aż do czasu złapania tego drania, Dworzec Centralny staje się filią Zachęty. - Ten nasz młody XXI wiek staje się coraz bardziej interesujący - sapnąłem. - Wiek Sztuki Totalnej... - Obyś nie powiedział tego w złej chwili - Naczelny odpukał pod blatem biurka. - Zmiataj stąd! Na półpiętrze wpadłem na Jacusia. Jego okrągła japa rozciągnęła się na mój widok od ucha do ucha. - Cześć, Radek! - zawołał radośnie. - Ale bombę znalazłem! Dosłownie! Trzy lata temu na Ukrainie podpieprzyli z silosu rakietę wielogłowicową. Korpus znaleziono potem całkiem wypatroszony, a piętnaście głowic kamień w wodę! Wszystkie liczące się służby specjalne wyłaziły z siebie i stawały obok. I nic! Dopiero teraz, po trzech latach, informacje zaczęły przeciekać... Popatrzyłem na niego bawolim wzrokiem. Jeszcze jeden piroman! Na dodatek wcale nie miałem ochoty sprawdzać, jak smakuje polietylenowa taśma, którą wiązano paczki "Obleśnych Nowinek". - Trzeba by jedną taką pigułę spuścić w kiblu z wodą, odczekać trochę i odpalić - rzuciłem pomysł. - Wyobrażasz sobie, co by było? W całym mieście wydmuchałoby z powrotem gówna ze wszystkich klopów... Dolna szczęka Jacusia przeszła gwałtownie w stan spoczynku. Nie czekając, aż odzyska mowę, zbiegłem po schodach i wyszedłem na ulicę. Po drugiej stronie jakiś małolat kończył właśnie sprajować na murze napis: "HODUJCIE ŁUPIEŻ". Na mój widok zwiał za róg. Jego strata. Dałbym mu kasę na nową puszkę farby. Wsiadłem do samochodu i poturlałem się do domu. A zatem skończyły się dobre czasy, kiedy po wyprodukowaniu ośmiu głupawek miesięcznie i odwiezieniu ich do redakcji, resztę życia mogłem poświęcić na czytanie filozofów i innych uczonych różności oraz na zabawę myślami. Teraz, z powodu tego durnego tekstu będę musiał zdzierać zelówy łażąc po całym mieście... Ale zaraz! - zreflektowałem się nagle. Był sposób, aby całe to łażenie zredukować do minimum! Zaraz po wejściu do mieszkania wywlokłem spod szafy odbiornik radiowy kupiony onegdaj od jednego znajomego. Ów znajomy z kolei przed laty wyhandlował ten sprzęt jako radiopriomnik za trzy butelki spirytusu od sowieckiego żołnierza z jednostki przeflancowywanej za Bug. Radyjko miało irytująco dużo zakresów, pokręteł, skal i przycisków i wyjątkowo trudno było dojść z nim do ładu, ale działało przyzwoicie. Znajomy z czasem kupił sobie znacznie łatwiejsze w obsłudze idioten-radio, w którym przycisków nie było żadnych, a strojenie odbywało się za pomocą głośnego wymawiania nazwy żądanej stacji, zaś stary aparat odsprzedał mnie. Zaraz po transakcji znajomość z nowym nabytkiem zacząłem tradycyjnie od pogrzebania w jego bebechach. Po zdjęciu obudowy oko mi zbielało. Takiej plątaniny obwodów nie widziałem od czasu, gdy jako dziesięcioletni gnój wczołgałem się do wnętrza prehistorycznej "Odry" w Muzeum Techniki, a potem muzealny cieć wyciągnął mnie stamtąd za nogi. Po dłuższych oględzinach stwierdziłem, że mam przed sobą oryginalny odbiornik nasłuchowy KGB, wyposażony w niesamowicie rozbudowany system detektorów i dekoderów, przeznaczony do odbioru nietypowo zakodowanych informacji (nie mylić z zaszyfrowanymi!). Coś w rodzaju połączenia radia i Enigmy, tyle że bez wyższej matematyki. Słuchając sobie na tym sprzęcie I programu PR mój znajomy, delikatnie mówiąc, nie wykorzystywał w pełni jego możliwości... Trzy tygodnie strawiłem usiłując rozgryźć przeznaczenie poszczególnych podzespołów. Całe szczęście, że było w tym sporo miniaturowych lamp i po układzie elektrod mogłem się z grubsza zorientować, co w danym obwodzie piszczy. W paru przypadkach miałem po prostu nosa i wreszcie duch zwyciężył nad materią. Fakt, że zasada działania ponad połowy modułów wciąż była dla mnie czarną magią, lecz mogłem je już uruchomić i wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem. W podobny sposób mógłbym obsługiwać cylinder iluzjonisty albo latający talerz, ale koniec końców liczy się efekt. Nie bez znaczenia było i to, że relikt radzieckiej techniki okazał wyjątkowo dużą idiotoodporność i wytrzymał kilka zupełnie kretyńskich eksperymentów. Ostatecznie usłyszałem głosy, które normalne radio odebrałoby jako biały szum albo rytmiczne skrzypnięcia i piski. W większości były to informacje handlowe, rozmowy ludzi z agencji ochrony mienia i policji. Wszystko - góra średni stopień tajności. Kody rządowe i te wykorzystywane przez duże koncerny były poza moim zasięgiem. Teraz interesowała mnie przede wszystkim policja. Uruchomiłem odbiornik nie używany od czasu, gdy wszystkie stacje radiowe wpadły na pomysł przerywania piosenek reklamami i zacząłem przypominać sobie procedurę wyszukiwania częstotliwości i rozgryzania kodu. Po kwadransie siedziałem już na łączach Komendy Głównej, a po godzinie rozwaliłem właściwy kod. Nie był specjalnie skomplikowany, w sam raz taki, aby zabezpieczyć łączność operacyjną przed nadmierną dociekliwością właścicieli podrasowanych CB-radio. Ja byłem trochę lepszy. Z głośnika leciała non stop operacyjna sieczka; meldunki, polecenia sprawdzenia jakichś drobiazgów, koordynacja działania poszczególnych grup śledczych. Nietrudno było spostrzec, że policja zabrała się za szukanie igły w stogu siana metodą Edisona, czyli rozbierając go źdźbło po źdźble. Trzeba przyznać, że ostro przykładali się do roboty, ale nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Jeden - zero dla mnie. To było coś, do czego nigdy nie przyzna się ich rzecznik prasowy, kiedy zwali mu się na głowę tłum sępów z konkurencji. Aktualnie dwie trzecie warszawskiej policji szukało miejsca, z którego odpalono ładunki na Centralnym. Innymi słowy sprawdzali wszystkie mieszkania, pomieszczenia i dachy w Warszawie, z których przez lornetkę lub teleskop można było zobaczyć podłogę hali głównej... Po pięciu godzinach podsłuchiwania miałem już kwadratową czachę, a przed oczami zaczęły snuć mi się zwidy w postaci malutkich, niebieskich ludzików chodzących we wszystkie strony na raz. Niewielkim urozmaiceniem były wcinające się co jakiś czas wybuchy szeleszczącego skrzeku oznaczające, że uruchomiono właśnie kanał łączności rządowej, aby komuś na górze zdać sprawę z bieżących postępów śledztwa. Tego dnia nie usłyszałem nic istotnego. W końcu nie wytrzymałem. Wyłączyłem swoje Gumowe Ucho i poszedłem spać. Poranek zaczął się interesująco. W gruzach w hali głównej Centralnego znaleziono szczątki kamery sprzężonej z miniaturowym nadajnikiem telewizyjnym o zasięgu do pięciu kilometrów. Dyrekcja dworca nie miała z tym odkryciem nic wspólnego, a więc dotychczasowy kierunek śledztwa diabli wzięli. Spróbowałem sobie wyobrazić, ilu policjantów przetrząsających Warszawę od trzydziestu sześciu godzin poczuło w tym momencie ochotę, żeby wyciągnąć służbowego gnata i strzelić sobie w łeb. Potem, jak zwykle bywa w przypadku, gdy duże przedsięwzięcie organizacyjne trafia w próżnię, zapanował kompletny bałagan. Eter wypełniły nieartykułowane okrzyki, wiązanki jobów oraz propozycje powyrywania nóg z dupy lub wyrzucenia ze służby na zbity pysk. Postanowiłem, że zanim się to skończy, zaliczę sobie prasówkę. Wyszedłem z domu i po pięciu minutach wróciłem z plikiem dzienników. Słuchając jednym uchem wydobywających się z głośnika serdeczności, zabrałem się do czytania. Na pierwszych stronach gazet suszyli zęby komendant główny policji i jego rzecznik prasowy. Poniżej zdjęć znajdowała się relacja z konferencji z udziałem obu oficjeli, którzy pomijając zbędne szczegóły zapewniali, że policja jest już na tropie. Reszta tekstu składała się ze standardowych modułów zdaniowych dotyczących rozumienia powagi sytuacji, współczucia rodzinom zmarłych, najwyższego priorytetu sprawy itp. Więcej ciekawostek znalazłem na drugich i trzecich stronach. Na przykład wiadomość o pięciokrotnym wzroście zamówień eksportowych na pastę "Supercalcium". Producent pasty proponował przebywającemu w szpitalu facetowi, który sfilmował masakrę, odkupienie wszystkich wydobytych zeń kawałków szkła na wagę brylantów. Nieco dalej jakiś młot z Federacji Konsumentów wyjaśniał z powagą, że pasta "Superwapń" nie powoduje regeneracji wyrwanych zębów. Szczególnie interesująca była notatka w "Życiu Warszawy", że halę główną Centralnego odwiedziła wczoraj wycieczka studentów Wydziału Rysunku i Malarstwa warszawskiej ASP. Jeden z przyszłych artystów wyraził przekonanie, że z czasem płyny organiczne na suficie hali, a szczególnie limfa, ściemnieją i fresk stanie się wyraźniejszy. "No, zaczyna się" - pomyślałem w tym momencie. Brakowało informacji o ogłoszeniu żałoby narodowej. To akurat było mało dziwne. Od czasu, gdy lobby showbiznesu nie dopuściło do zamknięcia kin po śmierci Papieża, bo właśnie wchodziły na ekrany trzy nowe, amerykańskie hiciory, nic mnie już nie mogło zaskoczyć. Show must go on. Jazgot w głośniku zmienił gwałtownie ton. Krzyki przeszły nagle w harmider, z którego dopiero po chwili zdołałem wyłowić poszczególne słowa: "Wybuch!!!... nie ulotki... wyrzutnia ulotek... wybuch rozproszył ulotki... gdzie?!... lecą chmarą!... chyba Mokotów... gdzie, kurwa!!?... z dachu... dach SGPiS... na pewno... Cooo??!!!... o żeż..." Wyłączyłem odbiornik. Szkoła Główna Planowania i Statystyki, róg Niepodległości i Rakowieckiej, ale numer! Tuż pod bokiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych... Teraz dopiero dostaną tam małpy! Rzut oka na zegarek - 10.15. Musiałem skombinować przynajmniej jedną taką ulotkę, choćby po to, by udowodnić naczelnemu, że potraktowałem zlecenie poważnie. Złapałem czystą kartkę papieru maszynowego, przedarłem na pół i oba kawałki wyrzuciłem przez okno. Dwadzieścia sekund później znałem już kierunek i prędkość wiatru. Galopem wyciągnąłem pudło z holograficznym planem Warszawy. Przeglądając gorączkowo płyty projekcyjne, połowę z nich rozsypałem na podłodze. W końcu znalazłem Mokotów. Na stół i włączyć zasilanie! 10.16 - na podstawie równania Bernoulliego błyskawicznie oszacowałem poprawkę na wzrost prędkości wiatru w kanionie Alej Niepodległości. W takich warunkach czas opadania ulotek powinien wynieść... załóżmy, że były identyczne z tą, którą widziałem u naczelnego... wysokość SGPiS... wszelkie turbulencje powinny wpłynąć hamująco, a więc błąd na korzyść pewności... jeszcze uwzględnić efekt ssania w dół związany z różnicą prędkości wiatru nad i pomiędzy budynkami... 10.18 - już gnałem do samochodu. Tylko nie utknąć teraz w jakimś korku. Na szczęście to nie godzina szczytu. Ciekawe, czy policja będzie miała głowę zajmować się wariatem przeskakującym skrzyżowania na czerwonym świetle? Oczami wyobraźni widziałem białą plamkę wędrującą Alejami Niepodległości w kierunku Służewa. Teraz wszystko zależało od tego, jak szybko zdołam przeskoczyć Żwirki i Wigury. Pierwszy raz w życiu zacząłem żałować, że mieszkam na Woli. 10.21 - przelatując Banacha omal nie zostałem w kostnicy tamtejszego szpitala. Żwirki, Racławicka, Niesiołowskiego... - fakt opieki świętego męczennika potrzebowałem teraz jak cholera. 10.23 - w Woronicza skręcać już za późno, więc gdzie? Domaniewska! Gazu! Z piskiem opon dopadłem skrzyżowania z Niepodległości. Z wozu wyskoczyłem na złamanie karku. Pobiegłem za róg i znalazłem się kilkanaście metrów przed sunącym nad chodnikiem obłokiem zadrukowanych kartek. Górą nasi! Wiwat mechanika płynów! Kiedy z kieszeniami pełnymi pomiętych ulotek wróciłem do samochodu, zastałem przy nim policjanta z bloczkiem mandatowym w ręku. - Obywatelu - powiedział - będą trzy punkty karne za nieprawidłowe parkowanie. Następne Arcydzieło powstanie na zachodniej ścianie budynku przy ulicy Pięknej 22. Tworzywo Artystyczne proszone jest o zgromadzenie się na przyległym placyku i oczekiwanie na Akt Twórczy. GENIUSZ. Ostatnie słowo tak jak poprzednio ginęło w gąszczu promienistych ozdobników. Wzdłuż marginesów biegł identyczny, kleksowaty szlaczek. Trzeba przyznać, że tupetem mógł facet imponować. Najwyraźniej postanowił zrobić z Warszawy galerię własnej upiornej twórczości. Dlaczego wybrał akurat Warszawę? Nie sądziłem, żeby tu mieszkał. W grę wchodziła raczej tradycja. Koniec końców, siedemdziesiąt parę lat temu inny niespełniony artysta-malarz przerobił to miasto na pejzaż dadaistyczny. Zgoda, że niezupełnie chodziło wtedy o sztukę, ale wizja artystyczna Hitlera miała w tym znaczący udział. Teraz historia zaczynała powtarzać się jako farsa. Skąd jednak wziął się ten nowy, oryginalny kierunek w sztuce?... Przypomniałem sobie, że jakieś dziesięć lat temu, kiedy jeszcze nie rozstałem się z gazetami, czytałem o grasującym w Stanach maniaku, który przerabiał ludzi na rzeźby. zgarnęli go wreszcie z skazali na śmierć. Wybierając rodzaj egzekucji facet zażyczył sobie, by rozstrzelać go na tle białego prześcieradła. Sprawa narobiła dużego zamieszania w amerykańskich środowiskach artystycznych. Pokrwawione prześcieradło kupił potem na aukcji anonimowy nabywca, dając za nie górę szmalu. Z krwi męczenników zawsze wyrastają nowi wyznawcy - to reguła stara jak ludzkość. Rodzaj wiary nigdy nie miał większego znaczenia, a otępiały od nadmiaru podniet świat potrzebował coraz silniejszych wrażeń. To był mój problem. Jak bowiem na tym świecie mógł żyć taki mutant jak ja, którego poziom wrażliwości kształtował się na poziomie średniej z XIX wieku? Zawsze, kiedy zaczynałem się nad tym zastanawiać, widziałem tylko dwa rozwiązania: albo zaliczyć życie w łóżku z głową pod poduszką, jak Guliwer słuchający koncertu olbrzymów, albo ogłosić przejście na solipsyzm... Żeby oderwać się od tych myśli, włączyłem Gumowe Ucho. Policja była w swoim żywiole. Na sąsiadujący z Piękną plac Konstytucji ściągnięto już chyba dywizję saperów. Każdy samochód na parkingu obok feralnej ściany mógł być pułapką nafaszerowaną plastykiem. Równocześnie trwała ewakuacja mieszkańców okolicznych domów. W kanałach pod Piękną buszowała ekipa szambonurków. W dalszej kolejności zabrano się za zrywanie asfaltu i chodników. Ruch na pobliskiej Marszałkowskiej oczywiście wstrzymano. Pod tym względem miejsce na nowy happening zostało wybrane idealnie. Nie można było w nieskończoność blokować ruchu na głównej ulicy Warszawy. System komunikacyjny stolicy, funkcjonujący dotąd w stanie bardzo chwiejnej równowagi, wkrótce zaczopował się na amen. Gdy przyszła godzina szczytu, wskutek przedziwnych oddziaływań zaczęły tworzyć się korki nawet na Żoliborzu i Ursynowie. Meldunki saperów mieszały się z błaganiami o drogówkę. Po czterech godzinach od rozpoczęcia akcji jazda przez Warszawę zaczęła przypominać picie miodu pszczelego przez słomkę. Oba zjawiska opisywały zresztą identyczne równania różniczkowe. Gdybym teraz miał ścigać jakieś ulotki, to jedynym sensownym środkiem transportu byłaby deskorolka. Przed wieczorem placyk przy Pięknej uprzątnięto, a mieszkania, piwnice, strychy i dachy przyległych domów przeszukano i obsadzono policją. Przywrócono ruch na Marszałkowskiej i placu Konstytucji, odgradzając Piękną zaporami przeciwczołgowymi ustawionymi na wysokości kina "Polonia" oraz przy zbiegu z Kruczą. Żeby to zobaczyć, przeprosiłem się na kwadrans z telewizorem i włączyłem to pudło na "Teleexpres". Wylot Pięknej do placu Konstytucji przypominał fragment Sarajewa z okresu pierwszej i trzeciej wojny muzułmańsko-serbsko-chorwackiej. Ludzie z głowami wtulonymi w ramiona przebiegali wzdłuż żelbetowych kozłów jak pod ogniem snajperów. Nie obejrzałem "Teleexpresu" do końca, bo w połowie wiadomości krajowych pojawił się rotmistrz Luśnia smarujący ostrze pala wazeliną marki "Ślizg 2000". Chwilę później ukazała się rozanielona twarz Azji Tuhajbejowicza... Z kolei z Gumowego Ucha zaczęły dochodzić odgłosy nowej afery. Do dowódcy kordonu opasującego Piękną zgłosiło się kilku facetów razem z adwokatami, żądając przepuszczenia pod wskazaną w ulotce ścianę. Faceci twierdzili, że idzie tu o zakład o grubszą forsę i że zobowiązali się przesiedzieć pod tą ścianą całą dobę, zaś ich adwokaci dowodzili, że wolni obywatele mają prawo robić to, co uznają za słuszne. Dowódca akcji kazał im iść do wszystkich diabłów, więc tamci poszli prosto do kręcących się w pobliżu dziennikarzy. Co się działo dalej, mogłem się tylko domyślać. Reporterzy uznali, że szykuje się odlotowy materiał, więc dali znać swoim szefom, a ci z kolei poszli z tym do swoich kumpli polityków. Zaczęły się ostre pchania na górze, objawiające się w moim Gumowym Uchu nasilonym charkotem kodów rządowych. Ostatecznie stanęło na tym, że pod ścianę na Pięknej pozwoli się pójść każdemu, kto wyrazi taką ochotę, po uprzednim sprawdzeniu, czy nie przenosi materiałów wybuchowych pod ubraniem. Słuchając tego pomyślałem, że autor ulotek musi być rzeczywiście geniuszem. W nowej sytuacji policja zajęła się zapewnieniem bezpieczeństwa ściągającym na Piękną desperatom. Przeciwczołgowa zapora wykluczała samobójczy rajd furgonetki czy ciężarówki wyładowanej pepiteksem lub podobnym specjałem. W grę wchodził jeszcze atak z powietrza, więc niebawem nad najbliższą okolicą zaczęły krążyć dwa wojskowe helikoptery, każdy obwieszony bronią po łopaty wirnika. Potem ktoś wpadł na pomysł, że skwerek na Pięknej można ostrzelać ze znajdujących się dokładnie na wprost budynków przy Koszykowej róg Lwowskiej. Minuta osiem wysiudano stamtąd wszystkich mieszkańców i zastąpiono ich agentami UOP. Możliwość ostrzelania Pięknej istniała teraz tylko teoretycznie, pod warunkiem użycia broni stromotorowej. Wkrótce więc na wszystkich okolicznych podwórkach i dachach zaczęto szukać haubic i moździerzy. Paranoja doszła do zenitu, gdy ktoś wykoncypował, że taką haubicę można zmajstrować metodą chałupniczą w mieszkaniu i lufę wycelować przez okno. Dowódca operacji zażądał wtedy opracowania komputerowej symulacji torów lotu pocisków i wytypowania na jej podstawie wszystkich podejrzanych okien w Warszawie. Kiedy zaczęli przygotowywać się do łowów na Pershinga trzeciej generacji, wyłączyłem swoje radyjko, aby nie stracić resztek zaufania do organów ochrony porządku publicznego. Nie miałem wątpliwości, że nasz artysta już dawno przewidział wszystkie te posunięcia. Dla odmiany przerzuciłem się znów na telewizor. Dawali relację na żywo spod ściany na Pięknej. Sporą część kłębiącego się tłumu stanowili dziennikarze przeprowadzający wywiady z szajbusami, których liczba przeszła najśmielsze oczekiwania. Chryste, kogo tam nie było! Sfrustrowane gospodynie domowe, nieuleczalnie chorzy, przedstawiciele sekt religijnych, małolaci szpanujący przed panienkami, zblazowani karierowicze, ludzie pragnący choć raz w życiu czymś się wyróżnić, artyści, którzy zwątpili w swój talent, domorośli saperzy i kaskaderzy, radiesteci z wahadełkami, jasnowidz w kombinezonie przeciwwybuchowym z wojskowego demobilu, dwaj politycy pragnący popisać się odwagą oraz jeden połykacz mieczy. Istny karnawał w Rio. Brakowało tylko Mulatek i konfetti. Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas usłyszeć zdanie fachowców. Z nocnej balangi u artystów wracałem pieszo upalony trawką jak lokomotywa. Cały haj poszedł mi w część świadomości odpowiedzialną za interpretację sygnałów z błędnika. To znaczy, maszerowałem prosto i pewnym krokiem, ale gdybym zamknął oczy, mógłbym przysiąc, że idę w górę po pionowej ścianie. Moje subiektywne poczucie kierunku grawitacji pozostawało w głębokiej sprzeczności z ustaleniami sir Newtona. Poza tym umysł miałem jasny albo tak mi się przynajmniej zdawało. Niektórzy członkowie warszawskiej cyganerii zarabiali na życie pisując dla "Obleśnych Nowinek", stąd wiedziałem, dokąd się udać. Nie byłem pod tym względem specjalnie oryginalny, bo pod drzwiami interesującego mnie poddasza zastałem jeszcze jednego sępa, bodajże z "Wyborczej". Na początku przedstawiciele Parnasu w ogóle nie chcieli z nami gadać. Stanąłem więc cichutko w kąciku pod ścianą, podczas gdy ten drugi, najwyraźniej początkujący, wymachiwał legitymacją dziennikarską, bredził o prawie prasowym i na przemian groził eksmisją oraz obiecywał dotacje Ministerstwa Kultury i Sztuki. Wreszcie, kiedy zaczął odliczać szmalec, gospodarze wkurzyli się na dobre. Wyklepali facetowi paszczę i spuścili go ze schodów. Dotrwawszy biernie do pogromu konkurencji, wyciągnąłem z kieszeni plik ulotek. Okazały się mieć tutaj wartość relikwii. To plus fakt, iż dwie osoby znałem z widzenia, sprawiło, że przyjęli mnie jak swego. Niebawem z jointem w zębach leżałem pod ścianą, na obskurnym materacu i błądziłem lewą dłonią pod bluzką nie znanej mi bliżej, ale chętnej poetki, która szeptała mi do ucha, że moje palce są takie niecierpliwe... Pozostali gadali bez końca o autorze fresku na Centralnym. Wielki Nieobecny i Poszukiwany robił tu za bożyszcze. Sanktuarium tego bóstwa była potwornie zapuszczona rupieciarnia - jednocześnie mieszkanie i pracownia artystyczna. Wszędzie zalegały zwałowiska nie ukończonych rzeźb, instalacji i materiału do ich tworzenia. Obok wznosiły się stosy gotowych obrazów i zagruntowanych płócien oraz sterczały kratownice sztalug. Meble, mówiąc najoględniej, nie rzucały się w oczy. Na podłodze poniewierały się wyciśnięte tubki farb, zużyte pędzle, palety o różnym stopniu zapaćkania, puste butelki, śmiecie i talerze z resztkami jedzenia. Widać było, że oszczędzano na wszystkim z wyjątkiem tego, co niezbędne do pracy. Dwustuwatowa żarówka dyndała pod sufitem na kablu. Tylko ogromne okna utrzymane były we względnej czystości. Na przestrzeni około sześćdziesięciu metrów kwadratowych zgrubnie zaadaptowanego strychu gnieździło się przeciętnie pół tuzina nawiedzonych. Teraz wcisnęło się tu jeszcze kilkanaście osób płci obojga o specjalnościach: malarz, rzeźbiarz, alkoholik, muza-materac, model, ćpun i literat. Nie do końca mogłem się połapać, kto jest kim. Chmury dymu z maryśki można było rąbać rzeźnickim toporem. W tej atmosferze zupełnie przeszła mi chęć do dziennikarzenia. Zalegałem wsłuchany w rozkoszny szept, a przez moje ciało przepływał rwący, górski potok. Niemal widziałem wewnątrz siebie mokre okruchy skał, na których kotłowała się spieniona woda. Wtem usłyszałem coś, co zmusiło mnie do wzięcia się w garść. - Ten gość jest zupełnie jak Neron... - Pierdolisz! - Nie, serio! - pierwszy rozmówca usiadł gwałtownie strząsając z siebie namolną laskę. Jeśli dobrze kojarzyłem, jego specjalnością były "obrazy bez podpory", czyli wysokie na metr, koronkowe konstrukcje z zaschniętej farby, na które czasami w ramach happeningu zwykł skakać obunóż z szafy. Z powodu tego zamiłowania do koronek miał ksywkę Richelieu. - To się całkiem trzyma kupy - ciągnął imiennik sławnego kardynała. - Bo zobaczcie, przez tysiące lat politycy robili z ludźmi, co chcieli. Na różne sposoby manipulowali biomasą zwaną ludzkością i tworzyli z niej historię wedle swego uznania. My, ludzie sztuki, przez cały ten czas mieliśmy tylko ozdabiać ich pałace i dostarczać rozrywki. A czy nie wolelibyśmy zająć miejsca polityków, mieć ich możliwości i wykorzystać je dla Sztuki? - Pewnie, że tak! - wyrwał się ktoś. - No właśnie. Tylko, że dotąd nie było na to szans. Z wyjątkiem Nerona, który miał możliwość podpalić Rzym po to, aby zrobić sobie nastrój do wiersza. Dlaczego my, artyści, mielibyśmy być gorsi od polityków?! Mamy przecież znacznie więcej wyobraźni niż oni. Możemy zrobić z ludzi coś więcej niż historię. Władza i Sztuka w jednakowym stopniu nie uznają moralności, ale Sztuka jest dziedziną znacznie szerszą. Ona drąży Absolut, który jest niezależny od ludzkości, od jej zachcianek i ograniczeń. Stworzyć z ludzkości jedno wielkie Dzieło Sztuki. Humanum Opus Magnum, w imię Sztuki i tylko dla Sztuki, bez żadnego durnego racjonalizowania i moralizowania. Czyż to nie piękne? To jest przecież najwyższy z możliwych celów artystycznych! I wreszcie znalazł się ktoś, kto zaczął go realizować. Nasze czasy mu to umożliwiły! Dziewczyna wizjonera, znudzona tą przemową, pochyliła się i zaczęła manipulować przy jego rozporku. - Wyobraźcie sobie, że waszym tworzywem jest cały świat... - panienka dogrzebała się, gdzie trzeba, i głos Richelieu zaczął się załamywać. - Co ja mówię, Wszechświat! Wyobraźcie sobie, że możecie go kształtować jak glinę czy farbę na płó-ó-ótnie - wystękał. - Niech chuj strzeli polityków! Pierdolić władzę, państwa i ojczyzny! - głowa laski Richelieu zaczęła poruszać się w miarowym rytmie. - Pierdolić!!! Ostatni okrzyk uznano za hasło. Rzucona z któregoś kąta butelka po winie trafika w żarówkę. Rozległ się huk implozji, zapadła ciemność, a zaraz potem zawył mężczyzna trafiony spadającą flachą. Równocześnie niczym serie z broni maszynowej zabrzmiały przeciągłe trzaski rozrywanych gwałtownie rzepów i zatrzasków. Wywinąłem się jak piskorz poetce, dałem nura do drzwi i wypadłem na schody. Nie to, żebym miał coś przeciwko panience czy w ogóle orgietkom. Rzecz w tym, że istniało ryzyko, że w czasie gdy będę dopieszczał duchową córę Kochanowskiego i Reja, jakiś niesparowany facet zabierze się do mnie od tyłu. Jestem zdecydowany hetero, jakby się kto pytał. Dopiero na ulicy dotarło do mnie, że nic nie stało na przeszkodzie, żeby zabrać małą do siebie. Trudno, nie pomyślałem o tym dość wcześnie. Za dużo było trawki... I jak tu nie wierzyć pomyleńcom gadającym w kółko, że narkotyki szkodzą? Następnego dnia, po nocy spędzonej w łóżku zachowującym się niczym statek w czasie sztormu, usiadłem przy biurku i zacząłem robić notatki do przyszłego artykułu. Haj jeszcze mnie nie odszedł, więc chwilami miałem wrażenie, że nie siedzę, ale zwisam głową w dół jak nietoperz. Cholera, to przestawało być zabawne! Z doświadczenia wiedziałem, że taki stan potrwa jeszcze około dziesięciu godzin. To jeden z powodów, dla których nie lubiłem klasycznej dziennikarki. Żeby zdobyć materiał, trzeba było się z kimś uchlać, upalić, wejść z butami w cudze życie albo dostać po ryju. Niewykluczona była kombinacja kilku powyższych elementów. Po włączeniu Gumowego Ucha mój ponury nastrój pogłębił się jeszcze bardziej. Do akcji ruszyli policyjni psycholodzy albo wyrażając się ściślej: szamani behawioryzmu. Owi uczeni mężowie doszli do wniosku, że jeśli faceta podpisującego się "Geniusz" zacznie się we wszystkich komunikatach w telewizji, radiu i prasie określać epitetem "Pacykarz", to taka liczba negatywnych bodźców społecznych powinna wywołać u niego kryzys twórczy i tym samym zneutralizować jego terrorystyczne zapędy! Szlag mnie trafił na dobre. Do behawioryzmu miałem dokładnie taki sam stosunek jak doktor Hannibal Lecter. Zdaniem speców w dziedzinie świrologii stosowanej, człowiek był tylko przerośniętym psem Pawłowa, wykazującym "skłonność do reagowania na bodźce porównywalną do prądu elektrycznego i dającą się tak jak prąd elektryczny mierzyć, jeśli chodzi o jej napięcie, zakres, kierunek, lub czas trwania". Być może, była to prawda, gdy szło o nigdy nie dorastających zjadaczy modnych batoników i oglądaczy mydlanych oper, identyfikujących się z bohaterami obrazków na gumie do żucia, ale nie w przypadku faceta z charakterem, który dokładnie wiedział, czego chce. Poza tymi rewelacjami dowiedziałem się jeszcze, że liczba czubków z całej Polski pragnących dostać się na Piękną przekroczyła pojemność tamtejszego skwerku i z tego powodu dziś rano utworzyła się kolejka sięgająca skrzyżowania Marszałkowskiej z Wilczą. Wstałem i ruszyłem do kuchni po opadającej piekielnie stromo podłodze, aby zrobić sobie herbaty, gdy powstrzymał mnie nagle krzyk z Gumowego Ucha: - Leci!!! Ściana odpada! Co to?! Co... Gdzie?! Jak!? Jak! Rany boskie!... - dalsze słowa utonęły w piekielnym huku, który targnął konwulsyjnie membraną głośnika. Jak wyrzucony sprężyną wyskoczyłem na balkon. Po kilkunastu sekundach od strony Śródmieścia doleciał przeciągły, głuchy łomot. Kurczowo zacisnąłem dłonie na poręczy. Balkon przechylił się jak skrzynia wywrotki, ale ledwo zdołałem to spostrzec. W mózgu jarzyły mi się tylko dwa słowa: "A jednak!" Po długiej chwili wróciłem do mieszkania i oprócz Gumowego Ucha włączyłem jeszcze telewizor. Powoli, przez obłędny chaos domysłów, wrzasku i bełkotu zszokowanych ludzi, jęków rannych, wycia karetek, meldunków i rozkazów, zaczęły przebijać się pojedyncze, sensowne informacje. Nad Piękną rozciągnięte były cztery cienkie jak włos, przeźroczyste i superwytrzymałe włókna węglowe o strukturze diamentu, zwane w handlu żyłką polidiamentową. Znałem tę nazwę. Obiła mi się ona o uszy w redakcji "Nowinek". Mniej więcej półtora roku temu kanadyjski koncern produkujący sprzęt wędkarski wypuścił na rynek model wędki do łowienia ryb głębinowych. Główny hit polegał na zastosowaniu wynalezionej w laboratoriach tegoż koncernu żyłki polidiamentowej, której odcinek o długości piętnastu kilometrów nie dość, że nie zrywał się pod własnym ciężarem, to jeszcze był w stanie utrzymać skomplikowaną aparaturę do wykrywania brania, dużą rybę i na dodatek dawał się nawinąć na kołowrotek, którego nie trzeba było instalować na osobnym wózku. Cała ta historia, nawiasem mówiąc, stanowiła kolejną ciekawostkę zoologiczną, charakterystyczną dla naszych czasów. Jeszcze dziesięć lat temu tego typu supermateriały powstawały w tajnych laboratoriach wojskowych, a nie w ośrodkach badawczych należących do firm produkujących towary konsumpcyjne. Cienkie jak pajęczyna niteczki z polidiamentu wisiały nad Piękną, nie dostrzeżone przez saperów szukających bomby z nosami przy ziemi. Materiały wybuchowe też znajdowały się na widoku. Dwa pakiety o łącznej wadze w granicach stu kilogramów ukształtowane były identycznie jak płyty piaskowca, którymi wyłożono budynki stojące u wylotu Pięknej do placu Konstytucji. Na sygnał radiowy odpowiednie mechanizmy odrzuciły pakiety wybuchowe od ścian. Dalej poszło tak jak na filmie z Tarzanem. Jedna z polidiamentowych nici rozciągnięta była bliżej placu Konstytucji, w poprzek Pięknej, na wysokości siedmiu pięter nad zaporą przeciwczołgową. Druga nitka, również poprzeczna, znajdowała się cztery piętra nad ziemią i pięćdziesiąt metrów od wskazanej w ulotce ściany. Łączyły je ze sobą dwa następne włókna, biegnące wzdłuż Pięknej i tworzące coś w rodzaju zjeżdżalni. Do nich doczepione były za pośrednictwem miniaturowych karabińczyków nici o regulowanej długości prowadzące do imitacji płyt z piaskowca. Po odpadnięciu od ścian ładunki wybuchowe w ciągu czterech sekund, każdy po swojej nici, zjechały nad wypełniony tłumem szajbusów skwerek i osiągnąwszy odpowiednią wysokość i odległość, eksplodowały. Zaskoczenie było zupełne. Na zachodniej ścianie domu przy Pięknej 22 powstały dwa ogromne, czerwone rozbryzgi w kształcie przenikających się wachlarzy. Niewąsko oberwali też policjanci, którzy aby zobaczyć, co się dzieje, podbiegli do okien przyległych mieszkań. Ze świrów znajdujących się na placyku nie było co zbierać. Zostały z nich zwały psychodelicznej mielonki. Połykacza mieczy rozpoznano po surowym szaszłyku, do którego się upodobnił. Dziennikarze odnaleźli też jasnowidza w kombinezonie saperskim model 1985. Wybuch urwał facetowi głowę razem z tytanowym hełmem. Poza tym jasnowidz wyszedł bez szwanku. Kolesiom, którzy przyszli tu dla szmalu, zabrakło siedmiu godzin do końca zakładu. W połowie dnia sytuacja została opanowana na tyle, że można było zacząć szukać odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób Pacykarzowi (cholera, cokolwiek myśleć o behawioryzmie, ksywka była chwytliwa!) udało się zmajstrować niepostrzeżenie tak rozległą pułapkę. Szybko przypomniano sobie, że pięć miesięcy wcześniej skończyło się któreś z kolei czyszczenie fasad budynków wokół placu Konstytucji. Podczas szlifowania sczerniałych od smogu płyt z piaskowca musiało dojść do podmienienia dwu z nich na wybuchowe imitacje. Rozciągnięcie polidiamentowych nitek nad Piękną było mniejszym problemem. Teraz dopiero zgłosił się świadek, który kilka tygodni temu widział, jak lecący między budynkami gołąb niespodziewanie i bez widocznej przyczyny spadł na jezdnię. Przysłuchując się rozmowom towarzyszącym śledztwu, nagle zwróciłem uwagę na niepokojące szumy w głośniku Gumowego Ucha. Początkowo brałem je za efekt naderwania membrany podczas transmisji wybuchu. Teraz okazało się, że uszkodzenie jest znacznie poważniejsze. Wyraźnie "puszczał" filtr aktywny w jednym z licznych dekoderów. Na wszystkie słowa nakładał się biały szum, pod którym je pierwotnie ukryto. Jakkolwiek by patrzeć, ten sprzęt miał swoje lata i nie mógł idealnie funkcjonować w nieskończoność. Miniaturowe lampy, często stosowane w dawnym wojskowym sprzęcie elektronicznym ze względu na większą od tranzystorów odporność na promieniowanie gamma, musiały z czasem tracić emisyjność. Zwłaszcza przy tak intensywnym używaniu jak ostatnio. Natychmiast wyłączyłem odbiornik. Musiałem dać mu odpocząć i skończyć z tym katowaniem go po kilkanaście godzin na dobę. W przeciwnym razie będę mógł posłuchać na nim co najwyżej radia Erewan... Wstałem i przeciągnąłem się szeroko. Stwierdziłem z ulgą, że opar maryśki trochę wywietrzał mi z czachy. Wszystkie rachuby z poprzedniego wieczora mogłem potłuc o kant śmietnika. Gumowe Ucho zdychało. Przerwa nic nie dała. Z minuty na minutę było coraz gorzej. Mogłem jeszcze zwiększyć grzanie lamp, ale był to zabieg równie prosty, co ryzykowny. Zacząłem więc wyścig z czasem. Dochodzenie ślimaczyło się niemożliwie, a w miarę jak trwało, monotonny szelest z rosnącą siłą dławił wszelkie zrozumiałe dźwięki. Kiedy wreszcie usłyszałem o tej staruszce, siedziałem już z uchem przyciśniętym do głośnika, a we łbie huczał mi wodospad Niagara. Starsza pani mieszkała piętro niżej pod miejscem, w którym zamaskowano materiały wybuchowe i kiedy facet, który czyścił tę część elewacji, zaczął szlifować płyty przy jej oknie, wdała się z nim w pogawędkę. On wspomniał wtedy, że mieszka na Waliców. Na tym usługi Gumowego Ucha skończyły się definitywnie. Wyłączyłem je z ulgą i schowałem. Na razie mogłem się domyślić, co będzie dalej. Policja miała już spis i adresy firm oraz pracowników, którzy pół roku temu czyścili fasady budynków przy placu Konstytucji. Teraz oczywiście sprawdzą, kto z tych ludzi mieszka przy wskazanej przez staruszkę ulicy i pojadą tam, żeby się z delikwentem rozmówić. Nie wierzyłem, aby Pacykarz mógł podłożyć się aż tak głupio. A zatem albo był to fałszywy trop, albo wyjątkowo wredna podpucha... Usiadłem w fotelu i zacząłem się nad tym zastanawiać. Coś tu się nie kleiło... Firmy oczyszczania elewacji i ich pracownicy musieli być przecież sprawdzeni w pierwszej kolejności. To była rutyna. Skoro więc informacja staruszki miała taką wagę, że natychmiast przekazano ją do centrali, oznaczało to, że żaden z prawdziwych pracowników nie mieszkał przy Waliców. Czyli w grę wchodził tylko Pacykarz we własnej osobie! Ale dlaczego pochwalił się swoim adresem? Policyjni świrolodzy wytłumaczyliby to pewnie przerośniętym ego i związaną z tym bardzo silną potrzebą autoreklamy. Do tej teorii doskonale pasowały te przeładowane ozdóbkami podpisy na ulotkach. Rzecz w tym, że Pacykarz mógł celowo wpuścić psychologów w maliny. Moim zdaniem, gość nie był czubkiem, przynajmniej nie w takim sensie, w jakim formułował to podręcznik psychiatrii klinicznej. Ale to było tylko moje zdanie. Specjaliści z definicji nie mają wyobraźni, a zatem złożywszy tych kilka podsuniętych im elementów puzzla, uznają, że trafili na właściwy ślad. Oznaczałoby to, że w biurze meldunkowym Warszawa Śródmieście wre teraz mrówcza praca mająca na celu wytypowanie właściwego mieszkania albo przynajmniej zawężenie liczby tych, które trzeba będzie sprawdzić. Byłem pewien, że trafią bez pudła. W końcu Pacykarz prowadził ich jak po sznurku. Ale czego on chciał? Zrobiło mi się gorąco. Musiałem sam rozwikłać ten problem. Powoli, od początku... Waliców... Znałem tę okolicę. Tam uchował się strzęp starej Warszawy z okresu sprzed II wojny światowej. Ale co to ma do rzeczy? Dlaczego Pacykarz wybrał akurat to miejsce? Stara ulica, a przy niej zbitka sypiących się domów, częściowo ruiną, z poczerniałej cegły... Zaraz! W gazetach, które kupiłem trzy dni temu, było coś o tym... Znaleźć to! Tygrysim skokiem dopadłem pliku dzienników i zacząłem je gorączkowo wertować. Jest! Notatka w "Życiu Warszawy". Na budynku przy ul. Waliców 14, od strony ulicy Grzybowskiej zawieszona została nowa, wielka plakanda reklamowa o wymiarach 5 x 15 metrów... Kojarzyłem. Olbrzymia, czarna ściana postrzępiona ukośnie z jednej strony. Tylko kilka okien, ślady zamurowanych drzwi i klatek schodowych, kawałki sterczących, zardzewiałych szyn. I na tym ta niestandardowa plakanda... Zaraz, jeszcze i to: ,..zawieszona dziwnie nisko... W mordę! Nad czym ja się zastanawiam?! Po co Pacykarzowi policjanci? Przecież to oczywiste, że chce z nich zrobić kolejny obrazek! Taki efektowny finał. Do tego potrzebna mu ściana! W całej okolicy tylko przy Waliców jest dostatecznie duży kawał muru. Muszę tam jechać! Gdy wstawałem od stołu, mój wzrok padł na jeszcze jedną notatkę, na szóstej stronie, na którą wcześniej zupełnie nie zwróciłem uwagi. Skradzione bomby atomowe. Krążą uporczywe pogłoski, jakoby trzy lata temu, na Ukrainie... Cholera, czyżby Jacuś nie zgrywał się wtedy w redakcji? Nie było czasu nad tym myśleć. Wybiegłem z domu. Zaparkowałem przed skrzyżowaniem Grzybowskiej z Żelazną. Dwieście metrów przede mną z mikrobusów wysypywali się policjanci z brygady specjalnej i biegli w kierunku starego domu przy Waliców. Poszedłem powoli w ich stronę. Powinienem ich ostrzec, ale co im powiem? Że podsłuchiwałem ich łączność operacyjną, popełniając tym samym przestępstwo? Że mam inne zdanie niż ich dyplomowani spece od psychologii behawioralnej? Przecież zapudłują mnie w try miga albo w najlepszym razie zabiją śmiechem na miejscu. Jeśli nawet postawię wszystko na jedną kartę, to zanim mnie sprawdzą, wypełnią wszystkie formularze, zrobią mi kipisz w mieszkaniu i zaczną wreszcie słuchać tego, co mam im do powiedzenia, to będzie już po ptakach. Lecieli jak ćma w płomień świecy i nic nie mogłem na to poradzić. Sformalizowana i przeżarta rutyną machina śledcza kręciła się dokładnie wedle woli Pacykarza. Gdy mijałem nowy budynek Mennicy, z zabytkowej posesji przy Żelaznej wyjechał wyładowany węglem wóz zaprzężony w dwa krępe wałachy. Woźnica skręcił w Grzybowską i po chwili zrównał się ze mną. W okolicy było trochę starego budownictwa, więc widocznie gdzieś uchowały się też i kaflowe piece. Tylko dlaczego był to konny wóz, a nie ciężarówka? Od piętnastu lat nie widywało się w Warszawie podobnych wehikułów. Na skwerku pomiędzy Grzybowską a ścianą domu przy Waliców 14 stało z pół setki policjantów w pełnym rynsztunku. Lustrzana plakanda z polerowanej stali wisiała zaledwie metr nad ziemią i w pewnej odległości od muru. Grubawy podoficer ruszył w stronę toczącego się wolniutko obok mnie wozu z węglem. - Panie! - zawołał do niego furman. - Czy to tutaj kręcą ten film? - Jaki film, do diaska!? - policjant zbaraniał. - "Miś II" czy "Misio drugi", jakoś tak. Inspicjent kazał mi tu z węglem przyjechać... A gdzie ekipa? - Obywatelu, to jest prawdziwa obława na groźnego przestępcę! Nie blokujcie ruchu! Nic nie wiem o żadnym filmie! W tym momencie w oknie na piątym piętrze, dokładnie nad plakandą, zaczął się ruch. Facet w piżamie otworzył je i gramolił się na parapet. - Panie władzo, to ja tu sobie skręcę i z boczku zaczekam... - A czekajcie sobie! - machnął ręką policjant nie spuszczając oczu z okna nad plakandą i ruszył do swoich. Człowiek w oknie usiadł na parapecie, nogami na zewnątrz jakby szykował się do samobójczego skoku. Policjanci zebrali się poniżej niego. Wóz z węglem skręcił w Waliców i zatrzymał się tuż za rogiem. Ruszyłem w kierunku policjantów. Cała ich uwaga skupiona była na desperacie w oknie, który zaczął krzyczeć o sztuce totalnej... Adrenalina niczym rozżarzony drut wypełniała moje żyły. Wszystkimi porami skóry czułem niebezpieczeństwo. Szósty zmysł nakazywał natychmiastową ucieczkę. Idąc za plecami policjantów zbliżałem się do ściany domu. - Poddaj się, nie masz żadnych szans!!! - zaryczał nagle megafon. Facet na górze wciąż wrzeszczał gestykulując gwałtownie. - Szybko! Napiąć plandekę! - zawołał ktoś na dole. - Gwarantujemy ci fachową opiekę lekarską!!! - zadudnił znowu megafon. - Powstrzymajcie naszych wewnątrz! Gotów skoczyć, jak zaczną wyważać drzwi! Dotarłem do narożnika budynku. Plakandę widziałem teraz z boku. Wisiała rozpięta na solidnej, stalowej ramie, jakieś trzydzieści centymetrów od ściany domu. Przestrzeń pomiędzy blachą a murem wypełniały kartonowe pudła. Jedno z nich wyciągnięte przez kogoś leżało rozerwane kilka kroków przede mną. Wysypały się z niego cylindryczne kształty. Były to puszki po piwie. Puste... - Poddaj się!!! Gwarantujemy ci prawo do obrony!!! Do czego może się przydać pusta puszka po piwie? Co można z nią zrobić? Zgnieść... Zgniatana puszka pochłania energię... Ten mur był stary, więc trzeba było zabezpieczyć go przed nadmiernym udarem... Policjanci stali półkolem tuż przed plakandą naciągając płachtę, na którą miał spaść facet z piątego piętra. To nie mógł być Pacykarz! To było zbyt idealnie zaplanowane! Wiedziałem już prawie wszystko i nie mogłem nic zrobić! Nic! I w tym momencie ruszył wóz z węglem. Skręcił, wjechał na skwerek. Woźnica podciął konie. Jeszcze dwie, trzy sekundy i skrzynia wozu znajdzie się dokładnie za plecami policjantów... Teraz zrozumiałem! - Uciekajcie!!! - krzyknąłem rozpaczliwie. Równocześnie facet na piątym piętrze runął w dół. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Ani na wóz... Skoczyłem za róg. W plecy uderzyła mnie olbrzymia i ciężka poducha. Padłem na twarz uświadamiając sobie, że słyszę potworny huk detonacji. Ziemia zakołysała się. Leciałem gdzieś naprzód szorując brzuchem o trawnik. Na moich skroniach zacisnęły się żelazne cęgi, a potem zgasło światło. Ocknąłem się chyba po minucie lub dwóch. Klęczałem na chodniku. W uszach dzwoniło mi na potęgę, ale chyba byłem cały. Wstałem, wziąłem kilka głębokich oddechów. Nogi same poniosły mnie na skwerek, nad którym rzedł tuman kurzu i dymu. Nie byłem pewien, czy zdołam powstrzymać pawia. Policjanci zostali wprasowani w blachę stalową o grubości trzech milimetrów. Pacykarz zrobił z nich płaskorzeźbę. Facet z piątego piętra wisiał rozpruty na górnej ramie plakandy. W dół spływały strugi błękitnej cieczy. Zwisały jakieś przewody i cięgna. Android... Robotem musiał być też woźnica i być może konie. To dawało pojęcie o ilości szmalu zaangażowanego w całą imprezę. Doczekaliśmy się wreszcie zachodniego kapitału! Z budynku mieszkalnego za moimi plecami dochodziły przeraźliwe krzyki i jęki rannych. Znowu zbyt wielu ludzi stało w oknach. Zmiażdżone ciała policjantów powoli wypływały z wytłoczonych przez siebie wgnieceń. Niektórzy z nich popękali jak rzucone o ziemię pomidory. Zaczęło się dziać ze mną coś dziwnego. Wszystko wokół traciło wyrazistość i odchodziło w dal. Niespodziewanie policzek musnęła mi opadająca ulotka. Machinalnie złapałem ją i przeczytałem: Mam zaszczyt zawiadomić, że na ścianie budynku przy ulicy Waliców 14 można od dziś podziwiać płaskorzeźbę tłoczoną pt. "Policja w Akcji". PACYKARZ. Forma graficzna była identyczna jak w dwu poprzednich przypadkach. Wokół zaroiło się nagle od policjantów, dziennikarzy i karetek pogotowia. Ktoś w białym kitlu podbiegł do mnie, przyjrzał mi się badawczo, po czym ruszył dalej. Wkrótce całe zamieszanie pozostało gdzieś za mną. Idąc przed siebie trafiłem na kiosk z gazetami. Przemknąłem wzrokiem po tytułach z pierwszych stron: "Broń atomowa w rękach szaleńców", "Odzyskano dwie skradzione głowice", "Zatajona Prawda", "Trzynaście Megaśmierci" i jeszcze: "Supercalcium zagraża Colgate". Jakaś część mojego umysłu zaczęła się zastanawiać, jak malownicze, artystyczne rozpiździsko można zrobić z dużego miasta za pomocą kilku ładunków nuklearnych. Na przykład, w infrastrukturze wielkiej metropolii, powyżej dziesięciu milionów mieszkańców, dałoby się wypalić cztery ogromne place układające się w widoczny z lotu ptaka wizerunek czterolistnej koniczyny... Byłem pewien, że nawet wtedy jakiś gnojek wpadłby na pomysł, aby coś przy tej okazji zareklamować. Choćby podpaski, które pozostały suche mimo wszystko! Miałem dosyć. Pacykarz - szurnięty artysta czy agent reklamowy? Jakie to miało znaczenie? W tym świecie naprawdę nie można już było żyć! Człowiek stał się wart tyle, co zrobiona z niego plama na ścianie. Skończyła się odwieczna walka o ludzkie dusze. Civitas terrena - państwo ziemskie Św. Augustyna zwyciężyło ostatecznie. On na pewno tak by to widział. Warszawa przegrała swój Armageddon, czy była jeszcze nadzieja? Nie wiem, kiedy dotarłem do domu. W każdym razie właśnie wtedy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem głos naczelnego: - Tomaszewski, jak tam twój artykuł? - Jest moim koszmarnym snem, tak samo jak pan, szefie, i wszystko inne. - Co z tobą? Dobrze się czujesz? Wiem, że byłeś na Waliców. Widziałem cię w telewizji to... W tym momencie wcięło się kilka taktów skocznej melodyjki. - Rozmowa sponsorowana - oznajmił aksamitny, dziewczęcy głosik. - Rachunek za to połączenie zapłaci firma Elorg, światowej klasy producent wibrujących majteczek i biustonoszy. Orgazm nigdy cię nie opuści! - głosik zadrżał z ekstazy. - Rozmowa sponsorowana - zamiauczał rozkosznie - rozmowa spon... Pieprznąłem słuchawką o aparat z taką siłą, że aż pękła obudowa. Był już najwyższy czas, by się obudzić. Wpadłem do łazienki i wsadziłem łeb pod kran z zimną wodą. Powoli zaczynałem rozumieć. Pozostało już tylko jedno. Don Kichocie, przybywaj! Kilkanaście minut później znowu wyszedłem z domu. W mydlarni na rogu kupiłem puszkę farby w sprayu. Nie czas żałować ozonu, gdy płoną lasy... Co ja chrzanię? Pal diabli metafory! Na najbliższym, odpowiednio dużym kawałku ściany namazałem napis: BĄDŹ SOBĄ - OLEWAJ KIT! Konrad T. Lewandowski Warszawa, sierpień - grudzień 1993 r. KONRAD T. LEWANDOWSKI (PRZEWODAS) Absolwent Wydziału Inżynierii Chemicznej i Procesowej Politechniki Warszawskiej (1993), urodzony 1 IV 1966. Oryginał i prowokator barwnych fandomowych spięć, laureat antynagrody Złotego Meteora za rok 1992. Autor o różnorodnych zainteresowaniach ujawnionych dość wcześnie: w podstawówce był KTL laureatem olimpiad biologicznej i chemicznej; w technikum zachodzi daleko w rywalizacji miłośników chemii i... filozofii. Zdobywca III miejsca w Turnieju Młodych Mistrzów Techniki i już jako student współautor patentu. Spis publikacji patrz "NF" 11/93. 26 VII 1992 zostaje Konrad ojcem małej Alicji (żona - Kinga). Środowiskowa moda i ambicja sprawdzenia się w różnych dziedzinach popychały KTL u schyłku lat osiemdziesiątych ku SF rozrywkowej, (rynkowej). Ale z filozofią rynkową jest ten szczęśliwy kłopot, że czasem wbrew założeniom robimy coś autentycznego. Oto głębszy sens przygody KTL z fantastyką i publicystyką. "Pacykarza" (podobnie jak "Rzekę podziemną", "NF" 11/93 i "Wieżę imion", "Fenix" 5/92) zaliczam do nowoczesnej odmiany social fiction, tym razem z przechyłem w stronę technothrillera. Przedmiotem satyrycznego oglądu staje się tu wielkomiejska histeria w śródmieściu jutrzejszej Warszawy, skandal artystyczno-kryminalno- reklamowy oraz mechanizmy działania fabryki niewinnych (?!) kłamstw, tzn. redakcji brukowego magazynu... Nie bada tu KTL konsekwencji braku wolności (robił to jeszcze śp. Zajdel), tylko jej nadmiaru. Tyż piknie - jak mawiają starzy górale. (mp) Konrad T. Lewandowski Podziemna rzeka Słońce za każdym razem wschodziło w innym miejscu horyzontu. Może nigdy nie było tym samym słońcem. Niekiedy płonęło oślepiającym, białobłękitnym blaskiem, innym razem jarzyło się złotem albo łagodną czerwienią. Bywało mniejsze lub większe. Czasem wschodziły dwa albo trzy i zawsze wędrowały nad ziemią po różnych i nieoczekiwanych łukach. Czas od wschodu do zachodu mierzony ilością piasku przesypującego się pomiędzy dwoma naczyniami skracał się lub wydłużał. Dni różniły się o kilka szczypt; bardzo rzadkó przesypywało się dokładnie tyle samo ziarenek co poprzedniego dnia. Po zmroku gwiazdy zachowywały się tak samo nieobliczalnie jak słońca, a noc była równie niestała jak dzień. Pory roku przychodziły i odchodziły, chaotyczne, przemieszane ze sobą, ale nigdy ani zbyt zimne, ani za gorące. Raz na pięć człowieczych pokoleń nastawał czas suszy i wielkich upałów, a stare legendy koczowniczych ludów mówiły jeszcze o Długiej Zimie, powracającej zawsze po narodzinach trzydziestu pokoleń. Początek nowego roku oznajmiał niezmiennie nagły rozbłysk trzech wielkich gwiazd, który na krótko zamieniał noc w dzień. Najczęściej następowało to co trzysta pięćdziesiąt siedem dni i było jednym z pewnych punktów oparcia tu, w świecie bezkresnych, stepowych równin, samotnych, górskich pasm i wielotysięcznych plemion koczowników, snujących się niczym cienie w przestrzeni i czasie. Na ziemi ani na niebie nie było stałych kierunków. Kto oddalił się za linię horyzontu i nie zdołał wrócić po własnych śladach, przepadał i ogłaszano go martwym. Sposoby, według których określano drogę przez step, były zawodne i mylące. Jedne ludzkie gromady wędrowały nocami za wybraną gwiazdą tak długo, dopóki nie zniknęła im z oczu. Inne zataczały ogromne kręgi, znaczone kurhanami przodków lub sunęły wzdłuż brzegów nieskończonego oceanu, na którym nie było żadnych wysp oprócz tego jednego, potężnego kontynentu. Obejście całego lądu pochłaniało czas życia przeszło osiemdziesięciu pokoleń. Plemię Synów Wichru radziło sobie jeszcze inaczej. Szli razem z wiatrem. Kierunek wędrówki wskazywały przygięte łany falujących traw oraz rzucane na wiatr pęki poświęconych nici. Zawsze, kiedy wiało, plemię posłuszne odwiecznym prawom podążało ku przeznaczeniu. Zatrzymywali się dopiero wtedy, gdy powietrze zastygało w bezruchu. W takich przypadkach rozbijali obóz i czekali na nowy znak od bogów. Tak było teraz. Bezwietrzna cisza trwała od trzech dni. Koczownicy odpoczywali, wykonywali prace, na które w marszu nie było czasu, lub polowali. Starcy każdego poranka z powagą przyglądali się niebu, a potem zbierali się i długo radzili. Młodych wojowników nie zajmowały te dysputy. Dla nich najważniejszy był świeży trop stepowej zwierzyny, jęk ugodzonej ofiary i chwila tryumfu o smaku ciepłej krwi. Agaropal także o tym marzył, opuszczając obóz o świcie, a jednak teraz wcześniejsze pragnienia odeszły w niepamięć. Oszczep i rzemienne wnyki leżały porzucone na brzegu niewielkiego jeziora, oczka rozlanego na dnie owalnej niecki. Sam Agaropal klęczał tuż nad wodą i jak urzeczony przypatrywał się słomce na jej powierzchni. Wyschnięte źdźbło trawy unosiło się na zielonkawobłękitnej, lustrzanej gładzi, nieskalanej najmniejszym zafalowaniem. Jednak mimo panującego wokół bezruchu słomka nie była nieruchoma. Ona PŁYNĘŁA! Powoli, ale pewnie i bez zahamowań. Agaropal nie wierzył oczom. Widywał już wcześniej liście i kawałki drewna unoszone z prądem górskich strumieni, ale to było przecież jezioro. Nie mogło mieć nurtu! A jednak miało... Słomka przepłynęła już spory kawałek i Agaropal musiał wstać, aby dalej dobrze ją widzieć. Nieśpiesznie szedł dookoła jeziora obserwując płynące źdźbło, aż słomka dotarła do przeciwległego brzegu i utknęła w masie gnijącego siana. Zebrało się go tu bardzo wiele. Agaropal odwrócił się, wspiął na brzeg niecki i uważnie rozejrzał po okolicy. Wreszcie zrozumiał w czym rzecz: to jezioro wcale nie było jeziorem, ale częścią albo odnogą płynącej pod ziemią rzeki. Podmyty od dołu grunt zapadł się niegdyś w tym miejscu, odsłaniając fragment niebieskiej żyły ukrytej pod szmaragdową skórą darni. Dopiero teraz Agaropal zauważył, że całą, otaczającą go, lekko pofałdowaną równinę przecina wijący się i szeroki na ponad sto kroków pas trawy odrobinę ciemniejszy niż reszta. Niecka z wodą leżała dokładnie na granicy obu odcieni zieleni. Młodzieniec zaczął iść brzegiem podziemnej rzeki. Wybrał kierunek przeciwny do tego, który pokazała mu słomka. Pod prąd. Nie wiedział, czemu właściwie uznał to za ważniejsze od polowania. Popchnął go wewnętrzny przymus; ciekawość, może przeczucie. Stopy w skórzanych butach z szelestem rozgarniały trawę sięgającą do pasa, ale prowadząca go subtelna różnica barw szybko przestała być tak wyraźna jak w chwili, kiedy ją spostrzegł. Zaczęła się zacierać, niknąć, aż w końcu stała się na poły złudzeniem. Na szczęście za kolejnym pagórkiem na widnokręgu pojawiły się białe skałki. Podziemna rzeka najprawdopodobniej płynęła pod nimi albo tuż obok. Agaropal ruszył więc prosto w ich stronę. Gdy doszedł, ujrzał coś, co sprawiło, że natychmiast ukrył się za najbliższym głazem. Dalej zaczynało się drugie zapadlisko, wielokrotnie większe i głębsze od poprzedniego. Na prawo od Agaropala ciągnęła się skalna ściana długa na przeszło tysiąc kroków. Jej wysokość w najwyższej, środkowej części wynosiła co najmniej sto łokci. U podstawy tego urwiska, w jego przeciwległym końcu, czerniło się kilka wylotów jaskiń, a przy nich krzątało się mnóstwo ludzi. Byli to Szczurowie - koczownicy nazywali tak wszystkie osiadłe plemiona, gnieżdżące się w pieczarach i ziemnych norach. Młodzieniec przeklął własną nieostrożność, ale się nie wycofał. Patrzył dalej. Po lewej stronie nie było stromizny. Step łagodnie obniżał się aż do dna zapadliska. Ludzie żyjący tutaj na pewno korzystali z rzeki płynącej gdzieś pod skałami. Ta myśl momentalnie wypełniła umysł Agaropala. Oni mieli rzekę dla siebie! Mogli nią płynąć w górę i w dół. Bliżej lub dalej! Prąd wody miał tylko jeden kierunek i w przeciwieństwie do wiatru nigdy go nie zmieniał. Ci tutaj nie musieli więc błądzić! Mieli coś pewnego, stałego, na czym zawsze mogli polegać. Nie dotyczyły ich kaprysy bezkształtnej i bezbarwnej nicości. W życiu Szczurów istniało zatem to, o czym Synowie Wichru mogli jedynie marzyć. Młody koczownik nagle i z całą wyrazistością zrozumiał sens wstydliwym szeptem wypowiadanych wątpliwości oraz bluźnierczych pytań, które pojawiały się wtedy, gdy plemię musiało przechodzić przez pustynię. Czy Wiatr wieje zawsze we właściwą stronę? Do tej pory ten problem miał dla Agaropala znaczenie tylko wówczas, gdy na polowaniu musiał podchodzić zwierzynę. Teraz, patrząc na tamtych w dole, poczuł zazdrość, zawiść i podziw, a potem coś nienazwanego i niepojętego szarpnęło się w jego duszy tak mocno, że omal nie krzyknął. To było jak pytanie, którego nie można zadać z braku słów i bolało niczym obelga. Agaropal zacisnął zęby, odczołgał się, wstał i ruszył z powrotem. Szedł ze spuszczoną głową uważnie wpatrując się w swoje ślady. Prostująca się trawa jeszcze nie zdążyła ich zatrzeć. Dotarł do niecki z wodą i zabrał broń. Dalszą drogę wskazały mu unoszące się nad obozowiskiem wysokie i proste słupy dymu. - Czcigodny Belomisie! Starzec odsunął na bok tarczę, na której malował znak klanu i spojrzał na stojącego przed nim młodego wojownika. - Czego chcesz, Agaropalu? - Słyszałem, iż wiele wiesz o Szczurach. Opowiedz mi o nich. - Dlaczego pytasz? - O trzecią część dnia marszu stąd, w skalnych dziurach gnieździ się ich wielka gromada. Czy mogą być groźni? - Trzecia część dnia... - powtórzył starzec gniewnie marszcząc brwi. - Odszedłeś zbyt daleko. Musiałeś więc samowolnie określać kierunek. To niebezpieczne i grzeszne. Masz szczęście, że Bogowie Wiatru nie ukarali cię za to zuchwalstwo wiecznym błądzeniem! Agaropal milczał. - A co do Szczurów - głos Belomisa złagodniał - nie obawiaj się, na pewno nas nie napadną. Oni nigdy nie opuszczają swoich siedzib, a poza tym ich kamienny oręż nie na wiele zda się przeciw naszym żelaznym ostrzom. - Używają tylko kamiennej broni?! - zawołał zdumiony Agaropal. - Nie tylko, także z kości i rogu. - Nie znają metali? - Znają, ale posiadają ich bardzo niewiele. Jakieś ozdoby, czasem noże, prawie wcale nie widywałem u nich toporków. Agaropal popatrzył bezradnie. - Nie rozumiem tego. - Przecież to proste - Belomis pokręcił głową z politowaniem. - Jeżeli zawsze siedzą w tych samych miejscach, to w jaki sposób mieliby znaleźć rudę żelaza i nauczyć się sztuki jego wytopu i kucia? Wszak złoża rud są tylko w górach i tam też żyją ludy, które posiadły te umiejętności. My w trakcie naszej wędrówki uczymy się, wymieniamy lub zdobywamy w walce wszystko, co uznamy za pożyteczne. Szczurowie nie mają takich możliwości. - Mogliby też wymieniać. Starzec lekceważąco machnął ręką. - W handlu, aby dostać dobry towar, trzeba w zamian dać coś równie dobrego. Kamień za żelazo weźmie tylko ostatni głupiec. - Nie mają nic innego? - Suszone mięso ślepych ryb - Belomis nie zauważył nagłej zmiany na twarzy Agaropala. - Jedynie to warto od nich brać. Za nóż albo trochę ozdób można wytargować od nich nawet i sześć worków takiej strawy. Nigdy jednak nie mieli tego tyle, aby starczyło im na topór lub miecz. Ot i cała tajemnica. - Rzekłeś, że owe ryby są ślepe. Jakże to? - zapytał pośpiesznie młodzieniec. - Taka ich natura. Wcale nie mają oczu. - A gdzie Szczurowie łowią to dziwo? - Pewnie w jeziorach na dnie swoich jaskiń. Muszą tam być jakieś jeziora, bo i wodę do picia trzeba skądś brać. Wieczna ciemność tam trwa, więc rybom oczy niepotrzebne. - A jeśli to nie są jeziora? - Tylko co?! - w głosie starego zabrzmiała irytacja. - Rzeki... - Kto naopowiadał ci takich głupstw! Jakimż sposobem woda może płynąć pod ziemią?! Wsiąknie i tyle będziesz ją widział. - Ale skąd wzięłyby się ryby w podziemnym jeziorze? Musiałyby skądś przypłynąć... - zaczął Agaropal. - Widać zesłali je tam bogowie Szczurów - uciął Belomis. - Nie nasza to rzecz roztrząsać sprawy należące do obcych bóstw. Bacz lepiej, abyś naszych bogów nie obraził! - rozeźlony staruch sięgnął po tarczę. - Odejdź już, przeszkadzasz mi w pracy! W głowie młodzieńca zaświtała nagle pewna myśl. - Wybacz mi, czcigodny ojcze - skłonił się pokornie. - Jeszcze tylko jedno pytanie. Jakim językiem mówią ci Szczurowie, którzy handlują ślepymi rybami? Czy mowa każdej gromady jest taka sama? - Nie taka sama, ale dosyć podobna - Belomis wzruszył ramionami. - Za młodu, gdy wymieniałem żelazo na rybę z jednym szczurzym plemieniem, nauczyłem się kilkunastu ich słów i od tej pory mogłem dogadać się z każdą inną gromadą. Rozumieli mnie lepiej, gorzej, ale zawsze. Doprawdy, zupełnie nie pojmuję twej ciekawości! Nikt nigdy nie zadał mi tylu dziwacznych pytań! - To wszystko, co chciałem wiedzieć. Dziękuję za naukę, czcigodny Belomisie - Agaropal ukłonił się raz jeszcze i oddalił. Szedł między namiotami mijając gromadki bawiących się, rozwrzeszczanych dzieciaków. Siedzący przy ogniskach mężczyźni naprawiali uprząż albo czyścili broń. Większość kobiet przygotowywała już wieczorny posiłek, tylko nieliczne jeszcze szyły lub tkały. Agaropalowi wciąż dźwięczała w uszach ostatnia odpowiedź Belomisa. "Mowa podobna, ale nie taka sama". Co właściwie znaczyły te słowa? Gdyby Szczurowie mogli bez trudu wędrować korytami podziemnych rzek, to wszystkie ich plemiona powinny posługiwać się tym samym językiem. Ba, oni właściwie stanowiliby wtedy jeden wielki naród! Z drugiej strony gdyby podziemne rzeki nie płynęły swobodnie, ale na części swej długości przesiąkały przez warstwy piasku i z tego powodu nie można by było poruszać się po nich łódką lub tratwą, to każda gromada Szczurów musiałaby pochodzić od innej hordy koczowników, która przypadkiem osiedliła się w napotkanych jaskiniach. Ich języki byłyby wówczas zupełnie różne. Inna byłaby także broń, obyczaje i rzecz jasna nie wszędzie byłyby ryby... Z tego, co mówił Belomis, wynikało, że suszoną rybę można kupić w każdej osadzie Szczurów. Skoro więc ślepe ryby mogą pływać po całej rzece, być może ludziom też powinno się to udać. Skąd zatem wzięły się te wszystkie podobieństwa i różnice pomiędzy plemionami Szczurów? Agaropal aż przystanął z wrażenia. Nagle przypomniał sobie zdarzenie sprzed kilku lat. Było to spotkanie w stepie z inną gromadą koczowników. Najpierw okazało się, że tamci mówią językiem bardzo podobnym do mowy ludu Agaropala, a potem starcy z obydwu grup, opowiadając sobie dawne legendy, odkryli, że oni wszyscy byli przed wieloma pokoleniami jednym plemieniem! Że kiedyś nastąpił rozłam i tamta gromada poszła za prorokiem, który głosił, że należy iść w taki sposób, aby wiatr wiał zawsze z prawej strony. Długi czas i oddzielna wędrówka spowodowały, że w ich językach pojawiły się pewne różnice. W odniesieniu do Szczurów oznaczało to jedno: oni nie wędrowali wzdłuż podziemnych rzek w sposób zamierzony i przemyślany. Tutaj musiały decydować przypadki! Głód, przeludnienie, plemienne waśnie - oto były przyczyny, dla których mieszkańcy jaskiń wyruszali w nieznane. Rozdzielone grupy nigdy więcej się ze sobą nie spotykały. Szczurowie mieli więc skarb: stały i niezmienny kierunek drogi przez świat, ale nie potrafili z niego korzystać! Zęby Agaropala zgrzytnęły w bezsilnej furii. Ogarnęła go pogarda i wściekłość. W jednej chwili Szczurowie wydali mu się czymś nieskończenie plugawym. Oni na pewno wyrzucali do rzek swoje brudy i śmiecie. Tylko tak umieli spożytkować istnienie nurtu! Poczuł, że mógłby wymordować ich za to co do jednego. Ochłonąwszy nieco, Agaropal uświadomił sobie, że nie pora na jakiekolwiek działanie. Odkrycie, którego dokonał, jest wielkie i ważne, ale wciąż nie wiedział, co z nim począć. Decyzję w tej sprawie odłoży na później, a na razie postanowił dowiedzieć się jak najwięcej o podziemnych rzekach. Z tym zamiarem stanął przed namiotem Wielkiego Przewodnika Cedemosa. Po rozmowie z Belomisem Agaropal uznał, że powinien zachować ostrożność, a więc pierwsze pytanie, które padło po wymianie zwyczajowych grzeczności, nie zawierało nic niezwykłego. - Dzisiaj na stepie widziałem miejsca, w których trawa była trochę ciemniejsza niż gdzie indziej. Powiedz mi, czcigodny Przewodniku, co to oznacza? Cedemos uśmiechnął się życzliwie. - Cieszy mnie widok młodego wojownika potrafiącego dostrzec coś więcej niż dziewczęce kształty i łowną zwierzynę. Gospodarz uprzejmym gestem wskazał Agaropalowi stos skór po drugiej stronie małego ogniska. Młodzieniec przysiadł. - W miejscach, o które pytasz, znajduje się woda. Należy unikać chodzenia tamtędy, gdyż ziemia może zapaść się pod nogami. Rzadko tak bywa, ale lepiej uważać. Przed laty byłem świadkiem jak dwóch jeźdźców wraz z końmi zginęło w zwałach błota, kiedy wjechali na skrawek bardziej zielonej trawy. Pasterze trzymają się z dala od takich łąk. Pasza tam wprawdzie soczystsza, ale nic nie zastąpi wołu pogrzebanego żywcem. Najlepsze są pastwiska nad brzegami zwykłych jezior. - A skąd się bierze ta podziemna woda? - spytał młodzieniec. Cedemos zamyślił się głębiej. - Woda potrzebna jest ludziom, zwierzętom i trawie. Musi być zatem w ziemi tak jak krew w naszych żyłach. Powiadają, że blisko Oceanu często zdarza się cud polegający na tym, że woda spada z nieba na ziemię. Ani ja, ani nawet najstarsi spośród nas nie widzieli takiego zjawiska, lecz mimo to step jest prawie wszędzie zielony. Pustynie bywają tylko blisko gór. Woda musi zatem przesycać ziemię i krążyć w niej na podobieństwo krwi. Inaczej nie byłoby życia. - W naszych ciałach są żyły. Czy w ziemi nie mogłoby być podobnych kanałów? - Może i są - odparł Cedemos. - Kto wie? Żyły w ziemi... - powtórzył wyraźnie rozbawiony - to dobra metafora, chłopcze, powinieneś podpowiedzieć ją naszemu bardowi. Agaropal osłupiał. Wielki przewodnik plemienia był tak blisko tajemnicy, a nawet nie przeczuwał jej istnienia. Dla Cedemosa były to jedynie poetyckie igraszki! Młody wojownik spochmurniał. Zrozumiał, że jeśli rozgłosi cokolwiek na temat podziemnej rzeki, to wszyscy potraktują go jak Abiego - bełkoczącego półgłówka z rodu Asta. Dym palonych ziół unosił się znad glinianej misy i przepływał pomiędzy wyciągniętymi rękami sędziwego Elemanesa - kapłana Wiatru. Święty mąż rzucał na żar garście suchych i pokruszonych liści lub łodyg, po czym kolistymi ruchami rąk rozpraszał aromatyczny obłok na twarze stojących dookoła koczowników. Przymrużone oczy starca w skupieniu wpatrywały się w drobne płomyki pełgające na dnie naczynia. Trwała pełna powagi cisza. Nagle zabrzmiały stanowcze słowa. - Nadejdzie czas - rzekł kapłan - w którym wędrówka nasza dobiegnie kresu. Tchnienie bogów popłynie dalej nad stepem, ale my nie podążymy już za nim, lecz zostaniemy w miejscu. Tam na jednym skrawku ziemi rodzić się będą nasze dzieci, a groby naszych przodków już nigdy nie znikną za horyzontem. To miejsce nazywa się Państwo. Nadejdzie dzień, w którym dane nam będzie je posiąść. Oto święty cel naszej wędrówki. Każdy krok i każde przemijające pokolenie zbliża nas do owej szczęśliwej chwili. Niech sczezną w was niegodne myśli, droga ta nie ma końca. Wypędźcie z serc waszych znużenie i gnuśność. Wkrótce znów wyruszymy ku celowi największemu z wielkich i najgodniejszemu z godnych. Radujcie się tym! Znów pójdziemy ku Państwu. Znów się do niego zbliżymy. Niechaj ten wonny dym oczyści wasze dusze ze stęchlizny zwątpienia i obojętności. Wdychajcie go! Wdychajcie głęboko. Przyjmijcie w siebie moc błogosławieństwa, tak jak niewiasta przyjmuje nasienie męża. Będziemy szli do Państwa! Będziemy szli!!! - w głosie kapłana zadźwięczały spiżowe tony. Tłum zareagował radosnym pomrukiem. Twarze pojaśniały, a w górę uniósł się las rąk. Tysiące otwartych dłoni wyciągnęło się ku niebu, by przyjąć dar boskiego natchnienia. Tysiące piersi nabrały głęboko powietrza. - Będziemy szli!!! - potężny krzyk wstrząsnął niebem i ziemią. - Będziemy szli!!! Będziemy szli!!! - A wraz z wami w krwi waszej pójdą niezliczone pokolenia potomków waszych! - zawołał Elemanes. - Oni w was teraz, zaś wy w nich dojdziecie kiedyś! Duch wasz z krwi do krwi, z kości w kość przejdzie i nie ustanie w drodze. Niestraszna mu żadna odległość ani żaden czas. Byle płomień ufności płonął w waszych sercach. Nie bójcie się niczego. Idźcie z wiarą przez step! Agaropal poczuł, jak zaczynają go palić policzki. W jego głowie rozbłysła jedna, oślepiająco jasna myśl. Gwałtowny skurcz zdławił mu gardło, a fala emocji przepłynęła przez trzewia niczym wrzątek. Agaropal przez moment miał wrażenie, że wybuch uniesienia rozerwie go na strzępy. Pięści zacisnęły się z całej siły. Wiedział! Teraz wiedział już, jak wykorzystać swoje odkrycie. Rozgorączkowany wypadł z kolejnego namiotu i ruszył szybkim krokiem przez obozowisko planując następne spotkanie. Natłok myśli rozsadzał mu czaszkę. Słowa, strzępy gotowych zdań, pomysły, skojarzenia, marzenia - wszystko razem kłębiło się w mózgu Agaropala. Z trudem utrzymywał ten chaos w ryzach woli podporządkowanej jednemu celowi. Gdyby nie to, na pewno zacząłby krzyczeć, śpiewać, podskakiwać i przewracać namioty. Miał wrażenie, że nie idzie, lecz unosi się tuż nad ziemią. Umówił się już z pięcioma młodymi wojownikami. To za mało! Potrzebował co najmniej dwudziestu. Na dodatek nie miał pewności, czy wszyscy się zgodzą. Złapała go za ramię tak nagle, że omal jej nie przewrócił. Przeszedł jeszcze dobre dwa kroki wlokąc za sobą zaskoczoną dziewczynę, zanim ją spostrzegł. - Ag! Co ty wyprawiasz?! - zawołała Sylia z trudem odzyskując równowagę. Popatrzył półprzytomnie. - Co robisz... - rzucił bezmyślnie. Zarzuciła mu ręce na szyję i wspięła się na palce. Nim zdążył zareagować, zbliżyła usta do jego ucha. - Udało się - szepnęła. - Będę mogła wyjść po zmierzchu z obozu. Tak jak się umawialiśmy - jej zielone oczy błyszczały radością i podnieceniem. - Znów będziemy razem przez całą noc... - Zapomniałem o tym - mruknął z roztargnieniem i dodał głośniej: - Nie. Dziś wieczór nie mogę. Wybacz - chciał odejść, ale Sylia go nie puściła. - Zapomniałeś? - spytała z bezbrzeżnym zdumieniem. - Zapomniałeś?!! - to był już prawie krzyk. Paznokcie dziewczyny wpiły się w ciało Agaropala. - Przecież sam chciałeś! - Muszę zrobić coś bardzo ważnego. Ja... - Ważniejszego ode mnie?! - Tak! - stwierdził oschle, czując narastającą złość. - Ważniejszego od ciebie! - Na dnie świadomości błysnęła mu myśl, że posuwa się zbyt daleko. Sylia przez moment sprawiała wrażenie, jakby chciała wydrapać mu oczy. Jednak zaraz potem niespodziewanie po jej policzkach popłynęły łzy. - Ty mnie już nie kochasz... - chlipnęła. Tego było za wiele. - Daj mi spokój! - krzyknął z pasją. - Świat nie zaczyna się między twoimi nogami! Nie mam czasu na próżne gadanie. Puść mnie! - szarpnięciem wyrwał się z jej uścisku i postąpił krok naprzód. - Dość tych niedorzeczności! Jutro pomówimy. Dziewczyna spojrzała na niego z nagłym zrozumieniem. - Już wiem! Masz inną! Która to? Bemis czy Ita? Pewnie Ita! Ona zawsze... Ag kochany! Tak cię kocham... - przytuliła się do niego gwałtownie. Odepchnął ją z wściekłością. - Precz, głupia!!! Wynoś się! Wynoś! Zawadzasz mi... - ostatnie słowa zabrzmiały zadziwiająco spokojnie i zimno. Młodzieniec odwrócił się, przecisnął przez pierścień gapiów i ruszył przed siebie z pośpiechem. Rodzierający szloch Sylii pozostał daleko za nim. Agaropal myślał, że dobrze byłoby znaleźć dzban zimnej wody i wylać go sobie na głowę. Musiał ochłonąć. Dawno minęła północ. Agaropal siedział przy malutkim ognisku, zerkając w stronę odległego obozowiska. Przed każdym z namiotów paliła się wetknięta w ziemię pochodnia. Z tej odległości obóz koczowników wyglądał niczym rozedrgane jezioro bladego światła na dnie olbrzymiej, czarnej doliny. Wysoko na niebie gwiazdy tańczyły swój powolny i bezsensowny taniec. Z ciemności otaczających Agaropala wynurzały się kolejne sylwetki mężczyzn. Siadali przy ognisku obok przybyłych wcześniej i nieruchomieli w milczącym oczekiwaniu. W końcu zebrali się wszyscy. Dwudziestu trzech młodych wojowników, przyjaciół i krewnych Agaropala. Młodzieniec powiódł wzrokiem po ich twarzach oświetlonych skąpo rzadkimi błyskami płomieni. Stanowczym ruchem wrzucił do ognia garść chrustu. Buchnęła gwałtowna jasność. - Chcę stworzyć Państwo! - oznajmił stanowczo. - Nie gdzieś i kiedyś, ale tu i teraz, zaraz! Wśród zgromadzonych przebiegł szmer. Czy dobrze słyszeli? Przez długą chwilę spoglądali na siebie nawzajem szukając potwierdzenia. Potem wszystkie oczy zwróciły się na Agaropala. Milczał. Zapadła denerwująca cisza. - Było już wielu fałszywych proroków, którzy usiłowali tego dokonać - przemówił wreszcie Astaro, syn jednego z braci ojca Agaropala. Astaro był najstarszym z obecnych. Jego następne słowa zabrzmiały głośno i surowo. - Ludzie ci nakazywali swoim braciom układać kamienne ścieżki i wznosić wysokie budowle z głazów, które widoczne z oddali miały oznaczać drogi i kierunki. Myśleli, że dzięki temu będą mogli zapuszczać się daleko za widnokrąg i bezpiecznie powracać. Bywało tak, ale zawsze krótko. Nigdy nie trwało dłużej niż jedno, czasem dwa pokolenia. Ziemia, na której osiadały ich plemiona, znieważona tym świętokradztwem szybko przestawała rodzić plony. Przychodziły głód i zarazy. Trawa podważała i rozpychała płyty kamiennych ścieżek i zarastała je tak, że w końcu nie pozostawał żaden ślad ich istnienia. Na dodatek na miejsce, które ci bluźniercy ośmielili się nazwać Państwem, szybko ściągały inne gromady koczowników pragnące posiąść owo Państwo dla siebie. Oznaczało to nieustanny strach przed przyszłością i wciąż nowe wojny. Zwycięzcy przepędzali pokonanych, a potem sami padali ofiarą silniejszych przybyszów. Kamienne budowle waliły się w gruzy, a bezładne stosy głazów pokrywał mech. Praca włożona w układanie kamieni szła na marne. Obłąkane, krwawe szaleństwo wybuchało zawsze tam, gdzie ludzie ośmielili się uzurpować sobie boskie prawo decyzji o końcu wędrówki. I za każdym razem wszyscy ci świętokradcy po latach nędzy i cierpień musieli znów ruszać w drogę pozostawiając za sobą kości i kamienie. Czy takiego właśnie losu chcesz dla nas, mój bracie? - Znam te legendy - odparł twardo Agaropal - i nie zamierzam układać kamieni na stepie. Istnieją inne, niezmienne i naturalne drogi, które nigdy nie znikną i nie zagubią swego kierunku. Dotąd były ukryte przed naszymi oczami. Działo się tak dlatego, że nie umieliśmy uważnie patrzeć wokół siebie. Wczoraj znalazłem jedną z takich dróg... Opowiedział im o jeziorze i o płynącej słomce. O barwie trawy, o Szczurach, o wszystkim, czego dowiedział się w obozie i czego domyślił się sam. W blasku ognia Agaropal zobaczył podniecenie na twarzach słuchaczy. - Wystarczy, że wypędzimy Szczurów - mówił dalej - a potem zajmiemy ich jaskinie, zbudujemy łodzie i tratwy i popłyniemy w górę i w dół podziemnej rzeki. Natrafimy na nowe szczurze plemiona i znów je przegnamy lub wytłuczemy do nogi. My wiemy, jak spożytkować ich skarb, o którym nie mają nawet pojęcia. Są zbyt głupi, by żyć, więc muszą ustąpić. W ten sposób zdobędziemy w końcu wszystkie siedziby Szczurów i osiedlimy się tam. Chcę zbudować Państwo, którego drogami będą podziemne rzeki. Jeśli one są wszędzie, to cały świat stanie się z czasem naszym Państwem. Możemy tego dokonać! Wojownicy siedzieli jak skamieniali. Agaropal przerwał i czekał, aż porażający grom jego wizji w pełni dotrze do ich serc i umysłów. Po chwili miał pewność, że czują to samo uniesienie, co on dzisiaj rano. Wtedy zaczął mówić. - Państwo jest tuż, w zasięgu ręki. Trzeba tylko pozbyć się Szczurów. To nic trudnego. Jest ich mniej niż nas i są gorzej uzbrojeni. Marzenia naszych przodków staną się rzeczywistością. - Ale kiedy znów powieje wiatr, będziemy musieli odejść - odezwał się Astaro. W jego głosie brzmiał szczery żal. - Czy odejdziecie stąd hen za horyzont szukać czegoś, co jest tutaj? - zapytał spokojnie Agaropal. - Jeżeli cofniecie się teraz, to czy zdołacie przeżyć resztę życia tak, aby nie dręczyły was ponure myśli, że zaprzepaściliście coś wielkiego? Czy wtedy dalej będziecie wierzyć starcom i kapłanom, kiedy będą wam mówić, że ciągle idziemy do Państwa? Czy zmarnujecie taką szansę?! - Nigdy!!! - krzyknął jeden z wojowników zrywając się na równe nogi. - Nigdy! Nigdy! - zaczęli się przekrzykiwać powstając z miejsc. W ich oczach płonęły uniesienie i zapał. - Nigdy! - zawołał stanowczo Astaro. - Więc niech się stanie! - oznajmił Agaropal i również wstał. Z napięciem czekali na jego słowa. - Rada Starców może być przeciw nam. Pozostanie tu i walka zapewne nie zmieści się w umysłach wyżartych przez czas. Trzeba zatem skłonić ich, aby uważnie nas wysłuchali. To pierwsza rzecz, którą musimy zrobić. Potrzebuję... - przerwał i wraz z pozostałymi wsłuchał się w nocną ciszę. Ale nie było już ciszy. Gdzieś w dali rozległ się przeciągły szum traw i zaczął się przybliżać. Step ożył. Chwilę potem pierwszy od pięciu dni podmuch wiatru musnął twarze i włosy młodych koczowników. Płomienie ogniska pochyliły się ku ziemi. Odległe światła obozowiska przygasły i zafalowały. Potem doleciał stamtąd długi, wibrujący głos gongu. To kapłan Elemanes rozpoczął Ceremonię Odejścia. Mocny, błękitny błysk rozświetlił nagle widnokrąg. Jasność narastała szybko, bezlitośnie unicestwiając nocny mrok. Agaropal i towarzysze patrzyli zafascynowani na toczącą się na niebie oraz wokół nich walkę blasku i czerni. Nad Wielkim Stepem wschodziło nowe słońce. Połowa namiotów była już zwinięta. Troczono juki i ładowano wozy. W całym obozowisku wrzała pośpieszna krzątanina. Wokoło falował step. Agaropal wraz z grupą swych zwolenników obserwował wszystko z boku i z oddali. Od obozu biegł do nich młody wojownik. Po chwili był na miejscu. - Źle, Agaropalu! - zawołał roztrzęsionym głosem. - W ogóle nikt nie chce z nami rozmawiać! Mówią, że później, że za kilka dni, a teraz mamy się zająć zwijaniem obozu. Nasi ojcowie też nie chcą słuchać, każą nam pomagać przy... - A młodzi, co z młodymi?! - ostro przerwał Agaropal. - Wielu dało nam posłuch, ale teraz nie wiedzą, co robić. Część zaczęła szykować się do drogi. Agaropal zbladł. - Nie mamy wyjścia! - oznajmił. - Trzeba zatrzymać Elemanesa w jego namiocie. Plemię nie ruszy, dopóki on nie da znaku. - Elemanes jeszcze nie zaczął się pakować. Jest u siebie i czyni wróżby - powiedział posłaniec. - To dobrze - odparł Agaropal. - Astaro! Weźmiesz dziesięciu ludzi. Wytłumaczysz wszystko staremu i postarajcie się, aby nikt was nie spostrzegł. - Idę - mruknął Astaro. Za moment wyznaczył wojowników i pobiegli w kierunku obozu. - A my?... - zaczął poseł. - Wracaj i powiedz naszym, że nie ruszymy się z tego miejsca! Niech będą gotowi walczyć. Mówcie wszystkim wokoło, że Państwo jest tu i nie możemy stąd odejść. - Państwo jest tu! - powtórzył tamten. - Tak - skinął głową Agaropal. - To na razie powinno wystarczyć. Potem wyjaśnimy dokładnie, w czym rzecz. Ja idę do Cedemosa. Gdyby coś się zaczęło, biegnijcie mi z pomocą. - Tak zrobię! - posłaniec odwrócił się i pognał z powrotem. Z Agaropalem zostało pięciu wojowników. Młodzieniec szybkim spojrzeniem obrzucił ich twarze i broń. - Jesteście gotowi? - Tak, wodzu! - odparł najbliższy, a pozostali pokiwali głowami. - A więc w imię Państwa, za mną! Państwo jest tu! Trzy słowa błyskawicznie obiegły obóz. Zdezorientowani koczownicy przerywali przygotowania do wymarszu, oglądali się na innych i zbijali w niewielkie grupki. Młodzi wojownicy Agaropala przemykali pomiędzy nimi jak duchy. Nie wiadomo skąd pojawiły się plotki o nadejściu wysłannika bogów. W krótkim czasie ustała wszelka praca. - Co się tu dzieje?! - zirytował się Wielki Przewodnik. - Czy postanowiliście coś nowego? - zwrócił się do stojących przy nim dwóch członków Rady Starców. - Było powiedziane: ruszamy, gdy tchnienie bogów opadnie na step, czcigodny Cedemosie, nic ponadto. My też nie wiemy, co się stało. - Gdzie jest Elemanes?! Niech on to wszystko wyjaśni! - Elemanes nie przyjdzie! - rozległ się głos Agaropala. Młodzieniec w otoczeniu swych wojowników podszedł szybko do Wielkiego Przewodnika. - Co mówisz, chłopcze? - zdumiał się Cedemos. - To stało się za moją sprawą! Nie odejdziemy z tego miejsca. Już nigdy więcej nie będziemy wędrować przez step niczym niesione wiatrem śmieci i kurz. Nie będziemy bezwolnym pyłem! - Synu, ty bluźnisz! - zawołał ze świętym oburzeniem jeden ze starców. - Ukorz się natychmiast! - Co chcesz zrobić? - zapytał zupełnie spokojnie Wielki Przewodnik. - Zbudować Państwo. Tu niedaleko przepływa podziemna rzeka. Osiedlimy się na jej brzegu i wykorzystamy ją jako drogę. Wzdłuż niej wzniesiemy nowe osady. Wyraz niepokoju zniknął z twarzy Cedemosa. Na jego obliczu odmalowała się ulga i rozbawienie. - A więc to tylko młodzieńcze fantazje! - zawołał ze śmiechem. - Podziemna rzeka, żyły w ziemi i... Państwo. Chłopcze, jesteś poetą! Aleś narobił zamieszania. Nie ma co! - Wielki Przewodnik poklepał po plecach stężałego z wściekłości Agaropala i spojrzał na starców. - Nie gniewajcie się, czcigodni ojcowie. To młoda, gorąca głowa pełna marzeń. Zaraz będzie po wszystkim. Trzeba tylko rozgłosić, że... - Zabić go! - wychrypiał Agaropal. Stojący obok niego wojownik z pół obrotu pchnął oszczepem trzymanym w połowie drzewca. Cedemos z osłupieniem popatrzył w dół, na nasadę ostrza tkwiącego w jego ciele trochę poniżej mostka. W tym momencie drugi oszczep przebił mu szyję. Wielki Przewodnik charcząc runął na wznak. Zza pleców Agaropala wyskoczyło trzech pozostałych wojowników. Stanęli nad Cedemosem. Trzy oszczepy zaczęły unosić się i opadać jak trzy tłuki w dzieży do tłuczenia ziaren. Każdemu ruchowi towarzyszył chrzęst rozrywanego ciała. - Krew!!! - rozległ się przenikliwy, starczy skowyt. - Krew! Zbrodnia! Krew! Krew! Zawodzenia starców sprawiły, że najbliżej będący koczownicy gromadnie ruszyli w ich stronę. Większość nie widziała zabójstwa. Ujrzawszy zwłoki Cedemosa stanęli jak skamieniali. - Morderca! - palce członków Rady Starców wskazały Agaropala. - Morderca! Brać go! Kilku koczowników miało broń. Inni cofnęli się do namiotów i wozów i za chwilę nadbiegli z tym, co komu wpadło w ręce. Ponad pięćdziesięciu mężczyzn uzbrojonych we włócznie, topory, miecze, młoty, zapasowe osie do wozów, pale od namiotów, kamienie i noże gromadą ruszyło w stronę Agaropala. Pięciu będących z nim młodzieńców groźnie pochyliło oszczepy. Ze wszystkich ostrzy ściekała krew. Nagle podbiegł do nich nowy wojownik. Stanął wraz z nimi i uniósł topór nad głowę. Za moment pojawiło się dwóch następnych, uzbrojonych w łuki. Młodzi, gotowi do walki wojownicy nadbiegali ze wszystkich stron i dołączali do grupy Agaropala. Wkrótce odkrywcę podziemnej rzeki otoczył zwarty mur tarcz i nadstawionych albo wzniesionych ostrzy. Mężczyźni przystanęli nie wiedząc, co robić. Starcy zamilkli z wrażenia, ujrzawszy wymierzone w siebie strzały. Zapadła głucha cisza, w której słychać było tylko liczne, przyśpieszone oddechy i szum stepowych traw. Agaropal nachylił się do ucha jednego ze swoich wojowników. - Biegnij natychmiast do Astaro - szepnął siląc się na spokój. - Powiedz mu, co się stało. Niech zaraz przyprowadzą tu Elemanesa. On musi powstrzymać tamtych. Powtórz Astaro, że nie mamy odwrotu! - Tak, panie! - wojownik wystąpił z szeregu i nie zatrzymywany przez nikogo zniknął pomiędzy namiotami. Agaropal zajął jego miejsce. - Cedemos zginął, ponieważ chciał nas odwieść od Państwa! - zawołał do wyczekujących mężczyzn. Przez gromadę koczowników przeszedł szmer, ale nikt się nie ruszył. - Wielki Przewodnik chciał nas zmusić do porzucenia Państwa i bezsensownego błądzenia po stepie! - ciągnął dalej Agaropal. - To on był bluźniercą i dlatego musiał zginąć. Państwo jest tu! Kilkunastu mężczyzn opuściło broń i odeszło na bok. - Chcemy usłyszeć to od kapłana! - odkrzyknął ktoś z pozostałych. - Czcigodny Elemanes zaraz tu będzie! - odpowiedział Agaropal, a serce zabiło mu mocniej. Drogą biegnącą środkiem obozowiska nadchodzili młodzi z oddziałku Astaro. Pomiędzy nimi szedł przygarbiony starzec. Młodzi wojownicy zaprowadzili kapłana na środek placu i pozostawili pomiędzy zgromadzonymi koczownikami a grupą Agaropala. Sami natychmiast dołączyli do swego wodza. Elemanes uniósł głowę i rozejrzał się. Wzrok starego kapłana zatrzymał się najpierw na okrwawionym trupie Cedemosa, potem przemknął po zdesperowanych twarzach otaczających Agaropala i niepewnych obliczach mężczyzn stojących naprzeciw. Na koniec oczy Elemanesa napotkały wyczekujące spojrzenia członków Rady Starców. Kapłan zamarł w bezruchu. Nikt nie mógł odgadnąć, jakie myśli przychodziły przez jego głowę. Agaropal przygryzł wargi do bólu. Dookoła całego majdanu zbierał się tłum. Niebawem stało tu już całe plemię. Wreszcie Elemanes wzniósł w górę drżące ramiona. - Niech żyje król Agaropal! - zawołał starzec łamiącym się głosem. - Niech żyje król! Był jasny dzień. Tysiąc uzbrojonych koczowników rozciągniętych w długą, połyskującą żelazem kolumnę szło przez step. Idący na przodzie Agaropal w skupieniu przypatrywał się barwie traw. Step falował gładzony niewidzialnymi palcami wiatru, co dodatkowo utrudniało rozróżnienie odcieni. Mimo to nowemu wodzowi koczowników udało się określić właściwy kierunek marszu i po godzinie na horyzoncie ukazały się białe skałki. Agaropal odetchnął z ulgą. Dał znak zwiadowcom, by poszli przodem. Pozostali odczekali kwadrans, a potem ruszyli za nimi. Agaropal uspokojony nieco odwrócił się do idącego obok Astaro. - Teraz najważniejsze, abyśmy niedostrzeżeni zdołali podejść do rozpaliny - powiedział król. - Mamy nad Szczurami dużą przewagę, lecz lepiej będzie, jeśli zdołamy ich dodatkowo zaskoczyć. Astaro skinął twierdząco głową, ale widać było, że myśli o czymś innym. Królewski krewniak wskazał wzrokiem na dziesięciu starców idących z boku, kilkadziesiąt kroków za czołem kolumny. - Nie rozumiem, panie, dlaczego pozwoliłeś, by poszła z nami ta część Rady Starców. Oni nie pogodzili się z utratą swej władzy. Moim zdaniem należało skończyć z nimi od razu, tak jak z Cedemosem. To twoi wrogowie! Agaropal popatrzył w tamtą stronę i zasępił się nieco. - Zabicie ich mogłoby spowodować zbyt wielki sprzeciw, mój bracie - powiedział powoli. - Poza tym prędzej lub później będę potrzebować ich rady i doświadczenia. Oczywiście, nie w takim stopniu jak Wielki Przewodnik - dodał szybko. - Lepiej więc, aby sami się przekonali i poparli me zamierzenia. Teraz są zupełnie niegroźni. Ich ponure miny to jedyne, na co ich stać. Ta sytuacja ma zresztą jeszcze jedną zaletę. Ci najbardziej mi niechętni są tutaj, na oku, a więc nie mogą nic uknuć w obozie, za moimi plecami. - Mimo wszystko wolałbym, aby zamiast nich był z nami Elemanes - odparł Astaro. - A co z nim? Słyszałem, że nie wychodzi z namiotu. - Ciężko zaniemógł. Znachor mówi, że to od nadmiaru silnych uczuć. - Cóż, w jego wieku... Z trawy przed nimi wynurzył się nagle jeden ze zwiadowców. - Mów! - rzucił szybko Agaropal. - Szczurowie krzątają się w rozpadlinie. Mężczyzn na zewnątrz naliczyliśmy stu piętnastu. Kobiet i dzieci jest dużo więcej. Widzieliśmy też starców. Dwudziestu uzbrojonych wojowników czuwa przy wejściach do jaskiń. Pozostali są przemieszani z kobietami i dziećmi. Niektórzy nie mają broni. - A co oni właściwie robią? - zainteresował się król. Zwiadowca wzruszył ramionami. - Na drewnianych stojakach suszą się jakieś łachy i ryby. Kobiety tkają, plotą maty, pilnują dzieci. Starcy wygrzewają się na słońcu. Nic szczególnego. - Dobrze - Agaropal zamyślił się na chwilę, po czym oznajmił: - Rozdzielamy się! Astaro, weźmiesz trzystu wojowników. Obejdziecie całą rozpadlinę i zaatakujecie straże przy jaskiniach. Macie ich wybić i odciąć reszcie Szczurów dostęp do tych nor. Gdyby wyszła stamtąd jakaś pomoc, powstrzymacie ich. Ja z pozostałymi uderzę w ten tłum w zapadlisku. Jak już uporamy się z tym wszystkim, wchodzimy do jaskiń. Przed wieczorem Państwo będzie nasze! - Kiedy mam zaatakować? - zapytał gorączkowo Astaro. Oczy mu błyszczały. - Od razu, gdy tylko dojdziecie - odparł Agaropal. - My zaczekamy na was. - Tak, królu! - Ruszaj, bracie! Astaro popełnił błąd. Ruszył do ataku zaraz po obejściu rozpadliny nie czekając, aż jego rozciągnięci w marszu wojownicy zbiorą się w dużą gromadę. Skutek był taki, że na Szczurów pilnujących jaskiń rzuciło się w pierwszej chwili zaledwie kilkunastu ludzi. W tym samym czasie koniec oddziału Astaro miał do przebycia jeszcze około dwustu kroków. Tak nieliczna grupa koczowników nie mogła od razu rozbić straży i zablokować wejścia do pieczar. Szczurowie stawili im twardy opór, a równocześnie tłum kobiet i dzieci z wrzaskiem runął do jaskiń. Agaropal klnąc poderwał się z trawy. Z rozkołysanego stepu za jego plecami wyroiła się wyjąca horda. - W nich! - wrzasnął Agaropal. - Zabijać wszystkich! Gromada uzbrojonych po zęby napastników pognała po pochyłości w głąb rozpadliny. Fala krzyku uderzyła o ścianę urwiska. I wtedy stało się coś dziwnego. Wojownicy Szczurów nie cofnęli się ani o krok. Przyjęli walkę tam, gdzie stali. Kamienne topory i włócznie o grotach z rogu trzymane we wprawnych rękach okazały się nie gorsze od żelaznych ostrzy. Pierwsi koczownicy padli na ziemię zachłystując się własną krwią, nim zdołali pojąć, co się stało. Wokół każdego z walczących z szaleńczą odwagą Szczurów utworzył się pierścień napastników zaskoczonych tą desperacją. Napadnięci ginęli jeden po drugim miażdżeni morderczą przewagą, ale impet koczowników został skutecznie wyhamowany. Trwało to wystarczająco długo, by kobiety, dzieci i starcy zdołali się schronić w jaskiniach. Dopiero wtedy Szczurowie zaczęli się wolno cofać. Zanim wojownikom Astaro udało się wykonać rozkaz Agaropala, wielu ich przeciwników znalazło się w bezpiecznym mroku skalnych korytarzy. Na zewnątrz pozostało odciętych tylko kilkunastu straceńców. Tych należało najpierw mozolnie wybić do nogi, a dopiero potem można było pomyśleć o szturmie na jaskinie. Dało to reszcie Szczurów czas na przygotowanie obrony. - Ty głupcze!!! - ryknął Agaropal chwytając Astaro za kaftan na piersiach. - Popatrz, coś narobił! Zginęło nas więcej niż ich. - Wybacz, panie. - Nie czas na skamlenie! Zbierz ludzi i rozdziel ich na grupy po pięć dziesiątek. Rozdać i pozapalać łuczywa. - Tak, panie. Niebawem pierwsza setka koczowników wdarła się do jaskiń. Zażarta walka rozgorzała w drgającym świetle pochodni. Żółte błaski odbijały się w stalowych ostrzach, szeroko otwartych oczach, wyszczerzonych zębach i plamach krwi. Wokoło kłębiły się cienie. Przeraźliwe wrzaski i jęki wwiercały się w uszy. Było tak, jakby dwie hordy potępieńców zmagały się na dnie piekła. Niebawem koczownicy zaczęli ustępować. Wtedy Agaropal posłał następnych stu. Pół dnia trwał nieprzerwany atak. W wąskich korytarzach jaskiń mogło walczyć nie więcej niż dwustu wojowników Agaropala na raz. Przybywający z zewnątrz koczownicy zastępowali rannych, zabitych lub padających ze zmęczenia współbraci. Szczurowie bronili się jak szaleńcy. Mordowano się w dławiącej duchocie. Płomienie pochodni wypalały powietrze do cna. Najskuteczniejszą bronią były noże, zęby i pięści. Zwały trupów blokowały drogę w głąb jaskiń równie skutecznie, co determinacja żywych. Trzeba je było nieustannie odciągać do tyłu. Napór koczowników łamał jednak obronę Szczurów i wciąż spychał ich coraz dalej od wejść. Dopiero gdy do walki ruszyły ostatnie świeże odwody Agaropala, obrońcy zdecydowali się na rozpaczliwy kontratak. Wzięli w nim udział wszyscy zdolni jeszcze utrzymać w dłoni kamień, nóż lub kościany sztylet. Kilkudziesięciu Szczurów wyszło nagle z najrozmaitszych szczelin oraz korytarzy uznanych zbyt szybko za ślepe i znalazłszy się za plecami koczowników odcięło im odwrót. Na zewnątrz usłyszano jak bitewna wrzawa wydobywająca się z jaskiń przybiera gwałtownie na sile. Zdławiony jazgot przeszedł przy tym ni stąd, ni zowąd w coś jakby skowyt. Trwało to pewien czas, a potem zaczęło słabnąć. W końcu ucichło zupełnie i w pieczarach zapanowała cisza. - Zwycięstwo - szepnął Agaropal. Z ciemności nie wyszedł jednak ani jeden koczownik. Jeden z wojowników Agaropala zbliżył się do wejścia, aby zobaczyć, co się dzieje i padł z gardłem przebitym rzuconym z jaskini oszczepem. Jęk grozy przebiegł wśród koczowników. Za moment ci znajdujący się najbliżej pieczar zaczęli się cofać w popłochu, zaś pozostali poszli w ich ślady. Na ramieniu Agaropala zacisnęły się szponiaste palce jednego z członków Rady Starców. - Na zgubę przywiodłeś nas tutaj! - zawył staruch. - Wydałeś nas na żer podziemnych upiorów. Bluźnierco, bogowie odwrócili się od nas. - Precz, gadzie! - Agaropal z całej siły odepchnął zawodzącego starca. - Astaro, do mnie! Panika została szybko zażegnana, ale wojownicy nie kwapili się do dalszej walki. Stali tylko i spoglądali ponuro. Na wszystkich twarzach pojawiło się zwątpienie. - Co?! Chcielibyście, by Państwo samo do was przyszło? - zawołał z wściekłością król. - Ono jest tam! - wskazał na jaskinie. - Chcecie porzucić je i uciec pozostawiając bez pomsty swoich poległych braci?! No dalej, ruszcie się! Najpierw wystąpiło kilkunastu młokosów, a potem z ociąganiem dołączyło do nich półtorej setki dojrzałych mężczyzn. Zaczęto zapalać pochodnie. - Astaro, poprowadź ich! - rozkazał Agaropal. - Tych Szczurów już nie może być wielu! - Tak, królu! Chwilę później z jaskiń znów buchnął krzyk. Walka zaczęła się na nowo, a w oczach Agaropala zabłysła zawziętość. Odczekał trochę i wydał polecenie, by następnych stu ludzi przygotowało się do ataku. Ci zaczęli właśnie podnosić się z trawy, gdy z jednej z pieczar wybiegło kilkunastu koczowników. Jak na zmęczonych lub rannych poruszali się stanowczo zbyt szybko. - A wy gdzie?!! - skoczył w ich stronę Agaropal. - Wracaj, tchórzu! - z furią złapał za kark jednego z uciekających. - Astaro nie żyje! - wrzasnął tamten. Agaropalowi opadły ręce. Z mroku wyskoczyło trzech następnych mężczyzn. Za nimi popłynęła rzeka ogarniętych paniką wojowników. Wielu z nich nie miało już broni. Król oprzytomniał. - Stać, ścierwa! - krzyknął, ile tchu w płucach. - Wracać z powrotem! - Nie słuchajcie tego szaleńca! - rozległy się głosy starców. - Uciekajcie, zanim podziemne demony pożrą was wszystkich! Odstąpcie! Odstąpcie! To miejsce przeklęte! - przygarbione postacie krążyły pomiędzy ogłupiałymi wojownikami. - Związać tych zdrajców! - rozkazał Agaropal. Nikt się nie ruszył. W jaskiniach znowu ucichło. - To bluźnierca od bogów przeklęty! - zawodzili starcy. - Klątwa i śmierć każdemu, kto słucha słów jego! Agaropal zsiniał z wściekłości. - Zdrada - wycedził przez zaciśnięte zęby, a potem krzyknął: - Do mnie! Ja, król, rozkazuję wam! - On was tu na zatratę przywiódł! Spójrzcie! Tam groby otwarte czekają! - starcze dłonie wskazały na czarne wyloty pieczar. Ogarnięci zabobonnym lękiem koczownicy zaczęli się cofać. Agaropal zawył jak wściekły wilk. Wyszarpnął topór zza pasa. Szerokie ostrze spadło na głowę najbliższego starca. Był nim Belomis. Krwawa miazga zalała siwe włosy. - Zdrajcy!!! - ryknął król z pianą na ustach. - ZDRAJCYYYYYY!!! Odwrócił się gwałtownie i pognał w stronę najbliższej jaskini. Przeszło czterystu mężczyzn stało bezczynnie gapiąc się na to pustymi oczami. Agaropal wpadł w ciemność. Po kilku krokach potknął się o ciało, ale nie stracił równowagi. Dalej trupów było więcej. Stąpał po nich brnąc coraz głębiej i głębiej. Tu i ówdzie rozległy się zdławione jęki i rzężenia konających. Nie paliła się ani jedna z przyniesionych przez koczowników pochodni. Szczurowie zgasili wszystkie. Im światło nie było potrzebne. I bez niego mogli swobodnie przemierzać znane na pamięć korytarze. Agaropal wciąż nie spotykał swych wrogów. Słyszał ich głosy i kroki dobiegające z oddali, ale nikt dotąd nie stanął na jego drodze. Król pomimo swego szaleństwa zdołał pojąć przyczynę tego stanu rzeczy. Szczurów było zbyt mało! Ten dzień był dla nich dniem koszmarnej ofiary, której sensu nigdy nie mieli zrozumieć. Po ostatnim szturmie pozostało ich nie więcej niż dwudziestu zdolnych do dalszej walki. Atak koczowników załamał się na chwilę przed zwycięstwem. - Głupcy!!! - wydarł się Agaropal. - Przeklęci głupcy! Głosy i kroki rozległy się nagle tuż za nim. Król obejrzał się szybko. Na jasnym tle odległego wejścia do jaskini odcięły się wyraźnie dwie postacie mężczyzn. Topór uderzył jak grom. Pierwszy ze Szczurów runął rozrąbany od czubka głowy do ramion. Drugi uskoczył w bok, w cień. Agaropal zadał kolejny cios wsłuchując się w oddech przeciwnika. Ostrze przeniknęło ciało i kości. Chrapliwy skrzek odbił się upiornym echem. Odpowiedziały mu liczne, wzburzone okrzyki i zbliżające się kroki biegnących ludzi. Agaropal popędził dalej. Jego rozgorączkowany umysł wypełniło niejasne przeczucie celu. Korytarz skręcił raz i drugi. Oprócz nieprzeniknionej czerni były tu tylko stosy ciał, ściany wyrastające nie wiadomo skąd i coraz bliższe odgłosy pogoni. Wtem ktoś wyszedł z jakiejś bocznej odnogi tunelu. Agaropal rąbał na oślep. Trafił w skałę. Rozedrgane stylisko wyleciało mu z ręki. Nie było czasu szukać. Wyciągnął nóż. Dłoń Szczura chwyciła go za włosy. Uderzył dwa razy. Za drugim pchnięciem klinga uwięzła pomiędzy kośćmi i nie dała się wyrwać. Rozległ się płaczliwy jęk. Młodzieniec szamocząc się ze swoją ofiarą zorientował się nagle, że to dziewczyna. Ścigający go mężczyźni byli już o parę kroków. Agaropal rzucił się przed siebie. Nie miał już broni. Wykonał kilka desperackich susów balansując rozpaczliwie na zwłokach zalegających korytarz. Jakieś porzucone ostrze zraniło go w łydkę. Naraz wyrżnął czołem o coś twardego. Zamroczony padł na kolana. Po twarzy pociekła krew. Czyjś ciepły oddech owionął mu kark. Agaropal szarpnął się w bok i pełznąc na czworakach przelazł przez stertę zabitych. Dalej nie było już trupów. Znalazł się tam, gdzie nie dotarł dotąd żaden koczownik. Poderwał się i pognał przed siebie odbijając się od ścian korytarza. Porozbijane ciało pulsowało bólem. Agaropal poczuł, jak ogarnia go zwierzęcy strach. Gdzieś przed nim zabłysło żółtawe światło. Pobiegł w jego kierunku. Po kilkudziesięciu krokach wpadł do ogromnej, pogrążonej w półmroku sali. Paliło się tu mnóstwo małych oliwnych kaganków. Na podłodze leżały setki rannych, martwych lub umierających. Wśród nich krzątały się kobiety Szczurów. Agaropal przystanął nie wiedząc, co robić. Do sali dochodziło kilka tuneli. W ich wylotach pojawili się uzbrojeni wojownicy. Z tyłu było to samo. Tylko w jednym korytarzu, odchodzącym od przeciwległego końca sali, nic się nie poruszyło. Młodzieniec pomknął tam przeskakując i depcząc leżących Szczurów oraz roztrącając napotkane kobiety. Podniósł się straszny krzyk. Niektórzy ranni zaczęli wstawać ze swych legowisk. Wielu z nich wciąż miało broń. Wojownicy wbiegający do sali pojęli zamiar Agaropala i ruszyli, by zabiec mu drogę. Król koczowników nie dał się jednak wyprzedzić. Z chrapliwym rykiem przemknął pomiędzy nimi i skoczył w mrok tunelu. Niespodziewanie jego stopy nie znalazły oparcia. Młodzieniec runął w dół wymachując bezradnie rękami. Za moment uderzył o wodę. Gdzieś obok plusnęła rzucona niecelnie włócznia. Krztusząc się i parskając Agaropal wypłynął na powierzchnię. Zrozumiał, że dotarł do celu. Dokonało się. Silny nurt podziemnej rzeki chwycił go i poniósł w czarną otchłań. Strach i ból stopniowo opuszczały jego ciało. Gasły rozżarzone emocje. Agaropal powolnym ruchem przekręcił się na wznak i odchylił głowę do tyłu. Odetchnął głęboko raz i drugi. Rozrzuciwszy luźno ramiona bezwolnie poddał się prądowi wody. Teraz czuł już tylko gorycz. Państwo przepadło. Kilka głupich zdarzeń przekreśliło marzenia. To niesprawiedliwe. Przecież zrobił wszystko, co mógł. Był sercem i nerwem żywiołu silniejszego niż wszelkie prawa boskie i ludzkie. Pragnął stworzyć Państwo, Cywilizację, zapoczątkować zmiany i rozwój. Wznieść coś wielkiego. Prymitywny żywot Szczurów nie mógł być od tego ważniejszy. Po prostu nie mógł! Konrad T. Lewandowski Warszawa, grudzień 1992 - kwiecień 1993 KONRAD T. LEWANDOWSKI (PRZEWODAS) Urodzony 1 kwietnia 1966 r. w Warszawie. Absolwent Wydziału Inżynierii Chemicznej i Procesowej Politechniki Warszawskiej. Autor dwu powieści fantasy: "Ksin" (1991) i "Różanooka" (1992), scenarzysta komiksów. Z naszych łamów znany jako nowelista ("Wisielica", "NF" 4/91) i publicysta o różnorodnych zainteresowaniach - cykl "Alternatywy ewolucji" oraz znaczący sondaż wśród głównonurtowców "Stary krytyk mocno śpi" ("NF" 7/93). W "Podziemnej rzece" daje Lewandowski zawsze aktualną przypowieść o zbuntowanym obywatelu archaicznej społeczności, pragnącym zerwać pęta tradycji, wziąć los w swoje ręce i zbudować nowy świat. Młody bohater Lewandowskiego widzi tę nową społeczną konstrukcję nadto chyba wyraziście, autor nie unika ahistoryzmów i anachronizmów, ale bo też nie odtworzenie przedwiekowej świadomości jest celem opowiadania. I tu i w pomyślanej podobnie "Wieży Imion" ("Fenix" 5/1992) mamy do czynienia z przestrzenią symboliczną, z magiczną topografią, z umownym światem będącym sceną dramatu idei nie zaś archeologiczną odkrywką. Ponadto, w przeciwieństwie do nieco starszego mistrza fantasy, Sapkowskiego, zajmującego się emocjami, dylematami i w ogóle fenomenem jednostek - Lewandowski gra przede wszystkim w strukturę, system, ruch kolektywu i heglowską bez mała filozofię dziejów. Tacy są młodzi, smak na psychologię przychodzi z wiekiem. Przedtem plączą się człowiekowi po czaszce plany rewolucji, poderżnięte gardła oraz konni i piesi ścierający się na majdanie w imię Państwa, Historii, Cywilizacji, Przełomu. Co też jest jakoś prawdziwe i czytelniczo atrakcyjne. Ponadto, przyznajmy, obrazki zwichrowanej astronomii z początku opowiadania czy na przykład wizja plemienia wędrującego za wiatrem, mają tu wiele suwerennego poetyckiego uroku. Zaś rozterki Agaropala nie są w sumie bardzo odległe od pogłębionych mitologicznych poszukiwań bohaterów Szrejtera ("Mysterium tremendum", "NF" 1/93) bądź Drogosza ("Athaom", "NF" 9/93). I od naszych dzisiejszych duchowych kłopotów. (mp) Konrad T. Lewandowski PÓŁMISEK +komentarz warsztatowy Metafizyką zainteresowałem się na pierwszym roku Politechniki. Ówczesne próby zrozumienia "o co biega" mogę porównać do poczynań muchy usiłującej przelecieć przez szybę. Po kwartale walki z trzydziestoma pierwszymi stronami "Elementarza metafizyki" M. Gogacza dałem spokój. Zostało mi z tego okresu podejrzenie, że metafizyka jest dla filozofii tym, czym matematyka dla fizyki. Problem powrócił kilka lat później, kiedy po druku "Alternatyw ewolucji" rozważałem ogólne, filozoficzne podstawy własnej propozycji. Obmyśliłem wtedy idącą nieco dalej "teorię alternatywności". A po roku, przy okazji pracy nad "Archetypem i schizofrenią" drążąc temat pod kątem zastosowania go w SF, otarłem się o pojęcie "bytu potencjalnego". Skierowało mnie to powtórnie na teren metafizyki. Tym razem byłem sprytniejszy. Zacząłem lekturę Gogacza od słowniczka na końcu książki. Znajomi studenci ATK nie potrafili mi pomóc, gdyż - jak twierdzili - uczą się metafizyki metodą wkuwania na pamięć całych rozdziałów. Po dwóch miesiącach błądzenia po hasłach i odsyłaczach otrzaskałem się z terminologią. Trafiłem wtedy na hasło "inteligibilność" - było to coś, czego potrzebowałem. Reszta pozostawała kwestią pomysłu i doczytania odpowiednio dużych połaci tekstu. Na przykład spędziłem cały dzień zamknięty w pokoju ucząc się typów relacji. Tak przygotowany byłem gotów do rozmowy z fachowcem, wprosiłem się więc do Piotra Zakrzewskiego, felietonisty "Ładu". Dzięki niemu w wyniku trzygodzinnej dyskusji moje luźne pomysły skleiły się w w miarę spójną myślową konstrukcję. Pozostawało skroić na ten rozmiar odpowiednią fabułę. Znając zaś sympatię Czytelników do postaci Radosława Tomaszewskiego, nakłoniłem go do zajęcia się sprawą. Metafizykę uważam za naukę ważną i literacko inspirującą, która jednak z powodu braku popularyzacji popadła przez wieki w zbędne hermetyzmy. Mam nadzieję, że przedstawiony w "Półmisku" model (kształtki i farba) wyda się Państwu wyrazisty i spójny, wiem, że jest uproszczony. Pominąłem, na przykład, problem duszy, który miałby w opowiadaniu niewielkie zastosowanie. Jestem pewien, że zmodernizowana, żywa metafizyka przydałaby się bardzo współczesnej fizyce, matematyce i filozofii, które z roku na rok coraz dotkliwiej odczuwają narastający problem granic racjonalności. KTL Książkę tę stanowi ukazywanie powodów tego, czym byt jest i że jest, zarazem wszystkiego, co podstawowe i wyjściowe w uprawianiu metafizyki. Mieczysław Gogacz, "Elementarz metafizyki", Warszawa ATK 1987 I nadszedł Wodnik. A przybywszy wziął Ryby za pysk i zaprowadził porządek w stawie. Proroctwo Przewodasa PÓŁMISEK Wpadłem z rumorem do redakcji "Obleśnych Nowinek". - Słuchajcie! - wrzasnąłem. - Ale bomba! Byłem u McDonalda! Zbyt dobry miałem nastrój, by mogły mi go zepsuć znaczące postukiwania w czoło i żurnalistyczne zblazowane miny. - Dotąd omijałem toto jak zarazę, ale wczoraj wieczorem głód mnie przycisnął - trajkotałem w natchnieniu. - Nie miałem wyjścia, bo inne budy były zamknięte. Wziąłem Big Maca, a to miętkie syfiliszcze rozłazi mi się w gębie, zanim zdążyłem je ugryźć. Idealne żarcie dla kogoś, kto zostawił w domu sztuczną szczękę. Można szamać gołymi dziąsłami. Olśniło mnie! Patrzyli i słuchali. Chyba jednak ich zainteresowałem. - Nie kapujecie? Jakie zwierzęta nie mają zębów?... - cisza oczywiście. - Minogi! Gromada krągłouste. "Cafe pod Minogą"! McDonald to papu dla krągłoustych! Że też Wiech tego nie dożył... Dopuśćcie mnie do komputera, to zaraz dziabnę paszkwila! Może prędzej ich zamkną... - McDonald zamówił u nas dwie kolumny reklam - oznajmiła grobowym głosem Elka, sekretarz redakcji. Nie ma to jak kubeł zimnej wody na wenę twórczą. - Jak to? - Guru Ciachorowski cofnął klątwę, bo zarząd McDonalda zobowiązał się zastąpić mielone mięso serem sojowym - wyjaśniła. Jak przystało na rasowego mięsożercę, na samą wzmiankę o wegetariańskiej diecie zrobiło mi się niedobrze. - Z dodatkiem torfu? - spytałem, wspominając analogiczny, niemiecki precedens. - Nie, u nas będą dodawać szczyptę złotorostu ściennego. To taki porost. Guru nalegał na akcent narodowy w menu. - Więc o czym mam napisać? - usiadłem i z wysiłkiem ułożyłem rysy w maskę pt. "Oblicze zimnego profesjonalisty". - Zrobisz wywiad z Błyszko-Sażyńskim. - Ze specem od talizmanów? Przecież to Rychu miał nagrać faceta w zeszłym tygodniu? - Spławił mnie - odezwał się Rychu ze swego kąta. - Na dodatek poszczuł czymś, co wyglądało jak skrzyżowanie kota z nietoperzem... - Rozumiem, Rychu, byłeś naprany. - Ani trochę. Wkurzyła mnie perspektywa poprawiania roboty po kopniętym alkoholiku. - Ale białe myszki widziałeś? - Widziałem - odparł zimno Rychu. - Były w terrarium i służyły za karmę dla tego niby-kota. - Tomaszewski, to nie są jaja - pogodziła nas Elka. - Naczelny zdecydował, że masz to sprawdzić. Właśnie ty. - Dobra, dobra - westchnąłem i odwróciłem się do Rycha. - Za co właściwie podpadłeś Sażyńskiemu? - To było zaraz na wstępie. Zapytał mnie, czy relacja jest bytem. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. - Dowiedziałam się - wtrąciła Elka - że Sażyński ma głupi zwyczaj przepytywania gości z metafizyki. Dlatego jeszcze nikomu nie udało się przeprowadzić z nim wywiadu. - Trzeba było odpowiedzieć, że to problem dyskusyjny, ale większość metafizyków twierdzi, że relacja jest bytem niesamodzielnym - odparłem. - A ty co mu powiedziałeś? - No... - Rychu się zmieszał. - Chciałem obrócić to w żart, więc palnąłem, że nie ma bytu bez odbytu... - Nic dziwnego, że się wściekł. I serio, nikt dotąd nie pociągnął gościa za język? - Nikt. Przegonił nawet panienkę z "Twojego Chujoskopu", która miała przeprowadzić z nim wywiad we wszystkich pozycjach... - Może jest "spójny erotycznie"? - Niekoniecznie, w młodości utrzymywał niezły harem. To zmieniało postać rzeczy. Nie cierpię odwalania wypracowań na zamówienie, ale tu miałem przed sobą niezłe wyzwanie. - Biorę - oznajmiłem i w ten sposób kilka dni później w moim życiu pojawił się Półmisek. Błyszko-Sażyński, na chrzcie dali mu Jerzy Maria Eustachy, mieszkał na Saskiej Kępie w uroczym, willowym zakątku dzielnicy ograniczonym ulicami Francuską, Wałem Międzeszyńskim i zjazdem z Mostu Poniatowskiego. W tamtejszych poplątanych, czasem krętych uliczkach można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Uwielbiam kręte ulice, uważam, że mają osobowość w przeciwieństwie do tych poprowadzonych pod linijkę i przecinających się pod kątami obrzydliwie prostymi. Kiedy widzę zakręcający miękko zaułek, z mojej duszy odpada cyniczna skorupa i pozostaje czysty zachwyt. Sażyński miał dom przy Berezyńskiej, lecz nie dane mi było zażyć rozkoszy spaceru. Zdążyłem wysiąść z tramwaju przy Rondzie Waszyngtona i wyjść z przejścia podziemnego, gdy z Francuskiej wymaszerowała bojówka Gwoździ, czyli Grono Wyższej Świadomości. Ubrani w zielone koszule, z głowami wygolonymi na pałę i pomalowanymi na zielono, zawodzili mantry wymachując do taktu kijami baseballowymi. Na nogach mieli superekologiczne sandały typu glan. Określenie "gwoździe" było początkowo obelżywym skrótowcem, ale kiedy guru Ciachorowski Swami, zwany przez niewiernych Obciachu Świru, rzekł: "Mądrej głowie dość po słowie, głupiej trzeba gwoździem", nazwa przyjęła się. Dla świętego spokoju, by nie wchodzić im w drogę, przystanąłem przy kiosku "Ruchu" i zacząłem oglądać gazety. Na samym wierzchu "Wyborcza" epatowała zielonym prostokącikiem obok słowa "gazeta". Pod nagłówkiem czernił się kobylasty tytuł oznajmiający wydanie wyroku w najnowszym procesie pokazowym. Trzech chłopaków rozpaliło nad rzeką ognisko i piekło nad nim złowione ryby. Prokurator posunął ich z trzech paragrafów; zwierzobójstwo, rabunkowe zużycie tlenu i pogłębianie efektu cieplarnianego. Dostali po dwa lata bez zawieszenia. Cholera, trzy lata temu coś takiego mogłoby pójść tylko w "Obleśnych Nowinkach", a i to wyłącznie w prima aprilis... - Szyneczka, baleronik, świeżutki schabowy - usłyszałem nagle ochrypły szept. Obok stał nieogolony facet, gapiąc się gdzieś ponad moim ramieniem. - Tu, bliziutko, za rogiem - dodał. - W piwnicy u szwagra... - Nie, dziękuję, mam własnych dostawców - odparłem półgłosem i natychmiast przekląłem swój długi ozór. Jeśli to był kapuś, miał mnie na widelcu! W tym momencie z Finlandzkiej wymaszerowała na nas kolejna grupa Gwoździ. Stężałem. Skąd ich aż tylu! Wędliniarz jakby rozpłynął się w powietrzu. Kiedy Gwoździe minęły obojętnie kiosk, poczułem między brwiami kropelkę potu. Nim dotarłem do willi Sażyńskiego, ochłonąłem trochę, i dobrze, bo gospodarz wybitnie nie był w nastroju do przyjmowania dziennikarzy. - Czy może mi pan powiedzieć, co to jest inteligibilność? - wygarnął z biodra ledwie zdążyłem się przedstawić. Intencja pytania była oczywista, ale w jego głosie wyczułem coś jeszcze. To coś przywiodło mi na myśl kapitana Klossa mówiącego: "Najlepsze kasztany są na placu Pigalle"... - "Zuzanna lubi je tylko jesienią" - wyrąbałem bez namysłu, a gdy Sażyński rozdziawił usta, zacząłem recytować: - Inteligibilność, czyli poznawalność to akt istnienia w bycie, poprzez przejaw otwartości czyniący ten byt udostępniającym się przez spotkanie i poznanie. Zaniemówił, lecz tylko na chwilę. - Widzę, że szybko się pan uczy - uśmiechnął się lekko i przygładził krótkie, siwe włosy. - Pańskiego kolegę wyrzuciłem zaledwie tydzień temu. - Gdzie tam szybko! - wyluzowałem się. - Kiedy wziąłem do ręki pierwszy podręcznik metafizyki, musiałem przez dwa miesiące studiować słownik terminów, zanim ze zrozumieniem przeczytałem spis treści. - Interesuje się pan metafizyką prywatnie? - spojrzał badawczo. - Owszem, i paroma innymi rzeczami. - Niewiarygodne. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie wierzy własnemu szczęściu, dlatego ostro wziąłem się do roboty. - Dlaczego pyta pan wszystkich o metafizykę? - Bo nie mam przyjemności rozmawiać z durniem, który nie zna podstawowych terminów. - To takie ważne? - Proszę za mną! Weszliśmy do salonu. Z antresoli sfrunęło wielkie ptaszysko i z łoskotem wylądowało na stole. Zdębiałem. To nie był ptak, lecz nietoperzo-kot, o którym mówił Rychu. Czyżbym też miał delirium? Sażyński podszedł do stojącego w rogu akwarium, wyjął stamtąd za ogon białą myszkę i rzucił ją na dywan. Stwór błyskawicznie furgnął ze stołu i pożarł zdobycz trzema kłapnięciami paszczy. Potem podszedł do mnie na tylnych łapach i zaczął się łasić. - Proszę mu się dobrze przyjrzeć - polecił gospodarz. Przyklękłem i dotknąłem zwierzaka. Z całą pewnością nie był to wybryk natury ani chirurgiczna składanka typu Frankenstein. Istota ta miała zbyt harmonijną budowę, by mogła wchodzić w grę któraś z tych możliwości. Idealnie proporcjonalne, pokryte delikatną, aksamitną sierścią skórzaste skrzydła łączyły się z odpowiednio przekształconymi przednimi łapami. Budowa tylnych kończyn była typowa dla istoty dwunożnej. Do tego dochodziły chwytne zakończenia skrzydeł oraz ogon uwieńczony wachlarzem lotek powstałych ze zmienionej morfologicznie sierści. Nawet nie próbowałem kryć zdumienia. - Co to jest? - Pochodzi z przyszłości, z okresu gdy po wymarciu człowieka i większości gatunków kręgowców nastąpiła radiacja adaptatywna szczurów i kotów. - Więc co to zwierzę robi w pańskim domu? - Tędy proszę - wskazał kierunek. Zostawiłem nietoperzo-kota i przeszliśmy do niewielkiego pokoju. Na stole zasłanym białym obrusem leżał owalny przedmiot kształtem i wielkością przypominający półmisek do wędlin albo raczej tackę, bo był całkiem płaski, miał może centymetr grubości. Na drugi rzut oka rzecz okazała się mozaiką czerwono-czarnych-żółto-niebieskich fragmentów połączonych techniką witrażową. Nieregularne kawałki nieprzeźroczystego materiału układały się w barwny, abstrakcyjny obraz wywołujący nieokreśloną irytację. - Proszę to przekręcić na drugą stronę - powiedział Sażyński. Dotknąłem Półmiska i w tym momencie wysiadła mi synchronizacja zmysłów. Wzrok mówił, że patrzę na płaski witraż, a dotyk, że macam elipsoidalną bryłę o kształcie i wymiarach piłki do amerykańskiego futbolu... Mimo to spróbowałem wykonać polecenie gospodarza i w następnej chwili stanąłem na progu szaleństwa. Bryła obróciła się w moich rękach o jakieś ćwierć obrotu, ale to, na co patrzyłem, nadal pozostało tak samo płaskie i nie zwęziło się ani trochę. A powinno być teraz wąziutkim prostokątem! Zrozumiałem, że tego przedmiotu nie dotyczą reguły rzutowania bryły na płaszczyznę i zrobiło mi się zimno. Mój przyzwyczajony do geometrii euklidesowej rozum zbuntował się przeciw doznaniom zmysłów. Cofnąłem się od stołu, machinalnie wycierając dłonie o spodnie. - To fragment płata czterowymiarowej płaszczyzny - oznajmił Sażyński. - Proszę usiąść. Z ulgą zwaliłem się na fotel pod ścianą unikając patrzenia na Półmisek. Gospodarz zajął miejsce naprzeciwko. - Co to jest? - wychrypiałem. - Z punktu widzenia metafizyki tę rzecz można nazwać inteligibilizatorem, parapsycholog określiłby ją jako nadtalizman, zaś fizyk użyłby nazwy strukturator prawdopodobieństwa. Pan niech zapamięta, że jest to urządzenie działające według praw metafizyki. Pomyślałem o grasującym w salonie stworze i zrezygnowałem z zadania następnego pytania. Sażyński popadł w zadumę. - Jak pan wie - rzekł po chwili - zajmuję się zawodowo wyrobem talizmanów na zamówienie. Siłą rzeczy więc zawsze interesowało mnie to, jak sprawić, by moje wyroby były możliwie najskuteczniejsze. Badałem zatem talizmany słynące z wielkiej mocy, wertowałem stare księgi i eksperymentowałem. Stwierdziłem, że przedmioty zwane talizmanami to w większości bezwartościowe błyskotki, inne niestarannie wykonane działają bardzo słabo, ale zdarzają się też, choć rzadko, niezwykle efektywne. Oczywiście, ja chciałem wyrabiać tylko te najsilniejsze. Trzydzieści lat temu odkryłem, że naprawdę skuteczne talizmany są fragmentami jednej całości - wskazał na Półmisek. - Pół roku temu udało mi się odnaleźć ostatni kawałek i połączyć je razem. Dotknąłem już dwu dowodów rzeczowych, lecz nadal odczuwałem ochotę, by uznać jego opowieść za stek bzdur. Tymczasem Sażyński mówił dalej: - Działanie talizmanów, czyli przedmiotów sprawiających, że egzystencja ich właściciela biegnie wzdłuż łańcucha szczęśliwych przypadków, można wytłumaczyć za pomocą teorii metafizycznego wszechświata, którą roboczo nazwałem "teorią kształtek". O tym jednak pomówimy innym razem. Teraz chciałbym zaproponować, by został pan użytkownikiem tego oto inteligibilizatora. - Dlaczego? - spojrzałem na Półmisek z obawą. - Bo inaczej nigdy mi pan nie uwierzy. - Panu zdaje się nie chodzi o wywiad w "Obleśnych Nowinkach"? - zmobilizowałem cały swój nadwerężony już nieco spryt. - Nie. - A o co? - Nie dowie się pan, dopóki nie wypróbuje pan inteligibilizatora. Trafił w czuły punkt. Wiedziałem, że moja ciekawość w końcu mnie zgubi. - Zgoda - oznajmiłem z rezygnacją. W dłoni Sażyńskiego pojawiła się igła i flakonik spirytusu salicylowego. - Proszę podejść do stołu i podać mi dłoń - polecił. - Co pan chce zrobić? - Potrzebuję kropli pańskiej krwi. Nie wiedziałem, mam się roześmiać czy zdenerwować? - Czy to będzie cyrograf? Sażyński uśmiechnął się pobłażliwie. - A co pan myślał? - zadrwił. - Że opowieści o cyrografach to bajkowe wymysły? Inteligibilizatory już nie raz pojawiały się w historii ludzkości. Prawdą jest, że krew łączy je z użytkownikiem, natomiast całe gadanie o pakcie z diabłem to bzdura wymyślona przez niewtajemniczonych. Przezwyciężając wewnętrzny opór podałem mu rękę. Ukłuł mnie i po chwili na wskazującym palcu prawej ręki pojawiła się kropla krwi. - Proszę dotknąć tym palcem inteligibilizatora i wypowiedzieć głośno swoje imię - powiedział Sażyński. Było mi trochę głupio, więc wybrałem czarno-czerwony fragment Półmiska, na którym krew była najmniej widoczna. - Radosław! - Dopiero teraz dostrzegłem, że na innym, błękitnym kawałku mozaiki znajduje się drugi, zrudziały odcisk palca, zapewne samego gospodarza. - I co teraz? - spytałem. - Inteligibilizatorem steruje się za pomocą aktów woli, to jest wyrażania świadomych życzeń typu: chcę tego, chcę tak. W ciągu nocy nastąpi nawiązanie trwałej Relacji, czyli więzi przyczynowej pomiędzy panem a tym urządzeniem. Rano proszę wyjść na spacer i trochę poeksperymentować. Kiedy się pan ostatecznie przekona, proszę przyjść do mnie, porozmawiamy. Teraz żegnam. Następny poranek powitałem w błogim przeświadczeniu, że wydarzenia poprzedniego dnia najprawdopodobniej mi się przyśniły. Pogoda była piękna, na horyzoncie ani jednego Gwoździa, w efekcie miałem ochotę śmiać się z samego siebie. - Chcę dostać lody! - powiedziałem w przestrzeń i wyobraziłem sobie minę Sażyńskiego. - Hej, Radek! - dobiegło gdzieś z boku. Na rogu Wolskiej i Zielonej Rewolucji stał wózek z lodami, a nad nim w białym kitelku i białej czapeczce tkwił, ni mniej ni więcej, tylko Jacuś we własnej osobie, który tydzień temu rzucił robotę w "Obleśnych Nowinkach". Podszedłem. - Cześć! Dziś rano przydzielili mi ten rejon, stoję tu już od godziny i tak czułem, że cię spotkam - gadając nakładał lodowe kulki do waflowego kubeczka. - Masz! To na koszt firmy. - Dzięki... - wziąłem lody i polizałem. Były prawdziwe! - Co, niedobre? - spytał Jacuś patrząc z troską na moją minę. - Nie... skąd... w porządku - wybełkotałem. - Wiesz... mam pilnego... odezwę się... Skołowany ruszyłem Wolską w kierunku Bema. Zdolność logicznego myślenia odzyskałem pod wiaduktem kolejowym. Skoro ten Półmisek jest taki mocny, to zobaczymy, co potrafi! Pomyślałem o latającym kocie z przyszłości odległej o kilkanaście milionów lat... - Dobra - wycedziłem. - Chcę zobaczyć świat, w którym dominującą formą życia są istoty chrzęstnoszkieletowe! Podszedłem do Bema. Ulica była wybrukowana kocimi łbami, a środkiem biegły tory tramwajowe. Pamiętałem ten widok z czasów podstawówki, zanim wszystko zostało zalane asfaltem. W tym momencie, dzwoniąc zawzięcie z Wolskiej w Bema skręcił tramwaj linii 11. Wóz wyglądał jak wyjęty żywcem z filmu archiwalnego. Zabytkowy wehikuł zatrzymał się na przystanku odległym o kilkanaście kroków. Zdaje się, że na początek cofnąłem się w czasie o jakieś osiemdziesiąt lat... Podbiegłem i usiłując przypomnieć sobie fragment planu przedwojennej Warszawy, wsiadłem do tramwaju. Konduktor nie zwrócił na mnie uwagi. Pętla, jak pamiętałem, znajdowała się przy wolskiej Gazowni. Przecięliśmy Dworską, która trochę przypominała współczesną mi ulicę Kasprzaka. Pętli jednak nie było! Tory tramwajowe ciągnęły się wzdłuż Bema, hen w kierunku Ochoty. Znaczy, musiano je przedłużyć. Mój przedwojenny plan był więc zbyt stary, a jednocześnie wiedziałem, że po wojnie zlikwidowano to odgałęzienie torów. Zatem tak wygląda alternatywna historia... Wysiadłem przy Gazowni i rozejrzałem się dookoła. Od razu dostrzegłem uliczkę, której z całą pewnością nie było tutaj ani w mojej rzeczywistości, ani na starym planie. Wszedłem w nią. "Wschowska" - przeczytałem na pobliskiej tabliczce. Co dom to inna architektura! Kiedy dotarłem do końca, stanąłem na skraju pola, które chłop w płóciennym ubraniu orał drewnianą sochą zaprzężoną w dwa woły. Aha, średniowiecze! Niezupełnie... Teraz dostrzegłem, że zwierzęta pociągowe to nie woły, lecz udomowione tury. Na lewo znajdował się wylot cienistego wąwozu. Ruszyłem tędy. Jar opadał łagodnie, aż przyjemnie było iść. Rośliny na stokach wydały mi się jakieś inne. Zbyt słabo znam botanikę, by określić, na czym to polegało. Potem stopniowo zaczęło pojawiać się coraz więcej paproci. Były coraz wyższe. Wąwóz skończył się nagle jasną, oświetloną słońcem polaną. Wokół wznosiły się drzewiaste skrzypy, paprocie oraz psylofity o powykręcanych spiralnie gałęziach. Typowa roślinność przełomu dewon-karbon. Teraz spostrzegłem stworzenie warujące na środku polany i stwierdziłem, że jestem na miejscu. Od dawna byłem ciekaw, co spowodowało, iż na ląd wyszły kręgowce kostnoszkieletowe, a nie chrzęstnoszkieletowi przodkowie rekinów. Obie te formy istot żywych pojawiły się w dziejach Ziemi równocześnie, a na dodatek ich pierwotnym środowiskiem były wody słodkie, skąd na ląd bliżej niż z głębi otwartego morza. Warunki startu miały więc identyczne. Fakt, że chrząstka jest mniej wytrzymała od kości, ale to oznacza tylko tyle, iż szkielety lądowych zwierząt chrzęstnoszkieletowych powinny się składać z krótszych i grubszych elementów. To sprawiłoby, że inny byłby kształt i sposób poruszania się tych istot, lecz na pewno nie byłyby one gorsze od swych krewniaków obdarzonych kośćmi z fosforanu wapnia. Być może nawet odznaczałyby się większą ewolucyjną plastycznością i stworzyłyby więcej różnorodnych form morfologicznych. Jednak w naszej rzeczywistości chrzęstnoszkieletowe nie wygrały losu na mutacyjnej loterii... Podszedłem bliżej. Zwierzę siedzące na środku polany przypominało skrzyżowanie rekina z kaktusem i walcowatym pojemnikiem na śmieci. Spostrzegłszy mnie, zwinęło się w kulę i poturlało w moim kierunku z szybkością trzech kilometrów na godzinę. Z pewnością w jego pojęciu była to huraganowa szarża na zdobycz. Zrobiłem dwa kroki w bok i patrzyłem, co będzie dalej. Trzeba przyznać, że bestia miała świetne wyczucie odległości. Rozwinęła się i kłapnęła trójkątnymi zębami dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem. Była teraz tak blisko mnie, że mógłbym wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Dobrze, że tego nie zrobiłem! W tym momencie w boku drapieżnika powstało głębokie, owalne wklęśnięcie tworząc pozbawioną przełyku niby-paszczę, najeżoną zębołuskami pokrywającymi całe jego ciało. (Trzeba wam wiedzieć, że łuski rekinów i płaszczek mają taką samą budowę anatomiczną jak zęby.) Ta dodatkowa paszcza służyła zapewne do przytrzymania zbyt sprytnej zdobyczy. Ledwo zdążyłem odskoczyć, zwłaszcza iż następna niby-paszcza powstała w tylnej części ciała atakującego drapieżnika. Chybiwszy po raz drugi, bestia sprężyła się jak ściśnięta sprężyna, wyskoczyła w górę i po krzywej balistycznej zwaliła się prosto na moją głowę. No, teraz to już wiałem ile sił w nogach na drugi koniec polany! Z opresji wybawiło mnie pojawienie się roślinożercy, który wpełzł z lasu powalając po drodze jeden z psylofitów i zwracając tym na siebie uwagę drapieżnika. Nowe zwierzę przypominało wagon tramwajowy, którym jechała kompania kosynierów. Szablaste kolce wyrastające z boków i grzbietu roślinożercy przywodziły na myśl wystawione przez okna kosy bojowe. Kaktusorekin porykując chrapliwie natychmiast rozpoczął taniec wokół przybysza, usilnie szukając miejsca, z którego mógłby coś wygryźć. Napadnięty bronił się z godnością i flegmą, strosząc swoje kolce i nie przestając ogryzać psylofita. Obserwację pojedynku przerwało mi nagłe szturchnięcie w prawą kostkę. Stworzenie podobne nieco do grzyba prawdziwka opędzlowało mi już mankiet nogawki i właśnie zabierało się do sznurowadła. Uznałem, że widziałem dosyć i pora wracać do domu. Wszedłem w paprociowy gąszcz. Zrobiło się mroczno, a za moment zupełnie ciemno. Jakbym oślepł... Nim jednak zdążyłem się zaniepokoić, ujrzałem pod nogami wąski pasek światła, prześwitującego przez szparę pomiędzy progiem a drzwiami wyjściowymi. Byłem na mojej klatce schodowej. Za mną sąsiad klnąc mocował się z zamkiem od windy, który jak zwykle się zaciął. Wziąłem głęboki wdech i popatrzyłem po sobie. Można by pomyśleć, że w ogóle nie wychodziłem na ulicę, gdyby nie to, że w dłoni wciąż trzymałem waflowe denko kubeczka od lodów, a prawa nogawka spodni znajdowała się w stanie, hm, wskazującym na spożycie. Nie czekając na objawy szoku pognałem na górę i wypiłem dużo zimnej wody. Jeszcze więcej wylałem sobie na głowę. Potem przebrałem się i pojechałem do Sażyńskiego. Trzy kwadranse później na Finlandzkiej minąłem się z Gronem Wyższej Świadomości. Ki diabeł? Całą drogę przez śródmieście Warszawy nie zauważyłem nawet jednego Gwoździa, a tu masz babo placek! Tak nawiasem mówiąc, zwykłych gwoździ też w Śródmieściu uświadczyć się nie dało. Zniknęły ze sklepów żelaznych po tym, gdy co poniektórzy wpadli na pomysł, by nosić je wetknięte w klapy marynarek łebkami do dołu. Obecnie gwoździe można było kupić tylko na peryferiach za okazaniem świadectwa prawomyślności wydawanego przez Ministerstwo Ochrony Środowiska. W sumie nie było źle. W przeciwieństwie do przodujących krajów Europy w Polsce uparcie nie chciał się przyjąć system kastowy, którego pariasami byliby przedstawiciele branży mięsnej i skórzanej. Niemcy obarczeni poczuciem winy za zaszłości XX wieku bez trudu dali sobie wmówić, że "mięso to faszyzm" i pozwolili zaprowadzić u siebie zielone porządki. Z kolei Rosjanie po staremu trzymali się zasady, że wszelka prawda pochodzi od władzy. Gdyby któregoś dnia rządy w Rosji objęła partia ornitologów i ogłoszono ptasizm ideologią narodową, to następnego poranka co najmniej 10 milionów Rosjan zginęłoby skacząc z okien lub próbując wić gniazda na wysokich drzewach. Zresztą trudno im się dziwić, przecież przekręt z Rewolucją Zielonej Świadomości wydawał się znacznie mniej absurdalny. Wszystko było tu proste i logiczne. Im więcej szmalu przeznaczano na ochronę środowiska, tym większa była władza facetów dysponujących tą forsą. Im większa władza, tym więcej szmalu mogli sobie zażyczyć. I tak w kółko. W chwili, gdy macherzy od budżetów i polityki dogadali się z zielonymi czubkami (nie mylić z kiełkami!) i pozwolili im przenieść się z trawników przed gmachami rządowymi do gabinetów w tych gmachach, wydarzenia potoczyły się jak śnieżna kula po stoku. Równowagę władzy zmiotło w okamgnieniu, a my obudziliśmy się w Europie, której flaga zamiast gwiazdek miała czterolistne koniczynki. Kościół zaś dowiedział się, że jest organizacją kanibalistyczną. Jak się zmiesza ideologię z gotówką (mniejsza o ideologię, byle gotówki było dużo), to skutek może być tylko jeden. I był. Ale w Polsce jakoś nie do końca. Coś u nas musi być w glebie albo w powietrzu, że każda gorąca idea, która dostanie się między Bałtyk a Karpaty, od razu stygnie i zamienia się w chropowatą skorupkę, pod którą kwitnie bez zmian radosne, odwieczne bezhołowie. Mnie tam wcale nie przeszkadzało, że w Polsce nawet porządnego totalitaryzmu zbudować nie można, ale guru Ciachorowski cierpiał z tego powodu ogromnie. Ciągle musiał się tłumaczyć za rodaków i świecić oczami na kolejnych Europejskich Kongresach Nadświadomości. Wracał z tych imprez bardzo sfrustrowany i potem prosił, zaklinał, straszył Gwoździami, napominał, a ostatnio nawet oznajmił, że celem poprawienia gorliwości Polaków doprowadzi do bezpośredniej, boskiej interwencji. Sażyński, ludzkie panisko, czekał na mnie z zimnym piwem. Niedługo potem przeszliśmy na "ty". Siedzieliśmy w pokoju z Półmiskiem. Ja zreferowałem rezultaty moich porannych eksperymentów, a następnie zaczął mówić gospodarz: - Jak wiesz, metafizyka zajmuje się rozpoznawaniem, czyli identyfikacją bytów i określaniem zależności między nimi. Byty mogą być zarówno fizyczne, jak i niematerialne. Bytem jest przedmiot, istota żywa, prawo natury, wyrok sądowy, wydarzenie, idea czy pojęcie filozoficzne. Fizyka zajmuje się tylko niektórymi kategoriami bytów, metafizyka wszystkimi. Pokiwałem głową. - Dobrze! - Sażyński podniósł głos. - A teraz odstaw to piwo i posłuchaj uważnie! Wyobraź sobie, że pokój, w którym się znalazłeś, jest wypełniony bryłkami szkła. Kulkami, sześcianami, ostrosłupami, prostopadłościanami i bryłami nieregularnymi. Od podłogi po sufit! Te szklane kształtki są wielkości, powiedzmy, orzecha, przeźroczyste i bezbarwne. - Uhm... - mruknąłem. - A teraz od góry wylewamy na to kubeł czerwonej farby. Co się dzieje? - Farba ścieka w dół zabarwiając po drodze napotkane bryłki szkła - odpowiedziałem. - Powstaje poruszający się i rozprzestrzeniający obszar czerwieni. Taka wędrująca plama. - Ta farba nigdy nie wysycha - rzekł Sażyński. - Wciąż ścieka z jednych szklanych kształtek i przemieszcza się na inne. Te bryłki szkła i płynąca wśród nich porcja czerwonej farby tworzą model metafizycznego wszechświata. Farba to poznawalność, a szklane kształtki to byty potencjalne. Zabarwiona bryłka szkła oznacza byt rzeczywisty, czyli byt udostępniający się naszym zmysłom. Tak więc obszar bytów potencjalnych naznaczonych poznawalnością, ta wędrująca plama, to obszar naszej rzeczywistości. Przykładem bytu potencjalnego jest jeszcze nie napisana książka, która wszakże istnieje jako statystycznie możliwa kombinacja słów lub nie narodzone dziecko. Trzeba przedsięwziąć pewne działania, by nadać tym bytom poznawalność, czyli uczynić je realnymi, albo - jak mówią metafizycy - zaktualizować. - Rozumiem - odparłem. - Ruch tego zabarwionego obszaru zależy w pewnym stopniu od naszych decyzji, częściowo jest przypadkowy, a ogólnie podlega globalnym zjawiskom kulturowym i socjologicznym. - Właśnie! - przytaknął Sażyński. - To, czy jesteśmy bierni, czy aktywni, powoduje, że aktualizują się te lub inne byty i w ten sposób kształtujemy naszą rzeczywistość. A z drugiej strony zostawiamy za sobą fakty historyczne, które stopniowo tracą poznawalność, wiemy o nich coraz mniej, przechodzą w fakty archeologiczne zawierające tylko ślady poznawalności, aż w końcu ponownie stają się bytami potencjalnymi. - Nieźle - stwierdziłem - ale co to ma wspólnego z tym tutaj - wskazałem na Półmisek. - Właśnie miałem mówić - zapewnił. - Powiedz mi, jak twoim zdaniem farba przepływa z bryłki na bryłkę? - Przez miejsce, w którym te bryłki się ze sobą stykają - wzruszyłem ramionami. - To raczej oczywiste. - Dobrze. W przestrzeni wypełnionej takimi bryłkami można zatem wyróżnić całe łańcuchy bryłek stykających się kolejno ze sobą. Te łańcuchy kształtek to ciągi przyczynowo- skutkowe, wzdłuż których przepływa poznawalność. Inteligibilizator powoduje... - Nazwijmy go może Półmisek - wtrąciłem. - Będzie prościej. Sażyński zerknął na stół i uśmiechnął się lekko. - Niech będzie Półmisek - przytaknął - zatem powoduje on, że przepływ poznawalności odbywa się zgodnie z twoim życzeniem; w przód, w tył lub w bok od głównego obszaru rzeczywistości. Ty subiektywnie odbierasz to zjawisko jako podróż w przyszłość, przeszłość albo do świata alternatywnego. Jak sam stwierdziłeś, możliwa jest też dowolna kombinacja tych kierunków. Za sprawą Półmiska aktualizują się nieznane dotąd, potencjalne ciągi przyczynowo-skutkowe. W naszym modelu zabarwiają się wtedy nowe łańcuchy kształtek... - Zgoda... Ale jak to się dzieje, że Półmisek steruje przepływem poznawalności? - A diabli wiedzą! - odparł Sażyński i sięgnął po swoje piwo. Skurwiel, jeśli nie wiedział, to przynajmniej musiał przeczuwać, jak blisko był prawdy! Przez cały wieczór po wizycie u Sażyńskiego oddawałem się niezmąconemu dolce vita. Wraz z przypadającą na mnie porcją poznawalności hycnąłem do obszaru potencjalnego, w którym moi przodkowie poczynali sobie z taką przedsiębiorczością, że Imperium Otomańskie istniało nadal, a ja byłem sułtanem. Ma się rozumieć, pocwałowałem od razu do haremu i na początek przeleciałem skośnooką Mulatkę. Sażyński ostrzegał mnie wprawdzie, iż za tego typu figle płaci się nieodwracalną utratą części poznawalności, a w skrajnym przypadku można się nawet zdezaktualizować, uznałem jednak, że jeden raz nie zaszkodzi. No, może trzy razy. Rano wpadłem na obchody 1000-lecia Monarchii Piastowskiej, przypadające w dziesiątą rocznicę koronacji Władysława XVIII, zwanego Czubatką. Ech, fajny był jubel! Później zabawiałem się takimi drobiazgami jak zielone światła zapalające się akurat wtedy, gdy przechodziłem przez ulicę, czy podjeżdżające natychmiast na przystanki tramwaje i autobusy o odpowiednich numerach. Krótko mówiąc: odmóżdżyło mnie zupełnie! Nie powstał mi we łbie nawet cień podejrzliwości, póki po raz trzeci nie wybrałem się do Sażyńskiego. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był olbrzymi, fioletowy siniak wokół lewego oka gospodarza. - Zabrali Półmisek - wychrypiał. - Kto? - to było zbyt niewiarygodne, bym się nie zdumiał. - Ludzie Ciachorowskiego... - Gwoździe? Jakim cudem?! - Miałem ucznia... Moja uśpiona inteligencja obudziła się i po dwudniowym przestoju ze zdwojoną energią przystąpiła do działania. - Do czego miałem ci być potrzebny?! - warknąłem ogarnięty nagłym wybuchem gniewu i strachu. - Gadaj, skurczybyku! - Musimy porozmawiać - wskazał drogę w głąb willi. - Ja myślę! W salonie nie było już latającego kota, za to ktoś rozbił terrarium z białymi myszkami, które rozlazły się po całym pokoju. Na ten widok dostałem ataku histerycznego śmiechu. - Może waleriany? - jak na kogoś ze świeżo podbitym okiem Sażyński był zadziwiająco rzeczowy. W odpowiedzi wstrząsnął mną nowy paroksyzm. - Wódka będzie lepsza - skwitował gospodarz. - Ja też się napiję. W pomieszczeniu, w którym dotąd znajdował się Półmisek, nie było żadnych szkód. Tylko obrus leżał skotłowany na podłodze. - Co z tym uczniem? - spytałem waląc się na fotel i ocierając łzy. - Pomagał mi składać Półmisek, a potem, kiedy poznał jego własności, poszedł z tym do Ciachorowskiego. Chciał zrobić karierę... - Więc te szwendające się tutaj Gwoździe... - skojarzyłem. - To o ciebie im chodziło? O Półmisek? - Tak. Aż do dziś udawało mi się tak zmieniać układ ulic, że w żaden sposób nie mogli tu trafić. - A dziś? - Rano przyszedł Mietek, mój uczeń. Powiedział, że zrozumiał, że Ciachorowski to szaleniec i nie chce mieć nic wspólnego z tymi ludźmi. Mówił jeszcze dużo przekonywających rzeczy. - I ty mu uwierzyłeś? - wpadłem w słowo. - Sentymentalny jesteś... - A jestem - przyznał z rezygnacją. - Traktowałem go jak syna. Chciałem nawet przepisać warsztat... - machnął ręką. - Dość powiedzieć, że kiedy zostawiłem go na chwilę samego, przyszedł tutaj i starł z Półmiska mój odcisk palca. Wtedy straciłem Relację, a za moment wpadły Gwoździe. Reszty możesz domyślić się sam. - Nie mogłeś tego przewidzieć? - zapytałem podchwytliwie. - Nie można odróżnić przyszłości alternatywnej od rzeczywistej - odparł. - Zobaczyłbym każdy rodzaj przyszłości, który chciałbym zobaczyć, ale nie byłoby żadnego wskazania... - urwał nagle. Cała ta sprawa zaczynała śmierdzieć. Był to jedyny w swoim rodzaju smród metafizyczny. - Chwileczkę - odezwałem się. - Po co właściwie Ciachorowskiemu Półmisek? Ja rozumiem, że to miły gadżet, ale Naczelny Guru Rzeczypospolitej to nie naukowiec ani jakiś cholerny hedonista! Ciachorowski to charyzmatyczny fanatyk, który wierzy w to, co mówi. Więc dlaczego tak mu zależy? - Półmisek ma jeszcze inne własności, o których ci nie powiedziałem - oznajmił Sażyński. Z trudem powstrzymałem się, by nie podbić mu drugiego oka. - Jakie?! - warknąłem. - Są dwa rodzaje poznawalności... Jasna cholera! Gdzie ja miałem mózg?! Przecież cała metafizyka opiera się właśnie na tym, że zmysły nie są jedynymi władzami poznawczymi człowieka! Teraz wypadało mi zamknąć się i słuchać. - Zacznijmy od tego - mówił Sażyński - że ten nasz model metafizycznego wszechświata ze szklanymi kształtkami i farbą nie jest modelem trójwymiarowym. W przestrzeni trójwymiarowej jedna bryła nie może się stykać z więcej niż kilkunastoma innymi bryłami podobnej wielkości. Natomiast w przestrzeni metafizycznej są byty, które stykają się z setkami, tysiącami i milionami innych bytów na raz. Są też takie, które stykają się ze wszystkimi... - Czy określenie "stykać się" oznacza relację? Rzeczywistą lub potencjalną? - spytałem grzecznie. - Tak. A wracając do rzeczy; w przestrzeni metafizycznej można wyróżnić dwa typy struktur. Pierwsza to układ liniowy, czyli łańcuchy przyczynowo-skutkowe, o których już mówiłem. - A druga struktura - dokończyłem za Sażyńskiego - to układ genetyczny, czyli taki, w którym następuje przekazywanie istnienia. Pewne byty, niezależnie od tego, czy są poznawalne, czy nie, pochodzą jedne od drugich. W naszym modelu z bryłkami szkła wyglądałoby to jak łańcuchy kolejnych wypączkowań, coś jak rozmnażające się drożdże... - Właśnie! - ucieszył się. - Byt, który wypuszcza ten niby pączek, jest przyczyną zewnętrzną bytu, który jest owym "pączkiem". Na przykład można powiedzieć, że Bóg jest przyczyną zewnętrzną Ewolucji, Ewolucja człowieka, a człowiek dzieła sztuki. Zatem - odchrząknął - obie struktury, liniowa i genetyczna, współistnieją jednocześnie, z tym, że farba w naszym modelu, czyli poznawalność pierwszego rodzaju rozpływa się tylko i wyłącznie wzdłuż struktur liniowych. Byty stojące w hierarchii genetycznej powyżej pewnego poziomu są przez ową farbę niezwilżalne. - Dlatego nie możemy poznać osobiście Boga - wtrąciłem. - Tak - zgodził się Sażyński i nie wiedzieć czemu zrobił głupią minę. - Ale jest jeszcze poznawalność drugiego rodzaju - dodał szybko. - Każdy z nas dysponuje pewną jej ilością. Jej przejawy to wyobraźnia, intuicja czy sumienie. Zauważ, że byt potencjalny możesz sobie wyobrazić, czyli poznać go abstrakcyjnie, zanim po włożeniu pewnej pracy uczynisz go bytem rzeczywistym, który możesz poznawać zmysłami. Tylko kiwałem głową przeklinając się w duchu, że sam wcześniej na to nie wpadłem. - Otóż Półmisek może, jeśli zechcesz, zwiększyć dostępną ci ilość poznawalności drugiego rodzaju. Możesz stać się jasnowidzem lub medium, dostrzegać byty, a raczej istoty wyższe w hierarchii genetycznej. Słuchałem oniemiały. Zaczynałem chyba rozumieć... - Możesz też - kontynuował Sażyński - na pierwszy rzut oka zdobywać pewną wiedzę o przedmiotach. Jeśli, na przykład, użyjesz poznawalności drugiego rodzaju, by poznać kamień, to po jednym spojrzeniu będziesz już znał jego skład chemiczny, wagę, objętość, strukturę krystalograficzną i tak dalej, aż do położenia każdej cząstki elementarnej i pola sił. Osobiście jednak odradzam ci taki eksperyment. Masz wrażenie, jakbyś dostał potężnego kopniaka w czoło... - Dobra, dobra! - machnąłem ręką. - Czy z pomocą poznawalności drugiego rodzaju można poznać Boga? Czy o to chodzi Ciachorowskiemu? - Niezupełnie - Sażyński spoważniał i zamyślił się. - Półmisek na twoje życzenie transformuje poznawalność pierwszego rodzaju w drugi, ale nawet gdybyś zażądał przetworzenia całej dostępnej ci poznawalności zmysłowej, to i tak będzie to za mało, by doświadczyć bytu najwyższego w hierarchii genetycznej, czyli Samoistnego Aktu Istnienia, czyli Boga. - Za mało? A gdyby kilka osób? Sażyński westchnął ciężko. - Potrzebny jest zgodny akt woli dokładnie stu czterdziestu czterech ludzi - oznajmił ponuro. - I co potem? - Lepiej nie pytaj. - Lepiej mi to wytłumacz! Popatrzył na mnie uważnie i nagle zmienił temat: - Czy robiłeś dziś jakieś eksperymenty? Kiwnąłem twierdząco, chociaż trudno było nazwać eksperymentem trzymanie głowy w fontannie z miodem półtorakiem na przyjęciu dla ludu wydanym przez Władzia Czubatkę. Sażyński aż podskoczył. - Więc ciągle jeszcze masz Relację! - wykrzyknął. - Musieli przeoczyć twój odcisk palca! Więc ty... - urwał i zaczął gapić się na mnie tak, jakby widział mnie po raz pierwszy. - Co ja? - Słuchaj uważnie, bo teraz wszystko zależy od ciebie! Oba rodzaje poznawalności znajdują się normalnie w stanie swoistej równowagi. Chodzi o to, by poznawalności drugiego rodzaju nie było zbyt wiele, gdyż naruszałoby to zasadę zachowania wolnej woli. - Że co, proszę? - To podstawowa zasada rządząca metafizycznym wszechświatem. Istnienie Boga nie może być dowiedzione ani pośrednio, ani bezpośrednio, bo wtedy niemożliwe byłoby istnienie wolnej woli. Pomyśl tylko; jeżeli wiedziałbyś z całą pewnością, że istnieje ktoś, kto obserwuje każdy twój krok i każdą myśl, by potem się z tobą rozliczyć, to nie byłbyś sobą. Byłbyś skrępowany tak samo jak w obecności swojego naczelnego, nawet bardziej, bo twój szef nie zna twoich myśli. Zatem za wszelką cenę starałbyś się nie podpaść. Tak postępowaliby wszyscy. Nikt nie byłby sobą, a mnóstwo ludzi zwariowałoby wiedząc, że są bez przerwy śledzeni. Natomiast w normalnych warunkach możesz w to wierzyć lub nie, a nawet jeśli wierzysz, to możesz o tym na chwilę zapomnieć albo przyjąć, że Bóg na moment spuścił cię z oka. Póki istnienie Boga nie jest naukowym pewnikiem, póty jest luz i możność dokonywania wolnych wyborów - Sażyński zerknął jakby w górę i wziął głębszy oddech. - Dlatego właśnie zasada zachowania wolnej woli uniemożliwia poznanie Boga - oznajmił. - Uniemożliwia ona także wszelkie realne manifestacje bytów anielskich i szatańskich, gdyż byłby to dowód pośredni na istnienie Boga. - Zaraz! - przerwałem mu. - Mówiłeś, że używając poznawalności drugiego rodzaju... - Nawet za pomocą Półmiska będziesz dostrzegać te istoty niejasno, jak zjawy. Żadnej osobie postronnej nie zdołasz udowodnić, że nie są to twoje halucynacje. - To wtedy, jeżeli będę działał sam - odparłem. - Lecz jeśli zbiorę tych stu czterdziestu czterech?... Sażyński poszarzał na twarzy, nawet siniak pod okiem mu przybladł. - Wówczas nastąpi złamanie zasady zachowania wolnej woli. To właśnie chce uczynić guru Ciachorowski. - Więc to o tym wspominał ostatnio w telewizji! - zawołałem podskakując w fotelu. - Chce przekonać niewiernych Polaków... - poczułem się nieswojo. - Cholera, on naprawdę oszalał! - Gorzej niż oszalał - rzekł Sażyński. - Zasada zachowania wolnej woli może być naruszana tylko od strony bytów genetycznie najwyższych, na zasadzie aktu łaski. Mówimy wtedy o oświeceniu, czyli iluminacji. Poza tym Bóg ma alergię na wszelkie próby wyrywania go do tablicy czy zrywania zasłon. Dowiódł już tego parę razy, że wspomnę aferę z rajskim jabłkiem lub z wieżą Babel. Z pewnością i tym razem skutki będą równie opłakane. - Czy Ciachorowski o tym nie wie? - Dla Ciachorowskiego księgą objawioną jest Bhagawadgita, nie Biblia. - Psiakrew! Bhagawadgita nie jest żadną księgą objawioną, tylko dziełem literackim zaliczającym się do hinduistycznej tradycji religijnej! - Powiedz to Ciachorowskiemu. Uznałem, że pora zacząć się bać i zacząłem. - Co się stanie? - zdołałem wykrztusić. - Ciachorowski chce przekonać Polaków w podobny sposób jak Kriszna przekonywał Ardżunę, to znaczy demonstrując mu kolejne postacie Boga - oznajmił gospodarz. - Sądzę, że w naszym przypadku w grę wchodzi przede wszystkim forma kosmiczna... - "Dzierżąca wszystkie rodzaje broni" - przypomniałem sobie odnośny ustęp. - To zupełnie tak, jakby Chrystus przekonywał apostołów ze Smith & Wessonem w garści - oznajmiłem w nagłym przypływie wisielczego humoru. - Cóż, na tamte czasy byłaby to zaiste wielka manifestacja boskości... - Nie błaznuj! - warknął Sażyński. - To, co nastąpi, wcale nie będzie śmieszne. Wydarzenia potoczą się nie tak, jak to sobie wyobraża Ciachorowski, ale tak jak opisano to w Biblii. - Czyli? - A pomyśl chwilę. Po zgodnym wyrażeniu woli przez stu czterdziestu czterech wybrańców Ciachorowskiego za sprawą Półmiska nastąpi nieodwracalna, lawinowa przemiana poznawalności. Można to nazwać metafizyczną reakcją łańcuchową po przekroczeniu krytycznej koncentracji woli. W efekcie dojdzie do zerwania wszystkich łańcuchów przyczynowo-skutkowych w naszej rzeczywistości. Ustanie przepływ poznawalności pierwszego rodzaju, gdyż ta w całości przejdzie w drugą postać, a wówczas Bóg objawi się w pełnej chwale i zacznie sądzić żywych i umarłych... - Znaczy, nastąpi Apokalipsa opisana dokładnie przez św. Jana, włącznie z szarżą czterech narwańców wymuszających pierwszeństwo na czerwonym świetle... - nie wiem czemu, ale było mi i straszno, i śmieszno. Sażyński nie zauważył dowcipu o czterech jeźdźcach Apokalipsy. Pokręcił tylko głową. - Nie można niczego wykluczyć - stwierdził. - Przez pewien czas trwać będzie stan nieustalony, kiedy to będą ujawniać się istoty, których obecności nawet nie podejrzewaliśmy i nastąpią wydarzenia przeczące wszelkiej logice i rozumowi. Umarli wstający z grobów to najmniejsze piwo. Zapadłem się w fotel. - Trzeba przyznać, że niezły pasztet wyszlifowałeś z tych minerałów i kamieni półszlachetnych - powiedziałem spoglądając ponuro tam, gdzie do niedawna leżał Półmisek. Sażyński przygarbił się i jakby postarzał. - Nie powiedziałem ci najgorszego - w jego głosie zabrzmiało ogromne znużenie. - Ja Półmiska nie zrobiłem... Ani jednego fragmentu. Ja go z powrotem złożyłem z kawałków, na które ktoś kiedyś go rozbił... odnajdywałem je przez lata i łączyłem... - Więc co to właściwie jest?! Skąd się wzięło?! - Wiem na pewno, że Półmisek był kamieniem węgielnym wieży Babel, a prawdopodobnie także rajskim jabłkiem, w każdym razie tym, co później nazwano jabłkiem. - Ty skurwielu - powiedziałem cicho i wyraźnie. - Aleś mnie wrobił! - Potrzebuję twojej pomocy - zaskamlał. - Ja tego nie zrobiłem świadomie! Początkowo nie wiedziałem wszystkiego, a potem już nic nie mogłem poradzić... - Kłamiesz! - Kłamałem tylko wtedy, gdy mówiłem, że nie można odróżnić przyszłości alternatywnej od rzeczywistości. To się da zrobić, ale trzeba użyć poznawalności drugiego rodzaju. - I co, nie mogłeś tego zrobić? - zadrwiłem. - Ja... - Gadaj! - Próbowałem, nie dali mi... - wstrząsnął nim dreszcz, a usta wykrzywił nerwowy tik. Z podbitym okiem wyglądał teraz upiornie. Potem nagle wyprostował się i zaczął mówić równym, opanowanym głosem: - Byty anielskie i demoniczne nie mogą się wprawdzie ujawniać, ale działają z powodzeniem poprzez zdarzenia przypadkowe. Istoty te potrafią zatrzymywać lub zmieniać przepływ poznawalności pierwszego rodzaju, aktualizując nowe łańcuchy przyczynowo-skutkowe. Albo przerywając dotychczasowe. Mało to dziwnych i zaskakujących wydarzeń trafia się w życiu? Niby wszystkie są logicznie wytłumaczalne, ale cień wątpliwości pozostaje... Do naszego modelu z kształtkami i farbą powinieneś teraz dodać ruchliwe bryłki, niezwilżalne przez farbę, które podstawiając się pod strumień barwnika zmieniają jego kierunek, same pozostając nie zabarwione. Tak to wygląda. - I co z tym poznawaniem przyszłości? Sażyński wzdrygnął się powtórnie. - Kiedy spróbowałem użyć poznawalności drugiego rodzaju, ocknąłem się dopiero po sześciu godzinach. Miałem pogryzione kłykcie i język, a na ustach zaschniętą pianę. Nie zapamiętałem, co zobaczyłem i chyba dobrze... - Nie miałeś potem żadnych snów? - Nawet moja podświadomość odmówiła przechowania ich wizerunku. One mnie osaczyły. Zablokowały każdy istotny dla mnie kierunek przepływu poznawalności. Nie mogłem nic zrobić, tylko bronić się jak najdłużej i czekać na pomoc z zewnątrz. Zesłano mi ciebie - spojrzał na mnie z nadzieją. Zrobiło mi się potwornie głupio. - Co za "one"? - spytałem, choć doskonale wiedziałem, kogo miał na myśli. - Jeśli Apokalipsa nastąpi przed czasem z winy mojej i Ciachorowskiego, będzie to przerwanie realizacji Bożego planu i pełny tryumf Szatana - wyszeptał z desperacją Sażyński. - Tylko ty możesz temu zapobiec. - A jeśli i mnie osaczą? - Ty jesteś chroniony, inaczej nie zdołałbyś do mnie dotrzeć - w jego oczach zabłysło coś takiego, że poczułem się niemal Joanną D'Arc. Ale kiedy uświadomiłem sobie, ile cierpliwości przez ostatnie dwa dni musiał mieć do mnie Facet na górze, spoważniałem na dobre. - Co właściwie powinienem zrobić? - spytałem. - Zająć miejsce jednego z tych stu czterdziestu czterech i wyrazić sprzeciw. - A co potem? - Nie zacznie się Apokalipsa, tyle wiem na pewno. - Tylko tyle? - Bóg nie puści tego płazem - Sażyński odruchowo schował głowę w ramiona. - Z pewnością zrobi coś jeszcze. Ciesz się, że nie jesteś w mojej skórze... - Sądzisz? - przeszły mnie ciarki. - Ten typ tak ma - rzekł bez uśmiechu - a sprawy zaszły już za daleko. - Więc jutro... - zacząłem. - Nie jutro, dzisiaj - zaoponował. - Ciachorowski nie będzie zwlekał. - Przecież mnie kazałeś czekać całą noc? - To dla pewności, faktycznie Relacja zaczyna działać, gdy tylko zaschnie krew, czyli najdalej po trzech godzinach. - Zatem to już lada chwila... Skinął twierdząco. - W takim razie lepiej włączmy telewizor - stwierdziłem. Przeszliśmy do salonu i chwilę później na ekranie pojawiła się twarz Naczelnego Guru Rzeczypospolitej. Jak zwykle transmisja odbywała się na maksymalnym zbliżeniu tak, że gęba Ciachorowskiego wypełniała dokładnie cały kineskop. Kolorowe ciapki na czole guru wypadały nieco powyżej środka ekranu. Nie wspomniał o Półmisku. Mówił, że Objawienie spowoduje siła wiary jego oraz jego uczniów i że wystarczy podejść do okien, by wszystko zobaczyć. Cóż, przynajmniej miał rację, jeśli idzie o to ostatnie... Potem oznajmił, że udaje się na miejsce ceremonii i wystąpienie specjalne dobiegło końca. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że Sażyński patrzy w okno. - On tu jest - szepnął. - Kto? - Mietek. Po nawiązaniu Relacji musiał wyczuć twoją obecność. Czeka na ulicy. - A zatem... - zacząłem zapinać kurtkę. - Pora. Sażyński wyglądał tak, jakby zaraz miał paść krzyżem. Bez słowa ruszyłem do drzwi. Dwie białe myszki smyrgnęły mi spod stóp, a pod butem zachrzęściło szkło. Wyszedłem na spotkanie Mietka. Był wyższy ode mnie i szczuplejszy. Do tego lepiej ubrany, wyglądał poważniej i godniej. Przez kilka sekund patrzyliśmy na siebie z odległości około dwudziestu kroków. Potem on uniósł dłoń dając znak i z dwóch przecznic, przede mną i za mną, wymaszerowały na Berezyńską dwie grupy Gwoździ. Skandując mantrę ruszyli prosto na mnie. Jakby się kto pytał; pałowali zwykle też w rytm mantrowania. Spokojnie przeszedłem na drugą stronę ulicy i wszedłem w płot najbliższej posesji, gdzie w tym momencie pojawił się wylot przecznicy, która mogłaby tu być. Kiedy dobiegli, płot stał z powrotem na swoim miejscu. Rzucili się nań hurmą i zaczęli przełazić na drugą stronę. Za chwilę z jego szczytu jeden po drugim skakali prosto w fale pra-Wisły płynącej swoim starym korytem. Zimny, polodowcowy nurt unosząc ich, nagle ogrzał się o kilkanaście stopni i wyrzucił całą bandę na niewielką wysepkę porośniętą roślinnością typową dla górnego syluru. Tu, w okamgnieniu oblazły ich trylobity. Ciekawe, który paleontolog powiedział, że te bestie były mało ruchliwe... Wyszedłem z powrotem na Berezyńską. Zza płotu dochodziły przeraźliwe wrzaski Gwoździ tarzających się po grządkach i rabatkach. Mietek na mój widok cofnął się o krok i rozpłynął w powietrzu. Dokonałem transformacji części poznawalności. Znalazłem się w przestrzeni pełnej świateł i cieni. Przede mną jak ameba pulsowała plama czerni. Było w niej coś złowrogiego, strasznego do utraty zmysłów. Nim jednak zdążyłem się przerazić, pomiędzy nas wsunęła się ściana jasności. Ujrzałem świetlisty tunel i pomknąłem nim. Podróż skończyła się na porośniętej krzakami polanie, chyba w środkowej kredzie. Mietka zobaczyłem sto metrów dalej. Właśnie doprowadził do tego, że rzucał się na mnie Tyranozaurus Rex. Dotknięty trywialnością tego pomysłu, sprawiłem, że na drodze szarżującego gada pojawił się pancerny euoplocephalus, który jednym uderzeniem młotowatego ogona złamał T-rexowi nogę w kolanie. Cóż, tego u Spielberga nie było. Mogliśmy spokojnie zmienić scenografię. Jak związani niewidzialną nicią ruszyliśmy w szaleńczą gonitwę przez światy i epoki. Szybko zorientowałem się, że mój przeciwnik ma bardzo duże braki, jeśli chodzi o znajomość historii, biologii i geologii. Mietek najwyraźniej nie odróżniał możliwego bytu potencjalnego od zmyślonych fantasmagorii albo nie potrafił precyzyjnie formułować myśli. Efekt był taki, że zamiast w świecie alternatywnym parokrotnie wylądowaliśmy w kinie lub na planie filmowym. Byłoby to śmieszne, gdyby nie to, że musiałem Mietka zabić. Nie znałem innego sposobu, by pozbawić go zdolności wyrażania życzeń. Stopniowo zwalczyłem instynktowną niechęć do przerzucania poznawalności w jednej płaszczyźnie czasu, czego rezultatem było przemieszczanie się w przestrzeni. Wcześniej nie robiłem tego ze względu na niemiłe uczucie rozdwojenia jaźni. Wrażenie to znikło, gdy postanowiłem, że suma wszystkich skoków w przestrzeni musi wynieść zero, czyli że całą akcję muszę zakończyć z powrotem przed willą Sażyńskiego. Odtąd czułem się w metafizycznym continuum coraz pewniej. Za to w poczynaniach Mietka widać było coraz większą panikę. Głupi szpenio myślał, że skoro może rozkazywać Gwoździom, to jest kimś! Półmisek pewnie był dla niego rekwizytem z bajki o "stoliczku nakryj się!". Nasz pojedynek szybko przestał być walką równorzędnych przeciwników, a stał się polowaniem, w którym to ja byłem drapieżcą. Mogłem ukatrupić Mietka na tysiące różnych sposobów, lecz wciąż się wahałem. Ograniczałem się tylko do banalnej obrony przed pułapkami rodem z kiepskich filmów dystrybuowanych na wideo. Tymczasem Mietkowi szybko skończył się repertuar filmów i książek, z których mógł czerpać inspirację. Kiedy po raz drugi stanął przede mną Rambo z cekaemem, omal nie udławiłem się śmiechem. Tym razem nie zrobiłem mu żadnego głupiego kawału z bronią, tylko poprosiłem o autograf. Sylvester Stallone, cokolwiek skołowany, odłożył giwerę i zaczął szukać notesu. Przez te durne koszałki-opałki zlekceważyłem przeciwnika. Zapomniałem, o co toczy się gra i kto właściwie postawił Mietka na mojej drodze. Zbyt wielkie moce zaangażowały się w powstrzymanie mnie, by mój wróg miał nie dostać wsparcia. I dostał je. Kontrolowany przez Mietka obszar poznawalności został nieco przekształcony... Po następnym przeskoku stwierdziłem, że stoję na środku torów kolejowych, a rozpędzony pociąg jest o metry ode mnie. Nie było czasu na myślenie. Instynktownie rzuciłem się na ziemię przywierając do podkładów. Ogłuszający huragan stali przewalał się w górze. Coś musnęło mi włosy na potylicy i przez chwilę nie wiedziałem, czy było to tylko muśnięcie, czy też naprawdę urwało mi głowę. Kiedy wstałem, nie miałem już żadnych skrupułów. Rozpocząłem szaleńczy bieg przez światy i czasy ciągnąc za sobą Mietka. Właściwie to powinienem powiedzieć, że pchała go za mną siła, której on był bezwolną kukłą. Teraz nie mogłem już dać mu żadnej szansy, bo stojąca za nim Czysta Inteligencja wykorzystałaby ją. Chwilę później zatrzymałem się na niewielkiej skałce, wokół której po horyzont rozciągał się gąszcz smukłych roślin. Ich charakterystyczną cechą były znajdujące się pod każdym liściem pałeczkowate narządy, złożone jakby ze ściśniętych razem białych paciorków. W naszej rzeczywistości narządy elektryczne mają niektóre gatunki kręgowców. Tutaj Ewolucja obdarzyła tą bronią rośliny... Mietek pojawił się w odległości trzydziestu metrów. Być może wcześniej, unikając mojego błędu, dopilnował, by lądowanie odbyło się na twardym podłożu o umiarkowanej temperaturze, a w pobliżu nie było ludzi, agresywnych zwierząt, trujących lub mięsożernych roślin, burzy ani maszyn. Elektrycznych pokrzyw nie przewidział. Pierwsze uderzenie sprawiło, że niemal zaświecił jak jarzeniówka. Rzuciło go głębiej w gąszcz, gdzie kolejne sztychy ładunków elektrycznych całkowicie pozbawiły go władzy nad mięśniami i zdolności logicznego myślenia. To, co go chroniło, nie pozwoliło go zabić, ale zaskoczenie, ból i szok uniemożliwiły Mietkowi wykorzystanie intuicji, która przed chwilą zastępowała jego niedorobioną świadomość. O to mi właśnie chodziło. Stałem i patrzyłem, jak targany konwulsyjnymi skurczami Mietek wykonuje szaleńczy taniec świętego Wita. Nawet z tej odległości widziałem wyraźnie niebieskie skry. Nie czułem cienia litości. Spokojnie, z wyrachowaniem odczekałem kilka minut, po czym zgarnąłem swój welon poznawalności i skoczyłem w rój bytów potencjalnych. Był mrok, chwiejny blask pochodni, łoskot wojskowych butów o bruk, gwałtowny werbel, a potem krzyk: - Polacy, do broni! To było Krakowskie Przedmieście w tamtą, pamiętną Noc Listopadową. Miałem na sobie mundur podchorążego. Spodnie niemiłosiernie cisnęły w kroku. Uważnie rozejrzałem się dookoła. To ta brama... - Tam, carski szpicel! - zawołałem wskazując ręką. Pięciu czy sześciu podchorążych poderwało karabiny wraz ze mną. W bramie zamajaczyła chwiejąca się postać. Tym razem Mietek nie poczynił żadnych zastrzeżeń. Jeśli nawet, to nie mógł wpłynąć na otaczającą mnie falę desperacji i uniesienia. - Ognia! - krzyknął ktoś. Grzmot wystrzałów odbił się echem od domów. Impet kul poderwał Mietka w powietrze i cisnął go w cień. Rzuciłem karabin i podbiegłem. Trafili chyba wszyscy, lecz żaden z podchorążych nie mierzył w głowę. Tylko ja, ale mój strzał spalił na panewce. Chwyciłem mocno umierającego i razem polecieliśmy przez metafizyczne continuum. Ostatnim przystankiem był płonący dom. Znaleźliśmy się w jego wnętrzu, urządzonym całkiem współcześnie. Poza tym nie wiedziałem, co i gdzie się paliło. Nie miałem czasu szukać odpowiedzi. Nie tylko z powodu huczących dookoła ścian ognia. Mietek skonał i teraz jako żywy trup usiłował zatrzymać mnie w płomieniach. Mówiąc ściślej, pozbawiony duszy, a wraz z nią możliwości intelektualnych (w tym zdolności wyrażania życzeń), Mietek pozostał możnością fizyczną podległą obcej woli. Było to ewidentne złamanie reguł tej gry, ale zważywszy wysokość stawki, nie miałem do Szatana pretensji. Ten plan mógł się powieść (zwłaszcza że właśnie zaczął walić się sufit), ale tylko pod warunkiem, iż wpadłbym w panikę i zaczął szamotać się z nieboszczykiem. Sęk w tym, że odkąd przeczytałem podręcznik medycyny sądowej, wszystkie horrory zaczęły przyprawiać mnie o ziewanie. Z drugiej strony zasada zachowania wolnej woli nie została jeszcze złamana i Szatan wciąż musiał posługiwać się narzędziami w rodzaju mocno sfatygowanego Mietka. Darujcie ten sarkazm, ale muszę jakoś odreagować... Ponaglony żarem dokonałem transformacji całej dostępnej mi poznawalności pierwszego rodzaju w drugi. W ten sposób straciłem wrażliwość na wszelkie bodźce fizyczne, ze szczególnym uwzględnieniem ognia i łap kolegi Mieczysława. Oczywiście ryzykowałem i to bardzo, że przytrafi mi się to samo, co Sażyńskiemu i skończę jako obłąkany paranoik, ale, na szczęście, Szef jeszcze nie stracił cierpliwości do pewnego pismaka z "Obleśnych Nowinek". I chwała Mu za to! Płomienie przeszły w olśniewającą biel, która zawirowała raptownie i wyrzuciła mnie na ulicy Batorego, naprzeciw dawnego klubu studenckiego "Stodoła". Miejsce to, ze względu na tradycję sabatów wyższej świadomości, odbywających się tu dość często, od kilku lat było główną świątynią Ciachorowskiego. Tutaj też miała się odbyć zapowiadana w telewizji ceremonia. Ruch na ulicy był już wstrzymany ze względu na rosnący z każdą chwilą tłum gapiów. Budynek otaczał kordon Gwoździ. Pewnym krokiem przeszedłem przez lukę w ich szyku w chwili, gdy żaden z obecnych nie patrzył na mnie. Przy drzwiach także nikt mnie nie zaczepił. Znalazłem się w holu i ruszyłem prosto do głównej sali. Stało przed nią dwóch strażników i ci popatrzyli na mnie pytająco. - Jestem sto czterdziesty czwarty - oznajmiłem. - W samą porę! - warknął jeden z Gwoździ. - Mistrz już zaczął się niecierpliwić! Drugi bez słowa uchylił drzwi i wślizgnąłem się do środka. W wielkiej hali panował głęboki półmrok. Stu czterdziestu dwóch zebranych wyraziło już życzenie ujrzenie Boga. W efekcie utracili prawie całą poznawalność pierwszego rodzaju i wyglądali jak gromada zjaw. Przed nimi, na podwyższeniu siedział w pozycji lotosu Naczelny Guru Rzeczypospolitej - Andrzej Ciachorowski Swami. Cała rzeczywistość pomiędzy mną a nim wydawała się trzeszczeć pod naporem niepojętych sił, które już-już miały ją rozedrzeć niczym zetlałą tapetę. Ruszyłem ku Ciachorowskiemu. Bezkształtne cienie zaczęły odrywać się od podłogi i bezsilnie czepiać mych stóp. Rozdeptywałem je i szedłem miarowo czując wzbierającą we mnie nadludzką moc. Guru zareagował, gdy znalazłem się w odległości trzech kroków. - Przywołaj Pana! - rozkazał mi z właściwą sobie hipnotyzującą charyzmą. Potem przymknął oczy i sam dokonał aktu woli spowijając się obłokiem błękitnego światła. Coś ciężkiego zwaliło się na mój umysł niemal rzucając mnie na kolana. "Powiedz TAK!" - zaskrzeczało wpijając się z furią w moją świadomość. "Powiedz TAK!" - NIE - oznajmiłem strząsając to z siebie. Byłem sam w pustej i ciemnej sali. Pod ścianami leżały złożone, zakurzone krzesła. Znikąd żadnego dźwięku. Nic się nie działo. Czyżby wszyscy stracili poznawalność? Szybko omiotłem własną ten i kilka alternatywnych wariantów rzeczywistości. Wszędzie pustka i cisza... Poczułem, że zasycha mi w gardle, a kolana zaczynają mięknąć. To nie była zwykła dezaktualizacja! Nastąpiło cięcie struktury genetycznej! Ustała przyczyna zewnętrzna podtrzymująca istnienie Ciachorowskiego i jego uczniów. To była kara niebytu! Tak blisko... Usiadłem na podłodze i zacząłem głęboko oddychać. Stopniowo minęły objawy szoku. Zacząłem się zastanawiać, co stało się z Sażyńskim? Wstałem. Musiałem jeszcze zamknąć pętlę skoków w przestrzeni, a potem odnaleźć Półmisek i najlepiej zemleć go na proszek. Idąc do drzwi, mimo wszystko zdobyłem się na uśmiech. Ciekawe, jak teraz wygląda Warszawa? Konrad T. Lewandowski Warszawa, lipiec-sierpień 1995 r. KONRAD T. LEWANDOWSKI Rocznik 1966. Absolwent Politechniki Warszawskiej. Fanowska ksywka - Przewodas. Wolny strzelec współpracujący z naszą redakcją, bardzo dobrze notowany jako publicysta, krytyk i autor SF. Ważniejsze teksty nieliterackie: "Stary krytyk mocno śpi" (sonda, "NF" 7/93), "Alternatywy ewolucji" (cykl, "NF" 1/93), "Zapomniana magia" ("NF" 1/94), "Archetyp i schizofrenia" ("NF" 3/95). Po powieściowych i nowelistycznych wycieczkach na tereny fantasy największy sukces przyniósł Konradowi bohater współczesny, Radosław Tomaszewski, dziennikarz skandalizujących "Obleśnych Nowinek", brylujący w Warszawie niedalekiej przyszłości (powstaje parapowieściowy tom przygód tej postaci niby jakowegoś Geralta czy Pirxa). W "Pacykarzu" ("NF" 3/94) szedł Tomaszewski tropem dokonań zadziwiających terrorystów; w "Notece 2015" ("NF" 4/95) podpowiadał polskiej generalicji, jak odeprzeć inwazję armii USA; w drukowanym obecnie "Półmisku" stawia Tomaszewski czoło ni mniej ni więcej tylko przedwczesnej Apokalipsie. Ortodoksyjna katolicka metafizyka jako myślowy szkielet opowiadania SF? - tego w Polsce bodaj nie było! Polecam uwadze Państwa warsztatowy komentarz Konrada towarzyszący noweli; sam zauważę, że występuje pokrewieństwo między jego "półmiskiem" a Oramusowym "tlatocetlem" ("F" 7/84); że pewne konstruktywne cechy cudownej przestrzeni opowiadania (jego ontologia) nawiązują do cyberprzestrzeni Inglotowych "Inquisitorów" i Cyranowych "Śpiochów w Urlo". Ale mam te podobieństwa raczej za nieuchronne niż bezwiedne, na pewno - nie za dezawuujące. Przeciwnie. Wydaje mi się interesującym i zacnym widoczny w polskiej fantastyce efekt zbiorowego (zespołowego) myślenia i przekazywania sobie przez autorów coraz lepiej metaforyzowanej, coraz ciekawiej ujmowanej Tajemnicy. Uwaga I: jak to nazwać, bo klerykal fiction wygląda tu na termin i zawężający, i przestarzały. Metacyber? Deopunk? Ontofiction? Uwaga II: finał "Półmiska" daje się czytać jako luźne nawiązanie do zakończenia "Karlgoro godzina 18.00" Baranieckiego, które wydrukowaliśmy też w "styczniowcu" dokładnie trzynaście lat temu (sic!). Co Państwo na to? (mp) Konrad T. Lewandowski Wisielica Nadesłane na konkurs "Fantastyki'90" Kamienie, które mijała - porośnięte mchem i połyskujące bielą nadłupanych krawędzi, kanciaste i obłe - zdawały się szydzić z niej swoją obojętnością. Myślała o tym, a lodowaty skurcz chwytał ją za gardło i serce, gwałtownym dreszczem przenikał ciało. Tak bardzo chciałaby stać się teraz jednym z przydrożnych kamieni. One wiedziały, na pewno musiały to wiedzieć, bo ich drwina przybierała na sile, przechodząc z wolna w szemrzący, szyderczy rechot. Wyciągnięte leniwie przy ścieżce, siedzące wygodnie na wygniecionej darni, wszystkie wydawały z siebie ten sam pulsujący szept: "Odchodzisz. Ty odchodzisz, my zostajemy. Zostajemy. Zostajeeemyyy". - Nie! Nieeee! - związane na plecach ramiona wyprężyły się nagle i mocno szarpnęły sznurami. Palce zwinęły się w pięści. - Nie!!! To nie ja! Nie ja!!! Niewinna! Ja niewinna! Proszę! Wyrwała się zaskoczonemu pachołkowi i runęła na ziemię krzycząc rozdzierająco. Milczący dotychczas tłum zafalował z głuchym pomrukiem. Sędziowie w ceremonialnej czerni, strażnicy, połyskujący ciemną stalą kolczug i hełmów, papuzio kolorowi mieszczanie oraz chłopi w białych płótniakach przybyli z okolic Kordy - wszyscy z pośpiechem stłoczyli się wokół, by nic nie uronić z interesującego widowiska. - Puśćcie mnie! To nie ja! Przysięgam! Błagam... - uniknęła próbujących przytrzymać ją dłoni i długim wyrzutem przypadła do nóg sędziemu Molinie. Ten cofnął się wykrzywiając twarz w dziwacznym grymasie. Rozpaczliwe jęki przeplatane zapewnieniami o niewinności docierały do wszystkich, wywołując gniew albo kpiące okrzyki. Sędzia Maron, zadowolony, że skazana dobrze odgrywa dla ludu swą rolę, słuchał tego z wyraźną uciechą. Sędzia Tares z niesmakiem odwrócił się do stojącego obok kata. - Zacny Mefinie - mruknął półgłosem ocierając pot z czoła - uciszże nieszczęsną. Dobrze wymierzony kopniak przerwał błagalny skowyt w pół słowa. Chwilę później ręka nabita węźlastymi mięśniami złapała dziewczynę za kark i postawiła na nogi. Kilka mocnych uderzeń otwartą dłonią w twarz przywróciło skazanej przytomność, po czym ujęli ją pod ramiona dwaj pomocnicy. Wznowiono marsz. Szła teraz skulona, z trudem powłócząc nogami i potykając się: idący po bokach pachołkowie chwilami musieli ją wlec. Bełkotała cicho i niezrozumiale. Krew spływająca z rozbitego nosa i warg skapywała na zgrzebną, śmiertelną suknię z burego płótna, oraz na drogę prowadzącą do szczytu pobliskiego wzgórza. Kamienie zniknęły i zamilkły. Wspinaczka, narastający przedpołudniowy upał, a teraz jeszcze mdlący, przenikliwy ból odpędziły uczucia i myśli. Obojętnie patrzyła na strażnika z widłami w ręku, który, gdy byli kilkadziesiąt kroków od celu, wysforował do przodu i pośpiesznie przerzucił w krzaki szczątki leżące pod szubienicą. Zaraz też podążyło tam trzech ludzi z drabiną i sznurem, by przygotować nową pętlę. Kat skręcił niespodziewanie w bok i odwróciwszy się plecami do tłumu przystanął przy kępie zarośli. Sędzia Tares wyciągnął zza pazuchy rulon i spróbował podać go Molinowi, ale ten pokręcił przecząco głową, więc Tares cofnął się i sam podszedł do Ridy. - Ridina, córka rymarza Dedy - przeczytał głośno. Gwar głosów umilkł, a kat odwrócił się szybko i dopiął spodnie. - Wiosen dziewiętnaście, oskarżona przez czcigodnego pana Dekelo... Zgaszone oczy Ridy zabłysły nagle nienawiścią. Wyprostowała się nieco, uniosła gowę. - Ty ścierwo - dotarło do obu pachołków - będziesz zdychał... - ...o to, że czarami sprowadziła śmierć na dwoje jego dzieci, które rzeczonej w opiekę powierzone były. - Nienawidzę. Nienawidzę. - Została uznana winną i w imieniu naszego najjaśniejszego pana Redrena III, dzierżcy Katimy i króla Suminoru, skazana na śmierć na sznurze. Podpisali imionami swymi jednomyślnie sędziowie Jego Wysokości: Tares, Maron i Molino - ostatni z wymienionych gwałtownie poruszył grdyką. - Mistrzu Mefinie, niechaj się wypełni! - Tares zwinął papier i odstąpił od Ridy. - Nienawidzę. Pętla była gotowa. Kat Mefin z Kardy, mistrz cechowy, uczeń sławnego Jakuba Katimskiego, sprawnie wszedł do połowy drabiny opartej o poprzeczną belkę szubienicy, chwycił rozkołysany sznur i sprawdziwszy staranność przygotowanych węzłów dał znak czekającym na dole pomocnikom. Podprowadzili Ridę, podnieśli ją do góry i z pomocą strażnika postawili na trzecim szczeblu. Nie broniła się, była już całkowicie bezwolna, tylko jej monotonny szept towarzyszył każdej czynności mistrza. Ten zaś po chwili zeskoczył na ziemię i stanąwszy z dłonią opartą o drabinę, pytająco popatrzył na sędziego Taresa. Odpowiedzią był przyzwalający ruch głowy. - Nienawidzę! Zatrzeszczał napinany sznur. Drabiny z głuchym łomotem uderzyła o ziemię. Mefin pewnym ruchem chwycił wierzgające nogi, przytrzymał je i mocno pociągnął w dół. Wśród zgromadzonych rozległ się nerwowy śmiech, ktoś splunął, ktoś inny zbladł nagle i chwytając się za żołądek z pośpiechem ruszył w powrotną drogę. Biały jak ściana Molino chłonął wszystko szeroko otwartymi oczami. Niebawem kat dał znać, że skończone. Zebrani poruszyli się i jak fala zaczęli odpływać ze szczytu Szubienicznego Wzgórza. Tares zaczekał, aż podejdzie mistrz Mefin, bez słowa wręczył mu małą sakiewkę i dołączył do pozostałych. Nikt nie obejrzał się już, aby nie zobaczyć twarzy patrzącej za odchodzącymi. Było południe. Chmura odsłoniła powoli pełny księżyc, a wtedy skały, krzewy i trawy zalśniły szaro-srebrzystym poblaskiem. Zbudziły się cienie. Lekki powiew wiatru ożywił je i poruszył. Smugi mętnej poświaty rozpełzły się w różne strony, a jedna z nich wślizgnęła się pod kępę zarośli wydobywając z mroku wpatrzony w przestrzeń oczodół i dwa rzędy matowo połyskujących zębów. Jakby onieśmielona liznęła jeszcze jakąś kość, po czym cofnęła się tam, skąd przyszła. W ślad za cichnącym szmerem łodyg i liści popłynął długi, przeciągły skrzyp. To naprężona, konopna lina otarła się o suchą belkę, zaś podłużna plama czerni na ziemi ruszyła tam i z powrotem. Nowy podmuch i nowy skrzyp. Monotonna, miarowa melodia, trwająca od kilkunastu godzin. Nagły dysonans przerwał ów posępny rytm. Kolejny, zanikający odgłos, zamiast zamrzeć przeszedł w gwałtowny trzask. Cień pod szubienicą zadrżał, zafalował i ożył! Ostre szarpnięcie zatrzęsło całą konstrukcją. Nogi Ridy podkurczyły się i wyprostowały, a ona sama zadygotała jakby w nowej agonii. Mięśnie znów napinały się i wiotczały w chaotycznych, szalonych zrywach, a piersi raz jeszcze podjęły rozpaczliwą walkę o oddech. Coś na kształt obłoku księżycowego światła pojawiło się tuż nad poprzeczną belką szubienicy, z wolna spłynęło w dół i niczym mgła otuliło szamoczącą się postać. Pomiędzy tym świetlistym kokonem a lśniącą wysoko na niebie tarczą, na moment, niczym smuga srebrnego dymu zabłysł długi i prosty snop blasku. Chwilę później kokon przygasł, skurczył się, a mleczna poświata pulsując wniknęła w wisielca. Wystające spod śmiertelnej sukni bose stopy Ridy poruszyły się wolno i wyprężyły tak, jakby chciała dotknąć ziemi czubkami palców. Te zaś naprawdę wydłużyły się nieco, lecz wtem wygięły wraz z całymi stopani tak mocno i nienaturalnie, że aż chrupnęły pękające kości i ścięgna. Z tych konwulsyjnie drgających i chrzęszczących brył, przypominających pąki upiornych roślin, wykiełkowały nagle podobne do haków szpony. Po nogach przeszła kolej na dłonie, głowę i resztę ciała. Przemiana dopełniła się całkowicie. Niebawem na ziemię opadły zerwane z przedramion powrozy i strzępy podartej sukni. Potem pazury potwora wczepiły się w linę nad łbem dźwigając ciało do góry. Ostre kły szybko przegryzły sznur, po czym w ciszy nad Szubienicznym Wzgórzem rozległ się łoskot towarzyszący skokowi z niewielkiej wysokości. Jeszcze tylko gwałtownie zaszeleściły krzewy rosnące na zboczu i już nic nie mąciło spokoju nocy. Brzask wydobył z granatowego mroku dużą, nieregularną bryłę miasteczka Kardy, podzielił ją na gromadę pomniejszych konturów i plam, a te pod dotykiem promieni zaczęły zaraz uwypuklać się i rozjaśniać, przybierając powoli kształt domów, dwu-trzypiętrowych kamienic, obronnych murów, wieżyczek i baszt. Główna droga prowadząca do bramy odcięła się jasnoszarą smugą na tle zieleni poboczy, a jako ostatni wyparował cień z głębi fosy. Zajęczał nienaoliwiony kołowrót i płyta zwodzonego mostu zaczęła powoli opadać na drugi brzeg. Gdy była o kilka piędzi od obmurowanej czerwonym granitem końcówki gościńca, korba musiała wymknąć się z rąk rozespanego strażnika i platforma z drewnianych bali nabijanych żelaznymi ćwiekami z piekielnym rumorem wyrżnęła o kamienie. Brzęk łańcuchów i tępy dudniący łomot przetoczyły się po okolicy. Na ten odgłos otworzyły się drzwi przydrożnej gospody odległej od mostu o parę strzelań z łuku. Wyszedł z niej jakiś człowiek. Chwilę postał na ganku, po czym niepewnie, na miękkich nogach poczłapał w kierunku bramy. Szedł długimi, z rozmachem zakreślanymi zakosami, wyraźnie zadowolony, że nikogo nie musi o tej porze wymijać. Nagle stanął gwałtownie w połowie drogi i uważnie przypatrzył się kształtowi leżącemu w rowie ciągnącym się wzdłuż traktu. Jeszcze jeden, dwa kroki. Zdławiony krzyk, zwrot i szaleńczy zryw. Potknął się, runął jak długi, wstając przez moment biegł na czworakach i znów popędził wrzeszcząc i wymachując rękami. W drzwiach gospody zaczepił butem o próg i wraz z tumanem pyłu zatrzymał się na najbliższym stole. - Gambo, czy ci na rozum padło?! - karczmarz Riken odstawił kufel, który właśnie wycierał, i wyszedł zza kontuaru. - No, co ty? Tamten dysząc ciężko i wyrzucając z siebie pojedyncze, niezrozumiałe okrzyki, chwycił karczmarza za rękaw koszuli i pociągnął do wyjścia. - Kat... Mefin..., p-pomocnik... - wykrztusił dopiero na zewnątrz. - Gdzie?! - w oczach Rikena błysnęło zrozumienie. Odpowiedzią był gest wyciągniętej ręki. Po chwili Riken stał już nad rowem. Zbyt wiele podobnych obrazków widział przez dwadzieścia kilka lat pracy w karczmie, by tracić czas na kontemplację. Skoczył na dół i przypadł do wykręconego nienaturalnie ciała kata. Było zimne i sztywne. Przewrócił je na bok i zobaczył wielką wyrwę wielkości pięści, na karku, tuż poniżej włosów. Lewy policzek trupa naznaczony był trzema równoległymi ranami sięgającymi aż do zębów. Riken zrozumiał, że nic tu po nim, więc ruszył ku leżącemu o trzy kroki dalej pomocnikowi. Ten żył, ale jakieś straszliwe uderzenie w głowę obnażyło mu mózg i wyrwało jedno oko razem z połową ucha. Nieprzytomny, oddychał nierówno, tocząc różową pianę. Widać miał na dodatek strzaskane żebra. Podłużny cień padł na dno rowu. - Gambo, po straże! Szybko! - krzyknął karczmarz nie patrząc za siebie. Cień zniknął, a Riken ostrożnie zajął się rannym. Ułożył go najpierw w wygodniejszej pozycji i zabrał się za podwiązywanie żeber. Za moment odkrył, że odłamki niektórych kości poprzebijały ciało i wylazły pod kaftan. Na drodze zadudniły kroki wielu ludzi i szczęknęło żelazo. - Riki, co z nim? - rozległ się głos starego dowódcy straży przy głównej bramie, dziesiętnika Tadina. - Nic z tego - karczmarz wstał i wytarł w fartuch zakrwawione dłonie. - Jemu już nic nie pomoże. - A mistrz Mefin? - Co najmniej od dwóch czy trzech godzin. Tadin wskoczył do rowu i zbliżył się do pomocnika kata. - Niech to zaraza - mruknął półgłosem, a zaraz krzyknął: - Hej wy tam! Dajcie tu płaszcz i dwie włócznie! I bierzcie go, tylko uważać! - Cofnął się, aby zrobić miejsce żołnierzom i stanął obok Rikena. - Jak sądzisz, kto to zrobił? - zapytał. Karczmarz spojrzał na niego zamyślony. - Nie kto, tylko co. Pamiętasz strzygę Liret piętnaście lat temu? Dziesiętnik zbladł i z niepokojem popatrzył na najbliższe krzaki. - Skąd ci to przyszło do głowy? - głos mu drżał. - Twarz mistrza - odpowiedział powoli Riken - na policzku ma ślad od pazurów, a poza tym coś mu przegryzło kark. - Ale strzygi wywlekają bebechy. A ci tutaj... - Więc było to coś podobnego, tylko że o odmiennych zwyczajach. Tadin szybko odwrócił się do stojących na gościńcu żołnierzy. - Wy dwaj! - pokazał. - Natychmiast zawiadomić sędziego Taresa! - Panie, a co z onym nieborakiem? - odezwał się jeden z tych, którzy położyli rannego na prowizorycznych noszach. - Nieście go do mnie, do gospody - polecił Riken. Po kilkudziesięciu krokach cichy, przeciągły jęk nagle poruszył idących. - Na Reha! - zawołał Radin. - Toż on się budzi! Stójcie! - Pośpiesznie pochylił się nad zmasakrowaną twarzą. - Człowieku, mów, co się stało! Otwarte oko nieruchomo patrzyło w niebo. - Nie słyszy cię - mruknął karczmarz, ale również przybliżył ucho do ust konającego. Zsiniałe wargi poruszyły się. Zrazu bezgłośnie. - Wisielic... - szept był cichy jak szum deszczu za ścianą - ...to ona..., wi... sie... lic... ooo. - Koniec. Po wszystkim - Riken sięgnął i to jedyne, zgłasłe już oko przykrył powieką. - Rozumiesz coś? - Tadin uniósł dłonie do góry. Karczmarz skinął głową. - Wisielic... wisielica. Prawda, jest coś takiego. Różne rzeczy słyszy się przy szynkwasie - powiedział zadumany i nagle ożywił się. - Trzeba sprawdzić na Szubienicznym Wzgórzu! - Rida? - Właśnie, wyślij tam kogoś. - Tak, zaraz - Tadin dotknął czoła jakby opędzał się od natłoku myśli. - Hej, czterech do mnie. - Panie, mamy nieść? - Już nie trzeba. Zostawcie tu, z boku - Riken nawet nie spojrzał na pytającego. Odtąd nikt nie odezwał się aż do przybycia sędziów. Przyszli wszyscy trzej; spokojny jak zawsze Tares, pyszałkowaty Maron i roztrzęsiony, spocony Molino. W milczeniu wysłuchali Tadina i karczmarza. "Skrzywdzona niewinność, gdy nienawiść skazi, przeciwny naturze może wydać owoc" - zacytował półgłosem, na wpół do siebie Tares. - Co to jest?! Co ty bredzisz?! - syknął z furią Maron. - Oszalałeś? - To stary poemat o wszystkim, co nadnaturalne. "Prawo Onego". Czytałeś? Nie... Tak myślałem. Mówiąc prosto: wydaliśmy niesprawiedliwy wyrok! Posłaliśmy na sznur niewinną. - A skąd wiesz, że to ona? Gdzie dowód?! - Dowód? O, zaraz to rozstrzygniemy. Widzę, że wracają już strażnicy, których wysłał zacny Tadin. Żołnierze nadbiegli zziajani, wyraźnie wzburzeni. Widać było, iż gnali na łeb na szyję. - Nie ma trupa, nie ma! - wykrzyczał łapiąc oddech pierwszy z nich. - I szmaty na ziemi podarte! - dodał inny. Molino zsiniał, poruszył wargami jak ryba i wydawało się, że zaraz porazi go apopleksja. - Spójrz, panie! - strażnik wyciągnął dłoń w stronę Taresa. Sznur odcięty od szubienicznej belki trzymał tak, aby jego dwa końce były tuż obok siebie. Kontrast pomiędzy jednym - równo przyciętym ostrzem sztyletu, a drugim - postrzępionym i lepkim od śluzu, był aż nadto wymowny. - Przegryziony - wyjaśnił niepotrzebnie. Tares bez słowa odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w kierunku miasta. Dwaj pozostali sędziowie natychmiast podążyli za nim. - I co teraz, co teraz?! - wybuchnął Maron. - Będzie się mścić - odparł Tares z nieludzkim spokojem. - Mafinowi odpłaciła tak samo szybką śmiercią, jaką on jej zadał. Chyba nawet nie poczuł, kiedy mu skoczyła na plecy. - A ten chłopak? - cynizm Taresa sprawił, że Maron zaczął myśleć logicznie. - Przypadek, zwyczajnie się napatoczył. - Przez was to!!! Wszystko przez was!! Zmusiliście mnie! A ja wiedziałem! Czułem, że to nie ona! To wy mi kazaliście podpisać ten przeklęty wyrok! Wyyy!!! - rozwrzeszczał się histerycznie Molino. Tares skoczył do niego, chwycił za kaftan i z całej siły potrząsnął. - Opamiętaj się ty! Cożeś myślał, że wolno ci naszą niepewność tłumowi przed oczy wywlekać?! Zresztą prawo jest jeszcze i jeśli ja i Maron o jej winie byliśmy pewni, to i ty jako trzeci z nami winieneś się zgodzić! Jest tak, czy nie? - Jest, ale... - To swoje "ale" powiedz tamtej, jeśli ciebie wysłuchać teraz zechce. - Czekajcie no - odezwał się Molino. - Trzeba by rychło wieści rozesłać i tępicieli sprowadzić. Aha! I pana Dekelo o wszystkim uwiadomić. - Tak. Tylko że oprócz tego jest jeszcze sprawiedliwość - powiedział Tares cicho i już tylko do siebie. Wieść o tym, co zaszło, błyskawicznie obiegła miasto. Mieszanina strachu, ciekawości i współczucia dla Ridy niczym lotny opar wypełniła uliczki i domy i zakrzepła w pełne napięcia oczekiwanie. Było znowu południe. O Rida! Nieuchwytny, bezpostaciowy, ale raniący jak cierń zew przenikał falami cały jego umysł, utrzymując go na pograniczu szaleństwa. Przejmujący ból. Kiedy odpływał, zostawiał po sobie czarną pustkę, a gdy wracał, to mimo iż fizycznie nie istniał, był gorszy niż dotyk rozpalonego żelaza. Ta bezcielsność sprawiała, że chwilami doprowadzony do szału chwytał się za łeb z usilnym pragnieniem, aby rozerwać sobie czaszkę, wyciągnąć mózg i wycisnąć z niego obłędne cierpienie. Chciał wyć, miotać się, tłuc głową o ścianę, ale zamiast tego brał kubek i wypijał następną miarkę gorzały. Nic już nie dawało się określić, nazwać, czy wytłumaczyć, tylko beznadziejność i poczucie nieodwracalności trwały tu, w tej ponurej otchłani, w którą bez przerwy spadał. Nowe hausty piekącego płynu nie zmniejszały udręki, aż do chwili, gdy kolejny łyk sprawił, że wielki i ciężki młot spadł wreszcie i rozgniótł wszelkie uczucia. Potem wszystko zaczynało się od początku i powtarzało jak ruch karuzeli. Czas i miejsce przestały mieć znaczenie. Rozpłynęła się rzeczywistość, a w końcu w spranym okowitą mózgu nie zostało już żadnej myśli. Zasnął. - Mino, chcesz może mleka? Jest kwaśne - nagle zobaczył nad sobą pucołowatą twarz szynkarza Hety. Zaskoczony spokojem i ciszą, która teraz zapadła w jego duszy, powoli jakby bojąc się ją zmącić, przyjął kubek i wypił. Mleko wydawało się nie mieć smaku, ale pragnienie przynajmniej na chwilę znikło. - Na Reha - odezwał się Heto odbierając naczynie. - W życiu nie widziałem, by ktoś tak chlał. Już dwa razy sprawdzałem, czy żyjesz! Równie zdumiony jak i ucieszony niespodziewaną ulgą wyprostował się i oparł plecami o ścianę. - Ile czasu? - zapytał ostrożnie. - Trzy dni - odrzekł Heto, a widząc osłupienie rozmówcy dodał pośpiesznie: - No, może bez kilku godzin. Przyszedłeś tu zaraz, jak się sąd skończył. - A pieniądze? Karczmarz obejrzał się i zerknął na wiszącą nad szynkwasem tablicę. - Na razie jeszcze to ja jestem ci trochę dłużny. Koniec końców nie tak łatwo jest przepić siedem sztuk złota. - To nalej. - Daj spokój! Lepiej coś zjedz. - Odczep się, Heto! Nie twoja rzecz! - warknął. - Niby nie, ale skoroś taki mocny, to lepiej weź się w garść! Ale, ale... ty przecież nic nie wiesz! - A co mam wiedzieć?! - Mefin i jego pomocnik nie żyją. Wielkie pięści Mina zacisnęły się, aż zatrzeszczały palce. - Jak to!? - Po robocie poszli pić pod miasto do Rikena. No wiesz, wcześniej to oni zawsze przychodzili do mnie, ale teraz Mefin widać wolał nie wchodzić ci w oczy. - I miał rację! - wycedził przez zęby Mino. - No właśnie, więc dlatego tam. A wyszli gdzieś tak w środku nocy. - Po co? Przecież brama zamknięta! - A bo ja tam wiem! - rozeźlił się nagle Heto. - Widać mieli jakiś interes do siebie. Nic mi do tego! A rano... I popłynęła opowieść, w trakcie której oczy Mina otwierały się coraz szerzej i szerzej. Z takim napięciem wsłuchał się w słowa karczmarza, że gdyby ktoś wszedł i przeszkodził im teraz, to z miejsca wyleciałby za drzwi na zbity pysk łbem w bruk ulicy. - Więc żyje - wyszeptał, gdy zamilkł Heto. - Co żyje? - nie pojął szynkarz. - Ridka, Ridka żyje! - wykrzyknął i zaczął krążyć po izbie. - Człowieku, szalonyś?! Co ty gadasz?!! Mino zatrzymał się i popatrzył przytomniej. - Nieważne - powiedział powoli. - Daj coś jeść! - No chyba że - burknął Heto i zabrał się za krojenie kiełbasy do jajecznicy. - Konia mi trzeba i jadła na drogę - rzekł Mino z pełnymi ustami pół godziny później. - A gdzie cię niesie? - Do Katimy. I to dziś jeszcze ruszam! - Do stolicy - powtórzył cicho Heto. - Będzie trzeba liczyć pięć dni. Tego, co mi dałeś, na to za mało! - chciał o coś zapytać, ale zrezygnował. Mino sięgnął do kieszeni, wyjął z niej duży, złoty pierścień z migoczącym w nim sennie kocim okiem i podał go karczmarzowi. - Po ojcu. Teraz wystarczy? - Aż nadto! - No to jak wrócę, wykupię. Szykuj, co trza! Zanim minęła godzina, uliczne brukowce zaiskrzyły pod żelazem podków spiętego ostrogami rumaka. Mino popędził jak burza nie oglądając się na nikogo. Z łoskotem i szczękiem przeleciał przez wąskie przestrzenie między kamieniczkami, a ludzie umykali spod kopyt jego wierzchowca niczym króliki. Zadudniły jeszcze belki zwodzonego mostu, po czym gwałtowny tętent ścichł wytłumiony przez zbity grunt gościńca. Młodzieniec uśmiechnął się mijając na poboczu traktu grupę dyskutujących mieszczan, dalej zostawił za sobą karczmę Rikena i razem z obłokiem kurzu pomknął w stronę lasu rosnącego na horyzoncie. Dzikie uniesienie i radość szybko doprowadziły do wrzenia krew, a pęd powietrza rozwiał mu włosy i chłodził rozpalone ciało wdzierając się pod rozchełstaną koszulę. Pulsujące rytmicznie sploty końskich mięśni, które czuł pod sobą, sprawiły, że wciągnął go i pochłonął nieodparty żywioł, śpiew, hymn siły i mocy. Czuł to wszystkimi nerwami, każdym drgnieniem myśli, uczuć i woli. Ona żyła!!! Żyła! Nieważne, w jakiej postaci! Nieważne gdzie! Za jedno to! Uprosi pomocy i pójdzie po nią choćby na samo dno piekła! Zabierze, wykradnie stamtąd i nie odda już swej miłości pod żaden sąd! Żaden kat ani prawo go nie powstrzyma. Dość tego! Dość! Kocham, kocham! O Rida! Rida! Ridka!!! Maszerowali przez korytarze pałacu króla Redrena mijając kolumny z różowego marmuru, komnaty o hebanowych drzwiach, kryształowe świeczniki wiszące u wysmukłych sklepień i misternie rzeźbione krużganki, przy których te w kardyjskim ratuszu wyglądały jak kurze grzędy obsrane przez gołębie. Przewodnik Mina, młody oficer z odznakami setnika, oraz dwaj towarzyszący im gwardziści nie odezwali się ani słowem od czasu, gdy opuścili wartownię. Mino z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo i głupio. W brudnym płaszczu i zakurzonych butach, w porównaniu z tamtymi w wypolerowanych do blasku pancerzach i w ogóle wymuskanymi w każdym calu, on wyglądał jak drobny złodziejaszek złapany na gorącym uczynku i prowadzony pod pręgierz. Najgorsze było, że damy w wykwintnych strojach i wyperfumowani dworacy, których napotykali, odnosili takie samo wrażenie. Na szczęście wszystko skończyło się pod jednymi z hebanowych drzwi. Oficer zapukał i weszli. - Pani, to jest człowiek z Kardy, który się chciał z tobą widzieć. Dziękuję, Zefio, możesz odejść. Żołnierze oddali ukłon, pozostawiając Mina w wyłożonej barwnymi, jedwabnymi draperiami komnacie, zupełnie zagubionego, z gębą wyciągniętą jak u tępego, prowincjonalnego barana, niezdolnego wykrztusić pół słowa. Po prostu zatkało go! Zawsze wyobrażał ją sobie jako kobietę co najmniej stateczną, no może jeszcze nie starą, a już na pewno nie piękną. Tymczasem na sofie siedziała dziewczyna mniej więcej w jego wieku, w krótkiej, skórzanej sukni stylizowanej na zbroję, spod której wystawały zgrabne i piekielnie długie nogi w rzemiennych sandałach. Po jej ramionach spływały pofałdowane rękawki błękitnej tuniki, a splecione dłonie opierała o udo. Na palcach i nadgarstkach nie miała żadnych pierścieni ani bransolet, zaś sięgające pleców złociste włosy obejmowała na czole tylko prosta, srebrna obręcz podtrzymująca zieloną, finezyjnie rżniętą w chryzoprazie przyłbicę, albo raczej woalkę przysłaniającą twarz od czubka nosa do brwi. - Na imię mam Irian - rozległ się dźwięczny głos. - Dowodzę gwardią pałacową Jego Wysokości, a ty panie, kim jesteś?! - złamała etykietę nie mogąc doczekać się stosownego zachowania z jego strony. Wziął głęboki oddech. - Mino Dergo z Kardy, szlachetnie urodzony... - No tak, zapomniałam dodać; ja jestem z urodzenia chłopką. Zmieszał się i bąknął coś bez sensu. - Już dobrze - wstała, podeszła do stołu, nalała wina i podała mu kubek. - Usiądź, panie, i mów, z czym przybywasz. - Pani - upił niewielki łyk. - Miałem... znaczy mam jeszcze, chyba... dziewczynę, narzeczoną. Rida jej na imię - mówił pośpiesznie, rwąc słowa i zdania, mieszając zdarzenia, byle prędzej dobrnąć do końca. Irian usiadła znowu i uważnie na niego patrząc słuchała w milczeniu. - Lecz czego chcesz ode mnie? - zapytała, gdy skończył. - Co ja mam zrobić? Przez chwilę zbierał się na odwagę. - Słyszałem pieśni, bajania. Ty, pani... - Co o mnie gadają? - przerwała ostro. - Że byłaś strzygą! - wyrzucił z siebie. - Że gdy byłaś dzieckiem, rzucono na ciebie urok i umarłaś. Że wyszłaś z grobu. A potem potrafiłaś sprzeciwić się swojej naturze i w nagrodę za to odzyskałaś życie w ludzkiej postaci. - To nie całkiem tak. Ale niech będzie - dziewczyna złagodniała. - Powiadają, że masz pamiątkę - spojrzał na nią. - Tak - sięgnęła do czoła i uniosła do góry zieloną osłonę. - Oto ona! Był przygotowany na ten widok, a jednak wzdrygnął się mimo woli; jej oczy były jaskrawoczerwone o jakimś szczególnym, jakby perłowym połysku. - I dlatego nazywają cię Różanooką. - To prawda - cofnęła dłonie i opadająca woalka zamieniła z powrotem czerwień na brąz. - Więc pomóż mi, proszę! Skoro mogłaś ty, pani, to i może udać się Ridzie. Tylko ty wiesz, jak to uczynić! Zapadło przejmujące milczenie. Irian podniosła się i zaczęła chodzić po komnacie. Pełna powagi cisza, przerywana tylko lekkim szelestem jej kroków sprawiła, że Mino nie ważył się głośniej odetchnąć. - Dobrze - odrzekła nagle. - Pomogę ci. Fala ulgi przyprawiła go o zawrót gowy. - Ale nie mogę opuścić pałacu bez zgody Jego Wysokości, ani też zostawić żołnierzy bez rozkazów. Musisz zaczekać. Skinął twierdząco. - A zatem - klasnęła w dłonie i zza purpurowej kotary wybiegła młoda służebna. - Heliko, ja wychodzę, a ty zajmij się naszym gościem - zawiesiła głos, z ukosa spojrzała na Mina. - Zdobądź też dla niego trochę ciepłej wody i świeże odzienie... - dodała, po czym wyszła nie oglądając się już na nieszczęśnika, którego policzki i uszy nagle poczerwieniały. Wróciła po trzech godzinach; wszystko zostało załatwione i mogli szykować się do wyjazdu. Resztę dnia spędzili omawiając sprawy związane z podróżą, a następnego ranka spotkali się przy zachodniej bramie Katimy. - Witaj, szalony kochanku! - zawołała na powitanie. Wyglądała jeszcze ciekawiej niż wczoraj. Miała na sobie długi, ciemnozielony płaszcz, dobrze pasujący do jej nieodłącznej, chryzoprazowej woalki. Spod płaszcza pobłyskiwała stal kolczugi. Jednakże na tej plecionce z żelaznych ogniw kończyło się całe uzbrojenie Irian. Nie miała nawet sztyletu. Z głowy osłoniętej tylko wstęgą srebra zamiast hełmem włosy swobodnie spływały na ramiona, zaś wodze trzymały ręce nagie od łokci, przy których kończyły się rękawy. Doprawdy,był to niezwykły strój jak na wodza kilkuset starannie dobranych, najlepiej wyćwiczonych i uzbrojonych żołnierzy w państwie Suminoru. - Ruszajmy - odpowiedział z lekkim uśmiechem. Jakiś czas jechali w milczeniu. - Powiedz, pani - odezwał się Mino. - Słyszałem, że twój ojciec był kotołakiem? - Przybrany ojciec - poprawiła. - Ten, który mnie spłodził, był zwykłym człowiekiem, smolarzem. Jego dostojność kapitan Ksin Fergo, kotołak na służbie króla - na chwilę popadła w zadumę - dowodził gwardią w czasie, kiedy uznał mnie za swą córkę. To po nim otrzymałam ten urząd. - A on? - Odszedł - popatrzyła gdzieś w przestrzeń. - A dlaczego ty, pani? - spróbował zatrzeć poprzednie, niezręczne pytanie. - To kaprys Jego Wysokości - odparła. - Król uznał, że dobrze jest mieć dowódców straży o nadnaturalnym pochodzeniu, bo jak stale powtarza, nad wyraz uspokajająco wpływa to na wszelkich spiskowców. Karda wyglądała tak samo jak zawsze. Pozornie przez dwa tygodnie, które upłynęły od wyjazdu Mina, nic się nie zmieniło. Ludzie żwawo kręcili się po ulicach, rozmawiali, handlowali, kłócili się, a jeśli przerywali swoje zajęcia, aby odpowiedzieć na pozdrowienie Mina albo ze zdumieniem popatrzeć na Irian, to była w tym tylko zwykła ciekawość mieszkańców małego miasteczka. Życie toczyło się tu w rytmie niezmiennym od wieków i nawet niezwykłe wydarzenie nie zdołało naruszyć jego zewnętrznego porządku. Natomiast tego, o czym mówiono lub nie, tego, co kryło się głębiej, nie mogły już dostrzec oczy postronnego obserwatora. - Chyba biorą mnie za twoją nową kobietę - powiedziała Irian, kiedy zatrzymali się przed gospodą Heta. - Tacy są - odparł z goryczą Mino zeskakując na ziemię. - Wiadomo, chłopak młody, popił, odżałował i... znalazł nową. Zwykła to rzecz i gadać nie ma o czym. Rychło zapomną całkiem, że ze mną i Ridą coś było. - Witamy!!! Witamy czcigodnych państwa - karczmarz zamilkł nagle na widok Mina. - Tyś to? - A ja, ja - odburknął ponuro. - Prowadź do środka. Wybrali stół w najodleglejszym kącie izby, a Heto nieproszony, sam z siebie przyniósł dwa kufle piwa. - Zaczekaj! - Mino przytrzymał go za rękaw, kiedy chciał odejść. - Siadaj i mówże, co z Ridą?! - A bo to cię jeszcze obchodzi? - Gospodarz zerknął na siedzącą bez ruchu Irian. - Tak, jeszcze! Sposępniał i skrzywił się z niechęcią. - Tares i Maron do piachu. Fala gorąca przeszła przez skronie i policzki młodzieńca. - Mów! - Marona sprawiła w noc po twoim wyjeździe. Bronić się chciał, pachołków i służbę uzbroił. W domu okiennice i drzwi sztabami zawarli, ale przepatrzyli małe okienko w wychodku. Tam na niego czekała. - Widział ją kto? - Nie, ale ci, co sędziego widzieli, podobno rzygali jak koty. Cały był we krwi, mózgu i własnych gównach - wziął głębszy oddech. - Ona ciszej od ducha przychodzi. Tak samo nikt nic nie spostrzegł, kiedy Taresa naszła. Ten zaś jakby na nią czekał. Sługi odprawił, wszystko otwarte było. Albo oszalał, albo taki ci był sprawiedliwy. - Na Reha! - Mino zadrżał z wrażenia. - A potem dopadła pana Dekelo. - To i Dekelo też trup?! - wykrzyknął zdumiony. - Gdzie tam trup - karczmarz splunął pod stół. - Jeszcze gorzej! Język mu wywlokła, resztę twarzy razem z oczami pazurami wydarła. Dotąd leży z taką wyrwą od czoła do gardła, że obłędu na sam widok można dostać i zdycha dokładnie tak, jak mu to pod szubienicą przyobiecała. - A Molino? - Ten cały, bo cięgiem w sądzie siedzi zawarowanym na wszystkie skoble. Ale od strachu to rozum mu się ze szczętem pomieszał. Nikogo nie wpuszcza, a żarcie mu pode drzwi przynoszą. Tylko wtedy otwiera i stąd znać, że żywy. - Innym ona nie szkodzi? - A dajże mi wreszcie pokój! - wybuchnął. - Na co mi o niej gadać?! Żeby i do mnie przyszła? Starczy! - wstał gwałtownie i odszedł obsłużyć przybyłego przed chwilą mieszczanina. Irian trąciła w ramię patrzącego za gospodarzem Mina. - Nic z tego nie będzie - powiedziała cicho. - Jak to? - zbladł jak ściana. - Zbyt wiele krwi, zła. Zasmakowało jej zabijanie. - Ale ty - droga zbliżyła ich do siebie na tyle, że zdążyli przyjąć formę mniej oficjalną. - Ale ty przecież też zabijałaś! - wyszeptał z pasją. - Czyż nie?! - Jednego tępiciela, tak - skinęła głową. - Tylko, że to on polował na mnie, a nie na odwrót. - A za co? - Za nic, strzygi zabija się dlatego, że są. - Naprawdę nie zrobiłaś nic wcześniej? Nie mściłaś się? - Nie miałam na kim. Ludzie z mojej wsi spalili żywcem tę wiedźmę, zanim... - A widzisz! - syknął triumfalnie. - Ridy nikt nie wyręczył! - Może masz rację. - Posłuchaj! - wpadł jej w słowo. - Byłem z nią, byliśmy razem. Dla nas nawet w nocy nie zachodziło słońce, róże miały tylko powab i zapach, nie ciernie. Ja nie wiem, ale wtedy nie chodziłem po ziemi, ja chyba unosiłem się ponad nią! Możesz to pojąć? Tak było! Moja matka i ojciec nie żyją od lat. Pożar. Ona była dla mnie wszystkim! Nieważne, że z niższego stanu. Nie mam krewnych, którzy by się mogli sprzeciwić! Spotykaliśmy się, szykowałem już złoto dla świętcy, żeby dał ślub, ona się zgodziła, kochała mnie! Zawsze kiedy pytałem, okazywało się, że czuła to samo co ja. Rozumiesz?! Byliśmy dla siebie stworzeni! Potwierdzał to każdy dzień, każda chwila z nią! Zresztą. Nie wiem, jak ci to mówić. Jej oczy mówiły wszystko! Mam ją teraz zostawić? Ją, jakby połowę mnie? Kiedy Dekelo oskarżył, że ona te dzieciaki. A to przecież nie ona! Pewnie on sam, bydlak. Zawsze je miał za śmieci! Zabawił się po swojemu. Potem sąd. Trzeba mi było porozwalać łby sędziom, katu, Dekelo, nawet całemu miastu i zabrać ją! A ja poszedłem się zapić! Zamiast ratować! Teraz mam jeszcze szansę! - przerwał, spojrzał przytomniej. - Czy jeżeli stanę przed nią i przekonam ją, by z dobrej woli zaniechała zemsty i darowała Molinie życie... Czy wtedy będzie można odczynić urok? - Jeżeli przekonasz - powtórzyła Irian. - Tak, wówczas z pomocą jakiegoś wielkiego maga, być może, uda się tego dokonać. Poderwał się na równe nogi. - Więc idźmy do Moliny! - Zaczekaj. A jeśli cię zapomniała? - Nie! Niewiele wiem o potworach, ale to na pewno, że najgłębsze i najmocniejsze uczucia nietknięte przechodzą przez śmierć i Przemianę. - Tak było ze mną. - Zamyśliła się. - Więc i z Ridą też! Muszę tylko obudzić, przypomnieć jej. Ona przecież za życia miłowała mnie ponad wszystko! - Rzecz w tym, abyś zdążył to zrobić. Inaczej skończysz jak tamci. - Wstała i rzuciła na stół drobną monetę. - Chodźmy! Dopiero po kwadransie walenia w okute drzwi, kiedy zaczynali już zastanawiać się nad sposobem ich wyważenia, z wnętrza wielkiego, zamkniętego na głucho budynku ze sczerniałego kamienia dobiegł szmer. - Od-dejdź stąd, odej-dź, ja niewinny... nie chciałem cię zabić - rozległ się żałosny, piskliwy bełkot, przypominający skomlenie psa. Mino i jego towarzyszka popatrzyli po sobie bezradnie. Gdyby Irian odezwała się teraz, mogłaby swoim kobiecym głosem spłoszyć sędziego na dobre. Gdyby zaś Mino powiedział swoje imię, to chociaż z innego powodu, skutek byłby pewnie ten sam. - Ja wiem, że jesteś niewinny! - zaświtała mu nagle właściwa myśl. - I dlatego przyszedłem ci pomóc! - Ktoś t-ty? - Mino Dergo! Przychodzę, boś nie chciał jej śmierci! - dodał pośpiesznie. Odpowiedzią był cichy, nerwowy chichot. - P-prawda to? - usłyszeli za moment. - Szczera prawda! Przyszliśmy uwolnić cię od niej! - J-jjacy m-my? - Jest tu ze mną sławna czarownica - wyjaśnił Mino modląc się w duchu, by stary nie przypomniał sobie przypadkiem jakiejś legendy o Irian, w której byłaby mowa o jej zielonej woalce. - Ona cię obroni! Zapadła głucha, denerwująca cisza, po czym wreszcie szczęknęła zasuwa. - A prawda t-to? - rozległo się znowu. - Prawda, święta prawda! - powtórzył Mino. - Przysięgam! Ciężkie drzwi uchyliły się w końcu i w ciemnej szparze zabłysły rozbiegane oczy obłąkanego człowieka. - Wpuść nas. Ona już nie będzie cię prześladować. - D-dobrze. Ledwie weszli, Molino szaleńczym rzutem całego ciała naparł gwałtownie na uchwyty od skobli i z piekielnym rumorem zatrzasnął wejście, jakby tuż przed nosem kogoś trzeciego. Załomotały przesuwane z impetem rygle. - Hę? - po chwili chuda, pokryta szczeciniastym zarostem twarz sędziego wykrzywiła się w migoczącym blasku łojowej świecy. - Prowadź! Będziemy czekać. Nie oglądając się, ruszył posłusznie przed siebie i zniknął za zakrętem korytarza. Zaskrzypiały drewniane schody. W tym momencie Irian pochyliła się nagle, z niewiarygodną szybkością zzuła sandały i błyskawicznie, na palcach odbiegła w bok. Mino nie patrząc na nią, poszedł za sędzią starając się robić jak najwięcej hałasu. Ona powróciła za chwilę i zrównała z nim tak nagle i cicho, że aż się przestraszył. - Poluzowałam skobel przy okiennicy - szepnęła dopinając w marszu rzemienne paski. Czekający na górze Molino nie domyślił się niczego. Zaprowadził ich do pozbawionej okien komnaty, w której trzymano przestępców tuż przed rozpoczęciem procesu. Mino popatrzył w górę. Tam. Na drugim piętrze była sala, w której zapadł wyrok. Usiedli na prostych ławach ciągnących się wzdłuż ścian. Mino i Irian ciasno, jedno obok drugiego, a sędzia po drugiej stronie. Wszyscy znieruchomieli, lecz ogromne cienie, powołane do życia przez płomień świecy falowały, pełzały i drgały w rytm ciszy panującej tu, w tym posępnym, drugim co do wielkości, po ratuszu, gmachu w mieście Kardzie - małej stolicy wielkiego Kaladenu - prowincji Suminoru. W kraju, w którym demony i ludzie od kilkunastu wieków toczyli ze sobą nie kończącą się śmiertelną walkę czasami tylko próbując żyć obok siebie w zgodzie. Trwali. Świeca z wolna przemieniła się w pełgający nieśmiało ogarek, a ten zaś, po którymś z niemrawych rozbłysków stał się świecącą w mroku czerwoną plamką. Ciemność jednak nie zapadła. Przez szpary w masywnych okiennicach korytarza, a stamtąd przez otwarte drzwi zaczęło wsączać się do komnaty światło delikatne jak pajęcza sieć. Było już po pełni, ale blasku nadłamanej tarczy księżyca starczało jednak dla oczu przywykłych do wielogodzinnego czuwania i dla potwora pełnego mocy po niedawnej Przemianie. - Jest - tchnęła Irian Minowi w ucho. - Czuję ją. - Jak? - cichsze niż szept pytanie pozostało bez odpowiedzi. - Idzie. Wytężył słuch aż do granic możliwości, ale dopiero po długiej, bardzo długiej chwili usłyszał tylko jeden stłumiony stuk, gdzieś na dole. - Nyyyyeeeee!!! - Molino z przeraźliwym wrzaskiem zerwał się z miejsca i jak zwolniona sprężyna skoczył do wyjścia. - Za nim! - krzyknęła Irian. Nie zdążyli. Ciemność spadła na nich z łomotem, a w zamku zazgrzytał klucz. Mino z desperacką furią uderzył barkiem w zamknięte drzwi. Raz, drugi. Mdlący ból rozszedł się po jego wnętrznościach. - Nie mogę. Odepchnęła go. - Odejdź! Krótki, głośny huk, a potem przeciągły trzask rozrywanego drewna. Fala bladego światła, a w niej skulona na progu Irian. - Jak ty!? - Nie pytaj! - wysyczała dziwnie zmienionym głosem. - Idź, bo nie zdążysz. Szybko!!! Nie oglądając się, z jedną myślą tłukącą się po głowie, pognał przed siebie na złamanie karku. - Prosto! W prawo! Droga?! Droga! Którędy? Tam! Teraz schody! Bieg! Jeszcze kawałek! To te wąskie drzwi! Wpadł do izby rozpraw bocznym wejściem - tym dla przestępców. Ona wracała tu głównymi drzwiami. Molino wpatrzony w gęsty cień za ich progiem, w ogóle nie spostrzegł obecności Mina. - Za co?! Za coooo. Nie mnie! To oniiii!!! - zawodzący szloch rozniósł się echem po sali. Drobna i szczupła, ale jakby zlepiona ze zbitych węzłów mięśni i ścięgien sylwetka wychynęła bezszelestnie z mroku. Płynnie i szybko, chyba lewitując tuż nad podłogą ruszyła w kierunku sędziego. - Rida! Potwór zwolnił, a jego łeb z krótkim, obłym pyskiem, wykrzywionym w upiornym uśmiechu przekręcił się w stronę Mina i zastygł w pozie charakterystycznej dla wisielca z przerwanym kręgosłupem. Nieruchome, sinawo świecące ślepia patrzyły jednak gdzieś ponad ramieniem młodzieńca - na coś ze jego plecami. Ale on tego nie spostrzegł. - Poznała mnie! - radosna myśl zabłysła w zdrętwiałym za zgrozy i wstrętu umyśle. Zrobił krok w przód. - TYY!!! Tyyyyy!!! - w obłąkańczym, histerycznym wrzasku Moliny zabrzmiała furia. Dygocząc na całym ciele cofał się w stronę drzwi za sędziowskim stołem, prowadzących do pokoju narad. - Ty ścierwooo! - zawył rozdzierająco. - Zabiję cię! Zabijęęę! - rzucił się do ucieczki. Wisielica niczym olbrzymi, czarny nietoperz pomknęła za nim. - Ridka! Ridka, nie!!! - Mino zabiegł jej drogę. Charkotliwy świst jak z krtani duszonego człowieka. Czarna obroża z zaciśniętej wisielczej pętli i zwisający z niej postrzępiony kawałek sznura. KŁY!!! Odruchowo osłonił twarz przedramieniem, zanim dosięgły ją zamykające się szczęki. Przeszywający ból od nadgarstka do łokcia. A potem na gardle młodzieńca zacisnęły się szpony z taką siłą, że oddech i krzyk urwały się w jednej chwili. Pod czaszką zadudniły potężne młoty, zaś przed oczami zawirowały gwałtownie ciemne płaty. Gdzieś obok buchnął wściekły, gadzi syk i zanim stracił przytomność, pomiędzy sobą a Ridą zobaczył łeb strzygi. To była Irian! Z impetem wystrzelonego z katapulty pocisku wpadła na wisielicę i oderwała jej kosmate łapy od szyi Mina, który uwolniony, bezwładnie zwalił się na podłogę. Ułamek chwili później oba potwory sczepione z sobą pyskami, z piekielnym wizgiem runęły na rzędy drewnianych ław druzgocząc je, łamiąc i rozrzucając. Ich siły i moc były równe. Wprawdzie paszcza strzygi była większa i szersza, ale mocniejsze pazury wisielicy z łatwością rozdarły chroniącą Irian kolczugę i dosięgły ciała. Bryzgnęła pierwsza krew, lecz podwójny, szaleńczo miotający się kłąb nie zwolnił ani na moment. Dalej toczył się z wściekłym łomotem i trzaskiem w pogrążonej w półmroku sali. Zażarta walka wydawała się nie mieć końca. Poturbowany Mino przyszedł już do siebie i trupio blady, wsparty na łokciu zdrowej, prawej ręki patrzył na to wszystko tępym wzrokiem, pełnym rozpaczy i niedowierzania. Wreszcie doświadczenie i rozumny spryt Irian wzięły górę nad żywiołową furią i nienawiścią Ridy. Strzyga zwolniła uścisk szczęk wypuszczając z nich zmiażdżony pysk tamtej i zwinnie wyślizgnęła się z jej uchwytu siadając na wisielicy okrakiem. Błysnęły i spadły uniesione do góry szpony. Bełkotliwy charkot Ridy ścichł nagle, a ona sama legła sparaliżowana. - Celnie wbite w serce pazury pokrewnej istoty podziałały jak osikowy kołek lub srebrne ostrze. Ale to jeszcze nie było wszystko. Należało dokończyć dzieła. Irian już spokojniej pochyliła się i wydarła upiorzycy to przekłute przed chwilą źródło siły i życia, po czym rozszarpała je na kawałki. Jaskrawa poświata na krótki moment rozjaśniła całą salę. To uwolnione światło księżyca wydzieliło się z trupa, aby zaraz rozproszyć się po kątach i zgasnąć. U stóp strzygi pozostały tylko pokaleczone zwłoki młodej dziewczyny z oznakami kilkunastodniowego rozkładu. Irian odczekała, aż znikną rany pokrywające jej ciało. W przypadku istoty nadnaturalnej, jeśli nie były śmiertelne, goiły się niemal natychmiast. Po chwili otoczyła ją łagodna, mieniąca się mgiełka. Wracała do ludzkiej postaci. To był przywilej, ukrywana w najgłębszej tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem króla i przybranej matki, nagroda za to, że pięć lat wcześniej stanęła w obronie mieszkańców Katimy. Wbrew instynktowi, wiedziona wspomnieniami zachowanymi z okresu, gdy jeszcze żyła, zabiła napastującą ich inną strzygę. W myśl niezbadanych praw rządzących światem demonów i ludzi mogła od tej pory czerpać siłę nie tylko z księżyca, ale i ze słońca, oraz wedle swej woli swobodnie przechodzić z postaci w postać. Teraz jej tajemnicę znał także Mino. Szybkim krokiem, wycierając chustą palce, które przed momentem były szponami, podeszła do leżącego bez ruchu Mina. Wpatrzony w ścianę bezwiednie poruszał wargami. - Nie przebudziłem jej. Nie przebudziłem. Nie udało się. - Nie miałeś czego w niej budzić! - odrzekła Irian oschle i twardo. Spojrzał na nią zdumiony. - Przecież kochałem ją. Tak, kochałem. Dlaczego? - W tym cały kłopot - powiedziała z naciskiem - że do takiej miłości, jak ta twoja, Rida nie była wcale potrzebna. - Coo...? - głos uwiązł mu w naruszonej krtani. - Co tyy... m-mówisz? - Żebyś na przyszłość, żywe czy martwe dziewki zostawił w spokoju! Ryj je w kamieniu albo w spiżu. Te łatwiej i lepiej wezmą kształt, który dla nich wymyślisz. Może być, że od tego wielkim artystą zostaniesz, a guzów na łbie i sińców na szyi to na pewno mniej zbierzesz. No ruszże się! Wstawaj! - zawołała szorstko, ale w jej głosie brzmiały teraz ciepłe tony. Pochyliła się i nie bacząc, że jej pełne piersi wysunęły się spod strzępów kolczugi, objęła go i pomogła stanąć na nogi. Usiedli na jednej z ocalałych ław. - Masz szczęście - ostrożnie podwinęła mu rozszarpany i nasiąknięty krwią rękaw bluzy. Nie zareagował. Nawet nie syknął z bólu, kiedy obwiązywała ranę. - Kości i mięśnie całe, tylko ci płat skóry wydarła. Będzie duża blizna, ale to nic strasznego - wstała. - Gdzi-ie... idzie-esz? - jakby dopiero teraz ocknął się z zamroczenia. Irian zatrzymała się w drzwiach, którymi uciekł sędzia. - Trzeba przecież odszukać Molinę! - Woo-oal-ka! - wychrypiał pośpiesznie. - Dzięki! - Czerwone oczy spojrzały z wdzięcznością. Cofnęłał się, odnalazła leżącą pod ścianą chryzoprazową osłonę i wyszła. Wróciła prawie natychmiast. - Wynośmy się stąd! - krzyknęła. - Prędzej! To stary dureń! - Co z nim? - On się powiesił! wrzesień 1990 Konrad T. Lewandowski KONRAD T. LEWANDOWSKI W Klubie Twórców w warszawskiej "Stodole" znany jako "Przewodas". Baran urodzony 1 kwietnia 1966 r. w Warszawie. Student Inżynierii Chemicznej i Procesowej Politechniki Warszawskiej (IV rok), mieszka w Warszawie, najbardziej lubi zaskakiwać. Pisze od pięciu lat, przede wszystkim scenariusze komiksów (grafika Jarosław Musiał), które nie ukazały się dotąd z powodu niedotrzymania umów przez wydawnictwo "Alma Press". Uprawia publicystykę w miesięczniku "Sfinks". W wydawnictwie "ORBITA" ukaże się w tym roku pierwsza powieść KTL - "Ksin". W opowiadaniu "Wisielica", będącym podsumowaniem miłosnych perypetii autora, znajdziecie Państwo Irian, bohaterkę powieści "Ksin" i realia przedstawionego w tej książce świata Suminoru. (mp)