Sławomir Prochocki Kontra Tej nocy spałem naprawdę dobrze. Świadomość, że dzień nareszcie rozwiąże wszystkie problemy, sprzyjała zawieszeniu broni między mną a dręczącymi koszmarami. Wstałem świeżutki, sprężystym krokiem udałem się do łazienki, potem zrobiłem kawę i w czasie gdy stygła, rozejrzałem się po pokoju. Prawdę mówiąc, najchętniej nie zabierałbym z tego pomieszczenia nic poza szmacianym miśkiem. Ale przez co najmniej kilka najbliższych dni będę musiał żyć z tymi klamotami, które wezmę ze sobą. Dopiero potem, z dala od tego miejsca, rozpocznę nową egzystencję. Nie spostrzegłem nic niezbędnego, podszedłem więc do leżącej na dywanie otwartej walizki i wrzuciłem tam przybory toaletowe. Przy biurku zerknąłem na zegarek; za piętnaście dziewiąta, miałem przynajmniej dwadzieścia minut. Ostatnie dwadzieścia minut, które spędzę jako biedny człowiek. Lekko pogładziłem urządzenie, które miało mi pomóc w staniu się bogaczem - mały komputerek firmy Sharp, przenośne cacko, na które wydałem jedną trzecią rocznych zarobków u Sparka. Spark był chciwym draniem prowadzącym dużą firmę dealerską, płacił o wiele za mało, wymagał jeszcze więcej, ale nie narzekał na brak pracowników. Praca w jego firmie, zajmującej się obsługą rynku walut, pozwalała na poznanie większości kruczków systemu giełdowego i dawała dostęp do niemal wszystkich danych o transakcjach zawieranych na giełdach świata. Z czasem każdy pracownik Sparka stawał się niewyczerpanym źródłem informacji o giełdzie. Spark zmuszał podwładnych do samodzielnego myślenia i stałego podnoszenia kwalifikacji. Ludzie zarabiali kiepsko, ale po pewnym czasie każdy z nich miał wielką szansę zostać konsultantem innego przedsiębiorcy i zarobić duże pieniądze. Mimo to rotacja kadr w firmie była niewielka, bo dostęp do aktualnych danych z sekcji informacyjnej był nie lada atutem w zawieraniu transakcji. Dlatego większość pracowników zadowalała się pracą u niego, a dorabiała na pół etatu gdzie indziej. Pracowałem dla Sparka już ponad rok. Od samego początku przyświecał mi jeden cel - zarobić jak najwięcej pieniędzy w jak najkrótszym czasie. Chciałem poznać giełdę od podszewki, znać jej najskrytsze tajemnice i mechanizmy. Na samym początku postanowiłem spekulować akcjami, ale wkrótce z tego zrezygnowałem. Takich chętnych było bardzo wielu i to o niebo bardziej doświadczonych niż ja. Poza tym spekulacja bez znajomości polityki była samobójstwem, a ja na polityce nie znałem się za dobrze. Dlatego postanowiłem zarobić pieniądze w o wiele pewniejszy sposób i dużo szybciej - postanowiłem je ukraść. Odkąd pamiętam, interesowały mnie komputery. Już w szkole podstawowej potrafiłem spędzić kilka godzin przy klawiaturze, grzebiąc w systemie operacyjnym lub próbując skopiować jakiś wyjątkowo dobrze zabezpieczony program. Później włamywałem się do sieci szkolnej kasując swoje nieobecności na zajęciach. W college'u sprytne poprawki w liście końcowych ocen pozwoliły mi ukończyć tę wyjątkowo nudną szkołę, a do firmy Sparka dostałem się dokonując niewielkiego makijażu w moich testach kontrolnych. Komputery były wszędzie, ja zaś umiałem nakłonić je do uległości. W chwili, w której postanowiłem zostać złodziejem, wiedziałem, że pomogą mi właśnie komputery. Zegarek podwójnym brzęczykiem dał znać, że minęła dziewiąta. O kilka kilometrów od mojego mieszkania wielki elektryczny zegar dawał sygnał do pracy paru tysiącom ludzi - pracowników największej giełdy finansowej świata, giełdy nowojorskiej. Był to także sygnał dla mnie. Bez pośpiechu odstawiłem filiżankę i włączyłem komputer. Ekran radośnie pojaśniał, zaszumiał malutki wentylatorek i wesoło zastukał twardy dysk. Zgłosił się system. Wystukałem na klawiaturze hasło ogólnoamerykańskiej sieci USNET i po chwili na ekranie miałem potwierdzenie przyjęcia zgłoszenia. Od tej chwili mój malutki komputerek stał się częścią olbrzymiego zespołu różnych komputerów w całych Stanach. Pozostawało mi tylko czekać. Dokładnie o godzinie 9.10.00 w terminalu numer 3 na stacji obsługi transakcji walutowych nastąpi malutkie zwarcie. Nic poważnego, żadnych snopów iskier i efektów akustycznych, w których lubują się reżyserzy filmów. Komputery nie psują się w sposób efektowny. Po prostu nagle przestają działać. Tak stanie się za chwilę z terminalem, w którym osobiście dwa dni temu podczas pełnienia dyżuru założyłem malutki kondensatorek z zegarem bateryjnym. Ekran komputera ściemnieje i na nic zdadzą się nerwowe zabiegi operatora najpierw zresetowania komputera, a potem próba wyłączenia i włączenia maszyny. Wtedy naciśnie on przycisk wzywający kontrolę techniczną giełdy i poczeka na fachowca elektronika. Obaj spróbują przywrócić komputerowi zdolność działania, co nie da żadnych efektów. Niemożliwa jest praca komputera ze spalonym głównym procesorem i ponad połową kości pamięci. Wtedy elektronik podniesie słuchawkę i zażąda trwałego odłączenia uszkodzonego terminala od sieci. Główny operator giełdy podziękuje losowi, że awaria zdarzyła się na dwadzieścia minut przed startem pierwszych operacji giełdowych, sięgnie do przełącznika numer trzy na tablicy transakcji walutowych i przekręci go w lewo. Powinno to spowodować odcięcie terminala o tym numerze od sieci aż do czasu jego naprawienia i ponownego włączenia. Ale moje ręce dwa dni temu zwarły na stałe przewody w tym przełączniku tak sprytnie, że przekręcenie go w lewo spowoduje tylko zgaśnięcie lampki kontrolnej na tablicy, natomiast nie spowoduje odłączenia samego terminala. Teraz rozpocznie się następna faza operacji. Mój komputer wyśle do programu kontroli sieci giełdowej sygnał gotowości do pracy podając numer kodowy terminala numer 3. Sieć zaakceptuje to jako powrót terminala do sieci i wyśle sygnał kontrolny do sprawdzenia tożsamości. Po otrzymaniu właściwej odpowiedzi mój komputerek zostanie uznany za pełnoprawną końcówkę sieci i będzie włączony do operacji giełdowych. Zdobycie numeru kodowego terminala kosztowało mnie miesiąc prób i błędów. Przypominało próbę zgadnięcia numeru automatu telefonicznego w budce na rogu ulicy przez wykręcanie kolejnych numerów i czekanie na dźwięk dzwonka. Płytkę identyfikacyjną odpowiedzialną za wysłanie dobrego hasła do centralnego komputera wymontowałem bezpośrednio z terminala i zamontowałem w swoim Sharpie. Ponieważ centralny komputer sprawdzał tożsamość terminala tylko w przypadku powrotu do sieci po awarii, nie musiałem się obawiać o ujawnienie kradzieży przed sprawdzeniem plomb na obudowach terminali. Przy kradzieży płytki i montażu kondensatora musiałem zerwać plombę na obudowie komputera, lecz dokładna kontrola plomb odbywała się raz na tydzień w poniedziałek, a dzisiaj była środa. Na wszelki wypadek założyłem na pudło komputera imitację plomby tak, aby jakiś nadgorliwy operator nie wszczął alarmu za wcześnie. Minęła 9.10. Dałem jeszcze pięć minut operatorowi i elektronikowi na dojście do wniosku, że awaria terminala numer 3 jest jednak poważna. Plan był dobry, mimo to z napięciem wpatrywałem się w ekran komputerka wystukując kod ponownego wejścia do sieci. Akces został przyjęty. Teraz byłem pełnoprawnym operatorem giełdy. Operacja okradzenia kogoś za pomocą komputera nie jest już tak prosta jak kilka lat temu. Nie wystarczy przelać na swoje konto milion dolarów i podjąć je z banku. Teraz nad poprawnością przelewów czuwają programy strażnicze, gotowe natychmiast podjąć alarm, gdy wykryją jakąś nieprawidłowość. Z reguły pociąga to za sobą automatyczną blokadę konta i donos na policję. Przyłapany delikwent zostaje pozbawiony pieniędzy i jest karcony przez organy porządku. Dlatego musiałem przygotować wszystko z daleko posuniętą perfekcją i ostrożnością. Na razie jednak musiałem sprężyć się i skoncentrować na testach, jakich wykonania żądał centralny komputer. Przed każdą bowiem giełdą operator musiał wykazać, że jest w pełni sprawny, aby nie komplikować funkcjonowania rynku. Po zakończeniu dnia każda transakcja była i tak badana przez innego operatora; żeby firma obsługująca giełdę miała dobrą markę, jej operatorzy musieli być OK. Spark dbał o jakość swoich usług i stąd te testy wstępne. Wykonałem je bez żadnego problemu tak, jak czyniłem to od kilkunastu miesięcy. Centralny komputer przestał mnie męczyć i przez ostatnie pięć minut przed 9.30 mogłem się zrelaksować. A było przed czym. Chciałem w dwie godziny zarobić około 5 milionów dolarów i zniknąć w sinej dali, zanim kontrolerzy giełdy zbadają transakcje zawarte za pośrednictwem mojego terminala. Ekran komputerka pstryknął i zapełnił się tabelami kursów różnych walut. Po chwili zaczęły napływać wezwania kupna i sprzedaży od różnych abonentów. Zacząłem pracę. Wybierałem operację i kontrahentów i załatwiałem sprawę. Wszystko było proste i nudne jak flaki z olejem. W tym czasie kontrolerzy bieżący sprawdzali poprawność transakcji dokonywanych za pośrednictwem każdego z terminali. Wiedziałem, że robili to najwyżej przez pierwsze pół godziny, potem zabierali się do jedzenia i czytania komiksów. Wiedziałem, bo przez pierwsze dwa miesiące sam byłem kontrolerem bieżącym, obżerałem się z nudów kanapkami i czytałem "Supermana". Z tego, co wiedziałem, zwyczaje te nie uległy zmianie. Po godzinie (dałem półgodzinną rezerwę na wyjątkowo gorliwego operatora) wysłałem sygnał chwilowego zawieszenia (operator też czasem musiał iść do toalety) i wywołałem program GREG. Nad jego stworzeniem biedziłem się przez ostatnie pół roku. Wprowadzał minimalne zmiany w kursach walut, zmiany na ostatnim miejscu po przecinku. Ponieważ kursy i tak cały czas oscylowały, nie można było dostrzec tych zmian bez porównania z obowiązującym w danej sekundzie kursem ogólnym. A sekunda ta już minęła i kurs zdążył się zmienić. Program GREG był inteligentny - ekstrapolował z tendencji dotychczasowych kurs waluty i na tej podstawie podejmował decyzje, kiedy należy opóźnić daną transakcję o kilka sekund, a kiedy przyśpieszyć. Byłem naprawdę dumny z tego programu i mogłem go zapewne sprzedać firmie Sparka za ładnych kilka tysięcy dolarów lub grać na giełdzie sam. To pierwsze jednak dawało za mało pieniędzy, drugie zaś wymagało olbrzymich zasobów gotówki. Zdecydowanie rozwiązanie, które wybrałem, było najbardziej efektywne. Przez godzinę mojej dotychczasowej pracy GREG zbierał dane i gdy tylko ponownie włączyłem się w giełdę, program zaczął zarabiać dla mnie pieniądze. Sam wybierał kolejne operacje i dokonywał obrotu gotówką. Siedziałem przed ekranem z satysfakcją obserwując rosnącą nadwyżkę na moim koncie. Program był tak skonstruowany, że po uzbieraniu 5 mln dolarów wyłączał się sam, uprzednio przekazując pieniądze na konto banku mieszczącego się dwie ulice od mojego mieszkania. Nie muszę chyba dodawać, na czyje nazwisko było to konto. Program nie mógł zarobić ani centa więcej. W ten sposób zabezpieczyłem się przed własną chciwością. Nadmierna zachłanność prowadziłaby do niebezpiecznego zmniejszenia się rezerwy czasowej koniecznej do pobrania pieniędzy i ucieczki samolotem poza granice USA. Wiedziałem, że moje oszustwo wyda się najprawdopodobniej w ciągu godziny od zamknięcia giełdy. Po następnych trzydziestu minutach będą wiedzieli, kto to zrobił i gdzie powędrowały ukradzione pieniądze. Przekazanie moich danych i rysopisu na posterunki graniczne to kwestia kilku minut, a wtedy wydostanie się z kraju stałoby się nie lada problemem. Zamierzałem tego uniknąć wiejąc, zanim kradzież się wyda. To zaś wymagało czasu. Cichy brzęczyk w komputerku, moje serce zabiło zdecydowanie mocniej. Na ekranie w okienku, gdzie program podawał na bieżąco zarobioną sumę, widniała jak byk piątka z sześcioma zerami. Miałem swoje pięć milionów. Teraz komputer wyjdzie z sieci wysyłając sygnał przerwy. Po pewnym czasie operator bieżący zdziwi się, że terminal numer 3 nie wykonuje żadnych operacji i zadzwoni do operatora głównego, ale ten odpowie, że terminal jest z powodu awarii nieczynny i po sprawie. Czekałem. Nagle zorientowałem się, że coś poszło nie tak. Komputer nie wychodził z sieci. Zamiast pożegnalnego napisu BYE, BYE na ekranie pojawiły się nagle nowe tabele i wykresy. Prawdę mówiąc zgłupiałem. Dane na ekranie nie miały nic wspólnego z giełdą. Przeleciałem wzrokiem po cyfrach - jakieś współrzędne, stopnie, minuty, niezrozumiałe nazwy, chyba oznaczenia kodowe. Zagapiłem się jak neandertalczyk na telewizor. W głowie kołatała mi jedna myśl: coś jest źle. Nic nie wynikało z tego genialnego spostrzeżenia i gapiłbym się tak dowolnie długo, gdyby nagle na ekranie nie pojawił się wielkimi literami napis WHO ARE YOU? i mniejszymi literami PLEASE, ENTER YOUR CODE... Wpadłem w niezły pasztet. GREG przy próbie wyjścia z sieci giełdy władował się w inną sieć. To mógł być zbieg okoliczności. Identyczne hasło wywołania, brak wolnej linii transmisji lub coś podobnego, coś co mogło zdarzyć się każdemu. Ale zdarzyło się mnie i to w niekorzystnym momencie. Trudno, miałem jeszcze sporo czasu, podam byle jaki kod i ta obca sieć mnie wyrzuci. Komputerek zapiszczał ponaglająco. W tej chwili spłynęła na mnie fala gorąca. Ja już byłem w tej sieci, widziałem przecież dane i tabele. To nie program wejściowy pytał mnie o kod, lecz program strażniczy. Musiał zorientować się, że ktoś spoza kręgu adresów listy kontaktów autoryzowanych grzebie się w danych i przerwał podgląd, aby zapytać się o kod. Różnica była zasadnicza. Bramkarz, czyli program wejściowy po otrzymaniu złego kodu po prostu nie wpuszczał użytkownika do danych, strażnik zaś zwykle podnosił alarm. Nowsze wersje dobrych programów blokowały niepożądany terminal. Jeśli natknąłem się na dobry program, będę miał trudności z odblokowaniem mojego Sharpa. Musiałem zaś to zrobić, by wyjść z sieci giełdy i zyskać dodatkowe dwie godziny, zanim zaczną mnie szukać. Mój komputer zapiszczał przeciągle, a napis na ekranie począł mrugać. Wystukałem ponad dwudziestoliterowy ciąg znaków i wcisnąłem ENTER. Ekran błysnął i zgasł. Na moment. Teraz pojawił się inny napis, na którego widok poczułem, jak usta same układają mi się do uśmiechu - YOU ARE DEAD! Pamiętam, jak pierwszy raz dorwałem się do systemu informacyjnego szpitala na Bronxie i wszystkie rubryki o stanie chorych uzupełniłem podobną informacją. Byłem wtedy trzynastoletnim gówniarzem i takie kawały wydawały mi się wspaniałą zabawą. Trudno, nie wyjdę z sieci. Zmniejszało to rezerwę czasową do trzech godzin, ale taka też mi wystarczy. Sięgnąłem do wyłącznika komputera, gdy zza pleców doszedł mnie trzask, a na dywan sypnęło iskrami. Obracając się dostrzegłem kątem oka ruch w okolicach okna. Nie zwróciłem na to uwagi i skoncentrowałem się na źródle iskier. To był zamek w moich drzwiach wejściowych. Zwykły elektroniczny zamek z ośmiocyfrowym kodem i podwójnym ryglem. Teraz oba rygle zostały stopione w jeden, jakby ktoś pracował nad nimi palnikiem acetylenowym. To, co wziąłem za iskry, musiało być kroplami stopionego metalu z zamka. Zamek został zablokowany w pozycji zamkniętej. Jeszcze tego brakowało. Jakieś cholerne kiloamperowe zwarcie w obwodzie. Nie wiedziałem, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Przecież gdybym akurat trzymał dłoń na klamce mogło mnie zabić. Trzęsącą ręką sięgnąłem po telefon, aby przywołać dozorcę, gdy mój wzrok padł na ekran nadal włączonego komputera. Spokojnie jaśniał tam napis, którego treść wolno docierała do mojej świadomości, a kiedy już dotarła, poczułem, jak miękną mi nogi: YOUR DOOR IS CLOSED! Po chwili zapaliły się kolejne litery: YOUR WINDOWS ARE CLOSED TOO. Nieprzytomnie spojrzałem na okna. To był ten ruch, na który nie zwróciłem uwagi. Podbiegłem i szarpnąłem za obrotową klamkę. Nic. Szarpnąłem mocniej i klamka została mi w ręku. Zacząłem się pocić. To on, ten pieprzony strażnik! Odnalazł miejsce, z którego nastąpił kontakt z jego siecią i dobrał mi się do dupy. Chciał mnie wyizolować i uwięzić do chwili, gdy przybędą policjanci. Cholera, to nie było to, czego pragnąłem najbardziej. Doskonale orientowałem się, co się stało. Dzisiaj niemal każdy blok mieszkalny miał w swoich podziemiach sporą metalową skrzynię. Był to centralny komputer domu. Sterował ogrzewaniem, sprawdzał poprawność kodów otwierających drzwi w mieszkaniach, zajmował się klimatyzacją, utrzymaniem odpowiedniej temperatury w rurach z ciepłą wodą i setką innych czynności ważnych dla poprawnego i ekonomicznego funkcjonowania bloku jako jednostki w strukturze urbanizacyjnej miasta. Program strażniczy dobrał się do naszego komputera mieszkalnego i spowodował, że ten podał wysokie napięcie na mój zamek w drzwiach. Prąd o wielkim natężeniu stopił rygle w jedną masę. Jednocześnie fałszywa informacja o warunkach zewnętrznych spowodowała zamknięcie i uszczelnienie okien. Mogło to być na przykład ostrzeżenie o skażeniu chemicznym obszaru. Ponieważ centralą telefoniczną też sterował komputer, strażnik mógł się tam włamać i spowodować blokadę mojego telefonu. Wszystko to było możliwe pod jednym warunkiem - trzeba było mieć na to co najmniej tydzień. Oba systemy były do złamania, ale miały całkiem niezłe zabezpieczenia i obejście ich wymagało nie lada pracy oraz przede wszystkim czasu. Trzeba było bowiem działać niesłychanie ostrożnie i delikatnie. Programy strażnicze w tych systemach podnosiły larum o byle co i cała robota szła na marne. Sam próbowałem to kiedyś robić i choć jestem całkiem niezły w te klocki, nie udało mi się wiele zwojować z moim komputerem mieszkalnym. Ten program strażniczy musiał mieć albo niesłychaną moc albo nie potrzebował wcale włamywać się do innych systemów. Miał po prostu zapewniony akces do wszystkich tych sieci. To ostatnie znaczyło, że był to program NSA - Agencji Bezpieczeństwa USA. Poczułem wielką kroplę potu wędrującą mi po plecach. NSA oznaczało poważne kłopoty. Gdyby rzecz się wydała, większa kara groziła za włamanie się do ich sieci niż za kradzież pieniędzy. Wniosek był jeden: musiałem pryskać, odebrać swoje pieniądze i jechać na lotnisko. Za półtorej godziny miałem samolot do Madrytu i nie chciałem się spóźnić. Raczej nie wierząc, by to coś dało, podniosłem słuchawkę telefonu. Oczywiście, tym też się zajął - telefon był głuchy jak pień tysiącletniego dębu. Stąd pomocy nie otrzymam. Rozejrzałem się po pokoju. Właściwie miałem tylko jedną drogę ucieczki - okno. Mieszkałem, co prawda, na ósmym piętrze, ale balkon sąsiada był zaledwie o metr od mojego. Wystarczyło rozbić zatrzaśniętą szybę i przeskoczyć głęboką, choć wąską przepaść. Podniosłem z podłogi taboret, wziąłem potężny zamach i zamarłem w kretyńskiej pozie statuy wolności, tyle że zamiast znicza w ręce dzierżyłem krzesełko. Zawsze miałem czuły węch. Odkąd pamiętam, potrafiłem wywąchać w domu każde, choćby nie wiem jak dobrze ukryte, łakocie. Doprowadzało to do szału rodziców znajdujących mnie często radośnie umazanego czekoladą lub masłem orzechowym. Teraz powonienie uratowało mi życie. Poczułem bowiem zapach gazu. Ledwo uchwytny, rozrzedzony, ale mój nos już złapał ten zapach i przekazał mi odpowiedni sygnał. Postawiłem taboret na podłodze i poszedłem do kuchni. Gdy tylko przekroczyłem jej drzwi, zapach stał się o wiele intensywniejszy. I nic dziwnego. Wyraźnie słyszałem syk uchodzącego gazu. Dochodził z mojej kuchenki, co było o tyle dziwne, że wszystkie pięć pokręteł były ustawione w pozycji zamkniętej. A jednak gaz uciekał przez palniki w kuchence. Już przed wizytą w kuchni było mi gorąco z wrażenia, tak gorąco, że nie mogło być bardziej. Teraz przekonałem się, że tamto uczucie było jak arktyczna zima przy upale Sahary. Ten cholerny program strażniczy naprawdę chciał mnie zabić. Dążył do tego z precyzją i konsekwencją. Uwięził mnie najpierw w mieszkaniu, a teraz załatwiał mnie gazem. Dorwał się do podprogramu regulującego ciśnienie gazu w rurach domu i zwiększył je do maksimum. Zawory w kuchence puściły i gaz zaczął się ulatniać. Kiedy będzie go dość, strażnik spowoduje zapewne zwarcie w którymś z dziesiątków obwodów oplatających moje mieszkanie, parę iskier i za chwilę powitam Świętego Piotra wyniesiony ku niebu potężną eksplozją. Cholernie cwany plan. Z tego, co zostanie z mojego mieszkania, nie da się nic wywnioskować - wybuch zatrze wszelkie ślady, zniszczy każdą wiadomość czy poszlakę mogącą prowadzić w stronę NSA. Mimo przerażenia poczułem nagle podziw dla programu i tego, kto go stworzył. To musiał być wspaniały umysł, genialny programista, być może nie jeden, lecz cały zespół. Byłem teraz pewien, że gdybym rozbił szybę w oknie, program odpowiednio zinterpretowałby spadek natężenia w obwodach grzejnych szyby, które musiałbym przecież zniszczyć. Nie wiedziałem, co on by zrobił wtedy. Być może, zaryzykowałby wcześniejszą próbę wywołania eksplozji lub wybrałby inną, równie niebezpieczną dla mnie opcję. Nie miałem pojęcia, ale nie zamierzałem ryzykować. Wspiąłem się na stół kuchenny i zamknąłem główny zawór na przewodzie gazowym. Zawór był solidny i aby go zniszczyć, strażnik musiałby zwiększyć ciśnienie gazu tak, że prędzej pękłyby rury w całym bloku niż to zabezpieczenie. Rury w całym bloku! Poczułem, jak włosy stają mi na głowie. Przecież ciśnienia w rurach dostawczych nie da się zwiększyć wybiórczo. Taka była konstrukcja sieci i koniec. To, co działo się u mnie, musiało mieć miejsce w całym pionie mieszkalnym. A więc na nic zamykanie dopływu gazu w moim mieszkaniu, pode mną i w mieszkaniach wyżej. Z wolna dopełniał się szatański plan programu-mordercy. Oznaczało to, że nie zginę tylko ja. W eksplozji, która mogła lada chwila nastąpić, zginą wszyscy mieszkańcy bloku i jeden Bóg wie, ilu jeszcze przechodniów. Co, do cholery, było w tych tabelach, że trzeba zabić dziesiątki ludzi, aby nikt niepowołany o nich nie wiedział? Wszystko jedno, co to było za gówno, nie miałem zamiaru za nie umierać. Zeskoczyłem ze stołu o mało co nie łamiąc nogi i pognałem do pokoju. Zatrzymałem się naprzeciw drzwi wejściowych. Tędy nie było drogi ucieczki. Nawet Wielki Arnold nic by nie zdziałał. Równie dobrze mogłem próbować przebić się na wprost przez dzielącą mnie od korytarza ścianę. Nie próbowałem. Okno też nie wchodziło w rachubę. Nie mogłem uwierzyć, że nie ma wyjścia. Myśl! - powtarzałem sobie na głos. Zaczęła ogarniać mnie panika. Czułem jej macki oplatające w szybkim tempie mój umysł. Ręce zaczęły mi latać, trząsłem się jak galareta na rowerze. Zacisnąłem pięść i z całej siły rąbnąłem w ścianę. Pomogło. Na chwilę mózg przestał pracować walcząc z bólem dłoni. Kiedy po kilku sekundach ból nieco osłabł, poczułem się znowu sobą. Ręka rwała mnie, jakbym stracił dwa palce, ale znowu mogłem myśleć jasno. Z każdą chwilą przybliżała się śmierć. Lada moment program uzna, że wystarczająco dużo gazu wydostało się na zewnątrz, by eksplozja była dostatecznie silna i wtedy wywoła ją. Z pokoju nie było wyjścia, łazienka też odpadała, tam nie ma żadnych otworów poza odpływem w wannie i ściekiem klozetowym - oba za wąskie dla średnio utuczonego szczura. Co dopiero dla mnie! Wróciłem do kuchni. Nic, żadnej drogi na zewnątrz poza malutkim wentylatorem i zsypem na śmieci. Rany boskie - zsyp na śmieci! Jestem pewien, że pobiłem rekord świata w szybkości demontażu pojemnika zsypowego jedną ręką - lewa pięść była na razie nie do użytku. Ostatni ruch i przede mną ziała czarna cuchnąca czeluść. Wiedziałem, że jeśli zacznę się zastanawiać, nigdy się nie zdecyduję - skoczyłem bez zastanowienia. Mając w perspektywie ponad dwadzieścia metrów pionowego spadku żaden rozsądny człowiek nie zdecydowałby się na ten krok. Ja nie znalazłem innego wyjścia. Wlazłem w otwór nogami naprzód, starając się usiąść na moment na brzegu, ale chora ręka ześliznęła się po ścianie i poleciałem w czarną otchłań. Żadnego druzgocącego zderzenia z twardym podłożem. Miękko i łagodnie zjechałem pochyłym szybem i wpadłem po uszy w stos puszek, papierów i szmat. To był cud. Z nieznanych powodów projektanci budynku zdecydowali, że lepsze są ukośnie montowane szyby zsypowe niż zajmujące o wiele mniej miejsca szyby pionowe. Może wiązało się to z umiejscowieniem wlotów do zsypu bezpośrednio w mieszkaniach, może chodziło o redukcję hałasu? Ważne, że nadal żyłem. Zanim zdążyłem się zdziwić i ucieszyć takim obrotem sprawy, biegłem już do wyjścia z podziemi budynku. Po drodze musiałem zrobić jeszcze jedną rzecz. Musiałem znaleźć główny wyłącznik prądu w bloku. Program strażniczy nie wiedział, że udało mi się wydostać z mieszkania, nie zaniecha wobec tego dzieła zniszczenia. Mógł spowodować eksplozję tylko poprzez wywołanie zwarcia. Odcinając prąd uniemożliwię mu to dokumentnie. Wiedziałem, gdzie jest ten pstryczek, od którego zależało teraz życie kilkuset osób, wiedziałem dokładnie. Dokładne plany budynku każdy jego lokator otrzymywał z chwilą wprowadzenia się do mieszkania. Ale żaden plan nie pokazywał, jak dotrzeć do wybranego miejsca startując z kubła na śmieci. Biegłem po korytarzach kierując się bardziej instynktem niż wiedzą. Wreszcie na jednej z mijanych ścian zobaczyłem nad małą szklaną gablotką upragniony napis: GŁÓWNY WYŁĄCZNIK ENERGETYCZNY. To było to! Łokciem rozwaliłem szybkę, ująłem w zdrową dłoń plastykową rączkę i niemal wyrywając ramię ze stawu szarpnąłem ją w dół. Natychmiast zgasły wszystkie światła w korytarzu. To samo musiało się dziać w całym bloku, odciąłem bowiem dopływ energii elektrycznej na wszystkich kondygnacjach. Teraz strażnik nie mógł już zrobić zwarcia i tym samym wysadzić bloku w powietrze. Wygrałem! Potykając się, po omacku dobrnąłem do tylnego wyjścia z bloku. Ręka rwała jak szalona, byłem brudny i cuchnąłem zsypem. Wszystkie moje rzeczy oprócz prawa jazdy i tego, co miałem na sobie, zostały w zaryglowanym pokoju na górze. Za parę godzin będę miał na karku policję, o ile wcześniej nie dopadną mnie typy z NSA. Teraz naprawdę nie mieli innego wyjścia niż zabicie mnie. O ile bowiem nie wiedziałem nic o tajnych danych z ich sieci, to mogłem narobić niesamowitego bałaganu posyłając swoją relację do prasy. Musiałem zniknąć i to szybko. W banku dwie ulice dalej miałem na koncie 5 milionów dolarów. Gdybym jednak zjawił się w takim stanie jak obecny, kasjer dla pewności wezwałby najpierw policję i z szybkością policyjnego radiowozu znalazłbym się w pierdlu. Po drodze wskoczyłem więc na piętnaście minut do publicznej łaźni, gdzie umyłem się, a w tym czasie ekspresowa pralnia uprała i wyprasowała moje ubranie. Zapłaciłem resztką pieniędzy, jaka została mi po wykupieniu biletu lotniczego i poszedłem do banku. Kasjer po spojrzeniu na czek zaprowadził mnie do zastępcy dyrektora. Tam wymigując się od herbaty i wciąż podkreślając brak czasu podpisałem jeszcze specjalną dyspozycję i dostałem wreszcie pieniądze. Udało mi się nie przyjąć usług biura ochrony banku na dostarczenie mnie z pieniędzmi w bezpieczne miejsce i po dwudziestu minutach wyszedłem z walizką pełną gotówki. Spojrzałem na zegarek. Do zamknięcia giełdy pozostała niecała godzina. Po następnej zaczną mnie szukać. Teoretycznie pozostało mi 120 minut na opuszczenie kraju. Wiedziałem jednak, że nie mam już ani sekundy. Na wszystkich portach lotniczych i przejściach granicznych czekał na mnie jakiś facet z NSA. Czekał, aby zabić. I nie było tam żadnego zsypu ani głównego wyłącznika. Prędzej czy później będę musiał stawić czoło tym facetom. Ale na razie byłem wolny. Z pewnością niedługo dowiedzą się, co zrobiłem i ile pieniędzy ukradłem. Ale na banku trop się urwie. Będą mnie szukali, to jasne. Jednak z taką kupą szmalcu mogłem się zaszyć tak, że mnie nie znajdą. Przynajmniej nie od razu. Po głowie chodziła mi myśl o jakimś nie za dużym i nie za małym miasteczku przy granicy z Kanadą. Spokojne i dostatnie życie, bez fajerwerków - to było coś dla mnie. Ale już wtedy, gdy idąc po słonecznej stronie ulicy rozważałem swoją przyszłość, wiedziałem, że to nie koniec historii. Kiedyś, może nawet już niedługo, usiądę przy klawiaturze dużo większego komputera niż mój Sharp. Spośród milionów krążących w sieci programów odnajdę ten właściwy i dobiorę się do niego tak, jak on dobrał się do mnie. Żaden program nie działa bezbłędnie. Każdy ma jakąś lukę, choćby jedną, najmniejszą. Przysiągłem sobie, że odnajdę ją w tym programie i wedrę się przez nią do środka systemu. W jego zakamarkach odnajdę wszystkie potrzebne kody i wtedy to ja zabawię się w Boga. Wyczyszczę banki danych, wykasuję pamięć i rozwalę zasilanie tak, że z centralnego komputera zostanie kupa żużlu i dymiących drutów. Wtedy odeślę mu jego prosty komunikat, choć po drugiej stronie nie będzie już niczego ani nikogo, kto potrafiłby go odebrać. YOU ARE DEAD! I nacisnę ENTER.