Radosław Orzeł Dalsza droga do nikąd "...ale żył wtedy ktoś, kogo z pewnością należy określić mianem bohatera. Mimo wszystkich przekłamań, dwuznaczności, czy historycznego niedoszacowania zostało niezbicie udowodnione, iż to właśnie Zakon był głównym instygatorem nieudanego zamachu na życie króla Elryka drugiego. A precedens jaki powstał na kanwie odmowy wykonania rozkazu, czy wręcz, jak głoszą głoszą niektóre źródła, ocaleniem Sirno, właśnie przez Eldredda, trzeba uznać za fundamentalny, dla niemal wszystkich istotniejszych wydarzeń o charakterze globalnym, następnych trzech stuleci." Piet Rajko Laigle: "Upadek zachodniej cywilizacji" "To był wariat, szaleniec, i zdrajca. Uznawanie go za pseudobohatera, czy apoteozowanie jego czynu do niemal zbawiennych rozmiarów, przez wszystkich tych nie dopieszczonych patriotów, uważam za śmieszne, głupie, i modelowe, jako przykład, po prostu koniunkturalnego wykorzystywania historii. Nie ma najmniejszych powodów, iż zakonnik Eldredd, na przekór wszystkiemu co się teraz głosi, działał z pobudek innych iż tylko, tkliwy altruizm albo zwykła aberracja. Istnieją natomiast fakty przejrzyście świadczące o niewykonaniu rozkazu, co wydatnie przyczyniło się ( abstrahując od sytuacji innych niż polityczna, a taką się zajmujemy) do osłabienia pozycji strategicznej własnego państwa, czyli de facto o ogólnie pojmowanej zdradzie. Więc błagam, możecie mówić wszystko, tylko nie każcie mi go do cholery szanować!" Torpey Vesarkanoeay, elf - poeta. - Spierdalamy! Lewą, lewą! - Co?! - Leeeeewą! - Beeerrryyy! - Veg... - Beeerrryyy! - Rozdzielmy się! - Stać, wyrżnąć wszystkich! - Berry! - Lezroooo! Oby ci flaki kiełbasą zawiązali! - Vegart... - Berry... - Darthsenn, pamiętaj! *** - Dycha, - Zaszemrał ktoś pod nosem. Cicho, ale bardzo spiesznie, strzelając w przody niezrozumiałą lawiną słów - tli się w nim jeszcze trochę życia Wyzdyk, tli. Oj tuszę ci ja, bedom problema... Nie lza nam tak przymiotnego w lesie ostawić! Nie lza! Najmilsza Panienka nam tego nie wybaczy!!! Komes pasa na nas bedzie darł... - Emocje starca zawrzały jak kiełbasa na sparzonym ruszcie. Kwiliły, podsycone gorącem naturalnego strachu, skraplając się parującym potem na jego niedomytej twarzy. Trawa była gęsta, soczysta stągwią porannej rosy. Mieniąca się osrebrzonymi kropelkami, i wypachła sianokosem bladej zieleni. Przywodziła na myśl raczej harmonię kwietniowej łąki, niźli chłód październikowego poranka. Harmonię swoistego względu. Podszytą bałaganem połamanych gałęzi, i nurzającym się weń młodym mężczyzną, którego szyję, i marynistycznie falowane włosy, splątane stryczkowym przęsłem... - Zawrzyjcie gębę głupcze, - Burknął, równie cichy, ale jakby nieco wolniej klecący słowa, za to rekompensujący bezczelnością, chłopak. Z gęby młuckaż, i cham, o aparycji wiejskiego alfonsa. - i nie strachaj się komesem! Ten tu to nie rycerz, ni duchowny. Taki czort to by się na lejcach nie wieszał, koniowi by krygu nie wyrwał, gałęzi w lesie by nie łamał! Stary zerknął jakoś dziwnie na kędzieżawca. Nie wiadomo, ni to ze strachem, ni to z malowaną na ustach odrazą. Zaciągnął do gardła, po czym charknął, pogardliwie spluwając pod nogi. - A widzisz ojciec?! Padoł ci przecie, że ten tu to pewniakiem heretnik jakiś, albo zgoła inny potępieniec Boski, którem Czcigodna Panienka za bluźnierstwa i herezje, zarzytek na ziemi spuściła. Nynie wzywa tego węża do siebie, by przed sąd wielki stanął! Mężczyzna skrzywił jakoby w spazmie. - Nie godzi się...ej...Żyje on ci jednak! - Zaprotestował skonfundowany ojciec, potrząsając przecząco makówką - Wyzdyk...Chociaż posoka z nosa poszła, a oczy mgłą ostały, to człek taki jak ja i ty! Wszelako nie diaboł, raciczki nie rżnięte! A aboć ci nawet heretnik, to ja człowieka w lesie nie ostawie, a tym bardziej ochryniać go nie bede! - Chędożył cię pies głupi Wardachu! - Spienił się poirytowany młokos. Czął krzyczeć na rodzica, zacietrzewiony ignorancją, wymachiwać opętańczo rękoma. - Wżdy ten niedoszły wisielec do jutrzni bedzie martwy! Z zaranka pod sosną pochowiem, grób kamieniem przysypiem, trawę posadzim, nikt się nie dowie ojciec! A te parę denarków to i tak się należy za religijny pograbek! - Należy się, nie należy, trza nam do osady po cyrulika jechać! - Gówno trza! Ja biorę węgrzyna i do chałupy wracam! - Ostaw...Jam tu ojciec, a ty syn, zratujem go! - Skoro się żywego strachacie rabować, ja go zaraz z katuszy uwolnię! - Ostaw... Wyzdyk uśmiechnął się, zaświecił chciwymi oczyma. Dłoń powędrowała mu do ukrytej na pasie głowni. Uśmiechnął się? Uderzenie jak świst bińczuga. Kordzik zamajaczył stalową ponentą śmierci. Błyskawiczne cięta klinga błysnęła zimnym płomieniem, i jak łaknący życia wampir wessała się w żołądek. Stary ojciec zatoczył się ciężko na nogach, zachwiał, wyciągnął przed siebie rękę usiłując jakby przyciągnąć doń zwyrodniałe dziecko. Nie wierzył, nie wierzył!!! Upadł. Na wznak. Stróżka ciepłej, szkarłatnej posoki spłynęła mu po policzku. Bladnący w oku, i coraz, coraz sztywniejszym...Usta martwe w nienaturalnym grymasie, ukazały czarnine połamanych zębów. Śmierć przyszła szybko. Jak ludziska gadają, zawsze ci ona zbiera podwójne wiano. Tak drzewiej, nynie, tak...W cichutkie brzmienie świerszcznych skrzypeczek, łagodnie wkomponował się głos zwalnianej cięciwy. *** Płynął. Zanurzył się i lewitował. Lodowato morska woda, wdzierała ustami. Rozgrzewała, jak alkohol w grudniową noc. Oczy wirowały. Arytmicznie, w młyniasty tan bezradnie miotającej głowy. Język zaś, napastował natarczywy, nieprzyjemnie słony, posmak wielkiej wody. Wśród migotania srebrzystych śledzich korpusów, jego nagie ciało sprawiało wrażenie zupełnie bezbronnego. Ryby były martwe. Okryte chropowatą kolczugą korpusy, istotnie tworzyły złudę srebrzystości. Lecz ta szlachetność topiona była w krwi. Krwi pitej przez zgrabnie stalowy brzeszczot mizerykordii, sączącym witalność szlacheckiego ciała. - Krew. Czerwień. Krew! Szkarłat. Krew! Kreeeeww! Ludzka krew na mych rękach i twarzy! Oplata, zniewala... na sercu!!! Skowyt, wrzask, pisk, wycie zarzynanego dziecka, i jęk rozkoszy chędożonej baby. Najprzeróżniejsze odgłosy pukały w jego skołowaciałej czerep. Dziki rechot mieszał się ze skomleniem i błaganiami o litość. Cóż to, wżdy on nadal widział tylko krew... Nagle nieprzeniknione morskie odmęty, jakoby cyrkowo, poczęły mienić tumanami kurzu. Dymem krępości uliczki. Biegł. Uciekał. Ręce wciąż spływały posoką, różnica że teraz mańkę wspierał nóż...Ludzie ustępowali mu chyłkiem drogi. Mu, niby personifikacji ich najgorszych koszmarów. To, za nim ciągnął tupoty ciężko okutych obcasów. To za nim nosiło się grube, basowe ryczenie trąb. Alert, alert! Uciekał. Nie wiedział dlaczego ścisnęła grdyka, wczuwając tylko w narastające podniecenie. Instynkty kojarzące jeno z wiekopomną ludzkiemu jestestwu, chwilą. Pierwszym szabrem na przykościelnym odpuście, lubo pierwszej erotycznej przeby z kobietą... - Na Boga, ile to już lat? - Znalazł czas by uciec myślą - Ile to już wieków, nie zliczysz, bez domu? Może by i zapłakał, szczęśliwie czy nie, nie było czasu na złudne reminiscencje. Kroki coraz wyraźniej dudniły o gliniany bruk, a i trąby, niczym omen zagłady z paszczy morskiego lewiatana. Szyld - Najlepsze, coś tam w Avgren...Avgren, oczywiście! Teraz to imię jakby z innego życia... Delikatne kryształki deszczu smagnęły mu policzek. Mleczne wdzianko pajęczynki. Mgła osnuła go swoją srebrną wstążką. Uliczny szkwał momentalnie zgasł. Stanął. Zamazał landszaft pierzchających ludzi. Wykreślając wzgląd drewnianych kramików, złagodził zanętę końskiego łajna. Nie zobaczył już nic, wszystko kędy znikło. Odeszło w niebyt, zostawiając w tyle wiano silnego podniecenia, i dalej, krwawy stygmat rąk... Rodzynka w śmietanie. Wokół niej - dolina płaszcza mgły. Śniegowo biały jar, miękki i puszysty, niby utkany w jakiejś pozaziemskiej, delicją słodkości, wełnie. Powoli jego zmęczone gałki, przystosowywały do mętnego otoczenia i wszech stron atakującej jasności. Przez moment nawet pozwolił się rozsmakować przyjemnością. Ubity krem, zdołał unieść go falą, jak szatańska mnichom delicja - gorąca kąpiel! Wypachniony lawendą rezerwuar termy! Gdzieś tam śpiewały nimfy, gdzieś rogaty bożek strugał fujarkę...Tańczyły dziewki, struną trącona harfa, wino... bezpiecznie jak w łonie maciory... Niby barbarzyńska arkadia, z plugawego podania. Precz rozkoszy! Pamiętaj, że umrzesz! - Zagrzmiało sumienie. Oto droga, wszak czemu tylko biednym! Tedy zrodzone łechtanie. Rozpusta, przedrostek ciosu w twarz. W mrugnięciu obruszył się nietrzeźwy. Nad nim człowiek, krąg ludzi. Smutnych niczym dzień dla biedaka, bo nocą choć można nie myśleć... Niewiasty, mężczyźni, czyjeś dziecko skażone bronchitem. Pies w cętki niby luty zwierz... Znał ich, nie zlał? Nie zdążył poznać. O pamięci! - oni go znali... Zbrodnia! - Jedna małżowina. - Tylko my umiemy rządzić! - Ostra przystawka do deseru. - Gdzie człowieczeństwo!? Humanitaryzm! Lud to my! - Granica aberracji, wypięła się w niebezpieczeństwie. Koci kark giął w łuk. Pies zawył, niewiasty zapłakały. - Nie, nie to niemożliwe! - Lamentował umysł. Choć sennie, ból był jak najbardziej realny. Do głowy waliła krew, z mocą jakoby kto zechciał nabić na pal, nie kloaką, raczej czaszką, przez grdykę... - Właśnie od tego chciałem uciec! Serce me, mamuuusiu! Od ciągłego słuchania pytań, a nie odpowiedzi! Od kolejnej barykady! Od nie uchodzących wyrzutów sumienia! Od gangreny, mej pierdolonej, mogącej kreować jeno wzgardę, osobowości! Wolności, tej mentalnej, najprawdziwszej... Od własnego ja, i od własnych zbrodni...zmienić się, to zwycięstwo. - Wolność!!! Przebaczenie!!!! Pamiętaj że umrzesz! Amok z katalizował go do powstania. Choć nie widząc przed sobą drogi, znowu zaczął biec. Ufność instynktom, czy kres desperacji? Nie był to kazualny galop, nie kłus, raczej dzikie miotanie się wykończonego szaleńca. Zostawił w tyle morderczy krąg, zostawił nękające wspomnienia, zostawił swoją przeszłość, myślał...Nie wymknął się przeznaczeniu. Są takie rzeczy w nas, do których z góry jesteśmy zdeterminowani. I nie istnieje w marnej istocie takowa moc, która dała by ją zamazać. Upadł. Kolana potłukły się na gruzowisku, leczy czy to właśnie miał być Ten synonim cierpienia? Nieważne, biec! Próbując wstać, wsparł się na rękach. O dziwo, okazały zdrowe i gładkie oblicze. Jakby przy kontakcie czarodziejskiej różdżki, rany dały pola. Jednak nie zdążył jeszcze rozsupłać cudu, gdy już ukłuło zdecydowanym szarpnięciem energicznej dłoni. Czyjaś umyślność, tchnęła go mocą, akurat taką, nie większą czy mniejszą, zdatną do wyprostowania nóg. Uciekające skojarzenia, niczym w zaklętym kręgu, w nową, straszniejszą imaginację. Była to piękna kobieta, bez lat. Naga niby bajkowa syrenka, z tą różnicą, iż u niej nagość znaczyła strój. Nie przyciągała, a wręcz odwrotnie, z pewnością nie jego... Tuż przy jej boku, na spróchniałym pieńku, zaległ mężczyzna. Stary, tykwawo chudy, podobny w gniciu pniowi. Straszny... Lecz z pary, ona stokroć straszniejsza! - Witaj Vegarcie Eldredd. - Rzuciła zimo, tnąc zmowę ciszy, tajemnicza piękność - Bardzo ci było spieszno zobaczyć się ze mną. Prawdę powiedziawszy oczekiwałam cię o wiele później. Myślałam że sama po ciebie przyjdę, gdy będziesz już stary i niedołężny, a tu proszę niespodzianka! Taki przystojny, młody mężczyzna sam się do mnie fatyguje! Zaprawdę jesteś nie tyle przystojny, co wyjątkowo nieprzewidywalny, Vegarcie! - Królowa życia... - Zdobył się na wymamrotanie, nie z podziwem raczej z trwogą. - Tak, tak o mnie właśnie zwykliście mówić. Szukałeś mnie, i oto jestem. Goniłeś choć ja wcale nie uciekałam. Zawsze byłam przy tobie, zawsze te dwa kroki z tyłu. Od kołyski, wy ludzie, uczycie się szczęścia, na kanwie pieńka, i zmrożonej w ciosie siekiery. Przekleństwo to, to, ale może i bardziej kręgosłup moralności? Patrzył na nią, z coraz większym strachem. Antypatią, na oblicze, na dotyk niby pomocnej dłoni... Z pewnością wiedziała, z pewnością zadowolona... - Obserwowałam cię, tak jak każdego obserwuje. Jednak każdy na oddech mych warg reaguje wstrząsem, ucieka, ty nie. Ty szalony oryginale, podniosłeś jeszcze na mnie wzrok. Powiedz co widzisz, warto ćwiczyć się w bezczelności? Mamusiu! - Nie warto, - Sama znalazła odpowiedź - a przyczyna zdaje się prozaiczna. Teraz ją znasz, wiesz że nie ma to najmniejszego wpływu na los waszych mogił. Nie możesz przedłużyć, możesz jedynie skrócić. Gdzie tu wolność, gdzie sprawiedliwość Eldredzie - Zaginiony! - Ukarz mnie więc, podług wszelkich prawideł zbrodni. - Ukarać? Jak? Pomóż mi? - Jak? Kara i tak może być tylko jedna. Zakończmy wreszcie tę farsę, jestem bardzo, bardzo zmęczony - Odparł wolno, bez wyczuwalnej emocji. Odparł prawdziwie. - Kończ pani, wstydu oszczędź. - Tak mówisz do kochanki? Do tej w drodze, co na rękach co na rękach wybawiła, co krok to piętno stopy. Czy ty naprawdę myślałeś, że tak łatwo można uciec? - Spytała spokojnie, nie żywo, jak menisk studziennej tafli, co to wpatrując się weń prawdziwości szukając, dostrzec możemy jeno własne oblicze. Odbite, przez to fałszywe. Bezcielesny fantom - Że tak łatwo zostaną wymazane winy? Że tak łatwo można zapomnieć? Czy jeden prosty akt desperacji może wszystko załatwić? - Może, musi. - Zgubiłeś sens i cel. Potrzeba ci przewodnika, i zbawiciela, nie mnie. Ale ciebie nie chcę. Zrozum, nie zasłużyłeś sobie. - Proszę... - Wielu prosiło bym dała im żyć. Vegart nie odpowiedział. Bo i co było gadać? Posmutniał, spuścił zmęczony wzrok. Wyglądał niczym schorowany, przygniecion ciężarem juków, tragarz. Jego stłamsiła prawda. Prawda od której ciągle uciekał, i którą stale odrzucał. I wreszcie zrozumiał, że jedyną prawdą, a i na nią musimy sobie zasłużyć jest ...śmierć. - Tak jestem prawdą. Jestem ostatecznym spełnieniem z którego wypływa i w którym topi swą gorycz. Na spotkaniu ze mną odkryte zostają wszystkie atuty. To ja, jestem Śmierć Blade wargi, głos, tchnienie miliona zamkniętych dusz. Znał je, aż za dobrze. Każdy je zna. Są wyryte w nas, tylko z niedostrzegalną różnicą. Urodzon: data, zmarłszy: klepsydra. Bał się, a zawsze tuszył że z nim będzie inaczej! Że on czymś się różni...Bał się. Zrozumiał. Wreszcie dogoniły go emocje na które ciągle czekała, wreszcie dogonił go strach. - Zaiste, - Ucięła niezdrową dywagację - czekałam na strach. Czekałam na ujawnienie się tego pierwotnego, i jakże naturalnego uczucia. Wiedziałam, że tylko to może zmusić cię do refleksji i zastanowienia. Strach, jeden z ostatnich atawistycznych instynktów w ludzkim ciele. Atawizm, którego Wy najbardziej chcieliście się pozbyć. W swej ignorancji nie zdając sobie sprawy, że śmierć jego, to jak przekleństwo dualnych dzieciątek, jedno serce jedna zguba. Ty się nigdy nie bałeś, i co, przepaść. Wybieraj więc. - Czy zostały jeszcze jakiś wybory? - Zajęczał łamiącym się głosem - Czy już nie wszystko stracone? Po mam jeszcze wybierać? Ja nie chcę... - Zawsze jesteśmy zmuszeni wybierać. Ty też go dokonałeś zjawiając się na rozmowie ze mną. Uświadom, jest jeszcze jedna szansa! Jeszcze jeden zgubiony korytarz, jednak jego cel nie przynależy wyłącznie do ciebie... - Wybaczam mu, niech idzie. Przerwał im, dotenczas wielce spolegliwy w ekspresji, On niby mężczyzna. Ona z pozoru kobieta. - Dokonane. - Ja przecież... - Za to ja wybrałem. Koniec, wybaczam ci. Audijęcja skończona. Kropnęło jak sądowy wyrok. Młotkiem w blat, i więzień był wolny! Za okiennicą właśnie zerwał się wichurą szkwał, i zawieja. Tedy też czął padać śnieg. To niebiosa, to niebiosa płakały! - Dobrze wiec, - Powiedziała wolno z wyraźną niechęcią. Raczej kurtyną, wszak obce jej słowo uczucie. - Odejdź Vegarcie Eldredd. Skończone, stało się. - Skończone, tak po prostu? - Tak po prostu. Jesteś wolny, możesz iść. Duch czy człowiek, nie do niego skierowane, lecz zechciał uprzedzić ją w odpowiedzi. - A korytarz, dowiem się choć dokąd prowadził? - Przecież wiesz... - Wiem, że jeśli prawdziwe co mówisz, to zostanę sam. Cóż zatem gorszego może minie jeszcze spotkać? Czy warto, tyle trudu...? - Pokiwał retorycznie głową, niczym znudzony już samym widokiem alkoholu pijak. Jeszcze kolejkę? Oczywiście! Choćbym miał zwymiotować! Bławatki śniegu osadzały się kożuchem na kędzierzawym nieładzie czesania. Wokół puch, wokół mróz, dziwne...Tylko w koło niego. - Wiesz dobrze, że towarzystwo wcale nie tworzy bliskości. Wiesz też, jeśli nie rozumową półkulą, to podświadomie, co tak naprawdę przeraża. Podejmowanie decyzji, dzierżyć ster we własnych dłoniach. To cechuje bohaterów, ale i boli najbardziej. - Ale mój... - Zostałeś go pozbawiony. Ciesz się tym wspomnieniem, to ostatnie z tej półki. Nigdy nie umiałeś wybierać, więc teraz dostaniesz szkołę wolności. Jesteś wolny. Wracasz z powrotem. - Wracam z powrotem. Powinienem się radować, a nie potrafię, nie poznaję mojego wybawcy. - Poznaj go więc. Poznaj go więc? Kim, kim był? Chudy, a taki silny. Stary, czy na pewno? Twarz bez formy. Wizualizacja w mózgu, lecz rysy dalej okryte woalką. Czarny kir naprzeciw policzkom, spoglądał weń jak to się kufel zagląda. W zależności od napełnienia, raz tafla raz sztorm. Odbita w sadzawce biografia, dłużyła, to znowuż ściągała zmarszczki... Któż może dzierżyć taką władzę, wolę zdolną odpusty czynić? Czyżby... - Nie, Zaginiony. - ON przeczytał jego myśli - Mylisz się. Jam jest ten któremuś zawinił. Jam to jest skutek, któregoś ty przyczynkiem, ojcze mi, bracie. - Nie poznaje cię, - Wyszeptał, ledwo zaszeleścił, w rytm bezwiednie opadającej kropli... - nie poznaję. Nie potrafię już cię rozpoznać. Po prostu nie umiem...Wybacz mi... - Jak mówił, zostało ci odpuszczone. - Jak mówiłem, jestem obrazem twojego życia - Żegnaj do zobaczenia... kiedyś. Na pewno. Zakończyła Królowa Życia, zakończył i On. Z oddali, z próżni rozpuszczeni. Nicość ich zabrała, gdzieś dalej, gdzie wrota dla niego zamknięte. Wiatr, północny wiatr. - A pokuta, żal, gdzie ekspiacja? Słowa oparły się o bezkres. - Z tobą, masz ci ją wyrytą na sercu. Gdy odnajdziesz, gdy znajdziesz, poznasz. Wtedy będziesz gotowy. Braciszku. "I tedy śniegi ustąpiły, I tedy odszedł wiatr, I tedy bandera na nieboskłonie I tedy nadzieja, i tedy brat, I tedy znowuż pozostał sam" *** - Słyszysz mnie? Powiedz coś. Czy możesz choć, otworzyć oczy? Upominał przyjemny w wymowie, męski alt. - Ty człowiek udajesz. Po moim absyncie, trupa byś na nogi postawił, i jeszcze tańczyć zaordynował. Słyszał, aż za głośno. Nie był jednak pewien czy będzie mógł odpowiedzieć. Powieki dalej były jak z ołowiu, a język wydawał się zupełnie sztywny. Zgorzkniała wódka przymusem, filtrowała ślinę. - No, postaraj się, - Cucąca ręka w policzek - trochę wysiłku, stać cię na to! Istotnie może i nie tak trudne. Uniósł powoli, z największym namaszczeniem, lewą powiekę. Górowała nad nim, niewyraźnie, smagła i koścista, niby kobieca, niby dziewczęca, z pewnością męska twarz. Uśmiechnęła się... - W końcu zareagowałeś. Dobrze. - Nieznajomość, sięgnął do przepasującej ramię, mantyki - Bardzo dobrze! A teraz grzecznie, otwórz buzię, musisz coś wypić. - Co...Co to jest? Z butelki która wydobył cuchnęła waleriana. - Proszę, proszę piołunówka zadziałała! Sprawy kaca, nie mają dla mnie żadnych tajemnic. Dostałeś dożylnie, nynie trzeba coś na wzmocnienie, od razu będzie lepiej. No już nie mitrężmy. Zaginiony obruszył się nie strachem, raczej wstrętem do wywaru. - ...A potem...potem sobie porozmawiamy, no unieś głowę. Posłusznie, z terminatorskim oddaniem wsparł się na łokcie. Mężczyzna pomógł, usztywniając kark, inaczej niż butla - wręcz pachniał. Zimna ciecz nawiedziła, spragnione podniebienie. Wokół zrobiło się ciepło i przyjemnie, wręcz kolorowo. - W porządku, teraz będziesz spał. Jak się obudzisz, nowonarodzony! - Zaśmiał się beztrosko. Przymykając torbę. - Zaczekaj. Jak ty się... - Viorel - Ciachnął tuż przy skórze - A ty? - Ja? Nie wiem...nie... Veg...Vegart. Chyba tak... Uśmiech Viorela tylko przybrał na jowialności. - Ładnie, choć jak na mój gust ludzie lubują się w zbyt twardej sylabizacji. Nie sądzisz? Nie sądził, spał już. Po prostu usnął w nieświadomości. - No tak, i jak na mój gust wszyscyście jedna wielka banda ignorantów. Niegdyś miłowałem się z taką dwórką, to mi suczka zasnęła w ramionach! No ale kiedy to było...zaraz...no tak niemal dwa wieki temu. Chyba zaczynam się starzeć. Viorel uszedł już kilka metrów, ale nie potrafił sparzyć języka. - Chyba przesadziłem z tym absyntem, tak szybko się rozbroiłeś...Cóż, nieważne, dzięki za szczerość! *** - Hej, wstawaj nieznajomy, już czas. - Viorel bezceremonialnie ubódł czubem butem w tyłek. Wstał bez oporów. Nawet nie był specjalnie zdziwiony, pamiętał jego imię, a co ważniejsze nie zapomniał swojego. Sen sprawił, iż poczuł się jak świeżo wyprana koszula. Biała, ale bez wyrazu. Głowa go nie bolała, język giętki, bez piętna ścisku w gardle. Wszystko zdawało się być w porządku. Zdecydowanie lepiej niż w poprzedniej świadomości! Po otrzepaniu z trawiastych okruchów, kurtki spojrzał z zainteresowaniem na swojego wybawcę. Chociaż była noc a gwiazdy nie świeciły najjaśniej nie było gadki o pomyłce. Viorel elfem był. - Poznałeś prawda? Jak mógłbyś nie poznać! Śpiewny akcent - Elfa, mimo sarkazmu w ustach, cechowała chyba jeszcze wyraźniejsza duma - demaskuje znakomicie. Tak, Vegarcie jestem elfem, ale to ci chyba nie zbyt nie przeszkadza? - W żadnym wypadku - Potwierdził jakoś mało przekonująco, Zaginiony. Po prawdzie, rzeczywiście gówniana różnica! - Tym lepiej - Uśmiechnął się elf, co już przy pierwszy kontakcie można było zapisać do listy jego najulubieńszych rozrywek - Chodźmy więc! - Dokąd, jeśli łaska? - Ale jesteś niecierpliwy Vegarcie! Poczekaj zaraz się wszystko objaśni. Idź tylko za mną, możesz iść? Możesz, możesz... a wnet wywiesz się wszystkiego! Było ciemno. Noc, może nowium, choć trudno wnioskować bo ani gwiazd ani rogala pod sklepieniem. Nie widział dokładnie, ba wcale, kędy prowadził dukt. Polana na której zechcieli zmitrężyć, skręcała szerokim łukiem w pobliski las. Co dziwne, bijące zeń światełko, było tak zmyślnie otulone iż niedoświadczony łazęga, godzien by wleźć nań, by jeno po smrodzie spopielanego kubraka zorientować w obecności. Światło okazało się skromnym ogniskiem, rzucającym cień na mniejszą, ale siostrzaną uprzedniej porębę. Zwarte w okrąg ogniska, postacie, nie chybi Viorelowe konfraterstwo, nie chybi - elfy. - Przyprowadziłem go Ellandzie! - Bene. Widzę, dosiądźcie do ognia. - Rozporządził ten nazwany Ellandem. Bez wątpienia przywódca, bez wątpienia poznać po abderycko hardym profilu. Elfy rozluźniły pierścień robiąc im, szczególnie Vegartowi, siedzisko niemal vis a vi swojego wodza. Wlazł, jako kogut na grzędę. Siedząc tak, milczeli nieodmierzalną chwilę, przerywając skrzypienie iskier, tylko co czas głuszonym ziewnięciem. Wciśnięty niczym dupa miedzy drzwi Zaginiony, milczał starając się beznadziejnie rachować syknięcia. Patrzyli, małpa w cyrku! - Czy ty to ty? - Przerwał wreszcie retoryczną zachętą, Viorel - To znaczy, naprawdę jesteś tym słynnym Vegartem z Itreen? Tym którego krasneludy wyzwali w swym gadaniu Eldreddem? Zaginionym, jak to pogardliwe tłumaczą? Pogardliwie! Jak na przypadkową postać, smagłolicy wiedział aż nadto. Vegart mógł sobie wyrzucać zbytnie spoufalania. Głupotę, nieostrożność... Mógł także nic nie gadać, dalej tylko w ogień. Ciekawość jednak zatriumfowała, ponad inne zmysły. To nie był przypadek! - Nie Itreen, raczej z Newd. Choć tym mianem tytułują mnie tylko w miarę życzliwi. - Odparł, z pozoru obojętnie dla niesprawnego ucha - Ale ty z pewnością znasz jeszcze kilka poślednio nadanych mi imion. - Ja?! W żadnym wypadku!! - Elf nawet dość sprawnie szarżował w swej roli. - Cóż więc, w osnowie wstępnej introdukcji, i jak nakazuje grzeczność gościa, muszę cię o nich poinformować. Otóż, imaginuj sobie, iż zwano mnie także Ósmym z Avgren, Cieniem z And Aranadt, Wysłannikiem Silvinni czy po prostu kurewskim pomiotem. Te popularne nazwy stosowane są zamiennie, zależnie od sytuacji. Do rzadziej spotykanych, acz też nierzadkich przynależą: rzeźnik, rakarz, potępieniec, kat... Urwał nagle ciekawą wypowiedź odruchowo spluwając w ognisko. Przy "kacie" zawsze musiał sobie splunąć. Grzeczność gościa! Zadudniło głuszą. Żaden, a było koło dziesiątki, z elfów nawet nie drgnął podczas Vegartowego wyznania. Nawet Viorel, choć nosił w zwyczaju pogwizdywać przy ogniska różne takie, podsłuchane u ludzi "bezeceństwa", milczał. Ciekawe czy to atmosfera, czy znali język, czy co innego? Oblizał usta i bajał dalej. - Ja to właśnie ten Zaginiony, istotnie zaginiony. Ja to czas temu, nie wykonałem rozkazu. Nie zrobiłem tego co mi Bóg, co zakon, wiara, posłuszeństwo, i Lezro nadali. Nie zabiłem króla Elryka, a przeciwnie zratowałem mu życie na łowach. Miast pchnąć się wtedy nożem, ja naiwny wróciłem do klasztoru. Dalej już pewnie znacie, bunt, rzeź, i tak wstawili się za mną, że teraz macie przed sobą banitę. Egzula można, ot tak dla zabawy, i nagroda przyobiecana... Czym dłużej gadał, tym waga treści, co połyk śliny jakby lżejsza. Nic to, czasami człowiekowi trzeba tak po prostu, się wyżalić. Kojące, nie tyle dla złagodzenia następstw psychosteni, co raczej dla kwestii... "gardlanych". Przy takim korku, łatwo o samo uduszenie. - Ale po cóż tyle gadać, krótka ta moja biografia, a i jakoś niepełna. Blokadę mam w pamięci, i nie bardzo pamiętam co... Tak szczerze to jestem trochę głodny... Atmosfera, z początku gęsta niczym owcza śmietana, powoli, powoli, przybierała spolegliwszych rumieńców. Viorel zapodał kiełbasę. - Szczerość to teraz niebezpieczna ekstrawagancja, Vegart. - Przerwał wtórną, tym razem z powodu dygesti, konsternację - Jestem Elland Ingelbert. Samopan, tymczasowo stacjonujący w Elrykowej kurateli. Znasz mnie zapewne. Vegart podniósł jedno, drugie oko. Znad tłustych łap. Spojrzał weń... Aż żarzyły podsycone! - Znam. - Przewrócił w zębach nie strawionym kęsem - Słyszałem, choć chyba nie mieliśmy okazji zapoznać. Szczęście me drogie! Ciekawe, czego sobie twój pan na Marrass winszuje? Chce mnie ozłocić, mianować księciem, hrabią? Może błaznem?! Ciekawym też czemu to takiego łotra jak ty mi przysłał. Czyżbym był przezeń tak ukochany, czym może chciał ekstraoradoryjnie powiększyć miano twych zbrodni? - Zamknij się. - A co może się zmieniłeś? Nie, tacy jak ty, jak ja się nie zmieniają! Przyznaj, ilu to ludziom osobiście poderżnąłeś gardło, trzy, cztery tuziny, kopa? - Pieprzysz jak potłuczony, lepiej posłuchaj. - Cóż się dziwić Elland? - Wtrącił dla rozradowanej gawiedzi, najpierw po ichniemu, potem na prostacką mowę, Viorel. - Spadł wszak na głowę może coś się poprzestawiało!? Kiełbasa stanęła grudką w przełyku. - Ach ty... - Warknął z zacięciem Eldredd, chciał czymś walnąć, ale nic pod ręką. Pochwycił co widział, najbliższe polano, podrywając z ziemi, zamachnął pochodnią. Nie miał innej broni, a i za chwilę stracił kontrolę nad homeostazą. Viorel kropnął czymś poprzez piszczel, także ten niemal nie gruchnął w ognisko. Może i się opanował, może i chciał wstać, lecz podnieść się już nie zdołał. Kilkanaście zimnych stalą, brzeszczotów kręciło już młyńce w koło twarzy. W jasności wynurzył się pocieszny Viorel, potem i Elland. Viorel rżał swym zwyczajem, Ingelbert coś nie bardzo... - Jesteś głupszy niż myślałem. Za mniejsze zbrodnie moje elfy krwi puszczali, durniu! - Twoje elfy? Jako elementarz miałem powiastkę, "O elfie, złym Ellandzie, co to raz, ludzi popielił, i krzyżach ćwirtać kazał"... wieprzu... - Oooo, nieładnie... - Cmoknął Śmieszek. Soczysta wiązka flegmy wpiła w krzywo ciętą bródkę. Jak to imaginował Viorel, niczym łajno w trzewik. Elfy nie opuszczając głowni, w kolejności, częły to pluć to znów ubliżać skocznym akcentem. Siarczyście i z wyrazem, i do tego jak ładnie: "duipoint", "kurvin", "pierredeux"... - End, Bene. - Przerwał wreszcie, by nie za szybko, nie za długo ot w sam raz dla moresu, Elland Ingelbert. Wysforował się przed linię, gdy pozostali cofnęli tył. Język nie grał tu roli, to i tak nie dla ich małżowin - Zostawcie go w spokoju, przecież on nic nie zrobił!? Cóż to za zbrodnia, jak każdy lubi z góry, przed procesem forować wyroki, prawda? Człowieku nie sądź nigdy podług siebie, bo nie zgadniesz co za gadzina ciebie sądzić będzie! - Czy istnieje większe bydle niż to mamroczące przede mną? - Istnieje, zapewniam cię zajrzyj kiedyś w lustro. Znacie chyba lustra, człowieku? Elland nie dał się wyprowadzić z równowagi. Zachował niewdzięczne opanowanie, nawet zważywszy na poruszenia, czy nie w pełni lingwistyczną, gramotność swych pobratymców. - Pierdol się, oprawco. - Burknął intelektem Vegart, opacznie pojmujący sztukę opanowania. - Oprawco, ho, ho... Wystarczyło by dowódca tylko ścisnął skronie, a Viorel już truchlał na dwa stajania. - Liczysz, na powodzenie? Nie łudź się. Nie zginiesz tu, choćby twa żółć miała ci wypruć bebechy, nie zginiesz! Tedy więc słuchaj dobrze, pyszny człowieku co ci powiem, i rozważ prawidłowo. - Elland w bez mała każdej wypowiedzi kreślił te wyolbrzymione różnice. Człowiek i elf. Niby to samo kłącze, a tak odmienne skórwysyństwa! - Mordowałem wielu, i ludzi, i krasnali, orki, i nawet elfy, słusznie czy nie słusznie historia rozstrzygnie. Taka już moja rola, ktoś musi sprzątać brudy inaczej...co tu gadać, ciebie nie zabiję. Wiesz czemu? Nie to, że Elryk czy jaki inny... Ja wprost nienawidzę takich niedorobieńców, co się sami na miecze rzucają, azali pętle na szyi wiążą. Gdy zabrał głowę, Vegart ujrzał gwiazdy. Dalekie, śliczniutkie jak nasze marzenia, w jednakim stopniu realności. Wiatr nieśmiało przyspieszył, niósł nowiny południową różą wiatrów. Speszony i upokorzony leżał teraz na nagiej ziemi. Wnętrzem zawładnęła niezdarność, a zmysłem indolencja do czegokolwiek. Czuł że nic nie czuje. Opluta twarz przywarła w gruntu, wpiła zęby w piasek... - Podnieśmy go Elland. - Zaproponował odważnie, gdzieś tam z międzylasu, Viorel. Pytany przyjął niby propozycję, gwizdnął, padły imiona Ebrell, Rivo, rozkaz i jakiś całkowicie im chyba tylko, przynależny akcent. Co istotne, po chwili Eldredd, dzięki chyżorękiemu Ebrellowi grzał się już wygodnie w ciepłe ogniska. Bynajmniej w horyzontalnej pozycji, z obmytą twarzą i dzbankiem nachalnie tłoczonego w dłoń, napitku. Pachniało to, to zdrowym fermentem... Elfy jednak nie przynależały do biesiady. Wystarczył jeden fałszywy akcent, niższy bas, a leżałby by teraz jako knurek, świecąc pustotą gdy rzeźnik filetuje wątróbkę. Sam sobie nie zdawał sprawy jakie miał szczęście. - Puściła cię już nerwica? - Zagadnął, jakoby splunął wspomnieniem Ingelbert. Z manierą pietyzmu, napełnił cynowy kubeczek. Uniósł w pozdrowieniu. - To mi wystarczy za odpowiedź! - Zapiał w nutę, niby stary druh, taki co to jak brat, jak ojciec, jak prawica bliski sercu. Taki co w ogień skoczyłby bez żalu. Dziwna poufałość, elf człowiek... a jednak! Vegart odpowiedział toastem. Dobre, przednie wino! Mógł tylko pluć w brodę kryształami żwiru. - Chciałeś o coś zapytać? Pytaj więc. Odparł bezpretensjonalnie. Nie żałując, lał równo, z calem w oku, elf - Jak to się stało, że się tutaj znalazłem? - Zagadnął po dłuższej chwili. Wystarczającej akuratnie by strawić pierwszą dawkę alkoholu. - Nic nie pamiętasz? Eldredd przezorny, strachając jeszcze dłuższego namyślunku pociągnął...dogłębnie.. "dodnie"... Regułę w jego przypadku, tworzyło raczej zsiadłe mleko, ale i ono, na nic. Ręce trzęsły się, z pewnością nie tylko z tego powodu. - Pamiętam. - Odparł mrużąc spojrzenie. Zabarwił kolorystycznie. - Konia, pętle i drzewa. I zapach. Nęcący, lipowy powiew słodkości. Jak plaster miodu dodawany do ciasta - To wszystko? - Wertował z naciskiem elf. Zielona głębia oczu Vegarta, w ognistym świetle płomieni wydała się blada i płytka. - Wszystko. - Cis, cis, w porządku , jak to mówią krasnale łeb nie dupa, więc nie swędzi. Rivo, Viorel, Kantee... - Zaśpiewał onomatopeją skowronka - End Allearia'nee, fial Sahra! Na raz, resztka z elfów skryła się ciemnością. Zostali sami. Dwaj sławni mężowie mitrężący na rubieży nocy. Czerepy warte fortunę, jeden za upokorzenie, drugi za wspomnienie, jedne za zdradę, drugi za służalczość. Opijali wspomnienia, te które były i te które dopiero mają być. Viorelowy absynt miał dwa jednakie awersy monety, po pierwsze nie było po nim wspomnień, po drugie nie było po nim wspomnień. - Czemu ich odprawiłeś? - Zapytał nim jeszcze ostatni elf zniknął w gęstwinie. - To pochlebstwo, ale z myślą o tobie. Od kilku dni wszystko co czynię, czynię właśnie z twego powodu. Po co mają słuchać twoich "gorzkich żalów"? Vegart chwilowo wstrzymał się z komentarzem. - Istotnie mogą nie rozumieć, ale sama obecność świadków, różnie wpływa, nie tylko na was, ludzi. Ale generalnie. Zresztą sam się przekonałeś tym wygłupem agresji. - Myślisz, że i do tego dojdzie? - Do czego? Jeśli masz na języku to samo co ja, to odpowiedź brzmi: cis! - Elf uśmiechnął się zawadiacko, ukazując ognisku, drobniutką miałkość swych ząbków. - Masz racje! Wylfryda, najmłodsza córka komesa z Livoiin...doprawdy nie znam okazalszych kształtów! I klnę się do kropel krwi mej ostatniej, jak to lubicie mówić, bronić jej nieskalanego, prawdopodobnego, niepotwierdzonego, cudem opiewanego pieśnią, jestestwa! Nie wywiesz nigdy jaki zmarnowany talent, błazna czy domokrążcy? Kobieta zmienną jest, ale elf jaki?! - Schizofrenia, jest chyba waszym gatunkowym namaszczeniem! - Zaginionemu, nawet gdy się nie denerwował, wystarczył szybszy tembr głosu, a flegma już pieniła się w kącikach ust. Problem ten, już drzewiej był szeroko obśmiewany, tak szeroko że oblizywanie warg, przyległo weń w podświadomy instynkt. - Od kiedy z wami koegzystujemy, i owszem! Ale masz rację, nie ma co. Poważnie mówiąc, nie masz wyjścia. Będziesz musiał się wyspowiadać. Niech i ja poczuje co to znaczy, przebaczenie. Przebaczenie? - Mów dalej, nie przerywaj. - Vegart, odezwał się po dłuższym milczeniu. - Chciałeś się powiesić...kojarzysz? Nie kojarzysz.. Mówił więc, choć teraz raczej zwlekał, wyczekująco. W antrakcie, udało mu się zainstalować na rosochtkach porcjowanego szaraka. - " Niestety" gałąź nie wytrzymała, i spadłeś na ziemię. - Ingelbert mlasnął słodko, zatłuszczonymi palcami. Starał się zachować konwencjonalność, acz raczej nie bardzo skutecznie - Pół żywego, próbowali obrobić cię szabrownicy, z pańskiej poręby Jeden drugiemu, a potem my otworzyliśmy bebechy. Wolisz tuszkę czy łapy, zaznaczam od na wstępnie, ja rezerwuję skoczki! - Obojętnie. - Eldredd odruchowo pogłaskał, wykręcił szyją. Rzeczywiście uwierała, rzeczywiście...nic nie pamiętał...mgła, jakaś mgła... Ingelbert przekręcił rożnem. - Skoro tak to dostaniesz żeberka. Słuchaj Vegart, nie wiem, jak ci przyszło do łaba mordować się z furmanki? W dodatku z takiego folbluta! Jak go ciachłeś, zwierzę dostało kurwicy. Szarpnęło wozem, poszły ganosze, kielnia zaryła gdzieś po korzeniach. Chcieliśmy zratować biedaka ale szabrownicy pierwej ulżyli mu w cierpieniach... - Mieli by na pół zimy żarcia...To prawda? To wszystko... - Prawda. Elf spochmurniał, na moment, jakby miał z góry przypisana pytaniu wyrazistość. Wyraziście, bardzo wyraziście. - Może czasem lepiej jest nie wiedzieć. - Zawsze lepiej jest nie wiedzieć. Wtedy rodzimy się szczęśliwsi. - Wżdy umieramy... - Wżdy. Król, poczuł pierwsze kwilenie przypiekanej skórki. Tłuszcz skraplał, tap, tap, niemrawo, arytmicznie... Co bardziej wpływowych, wiódł wprost ku bramą hipnozy. Vegart był wpływowy, ale on nie widział, jego zasklepiony, niby zaćmą wzrok. - Długo tak jechaliście? Języka mu wszak nie urżnęli. - Długo. Wystarczająco, a może i za długo? Tutaj Ingelbert przerwał na chwilę dyskursy. Był staranny, trochę zbyt pedantyczny w manierach, ale i nie wynosił głowy ponad gnój. Jak każden, dotował czasem przydrożne wyszynki, czy tancbudy. Lubił jak prosty żołdak, dobrze zabawić się, czy zjeść, a króle od zawsze należały do jego ulubionych wiktuałów. Najlepsze były te w rybnym aioli z tatarakiem, i roszponką, ale nie gardził też pieczonymi. Na półkrwisto, z majerankiem, śliwką, liśćmi babki, i kminkiem. I właśnie kminkiem obsypał, coraz lepiej już zrumienione kosteczki. Czort wie skąd wziął, czort wie jak smakował, jednakże ekstrawagancja sięgnęła tu szczytów wyobraźni - cynamon! - W co my się bawimy Vegart. - Zagadnął, doprawdy niespodziewanie, niby tak ad hoc. Pozornie, nie zaprzestając adorowania dziczyzny. - Skończmy w końcu z tą pretensjonalną gadką i porozmawiajmy jak dwaj Zilieen, hm? Co sądzisz człowieku? Nie, jeszcze nie...- Kwas ściskał żołądkiem - jeszcze chwilkę... Vegart nie musiał udawać. - Zilieen...? - Do tej pory stygnąc, teraz na nowo rozpalony, wbił wzrok w jakże piękne i mądre, ale niestety nieludzkie oblicze. Niestety? - Zilieen... Wyobraź sobie, że...że całe życie czekałem na takie słowa, a otrzymałem je, otrzymałem je od...elfa. Tak porozmawiajmy Zilieen, przyjacielu! Uśmiechnął się, chociaż smutno. Chociaż, co w jego osobie, i tak znamionowało znaczy postęp. - Bardzo mnie to cieszy, ale azali noc się schyla - Takie rzeczy każden elf wiedział, i to bez gnomona - a my ku świtowi mamy przedyskutować jeszcze kilka istotnych aspektów. Ale przede wszystkim, coś zjeść! Nie muszę chyba wróżyć, jak to absynt wzmaga apetyt? Nie, dobrze, ale obietnic trzeba dotrzymywać, i czasem stajemy przed ciężkim dylematem, zjeść czy bredzić. Ale nam cóż, jest żarcie, popitka, jest i spowiedź, prawda? - Prawda. - Potwierdził Vegart, choć chyba sam nie był już pewien co wygaduje. Wszak podnieta trochę upadła, jednakże każda sposobność była bych zdatna by choć przez oddech, zamknąć mu gębę. - Bosko! - Elland rozłożył na kolanach rzeźnickie utensylia. Na osełkę, jak prawdziwy frontowiec dorobił się karbowego paska - Posłuchaj więc mnie starszego, bo mówię prawdę, rzekłem - Zilieen. Twój wspaniały zakon, jako i pewnie wiesz lubo umyślasz, po ostatnich rozróbach za priorytet uznał ucięcie ci głowy. Pół biedy jakoby tylko o twój czerep, wszyscy przewrotowcy na szafot! Pomagierzy, i różne przydupasy, pragnący zarobić na tej banicji, za każdego z ukrywanych, mają przyobiecane po ćwierć setki batów, i jednej kończynie mniej. Pojmujesz to, Vegart? Jaka to perspektywa, wszystkich których znasz zapędzać do groby? Skończywszy beztroskim, ale i fałszywym i podłym w intencji zapytaniem, ciachnął umyślnie szczypcami. Z tą samą, olewacką miną kuchty na ustach, który to, po bez mała pięćsetnym chyba w ciągu dnia mazaniu smalcowanych kanapek, musi jeszcze pozmywać talerze. Ups! Nie chciałem potłuc...Ups, szklanka! Wprawiony. Ostrze urżnęły kawał mięsiwa. Vegart przyjął poczęstunek, pierwej jednak musiał się napić. - Perspektywa? Wiesz wszystko, po co mam mówić...to ja straciłem pamięć. Dowiaduję się takich rzeczy...Lepiej było pozwolić mi szczęznąć. - Dowiesz się jeszcze więcej. Tymoteusz, twój brat... - Wiem, jako jeden z nielicznych, nie przyłączył się. Nie mam mu tego za złe. - Tymoteusz... - Dobrze zrobił. - Tymoteusz... on nie żyje. - Nie pozwolił sobie trzeci raz na przerwanie - Lezro kazał go potajemnie zgładzić. Vegart zachwiał się na siedząco. Jakby w galopie, koń kropnął go w łeb. We mózgu zabulgotało gorączką, mieszanka śluzu z alkoholem zwymiotowała nosem, ustami... umysł sprawił cud, jaki do tej pory objawiał mu się tylko we śnie. Rzecz do której myślał, że nie jest zdolny i już nigdy nie będzie. Najnaturalniejszą z naturalnych form ekspresji, z nią się rodzimy, i w jej okowach najczęściej umieramy - zapłakał. Po nieruchomej twarzy popłynęła łzy. Jedyna łza. Cisza. W poświecie gorejącego paleniska wyraźnie, jak na awersie monety, tliły emocje zmęczonej twarzy. Lustrzyła spokojem, wilgocią wymowniejszą niż słowa. - Tymoteusz jest ode mnie starszy. Nigdy nie miałem ojca, a po śmierci matki zajął się mną, choć wtedy tak popularne, mógł zaprzedać w jasyr...To jest idealista. Nie mam siły... Cisza. Migotanie przeskakujących ogników. - Daleki jestem od pocieszania, jednak mówię ci jest wyjście z tej sytuacji - Elland nie po raz pierwszy wykazał się błyskotliwością w ratowaniu rozmowy. Łza dała ulgę, jako ta najprzedniejsza z przednich driakwi. - Wyjście - Parsknął - jeszcze powiedz, że jest przede mną inna droga. - Właśnie. - Już gdzieś to słyszałem. - Dejane vouri. - Co? - Tak to u nas się określa, ale nieważne. Nie tę drogę wskazać ci miałem, a taką, że od dłuższego czasu... - Zawahał się chwilę przenikliwie spoglądając na Eldredda. W mince nie dostrzegł nic, czego by drzewiej nie dostrzegał. Tylko popędliwy język, pchał się przed barykady. - Możesz zakomunikować pryncypałowi, że mam go w dupie. - Dobrze zgadłeś, ale Elryk... - Co Elryk? Jeszcze czegoś chce? Przecież odebrał mi już wszystko co miałem. - Miałeś wybór, zrobiłeś jak uważałeś. - Tak, więc niech da mi teraz spokój. - To było by za proste. Sirno chce ciebie. Chce twojej znajomości Kalandryjskich realiów, wiedzy na temat Athrobusa. Pragnie także spotkać swojego wybawiciela i wynagrodzić mu krzywdy jakie spotkały go z jego powodu - Wydeklamował bez zająknięcia elf, dobierając nadto spaloną łapę. Zmitrężył trochę, a zając jak wiadomo, to cholernie wredny zwierz. - Ciekawe nie powiem, i bardzo nie symptomatyczne jak na króla, żeby spłacać długi. Ale niestety możesz mu powiedzieć, że nie skorzystam. On nie chce mnie, on pragnie mojej zemsty. On chce pozyskać pozostałych. Chce zająć miejsce Lezro, by stać się jeszcze większą pijawką. On mnie nienawidzi, bo tak dużo mi zawdzięcza. Na moim karku chce zbudować sobie kapliczkę, o nie... Całe moje rzycie, słusznie czy nie walczyłem z takimi jak on, jak mi teraz iść z nim pod rękę? - To ty się boisz jego wdzięczności. Zaginiony zmilczał. - Nikt nie ma wyboru w przód, zawsze cofa się pól kroku w tył, dopóki ciągnie się za nim przeszłość. Debety trzeba płacić, zaciągając nowe. Przeto nikt nigdy nie będzie wolny Vegart. - Ale nie jest to żaden argument, nie przyłącze się do Elryka. Nie mogę. On pomylił zwierciadła. Ja nie szukam zemsty Zilieen...Już nie. Cisza. Milczenie. - Kiedyś poszukasz. - Pokuty, tak. Milczenie. Ingelbert przeżuwał długo, z flegmą drobiąc każdy kęs. Jedno spojrzenie, to jedno spojrzenie odbierało cały smak. - Kiedyś - Tu okazało się co to znaczy upór! - Sto siedemdziesiąt lat temu, jak cię na pewno uczono historii, w wojnie o północą Madonie, wkroczyłem z elfią banderą do Marrass. Spaliłem Sirno i osobiście wydałem wyrok wyrżnięcia pozostałych przy życiu, bądź co bądź bohaterskich obrońców. Władcę wystrugałem na pal, synkowi uciąłem dłonie, a żonę kazałem jako kurwę, dokoptować do oddziałowego zamtuzu. A teraz? Nynie mamy pokój. Czas wybielania okoliczności. Służę Elduajenowi, a Elduajen jest sojusznikiem Elryka. Antenata, wnuka tego co go tak potraktowałem. Czas jest kołem, nie ustanie się odradza. Lato, zima, lato, zima... Skończył wywód, niby skończył opowiadać dobranockę. - Czego to ma być świadectwem Elland? - Zrozumienia. Cisza. Milczenie. - Uratujesz siebie, uratujesz resztę buntowników, uratujesz ich rodziny, uratujesz pokój! To dużo, to bardzo dużo zilieen. Zastanów się, bo może tam znajdziesz coś zagubił...Proszę zilieen. Vegart wstał leniwie, obrócił się twarzą na wschód. - Zaczyna świtać - Powiedział powoli, niespiesznie odgarniając opadające mu na usta włosy - Kocham poranki. - Veg... - Wiem, ja już zdecydowałem. Odejdę o brzasku. - Czy to... - Tak to ostateczna decyzja. Powiedz swojemu zwierzchnikowi, że musi się postarać szybciej szukać moich towarzyszy. Inaczej ja ich znajdę, albo...Athrobus. Elland stanął koło przyjaciela. Cisza. Milczenie. - Wiesz - Uśmiechał się gorzko - nigdy nie myślałem, że jestem taki ważny, że będą mnie szukać, że będzie mnie szukać sam Elland Ingelbert "król konfidentów"...Czemu nie zabierzesz mnie siłą, przyjacielu? Stali tak syci, w milczeniu. Szarak śmierdział spalenizną. Jeszcze się do tej pory nie zdarzyło Ellandowi zapomnieć o jedzeniu, i pewnie długo się to nie powtórzy. Przepalona woń i ognisko, na kilka mil płoszyły okoliczną zwierzynę. Jedna tylko sowa, czy puchacz świeciła oczyma z wszech otaczanej, lecz zmiękczonej przemijającej czasem, ciemności. - Przeszłość cię dogoni. Milczenie. - Podjąłem coś...Postanowiłem...wiem... Przyjacielu!!! - Krzyknął wyzwolony - Już nigdy nikogo...nikogo nie zabije... Milczenie. Cisza. *** - To mrzonka. Jednak warto ją uszanować. *** Koń parsknął. Szedł wolno, z trudem przedzierając się przez gęstwinę przybrzeżnych zarośli. Kopyta leniwie, spętane bluszczem, tatarakiem, taplały w spływającej strugami z wyższych partii lasu, wodzie. Lało. Od pięciu dni w tych okolicach nie pokazał się ani skrawek przejrzystego nieba. Jezioro znacznie wzbogaciło poziom swoich posiadłości. To co do niedawna zwane leśnym duktem, dziś okazywało się bagniskiem. Jakoby pułapką świńskiego łajna, w nie uprzątniętym od dożynek kojcu. Ulewą targał wiatr. Było zimno, tylko szaleniec mógł w taką pogodę... Samotny jeździec skulony, i szczelnie, jak larwa kokonem, okryty końską derką, ledwo trzymał się w kulbace. Raczej zastygłym mięśniem, niźli świadomością. Bułany stanął przed, kiedyś strumykiem, pędzącą kaskadą. Zachrapał. Ktoś ściągnął jeźdźca z kulbaki. Krzepkie ręce objęły go w pół, przerzuciły przez bark. Zapachniało koniczyną, ciętą miętą. Mężczyzna strzyknął obojczykiem, ułożył na sianie. Koń zarżał, po raz wtóry za swym panem. Nieznajomy zamachnął się. Chlusnął już i tak dostatecznie wyrżniętemu podróżnikowi, wiadrem na łeb. Ten raptownie otworzył spuchnięte źrenice. - Coś ty...gdzie jestem?! - Wybełkotał odruchowo, neurotycznie macając wzrokiem górującą nadeń klitkę. - Ktoś ty?! - Odpowiedział na pytaniem na pytanie krzepki mężczyzna - Ja się o gości nie prosił, lepiej więc pierwszy miano czyń przedstawiać, zanim ci obuchu tę mordę wyprostuje, he, he! Niedawny szwoleżer spojrzał weń z odwzajemnioną ciekawością. Cóż dojrzał, raziło jeszcze niezdrowym wejrzeniem! Oto miał przed sobą człowieka, z facecji i stroju niby jakiegoś pradawnego cudaka. Siwa, po pas broda i takież same włosiska. Gębę miął ci stanowczo nie starczą, ale wzrok mętny. Co nie dziwota, zwarzywszy na okoliczności napatoczenia... W uchu i w nos, wbita ćwiekowym wzorem rybia kość. Gdyby to kto inny, na pierwsze widok godzien nie przeżyć takowego obrazka. - Szary. Berry, Berry Szary. - Powiedział otwarcie, coraz to uważniej badającemu gospodarzowi - A ciebie jak zwą? Serce dudniło tak mocno jakby kto zrazu miał go szlachtować. Jakby do furtki, wspomnianego kojca dobijał niedożywiony biesiadnik Nieznajomy wybuchnął rechotem - Co się stało? Czego tak rżysz? - Człowiek, człowiek! - Człowiek. A coś ty umyślał, że małpa?! - Małpa? - Małpa, taka z futrem, wąska gęba, szeroki nos... - Z futrem...? - Nieistotne, pomóż mi wstać. Zaproponował, już spokojniej. Samemu dziwiąc się własnym odruchom. Kompletnie nie miał pojęcia, z czego się to opanowanie wyrodziło. Gdzie instynkt samozachowawczy? - Dobra, juści dobra, dajmy temu pokuj, jestem Olszowy - Cudak wyciągnął rękę w przyjacielski uścisk. Szary tyknął głową, gest przyjmując gestem. Od dzieciaka miał wstręt do potrząsania dłoni. Od dziecka, zawsze gdy musiał, przed oczyma pojawiał się mu ten sam nawracający miraż. Sikający facet, z argumentem w prawicy! - Możesz li ty powstać? - Olszowy nie przejął się zbytnio teatralną ansą gościa - Uuuu, do kaduka, nielicho się bracie, hum...he... urżnąłeś! Spojrzał w ropiejącą zakażeniem źrenice. Berry warknął na ten wyciągnięty paluch. - Hmn, nie to nie, ino, jeśli lza spytkować, cso ty tu, na takim zadupiu folgujesz, ha? Uuuu, imaginuje żeś ty z widnokręgu, z tą prymuchą na bielmie, jako to w bajaniu, z deszczem spłynąłeś? Nie inaczej, przecie do najbliższych człowieczych opoli, ze tygodniowy period mordęgi trza zmitrężyć, a i to nie dla byle forysia! - Forysia?! - Forysia, takowy z piszczałką, flauszem, ręką na czyjeś dudki... Teraz to Berry się zafrasował. Zły na siebie, nie za brak elokwencji, a za jak wół przed rują opaczny, taki i ta pułapka widoczna! - Hmn, Jechałem z Kalandru ku Slavii... - Zełgał lekko, jakby już mniej pantomimiczne, udając burzę mózgu - W And Aranadt powiedzieli, że to tutaj, za złote wierchy, przez dolinę Aimaru prowadzi najkrótsza droga. - Ja może na głupiego wyglądam, azaż na tyle umny jestem bych wiedzieć, że gdzie jak gdzie wżdy w Kalandrze to kartografów najprzedniejszych mają! Oni już to pewniakiem miarkują, że najkrótsza do Slavii przeprawa wiedzie przez Marras, nie przez te odludzia! Berry zmilczał. Może Olszowy nie był durniem, ale był za to kompletnie nie poinformowany w aktualnej sytuacji politycznej! Dziesiątkę wiosen temu, głodne żaki i zawsze skore do buntu terminatorskie opszczymury, solidarnie żagiew wywlekli. Solidarnie uniwersytet ograbili, solidarnie psorów, mistrzów cechowych, kartografów właśnie po szafotach gonić mieli. Solidarnie ich na hakach, "Ku przestrodze" pisali. - Cichasz...ha? Tedy ci tuszę, że jednak moja racja była. Ja nie znowu taki, ja to wszytko miarkuję!... Powiedz ino, w skrytości, gdzieś sznapsu nakupił, i azaż cso ci jeszcze ostało? - Skąd wiesz? Gospodarz zmarszczył jednoznacznie nosem. Dumny... Nie było wyboru, trzeba gadać. Pojętność Olszowego mózgu, wręcz kwitła w uszach! - W jakiejś austerii, nazwy nie powtórzę, kupiłem achtel przypalanki i pojechałem. Niestety, zbłądziwszy, w nocy, trakta nie te. Potem ten deszcz....Od trzech dni ciągle o kulbace siedzę. Jestem wykończony. - Dobra, dobra, nuże przyniosę cso do żarcia, i cso na wzmocnienie w karafce wygrzebie... Już szedł, już szedł! -...Ale cso do kaduka stało się z winem! - nie dawał za wygraną Olszowy. - Droga była długa. Ciemno, drętwo, zimno, musiałem trochę prusaka wzmocnić... Godzien mi jeszcze paść gdzie na trakcie. - Ha, ambaje mi tu opowiadasz! - Gospodarz zarzucił, jako niby wiatr falą, na jeden raz, brodziskiem i czupryną. Zrobił wrażenie! - Nie może ci to być! - Może i było... Coraz większe zakłopotanie pod drapiącymi szopę dłońmi. - Poczkaj przyniosę jaki stołeczek, zydelek, pogadamy! - Gospodarz mamrocząc coś pod nosem, i wciąż skrobiąc czubek głowy, zniknął za dębowymi drzwiami. Berry mógł nareszcie westchnąć na chwilę ulgi. Łeb bolał, oko...uuu. Uparty! Dostał paskudnie, ale jeszcze widział. Podniósł się, mimo woli, na rękach, przyglądnął pomieszczeniu. Było dziwne, niby odgórnie przypisane gospodarzowi. Drewniane utwierdzenie sprawiało wrażenie niesolidnego rzeszota, jednak deszczu nie przepuszczało. Domek, niemal na całej długości był przypisany plesu. Co tym dziwniejsze, że nie miał od frontu drzwi, tak więc woda co chwilę obmywał stojącemu na skraju koniowi pęciny. Zresztą całe to pomieszczenie wyglądało trochę jak swoista stajnia. Szary leżał na jeszcze pachnącym łąkom sianie, obok na ściółce zaległ wyszczerbiony kardacz, jakiś mantezlak. Nie było tu żadnych mebli ani nawet okien. Narzędzi oprócz połamanego rudla, wiklinowego więcierza, i wspomnianej już szczotki, także. Całość więczył subtelny smrodek marynowanej lepiechy, i suszonych pod firmamentem, ryżyków. - No, - Krzyknął Olszowy rozdzielając z hukiem tylną futrynę, najpewniej t z właściwego mieszkania - Przyniosłem najlepszą driakiew na twoją dolegliwość! Da - waj, prusowi wżdy nalejemy! - Co to? - Pszenny zacierek! - Wyrecytował z dumą gospodarz - Kubków nie mam, ale chyba poradzim sobie, nie!? Berry z podziwem popatrzał po gospodarzu, który jednym haustem opróżniał kwaterę buszla tej zbożowej okowitki. Poradzimy sobie... - Jesteście pustelnikiem dobry człowieku? - Zagadał niespodziewanie, pierwszą myślą. Słyszał kiedyś o ich nadludzkiej potencji, którzy to erotyczne niemoce, wszak w insze przelewali zapatrzenie. - Jesteśmy... - Eremita westchnął nienasyceniem, odstawił alkohol - Wżdy, przeby tu tak długo sam, że już i mnie roki się pokręciły. A tyś jest pierwszym do dłuższego...długiego... hmn...pierwszym gościem. - I co nie straszno tak tu samemu? Obcego zgarniacie...? - Eee, co wy mnie tam...Ludzisk tu nieobaczysz, a człeka zratować ci trza zawsze! Prawda, koga bo koga, ale dla wymoczka z rozbitą gębą istotnie trudno o szacowniejszy traktament. - Skoro, tak to skąd konia mieliście panie pustelnik? - Cso do czorta, aboć ty w myślach czytasz aboć cso innego być może! Tak miałem kobyłę, cso ją jeszcze ze świata zabrał. Stara była, głucha i ślepa, jednak dobre mleko było i przy orce pomagała. Wżdy, jeszcze przed wielkim deszczem nogę ochwaciła, i na mięso przerobił. Chcesz to przyniosę na spróbowanie? - Nie, ja... - Cso nie?! - Upierał się Olszowy, widocznie nie zatraconą jeszcze w narodzie wylewnością - I tak miałem donieść cso na ząb, a tylko prymuchę doniósł. - Bułanego trzeba pierwej rozkulbaczyć. - Prawda, panem się zajął a koń o kulbace stoi! Zaraz cso poradzim...cholera, łeb już nie ten... Olszowy zdjął z konia juki, popuścił popręg i odstawił siodło. Wyrżnął wodę z kapy, którą to Szary okrywał się podczas podróży, wywiesił na powróz. Zwierzę wywalając w przody chrapami, prychnęło radośnie. Szafarz wygramolił zza pazuchy zgrzebną miseczkę. Nalał miarkowaną porcję przypalanki, poklepał z czułością chłepczącego prusaka. Gdy po chwili wygramolił się za furty, z naręczem boczku, bochnem, i teraz już całym wiadrem bittersu, konik, zdecydowanie już kraśniejszy na pysku! To się nazywa wylewność, nie tyle gościa, co i zwierzaka urżnąć! - Macie, - Powiedział jakby od niechcenia - przyniosłem cso na jelitka. Gość powąchał uwędzoną słoninę. - Ładna para cso? - To z tej kobyły? - Której...aaa, gdzie durnowaty, szpek!? Toż to dziczyzna! - Aha...Powiedzcie mi gospodarzu, - Berry, nie tylko przez grzeczność, skusił się kawałkiem mięsiwa - jak daleko stąd do, niezłe, niezłe, Góry Niedźwiedzia? Pytanie, ot tak, niby banał. - Nie wiem. - Zadumał się zagadnięty, rozdziawiając szeroko gębę - Będzie ze, powiedzmy tydzień ostrego popędzania konia. A bo cso? Wybieracie się tam? - Może. A to co, czemu taka dziwota? - Bo wżdy nynie tam czego szukać, nie ma! Tam cso prawda do Slavii już blisko, ale nynie tam nikt nie jeździ! - Czemu? - E, pytacie jak jaki skrzywieniec! Niejedna matka syna swego ożalała cso tam pojechał i juści nie powrócił. Podróż tam to szaleństwo! Slaviia blisko ale do Alfgradu jeszcze bliżej! - Wiem. - Jeśli to prawda, a wżdy tam jedziecie to po prawdzie, iście człek szalony! - Olszowy zaczął z przejęcia dreptać podług stajni, wymachiwać rękoma, - Alfgraad to kraj straszny! Ludzie, trolle, gobliny, wszytko tam uraczysz! A na stolcu siedzi elf! Nie jedźcie tam, zaklinam! Z tym barbarianem nawet właśni bracia ze Slavii, wspólnego mieć nic nie chcą. Tylko plugawe krasnoludy za Niedźwiedzim wierchem, frymarczą z poganami. Nie jedź, zaklinam! - Zaklinać ci wolno... - Odparł z zaciśniętymi zębami. Nie żeby się od razu przejął, to powtórnie ta rana. Zawrót głowy. - Wyruszę zaraz gdy się przejaśni, a ja dojdę do siebie. - Dojdziecie nie dojdziecie. Śmierć. Śmierć cię tam czeka nic więcej...stamtąd nikt nie wraca. Jak nie elf, to krasnal, jak nie krasnal to troll, jak nie troll to wyvern, wszyscy siebie warci krwiopijcy! - Mają tam wyverny? - Zapytał, bo zapytał, Berry. - Wszytkiego plugastwa tam pełno! Wyverny, bazyliszki, jednorożce, gryfy, wilkołaki aaa...a nawet smoki! - Smoki...? Skąd te bajania dziadku?! Tutaj te potwory nie występują! - Skąd, skąd... ludzie gadają. A Pewnie drzewiej i u nas były, ale nynie przeniosły się dalej, na północ do Alfgradu. Nynie nawet wilka trudno obaczyć, ino niedźwiedzi siła gdy po zimie ze swojej góry wylezą. - Ludzie gadają? - A wżdy gadają! Był tu kiedy taki, w...w...był tu taki tośmy se razem... Koń wykręcił niespokojnie czerepem. Czął prychać, na powrót rżeć. - Et, co tu gadać, napijmy się lepiej! Zwierzak widocznie też się rozochocił. - Cicho! - Szary wtargnął mu bez pardonu w koncept - Gdzie mój miecz? Syknął - Miecz? - Miecz! Miałem przy sidle miecz! - A tutaj, tutaj. - Zapodał upochwioną klingę. Berry, na widok, aż podskoczył w podniecie. - Cso, cso się stało?! - Teraz to i siwego poniosły nerwy. - Ciszej... Nie wiem. Pomórz mi wstać, wejrzyj zza węgła, i dzierzgaj jaka siekierę Olszowy, lekko straciwszy głowę, kompletnie nie łapał się w sytuacji. Pomóż wstać, dzierzgaj siekierę, co dalej?! Potężnymi rękami, niby chochoła, posadził Berrego na nogach. Śmierć! - w nerwie przewrócił gąsiorek. Klnąc, podpełzał do drzwi i zniknął w dalszej izbie. Koń rżał dalej. Deszcz płakał, a w powietrzu zaśmierdziało spalenizną. Bekniecie. Olszowy wzmocnił siłę woli. - Jakieś ludziska! - Wtem wpadł do siano, bełkocząc nieskładnie - Każdy dzierży kuszę bełtem zapalon! Berremu Serce stanęło w gardle. Ale szybko się opanował. - Ilu ich? - Nie mam pojęcia. Deszcz kpi z widoczności, a oni pod lasem zalegli. Znasz ich?! Znasz li ich do...do kokoty co dzieci rodziła, znasz!? Przednimi chciałeś skryć się w górach?! Ja nizacz nie chciał bych... - Masz tu gdzieś łódkę? - Berry zbył jego rozterki - Widziałem połamane wiosło? - A tak. Niedaleko w szuwarach... - Dobra, ja teraz wejdę na konia, a gdy wyjadę ty biegnij do łodzi i bez oglądania się płyń jak najdalej. - A co z tobą? - Nie wezmą mnie. Nie wezmą mnie żywcem... Zagrzmiało. Stuknęły ostrogi. Alkohol dodawał im aplombu... *** Nawet się nie obejrzał w bezpośredniej dostawie. Na pysk. Po oku, tyle że z drugiej strony. *** - ...Najjaśniejszy arcybiskup Kalandru i Liddell, pan na Newd, Smyllea, Gross Carboun, i ziemiach przyległych, Pierwszy po Bogu zakonu Athrobusa, jego eminencja Kedar Lezro! Dwaj przywdziani w bufoniaste liberie laufrowie, otworzyli podwójne, inkrustowane mahoniem dębowe drzwiska. Słudzy i paź pochylili głowy. Do komnaty wkroczy On. Z dawna oczekiwany, dostojny gość. Drzwi zatrzasnęły się za opuszczającą służbą. - W końcu przybyłeś. - Witaj królu - Lezro wycedził, zbywając protokolarną czołobitność, lakoniczne powitanie. Nie przywykł jeździć na takie "dywaniki", ale tu inaczej. Stolica, zawsze łatwiej było znaleźć zaniechany interesami, wczasunek. - Nie masz dziś humoru? Nie słyszałem nawet fanfar na moją część? - I ich nie usłyszysz. - Artjan lo Mallard był już stary, i z coraz większym trudem poskramiał irytację - Lepiej siadaj, i przestań się mędrkować. Przyzwolenie to tylko czysta formalność. Biskup lekce sobie ważąc, powoli, dostojnie podwinął habit i usiał na rzeźbionym krześle. Wzór zaświecił odbitym w szybie refleksem promyka. Złoty, poniżej kaptura przypominał dziesięcioramienną gwiazdę z dziwnie zakończonymi promieniami. Taki wybity na lewym przedramieniu znak był identyfikującym herbem Athrobusa. Ciało z konstelacji psa - Nkha Tha - wąż dusiciel. - Jakie przynosisz wieści? Rebelia stłumiona? - Rzucił ostro król, darując sobie wstępny bismillah. - Jeszcze, nie. - Lezro wbił palce w ozdobne, trochę przypominające uliczne rzygacze, krzesłowe głowy. - Co to znaczy jeszcze nie?! - Król, o ile w ogóle ją miał, zaczynał tracić cierpliwość - Ilu złapaliście rebeliantów?! Mów konkretnie, stu, dwustu? - Siedmiu, na razie siedmiu. - Nie tracił rezonu biskup. Łgał jak z nut, bo nie złapali żadnego, jednak król nie mógł tego w prawie żaden sposób zweryfikować. A gdyby nawet, cóż z tego? - Siedmiu, siedmiu - Lo Mallard powstał i wsparł się na pięściach - Co to ma znaczyć na razie siedmiu! - Wybuchnął - Kpisz sobie ze mnie! Ja tu czekam na niego jak na zbawienie, żeby się dowiedzieć, że powstanie stłumione, że wszystko w porządku, a on mi mówi siedmiu! Na ilu, na ilu buntowników?! - Trzystu... - Zamknij się! - Władca wpadł w szał - To było retoryczne pytanie! Przecież dobrze wiem ilu ich uciekło! Trzystu dwudziestu jeden! Tak na trzystu dwudziestu jeden bandytów złapaliście Siedmiu! To skandal indolencja, i dyletantyzm! - Zapominasz kim jestem! - Dzisiaj jesteś jutro możesz nie być! - Czy to groźba? - Nie, logiczne rozumowanie. - Lo Mallard opadł na krzesło, nerwowo przecierając spocone czoło haftowaną toktuszą - Pomyśl tylko, że teraz nikt z nas nie jest bezpieczny! Ani ty ani nawet ja! W każdej chwili możemy zginąć! Wypuściłeś Lezro, największy skarb naszego państwa, dorobek pracy wielu pokoleń! To państwo, Kalandr budował swoją potęgę nie na sile armii czy prężnej gospodarce, ale na strachu. Na strachu przed zakonem, przed jego wychowankami, najlepszymi mordercami w znanej nam części świata! Czy ty sobie wyobrażasz co się stanie jak ktoś przejmie nad nimi kontrolę! Będziemy zgubieni! A zaręczam, ci iż zapewne wielu znajdzie się takich amatorów! Biskup podrapał się po łysej, nie osłoniętej birkutem głowie. - Elryk stara się nad nimi zapanować - Powiedział z grobową miną - Nasz wywiad w Marras donosi, że ma ich już stu. Król poczerwieniał, z przerażenia. Szybko w nerwowym tiku zamrugał niebieskimi, tak niewinnymi jak jaki i głos, oczętami - Ja...nie wiem co teraz zamierzasz zrobić. Ja nie mam żadnego pomysłu. - Zostały mi jeszcze jakieś jednostki, można by... - Nie bredź nic ci nie zostało. Kilku poborców podatkowych i paru katów od wszystko. A on ma armie... Była to tak niepodważalna prawda jak to, że słońce jest okrągłe, a reszta ziemi płaska jak pierś trzynastolatki. I biskup o tym doskonale wiedział. Był jednak przygotowany na zachowanie pozorów. Duo, polimorficzny. - Nie do końca jest to prawdą - Lezro niby to poprawił przydługi rękaw, z premedytacją ukazując trzy, znaczące godności, pierścienie. - Nie wszyscy jak na razie są skłonni do współpracy z Marras. - Co masz na myśli? Chcesz ich przeciągnąć z powrotem na naszą stronę? Biskup pokręcił na zaprzeczenie głową. - Nie, wiem natomiast gdzie jest ich kryjówka. - Co wyciągnąłeś coś od tych już złapanych? A może masz prowodyra tych całych zajść? Kedar ponownie zaprzeczył głową. - Złapani nie powiedzieli nic wiec rozkazałem ich od razu powiesić. Natomiast co do Eldredda to sprawa jest nieco inna. Nie uciekał z główną grupą tylko jeździł bez celu po Flandryjskich lasach. Nasi ludzie z tejże komandorii wysłali mały oddział żeby go pochwycić, i zaproponować wymianę. - Jaką wymianę? - Zaciekawił się władca - Mów jaśniej! - To trochę zawiłe - Lezro zrobił mądrą minę wszystkowiedzącego mentora - postaram się to pokrótce wyjaśnić. Otóż Eldredd miał starszego brata, także zakonnika. Stosunki między nimi nie były najlepsze, chodziło o niezabliźnione szwy po kobiecie, czy coś takiego. Na dodatek jego brat nie przystąpił do rebelii i pozostał wierny Athrobusowi. - Konkluduj. - Pojmaliśmy więc jego brata, a znacząc trop za Vegartem, wysłałem tam kilku moich ludzi. Chcieliśmy go mienić, życie za życie. Vegart to idealista, z pewnością by się zgodził. Jednakże ktoś nas raczył ubiec, wyrzynając oddział pertraktacyjny... - Kto ich pozabijał? - Nie wiem. - Jak już mówiłem dyletanctwo! - Artjan powstał gwałtownie, obróciwszy się twarzą do wychodzącego na pałacowy dziedziniec, okna - Opowiadasz mi bajki, i starasz się tłumaczyć. Ja chcę konkrety, konkrety i efekty! Możesz sobie tymi konkretami kibel wymościć! - Właśnie o tym chciałem mówić. Równolegle z poszukiwaniem Vegarta namierzyliśmy Berrego, najlepszego przyjaciela jego brata. Berry brał udział w przewrocie i prawdo... - ...Prawdopodobnie jechał na spotkanie. - Przerwał w końcu zirytowany władca - Złapaliście go zmuszając do mówienia, i teraz znacie gawrę. Czyż nie tak? Nie masz za grosz elokwencji Kedarze! - Może i racja, ale koncept mam na miejscu i wymyśliłem coś sprytniejszego. - Odparł nie zrażony, ze spolegliwością godną krasnoludzkiej przekupności, biskup. Ty na takiego rugasz, diaboły walisz, psy mordujesz, podczas gdy on z nieopisaną jowialnością na twarzy proponuje ci koleją porcję miodowych ciasteczek. Tak czy owak, chcesz czy nie, wszyscy zadowoleni. Ty się wyżyłeś, ty się objadłeś ciastkami, ty wydałeś wszystkie pieniądze i nie masz czym powłóczyć do domu, a krasnal, zrugany czy nie, opróżnił składy z resztek psujących indrigięcji - Eldredowego brata kazałem zabić w umyślny sposób. Poderżnięto mu gardło, ale tak, by się wykrwawił, powoli niby to po walce. Pokazaliśmy zwłoki Berremu, obarczając winą Vegarta, i sprzyjającą ku temu koniunkturę, i że my proponujemy współprace. - Cwanie, nawet jak na ciebie cwanie...- Tonem przeszła nuta uznania - Czy rybka połknęła haczyk? - Tego jeszcze nie jestem pewien - Zaasekurował się Biskup - Wiadomość dostałem w drodze do ciebie Artjan, dlatego wszystko jest jeszcze możliwe, ale mało prawdopodobne. Niedługo się wyjaśni i dowiemy się czy mój genialny plan wypalił czy nie. - Co symptomatyczne, popadasz w samo umiłowanie. - Król ostudził zapał biskupa - Spieprzyłeś tak wiele, że ten mały sukces niewiele znaczy. Prawdą natomiast jest, że plan był dobry, i mam nadzieję dobrze został zrealizowany. Dlatego teraz napijemy się, i porozmawiamy na poważnie o polityce. Władca, wyraźnie bardziej kontent, zaklaskał dwa razy. Do komnaty, bocznymi drzwiami wszedł młody lokaj. Tak jak reszta sług, w bufoniastym tyle, że irchowy wamsie. - Przynieś nam wino i kilka kart. - zakomenderował Artjan. - Których panie? - Niech będzie Rambert Vik. Chłopak ukłonił się i opuścił salę. Była mała. Zbudowana na planie kwadratu komnata, nie prezentowała się wcale to okazale. W niczym nie przypominała, tych wielkich wystawnych sal gdzie przyjmowano koronowane głowy czy ważnych ambasadorów. Gdzie nawet zawiasy i podłogi przelewały się złotem. Była inna. Wyposażona tylko w parę krzeseł, stół i mosiężny kandelabr, wyglądała nader skromnie. Jednak to tutaj król, jak teraz, potrafił całymi dniami przesiadywać przy otwartym oknie, wpatrując się w krzątających na zamkowym dziedzińcu ludzi, albo obserwować przesuwające się po horyzoncie statki... Po krótki acz nie szemranym czekaniu, na powrót zjawił się służący. Przyniósł i rozłożył na stole plik pergaminowych map, a na deser karafkę czerwonego alikantu, cwibak, i dwa puchary. Po czym ucałował, w przerabianym już rytuale cholewki Król był gorącym orędownikiem, w propagacji konkretów. Od razu pieczołowicie rozwinął jedną z kart, nie rozdrabniając się nalał sobie alkoholu. - Częstuj się. - Zaproponował. Lezro nie dał się długo namawiać - Sytuacja...jest trudna. Trzeba dokładnie przeanalizować nasze położenie, i wyciągnąć odpowiednie wnioski. - Jak zawsze. Zacznijmy od nas. Przyznał rację biskup, i obydwaj mężczyźni nachyli się nad stołem. - Kalandr... - Władca powiódł palcem po mapie - W sumie u nas, jeśli nie liczyć zakonnych incydentów wszystko w porządku... Jedźmy wyżej Marras... Tutaj sytuacja jest niewesoła. Teoretycznie Elryk ma wszystkie atuty: silną armie lądową, niezłą flotę, naszych protagonistów, poparcie gildii czarodziejów, i katedry sztuk wyzwolonych... - Elfy. - Tak, jeszcze elfy. - Zgodził się władca - Całe szczęście, że popierają go tylko ci z pod znaku Elduajena inaczej naprawdę rozdawał by wszystkie karty. - I tak nic nie możemy zrobić - Kedar jednym haustem wychylił puchar Cierpkie - Pomyślał - ale dobre - Można tylko czekać, na jego ruch, i co najwyżej przeprowadzać małe akcje dywersyjne. Na dodatek, oprócz elfów popierają go niemal wszyscy nieludzie! - Wiem, ale dalej nie mam pojęcia o co mu może chodzić. Biskup wskazał palcem północą część mapy. - Alfgraad!? Myślisz że chciałby... Lezro kiwnął na potwierdzenie. - Racja! - Uśmiech zadowolenia na moment zagościł na twarzy Artjana - Drzewiej już chciał, a teraz ma doskonała okazję. Stąd tez to poparcie elfów! Oni pomogą mu zdobyć władze nad nami, w zamian oczekując wykończenia Alfgraadu! Na dodatek Elduajen sądzi, i ma rację, że tatuś Chilaveret jakby doszło do wojny o Alfgrad na pewno by go poparł! - Na pewno. Ale nie tylko on. Poparły by go kraje ościenne Flandria i malutkie Almo. Wolne elfy właśnie z Flandrii, a także bojący się utraty wpływów magowie! Natomiast jak wcześniej mówiłem poprą go nieludzie. Ale oni poprą go w zdobyciu władzy nad nami, a nie poprą go w walce z Alfgradem! - Czemu? Nie bardzo rozumiem? - I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Zdobycie Alfgradu będzie korzystne także dla nas! I powiem więcej, jeśli Sirno naprawdę będzie dążył do zjednoczenia i jeśli dobrze rozszyfrowaliśmy jego plany, to w wypadku wojny trzeba będzie ich wspierać z całych sił! - Znowu nie nadążam za twoim tokiem rozumowania. - Mallard zmarszczył brwi - Rezonujesz z dużą pewnością, i jesteś przekonany o swojej nieomylności! Gadasz coś o nieludziach, bredzisz o czarodziejach, następnie starasz się dowieść, że jeśli Marras rozkaże napaść na Alfgrad to napadniemy. Bo to w sumie nie taki zły pomysł, a właściwie całkiem dobry. Zrozum w końcu, że naszej koniunkturze podejmowanie dalekosiężnych planów jest bezsensowne i bezpodstawne! Przypomina dylemat rozbijanego nad patelnią kurzego jajka, które przed usmażeniem zastanawia się jeszcze czy kucharz użyje pomidorów czy papryki? A może nie przypadkiem główkę czosnku? A co będzie gdy łajdak przesoli! I co wtedy?. Rozumiesz to Kedar? Rozumiesz, że choćby jutro możemy zginąć! Ot tak. - Lo Mallard na potwierdzenie swoich tez strzelił jeszcze palcami. - Nie możemy! - Lezro szukał w umyśle prostych słów na wytłumaczenie królowi o czym była mowa. Nie był zły na władcę za strach przed śmiercią, ani z niedobór informacji jakimi dysponował. Czego się można spodziewać po starym człowieku, który całymi tygodniami, niby eremita w pustelni, przesiaduje w swej wierzy, mażąc tylko o dziecinnym nie spełnieniu marynarza? Jego szpiedzy już dawno zdemaskowani, a on polityczny ignorant, gra teraz tylko pozorandzkiej nucie. I tylko ten, on Kedar Lezro, wraz z zakonem przez całe lata nie tylko skutecznie bronił Kalandru ale także rzucał blady strach na wszystkich jego sąsiadów! - Chciałeś królu mapę do dokładniejszego terenu. Przynieśli ci ja więc myślałem, że mamy dyskutować aktualnej sytuacji na kontynencie. Myślałem, że jeśli będziesz mieć jakieś wątpliwości zapytasz a ja odpowiem. Czyż nie tak?! - Proszę odpowiadaj, mów tak pięknie jak do tej pory. Od twojej elokwencji chyba wszystkie wszy z mojej brody pouciekały! - Zaśmiał się Artjan, chociaż sytuacja wcale nie była do śmiechu, a i facecja nie przednia, co w końcu sam chyba wyczuł milknąc nagle pod pręgierzem ociężałych, matowych oczu, adwersarza. - Dziękuję. - Biskup zachował kamienną minę - Jak już sam stwierdziłeś poprą go elfy. To nie wymaga komentarza. Dalej nieludzie. Żadne krasnale, gnomy, niziołki czy inne paskudztwo nie skinie nawet palcem żeby zaszkodzić Alfgradowi! Pytasz czemu? Otóż odpowiadam: ponieważ nikt nie będzie krzywdził swoich pobratymców zamieszkujących tamte ziemie! - Oprócz ludzi... - ...I elfów. To się akurat zgadza, ale przejdźmy w konkret, Artjan. Alfgraad ciągnie do siebie wszystko. Wszystko i wszystkich! Uciekają na te tak znienawidzone przez Elduajena ziemie nawet wspomniane elfy, i ludzie! - Słyszałem o tym ale nie sądziłem, że to ma taki lawinowy oddźwięk - Zaniepokoił się Mallard. Po uśmiechu nie został nawet grymas ust. - Ma, i to ogromny! My żyjemy trochę na uboczu, ale i tak fala dociera nawet tutaj! W Marras, Flandrii czy Almo jest to poważny problem. Już nie tylko istoty myślące uciekają, także zwierzęta i dzikie stwory! Almo sto lat temu nazywano jeszcze smoczą pułapką, dziś ani jednej wyverny tam nie uraczysz! - To nie nasz problem. Ale jak dla mnie to powinni się chyba cieszyć? - Z jednej strony tak, z drugiej z wyvern można zrobić śmiercionośną broń. Sam widziałem kiedyś jak czarne elfy z Alfgradu dosiadały ich jak koni! - Dobra, nie strasz mnie tylko powiedz teraz krótko czemu powinniśmy poprzeć Elryka ? - Król rozlał szczodrym gestem, wino. Nie podług dworskich zasad, raczej po "chłopsku". Szczerze, do pełna przelewając krawędziami. - Do wojny dojdzie na pewno, - Lezro umoczył usta w szlachetnym trunku, zasiorpał nad powierzchnią. Od przeciągłej alokucji zaschło mu w gardle - problem w tym, że nie wiadomo tylko kiedy. Jeśli miało by do niej dojść teraz, mamy szansę na wygranie. Jeśli później, to znaczy za sto, dwieście lat Alfgrad będzie tak silny, że nie będziemy mieli szans w otwartej walce. Dlatego uważam, że musimy go poprzeć. Nie tylko dlatego że zachowamy swoje głowy na dotychczasowym miejscu ale także dlatego że jeśli on przegra przegramy wszyscy! Alfgrad wkroczy na nasze ziemie i koniec. Koniec wielkiego Kalandru. Koniec zakonu Athrobusa. - A Magowie?. - Oni ten problem zauważyli już dawno. Przegrana Marrasu równa się konfiskacie wszelakich dóbr, utracie stanowisk i przywilejów co w konsekwencji prowadzi prostą drogą ku żebractwu. W najlepszym razie występami w obwoźnym cyrku w roli kuglarzy czy kabotynów, tyle że bieglejszych w fejerworkach. - Hmn, w sumie masz rację, ale jeśli wygra Sirno zachowa niepodzielną władzę! Stanie się imperatorem! - Oczywiście! Dlatego musimy temu zapobiec, znaleźć jakieś remedium, wspólnie z... - Biskup rozstawił palce na dwu skrajnych punktach, szkicowanej na deseniu, a raczej brzuchu morskiej nimfy, mapy. Król pogładził się po siwej brodzie, po czym objął swojego rozmówcę wymownym spojrzeniem. - Liddell i Raos... - Wymówił przez zęby - Trudno będzie ich namówić do współpracy. Może uda nam się z Raosem, ale Liddell...W życiu nie widziałem bardziej twardogłowego człowieka niż Ssra'sra Eiselie! Poza tym on nienawidzi Elfów, i wszystkich tych nieludzi! Powypędzał ich ze swoich ziem, a tym którzy zostali nie umilał egzystencji. Stworzył kolonie karne dla pozostałych przy życiu, i teraz eksportuje ich za ocean jako "egzotycznych" niewolników, albo dla rozkapryszonych panienek, jako "wyszukanych" kochanków. Podobno wśród Liddelijskich kobiet utarło się przekonanie, że nie ma lepszego kochanka nad delikatnego elfa. Zawiązały nawet coś na wzór stowarzyszenie, gdzie wymieniają się niewolnikami! Wiadomo elf się nie starzeje. Mówią on taki wiotki, smukły, taki... - Dziękuj, dziękuje, stokrotnie dziękuję znakomitemu władcy za wspaniały wykład na temat Liddyjskiej sztuki kochania! - Lezro zadrwił delikatnie z króla - Ale nie o tym mieliśmy chyba rozmawiać, prawda? - To się zgadza, ale nie zwódź! - Obruszył się władca - Ty i twój zakon macie jakieś niejasne układy z Eiseliem, i nie ukryjesz tego, jak i tego, że w jego hawiarniach aż roi się od krasnoludów i gnomów przymuszanych do katorżniczej pracy! Obchodzi cię to, czy udajesz? Nie, nie udajesz ty chcesz wierzyć, że oni cię naprawdę kiedykolwiek obchodzili. Nie tak prosto wykiwać sumienie! - Ależ nie mam zamiaru nic ukrywać, i uwierz mi nic mnie nie łączy z Eiseliem! Ponadto od kiedy to stałeś się obrońcą uciśnionych, hę? Król zmilczał szykując wyszukaną ripostę. Już podnosił w afekcie rękę, w jakiś to odpowiedni pouczeniu gest, gdy pech chciał, trącił karafkę. - Ku... - Miałeś rację dajmy spokój niewolnictwu. - Władca wyraźnie zdenerwował się uśmieszkami Kedara, mniej splamionym surdutem - Ale tak czy owak i tak Ssra'srę do współpracy nie namówimy. - Nie trzeba będzie tego robić. Niedługo utopi się przy kąpieli, lubo śmiertelnie rani na polowaniu. - Rzucił jakby od niechcenia, z namiętnością godną wygi - rzeźnika, Pater, czy jak wolał z zamorskiego Abbe. - Myślisz, że Elryk pragnie jego śmierci? Jeśli tak, to i nieprawdziwe będą twoje słowa mówiące o naszym spokoju! Biskup strzelił palcami, ot tak dla krotochwili. - Nie, Elryk nie pragnie, śmierci władcy Liddellu Tej śmierci pragnie Elduajen. Elryk po prostu ją wykona rękami "naszego" zakonu. Nowym królem obrany zostanie jedyny prawowity spadkobierca korony syn Eiselie'a, Kelham. Kelhama znam od małego dziecka, i nie powiem mam na niego nie mały wpływ. Namówię go żeby dla dobra kraju ożenił się z także twardogłową i zapalczywą, ale do tego bardzo piękną królową Raos - Larlis. W ten sposób będziemy... Pozytywka. - ...pociągać za wszystkie sznurki. Sprytne, - Pokręcił głową władca - bardzo sprytne. Nie tracisz formy Kedar. To chyba oczywiste! -... Dojdzie do tego, że jeśli Sirno chciałby iść na wojnę będzie musiał najpierw nas spytać o zgodę! Gdy zdobędziemy poparcie i praktycznie władzę w Raos i Liddell przyjdzie do nas na kolanach. Będzie prosił, a nie żądał wymuszonych sojuszy przeciw Alfgradowi. Nie będzie to jednowładztwo, ale powiedzmy supremacja! Powiedzmy. A ja będę wtedy niemal cesarzem. - Dokończył w myślach Lezro, jednocześnie uśmiechając się do króla, w sposób potwierdzający słuszność jego wyszukanego wywodu - Sirno będzie się ze mną liczyć, a ja odbuduję potęgę zakonu. - Ale chyba wszystkiego nie przewidziałeś.- Dokończył władca - To nie my będziemy rozdawać karty tylko Elryk, i nie wiem czy on zaaprobuje kandydaturę Kelhama. Nie wiem też jak namówisz tego babsztyla do ożenku, podobno ona nie gustuje...hm, w mężczyznach. Wszystkich, nawet teoretycznych epuzerów z Raos dawno ścięła lub wykastrowała. Nadto... Król przerwał na chwilę. Jakby w potrzebie przewertowania słownika pamięci, z odpowiednim okazji apegium. - ...Nadto do byłby incest. Kazirodztwo. Ta dwójka ma wspólnych pradziadków. To może być ponad nasze siły, lud może się zbuntować! Tego się najbardziej boisz co? Stary hipokryto. - Pomyślał biskup - Kazirodztwa. Pozostał ci jeszcze ten uraz, no i nie tylko uraz. - Zaśmiał się w duszy Kedar - Nie musisz przed mną udawać troski o pospólstwo, nie stoi przed tobą dureń. - Lud zawsze się dużo krzyczy, - Podjął po chwili zadumy - ale na krzykach z reguły krokwieje. Nie przejmował bym się nimi zbytnio. Larlis musi się zgodzić na ożenek. Oczywiście będzie negocjować, ale w końcu się ustąpi. Ma silną opozycję w państwie, a ślub z królem zamknął by im gęby. Pozatym mój zakon postara się o dowody na zaprzeczenie pokrewieństwa tej dwójki. A co do Sirno... Nie będzie mieć wyboru, chyba, że znowuż posłuży się mordem. W tedy dopiero zbuntowało by się pospólstwo. - No! - Skwitował, z nie skrywanym zadowoleniem siwy król. Westchnął jeszcze z ulgą, na skończoną tyradę. Czół że, śmierdzi, że aż się spocił z wrażenia! - W takim wypadku wszystko mamy uzgodnione. Teraz tylko z żelazną konsekwencją trzeba wprowadzać nasz plan w życie! Pomódl się za jego powodzenie drogi biskupie, bo ty będziesz go wprowadzał. I pamiętaj, jak najszybciej wyrżnij tych rebeliantów. A potem zastanowimy się...Co tam się dzieje! - Krzyknął, poirytowany hałasem dochodzącym z sąsiedniego pomieszczenia - Służba! Służba! - Zaklaskał - Służba do cholery uciszcie te wrzaski! Nagle główne drzwi rozwarły się tąpnięciem. Ustąpiła służba, ustąpiły i zasuwy. Do komnaty wparował w awangardzie chudy chłopak. O dziwnym jakby przepitym i nie do wieku spojrzeniem. Tuż za nim forował pokurczny błazen. Prześmiewca o dwakroć przewyższającym go kaduceuszu. Dalej, za nimi, już w nie odkrytej kolejności wbiegł cały nadworny fraucymer. Służące, dwaj laufrzy którzy wcześniej zapowiadali biskupa, lokaje, medyk a nawet zamkowy cyrulik. W małej salce zrobił się nagłe tłoczno i gwarno. Damy dworu zaczęły wrzeszczeć, błazen i chłopak śmiać i klaskać, a król zbladł niby siniak na tyłku. Tylko jeden Lezro wydawał się dziwnie spokojny, ba nawet nie zwrócił głowy w stronę nieproszonych gości. - Cisza! - Spienił się, już nie siniak, a wrzód na dupie, lo Mallard - Co tu dzieje!? Kto wpuścił tu mojego syna! Co wy wszyscy robicie! Jak śmiecie przeszkadzać mi i mojemu znakomitemu gościowi! Co robi tu ten karzeł? Balwierz! Która to?! Czyż książę nie miał mieć teraz ścinanych włosów?! - Tak, ale...- Wyjąkał mocno kędzierzawy mężczyzna - ...Mały panicz zaczął się bawić z Jostinem, nie mogłem ich powstrzymać wbiegli do pałacu... - Jostinie czyż nie miałeś zabawiać Elvina tylko o określonych porach, i tak żeby mojemu synowi nie stała się żadna krzywda!? - Ja... - Odpowiadasz głową! Co ja tu widzę?! Biegacie sobie z góry na dół mojego zamku czyniąc większe zamieszanie niźli cały tabun bydła?! Przerażony błazen padł na kolana, ustami przywierając w podłogę. - Panie wybacz! - Zaskomlał - Ja nie wiedziałem... Królewicz był w dobrym zdrowiu myślałem... - Przebaczam, wstań z klęczek. Ale wiedz, że uczyniłem to tylko ze względu na mojego syna, wiem jaką cię darzy sympatią. - Król westchnął, niby to wielkodusznie, w rzeczywistości wysokie ciśnienie nie pozwalało nadto podniecać. Mańka wygięła się do ucałowania, gdy prawa mierzyła już w karminowy czepec - A czy ty nie miałeś razem z moją tępą służbą, dopilnować bezpieczeństwa Elvina? Podobno tak, a po strzyżeniu, był plan jakiś nowych wiwisekcji? Popraw jeśli się mylę? - Nie panie, nie mylisz się. - Konsyliarz zdjął nakrycie głowy, i ukłonił się z pokorą. Szczęśliwie dlań, błazen lizał już lewice. - Tak miało być. Zważ panie, ale przecie mówiłem to imbecy... oligofrenia nic się nie da... - Zamknij się! Doskonale wiem przecież co mówiłeś! Nie tacy szamani jak ty powtarzali te same bzdury i nie tacy dawno gryzą trawę! Nagle, natenczas milczący chłopak rozpłakał się. Skulił, jak dziabnięty w stopkę ślimak, opadł na podłogę i zaczął łkać. Artjan odessał dłoń. Zdecydowanie lecz opiekuńczo, po ojcowsku podniósł go, i czule ucałował. - No cicho już cicho, nie płacz.- Powiedział ciepło do zapłakanego dziecka - Przepraszam, ale musiałem tak, nie byłeś grzeczny. No wstań idź się umyć i ostrzyc, potem dokończysz zabawę z Jostinem. Nie będzie dzisiaj, nie będzie żadnych badań, obiecuję. Dobrze? No powiedz? - Do...brze... - Pociągnął zasmarkanym nosem królewicz. - Dobrze! Władca mrugnął dyskretnie na gapiącą bandę poleceniem zabrania chłopaka i wymowniejszym: "Poszli won". Jostin ujął go pod ramię, fraucymer tyknął w synchronizowanym uniżeniu, wycofując się naprędce z okupowanych pozycji. Jedna z drugą frejlina, popatrzyła po sobie znacząco. Jedna z drugą oblały się pąsem. Pominięty w zamieszaniu, wyga - ochmistrz, jak zawsze, jak karp spod galarety, wykręcił się od atencji. O ile ostatni w zagonie milczeli jeszcze, to "przody" darły już wręczę od plotek i komentarzy. Zrobiło się zrazu cicho, ale nie nudno. Lezro wyciągnął nogi, rozłożył na oparciu. Gęba cieszyła mu się jowialnie, ciągnąc wzrokiem za przeskakującymi w igraszce palcami. - Czego tak rżysz? - Burknął wyraźnie zdegustowany władca. Rżę? - Mógł się obrazić ale nie zależało mu. - Tak po prostu, jako skromny strażnik wiary cieszę się wizytą, i dobrym winem, Artjan. Który to rocznik? Pozwól mi zgadnąć... siedemdziesiąty trzeci? - Nie wiem, chyba tak. - Dobry rok! Ale, ale, czy to nie wtedy właśnie urodził się twój syn? Tak? Niedosłyszałem? "Kobyły są jak kapłony, tak naprawdę liczą się tylko piersi i udka" (Apokryf. Stara mądrość ludowa. Wycinek z: "Prawdy, przywary, bajania" C. M. de Graff) " Różne są ludki, i różne jest świata postrzeganie. Współczesny nam profil kulturowy, i dążność do korygowania tego co przez wieki uznano za naturalne czyli doskonałe, odcisnął na nas klasyczny wzorzec kobiecego ciała. Dzisiejsza posągowa piękność, to kobieta chuda do przeraźliwości, z choro wynędzniałą piersią, o lędźwiach nie zdolnych, ba orzechów, gęsiego jajka pokruszyć! Do tego tak krucha, że gdy ziarenko groch pod pierzyną wyczuje, i zruga ci ona okrutnie, i przylać, i oszpecić nadobna. Bo baby tymczasem bardzo nerwowe, i do bińczuga raczej, niźli do kądzieli skłonne. Jednakoż nie zawsze tak bywać musiało. Etnografy, i historycy z dawna już wiedzieli, iż dla krasnoluda, baba żeby ją babą nazwać można było, w korpusie musiała ci być jak maciora, a w pośladku tak miąszna byś i podwójnie garnąc, dłońmi pasać nie zdołał" (tenże, "Elfy, gnomy i inne kopalne ludy. Studium porównawcze ewolucjonizmu kulturowego" t.1,"Krasnal, jako odszczepienna jednostka, wprost od małpy wywodzona. Polemika z "Behawioryzm pierwotny" - Sieura Sharadroszuma") Delikatnie pogładził jej zmierzwione włosy. Z lubością przejechał po rubinowej z lekka kręconej fryzurze. Pachniała kwieciem, majową łąką poprzetykaną intensywną żółcią młodych mleczy. Było to takie piękne, tak naturalne, pospolite... A takie dalekie. Natrafił na zimny policzek. Zamknęła oczy. Księżyc i gwiazdy oświetliły ich podwójnym blaskiem. Mała buchta doskonale tliła melancholiczny nastrój "słońca umarłych". Klimatycznie, niby studząca dziecięce niepokoje kolaska. Leżeli spokojnie, wiatr kołysał, gdy nikła bryza co moment, co dwa, przyjemnie smagała im blade twarze. Byli sami, ale on nie myślał o niej. W ogóle nie myślał, wyłączył się. Jakby powiedzieli wszystko wiedzący uczelniani mentorzy: "eskapizm". Obojętnie, wsłuchiwał się w cichy szum przeskakujących fal. Chłonął ciemność. Matkę, wychowawcę i zdrajcę takich jak on "sprzedawczyków". Odetchnął głęboko. - Nie kocham cię. - Zabrzmiało w jego ustach najzupełniej szczerze i naturalnie. Jakby było oczywistym następcą wcześniejszych zdarzeń - Nie mogę cię kochać. Po prostu nie mogę. Nie mogę pozwolić żeby... Już nie... Rozumiesz mnie? Rozumiała. Zawsze rozumiała, chociaż nigdy nie rozmawiali ze sobą. Musiała zrozumieć. Uniosła do góry te swoje dwa, przygasłe antracyty. Matczynie, przygarniając spojrzeniem, jego, oseska do piersi. Nie odwzajemnił, nie przyssał się do sutka, mówił dalej: - To moja wina i mój błąd nie mogę cię w niego wciągać. To było by najgorsze. Może kiedyś w innym czasie w innym...Och...Cleamaris, Brzasku Poranka...To takie trudne - Veg... - Clea... - Nehre Lotim Vegart, nehre. Wtuliła się w jego skórzany płaszcz, mocniej ściskając dużą dłoń. On dalej zanurzał się w ciemność. Wciąż, chociaż wiedział, że "słońce umarłych" dzisiaj błyszczy dla niego. - Kochałem kiedyś...Niestety. Kochałem bez umiaru...Szkoda. Była piękna choć niemłoda, taka inna a zarazem tak podobna do ciebie Clea. Umilkł na chwilę i teraz on mocniej objął jej szyję. - To wtedy, na mojej pierwszej kwaterze. Była mężatką. Bogatą miejską damą osiadłą przy starym mężu. Była...Przyszedłem do niej z wieczora, otworzyła drzwi. Dalej wszystko potoczyło się jak mówili w oberży... Nie, nie wszystko. Mówili głupi, mówili durny... Zacząłem przychodzić niemal codziennie. Co wieczór wyczekiwać pod oknem śniąc w jej sukiennym karo. W popielatych włosach, w zapachu malutkich, tak różnych, wypielęgnowanych dłoni... Byłem młody. Bardzo młody, ale szalenie zakochany i... nieśmiały. Przed każdą wizytą, by złagodzić drżenie, zaglądałem do karczmy. Nie mogłem się bez tego obyć, a drżenie ustępowało coraz trudniej... Kiedyś spotykając mnie nieprzytomnie pijanego, powiedziała, że mąż okrutnie ją skatował. Wymościł plecy nahajką, i że prawdopodobnie czegoś się domyśla. Dostałem szału. Od razu poszedłem do jej posesji. Dokładnie pamiętam, przecięcie kaletników z kościerską. Wdrapałem się na górę, do mansardy, pracowni męża i wyrzuciłem go przez okno. Nie spojrzawszy, nie zaglądając w oczy. Głowę otworzył mu kamienny bruk... Straż miejska która niemal natychmiast zjawiła się w miejscu zbrodni, nie dała mi nawet po pysku! Zobaczyli że jestem mnichem i odeszli! Zabrali zwłoki i uciekli! Facet leżał w kałuży krwi a mnie nawet nie bolała gęba!.. Było mi źle. Jak każdy po swoim "pierwszym razie" tak i ja miałem wyrzuty sumienia. Niestety krótko. Stanowczo za krótko, i za płytko. Nie odezwały się we mnie wyższe uczucia oprócz... miłości. Miłości czy może farsy tego uczucia, sam już nie wiem. Szkoda. Przerwał na chwilę i zwilżył wargi. - Cóż, myślisz pewnie, że została ze mną? Skądże! Jak przystało na kokotę zaczęła kurwić się ze zmieniającym mnie na placówce, Tymoteuszem. Moim własnym bratem! Pożarliśmy się, naplułem mu w twarz, uciekłem... Wtedy to bez reszty pochłonął mnie zakon, a ja przez osiem długich lat byłem jego najwierniejszym narzędziem... Cleamaris pocałowała go w policzek. Obrócił się i ujął ja tym swoim zawsze smutnym spojrzeniem. Był daleko, jakże był od niej daleko... - Przez osiem lat z nie zamieniłem z nim nawet słowa... Po co ja cię w to wciągam Clea, po co? Sam się muszę z tym uporać... sam. Co cię może obchodzić, że to ja własnoręcznie, podpisałem wyrok na mojego jedynego brata. Co cię może interesować fakt, że Karin zmarła dwa lata po mężu, a skrofuły zmęczyły ją tak, że pod koniec życia wyglądała nie na czterdzieści tylko na siedemdziesiąt lat. Wybacz, wybacz mi, ja nie mogę po prostu nie mogę się już zakochać. Przepraszam... Łza rozłączenia spłynęła po cudownym policzku. Bryza spotęgowała doznania. Vegart nagle wyrwał się z psychicznego amoku. - Clea...co ty? - Końcem palca starł zakłopotanie z jej lica. - Ja nie chciałem... Nie płacz... Przepraszam. Clea... Ostrożnie musnął jej usta. - Och Clea... Jestem durniem, dur... - Nehre. Zmysłowo odpowiedziała na pocałunek. Powoli zsunęła opończę, niespiesznie rozsupłując rzemyki jego płaszcza. Burza wełnianych włosów wylądowała mu na twarzy. Vegart prowadzony przez nią, splótł ręce na jej biodrach, a ustami poszukał kształtnych piersi. Powonienie świdrował odurzający, kwietny zapach. Zamknęli powieki i odpłynęli w tę pierwotną, nigdy nie zaspokojoną rozkosz. Płacząc, szum fal idealnie współtworzył rytm miłosnych uniesień. Rzeczywiście księżyc dziś błyszczał dla niego. *** Mieszka warczał, to piskał, to znów wył brocząc, paskudnie raniony w bebechy. Umierał, bo nie mogli mu darować. Stary kacap, zarżnął najlepszego z koni. Ulubionego, umiłowanego... Umyślnie skryci w zaroślach, warując... Dali mu już wystarczająco dużo czasu na przemyślenia. Zwierzę wiedziało, zrozumiało, tak jak i każdy musi zrozumieć za co umiera. Gdzie wina, tam i musi być kara. Adekwatna, ale on jeszcze rzęził. Adekwatnie, koń zdychał nie więcej niż ćwierć kwadransa. Sprowokowała go podchodząc pod wiatr. Stary obrócił wielką mordę, zdolen jeszcze ustać na tylnych łapach. Naprawdę olbrzymi, naprawdę szkoda... Ryk jaki rozdarł jego skalistą piersią, nadobny chyba tylko do rycerskiej pieśni, przed bitwą śpiewanej. Bucefał runą w przód. Z nogi na nogę, swym niedźwiedzim rytmem. Nawet nie czół, nie wiedział że ciągnie za sobą kiszki, niczym kiełbasiane pajdy z żołądka cieknące. W dłoni spociły się lotki. Dwie największe, najcięższe. Dwie naraz., przyjęła cięciwę w policzek. W Gębę i w gardło...Zwierz nie tylko czół, widział ją już dokładnie, coraz wyraźniej i wyraźniej. To jego strach, jego przeznaczenie. Psia morda, kły, środek czoła, grdyka... Skoczył jak zdołał. Uciekła na lewo, w ostatniej chwili, opadając wyrżnęła palce. - Heeejjj! Z krojczą precyzją! Kolos zastopował otępiały. Machnął na odlew, mógł trafić, lecz to on zasłużył na poprawkę. Siekiera rąbnęła w kark, kordelas jeszcze szybszy. Adekwatnie, podług przewinienia. Smarknął, splunął, serce waliło. Spojrzał na Vegarta, tak jemu też było przykro. *** Poranek był piękny. Zaczynał się pogodny, wrześniowy dzień z typowo zimnymi w tych stronach wschodami słońca. Przejrzyste, lazurowe niebo powoli, odsłaniało promienistą tarczę dnia. Nad złocistymi błoniami, srebrzyły się drobniutkie krople świeżej rosy. Miejsce ostatniego spoczynku już całkowicie zasłoniła biała kotara puszystej mgły. Nad zatoką i iglastym drzewostanem kłębiły się wspomnienia minionego czasu. Mgła nie była tylko ostatnim rycerzem odchodzącej nocy, ale także odźwiernym, otwierającym bramę nowemu panu - dniowi. Konie dziarsko przemierzały trawiaste łąki, podążając w kierunku górskich szczytów szklących się na horyzoncie. Opatuleni płaszczami jeźdźcy wydawali się senni i niewyspani. Przynajmniej dwóje z nich. - Za tym laskiem coś ci pokażę - rzucił jadący w awangardzie mężczyzna. - Rozciąga się tam niepowtarzalny widok na pobliskie jeziora i góry. Powinieneś się także ucieszyć. - Nie wiem czy cokolwiek jest mnie jeszcze wstanie ucieszyć. - Jadący na rodowym wałachu człowiek zdjął duży opadający na oczy kapiszon. - Ale chętnie rzucę okiem na tutejsze krajobrazy. - Darthsenn. - Słucham? - Clea powiedziała: "Góra Niedźwiedzia". Zbliżamy się do kresu naszej podróży, Vegart. Eldredd stanął w strzemionach, i mocno wychylił głowę. Zupełnie jakby starał się przebić oczami otaczającą ich ścianę lasu. - Jeśli myślałeś, że ten widok mnie ucieszy toś srodze się pomylił. Podróż z wami uważam za całkiem przyjemną. Już dawno nie czułem się taki swobodny i wypoczęty. No ale nie ważne, trzeba w końcu stanąć twarzą w twarz, przestać być tylko pacynką. Jedźmy! - Mówiąc to ubódł konia ostrogami i wysforował się na czoło grupy. Smętna twarz nie zdradzała jednak optymizmu. Las był duży i równie wilgotny jak łąka. Nie było w nim wytyczonej równej ścieżki, więc trzeba było kluczyć i zwodzić pomiędzy stertami zwalonych drzew, czy symbiozujących z otoczeniem, pni. Przeważające w lesie buki i stare, uginające się pod ciężarem własnych gałęzi dęby, niemal zupełnie przesłoniły wędrowcom widok górskiego krajobrazu. Wielkie rozłożyste paprocie miejscami dochodzące nawet do i dziesięciu stóp wzrostu, w półmroku otoczenia sprawiały wrażenie morderczych bestii, wypuszczonych na żer w osłonie lasu poszukiwaczy padliny. Unoszący się w powietrzu gnilny cug, momentami stawał nie do wytrzymania, i mdlił nawet wyjątkowo odpornych na trudy elfy. Forującemu na czele Vegartowi, żołądek odmówił dalszego posłuszeństwa. Widząc leżące w kupie bladożółtych liści rozkładające się zwłoki. Chyba ludzkie. Eldredd przechylił się przez kulbakę i zwymiotował. - Do cholery, ale przygoda... Liss Du Sahra Cleamaris - zmartwił się elf. - Poczekaj chwilę, zaraz dostaniesz coś na ułagodzenie, ja wtenczas obejrzę trupa. - Mówiąc to Viorel zeskoczył z konia i szybko podbiegł do śmierdzącego odwłoku. Brzask Poranka podjechała do Vegarta, starannie przecierając jego ochlapane wargi. Po czym wygrzebała z jednego z juków czerwoną buteleczkę podając mu do wypicia. - Za kogo wy mnie bierzecie?! - wybełkotał z wyrzutem dławiąc się przy każdym z wyrazów. - To przecież tylko brzuch... A niech to szlag... - ponownie przewiesił się przez wodze. - Bierzemy cię za człowieka - odpowiedział spokojnie elf, bezstresowo grzebiąc długim patykiem w zmasakrowanym ciele. - Wprawdzie za lekko dziwnego, ale w końcu za człowieka. A człowiek, nawet taki jak ty, o ile mi wiadomo musi sobie czasem jak wy to mówicie rzygnąć. Nieprawdaż? Zaginiony nie odpowiedział tylko szybko wypróżnił fiolkę. - Allearia? - Rzuciła Clea. - Nar Sahra. - Viorel wypuścił kij, i przetarł nadwerężony smrodem nos. - Kto to? Co mówiłeś? - Człowiek. Na dodatek podobny do ciebie, zakonnik. Ktoś włożył mu nóż między żebra i biedak pożegnał się z życiem. - Skąd wiesz, że zakonnik? Ma tatuaż? - Zaciekawił się Eldredd, już trochę jakoby mniej czerstwy - Na lewej ręce gwiazda z dziesięcioma jęzorami. Ktoś był tutaj kilka temu. Dziwne. Przez całą drogę nie napotkałem żadnego śladu rozumnych istot, a nagle taki przypadek... - Viorel odgarnął spadające na oczy włosy. - Co robimy? - Nie mamy dużego wyboru. - Elf wskoczył w kulbakę. - Trzeba jechać ale bardzo ostrożnie. Nie wiem jak ułożyła się koniunktura, i czy ten co tu leży trzymał z tobą czy z Athrobusem więc trzeba nam się mieć na baczności. Co najbardziej niepokojące, nie znalazłem żadnych śladów walki czy choćby końskich podków, a to stało się zaledwie tydzień temu.... - Zaledwie tydzień temu? Facet wygląda jakby pół roku leżał w ziemi! - Istotnie, choć brak wątroby i innych części ciała tłumaczyłbym mieszkającym w tych okolicach ślimakach i grzybach, które w dwa tygodnie potrafią do białości objeść konia a co dopiero człowieka. Stąd też mniemam, że to stało się zaledwie przed kilkoma świtowaniami. No dobra, starczy chyba wyjaśnień, co? Jedziemy? - Możemy, ale teraz ty na przedzie. - W porządku, widzę, że znudziło ci się przewodzenie. - Pierwszy raz w tym dniu na twarzy elfa zagościł tak częsty do niedawna uśmiech. - Jedźmy więc! Ruszyli. Nikomu nie wpadł koncept by pogrzebać. Las kończył się i przez zieloną kotarę można już było dostrzec prześwitujące promienie światła. Mimo to konie szły ostrożnie, jak po torfowisku, starannie mijając każdą terytorialną przeszkodę. Po chwili jednak wynurzyli się z wilgotnego ukrycia i wyjechali na emanujący kwieciem ług. Przed nimi, na nieboskłonie rozciągał się potężny masyw Niedźwiedziej Góry. W dole w cieniu oszronionego nawet w lecie wzniesienia, rozległe jezioro odbijało piękno tej dziewiczej krainy. - No i co? - Zaprawdę cudowna będzie chwila naszego rozstanie! - Ha! Byłem pewien, że się zachwycisz! Tutaj każdemu serce rośnie. - Powiedział nie bez dumy elf. - To niesamowite miejsce. Vegart z rozpromienioną twarzą zeskoczył z kulbaki. - Rzeczywiście. Nie sądziłem, że jeszcze dzisiaj się uśmiechnę. Hej, Clea, który to niedźwiedź? Gdzie płynie Aimar? Cleamaris wskazała przed siebie palcem. - Darthsenn. - Duży... A Aimar? Nie widzę tu żadnej rzeki? - Już dawno zostawiliśmy go po wschodniej stronie gór - Wtrącił się Viorel - Tutaj płyną już tylko strumienie i potoki. Dalej na północy, jest jeszcze Ruqe. - Jeszcze tylko jeden dzień - powiedział nostalgiczni,e jakby do samego siebie Zaginiony. - Potem się rozstaniemy, i znowu zostanę sam... - Co mówiłeś? - Bene! - Ucięła niespodziewanie elfka. - Na ziemię! Wszyscy momentalnie przywarli do pachnącego gruntu. Elfy wyszczerzył zmysły. - Cicho! Śpiew. Wyraźnie słychać ludzkie głosy. - Relacjonował dokładnie Viorel, Brzask Poranka wychyliła głowę ponad powierzchnię trawy. - Sahra - powiedziała spokojnie podnosząc się z klęczek. - Ludzie, a dokładnie wojsko. Możesz wstać i tak nas nie dostrzegą. - Prawda. Ja zupełnie niczego nie dostrzegam ani niczego oprócz skowronków nie słyszę - zakomunikował zdziwieniem Vegart. - Masz. - Elf wygrzebał z podręcznej tajstry zawinięty w szmaty mały pakunek. - Przyda ci się do obserwacji. Chciałem ci to podarować na pożegnanie, ale przyjmij już teraz. - Luneta! Ładna... Widziałem kiedyś taką na lichwiarza stanie, kosztowała majątek. Krasnoludzka robota, co? - Oczywiście. Tylko krasnale i gnomy robią takie cudeńka. Wy, ludzie, wykorzystujecie swoje ręce przecież tylko do wyrzynania współziomków, i acz mniej już powszechnie, podcierania tyłka. - Nie staraj się być dowcipny - zirytował się Eldredd. - Elfy także nic znaczącego nie wymyśliły. - Nie denerwuj się - uśmiechnął rozbrajająco Viorel. - Mówiłem to dla przekory. Nie dyskutuj tylko lepiej zbliż się do Cleai i poobserwuj naszych chojraków. Zaginiony przyłożył oko do wielkiego szkła. Jego debiut, to też z wrażenia, aż dziwacznie wykrzywił gębę. - Mieliście rację, siepacz. Ciekawe, co ich tu przypętało? - Widzisz biało czarne orły wygrawerowane na tarczach? - Widzę je, ale dalej nic mi to nie mówi. Nie znam się na heraldyce. Skąd, do cholery, tutaj jacyś ludzie?! A jakim dziwnym szlakiem idą! Południowy wschód sugerowałby Raos, ale to nie ich herb, Ryngraf... Może oni mają coś wspólnego z tym zakonnikiem znalezionym przez nas w lesie? - Wątpię. - Viorel zawiesił mu rękę na ramieniu. - Inklinował bym raczej ku twojej pierwszej teorii, że to Raosaczycy. Mi też arkana heraldyki nie są zbyt dobrze znane, skądinąd orzeł to znak jednego z wysokich rodów właśnie z Raos. - Może, ale to nie tłumaczy skąd oni się tu znaleźli. W miejscu gdzie człowiek jest traktowany jak największy intruz. W paszczy lwa pomiędzy Slavią z jednej strony i Alfgradem z drugiej! - Tłumaczy to jednak pieśń, jaką oni właśnie śpiewają. Żałobna pieśń, o czasach które już przeminęły i o tych, które teraz nastaną - powiedział enigmatycznie Elf. - Znasz li ją? To zaśpiewaj, ja tam nic nie słyszę, ale wiem, że ty to lubisz. Lubił, i zrobił. Zaśpiewał. Zniżył głos i powoli, zwracając uwagę na każdą interpunkcję recytował, przydługie kuplety: Szukamy się w mroku, Lecz w mroku nie zrodzeni Wrót centuriami, przed sobą rozdzieleni Krzywd dokonanych zapomnieć się nie da Lecz taki już los, psią duszę zaprzedać Krzywd dokonanych zapomnieć się nie da Umrzemy za Raos, nadejdzie potrzeba Wzniesiemy swe miecze! Udzierżym sztandary! Za wodza, za państwo, aort dech przelany! Poprowadź nas Boże! Przebacz, że mej duszy Gdy przeciw bratu memu, zbrojny hufiec ruszył... Klucznik...Sędzia! Waga! Rzemień? Knebellll! Dobroć... ukojenie... Lecz nadejdzie ten czas, skończy się tułaczka Na stolec powróci prawowity władca I spełnią się marzenia, I pieśń nowa będzie I znowu trubadur sirwenty uprzędzie Proroctwo się stanie, dopełnią się słowa Kat mego brata łeb w worku schowa. Elf skończył śpiewać. Przetarł oczy i spojrzał wymownie na Eldredda, przekonany, że ten nic, a nic nie zrozumiał. Nie sęk w rozumieniu, tu szła walka o popis! - Myślałem, że to już skończone. A oni dalej wędrują przez świat... A jednak! Ale gdzie oklaski?! - I dalej wędrować będą. Tak rozpoznałeś dobrze. To czarny pochód opozycji Raosyńskiej, tak oto ich ukochana królowa rozprawia się z wrogami politycznymi. Wysyła ich na wojnę, w obronie granicy, przeciw Alfgradowi... - Na pewną śmierć. Viorel parsknął śmiechem, ignorancko ruszając w stronę konia. Clea zrobiła to samo. Jego był ciężki, cięższy, z rączością godną trzystufuntowej baby. To jemu, właśnie Mieszko, rozpłatał "Wiatr We Włosach", musiał tedy posiłkować się tym nisko osadzonym kucem. - Co jest? - Nic. Miałeś racje człowieku znasz się tylko li, tylko na mordowaniu. I nic nie wiesz o polityce. Chodź, trzeba jechać. Zostaw tych błędnych rycerzy i posłuchaj co mam ci do powiedzenia. Vegart zerwał ździebko trawy, sprawnie montując w rusztowaniu zębów. Po czym sam, posłusznie usadowił się w siodle. - Czyli oni nie zginą? - zagadnął z rezerwą, mimo że w życiu nie zależało mu na traktamencie. Beocki czy nie, inteligencję podobnież dziedziczymy po matce. - Nie. Chyba nie. To zależy tylko od nich. Widzisz, ci czekający na nowego wodza wojacy, jadą nie po śmierć, a po nowe życie i po nową nadzieje! Od lat panuje, uskuteczniany przez niektóre państwa, stereotyp strasznego Alfgraadu, gdzie to ludzi obdziera są ze skóry, na płody na wyporki jako to brajtszwance karbuje. Gdzie na każdym kroku goblin tylko czyha żeby nam wypruć serce, czy inny tam elf czarny, nic inszego nie ma na względzie niźli czatować z brzechwą na biednego człowieczka. To bzdura. Owszem zdarzają się incydenty. Utarczki, potyczki na granicach zginie jakiś Raosańczyk, ale na Boga to wszystko jest na wyjątkowo incydentalnym poziomie! Luneta znalazła spoczynek w jednym z juków. Vegart nie przerywał choć nie lubił nadto perorować w takich ważkich tematach, na których, nie miał wyrobionej opinii. Opinia opinią, ale co zrobić gdy ma się dwie sprzeczne? Albo gorzej, gdy wszytkie pasują? -...I tak nasza droga królowa pozbywa się opozycje. Mówi: "Idźcie i brońcie nasze granice przed barbarzyńcami z północy! Musimy pierwsi zaatakować! Wyprzedzić dążenia naszych wrogów, inaczej przyjdą i w nocy wymordują nasze dzieci, zagrabią nasz dobytek, zgwałcą nasze żony a nas samych przytroczą do siodeł i jako niewolnicy na klęczkach do swojej ojczyzny powiodą!" I to kumuluje wyobraźnie.. Prostactwo, ciemnota i zabobon wśród prostego ludu szerzony musi przynieść efekty. Ludzie naprawdę myślą, że tylko troskliwa królowa wybawi ich od nieprzyjaciela. Prosta lekcja, jak smażyć dwa półdupce na jednym ogniu. Jedną, jest zdobywanie poparci zawsze butnej gawiedzi, drugą oczywiście walka z odśrodkową szlachtą. Pomyśl tylko ile było tych rycerzy? Dwustu? Trzystu? Nawet mniej. Czy taka garstka była by wstanie przeciwstawić, się w jakikolwiek sposób potędze, jaką prawdziwie Alfgrad jest?! Pomyśl o tym, albo zapytaj Lezro. Wio, koniku! Viorel ściągnąwszy lejce i pokazał Brzaskowi Poranka, żeby nynie ona wysforowała się na przód drużyny. Kuc, spokojnie acz raczej mułowato, zbiegł z piaszczystej skarpy. - Przypuśćmy, że racja, ale przecie to właśnie wy, elfy, i to najsławetniejsi, najbardziej oczernialiście Alfgraad. - A tak, tak, ambicje i zawiść wzięły górę nad rozsądkiem... Patrz, gęsi! Cały klucz! - wypalił niespodziewanie Viorel. Na widok zwierzyny zawsze wzbierała w nim energia. - No, tak... - I kaczki! Lodowe, trochę szarych i dziwaczek... - Kaczki?! Co... - Kaczki. Lecą na południe. Do cieplejszych krajów. To znak, że zbliża się zima. Czas pożegnań... Chciałbyś kiedyś odwiedzić południe, Vegart? - Niesamowicie, ale mówiłeś... - Porozmawiamy potem - zbył go elf. - Nie ma co teraz gadać. To, że nie widzą nas ludzie wcale nie oznacza, iż jesteśmy całkowicie bezpieczni. A na rozmowę przyjdzie jeszcze czas. Uważaj na konia tam dalej obsypuje się skarpa. O, jeleń! Rogacz wychodzi z lasu! - Co? Jeleń? *** Ściemniało się. Konie znudzone, uwiązane lejcami do drzewa, skubały zieloną murawę. Rozkulbaczone karki odpoczywały po męczącym dniu. Viorel leżąc na plecach z zainteresowaniem przyglądał się bezchmurnemu niebu. Coraz czarniej, i czarniej. Siedzący w pobliżu, na zwalonym pniu Vegart, z lubością mamlał w zębach kawałkiem buczyny. Klimat był nienormalny, czyli nieciekawy, przejedzony jak serwowana z rutyną raz, po razie ta sama przekąską - Gdzie jest Clea? - Zapytał w końcu, przełamując nużącą ciszę - Zniknęła gdzieś... z pola widzenia? - Śmiesznie - parsknął elf, obróciwszy głowę na Vegarta.- Przez cały dzień nie powiedziałeś jej miłego słowa a teraz nagle przejmujesz się jej nieobecnością? - Ale gdzie ona jest! - Vegart zdecydował, że ma już dość odsiadki. - Siadaj. Nic się nie stało. Elf w lesie to jak ryba w stawie. Zwykłe kobiece problemy. Ale mógłbyś ją w końcu przestać traktować jak powietrze. To kobieta, i to w dodatku bardzo uwrażliwiona. Poza tym... ona cię kocha. Dłonie Eldredda lekko zadrżały. Jedynie tyle, i aż tyle, zbyt lekko jednak, by zauważyć. - Wiem... Niestety. Cholera! Cały dzień robię z siebie durnia! To wszystko przez... - Nie tłumacz mi się. To mnie nie interesuje. Chodzi mi tylko o jej szczęście. Ale musisz i zrozumieć ją. Ona jutro straci na zawsze ukochanego człowieka. Zależy mi tylko ażebyś jej nie skrzywdził. Nie skrzywdź jej Vegart, te łzy są niezasłużone. - Na zawsze... - powtórzył odruchowo Vegart. - Tak, na zawsze. Jutro nasze drogi muszą się rozejść. Nie będę prowadził na śmierć mych przyjaciół. Wykrzyczany w głębi serca bunt, na chwilę unieruchomił dalszą konwersację. Viorel wciąż nie odrywając oczu od delikatnej księżycowej łuny, zaczął dla zabawy podrzucać lśniącym drobiazgiem. - Co to za błystek? Jubilerska misteria świsnęła im nad uszami. W górę i w dół. - Nic. Ordynarny pierścionek. Znalazłem go przy tym... Eldredd błyskawicznie przeciął parabolę srebrnej błyskotki. Zaskoczony elf wyrżnął jak pijany w sklepienie, gwiezdną medytacją. - ...trupie. - Oczy zaświeciły jaśniej od złota - To Srebrny pierścień Athrobusa. Okradłeś nie tego zakonnika?! - Tak, Okradłem! - Viorel zacisnął zęby. - Jeśli tak to traktujesz, to jestem złodziejem. Nędznym elfim łotrem rabującym umarlaków. A teraz dawaj ten pierścień, jest mój! Vegart pogardliwie rzucił mu pod nogi cennym suwerenem. Elf, nim podniósł, splunął, wżdy odwzajemniając uczucie. Szybko nałożył go z powrotem na palec. - Nie spodziewałem się tego po tobie! - Wypalił, w przesadnej emfazie. - Po... po elfie! - Nie bądź śmieszny! Kto to mówi?! Niedoszły samobójca! Zamachowiec o zakonnym rodowodzie, który w życiu nie był głodny! Nie żarł przez miesiąc korzonków, czy nie gustował w rosole na wronich paskudach! Kradzież to nie nasz wynalazek, wyście ją wynaleźli... ludzie! - Prawda, nie zaznałem, ale ty też nie wyglądasz mi na kogoś, kto wpieprza tylko korzonki! - A co ty sobie myślisz, że to co przez całą podróż żresz, to niby co? Z nieba sfrunęło?! - Viorel nie wytrzymał i trzasnął ręką w leżący na ziemi wypchany suszem juk. - Nie, otóż nie, nie spadło! Na takie żarcie zwykły elf w królewskiej ordunku, trzy miesiące musi tyrać! Nie, patrz tak na mnie tym baranim wzrokiem tylko przyznaj się, że nigdy nie pracowałeś! Wielebnemu mnichowi, wszystko podawano na tacy. Miałeś za łatwo! Stanowczo za łatwo, nie dziwota, że nie potrafisz zrozumieć. Dlatego powiem ci, chociaż wątpię w skutek, czemu naprawdę zabrałem ten pierścień. Twarz Zaginionego pokraśniała zauważalnie. Jak spuchła gęba na szafocie. - Z konieczności, ty ignorancie! Imaginuj - za to że jedziesz z nami te setki staj, cierpimy twoje humory, kombinujemy jak tu tylko jaśnie panu pomóc, nie nerwować, bo drażliwy, i jeszcze godzien ponieść. Nie mamy nic, poza twoje wyrzuty! Nie czerpiemy z tego żadnych prowentów. Nic! Nic, z tego nie mamy! Tylko niewdzięcznego człowieka na baranie, którego to na dodatek trzeba karmić naszym ciężko zapracowanym jedzeniem! A ten pierścionek? Tam, gdzie się teraz wybieramy można w zamian za tę błyskotkę przez miesiąc żyć jak król! Co gadać... - Viorel splunął jeszcze raz. - Kochasz ją?! Dzieląca ich odległość to powiększała, to zawężała, okrutnie. Raz blisko, raz daleko. Blisko... - To nie moja wina. - A niby czyja?! Kochasz ją! - To nie było pytanie. - Kocham. - Nie wiedziałem... - Cicho odparł. - Ja nic nie... - Najłatwiej jest nie wiedzieć. Viorel poderwał się z przykuca. Rozdrażniony, zły na siebie, na niego, na los. Nie tragiczna, i nie kabotyńska facecja, krzywiła frasunek. Nogi podreptały ku lasu. - Gdzie idziesz? - dopadło go za plecami. - Spokojnie. Pęcherz mnie rozbolał. Vegart kombinował chwilę w najwyższym skupieniu. Przymknął powieki. W koło nynie noc, w koło nynie matczyne objecie... Bezpiecznie. - Nie miałem o tym pojęcia... że ty, że wy z własnej woli z czysto altruistycznych pobudek... Czemu mnie jeszcze nie znienawidziłeś, Viorel? Nie poderżnąłeś mi w sposobności gardła. Czy po prostu nie powiedziałeś o ty wcześniej... Tracisz prze zemnie czas, marnujesz pieniądze i jedzenie. A ja na dodatek tylko marudzę i zupełnie nieświadomie zabieram kobietę... - Kocham ją. - Wiem. - Kocham ją. Jestem jej bratem, a ona moją dużą, maleńką siostrzyczką... - Kochasz. - Kocham. - Dlatego? - Tak... nie tylko. Pasek zaciągnął się na klamrze. Viorel załatwiwszy fizjologiczne potrzeby, podszedł z tyłu. Do Zaginionego. Ścisnął ramię. - Nie mogłeś wiedzieć, to ja za bardzo się uniosłem. Naprawdę, nie potrafiłbym cię zabić, nawet we śnie. Masz wyjątkowo czujną markę, a po przebudzeniu od razu chwytasz za broń. - Uśmiechnął się całym sobą... swoim, tak dalekim, tak dawnym, innym uśmiechem. Przysiadł bardzo blisko rozmówcy. - Chodź, oprowadzę cię po gwiazdach. Zabrzmiało jak zanęta kochanki, drogowskaz kierujący do łóżka. - Dziękuję... Zilieen? - Dziękuję, Zilieen. Zamilkli. Wpatrując się w coraz gęściej rozsiane na firmamencie, złote punkciki. Ale ani elf ani człowiek, nie myśleli w ogóle o gwiazdach. - Więc przychodzi wam jechać do Alfgraadu... - Vegart nie umiejąc zapanować nad swędzącym jęzorem, nie umiejąc ogarnąć nudy rąk, wygrzebał zza pazuchy jeszcze ciepły prezent - lunetę. - Zadziwiające, jak w ciągu jednego dnia światopogląd człowieka może ulec zmianie... Niedawne spienione morze, staje się łagodną zatoką. Przyjaciele stają się wrodzy, wrogowie wyciągają pomocną dłoń... Ciekawe jest życie, i pełne niespodzianek - zakończył filozoficznie. - Myślisz o czymś konkretnym? Zaginiony wzruszył ramionami. - Tak tylko... ci Raosańczycy. Własny kraj ich się wyrzekł. - To normalne, przyciągają cię w podług zasady, podobieństwa. - Być może... - Być może, zaniedługo ich zobaczę. Dziki jeszcze, piękny Alfgraad... Mają dwa złe, wyjścia Slavia, i brzechwa w kark od moich braciszków, lub Alfgraad i spokój, o którym nie mogli by nawet marzyć. Spójrz spadająca gwiazda... Eldredd - Zaginiony zmilczał, patrząc tylko. Rzeczywiście żarząca smuga, niczym pannica na wydaniu, z welonem u stóp, przecięła niemal już nocnym widnokręgiem. Tak nagle, wici nadziei. Gdy spadła, dopiero, skojarzył o życzeniu. - Czy tam naprawdę jest tak wspaniale? Czy tam naprawdę tak jest jak mówiłeś? Wiele ras, całkowita równość wobec prawa, nieskalana przyroda, wolność? - Tak. - Padło zdecydowane, pewne. - Tak to właśnie jest. Ale to co dla jednych może być zaletą, dla drugich okazuje się wadą. Poza tym każdy kij ma dwa końce, a ten jest wyjątkowo wyszczerbiony. Ceną wolności, i spokoju, odpoczynku od wojen i współczesnego życia jest bieda. Surowość klimatu, brak ziem pod uprawy, i niebezpieczeństwo samego życia. Mnogość form zwierzęcych nastręcza także innych problemów. - Bo to utopia, wiara w wczorajszy śnieg. Zbierz płatki, i schowaj, ciesz się nimi pod poduszką. Co zostanie... - Vegart zgryzł wargę. - Zginą wszystkie, walcząc o szereg jak najbliżej, malowany po szybie mróz. Elf przeciw Elfowi, człowiek przeciw człowiekowi. Jak w tej pieśni brat przeciw bratu... - Jeśli dojdzie do wojny marnie widzę przyszłość teraźniejszych Mocarstw. Gelfand Ehlvest ma potężna armię, może niezbyt zdyscyplinowanych ale walczących z całym sercem wojaków. - Z takim samym sercem będą dzielić łupy? - Nie wierzysz? W waszej religii był już taki, co nie wierzył.. - I był taki, co dwakroć wybierał. - Dwakroć źle. - Pierwszy podług Jego woli. To było przeznaczenie, zbrodniarz ważniejszy niż wszyscy Mu wyświęceni. - To herezja, Vegart. - Przyznaję. - Czujesz się mu podobny? Zapytanie było okrutne, jak tylko okrutne bywają nie te fundamentalne, ale najprzyziemniejsze, pytania. Były zakonnik długo nie odpowiedział. Szkło jego lunety ogarniało, niemal potok spadających życzeń. - Nie, czuję się gorszy - burknął wreszcie zamyślony. Elf niespodzianie odsunął mu od twarzy optyczne utensylium. Chciał, żeby trafiło dogłębnie, prosto w oczy... - Ja jednak myślę inaczej. Ty jesteś silniejszy. - Silniejszy? Silniejszy mówisz... Skoro tak, poradź tedy silniejszemu, co miałby zrobić, wyrocznio. Którą chorągiew obrać? A może nie robić nic, poddając się wirowi wydarzeń? - Proponowano ci już rozwiązanie. - Rozwiązanie... - Eldredd pokręcił głową. - A Tymoteusz? A moje długi? Mój drugi wybór? Wojna? Niech będzie i wojna. Ja też mam swoją prywatną wojnę. - Nie uciekniesz przed nią. Ona cię dopadnie, zawsze w życiu dopadają nas nie zamknięte drzwi - zakończył, niemal szeptem, Viorel. Słowa te drżały w jego ustach, jakimś dziwnie profetycznym wymiarem. Samo spełniającą przepowiednią, skrytą głęboko w worek pamięci. Vegart, nie odpowiedział. Nie chciał odpowiadać. - Dotrzemy tam kiedyś? - przerwał w końcu przeciągłą ciszę. - Gdzie? - No tam, do góry, w gwiazdy. - Nie, my elfy nie, ale ludzie? Dostaną się. Na pewno będziecie kiedyś spacerować po nieboskłonie. - Myślisz? - Oczywiście! Dźwignią postępu jest zawsze jakiś konflikt, właśnie wojna. Chęć szybszej eksterminacji oponentów popycha magów i innych alchemików, do szukania coraz to skuteczniejszych środków zagłady. Budowania lepszych umocnień, potężniejszych murów, solidniejszych kolczug. A wszystko tylko po to, by stłamsić przeciwnika. Inne natomiast rzeczy wynajdywane, są jakoby przypadkiem. Dodatkową nagrodą za wkład w stworzenie, jeszcze ostrzejszego miecza. Ale nigdy nie są celem samym w sobie! Dlatego myślę, że gdy wy, ludzie zawłaszczycie sobie całą, jeszcze piękną planetę, pewnikiem zechcecie nowych wyzwań. A te z pewnością drzemią w tych świetlistych kulach. Co was wyróżnia, to właśnie wasze marzenia. To cudowne, ale ja boję się tego cudu, modląc by nie doczekać... Zaginiony przeciągnął się jak kot, po wczasunku. Ziewnął. Mlasnął wżdy jak jeden z tej skurwysyńskiej prozapi. Sen go trochę nużył, a od natłoku wrażeń mózgownica, zakorkowała kanały percepcji. - Trudno mi to skomentować - walnął najzupełniej otwarcie. - Nie komentuj. - Gadasz jak filozof, a nudzisz jak stara baba - parsknął końsko Eldredd, nie zdając sobie sprawy, jak komicznie wygląda, w koronie włosów i z tym pijackim, jednakoż zmęczonym spojrzeniem. - Czy to koniec podróży, czy raczej późna pora skłania cię do takiego zachowania malkontencie? Dobranoc! To powiedziawszy prasnął w improwizowaną z obroku i worka poduszkę, gotowy natychmiast przestać myśleć. - Ani jedno ani drugie. - Gadka Eldredda, jak zresztą większość słów, spłynęły po elfie absolutnie bez usynowionego spadkobiercy. Jak łajno biegiem rzeki. Stanowiły tu raczej oczywisty asumpt, ku kolejnym przydługim wywodom. - Po prostu w chwilach przerwy pomiędzy kolejnymi salwami śmiechu lubię sobie czasem po narzekać! - Ja też, tedy dobranoc... Niespodziewanie lawenda i maj, pocałunek, promieniście rozkwitł, lewym policzkiem Zaginionego. Kwiecisty zapach łąki połechtał mu nozdrza. - Clea...Hymn jesteś... - Eldredd w drodze za popędem, przyciągnął ją ku siebie, powoli osuwając na kolana. - Przepraszam... Jestem, głupcem... Viorel ścisnął zęby. Zły, wściekły, poniżony, taki różny, taki bliski Spojrzał nań z wyrzutem, w oczach wyryte: "czemu"? Było mu przykro, ale był po prostu aż człowiekiem. Też potrzebował choć odrobiny, ciepła! Namacał rzemyk. - Nie powinienem... Clea! Och... to, tu... tutaj mam całe popękane usta! - Bodz cycho! *** - Langerak... - Słucham? - Na lunecie, wygrawerowane. - Tak, zapomniałem. Jakbyś kiedyś, się zdecydował, to właśnie w Langerak... - Słucham. - Obyś nie musiał, ale jakby co... *** Brnęli krzaczastym ostępem. Sitowie, tatarak, wodne rzęsy, pałki, gęstą siatką opanowały brzegi tafli, niby wanny, jeziora. Brnęli, starając trzymać się w miarę najbliżej ściany, wypiętrzonego nieopodal granicy wody, lasku. Bardzo silny, zachodni szkwał sprawiał, że konie miały spore trudności z przeskakiwaniem rozsianych tu i ówdzie powyrywanych drzew, czy powstałych w zagłębiu wykrotów. Dzielony szlak dochodził swego kresu. Ginął wraz z taflą buchty jeziora. Tam miało nastąpić pożegnanie, rozłąka. Na zawsze. Viorel z Cleamaris myśleli skręcić na wschód, polami, prostą drogą ku Alfgraad. Zdezerterować. Samotny, znów sam Vegart, nieskwapliwe forował za to w kryjówkę. Obłok, gdzieś w oddali Niedźwiedziej Góry. Rajstry i mszory, śmierdziało zgnilizną. Ostatnia fala podróży przebiegała w grobowej aurze. Konieczność rozstania i niewątpliwie paskudna pogoda, nie ponaglały w otwierała ust. Siłowali się na giętkość kręgosłupów. Vegart pękł pierwszy. - Zimno! - wrzasnął starając się przekrzyczeć jęczącą wichurę. - Masz, zostało ci coś jeszcze na rozgrzanie?! - zwrócił się do jadącego bliżej, Viorela - Mam! - odkrzyknął elf z jeszcze większym trudem dobierając słowa niż jego konfrater. - Ale gdzieś na dnie! Dostaniesz na drogę przy pożegnaniu! - Dobra! - ryknął bez entuzjazmu, lokując swą atencję na Brzasku Poranka oddalającej się w stronę zbutwiałej zielenią kniei. Nie mówiąc nic, po chwili zniknęła w cieniu rozłożystego drzewa. Jednak ani Zaginiony ani Viorel nie wykazali, większego zdziwienia. Przez niespełna dwa tygodnie podróży, zdążyła ich już przyzwyczaić do takich samotnych ekskursji. - Co ją tak zaciekawiło w lesie?! Od pytań się nie umiera. - Nie wiem! Może jaki niedźwiedź się napatoczył czy inna montikorna! - Gadanie! Sam mówiłeś, że tu trudno takową obaczyć! -Tru... Tedy nagle dopadło ich wieszczące zgubę rżenie. Jakoby charkot jakiś, tętent podrywanych w karierze, nie obcującej dotąd z kowadłem rapci. Z lasu, ze zbutwiałej kniei. Urwane piski, złorzeczenia spłoszonych do lotu krogulczych pióropuszy. Zwróciwszy powieki, w rezonans, spękanych niby kra na kwietniowe nowium, sęków, ujrzeli pędzącą w ich stronę Cleaę. Koński włos kleił przywarte do spoconego karku usta. W lewej ręce trzymała łuk, prawą zaciskając na obryzganej szkarłatem nodze. Tętnica... - tylko tyle, przebiegło myślą.. - Cleamaris! - Nar Zilieen! - wrzasnęła dziko, podskakując w kulbace. Vegart nie znając słowa, podświadomie wyczuł, że COŚ należy zrobić. - Sahra! Tart Sahra'nee! Dorn!!! - Forujeeem! Przed siebie, Vegart! Nie obracaj się! - Viorel zachował zimną krew i spiesznie, nie przerywając gestykulacji, sięgnął za cisowe łuczysko. - Jak najdalej! Eldredd, na instynkt, choć tak go raczej nie uczono, odruchowo ścisnął zwisający u nogawki miecz. Nie było go. Oczywiście, że go nie było! Podkowa ubodła w zad. Był już przy niej, podtrzymał zsuwającą się po łęku. - Clea... Oplotła go. Wtuliła się, jak przerażone dziecko szukające wsparcia w wełnianej szmacince. Jucha, ślina, kwas, przesiąknięte i obleczone grzywą usta. - Clea... - powtórzył, cicho, niemal w myślach. Dłoń nie zwalniała uścisku. Spojrzała, smutno, błagalnie, tylko raz... Zrozumiał, opacznie, bardzo opacznie... Krótkim cięciem, chlasnął pod jego wydęty żołądek. Zwierzę stanęło dęba, jęknęło jak dorzynane. Nie spadła. Konik runął przed siebie, pieniąc i rzężąc zjednoczył się ze swą królową. Nie spadła... Podtrzymał ją, Viorel. - Vegart... - Co jest?! Co się stało w lesie?! Milczał wsłuchany w repetę. Mimo objuczenia łukiem, Viorel przewiązał jej lejce do srebrnej okowy paska. - Zamknij się, a orientuj co ci mówię! - W głosie Viorela nie było ani strachu, ani paniki. Płonęła raczej determinacja, płonęła raczej nieugiętość. Kolejna przygrywka, z zestawu cech, tak potrzebnych do przeżycia w ichniejszych, każdych czasach. - Za tym wielkim drzewem przyklejasz się do konia i spierdzielasz! Jedziesz prosto, potem przy końcu jeziora w prawo i dalej prosto, zrozumiałeś! - Nie! - wrzasnął, odpychając wskazującą kierunek ucieczki, dłoń. - Zostaję! Sami nie dacie rady! - Zabierasz Cleaę, rozumiesz? Rozumiesz?! Zaopiekuj się nią... Nim zdążył dokończyć, elfce do reszty zwilgotniały dłonie. Oberwała. Zdradzieckim bełtem, niemal dokładnie między kręgi. Osunąwszy się bezdźwięcznie z konia, spadłaby na piasek, zawisła skręcona na rzemyku. Jak złapany arkanem, malowany jelonek. Sztywna twarz zbroczyła się ciepłą posoką. Oczy pozostały otwarte, nie zdradzające uczucia cierpienia. Koń charknął, kopnął na odlew. Zatrzymali się. Viorel momentalnie dopadł stosu lotek. Obróciwszy się, kątem oka namacał wycelowane, spomiędzy trzcin, grociska. Elf błyskawicznie spenetrował tę kryjówkę. Szybko, za szybko by pomyśleć o śmierci. Dwa strzały przebiły na wylot purpurowe płaszcze. - Uciekaj! Czyż czegoś ci nie powiedziałem! Spierdalaj! Vegart tępym wzrokiem, jak zahipnotyzowany, jakby pierwszy raz... wpatrywał się w ciało Brzasku Poranka. Nie rzęziła. To dobrze, poszło gładko. Zwalniana cięciwa, teraz ktoś zarzęził, a może zakwiczał. Vegart sprawił wrażenie głuchego na wszystkie głosy świata. Jeszcze godzinę temu... To była dlań całkowita abstrakcja. Zupełnie dziewiczy obraz przeżyć wstrząsnął jego organizmem. Dotychczas to on był myśliwym, i to on polował na niczego nie obawiające się owieczki! Juhas zaklaskał nań balwielczymi nożycami, wilki zbliżały się nieubłaganie.. Świst, świst, jęk. - Ona nie żyje! Nie żyje! Spieprzaj! Spieprzaj jak najszybciej! - krzycząc to Viorel w ekwilibrystyczny sposób uniknął kolejnego kuszniczego grotu. Z lasu wyjechała kolejna para skrytobójców. Uzbrojeni w rohatyny i długie, szwoleżerskie siepacze runęli jak nawałnica. Na elfa. Odważnie. Głupio odważnie. I puklerze nie pomogły... Ten jakby od niechcenia wypalił w dwa forujące na przedzie rumaki. Te swoim przeraźliwym piskiem przestraszyły resztę okulbaczonych. Jeźdźcy jak mirabelki przed paździerzem, posypali się na ziemie. Viorel pruł bez litości. Jego długie birkuty wchodziły jak w masło w purpurowe stroje przeciwników. Chlup, chlup, woda w jeziorze przechodziła w pastel czerwieniącej breji. Wydawało się, że się uda, że ma prawo się udać... - Żegnaj... bra... cie... - były to ostatnie słowa, jakie wymówił doń bystrooki elf. Strąciwszy ostatniego jeźdźca, ciągnął krótkim kordelasem. Widząc kompletny umysłowy i fizyczny paraliż przyjaciela, przejechał po zadzie jego ukochanego wałacha. Jak on... Zwierze dostało szajby. Stanęło na tylnych nogach i runęło naprzód. Ciągle oszołomiony Vegart przysiadł w siodła, mocno przywierając do wyprężonego w półłuk kłębu. Jak ona... Uciekł. Elf wiedział, że dobry z niego jeździec. Po raz kolejny wyrwał się ze szponów przeznaczenia. Uwolnił się od oddechu śmierci, która już otwierała ostatnią z dostępnych człowiekowi furtek. Drzwi w ostateczność. Uciekł, pozostawiając na placu boju osamotnionego Viorela. Tak miało być lepiej. Lepiej... Prawdziwie liczą się ideały, lecz nawet dla nich środek nie miał znaczenia, gdy tak namacalny staje się ten cel. Ostateczny. Elf bronił się jeszcze, starał, śląc coraz to nowe serie strzał. Bronił się, atakował. Długo, aż po mieliznę sajdaka. Do końca pozostał spokojnym, kpiąco spokojnym. Zaśmiał się, zabrechtał paskudny ton. Rzucona z lasu sulica pofolgowała na grdyce, omal nie filetując głowy od korpusu. Zawisła. Paskudnie, nie dając ostatecznego rozwiązania. Wykrwawił się na śmierć, do końca walcząc z uciekającą posoką. Czmychnęła, okrętem namaszczonym "Życie". Nie był człowiekiem, a oni nie byli rycerzami, mizerykordia nie napiła się płynu pokonanych... *** - Więc twierdzisz, że to był Lezro? - Gruby, z lekka siwawy facet, pochylił się nad leżącymi zwłokami. Pytanie o Lezra było raczej stwierdzeniem faktu i własnych, wcześniejszych, przypuszczeń niż, rzeczywistą próbą retoryki nad osobą Biskupa. - Racja. Kto inny oprócz Alfgradu mógłby dokonać takiej zbrodni. Prawda Vegart? Vegart nie odpowiedział. Nie chciało mu się w ogóle rozmawiać. Nie chciało mu się siedzieć, jeść, pierdzieć czy spać. Nie chciało mu się po prostu istnieć. Poczucie winy, zagrzebane na czas podróży z elfami, teraz wydawało się jeszcze bardziej przygniatające nią przedtem. No i wina była bardziej oczywista. Tak oczywista, że nawet wiedział iż każda próba usprawiedliwiania się czy szukania wytłumaczenia nie miła sensu. Ani w jego, ani w przygodnym sumieniu. Mogła budzić tylko gniew i większą pogardę dla samego siebie. Dobrze, że wczoraj sobie popił. Mimo delirium, i tak było wiele lepiej. Za mało. - Hej? Słyszysz co do ciebie mówię? - Gruby nie dawał za wygraną. Przykrył trupa, tak jak wszystkie inne na łące zwykła końską kapą. Wstał i zgrabnie przeskoczył w stronę rozmówcy, omijają po drodze rząd zwłok. - Nie bądź taki, posępny. Złapiemy jeszcze tych skurwysynów! Wiesz, że się o to postaramy! "Złapiemy jeszcze tych skurwysynów" było też pewnego rodzaju pocieszeniem, jednak trochę innego formatu i nawet do przyjęcia. Jednak wizja porozwieszanych na brzozach zakonników nie budziła w nim większego entuzjazmu. - No powiedz coś wreszcie! Nie boli cię chyba, aż tak mocno szczęka co?! Czemu jechałeś z tymi elfami? - Facet nie pozbywał się wojskowej wyniosłości jednak minę miał już z lekka z czerwonawą. Nerwowo poprawił agretę na za małej myśliwskiej czapeczce - Jak wiadomo elfy to wyjątkowo paskudne stworzenia. - Nic nie rozumiesz... - Powiedział wreszcie Eldredd. Wolno, nie odrywając oczu od szpicy butów. Rzeczywiście, po wczorajszym upadku z kulbaki, rwała jeszcze szczęka, i potłuczone, plecy. Twarz miał przeoraną zastygniętymi stróżkami krwi. Jednak ten ból był dla niego pewnego rodzaju pokutą. Ekspiacją. I o dziwo, dawał mu nawet trochę sadomasochistycznego zaspokojenia. Co do elfów to nie miał zamiaru tłumaczyć się z ich towarzystwa. Poza tym nigdy nie myślał o nich jako "stworzeniach". A na dodatek paskudnych. Cleamaris w żadnym wypadku nie była paskudna, a zwierzęciem też raczej nie! - I w sumie po co masz rozumieć? To na pewno był Lezro, i to na pewno nie były elfy. Złapanie mnie nie było ich celem. Raczej skłonny był bym powiedzieć, że przypadkowo zrobili sobie łowy, przecinając nasz tor jazdy. Jak każdy przypadek zrodzony z ludzkiej głupoty niż z wyroku Bożego, tak i ten różnie można interpretować, ale czy to przywróci im kiedy życie? Elfy, napastnicy, nasi bracia rebelianci...To nie jest absolut. I tym musimy się kierować, niczym więcej. Niczym więcej Filbert. To, co było najważniejsze dla Vegarta, nie musiało być akurat priorytetem dla siwoskronnego Buntownika. I wżdy, nie było. Przysłuchujący się z boku, chłopak otworzył z debilnym zastanowieniem usta. Nie był wyjątkiem, sam Zaginiony nie wiedział co mam mamrocze. - Hymn... - zastanowił się głośno, indagowany rozmówca. - Niby racja, ale samą racją nie napełnimy naszej próżnej ciekawości, i nie dowiemy się, co właściwie zaszło. Skąd Lezro miał jeszcze tak dobrze wyćwiczonych ludzi? Skąd znał naszą kryjówkę? Czemu chciał zamaskować swój udział w, tej rzezi? Co go skłoniło go do tak desperackiego posunięcia? Forować, aż pod Alfgraad... - Doprawdy nie chcę mi się gadać - odparł, w końcu szczerze. - I lepiej, żebyś nie pytał. Obydwoje wiemy, co teraz się wydarzy. Po co jeszcze komplikować? I tak niedługo na kolanach przyjedziecie do Elryka, błagać o azyl. Gdy nadejdzie zima albo zapomnicie o honorach, albo przyjdzie wam zdechnąć, przysypani śniegiem, w tych przeklętych górach. Już wkrótce... Filbert, siedział poważny, nadmuchany. Mimo ogólnej korpulencji, policzki miał zapadłe na kościach. - Jesteś niesprawiedliwy. To wszystko dla ciebie... - Nie prosiłem się o pomoc. - Pieprzysz Vegart, boś ciężko potłuczon. Chłopak który słuchał, nawet, on zrozumiał ostatni watek. Mnichem nie był, raczej pomagał w kuchni, a "tłuczony" nieodzownie kojarzył się ze schaboszczakiem. - Może... - Zachowujesz się jak strojąca fochy baba. Widzisz oczywistą przyszłość pragnąc wyrokować, a ja się pytam, skąd wiesz, że już się nie ziściła? - Ty i Elryk? Tak szybko? Ty też jak reszta? Nie padło słowo komentarza, dywersja w poboczny wątek. - Nie chce dłużej deliberować, fakt, faktem zdrajcy nie ma. - A ty co? Myślisz, że co ja? - Vegart zatoczył się gorzkim śmiechem. Niedorzeczność oskarżenia podobna nadziei, że przeżyje pięćdziesiątki - Ja miałbym was zdradzić?! Niby co sam, siebie?! A może, poczułem skruchę, i w nadziei rozgrzeszenia taka sobie pokuta? Oszalałeś! Po co się tak trudziłem żeby tutaj dojechać! Po co zginął Viorel?! Po co skonała Clea?! Czcigodna Panienko... - I tak w nią nie wierzysz. - Boże! - Boże? Zrozum nie mnie, ich, co mieli pomyśleć?! Przyjeżdżamy tutaj, zastajemy zwłoki dziesięciu najprzedniejszych z nas, a nad nimi ty! Spóźniony o dwa tygodnie, blady jak ściana, siedzisz i opowiadasz, że napadli cię w lesie i że jakieś elfy oddały za ciebie życie! Postaw się w naszej sytuacji? Mamy zamiar sprawdzić wszystkich. Jak widzisz jest nas niedużo, ledwo dwudziestka. Więc nie będzie większego problemu. Oczy Vegarta zasnuła nicość. Nie dawały przeniknąć, skrywanych tajemnic. Były jak opasana klamrą księga, do której zgubiony został klucz. - Może to któryś z tych którzy już wcześniej przyłączyli się do Marrasu? - rzucił mechanicznie po dłuższej chwili, ot tak byle ochłapem. Bez przekonania w doraźny efekt. - Może. - Gdzie jest Berry? - Eldredd zmienił naprędce temat. Pluł na zdrajcę, a poza tym było mu źle. Wyjątkowo beznadziejnie. Chciał być sam, daleko od tego całego burdelu. Ale skoro nie mógł położyć, i walić bez opamiętanie głową w grunt, podjął chociaż zmienić rozmówcę. Berrego znał od najmłodszych lat, darzył go dziwnego rodzaju sympatią. Najpierw przyuczał Tymoteusza, potem jego..."Synku", tak wołał. -...Nie widzę go z resztą? Nie ma go także wśród poległych. Czyżby tak, jak tych dwustu postanowił szukać szczęścia w Marrasie? - Odeszło ich nie około dwustu tylko około trzystu. A co do Berrego to miałem nadzieję, że ty coś mi o nim powiesz. On tutaj, jako jedyny, żywy czy w kawałku, nie dotarł. - Jak to? Berry? Niemożliwe! Przesadzasz Filbert! Jego jestem bardziej pewien niż siebie! To nie mógł być on! Jak możesz go podejrzewać! To paranoja! - Mogę i podejrzewam wszystkich - odparł spokojnie. - Taki już jestem. I ty też tak powinieneś uczynić. Popatrz na Berrego z innego pryzmatu niż ten, który aktualnie trzymasz w rękach. T o M o ż e b y ć O n! - Nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! - Vegart bardzo spontanicznie zaczął wymachiwać rękoma. Twarz mu poczerwieniała. Ze spranej pierzyny przeszła w gorącą, ledwie wypaloną cegłę. To co teraz poczuł mordowało go równie głęboko jak wydarzenie związane z jego bratem czy śmiercią elfów. - Przecież to Berry... On nie mógł! - Ja tylko... - Filbert nie dokończył. Nie musiał kończyć. Wszystko zostało już powiedziane, dalsza rozmowa nie miała większego sensu. Pociągnął nosem, nie wiedząc co jeszcze może powiedzieć, oddalił się w stronę reszty towarzystwa. Vegart nie dbał czy jest sam. Teraz już nie. Nie interesowało go śmieszność w oczach eks-zakonników. Wiedział, że to, co teraz zrobi da mu ulgę, i choć na chwilę zapomnienie. Prosty akt desperacji, a taki kojący, a o to przecież tylko chodzi. Precz ekspiacjo, precz pokuto! Sztuka, życia jest sztuką zapominana. Czym kto mniej pamięta ten jest bardziej szczęśliwy. Pamięć może doprowadzić tylko do depresji, lub/ i choroby głowy! Jak chciał tak i uczynił. Zamknąwszy powieki, położył się na ziemi i z całej siły rąbnął łbem w wystający w wykrocie, pniak. Odwaliło go w tył, jednak nie stracił przytomności. Poprawka trachnęła w policzek, łamiąc wcześniej nadwerężoną szczękę. Nawet nie miał czasu stęknąć. Następne uderzenie, i następne, i następne. Tak blisko, tak niedaleko do wybawienia. Filbert ucapił był go za kark. Objęty w pół, niczym worek wyniesiony nad ziemię. - Co ty robisz?! Oszalałeś! - krzyczał, próbując zagłuszyć, jak to sobie Vegart imaginował, jego głośny śmiech. To nie była radość. Jęk raczej, zdekompletowanym, pokrzywionym właśnie zgryzem. - Nie... palcie ciał... Będzie... je w... widać w całej o... okolicy - bełkotliwie między strugami krwi. - Niech cię szlag, skurwysynu! Niech cię szlag! - O... oby się sprawdziło... *** - Więc jedziesz. Cisza. Stwierdzenie, nie pytanie. - Jedź, na razie nie pytam gdzie, ale pomnij, że kiedyś padnie to pytanie. Spojrzenie... - Nie łudzę się, wio. - Jedź... Cisza. Przekleństwo, nie pożegnanie. *** Galeryjka była mała. Na pół okrągły balkonik, ze swoją architektoniczną moderną, nie najlepiej korespondował z całościowym wystrojem zamku. Typowego obronnego grodu, położonego na górzystej granicy siedliska śmierci. Stary, jeszcze kamienny postument, jak orlim wzrokiem sięgnąć, siał popłoch pośród sąsiadów Kalandru. Okoliczni mieszkańcy wołali nań Dziura albo Paściec. Warownia, na modłę wilczego dołu, połykała wszystko co strawne czy niestrawne, pożerając prowenta okolicznych regionów. Kontrolowała handel, ustalała i ściągała podatki, działając zarazem jako sędzia i jako kat. Ścinała i nagradzała, paliła, budując na pożodze nowy fundament. Wszystko to funkcjonowało, jakby samodzielne żywcie, coś na wzór państwa w państwie. Król był w And Aranadt tutaj był Biskup. Kedar Lezro, a zamek to Newd. Główna siedziba zakonu Athrobusa. - No i co? - Zadane ochrypłym męskim barytonem pytanie skierowane było ku wychodzącej na galeryjkę postaci. Była noc, więc trudno było wiele dostrzec. Co prawda nad drzwiami, od wewnątrz wisiała pochodnia, ale smuga cienia padała tylko na pierwsze kamienie posadzki. - Co powiedział? Postać nie zareagowała. Pociągnęła malkontencko nosem podchodząc do, o dziwo, rzeźbionej balustrady. Udając, że wpatruje się w gwiazdy, zadarła wysoko głowę. - O co chodzi? Po co te certolenia? Skończcie ze mną i po kłopocie. Tak będzie chyba najprościej, czyż nie? Srebrny pierścień zabłysnął w poświacie wschodzącego księżyca. Dziwna postać odwróciła się w stronę pytającego. Jeszcze raz pociągnęła nosem, wyjmując z głębokich kieszeni, czegoś co udawało mnisi habit, zwinięty w rulon pergamin. - Proszę - powiedziała zimno i oschle. Zdawało się, ze nawet bez otwierania ust. Zupełnie jak człowiek zmuszony do permanentnego tłumienia emocji, będących jednak jego naturalną busolą postępowania. - To decyzja, jaką podjął biskup Lezro. Zostało ci przydzielone specjalne stanowisko, panie. Rozkazuj, jestem do twojej dyspozycji. - Ja otrzymałem stanowisko, panie? - W głosie tliło się zaskoczenie. Może raczej ironia, może nuta sarkazmu. - To takie brutalne, kpisz zamiast dobić! - Doprawdy, nie śmiałbym. - Doprawdy? Jakie mogłem otrzymać stanowisko? Zaraz, zaraz i tak teraz tego nie przeczytam, zreferujesz mi to? I tak na pewno znasz treść, a ja nie będę musiał marnować wzroku? Hm... - Poobracał chwilę w palcach dokument. - Skóra. To chyba jakieś wyjątkowo wysokie stanowisko, skoro Lezro szarpnął się na skórę! - Oczywiście, że tak. - Wystrugaliście krzyż, hak, czy może coś bardziej konwencjonalnego, żyły? - To znaczy - co? Zostałem obwołanym zakonnym świniopasem? Czy może raczej przydzielony do czyszczenia końskich koryt? - Ależ nie, panie. Wręcz przeciwnie. Arcybiskup Kedar Lezro mianował cię jednym z dowódców tak zwanych oddziałów operacyjnych północnego Kalandru. To znaczy, że Berry, zwany Szarym, od dziś wieczora jest jedną z najważniejszych postaci na zamku. Gratuluję, panie. Zakon z wielką radością wita w swoich szeregach nowego brata. Tutaj nastąpił spodziewany pokłon, oczywiście uwierzytelniający. Oczywiście pełne oddanie, emfaza, i szacunek. Wiadomość zupełnie wytrąciła Berrego z równowagi. Mimo iż spodziewał uraczyć raczej bandę zakapturzonych morderców, bijących w mordę, zrzucających z tarasu, uwierzył natychmiast. "Zakon z wielką radością wita w swoich szeregach nowego brata"! powtórzył sobie w myślach. - "Cóż za hipokryzja! Czego ten stary skurwiel nie wymyśli. Myślałem, że dostał już to co chce? Przecież już dzisiaj z rana głoszono ludowi, radosną nowinę zadźgania zdrajcy w północnej Flandrii! Skoro tak to po co mu jestem jeszcze potrzebny? " - Dziękuję za nominację - wyrecytował niezdarnie Szary. Trochę dworując, trochę trącąc rozdwojeniem jaźni. - To dla mnie kompletne zaskoczenie! Przekaż słowa podziękowania dostojnemu biskupowi. - Gdy wróci, sam to uczynisz, panie. - Aha... Przyszła kusząca ochota tak przefiknąć go, przez taras. Denerwował go brak jakiejkolwiek reakcji ze strony zakonnika. Denerwowała go wszechobecna ciemność, utrudniająca lepszy kontakt wzrokowy. Denerwował go nawet jego własny ton. Mówił jak jakiś dworski referendarz, który przesadnie bufoniastym głosem oznajmia, że przeprasza, ale król właśnie piecze ciasto z cycatą kucharką, a królowa wizytuje w stajni narowiste ogiery, i audijencja jest na razie niemożliwa. Proszę zgłosić się w przyszłym tygodniu, dziękuję. Następny! - Tedy, cóż... trzeba mi ten list chyba przeczytać. - Oczywiście. - Sztuczność jakby przybrała na sile wyrazu. - Zaprowadzę brata do jego nowej komnaty. "Komnaty". Nie wiedziałem, że teraz to nawet komnaty rozdają. Cóż to za pyszny bałwan! - Dobra, prowadź. Zakonnik, już bez specjalnej uniżoności skinął lekko głową, znikając za jasnym promieniem frontowej pochodni. Szary, nie spiesznie, a wręcz wolno podążył w jego ślady. Przeszedł przez świecące drzwi, i dalej brnął w głąb wilgotnego korytarza. Potem przy małym strzelniczym wyrostku skręcił w lewo i zszedł jedno piętro w dół budynku. Co by nie powiedzieć, stanowisko dolewało oleju. Szedł jakby zawsze, choć to dlań pierwszyzna w Newd. Zakonnik przodem, potem i on, też już chyba zakonnik. Zatrzymali się dopiero przed mosiężną klamką wystającą z południowych drzwi. - To tutaj panie. Pańska komnata. - Naciskając klamkę uchylił wrota. - Proszę się rozgościć. Pańskie, rzeczy zostały już tutaj wcześniej dostarczone. Jakieś specjalne życzenia? Tak, żebyś spieprzał mi z oczy zakapturzona wywłoko. I pocałuj w dupę swojego przełożonego. - Nie, to raczej wszystko. Aha, jeszcze jedno pytanie... Kim ty właściwie jesteś? - Nazywam się Bjarte. Brat Bjarte. Jestem pańskim pomocnikiem. Jak sobie pan czegoś będzie życzył jestem w celi obok. Dobranoc. Niech Najświętsza Panienka pobłogosławi Ci dobry sen. Pomocnik, co? Raczej konfident i tropiciel. Nasłany przez Lezra szpieg. Dla pewności, żebym się dobrze "sprawował" i niezbyt dużo kombinował. Skurwiel. Kazałbym ci zeżreć ten cały wygnieciony habit na kolację, gnoju. Potrawka w twych odchodach! - Dobranoc - odpowiedział, zamykając drzwi na dostarczony mu duży, żelazny klucz. Jednak nie podlegało dyskusji, że w tym zamku znajduje się jeszcze parę takich kluczyków. - Do jutra, to znaczy Najświętsza Panienka... - Najświętsza. Słysząc odchodzące z pod drzwi kroki, migiem rozwinął pergamin. Mimo wszystko był ciekawy, mimo wszystko, przysunął świecę na stole. ...Witam i z przyjemnością, z zaszczytem goszczę na naszym zamku Umiłowanego Brata Bardeindoina zwanego także Szarym. Umiłowany, przyjęty został brat, aklamacyjnie przez radę naszego zakonu, w poczet Pani naszej najwierniejszych krzewicieli. Ja, jako arcybiskup Kalandru i Liddell, a także najwyższy zwierzchnik świętego zakonu Athrobusa Kedar Lezro, oświadczam co następuje: w uznaniu pańskich zasług i satysfakcjonującego wykonania powierzonej Mu misj,i mianuję Cię bracie pierwszym dowódcą szturmowo - operacyjnej domeny, oddziałów specjalnych północnego Kalandru. Nic, tylko posikać się z nadmiaru szczęścia! Wraz z funkcją przyznaje się Bratu tytuł Błazara i z powierza stałą pieczę nad pałacową służbą Zamku. W dowód wdzięczności za okazane pomoc i prawidłowe rozpracowanie wrogów naszego państwa, przysyłam również do stałej ochrony cielesnej trzech naszych najlepszych ludzi, i jednego osobistego sługę (Wiem, że w swojej kapłańskiej skromności nie upomniaby się Brat o to sam) mianem Bjarte wołanego, co to namaszczenie od Bjarta - Pokutnika, wywodzi. Ciemne dzisiejsze czasy i na krzewiciel prawd, lud rękę podnosi! Ślę wyrazy szacunku i mam nadzieję, że pod nowymi rządami urząd nasz z wielkiej mocy do pracy się zabierze. I szybko złapie niepokojących nas bezbożników, i porządek wreszcie wprowadzi. Niech Najświętsza Panienka i Wielki Athrobus strzeże brata od podstępnych knowań pogaństwa i nieskażony obłudą duch niech czystym zachowa. Jego Eminencja Kedar Lezro. Szary spokojnie, niby to, bez emocji powąchał list, sprawdzając świeżość inkaustu. Przetarł czoło, i niespiesznie uniósł pergamin nad świecę. Spłonął szybko, ot tak - pstryk palcami! Po chwili po liście zostało tylko wspomnienie, smród spalenizny i trochę czarnego popiołu. - Cyrograf... świeży. Cóż za bałwan... Idiota! Tak skrewić! To oczywista, sfałszowaliście wiadomość! - Trysnął uśpiony wulkan energii. Kropnął w stół, zdało się, iż zaraz ciśnie krzesłem. - Wystawiłem wam go, jak na tacy. Jak królika na łowach wystawia gończy pies. Wystarczyło tylko strzelić. Dokładniej przymierzyć... Ostygł. Zgasł, niczym płomień pod szczynami piromana. Spokojny, jak po stosunku, gotów na wszystko, na wszystko jeżeli nazywa się sen. Ale, to może dobrze... Sam go wykończę. A nie ci niedołężni kalecy. Drugoplanowe odrzutki, robiące za bohaterów przegranej sprawy. Po to mnie przecież utrzymujesz przy życiu! Zgadzam się. Przysięgam... Oczy zapłonęły snem. Mrzonką. Potem zginiesz ty, Eminencjo. I na twój łeb znajdzie się siekiera. Twój politowania godny Błazar sam wyda wyrok i sam go wykona. Nie będzie litości. Nie dla morderców, szuj, krętaczy czy takich właśnie błaznów. Ha, ha... Chciał się zaśmiać, a urodził się spazm. Ślesz mi lista, gdy ja topora oczekiwałem. Robisz mnie panem nie patrząc mi w oczy. Rozmawiasz przez obce usta, choć w tej katordze, niewielu nas, niemal my dwaj. Prowadzisz na drogi dawno krwią zalane. Na wojnę, co nie wybuchnie, i na tę, co już dawno przygaszona. Otaczasz szpiegami i konfidentami. Rządzisz, gdy armia w gruzach legła, a jeziora z brzegów wystąpiły. Ale to nic. To nic nie zmieni. - Szary zdmuchnął płomień ogarka. - To koniec... Jego, twój i mój. Pożądał snu. Postanowione. " Całe moje dotychczasowe życie, cały mój byt, okazał się trwać niczym więcej tylko, jedną wielką pomyłką. Co smutne, zazwyczaj prawdziwe. Teraz, gdy jestem już starym, zniedołężniałym człowiekiem, potrafię dopiero wyłowić błędy. Te ludzkie nonsense, które determinowały moje przebywanie, kodeksy, prawa, przykazania, ascetyczny wzorzec zachowań, tak istotny, honorowy w młodości...Jaki cel? Zbawienie? Stworzyliśmy sobie Boga, by przestać myśleć. By zdać się na punkt odniesienia, nieokreślony, taki, który nigdy nie powie tak, nigdy nie powie nie. Taki, do którego dopiszemy własną ideologię, zawsze zgodną i prawdziwą. A gdy już - założymy ręce i siądziemy, lepsi niż zwierzęta! Tak ale co gorsza, samowola w próżni, czy drobne, ale jednak odstępstwo, od - jakich by nie było - zasad? Zwierzę jak zwierzę, gest i reakcja. Instynkt. Rozum? Reguły, wahanie, myśl, która jest chlubą społeczeństwa, jest jego cichym wewnętrznym fermentem. Sztuką deprecjacji, dzięki której niegdyś ten świat, ona sam puści z pożogą. Nie ma Boga, nie ma wymówek. Pierwiastek ponadrozumny nie istnieje, wszystkie nauki potwierdzają: stwórca to nie wola, to czystej wody racjonalizatorska fizyka! Nasz fetysz buja się na murowaniu kominka, boi się odrzucenia dogmatów. Czysta wolność dla wszystkich brudnych. Hedonizm - bałwochwalczy Panie! Jedyny, jedyny! Prawda, ale kto mi zwróci mój bezpowrotnie utracony wiek? Jakby tak można żyć choć jeszcze raz, choć raz, nawet po śmierci..." (Kaleb Vivien - Bouvre, wyjątek z " Sześćdziesiąt, - to za późno by mienić świat"; z: "Heretyk to ja. Diabeł i inni prawdożeńce") Langerak, Langerak...Cóż pozostało. Cóż mi jeszcze pozostało. *** Było chłodno, jak to częstawo przynosi początek października. Tak chłodno, że nie okryty grubym burnusem dorosły mężczyzna, zdzierżyłby może z kwadrans na otwartym powietrzu. A on wytrzymał. Wytrzymał wiatr i zimno. Wytrzymał wszystko. Leżał na ziemi, pod lasem. Wśród traw i ostatków polnego kwiecia. Wśród beczących w oddali baranów i wśród szwędających się tu i tam mrówek, chrząszczy i zerwanych z babiego lata pająków. Leżał. Nie wiadomo ile, nie wiadomo po co... leżał. Patrzył z szeroko otwartymi oczyma na leniwie przesuwające się chmury. Właściwie wydawało się, że obłoki w ogóle się nie poruszały. Zbiły się w zwartą całość murując mu drogę do nieba. Oczom mieniły, że są w letargu, ogólnym odrętwieniu, od czasu do czasu tylko mrużąc doń, niby to w jaskrze, powiekami. Tak jak on. Identycznie. Nie on nawet nie próbował mrugać. Nie było sensu wykonywania tej czynności. Po co? Przecież i tak to wszystko niedługo się skończy... Po co? Leżał. W takiej samej pozycji od wczorajszej wieczora, gdy czas upłynął mu, co najwyżej kilkanaście ziaren piasku. Jak zawsze. Jemu wszystko stało. Nie robił nic. Nie reagował, żadne bodźce, nie było potrzeby. Leżał i myślał. Marzył i latał, spadał i biegł, umysł prowadził go po bezdrożach własnej aberracji. Od około realnie upływającej godziny próbował wstać. Próbował ruszyć ręką, czy w ogóle odebrać jakiś dodatkowy bodziec. Wiedział, że nie ma sensu i siły, ale starał się. Odnalazła się w nim jakaś cząstka. Jakiś odmieniec próbujący namówić go do wydobycia się z nicości. Do ożywienia. Do zaistnienia. Ta cząstka przypomniała mu o koniu. Biednym zwierzęciu prawdopodobnie szarpiącym się na powrozie gdzieś na skraju lasu. O, o... niczym... Stracił przecież wszystko. Został ograbiony, o ile w ogóle je posiadał z człowieczeństwa. Z normalności. Rzeczy tak subiektywnej i nie mającej jakiegoś pierwotnego kształtu, że aż nierzeczywistej. Nierealnej. Tak jak on... Leżał. Wiedział, że nie jest się w stanie poruszyć. Nie jest zdolny skierować swoich myśli do nogi i kazać jej wykonać krok. Nie jest w stanie nawet zamknąć ust, tak suchych i stwardniałych jak bywają tylko u pustynnych wędrowców, i u niego... Czekał na cud albo na... deszcz. Tak deszcz! Tylko zimny kubeł wody na łeb mógł pomóc! Tylko to! I zaczęło padać. Chmury jakoby empatycznie wczuwając się w myśli swojego kontestatora, ruszyły wreszcie odrętwiałymi powiekami. Deszcz nie był może zbyt silny, ale systematycznie przybierał na wyrazie. Duże krople spłynęły mu po nosie, i bladym policzkiem powąchały trawy. Włosy, stopy, pięty wszystek kromki ciała, poczęły chłeptać wodę. Wydawało się, że już. Już za chwilę wstanie, podeprze się na ramionach i oglądnie świat. Wydawało się... Deszcz ustał. Chmura po raz wtóry przetarła powieki, i odeszła... przed siebie, kradnąc ostatnią nadzieję. Ostatni punkt zaczepienia, ostatnią deskę ratunku. Zasmarkaną chusteczkę z pogrzebowej stypy. No, ale co tam. I tak nie było sensu. Po cóż robić cokolwiek? W takich chwilach żałował, że spotkał elfy, że spotkał Ellanda, że go uratowali. "Po co? -pytał wewnętrznego jestestwa. - I tak jestem trupem. I w sumie mała różnica czy chodzącym czy martwym. Chociaż martwy i tak ma lepiej. Ma spokój. Nie musi martwić się o nikogo, i nikt mu nie okazuje współczucia. Jest sam, a to chyba jest najlepsze" - prowadził cały czas swoisty dialog z alter ego swej duszy. Ustawiał się po dwóch stronach i rozmawiał. Jak deliryk, wznosił toast do lustra. Zadając sobie retoryczne pytania, na które znał odpowiedź, albo na które i tak nie było odpowiedzi. Szukał nowych dróg, szlaków z wieloma możliwościami wyboru lecz zawsze prowadzącymi do celu. Celu, jaki by nie był, ale zawsze celu. Nie dobrego nie złego, po prostu do... gdzieś. Tak, do gdzieś. Przypomniał sobie, że ktoś kiedyś mądry napisał: wszystkie drogi prowadzą do nicości. Nie ma właściwego wyboru. Bo takowy nie istnieje. Nie ma obiektywnego dobra ani obiektywnego zła. Wszystko zależy od warunków. Od sytuacji, koniunktury od człowieka. - Cóż za bzdura! Nie ma sensu...Deszcz! Deszcz! - Krzyczało w nim coraz więcej komórek - Uwolnij mnie! Bracie wspomóż potrzebującego! Wróć! Wyrwij mnie z stąd! Zdąż przed magicznym stryczkiem! Proszę! Jestem i tak taki mały... wróć. Usłyszał jakiś ruch. Wyraźnie. Wreszcie wyraźnie. I nie była to jedynie Fantasmagoria. Ktoś cicho zbliżał się do jego ciała. Item, nie było to raczej zwierzę. Za duże jak na wilka za małe jak na konia. I tylko dwie nogi... Człowiek? Za chwilę chmurny widok przesłoniła mu pomarszczona twarz uważnie studiująca jego rysy. Twarz spracowanego mężczyzny, który całymi dniami tyra dla bandy dzieciaków i chorej żony. Karminowy kaptur opadał mu na rozchełstane giezło. Facet pomachał Vegartowi ręką przed oczyma. Wyszczerzył przednie zęby. Najwyraźniej ukontentowany wynikiem obdukcji, zaczął obszukiwać Zaginionego. Włożył mu rękę za skórzany pas, taki przy którym z reguły trzyma się kaletę i... nóż. Vegart błyskawicznie złapał rękojeść korda, szarpnął zdezorientowanego kapturnika przyciskając mu głowę do własnych piersi, uniemożliwiając delikwentowi jakikolwiek ruch nie narażający na krawędź sztyletu. Przez moment chwilowa konsternacja. Jednostronna. Vegart napawał się swoim zwycięstwem nad własną niemocą, gdy kapturnik pluł sobie w brodę, przerażony głupotą własnego czynu. - Panie... - ozwał się niewyraźnie, lekko drżącym głosem, mogącym oznaczać wszystko, od tchórzostwa po spryt i tęgą łepetynę - Ja... nie chciał, nizacz, na Boga, nie chciał! Vegart doszedł trochę do siebie. Uwolnił z uścisku przerażonego wieśniaka. - Pomóż mi wstać... - powiedział bardzo cicho, niewątpliwie z wielkim trudem, jakby od nowa uczył się ludzkiej mowy. Zęby miał zaciśnięte, z mocno nachodzącymi na nie sinymi wargami. - Podnieś mnie, człowieku. "Człowiek" rzeczywiście najpierw sam uniósł się na rękach, a następnie posłusznie pomógł stanąć na nogi swojemu niedoszłemu zabójcy. Przez mgnienie zaświerzbiła pokusa by dać w łeb. - Kornie przepraszam jasnego pana. Ja, prawdę, samiuśką prawdę padoł. Ja nie chciał. Widziołek twarz pana, i zarzytek jak malowany widniał. Ja wżdy myślał, że to już ci wielmożnego pana koniec... - Cicho wierzę, wierzę - przerwał ledwosłyszalnym głosem Vegart. Złamana szczęka rwała przy każdej próbie otwarcia ust. - Powiedz mi... powiedz tylko jak cię zwą i czemuś to najpierw konia nie ukradł, tylko do człowieka się zacząłeś dobierać? - To Pan mnie nie wyda?! Zaprzeczenie głową. - Najmilsza panienko, błogosław jejmości! - Padł do rąk jakoby chcąc całować - Ja żem turbował się bardzo myśląc, że do kasztelana wieść dotrze, a tedy to ja nie mam co w Marras zmiłowania szukać! - Czemu? - Panie! Ja człek prosty i ubogi. Kaduk sakwę mą już drzewij opróżniał. A nynie co ja miał robić? Jam przecie ino skromny pasterz. Witak mnie wołają, a drugie Tryka mam miano, boć jam barany na połoninie wypasam. Biednym, a jak by to w grodzie wyglądał pasterz rumak napatoczył, ha? Tego ja ino z konia brzechwę z pod siodła wypatoczył i dwa srebrniki w jukach napytał. Proszę, zara oddam. Witak wyjął z kieszeni dwie srebrne monety, i spuszczoną w portki całą czerwoną i wyjątkowo długą strzałę. Monety były Kalandryjskie, z wyraźnie wybitymi runami, ale trudno się było spodziewać, po pastuchu znajomości alfabetu, a strzała to pamiątką. Po Cleamaris. Dostał na samym początku, po ustrzeleniu w locie dzikiej gęsi. - Zatrzymaj to. Mnie to już nie potrzebne a ty za to kupisz sobie kilka baranów. - Wypowiedź Vegarta nie była do końca zgodna z prawdą. Potrzebował on pieniędzy, jak nigdy. Jako zakonnikowi nie były zbytnio potrzebne, ale teraz oprócz tych właśnie srebrników, kilku narzędzi zabijania i konia nie posiadał praktycznie żadnych dóbr. - Bierz i nie marudź. - Stokrotne dzięki, Panie! Nich Najjaśniejsza gwiazda ukoi i szczęśliwie ci świeci, niech... - Wróg twój szczeźnie w mękach - dokończył. - Znam tę modlitwę doskonale. Ale jeśli już bardzo chcesz coś dla mnie zrobić, to lepiej schwyć mnie za prawą rękę. - Co? - Schwyć mnie za rękę. Czaban zdziwiony, jednak posłusznie ścisnął mu prawicę. Vegart do tej pory, myślał, o własnej dłoni kategorią "jest duża". Fatalne nieporozumienie! Pasterz swoją grabą, zdolen był chyba drzewa z korzeniami przesadzać. - No i tedy co? - Rozruszaj mi palce. - Palce? - Tak, mocno poruszaj palcami. W ogóle władania w nich nie mam. - Lepiej? - Witak z dziwną, jakby nie należącą "takim" ludziom delikatnością rozruszał palce Vegarta. - Lekcaj panie? Zrepetował pytanie. - Nie wiem... Może. Spróbuj jeszcze raz. - Tera? - Trochę... twe miąszne dłonie prawdzie cuda potrafią czynić - powiedział, mimo wszystko lubił uszczęśliwiać. - Co to było? Jeśli to jaka cholera, balwierza w grodzie znam. Cuda wyczynia lepsze niźli niejeden czarownik! Palce wyleczy i twarz ochędoży... Powiedz ino panie, że od Witaka... - Nieważne, przejdzie. Ręka zupełnie czucie straciła, ale teraz już lepiej. - Vegart sam lewą ręką zaczął wyginać palce. - Przejdzie, dziękuje. Masz tu jeszcze srebrnika pasterzu. - Pieniądz wyślizgnął się palcami, ale lecąc w powietrzu zdążył go jeszcze pochwycić... - Witaku, powiedz ile tu stąd do grodu drogi trza nadłożyć. - Stąd? - Tryk chowając monetę, obrócił się twarzą w stronę kłębiącego nad lasami dymu - Czy ja wiem...? Do dziesiątej gwiazdy przy szybkim konia popędzaniem dojedziesz panie. - Do dziesiątej? Późno... Jak nie zdążę to pod samborzą nocować ostanie. Nie masz ci może pasterzu jakiegoś szałasu na te wszystkie barany? Przenocowałbym do jutrzni. - Aboć to nie lepiej dzisiaj konia wymęczyć, co? - A jak mi furtę straż przed nosem zatrzaśnie? - Wżdy azaż pan jaki złodziej, aboć inny morderca, żeby nie wpuścić, co? U nas knechty zrozumiałe, bram strzec nie muszą, dojdziesz wielmożny bez problemu. Poza tym kupce odpust nynie mają, nawet po nocach gwarno tam i śpiewno... Vegart chrumknął badawczo. Onomatopeje jeszcze mu wychodziły. - Ciekawe, śpiewy targi... A nie boicie wy się tutaj Alfgradu? Toć od rubieży tylko rzeka rozdziela. Nie boicie się wojny czy jakiej skrytej napaści? - A czego tu się bać! - W głosie Witaka wyraźnie piętnowała była nuta samozadowolenia. Dumy zarobionych w błahy sposób florenów, szacunku i poważania, jaki - jak tuszył - zyskał w oczach poobijanego frajera. Już zarezerwował nawet wizytę w karczmie, i miejsce w żołądku na bajanie, na morze złotego nektaru. Marzył jeno, byleby hmn... ukochana w nieświadomości ostała. - O wojnie ino grododzierżca z kasztelanem komerie prawią, a tu wojny nie uraczysz! Od trzydziestu wiosen owce tu wypasam, a goblina czy elfa może z pięć razy w tych stronach widział. Nie ma tu Alfgradu panie, nie ma. Jedyne co to wilki i niedźwiedzie przed na wiosnę z gawrów wypłozą i ot wszytko. To jest problem, a nie wojnę z silniejszym zaczynać! Święte słowa. Vegart zamyślił się chwilę, potem szybko poruszał jeszcze prawą ręką, po czym wypalił. - Skoro tak to ja jadę. Nie ma co mitrężyć. Żegnaj pasterzu i do konia mnie doprowadź. Bo nie wiem czy sam dam radę w strzemiona nogę wsadzić. Zeszli w dół łąki. Minęli pasterskiego lewiatana, minęli szałas, zapach haggisu - Vegart w tych sprawach był bezbłędny - dogłębną woń rozprowadzonego klagu. Na zielony stoku, pod lasem stał przywiązany do młodej, jeszcze niskiej sosny vegartowy wałach. Mające niewielką możliwość manewru zwierze, w promieniu około dwóch metrów wyżarło wszystką trawę okalającą drzewo. Witak uwolnił konia, podsadził Eldredda, i pomógł mu usadowić się w siodle. - No to jadę. Pilnuj owiec, Tryku! - Śpiesz się panie, bo coś mi się widzi, że konik parchów od tej trawy dostać może. W Langerak trza go będzie zaobroczyć, i wody dobrej do kałduna wylać. Vegart nie powiedział nic więcej, ubódł tylko konia kierując go dalej w głąb doliny. Nie obrócił się już ani razu, nie skierował swego wzroku na Witaka, ale dopadł go jeszcze za plecami cichy dźwięk pasterskiej fletni. Nie chciał już patrzeć na pasterza. Zdawał sobie sprawę, że drugi raz się raczej nie zobaczą, a wspomnienia, jak się nauczył w zakonie "rozmiękczają" tylko charakter, i powodują niepotrzebne dylematy. Po cóż szkicować kolejne płótna z góry wiedząc, że nie stać nas na barwy? Po zjeździe z trawiastego stoku, wjechał na mały leśny duktu. Na zbudowanej z typowych, grubo ciosanych głazów drodze popędził konia do większego wysiłku. Ciemno i wilgotne drzewa, syczące jeszcze od niedawnego deszczu odstraszyłyby niejednego podróżnika. Lasy takie, zwłaszcza na głównych szlakach handlowych, sprzyjały drobnemu zbójectwu i bandytyzmowi. Ulubione miejsce zasadzek przepitych grasantów. Jednak Vegart zupełnie o tym nie myślał. Nie obchodziło go w tej chwili jego własne życie. Nie bał się zbójców czy lasu. Cały czas targały nim, właśnie niezabliźnione dylematy. Wyrzuty sumienia i poczucie winy. Wszystkich uczuć zakon nie był w stanie wymazać. Nie mógł zrobić z niego bezwolnego manekina, reagującego tylko na łaskę czy nie, swojego kreatora. Eldredd był raczej jak ślepiec czy łotr, któremu za przewinienia wypalono oczy, a który w wiecznej nocy już na zawsze dostrzega gwiazd. Jak głuchy bard, ciągle tworzący w umyśle nowe kuplety. Jak człowiek... Zaginiony nagle wyrwał się z kolejnej hipnozy, mocno zaciskając prawą dłoń na uprzęży konia. Przejechał twarzą po ramieniu, otrząsając się z deszczowej kąpieli, jaką urządził mu przydrożny świerk. Pojechał dalej. Dziwiło go, że skoro Langerak był dużym miastem, i chyba ważnym centrum handlowym wschodniego Marras, oprócz Witaka nie napotkał w podróży żadnych ludzi. Ale z pewnością spotkał ludzkie ślady bytowania. Połamane i nieprzemyślanie wycięte drzewa, rozrzucone po bokach drogi części kół i kawałki wozów czy wreszcie smród. Wyjątkowy odór, bardzo intensywny smród fekaliów mieszał się z soczysty zapach lasu. Podróżni srali i brudzili na każdym kroku, co w sumie nie dziwiło przy mieście pozbawionym jakiejkolwiek kanalizacji. To nie był Kalandr. To nie był Newd, stary obronny gród z całymi, obszernymi łaźniami i osobnym wychodkiem dla każdej kondygnacji zamku. Szczyt możliwości krasnoludzkiego rzemiosła. *** Po wypłynięciu na skraj kolejnego, nieprzeliczalnego w całym ich ciągu, jaru, wreszcie mógł podziwiać cel swojej "wyprawy". Langerak. Warowny obronny zamek, piętrzył się na okolicą. Leżał na małym wzgórku, lekko wznoszącym się ponad gęstymi lasami. Otoczony grubym murem donżon wyznaczał obszar władzy tutejszego kasztelana. U jego podnóża, w cieniu ceglanych baszt rosło miasto. Zapewne i burdele, zapewne rosły knajpy. Spore kilkutysięczne skupisko ludzi było czymś zjawiskiem rzadkim przy granicach, i już zupełnie niespotykanym nawet w niewielkich górkach. Vegart ruszył w "grody". Spieszył się, nie był do końca pewien Witaka, i jego znajomości przezeń miejskich obyczajów. Zjeżdżając do podgrodzia drogę oświecały mu już tylko gwiazdy. Podjechał jak najbliżej mógł nie zauważony i zsiadł z konia. Ostrożnie przycupnął blisko stołpu macając wzrokiem straż. Nie obaczył nikogo, ale brama i spuszczana krata wydawały się mówić: "zapraszam". Z wnętrza Langerak dochodził dziki, dość głośny gwar, przypominający ten z ulicznych straganów. Zawodzenie sprzedających kobiet, stukot kowalskich młotów czy chrząkanie przeznaczonych na ubój świń. Eldredd nigdy nie słyszał o nocnym handlu i rokrocznie urządzanych w okresie jesiennym wielkich giełdach towarowych w miastach zachodniego Marras. Nieważne. Wgramolił na powrót w kulbakę, podjechał do granicy obwarowań. Ubytki w cegłach i karygodne zaniedbania architektoniczne widoczne były nawet dla zupełnego laika w sprawach obronności, a co dopiero dla wykształconego bądź co bądź mnicha. Z gzymsów odpadał budulec, a ze strażniczej wieżyczki czerwone dachówki, stanowiąc większe zagrożenie dla pysznego śmiałka, zuchwale wkraczającego do miasta niż wyimaginowana straż. Kiedy już jednak miał wjechać zobaczył coś, co go bynajmniej nie wzruszyło, nawet się nie zdziwiło. Wisielców. Po drugiej stronie murów ujrzał kilka bezwładnie wiszących ciał. Z perspektywy Vegarta trudno było rozpoznać rysy twarzy czy kontury sylwetek, ale jedno nie ulegało wątpliwości: przynajmniej jeden z wisielców był krasnoludem. Zaginiony trącił lekko butem bok konia. Wierzchowiec niechętnie, z rezerwą zagłębił się zamkową ciemność. Zatrzymał jakoby podświadomie wąchał wolę pana, przed truposzami. Było ich sześciu. Trupie oblicza, już objedzone przez pazerne ptaki, przeżarte zgnilizną, fragmentarycznie ukazywały brązowe czaszki. Gruby, uznany za krasnala wyróżnił się wyskubaną brodą i wydatnym brzuchem. Raczej workiem, bo i tu dobierały się jakieś paskudztwa. Obok wisiało kilka wyższych niż on postaci, jednak trudno było je rozpoznać. Tylko jeden zupełnie obdarty z szat i pozbawiony genitaliów, odsłaniał goblini tors. Masywne długie łapy i wyjątkowo obrośnięte włosem piersi pewnikiem należały do przybysza z Alfgraadu. Inność jest największą ze zbrodni! W trzech innych Vegart nie rozpoznał rasy, tyle że w ostatnim wisielcu dostrzegł kobiecy rys. Urżnięte piersi... Sprawiedliwość, psia mać! Zaginiony ścisnął pięść i wyjechał z ciemnego, wjazdowego zaułka na oświetloną, gwarą ulice. Czasami trudno powstrzymać się od wymiotów. Minął pustą kordegardę, wciskając się w wąskie uliczki. Gwar, do którego tęsknił, teraz go przytłoczył, jako to sumienie winnego przytłacza. Wszędzie były sporo ludzi, jego szczęście nikt nie zwracał na zakapturzonego przybysza większej atencji. Krzątali się pomiędzy małymi kramikami, to krzycząc, to dokazując w straszliwym jazgocie. Rymarze zachwalali swoje uprzęże, starając się zagłuszyć równie zajadłych kaletników, i "wyklętych" sztukarzy. Sprzedawca osłów łajał się z przyłapanym na gorącym uczynku koniokradem, a nawiedzony mnich przeklinał zuchwałego neofitę. Rzeźnicy z rozkosznym zobojętnieniem, zarzynali swe ofiary wprost u stóp zamawiających. Niedbała kobieta lała pomyje bezpośrednio ze swego okna, akuratnie na krzątających się przy straganach ludzi, błądząc, ale co tam, w stosy obelg i utyskiwań. Bałagan był taki, że koń ledwo się poruszał. Grzązł, choć to i w bagnie chyba trudniej się utopić. Vegart starał dobrnąć ku widocznego za straganami barbakanu. Przy rondlach często gęsto, stawiano karczmy, jako to zachętę dla przesiadującej w nich straży, więc i teraz Eldredd liczył na szczęście. Po wydostaniu się z "oblężenia" minął kilku żebraków, maruderów z głównego "natarcia". Chciał zagadnąć o gospodę "za murami", jednakoż trudno w dzisiejszych czasach o choć kapkę bezinteresowności, zrezygnował. A pod rondlem rzeczywiście stało coś na wzór oberży. Dość duży budynek ze schodami ku dołowi i ceglanym kominem zachęcał do odwiedzin. Nie cuchnęło, a to już coś. - Witam! - Niespodziewanie za drewnianej szopy wyłonił się chudy człowiek z głęboko posuniętym rachityzmem. - Czym mogę panu służyć? Zabrzmiało to trochę jak zaloty zamkowej kurwy, która zawsze zaczyna rozmowę z klientem od: "Czym mogę panu służyć?" Vegart pochylił się do rozmówcy i przez zaciśnięte zęby wymamrotał powoli: - Czy to jest karczma za murami? - Trafiliście znakomicie, panie. To wspaniała karczma, lokal klasy pierwszej zwący się "Za murami" właśnie. Proszę, zechciejcie sami obaczyć. - Taaak... A macie tu jakiś żłóbek, stajnie? Konia trza by mi zaobroczyć? - Oczywiście. - Panosza zagwizdał na palcach i zaraz u jego boku pojawił się cały oblepiony słomą kędzierzawy typek. - To stajenny, podług życzenia zaraz zajmie się koniem. - W porządku. - Vegart przytaknął, zsuwając tyłek z kulbaki - Wyczyść go napój i nakarm. Zwierzę jest bardzo strudzone. - Oczywista, mospanie! - Dużo dzisiaj odwiedzających? - zapytał bez konkretnego celu. - Dzisiaj nie, większość na targu przesiaduje. Vegart ominął obrzyganą postać, tarasującą wejście, nie indagowany zanurzył się w sień. Dalsza rozmowa z garbatym sługą musiałaby się skończyć w jego sakiewce. Ujął zardzewiałą klamkę i po chwili wynurzył w ciemnym i zadymionym pomieszczeniu. Na ścianach wisiały przygasłe pochodnie oraz pełno myśliwskich trofeów. Fajki, poroża, wypchanego ptactwa o guzikowych oczach. Oprawionych skórek, przesiąkniętych molami. Trudno wywiedzieć co rachityk rozumiał pod pojęciem dużo, tym niemniej sala była pełna ludu, większości mocno już przymroczonego alkoholem. Dość powiedzieć, że Zaginiony dostrzegł tylko dwa wolne zydle. Jeden w koncie sali pod wydatnym wilczym pyskiem, i jeden przy szynkwasie. Poszedł drugim wariantem. - Dwiesta za jednego! - Dwiesta pięćdziesiąt! - Trzysta, ty paternogo! Czwani szulerzy podpuszczali naiwnych, na sławetne "trzy kubki". Ciekawe, co się tu dzieje gdy akurat nie ma jarmarku? - Piwo. - Jakie? - Jakie jest? - Korzenne. Racja w tych stronach było tylko korzenne. - Korzystając z szerokiego asortymentu wybieram więc korzenne. Gruby arendarz był konkretny. Nie zawracał sobie głowy dowcipnymi klientami. On wiedział swoje i tyle. W myśl zasady, z klientem wchodź w dyskurs tylko, gdy ten już maceruje gębą stół, ewentualnie osuwa się pod szynkwas. Otworzył klajstrowaną beczkę, nalał pienistego napoju. - Może, co do jedzenia? Mamy świeżą sztufadę na dzikowej słoninie. Vegart, dla krotochwili w przypływie fantazji, uniósł wymownie brwi. - No dobrze - wczorajsza, ale pierwszej wody! Miesiączka nie zrachujesz jak w magazynie, oj, eee... Zaginiony zaśmiał się w myślach, zaprzeczył przymkniętymi powiekami. Nie, w tej chwili nie był zdolen przegryźć ani kawałka mokrego chleba, a co dopiero mówić o mięsie. Szczęka rąbała coraz dotkliwiej, a piwo wydawało się jedynym rozsądnym remedium, które przychodziło mu do głowy. Prawdę powiedziawszy innych nawet nie rozpatrywał. Powłóczył śpiąco po sali. Nie wiedział dokładnie kogo szukał, tym bardziej w tłumie pijanych rezerwistów trudno było wysondować właściwą osobę. Choć mówił " Przyjdź, a sami cię odnajdą", jakoś nie bardzo mógł uwierzyć. Nagle coś klepnęło go coś silnie w ramię. Okuta sylwetka, zatoczyła się przy szynkwasie. Smród z nalanej tanią gorzałą gęby ewidentnie zdradzał strażnika z barbakanu. Zresztą w ogóle pierwszego, jakiego Vegart napotkał w Langerak, a który zdradzał nim jakiekolwiek zainteresowanie. - Ja...Janik! - Wypalił ochrypłym, choć entuzjastycznym tenorem grodowy śmierdziel. Cóż, gdy posługiwał się nim z jeszcze większą trudnością niż Eldredd. - Ano gdzie... gdzieś ty się podziewał?! Chłopie... ucałuj starego druha! - Żołnierz rzucił mu się na szyję, śliniąc porowaty jęzor. W ekstazie wylewności zleciał mu okrągły kapalin. - O cholera... gdzie, gdzie mają przyłbica? O dobra tutaj... Co morda taka, smutna? Chodź napijemy się wina! Hej! - wrzasnął na całą salę. - Odnalazłem! Janika, Janika! Pijmy... zdrowie! Ktoś kichnął. - Trzysta pięćdziesiąt, ostatnia bitka! - Szuler już rachował w myśli prowenta. Pozostali wojskowi, a brylowali w większości, wznieśli cały czas opróżniane puchary, oddając coś, co miało imitować weselny okrzyk, a przypominało raczej ryk stada baranów, z bekaniem i winną czkawką. - Ja to już myślał, że cię nigdy nie obaczę, a tu proszę... Ech, karczmarzu wina! Oberżysta pokręcił głową, i spojrzał wymownie na Vegarta. Ten jednak stanowczo, odrzucił jego prośbę, stanowczym ruchem ręki. - Cso!? Nie ma?! Okowity! - Za dużo już dzisiaj wypiłeś, a poza tym rachunki nie zapłacone! - Wódki, szubrawcze, bo wypatroszę jak... psa! - Knecht podniósł w geście groźby lewą łapę. Ciekawe, czemu się trzęsła? - Wódki nie dostaniesz, najwyżej co słabszego. - Szafarz nie dawał się zbić z tropu. Lata doświadczeń, nauczyły, w pierwszeństwie intonacji, nad argumentem. - Dobra, cydra nalej, ino wartko! Oberżysta przesunął na bok gorejącą łojówkę, wyciągając spode blatu, całą butlę cienkusza. - No... - Powiedział tryumfalnie, wyłuskując korek - A gdzieś ty bywał, Janik? Bom chyba z dwadzieścia lat twej smagłej mordy nie oglądał?! Takie spotkanie, choć daj pyska raz jeszcze! Piwo było rzeczywiście dobre. Rzeczywiście korzenne, rzeczywiście mocne, aromatyczne. Smakując tak, Vegart pomyślał co pierwej; dać mu w mordę, czy choć próbować wytłumaczyć. - Na, ja... - A pamiętasz jak żeśmy tę baronową eskortowali? - Ja... - Cha, cha, cha! - "Eskortowiec" pociągnął z gąsiora, a potem uroczyście beknął. - To było... Pamiętasz? Nie? Jako żywo, nie?! To wtedy, co Drigni, czy jakaś taka hrabina zjechała tu do... do Langerak, a my jej karetę prowadzili do zamku. Nie? - Nie... tak. - No wżdy, że pamiętasz! I ta hrabina, ona mówi, rozumiesz mnie, mówi, że czerwiec jaki po sukience jej pełza, a ty na to, że to nie żaden robak ino zwykły kleszcz. Drigni w krzyk. Ja wtedy... Cha, cha, cha... do niej, że niech się nie mizdrzy, bo ja takich tu kleszczów... to w rzyci masz chyba ze sto... A ty... Nie pamiętasz? - Cienkusz cieszył się niesplamioną sławą. Wchodził w pysk niczym floren do przekupnej kieszeni. - Cha, cha, do niej rozprułeś giezło i pokazujesz szyję mówiąc do niej, rozumiesz mnie, czy... czy szanowna panienka nie zechciała by może wyłupać ci choć z jednego, bo w gardło mocno zalazł, a że wzrok masz słaby i palce na zesztywniałe sam się nie poratujesz! Rozumiesz mnie, cha, cha , cha! Sam się nie poratujesz... co?! W kogo ty, czorcie, cały czas się gapisz? Vegarta rzeczywiście nie za bardzo interesowały wspomnienia natrętnego opoja, jednak nie przejawiał skłonności wytykać pomyłek. Wiadomo, nie znał żadnego Janika, i nigdy wcześniej nie był w Langerak, po prawdzie gówno mu przeszkadzały takie drobne komplikacje. Choć trudno nawet mieć pewność, co do słuszności rzeczywistej pomyłki, a nie zaplanowany kamuflaż. I czy spity żołnierz nie krył pod żelazną karaceną, mniszego habitu. Myśl owa jednak nie przesłoniła mu wyjątkowo intensywnie pracującego rozumu. Czuł, że jest niezwykle spokojny, opanowany, przynajmniej na tyle by podczas pijackich wynurzeń sąsiada nie pominąć ciekawej postaci. Ciekawym typkiem był siedzący samotnie, na spojrzenie blisko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Starszy, bo podług północnych okolic taki wiek uchodził za niemal już mogilny. Rzadko zdało by tu chłop dożywał choć czterdziestu wiosen. Wyróżnik stanowiła jasna, mimo wieku, broda, i kaskada z opadających do włosów. Mężczyzna, jako i wszyscy w gospodzie, pił. Nie było by w tym nic dziwnego, gdybyż otoczony kilkoma innymi, grającymi w kości towarzyszami, czy przelotną dziwką. On jednak siedział sam. Nie wyglądał na obcego jak Vegart, a jednak nikt z nim nie rozmawiał. Co dziwniejsze on także nie szukał rozmowy. Katował pustą butelką, nie podnosząc wzroku ponad blednący w świecy, gwint. - Hej! - Hej? - Hej! - Żołnierz przerwał intensywny potok myśli w głowie Vegarta. - Coś się tak zapatrzył w tego odludka? - Odludka...? - zapytał nie odrywając wzroku od długowłosego blondyna. - A pewnie, że odludka! To, ten... no... artysta. Alwen, go zwą. Śpiewa czasem i układa takie różne no... jak on to mówi "poematy". A głupi!.. Ale zaraz, tyć tak w niego wpatrzony, może to on ci tak twarz przeflancował, co? Powiedz, on nie? A to suczysyn... przyjaciela mnie tak... Eldredd zręcznie złapał wstającego do bitki żołnierza, ratując go od niechybnego spotkania z podłogą. - Ja, mu zaraz pokażę... Niestety nie dokończył, co miał zamiar pokazać, gdy do gospody z impetem wtargnął tonsurowy mnich. Vegart rozpoznał w nim tego samego człowieka, który kilkanaście minut wcześniej omal nie pobił się z odważnym innowiercą. - Pokój temu miejscu, gdzie Silvini zgromadził swoje kolejne ofiary! - powiedział z wielką energią i siłą w głosie. Wszyscy, nawet ledwo przytomni odwrócili głowy w kierunku powitania. Samotny artysta, co nie umknęło oczom Zaginionego, aż podskoczył na krześle. Duchowny na pewno nie był z Athrobusa, ani z żadnego bardziej znanego zakonu. Zupełnie ogolona głowa i brązowy habit, wskazywałby raczej na jednego z grodowych klerków, lub wędrownego kaznodzieję. - Niech napełnione zostaną wasze serca odwagą i siłą! Wiadomość straszną przynoszę! - Mnich wskoczył na stojący pośrodku sali, największy a zarazem najlepiej oświetlony stół. Szuler chrumknął, ale tylko tyle. Wyświecony właśnie rozgonił misteria układany wist. - Podstępni barbarzyńcy z Alfgradu, napadli wczoraj na naszego sojusznika, króla Elduajena! Przez tłum pijanego wojska przetoczył się cichy jęk. Bez zapachu podniecenia, jakiegoś zapału do podniesienia mieczy na pomoc "zaprzyjaźnionemu" władcy. Mnich jednak nie rezygnował. - To musi oznaczać pogwałcenie wszelkich prawa i ustaleń, nienaruszalności granic naszego wielkiego państwa! To wyznawcy Silvini, i innych ciemnych bogów! Nie można pozwolić, żeby wdarli się do Marras! Nie można! - Nie można! - powtórzył teraz z większym sercem tłum. Jest dobry, pomyślał Vegart. Jedyna oprócz poety i karczmarza osoba nie wykazująca "normalnego" entuzjazmu. Wybrał odpowiednie miejsce, późna pora, wszyscy wstawieni... Uważa, że nikt nie będzie negował jego słów. - To dysydenty! Samojedze i pomazańcy! Nie pozwolimy, by na naszej ziemi, ciemne elfy praktyki swoje diabelskie odprawiały! Nie! - Nie można! Nie damy! Zabić ich! Wojna! Wojna! Na pohybel! - Spokój bracia, spokój! Ostudźcie swe szlachetne dusze, jeszcze nie czas! Elduajen wyparł wroga! Z bożą pomocą wyswobodził swoje ziemie! Szlachetna Panienka pobłogosławiła wojska Elduajena, a na Alfgrad klątwa! Klątwa zeszła! Ludzie mówią, że gdy szlachetny elfi książę trzy razy kantyczkę wskazaną odmówił, niebo czerwienią zarumienione zesłało swoich rycerzy! - Och... - Tłum z pootwieranymi gębami słuchał nawiedzonego mnicha. Alwen odchylony do tyłu na krześle, uśmiechał się szyderczo. Z miny równie dobrze można było wyczytać, ciche poparcie ukartowanej zmowy, jak i paranoidalną groteskę całego przedstawienia. Oczy miał zapadnięte i wydawało się, że śmiech pochodzi od śpiącego człowieka. Po omacku wyjął zza obszarpanego surduta, dużą fajkę z rzeźbionym cybuchem. Z małego pudełeczka wysypał trochę knostru i dodał jeszcze jakiś wysuszonych liści. Całość uwieńczył, podpalił kawałkiem papierka. Poeta musiał być albo bardzo bogaty, co raczej odpada, albo wyjątkowo ekstrawagancki. Papier był tutaj, jak większość importowanych ekstrawagancji, bardzo cenny, elitarny ponad stany. -...I wstąpili na ziemie, wielcy mężowie! Żagiew w szkarłatnych dłoniach, spaliła opór Alfgradzkich agresorów. I przemówił On, wielki posłaniec i powiedział: "Wesprzyjcie wiarę, i napełnijcie swoje dusze światłem, zjednoczcie się przeciw wrogowi w imię Tego, który świeci wam słońce, i gwiazdy na nieboskłonie nocy wydziera" - Och... - po raz wtóry. - Tak nam powiedział. - Mnich prawie już krzyczał, a podniesione ręce wznosiły go niemal jak proroka. - Zjednoczenie! Zjednoczenie przeciwko religii, przeciwko kacerstwu! - Najjaśniejsza Panienka! - Na Alfgrad! - Za wiarę! Śmierć! - Nie, bracia! Na wojnę jeszcze przyjdzie czas! Teraz musimy się zbroić i modlić! W imię Boga! Fundusze zbierać! A więc o to mu chodzi... Vegart mimowolnie pociągnął z cydrowej butelki, uśpionego alkoholem wojaka. On nie chce wojny... Sirno na razie boi się konfrontacji! Boi się, cholera! Boi się! Dobrych ma doradców! Wymyśli tę całą bzdurę z Elduajenem, żeby zjednoczyć ludzi! Poderwać takich jak tu, niezdecydowanych! Wytyczyć im jakiś cel i kształtować ich podług własnego kaprysu. Głupcy, lecz cóż mnie to obchodzi... - Zjednoczenie! Razem... Nagle w ogólną euforię, przebiły głośne brawa. Gwizd, niby pasterski. Poety. - Cudownie! Wspaniale! - Alwen jak i on, wskoczył na swój stół, stając akuratnie na wprost mnicha. Przepite, buracze mordy, zczerniałe na brązowo. Wojaki spochmurnieli, ich do tej pory rozpromienione wódką i "kazaniem" twarze nawiedził rys nienawiści. - Wolność! Cha, cha, cha, cha! - Klaskał dalej ledwo trzymając się blatu. Szynkarz, czując nosem burdę dyskretnie począł rachować butelki. - Nie... mogę, się... Nie mogę się powstrzymać. Cha, cha, cha! - Precz, Szatanie, odpowiesz za bluźnierstwo! - Cha, cha, cha! Od... odpowiem... cha, cha, cha! - Faja tańczyła w zębach. - Zabić go! Czego chcesz, poeto! Boga się nie boisz! - wykrzyknął nagle ktoś z tłumu. - Precz! Precz! - podjęli inni - Spokój! - Uciszył utyskujących mnich, niemal od razu obłaskawiając burzę. - Czy masz coś do powiedzenia na temat Alfgradu, człowiecze?! Czemu to przeciwstawiasz się słowom Boga! - zagrzmiał. - Czy może przeciwstawiasz się moim słowom, Boskiego pomazańca?! - Nie... nie... cha, cha... - Skulił się na chwilę, z radością wypluł wprost na najbliższa mu gębę, resztki tytoniu. Po czym, niespodzianie podniósł wzrok na zgromadzonych, poczynając szybko poruszać powiekami. W oczach miał wypisaną paranoje, może nieokiełznane szaleństwo. - Nie... - z wybuchającego śmiechem skoromocha, niemal natychmiast zmienił się w opanowanego bakałarza. -... Ale mam co innego do powiedzenia, posłuchajcie! - Mów! - Oto jeden z moich poematów, niech on zaśpiewa umyśleniem stwórcy... - Dobra, ino nuże, człowieku, nuże! Wojaki już szykowali się do wiązania sznurka, co niespodzianie przerwał im zakonnik, dając popis swej wspaniałomyślności. - Nie mitręż się tak, bo zaraz język wyrwiemy i nic już nie powiesz! - wrzeszczeli inni. Alwen nie utrącając dziwacznego ułożenia gęby, pochylił głowę przed tłumem. Tak jak robią wędrowni kuglarze, zbierający zasłużone brawa, gdy raczej dudki im na myśli, po udanym przedstawieniu. - Czemu złote gwiazdy nocy białej nie oświetlą - zaczął, poważnie, bez wstępu, od początku przesadnie gestykulując rękoma. Czemu wędruje, a droga krętszą, z czasem posuwania Nogi obolałe, na cierniu krew rozlana, Kielich goryczy, róża odkupienia, Która to próba, przez mękę do zbawienia Nagradzasz wzgardzonych, a mnie wzgardę dajesz Kreujesz poddanych, a znasz rozwiązania Dałeś mi duszę i prawo wyboru Zawsze przegrywam, godzina honoru To Ty, to Twoja wina, Umysłu wibracja Twoja Imaginacja! Twoja Imaginacja! To ona stworzyła ten świat, ten grobowiec To ona kieruje, losem twoich owiec Twoja imaginacja światu życie dała Nie chce być podobny, to nie moja chwała Twoja imaginacja światu życie dała Twarz kata, nagroda, ból, krew, i sława Twoja imaginacja światu życie dała Twe sługi panami, kierują dziś chłopem Ja chodzę i piję, nie zapomnij o tym! Czas pożegnania, drogi życia kres Szczęśliwy kto idzie, z uśmiechem przez bez Przez pola i lasy na spotkanie z Panem Rodzinie spłakanej, serce odebrałeś Króluj nam Panie, bezwładne pacynki Narzędzia rozdarcia rzemieślniczej ręki To my! To ja wołam, pył piasku na wietrze Zrób nas równymi choć w tym nowym świecie! Piana na ustach, w głowach echo wykrzyczanych emocji. To nie był eufemizm, to była szczerość. Skończył równie głębokim ukłonem, co na zanętę, po czym bez ceregieli ułożył się na stole, na powrót pykając fają. Słuchający nie powiedzieli nic. Stali jak wryci z pootwieranymi gębami wpatrzeni w łysego. Ten z wściekłości, aż do krwi zagryzł dolną wargę. - No co? Zrozumiałeś poezje panie... - Kółeczka, w kółeczku, knostrowej mgiełki - ...klerku? Cha, cha, cha! - Zamilcz... Zamilcz bluźnierco! - wybuchł mnich. I dla niego było za wiele. Chwytając uwieszony na plecionym rzemyku święty przedmiot: dłubanego w azaliowej korze ptaka, jaskółkę - Precz synu szatana! Energumenie, bluźnierczy heretyku! - Prawą, trzymającą relikwie dłoń ucelował w poetę, zupełnie jak na modłę czynionych egzorcyzmów - Wyjdź duchu nieczysty z tego potępionego ciała! Uwolnij nas od swojej obecności! - Cha, cha, cha... Boże nie wytrzymam! Cha, cha, cha. La, la, lala la śpiewajcie ze mną bracia! Razem! Płynie woda, dmucha wiatr, la, la, la... Samobójca - Vegart. - Samobójca, jak ja. Powietrze przeciął świst lecącej butelki. Na lżącego radośnika, jak na umówiony wcześniej asumpt runął grad glinianych gąsiorów. Szynkarz nie wyrobił się w czasie. Ktoś rzucił zydlem, ktoś inny płonącą pochodnią. Poeta w jednej chwili przywitał się z pawimentem z rozbitym czołem i połamanym krzesłem na głowie. - Zabić go! - Precz z heretykiem! - Na stos! Podpalić! - Dawać wariata! Szarlatan! - Da... wać... - Kompan od karocy nie łapał się już w niuansach. Kilku najmniej jeszcze pijanych awanturników, mogących utrzymać równowagę, podniosło z klęczków nieprzytomnego Alwena, poczęło go okładać pięściami. Kaznodzieja skoczył jak szarak pod kosę, próbując interweniować. Zaimponował, doprawdy zaimponował, Eldreddowi. - Spokój! Ustąpcie! Zostawić go! - zaryczał groźnie. - Ależ panie... - Spokój, mówię! Kaznodzieja perfekcyjnie panował nad głosem. Był bardzo silny, znacznie silniejszy psychiką, niźli przeciętny człowiek. Spojrzenie i głos były dlań ważniejsze niż miecz i tarcza. Nad podziw skutecznie, łamał nimi ludzkie serca. - No! Ten człowiek popełnił bluźnierstwo przeciw Bogu, przeciw Najświętszej Panience, a nie przeciw wam! Niech Bóg go osądzi! Niech ten oto człowiek, zda się na Jego łaskę, a nie na waszą! Vegart wstał od szynkwasu, nie opuszczając kufla podszedł ku Poecie. Tuszył, iż ot właśnie odnalazł zaginioną siurpryzę. Znalazł kogoś bardziej szalonego od siebie. Kogoś, kto nie tylko może się przydać, ale też kogoś kto sam potrzebuje pomocy. Mądre księgi prawiły, iż we frasunku, najlepiej jest szukać kogo jeszcze mocniej zafrasowanego. Tedy więc i poszukał. Uniósł go na rękach, rozstępując wojaków położył na ławie w rogu gospody. Poeta był rozgrzany, ale to jedyny z widocznych objaw życia. Zapadnięta twarz zlana była krwią, a otwarte, niczym studnia bez cembrowania, oczy, trupie miały wejrzenie. Ledwo wyczuwane tętno zdało się powoli zmykać... - Co się stało? - głowił się Vegart. - Sama wóda i obita morda, nie doprowadziłyby do takiego stanu? - Hej ty, ze sztywną gębą, zostaw go! - ozwał się ktoś głośno, hardy w tłumie. - Żyje?! - zakrzyknął kto inny. - Dycha? - Musi dychać. Jutro sąd go czeka. Ordalia wyprawimy! - Mnich nawrócił w powagę, i wyniosłość. - Te, powiedz co? - No dalej! Święty do ciebie przemawiał! Eldredd milcząco, rąbkiem koszuliny starł mu posokę z pochlapanego czoła. Był zawrócony do tłumu, więc nie widział reakcji. - Głuchyś?! Gadaj! Vegart gadać nie zamierzał. - Jak nie słyszysz, to ja ci zaraz słuch poprawię! - Gruby facet, bez emblematów straży barbakanu, za to wyciągniętym krajalniczym, nożem począł forsować do Eldredda. Gapie ustąpili. Reszta, kleryk, tylko patrzyła, rozdziawiając gęby, podniecona spodziewanym widowiskiem. I gdy już, już miał machnąć się do ciosu, coś jakby utrąciło mu grunt pod nogami. Runął w tyłu nie oszczędzając zydla. Nieszczęśliwie. Nóż jakim cudem trzepotał już w opasłym kałdunie. Chrumknięcie, oczy wylazły na poliki. - Ty... jak, to się mogło... - zajęczał, ale już z bardzo daleka. Tłum cofnął się w przerażeniu. - Diabelska sztuczka! - Czary! Czarna magia! - krzyknęli jednak tylko ci najbliżej wyjścia z gospody. Reszta zamarła w rozpaczliwym strachu. Nawet łysy kaznodzieja powstrzymał się od komentarza, mocniej ściskając azaliową rzeźbę. Na środek teraz już ogołoconej karczmy, wkroczyła, drobna postać z głęboko naciągniętym na oczy kapturem. "Weź go pod ramię i wyjdź!" - przebiegło Vegartowi przez myśl, rozkazanie. - "Szybciej! Unieś go i wychodź!" - Eldredd jakby nieświadomy siebie, bez czucia uniósł Alwena na rękach. Nie zdolen przeciwstawić tajemniczej woli, odwrócił się w stronę tłumu. Rozstąpili się niemal nie włażąc po ścianach. Drobna "Tajemnica" odgięła się w piruecie, pewnym krokiem ku schodom. "- Nie odwracaj się! Idź cały czas jako mówię!" - Głos mówił dalej. "- I nie bój się mnie." Mnich mamrotał pacierze, grubas gmerał palcem w okolicach przebitego żołądka. Każden by tak chciał, tyle co z tą pamięcią! Vegart pierwej cisnął się ku górze, cóż po tym gdy z końcem schodów przyszedł i kres koncepcji. Po niewczasie wyłoniła się i zakapturzona głowa. Sprawnie zmajstrowała przy zamku, blokując przy tym deską drzwi. Garbaty, ten sam co uprzednio panosza, mógł jeno krzywić głupio gębę. Jednak nie tak waży się fachowca. Folgujący z boku wałach przyszykowany był w pełnym ordynku. Kapturnik podszedł do sługi i położył mu dwa palce na środku czoła. Ten przekręcił tylko łeb, popatrzał jakoby rozsądniej, po czym ni to zaczarowany, ni śpiący osunął się na ziemię. "W głębi, pod barbakanem stoi mały wóz, idź i połóż tam Alwena. Potem wrócisz tu, wsiądziesz na koń i pojedziesz za nim, nie oglądając się wstecz!" - To co kazał wewnętrzny władca nie podlegało żadnym formą perorowania. "- Nie myśl tylko rób, i jeszcze raz nie bój się, nie jesteś sam! " Łatwo powiedzieć, o to najtrudniej jest zupełnie przestać myśleć. Za to potem jakie korzyści... *** Mały wóz w rzeczywistości okazał się być karetą. Po prawdzie niewielką, ale co by nie gadać stanowczo baaaardzo zaawansowaną w koszta. Kuszącą wzrok, tak wrednie, ordynarnie wystawną. Woźnica otworzył mu drzwiczki i pomógł ulokować w środku nieprzytomnego poetę. Następnie Vegart, podłóg wskazówki, cofnął się pod oberżę, i jak mu kazano dosiadł do konia. Nie dostrzegał tajemniczej postaci, ale nie to zaprzątało mi teraz umysłu. Powrót myśli tylko na czekającą go drogę i wóz, obawiając się nie strawić ich z oczu. Było już bardzo późno. Odpust dogorywał w zaułkach, także i ulice wyludnione. Dojechali do południowych obrzeży muru, do najmniejszej z wyjazdowych bram, przez miejscowych zwana pokutną. To właśnie przez nią, gdy brnie korowód biczowników, czy procesje tych z wyrokiem stryczka, mieszkańców, przechodzi główny korowód. To tutaj także, zakonnicy dokonują rytualnych modłów, polecając wyrzeźbionej nad głównym portalem Najświętszej Panience pokutnicze dusze. Straży nie obaczysz, bo wszytka w gospodzie. Zatrzymali się. O dziwo, nie jadąc za daleko, ot może ze ćwierć mili. Konik nawet dobrze nie nabrał wiatru, w płuca. Woźnica sfrunął z kozła, otworzył drzwi karocy, i razem z zachowującym się jak w transie Vegartem, wygramolili, wciąż mocno krwawiącego, Alwena. Naprzeciw nich stał mały, niepozorny domek, z buzującym na jasno, może i kopalinami, ceglanym kominem. Drzwi rozwarły się na oścież i uderzyło ich cudowne, bite jak wódka w łeb, ciepło miluchnego przypiecka. Błogość aż się rwała do swej rozkoszy, tedy weszli spiesznie, starannie ryglując zamek. W środku na dębowej ławie, siedziała drobna młoda kobieta, koronowana wpadającymi w paletę jesiennych liści długimi włosy. Ten kaptur ta postura... Wyglądała na bardzo młodą, nie starszą niż szesnaście lat dziewczynę. Młodą? Co tam, sam kiedy zaręczał siedmioletnią "nieświadomą". "Chodź, nie troszcz się koniem." - Jeszcze raz przemówiło coś w sercu, w duchu. "- Nie troszcz się wozem. Niech jadą, niech go gonią, daruję im go w pamiątce". - Ostatni z rozkazów. Nie, nie troszczył się. - Połóżcie go tutaj, zaraz się nim zajmę - zakomenderowała, odrzucając do tyłu dziwie czerwone włosy, dziewczyna. Widok tych włosów przypomniał mu od razu o Cleamaris. Zmysłowej Elfce o węgielkach zamiast oczu i równie ubarwionych lokach. - Nie, to nieprawda, Clea miała ładniejsze i gęstsze. Na pewno były też bardziej jarzębinowe... - Vegart lubił oceniać ludzi, zwłaszcza kobiety przy pierwszym spotkaniu. A że z reguły wpadamy w prezencje, tak i było tym razem. - Poza tym była wyższa i miał większe piersi niż to dziecko. Ona przecież nie jest nawet ładna... Myślał, choć sam się dziwił skąd takie myśli. - Coś się tak zapatrzył? Nie wiedziałeś nigdy kobiety? Kładź go zaraz, nim co gorszego z nim się stanie. "Dziecko" chociaż drobne, z gadki nadawałoby się do harówy w kopalni, albo na galerę na poganiacza, ale po za tym sumarycznie nie była, aż taka straszna. Raczej można powiedzieć, że był to zdrowy, jeszcze nie w pełni rozwinięty kwiatuszek - pomyślał Vegart, posłusznie kładąc Alwena. - W porządku. Teraz idź na dół, przez te małe drzwi. Na dole czeka na ciebie balia z gorącą wodą. Wykąp się, bo cuchniesz jak wiejski świniopas. Ja w tym czasie z zajmę się z Connorem tym samobójcą. Vegart nie rzucjąc ni słowa, obrócił się na pięcie kierując ku wskazanej kąpieli. Jednak stojąc już na progu prowadzących na dół schodów, jeszcze raz usłyszał jej władczy głos: - Zabiłbyś go, prawda? Co tu gadać? Po co gadać? Większość problemów międzyludzkich, tworzy się na niwie złej komunikacyji. Jednak czy brak kontaktu jest lepszy, niż naiwne próbowanie? - Kogo? - Powiedz tylko - czy tak czy nie. Jeszcze jeden jego krok, a już by leżał martwy? - O co ci chodzi? - Po co udajesz? Przecież wiesz, że mówię o oberży. O tym wariacie, który wyraźnie starał się ciebie zaszlachtować. - Nie wiem... - powiedział niezdecydowanie, starając się ze wszech miar wykręcić od odpowiedzi. - Nie musiałem, bo ktoś mnie wyręczył. - Zabiłbyś go. Jestem pewna. - Skoro jesteś tak pewna, to po co to pytanie? Sama widzisz, że mam problemy z mówieniem. - To akurat twój najmniejszy problem. - Posłuchaj, bezczelna smarkulo, nie nawykłem tego robić, ale tu uczynię wyjątek. Powtórzę to, co powiedziałem wcześniej: nie wiem. Równie dobrze mogłem go niemal wypatroszyć tam, na miejscu, w tym obskurnym wyszynku, jak i mogłem nie zrobić nic. Nie drgnąć nawet, nie wykonać najmniejszego ruchu i czekać aż ten grubas skończy ten żart, to moje... życie... Zadowolona, zadowolona jesteś dziewuszko? "Dziewuszka" zmrużyła gniewnie spojrzenie, starając się jakoby powalić adwersarza, samymi ino oczętami. Niestety oczy zbyt miodne, a ona zbyt zła, cholernie wściekła, ale i zaciekawiona. Taka gadka podniecała. Uch! - szczególnie dopieszczone panienki. Usta ciągnęły riposty, ale Vegart nie dał się wciągnąć do gry i zadowolony z siebie, jego szermiercze touche! - z wywalonymi na brodę zębami zszedł do piwnicy. "Pierdolona hembra!" - Tak go coś naszło na piątym stopniu. "Wredny wywołaniec!" - Jako kobieta, miała trochę więcej ogłady. W niewielkim pomieszczeniu stała duża, zajmująca niemal pół podłogi drewniana balia. Woda w niej musiała być niemal wrząca, bo wszechobecna para gęsto osadzała się drobnymi kropelkami na kamiennej posadzce. Zdjął przepocone ubranie i z wielką przyjemność zanurzył się w ukropie. Dopiero teraz dobitnie poczuł trudy wielodniowej podróży. Z dawna nie zdejmowane onuce kryły mnóstwo siniaków i skaleczeń na stopach i palcach obu nóg. Zapadnięty żołądek nie przypominał mu naturalnego. Zmniejszył się i jakby nawet wsunął nieco pod żebra. Na tyłku błyszczał abces wielkości gruszki, wyżłobiony przez niewygodną kulbakę. Jakaż przyjemność, żeby można było tak zawsze... Vegart zanurkował, mocząc tłustą głowę. Włosy miał pozlepiane w grube strąki i trudno było je nawet namydlić. "Umyję je i wysuszę przy ogniu. Przy takim trybie życia po paru latach zapewne byłbym łysy - zadrwił autoironicznie Eldredd, a jego umysł popłynął, nie pytając o zgodę, w kierunku jego tajemniczej nieznajomej. - Ciekawe czy ona jest czarodziejką? W oberży, i później w drodze na pewno ktoś czarował, ale czy to była ona? Jak kobieta odważyłaby się wejść do męskiej, oplutej gospody, gdzie samo przebywanie groziło gwałtem i to najgorszym, zbiorowym? Czy to był jej głos? Czy ona... Przecież to był mężczyzna... Właściwie to nie wiem. Nie potrafię powiedzieć... - Wstał na nogi mydląc resztę ciała. - Właściwie to nieważne... Boże, jaki jestem zmęczony..." Odczuł wyrzuty, że tak się odprężył. Niesmak przyszedł na myśl, że tak nieskutecznie próbował, że dane jest mu próbować. Ponownie zanurzył się w gorącej wodzie starając się wypłukać nadmiar wrażeń... Zmiękczona parą szczęka dała się obadać językowi. Tak, bezsprzecznie, dwie czwórki wybite jak stojec w mennicy. - Kuuuuuurrrrrrwa mać! - Gruchnął wywracając banię. Niemal jak w "Księdze", lawa stała się lodem. - Czary, sztuczki, wredna suka! - Co proszę? - W drzwiach stanęła... Ona. Rubinowłosa Tajemnica, z brylującym uśmiechem tryumfalizmu na ustach. - Jak się czujesz? Czy udała się kąpiel? Och, myślę, że tak, to widzę po twojej rozpromienionej twarzy. Ale czemu jesteś taki siny? Coś się stało? - To cię bawi? - A czemu by nie miało? - A może co inne, może nie widziałaś obrzezańca? Proszę niepowtarzalna okazja, napatrz się, tylko podaj mi potem ręcznik. - Przyznam, nic godnego uwagi. - Ręcznik! - Ręcznik? Ja? Jestem Aira. Możesz mnie tytułować panią Airą Ten Cassell, lub zwracając uwagę na twoje prawdopodobnie, grubiańskie pochodzenie, Jaśnie Panią Ten Cassell. Mam nadzieje, że docenisz ten zaszczyt, jaki ci uczyniłam, Vegarcie. - Ależ oczywiście! Chociaż na początku takich znajomości często taki prostak jak ja tytułuje tak wielką damę słowami typu: nadobna księżniczko czy nieskazitelna dziewico. Jednak w tym przypadku szlachectwo nie jest do końca wykazane, jak i nie jest pewne czy kto czasem nie rozprawiczył. Więc ja, jeśli łaska, pozwolę się tytułować panią, czymś bardziej wiarygodnym. Skoro jesteśmy pewni wieku i aparycji proponuję tytuł wiewiórczej dziewuszki. Co sądzisz o tym moje dziecko? Vegart wyszczerzył zęby najszerzej jak mógł, nie powodując urazu szczęki. Następnie, pozornie nie zwracając uwagi na płonącą Airę, odwrócił się do niej nachalnym półdupkiem udając, że szuka czegoś w leżącym na podłodze ubraniu. Aira na pejzaż, cudownie wypiętego w jednoznacznym geście tyłka, aż się zagotowała. Ścięte białko zalało perspektywę. Z furią trzasnęła drzwiami, wybiegając z pokoju. Eldredd dawno nie był tak z siebie zadowolony. Beztroski. Kobiety mają w sobie ten sam jad, co wąż, nigdy nie wiesz czy wyleczy czy zabije. Złośliwość to nie jego natura, więc tym bardziej się cieszył. Jakoś zmęczył zimno, wytarł w portki, po czym ubrał w nowe, co by nie mówić świeżo przygotowane dlań ubrania. Czyste, wełniane onuce, skórzane galoty, białe giezło, i szary kubrak jako wierzchnie podbicie. Wszystko pachnące i wykantowane. Cymes! Próbował się także golić, jednak jego brzytwa okazała wyjątkowa tępotę - kosić brodę znaczyło jak sierpem ścinać dąb. Niemniej odświeżony wrócił na górę. Pokoik, pod jego nieobecność, zdążył się już jeszcze przyjemnie nagrzać i ocieplić. Stary woźnica, i o dziwo przytomny wreszcie poeta zachowywali się nader interesująco. Jakby go nie zauważyli. Siwy koniuszy, o zapadniętej szczęce czyścił swoje okute buciska, a Alwen siedząc nad stołem co chwila popijał coś z zielonej fiolki. Musiało to być strasznie niedobre, ponieważ po każdym połyku, zamykał oczy, roniąc kolejne przekleństwo. O dziwo nie było tej... no... Airy! - Nie ma jej? - zapytał Vegart. Właściwie to nie chodziło mu o nią, bo i odpowiedź sama się narzucała, lecz o krzesło. Indagując o diablicę, żywił nadzieję skupić na sobie skibkę atencji. Nie miał gdzie usiąść, a jedyny wolny zydel zajmował woźnica, i jego nie najbardziej przystojna kończyna. - Nie mam jej? - powtórzył jeszcze raz. Nie doczekał się jednak żadnej reakcji. Woźnica dalej pucował cholewy, a Alwen płakał. Poirytowany ździebko Eldredd, zaległ w końcu, na jakimś turzym ścierwisku, niedbale ciśniętym przed buchający kominek. - Nazywam się Eldredd - zakomunikował, wiercąc się w niewygodzie. - Słyszycie? Nazywam się Eldredd! Woźnica sfolgował, ślimaczo zawinął butem. Wreszcie uniósł, właściwie nie precyzując adresata, te swoje zmętniałe oczy. - To dobrze, ale nie musisz wrzeszczeć - odparł nie bez problemów. - Nie tylko Eldredd, ale równiez Vegart. W życiu tseba być pre... precyzyjnym. - Zaginiony zbaraniał. Nieznajomy koniuszy łuszczył doń karcącym wyższością tonem! Dodatkowo podszytym, niewiadomo czy nie udawanym, sepleniącym akcentem. - Coś się stało? - Tak, chciałbym usiąść. - Wzdy siedziz? Prawda. CHYBA jeszcze siedział. - Wzdy moze ci słabo? Po tym ostatnim stwierdzeniu, Vegart definitywnie zrezygnował z dalszego dyskursu z siwym mądralą. Zwrócił się tedy do płaczącego, który właśnie uwieńczył katowanie zielonej butelczyny. - Słyszałem, że jesteś poetą? Może ty mi powiesz, o co tu chodzi? Czy trafiłem we właściwe miejsce, a jeśli tak to czemu nie chcecie ze mną gadać? - Ja chcę... tylko nie za bardzo mogę... - Dźwignął się z krzesła, nie ustąpił, pokładając się koło Vegarta. - Widzisz, trochę się... zatrułem... łeb mi pęka, i nie za dobrze kojarzę... - Czy... - Tak, Aira ci pomoże... na pewno. Ja też, i on też... Ona zaraz wróci. Była zła, zdenerwowałeś ją. Ale ci pomoże. - Co ci się właściwe stało? Nie możliwe, żeby przez samą wódkę... - To wszytko przez Cannabis! - wszedł w słowo, wyraźnie zbulwersowany czynem Alwena, siwek. - Wszystko. Cóz by innego! - Cannabis? - Tak, ciągle to pali! To swiństwo nizcy mózg! Zawse jak ma jakiś problem, to robi! Upija się, napali i idzie spać! Przez dwa dni potrafi być potem niepsytomny! Vegart nazwę cannabis słyszał pierwszy raz w życiu, musiało to być tutejsze nazewnictwo. Jednak niemal od razu zorientował się o czym mowa. Jako mnich, wszechstronnie wyedukowany miał li jakieś pojęcie o ziołach. Część, zakonników w końcu przygotowywała różnego rodzaju wywary, lekarstwa czy trucizny. - Nie przesadzaj... Woźnica podniósł się z obydwu krzeseł. Coraz szybsze poruszanie ustami wykazało niemal zupełny brak uzębienia. Co tam jego dwie czwórki! - Jak to nie! Potem na dodatek zygaz i sikaz zupełnie bez cucia! Na sczęscie jest Aira. Tak jak dzisiaj, dała mu cos, jak zwykła robic. Patrz jak od razu dobrze się pocuł! - Dobrze? - Ano dobze! Co to trochę łez i bólu głowy. Jednak dwa kace rozwiązane jak z bica stzelił Przynajmniej moze normalnie mówić i myśleć. Chociaz ja wątpię by to "normalnie" robił normalnie kiedykolwiek. - Connor... - Co Connor, co Connor! Powiem ci prawdę, banito. Niezbyt cię lubię, poniewaz znowu ktos wciąga moją Airę w jakies niebezpiecne zagrywki, ale co ci powiem. Nie dziwię się, ze własna zona z chałupy go wypędziła! - Zamilcz! Zamknij się! Nie miałeś prawa tego mówić! To była sprawa pomiędzy nami! Nic ci do tego! W izbie zrobiło się jakby ciut za ciasno. Jeszcze przed chwilą każdy milczał dusząc słowa, a teraz aż za dużo zostało powiedziane. Ujarzmiony woźnica, opadł na swój zydel i nic nie mówiąc zagłębił się w czyszczeniu drugiego buta. Alwen pospiesznie wyciągnął z tej samej kieszeni co w oberży fajkę. Przypisane już naturze drżenie rąk, wyraźnie łagodniało na cybuchu. Po chwili wszystkich objęła łagodna smuga uwodzicielskiego kadzidła. Milczeli dłuższą chwilę. Każdy pochłonięty jakąś zagadką własnego umysłu. Alwen spalił do końca cały tytoń, po czym zaczął czyścić cybuch. Cały czas bił się z myślami. Rozstanie z żoną musiało widocznie zdruzgotać go psychicznie. - Dołożę do ognia - rzucił chyba najmniej jeszcze skrępowany koniunkturą Vegart. Temat paleniska wydawał się idealny do rozpoczęcia bezinteresownej i bezpiecznej gadki o niczym. - Gdzie jest drewno? - Na dwoze. - Connor, który już od ładnych kilkunastu minut nie ustawał w studiach nad formą entablatury sufitu, z chęcią ruszył wyrwać z zadymionego domeczku. - Zaraz psyniosę. Poza tym sprawdzę co u koni. Obydwoje zaczekali na szczęk zamykanych drzwi. - Lepiej już? - Eldredd zaczął pierwszy. - Co? - Pytałem czy lepiej ci już. - Tak. Przepraszam, zamyśliłem się. Lepiej, lepiej, głowa przestała mnie boleć. - To dobrze. W gospodzie powiedzieli mi, jak i ja przekonałem się na własne uszy, że jesteś poetą. Czy umiesz także śpiewać? Nie zrazu skory do odpowiedzi. Chwiejnie, z pomocą Vegarta, stanął na nogach. Poszedł po stojący w kącie garnek z wodą, przewiesił na umyślnych hakach paleniska. W kolejnym posunięciu, wyjął z malutkiej szafki, wyróżniającej się w zgrzebnym pokoju, dwa cynowe kubki. Postawiał na stole. Wsypał do nich kolejne ziele z swojego puzdereczka, siadając na tym samym zydlu, na którym z początku grzał tyłek. Cała ta robota trwała trochę przydługo. Pretensjonalna. Alwen chyba migał się od odpowiedzi. - To herbata. Napijesz się prawda? - Zaryzykuję. Myślałem tylko że to kolejny, no jak on to ujął... Cabanis - powiedział Eldredd, jednak nie wstał z, w sumie wygodnej, może i wygodniejszej niż krzesło, skóry. - Nie, nie. Cha, cha - zaśmiał się Alwen. Jednak Vegart dałby głowę, że nie było w tym uśmiechu nic radosnego. - Jeśli już to Cannabis. Nie, to zwykła herbata. Piłeś kiedy? - Jestem konserwatystą, ale zdarzyło się. - Naparzymy tedy i konserwatywnej. Nie mam tylko tutaj miodu więc będzie gorzka. No i Connor jakby gdzieś przepadł... - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Pytałeś o śpiew? Powieki zmrużyły twierdząco. - Nie, bo nie ma co gadać. - Alwen, w opozycji do karczmy okazał się słabym aktorem. Wyraźnie dawał odczuć, że pytanie mu nie leży. Bał się mówić o sobie, jakby nie chciał rozdrażniać zagojonych ran. - Nie byłem nigdy Minstrelem. Zawód trubadura wymaga ciągłego sprzedawania się, i kurwienia się dla innych. To nie dla mnie. - Ale w końcu mówiłeś wiersz. - Tak, czasami piszę takie tam, składanki. Większą część życia nie robiłem nic, a ostatnio tylko dorabiałem jako skryba. U Kasztelana tu w Langerak, paskudna robota, wiesz. Trudno było znaleźć kogoś, kto umie bazgrać, a zakonnicy nie grzeszą lojalnością. Ale niestety... Alwen jakby się zapowietrzył. Nie dokończył zdania, tylko przetarł znowuż załzawione, przepite spojrzenie. Dla niego temat był zakończony. Bynajmniej, "Były" z Athrobusa, nie zamierzał wcale rezygnować. Dopóki mówi ktoś, dopóty on może milczeć. Już onegdaj, w dziecinnych jeszcze latach, odkrył, niezrozumiałą dążność ludzi do zwierzeń. Do wyżalenia się. On umiał słuchać, to z pozoru łatwiejsze, ale jak wie nawet laicki w piecach morus, w przeładowanej dymarce stal kuje się lepiej, ale jak infakt, to na śmierć. - Wiesz... słyszałem kiedyś od jednego kuglarza, jeszcze w Kalandrze, jako mały chłopak, że artyści istnieją po to, żeby malować nam świat. Wydobywać jasne odcienie szarości, jak mówił, rozjaśniają wrodzoną czerń naszych dusz. Poeta uśmiechnął się bez przymusu. Pierwszy od incydentu w knajpie, pierwszy odkąd go znał. Słowa Eldredda były dlań, właśnie tym brakującym herbacie miodom.. - Ba, nawet i kuglarze mają swoje złote myśli. Ten jednak nie podzielił się całą wiedzą. - Tak? - Ja uważam, że wszyscy jesteśmy w pewnej części artystami - powiedział z zabawnym przekąsem. Z miną zimnego profesjonalisty, nie akuratną do wypowiadanych słów. - Każdy jest malarzem, rzeźbiarzem, trubadurem czy poetą. Nie ma różnicy. Jedyna jest w rodzaju używanego pędzla czy roztworu farb. Jedni malują swoje serca na czerwono, żółto, niebiesko, a inni na czarno, brązowo czy purpurowo. Jednak każdy z nich tworzy, a trzeba wiedzieć, iż żaden kolor nie jest jednolity i doskonały. Tak jak największy minstrel nie ustrzeże się czasami dysonansu, tak i największemu malarzowi zdarzy się pomieszanie barw. Woda skraplała się na kubraku z niedostatek wyciśniętej głowy. Garnuszek bulgotał, trzęsąc się niby żagiel na maszcie, oznajmiając gotowość posługi - I ty mi pieprzysz, że nie jesteś poetą!? - żachnął się Vegart po krótkim zmitrężeniu. Obaj szczerze się śmiali, gdy to do izby na powrót wlazł Connor. Dziwnie, ale nie był w stanie rozwalić ogólnego nastroju. Obładowany drewnem ledwo trzymał się na nogach. Podszedł do ognia i wysypał pocięte gałęzie. Był przemoczony lepkimi śnieżynkami. - Chodź, napijesz się. Cały jesteś mokry, herbata cię rozgrzeje. Dorzuć do kominka, a ja przygotuję kolejny wywar. Na przekór wszystkiemu to Alwen zagadnął rozluźniony. Widoczne było, że po udanej filozoficznej dyspucie znacznie poprawił mu się w humorze. Woźnica kiwnął mętnie głową, zdziwiony nagłą przychylnością poety. Zdjął mokre ubranie, i jak było gadane zajął się ogniem. Gdy skończył, woda już wrzała, a i stół był przygotowany do picia. Zalał kubeczki i usiadł za ławą. Przezorny Vegart tym razem pospieszył się z reakcją, pozostawiając mu jedno wolne siedzisko. - Na zewnątrz wszystko w porządku. Nikt nas nie szuka? - zagadnął z ochotą. - Oczywiscie, ze w poządku. Sukają wiatru - wozu, to niech i sukają. Z Airą wsystko pomyslane Wyjedziemy psed jutsnią nie niepokojeni., zostawiając to okropne miasto jego okropnym mieskańcom. Wszyscy niemal w tym samym czasie zaczęli rozkoszować się herbatą. Gorący płyn przyjemnie rozlał się po organizmach. O dziwo mimo braku miodu smak jej był wyjątkowo dobry i aromatyczny. Małe kubeczki szybko opróżniły się do dna. - Jest bardzo dobra - pochwalił poetę Vegart, dając następny pretekst do nowej rozmowy. - Skąd ją masz? - Jak pewnie zwróciłeś uwagę znam się trochę na ziołach i przyprawach. To efekt mojej znajomości z jednym pustelnikiem. Żył kiedyś takowy w puszczy niedaleko Langerak. Gdy nie stykało pieniędzy, pomagało się mu czasami w zbiorach pokrzyw czy chmielu. Nauczył mnie coś niecoś o tajemnicach lasu. Zdradził gdzie rośnie najlepsza jemioła i jak na przykład właśnie przyrządzać herbatę. - Ale skąd ją sprowadzacie? U nas w... - U nas? U was? Czyli gdzie, gdzie są granice ojczyzny? - w... zakonie, suszyliśmy jarzębinę lub sprowadzaliśmy zza morza. - Nie, ta jest od pewnego kupca z Raos... Na dźwięk tego ostatniego słowa Connor aż zzieleniał ze zdenerwowania. A już było tak dobrze! Było... tak to się właśnie wszystko lubi pieprzy! Po prostu, my ludzie, nie potrafimy ze sobą rozmawiać. - Musiałes! Prawda, musiałes! Nie, psepuscis nikomu! - Uniósł się niespodziewanie otwierając usta do granic wytrzymałości. Pusta, wyjałowiona z kości szczęka przykuwała, a fe! - i odtrącała wzrok. - To... - Wies, o co mi chodzi! Bardzo dobze wies! Chciałes się odgrysc i ci wysło! Bardzo ci wysło! Delikatna aluzja o Raos, co?! - Jesteś zbyt stary, żeby się tak podniecać, więc... - Jestem tylko ctery lata starsy od ciebie więc daruj mi wypominać wiek! - W takim razie - dobrze więc, co z tym Raos? - Cwaniactwo i złośliwość Alwena, któżby się spodziewał.... Connor przewrócił gniewnie białkiem, jednym haustem opróżniając kubeczek. Charknął dogłębnie, spluwając na podłogę. - Jestem śpiący, skoro jutro mamy wyruszać idę... - Nigdzie nie idzies, wysłuchas mnie do końca. - Chcecie się szczekać, szczekajcie... - Zostajesz. - Stary woźnica schwycił go za przegub dłoni. "Zostajesz" było leniwe, ale nie naruszalne jak słonina na pańskim tyłku. Co za wieczór! Kolejny już frustrat ze swoją historyjką! - Niech skońcę. Skoro dosło już do tego, to mas prawo wiedzieć. - Seplenił coraz bardziej, ale przynajmniej zatamował uderzającą do ust ślinę. - Otós z dawna, a dokładnie pamiętam, dwadzieścia tsy roki temu byłem na pańskim zołdzie, słuchaj, bo to do ciebie! Zostałem umyślny do korpusu w Raos, jakiś bunt, jakiś wasal, nieistotne. Byliśmy jak najemniki i... Wynajęto nas. Dwustu dwudziestu pięciu nasych ludzi, trochę pospólstwa i miescuchów, zatem tsydziesto ludny oddział miejskiej hołoty. Ot i cała defensywa. Przycupnął na chwilę, wzdychając pod ciężarem wspomnień. Wyglądał jak gramolący się pod górę parób, któremu co sto kroków dokłada się na karb ciężaru. Odstawił kubek, westchnął raz jeszcze, po czym zaczął mówić szybciej i jeszcze mniej wyraźnie niż poprzednio. - Po kilku dnia folgowania w karcmie - podjął ucięty wątek - pojawił się i wróg. Wróg, cha, ludziska takie jak ja, do których personalnie nic nie miałem... Zleciało z osiem setek. Tak mnogo, iz ledwo zmieścili poustawiąć swe namioty na wzgórkach. Z murów wyglądali jak małe, róznokolorowe robacki. Mieli masyny oblęznice, katapulty, tarany, beluardy. Panienka wie, co jesce. Byli silni. - Chwilowa pauza, po czym jeszcze szybsze tempo. - Uzurpator zaproponował roztropne poddanie, które to ocywista nas dumny odzucił. Tedy nie było cego mitręzyć. Broniliśmy się dzielnie, i z poświęceniem. Z ganków i wiezycek leciała smoła, kasa, scały, włócnie, stoły... Wsystko co nawinęło się pod łapę. Odpieralismy atak za atakiem, dopóty dopóki stało argumentów. Po drugim nowiu, pozoga posła na spichleze. Na zamku wybuch bunt. Część ludzi chciała się poddać, ale salony feudał bardzo był uparty w postanowieniu. Mieli my bronic bastionu do końca. Co się i stało, gdy padło podzamcze. Niestały mury i drewniana brama. Byliśmy rozbici, jak psy. Z mego oddziału ostało dwudziestu. Resta wyrznięta, albo w łapach nasego wroga. Ja, inni najemnicy, wasal ze zbieraniną najwierniejsych obronców, schroniliśmy się w wysokim zamku, któren to jesce sybciej padł. Ostał więc ino donzon. Donzon, głód, i scury. Słowa i spojrzenie, stałe, metalowe i puste. Gdyby zajrzał, Vegart czy Alwen, dostrzegliby... Nic by nie dostrzegli. Connor zagarnął w sobie rzeczywistość. Przeniósł, w wspomnienie wszystek swojej "ens". Trans, chciał zdusić, musiał krzyczeć! - Scury nawiedaly w nocy. Wpełzały na konających zrąc jesce ciepłe, po kolei - wargi, nosy, usy. Po psystawce drugie danie, ocy i do resty, pses gardło do wewnęcnych organów. Była to śmierć strasna, jęki dozynanych ciągle wpełzaja na głowę. Vir, Imre, Petofi, Snijders, zadnego nie pomne... W końcu senior wtóry raz zaproponował ugode. Zgodzili my się bez namysłu, a wasal psywitał bruk... Łaskawy był pan, ukarał tylko losowaniem kulecek. Cerwona znacyła oko, biała język, carna - usy i nos, i tak dalej. Wedle fortuny. Zachowywali się jak scury, tyle, że scury robiły to by psezyć, a nie ku niegodnej cłowieka uciese. Mnie psysła zielona, wybicie wsystkich zębów. Związano mnie i psytwierdzono do pręgieza. Głowę i nogi psytsymywali mi pachołki, gdy pal, pięć razy jako ma ręka spadł i rypnął w scękę. Niemal godzine się ze mną męcyli, ale w końcu dopięli swego... Do domu wróciłem jako zebrak, bez grosa, konia, mieca. Scęśliwy ze dali zyć. Scęśliwy ze dali mi zyć, Alwen... Skończył cicho, niemal szeptem. Jakby sam z sobą popadł w jakiś ciężki dyskurs... Nikt się nie ozwał. Do końca nocy nikt już nic nie mówił. Cała trójca milczała, pogrążona w mroku. Letarg trwałby może nawet do i poranka, gdyby nie wygasł kominek, gdyby niespodziewanie, gdzieś w zenicie jutrzni, nie zjawiła się Aira, autorytarnie wydając polecenie wyjazdu z Langerak. Tyle to znaczy kobieca ręka! Spakowali się, nie bardzo kontenci, już na długo przed pierwszym pianiem koguta. Zanurzyli się w granatowym niebie, pomni wrażenia tej pięknej, jakże gwieździstej nocy. Pamiętna, ostatnia z takich nocy. "...I uważamy te zjawiska za MAGIĘ. Nie mogąc ogarnąć, przypisujemy rzeczą niepojętym, wykraczający szeroko poza nasze proste pojmowane świata, miano magii. Rzeczy wysokiej, gniewnej, strasznej samym zawołaniem. Magii - tajemnicy. Czego nie znamy tego się boimy. Skryta przed ludźmi natura Boga, skryta przed ludźmi i wiedza. Łatwiej coś potępić, niźli dokształcić. Lepiej puścić z dymem jedną zielache, niźli przebrnąć przez sto herbarzy. To strach i nasze lenistwo, są jej rodzicem, a nie szatan, diaboł, święta krowa, czy bałwochwalczy posążek. Tedy mówię, idźcie i nauczajcie mili bakałarze, tępcie głupotę i zabobon, bo kto ebes, tego i na taczce gnoju mienią. Kto umny, temu i magia... lekką będzie!" C.M. de Graff. Wyjątek z jego "Wykładów uniwersytecki", Wykład numer sześć, "O wiedzy, strachu, lachu czyli czort za pazuchą" "Król jest to zwierze z natury drapieżne" Marcus Porcius Cato - Katon Starszy. Zalayeta nie lubił odwiedzin. Nie lubił u siebie nikogo gościć, a tym bardziej sam nie cierpiał długich wyjazdów. Wolał siedzieć w swojej starej wierzy, studiować swoje stare książki i gładzić swoje stare wąsy. Nad wyraz też kochał obserwować niebo. Tym razem jednak było inaczej. Ręcznie tkane arrasy, rzeźbione w kostkę utwierdzenie, wykładane marmurem posadzki i osobliwe "naturalnej" wielkości posągi wodnych nimf, rękę jeszcze dawnych lapicydów czujące. W niczym nie przypominały mu jego wilgotnych murów, a jednak był wyraźnemu podekscytowany. Wizyty na zamku były czymś wyjątkowym. Czymś dla czego warto było czasami porzucać swoje pustelnicze życie. Były powiewem kultury i jedyną ucieczką do rzeczywistości na którą sobie jeszcze pozwalał. Także tylko tutaj przypominał sobie, że kiedyś był kimś ważnym, i znaczącym. Nie tylko w tym państwie. Obserwował elfa w spokoju. Nigdy nie był skory do przesadnej egzaltacji, tak i teraz nie wpadał w zbytnie zadowolenie. Podniecenia chował głęboko w pazuchę, pod płaszczem czarnych wąsów i niewzruszonych ust. Wiedział jak to robić, był profesjonalistą. Nigdy nie rozróżniał ich twarzy. Byli dla niego jak bliźniaczy bracia, lustrzanym odbiciem jednego obrazu. Po za tym zawsze zachowywali się tak samo. Wyniośle, z poczuciem wyższości i godności. Traktowali ludzi jak bezmyślne zwierzęta stworzone do fizycznej harówy. Jak intruzów bezprawnie okupujących ich ziemię. Ach jak bym chciał mu napluć w twarz! Jak wybić mu te śnieżno białe ząbki! Oszpecić i wyszydzić! Nie zrobię mu tego. Jeszcze nie. Poseł jest nietykalny. Przynajmniej do póki nie przekaże informacji. Ale potem... Elryk dużo ryzykuje, ale to jego sprawa. Nie jest już młody, niech sam ponosi konsekwencje własnych czynów. - Witaj pośle! Mam nadzieje, że nie kazałem ci zbyt długo czekać? Mitrężyłem się troszeczkę z damą dworu, ale już jestem. Wyobraź sobie, podła śmiała wylać na mnie miskę owsianki! Lubisz owsiankę, bo szczerze mówiąc nie nienawidzę! Król wszedł do sali bez żadnych fanfar czy oficjalnych wiwatów. Bezceremonialnie zasiadł na tronie w rozchłestanej koszuli, i z jednym tylko trepem na kostce. Był przystojny, nawet bardzo przystojny jak na czterdziestoletniego władcę, którzy w tym wieku są tak grubi iż łamią pod sobą lektyki. Sirno był inny. Szczupły, o pociągłej kształtnej twarzy i granatowych oczach. O tych oczach powstały nawet w śród prostego ludu legendy, mówiące o jakieś nadprzyrodzonej mocy z nich płynącej. Bajano, że jeśli król zapatrzy się na jaką dziewkę, ta pod wpływem uroku, czarodziejską moc dostaje i z domu uciekać chce. Do króla na dwór się nająć. Gdy ta zamiar swój już spełni, nigdy więcej do domu nie już zawita, i matkę swoją w pokucie zostawia. - Hav'ac es quell tulos mir. - Elf podniósł się z klęczek i niewzruszenie wyrecytował formułę oficjalnych powitań. Miał nieugiętość wbitą w twarz, a własne poniżenie wzmogło w nim tylko pogardę dla ludzi, i ich "prymitywnych" obyczajów. Laufer nie mógł przypuszczać, jakie to i tak, ma wielkie szczęście. Ostatnie poselstwo Elryk przyjmował dosłownie w wychodku, jednocześnie mówiąc, srając i pożerając gęsie wątróbki. Co by nie gadać, poprawa dość znaczna! - No, i co? Tylko tyle maż mi do powiedzenia? - Nie, nie... panie. - Już lepiej. Co przywozisz posłańcze? - Mój zwierzchnik, książę... - Wiem, wiem dalej, dalej. Znam dobrze twego pryncypała.. - Mam przekazać waszej mości odpowiedź i sam w miarę warunków układać odpowiedzi. - Buueeee. - Elryk przeciągle, wątrobianie beknął. Opluwając przy tym, wszystko co miało nieszczęście znajdować się w pobliżu tronu. Ani elf ani czarodziej nie zmienili wyrazu twarzy, ale obu doprowadziło to do skrajnego obrzydzenia i wzgardy, nawet u Zalayety, co do grubiańskiej obyczajowości. Oprócz pięknych oczy Elryk posiadał również inne wady, przy którym jego nieskazitelne chamstwo było niczym dąb przy żołędziu. - Dobra, - Powiedział po chwili z wyraźną ulgą - Żywy Liście, konkrety! - Vegart, zwany Zaginionym, mnich z Kalandru nie został jeszcze pojmany. Cisza jeśli porównać ją do koloru byłą czarna jak dno studni. Elryk podłubał chwilę w nosie, następnie wysmarkał się w palce i wyciągnął przed siebie nogi. Wiadomość ta z pewnością nie była dla niego zaskoczeniem, jednak lubił bawić się ludzką niepewnością, tym bardziej gdy człowiek okazywał się elfem. - Taaa, co jeszcze mi przywozisz? - Zapytał po kwadransie. - Bunty ludu w całym państwie, gotowość bojową naszych oddziałów i sprawnie przeprowadzoną akcje propagandową. Współpraca z waszymi pielgrzymami układała się bardzo dobrze. - Oj zawiodłeś mnie, zawiodłeś...a szkoda, szkoda. Co ty na to mistrzu Zalayeta? Zalayeta poskrabał się po łydkach. Sądził, że przynajmniej jemu należał się stołek, przekrwawione nogi mocno mu dokuczały. Przeliczył się jednak. Jak zwykle. - Bunty są nam wiadomymi, i z pewnością szybko żagiew rewolucji ugasimy w krwi niepokornych. - Skomentował kolorystycznie nie przerywając tarcia nóg - Powiesi, się dla przykładu kilku przywódców i po problemie. Reszta otrzyma obietnicę zmniejszenia podatków i moc przywilejów, ale dopiero po ostatecznym zwycięstwie. Kluczem do nagród będzie czynny udział w walce, i... - To właśnie niechęć do wojny pcha ich na barykady! Pragnę zauważyć, że pan Zalayeta nie zna chyba własnego ludu... - Jak śmiesz tak mówić! Bacz na kogo głos podnosisz elfie! - Wzburzył się efekciarsko mag, i po raz wtóry podczas dzisiejszego dnia postąpił przeciw sobie. Niezależnie jednak od fizycznego cierpienia, on nadal wykonywał swa misję. Był profesjonalistą. - Nie trzeba być gnoju przerzucać by, zapach gnoju znać. - Stonował trochę ostrość przeznaczonej na ten moment egzaltacji - Nie trzeba w lepiance dzieci płodzić by znać twardość ziemi naszej znać. Ja na pewno wiem czego im potrzeba... - Ciurlać im się po prostu zachciało, ciurlać, a w zamtuzach ostatnio stawki podwyższyli. - Przerwał w końcu znudzony władca. - Daj pokuj mistrzu, teraz ja coś powiem. Król podrapał się w miejscu pomiędzy rozpiętymi rzemykami giezła, a szyją. Mocno owłosiona pierś wyraźnie czerniła się na tle złotym butomów. - Nie mówisz mi nic czego nie wiem... - Garaint Soll au Delangreve. - Powiedział spiesznie, lecz z niekrytą wyniosłością, poseł. - Delangreve. Nic, nowego. Cały czas tylko to samo i to samo. Błądzisz, oj błądzisz. Wbrew przypuszczeniom władcy elf nie spuścił, w przepraszającym geście, głowy. Nie ukorzył się nie próbował tłumaczyć. Wciąż tylko patrzył. Chłodno. - Czy... - Hej, jesteś tu? - Dobiegło ich zza frontowej ściany słodkie pytanie - Jesteś? Misiu, misiu!! Po chwili mocowania się z wielkimi drzwiami do sali wbiegła jasnowłosa kobieta. Młoda dzierlatka z wyraźnie wylewającymi się spod głębokiego kara kształtnymi wdziękami. Odgarnęła z czoła bujną czuprynę i z niewinną miną małej dziewczynki podbiegła do króla. - Och, szukałam cię po wszystkich komnatach! Czemuś tak nagle wyszedł? Och - Powtórzyła po raz drugi, równocześnie przyciskając rękę króla do własnej piersi - Widzę, że masz gości! Mistrz Zalayeta...i ho-ho jakiś przystojny rycerz Garaint poczerwieniał z lekka na policzkach. Jednak nie spuścił wzroku z Sirno. Zalayeta przyglądał się jej z niesmakiem, i zażenowaniem. - Wyjdź stąd. - Powiedział oschle król, wyrywając się jej dłonią. - Jak to, króliczku, jak... - Wyjdź stąd, mówię. - Elryk... - Won! Won powiedziałem! Wszyscy dostali chyba wyraźne rozkazy! - Ja tylko... - Won! Kobieta ukryła twarz w dłoniach i szlochając pognała do drzwi. Król pociągnął nosem, dodał, trochę zły na swój cięgi język. - Przyjdź później... - Krzyknął za nią - Za trzy kantyczki... Nie odpowiedziała. Władca zmitrężył chwilę, wtykając sobie niemal cały paluch między usta. Zgrzytnął łamany paznokieć. - Kto szukał Vegarta?! - wrzasnął w końcu rozeźlony. - Wiesz panie, że... - Co wiem, to wiem! Ingelbert!? - Tak. Wielki Elland... Zalayeta w mig pochwycił o co chodził królowi, i sam zaczął utyskiwać. - A czy Elland i Ingelbert to nie ta sama osoba! - Tak, to właśnie chciałem powiedzieć. - Nie interesuje mnie co chciałeś! Mów jasno! Kto go przekupił?! Kto wydał polecenie?! - Przekupstwo? Elland to bohater narodowy, to nie wchodzi... - Kim jest zdrajca?! - Skąd szły pieniądze! - Gadaj! - Ja... - Nie próbuj się usprawiedliwiać! - Wiemy, że maczałeś w tym palce! - Jestem posłem! Nie przystoi... - Mi wszystko przystoi! Jestem królem! - Elduajen się o wszystkim... - Elduajen, a jednak! Zdrada w szeregach władzy! - Nie, nie tak... - A jak! Nie miotaj się! Dla zdrajców i tak pal już przygotowany! - Gadaj, bo już możesz więcej nigdy nie przemówić! - Milczysz! To przyznanie się do winy! Garaint przestał mówić. Zawiesił na królu swój przenikliwy wzrok. Wzrok mordercy stojącego przed dylematem: siekierą czy młotkiem. Nieprawda! Był przygotowany na takie przyjęcie w Marras. Ale nie miał teraz już żadnych złudzeń. On musiał po prostu... - Zginąć. - Król ochłoną trochę i wytarł kantem rękawa spoconą twarz. - Ingelbert zdradził i to na pewno. Znam was, elfy, i wiem, że taki specjalista, jak on nie mógł po prostu nie znaleźć Zaginionego. Poseł poczekał chwilę z udzieleniem odpowiedzi, zmuszając w końcu króla do opuszczenia oczu. - To nie możliwe. Nie mógł zdradzić. To prawdziwy bohater, i wzór dla wszystkich nas zamieszkujących zarówno Marras jak i Enklawę. Dla Elduajena jak i dla jego ojca wielkiego Chilavereta. - I dla ciebie? - Tak. - Odparł bez zastanowienia. - Zdrajców trzeba eliminować bez względu jaką by nie cieszyli się chwała. A Elland jest po prostu zdrajcą. - Po co miałby nas zdradzać? Dla jakiegoś zakonnika? Dla człowieka? Jakby jeszcze miał rozkaz eksterminacji to rozumiem, ale tak? To nie mam sensu. - Jeśli czegoś nie rozumiem, bardziej się tego obawiam. Czym więc szybciej wyeliminujemy go z gry tym lepiej. Ale to zrobimy my. Moi ludzie.. - Nie chcesz chyba panie, nowego zarzewia buntu tworzyć? Nie dość, że na własnych ziemiach zborze płonie, to ty chcesz tym ogniem podpalić jeszcze nasze zbiory? - Już postanowiłem. Elduajen musi to zaakceptować. - Ja takiej wiadomości mu nie przyniosę! Elryk uśmiechną się podniecony. Oczy zapłonęły mu jak w kotu w ciemnościach. Skrzyżował ręce na piersi i odparł przy tym trzaskając zębami: - Nie, ty mu tej wiadomości na pewno już nie zaniesiesz. Zalayeta ukrył zdenerwowanie pod opadającymi mankietami strojnej roby. Smród potu. Smród własnego potu i blada elfia twarz. Przestał myśleć, czekał tylko na sygnał, na przeciążenie. Serce wydawało się, że przebije na wylot żebra i eksploduje. Czuł się za stary na tego typu robotę, czół, że w tej chwili bardzo brakuje mu jego skostniałej wierzy. Elf dalej nie spuszczał wzroku z pięknej królewskiej mordy. W myślach odmówił litanie do Najświętszej Panienki. Szansę przynajmniej pierwszego ataku oceniał na równo. Pięćdziesiąt procent. Skulić się, dosięgnąć cholewy buta i wyjąć nóż, potem pozostaje już tylko... - Dooorn...! Nie zdążył. Metal brzdęknął o podłogę. Szczątki srebrnej klingi rozsypały się po białym marmurze. Czarodziej był szybszy. Znacznie szybszy. Przekręcony pierścień na jego palcu zabłysnął jasnym ogniem. Prosta sztuczka, był tylko śpiący, gdy ją tłumaczyli. Ostygł. Jego pan był profesjonalistą. Garaint Soll au Delangreve zatoczył się na nogach w bezradnym odruchu. Przeszedł kilka metrów po czym obrócił się w stronę drzwi i runą na nimfę. Przewrócił jeden z posągów i padł na wznak, obejmując za szyję. Znieruchomiał. Leżeli obydwoje, jak para kochanków spleciona w miłosnym uścisku, jak... kałuża krwi. Zalayeta westchnął głęboko, i cofnął wysuniętą do przodu rękę. - Cha, cha, cha! - ucieszył się piękny król - Ale go nie zabiłeś? - zapytał szybko z nadzieją w głosie. - Wiesz, że nie mogę tego uczynić. Magia nie służy do... Elryk uciszył go dosadnym w wymowie gestem. - Bardzo dobrze. Bardzo dobrze! Powiedz tylko coś mu uczynił, że tyle posoki na moich pięknych podłogach. - Rodzaj bardzo silnej psychokinezy, a krew to skutek uboczny. Coś jak przy czochraniu wszy. Miał słaby nos. Ujmując w skrócie, zrobiłem mu na chwilę z mózgu, hm, jak to powiedzieć... - Gówno! To bardzo proste słowo! Cha, cha! - Racja, coś w rodzaju łajna, sieczki. Wymagało, to ode mnie dużego wysiłku więc przy rozbicia brzeszczotu posłużyłem się pierścieniem. Wykład. Powinien opowiadać na uniwersytecie, bajkopisarstwo albo sztukę ogłady, tak pięknie mu się udawało. Elryk wstał i podszedł do leżącego. Przewrócił nogą na plecy i przypatrzył się dokładnie rozdziawionej gębie. - A mówią, że elfy są takie ładne. Kobiety wzdychają i wzdychają do nich, a tu proszę. Nic specjalnego w nim nie dostrzegam. - Nie wiem czy mądrze uczyniliśmy panie.- Problem wyglądu był dla niego problemem całkowicie abstrakcyjny - Taka prezentacja siły może odbić się nam wielką czkawką. Elduajen godzien nie wytrzymać dwóch ciosów. Elland... - Wiem, wiem. Jutro jeszcze poślemy mu posła. Jakiegoś głupka, aby byś dobrze rozerwał. Poza tym zapomniałeś, że mamy dla niego niespodziankę. Z pewnością się bardzo ucieszy. - Wiesz, nigdy jeszcze nikogo nie zabiłem - Powiedział po chwili zastanowienia - Nigdy. Śmieszne co? Zalayeta złożył usta do odpowiedzi, ale w końcu powstrzymał się od komentarza. Zresztą król tego nie wymagał. Czarodziej wiedział, że najlepiej niektórych pytań władcy w ogóle nie komentować. Własna ocena zawsze jest najbardziej sprawiedliwą. Jeśli nie dla słuchacza, to przynajmniej dla pytającego. Zalayeta był dobrym konformistą. Oportunizm wpojony niemal do perfekcji. Był to w końcu kawał solidnego profesjonalisty. - Masz jakiś kord czy coś takiego? - Chcesz tego panie teraz dokonać? - Dokonać! W końcu każdy musi mieć ten pierwszy raz. Pytałem o coś. Mag pogładził swe potężne wąsy. Z pewnością nabawiłem się dzisiaj kilku siwych pasków. To wszystko jakaś paranoja! Elf jest teraz tak słaby, że... - Nie, nic. On coś miał, ale niestety. Król podrapał się po głowie. Poczym poszedł w lewy kąt sali, tam gdzie leżała taca z jedzeniem. Porozrzucał frukty i talerze, i wyciągnął z boku rumianego jagnięca potężny, stalowy rzeźnicki nóż. Mocarna gabarytura, umyślnie przystosowane do miażdżenia najtwardszych kości. - No, może być. - zamachnął się kilka razy - Przytrzymaj go. Zalayeta z trudem zdołał unieść wciąż broczącego krwią elfa. Nogi rwały go strasznie, ale się nie poddawał. Złapał go w pół, pilnując by ręce zbytnio mu nie wierzgały, odchylił do tyłu nieprzytomną głowę. - Dobra... ale to, to tak sztucznie. Hm, spraw może... żeby otworzył oczy, chcę je widzieć i niech on mnie widzi! Mag skupił się chwilę, mocno zaciskając żuchwy. Oczy rozwarły się powoli. Wyglądały jak ścięte jajko. Nienaturalnie powiększone, niczego nie wyrażające źrenice, prawie zanikła tęczówka, i białko, bladoczerwone. Białko koloru śmierci. Nie ważne, że Garaint tak naprawdę nadal był ślepy, ważne, że ślepia były otwarte. - I co teraz? Gdzie proponujesz uderzyć? - W żołądek. Zamachnąć się i ciąć poniżej żeber. Elryk sapnął głośno. Zamierzył się z dwa razy, po czym nabrał powietrza i uderzył. Na moment spotkały się pary oczu. Ale tylko na moment. Nóż wszedł jak w masło, rozcinając bebechy Garainta. Łatwość smarującego kromkę chleba dziecka. Władca odruchowo cofnął zdrętwiałą rękę. Elf zagulgotał, chrząknął i zwymiotował krwią. Oczy przestały przypominać cokolwiek "człowieczego". Zalayeta puścił go pozwalając upaść na marmurową posadzkę. Były poseł z pewnością nie czół bólu, jednak i tego nie należało mówić. Wierzgnął kilka razy korpusem, dłoń zacisnęła się w pięść. Znieruchomiał. Śmierć przyszła szybko, oszczędzając mu zbytnich, albo i nie, katuszy. - Ufff, już po wszystkiemu. Szybko poszło! Nie sądziłem, że to takie proste... - Król nie popatrzył już na trupa, lecz trochę chwiejnym krokiem podążył ku wyjściu z sali audyjęcyjnej. Zakrwawione ręce wytarł w spodnie, i koszulę. - Kwiatuszku! - Zawołał, jakoś bez energii - Przepraszam! Kwiatuszku, gotuj się! Idzie już twój niedźwiedź! Aha, - Zatrzymał się jeszcze przed samym wyjściem - Wiesz co robić i co gadać? - Oczywiście panie. - Odparł po wojskowemu Sirno machną w potwierdzającym geście czerwoną ręką. - Zapomniałem. Przecież, jesteś profesjonalistą. Doskonałym! *** Raczej wielkiemu szczęściu, niźli umiejętnościom, zawdzięcza, że zdał uchylić się od ciosu. Nieudana konwacja i już miał szpic na gardle. Uciekł zręcznie głową, jednocześnie parując, na korpus. Wyrwał, po czym trzonkiem spisy odepchnął na kilka metrów pierwszego z knechtów. Zyskawszy trochę gruntowej przewagi, odskoczył w mały pagórek. Podeszli powoli, niespiesznie, starając wytrwać morderczy wysiłek, otoczyli go dookoła. Zmęczone twarze, jak wyjęty z wody karp, łapczywie łapały zawiesiste powietrze. Mieli dość, ale on nie chciał czekać. Mocniej ścisnął rękojeść miecza, gdy druga dłoń pociła się na włóczni. Odetchnął głęboko. Splunął przed siebie, inicjując atak. Zamajaczył krótką fintą przed najbliższym siepaczem, forował w przody. Knecht cofnął był się odruchowo, zastawiając od prawej. Głupio, cały bok. Nie zdążył nawet poszukać błędu, gdy już drzewiec prześwidrował opozycyjne obronie, oko. Niemal granatowa posoka wytrysnęła gęstym strumieniem na twarz mordercy. Grot przeszedł przez mózg wychodząc z drugiej strony czaszki. Żołnierz z gołębiem w klapie, zacharczał przeraźliwie, zaświatami. Dzida wręcz przybiła go do gruntu.. Dwaj szczęśliwi przy życiu towarzysze, runęli na pomoc sztywniejącemu konfraterowi. Zajęczały ostrza. Brzeszczoty zaiskrzyły się złotym ogniem. Obiegli pagórek ponawiając dualnie. Byli zadziwiająco szybcy, i dokładni. Olbrzymi chłop mógł tylko kwintować zaciekłe uderzenia. Cofał się, cały czas się cofał. I znowu, równocześnie. Niższy z knechtów po krótkim uniku, odepchnął wielkoluda szczytem tarczy na śnieguliczkowy żywopłot. Drugi z żołnierzy zamachnąwszy się z całej siły, wycelował ostrze dokładnie na środek korpusu. Wielki zorientował się w zagrywce. Odbił od krzaków, po czym momentalnie, sparował na dół, i zamaszystym ruchem zdradzieckiej manszety, użądlił po przegubie. Chłop zaskomlał. Kawałek dłoni stuknął głucho o zbitą ziemię.. Jucha bryzgnęła na białe kuleczki żywopłotu. Miecz powędrował dalej, kolejno rozchlastując gardło i grdykę. Nie usłyszeli już wycia. Ostatni z królewskich zaklął pod nosem, przystając w pół kroku. Miał dylemat, strach było uciekać, strach było i atakować. Świst osełki, kosa raz, kosa dwa! Ogromna ofiara, nynie napastnik, wykorzystując okazję zmiótł z oczu posokę. Zagwizdał dłonią.. Zanęcił prowokacyjnie palcami. Knecht już dawno przygasł w entuzjazmie. Przełknął ślinę, w głowie mamrotało epitafium. Ciach, ciach, okładał ostrze umyślny kamień. Nieee! Po raz kolejny naparł w skrajnej desperacji. Wymienili kilka uderzeń, dwie, trzy kwinty, zasłonę, cios... Strach jest najgorszym z doradców, a czasami trzeba spierdalać. Palce... puściły za ciężki brzeszczot. Knecht zachwiał w rozkroku, pochylon, ujmując okolice pępka. Trzymając się gruntu wolą, niż równowagą.. - Ktoś...ktoś ty? - Słowa zakolebały się na wardze.. Zbyt ciężkie do utrzymania przez jednego człowieka - Czart, czy duch jaki nieczysty? - Lonthar zwany Mniejszym. - Odparł spokojnie, cichy, ale nie bardzo niski głos. Raczej nie wpasowany posturą właścicielowi. - I co, i co teraz? - Słaniał już się na nogach - Zabijesz mnie? Zabijesz. Proszę cię tylko o jedno daj mi...szansę... Lontarze, pozwól mi umrzeć z bronią w ręku. Z toporem, jako mi przysługuje... Knecht spojrzał wymownie na upięty pasa towarzysza, bardziej szczęśliwego, bo już trupa, berdysz. - To takie istotne? - Istotne. - Przykro mi. Nie jestem zbawicielem. - Nie ża... Lonthar trafił czysto, po miękkim zamachu, w samą skroń. Stał jedno muśnięcie - krótka katusza. Trzeci gołąbek wyskoczył z gniazda.. - Nie żal mi. Mech! Mech! - Zawołał na psa. Ten po chwili przybiegł, łasząc się wdzięcznie do swojego pana. Polizał łaskawą głowie dłoń, oczekując nagrody. Ogromny wojownik, wskazał mu palcem sączącą w piachu, pamiątkę manszety. Zwierzak wywąchał bez trudności. Mniejszy przejechał mieczem po kancie skórzanych spodni, poszukał zwisającej pochwy. - Och piesku, jestem zmęczony... bardzo zmęczony. - Ziewnął, zamknął powieki, instynktownie kierując do wypiętrzonemu nad park, pałacykowi - Trza, mi się chyba najpierw porządnie wyspać. Tak, najpierw sen. Ostatni zasnął w przedziwnej pozie. Ręka tu, ręka tam. W pół ruchu, nie wiedząc co ratować, bebechy czy uciekający skronią mózg... Ciach, ciach, kostucha skończył żniwa, teraz czas na dożynki. *** - Co to za jedni? - Nie widać? - No tak, ale czy to był przypadek?! - Nie wiem, Morton, ale niby jakim cudem tu trafili? - Hmn... idę pochowiem ich tedy. - Wrzuć ich do pieca, będzie bezpieczniej. - Dobra. - Morton. - Hmn? - Nie mów Airze co stało. To jeszcze niemal dziecko. - Hmn. *** Wjechali główną bramą. Tam gdzie wieńcząca bieg sosnowa alejka, a zaczyna łączyć z właściwym ogrodem. Minęli kamienny murek okalający całą posiadłość dookoła, kierując na wydeptany szlak prowadzący do stajni. Konie, stąpały wolno i bez pośpiechu. Drogę musiały znać bardzo dobrze, może i nawet lepiej niż jeźdźcy. W ogóle nie zareagowały na kroczącego ku nim smagłego krasnoluda. Tylko Vegartowy gniadosz poparskał trochę na brodatego karzełka, wglądającego jak skarlały koniuszy. - Witam, witam panienkę Airę! - Zastukał czarnymi zębiskami. - Witam pana Connora, o, i pan poeta się znowuż u nas pojawił! Witam, też pan Eldredda, rad jestem... Vegarta już dawno przestało dziwić, że gdzie się nie pojawi, wszędzie jest rozpoznawany. Tak czy inaczej, ale zawsze. - W porządku Morton, uspokój się. W końcu to ja jestem gospodarzem a nie ty. Ochędoż konie, resztę dnia masz wolną. Krasnal uśmiechnął się jowialnie. Wyjął z kieszeni surduta nasączony słodem upominek, darując ciągle niespokojnemu wałachowi. - Ech, piękne to zwierzę. - Morton pogładził łagodnie go po brązowej szyi - Gdzieście nabyli takiego krasawca panie? Miły - Pomyślał - jak na pokurcza zaskakująco wręcz potulny. Aira uprzedziła odpowiedź Vegarta, bystrym spojrzeniem na koniuszego. - Czyż nie miałeś się zająć się końmi? Gadki zostaw sobie na potem, idziemy! Umny famulus skłonił się do pasa, nie certoląc, w mig zabrał się z szukanie obroku. Connor nadał tempo i po chwili zniknął za ogromnym jałowcem. Poeta pogwizdywał sobie jakąś wesołą melodie rozkoszując się pięknem jeszcze zielonego parku. Eldredd zauważył, że z tyłu, za drewnianą stajnią stała oparta o suchy pień znajoma mu już kareta. Organizacja - Pomyślał - Wszystko perfekcyjnie zorganizowane. Po krótkim marszu wyszli z iglastego zagajnika na przepiękny, trawiasty dziedzinie, rozciągający się u stóp beżowego pałacyku. Vegart stanął, i aż westchnął z wrażenia. - I co, piękny nie? Nie skomentował. Nie można było tego skomentować. Po prostu nie dało się. Piękno dworku, i jego niepospolite otoczenie zdawały się być bajką, jakimś cudownym snem. Iluzją w szarzyźnie rzeczywistości. Dwu piętrowy budynek wydawał się na podobieństwo ciasteczka, albo jeszcze lepiej kremowego tortu upstrzonego smakowitymi dodatkami. Górna elewacja iskrzyła się złoto beżową słodką masą, gęsto poprzetykaną rodzynkami, białymi okiennicami. Cały dół, razem z frontowym wejściem porastały gęste, szmaragdowe pnącza dzikiego bluszczu, masy zamorskiego kakao. Pomiędzy roślinami, co dwa, trzy metry wystawały białe rzeźbione na kształt oliwnych gałązek, kolumienki, świeczki na skraju ciasta. A całość parteru dopełniały kształtne, wysokie może i na półtorej piędzi okna. Wieńczone szerokim łukiem, i wycyzelowane w kratowaną szybę szkła, przywodziły na myśl marcepanową polewkę, dodaną przez nadgorliwego terminarza. Granatowy, kopułowaty dach, piękniła zgrabna wieżyczka, wysuszona figa, górująca nad lewym skrzydłem nierealnej budowli. - Gdy pierwszy raz to zobaczyłem - Podjął po chwili Alwen - Czułem to samo - czary. - Co ty bredzisz?! - Skarciła go gładko Aira - Nie wymyślaj, już, Bóg wie czego. Gdy pierwszy raz zjawiłeś tutaj, byłeś piany do nieprzytomności i tylko suplikowałeś, jak to ci niedobrze na tym paskudnym świecie. Śmiem wątpić, czy miałeś wtedy okazje, jak i ochotę oglądać moją - nie przeczę - piękną posiadłość. Poeta uśmiechnął się szyderczo, nie pozostając dłużny na zaczepkę czarodziejki:. - To prawda, nie byłem w tedy do końca trzeźwy, zgadzam się. Jednak ja nie mówiłem o tej wizycie, o innej, wcześniejszej. Otóż, od kiedy twoja rodzina przejęła tę, jak ty to mówisz "posiadłość", po przegnanych z tych ziem elfach, cały czas chodzą wśród prostego ludu plotki. Plotki rozbudzające wyobraźnie. Plotki mówiące o pełnym przepychu zamku. O niezliczonej ilości pokoi, o setkach okien czy wielkim ogrodzie. O zamku dla normalnego człowieka tak samo nierealnym jak przypuśćmy sztuka smażonego mięsa, dla pospolitego świniopasa. Zamku tyleż pięknym co znienawidzonym. Utożsamianym przez lud jako kolebka złą i nihilizmu, jako jądro cierpienia. Jako wylęgarnie szubrawych panów, i czarowników... Urwał nie dokańczając, uzmysławiając sobie nagle, że posunął się trochę za daleko. Lecz Aira miała tedy łaskawy gest. - Wiem, wiem, Zawsze te same zarzuty. Ciekawa ja tylko, czy gdybyś ty dysponował takowym majątkiem, tak chętnie broniłbyś swoich poglądów! Może, spieniężył byś go, a uzyskane fundusze rozdał na pchlim targu pierwszym lepszemu Wagabundzie! - To nie stanowi tematu. Ja nigdy takowego latyfundium nie posiadałem I nic nie zapowiada żebym w najbliższej przyszłości posiadał. - Tania to wymówka! - Acz dobra jak każda inna. - Wiesz jaki jest twój problem? Wiesz? Jesteś marzycielem. Ciągle starasz się nim być, i podtrzymać swój utopijny mit o wolności. Całe swoje rzycie to ciągła tułaczka po rubieżach marzeń. - Skwitowała kolorystycznie, tracąca poranny kuraż, Aira. Drażniły ją takie rozmowy, przejadła się ich słuchaniem. Drażnił ja każdy kto tylko próbował mieć inne zdanie niż ona. Ale lubiła to. Bardzo. - Nigdy nie jesteś realny, nigdy się nawet nie starasz się nim być. W twoich słowach można to opisać jako właśnie mój dworek. Piękny lecz nie prawdziwy. Cud architektury o wartości kilkunastu dostatnich wiosek. Lecz dla kogo? No dla kogo przeznaczony? Dla gównianej czarownicy? Nawiedzonej magiczki? Urwała na chwilę zachłystując się morowym powietrzem. - Wiesz, - Podjęła po chwili - mówiąc szczerze czasami wydaje mi się, że ty po prostu nie istniejesz. Nie ma cię, tak po prostu cię nie ma. Jest tylko złudzeniem. Brzmiało to szczerze, nawet przesadnie szczerze. Ale tak, tak to właśnie miało zabrzmieć. Otarła kilka kropel deszczu tańczących na jej zadartym nosku. - Czy możemy wreszcie... Machnęła odtrącając słuszną uwagę. - A ty? Co ty o tym sądzisz Vegart? - Alwen mówił bez najmniejszego śladu przejęcia, czy próby analizy słów młodej czarownicy. Bez emfazy. - Ja? O czym mam sądzić? Szczerze to jestem głodny i niedosłyszałem. - O pałacu. I o mnie. Ale raczej o pałacu. Tutaj nastąpiła chwilowa przerwa w gadce. Chwila pomyślunku, i zastanowienia. Vegart zajrzał poecie przenikliwie, ciężko, w niebieskie oczy. - Wiesz...ja...czasami - Wycedził nieskładnie - czuję, że ja...ty, ona, wszyscy...Czasami wydaje mi się, że ja, a czasami, że nikt, absolutnie nikt nie potrafi myśleć. I odczuwać. Czasami. - Wypalił. - Cha, cha, cha. - Zaśmiała się gromko - Słyszałeś to Alwen?! Nasz pan zakonnik cholernie uduchowiony! A nie wygląda, nie wygląda. Nie doczekawszy się komentarza, w ekwiwalencie otrzymała zwięzły przekaz myśli: jest zimno, głodno, wieje wiatr i nie mam ochoty dłużej gadać. - No tak, proponuje wejść do środka. Rozpadało się trochę, a w domku szczególnie tak przepysznym, jest o wiele, ale to o wiele przyjemniej! Alwen jednak nim zdążył dorzucić, w drzwiach stanęło trzech, dziwacznych, żywcem z cyrku wyjętych cudaków. Pierwszym z nich był stary Connor, ten co odłączył się w pół drogi. Po kądzieli wuj Airy, i współwłaściciel majątku. Względem koniunktury, raz robiący za woźnice i przygłupa, a raz za statecznego konsyliarza, z mocno posuniętą paradontozą. Po jego lewiźnie stał Lonthar. Osobnik Alwenowi bliżej nie znany, jednak imaginował sobie do czego ów Lonthar mógł być zdolny. Był bardzo wysoki, miał dobrze ponad siedem stóp wzrostu, i durzą, osadzoną prawie na bez szyjnym karku głowę. Krzaczaste brwi, siwa z dawna nie przycinana broda, i nielicho skołtunione, fantazyjnie poskręcane włosy przywodziły na myśl raczej jakiego górskiego trolla czy goblina, niźli człowieka. Brzuch miał potężny, z zauważalnymi objawami choroby, którą to personel co niektórych zamtuzów ochrzcił "niewidźką", a szlachetnie urodzone, nieposzlakowanego honoru, i czci dziewice mówiły o nim natomiast, jako o zwykłej lustrzycy. Zaręczając zaraz, klnąc się przy tym na swoją nieskalaną cześć, że przypadłość jest niegroźna i przeszkadza tylko i wyłącznie fizjologii. Wiadomo, każda dziewica jest wybitną specjalistką od wszelakiego rodzaju męskich przypadłości! W przypadku Mniejszego, w wzgląd wchodziła jeszcze gruba, noszona bezpośrednio na nagiej skórze, barania szuba, znakomicie uwypuklająca ten rodzaj, nieszczególnie wyszukanej "przypadłości". Cóż, bez względu jednak na wszystko inne, całość, jako taka, prezentowała się zaprawdę imponująco! Alwenowi, chociaż liznął w życiu trochę sztuki, i jakiej takiej, artystycznej ogłady, postać Lonthara pieszczotliwie zwanego Mniejszym, przywodziła na myśl ino bardzo stary dąb czy inną lipę. Dąb takowy akuratnie nawet by się znalazł, jednak poeta zrezygnował z jego szczegółowej obdukcji na rzecz następnego, trzeciego od lewej mężczyzny Taluneja Nataniella. Widywał go drzewiej, bo kręcił się w koło Airy. Wołano nań "pan", on wołał - darmozjad i moczymorda, bo pasł na niej tyłek bezczelnie jak tylko się dało. Nataniell pochodził ze wschodu, z bardzo odległych krain, których nawet nazw spamiętać było nie sposób. Nateniell było to imię nadana mu już tutaj, w Marras. Natomiast Talunej pochodziło z ichniejszego języka, a znaczyło podobno tyle co prorok, filozof, pielgrzym, zbite w jeden wyraz. Alwen spotykał go kilka, razy w pałacyku, ale nie przypadli sobie zbytni mu do gustu. Talunej za dużo gadał, przeważnie bez sensu. A gdy dwu bredzi to już jest tragedia. Vegart nie znał Lonthara, acz Tuleneja zdołał zdetaszować. Wszyscy prorocy wyglądali tak samo, wiec nie miał problemu z identyfikacją. Słyszał, ba - nawet uczył się o nich w zakonie. Fama głosiła, że to szubrawcy, krętacze, i kozie bobki. Nadto straszne szuje, normalnym ludziom prawa do gorzałki odmawiają. Cso mus to mus, ale żeby horyłki miało zabraknąć to istny skandal! Pewnikiem mający na celu pomieszanie ludziom w głowach, i skłócenie spolegliwej nacji. Wszyscy przecież znają zbawienne właściwości korzennego piwa. Zaczynając na podwyższonej percepcji, i umysłu lotnych stanach, a przysłowiowej potencji kończąc. - Ho, ho w końcuście się zjawili! - Lonthar wpadając w rubaszny uśmiech, zręcznie podkręcił krzaczastego wąsa - Jak droga? Nasza pani nie utrudzona?! Zapraszam w nasze skromne progi! Ho, Ho! Zapraszam! - Ty Lonthar, głupie zawsze żarty stroisz. Ten twój idiotyczny kurażu nigdy ci z gęby nie schodzi! A ja tyle razy już powtarzałam, pałacyk jest mój i wuja, więc nie mów... *** Stół był raczej wąski, ale stosunkowo długi, tak, że i szesnastu chłopa znalazło by miejsce. Siedzieli raczej w zwarciu, parami, na przeciw siebie. Na jednym z końców blatu, siedziała Aira, vis s vi niej, Vegart. Po stronie noża Connor, a naprzeciwko niego, po prawicy "gładki" Nataniell. Dalej Lonthar, i odpowiednio Alwen. Rozmowa zbytnio się nie kleiła, więc każdy udawał, że jest wyjątkowo głodny, i jeśli w przeciągu następnych kilkunastu minut niczego nie spałaszuje, niechybnie zejdzie z tego padołu łez, jak to plastycznie naszą planetę zwykł określać, jedyny poeta przy stole, uporczywie twierdzącym, że poetą to on jednak nie jest. Pierwszy najadł się Zaginiony. - Czy dane mi będzie, - Mlasnął - dowiedzieć się w reszcie po coście mnie tu przywlekli? - Eldredd walną bez ogródek. Nudziły go już i drażniły słowne i paradne utarczki, więc od razu przeszedł do meritum - Czego ode mnie oczekujecie? Mniejszy wyprostował się na krześle, zakładając sobie ręce za głowę. Poświęcając kawałek wędzonego łososia za chwile rozmowy. - Ha, bracie, myśmy już wcześniej oczekiwali ale, żeś skrewił, bracie. Skrewiłeś nielicho. Tedy, ja nizacz nie mogę wymiarkować, czemuś ty bracie pomógł wyratować tego tu obiboka, ochlajpusa, i jak to mówią uczeni w piśmie skończonego deliryka, ha? Wżdy ty nieszczęście nam na karb dodałeś! Alwen ni skomentował, udając, że sączy wino. Aira nie miała obiekcji. - Rzyć cię chyba swędzi, co? Jeśli tak, to idź się podrapać ino nie przy porządnych ludziach. Doprawdy bredzisz jak potłuczony! - Nynie mości komtesa w obronie takich to lanportów staje! A jakże luminan z niego przedni! Gębą chlapać i wódę żłopać ot jego zadanie! Ja umierać za takich nie będę! Panie kognat powiedźcie cso waszej siostrzance, że to nie... Connor zachowywał stalowe, bez wyrazu oblicze. - Zamknij się! Przestań w końcu gadac! Aira ma racje i basta! Gdzie się nie zjawisz od razu kłótnie i perturbacyje jakie uządzaz! Zawze jakieś pretensje, i nieporozumienia twozys! I ani słowa sprzeciwu, bo jak obrazis mi Airę to jakbyś mnie obraził! Lonthar nie wyglądał na kogoś, kogo można było przestraszyć czczą pogróżką, jednak postanowił zakończyć ten wątek. Jak na starego chłopa przystało, lubił dużo gadać, ale z takiej gadki prawie nic nie wynikało, a jeszcze mniej tworzyło czyn. - Dobrze, Connor niech i tak będzie, ale ja suminować się nie będę! Nie będę się poniżał, nie będę robił z siebie... - Durnia! Tak, wiem ot tym doskonale! Ty nigdy nie robisz z siebie durnia! Skoro to już wiemy pozwól, ze przejdę do tematu! Vegart. - Tak? - Zanim poinformuję cię o twojej sytuacji, pozwól, że pomnę o międzynarodowej koniunkcji, dla uzmysłowienia. Otóż trzy dni temu, Ssra'sra Eiselie, król Liddellu, i ziem przyległych, został znaleziony martwym, w swojej sypialni. Prawdopodobnie był to zawał. Fama głosi, że król sprowadził sobie nową brankę, elfkę z pochodzenia, i podczas... - Wystazy. - Przerwał ostro Connor - Kazdy, już wie o co chodzi. Sprawa jest wiadomą. - Tak. Cholera, a więc i tego starego zbereźnika kostuch prześwięcił kosą! Należało mu się, bo on z nikim się nie liczył. Wszystkich rżnął równo. Nie było różnicy czy to elf czy człowiek! - Czy krzesło! - Ba! - Niech ziemia szczęśliwszą bez niego będzie. - Wycedził w wyraźnie zadowolony Alwen. Oczy mu zabłyszczały, a miał i smutek i radość. Dwa niezbędne atrybuty artysty. Vegart milczał chwilę, cały czas obserwując kręcącego się między ludzi, kota. Kot był biały, zupełnie biały, jak mleko. Chodził w kółko nie mogąc znaleźć sobie miejsca wśród roju krzeseł. Nie interesowały go zbytnio pies Lonthara, ani biegające po kątach myszy. Interesowali go ludzie, bez większego uwzględnienia wypowiadanych przez nich kwestii. Gdy wzięła go na ręce młoda magiczka, wcale nie krył swojego oburzenia zaistniała sytuacją. Wręcz przeciwnie po chwilowej niewoli, zaczął wymownie machać puszystym ogonem, i kąsić po palcach przy każdej próbie cielesnego kontaktu. Każde zwierze - pomyślał - a kot w wyszczególnieniu to paskudny łajdak. Żreć woła nieustannie, a jak za dupę złapać to od razu wrzeszczy. To trochę jak z babą. Cały dzień gna do roboty, a w nocy, gdy za kieckę powąchasz, leje w mordę lepiej niż byś obuchem oberwał. - Mnie droga Airo polityka nigdy nie zajmowała. - Powiedział nie spuszczając wzroku z siwka - I chyba zajmować nie będzie. To, że Ssra'sra za skórę komuś zaszedł to nie moja sprawa, i nie mój frasunek. Mnie tylko interesuje co ja tu robię. - Dziwne to, w twoim fachu polityką się nie interesować. Wszelako, ty tych politykierów rżnąłeś bez opamiętania! A tera, gadasz, że to cię nie interesuje? - W trącił się nie mogący wytrzymać bez gadania Mniejszy. Eldredd nie zamierzał, jednak zaczął się tłumaczyć. Nie zamierzał. - W zakonie, jak i w wojsku żołnierz nie zadaje pytań. Nie jest mu to potrzebne do wykonania zadania, a tylko z tego się go rozlicza. Zbyt szerokie horyzonty tylko pogarszają tę sprawę. - Ha, bracie, aboć ty nigdy pytań nie zadawałeś? Zawsze chodziłeś z wiatrem? - Do czego tak naprawdę zmierza ta rozmowa? Nie bardzo rozumiem. Wiesz przecież równie dobrze jak ja, że myślałem, zacząłem myśleć. Dlatego się tutaj znalazłem, tylko i wyłącznie. Dlatego, że byłem...słaby. Lonthar podniósł wysoko brwi, zachęcając go do dalszych wynurzeń. - Wiesz... ta rozmowa, nie ukrywając, jest dla mnie trudną. Jeśli pozwolisz skończę ten wątek jednym porównaniem, i potem nie chcę już do tego wracać. Otóż z wojskiem czy z zakonem Athrobusa jest tak jak z religią. Z wiarą, z całą pompatycznością i dogmatyką. Jedno pytanie, jedna wątpliwość, a już pojawia się problem. Już zaczynasz szukać, i węszyć, a to na polu wojskowości jak i na polu wiary oznacza odpowiednio zdradę i śmierć, oraz zdradę i potępienie. - Nie mów na tematy na które nikt mówić nie może. Powiedział ciepło Nataniell. Praktycznie, od prawie dwóch godzin kiedy to po raz pierwszy skrzyżowali spojrzenia, egzotyczny gość wymówił nie więcej niż dwa czy trzy niepełne zdania. Całą kolację też milczał, ściskając tylko, co jakiś czas drobniutką rękę czarodziejki. Aira wydawała się nie zwracać uwagi na ukradkowe spojrzenia reszty wieczerników, nie obchodził to ją. Pozornie. - Nie zbyt rozumiem o co ci chodzi? - Vegart obrzucił go przenikliwym łupnięciem. Żywo interesował go wiek rozmówcy, którego rysy były nierozczytywalne. Równie dobrze mógł liczyć trzydzieści jak i pięćdziesiąt wiosen. Twarz wydawała się giętka i miękka jak gąbka. Zupełnie jak w teatrze. Aktorzyna grał cały czas ten sam, zmieniając tylko maski i stroje. - Mówię o wierze, O bogu, o wszystkim. - Artykułował spokojnie, może nawet flegmatycznie. Namaszcząjąc każdy wyraz, krótkim, urywającym się nagle akcentem. - O ludziach i zwierzętach. O niebie i ziemi. Każdy ma jakiegoś Boga. Każdy, nawet taki, co mówi, że sprawy ducha i serca są dlań zupełnie obojętnymi. Ale nikt, absolutnie nikt nie może uważać, że Siła zrobi tak czy tak. Potępi, odrzuci. Zabije, zbawi. Nie. To nie w ten sposób. Jest to myślenie nie tle, głupie i aroganckie, co w ogóle pozbawione jakiejś głębszej wartości. - Nie wiem jak inni, ale ja zupełnie nic nie rozumiem. Co ty bredzisz? - Beknął Alwen, a Vegart przytaknął dzieląc pytanie? Tulonej bezdźwięcznie odsunął na bok swój porcelanowy talerzyk. Hebanowy blat stołu, fantazyjnie intarsjowany, jasnym nieznanym bliżej Eldredowi gatunkiem drzewa, zlewał się w jedną całość z odcieniem jego bezbarwnych dłoni. Ni to białymi, ni to delikatnie beżowymi, ni to ciemnymi jak węgiel. Nienaturalnymi. Niemal tak samo jak jego, właśnie błyszczący okazałością uśmiech. - Masz prawo nie rozumieć. Ja też nie rozumiem wielu rzeczy. Jak każdy. - Nie mów do mnie jak do dziecka! - Wcale nie miałem zamiaru. Przepraszam, że tak mnie odebrałeś. Ale mój lud nie wierzy w Boga w waszym rozumieniu tego słowa. Nie wierzy w całą tą otoczkę, mitologię zabobonu. Odrzuca bezgraniczne poświęcenie, i wiarę w mający nadejść cud. My mówimy, że Bóg jest w nas. Bóg jest nami, i my jesteśmy jego obrazem. Nasza dusza jest jego zwierciadłem, zmiennym i niestałym. Tak samo niestałym jak ludzie, i tak samo zmiennym jak na przykład leżący tu pies. Vegart, jak wszyscy zgromadzeni w salonie starał się głowić, o czym też ten prorok gada. - My, jesteśmy Bogiem. - Podjął po chwili - Każdy z nas i wszyscy razem. Takie same prawo do bycia nim ma także i zwierz, jak i skała czy rzeka. Wszystko tworzy obraz. Barwna kompozycję, z wieloma elementami układanki. Elementami równymi sobie ważnością. O równych prawach, i woliźnie. Dajmy na to, że na sielance młyna, zabraknie naraz kota, albo szczura. Obraz jest nieskończony, brakuje istotnej części, trybiku w zegarze. Brak człowieka także byłby zauważalny, i to w takim samym stopni ja kota czy innego krokodyla. Człek nie jest stworzony rządzić, o nie. A jeśli już przynajmniej w takim samym stopniu jak każdy inny stwór. Piszecie: "Czyń sobie ziemię poddaną", ja piszę czyń nią sobie pokrewną. Nie, jesteśmy tu panami, czy królami. Jesteśmy gośćmi, miłymi gośćmi, którzy i tak wyjdą po obiedzie. Rozumiesz już o czym mówiłem? Twierdzą, że nie możesz tak myśleć o Bogu? Rozumiesz dla czego określanie swojego Boga jest tak samo bezcelowe jak dla przykładu dłubanie w nosie? Rozumiesz? Eldredd pokiwał ze zdumienia głową, w geście, który nie oznaczał, ani przeczenia ani potwierdzenia wypowiadanych tu kwestii. - Nie, rozumiem Nataniell, nic a nic. Poza tym nie wiem co to takiego krokodyl. Wiem tylko, że za mniejsze grzechy niż twój w Kalandrze na stosie palili. Kat nawet uszu nie mrużył na smród przypalanej do kości, skóry, Na głos wrzeszczących z bólu i strachu ognistych marzann. I co ty mi na to powiesz, że to jest Bóg? Że ja jestem Bogiem? Ja, człowiek który tylu ludzi zarąbał? Ja, taki rzeźnik jak ja? - A kto powiedział, że Bóg musi być dobry? - Ja to kto?! Musi być dobry. Jeśli jest to musi być dobrym! - Dlaczego akurat musi? Czemu nikt z waszego ludu ze słowem Bóg nie kojarzy jakiegoś pejoratywnego odczynnika? Przecież jak mówiłem Bóg jest wszystkim i wszystko jest Bogiem. I nie jest on wcale dobry, nie jest on wcale zły. Takie pojęcia w ogóle nie występują! Po tych słowach Aira, w ślad za nią Connor, bezceremonialne wstali od stołu i wyszli z jadalni. Na koniec Aira rzuciła coś o tępych łbach, ale nikt prócz Nataniella, nie zaprzątnął nią uwagi. Ten popatrzał pożądliwie, smutno, tęsknie choć była tak niedaleko...daleko, zmitygował się jednak dość spiesznie. Vegart z Alwenem nie zauważyli nawet ich nieobecności, a Lonthar bezceremonialnie opychał się pieczoną kaczką w sosie orzechowym. Kot - szczubak, skorzystał z dopustu obgryzając niedojedzoną chrząstkę. - Twierdzisz, że nie ma dobra ani zła! Toż to jakiś totalny obłęd! Ty tworzysz jakąś utopie! Wizje ludzkości żyjącej bez jakichkolwiek zasad czy prawideł! To jakieś sofistyczne tezy! Nataniell przesiadł się na krzesło wcześniej zajmowane przez Czarodziejkę. Teraz mógł już dokładnie obserwować swojego "ucznia". - Nie, nieprawda. Nie jestem sofistą czy demagogiem. Staram się tylko podzielić z tobą częścią naszej filozofii. Wyrzucając, iż tworze świat bez prawideł, odpowiem ci tak, a jaki teraz macie świat? Z tymi wszystkimi kodeksami i nakazami. Z monoteistyczna religią i hegemonią kościołów? Świat w którym mój rozmówca, wychowany pod skrzydłami wszechwiedzącego zakonu, należy do najlepszych zabójców jakich ziemia nosiła na swych barkach! Świat w którym, każdy, kradnie, działa dla prywaty, po trupach dążąc do celu! Świat wiecznych nierówności i upokorzeń. Świat panów i chłopów, rycerzy i giermków. Dlatego my, nasz lud, nie zasłaniamy się populistycznymi hasłami. Nie wywyższamy się ponad stany i istnienia. Głosimy równość. Że Bóg jest nami i my jesteśmy nim. Że nie ma prawdy, kłamstwa, fałszu czy szczęścia. U nas wszystko jest naturalne, i zgodne z prawidłami życia. A wszystko to, doprawdy wszystko jest relatywne. Wszystko czyli nic, nic czyli wszystko... Vegart westchnął pęczniejąc, po czym wytchął powietrze, jak rozdarty balon. Tyrada Tuloneja wywarły na nim mocny, niezatarty wrzód. Trudno nie dać jawy sposobności, fascynacji wywodem proroka, a raczej, podniecenia jakie wywarła na nim ta rozmowa. - Czy u was, na wschodzie, nie ma więc korupcji, i tych innych grzechów którymi zdążyłeś nas obarczyć? - Mówił trochę spokojniej niż poprzednio Zdając sobie sprawę, że tak naprawdę to przez ostatnie kilkanaście minut obaj dysputanci, niby argumentując, wrzeszczeli na siebie z wilczą zajadłością - Inkryminujesz nas o wszelkie niegodziwości, a spójrz na siebie. Rozumując twoją logiką można wszystko obalić i wszystko wybronić. Można wybronić nawet mnie, bezwględnego mordercę, ot tylko twą teorią względności! Można zrobić i uczynić dokładnie wszystko posługując się jednym tylko jednym kanonem - relatywizmem. - Tak! To prawda, można to zrobić! Ale ja wcale nie twierdziłem, że u nas jest tak świetnie! Mniejszy właśnie, skończył oblizywać palce po drobiowej uczcie. Wstał i doniośle beknąwszy opuścił miłe towarzystwo. Także tego zdarzenia, nikt nie zauważył. - Ja kto nie! - Zaśmiał się sarkastycznie Eldredd - Jak to nie! Przecież... - Nie tego nie twierdziłem nigdy! - Zmieniasz fakty! - Nic nie zmieniam, ty musiałeś źle usłyszeć! - Żachnął się Nataniell - Skurwysyństwa nigdy do końca nie wyplewisz! - To twierdzenie też jest względne! Biorąc rachunek współczesnego nam... - Teraz to ty jesteś demagogiem! Skurwysyństwo jest jakby naszym chtonicznym Ojcem. Wspólnym mianownikiem obu nacji. Mianownikiem któremu po ścięci dziesięciu głów, jak hydrze wyrastają kolejne piętnaście! U nas też to jest, i zawsze będzie. Sęk jest, że my zminimalizowaliśmy jego zasięg i ciągle minimalizujemy jego skutki. - Mówiąc wprost, i kierując się twoimi słowami, robicie, rzecz pozbawioną najmniejszego sensu! Plewicie niewyplewialny chwast! I po co?! Po co to wszystko jeśli w nic się nie wierzy? Jeśli nie ma się celu, światełka w ciemnym pokoju? Wy do niczego nie dążycie! Po co te wyeksponowane zakazy! Po co? Kto cię będzie z nich rozliczał!? Nataniell jednym haustem opróżnił stojącą na kancie stołu butelkę źródlanej, oczywiście, wody. Jako, że nie pił alkoholu, ani nie spożywał mięsa, raczył się tedy źródlanką, święty dupek! - Nie jest tak jak mówisz! Czy ty który mordowałeś na zlecenie, zastanawiałeś się czemu tak czynisz? Zastanawiałeś się nad konsekwęcjami? Spytałeś choć raz swojego zwierzchnika Athrobusa, o ocenę moralną własnych czynów? No, no odpowiedz, spytałeś się czy nie? - Nieeee! - Wrzasnął jak zarzynany niedźwiedź - Nigdy! Nie musiałem, tego robić. Ja byłem żołnierzem, a żołnierz wykonuje rozkazy! - Ale jednak zmieniłeś się dlaczego?! Dlaczego skoro jesteś niewierzący?! - Nataniell w końcu przełknął ugrzęzłą w gardle kość. - Dlatego, ze obudziło się we mnie sumienie! - Zaryczał chyba do granic odporności, własnych strun głosowy. Kot aż zajęczał, echo rozniosło się po całym pałacu. - Stwierdziłem, że dłużej nie podołam! I nie...nie...podołałem... Momentalnie ostygł umoczony w wodzie, rozgrzany antracyt. Z sykiem i dymem. - A widzisz! A widzisz, sam odpowiedziałeś sobie na zadane pytanie. My też mamy sumienie. Takie samo jak każdy, chociaż może nie, bo miano sumienie też jest relatywne... No nieważne. Oprócz tego wiara nasza zakłada życie po śmierci, nie złotą górę, czy czeluście pieczary, ale jakby koło czasu i istnień. Przy czym, każdemu podług jego potrzeb i zasług, ale nic na siłę, nic na wieki. My twierdzimy, że życie krąży. Energia jest niezniszczalna, i nieprzemijająca. Po śmierci, ważą się losy każdego z nas. Jeśli zwarzono prawie. Idziemy lepsze i szczęśliwsze obcowanie. Możemy stać się drzewem, wodą czy roślinką. Dalej, dalej, droga do kresu istnienia. Jeśli nie, następuje duchowa degrengolada. Stajemy się pająkiem czy modliszką. Trybik w trybik, akcja reakcja. Rozumiesz, mechanizm? Rozumiesz teraz nasz, w waszych oczach "przesadny" szacunek dla przyrody i zwierząt? Rozumiesz, Vegart? Rozumiesz sens naszego perorowania? Vegart? Powiedz, coś? - My, wy, oni, antagonizujesz narody, a nie mówisz o indywidualnościach, a to chyba ważniejsze? - Wtrącił i Alwen, swą krztę zdrowego rozsądku. Cóż gdy prorok nie szukał weń, uwierzytelnienia. - Owszem, ale nikt nie działa w próżni, czyli warunki i otoczka, jest nie mniej istotną, prawda Vegart? Zaginiony przewrócił otępiałym wzrokiem, jakby nie dosłyszał nawet tego wykręconego chołupca: "Prawda Vegart"? - Schizofrenia... - Wybełkotał z ledwością - ...Paranoja i schizofrenia... - Co? Powtórz bo niewyraźnie powiedziałeś. Chcesz może o coś zapytać? Co ci przetłumaczyć? Vegart na pewno nie miał już zamiaru pytać o cokolwiek. Długa dyskusja wyczerpała chyba wszystek jego witalne potencji, magazynowanej, na jeden wieczór. - Nie, nie on tylko mówił, że nie wiem co to takiego modliszka. - Odburknął za niego Alwen. Po czym wstał, chrząknął dwa, trzy razy, nie dbając o publikę, przemówił. - W związku z zaistniałą sytuacją, pragnę ja wypowiedzieć swoje zdanie, na temat poruszanych tu egzystencjalnych tematów. - Chrząknął sobie jeszcze kilka razu - Proszę słuchać: Patos, Patos, Patos ! Patosu, Patosu brakuje ! Tak zawżdy, tak zawżdy, gdy Gdy kretyn z kretynem sparuje. Tu wywalił końsko zebiska, zmieniając intonacje. Bo Bałwan, bo Bałwan, bo Bałwan! A Bałwan? Gdzie Bałwan? Kto Bałwan? Tu Bałwan! Tam Bałwan! I ja Bałwan? Bałwanów, Bałwanów nam w bród! To cud! To cud! To cuuuuud! Alwen ukłonił się po skończonym "występie" zadowolon, i siadł z powrotem na miejsce. - A oklaski? Aha, zapomniał bym powiadomić o autorze tego wielkiego utworu. Otóż jest to Apokryf. Czyli autor nieznany. A pochodzi on z wielce popularnej wśród elit kulturalnych tego państwa księgi, pod wszystko mówiącym tytułem: "Złote myśli i inne ukryte perwersje językowe mistrza A." Tulonej Nataniell, z kwaśna miną, wstał od stołu, ziewnął, sapnął, szkoda marnować noc. Nie mówiąc słowa również opuścił jadalnie. Poeta zaśmiał się krótko, ale, że nikt go nie słuchał przestał po sekundzie. Pokręcił się trochę po pokoju, chciał złapać kontakt ale nie wyszło, cóż także wyszedł, zamykając za sobą drzwi i gasząc błyszczące w mroku świece. Nikt nawet nie zwrócił uwagi, że niemal wszyscy się ulotnili. Nikt, bo zmęczony tyradą Vegart, już z dawna rozłożył się na swojej części blatu, zasypiając. Po prostu zasnął. Opierając głowę na zgiętych w łokciu ramionach zmrużył oczy i popłynął w daleki sen. Niewdzięczny biały kot, zręcznie wskoczył na stół dobierając się do resztek pozostawionego jedzenia. Wybrednie niby panienka, niby szejk staranny, w kompletowaniu haremu. Zamruczał i pogryzł pozostałości po kaczce. Potem, dużo już później, wyraźnie zadowolony, wyczyścił futerko i tyłek. Wstał i cichaczem, wciąż brzęcząc jak mandolina, podszedł do śpiącego człowieka. Powoli, z wrodzoną ostrożnością obwąchał całą twarz, na końcu oblizując mu nos. Szorstki języczek połechtał go z niewyrażalną przyjemnością. Ułożył się do snu. Tuż przy samym stosie, opadających na ramiona kędzierzawych włosów. *** W kościach już oddech zimy, strzykanie, reumatyzm, dłużyzna nocy. Zmitrężyli zbyt długo, on zmitrężył. Czół choć nie wiedział czemu, dla jestestwa bez celu każdy dzień jest to zbyt długo. Marnotrawstwo, lecz cóż czynic gdy nie idzie zdecydować? Aira mówiła konkretnie i rzeczowo, starając się nie pominąć żadnych istotnych dla sprawy zagadnień. Starając się pominąć, co istotne, lecz może nie na każden słuch. W zimnym, późno jesiennym słońcu jej bursztynowy inkluz błyszczał jak odbity w morskiej toni księżyc. Jasnym, bladym światełkiem. Nieczułym, i odpychającym. Vegart nie przerywał. Ani razu. Patrzył na jej nieruchomą twarz, wsłuchując się w każdy szczegół niezbyt, na pozór, misternie ułożonego planu. Patrzył i słuchał. Raz jej, raz tańczącego mu po plecach północnego wiatru. Rozalium, w którym Aira postanowiła wygłosić swój monolog, nie było niczym przesłonięte od wybryków natury. Szczególnie od północnej jego strony. Strony od której siedział Vegart. -...No i, to by było na tyle. - Podsumowała na zakończenie czerwonowłosa czarodziejka. Eldredd głowił się, jak zdołała uniknąć kręćka w swych arcyciekawych wynurzeniach - Czekam na pytania, i...decyzje. Chociaż prawdopodobnie zdajesz sobie sprawę, iż tak naprawdę może ona być tylko jedna. Taaaaaaaak... - Zajaśniało eureką we łbie. - Nie, ja nic sobie nie zdaję. Poza tym, zaiste T Y zdajesz sobie sprawę, iż wykazuję się wybitnym, antytalentem w podejmowaniu decyzji. Doprawdy nigdy chyba dobrze nie wybrałem. - Wybrałeś! Inaczej byśmy się nie spotkali! "Zluzowała" sobie na "popis". Wstrzymała, jakby w wyczekiwaniu na odzew klakierów, bicie serca. - Tym niemniej coś trzeba postanowić. Nie wyczekała! - Tym niemniej podsumujmy. Sprowadziłaś mnie tu w poczuciu, jak twierdzisz, ocalenia mej potylicy przed stryczkiem, alternatywnie, przymusową służbą u Elryka. Ale to nieprawda, p r a w d a? Nie dlatego mnie tu ściągnięto, nie po to. Vegart zrobił krótką pauzę, której dźwięczność właściwie i tak była zbyteczna. Aira i bez pomocy niewerbalnych "popisów" przyglądała się jemu z niekrytym zaciekawieniem. Z wyściełanych rosharem krzeseł, zaordynowanych do zmarzniętego ogrodu specjalnie na okoliczność tej rozmowy, nad świadom bezwiednie wydłubywała długie, końskie włosy. Nerwy. Co chwila burzyła nią fala niepewności. - Dowiaduję się przed chwilą - Podjął - o planowanych wybuchach rewolucji której ja miałbym być organizatorem. Dowiaduje się o rzekomym, podburzaniu plebsu przez podstawionych ludzi. O planowanych rewoltach i zamachach. O planach wielkiego ludowego powstania. Międzynarodowej rewolty. Powstaniu nizin przeciw górą. Wideł przeciw mieczom. Drewno przeciw stali. Ale tak naprawdę to ja nie zrozumiałem o co chodzi. I komu to ma służyć. - Wiesz Aira, zdumiała mnie twoja wypowiedź. - Ciągnął dalej - Bardzo mnie zdumiała. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się jakieś popieprzone, i nierealne. Aira wyrwała całą potężną kiść końskiego włosia. - Nie dziwi mnie to. Rzeczywiście, ale tylko na pierwszy strzał, plan wydawać się może nierealny. - Nierealny?! To jakaś czysta hipokryzja! - Na pierwszy strzał!. Tak naprawdę to już większość rzeczy jest już przygotowana. I... - I jakich rzeczy?! Kto coś przygotowywał? Ciekawostką jest, że taki pomysł powstaje w tak gorącym okresie. Niemal w przeddzień zaplanowanej wojny! - Żadnej wojny nie będzie! - Nie zauważyła podniesionego głosu - Nie może być! My do tego... - My to znaczy Alfgrad? Alfgrad zorganizował tę cały przewrót, co? On funduję tę całą farsę? Bo wiesz, chociaż wyglądasz jak dziecko, to ja nie wierzę w twoje czysto altruistyczne asumpty! Zawahała się przez chwilę. Ręka jej zadrżała., przy wymuszonym układaniu włosów. - Tak, Alfgrad. - Położyła dłoń na kolanach. Jedną na drugą. - To nie było trudno zgadnąć, ale czy to czyni jakąś różnice? No masz jakieś opory, w stosunku do Alfgradu? Co? Może takie, że ktoś chce wreszcie nie dopuścić do przelewu bezsensownej krwi. Do wyniszczającej wojny którą Marras, Kalandr czy każde inne państwo występujące przeciw potędze Alfgradu musi, powtarzam musi przegrać! - Nie znam się na wojnach czy przewrotach. Wiem jedno, ze jeśli Alfgrad planuje bunt plebsu z zasady wręcz, tak czy inaczej będzie wojna! Musi być wojna! Więc tak czy inaczej wszystko prowadzi do rozlewu krwi, łez i nieszczęścia. - Ale jest chyba jakaś różnica? Czy ty nie dostrzegasz żadnej? Vegart nasunął głębiej na głowę swój zemszały kapiszon. Wiatr był coraz silniejszy. Morda mu już przezeń, i przez gadkę, ogorzała. - Różnice też, ale na pewno więcej analogii. Aira wysłuchaj mnie - Powiedział łagodnie i spolegliwe - Nie chciałbym byś pojęła opacznie. Ja generalnie popieram to co robicie. Naprawdę popieram. Ale ja w to po prostu nie wierzę. Nie wierzę w powodzenie. Nie wierzę w wieśniaków. Nie wierzę że starczy im ducha i zapału. Nie wierzę, ze gdy jeden królewski zagon kawalerii puści z dymem kilka wiosek reszta stanie na barykadach, a nie przyjdzie do królów i tamtejszych władyków na kolanach błagać o łaskę i przebaczenie. Nie wierzę, to się nie może udać. - Ależ wcale nie musisz wierzyć! To nie twoje zmartwienie. Ty masz tylko dotrzeć do Kalandru i pomóc działającym tam naszym ludziom. Wszystko. Oprócz kilku publicznych wystąpień, wystarczy parada w glorii tego który odważył się przeciwstawić zakonowi. Przekonasz lud do chwycenia za broń. Wszystko, tyle co splunąć, a masz szansę uruść do miana bohatera, a nawet legendy! - Chyba martwej, bo po przegranej rewolucji wszyscy przywitamy się z katem. - Legenda musi mieć uwierzytelnienie śmiercią. Zawahał się, tyknął, jakoby dźgnięty nożem. Burknął chmurny, szparą spomiędzy zadzierzgniętych warg. - Nie lubię gdy ktoś wie o mnie więcej, niż ja sam chciałbym wiedzieć. - Sugerujesz, że ja wiem? Wiesz ruda... - Wiesz. Znasz mój życiorys jak małpa rzyć. - To wymuszona wulgarność, ty taki nie jesteś. - Nie? A jaki? - Jesteś... - Uniosła wzrok w zamyślę, po czym zmitygowała. Prychnęła jako po tabace - Po pierwsze nie jesteś taki ważny, drogi panie Narcyz, a jeżeli się nie mylę to ty miałeś mi coś odpowiedzieć. - Pięknie to i jakoś wszystko wzniosłe, cóż gdy nie możesz mnie jakoś przekonać. Wiesz czemu? Aira nie zareagowała nijakim gestem, a i on nie oczekiwał odpowiedzi. Tako i przestój miedzy zdaniami, zjednoczył w czystą, integralną formę. - Ponieważ mnie to po prostu nie interesuje. Powtarzam: NIE interesuje. Oprócz tego, że nie wierzę w powodzenie całej zabawy, mnie to nie obchodzi. Mam do spraw polityki wyjątkowo indyferentny stosunek. Staram się trzymać od niej z daleka. Wolę mieć czyste ręce. - Nigdy nie będziesz ich miał! Od pewnych spraw uciec po prostu nie można! Nie sposób, być całe rzycie pasywistą! Nie sposób całe rzycie uciekać! - Znowuż każesz mi wybierać. - Dobra. Zagalopowaliśmy się trochę za daleko. Przyobiecam ci coś, bo tak się zwykle postępuje przy transakcjach. A wiedz, że to tylko transakcja. - Przyobiecasz? - Głowy Kedara Lezro i Berrego. Sam będziesz mógł je ściąć. I tak mieliśmy się ich pozbyć, ale w sumie, może zrobić to i ty. Duch zapadł na muldzie, chwilowo, chwilowo... Ale czy nie spodziewanie? - Więc jednak... - Tak to on. Powiem więcej ciągle awansuje w hierarchii zakonu. Lezro naprawdę mu zaufał. Vegart podrapał się, na to, w lewy polik. Może lepiej było nie pytać? Ten miesiąc ciemnoty był tak spokojnym... Opuszki wymacały piętno sączka. Aira wykonała świetną robotę, niemal idealnie składając połamane kości. Cięła rwanie, i powodowany cierpieniem, ferment, nudność w brzuchu. - Chy, szkoda, że tak się stało... Ale skąd ta pewność, że chcę ich zabić? - Znam takich jak ty. W gruncie... - Ty? - Najemni mordercy. Bo tym właśnie jesteś. Kłamała, wiedział że kłamie. Oszustwo, bo czym mógł jej ten Nataniell zaimponować? - Dziękuję, że wysoko mnie cenisz. Chociaż wiedz, że nie dokuczyłaś mi zbytnio. Codziennie na nowo uświadamiam sobie ten radosny fakt. - Ot i szczęśliwy pan Narcyz, wiem nawet kim jest! Chociaż w sumie takim jest każdy z nas. Każdy czasem szuka zemsty. To żadne nowóm, prawda? - A jakbym powiedział, że ja jestem inny, uwierzyła byś? Aira ten Cassell popatrzyła nań z jeszcze większym zębem. Intrygował, a wciąż nie mogła go rozgryźć! Czym dziadek mocniejszy, tym i skorupa twardsza. - Nie. Tobie bym wiary nie dała...Zastanowiłeś się? . - Jeśli otrzymasz odpowiedź odmowną to co? Zarżniecie mnie, zakopiecie w tej alejce? Będę zbędnym, tedy choć może jaką grządkę użyźnię. - Może. Oczywiście, zadecydowały by tu nie względy ambicjonalne, raczej...protekcyjne. Za dużo ci powiedziałam, panie Narcyz. - Oczywiście. Protekcyjne. - Oczywiście. Banalnie wzruszył mimiką. - Czyli jak z decyzją. Nie dziw się, że nie daje ci czasu do namysłu, wiesz, że jestem niecierpliwa. No dalej, albo dupa albo krzesło. Zdecyduj sosna czy rebelia, zaszczyty, czy... - Kto jest tą osobą której mam pomóc? - Najpierw zdecyduj. - Kto i gdzie to ma się to odbyć? - Mówiłam, że w Kalandrze. Decyzja. - Kto, i gdzie?! - Vegart... - Kto, i gdzie ?! - Mówił z coraz większym naciskiem. Aira nie miała wystarczająco dużo energii do obrony. Pozatym stała zaskoczona. Wielce zaskoczona. - Mzyt'namor. To jest blisko granicy, Stosunkowo niedaleko od Newd... - Wiem gdzie leży Mzyt'namor. Kto? Stłumiła pierwsze cisnące jej się usta słowa. Powiedziała. - Człowiek,...mężczyzna o którego pytasz zwie się... *** - ...Cameron! Kilka głosów, jak grot w gardło, rozdarło zmętniałe powietrze. - Cameron! Cholera, gdzieś się znowuż zapodział! Ciemna jak smoła noc, zabrała ze sobą wszystko. Wchłonęła każdy promień światła, każde wspomnienie dnia. - Do czorta, gdzie jesteś?! Kurwa mać! - Zabrzmiało sentencjonalnie. - Pogoń idzie! Pogoń, słyszysz?! - Cameron, ty skurwysynie!! Słyszysz?!!! - Wracajmy do chaty. - Uspokoił ktoś. - Przecież była zamknięta! - No właśnie. Chodź. - Myślisz, że kolejny raz mógłby... To było tylko dwoje ludzi. Z tembru głosu, można było wyczytać przerażenie. I troskę. - Cholera, po ciemku trudno wymacać... - Camreoooon! Camreoooon! Pościg, pogoń! - Ciszej troszkę ciszej, Blaz. Ktoś zaczął walić pięścią w drzwi. Głuche echo rozeszło się szerokim łukiem po okolicznych trzęsawiskach. Wybrzmiało, potem jęknęły belki. - Pomóż...Pomóż...Idzie, wal... - Razem...rozwalę zamek...odsuń się...Od lewej, od lewej... Coś chrupnęło. Zajęczało bezsilnie. Zupełnie jak łamane z premedytacją kolano. - Pchaj...pchaj... - No...Camerooon! - Cicho...zapal...ogarek... - Krzesiwo. Dobra. Przytrzymaj. Ostrożnie...Dobra, dobra. - Cam... - Ugrzęzło w gardle. Rzeczywiście, na brzegu łóżka siedziała patykowata sylwetka. Ktoś, z fizysu może i jakiś Camerona. - Filliskirk! Do diabła, czemu milczałeś?! Myśleliśmy już, że... - Że co? Kolejny raz spiłem się, i leże gdzieś nieprzytomny? Rozkosznie zdycham w przydrożnym rowie. Że znowu rozbiję jakąś szybę, co? Siedzący na łóżku mężczyzna, spojrzał na swe obwiązane przybrudzoną szmatą dłonie. Jego czarna twarz wydawała się nieprzenikniona. - Wiesz, że nie. - Głos był jeszcze bardziej zatroskany niż poprzednio. - Przecież, jesteś dowódcą, dyktatorem, jak mogliśmy...Czemu, nic nie mówiłeś. Darliśmy się z Blazem tak głośno, że chyba wszystkie niedźwiedzie z gawrów wypłoszone. Cameron przygładził długą, równie czarną jak włosy, brodę. Wyrazem twarzy przypominał raczej bezwględnego zabójcę, czy zdesperowanego brakiem alkoholu pijaka niż wielkiego dyktatora powstania. Tego który rzucił wyzwanie Bogu. Tego za którym ludzie gotowi byli iść aż po granice piekła. Aż, na kraniec świata. Żeby tylko móc być z nim. Ze swoim wodzem. I nadzieją. Ostatnią. Jego podkrążone, wielkie, i wyłupiaste jak u żaby oczy wyglądały fatalnie. Twarz mordercy, przy bliższym poznaniu stawała się twarzą wariata. Szaleńca, nie dbającego o siebie i innych. Twarz śmierci. Przed nim, i za nim. - Chciałem, być sam Finnie. Sam po raz pierwszy od dłuższego czasu chciałem pozostać sam. Sam sobie w spokoju pomyśleć. Pomedytować... Blaz, Finn, co się właściwie stało? - Przecież jesteśmy twoimi przyjaciółmi Cameron... - Przejechał posłaniec. - Finn, zawsze musi być ktoś kto nie popłynie emocjami - Zbrojnych za nami wysłali. Podobno kilka zagonów. Trza na koń i w nogi. Czym prędzej! - Wyjaśniła pospiesznie - Czym... - Dobra, już dobra...Konie gotowe do drogi? W porządku...możemy ruszać. Gdzie teraz? - Rangun, Ukmerge, Avgren, Mzyt'namor... - Mzyt'namor...Czytałem, że mają tam podobno trzy najlepsze rzeczy na świecie: piwo... - ...więzienia, i szubienice. *** - Wiesz-li, może co to znaczy, to Mzyt'namor? - Wiem. - No to powiedz! Wiesz li, jaka jestem niecierpliwa! - Wiem. - No więc? - No więc, też wiem. - Vegart... - To po krasnoludzku. To znaczy dokładnie "Koniec Słońca". - Koniec Słońca... Śmieszne, nie? I takie,...takie... - Pretensjonalne? Wiem. *** Starała się być cicho. Bardzo się starała. Szła powoli, stawiając koniuszki palców na lewym, cichszym boku niemiłosiernie skrzypiących schodów. Zgasiła nawet świecę, i dogorywające na korytarzach pochodnie. Starała się być cicho. Bardzo się starała. Weszła na górę, i powoli, ostrożnie nacisnęła mosiężną klamkę. Na dworze huczał wiatr. Wszyscy spali. Wszyscy mieli już spać. Mięli... - Tutaj. - Zaświstało w ciemnościach. Aira obróciła się gwałtownie, ale nikogo nie dostrzegła. Nawet, majaczącego w ciemności cienia. Jednak wiedziała. Poznała bezbłędnie. - Gdzie...gdzie jesteś? - Już mówiłem, że tutaj. Aira dalej błądziła wzrokiem. Kształt był nie namacalny. Obecności obcej aury też nie wyczuwała. Ani teraz, ani gdy wdrapywała się po schodach. To się nie zdarzało. Nigdy. - Tutaj. - Powtórzył widząc, że czarodziejka nadal niezbyt orientuje się w jego położeniu. - Koło balustrady. Podeszła bliżej, potykając się po drodze o leniwiący zydel. Zaklęła plugawo, chyba najmocniej jak zdołały jej drobniutkie usteczka. Z trudem podniosła się z klęczek. - Szukałaś, mnie...Trzeba było zaświecić łojówkę. Słyszałem, że znacznie ułatwia poruszanie. Sapiąc z gniewu uchwyciła poręczy balustrady. Oprócz pozłacanego posążka wymacała tylko jego stopy. - Dobrze. To właśnie ja. - Zdjął nogi z balustrady i zaczął huśtać się na swoim krzesełku. - Po co właściwie przyszłaś? - Zapytał retorycznie, i bez ogródek. Znał przecież znał odpowiedź. Może nawet lepiej niż ona. - Po co pytasz? Wiesz dobrze, po co. - Wiem. Wiem moja czarownico, wiem. Ale to niczego nie ułatwia. Nic nie zmienia. - Zmienia. Nic przynajmniej nie muszę mówić. Po prostu weź mnie za rękę, i... - Odruchowo zagarnęła dłonią powietrze, nie napotykając jednak niczego. - Nie. Nic z tego nie wyjdzie. Nie musimy się oszukiwać. Idź z powrotem do sypialni. Mówił zimnym akademickim głosem, starając się ukrywać narastające emocje. Nie, to nie były emocje. Lud słów był wyrachowany, i umyślny. Nic z patosu literackich romansów. - Nie podobam ci się?! - Zdziwienie było autentyczne - No powiedz mi to prosto w oczy, bo nie wierze! Nie podobam ci się? Za małe biust, krzywe nogi... - Daj spokój Aira. Ja...och Aira... - Vegart...Czemu...o co ci chodzi. Uważasz, że jestem za młoda?! Nie wiesz nawet... - Wiem, wiem Aira. Na pewno jesteś dużo starsza i mądrzejsza. Ale to nie to... - Więc co? - Z trudem powstrzymywała się od krzyku, niby wulkan przed samodestrukcyjną erupcją . - Ja nic od ciebie nie chcę Vegart...nic. Słuchaj, jutro wyjeżdżasz...zapomnisz. To,...tylko jedna noc? - Nie. - Czemu nie?! - Nie chciała się już powstrzymywać. - Vegart...nie odrzucaj...Nie możesz mnie odrzucić... - Załkało niemal jak błaganie. - Nie dziś. Proszę...Potraktujmy to jako pamiątkę! Zostawisz mi wspomnienie. Podarowany suwenir...Vegart!? My już nigdy, się...się... Przestał się bujać. Wstał i podszedł do niej ujmując za szyję. Potrafił poruszać się w ciemności jak nikt inny. Nauczył się. Nauczyli go. Jednak nikt nie powiedział co zrobić gdy stoi się przed zdesperowaną kobietą. Nikt nie nauczył. - Niemów już nic. - Przytulił ją mocno, zamykając umęczone oczy. - Nie trzeba. Nie warto. Ja pojadę, zniknę z twojego życia, a pojawi się ktoś inny. Lepszy, młodszy, bogatszy... - Jesteś głupcem...Vegart... nie mów tak. Veg... - Ujęła, położyła jego dłoń na swych biodrach. Drugą na sprzączce bawełnianej koszulki. Połączyła oddechy. Niespiesznie, bez spontaniczności, wbiła mu się w jego popękane usta. - Chodź...chodź! Zrobił to stanowczo. I z wielkim trudem. Rozplątał jej uścisk. - Wystarczy. Wystarczy ci już pamiątek. - Zamknij się...Idziemy...no odpinaj...no... - Do widzenia. - Głos już mu się łamał - Puść...puść...Puść! Puściła. Eldredd odepchnął ją na przed siebie. Za mocno, stanowczo za mocno. - Aira? Przepraszam. Naprawdę przepraszam. Aira? Zaciskając zęby, ugryzła się z odruchowo w czubek języka .Była zaskoczona. I nie przygotowana na zaistniałą sytuację. - No tak...Można było się spodziewać! - Przepraszam. - Zamknij się! - Mówiła tłumiąc łzy - Jak mogłeś!? Chciałam...chciałam...Kochasz ją?! - Nigdy... - Zaprzeczył ale ona nie chciała słuchać. ' - Nadal nie przestałeś jej kochać?! Tą zdzirę! Tę sukę która uciekła z twoim bratem! I to wiedziała?! I ośmieliła się przypomnieć! - Z twoim własnym bratem! Zachowałeś się jak dzieciak! He, he - Śmiała się chociaż łzy ciekły coraz cięższym grochem - Tchórz! Tchórz! I ty mówisz, że jesteś mężczyzną? Ty!! Cha, cha! Który chłop zadaje się z kurwą?! No, który?! He, he! Kurwę się używa, a nie kocha! Rozumiesz?! Rozumiesz tępy głupcze?! Ona Była kurwą!! He, he. Powtarzam: kurwą... Nie wytrzymał. Uderzył na oślep zamkniętym kułakiem. Trafił. Bezbłędnie. Zatoczyła się na nogach ale nie upadła. Strumyczek ciepłej krwi napłynął jej do ust. - Ty...ty...Jak mogłeś...och... Zaryczała. Bezgłośnie zaryczała. Chwyciwszy się za rozbite usta zbiegła po słodach. Bezbłędnie, teraz, odnajdując kierunek, na pochyłej kaskadzie. Przez rozbitą twarz, przez ręce lały się łzy, i posoka. Płakała, chociaż już przestało boleć. Vegart nawet nie krzyknął. Nie zawołał za nią. Nie zatrzymał. Załamany skuliwszy się w kłębek, z podkulonymi nogami położył się na podłodze. Było mu zimno, lecz zapragnął tego zimna. Było ciemno, lecz pożądał ciemności. Było smutno, czyli normalnie. Było mu przykro, czyli przyjemnie. Zimny dreszcz emocji przebiegł po jego ciele. Nigdy. - Usta same kreowały słowa - Ale to już nigdy nie pozwolę żadnej kobiecie zapłakać. Nie. Na pewno nie z mojego powodu. Nie pozwolę...Przysięgam. Wargi zamarły w bezruch. Wdzięczny, śnieżny kot wyłonił się z ciemności. Jak biała dama cicho, i niespodziewanie przemknął czarnym korytarzem. Zamruczał rozkosznie oblizując jego zdrętwiałe z zimna policzki. Wsadził sobie między szczękę ogon , i cmokając jak ciągnący pierś osesek, zasnął. Zasnął, chociaż jego pani płakała. Zasnął jak reszta pozostałych w domu mężczyzn. Zasnął w akompaniamencie łez i utyskiwań, żywych instrumentów. Tak naprawdę, pierwszy raz rozbrzmiewających w tych pięknych, ozdobnie rzeźbionych murach. Ale ona płakała. Nadal. I nikt nawet nie zeszedł jej pocieszyć. *** - Aira...płakałaś, przez niego... - Po co się pytasz, skoro i tak wszystko wiesz. - Aira... - Nie dotykaj mnie! - Aira... - Zostaw, wynocha! Nie, nie płacze, widzisz?! No, spójrz mówię! Płaczę?! Wczoraj płakałam, gdzie wtedy byłeś? - Wiem, ale nie chciałem... - Oczywiście, mężczyźni! Czy to trudno się wczuć?! Ty...Nataniell, Nataniell! ...lecz klamka zacisnęła w futrynie. *** Dyszał, rzęził, wydzierając powietrzu tylko jakieś, okrawki, nie przetrawialnych ochłapów. Powieki, martwiejąc układały go do snu. Stawały się ciężkie jak żeliwne monety. Coraz cięższe, jakby kto umyślnie formował na nich piramidkę, dokładając co moment kolejną warstwę zaprawy. Bok rwał bez miłosierdzia, cały czas, mocniej i mocniej, sącząc krew. Lewej dłoni w ogóle już nie czół. Ucięty na wysokości łokcia kikut, straszył obłędną ilością przelanej posoki. Gdyby nie wypity przed chwilą zielonkawy lek, zapewne leżałby już nieprzytomny. Może martwy? Może...śmierć...Pomylił fiolki z trutką. Pachniało. Przyszli tak jak oczekiwał. Tak jak musiało się stać. Powoli, jakby z wrodzonym flegmatyzmem, niespiesznie stawiając krok. Strasznie głośno. Intruzi, burzący wrażliwą osnowę kniei. Lecz...było to tylko złudzenie. Nie, nikt ich nie słyszał. Stanęli w kole, otaczając jego płaczącą wierzbę. Wierzbę, która miała być ostatnią w doczesności przyjazną przystanią Nie wyglądali na zakonników. Nie nosili habitów, kapturów, czy stereotypowego kostru, do podpierania się w długich wędrówkach. Nie byli też siwymi, pokrzywionymi w kręgosłupie dziadygami. Nie wyglądali na zakonników. Zresztą, On też na siebie nie wyglądał. - Powiedz...jaka jest śmierć? - Zapytał ten stojący najbliżej. Ten oszpecony, grawiturą wiecznej ospy twarzą. - Naturalna? Nie odpowiedział. Wytracił całą energię, walcząc z fatalistycznie zapadającymi w ciemność oczyma. Z obtartym z piór romantyzmu wiatrakiem, z którymi i tak musiał przegrać. Mnich uśmiechał się delikatnie. Bez szyderstwa, wydając pozostałym lapidarny rozkaz, do przyklęknięcia na lewe kolano. Przyklękli, ukłuwszy sztorcem ziemię, oparli swe czoła o rękojeść. Oni zamykali oczy...bez przymusu. Zaintonowali, wszyscy naraz. Wielką żałobną litanie do ich równie wielkiego Athrobusa. Opiewającą o pokucie, przebaczeniu, zdradzie i bezwzględnym posłuszeństwie dogmatom. Kończoną słowami: "W imię jego, Przez wszystko, Do wszystkiego. Przebaczenia" Stanęli. Znowu powoli i flegmatycznie. Z tymi samym, draśnięciem smutku na twarzy. Broń powędrowała do pochew. Ostatnim możliwym wysiłkiem, ostatnim czynem rozpaczy zdołał otworzyć powieki. - Fial...es dorn... - Odpowiedział mnichowi w swoim rodzimym języku. - Nar tisif, nar tulos sahra, mias allearia...dorn...do... Nie dokończył. Głowa bezwładnie, opadła mu na zakrwawioną pierś. Przegrał, ale tylko z oczyma. Jego wygrana była... z samym sobą? Któż to doceni... Stojący najbliżej zakonnik podszedł, zbadał tętno...To takie łatwe! Nawet nie musiał już zawierać powiek... Zaskrzeczały wrony. Ktoś wsiadł na koń, ktoś inny zaklął, ktoś inny splunął na świeży śnieg. Ktoś inny, zupełnie inny umarł... *** ... Długo potem krążyła wśród ludu legenda o jednorękim elfie, który co roku, dnia pierwszego grudnia, nawiedzał wierzbowy zagajnik Podobno siadywał przy największej wierzbie, i gładził jej rozłożyste konary. Kład się u jej korzeni, dotykał czule i śpiewał. A głos miał tak cudowny i delikatny, jak szemrzący górski potoczek. Jak to tylko elfy miały. A gdy jakiś człowiek przez przypadek, nieostrożnie do boru zaszedł to zrazu nie mordował (Jak to przebrzydłe elfy w zwyczaju ponoć miały) ino tylko płakał, i powtarzał jedno słowo: "Zilieen" czy coś takiego. Potem chylił głowę i z powrotem do drzewa się garnął. Bo jak każde dziecko wie, elf z wierzby wyszedł i po śmierci wierzbą się staje.[Elf w ich języku to wierzbinek nic innego znaczy] Bo gdy zgon w oczy zajrzy elf do matki, drzewa narodzin powraca. A ono korę i sęki otwiera, i przyjmuje swe dziecko z powrotem. To ma się rozumieć nowe narodziny są czy coś takiego. A ten elf, jak głosi legenda, potępion, i pokutuje. Ponoć jakiego człowieka zratował czy cosik takiego. I sto lat pokutę tę na barkach swych nosić miał, i sto nocy po drzewem ożalować. Ale nic z tych pokut nie wyszło. Ani, ani. Podobnież w roku dziewięćdziesiątym trzecim, gdy do spłakania ino siedem lat ostało, bartnicy z boru za rzeką, przyszli i wierzbowy gaj wyrąbali. Wszystko. Do jednego drzewka. Wierzbowe drewno, jak wiecie na żerdzie najprzedniejszym jest, więc... "...każdy człowiek z przyrodzenia jest inny, nienormalny. Ale też każdy też uczy się pokory. Ci którzy nie mogą, lub nie chcą się korzyć są uważani przez ogół za wariatów... (...) ostracyzm, śmierć pośród narodu jest tym, czego się obawiam znaczenie bardziej niż poderżnięcia żył. Dlatego też, muszę być od niego silniejszym, nieustannie uwierzytelniając swą siłę " Kedar Lezro, z jego "Korespondencji do twarzy lustra", ze zbioru "Ich drugie Ja" "Wódka, jest ci na ten czas szczytowym osiągnięciem ludzkiej cywilizacji!" Inskrypcja, epitafium nagrobne, nie poznanego z miana, skryby z górnego Marrass. Recepcja na rubache - "Weź po ćwierć funta żytniego, i owsianego kołacza, soli naparstek, dwie kwarty słodkości z wrzesiny, i trzykroć tyle wszystkiego, przepalanki. Chleba namocz z czwartej części wódki, miodu i soli, rozpuść, resztek zagotuj, dodając potem, maceruj dwie godziny, azali zacier się wytrąci, i ferment zgęstnieje. Raz wszytko jeszcze zagotuj. Lej ciepłe do karafków, czy beczek w piwnice, pomnym by nie przeładować, boć likwor takowy, z mocą dziesiątą niźli zwykły, po łbie wali" Filbert stał samotnie, bezcelowo wpatrując się w dal. Na obronnym krużganku nie było nikogo. Doświadczeni strażnicy albo uciekli, albo zginęli w idealizowanych dywersjach. Młodzi, i nie przeszkoleni, albo właśnie spali albo byli, jak to się mówi specjalistyczną gwarą w "terenie", lub na "akcji". Zresztą Filbert wiedział, że nowych rekrutów praktycznie i tak były ciągły deficyt. Po zakonnej rebelii, która zdążyła już zostać ochrzczona, od potocznej nazwy mnicha, "Burdą Światłych Moćków", nastąpił lawinowy odpływ młodzieży z zakonnych szeregów. Trudno, lecz któż nam powiedział, przychodząc na świat, że życie będzie prostym? Filbert stał samotnie. Rzadkie włosy rozwiewał mu zachodni wiatr. Zimna, choć bita z głębi lądu, morska bryza. Wiatr taki, podłóg podań ludowych, jeśli wiał przy okrągłym księżycu, zawsze przynosił jakie zmiany i nieszczęścia. Zawsze złe nowiny... Była pełnia. Po krótkiej chwili oczekiwania, ze wznoszącej się naprzeciwko niego flankującej wierzy, wypadł w końcu oczekiwany człowiek. Filbert już na samym początku, dał znak swojej wyniosłości. Gdy przybył do Newd, nie zsiadając nawet z konia od razu zakomunikował okrążającym go masztalerzom, żeby posłali po swego pana, bo to on sam Filbert na spotkanie przybył, i fatygować się doń nizacz nie umyśla. Słudzy rozbiegli się po zamku, a on zostawiając na majdanie konia, bezceremonialnie wylazł na obwarowania. Po pierwsze chciał się przyjrzeć dokładniej zmianą, jakie zaszły tu pod jego nie obecność. Po drugie stanąć w dość nietypowym miejscu. I czekać... "Z wysoka lepiej się gadka klei" - pomyślał nie spuszczając z oka zbliżającego się w jego stronę zakapturzonego człowieka. - No chodź! Przyjdź do pana piesku. Przyjdź zaskomleć! Mężczyzna szedł sam, chwiejnym, szarpanym na wietrze, krokiem. Za długi habit wyraźnie plątał mu nogi. Był sam. - Przyszedłeś wreszcie. - Zaczął obcesowo, dla wywołania zamyślonego efektu, Filbert. - Posiwiałeś, Filbercie. Przytyłeś... - Przyjezdny gość, nie zmrużył nawet oka, z dumą przełykając gorzką chrząstkę. Miał fatalne koniugacje, o czym on doskonale wiedział, do słowa "waga". Jego waga. Nie zamierzał zostać dłużnym. - Przestań pieprzyć. Nie jestem już twoim błazarem, i nie muszę wysłuchiwać twoich jak zwykle niecelnych docinek, i nieudanego sarkazmu. - Racja. Tym już nie jesteś na pewno. Więc...W takim wypadku czym jesteś teraz? Kto się tobą wysługuje? Po gołębiu na pelerynie wnioskuje, iż chyba sam wielki Sirno. Nasz pobożny krzewiciel nowej prawdy. Infantylny prostak, o mentalności trzyletniego dziecka. Powiedz czy on jest aż tak głupi i krótkowzroczny, czy jak, że akurat tobie zaufał co? Pulchna twarz Filberta nie wyrażała nic oprócz dzikiej, niepohamowanej radości, i krzywych zębów. - Nudzisz mnie, a zarazem śmieszysz swoją arogancją Lezro. Wiesz ja tu nie przyjechałem z niczyjej inicjatywy czy polecenia tylko z dobrej woli. Biskup parskną lekceważąco. - Z własnego wyboru. - Kontynuował nie speszony - Chcę po prostu załatwić parę spraw, w których ty możesz mi dopomóc. Oczywiście - Ciągnął - mógłbym załatwić to inaczej, ale to trochę skomplikowane i...To dziwne ale ja ciebie lubię drogi Kedarze. Naprawdę. Wyraz twarzy Kedara Lezro był diametralnie różny od Filbertowego. Niby słowo ludu, a podszept przydupasa. - Bo wiesz zdajesz sobie chyba sprawę, że nie jesteś już dla mnie partnerem do rozmów. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej - Prawda? Obydwie twarze nawet nie drgnęły. - Cenię cię za odwagę. - Wiatr rozpraszał słowa, jak mleko rozmiękczając ukręcane w misce ciasto - Za poświęcenie dla państwa. Dla Kalandru. Dla niego poświęciłeś swe partykularne interesy, dla niego godziłeś się brać brzemię odpowiedzialności. Wyręczałeś nieudolnego króla, i prowadziłeś zagraniczną politykę. Wyręczałeś! To ty byłeś królem! Miałeś nieograniczoną władzę zarówno religijną jak i czysto polityczną czy militarną. Nieważne, że była budowana na strachu, nieważne że byłeś nienawidzony. Że więzienia, szafoty i pręgierze spływały krwią. Nieważne. Istnienie jednostki w określonym środowisku, czy położeniu musi być ściśle powiązane z jego interesem i dobrem... - Ktoś ci podyktował czy sam na to wpadłeś? - Zironizował Biskup - Mądrości takowe najczęściej po wychodkach kolportują, wiesz? Filbert nawet się nie zaciął, dalej łuszcząc z bakałarskim "mesjanizmem" ...To ona warunkuje, żywi i zabija. Takie są prawa, i zasady. Jednostka w systemie jest tylko jednostką. Malutką częścią trybiku, działającą dla dobra całego organizmu. A jeśli jest chora, słaba, uszkodzona? Zarażoną część się usuwa. Jak złapany w paście lis, odgryza sobie łapę Z żalem ale, bez wyrzutów. Część dla ogółu! Wszystko dla ogółu! Dobro społeczne jest najważniejsze! To twoje słowa cytowałem, Kedar! Twoje własne słowa wpajane zakonnym adeptom tłuczkiem do łba! Aż do bólu, szczęki, aż do bezwładu herolda. Najgorzej że ja w to wierzyłem...Dalej w to wierze, ale Ty przestałeś... Przestałeś się w ten ogól wschłuchiwać, tusząc że tłum jest zbyt głupi, i prosty by wart był twej uwagi. Wywnioskowałeś, że ty tylko możesz go zbawić, stary głupcze. To jest choroba... - Dość! - Lezro poczerwieniał, tak bardzo, że mogło się zdawać iż zrazu eksploduje fontanną granatowej posoki. Usta mu drgały jak poszarpana struna, a wzrok wydawał się ostry i odrzucający, niby spojrzenie zobojętniałego już rżnięciem bydląt, rzeźnika - Dość na ten! Zakończ... - Opanował się po chwili biskup. Zachodni wiatr szarpnął niespodziewanie, zrywając mu z czoła szary kaptur. Zabłyszczała łysina - Przejdź do konkretów Filbert. Tymczasem Filbert, nie uśmiechnął się, wyczekiwany. Być to może, że właśnie wyczekiwany. - Od dwóch dni jakbyś nie wiedział jestem tu już królewskim burgrabią. Tu, znaczy od Newd poprzez Avgren i Brugae, aż po Mzyt'namor. Teraz tak mnie możesz tytułować. Kedar rozkojarzony, i nieludzko wściekły próbował ukryć gdzieś blady fizys przed jego napastliwymi oczyma. Nic mu nie było wiadomo o jakimś pieprzonym burgrabi! Spuścił wzrok udając szukanie po kieszeniach, remedium na zasmarkany nos. Nieuważnie upuścił w kałużę swój skórzany brewiarz. Zaklął w duchu jednak się nie schylił. - Szkoda książki, a mogłeś dać mi dokończyć. - Filbert spojrzał nań z politowaniem i tym cholernym, niemal poczuciem wyższości. Uzmysławiając rozmówcy jego śmieszność, niezgrabności ruchu - Wizyta u króla była naprawdę bardzo owocna! Biskup z trudem wyprostował się do riposty. - Co...co ma oznaczać ten tytuł? Co obiecałeś królowi? - Stworzenie i koordynowanie służb, przyszłych specjalnych, oraz gwarancję prowadzenia interesów zgodnych z linią polityki Sirno. Cóż ten stary cap uczynił?! Zapomniał o naszej umowie?! - Przebiegło biskupowi przez myśl - Powierza taką funkcję zdrajcy Filbertowi?! Samobójca! Kalandr nas zje! - Nie myśl jednak, że odstawię cię od polityki. Mam zamiar z tobą współpracować i, powiedzmy konsultować...pewne decyzje. To przecież główny cel mojej wizyty, na Newd. - Współpracować?! Ja raczej ciekawy jestem co takiego obiecałeś Mallardowi że cię posłuchał. Zastraszenie? Delikatna perswazja? - Ależ nie! - Filbert zaśmiał się sztucznie, przez dziwacznie ułożone usta - Jesteśmy przecież cywilizowanymi ludźmi, a Artjan, nie wiem czy wiesz ale uważa mnie teraz za przyjaciela, jest więcej niż rozsądny. Od razu zgodził się z argumentacją Sirno, i z moimi sugestiami Zapoznał się z nową sytuacją... Poza tym wyjątkowo go uradował, że mój pan posiada w swoim zamku wielkich uzdrowicieli. Elfy, co jak mówią o gwiezdnych rękach. Żadna choroba im nie straszna, i każdego poratować zdołają. Przyobiecałem mojemu przyjacielowi iż wkrótce podeślę, kilku najlepszych, dla młodego królewicza, oczywista. Elvin przecie taki słabiutki... Kretyn! Jeszcze większy niż ten jego pokraczny syn! Poświęcać kraj dla złudnych nadziei, szaleństwo! Wiedziałem, że to był błąd trzymać go tak długo przy życiu! Wiedziałem. - Jaka to jest ta nowa sytuacja? Czy znowuż o czymś nie wiem? - Być może, ale to jest mało prawdopodobne. Przecież szlachetny arcybiskup Kedar Lezro rozporządza najlepszym wywiadem na świecie. Lezro nie skomentował. - Więc? - Wiadomym ci jest tragiczna śmierć nieodżałowanego króla Eiselie? - Filbert uniósł wyżej brwi, w nadziei oczekując jakiejś reakcji adwersarza. Nie doczekał się. Nie skonfundowany ciągnął więc dalej - Oczywiście, że wiadomo. Głupio pytam. Szkoda tylko, że tak szybko Liddell stracił swojego młodego następcę tronu...Oczywiście wiesz o wypadku zapaści księcia Kelhama. Głupio... Lezro zamknął z przerażenia oczy. To niemożliwe... Nie posunęli by się... nie mogli... Nagle poczuł jakby cienka drzazga przebijała mu pierś. Niebo zamieniło się miejscami z ziemią. Serce odpowiedziało bez litości. - Kedar! - Filbert podskoczył zręcznie do niego ratując przed upadkiem w kałużę - Co jest?! Serce? Zawał? Biskup zaprzeczył szybkim jeszcze, ruchem głowy. Usta jego zemdlone, jak oczy po dwu zmianowym górnictwie, na to przemian otwierały to zamykały, bezskutecznie chłepcząc powietrze. - Ja...Jak to się stało...Ki...Ked...Kiedy...Boże... Filbert podtrzymał go po raz kolejny. - Trzy dnie temu. Przejął się ojcem, i sam na chorobę zapadał. - Wyrecytował pośpiesznie - Ostra gorączka, żołądek, jutrzni nie doczekał. Idziemy do zamku. Zaraz ci wszystko powiem. Musisz się położyć... - Zabrzmiało rodzicielsko. Biskup sprężył nogi, przez moment zdało, że wraca z podróży. - Zdradzili mnie... - Wybełkotał jakby już przytomniejszy Lezro - Wszyscy! Zdradzili... zdradzili...To błąd...błąd! Fatalny błąd. Nie...nie powinniście...ludzie, ludzie się zbuntują. To był młody chłopak...Sumienie ludu...nadzieja...Oni wszystkich nas zamordują... Wybiją... - Doprawdy nie wiem o czym mówisz, ale proponował bym się nie przemęczać. To naprawdę może być zawał. - Ty...ty... Przestań...Mów...mów co jeszcze...Czego nie wiem... - Byli już blisko wejściowych drzwi. Za którymi rozciągał się stromizna schodów, i dalej ogrzane komnaty. Zabłądził spojrzeniem, oczywista człowieka, na mile nie przyuważysz. - Właściwie to nic... - Ciągnął gadkę, jako wisielec grunt, łudząc że jeszcze wyratuje. -.Aha, mam podstawy przypuszczać, iż na terenie Kalandru panoszy się teraz uchodźca. Niebezpieczny instygator. Taki co to ludzi do bunty podpuszcza, przeciw bogu i religii staje. Hołocie prawa obiecuje, Camer czy Cameron, coś takiego...Trza go złapać i jak najszybciej zgładzić. - Już jesteśmy, już, już... To Alfgradzki emisariusz. Poza tym mam sprawę do twojego nowego Błazara. Chodzi tu o miłego nam obu... Ale zapomniał bym o głównej nowinie! Elryk przecie ślub niedługo wyprawia! - Trzy kroki... - Kto...jest wybranką? - Przepiękna królowa Raos Larlis! Sirno życzył by sobie, żeby na znak wielkiego przymierza, Ty sam ślubu... Tym razem Filbert był nie zdążył. Lezro uwolnił uścisk, jaki pierwej utkał na mankiecie nuworysza-burgrabiego, po czym jak rażony strzałą po lotkę, warchlak, runął gębą w flankujący wieżyczkę, mur. - Cholera! - Filbert obrócił go w stronę nieba. - Odezwij się! - Zdzielił wyważenie, w poczerwieniały nie wiadomo, z zimna czy z powodu serca, buraczany pysk. - No wstawaj, mówię! Kurwa mać! Kurwa, po trzykroć kurwa! No wstawaj łysy błaźnie! No, już. Tego jeszcze brakowało, żebyś mi tu zdechł na mych rękach. Zagrałem, za ostro, przyznaję ale nie musisz od razu umierać... Kurwa. Straż! Straż do mnie! Felczera mi szukać! Straż! A miałeś się tylko przestraszyć... Straż, ile będę wołał! *** - Znam lepszy sposób. Spróbuj mojej fajki. - Wodna? - Wodna, ale za to doskonała. Daje taki sam efekt jak twoja, pół razy lżejszym sumptem! - Czyli co? - Tutaj, tutaj, od dołu...Syp całość mam zapas, i to nie jakiegoś nędznego bakunu, tylko prawdziwe, zielone...Teraz rozpal...dobrze. Chmurka błękitnego uniosła w powietrze, dziwny, trochę rumiany, a może i trochę pomarańczowy aromat, płonących wonności. - I jak? - Cholera... - Zakasłał gruźliczo, przez napływające do oczy strugi łez - ...mo...mocne! Nieźle jak...co...co to...za kaszel...Siekiera! - A nie mówiłem?! Podaj mi. No, już oczy mgłą zachodzą! He, he. - Alwen, Nat! Chodźcie trzeba rozpalić ogień! Nataniell! - Zahuczało nagle zza ogołoconej z liści, rozłożystej jarzębiny. - Już, już... - Talunej zgasił żar, czął delikatnie wygrzebać nie strawione resztki z wielkiego cybucha, wodnej lulki. - Chwila. - Alwen...Tutaj jesteście. - Vegart, trochę niepewnie, podszedł do siedzącej na skraju lasu dwójki. Był wyraźnie zaskoczony ich wspólną obecnością. Dotychczas, w czasie trzech dni podróży, poeta raczej drwił i wyśmiewał filozoficzne wynurzenia proroka, niż starał się z nim polemizować. - Coś się stało? Oddaliliście się od obozu... - Nie martw się. - Nataniell wstał i poklepując jowialnie po ramieniu. Eldredd zauważył już u proroka pewne problemy z zachowaniem koordynacji - Słuchaj...Powiem ci jedno. Życie jest jednym wielkim pasmem cierpień i upokorzeń. Dlatego powiem ci jedno...serce... - Co serce? Talunej ustawił się w całkiem typowej dlań, pozycji wiejskiego kaznodziei. Zadarł wysoko głowę, lewą ręką zasadził się pod bokiem, a prawą wskazał na horyzont. - Serce...Weź swe serce! - Wypalił z patosem - Zasadź zwierciadło swej duszy, na twej marnej dłoni.. Weź i patrzaj weń podczas podróży...przez nenufary przez...Meandrowe nenufary przeznaczenia! Alwen parsknął niemym śmiechem, bezwładnie zarzucając się po wyjałowionej trawie. W skrzywionych narkotykami myślach, powtarzał refren ostatniej sentencji fajkowego przyjaciela. Nataniell tymczasem, dzielnie walcząc ze wzbierającą paranoją utrzymał się w dotychczasowej pozycji. Z lekka tylko wykrzywionymi kącikami ust. Nie stracił coraz to mniej wymuszanej emfazy. - Wódka? - Vegart od razu ugryzł emanującą od towarzyszy nienaturalną u nich, niemal dziecięcą euforię - Wino? Nie... - Usta same układały mu się do uśmiechu. Spoglądał raz na jednego, raz na drugiego szukając w aurze, jakieś takiej... nieokreślonej reakcji - Cabanis! - Zaskoczył wreszcie, szarpiącą zazdrością. Skonfundowanie utłukł, za czapą przelotnego uśmieszku. Czół się jak mały chłopak schowany w szafie. Patrzący z przejęciem, okiem uchylonych drzwi, na parę kochających się rodziców. Z jednej strony grzała omiatająca go zazdrość, nieświadom wydarzeń w których uczestniczył, z drugiej bardzo dobrze wiedział, że szafa jest połamana i ma rozpruty zamek. Sam go rozpruł, więc kędy ten niesmak? Cholera znowu Cabanis! - Ta...Tyle, że Cannabis. - Poeta uspokoił się trochę. Wystarczająco, iż sam zdołał się podnieść z wyleniałej trawą, ziemi. Na Eldredda bał się spojrzeć, pomny możliwości przesilenia śmiechem, jelit. - To taka nowo kuracja - medytacja. Cannabisowo okultystyczna, uskuteczniana przez tego tu wielkiego proroka, ascetę imć Nataniella! - Prorok miał coraz większy problem z utrzymaniem dotychczasowego fasonu - Otóż - Ciągnął dalej Alwen - ten tu obecny filozof, stwierdzający iż wszystko jest relatywną nicością, namawia do szerzenia kultu czysto duchowego. Otóż my raz, wszyscy, porządnie, wreszcie powinniśmy się napić, napalić, wymedytować, i tak ze tego...no serca porządnie wychędożyć, i...i...i potem na frroooooont! No... Tym razem już obydwoje rozłożyli się na trawie. Wyjąc i skowycząc, w swobodnej pariasom ekstazie. Vegart, podrapał się chwilę po wtóry zatłuszczonych włosach. Popatrzył jeszcze, pokręcił się, podłubał ze swędzenia w odmarzniętym nosie. Po czym, nie zwracając uwagi na, skręcających się ze śmiechu towarzyszy, po prostu, bez zbędnych introdukcji, pierdnął. I odszedł, niespiesznie, spacerowym krokiem w stronę krążącej nad lasem, szarej smugi obozowego dymu. - Widziałeś to? - Pierdnął. - Pierdnął? - Pierdnął, ha, ha, ha! *** - Jedziesz już, ja na twym miejscu bym go raczej dobił. - Berry... - A jakże. - Z pewnością będziesz miał jeszcze sposobność, wio. - Jedź, szukaj i tak będę pierwszy! - Chcesz się założyć? - Co stawiasz?! - Stawiam, że nie ty, że to on cię raczej odszuka, wiśta! - To dobrze, wręcz doskonale... *** Zima przyszła nagle. Nawiedziła ich jak, pryszczatego wyrostka pierwsze kochanie. Gwałtownie, i wyjątkowo burzliwie. Temperatura tak drastycznie się obniżyła, iż nawet woda w obitych bobrowym futrem manierkach, po dwudziestu minutach od napełnienia stawała się tylko jednolitym blokiem lodu. W ich położeniu woda, najlepiej ciepła i czysta była czymś bardzo istotnym. Podróżowali z dala od ludzkich siedzib, pokonując dziennie nawet do osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu stajań, tak więc zarówno jeźdźcy, a w szczególności konie musiały być dobrze odżywione. Nie wystarczała wyjałowiona trawa, i brudny śnieg którego i tak niemalże nie było. Mróz przeżerał zezłogowane nad horyzontem komulusy, odsłaniając co fragment blade swym lodowatym błękitem niebo. Śnieg stracił swoje żywicielki. Trzeba było kombinować. Kuć przeręble, wyrywać darninę, żółtawe trzciny z zakutych krą bagien, czy nawet, podług pomysłu Nataniella, zbierać szyszki pospolitych na północy sierpowych modrzewi. Filozof je rozdrabniał, wyszukiwał resztki zarodników, mieszał z darniną i ostatkami zabranego jeszcze od Airy obroku. Pięć worków poszło w dwa dni. Pozostałe cztery zdecydowali się porcjować, i dodawać po trochę do każdego posiłku. Ale na to wszystko, potrzeba było ogromnej ilości czasu i energii, rzeczy deficytowych z samej ich słowotwórczej definicji. Po siedmiu katorżniczych dniach, nie mieli już ani jednego ani drugiego, a zimno stawało się coraz bardziej uciążliwe. Paradoksalnie posuwając się na południe, do przynajmniej teoretycznie cieplejszych stron, mróz nasilał się jeszcze bardziej, i co gorsza skończyły się modrzewie. W ogóle niemal skończył się jakikolwiek las. Jechali łysymi, gdzie niegdzie zakrzaczonymi polanami, ocierając się o zachodni cień gór Czerwonego Świtu. Wielkich monumentalnych pomników, umyślnie wzniesionych dla upamiętnienia potęgi wszechotaczającej nas natury. Góry były tak wyrośnięte, iż ogarniały swoim podłożem bez mała cztery sąsiadujące zeń krainy. Gównie zachodnią Flandrię i północny Liddell, jednakoż nie stroiły do akompaniamentu i Marras, i w niemałym procencie, przygrywki dzikich jeszcze rubieży wschodniego Kalandru. Chroniły od nieprzyjacielskich zakusów, zarówno twierdze Newd, jak i, daleko wysforowany ku północy Mzyt'namor. Te nieruchawe monumenty, miały i owszem, również spore znaczenie strategiczne. Które jeszcze nabierało swej rumianej twarzy, gdy krasnoludy i gnomy zarzuciły swe zagłębione w górach sztolnie. Karły - mistrzowie nad mistrzami, opanowawszy i to na żywym materiale, wszelką obróbkę rud, i kruszców, po zatraceniu opłacalności w Białym Świcie przeniosły się dalej. Niczym nomadzi. Kopalnia, za kopalnią. Na tereny dzisiejszych Alfgradu i Slavii, zostawiając po sobie ino głuche wyrobniki. Zbędne im bogactwo, brąz i miedź. Pozornie tylko Ludziom, przy kryzysie aprowizacyjnym stali, i pośledniejsze rudy tyły w oczach, stając cenniejsze i od złota i nawet bezużytecznie twardego diamentu. Cóż gdy, niemal wszędzie gdzie były pospolity, pospolite były także inne kopaliny. A każde dziecko wie, że gdzie skarby tam i krasnale. Lepiej wyszkolone, zorganizowane i przede wszystkim uzbrojone karzełki, nie dawały najmniejszych szans ludzkiej pazerności. Tak więc taki wyjątek jak czerwone góry, stanowił dla nich to co miód stanowi o wyborności piernika. Płatek słodkości, driakiew na chandrę. Wielką szansą na monopol tego surowca wśród ludzkich drapieżców. Stąd te ciągłe wojny, najazdy, podjazdy, rabunek i gwałt. Żyjący w okolicach gór autochtoni, chłopstwo, pasterze czy myśliwi pouciekali w głąb lasów. Przenieśli się nad morza, i na żyzne doliny Liddellu. Dla Vegarta i jego kompani, oznaczało tyle, iż napotkanie w tych ruczajach człowieka graniczyło niemal z cudem. To jak nadybanie karpia w miejskiej sadzawce. Albo chleba w święto pracy. Poczuli się wybrańcami losu. I bardzo dobrze. Chociaż od dawnych wojen minęło kilkanaście wieków, pamięć o starych dziejach tego miejsca była już symbolicznie przysłowiowa. Ludzie dalej bali się tych ziem. W myśl powiedzenia: Jak szukasz śmierci, to w góry jedź. Oni też postanowili, trzymać się trochę na uboczu. Licho nie śpi. A legenda, zawsze zyskuje na wiarygodności, przy bliższym rekonesansie. Góry Czerwonego Świtu oprócz historycznych uwarunkowań dzierżył również jarzmo mitycznej opowiastki. Otóż około czterech wieków wcześniej, w licznych tu jaskiniach i wąwozach urządziła sobie matecznik banda szalonego księcia Oyvinda. Otóż ten że Oyvind, wygnany ze swojego dworu, w także legendarnych już, nieistniejącym państwie Samea, postanowił uczynić swoisty krwawy rewanż swym sędziom. Zebrał grupkę najwierniejszych ludzie i uszedł w góry. Targany żądzą odwetu, szybko stworzył ze swoich psio przywiązanych popleczników niepokonaną watahę. Morderczy klan, siejący blady strach na wszystko co żyło w okręgu czterystu stajań. Grabił, palił mordował, bez litości i skrupułów. W pewnym momencie stał się tak silny, nadto bogaty iż realną stworzyła się wizja, własnego państwa! Oderwania gór, od skłóconych ze sobą królestw, i wyprowadzenia na zdobyte tereny własnej jurysdykcji. Ale wtedy nadeszło pojednanie. Opamiętanie. Wstrząsy i bieda, to jedyny czas, to moment gdy ludzie stają się ludźmi. Gdy gęba im sięgnie rynsztoku. Wrogie narody połączyły się, w walce z jednym wspólnym przeciwnikiem. Swoją cząstkę dołączyło także wielkie w owym czasie imperium Samea. I tak powstał sojusz, zwany przez późniejszych historyków "sojuszem bezsiły", albo "marchią antagonistów". Szybko stworzyły wielką, niemal piętnastotysięczną armię i ruszyły na Oyvinda. Ten przezorny, ze swoim pięciuset ludźmi, schronił się w górach, grając w partyzanckie podchody. Zjednoczone siły kurczyły się niemiłosiernie szybko, ponosząc bardzo dotkliwe straty. W nieznanym sobie, trudnym terenie, skłócone nacje, nad którymi to piecze trzymał neutralny dowódca, wielbiony później historycznymi eposami Roderrick Molyneux, przegrywały niemal wszystkie starcia z Oyvindową partyzantką. Żadna pułapka, żaden skrytobójczy atak zastawiony na Oyvinada nie zakończyły się powodzeniem. Pasmo sukcesów błyskotliwego przywódcy. Szczęście, organizacja, cud? Zaufanie. Bezgraniczne poświęcenie. W tym to okresie, samozwańczy władca gór, zyskał sobie sławetne miano nieśmiertelnego. Nieuchwytnego dla znienawidzonych oczu. Tytuł - podstawę mitu. Jak zawsze jednak, każda najlepsza hossa musi się kiedyś skończyć bankructwem. W tej rozgrywce kazualnie, najprościej, ktoś zapałał żądzą wielkiej nagrody, i zdradził szalonego księcia. Liczący niemal trzy tysiące ciężko zbrojnych knechtów oddział, napadł na śpiących grasantów. Krwawa jatka, ganianie po górach, trwały niemal dziesięć godzin. Legło prawie półtora tysiąca tarczowników i wojsk pomocniczych, oraz cały oddział Oyvindowych ludzi. Z nastaniem świtu, i typowej w dla tych gór białych, mglistych poranków, w powietrzu, na rękach zwycięzców, i na niemal wszystkich granitowych ścianach, miast białego dechu, bulgotała gorąca krew. Kamieniste granie, zalały się posoką, a bystre, górskie potoki, jeszcze przez tydzień płakały szkarłatem, po dzielnym księciu Oyvindzie. Wtedy też to zmieniono nazwę gór z Białego, na Czerwony Świt Jednak według legendy sam książę nie został nigdy pojmany, a ciało jego odnalezione. Podobnież w profetycznej wizji, przewidując klęskę, wspiął się na najwyższy ze szczytów - Rabesandrant, zapłakał nad losem swoich towarzyszy, rzucając w czarną przepaść ukochanych gór. Według podań od tego czasu, w dniu piątym kwietnia, dniu pechowej eksterminacji, duch jego unosi się na górami, i przeraźliwie zawodzi swą nieszczęśliwą pieśń. Legenda mówi, że każdy kto, choć raz ją usłyszy, rzuca wszystko, i ucieka w góry. A sercem jego kołacze tęsknota, i nieopisany żal. Nie mogąc ułagodzić bólu nieszczęśnik, jak przed wiekami Oyvind zabija się samobójczym skokiem w czarną przepaść. Nie będąc zabobonnym Vegart, mimo wszystko trzymał się z dala od posępnego wzroku Rabesndranta. Chociaż, przynajmniej teraz uciec zbytnio nie mógł. Góra była tak wysoka, że nawet pięć dni drogi jaką ich dzieliło od szczytu nie było wstanie przesłonić jej groźnego oblicza. Zresztą nie miało co przesłaniać skoro w ogóle nie było lasu .Nie był dzisiaj piąty kwietnia, i Vegart cały czas powtarzał, że zabobonnym nie jest ale... Było już bardzo ciemno gdy zdecydowali się szukać wody. Pierwszy od dwóch dni porośnięty teren wyraźnie ich rozradował, jak dobry omen wieszczący szczęśliwy koniec podróży. Chociaż sami chyba nie wierzyli, że ten koniec może być choć w małym stopniu radosny. Nie, on z założenia już nacechowany tragizmem. Las był, czarny i nieprzenikniony jak oko najlepszego turmalinu. Porastające ją skarlałe świerki i jodły, nie były wyższe niż przeciętnie wysoki jeździec w kulbace. Tak więc Lonthar powinien widzieć wszystko na odległość około trzydziestu stóp. Powinien, ale nie widział niemal nic. Konie co chwilę potykały się na powalonych pniach i wykrotach. Jadący na czele grupy, Vegart nie bacząc na ostrożność, zapalił małą, łojową lampkę, zeskoczył z siodła. Po chwili namysłu, reszta zrobiła to samo. Marne światełko nie błyszczało najlepiej, ale przynajmniej można było się bez obawy o zwierzęta, orientować się w terenie. Szli powoli coraz bardziej zagłębiając się w dziewiczy las. Po kilkunastu minutach drogi zwiedli jednak całkowicie kierunek marszu. Z początku wydawało się, że forsują na zachód, ku trawiastej dolinie jaką spostrzegli jeszcze za dnia, ale ukształtowanie terenu wyraźnie temu przeczyło. Zamiast delikatnie opadać w dół, po krótkim równaniu, zaczęła wznosić się coraz, wyżej i wyżej. Tak bardzo iż po, kolejnych piętnastu minutach podróż przypominała już raczej górską wspinaczkę, iż romantyczną sielankę, w blasku srebrnego księżyca. Zabrnęli pod pionowa skarpę. Bez wyjścia. - No to koniec. - To zasapał zdyszany Lonthar. Z jego napuchniętej twarzy, mimo przenikliwego zimna, i częściowej dehydracji organizmu pot lał się nieopisanymi strumieniami. Potężny wojownik, oprócz dźwigania własnego cielska i wielkiej, baraniej szuby ciągnął na dodatek jeszcze dwa konie, i asekurował tyły. Jedno zwierze, największe ze wszystkich było jego własne, a piąte, ostatnie w kolejce do obroku i popitki, juczny luzak. Mimo obładowany pakunkami, żarciem, kocami, czy nawet Vegartowym mieczem i tak wyglądał na najbardziej rześkiego, za wszystkich. Vegart przypiął mu do juków, i to po wielkich namowach darowany jeszcze w zakonie, miecz. Pierwotnie planował w ogóle go nie zabierać, tłumacząc się, że i tak nie w najbliższej okolicy, nie planuje nikogo mordować, a do obrony przed zwierzętami wystarczy mu zwykły kordelas. Wszyscy wybuchli śmiechem, biorąc niby tanią facecje, jednak Eldredd, nie wydawał się dworować. Nie wydawała się tego też robić, Aira, i jedyny raz w dniu wyjazdu, nawiązała z nim jakiekolwiek rozmowę. Najpierw dała mu w pysk, następnie rozkazała się nie wydurniać i przypinać miecz do pasa. Upartość Vegart trochę zmalała, przynajmniej na tyle, że doszło do polubownego kompromisu. - Zabrnęli my w kałabanie - dokończył z wyraźnym trudem Mniejszy. Vegart nałapał jak najwięcej zdołał, przez chwilę wytchnienia, rozproszonego powietrza i odwrócił się w stronę rozmówcy. - Kałabania to by się przydała, ale niestety ja żadnej nie widzę. Konie dalej nie pójdą, ochwacone, głodne i spragnione są jeszcze bardziej od nas. Jednak trzeba zawrócić, bo tutaj spać nie niepodobna. - Czemu nie? Ja nie mam zamiaru dłużej tarmosić się przez te gówniane lasy! - Wtrącił do rozmowy Alwen. - Zamknijcie się. - Stonował ich, Alwena i szykującego się do filozoficznego wsparcia, Nataniella, Vegart - Nie znacie się na tym, więc cisza. To prawda zabłądziliśmy, i to przeze mnie, dlatego ja was wydostanę. Chodźcie, zostać tutaj nie możemy. - Czemu kurwa nie?! Pytam się, i powtarzam kolejny raz... - Słuchaj. - Czego? - Zamilcz i słuchaj, a zaraz się dowiesz dlaczego tak po prostu nie można tutaj zostać. - Zamilcz? - Ciiiichoooo! - Ech... Umilkli, wszyscy. Nawet rżące do tej pory konie. Wsłuchując w kołatanie zziajanych serc. Łapczywe oddechy odmarzniętych nozdrzy, oraz szumny powiew kołysanego wiatrem lasu. Tu w przesmyku, pomiędzy pagórkami, przynajmniej wiatr oszczędzał opuchnięte członki. Przynajmniej wiatr... - No i co? Dalej jak nic nie słyszałem, tak dalej nic nie słyszę. Czy ty masz jakieś urojenia Vegart? Jakaś paranoja ci na mózg padła, czy co innego? - Teraz! - Co ty... Coś...może i...coś...coś jakby...wilk. Wilk? Wilk! Jasna cholera wilki! Wilki w pobliżu. Co...Co teraz, Spieprzajmy...ogień...ogień! Rozpalmy ognisko... Vegart podszedł do poety, i nic nie mówiąc niespodziewanie złapał go oburącz, ciągnąc za opadające na kark włosy. Wykręcił gębę. Z jego przytępionych i przekrwawionych od cannabisu oczach, dęło nic, tyle czyste przerażenie. Eldredd wejrzał weń głęboko, tak przenikliwie jakby chciał przebić wejrzeniem dno studni. Alwen milcząco, osuwając się powoli na ziemie, zakrył twarz. Rzeczywiście gdzieś tam daleko, daleko za lasem, jodłom, świerkiem, końmi i ich górską wspinaczką, cichy, ale wyraźnie wyczuwalny i przerażający skowyt, mordował spłoszoną cisze, mroku. - Wyje do księżyca? - Ni to zapytał ni to stwierdził fakt milczący do ten czas, Tulonej. - Nie sądzę. Raczej namacał trop i teraz zwołuje resztę watahy. Jednak jest jeszcze daleko. Nie bliżej niż pięć, siedem staj za nami, co w tych warunkach daje jakieś piętnaście do dwudziestu minut zapasu. Spojrzał na mówiącego. Marna pociecha. - Może więcej... Cóż, zbieramy się! - Vegart zakomenderował po wojskowemu - Jeśli macie co, to powsadzajcie koniom w uszy. Zwierz, jak napatoczą w pobliżu wycie gotowe mi tu jeszcze spanikować, a wtedy już tylko paciorek zostanie. Alwen podnoś się, nie dramatyzuj! Plan jest taki, idziemy w lewo, do końca wąwozu, a potem się zobaczy. No już! - A plany B? - Ten zaszczyt spada na ciebie. - Aaa, to bardzo dobrze. - No widzisz, jazda! Rozkaz, zabrzmiał jak kawaleryjska szarża na wroga! Wszyscy, nawet Alwen momentalnie się ochędożyli, sprawnie wiążąc onuce na końskie małżowiny. Po kilkunastu sekundach, stali już w pełnym ordunku, gotując do chwalebnego odwrotu. Wilki majaczyły coraz wyraźniej, ale nikt nie odważył się, spojrzeć za siebie. Vegart zamigotał gasnącą łojówką, markując znak do wyjazdu. Tego nie musiał im tego dwa razy powtarzać. Ruszyli gwałtownie, nieskładnie, każdy wlekąc za sobą, powiązane w kluczki zdezorientowane zwierzęta. Co chwilę ktoś się potykał i przewracał, nie łapiąc nawet oddechu na krzyk, czy przekleństwo. Nie mieli czasu na ból. Jednak nadspodziewanie szybko zmamliło im pokonać granice wąwozu, wynurzyli tedy na krótki odcinek gołej, co najważniejsze, płaskiej polany. Przed nim rozciągał się las. Jeszcze głębszy i czarniejszy niż wszystkie poprzednie lasy, jakie w życiu widzieli. Czarny jak płacz dziecka zawodzącego w komórce. Las mający te najgorsze z możliwych odbić, strach. Wjechali weń płynnie, jedną falą. Starając się nie patrzeć, wyobcować z uczuć, z analizowania wydarzenia. Wzrok, był im zbędny, wręcz przeszkadzał jak nietoperzowi gdy lokalizuje lecące ku księżycu ćmy. Poza tym, Vegart z przejęcia stłukł na łysej polanie, obitą szkłem łojówkę. Następnej nie mieli, a i tak znalezienie krzesiwa czy hubki zajęło by zbyt dużo drogocennego czasu. W lesie dosiedli w końcu na zad. Zwierzęta były tak słabe i wyczerpane, iż ledwo dawały się prowadzić, a co dopiero mówić o jeździe. Ale...pojechały. Musiały pojechać. Teraz one, wszystkie razem były jednym, grupowym przewodnikiem. Wszyscy już dawno zrównali się, czy przegonili Eldredda, rzucając ślepe wyzwanie, czarnemu lasowi. To już nie był Turmalin, ni inny drogocenny kamień. To był strach i spojrzenie. Spojrzenie z perspektywy skazańca, w głębie bladych dziur, katowskiego kaptura. Spojrzenie w oczy, czystej śmierci. Vegart bał się tego. Bał się że taki los im wyszykował. Wziął się za organizacje, obiecał, że poprowadzi, wskaże... - Nie potrafię być przywódcą, więc po co się pcham?! Cholera, jak zwykle coś... - Targnął nim zimny, kurczący dreszcz. A może on też się bał? Może ale czy wilków... Uleciał, hen... w myślach. Daleko, daleko stąd. W krainę od której tak bardzo chciał uciec. Która wyrządziła, i tak skrzywiła jego życie. W marzenia...On w tamtym drgnieniu, już nie jechał, nie był jeźdźcem. Był poddanym swego rasowego gniadosza, który jakby, na siłę na ślepo starał się uratować swego pana od zagłady. Pędził coraz szybciej i szybciej, wbrew logice i wbrew własnym mięśniom. Zdając się tylko na instynkt. Szybciej, szybciej, szybciej, szybciej... - Wszyscy zginą, a ja pewnie ostatni. Zmuszą mnie patrzeć jak prują żołądki, jak tną gardła. Jak wiją się w konwulsjach, z poprzecinanymi tętnicami, na próżno starając się hamować fontanny krwi. Jak krzyczą, wijąc się konwulsyjnie: "To twoja wina!", "Ty nas w to wciągnąłeś, ratuj, siebie i nas!" , Ty... Święta Panienko, choć nie wierzę przebacz... - Vegart! Vegart! Eldredd dopiero po dłuższym niebycie zorientował się, że jest ciągnięty za ramie. Wyrywa go, głuchym krzykiem z tępego letargu. - Tak...tak Lonthar? Co jest? Mniejszy miał spore trudności z utrzymaniem się w siodle. W jednej ręce trzymał uzdę wierzchowca, a drugiej przywiązany do szyi rzemień obładowanego luzaka. Gdy konie zawahały się, lub choć trochę zmieniły tor jazdy, Lontharowi groziło przepołowienie, lub upadek pod rozpędzone w dziki karier, podkowy. - Wilki ucichły! Nic nie słychać! - Co?!! - Wżdy wilczego łkania nizacz nie uraczysz! Szlag ich trafił chyba, cso? Może się zatrzymamy? - Zatrzymać się... - Lepsze to niż błądzić. - Dobra! Wrzaśnij tam, żeby się trzymali! Hej! Stop! Hej... Kamień, wykrot, drzewo? - Nigdy nie dowiedziesz. Wielki, Lontharowy ogier zawył przeraźliwie, łamiąc nagle trajektorie jazdy, runął na przestrzał, skręconymi kopytami. Mniejszy żachnął w kulbace, opadając wespół, skluczonego zwierza. Bydlątko wierzgnął instynktownie tylnym odnogiem, próbując dobyć coś ze ściągniętego cuglami gardła. Uzda okazała zbyt silą, ćwieki przeszły skórę. Skuta mrozem ziemia jęknęła z cicha, głębokim powtarzającym się refrenem. Flauta... Naszła przenikliwa, złowróżbna cisza. Granatowy świat zastygł w bezruchu, jak zagaszony, cienki knot, na cokole wypalonej, acz jeszcze nie zastygłej woskowej lawy. Vegart, jak i jadący w awangardzie Alwen i Tulonej, zatrzymali swe zmordowane konie. Mogli tylko zgadywać co się stało, bo sam wypadek trwał może dwa mrugnięcia okiem, a smolista noc skutecznie zatarła całe wydarzenie. - Lonthar! Lonthaaaarrrrr! - Rozdarł się na całe gardło Alwen. Głos był skierowany w nicość, ponieważ adresat jego zainteresowania po prostu nie mógł zobaczyć. - Zejdźcie z koni, teraz to naprawdę koniec. - Vegart ponownie wgramolił się szaty szafarza - Lonthar? Lonthar czy... - Taaa...- Zaskrzeczało coś z lewej strony nocy - Tutaj jestem...Zapalcie jakieś światło, nie... mogę się podnieść... Vegart zlokalizował Mniejszego po zdawkowym urywku głosu. Podszedł doń, niezgrabnie, jak kot nad strumienia kładce, badał każdy krok. Najpierwej namacał, szorstką wilgotną od potu końską sierść. Głębiej już brzuch, kopyta, ogon, siodło... Oślepiła go jasna, falująca czerwonością płomieni, flara. Jego wzrok, był już nieźle zaprzyjaźniony z nocą, więc niespodziewana wiązka światła sprawiła, że widział jeszcze mniej niż poprzednio. Wytężył wzrok, maksymalnie zwężając nadwrażliwe źrenice. - Alwen...Skąd...skąd masz jeszcze...Nie świeć mi po oczach! Poeta stojący tuż przed nim, szybko odsunął bezczelną żagiew. - Była jeszcze jedna. - Wyprzedził kolejne pytanie. - W moich jukach. Ja...Spójrz... Lonthar leżał przywalony, pod buchającym parą i czerwoną pianą z nozdrzy, ogierem. Koń uwięził mu jedną nogę, nieszczęśliwie upadając na prawe strzemię. Leżał na plecach bezskutecznie próbując chociaż wesprzeć się na obitych łokciach. W blasku czerwonej pochodni, na jego bladej i wręcz malującej, jak artysta na snach fantasmagorii, emocjami twarzy, spał strach... Eldredd doskoczył chyżo, ściskając mocno drżącą rękę. - Boli cię noga? Spokojnie zaraz cię wyciągniemy! - Zabajał pocieszająco, z nutą jakże niewinne dziecięcej naiwności! Z nutą jakiej sam dawano już u siebie słyszał. Lonthar nie kiep, i łudzić się nie dał. - Spróbuj wyciągnąć...Kości po prawdzie pewnie...Aaaaaaaaaaaa...Ostrożnie kurwa! Święta panienko...na Boga jedynego! Nuże przestań... - Dobra, dobra już jest! Spokojnie...No wszystko...Nataniell! Nataniell! Uspokój że konie, przyprowadź je tutaj wszystkie razem! Potem przewieście z Alwenem gdzieś tę pochodnie i nazbierajcie chrustu. Ja tymczasem zajmę się...No już, no już! Jak najwięcej gałęzi trzeba zrobić duże ogniska! Nuże, nuże! - Po co ogniska? Przecie mówiłem, że wilków ni ma! - Zajęczał z nadzieją w głosie Lonthar. - Nic nie słychać! - Zegnij nogę. - Eldredd zupełnie zignorował żachnięcie - Zegnij nogę, i przestań się na mnie gapić! No...dobrze, nie boli? Pomogę ci wstać... Vegart z trudem podsadził masywne cielsko, które po tych kilku chwilach, leżenia na ziemi wydawało się jakby, korzeniem narosłe podłożu. Lonthar wsparł się na jakiejś połamanej gałęzi, z trudem łapiąc równowagę. - Dobra teraz, trzeba się zająć koniem. Ma chyba... - Eldredd odstąpił na chwilę od Lonthara pochylając się nad parującym zwierzęciem. Delikatnie, z wyczuciem pogładził jego napuchniętą jak balon nogę. Wędrował ręką powoli, spokojnie, od pęcin aż po kolano. Koń zarżał, z największym wysiłkiem, przekręcając głowę w stronę swojego przyszłego kata. Zaginiony wzdrygnął się, ale zajrzał w jego wodnisty w płomieniu wzrok. Błagające spojrzenie, wyrażało tylko jedną, jedyną możliwą prośbę: szybko! - Tak...złamana w kolanie...Nic się nie da zrobić... Nie starając się już patrzeć, wyciągnął z za pasa, ten swój krótki kordelas. Zawahał się przez chwilę, jakimś nieznanym mu niegdyś dylematem. Jednak po chwili zwątpienia, naszła insza fala pływów. Pociągnął nosem, poszukał tego jedynego, pulsującego na skroni miejsca. Stuk, stuk, nie szybciej! - stuk, stuk, stuk, stuk... Ogier pożegnał się z nim, liżąc ciepłym z gorączki językiem, skrawek jego dłoni. Tej uzbrojonej dłoni "Szybciej" - zaszeptało mu w wyobraźni - nie ociągaj się! Robiłeś to tyle razy! To jedyne rozwiązanie. Przypomnij sobie, tyle razy przeżywałeś takie chwile! On tego potrzebuje! - Stój! - Powstrzymał go ktoś, stanowczym, chłodzącym głowę okrzykiem. Ufffff... - Ja to zrobię. - Mrugnięcie oczyma, i nikły wyzwolicielski uśmiech. Czy to był Filozof? Prorok? Rzeźnik? Kat? Czy to był Tulonej Nataniell? Vegart zaskoczony, bez sprzeciwu zdał broń. Wybawienie? Nawet, nie usłyszeli pisku. Wszystko poszło gładko, z łatwością ukrojenia pajdy chleba. Tulonej, wytarł nuż w spód kufajki, po czym sam, nie próbując nawet oddawać Vegartowi, schował go za własny pasek - Miałeś zbierać chrust. - Nazbierałem. - Odparł ze spokojem - Tu leżało pełno suchych gałęzi. Robiłem takie rzeczy Lonthar, już nie raz. Wiem jak wy ludzie z zachodu traktujecie śmierć. Dla nas, dla mnie jest ona czymś zupełnie innym, i traktujemy ja jago integralną część życia, czyli cierpienia. Dla ciebie koń był czymś ważnym, a dla mnie tak jak wszystko był życiem. Życiem, którego nie wolno gwałcić ale i tez nie wolno po nim płakać. - Przerwał na chwilę, przełykając ślinę. Tak mu się tylko zdawało gdyż w rzeczywistości gardło miał suche jak stary grzyb. I nie miał po prostu skąd ciąć flegmy - Pomyśl, może ten koń w następnej tchnieniu będzie człowiekiem? Może jego... Należało by ci się: "Przestań pierdolić", stracone, może następnym razem. - Przestań się usprawiedliwiać, bo to już nie istotne. Marnotrawisz energię. Gadałbyś lepiej gdzie Alwen, i co z ogniskami? Jeszcze zanim Vegart skończył swą wypowiedź obaczył kilka tlących się, szarym dymem, płomyków. Płomyki te, mieniły w płomienie dobitnie oświetlające las i wszystko dookoła. Pomiędzy nimi, cały lśniący, z pochodnią w ręku, a szopą na głowie, biegał pokrzykujący, do siebie Alwen. Wyglądał przedziwnie, można by nawet rzec, że cudacznie. Jak jakiś potwór, ognisty król witający gości w swoim gorącym królestwie. - Co jest? - Zakrzyknął nie odrywając się od swojej pracy - Pomóżcie mi! Vegart, a za nim podtrzymujący wespół Lonthara, Nataniell, bez namysłu przyskoczyli do "tańczącego" Poety. Tedy nagle uświadamiając, że znaleźli się w niemal szczelnie zamkniętym ognistym kręgu. Stanęli oto pod dość dużym, rozłożystym świerkiem, otoczeni zewsząd językiem złotopurpurowego, ognia. Ekstaza blasku, otulająca drzewo, i desperacka bieganina zdenerwowanych ludzi, rzucały na świerk istny festyn cieni. Kto widział, do złudzenia przypominający, zabobonne piromancyjne obrzędy, praktykowane drzewiej, a i teraz nierzadkie jeszcze, przez leśne wiedźmy, na każde kwartalne kalendy roku, i oba ekwinokcja. Nikt nie widział, każden czuł. Coś zaśmierdziało. W powietrzu kadził, nieprzyjemnie intensywny zapach, przypalanej stęchlizny. - Nie zamykajcie całkowicie wejścia! - Wrzasnął obładowany gałęziami Vegart. Sam nie wiedział dlaczego ale, wszyscy, nawet Lonthar, zrozumieli się bez słów. Bez słów, bez telepatii. Wszyscy byli zgodni co do realizacji celu. Wszyscy wiedzieli, że za kilka minut może być już za późno. Wszyscy wiedzieli, że to kraniec ich sił, i że ta bitwa, przesądzi, już starcie, tryumf reszty kampanii. Krąg musiał się zawrzeć Wycie. Wycie, jakby inaczej. - Nataniell, biegnij po konie! Biegnij! - Co z ogniem?! - Nie wiem, biegnij do cholery! Biegnij! Wschodni prorok, który to uśmierceniem ogiera, bardziej niźli najprzedniejszym glejtem, uwierzytelnił przydatność do drużyny, pognał po uczepione konarów zwierzęta. Alwen z Vegartem zajęci zbieraniem drewna, nie mieli jednak czasu obserwować jego heroicznego boju ze struchlałym zwierzem. Nie widzieli, jak narowisty gniadosz, omal nie urwał się z postronku. Czy gdy, w zaślepieniu nie stratował własnego wybawiciela. Nie widzieli z jakim trudem przeprowadzał "szlachcica" i luzaka przez ścianę ognia. Jak wiązał oczy własnej klaczy, żeby odważyła się postąpić choć jeszcze krok dalej. Jeszcze krok przez gorące poszycie. Jeszcze... Nagle wszyscy, jak jeden mąż, zamarli w swej robocie. Jakiś dziwny, okrutny dla uszu ryk współ zagrał w ciągłe rżenie przerażonych jasnością zwierząt. Konie zajęczały jeszcze głośniej. - Cisza, uspokój je! - Już...staram się...co to...co... Wszystkie one, oprócz Alwenowego, były już w kręgu. Uwiązane, ze szczelnie zawiniętymi oczyma, trzęsły kitą wkoło świerka. Tulonej, mocował się jeszcze tylko z tym ostatnim. Który oprócz permanentnego zawodzenia, to stawał co chwilę dęba, to bił na oślep okutymi kopyciskami. - Uspokój go mówię! Trzepnij go czymś może się w końcu zamknie! Słabość ponawia na konającym, nie by dobić, raczej zwielokrotnić upodlenie. Słowa Vegarta jakoby rozpłynęły się na wietrze. Jakoby rozpuszczany w szklance mleka, słód. Uniesione, gdzieś daleko, daleko, hen w nicość, wzięły rozwód ze świadomością. Powoli ogłuchł na rżenie zwierząt. Uodpornił na rzucany szkalun. Na odgłos przeskakujących iskierek, na skrzypienie łamanych gałęzi. Stał się drżeniem kniei. Jękiem, dudniącej pod rapciem, ziemi. Tu powiew wyleniałego futra, stukot czterech, ośmiu, szesnastu, trzydziestu, czterdziestu trójkątnych łap! Sapanie kilkunastu spragnionych krwi, a może tylko przeżycia gardeł. Para, wywalonych na brodę jęzorów. Do marsza falowane ogony, do tańca gastryczny skręt zapadłych żołądków. Ich oczy! Smutne i przygaszone zmaganiem z codziennością, zarazem, bystre, szybkie i zdeterminowane. Nie chciały, musiały. Oczy zwiastujące śmierć... Słabość potrafi też cuci, lepiej niż po pijatyce, maślanka. Otaczają nas - Dopowiedział sobie w duszy - Ten głos...ten ryk, to był sygnał do ataku. Basior ferował wyrok...Cała wataha. Idą od lewej, od Rabesndranta. Potem zakręcą dwoma łukami, od południa i północy. Na przecięciu ich wypadkowych krąg się zamyka. Na przecięciu ich wypadkowych... Luk zamyka się...Na przecięciu... - Tulonej! - Zakrzyknął jakoś inaczej, jakoś tak świadomej. Na przecięciu ich wypadkowych... - Alwen i Lonthar zamykać krąg! Rusz się kupo sadła, i pomóż w czymś w końcu! Na przecięciu ich wypadkowych... - Tulonej, Tulonej! Zamykamy właz! Zamykamy wejście! Lonthar napinaj kuszę! Na przecięciu ich wypadkowych! - Nataniell! Wilkiiiiiii! Wilki!!! Zostawiaj konia! Spierdalaj! Spieprzaj stamtąd! Spie... Alwenowy koń zajęczał okropnie. Jakieś niezrozumiałe cienie zatrzepotały w ognistym deseniu. Coś zacharczało, coś zawyło. - Tuloneeejjjj! - Vegart z Poetą niemal w tym samym momencie sięgnęli po broń, wyskakując na skraj ognisk. Eldredd nie mając nawet swego noża, więc z ognia płonące, polano - Strzelaj! Strzelaj Mniejszy! Strzelaj w tych skurwysynów! Bełt zatrzepotał na wietrze. Coś zacharczało, dziwnie, dziwacznie, inaczej od znanego im repertuaru. W ułamkach sekundy przeskakiwały okropne obrazy, nieuchwytnie dla ludzkich oczu. Coś zacharczało jeszcze raz, i jeszcze raz w innej tonacji. Wycie, wycie, wycie, wycie, wycie! One nas pożrą! Upieką żywcem na ruszcie! Wilki! Wilki! Wilki! Zęby, oczy, krew! Wygłodniały, śmierdzący padliną odór. Śmierć! Śmierć! Śmierć... - Natanieeeeeeeel! Nagle błysnęło, coś zajarzyło białym blaskiem. Skomlenie zbitego psa. Prucie rozrywanego mięsa. Ludzka postać zamajaczyła na granicy ognia, po czym bez wahania postąpiła w piekło. Chude cielsko strzeliło z wielkim impetem, wysoko i ponad płomieniami. Lądował miękko, obalając jednak przy tym, guzdrzącego na krawędzi światów, Alwena. - Tulonej! - Vegart zakrzyknął radośnie - Cały jesteś?! Kaznodzieja zawinął się na ziemi, zmuszony wesprzeć przy wstawaniu ostrzem kordelasa. Wsparł się na Vegarcie, z trudem utrzymując się na nogach. Ledwo łapał oddech, a głowa dygotała mu ze zdenerwowania, W promienistym oświetleniu, Eldredd dostrzegł i na rękawie jego kufajki i na dłoniach, wyraźnie zacieki breji. - Co się stało, nic ci nie jest?! Tulonej zaprzeczył łysą głową, przecierając kapiący, także posoką i charchami, nos. - Nic...dorwali konia...Nie mogłem ich powstrzymać. To jest cała wataha. Wygłodniała, - Zakasłał - i zdesperowana...Stara wadera jest chyba w ciąży, i stado ciągnie ją po...po jedzenie. Jeden z nich...skoczył mi do gardła. Zarżnąłem i uciekłem. Koń...zjedli go żywcem. Nic...naprawdę... Mimowolnie naszło przypomnienie gatunkowej wolności. Pytanie jedno - czy warto? Alwen podszedł i poklepał pocieszająco w ramię. Koń był jego, i ten mały gest przyjaźni znaczył po prostu tyle co: Nie przejmuj się. To nie twoja wina. Lecz każden, najszlachetniejszy odruch współczucia ukryte ma w dali - "Jednak mogłeś zrobić więcej..." Wszyscy umilkli. Umilkli kontemplując natłok tragicznych wydarzeń. Stało ich. Czterech dorosłych mężczyzn załamanych, ze spuszczonymi oczy. Z pustką w głowie, z niewesołą perspektywą, o której nie byli w stanie myśleć. Stanęli w diabelskim kręgu. Niedaleko wielkiego świerku, otoczni przez sforę ujadających bestii. W bladej poświacie polerowanego gwiazdami księżyca... Słońce umarłych zbieraj swoje żniwo! - Vegart, Vegart! - Mniejszy postanowił w końcu przerwać tą zgubną stagnację - Ocknij się. - Co. - Trza działać. - Trza. - Plan B. - Tak...- Zabrzmiało to tak przekonująco, i z takim entuzjazmem powiedziane, że na dźwięk tych słów, oddział wojskowych zabijaków, bez solarium musztrował by w szyk, gotowy do kroczenia w nowe ideały. Eldredd znowuż odciął się od otaczającej go rzeczywistości. Znowuż zaczął marzyć i użalać się nad swoim losem. Po raz kolejny postawił się w sytuacji nieudacznego kretyna. Zabłąkanego na targu dziecka, nawołującego za matką: pomoc! - Trzeba. Masz jakiś pomysł. Oczy miał otwarte, ale mogło to być tylko złudzenie. - Tuszę, że mam! - Mów śmiało. Nie krępuj się, nikt ci nie przerwie. - O co ci znowu chodzi! - Lonthar spienił się. Czemu? Bo była okazja.. Przypomniał wszystkim, jak bardzo jego cięki, za wysoki głos kłócił się z całokształtem sylwetki - Nat żyje, my żyjemy a ty jak zwykle nie kontent! Proszę bardzo, jak ci się nie podoba to skacz do nich! Niech cię obedrą ze skóry. Nic wszystko,tylko o ciebie trza się turbować, i patrzeć na głupią gębę! A proszę skacz sobie! - Przestań... - Skacz! No skacz mówię! Lonthar złapał go za ramię trzęsąc w wszystkich kierunkach. Z łatwością starego drwala, co to brązował siekierką dębową łamał. - Skacz! Skacz jak mówię! Do cholery przestań mnie w końcu denerwować! - Puść...puszczaj drągalu...precz z łapami... - Skacz! - Zostaw go Lonthar! Zostaw go powiedziałem! - Skacz, ty niedorobieńcu! Ty morderco z wyrzutami sumienia! Skacz! - Spooookóóóój! Alwen rozdarł się na całe gardło, zapychając się między dwójkę szeleszczących - teraz komediantów. Mniejszy puścił w końcu Vegarta, pokuśtykał z nieugięta pokora w stronę drzewa. - Jesteście jak dwójka starych bab wiecie! Niemal nas wilcy nie zjedli a wy tu sobie jakie spory urządzacie! Siadać mi wokół drzewa, tak, żeby każdy pilnował jednej strony świata! Bez dyskusji i przepychanek! Mniejszy nie rób mi skacowanego przygłupa tylko napinaj tę kuszę! Vegart nie marudź tylko siadaj! Nat, nie mitręż już tej kufajki tylko dorzuć do ognia! No, zgoda?! Niemrawy gesty głową. - To dobrze. Ja siadam od strony góry, i twojego luzaka Lonthar. I pamiętajcie bez kłótni bo konie i tak już ledwo stoją. Jeszcze jeden taki wybryk to gotowe się spłoszyć, a wtedy jak mówiłeś, koniec! Usiedli na strzał treserskiego bińczuga. Tak jak było powiedziane z czterech stron. Każden u głowy z drzewem, każden u boku z chrustem. Drzewo dawało oparcie i odpoczynek dla wycieńczonych boleści. Można było chwilę pomyśleć i zebrać ułudę siły. Twarde konary wybijały się po szyję, tworząc coś na wzór, drewnianego zagłówka, a nadmierna bliskość ognia, nasuwała na myśl jakieś przytulne, domowe palenisko. Tylko nóg nie dane, tak jak na prawdziwym posłaniu wyciągnąć. Ogień strawił by zelówki, ale cóż to w obliczu pieszczoty! Wycie. Po raz kolejny. - Co się stało? - Ktoś rzucił pytanie, bez konkretnego adresata - Zeżarli je, czy co? - Chyba nie. - Odparł bez przekonania, wcale nie wywoływany do odpowiedzi Vegart. - To w końcu dwa spore bydlaki. Nie wiem ile ich jest ale mogą je żreć nawet całą noc. To dla nich prawdziwa uczta. Milczenie. Cisza. - Dorzućcie od ognia. - Nataniell, był podniecony. Wyraźnie podniecony. Na ukaz, jak jeden wykonali kolejne polecenie, wrzucając po klika gałązek. Nie było wśród nich przywódcy. Takiego który by wyraźnie dominował, i narzucał swoją wolę. Nikt już nie był wstanie podjąć się tego zadania. Nawet najbardziej doświadczeni, Vegart i Lonthar, bali się wziąć na swoje barki odpowiedzialność. Eldredd nawet próbował, ale bez wyraźnego skutku. Alwen po ekstazie polucji, przymilał, zgoła do snu niż heroizmu. W takim układzie, każda decyzja, nie nazbyt szalona, brana natychmiast jako dogmat. Władza ludu... Czy to utopia? Tak, taki system nie istnieje. - Widzę przed sobą wilka - Tulonej kompletnie zatracił kontakt, z instynktami. Nad prawidłem losu. Wszystkie te jego medytacje, te jego nadęte teorie nie mające nic wspólnego z prawdziwym życiem legły teraz w gruzach. Nie wytrzymały zderzenia z brutalną rzeczywistością. Ze światem zachodnich królestw, w brutalności. I on się temu poddał. Już na samym początku gdy szlachtował zamroczonego upadkiem konia. Teraz istotnie stał się tym czym jest, czym w religii, rodzi każdy człowiek: zwierzęciem. Nie lepszym i nie gorszym niż atakujący w nocy wilk. Takim samym. Takim samym... - Obserwuje nas. Obserwuje nasz strach. Nie da nam uciec. - Ja też widzę przed sobą wilka. - Wymówił cicho, jakby sam do siebie Alwen. - I ja. - I ja także... Urwał. Nie dokończywszy wypowiadania smutnej prawdy Vegart. Dorzucili chrustu. Czerwone płomienie, zaskrzypiały nad nowo przybyłą ofiarą. - Otoczyli nas i czekają aż zwariujemy do reszty i ruszymy do nierównego boju. Chcą nasz wyciągnąć stąd i wtedy zagryźć. - Ta - Dodał Nataniell - albo czekają jak nam się skończy ogień, żeby same po nas przyjść. - Nie. - Vegart przerwał szaleńcze dywagacje, który naprawdę mogły doprowadzić tylko i wyłącznie do obłędu - Dwa konie to nawet dla nich nad to. - Tak?! Skąd ta pewność? Wpieprzyłeś mnie w to gówno takimi to pewnikami i teraz co? Dalej wróżysz z fusów? Spójrz w prawdzie w oczy, za dwie trzy godziny, góra do świtu zabraknie, i co? Na świerk cię nie wgramolę. - I ty też dałeś się zwariować Alwen? - Zapytał, lecz bez wyrzutu ,Vegart. Wstrzymał oddech czekając na reakcję poety. Nie było żadnej, więc, sam sobie poszukał odpowiedzi - Wilk ma ograniczoną pojemność żołądka - Wydeklamował z uniwersytecka dokładnością - i jako taki dorosłą krowę je dwa miesiące. Biorąc to pod uwagę, jak również jego naturalny strach przed człowiekiem, wątpię żeby warował tu z czystej chęci zjedzenia nas. Raczej myślę, że część z nich, wedle hierarchii stadnej właśnie czeku na swoją kolejkę do podziału koni. Część z nich, to znaczy ze dwa, trzy najadły się już i patrzą sobie na nas. Obserwują z ukosa, z czystej ciekawości jak my ludzie obserwujemy parkę śpiewających w klatce słowików. Tak, po prostu. Rozkoszują się swoją przewagą, ale nie sądzę, że mają zamiar...Słyszycie? - Nie? - Właśnie, cisza. Nie wyją. Rzeczywiście, nastała jakaś przedziwna, głucha cisza. Podmuchy wiatru, oddechy, przeskakiwanie iskier, na płonących żagwiach. Szum drzew, sapanie...Nic. Spokój. Cisza. Sielanka... - Widzę jego zęby...Patrzy się na mnie z tą doskonałą perfidią. Z tym mianownikiem tryumfalizmu. Ten...Ma czerwone oczy. Jak wściekły pies, któremu zabiera się obgryzioną kość. Głowa, pysk...Jest wielki. Zapewne stary basior. Przywódca stada. Nażarty, i napity. Z Rozkrwawionymi wargami. Ze splamionymi zębami. Wielkim jęzorem, i długim niespokojnie wiercącym się ogonem. Te uszy...Wsłuchują się w cisze. W bicie naszych serc...Ten stary wyga wie, że się boimy. Wiesz co? Wiesz...Dorzućcie drewna, tylko nie za dużo... Spokój. Sielanka. - Nie można zasnąć. Nie można. Rżenie koni. Sielanka. Cisza. - Tylko nie zaśnijcie. Tylko nie zaśnijcie. Ogień. Przeskakiwanie iskierek. Księżyc, i gwiazdy. Jest zima. Listopad...Sen... *** Wody!... Piasek, cholera sam piasek! Ile...Ile jeszcze będę musiał iść? Boże, przebacz, Najświętsza Panienko zlituj się! Pali mnie! Pali! Usta, gardło, język...zlepione. Suche, i poskręcane. Kałuża, rynsztok, spluwaczka. Tak! Tak! Ślina to istny rarytasem! Marzenie smakosza... Ile jeszcze będę musiał brnąć? Ten żwir... To już chyba tydzień, gdzie miesiąc! Miesiąc, już tak się błąkam. Głodny jestem. Pić...Pić. Piiiiiiiiiićććććć! Choć mały łyk! Słyszysz?! Choć pozwól mi umoczyć wargi! Spojrzeć! Błagam...No słyszysz czy, nie?! Nie odpowiadasz?...Skurwysyny! Skurwysyn! Wszyscy, i ty, i ja bo jestem twoim dzieckiem, i kaktus, i kamień i ten pieprzony, pieprzony piach! Ta sypka pułapka, to jest popierdolony garnek, ten...Zaraz, zaraz...Przecież wy nie możecie mnie nawet wysłuchać...Przecież ja nie jestem w stanie nic powiedzieć. Ja po prostu nic nie mówię! Och, najświętszy Athrobusie tak chciałbym się teraz móc rozpłakać! Uronić choć małą łezkę. O, o taką maleńką! O taką...Od razu bym ją zlizał! Tak momentalnie. Może ktoś tu płacze! Może ktoś do...do nie wiem czego płacze?! Czy jest tu kto?! Jaka płaczka? Hej... Po co wołam? Przecież dobrze wiem, że i tak nikogo nie zobaczę, i tak nikt mi nie da wody! Zatłukł bym! Zamordował bym, trup na miejscu! Trzeba ryczeć i koniec! Ja ostrzegam lojalnie...Ale przecież tu dalej nikogo nie ma! Nawet, marnego, patykowatego węża! Nic! Silvini, ty...ty nie można było dać mi tu choć z jakiego psa, co? No powiedzmy kota, nie?! Tylko, na głodówkę, pragnienie...Barbarzyństwo! Kanibalizm! Perwersja, najgorszego gatunku! Nawet zabić się nie mogę, bo niby jak? Proponuje, najlepiej to się utopić, cha, cha, cha! Nie! Nieeeeeeeeeee, moooooooożna! Co, najwyżej obeżreć się tym gównianym szarym tynkiem! Czekać na eksplozję flaków! Ratuuunku! Ratunku! Ratunku. Ratunku... Zaraz, zaraz co, co to tam w oddali szemrze? Nuci, zawodzi, pieje i dalej smędzi! Ale czy to aby nie, Najświętsza Panienko!...Będę pierwszy! Zabiję, zatłukę, zabiorę, ja byłem pierwszy! Nie pchać się! Nie podchodzić do mnie, jestem nerwowy! Woda! Tyle wody!! Jaaaaaa! Skarpa, kamienie, plaża! Jestem uratowany! Jestem uratowany! O jak fajnie, jak zimno, jak orzeźwiająco! Chłodno, genialnie...! Co to? Co to jest! Nie...o nie! Nie, możliwe! Jeszcze raz... słona! Słona! Słona! Słyszycie to jest słone! Słone! Pieprzone! Pieprzone, a co! Płakać mi się chce! Ot co! To jakiś pieprzony ocean! Pieprzone, wielkie, pieprzone morze! Morze! Nie, nie, nie, nie, to nie może być prawda, nie. Pieprzona pustynia, a za nią pieprzone morze! Pieprzone! Ja chcę się obudzić! To nieprawda tylko pieprzony koszmar! Nie, może być! Pieprzone, pieprzone alternatywy! Jak, przyjemnie...Co to jest! Mokro...Smaczne, nie powiem! Więcej, więcej! - Dalej, lej zapłacę... - Alwen przewrócił się na bok, majacząc jeszcze w sennej gorączce - Lej co to jest? Słodkie, miód? Miodzik, anyżówka...Nie budźcie, mnie...Dobre. Coś rzeczywiście, coś blado żółtego o dziwnie gastrycznej wonności, oblewało mu ramiona. Plecy, kark, szyję. Dalej, spływało mu po brodzie napływając do ust., nosa, oczu, nozdrzy! Alwen machinalnie, z lubością wyciągnął z pyska siny język, i zaczął się był oblizywać po podbródku, policzku, oblanych rękach i mankiecie. Zadawało my się, że słyszy gwizdy, coś co mogło być chrząkaniem. Jakieś pochrapywania, ślinienia się, podcierania, wycierania, smarkania, bekania... - Mocniej, mocniej! - Ponaglał, równocześnie zaczynając na powrót do stanu, przynajmniej częściowej kontroli umysłu.- Nie zakręcaj kranu, proszę. - Machnąwszy się językiem, uniósł, powoli, ostrożnie, do góry jedną, a po tę drugą powiekę - Jak jasno. Drzewa, krowa, łąka, pola, las, droga na... A to co! Fu ja; śmierdzi! Coś ty za jeden!! Co tu się dzieje! Poeta momentalnie, jak ugodzony mieczem w rzyć, zerwał się na równe nogi. Był cały przemoczony, do tego okrutnie cuchnął ulicznym wychodkiem. Naprędce starł z oczu zaspaną mgłę, otrzeźwiał ze zdumieniem wyglądając, stojącego przedeń człowieka. Rzeczywiście, tuż obok niego, guzdrał z rozdziawioną gębą, jakiś wychudły pokurcz. Miał spuszczone spodnie, i cienkie jakby bocianie nogi. Rozchełstane giezło, i drewniane sandały czynił zeń jakiegoś letniego parobka, zabłąkanego w zimie, na leśnym ustępie. Nie statek na sakwie, to i na umyśle pokręconego. Pokrzywiona, przeorana bruzdami twarz, i rozwarte w coś pomiędzy jowialnym uśmiechem, a spazmem debilizmu usta sunęły uzasadnione obawy, że ma się do czynienia z totalnym przygłupem. Stali tak przez chwilę, wyraźnie zaciekawieni wzajemną obecnością w tym miejscu. - Eeee...dzień dobry? - Alwen wyprostował się, po czym, z trudem wydeklamował nie pewne powitanie, nie podając jednak do uściśnięcia swojej dłoni. Nieznajomy, zareagował na to powitanie w dość oryginalny, i wyszukany sposób. Dokończył po prostu wykonywanie, swojej nagle przerwanej dehydracji Po czym podciągnął spodnie, wsadził mokre dłonie do ust. i głośno zamlaskał przy przełykaniu. W tej całej tej operacji, ani razu, nawet na moment nie spuścił z poety wzroku. To znaczy może nie całkiem. Ponieważ lewe spojówka rzeczywiście cały czas pozostawał niewzruszona. Natomiast prawa, bez przerwy, zmieniała swoje położenie, obijając chyba wszystkie ściany przekrwawionych białek. - Dzień dobry. - Powtórzył już znacznie pewniej poeta. Przełamał się, ale zadziwienie jakby jeszcze w nim wzmogło. Zdjął rękawiczkę. Z trudem, łamiąc obrzydzenie, starając się naprawić swój błąd wyciągnął na powitanie, skostniałą na mrozie rękę. Nieznajomy cofnął się gwałtownie, omal nie potykając się o wystające z ziemi korzonki. - Tibor, Elwood! - Zacharczał, chrypliwym głosem. Prawe oko zaczęło tak szybko zmieniać położenie iż mogło by się wydać że zaraz z jakąś niesamowitą szybkością wyleci z oczodołu - Do mnie! Heretnicy, trupojady, napadli! Alwen zamarł w bezruchu, zupełnie zdezorientowany zaistniałą sytuacją. Patrzył z niedowierzaniem na wrzeszczącego człowieczka który jeszcze przed chwilą bezceremonialnie sikał na jego plecy, a teraz klnie nań jakieś niezrozumiałe brednie. - Co...jest? Czy to już ranek...Wilki! - Vegart rozbudzony, rozchodzącym się wrzaskiem na wspomnienie poprzedniej nocy momentalnie oprzytomniał. Wilki, Boże, co teraz...Zasnąłem, cholera zasnąłem! Co robić! Co robić! Nóż...tak mój nóż ogień! Pochodnia, ognisko, żagiew... Nie zdążył niczego namacać. Gdyż, zimny, ostry przedmiot ukuł go w szyje. Eldredd zesztywniał w bezruchu, zaciskając mocno zębiska. Spokojnie. - Powiedział w myślach - Uspokoić się, nie denerwować. To nie wilki. To wiem na pewno. One nie przystawiają, żelaza do gardła. Jest ranek, przetrwaliśmy noc, chce mi się pić. - Ciągle nie miał odwagi podnieść wzrok - Żyjemy. To może...może być pogoń. Może ale nie musi. Jakiś chłop? Myśliwy? Po co by nas atakował. Zakręcę się i wybije mu z ręki broń. Nie! Spokojnie. Kto to jest!? Powoli otworzył powieki, przekręcając do tyłu głowę. Rohatyna. Kurewska rohatyna. Więc to myśliwy? Nagle, bez ostrzeżenia łowcza broń rozjechała mu kawałek podbródka. Vegart syknął ale nie spuścił głowy. Poczuł silne mrowienie, i upływ wyciekającej posoki. Ktoś wrzasnął. Niewyraźnie. Przekleństwa, i upomnienia. Rohatyna nagle odstąpiła od gardzieli. Vegart z razu upadł, twarz, ale szybko się podniósł, nadal sprawiając wrażenie jakby nic a nic nie interesowała go jego własna grdyka. Pełen powagi, z miną przynajmniej znieważonego grododzierżcy, podniósł ostentacyjnie głowę, i... wstał. Naprzeciwko niego, z wciąż uniesioną bronią, majaczył wielki, rozrośnięty, może i na siedem stóp młody chłopak. Minę miał hardą, ale nie emanującą jakąś błyskotliwą inteligencją. Rohatyna w jego rękach, upodabniała się raczej do cepu niż do porządnej szponty. Vegart przeszył go pogardliwym spojrzeniem, ale nie zatrzymał na nim dłużej wzroku. Z flegmą, ostrożnie, żeby nie prowokować obrócił do tyłu swą napiętnowaną szyję. Gotował się zobaczyć najgorsze, jednak to co ujrzał, wcale nie było z tych "ostatnich" Nie było spodziewanego szoku, raczej rozczarowanie, pozytywne. Na ziemi, z sygnatem straceńca na gębie, leżał rozbrojony Alwen. Autentycznie przerażony, spięty jak w wychodku, nie mogło być mowy o niedogodzie. Ciałem wstrząsały przenikliwe dreszcze. Gęsia skórka, z głowy raczej niż z umysłu. Trząsł się cały, co kilka sekund, w miarowych odstępach, zaciskając wilgotne dłonie. Każden by się trząsł. Do skroni, przyłożon wielką, szkutniczą siekierą, do żołądka sulicę. Człowiek który, go obezwładnił również z fizysu na geniusz nie kandydował. Śmiesznie ubrany, o komicznej fryzurze. Bardzo chudy, i niski. Jego ręka wydawała się prawie połowę cieńsza od nasady dzidy. Z daleka wyglądało to na niemożliwe do utrzymania, a już tym bardziej do zadania jakiegokolwiek ciosu. Tuz przy nim, oparci o świerk siedzieli, nieskneblowani Lonthar i Nataniell. Milcząco, zwilżając tylko co jakiś czas, popękane usta. Nie mieli broni, i co gorsza nie wyglądało, żeby starali się ją zdobyć. Z wyrazu twarzy człek mógł antycypować, iż są jeszcze mniej rozbudzeni, i trzeźwo klecący niż Vegart. Za nimi, stały niedbale powiązane, i poustawiane w niecałych cztero stopowych odległościach, trzy konie. Najświętsza panienko - Pomyślał Eldredd - Toż one mogły się po zaduszać! Nie mają nawet możliwości cofnięcia się czy wysikania, bez napatoczenia któregoś z towarzyszy! Te więzy... Jak myśmy przeżyli tę noc to ja sam nie wiem. - Potrząsnął w niedowierzaniu głową.- Dobrze, choć teraz się ociepliło, i nie ma wiatru, bo inaczej to ja byłbym niczym innym jak soplem lodu, chociaż i tak nie jest dużo lepiej, ale...Może jutro spadnie śnieg? Nieopodal koni, tliły się jeszcze dwa, niedopalone ogniska, a po ziemi walały stosy nie przetrawionych, ogniem gałęzi. Nie było tylko wilków. Ani jednego. Ani naparstka skowytu, czy wycia. Nic. Vegart powrócił spojrzeniem na trzymającego przypominający rohatynę cep, chłopaka. Ten w czasie chwilowego Vegarta niebytu, wydłubał chyba spory tunel w swoim, opuchniętym, odmrożonym nosie. Oni są niegroźni. Tu zaszła jakaś pomyłka! Najpierw trzeba będzie z nimi porozmawiać - Kombinował Vegart - O dopiero potem pomyślę o jakimś użyciu przemocy. Ale nie...oni nie są raczej niebezpieczni. To na szczęście nie wilki. - Puść go. Nic przecież ci ani on ani ja nie zrobiliśmy. - Vegart zwrócił bezpośrednio do chudego konusa. Nie mogę za bardzo naciskać bo może być nerwowy. Spokojnie, i opanowanie. - Cha, cha, cha! - Nieznajomy łupnął na niego rozstrzelanym wzrokiem, po czym zaśmiał się głupawo acz donośnie, i odstawił topór spod szyi poety - Zrobię to! Kruca fuks, niech mnie pokrzywi tedy ty jaki nie jesteś ten...no...Lambertus von Smagłus, spod Krowich Placków! No, jasne od raz poznał, towarzysza! Wariat. Od razu widać, że wariat. To dobrze, od teraz jestem Labertusem. Tylko nie popadać w przesadną egzaltację. Niech wie z kim ma do czynienia. - A ktoś ty, co znasz moje miano i pochodzenie, a mimo to kalectwo mnie, i moim komilitonom ból zadajesz ha? - Eldredd wydął brzuch i poliki do przodu, jak najmocniej tylko mógł. Upodobniając się do butnego siebie wielmoży. - Jak to nie poznajesz mnie? Badura jestem! Ten sam! Nie pamiętasz? Patrzaj, przecie ja drzewij ino tyle w Krowich Plackach chałupę ci stawiał! Bracie, to ja! Badura odrzucił zupełnie berdysz, a dzidę wbił grotem do ziemi. Vegart odprowadził wzrokiem uwolnionego Alwena, który powoli chwiejnym krokiem, doczłapał do milczącej pod drzewem dwójki. - A co do tego, no stężenia, to uprzejmie przepraszam! - Ciągnął dalej Badura, zwijając się na chwilę w nieco cudacznym ukłonie - Pomylilim, niestety...item ten tu...Elwood kto ci pana rohatyną okładać kazał co?! Przeprosić mi tu zaraz! Zad trza chyba kańczugiem opłozować, czy co innego bo już naprawdę kara Boża takiego na służbę darmozjada przyjąć! Stojący naprzeciwko Vegarta, wielki Elwood otworzył usta ale nic nie odpowiedział! Pochylił się, jeszcze śmieszniej od swojego pana, po czym cofnął o dwa kroki, i usiadł ciężko na ziemi. Debil - Ocenił go szybko Eldredd - W niczym nie pomyliłem się w mojej diagnozie. Ale z drugiej strony to łapę to on ma! Jakoś nie widzę w roli wymierzającego mu karę Badurę. - To niemowa, zapomniałem. Ułomny. Pomaga mi tu z bratem, porządek na tym żaliku trzymać. - Słuchaj, nie wiem o czym prawisz, ale widzisz my tu mamy pewien problem i ty nam mój ty stary cieślo pomóc musisz! Otóż wilki nas tu przegnały... Vegart w ferworze wypowiedzi, zbliżył się znacznie do opartego o szpontę Badury. Ten jednak niespodziewanie ponownie wyprostował broń, wyraźnie mierząc do jego szyi. To samo, na wizerunek zrobił Elwood. Do którego poza skruszonej owieczki jakoś nie za bardzo pasowała. Sto razy bardziej nadawał się na etat, rzeźnika. Najlepiej, świńskiego lub takiego do łosia, bo tam potrzeba dużo tępej krzepy. Eldredd ponownie znieruchomiał. - A ty co? - Wrzasnął Badura - O wilkach opowiadać mie tu będzie, a sam juści zbliża się aby ino gardło mi poderżnąć! Ja tera dopiero wymiarkował o co tu chodzi! Ja tu mogiłek całe swoje życie doglądam, a oni mnie tu będą na żalikach nocować! Wśród grobków ognie palić! Fu, pluje na was! Pluje na ciebie panie, Lambertus i na twoich konfraterów wżdy! Zara powinien obrócić z kupcami Tibor, wtedy się porachujem! Elwood pod drzewo heretników! Pod drzewo i jak który mi się ruszy łeb utłuc, bez szemrania! Vegart nie czekał na interwencje tępego Elwooda tylko odrazu bez specjalnej zachęty, skoczył do drzewa. - No i milczeć mnie tu psubraty bo nie ręczę za siebie! Niesforny jesteś Labertusie, oj niesforny! Wtem niespodziewanie zerwał się z ziemi Nataniell. Wzniósł do góry ręce, i zawołał. - A gdzież tu niby groby widzisz imć Badura co?! Gdzie?! Bo ja to jestem człowiek nie stąd, ale umarłych dobrze całe życie traktowałem! I nigdy bym żadnej nekropoli nie zbezcześcił! I ja i moi przyjaciele, choć w innych niż ja obyczajach wychowani, ręczę głową to samo! Tylko ty Baduro, jakiś podejrzany mi się wydajesz! Najpierw gadasz, żeś domy stawiał, a teraz, że mogiłek pilnujesz! Oj coś mi tu śmierdzi... Badura zbaraniał. Kilka razy otwierał gębę ale jakoś nie mógł wypowiedzieć, żadnego słowa. Po chwili wahania, rzucił dzidę, i podbiegł do nich upadając przed Tulonejem na kolana. - Panie przebacz, że z razu nie poznał!- Zaskowytał - Toż waść jesteś przecie sam, Knievte! Wielki Burgrabia! Przebacz, przebacz, przebacz durnemu chłopu, panie! Ja tera wszytko pojął! Burgrabia rodziców ichnich odwiedzić przyjechał! Och, żem głupi strasznie głupi! Pewnie i księżną Arquettę, i panicza Tralfa! Och ja głupi, głupi! Elwood, pędź i to zara i powiedz Tiborowi, że to pomyłka i niech z kupcami jeszcze szybciej idzie, tylko nie ze stalą a z gorzałką! I to najprzedniejszą! Powiedz co się wydarzyło, i...i...nieważne no leć, że już! Obydwaj są nienormalni. Ale to dobrze, mamy teraz spokój. Zaraz nas ugoszczą i napoją, i jeszcze po rękach będą całować. Cała przyjemność, tylko ciekawy jestem co to za Arquetta i Knievte, no i oczywiście Lambertus! - Przepraszam jeszcze raz...ach nie przedstawiłem się! - Badura tak się zgiął w plecach, iż teraz prawie całował Nataniellowi stopy - Jestem, tu grabarzem. Ludzi chowam, i doglądam czy kto kosztowności przypadkiem nie rozkrada! Bo to nie byle jaki żalik, ino to dla największych panów! Nie wiem czy wiecie ale księżniczka Arquetta tu leży! I ten no - Badura ściszył głos, jakby człowiek o którym za chwilę miał napomknąć, mógł go zaraz usłyszeć, wstać z grobu wytarmosić uszy - Samego...Oyvinda. Przysięgam...klnę się na własną matkę, że to prawda! Sam go przecie grzebałem, jak ze góry zleciał! W tym momencie wszyscy z obecnych, oczywiście z wyjątkiem Badura zdali sobie sprawę z jego wyjątkowego szaleństwa. Było ono tak posunięte, że aż śmieszne. Alwen z Lontharem ledwo powstrzymali się od śmiechu, zaciskając mocno zęby. Śmiech jednak po raz kolejny, przypomniał im o smutnej prawdzie. O prawdzie, która tak jak wszystkie inne najbardziej boli w chwilach pomyślunku: o pragnieniu. Zdeterminowany tą myślą Vegart postanowił zacząć jak najszybciej działać. Jak najszybciej. - Drogi Baduro! - Vegart dołączył powstając, do dumnie prężącego się Nataniella. Teraz Badura w jego oczach wydał się jeszcze bardziej skarlały i wychudły niż przedtem - Jak już wiesz, i także ja już wiem, nazywam się Lambertus, zwany Smagły. Znamy się krótko, prawie wcale, ale prawdą jest, że to ty Badura...Potężny, w krowich plackach chałupę gontem kryłeś. - Siankiem, i słomą żerdzie... - Gontem kryłeś! - Vegart zagrzmiał donośnie, po czym zrobił krótką, dla podkreślenia swojej dominacji, pauzę w wywodzie - Teraz ja w towarzystwie tak znakomitych ludzi przejeżdżam, robię ci łaskę rozmawiając, a ty co! Jak się zachowujesz! Straszysz i podjudzasz! Kłujesz, szpadlem me lico, a Burgrabiego Knievte niemal nie przepołowiłeś! Wiesz, że za takie rzeczy ludzi już na szafot wysyłali! Wiesz?! Eldredd po raz drugi zrobił przerwę w wypowiedzi, i tak jak przedtem nie oczekiwał jakiegokolwiek potwierdzenia swoich słów. Przeliczył się. - To znaczy...Że...chodzi o siurpryzę? O nagrodę się rozchodzi, bo jeśli tak, to ja... - Nie prosiłem cię o komentarz! Ale nie, nie masz racji! Nie o siurpryzę tu sprawa biega, ale załóżmy dobra, żeś nieumny. Niech skończę wątek to potem zapytasz. - Aaaa... - Inteligentnie rozdziawiona gęba. - Otóż wybraliśmy się tu, z dostojnym Knievte, na ekskursję do... - Przepraszam, że przerwę...- wtrącił się ponownie Badura, który jakoś rychło przestał się płozać i skomleć - ...ale, czort wie, czy nynie ja bych tera mówił cso o moich grobkach. Bo wiecie dostojny panie, ale tu grabiego Knievte, nieboszczka matka i ojciec pochowien, a no i oczywiście - Ściszenie głosu - Oyvind...klnę się na... - Mówiłeś to już, mówiłeś - ubiegł pianie nabuzowanego Vegarta, Nataniell. On to przez cały czas od podjęcia rozmowy, a dokładniej ochrzczenia go burgrabią wydawał się być spokojny i opanowany. - Pozwól zatem nich pan Lambertus dokończy swoją wypowiedź a potem zada ci kilka pytań, dobrze? W porządku? Eldredd popatrzył z wyrzutem na proroka. Po czym, nie tak od razu przeszedł do dalszej wypowiedzi. Jego oczy wyrażały tylko jedno: Czasami zgadzam się tym innowierczym słowem - eutanazji! - Mówię teraz krótka nie kryjąc, że mnie zdenerwowałeś. Otóż, jechaliśmy, napadła nas sfora wilków, zeżarła nam dwa rumaki, wpędziła pod to cholerne drzewo, i przetrzymała do rana. Budzimy się, jest nam cholernie zimno, ale i tak mamy szczęście, że tu nie zmarzliśmy. Poza tym zdychamy z głodu i pragnienia. My jak i nasze konie. Otwieram oczy a tu jakiś drągal niemal mnie nie gilotynuje. Czyli reasumując zimno, żreć, pić, ach, opatrzyć mojego przyjaciela, i jeszcze powiedzieć gdzie jesteśmy. To wszystko, a może unikniesz szubienicy, i tylko proszę nie wyjeżdżaj mnie tu z jaką siurpryzą! Badura usiadł na trawie, drapiąc się po płowym czupiradle. Popatrzył, prawym okiem po twarzach swych interesujących gości, lewym po spowitym chmurami niebie. Również interesującym. - No więc - Mówił powoli, nie ustając przeczesywać głowy - Wszytko jest jasne, ino tylko nie mogę wpaść na koncept co to takiego ten rumak? - Koń. - Wyśpiewał szczytowym fabetem Lonthar. Po raz pierwszy, od przebudzenia. - Aha, dobra. Nynie jeszcze ino jedno pytanie, skąd jaśnie paniczom wilki się napatoczyły co? Wżdy tutaj wilków ni ma! No może, jakie niedźwiedzie, rysie, aboć takie tam montikorny, i górskie wyverny, ale wilki? Nie, ni ma! - Są wilki, prędzej to twojego żaliku nie ma, a wilki są! - Zebrał się na odwagę Alwen. - Żaliku ni ma?! - Ano nie ma! A wilki są! - Ni ma wilków, a żalik wskazać mogę, a tam jest ot tam! - A tam ino moje wilki ślady mają! Rozebrane, do kości konie leżą, idź obaczyć! - A pójdę! - To idź! - Idę. Człowiek który podawał się za grabarza, a imię swoje wymienił jako Badura uskoczył szybko w las. Rozeźlił się i polazł obadać. - Dobra robota! - Mniejszy pogratulował Alwenowi wyszczekania, serdecznie ściskając jego zimną dłoń - Dobrze, niech się przekona, niech zobaczy! Bo mnie się bracie wydaje iż to wariat jaki! Szaleniec! A poza tym sytuacja nie jest najciekawsza. Jak to powiadał, mój tragicznie zmarły bratek, jest dobrze ale nie beznadziejnie. - Nie wiem czemu wy ludzie z zachodu macie taką dziwną tendencje do tak powierzchownego oceniania ludzi! Mnie też się wydał trochę dziwnym, ale dajcie spokój nie można tak od razu wyciągać tak pochopnych wniosków. Otóż w moim kraju... - Zamknij się Nataniell! - Uciszył go, strasznie spieklon, Vegart - Nikt nie ma ochoty słuchać o twoim cudownym kraju. Badura, albo jest pokrzywdzony przez los albo jest cholernie dobrym aktorem. Stawiam na to pierwsze. Ale to nie ważne. Trzeba teraz szybko coś uzgodnić zanim ten...ten człowiek wróci tu na kolanach czwarty raz przepraszając nas za to samo. Kwestia jest taka, czy ktoś wie cokolwiek o Lambertusie i burgrabim Knievte? Bo ja nie wiem nic! Cała moja wypowiedź była improwizacją! - Ba! - Na jasne. - Co tu wiedzieć, obijem mordę i tyle! - Zamlaskał butnie Lonthar któren choć zdawał się mieć jakiś pomysł, ale petem z równą hardością szybko się wycofał. Elwood chyba nie był by uradowany. Eldredd popatrzył z nadzieją w wzroku po swoich towarzyszach niedoli. Nie wydawali się jednak zbyt skorzy do, wymiany informacji. Urażony słowami krytyki Nataniell odszedł za drzewo, bliżej zaprzyjaźnić się z okolicą. Lonthar, nagle przypomniał sobie, o swoim wczorajszym kalectwie. Zaczął intensywnie, masować chorą nogę. Tylko Alwen, sprawiła wrażenie, myślącego, choć mógł być to świetny kamuflaż. W końcu, gładzenie brody, to wielki atrybut modrości, prawda? - Mocno, jeszcze boli? - Zapytał dla zabicia, coraz bardziej dręczącej myśli o Wodzie, Vegart. - Boli...- odparł z kwaśną miną. - Cóż począć. - Możesz trzymać broń? - Vegart jakby nagle zmienił barwę głosu. Zadrżał. Zwolnił. Po czym natychmiast przyśpieszył, jak skarcony szpicrutą koń - Pytałem czysto teoretycznie. Ja walczyć nie będę, ale może się zdarzyć sytuacja, że będzie trzeba. A ty...potrafisz. - Boisz się tych kupców, cso? I tego pnia, któren cię chlasnął po gębie?. - kiedy mówił o rohatynie, zauważył, iż Eldredd odruchowo schwycił się za szyję. - Na nich mam jeszcze tyle siły. Zresztą jak ty się wdawałeś w komerie z tym wariatem, ja naciągłem do kuszę. Vegart, jeśli on jeszcze raz coś ci...Przepraszam cię za wczoraj. Zrobiłem błąd. Poniosło mnie... Kokota jestem, a nie chłop...Vegart. Zagubiony z lekka się skonfundował. Nie był przyzwyczajony, do przeproszeń. Do korzenia się. Prostego okazywania uczuć. Wzruszył go. - To była moja wina. Miałeś zupełną rację. To ja powinienem cię przeprosić, przecież... - Nie, nie to ja! Wpadłem w furię. Byłem przerażony...wiesz jak to jest. - Lonthar uśmiechnął się radośnie, przechodząc ze skrajności w skrajność - To wszystko przez ten, plugawy żywot. Za miąższny jest niźli powinien, na łeb mi padło! Na te stare... - Przestań, chłopie. - Eldredd też jakby nagle poweselał czy wręcz rozpromieniał. A odznaczało się to tym, iż obaj mężczyźni, zaczęli się przyjaźnie, wręcz scenicznie poklepywać po ramionach. - Nie jesteś jeszcze przecie, taki stary! Wyjdziemy z tego cało, i jeszcze będziemy się śmiać. Wina i tak jest moja, ale wiem, że ciebie to nie przekona. Sam chyba nie wierze w co mówię. - Przemknęło mu po myśli - Wyjdziemy z tego cali i będziemy się śmiać. Ile razy to już słyszałem? Gdzie są teraz ci którzy tak mówili? No gdzie? W grobie!! - Słuchaj, nieważne cso było ważne cso jest bracie! - Wczuł się - Wiesz cso ja o tym wszystkim myślę? Myślę, że zaraz jak ten pokraka powróci z wycieczki, zgadzam się, powinniśmy mu stłuc gębę i uciec! Cso o tym sądzisz? To może być przecie każdy! Wojsko gotów nam na łeb napatoczyć! Robimy tak? Jak z dawnych dobrych czasów, cso? - Lonthar... - Zamknij się Alwen, z Vegartem tera rozmawiam! - Vegart... - Cso znowu!? - Przypomniałem sobie, coś o Knievte! - Zapiał poeta. Vegart zaciekawiony zaświecił podnieconymi oczyma. - Cicho...! - Skneblował poecie nabrzmiałe usta - Jeszcze gotów co usłyszeć, szaleńcze. - I dobrze! I tak mamy już inny plan! Eldredd uciszył Mniejszego, tylko jednym skinięciem dłoń. Bez słowa. Ten spokojnie jak posłuszny baranek, po chwili, wahania znowu zainteresował się swoją opuchlizną. - Mów - Zabrzmiało jak rozkaz. - O samym Knievte nie wiem nic, ale obiła mi się o uszy ta księżniczka, i chyba jego ojciec. - Alwen zmarszczył czoło głęboko pochłonięty przewalaniem stosów nagromadzonego gruzu. Pamięci - Tak! Tak mam! Od razu wiedziałem, że pamiętam! Arquetta o której mówił chudy, to postać fikcyjna. Taka stara bajka dla dzieci. Kiedyś jeszcze jako skryba w Langerak, miałem wgląd w różne takie...bajania. Czytałem, tam też i o Arquette. To była jakaś, księżniczka, której pechowy ożenek, i fatalna miłostka zakończyła się śmiercią. Banał. Ale jest coś ciekawego, otóż ta księżniczka...No sam zgadnij kim była, co? - Elfką? Poeta potwierdził z nic nie znaczącym uśmiechem na twarzy. Vegart, zastanowił się przez chwilę, obgryzając, kraniec paznokcia. - I co? - I nic, tak myślałem, że to istotne... - Może i dla romancu, ale nie żalikowych pędraków. Dobra, mów dalej. Tylko szybko, zaraz powinien wrócić. Sam nie wiem co on tak tam długo guzdra! - To tyle, jeśli chodzi o nią. Co do Knievte, to o burgrabi nie wiem nic. Natomiast, jeden z Flandryjskich burżujów. Znany przede wszystkim ze skłonności do brutalności, i swoich pięknych córek, był włodarzem dużego zamku. Gdzieś...koło Tylden? Walczył kiedyś z niejakim Knievte, ubogim wieśniakiem, któren zakochał się w jednej z jego perełek. Młodzi, się pobrali, on ich ścigał, i takie tam. Dalej nie pamiętam. - No dobra - Vegart wytarmosił mu uznaniowo policzek - coś już wiemy. A Lambertus? Krowie placki, coś...Nie, w porządku. I tak dużo pamiętałeś mądralo. - Tylko w porywach. - Powiedział skromnie poeta - A co do Knievte, to pamiętam bo była kiedyś tak bardzo stara pieśń. Właściwie poemat, a ja jako, jak mnie kiedyś raczyłeś nazwać artysta, opowiadałem go, jako facecje do kotleta, za miskę żarcia i antałek miodu na popitkę. Et, to byłe czasy! Nie znałem jeszcze...ach nieważne. Przez chwilę powiało nostalgią. Przez chwilę. - Życie jest bywa bardzo przyziemne prawda? - Jak wszystko, na tej pieprzonej planecie. - Przestańcie mi tu jakies filozole pieprzyć, bo zara druga noga gotowa mnie rozboleć! - Wtrącił się do dyskusji bezceremoncjalny, Lonthar - Alwen, przestań mi tu bałamucić Vegarta, bo i tak plan mamy już ustalony... - Idzie! Uciszcie się, bo wraca. Zza drzewa wypadł, niespokojny i pod denerwowany, jak nigdy Nataniell. Gadał nieskładnie i widać było, że się strasznie męczy kleceniem. - Co postanowiliście? - Na razie z nim porozmawiamy, a potem się zobaczy co dalej... - Ubić! - Lonthar był przynajmniej konsekwentny - Ja proponuje takie rozwiązanie. - To jest twój prywatny pogląd - Vegart stonował porywczego przyjaciela - Ale...co się stało? Coś zobaczył, że aż nie możesz mówić? Badura? Badura coś zrobił. Nataniell wciągnął głęboko powietrze, złożył w dziwnej pozycji palce i zamknął oczy. Powoli zaczął wszystko wypuszczać, i uspokajać. Adin, dwa, tri, czetyrie... - rachunek w swoim języku. - On... - otworzył powoli powieki - ...miał nóż. Rozkroił je, oba. Po czym...zjadł, zjadł ich... - Dobry dzień! My się...ach tak to przecie wy panie! Wżdy racje mieliście panie, wilki was tu zagnały, a niech mnie! Konie rozszarpane, że...czy cso się stało, że tak... Badura stanął przed nimi cały pokrwawiony. Dłonie, ręce, szyja, usta, wszędzie kapała posoka. Od czubka, nosa aż po paznokcie u nóg, był oblany czerwienią. Przez plecy wisiało bardziej spaskudzone siodło z Lontarowego ogiera, i pogryziona uzda. W lewej dłoni dzierżył, coś co mogło przypominać mięso. A raczej śliski, błyszczący gnatem ochłap, nie nadający się do skonsumowania, w żadnej ze znanych ludziom postaci - Co to jest? - Zapytał, wskazując na mięso, z nie ukrytym obrzydzenia Alwen. - A to?! Wątroba! Przednia, bo końska, a takie są najlepsze.- Odparł rezolutny grabarz - Wasze wilki nieźle się z tymi... rumakami zabawiły! Ino kości, skóra, i...wątroba! Przepraszam ale zjadłem sobie jedną na miejscu, głodnym był! A tą przyniosłem dla pana Lambertusa, wiem, że jemu także żywot turbacje sprawia! Proszę! Badura w wrodzonej szczerości do ludzi, wyciągnął swoją ubabraną w krwi łapę, zapodając Zaginionemu wilczy pomiot. Vegart poczuł nagły ostry skręt, dolnych partii żołądka. Coś mu zabulgotało, zacharczało w środku, i rzuciło się na twarz. Od razu zzieleniała, i nabrała wyjątkowo matowego odcienia. Vegart poczuł, że jeśli teraz coś powie, albo jeszcze razi spojrzy na wątrobę to wyrzyga całą zawartość kiszek i żołądka, na jakiegoś zezowatego pokurcza, z pomazaną gębą. - Nie...dziękujemy ci uprzejmie mości panie Badura. - Alwen wyręczył przyjaciela, z tej wyjątkowej przyjemności, odpowiedzi - Może potem...najpierw chcielibyśmy coś wypić i zaobroczyć zwierzęta. Potem ogrzać się, i odpocząć. A już naprawdę, potem chętnie zwiedzimy tę osławiona nekropolię. - Naprawdę? Cudownie! Bo wicie, wstałem z rana i pomyślałem sobie, że pójdę z Tiborem i Elwoodem żalika przypilnować. Opiekuje się tymi sierotami, bo cso im przyszło? Starszyzna pomarli to ich wziąłem pod strzechę. Ale co ja...aha, no więc przychodzę tutaj i widzę że trza by się było gdzie wypróżnić. Chamem nie jestem nie będę na grobkach sikał, więc tutaj przyszedłem. I wyobraźcie sobie cso się zdarzyło Oto sikam, sikam, a mnie tu zara jaki bies nie wyskoczy... Tak, ale o tym to ja juści chyba prawiłem. Chyba... Lonthar zachowując cały czas radosną, trochę debilną minę, dyskretnie sięgnął po kuszę. Istnieją jakieś granice tolerancji! Vegart w ostatniej chwili pohamował jego zamiary. - Aha, woda przynieść miałem! Idźmy więc! - Dokąd? - A tam na żalik. Tam mam wodę i nie tylko. No chodźcie, chodźcie. Mam tam dużo, krasnych mogiłek. Mam tam hrabiów, panów, władców, i nawet księżniczkę jedną mam! Arquettę! A nawet, tylko niech to zostanie między nami, bo byli już tacy cso wykraść mi go chcieli! Oyvinda...jak matkę kocham, sam go chowałem, sam... - Poczekaj chwilę - Powstrzymał go Vegart, samemu zwracając się do idącego na końcu Poety. Zdusił już w sobie wymiotne odruchu, ale za to ręka mu już niemal zdrętwiała od przytrzymywania wyrywającej się kuszy - Alwen, idź i odczep konie. Niech się trochę przebiegną, a potem przyprowadź je do nas. Tak, co mówiłeś Baduro...O księżniczce Arquette? To straszne tak młodo umarła...no cóż miłość. Nic nie zaradzisz. Badura zatrzymał na chwilę pochód, odprowadzając wzrokiem, oddalającego się w stronę koni Alwena. Następnie, jakoś dziwnie krzywo, z wyraźną tapiserią konsternacji na twarzy, przyjrzał się Vegartowi. - Wżdy Arquette zeszła gdy jeszcze w kołysce, mała knykcie gryzła.- Słusznie zauważył dręczącą go niezgodność - Gdzie kto, kiedy słyszał cso o jakim epuzerze? Miłość? Ech panie, niech mnie za to nawet bych wieszać mieli, ale pan waść to chyba...- Splunął siarczyści na ziemię - Taki...z lekka nienormalny... Vegart zatańczył mimiką na twarzy, ale w sumie nic nie wyraził. Ni to się uśmiechnął nie to skrzywił. Nic się nie dowiesz. Cholera jaki tan świat jest popieprzony. Człowiek rozmawia, stara się, żeby tu nie zranić, czy co innego. A tu go spotyka taka obraza! I to od kogo? Od wyjątkowego wariata, nawet jak na te nasze psie czasy, poważnie zwichniętego psychicznie. Świnia...! Nieważne, przecież ten człowiek i tak powiedział tylko to co ja już od dawna wiem. - Oczywiście wiem o tym, ze księżniczka zaniemogła jeszcze jako małe dziecko! - Starał się przynajmniej udawać wściekle zeźlonego - Ale to w niczym nie zmienia postaci rzeczy i nie wypacza treści moich słów! - Jak to? Przepraszam ale znowu, nie za bardzo zrozumiałem...e aluzję! Niespodziewanie do rozmowy wtrącił się Nataniell. Odciążając na chwilę, zajętego bitwą o kusze Zaginionego. - Oczywiście! - Zaczął, dobrze. Prawe oko Badury wylądowało na jego głowie - Twoja konfuzja, wynika przed wszystkim z nie zrozumienia determizmu wypowiadania myśli. Tudzież, wymiany informacyji. Twoje lakoniczne, spoiście nieskładne wypowiedzi są wynikiem nałożenia się na siebie kilku znamiennych czynników. Po pierwsze ostracyzmu społecznego w Marras. Po drugie zaraźliwych zozłów bydła, jakie nabawiły się Flandryjskie krowy w połowie apryla zeszłego roku. Po trzecie i najważniejsze, panoszenia się transcędencjalnej oligofrenii, i napadów epilepsji na szczytach naszej najwyższej magistratury wojskowej. Więc, z tego wszystkiego wyciągnąć można jeden słuszny wniosek. Mogę antycypować iż, symptomatyczny u ciebie quasi dyletantyzm i nieróbstwo, są tylko archetypami pradawnych atawizmów, zakonnej anatemy wydanej w roku czterysta pięćdziesiątym ósmym na cesarz Vlana drugiego, jak i co najgorsza, nieustannych, w tym pejoratywnym znaczeniu tego słowa, nocnych polucjach. - tyrada zdawał się nie widzieć końca - Jak widzisz udowodniłem ci iż znajdzie się jakieś remedium na twoje aberracje, jak i zbyt nachalny egocentryzm. Na twoje chorobliwe animadwersje, polecam na pierwszy ogień jakąś mocną Kartarydę. Aha, i jaka silna kobita, tez nie zaszkodzi. Taką co to by w gębę potrafiła dać. No to ja będę kończył, nie będziemy tu zbyt długo dywagowali. Źle się czuję. Dehydracja i długie klepania językiem, nie wpływa dobrze na moja homeostazę, uff... Zakończył jeszcze lepiej niż zaczął. Po czym uśmiechnął się jowialnie, i nic więcej nie mówiąc poszedł dalej. Przed siebie w kierunku tyle razy wymienianego cmentarza. Po drodze mijając zahipnotyzowanego Badurę, ubódł rozkosznie w karb. Grabarz stał jak wryty, z otwartą, co już się stało regułą, gębą starając się zebrać myśli. Nie udało się. Dodawał, sklejał, liczył, przekładał, ale wszystko na nic. W pewnym momencie, nawet chciał coś powiedzieć, ale stanęło tylko na chęciach. Po prostu wszyscy już sobie poszli. Dalej na żalik. Po kilkunastu metrach rzeczywiście stanęli, na czymś co mogło przypominać cmentarz. Na małej, ukrytej, i wbijającej się w krajobraz polanie. Z pomiędzy szarych, okrytych zmurszałą korą sosenek, i starej, jeszcze jesiennej trawy, chylącej swe potargane zimnem włosy, prawie do stóp wynędzniałych drzew, wypływało coś w rodzaju kurhanu. Stożkowato uklepana ziemia, rzeczywiście mogła przypominać swoim kształtem grub. Ale czy naprawdę? Podeszli jeszcze bliżej. Niemal na wyciągnięcie ręki do budowli. Na odległość splunięcia. Teraz już mogli dostrzec. I dostrzegli. Obok, tego kurhanu wznosiły się następne. Większe mniejsze. Dobrze schowane, gorzej schowane. Obrośnięte mchem, i porostami, jak i obłożone, równo ciosanym kamieniem, mogiły. Zdarzały się też tylko same kamienie bez żwiru. Jak i sam duży kamień, zamiast całości budowli. Nie posmakowały rylca. Na mogiłach, nie wyryto żadnych transkrypcji. Żadnych znaków czy run. Nic co by mogło opowiedzieć przeszłą historię tego ponurego miejsca. Nic, choć może wszystko już po prostu przeminęło z dawnymi czasy. Wyczesał je wiatr, obmyło jesienny deszcz, rozgrzał letni żar, i okrył na zawsze swą puchową kołdrą blady śnieg. Miejsce to jednak wcale, nie dla wszystkich wydawało się być ponurym. Badura nie skrywanie uradował się tym przyjściem. Od razu popędził do jednej z mogił, z dziury w ziemi wyciągając, pokaźną beczułkę. Drewniane, przykryte żerdzią wiadro, w nim i malutki, jak na pierwszy rzut, antałek. Chyba gorzały, bo cuchnęło jak po destylacji klonu. Zaszemrał...stało jeszcze. Mina mu rozjaśniła, robiąc na obraz wrażenie, bajecznie szczęśliwej. Takiej która nigdy nie, musiała słuchać niezdrowych wynurzeń, niedoszłego proroka. - No, no! - Badura bez ceregieli, usiadł na najbliższym grobie - Wszystko jest! Poprowadził bych ja was trochę po żaliku, ale niestety najpierw się trzeba napić - Westchnął zmartwieniem - Obowiązek, rozumiecie... Ach głupi zmiarkowałem,, czyż wiecie kogo to mogiła, he? Oyvinda...tego co mówiłem, że...Tak, ach... - Co to jest, pachnie...zachęcająco. - Zapytał czy stwierdził, uprzejmie Vegart. Nie zaprzestając przy tym miętolenia, w rękach kawałka rozciągliwego rzemyka. Podczas, wywodu Nataniella, korzystając z zaistniałej konsternacji, wyrwał Mniejszemu naciąg z kuszy. Ten podskoczył, zacharczał coś o kurtyzanie, ale kuszy już nie użył. - Sznaps! Okowitka, jak kto woli gorzałka. Zaraz...no już otwarłem! Proszę pijcie do dna, a ja mam jeszcze jedną buteleczkę to zaraz do was dołączę. Mówiąc to Badura zapodał im okrągłą, pachnącą, teraz jaśminem, beczułkę. Była ciężka, i nieporęczna, tak iż Vegart z trudem zdołał ją przyłożyć do ust i skosztować. Poczuł błogie, ciepłe orzeźwienie. Wyschnięte jak pieprz usta, i gardło ogarnęła cudowna uzdrawiająca wilgotność. Gorący strumyczek, powoli, niespiesznie spłynął mu do żołądka. Vegart z trudem dał się odessać od cycka, w końcu zmuszony skapitulować przed szarżującym Lontharem. Ogromny wojownik, nie odmówił, w przeciwieństwie do rygorystycznego Proroka, kropelki w końcu "Boskiego napoju". Nataniell zaprotestował, że on spodziewał się raczej wody. Że on ślubował czystość, że konie zaraz zdechną, i że tak w ogóle to picie alkoholu jest poniżające, i deprecjonujące człowieka, w oczach innych zwierząt. Eldredd, w praktyce zgadzał się ze wszystkimi wymienionymi kwestiami oprócz ostatniej. Osądy, i opinie pędractwa nic, a nic go nie obchodziły. Co najwyżej, mogły przyprawiać w uczycie radości i politowania dla lżącej gawiedzi. Z zwierząt, mawiał, najlepsze są kapłony, w potrawce. No i oczywista jego pies. Jednak mimo takiej jednomyślności w ocenach świata pomiędzy nim a kaznodzieją, Vegart długo zwlekał z poparciem słów "zawłaszczeniowca" prawdy. Ognista woda wywarła na nim piorunujące wrażenie, i odsunęła na bok bóle doczesności. Nawet na Badurę jakoś tak inaczej... - A gdzie to macie swoją chatę drogi Baduro? Mości Burgrabia miał rację. Trzeba nam się ogrzać i napoić konie. Droga czeka. - Tam... niedaleko - Grabarz pociągnął z własnej buteleczki, opróżniając ją więcej niż w połowie. Po czym odbiło mu się na cały las, krwistą wątrobą - Zara...poczekamy na Tibora i kupczyków, mił...miłościwy panie. Oni taki sznaps nawiozą, że te przy nim to...ale kruca fuks! Obiad godzien mi zamarznąć! - Ja to może być? - Lonthar w końcu odrzucił od ust niemal wypróżnioną beczułkę. Vegart zlizał wargi - Toż ten obiad chyba na nogach jeszcze, biega a nie...ten...bracie...lelum polelum...na patelni siedzi! Na cmentarz powrócił, ale nie przerywając ciekawej konwersacji,. Alwen. Bez słowa, dokończył resztki beczułki, po czym w skrytości zamienił kilka słów z nachmurzonym Nataniellem. Vegart który po woli zaczynał tracić poczucie rzeczywistości, z początku pragnął go zganić za zbyt krótką przebierzkę z końmi, i nieprecyzyjne informacje o elfiej księżniczce, w końcu jednak i on, zrezygnował. Nie mogąc dłużej utrzymać oczu w pionie, po prostu je zamknął. Dosłyszał jeszcze jakieś marudzenie wzburzonego poety, że to może być podstęp, pułapka, czy jeszcze coś gorszego, ale co tam, zignorował. Zasnął, na stojąco. - Więc szczur...e myszy?! - Lonthar niemal wrzeszczał plując przed siebie strumieniami, spienionej flegmy - Łapiesz na polach myszy, znajdujesz ich nory... kop... piesz i pożerasz żywe?! Tak bez utłuczenia?! - Jak to bez utłuczenie?! - oburzył się Badura, przysuwając sobie pod nogi drewniane wiadro. - Zawsze je tłukę! Nie zdarzyło się, żeby nie. W sekrecie powiem ci, że najlepiej to tłucze się obuchem siekiery, choć tedy troszku za wiele posoki z myszy upływa. Albo o jaką, deskę lub kij. To wżdy najlepsza kooperatywa. Mrugnął, porozumiewawczo. - Niemożliwe! Nikt nizacz, nawet za tuzin florenów żywej myszy by nie zeżarł! - Nie?! Idę w zakłady, iż ja nawet za mniejsze prowenta zjem nawet i właśnie z tuzin myszy! Nie dla bogactwa, ino nie lubię, gdy mnie tu kuraż podważają! - Dobra, przyjmuję! Ale niech nie będzie iż ja jaka kutwa czy inny jaki! Monet, ani jakich latyfundiów nie posiadam. Jeno co mogę ci dać to kuszę, i stare chodaki. Wchodzisz? - Wchodzę! - Ręka! - Ręka! Grabarz odrzucił na bok wieko, od drewnianego wiadra, po czym wyłowił stamtąd kilka popiskujących myszy. Zrobił selekcję, wybierając największą pokazał pijanemu, jak on Lontharowi. - Może być! Ino wartko, bo mnie spieszno z wygrywaniem.. Badura skinął na potwierdzenie, małą głową. Następnie ujął w lewej ręce przerażoną mysz, tak iż tylko uszy i kark wypływały z pod jego cienkich paluchów. Zamachnął, i uderzył. Mysz wierzgnęła do tyłu łepkiem i cieniutko zapiszczała. Na krawędzi wiadra nie było śladów krwi. - Psia mać! Jeszcze raz... Tym razem, zamachnął się jeszcze bardziej. Trafiając całą powierzchnią czaszki w wierzch piętrzącego się na grobie, kamienia. - No, też krasnie! A teraz uwaga, połknę bez popitki. Mniejszy przykuł gębę, a szczególnie oczy do kraniku pustej beczułki. - Dalej...Pamiętaj o kuszy i chodakach... - Alwenie! - Odezwał się niespodziewanie, pretensjonalne głośno Tulonej - Czy przyniosłeś to o czym myślę, że przyniosłeś? Alwen szybko poszukał czegoś w gramolonym przezeń, juku. - Tak! - Odparł równie, specjalnie głośno jak jego poprzednik - Oczywiście. W końcu należy się nam trochę odpoczynku od wariactw tego świata, nie sądzisz? Poeta trzymał w jednym ręku dużą wodną fajkę, w drugim, dla kontrastu, malutkie puzderko. Nataniell uśmiechnął się na potwierdzenie, i z nieskrywaną lubością powąchał zawartość tyciego pudełeczka. - Cannabis...Cóż więcej można dodać...? *** Zeżarł. Wysysając ogonek, zawiązał pętelkę. Na szczęście! - Tak przynajmniej ludzie gadają... 6. "Historia jest nauczycielką życia, ale cholera z niej, zawsze jest tworzona przez zwycięzców! Nie ma zjawiska prawdy obiektywnej. Wzrok, serce, wspomnienia to cokół subiektywności!{...) Dlatego właśnie, pomny wszystkiego, gryzę się z jej słowy. Obracam, i kombinuję tylko pozornie z otwartymi zamkiem. Kładę się na masło, by empirycznie "doznać" kanapki. Tylko wtedy gdy sam byłeś chłopem, zrozumiesz drobiazgowość kwestora, że choćbyś dzieciaki mordował, wieśniak zawsze cosik za pazuchę, zszachrani! Tylko wtedy można pokusić się o prawdziwą wygraną. Smacznego! Piet Rajko Laigle: "Upadek zachodniej cywilizacji" Abulia psych. chorobliwy brak albo niedostatek woli, niemożność podejmowania decyzji i urzeczywistnienia zamierzeń. według W. Kopaliński. "Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych" Monotonność setek identycznych pomieszczeń, wprawiała go w irytujące otępienie, i senność. Szedł z na poły otwartymi oczyma, z lunatyczną sprawnością mijając, napotkane przeszkody. Skrzynie, zydle, klęczniki, - szmelc. W ciemnych, lodowatych salach wszystko miało ten sam kolor, i kształt. Wszystko było takie zimne i dalekie. Obce. Obce nawet dla kogoś kto się w takich salach urodził. Dla siedemdziesięcioletnich mnichów, dla których zima posadzka, i pajda chleba dziennie, nie stanowiły już ani goryczy, ani nieprzyjemnego obowiązku. Obowiązek narzucały te mury. Zmurszałe, zzieleniałe od mchu. Malutkie, zakratowane oka, przez które nie zdolen przebić się nawet najcieplejszy z promieni lipcowego słońca. Wszechobecny ciąg palonych świec, i pachnących szaletem kadzidełek. Smród. To one i jeszcze więcej, wiele, wiele innych czynników miały pilnować zakonnego reżimu życia. Miały być strażnikiem, moralności i cnót. Czynnikiem potęgującym kontemplację Bożego świata. Przyśpieszającym, i apoteozującym ostateczny cel. Cel do którego jedynym kluczem było fizyczne i psychiczne cierpienie. Podłość, ułatwiająca, spojrzenie oczyma ostateczności. Gąsiorem gorzały, czy fajką cannabisu przezwyciężającą wszystkie możliwe problemy, czy uprzedzenia. Cierpienie. Śmierć... Jednak i ta utopia, Boski kajdan pętający wole i uczucia już dawno został przerwany. W nie zapamiętaniu, stracił swoją umoralniająca szatę. Miecz był nagi choć nie stępiony. Przez kilkaset lat istnienia zamku Newd, jak i zakonu Athrobusa, rządzący nimi Biskupi czy komandorzy, nigdy nie zmienili głównych jego zasad, ni doktryn. To oni się wyemancypowali, a nie zakon, i nie zamek, który dalej kwitł w swoim grobowym klimacie, tylko mnisi. Obok zimnych murów, i śmierdzących kadzidłem sal, kolejni prefekci tej religijnej stolicy zachodu, wmontowywali coraz to nowe, i nowe, "udogodnienia". Przestronną i uniwersalną salę tortur, kilka sporych, zawsze pełnych duszyczek lochów, własny szafot i własnego kata. Własnych zielarzy i alchemików, zagłębiających narybek religijnych adeptów, w arkanach magii, i medycyny naturalnej. Prowadzili wykłady z cyklu: "Jak wywołać atak serca, u trzystufuntowego drwala?" Za tercji arcybiskupa Benhakkera działał nawet pierwszorzędny zamtuz, ale jako szkodliwy moralnie, i godzący w uczucia religijne, po pięciu latach został oficjalnie zlikwidowany. Przeorce, a jakże, z dopustu Bożego wspaniałomyślnie cięto tylko uszy. Trochę było żal, bo dawała na kreskę... Co się teraz z nimi stało? - Głowił się pokonując kolejną, ukrytą za szalem ciemności kaskadę schodów - I co się teraz stało z tymi onegdaj, tętniącymi życiem salami? Spazmatycznym zawodzeniem, torturowanych więźniów, czy erotycznym wyciem mlecznych wieśniaczek? Co się stało z tym uduchowionym krzewicielstwem, którzy chcieli rządzić światem, wycierając sobie gębę twoim imieniem, Panie? Gdzie się podziali ci stojący ponad prawem ludzie? Ci którzy na Twój dar, na Twoje objawienie, patrzyli tylko i wyłącznie, przez pryzmat własnych partykularnych prowętów? Zniszczyłeś to Panie. Rękami człowieka którego, teraz ja muszę zabić...Zniszczyłeś to Panie, a ja dokończę twego dzieła. Zniszczę wszystko. Rozwalę te zimne cegły największej zamku na świecie. Spalę, niech dogorywa! Niech umierają z nim te nieszczęsne ludzkie niedobitki! Piedestały straconej sprawy! Kilkudziesięciu najwierniejszych, którzy zeszli ze słusznej drogi! I innych takich, to właśnie przeżartych reumatyzmem starców, takich co się nigdy nie spodlili, ale...Zabiję ich...Panie. Berry przeszedł przez długi, pusty refektarz, kierując się w stronę prowadzących ku najwyższych partii, nadbudówki, drzwiom. Przed wejściem na stromiznę, poszukał wiszącej na ścianie pochodni. Rozpalił. Żółte, jaskrawe światło buchnęło mu w twarz niespodziewanie oszałamiającą, jasnością. Mocniej spiął, wełniany kaptur, po czym rozejrzał się po, zajmującym niemal połowę piętra, refektarzu. Jadalnie była rzeczywiście pusta. Kilka, zakurzonych stołów, i przytwierdzonych do podłogi ław robiło przygnębiające wrażenie. Kiedyś zmieściło by się tu pewnie i stu dwudziestu chłopa, a teraz? - Szary mówił bez krzty przejęcia czy żalu. Raczej z przeciekającą przez słowa szyderstwem - Nie potrzebnie się odwracałem, przecież i tak tu nikogo bym nie znalazł. Przychodzę do niego, a on nie ma nawet jednego, jedynego strażnika! Są za to szczury, ale te nas wszystkich, nie tylko jego, kiedyś wykończą... Obrócił się w stronę drzwi pukając trzy razy, rzeźbioną na kształt zaciśniętej pięści, mosiężną kołatką. Tępy pogłos rozlał się po komnacie jak piorun po bezchmurny niebie. I jak piorun równie szybko zgasł. Po drugiej stronie drzwi coś stuknęło, po czym ucichło na dłużej. Przerwa. Wahanie. Berry ponownie użył kołatki. Stukot na schodach znowuż się uaktywnił. Tym razem głośniej i dobitniej. Zniżał się, zniżał się coraz bardziej, po czym nastąpiła kolejna pauza. Sapanie z przemęczenia. Brzęk rozwijanych kluczy. Wahanie? Drzwi drgnęły. Ktoś starał się je z całej siły poruszyć. Kłódka. Pchnięcie. drzwi. Zawodzenie, przerdzewiałych zawiasów. Twarz... Wrota uchyliły się nieznaczne. Ot tak tylko, na możliwość wciśnięcia oczu. Berry włożył pomiędzy te oczy a ront zamka, blask swej jaskrawej latarni. Rzęsy zamrugały otumanione, i niemal natychmiast rozsuwając na oścież, umyślnie tarasowane wejście. Na krawędzi schodów, stała niska przygarbiona starczymi wspomnieniami sylwetka. Z długa siwą brodą, i okrągłymi jak stojec okularami, starzec wydał się podobny raczej do zapyziałego w kopalni krasnoluda, niźli zakonnego furiaża. Berry zakneblował mu dłonią usta, uniemożliwiając złożenie honorowego przywitania. - To ja Bardeindoin, Błazar - powiedział głośno wyprzedzając także, cisnące mu się na język pytanie. - Prowadź do niego. Odźwierny schylił się z niższością, poczym przejmując pochodnię, urodził wspinaczkę ku schodom. Berry podziwiał jego wytrwałość i zaparcie. Schody były bardzo długie i kręte. Męczyły tak bardzo, iż nawet młodemu sokolikowi dech by zaparło, a co dopiero mówić o starym zakonniku. - Zapomniałem o tobie Zoldar - Berry mówił własnymi myślami - Ostatni strażniku. Ty go jeszcze strzeżesz. Zakonnik zatrzymał się na pół piętrze, obarczając Berrego dziwnym, zastanawiającym spojrzeniem. Usta otworzyły mu się do zapytania, jednak tego nie uczynił. Zaczął poprawiać źle ułożony szkaplerz, i kapucę. Udając że przeciera okulary, odwrócił się zakłopotany, powracając na swój wytyczony pierwej kurs. Weszli na górę. Do małej, pół okrągłej antykamery. Wkoło wiódł żywot nieprzyjemny odór stęchłego powietrza. Ciasny przedsionek, nie miał nawet okna czy małego ustępu w murze, nic. Nic co powodowało by filtracje tlenu. Zoldar powiesił nad drzwiami pochodnie, i usiadł ciężko na przykątny szlaban. Był niedaleki dorznięcia, tą górską wspinaczką. Okulary zaparowały własnym potem, a jego wyschnięta, naszpikowana czerwonymi plamami twarz, wydawała się teraz jeszcze bardziej zniszczona niż zwykle. Berry, otrząsnął się z chwilowej niemocy, i odważnie położył dłoń na zimnej klamce. Oddech miedzianego zimna, przerodził się w przejmujący dreszcz, a potem jakoś nagłe, w niespodziewane zdenerwowanie. Cholera, czemu mi tak zimno? Te zgrzybiałe głazy, potrafią wyssać z człowieka, nawet tę ostatnią iskierkę naturalnego ciepła. Brrrr, tylko spokojnie może w środku jest przytulniej? Szary zrachował do trzech, brutalnie natarł na "ostatnią" przeszkodę. Trzasnęło. Sam nie wiedział jak znalazł się w środku, jak zaciągnął za sobą drzwi. Poczuł tedy niby uwodzi go, przyjemny, zniewalająca oddech ciepłego przypływu. Gorące serce, tlącego się paleniska. Był tu już kilka razy, ale nigdy wcześniej nie doznał podobności. Jak za potarciem czarodziejskiego talizmanu, puściła wszelka obawa, krępująca nerwowość. Zmartwienia i rzeczywistość. Zastąpił błogostan cudownego rozleniwienia. Nie wymawialnej ekstazy radości. Zdawało mu się, że wszystko w myśli zaczyna wirować. Jego głowa, on sam, komnata, jakieś nieopisane kształty, i postacie. Duże łóżko, ubrany w szlafmycę człowiek, zioła, opary, wszechobecne seledyn i karmin. Wrzask, prośba, krzyk...! Nie, nieeee! Taniec, taniec, ekstaza, wino! Mur, zima, smród, szczury, trumna, przeżerające kości pędraki, modlitewnik, zapłata...Taniec! Wyraźnie odczuł, jak smoliście, bo bezwolnie zaczyna poruszać rękoma. Skurczać i rozkurczać mięśnie nóg. Jak grzmi buzująca sercem energia. Rozkręca śpiący mózg i dalej, pozostałe organy głowę, palce, oczy... Wir! Wir, rzućmy się w wir! W dziki i nieopisany, szybki i bystry! Dalej, czym dalej, i dalej! Za kres widnokręgu, i za granicę morza! Do gwiazd, na księżyc, przed siebie, przed siebie! Jak galopujące po lesie rumaki! Jak para dzikich koni. Szybciej, i szybciej. Kopyta, ziemia, trawa, stukot. Uderzenia, stalowych podków, wybijające oddech ludzkiego serca! Stuk, stuk, stuk, stuk! Bębny! Niech pękną membrany! Rytm, rytm, obcasy, i zawodzenie podłogi! Obcasy! Głośniej, głośniej! Rytm, rytm, rytm, ryyyyyyytm...! Kręć się, dookoła. Nie przestawaj, kręć się, kręć! Co się dzieje?! Uspokój się! Tańczę, tańczę! Zwariowałeś! Usiądź! Przestań! Przestań! Tańczę... - Przestaaaaaań! Szary ocknął się, leżąc na podłodze. Chciał, nie zdołał jednak unieść, czy choćby uchylić kotary, zapadłych powiek. Nie mógł nawet, a bardzo chciał, zwymiotować. Ekstazę nużyła, jakaś niespotykana ospałość. Dławiący ochłapy myśli, Morfeusz. Po najkrótszej z możliwych, analiz stwierdził, że nie jest w stanie wykonać najmniejszego ruchu, żadną częścią swojego ciała. Od czubka głowy, aż po wyporki, zdartych kamaszy czół się całkowicie sparaliżowany. Przybity, gwoździami po podłoża. W głowie, pod skrońmi pulsował, mu tępy, regularny jak uderzenia wojskowego bębna, ból. Czół, że nic nie czuje. - Berry...Podnieś się...Berry ty żyjesz...? Okruchy słów skaleczyły, po stokroć uwrażliwione uszy. Wyraz, za wyrazem jak strzała za strzałą, słowa bezczelnie dręczył jego martwe małżowiny. Nie mógł znaleźć drogi ucieczki. Nie mógł zasłonić za stalą tarczy. Nie mógł nawet zatkać je palcami. Czy żyje...Pytają się...Nie wiem, ale chyba tak. Po śmierci już się przecie nic...nic się już nie czuje. Po śmierci leży się w trumnie i powoli gnije...Bezboleśnie, nieświadomie... rozkłada. Boli, jak boli...nie wytrzymam. Nie wytrzymam...! Przestań gadać...Błagam... - Berry...Jesteś słaby...Jesteś jak dziecko, niezdarny i nieporadny...Błazen, błazen...! Nie! Nieeee...! Błagam, przestań, przestań...Opamiętaj się...Ja...Jestem mężczyzną! Zaraz wstanę. Podniosę się...Muszę otworzyć oczy...Muszę! Do...Muszę! Zbierając w sobie wszystek możliwych sił, zdolen na tyle, by złamać rozkładający ból. Nagiął wolę, zastygłych w bezruch mięsni. Odrzucił, kaleczące go słowa. I...poruszył. Powieki zadrgały. Powoli, z ogromnym trudem, jak człowiek unoszący nad sobą beczkę smoły, uchylił rąbek światła. Czarne, przechodzące w brąz, a potem w granat, nie dające się niczym określić obrazy, flegmatycznie wrzynały się w opadające na dół rzęsy. Z oczu, jak z otwartej rany krew, bezwiednie zaczęły płynąć łzy. Zamrugał. Łzy rozluźniły sklejony uścisk, chorych powiek. Szklisty rysunek wizualizował coraz bardziej czytelny, i zrozumiały. Berry zaczynał myśleć... Krwiste, dalej unieruchomione białka zlokalizowały coś, co nasunęło mu skojarzenie z ścianą. Obrobionym w kostkę, nie otynkowanym kamieniem. Rozpoznał framugę drzwi, tlący się na wysokości jego nosa promyk kagańca. Wysuwający się przed lico stropu, przegniły kroksztyn. Entablaturę. Szary zacisnął lewą pięść. Potem prawą, i dalej na przemian zaciskał obydwie. Szybką chwilą z niebywałym zdumieniem stwierdził, że siły, już wesprzeć się na łokciach, a może i stanąć na nogach! Wolno, flegmatycznie poruszył zdrętwiałą szyją. Ożywił ręce i skamieniały korpus. To wszystko zależy od nastawienia...Zara...z...wstanę. Już, już...ręce. Lepiej. Jestem teraz, ha, ha jak...jak krasnoludzki golem. Gliniane narzędzie, o posturze smoka. Ono... też... jeszcze ręka...Ono także podobno rodzi się w mękach. I tak samo...O Boże! Skronie ponownie zawyły z bólu. Głowa w przypływie bezradności z powrotem wylądowała na bruku. Spojówki zakręciły się w oczodołach, jak tancerz zwiewną podlotką. Spazm cierpienia wykrzywił mu usta w nie wykrzyczanym bólu. Wszystko wróciło do normy. Tylko dłonie, ciągle zaprzęgnięte w kułak. Nie wstanę...co się stało...Wstanę! Czy...Gdzie ja jestem?! Ja...nazywam się Bardeindoin Szary. Jestem...Kim ja jestem?! Bła...Błazarem. Dlatego teraz robię to... Błądząc po omacku ręką po podłodze, trafił w jakiś, twardy, drewniany przedmiot. Opuszki palców wyczuły, okrągły, przytwierdzony do podłogi pień. Ręka powędrowała dalej ku górze drewnianej konstrukcji. Pień zaczął się rozszerzać, i rozszerzać tak, iż po chwili, był już znacznie za gruby, do objęcia w jednej dłoni. Dodatkowo czym wyżej, tym stawał się bardziej śliski, i nieporęczny. Berry nie mógł dalej wędrować ku górze. Leżał za daleko, i jego dłonie po prostu wyżej nie sięgały. Zaczepił się więc, obydwoma rękoma spodu pnia, i zaczął ciągnąć, jak worek kartofli, własne ciało. Podłoga zawyła za niego, bo on już nie miał nawet oddechu. Szło ciężko, ale szło. Był już w krańcowym wyczerpaniu, ale determinacja zwyciężyła nad skatowanymi mięśniami. Bolała go każda komórka, każda kosteczka. Każde drżenie powiek, było dlań jak trzęsienie ziemi, a zaprzątająca głowę myśl, jak łyżka soli na otwartą ranę. Nie poddał się jednak. Po tym nadludzkim wysiłku, odpoczął chwilę, z całej siły starając się połknąć choćby, jeszcze skrawek, zbawiennego powietrza. Chwila okazała się sekundą. Ręce poszły dalej. Nad śliskim zgrubieniem, wyczuły niby metalową sprzączkę, albo gwóźdź, podtrzymujący drewniany blat. Nieistotne. Odtrącił od siebie wszelkie wątpliwości .Uczepił się go, ścisnął, jednocześnie przysuwając się coraz bliżej mistycznego dlań, urządzenia. Skóra rozpłatała się jak na ostrzu noża, chleb. Żelazo łapczywie za siorbało przeciekającą z dziurawych rąk juchę. To go nie mogło zatrzymać, czuł że musi iść dalej. Podświadomość podpowiadała mu, że jeśli się teraz nie podniesie...Był już tak daleko od rażącego chłodem zamku, od Zoldara, od... Berry, zacisnął zęby, kolejny raz walcząc z ogarniającymi go zawrotami. Siłą woli zmusił swe kolana do zrobienia małego ruchu. Skurczając mięśnie, uniósł je nieznacznie nad podłogą, przenosząc ciężar ciała na górną partię. Uwolnił się od drążącego ręce bretnala, i w ekwilibrystyczny sposób, jak atakujący stromiznę grani góral, przesadził tułów nad poprzeczną deską. Uff, wertikal... Usłyszał krzyk, i krótki urwany jęk. Złorzeczenie. Coś mu wierzgnęło pod rękoma, wtedy twarzą zarył, w prześcieradło. Chociaż nogami bezwiednie lewitował nad podłogą, a nos zatkany najprawdziwszym wschodnim aksamitem, poczuł w nozdrzach smród. Okropny swąd, zupełnie inny i o wiele bardziej wyraźniejszy niż wszystko co wąchał w ostatnim czasie. Smród niesamowicie wyrazisty, znajomy. Tak bardzo, iż jego obrzydliwość stawała się nawet przyjemna. Ów zapach, jak słodka perfuma, niezgrabnej zalotnicy, wabiącej tym niewinnego kochanka, oczarowała, poczucie gustu. Owładnęła jego umysłem. Napełniła ciało końskim trzepnięciem energii. Zasmakował w dotyku jej truskawkowych ust, zapatrzył się w jej kuszące swą brzydotą kształty. Bogini! Bogini! - Cisnęło się na usta. Królowo życia! - Grały zmysły. Magia odoru przepełniła mu nozdrza, różanym nektarem. Rozprostowała obolałe kości. Wierzgnęła lewitującymi nogami, pomogła mu udźwignąć żelazne powieki. Szary przewrócił białka. Spojówki zaświdrowały w pokrętnym ruchu, łapiąc rozmazane nad pożogą ogarka, kształty. Krew uderzając mu w łeb, udrożniła zastygłe aorty. Serce z impetem zaczęło tłoczyć weń nowe życie. Czaszka pękała pod naporem, tysięcy pędzących myśli. Pierwszą rzeczą którą namierzył wzrokiem był aksamit. Długa, granatowa, tkanina, uszyta na wzór prześcieradła. Drogocenny materiał, fałdował się, i mierzwił, tworząc pod rękoma, jakoby dwa wydłużone wzgórza, przecięte na środku głębokim wąwozem. Zapach poprowadził jego oczy dokładnie w miejsce, gdzie tworzyła się to życiodajna woń. Tuż pod jego głową, przed samiuśkim nosem, obydwie góry szczytowały stromymi mnichami. Berry nie mogąc powstrzymać zaciekawienia, rozszarpał, kurtynę. Nagle oczodoły rozszerzyły mu się do niespotykanych rozmiarów, twarz pobladła niczym pożółkły klon do podcierania tyłka. Błazar skamieniał. Tylko głowa, kolebiąc na boki, pękała w poszukiwaniach racjonalnego wytłumaczenia niecodziennego widoku, dwóch nagich stóp. Grube, owłosione nogi zajechały prawidłowo. Przegniłą słomą z dziurawego posłania. Słodki zapach okazał niezłą iluzją. Berry bezzwłocznie, z odrazą godną świniopasa rzygającego na widok krowiego gówna, na powrót przykrył niecodzienną relikwie. Co tedy? Dalsze ruchy zniewoliło jedno spojrzenie. Po czół po sobie, przygniatający ciężarem, wzrok. Milczące wyzwanie właściciela niecodziennych nóg. Wyzwanie któremu nie można odmówić. Charakter tak silny, że aż...aż... Berry nie odmówił. - Lezro...! - Błazar jęknął zdumiony czy przerażą, i że aż odruchowo podskoczył, omal nie wywracając łóżka. Niezgrabnie, w pośpiechu osunął się na posadzkę próbując utrzymać równowagę na kamiennej powierzchni. - Panie...ekscelencjo...co się...Ja tylko... - Bełkotał ledwo zrozumiałe wyrazy, jednocześnie poprawiając przepocony habit, i omiatał rzęsami. spojrzenie, jakby ciągle nie dowierzając tlącym kagankom - Jesteś pijany ?! - Biskup burknął, ale bez emfazy. Tym swym okropnym, zimnym wyrzutem, sprawiającym, pytanie gorszym od oskarżenia. - Nie, nie ja tylko...Coś mi się...Jakoś się słaby, głowa, to ta komnata, te zioła, wonności... - Bredzisz...ale ci zazdroszczę...uchu, uchu - zakasłał. Otumaniony gość szybko jednak zbutwiał harda miną. - Nie wolno ci pić. - Tobie tym bardziej. - Ja się nie liczę. - Duszno mi... To na pewno wina tych ziółek... - Kedar mówił z wyraźną trudnością, ledwo mierzwiąc usta. Ale już dużo łagodniej i spokojniej niż na początku. Przez drżenie jego warg, przebijała troska. Zadziwiająco szczera troska. - Podaj mi coś... Słabo mi. Berry bez słowa, chociaż dalej krzywo, nagiął się, do stającej na stoliku butelki. Wtarł w rękaw broczącą krew, i podał biskupowi kubek nasercowego kordiału. Był zbyt rozkojarzony by poczuć tę subtelną zmianę tembru głosu, ale nie aż tak by nie zauważyć, dalszy postępów śmiertelnej choroby. Kedar Lezro leżał lekko wsparty na pierzastej poduszce, okryty niezbyt ciepłym, startym aksamitem. Długa szlafmyca opadała mu na kark, i spojrzenie, starannie przykrywając pokaźną łysinę. Żółta, słonecznikowa twarz, rzucała ostry kontrast, z nabrzmiałą sinością ust. Pot spływał zeń jak po drwalu, dając błyszczący, matowy odcień. W kącikach warg zastygła była, ślina i tłuszcz z obiadu. Oddychał ciężko. Ręka drżała mu, na safianowym brewiarzu. Nie mógł już sam sięgnąć po lek, więc Berry wlał mu go gardła. Następnie usiadł na skraju łóżka, poprawił poduszkę, i starł spływające na brodę resztki. Biskup uśmiechnął się nie znacznie, ale szczerze, zupełnie oddając się władzy błazara. Szary skrył w sobie wyrzut. Smutek, i niepewność, mieszały się z odrazą, i nienawiścią. Nie widział już nic strasznego w tym starym, schorowanym człowieku. Niegdysiejszym tyranie, absolutnym hegemonie połowy znanego mu świata, szarej eminencji politycznych salonów. Mordercy, który zmarnował mu życie. A teraz? Żywym trupie, zmuszonym błagać o szklankę wody. Bezgranicznie mu oddanym głupcem. Opuszczonym przez zagon przyjaciół parweniuszu, gdy sakiewka sięgnęła dna. Berremu zrobiło się nie dobrze, na myśl, że mógłby go teraz, teraz... Nienawidzę siebie! Nienawidzę! Rzygam tym wszystkim, tym całym gównem które mnie otacza. A najbardziej... najbardziej... Jestem przeklęty! Przeklętyyyy! - Panie, czy medyk którego przysłałem spisuje się dobrze? - Po tym pytaniu, odraza do siebie jeszcze wzrosła. - Taaak. Dał masę jakiś eliksirów, i coś tam jeszcze. Piję to, i piję i nic nie pomaga. I nie pomoże... Zoldar, on się opiekuje. Wcale się nie dziwię, że nic nie pomaga! Strasznie przesadził z rutą! - Berry przeglądał, za wąchał porozrzucane na stole flakoniki - Infuzje z rzewienia... dobrze, sproszkowana konwalia na serce... rumianek... Belladonna... Boże, tego wystarczyło by na strucie zagonu wojska, a nie na starego zawałowca! Tego, nie trzeba pić, wystarczy powąchać, a już zmysły pokręci! To tępak, miał go tylko podtruć, żeby nie stanął już na nogi, a ten go syci mandragorą! Miał go...przecież, ja nie chciałem...ja...To dlatego tak mnie pokręciło! Lezro leży już tu parę dni, to się przyzwyczaił...Urwę łeb temu cyrulikowi! Każę... nie ma nawet komu rozkazywać - Berry nie trzeba... - Lezro zdegustował, na widok papki. - Trzeba, trzeba! - pouczył ojcowsko. - Rozkażę Zoldarowi, żeby to wszystko wyrzucił! Pij tylko, kordiał i tę korzenną tyzanę''. Bardzo rozumu ponoć dodaje, i w cierpieniu duża ulga. To mówiąc pokazał biskupowi, żółty flakonik. Plecbo, lubczyk i starta hubka. Panaceum na wszelkie dolegliwości. - Potem, proszę pić... - Daj spokój, Berry - przerwał nie zainteresowany. - Wiem, wiem. Ale i ty wiesz, wiesz... Nieważne. Opowiadaj lepiej, gdzieś był, i coś się wywiedział...No nie patrz tak mów, uchu, uchu... Lezro skonfundował się lekko, odchrząknął, po czym wytarłszy ręce zaczął referować ostatnie nowiny. - Od czego by tu zacząć... Może tak, mamy Vegarta! Błysk źrenic. - Jak to... nareszcie! Przynieś mi jego łepetynę niech, uwierzę wątpiący! Biskup nie jakby, ale wyraźnie poczerwieniał. Wsparłszy się na rękach, i z niedowierzaniem, błagając odpowiedź szturchał go w ramię. - Nie... nie do końca to jest tak. Otóż, podróżuje teraz gdzieś pomiędzy nami a Marras. Jedzie z północy w towarzystwie kilku przybłędów, siać bunt na naszych terenach. Jest z nim... - Poczekaj chwilę, czyli jeszcze go nie złapałeś? Na co ta gadka, Berry? - Jeszcze nie, ale to się stanie lada dzień. - Tak samo mówiłem. Lekce sobie ważył przywarę, Berry. - Podobnież jadą załatwiać tutaj jakieś ciche interesy Alfgradu. Nasz wywiad ostatnio kuleje i...No nic. Mój człowiek jest wśród nich. Podpłaciłem kogo trzeba, a wiedz że to niepoślednia świnia, sprzedał się i Filbertowi. Liczy się pierwszeństwo, wysłałem więc Bjarte... - Bjarte, jest łowcą, ale ten dorsz jeszcze nie na patelni... Ty teraz, jako jedyny... Nie opuszczasz... Powiedz, powiedz... O czort, ja, co... Lezro zakręcił oczyma, kropnął w poduszkę. Ręce bezwładnie stuknęły o podłogę, ciężkością złoconej łapy. Omal nie przewracając stolika. Przez moment, wydawało się, że duch zeń zupełnie już uleciał. Jednak tylko przez chwilę. Nabrzmiałe wargi, zaczęły chłeptać łapczywie powietrze, niczym miech kowalski tłocząc je do płuc. Pot uderzył mu na twarz ze zdwojoną siłą, długimi wężami rzeźbiące potoki. Berry popatrzył nań ciekawością, wyobrażając siebie sprzed kilku chwil, i jakoś beznamiętnie, kolejny raz napoił kordiałem. Minęło trochę czasu, nim Biskup odsapnął na tyle, by mógł co gadać. - Umieram. Przymknął w odpowiedź powieki. - Jeszcze nie. - Ech... ...I jeszcze trochę czasu. - Czy bunt...wielki...na wioskach się podnosi? - Panie, - Flegma! - niezdrów jesteś, i nie będę cię męczył błahostką, z skoro czasu mało, wolałbym jeszcze o Vegardzie pomówić, bo ma... - Przestań już pieprzyć o tym pędraku! - Kedar Lezro jak się denerwował to nawet w największej niemocy, i poplątaniu zaczynał od razu składniej mówić, i dziwnej witalności nabierać. - Ten człowiek nie wiem nawet jak dla nas istotny nie może nam swą dupą przesłonić całego okna! Tak duża to ona nie jest! Ja tu o buntach słyszałem, o chłopach, co widły na nas podniosły! O spalonych miastach, i zamkach z wszelakich dóbr ogołoconych! Co ty, na to?! Bo widzę, że jeśli mnie zabraknie ten cały kraj, stosami zapłonie! Posoką jak rzeka krwią popłynie! O ty mesjaszu, wybawicielu! Ciekawe, co to znaczy na nas? - Berry zirytował się reprymendą, paskudnie spode łba oczy wybałuszając - Skurwiel zaczyna się nagle przejmować! Sam paliłeś, grabiłeś, mordowałeś, chłopów jak pomioty traktując! Unosi się obrońca! Obyś zdechł jak najszybciej, oby zadusił się jakimś oparem. Bo przysięgam, sam zaraz rozdziawię tę otłuszczoną gardziel! - Przepraszam cię... Ja wiem, że ty... - Lezro na nowie, skomlał jak złajany pies, u nóg swego pryncypała. - Mów, przecież wież, że ja... Proszę. - Dobrze, nich będzie jak chcesz. Powiem o buntach. Biskup, mrugnął pojednawczo oczyma, wydobywając z siebie cień uśmiechu. - Przez cały południowy Kalandr, zachodni Liddell, a także w mniejszym stopniu przez Marras, Raos, i Almo, chłopstwo drze z głodu pyski... - A Flandrię? - Flandrię akurat nie, ale po kolei. Jak sam powiedziałeś eminencjo, palą, grabią i plądrują. - W imię czego? O co im chodzi? Wytłumacz mi Berry, bo nie rozumiem. Chcą mniejszych podatków, więcej ziemi , czy o co chodzi? - Tego także, a co za tym idzie mniejszych zaciągów do wojska, i służb kościelnych. Ale co przede wszystkim jest najważniejsze, i najgroźniejsze ani chcą... wolności. Szary, zniży na końcu głos, uśmiechając się półgębkiem. Trochę szyderczo, z zainteresowaniem obserwując reakcje biskupa. - Wolności mówisz... cha, o któż im tej wolności broni! Czy... czy nie mają tego co chcą? Żyją niemal jak chcą, robią co chcą, nikt im tej wolności nie odbiera. A cóż mogą poradzić, iż urodzili się chłopami? Iż urodzili się biedni? Nic... Nawet nasz Athrobus, sam pisał w piątym liście z Kard, iż:. "Kto się urodzi chłopem, ten chłopem umrze". Wybacz, lecz to głowy, więc niczego... - Wybaczam. - Co mówiłem? Czy to ważne? - Anatema... chłop, uch...! - Kabotyńska onuca spadła na nos. Berry nie zaprzestał uśmiechać. Tyle, że teraz bardziej, z pobłażaniem i z taką ojcowską wyrozumiałością. Bardziej współczując niż karcąc swego synka, za poobijane kolana. - Tyle, że oni - podjął po chwili, klecony nie przez siebie wątek. - Wcale nie boją się kościoła, nie boją się niczego. Są zdeterminowani, i gotowi na wszystko. Ich wolność... Krzyczą, że chcą obalić królów i kościoły. Żądają zrównania ich praw ze szlachtą, dostępu do nauki, zabrania nadwyżki ziemi rycerstwu, a niektórzy wręcz otwarcie mówią o zamiarze zabicia... ciebie, panie. Lezro przyjął to spokojnie, bo jak tu czynić wrażenie kiedy od trzydziestu lat nie było dnia, by ktoś mu, choć że w myśli, nie złorzeczył? - Chcą wolności... Zrównania z prawem... Odebrania ziemi. Bzdura, uchu, uchu. Chcą mnie zabić... Z obietnicy skleci się ochłap i starczy. Uśmiech już zupełnie znikł z jego twarzy. Ależ zmęczony... - Ten plebs jest jak ospa, ciągnie jak trąd. Nie zdusiliśmy, go w zarodku tym bardziej nie zdusimy już teraz. Jaskółcze jajko, które podrzucił nam Alfgrad, może okazać się zabójcze. Bo nie oszukujmy się to nie jest, jedynie akcja wieśniactwa. W tym musi mieć ktoś interes. I ma. Gelfand Ehlvest, wykorzystał biedę chłopów. Niedługo dołączą do nich mieszczanie, elfy i inni nie ludzie, a w tedy będzie za późno. Urwał na chwilę, korzystając, tym razem dla siebie z dzbanka kordiału. - Sirno ma nynie ślub z tą inszą Larlis, Mollard debila na głowie, reszta? Pozostajemy więc tylko my, a my... Co ja tu wyrabiam, co ja tak naprawdę, pieprzę? Widząc po sobie, stołek jest paskudnie fałszywy. Wcale nie szerzy horyzontów, góruje nań, wzbraniając patrzeć w dół. - My...? My... Taaak... oni nas wszystkich wykończą... - Lezro, wyszeptał straszliwą wizję, z przerażeniem w głosie. Przestraszył się własnych myśli - Jeszcze chłop, w naszym kraju panem będzie... Nic mu na to nie odpowiedział. Nie miał mu co odpowiedzieć. Kedar miał racje, i wszystko do tego zmierzał, że ta racja się spełni. Poza tym, nie wiedział co, a może bardziej nie chciał nic zrobić. Rozbicie państwa, rebelia, były mu nawet na rękę. Bunt chłopstwa, przy współudziale Alfgradu? Co to ma za znaczenie? Co to za różnica? Czyż, była by jakaś gdyby powiedział teraz o tym biskupowi? Czyż, była by jakaś jakby teraz napluł ma w twarz, czy rozpłatał my łeb siekierą? Czasami, wydawało mu się, że żadnej. Ponieważ znaczenie, czyli zależność istnieje tylko wtedy, kiedy jest jeszcze coś do czego dążymy. Jest jakiś punkt odniesienia. Oblodzony górski szczyt, nietknięty jak, dwunastoletnia dziewica. Szaremu zależało tylko na zabiciu Vegarta. Tylko, czy może aż? Biskupa jednak, nie opluł. Z trudem podniósł się z łóżka, przyklękną przy kominku. Wygasało, a lodowata posadzka przyprawiała go od dreszcze. Podsunął pod tyłek, leżący się przy łóżkiem wełniany pled, zaczął łamać wierzbowe gałązki. Ciepło, katalizowane, rozbłysło płomieniem. Iskry potoczyły po komnacie swe żywe igiełki, trzaskając i piłując zmurszałe drewna. Niemal natychmiast nastała przyjemność. Gorące powietrze roztapiało ich zmrożone ciała, a nozdrza podrażnił, silny, zielny aromat lasu. Żywiczna woń, zaszumiała sponiewieranymi aortami, oczyszczając jej z ziołowej trucizny. Berry, wpatrywał się z zaciekawieniem w rosnące ognie, jakby szukając w nich ukojenia. Wystawił przed siebie ręce, z uśmiechem na twarzy, bawił się przeciekającym przez nie powietrzem. Żar, podniecająco drażnił mu ranę. Przyjemność... - Wiesz...- Zagadnął nagle - Niedługo, będę musiał się spotkać... he, z Filbertem... Lezro może i chciał sapać, niezauważalnie drgnął, na głos tego imienia ciarki przeszły mu po plecach. Wzdrygnął się ze zdenerwowania, a na ustach zastygło mu przekleństwo. Mocno ścisnął zęby, tak, aż chrupnęła szczęka. Pytanie wycedził, cyruliczna precyzja, jak chłopka cedzi masło z serwatki. - Z Filbertem? Po cóż miałbyś się nim spotykać? My... Myślałem, że dał nam już spokój. - Widocznie nie... - Widocznie...Czego ten trzebieniec może od ciebie chcieć?! - Lezro niemal krzyknął z podniecenia. To niezdrowe, i zagłusza potencję. - Czego?! - Muszę, już jutro wyruszyć do Avgren, tam się spotkamy. - Do Avgren? To blisko granicy... O co może mu chodzić? Rebelia? - Może rebelia, może nie.. - Lezro nie przestawał łamać gałęzi, zdawał się być wręcz pochłonięty tym zajęciem. Mówił wolno, z flegmą, ważąc zdawkowe odpowiedzi. Jakby oprócz łamania drewna, podniecało go kruszenie zdań. Powoli zbliżał się do upragnionego tematu - To było by prawdopodobne. Tam, zarzewie buntu jest największe. Tam... Masz rację panie. Na pewno o tym pomówimy. Jednak Avgren, dziwnie kojarzy mi się z jednym wydarzeniem... Dość odległym wydarzeniem. Kedar Lezro, umilkł speszony. Wspomnienie, nawet jego napawało wstrętem i obrzydzeniem. Abominacją do własnego życia... - To było dawno...Teraz wydaje, mi się, że wieki temu...He, ledwo to już pamiętam... Sporo krwi wtedy upuściliśmy. Sporo ludzi wtedy padło. Tak... to było bardzo dawno. Wydaje mi się nawet, że wtedy...wtedy już naprawdę upadł zakon. Upadły jego podwaliny, morale...Ósemka z Avgren...Wszyscy zginęli... - Wszyscy oprócz tego ostatniego. Ósmego... - Vegart... wtedy się załamał. Sądzisz, że Filbertowi chodzi o Vegarta? - Może... przede wszystkim. Avgren nie jest tylko jakimś sobie symbolem.. Avgren jest symbolem. To miejsce już zawsze będzie straszyło swą sławą. Spotkanie z Filbertem musi dotyczyć Eldredda! Musi, bo on musi go uratować! Musi zawieść go Elrykowi! Musi, przytaszczyć do jego kolan wybawcę - durnia. Jego wybawiciela... Lezro z początku zamilkł. Dla opanowania drżenia zacisnął dłonie na bokach łóżka Śmiertelnie poważny analizował, natłok informacji. - Wiesz co Berry... - Zaczął niepewnie - gdy zabijesz już Vegarta, nie zapomnij... nie możesz zapomnieć o Fiłbercie... Ten knur musi zdechnąć... - Tak... musi - rozdarło powietrze. Ale gdzie w sobie znajdę tyle nienawiści? - rozdarło myśl. Błazar, już niemal do krańca możliwości rozepchał palenisko. Drzewa, było tak dużo, iż ogień nie był w stanie wszystkiego strawić. Wilgotne gałązki, piszczały w bezlitosnym skwarze. Ogień grał swą melodię, i kołysał do snu. Czerwone złoto falowało mu przed oczyma, zamykając znużone powieki. Głowa opadła na korpus. Zasnął. Nie spał jednak chyba zbyt długo. Żar, nie zdążył bowiem strawić całego drewna. Ocknął się, zdenerwowany własną słabością. Przetarł sklejone oczy i z lekka, jak zwykle, zataczając, podniósł się z podłogi. Popatrzył uważnie po komnacie, zatrzymując wzrok na figurze biskupia. Chciał już właściwe wychodzić, ale w jego śnie dostrzegł coś dziwnego. Leżał na plecach, czego nigdy nie robił, miał otwarte usta, i dziwny wyjątkowo spokojny wyraz twarzy. Wydawało się, że śpi, ale w ogóle nie oddycha. - Panie... Panie, tfu! - Zakrzyknął kontrolnie, kopiąc zwisającą na podłogę rękę - Lezro... Wstawaj! Ja muszę już iść! Lezro! Biskup nawet nie drgnął. - Wstawaj, no co jest! Lezro! Kedar, no Kedar! Zoldaaard! Zoldar! Coś zaszeleściło za drzwiami, tąpnęła klamka. Wbiegł zdyszany, choć nie dalej niż siedem kroków, mnich, od razy przywierając do biskupa. Na stole postawił tlącą się gromnice, drugą ręką poprawił spadające z nosa binokle. - Tętno... ciśnienie ma strasznie wysokie! Trza coś panie.. - Zawał? - Nie wiem... Nie jestem... balwierz tu potrzebny raczej... - Odźwierny załamał ręce, z przerażeniem, w bezradności spoglądając na Bardeindoina. - Ja to załatwię! Szary, obrócił się na pięcie, jakby uciekając od tego spojrzenia, popędził w kierunku drzwi. Już miał wybiegać z pokoju, już przechodził przez próg gdy zatrzymało go wołanie. - Berry...Berry...Ja umieram... " Z pewnością będziesz miał ku temu sposobność" Kurwa - złota myśl, prawda - morał. Zagryzł wargę. Zabolało. Polała się krew. Nie miał siły się nawet obrócić. Spojrzeć mu w oczy, może ostatni raz...Przeszedł przez próg. Zwiesił głowę, i spojrzał na swe dłonie... Upadł na posadzkę. Zanim ogłuchł, doszły go jeszcze słowa modlitwy odmawianej przez Zoldara, trzecie przykazanie brewiarza gradejskiego "Pamiętaj, że życie dane jest ci tylko raz..˝. *** - Mamy ich! Widzę, wiedzę! Bjarte! Panie Bjarte, tutaj! Ktoś zacharczał i splunął pod nogi. Padły przekleństwa. Uciszenie. Seria stalowych podków zabrzęczała kuźnią pod kamienistym zboczem pagórka. Świeża, cieniutka warstwa puszystej ponowy, była za słaba do utrzymania, na swych barkach rączego, obciążonego jeźdźcem rumaka. Metaliczne odgłos rozszedł się echem po łysej dolinie. - Zamknij się Hesp - Zasyczał Bjarte, podjeżdżając niemal pod samą grań - Echo, nie słyszysz? Gdzie są? Hesp uniósł się w siodle, celując palcem w środek horyzontu. - Tam - Powiedział z przejęciem - Tam gdzie te dwie brzozy stykają się czubkami. . Bjarte, spokojnie ściągnął wodzę, i płynnym ruchem zeskoczył na biały śnieg. Szeroko otworzył swe podkrążone zmęczeniem oczy, uważnie przeszukując wskazany teren. - Cała gromada... - Powiedział w zamyśle, wyciągając z kieszeni płaszcza białą chustkę - Tak chyba miało być nie? Ich chyba szukaliśmy? Nie było mowy o żadnym wozie! - Starł się z myślami Bjarte - Wyraźnie było powiedziane czwórka ludzi. Wszyscy na koniach, bez żadnego problemu! I co? Co ja teraz mam zrobić? Nie zawiodę go! Znajdę tego...tego grabarza! Nie mogę go zawieść! Ślubowałem Athrobusowi, przysięgałem! Tylko on może podnieść, nas z zapaści. Tylko on może zastąpić Lezro, a nie ten... - Tak to chyba on... oni. - Bjarte wysmarkał się w chustkę, staranie, z pietyzmem wycierając zabrudzone krawędzie nosa. Pedanteria była machinalna, nawet się nie zastanawiał. - To, jest to czego szukaliśmy. Pan Berry będzie zadowolony. - Co tam zadowolony - machnął lekceważąco ręką Hesp - byle by szmalcem zadzwonił, nie chłopaki?! Byle by posmarował he, he! Hesp obrócił się w siodle, przewrotnie uśmiechając się do kilku stojących za nim drabów. Tamci zarechotali w obrzydliwy sposób, robiąc przy tym między sobą, jakieś dwuznaczne uwagi. - Zamknąć się! - Uniósł się Bjarte - Banda osłów! Wiecie, że otrzymacie zapłatę więc po co te pretensje? Czy ja zakon was kiedyś zawiódł? Nie wypłacił czego czy ukradł? No powiedz sam Hesp, dla ciebie to nie pierwszyzna, powiedz czy kiedy nie dotrzymałem obietnicy? - Ty nie panie - Wtrącił się stojący na uboczy osiłek. Był gruby i niemal całkowicie łysy. Miał za to obrzydliwą, mocno zarośniętą gębę, a w prawym uchy dwa złote cekiny. Marynarski krzyk mody zachodniego Marras, z czasów kamienia łupanego. Czyli gdy nie było jeszcze Athrobusa - ale zakon tak. W trzydziestym ósmym, za mitrężenie pogłowia brata wtrącili mi do turmy. Wtrącili. Do tej pory go nie widzołek. W Czterdziestym pierwszym, żona moja za szalbierz rzekomą na targu, do Newd uprowadzon została. Na ordalia, mówiono. Wróciła po dwóch miesiącach, zwolenna. Z brzuchem... - Osiłek przerwał na chwilę z wielkim trudem starając się ukryć, przebijające przez gniew łzy. Przestał wydawać się obrzydliwy, a głos miał nawet przyjemny... nasączony goryczą. Stary chłop a sentymentalny jak podlotka! - Co się mażesz? Z gorszym od ciebie nie spłodziła, ha, ha! - Racja! Wżdy knur tylko jedną maciorę w roku kryje, he, he! Głupia facecja pierwej zdechnie ze zgryzoty, niż pojmie swój debilizm. Bjarte się nie zaśmiał. Skutecznie. - Zmarła przy porodzie, - Ciągnął nie zrażą - szóstkę dzieciaków osierocając, i tego bękarta. Do dzisiaj, po czterech bez mała rokach, z bastardem dycha dwójka... Zmitygował się po przydługiej zwłoce, przetarł oczy - Wymieniłem tylko to co zakon, uczynił mojej najbliższej kognatą. Śmierci bliskich nie rachując, gachów, przyjaciół, czy też zwykłe ludziska skazywanych na szafot lub pręgierz za posiadanie swojego zdania. Pytasz zatem, czy nas kiedy zawiodłeś panie? Nie, nigdy. Na tobie, jak i na innych zakonnikach zawsze zaufać można.. Słuchać, wysłuchał... Bjarte aż zachwiał na kulbace. Wydawało się, iż zmasakruje spojrzeniem grubego adwersarza. Jego wzrok płonął, a szczeka ruszała się we wszystkich kierunkach przegryzając, do krwi, posiniałe na mrozisku, usta. Jak śmiesz! - Mnich drżał cały, nie starając się nawet sprawić wrażenia trzeźwości. - Ty skurwysynie! Jak śmiesz! Przez kilkaset lat, broniliśmy takich jak wy, żebyście mogli, żyć we własnym kraju, mówić własnym językiem, srać w własnym gównem, a wy co?! Dwieście lat nie było wojny, tylko w Kalandrze! Gdzie na około szalały gwałt i pożoga! Gdzie nie było rodziny która by nie straciła kogoś z bliskich? W wy teraz co?! Buntujecie się! Buntujecie się za pokój i utrzymanie religii?! Za zlikwidowanie problemów nieludzi. Za spokój i praworządność! - Jaką praworządność? - Gównianą! Buntujecie się za to że gdzieś, kiedyś, ktoś zgwałcił jakąś kurwę. Że ukatrupili jakiegoś nieroba, krócąc plagę zbójectwa. Za to wszystko rozwalacie nasz zakon od środka. Rebelie i nieposłuszeństwa! A teraz co to ma być? Przewrót ludowy? Bunt uciskanego pospólstwa? Teraz? Teraz, gdy państwo stoi na granicy załamania? Gdy świętym zakonem Athrobusa zaczyna rządzić zdrajca?! Przekupiony przez Kalandr pies! Pytam się teraz?! Ale nieeee! Jednego cię dzisiaj skurwiela pozbędziemy. Ty nawet o tym nie wiesz, ale ty, o ironio, ty się go pozbędziesz. Pojmiesz, albo zabijesz nieważne! W końcu i tak obydwaj będziecie wisieć! Ha, ha zdechniecie razem! Pieprzeni protagoniści! W imię Athrobusa, w imię wielkiego Kedara Lezro, i w imię jego nowego następcy, odnowiciela Bardeindoina Szarego! Ha, ha. Jesteś szalony! - Intymny dysput myśli. - Przyznaje się bez bicia. Pierdol się! - Z przyjemnością! Bjarte nie wytrzymał ciężaru spojrzenia, jakim obciążył go gruby. Nie, wytrzymał ciężaru ich wyrachowanych, bezczelnych mord. Nienawidził ich, i oni nienawidzili jego. Jednak nie było innego wyboru. Uśmiechnął się tylko szyderczo, i odrzucając do tyłu kaptur wskoczył na konia. - Jedziemy! - Rozkazał władczo, rzucając wymowne spojrzenie po reszcie oddziału - Naprzód - Ależ panie, przecie teraz jest dzień, jasno jak nigdy! Dochodzi pierwsza... - Jedziemy zaskoczymy ich za dnia! Wtedy atak jest najmniej spodziewany! Już! - Panie! - Hesp prawie wył, starając się powstrzymać swojego mocodawcę - To kupcy, pewnikiem mają ochronę, nas jest tylko sześciu...Panie do kąt jedziesz... Można ściągnąć posiłki, są jeszcze dwa patrole! Panie, ale... ale my nie wiemy kogo przyszło nam tam szukać, panie! Panie...! Bjarte już nic nie słyszał. Popędził konia prost na odkryty teren łysej doliny. Nie dbał już o echo, ani o trzaskające kopyta. Pałał już teraz tylko jednym uczuciem, umysłem kierowała już tylko jedna myśl: Zabić! *** - Daleko jeszcze do granicy Razaq? - Vegart odezwał się po raz tego dnia. Był jednak jakiś, pogodny i zadowolony. Szczęśliwy? Zupełnie inny niż bywał ostatnio, niż przypominał sobie być. Przez trzy dni wspólnej podróży, prawie w ogóle nie rozmawiał. Nie pił, nie śpiewał, nie dał się namówić na cannabisową medytację. Wydawał się przebywać gdzieś indziej, gdzieś daleko. Oddalony. Dzisiaj przynajmniej się uśmiechnął, co wszyscy odebrali jako duży sukces - Zachodnia rubież wydaje się być już blisko. Razaq Netzach, "stary" elfi kupiec, wyszczerzył w zadowoleniu pestkowe zęby. - Cha, Widzę Lambertusie, że jakiś radosny dzisiaj jesteś? A już wydawało mi się, że w ogóle nie zależy ci dokąd i z kim podążasz. - Wy, elfy nawet takie zapyziałe i sknerowate, jak ty, zawsze wszystko musicie wiedzieć i wszystko was interesuje. Wydaje się, uszy i oczy na około głowy, nieprawdaż? Kupiec nie wiadomo czy z radości czy z zimna zarumienił się wypiekiem na policzkach. - Prawda, prawda, wścibscy jesteśmy, ale u nas mawiają tak: czym więcej wiesz tym lepiej rżniesz! Ha, ha, ha...! Zarechotał rubasznie z własnego dowcipu. A zrobił to i powiedział na tyle głośno żeby wszyscy, jadący w pobliżu mogli, dołączyć do jego gardłowej egzaltacji. - A u nas za to powiada się, że czym mniej wiesz tym dłużej będziesz żył, albo długie ucho krótki los - Uciął z niemałą satysfakcją Eldredd - Lambertus, trochę za bardzo wczuty w swoją Schizofreniczną rolę. - Eeee, nieładnie panie Smagły, nieładnie. Nie, trza od razu humoru psuć. Widzę, że nie pożartujemy sobie, nie pożartujemy, a już myślałem... - Kurak myślał o niedzieli... - Zaginiony zrobił grobową minę, wyświetlającą bezczelną ignorancję swego rozmówcy. Po chwili uśmiechnął się jednak wyzywająco, szturchając w ramię, jadącego obok na kulbace elfa. - Nie znałem cię od tej strony... - Kupiec udał kokieteryjne oburzenie, czerwieniąc się jeszcze bardziej, i jakby wstydliwie odsuwając się od jego dłoni. - Ja też nie...he, he, he! - Vegart skopiował jego manierę, po czym obaj ryknęli śmiechem. - No to może teraz się napijemy? - napomknął z nadzieją w głosie Alwen, który jadąc na odkrytym wozie, znudzony trasą przysłuchiwał się dyskusji - Tylko pamiętajcie, kto nie pije ten donosi, he, he, he! Poeta sprawnie rozpieczętował butelkę i bez krępowania przelał dużą ilość w żołądek. Nie było zimno, można by nawet rzec, iż jak na początek zimy to nawet ciepło. Nie musieli więc pić, by przepłukać bebechy. Cóż jednak, można uświęcić i pogodny dzień, a że zbliżało się już południe... Słońce spokojnie w swej constans, opalało im twarze, leniwie sunąc po bezchmurnym niebie. Poranny śnieg, iskrzył się, i mienił złotawym błyskiem, swą przeźroczystą studnie kropel. Wiatr przygrywał cichą kołysankę, trzepocząc rozpostartymi ramionami strzelistych sosen. Melodię dopełniało pohukiwanie, zagubionej gdzieś w konarach sowy, i stukot wybijających rytm końskich podków. Nie grały jednak zbyt głośno. Koni było tylko sześć, w tym dwa nie podkute. Kupców, co nie dziwota, nie stać zwykle na taką ekstrawagancję, jak koń. Woleli powolne, za to tanie, i wytrzymałe woły. Idealne do ciągnięcia ich cztero kołowych wozów. Handlarze nie przejawiali interesu w pochodzenie, czy pobudki ich niespodziewanych towarzyszy wspólnej już teraz, ekskursji. Nie wypytywali się o nic, nie zadawali zbędnych pytań, ale też sami nie kochali się z nagabywaniem. Jedyną ważną rzeczą był kierunek drogi Wspólny azymut, a ten się miej więcej zgadzał. Reszta nie grała roli, a nadmierna wścibskość nie prowadziła do niczego dobrego. Zresztą obie strony wiedziały, iż ich towarzysz świadomie nie doży do rozgłosu. Kupcy, jak sami raczyli się określić, jawili w oczach jako to przemytnicy, kluczący po lasach, i nie dostępach, z sercem na dłoni wypatrując królewskich zagonów straży pograniczna. Trzy ogromne wozy, judziły chcicę, towarami i wonnością. Garbowane skóry, ircha, sagany Flandryjskiej okowity, suszone mięso i sztokfisze, trochę biżuterii, i błyskotek noszących ślady szlifu najprawdziwszej krasnoludzkiej ręki. Popiskujące w klatkach szynszyle i gronostaje, kuny do pańskich polowań, wschodnie wonności, i rozmaite olejki o których Nataniell mówił, iż w jego stronach kosztują fortunę. Był nawet olbrzymi orzeł, podobno, nie zastąpiony przy nagonkach na mobilnego zwierza. Wszystko to a nawet jeszcze więcej po prostu, aż wylewało się na drogę. Kłuło w oczy swym przepychem, i oryginalnością. Było tego tak dużo, i tak bardzo różnorodnych rzeczy, iż nie sposób było nie przykuć wzroku. Aż cisnęły się na usta wścibskie pytania. Dotąd nie wypowiedziane... Bogactwo, ichniejszych towarów, licowało w parze z wyglądem i zachowaniem właścicieli. Odzianych raczej skromnie, by nie powiedzieć biednie. W pocerowanych kapturach, z dziurami po rękawach, czy niewymiarowych galotach, wyglądali raczej na żebraków, niż grzeszących hojnością zamorskich handlowców. Nieogolonych, zarośniętych typów, z których każdy miał przytroczony do pasa miecz, lub siekierę, i to raczej nie z powodu kompleksu niższości. Nie brylowali znajomością odległych dialektów, nie opowiadali o urodzie zagranicznych kobiet, nie podziwiali orientalnych haremów. Nie chwalili się protekcją królów, pokrewieństwem z bogatymi władykami, czy z tym a z tym, w Sirno czy And Aranadt, czy licho wie gdzie. Nic z tych rzeczy. Rozpowiadali raczej przyziemne facecje, i plotki z przed zeszłorocznej zimy, a i to niechętnie. Napięcie za to, i podnieta - wsłuchiwać się w mowę lasu. Szukać nowych dróg, węszyć jak psy tropiące zastraszonego lisa, albo znowu uciekać jak struchlały zając. Strasznie ciążyła im ta kontrabanda. Jednak nie wszystkim, i nie zawsze. Wieczorami pili i bawili się. Spodobał się im cannabis Tuloneja, i komiczna fistuła Lonthara. Alwen, ze dwa razy obmyślił jakiś wiersz czy orżnął w kości Razaqa, elfiego szefa wyprawy. Razaq był naprawdę stary. Mówi się, że elfy się nie starzeją, nie widać po nich upływu lat. Jednak Netzach był inny, także w zachowaniu. Delikatne rysy twarzy, rozryte były piętnem czasu. Długie włosy, blade jak śnieg, a ani wzrok, ani słuch nie przypominały w niczym wyidealizowanego elfiego stereotypu. Lumbago nie pozwalało mu się gwałtownie schylać, i kuśtykał na lewą nogę. Znamienne, choć mógł, nie uskarżał się na swój los. Przeciwnie, dużo się śmiał i żartował, wydając się być zupełnie spokojny o powodzenie wyprawy. Nie był głupi i wiedział, że Badura...lekko skrzywiony. Bajania o szlachectwie Proroka, raczej go śmieszyły, niż brał je poważnie. Co, nie przeszkadzało w niczym podtrzymywać iluzji, która jako taka, również podległa, śmiechu. A co najważniejsze wygodna. Dla obu stron. - Ech, nie za bardzo sobie folgujesz poeto? - Zagadnął do podchmielonego Alwena, Hiatus. Niecierpliwy widokiem, coraz, coraz płytszej butelki. Był to młody, może czternastoletni chłopak, jadący podług na wozie. Hiatus, jak sam powiedział był synem zubożałego stelmacha, którego po śmierci ojca przygarnięto do kupieckiego taboru. Nie wiadomo jak naprawiał koła, jednak ze swego arbaletu potrafił ze stu kroków w locie gęś, ustrzelić. - Młody, lis starego kruka nie nabierze. - Nie, rozumiem cię poeto... - Nie łechtaj mnie tym poetą po języku, bo i tak gorzały nie dostaniesz. Chyba, że...powiesz jak długo do granicy jeszcze ta droga prowadzić będzie? Hiatus, spojrzał wymownie na Razaqa. - No, i jak gdzie ta rubież? Pan Vegart wyraźnie się dopytywał . Netzachowi błysnął na twarzy dziwny grymas tryumfu. Uśmiechnął się szyderczo, dając znak chłopcu żeby wyłączył się z rozmowy. - Pan... Jak, jak? Nie dosłyszałem imienia? Eldredd skamieniał. Zdrętwiał jakoby obaczył bazyliszka. Tylko powieki mu drżały starając się, niby to wzrokiem przywołać do siebie Alwena. Widząc brak reakcji z jego strony, i tylko debilnie rozwarte usta, rzucił ukradkowe na resztę rozczłonkowanego taboru. Pięknie, pięknie! Ciekawie co teraz! Gdzie Tulonej, gdzie Lonthar?! Oprócz, Hiatusa i Razaqa, było jeszcze dziewięciu innych kupców, sześciu na wozach i trzech konnych. Ales, Aidan, i Archibald Sigh, jechali za nimi z tyłu, na transporcie. Tobit, i Ze Szaran, ubezpieczali tyły. Liewellyn, kolejny elf, samotnie na przedzie znaczył szlak. Tuż za nim jechał, smutny i jakiś niemrawy Tulonej. Oni nie mogli słyszeć przejęzyczenia poety. Byli za daleko. Bliżej, jechał wóz z Amudem, i Vealbe. No i ten bezimienny woźnica, z niedźwiedzią kapuzą na głowie... Oni mogli, mogli słyszeć...Co teraz... Ciekawym, jak szybki może być woźnica? Jak szybko dojechałby Lonthar? Jest trochę z tyłu... Gada z Aidnaem... Porwać Razaqa, i ukraść wóz? - Jak? Przepraszam jestem stary, i nie najlepiej słyszę, jak? Alwen, dopiero teraz zmiarkował, w powadze sytuacji. Pot wstąpił mu na czoło, żołądek podszedł mu do gardła. Nagłe "yyyy"... Nie potrafił, sklecić zdania. Trzymaj się! - Vegart, powtarzał sobie w myślach - Trzymaj się! Udziel właściwej odpowiedzi! To proste, to bardzo proste, postaraj się! - Lambertus... - Jak? - Nalegał - Powtórz staremu elfowi. - Lambertus z krowich placków. - Alwen wydeklamował bez zająknięcia. Jakby usłuchał myśli Vegarta. Jednak wcale nie poczuł się lepiej, zdawało mu się, że za chwilę zemdleje - Przecież nie mogło mu się po trzech dniach zmienić imię. Razaq zagryzł górną wargę w grymasie uśmiechu, i wyzywająco odwrócił się w stronę Eldredda. Spojrzał mu bezczelnie, tryumfująco w oczy, jednak Zaginiony, wytrzymał jego wzrok. Poczym odepchnął go, tym już dobrze poznanym, beznamiętnym, paskudnym pyskiem, fe! - jak żaba obrzydzająca zmanierowanej szlachciance widok zielonej łąki, pyskiem. - Nie rozumiem co ma nasz drogi Lambertus wspólnego z naszą rozmową. - Elf uśmiechnął się doń jeszcze raz. Tym razem jowialnie i beztrosko - O czym mówisz Alwenie, przecież myślałem, że powiedziałeś coś o tym znanym przestępcy, infamisie, i banicie. Bez krajowcu, co gniazdo swe własne kala, tym, no...na jak mu tam...Vegarze, nie, nie, Vegarcie. Poeta, zatrząsł się niezauważony. Wzdrygnął jak uczniak, na pierwszy całus. Zdało mu się, że cała krew wali mu do mózgu. Że, ogarnia go paraliżując zmysły panika. Nie ma ucieczki...Wszyscy zginiemy! Pot jak z rynny, popłynął mu po nosie. Wcale nie było ciepło. Vegart, jak mógł, szukał rozpaczliwie pomocy. Zerkał do na Alwena, do na Razaqa, to na woźnicę, to na Hiatusa, na którego podnieconej twarzy jak na płótnie, rysowały się emocje. Lewa ręka jakby od niechcenia powędrowała do kolby naciągniętego arbaletu. Płaski bełt potroił mu się w oczach. - Eeee, a co ty właściwie o nim...słyszałeś co? - Vegart umyślił grać na zwłokę - Bo ja, o żadnym jakimś Vegarze nic nie wiem! - Raczysz żartować! - Razaq perfekcyjnie grał słowami, i akcentem - Hiatus, Frode, - Zwrócił się do woźnicy - Wyobraźcie sobie, że nasz miły Lambertus, nie słyszał o Vegarcie! Frode jakby nie do końca zrozumiał ostentacyjne zaskoczenie swego pana. Nic nie odpowiedział tylko z zastanowieniem i jakby kontemplacją myślącego człowieka, podrapał się po potarganych bakenbardach. W końcu machnął ręką, poganiając woły. - Niemożliwe! - Chłopak był bardziej spontaniczny - Przecież o nim było głośno, w całym Kalandrze, w Marras, co ja mówię w całym świecie! Alwen wymienił z Vegartem porozumiewawcze spojrzenia. Poeta, sprawiał pozę już trochę bardziej spokojniejszego - Skoro nie słyszeliście - Netzach nie wydał się być zdziwiony tym faktem - a droga trochę nam się dłuży, to ja wam postaram się co nieco o nim opowiedzieć. - Czy to konieczne? Alwen wspominał coś o wypiciu... Spojrzenie Razaqa rozwiało wszelkie jego wątpliwości. Zwycięstwo! Eldredd nie wiedział tylko dobrze nad czym. Do czego dążysz? Co chcesz osiągnąć, elfia pijawko? Nie rozumiem... - Ależ Lamb, to naprawdę ważna sprawa! - No skoro... - Ale nic nie stoi na przeszkodzie żebyśmy się napili! Poeto otwórz tą dużą beczkę...Tak tę największą. Vegart to temat rzeka, nie i bez wątpienia sławna persona, nie wypada nam tak o suchym pysku, marudzić nie? Nie, trzeba było pytać dwa razy. Hiatus, w rozkoszy oblizał wargi, na chwilę jakby zapominając o kuszy, a i nawet Frode zwolnił trochę poganianie bydła. Tylko jeden Alwen, nie potrafił opanować drżenia rąk. Dłonie trzęsły mu jak po pijackim rozpuście, Wcale nie będąc zadowolonym z realizacji swojego pierwotnego pomysłu. Jakoś wręcz stracił pociąg do alkoholu. Przelał, trochę do cebrzyka, posmakował, po czym dopełnił dna gąsiora, serwując Razaqowi. O tak, stary elf był doskonałym graczem, mistrzem taktyki. Nie wiadomo tylko kto tak naprawdę był jego przeciwnikiem?! - Dziękuję. - Nawet uprzejmość zdała się szydercza - No to teraz...Bardzo dobre, wino, o nie spodziewałem się takich delicji...Chcesz trochę Lamb? - Nie wydaje mi się, żeby rozsądnie było ze strony kupca, tak roztrwaniać własny kawałek chleba. - Nie pieprz, do grobu tego nie zabiorę. A na stare lata, mogę sobie chyba pozwolić na wypicie z tak dobrymi przyjaciółmi, prawda? Vegart mógł tylko wzruszyć ramionami. - Ja ci już coś Hiatus...No dobrze będę już mówił, bo skoro nie chcesz pić to może to cię rozgrzeje. Pamiętasz pewnie sprawę buntu zakonników, w Kalandrze. - Pamiętam, ale co to ma wspólnego z tym, Vegartem? - Ba, co to ma wspólnego! To on jest wszystkiemu winien! - Razaq umyślnie zakręcił łapami podczas niby tej gadki, a raczej potoku retorycznych skojarzeń. Wyginał się, krzywił twarz, puszczał lejce, to zwalniał to przyspieszał tępo, pociągał z gąsiora. Grał, ekspresyjnie, i emocjonalnie. Bardzo dobrze! Choć z drugiej strony, patrząc z boku, autorytarnie osądzisz - paralityk - To on, będąc jeszcze pod skrzydłami Athrobusa, miał rozkaz zabicia Sirno! Lezro napalił się na koronę, a ten nie usłuchał, co prawda polecenia, ale to jeszcze można by mu wybaczyć, ale zrobił coś znacznie gorszego, on mu uratował życie! Ta facecja jakoby młodsza niż zeszłoroczny śnieg. Oj nie trzymał się, on chronologii! - Niemożliwe... - Vegart także próbował być aktorem, jednak nie umiał wyzbyć się wrażenia, że jest tylko, nędzną marionetką, albo co najwyżej podrzędnym skomorochem, postawionym przed oblicze najprawdziwszego mistrza, brzuchomówcy. - Nigdy, o tym nie słyszałem, a ty Alwen? - Ja, tym bardziej. W jaki sposób mógł ocalić Elryka? Wżdy, przecie król! - Na, polowaniu! - Hiatus, z radością wykrzyczał na całe gardło popis, swej wiedzy - Powalił, szarżującego nań odyńca! - ...I uciekł. Dlatego, teraz ustalona jest za niego ogromna nagroda. - Skwitował elf, po czym rozgrzał sobie jeszcze żołądek, i twarz, na której zagościł śliczny czerwony rumianek. Resztkę ochłapu wspaniałomyślnie był oddał, zniecierpliwionemu Frode - Oczywiście zarówno przez Kalandr, jak i przez Marras, jednak teraz to chyba wszystko jedno... Vegart wcale nie wzruszył się nagrodą. Zdawał sobie doskonale sprawę, że w sytuacji w jakiej się znajduje każdy może mu wbić nóż w plecy, bez oglądania się na konsekwencje. Zrozumiał jednak, że gra jaką prowadzi Netzach, jest dużo bardziej skomplikowana, niż myślał na początku, ale raczej nie inklinuje w krwawego rozstrzygnięcia. Jednak nie znał żadnej innej drogi, co gorsza nie wydawało mu się również żeby Razaq ją znał. - Czemu, wszystko jedno?! Co ten jeden mały człowiek może mieć wspólnego z tak podniosłymi sprawami? - Marras ustalił nagrodę za jego głowę, a Kalandr za jego rzyć, ot to i wsio. Ale jest, już teraz wszytko jedno gdy upadł zakon... Kalandr nie jest już mocarstwem, nie jest już nawet samodzielny. - Co ty mówisz! - Wybuchnął Alwen - Przecież Kalandr był tak silny iż...iż mógł połknąć nas wszystkich! Zdeptać jak pluskwę! W tym momencie usłyszeli dobiegający za nimi gromki śmiech. Odwrócili, jako na zawołanie. To był Lonthar. Razem z Alesem i Aidanem, kończył właśnie rozpracowywać, kokosową okowitkę. Białą niby mleko, a tak mocną, że jak pysk wykręciła to trzy dni człek bez umysłu marudził. Lonthar nie mógł o tym wiedzieć, tak samo o tym co to takiego ten kokos. Jednak przynajmniej on miał dobry humor. - Zamknijcie się! Co to za hałas! - Razaq nie dopuszczał dodatkowych graczy do swej misternej układanki. Mistrz gry, niestety tylko jeden. Śmiechy cichły momentalnie. Aidan, robiący za podczaszego, skłonił się kornie w swój niemym, suplikujący wybaczenie, gest. Vegart przyuważył iż, Netzach, miał tak wielki posłuch, i tak wielką władzę nad swymi towarzyszami, że nawet jakieś jego największe szaleństwo, brane było niemal za wyrocznie, proroctwo nie podlegające dyskusji. Jednak elf nie wydawał się być szaleńcem. Wszystko można by o nim powiedzieć, tylko nie to, że był szalony. Chyba, że za szaleństwo przyjmuje się tę odrobinę geniuszu jakim posiada w sobie każdy człowiek, a którą to, tak rzadko ujawniamy. Razaq Netzach był elfem. Bardzo szczególnym elfem... - No, a powracając do naszej rozmowy - Uśmiech znowu zagościł na jego starym licu. Poprzednie wydarzenie wydawało się być dlań zupełnie nie istniejącym. - to ja jestem tylko skromnym kupcem i powtarzam tylko to co ludzie gadają. A gadają, że zakon się rozpadł, a jego żywą spuściznę niemal w całości odziedziczył Marras. Ot co. Kłamał, tutaj nie było wątpliwości. - "Na miejsce jednego tyrana, stu następnych się wyrodzi, na miejscu ściętej głowy, hydra trzy następne spłodzi..." - Zaintonował z cicha Alwen. - Masz rację poeto! - Podchwycił Razaq - Pieśń mówi prawdę. Ale nie zapominaj o tym kto tego tyrana stworzył. Bo kreator, nawet najbardziej niewinny, krew na rękach nosi nie miej niż swe dziecko. A inna pieśń wieszczy, iż każdy nauczyciel sądzon będzie podług ucznia swego sprawunków. Przez Vegarta Eldredda, mord i krew niewinna przemawia. Nawet ostatnio znaleźli jedną z jego ofiar. - Zakończył sentencjonalnie, z wyższością niewinnego, wolnego od bagażu grzechu. Zaginiony zachwiał się pijacko w siodle, omal nie spadając z kulbaki. Poczuł tedy jakby serce w nieopisanym łomocie miało mu zaraz rozszarpać żebra. Duszności uderzyły mu na głowy. Nie wierzył! To było nie możliwe! - Filozofujesz, jak Knievte! - Cicho, Alwen...- Vegart wariował, wiedział, że za chwilę przekroczy tą nieprzekraczalną granice ludzkiej wytrzymałości - O kogo chodzi tym razem, Razaq? O kogo? Jeśli kłamałeś to ja ciebie... Boże czemu tak mnie pokarał, ja nie chcę tego już dłużej słuchać! Przepraszam, przepraszam! Wybacz mi, wybacz mi, proszę... Albo zabij! Spal mnie na popiół, tylko uwolnij mnie... Uwolnij... Uciec stąd! - Ellanda! Ellanda Ingelberta! - Wykrzyknął podniecony Hiatus, z nadzieją w oczach, jak młode szczenię oczekujące nagrody, wódki, za udaną sztuczkę. - Jego, jego... Netzach zmierził go spojrzeniem. - Młodzik ma rację. Rzeczywiście Ellanda mojego porkrewieńca, utłuczono, zarżnięto jak psa w lesie, nie dając możliwości obrony! Tylko za to, że owego Vegarta na swej drodze spotkał! - Razaq obrócił się doń i cisnął mu oszczerstwem w twarz jak błotem. Alwen nie chciał już nawet domyślać się co w tej chwili poczuł Zaginiony. Za bardzo bolał go sam widok. Za bardzo go pokochał, by być w stanie dzielić z nim cierpienie. Za bardzo... - Dobrze, mu tak! - Włączył się niby, nie uczestniczący w dyskusji Frode - Jednego skurwysyna, mniej na tym świecie! - Dobra, dobra Frode, ty lepiej trzymaj azymut, i przyspiesz trochę, bo za bardzo się rozciągamy. A poza tym to oddaj już gąsiorek, bo widzę, żeś już zupełnie zmysły postradał! No tak, teraz dobrze... Czy nie uważacie jednak, że trochę za słaby aromat? Lamb? Jak sądzisz? Vegart o dziwo, jak rzadko której sprawie, nie miał na ten temat wyrobionej opinii. Nie miał dwóch, czterech, sześciu krańcowo odmiennych zdań. Jakoś nie interesowała go konsystencja słodkiej nalewki. Nie interesowało słońce, droga, kierunek, głód, pragnienie. Nie interesowało go czy pójdzie spać, czy za chwilę zginie. Vegart, nie miał oczu. Vegart nie miał słuchu. Vegart nie miał pragnień. Bo Vegart miał tylko jedno pytanie, czy aby na pewno życie kończy się tylko li z ustaniem pracy serca? Wątpliwość, wątpliwość... *** Słońce leniwie spływało z biegunowego zenitu, niespiesznie podążając ku swej południowej wylęgarni snu. Przeszła dwunasta. Promienie bezwzględnie kroiły chmurne ciasto, łaskawie łechcąc spragnionych ogrzania podróżnych. Halny rozpraszał się po dolinie. Lekkie powiewy wiatru targały, i chyliły ku ziemi, strzelistymi topolami, jak oddech morskiego mistralu łamiący serca dalekomorskich rybaków. Gęsta, iglasta, knieja kończyła się stromym podjazdem pod zlodowacone błonie, które przechodziły dalej w wielką, ozłoconą bielą łąkę. Na porannym śniegu tańczyły prawdziwe obrazy dzikiego życia. Łez szczęścia, i zawodzenie dożynanej zwierzyny. Droga wręcz tętniła wiadomościami, które tak niesamowicie potrafiły się zakonserwować. Wilcze pazury pożądania, krzyżowały się z łkaniem konającej łani. Pospieszne, szarpane ruchy, lisa, rosomaka i innych padlinożerców, jak w tanecznym wirze, oddechy partnerów rywalizujących o aplauz publiki, tak te oddalały, to przysuwały się do siebie, łapczywie sącząc stygnącą posokę. Dziki, zagubione w plątaninie drzew, rżnące przymarzłą darninę. Buchty rozoranej ziemi, połamane gałęzie i poprzewracane pnie. Jezioro krwi, iskrzący się nagością skóry szkielet, wypalone czerwonym jadem sarnie bukiety, puste oczodoły, zamarłe z okrzykiem na języku pyski, kruki... Mnóstwo kruków, wron, wieszczków, czarnych mar o skrzydlatej posturze, zwiastunów śmierci wyrywających ostatnie tchnienia ze sztywniejącego ciała. Wampirów wysysających żylastą juchę, ze strzaskanych aort. Wdzierających się czerwonymi jak serca dziobami, do strzaskanych czaszek, by tam dopiero poucztować. Bym dopiero wyżreć, zbezcześcić ostatnie zapiski życia, by przełamać ostatnią barierę jakich dzieliła je przed całkowitym zdominowaniem bezbronnego ścierwa. By przeżyć... Liewellyn widział te wszystkie ślady. Mógł z nich czytać jak z otwartej książki, opowiadać, ubarwiać, antycypować, zaintonować pieśń...Nikogo to nie interesowało. Nikogo... Piskorz zaśpiewał w krzakach. Wjechali w głęboki jar. Woły powoli, z trudem brnęły przez nawarstwione zaspy śniegu, brodząc weń niby w wirującej rzece, nie dającej okiełznać swego bystrego nurtu. Para biła im z nozdrzy, i buczały okrutnie, bo niemal w co drugi krok, Frode lub inny, przygodny, niemiłosiernie opłazowywali je szpicrutą, aż się pręgi zarumieniły na niewolnych grzbietach. Jechali teraz w kupie. Zwarci, ramię przy ramieniu, według rozkazów przewodzącego elfa. W forpoczcie, dalej węszył Liewellyn, z odesłanym do pomocy, Ze Szaran. Potem lejący zwierzęta Amud, i bystrooki Vealbe, wpatrzony jak w obraz, w zbocza oszronionego chmyzem jaru. Filtrował wzrokiem, zmęczone zimą brzozy, ostatki przebijającej zielenią kosodrzewiny, i szerokopienne limby. Drzewa, uważane za symbol Kalandr. Niesamowicie wytrzymałe i odporne, wręcz uwielbiane przez wszelkiego rodzaju drwali i rzemieślników. Nie tylko odporne na wadę i korniki, ale nawet na ogień. Pioruny ni powodzie ich się nie imały. Cudo. Cóż gdy, któryś z poprzedników Lezro, jej niespotykane właściwości uznał za demoniczną mistyfikacje, przekleństwo kaduka, wodzącego w ten sposób nieszczęsne dusze na zmarnowanie. Przez prawie dwa wieki, na równi z krzewami rokity, wypalane i karczowane byłe całe pałacie górskiej sosny. Nie dziwota więc, zostały już tylko mglistym wspomnieniem dawnej świetności. Zniszczonym ryngrafem, obrabowanym z symboliki dziedzictwa, herbowym sztandarem. Zbliżali się do granicy. Nieuchronnie... Przy Vealbe i Amudzie, brnęła zasępiała para odludków, Vegart i Nataniell. Prorok, był jakoś przygaszony. Bez życia, jak umierający na zwęglonym knocie, płomień. Gdyby nie roztrzęsione, na lejcach łapy, i nerw rytmicznego mrugania powiek, zdawać by się mogło, że nie żyje. Nie mówił nic, i nie wydawało się żeby chciał słuchać czyjejś rozmowy. Był niby sypiający w trumnie mnich z ciężkiej reguły, w każdej chwili gotów na śmierć. Wysnuty żywy trup, modlący w skrytości swej duszy o jak najkrótsze męki. Podobnie jak Vegart. Nienaturalnie smutny, oschły, o zlodowaciałej twarzy, i wielkich na pól podkrążonych, na pół zapadniętych powiekami oczach. Jego quasi ludzka twarz, nie zdradzała nic. Niedokończona rzeźba kamiennego bożka. Wóz wierzgnął na nierównościach terenu. Alwen - Cholera! - mienił się w rachunku. Upuszczony Abakus omal nie wpadł pod kolebiące płozy. Razaq krzyknął coś, niezrozumiale przeklną, zacharczał. Był już mocno napity. Załzawione, oczy kleiły mu się do snu, bezskutecznie namawiając tkanki na chwilę wytchnienia. Jednostajny rytm kuł, męczył go okrutnie, bezwiednie miotając ciężką jak kowadło głową. Ziewnął. Bezcelowo obrócił się w tył. Zamrugał. Przetarł spojówki. Inni także jakoś zasypiali. Aidan na poły przytomny mówił coś do siebie, bezcelowo obserwując wychudłe zady, zaprzęgniętych wołów. Ales spał przyklejony do butelki, zionąc gorzelnią z otwartego pyska. Archibald z zacięciem piłował, przypominającym maset bruskiem, miecz, Lonthar niedbale dłubał w odmrożonym nosie, a Tobit zrywał, poczym gryzł i pluwał przydrożne iglaki. Ogólnie więc atmosfera rodziła domową. Ot, jak poranek w poprawiny. Z klimatu łamał się Hiatus, wydając się być w rozkwicie, ukontentowany. Siedział on na stercie towarów, obłożony wędzonkami i jadłem, uśmiechnięty i diablo szczęśliwy. Ani Frode ani elf, ani nikt inny nie był już spragniony, więc wreszcie mógł pofolgować. Z radością smakował resztki winnej, przyprawianej miodem i lukrecją nalewki. Krztusił się, i kasłał przy każdym łyku, pospiesznie wszystko zagryzając, suszonym sztokfiszem. Po dokończeniu gąsiora, wysmarkał się, przetarł usta, i wyjął dobrze ukrytą pod krótkim serdakiem malutką fajeczkę. Dostał ją od Tuloneja, w pierwszym dniu podróży. Byłą zgrabna, z azaliowym cybuchem, i wygodną profilowaną rączką. Hiatus popalał sobie kiedyś wyschnięte kurze łajno, więc drobny suweren bardzo go ucieszył. Rozglądał się teraz tylko za jakimś tytoniem. Podniósł wyrok i ujrzał wpatrzonego weń Razaqa. Elf miał ściągnięte brwi, i wydawał się być zdecydowanie kategoryczny. Nie tolerował samowoli, i nieposłuszeństwa, nie pozwalał chłopcowi na żadne używki, i starał się go w miarę możliwości izolować od reszty podróżnych. Hiatus przygarbił się, skulił, jak gotowy do ucieczki królik. Staremu elfowi niespodziewanie pojaśniała twarz, uśmiechnął się pobłażliwie, wskazując palcem juk z najlepszym tytoniem Młodzik niemal podskoczył z radości, bezdźwięcznie klasnął w ręce, podziękował głębokim ukłonem swemu opiekunowi. Netzach, choć pijany pomny swej roli, uśmiechnął się jeszcze raz, przypominając mu grymasem, żeby nie zapomniał o naciągniętym żelastwie. Hiatus potwierdził rozpromieniony, euforycznie ugniatając fajeczkę. Pyknął. Zaciągnął dyletancko. Purpurowe opary rozpłynęły się w powietrze, spowijając swą wonią sporą partie wąwozu. Oczy zaszły mu dymem, jak starcowi bielmem, poliki się zarumieniły, śniadość uderzyła mu na twarz. Dziwnie...skisł. Nie odrywając fajki od ust chrząkną, zabulgotał, kąciki warg podniosły się minimalnie poczym nagle opadły. Głowa zakolebała w bok, spojówki rozszerzyły się gwałtownie wbijając w Razaqa szklistą biel, wynaturzonych białek. Elf tusząc iż to przez, nie statek umiejętność, podjechał bliżej, ojcowsko poklepać po plecach. - Hia... Hiatus nie skoordynowanie runął w przody, obalając na zawzięcie rachującego Alwena. Zaskoczony poeta stracił równowagę, zachwiał się, upuszczając z rąk liczydło. Abak gruchnął o ziemię, pękł, dębowe koło rozgniotło mu trybiki. Czerwony płyn krwawo zrosił połamany mechanizm, gorącymi magmą lejąc na iskrzący śnieg. Fajeczka zapiskała z cicha, wygasła. Z chłopięcego kręgosłupa, zatrzepotało piórami. Pierzasta lotka zaświeciła elfowi śmiercią po gębie. - Nieeeeeeeeee!!! - Gardło zaryczało, zawyło złamanym sercem. Skowyt, jak piorun rozdzierający niebo, rozszarpał mu nerwy - Nieee! - Powtórzył załamany, zeskakując z konia. - Nieee! - Podbiegł do chłopaka, całując go w czoło. Tuląc, do własnej piersi. - Hiatus! - Nie odpowiedział - Hiatus... Nynie następne lotki, jakby czekając, zagwizdały w powietrzu. Nie bacząc już na nic, Razaq zerwał się z klęczek, porywając do arbaletu. Zawrzało, zabulgotało weń od środka. Niespodziewany przypływ atakujących na głowę hormonów. Płomienie. Rozpierająca go żądzę mordu. Pragnienie chłeptania sikającej z ran juchy. Oczy zaświeciły mu pierwotnym instynktem. Zezwierzęconym głodem zabijania! Śmierć! Śmierć! - Płakało serce - Śmierć! - Wrzeszczała rozczłonkowana dusza. Napastnicy, jak pływowa fala, wyplusnęli zza drzew i stromizn głębokiego jaru, garnąc kupców w paść zasadzki. Tętent kopyt, niczym grom przetoczył się po dolinie. Taran i tarcza, krzyk i świstające strzały. Przerażony Alwen, nie bacząc na Razaqa, zeskoczył na ziemię, schował się pod wóz. Elf stał dalej, wyprostowany, nieugięty, z wycelowaną przed siebie kuszą, jakby z otwartymi rękoma witał napierających nań wrogów. JESZCZE duma czy JUŻ szaleństwo? Frode odrzucił szpicrutę, wyciągając zza pasa krótki puginał. Szaleństwo!! Doskoczył do swego przywódcy. Bełty utrafiły celu. Ulewa plusku... Tak szybko, tak szybko się umiera. Pijany Ales, dostał paskudnie, między usta. Grot wyrąbał mu przednie siekacze, po rykoszecie, prując grdykę, przełyk, dochodząc niemal do kręgosłupa. Miał szczęście, nawet nie zarzęził. Amud, który jako pierwszy dostrzegł napastników, ale biedak zaniemówił, oberwał dwoma jednocześnie. W plecy i pod żołądek. Stal zakuła go od środka rzucając na umęczone biczowaniem woły. Zwierzęta wierzgnęły grzbietami, zarzuciły obładowanym wozem. Woźnica potoczył się pod kopyta - menchiry, jakoby samowolnie przypodobać katu. Czaszka chrupnęła łamanym kośćcem, rozgnieciony mózg rozbryzgnął obrzydliwością. Ostatni z trefnisiów, ugodził Natanielowego rumaka. Udany strzał wessał się w żołądek, rozdzierając okazją klamrę popręgu. Rozkulbaczone, spienione zwierzę stanęło dęba, wierzgnęło pęcinami, zrzucając z pleców przyklejonego do siodła jeźdźca. Filozof fatalnie upadł na plecy, przygnieciony rzęszącym w konwulsjach wałachem. Napastnicy dobyli mieczy, i z impetem, jak jakaś piekielna nawałnica, runęli do zwarcia. Starli się, zakotłowali, szczęk kling zaświdrował po uszach. Konni uderzyli z dwu skrajnych stron, zamierzając jak najszybciej, i jak najbardziej rozbić tabor na pojedyncze jednostki, po czym zaatakować środkowy wóz. Lonthar, zdzierżył trzy kwinty. Pewniejszy, myśląc zadać decydujący cios, dostał wysoko, kontrą na twarz. Stalowy pałasz, przechytrzając nawet i szybki unik, wykręcił błyskawicznie półokręgiem, i szpicem brzeszczotu trącił go w czoło. Lonthar odruchowo złapał się za głowę, jakby chciał łapać tryskającą krew. Sprawny rębacz nie wahał się już ani chwili, opadającym ostrzem rozrąbując mu szyjną tętnice. Krew Lonthara wyplusnęła mu na usta, jeszcze bardziej podniecając wąsatego agresora. Parzy! Przelana czarka, życia. Zaślepiony morderstwem, chciał wręcz zmasakrować niepozornego Tobita. Zamachnął się, i z całej siły chlasnął na odlew, przed siebie. Za wysoko. Nie stopując uderzenia, Tobit chylił na bok, po czym skontrował na korpus. Wąsacz wpakowawszy całą energie w decydujący cios, nie miał już siły zblokować. Dźgnięty w serce, wyleciał ze strzemion Za szybko, za szybko się umiera. Dobrze, nie ma sposobności utyskiwać. Jednak ani Tobit, ani Archibald, ani spity jak świnia Aidan, nie zdolni powstrzymać dwu kolejnych napastników. Ci sprytnym łukiem ominęli przedszaniec - ostatni wóz, waląc prosto w Razaqa, i Frode. Vegart który całe starcie, marnował w kulbace, pusto, tępo, bez obaw o dech, obserwując rżnięta jatkę, rozpoznał jednego z nich. Musiał go rozpoznać. Przecież to był on. Ten niezapomniany, kolega z celi, niezapomniany... Oddany, zapatrzony, posłuszny, wierny ideowo, i zaangażowany emocjonalnie. Fałszywy, i bezwzględny? O wdzięczne imię... On...Jak on się nazywa?! Któż, któż... - Vegart nie mógł sobie przypomnieć spalonego na ruinach pamięci imienia - Jak?! Jak! - Krzyczała okradziona ze wspomnień podświadomość - Jaaaak?!! Jeździec zakwitł w góry mieczem. Wykrzyczał z siebie jakiś dziwny dźwięk, zawył. Fala jego negatywnych emocji, jego nienawiści, rozbiła się o skałę vegartowego serca. Skrzyżowały się spojrzenia. Palący zemstą wzrok, przebijająca przez błękit oczu desperacja... Teraz ty! Teraz ty! Nie wymkniesz się! Nie unikniesz... Jak on się nazywał?! - Zaginiony zacięcie tarł, w wymierzony rohatyną sygnat - Jak on się nazywał? Błękitnooki napastnik, zamachnął się do uderzenia. W głowie mu zaszumiało, nieświadomie zacisnął powieki. Koń parsknął. Krótki trzepot świstu, spenetrował powietrze. - Bjarte... - Zamarło na ustach. Netzach wypalił w ostatnim momencie. Po pijaku i spust staje się herosem. Grot, przebił ukrytą pod płaszczem kolczatkę, atakując żebra i płuco. Zaskoczony Bjarte, w odruchu szarpnął lejce. Koń zakręcił głową, charknąwszy. Wędzidło, zdusiło mu krtań. Wytrącony z rytmu, wygiął pęciny, ryjąc pyskiem w śnieg. Pędzący tuż za nim towarzysz, nie zdążył już wyhamować, tyle że mienił kierunek. Ściągnął tręzlę, przekręcając zwierze na lewy bok. Kasztanowy deresz, wpadł z całą impetem w Razaqa, po czym wytracając szybkość staranował załadowany kosztownościami wóz. Koła zakręciły się w powietrzu, omal nie przygniatając ukrytego podeń Alwena. Plaga bogactwa, uraczyła ziemię swą wykwintnością. Błyszczące złotem floreny, popłynęły morzem z porozcinanych juków. Potłuczone sagany, pogryzły słodkością zasolone w beczkach sztokfisze. Posypały się perłowe naszyjniki, jantarowe, inkrustowane szylkretem pierścionki, jedwabne sukna obryzgane wypluśniętą spod kuł breją. Uwięzione w klatkach łowne gronostaje i kuny, dusiły się, przygniecione zwałami potłuczonej porcelany, i orientalnej ceramiki. Zakapturzony orzeł, rozłupał sobie kręgosłup. Przestawione kości przebiły skórę, pióra, wytrysnęły posoką, plamiąc jego królewski oblicze. Szkarłat trysnął na dziób, na bezwiednie wiszącą już główkę, kolejną ofiarę wojennej fanaberii. Nazywał... Bjarte, podźwignął się, a jednak, otumanion. Okrwawiony, i zdezorientowany, wcale nie stracił na animuszu. Jednym ruchem wyłowił śmiercionośną strzałę, z breji boku. Łamiąc, rzucił pod nogi. O dziwo, nie zgiął nawet się, nie zawył, jakby nie czując bólu. Buzowały od środka organiczne limfy. W głowie mu się zagotowało, podniósł wytrącony miecz, plując na wmurowanego w kulbakę Vegarta, ruszył w szlak swej nowej ofiary. Elf był pól przytomny. Klęczał na ziemi trzymając się za broczącą głowę. Bjarte dokuśtykał do niego, zamachnął się, i całej siły trzepnął go pięścią w pysk. Siwa głowa, odskoczyła do tyłu, rzygając juchą, i wyrżniętymi zębami. Tracąc świadomość Netzach, zamachnął się na oślep zdradziecką dagą, po czym upadł na plecy. Ćwiczony mnich uchylił w bok, przyjmując klingę na okute ramię. Ostrze zadrżało w dłoni, wybite z rytmu oparło się o śnieg. Rozwścieczony Bjarte, jak zaszczute zwierze w ostatnim akcie desperacji atakujące niezwyciężonego prześladowcę, zaświecił elfowi brzeszczotem pod powieki. Nie zdążył. I tym razem prześladowca był silniejszy. Tobit poczęstował go grotem w pierś. - Smacznego! - Bełt wessał się aż po czubek lotki. Bladoczerwona posoka wytrysnęła życiodajnym strumieniem, rozlewając się pomidorowo, na zimowym kubraku natury. Mnich zapowietrzył się. Zachwiał. Język zamamrotał nie mogąc, sklecić żadnej litery. Uniósł, do góry wzrok, w błaganiu wypatrując Boga. Nie ujrzał go. - Tchórz! Znowu narobił w portki, w finale swego przedstawienia. - Widok podniebnego lazuru, przesłoniły mu zawszone faworyty. Frode, który wcześniej przygwoździł do kłoni człowieka rozpoznanego przez Vegarta jako Hesp, uśmiechnął się paskudnie. Z rzeźnicką bezkompromisowością, ukazując wyszczerbione siekacze. Bjarte, zawarł przerażone śmiercią powieki. Skulił się, zasłaniając twarz, przed nadchodzącym katem.- Ojcze przebacz im, bo nie wiedząc co czynią - Frode, połechtał trzonek, pozwolił sobie sapnąć, poczym bezlitośnie trzasnął w wygięty kręgosłup. Oskard prysnął kruszonym kręgiem. Krzyż złamany na pół, jak spróchniała gałązka, opadł na śnieg. Woźnica, poprawił jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, bezczeszcząc martwe ścierwo, które kiedyś mieniło się ciałem. Rozpruł mu szyję, ręce, nogi, rozbił bezwładną głowę, rozdeptał pływające w okruchach czaszki oczy. Wybrał i rozćwiartował zdeformowany uderzeniami mózg. Zamachnął się i... Tak, nazywał się. - Zostaaaaaw! - Zawył pędzący ku niemu jak wszyscy. okrwawiony Liewellyn. Biegł i wrzeszczał, zostawiając w tyle, siejącego strzałami Vealbe. Starającego się trafić, ukrytego za tarczą puklerza, mordercę swego przyjaciela. Frode zawahał się w uderzeniu. Kilof zaciążył mu w dłoniach. - Zostaw! - Elf odepchnął go na bok, wyrywając śmiercionośną broń. - On nie już nie żyje! Nie żyje, rozumiesz!? Woźnica nie odważył się spojrzeć mu w twarz. - Rozumiesz?! To był człowiek! Człowiek! - Spokojnie, już po wszystkim. - Powiedział spolegliwym głosem Archibald. Łagodnie poklepując elfa po ramieniu - Nie krzycz już. Udało się... - Nic...się nie udało... - Zajęczał Razaq, nieudolnie starając się stanąć na nogi. Elf miał końską kondycję. Frode szybko schwycił go pod ramię, podźwignął, przetarł futrzanym rękawem rozbitą szczękę. Stary, splunął czerwienią, i drobizną zmiażdżonych ząbków - Powyrzynali nas jak cielaki...jak... jak... Zabili mi Hiatusa...- Wymamrotał, jakby nie dowierzając w sens własnych słów. Netzach, miał łzy w oczach. Smutne krople sączyły się przez rzęsy, powolutku skapując na umęczone zmarszczkami poliki. Ręce mocniej zacisnęły się na serdaku Frode, który podprowadził go do martwego chłopaka. Razaq ułożywszy sobie jego głowę na kolanach, ponownie osunął się na ziemie. Pogładził go po czuprynie, delikatnie przekładając w dłoniach zmierzwione włosy. Chłopcu szkliły się źrenice, elf bał się je jednak przykryć je powiekami. - To nie byli żadni grasanci. - Zaczął niespodzianie, cicho, nie podnosząc wzroku - Odział rezunów, ni ścigających nas ręką prawa zawodowych żołnierzy. To nie byli, też jacyś sobie zbuntowani górale, czy zdychający z głodu wieśniacy. - Przełknął ślinę - To byli... zakonnicy. Resztki zakonników, jakie jeszcze zostały w Kalandrze. Zakonnicy napadający na przebranych za kupców złodziei. Możliwe, niegłupie. Ale czy jest może jeszcze jakieś inny powód? Czy znacie może jakąś inną ewentualność?! Netzach przerwał na chwilę, uniósł głowę, i spojrzał się...Spojrzał się na skulonego obok Alwena, bezwiednie potrząsającego, bynajmniej nie z zimna, rozdygotanym ciałem. Na łakomego na srebro Tobita, bezlitośnie ucinającego Alesowi zesztywniałe palce. Na Nataniella, który wydostawszy się spod konia, starał się desperacko pozszywać Lontharowi tryskającą fontanną tętnice. Na Frode, Archibalda, na zapatrzonego w horyzont Liewellyna zdającego się nie zauważać, że ma już tylko strzępek prawego ucha. Na Eldredda... - Bo ja chyba znam! - Niemal krzyknął chcą skrzyżować spojrzenie z Zaginionym - Otóż ciż zakonnicy, szukali wśród kogoś... Osoby którą ja również wśród nas znalazłem! Osoby, powszechnie uznaną za martwą, osoby nad którą to się wspaniałomyślnie zlitowałem. Nie zabiłem, nie wydałem, chociaż powinienem tak uczynić! Osoby, która w walce nawet palcem nie skinęła żeby nam pomóc! Osoby która sama uznana za martwą jeszcze innych do grobu wprowadza! Osoby która...to on zabiła Hiatusa... Elf przerwał na chwilę. Koncentrując, i sapiąc głośno, jakby kumulował energię przed ostatecznym atakiem. Gniew pożarł płacz. - Osoby o wielu twarzach, co jak kundel ucieka przed odpowiedzialnością! Niejakiego Vegarta! - Spauzował dla nadania odpowiedniego patosu - Znanego dla nas...dla nas... Trzeźwy. Zmysły z rzadka bywają tak trzeźwe. Mocniej nie zdolny był objąć, pocałunek... - Ech...Hiatus, Hiatus mój kochany... Zaginiony nie zareagował. Głuchy. Flauta na środku oceanu. Siedział w kulbace biernie spoglądając na przerażone tętniącą wyobraźnią, twarze. Bo on Razaqa nie słyszał. On go po prostu, na prawdę nie słyszał... *** Konik zagrzebał kopytkiem. Szczęśliwy, wyskubał uchowan pod śniegiem szczaw. *** Nirmal leżał spokojnie...zesztywniały. Przymknięte oczy, spowijała mu mdła, wyblakła kotara porannej mgły. Rozmazany obraz, bezwiednie falował na oceanie zeszklonych białek jak zagubiona w sztormie drewniana łódeczka, kołysząca się pomiędzy dwoma nieosiągalnymi brzegami rozdartej powieki. Zasypiał. Czół że zasypia, że jego serce zamienia się w zimny, bezduszny soplem, błękitny lód. Że niedobra królowa śniegu zauroczyła go niewolniczym oddechem. Że teraz będzie musiał być jej posłuszny, ale tak jak w bajce, uratuje go miłość, i gorące serduszko troskliwej siostrzyczki. Że tak jak w bajce... Zapomniał tylko, że wszystkie bajki zawsze mają szczęśliwe zakończenie. On nie miał prawa już marzyć o szczęści. Jego opowieść kończyła się inaczej. Niestety...? Był przepocony, cuchnący klejącym się do ciała giezłem, skrzepami czerwonego krwotoku z fekaliów, które mimowolnie uszły ze zmarnowanego ciała. Upodlony, o ile możemy mówić o wstydzie na pustyni. Nieważne, nie najgorsze. Dręczące pragnienie, wręcz zarzynało inne uczucia, inne myśli, nawet ból. Nirmal był tak blisko wody, tak blisko ubitego śniegu...Czół go pod zdrętwiałymi palcami, pod burzą zmierzwionych włosów. Miał go na nagiej szyi i na bladym czole. On był tak blisko, a jednocześnie był tak nie osiągalny. Bezsilność jest najgorszą z możliwych desperacji. Rębacz rozszerzył usta, z trudem wysuwając chropowaty język. Pot skraplał się na gęstej brodzie, po czym bardzo szybko zamarzał, przyklejając się do wystającej szczeciny. Odłamki gorzkiego lodu czasami wspaniałomyślnie, odrywały się od wąsów. Czasami opadały razem z nimi, leniwie spływając kaskadą, grzęznącą potem w bladych ciemnościach, wydawać by się mogło bezdennego krateru. Spragniony tego boskiego nektaru, Nirmal zdołał się przekręcić nieco na lewy bok, żeby lepiej móc wychwytywać spływające po wargach ochłapy. Jednak zamiast ochłapów poleciała krew... Naruszony, - Nie pomny, piąty czy czwarty od żołądka? - grot, połechtał wyprute bebechy. Wymiotny odruch wstrząsnął nim gwałtownie, zgiął. Brunatna jucha, i inne rzygowiny, wyplusnęły nosem, i ustami, w ogromnej ilości wylewając się na śnieg. To co nie wypłynęło gardłem, osadzało się w przełyku, albo wracało do żołądka, pobudzając niestrawność, i kolejne wymioty. Nirmal krztusząc, i charcząc, przemył łzami sklejone powieki. Ucichł. Łzy tak daleko od języka... Otworzył oczy. Szeroko, bardzo szeroko. Zapominając o bólu, zapominając o pragnieniu, spojrzał na świat, nie...rozpoznając. Spojrzał jakiś inny, odmieniony, pełen spontanicznej dziwnej przepełniającej jego ciało energii. Uderzyła go jakaś niesamowita wyrazistość kształtów, natężenie barw, tęcza kolorów i odcieni, tragedia masakry... Zostawili go. Zostawili go tak jak nawet zwierzęcia się nie zostawia. Ani po Bożemu, ani po ludzku. Żeby zdechł, żeby konał w męce, może godzinę, może dwie, może dwa dni. Może rozszarpią go wygłodniałe wilki, może zemrze sam, a może też nie wytrzyma katuszy, i jak lis co w paście pochwycony nogę sobie użera by o kuśtyku do nory wracać i tam ostatka wolności zaznać, on też przytłoczony desperacją, wolności poszuka i gardło swe na ostatku poderżnie. Któż to wie...Nie, on przecież nie zdolen nawet nagiąć ręki! Zostawili go. Zostawili go jak wielu innych, nie tylko zakonnych ludzi. Jak wywrócony wóz, jak kosztowności, jak konającego wraz z nim konia. Zostawili... Nirmalowi znowu zaczęły kleić się oczy, i jakby wyparowała energia. Poczuł się niby to pozostawiony na samotnej skale, "szczęśliwy" rozbitek, wypatrujący nie nadpływających statków. Jak ginąca wraz z knotem iskierka. Nie bał się, był spokojny. Pomyślał o żonie. - Nie ma Boga - Zaintonował sylabizując - więc nie turbuj się jutrzejszym dniem, jutrzejszym dniem... Cekiny zajaśniały słonecznym promieniem. Zasnął... Łaskawca. *** Radosław Orzeł "Dalsza droga do nikąd" rodziały 7-10. 7. "Tak naprawdę wolność potrafią docenić tylko byli, bądź aktualni więźniowie. To logiczna, wręcz banalnie oczywista, prawda. Jeśli takowym w odpowiedni czas popuścić kolczatki, będą wdzięczni, wierni jak najwierniejszy kundel. Warunek - trzeba to robić z głową, po prostu inteligentnie. Ano skąd się biorą protagoniści? Istnieją dwa doraźne dopływy. Jedni to ci którzy zawsze mieli mniej, niż ich korciła, silniejsza od strachu chciwość. Ci, zrozumiałe, dążą by jak najwięcej nachapać. Drudzy, wyuzdani absolutnie z wszystkiego, także nie musza się obawiać. Niczym nie ryzykując, każdy dopust szczęścia jest, dopustem niebiańskim! Dlatego więc darowujmy, ale tak by szczęśliwcowi odbiło się naszym podarkiem. Znienawidzi z pyszności, ale ostanie posłuszny. Człek nie podniesie ręki, wiedząc, że utną mu nogę! Jest wolny, niechaj będzie szczęśliwym! Drobnostka? Ba, ale czymże jest królestwo jeśli nie potrafisz się cieszyć! Ja sam, z praktyki wiem, najlepiej jest nie zadawać pytań. Nie wierzyć. Wolność, podległość, dobro czy zło, Boga czy szatana. Po cóż? Oszczędność zbytecznych rozczarowań." Torpey Versarkanoeay, elf - poeta. "Oczywiście że wolałbym pozostać poetą, ale życie jest prozą, i to bardzo szarą w odcieniu. Temu też, z premedytacją, i konformistycznie się doń dostosowałem. Jestem nieomal człowiekiem, i wcale nie mam wyrzutów sumienia, że dane mi jest żyć, kilka tchnień dłużej niż inni " Torpey Versarkanoeay. - Hej, hej! Jest tam kto! Ludzie! Luuudzieeee zraatuuujcieee!!! Światła do których się kierowali, nagle zgasły. Ciemność okryła ich swą pierzyną, tak grubą I nieprzeniknioną, że gdyby nie bielący się jeszcze gdzie niegdzie śnieg, nie przyszło by im nic innego, jak tylko siąść i płakać, bo z lasu by się nie wydostali. A tak mogli, musieli brnąć dalej. Czas deptał im po językach. - Ludzie! Zmiłujata się! - Zakrzyczał raz jeszcze Tobit, ale tak donośnie, że aż spuchł, i żyły mu na pysku powyskakiwały - Luuudzieeee! Konającego wieziem! Gąszcz odpowiedział mu tylko zawodzącym szelestem, szarpanych na wietrze gałęzi. I począł się deszcz, i mokre płaty. - Hej, hej... - Przestań! - Urwał ostro przycupnięty gdzieś w krzakach Liewellyn - Ciii - chooo! - Co jest?! - Zamknij się powiedziałem! Wyjąć broń, i czekać, aż was nie zawołam. Tylko... - Nie mamy czasu... - Zamknij się! Syknął Liewellyn, zdecydowanym, nie uznającym sprzeciwu tonem, i bezszelestnie zanurzył się w ciemność. Wiedział, że tego właśnie od niego oczekują. Przywództwa. Więc on B y ł przywódcą. Stali w kupie. Przygarbieni. Jeden koło drugiego, koń przy koniu, twarz przy twarzy. Opary wydychanego powietrza, i pustych, łamanych oddechów kłębiły się nad nimi, jak smród nad świeżym gównem. Nieważne. To nie miało teraz znaczenia, żadnego. Zmęczenie, strach, i zimno, determinowały ich zachowanie. Odruchy. Nie dało siły nawet myśleć. Napięta, głęboka cisza, w atmosferze dłużącego się wyczekiwania, powoli stawała się coraz bardziej irytującą. Nie do zniesienia. Tobit gryzł paznokcie, Vealbe dmuchał na zdrętwiałe palce. Denerwowali się. Wszyscy. Nawet Razaq się nie odzywał. Śnieg sypał coraz mocniej. Lepką, wilgotną mazią. Przyklejał się do ubrań, po czym bardzo szybko tajał, wsiąkając całą swą wilgocią w nieodporne materiały. Po chwili kompletnie nie było już nic widać. Poduchy pierzu, rozdarte przez szalejącą wichurę, kotłowały się im na twarzach. Kręciły młyńce, różne figury, to opadały to znów wznosiły się w powietrze, jakby malując obrazy, na smolistym płótnie. Cisza nabrała nowej wymowy, choć kto wie czy była gorsza niż krzyk. Mięso idzie! Mięso idzie! - Wiatr czy licho? Zmysł czy nad świadomość? Pierwszy złamał się Alwen. Zdrętwiał ze strachu, i mordującego ciało, mroźnego odrętwienia. Pękły napięte jak postronki, skołatane nerwy. Musiał się napić, zapalić albo... - Raaatunkuuu! Błagam, pomocy! Lu... Coś ukłuło go w brodę. Coś bardzo ostrego, i chłodnego. Chłodniejszego niż noc. Bał się spojrzeć. Znieruchomiał. Wiedział, że ktoś go obserwuje. Czół to podskórnie, intuicyjnie wiążąc, jakieś dziwne, jakby pierwotne spojrzenie. Ten ślepy, niewidomy wzrok, wiązał go paraliżującym strachem. Nie wiedział czemu, ale poczuł się jak oskubana z pierza kura, gotowa do przygwożdżenia na ruszt. Jak upchnięty w kojec wieprzek, co go na targu. żelastwem nakłuwają, by miąszność jego lędźwi wymiarkować. Ciarki jak cichą noc błyskawica, przeszły mu po plecach. Bał się wzdrygnąć. Bał się. Zapłonęły światła. W jednej chwili, jakby na rozkaz, wystrzeliły pochodnie. Na około. Z każdej ze stron. Otoczyły wóz i kłębiących się konnych. Zaświeciły im po oczach. Śnieg padał mocniej. Ale było cicho. Śmiertelnie cicho. Alwen powoli, przyzwyczajając oczy do nachalnych płomieni, zmaterializował swego prześladowcę. Mętny wzrok wyłowił z buchających płomieni przerażającą postać. Mężczyznę może. Niezbyt wysokiego, łysawego stwora. O ciemnej, brązowawej karnacji, z szerokim spłaszczonym nosem, wielkim łbie, i pucułowatych ustach. Stwora, który godził go w szyje grotem od złamanej lancy, dosztukowanym na odlew do drąga. Nieświadomie nasuwające się skojarzenia z Badurą, wydawały się całkiem bezpodstawne. Potwór uśmiechnął się szeroko. Przyjaźnie? Poecie ugięły się nogi. Nigdy nie widział tak wielkich, wyszczerbionych kłów! - Coście za jedni, czego tu po kniejach węszycie? - Odezwał się brzydal, jednoznacznie uwierzytelniając swoje człowieczeństwo. Jego głos, mimo powierzchownej obcesowości wydawał się nawet normalny. W miarę. Alwen nie kwapił się jednak do odpowiedzi. Miał szczęście. Jak zwykle. - Kupcy! - Odważny alt niespodziewanie wyłonił się z ciemności, odsuwając od jego grdyki kłujący widelec. To był Liewellyn. Przywódca! - Zbłądzeni. Pomocy szukamy, napadnięto nas, ograbiono, ledwośmy z życiem uszli... - Elf... - Brzydal ceremonialnie oblizał wielgachne usta, sapnął - Nie lubię ja ich, nie lubię...Chude to takie, i złośliwe... - Zaciągnął antypatią, i splunął elfowi w cholewy. . Liewellyn spojrzał wymownie na zahipnotyzowanego szpiczastą glewią, poetę. Uśmiechnął się. Powoli, starając się nie robić zbyt gwałtownych ruchów, zerknął po swoich towarzyszach. Śnieg sypał na potępienie, a pochodnie raziły wzrok, ale to nie miało znaczenia. On i tak wiedział co zobaczy. Nawet z zamkniętymi powiekami. Wiedział, że ujrzy zmęczone, pobite gęby, zmarnowanych przez życie ludzi. Nie pieszczonych przez los wędrowców, którzy kładą się spać ze śmiercią, i śmierć ich porankiem budzi. Znał ich, bo sam taki był. Sam był bratającym się z nocą wilkiem, nienasyconym świata tułaczem, zagubionym w meandrach parszywości dzieckiem tego bezwzględnego świata. Był mordercą, i złodziejem. Przepełnionym pyszności zdobywcą, który stanął przed swym największym podbojem... W ten moment, po czół się jak obcy. Obcy! To takie smutne, oni się jednak złamali... Uśmiechnął się na powrót. Do potwora. Kucnął, i starł flegmę z cholewy. To było proste. dziecinnie proste. - Nazywam się Liewellyn, - Zaczął spokojnie, i opanowanie - i tak jak słusznie zauważyłeś panie, jestem elfem. Kupcem, tak jak wszyscy. Wozy nasze zostały napadnięte i ograbione, piętnastu ludzi naszych wyrżnięto, większość towaru zrabowano, a i tych którzy przeżyli, pobito i oszpecono. W lasy uchodzić na przyszło, i ścieżkami kluczyć. Dukt szczęśliwie, do was nas przywiódł. Zlitujcie się ludzie, jeśli nie nade mną, to przynajmniej nad rannym, i trupem, którego trza pogrzebać. Proszę cię panie, zmiłuj się... Władca ich losu, trochę jakby pojaśniał na twarzy. Zmiękł. Włupił ziejącymi chciwością ślepiami na wóz i zmilczał. Oblizał wargi., usta...Inaczej, jakby straszniej. Wgapiwał się w pochylonego na derce Razaqa, w Hiatusa... - Mądrze prawisz elfie... - Podjął po chwili, dalej ignorując go wzrokiem - Verbriz mi mówią, Umny... - Urwał nagle, jakby tracąc wątek. Milczał jeszcze chwilę, po czym z rozkoszą zadowolenia na gębie spojrzał i na elfa - Ty też jesteś umny, Liewellyn... Płytki ukłon. Wyczekiwanie. - Idzieta z nami... - Zakomunikował wreszcie, naganiając ich rękoma - Tędy, do Dziory w Zubie... Verbriz, obrócił na pięcie, zagłębiając się w las. Droga była wolna, tak im się przynajmniej zdawało. Dobra, wiadomość orzeźwiła ich serca, co nie korespondowało nijak, ani w piędź z raźnością kroku. Pomruk niezadowolenia, rozniósł się po lesie. Pochodnie zakotłowały się w ciemności. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś zawtórował. Zewsząd posypały się groźby i złorzeczenia, za, przed, obok blednącym w ciemności majakiem Verbriza. Kupcy stanęli niezdecydowani, nie wiedząc czy iść, czy uciekać. Echo utyskiwań oddalało się coraz bardziej, podążając zań krok w krok, a gasnącą kolumną, ujarzmionego ognia. Wieśniacy zostawili ich. Sami mieli zdecydować. - Co robimy? - Rzucił speszony Vealbe. Cicho, jakby strachając się węszącej nocy. Chwila namysłu. Denerwującego spokoju. - Co robimy?! - Powtórzył - Ja zostaje. - Szepnął ktoś zza wozu. - I ja. - Ja też. - A ja idę, chociaż jestem elfem, idę. Wolę, zaryzykować niż poddać się, nie doczekać świtu, zdychając przysypany śniegiem. - Skarcił, strachliwych niedowiarków Liewellyn. Był bardzo mocny, a oni podziwiali go. Niewątpliwie go podziwiali. Jednak... - On, ma rację, musimy zaryzykować. - Tak, - Zawtórował Alwen, ale trochę bez przekonania - Musimy iść... Liewellyn poklepał go porozumiewawczo po ramieniu, popychając w las. Poeta zawahał się przez chwilę spekulując alternatywami, ale elf popchnął go jeszcze mocniej, tak że Alwen, omal nie rozbił się na drzewie. - On już poszedł, I ja już idę! Verbriz jest coraz dalej! Decydujcie się albo zdychajcie. Frode zajeżdżaj wozem! - Komenderował - Tobit, Nataniell idziemy! A ty Sigh - Liewellyn chociaż nie widział jego twarzy, wyłowił głos wśród nieposłusznych - na co jeszcze czekasz? Spieprzaj! Elf otarł ośnieżoną twarz, i tak jak mówił, nie oglądając się na boki ruszył w ślad za poetą. - Liew... - Zawołał ktoś. Powstrzymał go, na chwilę - Wiesz przecie, że ani ja, ani oni nie boją się nadstawiać karku, ale...Ten Verbriz...ta jego twarz...Zrozum, ja... Liewellyn nie miał zamiaru już go dłużej słuchać. - Dobra, dobra! Spytamy o zdanie Razaqa! - Wrzeszczał - Razaqa, przywódcę, słyszysz! Przywódcą! *** Osada nazywała się Dziora w Zubie, i była prawdziwą dziurą. Zaszyte w kniei kilkanaście, małych, zasypanych białością chałupek, wyglądało nader mizernie. Dziko. Wspólna studnia na szerokim majdanie, drewutnia, uklepana droga prowadząca do nikąd. Gdzieś tam ujadający pies, i szary dym, tlący się nad wypukłością lepionych kominów. Nie było nawet palisady. Koniec świata. Dziora w Zubie. Widok ten jakoś ostudził ich obawy. Nawet Archibalda. Nie zobaczyli doprawdy nic okropnego, nic nadprzyrodzonego czego mogli by się obawiać. Żadnych śladów czarnoksiężnictwa, czy innych prymitywniejszych form czarnej magii. Nie dostrzegli walających się po drodze bebechów, uciętych rąk, czy innych przeklętych utensyliów. Tylko ludzie wydawali się trochę dziwni, odpychający. Mogli się im dokładnie przyjrzeć, bo chyba cała wioska wyszła ich oglądać. Atrakcja wieczoru, jak w mieście gdy szubienice stawiają. Stało więc kilku starców, dzieci, trochę mężczyzn i kobiet, nawet jedna karmiąca, z oseskiem przy piersi. Na pierwszy rzut oka nie wydawali się brzydcy. Nie wydawali się podobni do Verbriza. To były pozory... Wszyscy, jak w jednej rodzinie, mieli niemal jednakowo talerzowate twarze, silnie zarysowane policzki, i duże zęby. Kobiety były nawet ładne. Raczej pulchne, z bujnymi piersiami, i trochę zahukanymi oczyma. Ale te spojrzenia... Ciekawe, I zazdrosne, na swój sposób inteligentne, i bystre, a jednocześnie zimne, odpychające, złe... Tobit, po przełamaniu pierwszej bariery strachu, starał się przez chwilę grać bohatera. Jechał wyprostowany, z hardą miną, i zawadiackim uśmieszkiem. Myślał, że będą go podziwiać, że zabryluje pośród młodych dziewcząt...głupi. Liewellyn, i Verbriz nie mieli czasu na dziecinadę. Lonthar konał, wszystkim było zimno, byli głodni i zmęczeni. Elf ukłonił się w stronę gapiów, prosząc o cyrulika, i jakiś suchy kąt do przenocowania. Obiecał też, że wyjadą z samego rana, nie zapominając o zapłacie. Wieśniakom widocznie to nie zaimponowało, zaczęli coś marudzić, stękać pod nosem, ale w końcu nikt się nie jednoznacznie nie zdeklarował. Verbriz szybko coś tam pokrzyczał, powrzeszczał, powydawał jakieś rozkazy, tak że zbieranina porozchodziła się po domach. Zaraz znalazła się i stajnia, i miejsce na wozy. Szaran, z Aidanem, chcieli je rozpakowywać, albo nawet pilnować przez noc, ale w zaistniałej sytuacji Liewellyn doradził żeby zabrali tylko najcenniejsze przedmioty, żywność i broń. Jeszcze Vealbe, tylko marudził coś, że jeśli mają płacić, to za własne rany, i że nikt pieniędzy za Lonthara łożyć nie będzie, i że... nikt się nie chciał przejmować. Brzydal zawołał ich do chaty. Największej chaty. Weszli za gospodarzem. Powoli, ostrożnie, z oczyma dookoła głowy, nie mogąc się wyzbyć towarzyszącej obu stronom niepewności. Elf nawet chciał się przywitać ze stojącym przy drzwiach chłopakiem, ale dzieciak na widok wyciągniętą dłoni, skulił się, i uciekł w głąb przydługiej sieni. Dom był jakąś dziwną, niespotykaną budowlą. Niby drewniany, ale w sumie, to świerki stanowiły tylko szkielet, masywnej konstrukcji. Reszta od zewnątrz wypełniona była, grubym ziemnoglinianym murem, na domiar oblepiony mchem, i darniną. Do wnętrza prowadził długi, nieoświetlony korytarz, zaczynający się i wieńczony, dębowymi drzwi. Serce chałupy stanowiło, małe okrągłe, pomieszczenie. Zwężające się ku górze, z paleniskiem na środku, I dziurą zamiast komina. Było ciepło, a może i przytulnie. Lonthara ułożono w kącie, koło przeciwległej sieni, prowadzących bezpośrednio do drugiego wyjścia. Miał rozpalone do czerwoności, brązowe czoło. Rzęził, majaczył w amoku dusząc się własną śliną. Gorejąca rana ciągnęła się od kąciku wiśniowych ust, aż po miejsce gdzie szyja zakrywa obojczyk, i tchawice. Tulonej zdawał się nie przejmować własnym wyłamanym piętnem - żebrami. Rozebrali go z mokrych łachmanów, wespół z karzełkowatym kowalem, podobnież równie wprawnym medykiem, począł intensywnie nacierać, śniegiem. Gorączka nie spadała. Kowal krępy, kostropaty, z małym wąsikiem, ale sprawnymi palcy, na przemian to klął, to poił go jakimś śmierdzącym paskudztwem, to znowu wyrzynał zbierającą się pod skórą ropę i krew. Lonthar gasł w oczach...Tonął, coraz szybciej zapadając się w bezdennym bagnie. Uff, coraz goręcej. Parno i duszno jak w królewskiej łaźni. Siedzieli półgoli, przy gasnącym żarze, bezsensownie mieląc rękoma zalewną skwarami krupę. Nikt nie był wstanie jeść. Patrzeć, nawet na "własne" żarcie. Gdy Nataniell zaczął popuszczać mu krew, a kowal trepanować grdykę, ciężko zrobiło się po żołądkach. Elf, który jako jedyny obok twardogłowego Frode, odważył się, i był w stanie skosztować kaszę, wyrzygał do ogniska. Nie wytrzymał. Nie tak jak Verbriz...Wilgotne dłonie zaciskały się na głowniach. Szpetny gospodarz, nie wydawał się niczego brzydzić. Jako jedyny stał, i powoli z apetytem, wyławiając pływający w zalewnie boczek, niby napawał się makabrycznym widokiem. Chełpił się nim, podniecał, mrużąc rozmarzone powieki. Flegmatycznie, powoli, jakby rozniecając w sobie, zduszone kiedyś w zarodku pierwotne pożądanie. Gdzieś tam ukrytą pod płaszczykiem potępienia, zakazaną jestestwu rozkosz. Dziką i niepohamowaną egzaltację. Libido. Gorąco! Para! Wpadał w trans. Rumieńce uderzyły mu polikiem. Zagotowana ślina parzyła język. Skronie waliły jak zdziczały koń. Nieważne! Nieważne! Rozgrzane wargi zlizywały spływający pomiędzy palcami tłuszcz. Jeszcze ciepły, i lepki swą spójnością. Pyszny... Szybciej, coraz szybciej! Miska sięgnęła dna. Siekacze wgryzły się w usta, w palce, zaczęły szarpać włosy i paznokcie. Żyły...Pulsowanie, pulsowanie! Razaq! Hiatus...leżał. Jego zimna twarz, stalowe usta, piękne bazaltowe oblicze, jego zapach, serce... Jucha buchnęła nosem, na usta, na wargi, Głowa...głowa się zakręciła...Zaczął się dławić, połykać...Jeszcze! Dalej, nie przestawaj! Łzy, krew...Lonthar zarzucił się konwulsyjnie. Zajęczał. Dajcie mu umrzeć! Zostawcie go w spokoju! Wyrywał się, kopał, zaczął wrzeszczeć. Nieee, nieee, nieeeeeeeeeeee...! - Chcia...Chciałbym pójść spać... - Zaparł się - ciach! - wydukał, roztrzęsiony Vealbe. Sap...sap...sapanie. - Cso?! - Chciałem się położyć...spać. - Powtórzył nieśmiało, instynktownie zarzucając włosy na twarz, chroniąc zań jakoby tarczą, przed rozstrzygającym ciosem. Przed jego spojrzeniem... Niepotrzebnie. - Ach tak, tak... - Miska bezdźwięcznie stłukła się na klepisku. Verbriz stał chwilę zamroczony mówiąc coś pod nosem, potem trąc załzawione oczy. Zamrugał, złapał się za głowę powoli dochodząc do równowagi. Przez chwilę znowuż wydawał się człowiekiem. Przez chwilę. Imre, dziewczyna która nasypała im kaszy, podbiegła do niego, schwyciła pod ramię. Starła krew. Ułożył się przy palenisku z przeciwnej strony. Otworzył oczy. Nie wyglądał na speszonego. W ogóle nie wyglądał dziwnie. Po chwili znowu był zupełnie normalny, Verbrizowy. Tylko milczał...Co jednak, było chyba jeszcze gorszym. Jak można było znieść ten wzrok? To nieruchome, dogłębnie prześwitujące spojrzenie. Przesycone żółcią białka, sztywne powieki, ciszę... Szaleństwo, i klatka. Jakby człeka w studni przetrzymać. - Za ścianą są legowiska. Nuże Imre was poprowadzi... - Machnął niedbale na dziewczynę - Ułożycie się. Nie turbujcie... - Powiedział jakby trochę łagodniej, zaraz... - Imre! Cso się tak mitrężysz, wstawaj! - A cso ja z bachorem wyrobie! - Oburzyła się dziewczyna - Cso bedzie gdy te podróżniki ochleją? Dzieciaka mi zaduszą! - Imre... - No cso... Verbriz odwrócił się do niej. Spojrzał. Dziewczyna przygarbiła się, skurczyła wystrachana, ucichła momentalnie. Straciła swój urok, powabność, swoje podobieństwo do niego. Skulona odeszła do osmolonej wnęki. Ktoś chrząknął. Popatrzyli po sobie zdumieni. Popatrzyli na Verbriza, na nią, na Liewellyna...Jakoś nagle przeszła ich ochota na spanie. Mimo Jego obecności, to palenisko ich integrowało. Dodawało otuchy...Przecież i tak nie zasną. - No co to za miny?! Idźcie że spać. - Elf starał się wydostać z ogólnej konsternacji. - No już, już, tylko dziecka panience nie macajcie! Vealbe przełknął głośno ślinę. Sapnął. Pozbierał już suche rzeczy, kołczan, żelastwo, wstał. Leniwie, niechętnie. Poczekał na resztę. Na Aidana, Sigha, Ze Szarana, Frode... Otrzepali się, zwinęli koce, ktoś podziękował za skwarki, ktoś ukłonił się Verbrizowi. Obeszli go dookoła, szerokim łukiem ostrożnie podążając za niknącą we wnęce Imre. Wchodzący na ostatku Frode obejrzał się w tyły. Nie licząc Proroka, Razaqa, i zatkniętego w samotnym kącie Vegarta, zostali Liewellyn, Poeta, i Tobit. Woźnica zamrugał na pożegnanie. - Módlta się - i znikł. Verbriz odczekał dłuższą chwilę, pomilczał, uśmiechnął się bez otwierania ust, po czym wstał jakoś sztywno, podszedł do kurzącego się przy drzwiach zamkniętego baniaka. Odsunął wieko, zaczął coś przelewać, i mącić. - Ukatrupimy go, ukatrupimy Liew tego potwora... - Wymamrotał nagle, przejęty Tobit. Zęby tańczyły mu po paznokciach, jak skaldowi po cytrze. - Zamknij się -rzucił półgębkiem elf. - To samojedz, kanabal, taki co żywcem ludzi pożera...On nas wytłucze, zobaczysz, we śnie nam gardła poprzebija! - Cicho. - Syknął z naciskiem - Wszystko jakoś będzie. - Cała wiocha to kanabale! Widziałeś ich ręce, widziałeś jego twarz, widziałeś jak on łakomie patrzył na Hiatusa? Jak się krwią zalał?! Albo on, albo ja, błagam cię Liew uciekajmy stąd! Liew... Liewellyn złapał go szorstko za ręce, oderwał od ust wykręcając do bólu, przystawił niemal pod sam ogień. - Jeśli chcesz wyjść z tego żywy zawrzyj mordę, i nie odzywaj się już więcej. Rozumiemy się? No, wyjdziemy jakoś z tego, nie bądź babą. Przypomnij sobie w jakich byliśmy tarapatach, a co, zawsze się jakoś udawało. Tobit potrząsnął głową. Masował przeguby. Verbriz powrócił na miejsce. Przytaszczył ze sobą trochę lipowych gałęzi, gliniastą stągiew, i trzy, ichnie, hmn - kubek w kubek - garnuszki. Dorzucił do ognia, polał i nic nie mówiąc rozdał każdemu. Oprócz Tobita. Poecie Dla nie niego zgotował popisową atrakcję, uśmiech!. Wystającymi zęby. - Białe... - Popisał się bystrością Alwen - Wodniste...Co to? - No ba, a cso żech ty dumał? Posokę chciał dostać - Zarzucił gwarą brzydal. Ludzko i przyjaźnie. Jakby chcąc zmyć z siebie, ich rozpaczliwe spojrzenia. Zadusić tą grobową atmosferę. Udało mu się. Przynajmniej trochę. - No nie wiem... - To kumys. Mleko, bardzo smakowe. Alwen powąchał, zamieszał, popatrzał się po Liewellynie. Verbriz przechylił na zachętę swój kubek. Wyżłopał, oblizał wargi, beknął popsutą dygestią, po czym dolał sobie jeszcze więcej. Elf łyknął jednym haustem. Przeżył. Zmobilizowany poeta przymrużył ze wstrętem powieki. Było dobre. Ale tego się spodziewał. Trochę cierpkie, trochę gorzkawe, ale nie za mocne. Bardzo przyjemne jak każda wódka. Zrobiło się trochę raźniej i swobodniej. Jakby chata zmieniła gabaryty. Wstrzymał się na chwilę, żeby nie wyjść na pijaka, poczekał aż Verbriz sam napełni kolejkę. Smakowało mu coraz bardziej, i bardziej. Tego też się spodziewał. Ziemisty, ekstraordynaryjny posmak przywoływał na myśl dawne, bardzo dawne czasy. Czasy których nie mógł pamiętać, ale których powiewu, dzięki książką, Airze, i przede wszystkim znajomemu szafarzowi, doświadczył na własnej skórze. Czasy gdy to na pańskich stołach królowały właśnie korzenne wódki. Gdy podobnież klimat był cieplejszy, a każda kasztelania, każda wioska szczyciła się swą własną winnicą. Gdy kobiety były chętne, i byli jeszcze prawdziwi, błędni rycerze. Czasy może takich wiosek, może takich przerażających go teraz Verbrizów... Alwen rozmarzył się okrutnie. Przestał liczyć kubki. Tak, ta chałupa wciąż przechowywała w sobie jeszcze ten romantyczny duch. Nie zatraciła go, nie zaprzedała się kataklizmowi postępu. Ona wręcz była tą przeszłością. Żywą i namacalną. Tak jak przeszłością były te archaiczne utwierdzenie, dziwaczne palenisko, darniowe ściany przygniatające człowieka ilością wywieszonych puklerzy. Staroświecka, wyświechtana delia, pół łokcia zadurza na równie staroświeckim, wręcz już baśniowym potworze. Kształtna Imre, tuląca do piersi swego kazirodczego dzieciaka. Nie wyemancypowana, posłuszna dziewczyna, zadowolona ze swego nędznego losu. Głupiutka i ciemna. Uszczęśliwiona swym prymitywizmem istota, nie zdająca sobie sprawy, że gdzieś tam może istnieć inny, może ciekawszy i bardziej kolorowy, apoteozujący podłość świat. Szczęśliwa... Poeta rozbudził się dopiero gdy rozlane po ciele mleko, zaczęło ściekać mu po rozporek. Łyknął więc sobie jeszcze raz, i przysuwając się bliżej paleniska, złapał i wyrżnął jako starą szmatę, obwisłą w podróży brodę. Urwał sobie kawał kupieckiej kaszanki, rozlał i podawał miód, przegryzając go stygnącą, do czasu, kaszą. Liewellyn opowiadał coś udając ekscytację, Verbriz kiwał na potwierdzenie głową, a Tobit siedział cały czas w napięciu, nerwowo przebierając nogami. Nie skosztował niczego, niemal się nie poruszał, wierzgając za to rozbieganym wzrokiem to na brzydala, to na pół nagą dziewczynę. Dobrze, iż jak niektórzy w fanaberii, nie nosił modnych majtek. Dobrze, bo chyba by pękł. - ...duży dezawętaż został nam uczyniony, i doprawdy nie wiem czy zdołamy im kiedyś odpłacić. - Zakończył elf rozkładając efekciarsko, ręce. - Nu da... - Zaznaczył z mętną miną Verbriz - Nynie to wszytko zmiarkować można... Wybacz nam umny elfie żeśmy z wami tak postąpili, aleśćie nam wielką turbację uczynili po lesie się skradając. Ja jużem tuszył, że to jakie tenutowe zakonniki, aboć inne rewizory, kontrabucję wyrywać przyszli. Rzeczywiście skradali się. Każden darł mordę jakby miał płacone. - Jak to zakon tu podatki ściąga? Co to za ziemie? Kalandr to już, czy Marras? Verbriz podrapał się po obfitej łysinie, krzywiąc się, niby nie wiedząc. Rozpromieniony Alwen ochoczo polał kolejną ćwiartkę miodu. Brzydal nawet nań nie spojrzał. - Ja tam nie wiem cso to za miana, bom ja jeszcze młodzikiem był gdy rewizory przyjechali agrawacji nam czynić, a potem to ja już ludzi nie widział...Tylko bydlęta, i elfy. Ech - Zamarzył - drzewiej to jak nam jaki taki kabana zadusił, albo prowiant szabrował, łapało się z pół tuzina i dawaj, na ruszta przypiekać! Ale tera to nie...Nawet na mrozy czy sprawinki, elfa nie złapiesz. Pomarły wszytkie, azaż cso innego... Poecie kiełbasa stanęła kością w gardle. Zakrztusił się, począł pluć i kaszleć, rzygać jak po emetyku, samorzutnie wywołaną torsją. Momentalnie odczołgał się od ogniska. Tobit dyskretnie poszukał kordu. Liew milczał, z bladą miną. Potruł go czy cso? - Ociec mójci powiadał - Verbriz nawijał dalej, udając beztroskie roztargnienie - że elf jaki by nie był, to roztropny do konania ostaje, i za wikt ile mu zawinszujesz tyle wysupła. Alwen ledwo przytomny, oślepiony łzami, wstał i słaniając się na nogach zaczął wspinaczkę do wyjścia. Duszno, gorąco! - Rozumiem...Zapłacimy. Zapłacimy ile sobie zażyczysz. - Ależ nie, nie Umny! - Zaprotestował z całą gorliwością krętacza Brzydal - Tyś przecie innszy iż inne elfy! Tyś gość, ty nie grasant! Tyś źle mnie pojął! Ja ino chciałem, abyście tego tam, nam tu na pograbek zostawili! - Słucham? - Na pograbek. Poeta upadł, wstał, poszedł dalej. Wielka, paskudna morda Verbriza, w blasku ognia osiągała wręcz gigantyczne rozmiary. Oblicze było ochotą, a wzrok piewcą pożądania. Liewellyn zmusił się do spojrzenia na Razaqa. Zmusił się. - Zostawię ci go... - Wycedził, przymykając jakby z bólu, oczy - Zostawię ci ich obu... - Obu... - Obu. - He, he... - Tak, to był spodziany komentarz. Alwen dodźwigał się zziajany do drzwi. Uspokoił oddech, wytrzymał...Napierając czołem na ościeżnicę zobaczył noc. Świeży, wypieczony rogalik, rozdarte w niezrozumiałej pogoni, czarne sztandary chmur, srebrzące się w księżycowej toni łany śniegowego mchu, ślady... Gdzieś tam był Vegart, gdzieś tam... Nataniell osunął się bezradnie na klepisko, ukrywając twarz w gorejących dłoniach. Nóż wypadł, sam wtarł się w koszulę. Kowal podniósł się ciężko z klęczek, otrzepał, westchnął przecierając ociekające potem czoło. Był smutny. Prawdziwie ludzko przygnębiony. Stał jeszcze chwilę nad sztywniejącym ciałem, obserwując eksperyment swoich zniedołężniałych rąk. Dwa palce pochyliły się nad wywróconymi oczyma... - ...i jego też ci mogę zostawić...Verbriz... Drzwi zakolebały się w zawiasach, zaskrzypiały wdzierającym się wiatrem. Poeta wybiegł rozżalony, nie potrafiąc ukierunkować, desperacji. Stanął, popatrzył, biegł dalej. Biegł, z rozwianymi włosy, z falującą na szyi brodą, z zastygniętym na wargach bólem. Pragnął krzyczeć, rwać, bić, rżnąć, rozerwać własny żołądek. Przebić się mieczem, napawać się widokiem spływających po bebechów, umrzeć...Taaak, teraz to było takie proste, takie obrzydliwie prymitywne...Więc czemu tego nie zrobił czemu! Stracił równowagę. Potknął się na czymś, koziołkując na gołe plecy. Zastękał. Zrobiło się źle, naprawdę paskudnie niedobrze. - Vegart...Vegart! Wiesz, co się stało...Wiesz co oni, co Liewellyn zrobił...Vegart co teraz będzie, co się teraz z nimi stanie...Vegart powiedz coś...Powiedz coś do cholery...Vegart, Zaginiony... Cholewy zaskrzypiały pod przymarzającym śniegiem. Długi cień zbliżył się do niego, uklęknął, gładząc rozgrzany policzek. - Nie martw się. - Odparł beznamiętnie - Ja wiem jak należy postąpić. Teraz już wiem. *** - ...no i to by było na tyle...Aha, ten twój człowiek, ten którego zratowaliśmy, niestety tak bez miłości oberwał, że...cholera włosy mi się źle ułożyły...musieliśmy biedaka dobić, gdyż cierpiał okrutnie... jakbym trochę przytył...nie, to tylko ten kołnierz... Młody, wysoki mężczyzna, paradował przed uchylonym oknem, gładząc się, i mizdrząc do kryształowej szyby. Miał przypudrowane poliki, i mocno podkreślone farbą, oczy. - No, mam nadzieję, iż dobrze zrozumiałeś pana Lovellasa... - Filbert instynktownie wciągnął brzuch, przyczesując szpakowatą czuprynę - Wracaj do klasztoru, i czekaj na jego zgon. Dobrze ci radzę, bo już tutaj, zaczyna się robić niebezpiecznie. A Eldreddem, jak już wcześniej ci powiedziałem, masz się przestać interesować. - Nie strasz go, nie strasz...To pospólstwo nigdy nie podejdzie pod Avgren...Czekam tylko na obiecane od twojego króla, osławione slavijskie elfy. Chociaż, i bez ich pomocy rozgnieciemy tym wieśniaków w pył...Nie sądzisz, iż przez tą maść, jakbym wygładził sobie te paskudne kurzajki pod oczyma? Filberta gówno obchodziły "paskudne kurzajki". Sam czół się na tyle strasznie, w swym aksamitnym kabacie, z korundowymi butonami, iż kompletnie przeszła mu ochota na pieprzenia o ubiorach. Marzył o chwili spokoju, i skromnym habicie na plecach. Nie za dużym, nie za wąskim w pasie, takim jak miał Berry. - Z tego co wiem, to się doczekasz. Ale baronie... - Tak...Masz chyba rację to tylko złudzenie...Czytano mi kiedyś, że najlepszym środkiem na zmarszczki, był używany w dawnych czasach przez wiedźmy i urocznice, krasnoludzki łój...Szkoda, że mój dziad, wszystkie je powyrzynał... - ...Siła ludu jest ogromna. - Nie dawał sobie przerwać Filbert - Po zakończeniu tej sprawy, jest to bez wątpienia priorytet. Prawda Berry? Mnich milczał, znudzony drapiąc się po brodzie. Wydawał się być spokojny i opanowany. W pewnej chwili przestał, uśmiechając się z przekąsem. - Nie złapiecie go. - Powiedział szczerząc zęby - Nie jesteście go w stanie złapać, drodzy panowie. Nie jesteście mną... Drodzy panowie popatrzyli się po sobie porozumiewawczo. - Ho, ho, ho! - ho, ho, ho! - My może nie, - Lovellas poklepał go poufale w policzek - ale nie kłopocz się tym zbytnio drogi przyjacielu. Na pewno ktoś się znajdzie. Mogę ci to zagwarantować! *** - A ten to kto? - Poeta z Langerak. Alwen. Umie pisać i czytać. Jego LeBon... - Mów mi Fleury. - Przerwał starszy mężczyzna w za dużym kołpaku - Wiem, co masz na myśli Tulonej, tak? Nie pomyliłem się? Tak się chyba nazywasz? Chciałbyś mi wmówić, że z jakiś ważnych powodów powinienem go niezwłocznie ukatrupić. Prawda? Prorok podrapał się w zakłopotaniu po łysej, wystrzyżonej niemal do gołej skóry głowie. - Niestety...Gdyby on przeżył to, moje szczęście...Przepraszam cię...Jest mi naprawdę przykro, że to wszystko musiało się tak skończyć... - Przykro ci... - Alwen uniósł wykręconą do granic wytrzymałości głowę - Jak mogłeś to zrobić Nataniell? Dlaczego...? - Słowa przebijały się przez spętaną powrozami szyję -Dlaczego... Raniły bardziej niż nóż. - To przez Vegarta... - Tulonej mimowolnie skulił się, szorując po niedogolonej, w opozycji do łba, szczęce - Nie będzie jej więcej narażał. Przecież to jeszcze dziecko... Po chwili dodał: - Ja ją kocham. Zdawać by się to mogło niemożliwe ale ja ją naprawdę kocham...Nie mogłem jej chronić na miejscu, nie mogłem pozwolić realizować tych chromych wizji! Mówił prawdę. Przynajmniej tak mu się wydawało. - To hipokryzja, Nat. Ty jesteś chory...Zwariowałeś... Odbiło ci od Cannabisu! - Tak...Jestem wariatem. Jestem przeklęty... - Powiedz mi tylko niby proroku czy to były wyrzuty sumienia? Czemu starałeś się uratować Lonthara? Czemu skoro i tak miał umrzeć? Tulonej... Nataniell nie odpowiedział. Odwrócił głowę, wstał nie mogąc dłużej patrzeć mu w twarz. Odszedł już kawałek, i gdy wydawało, że to już koniec, zatrzymał się w pół kroku. - Jest mi tak przykro Alwen...Ja musiałem to zrobić...Masz rację, nie jestem już prorokiem -Zacisnął zęby. Chyba nie usłyszał. W koło szwendali się wojskowi. Trochę knechtów, jakiś rotmistrz z konnymi, i paru niepozornie wyglądających mężczyzn. Część grzebała w wozach, część w swoich nosach, a część adorowała kręcącego się między nimi LeBona. Nataniell podszedł do niego, stanął przy ramieniu. Frode, i Tobit leżeli martwo, z przerżniętymi gardłami. Byli odważni. Głupio odważni. - Jesteś elfem? Liewellyn ani drgnął. - Jesteś elfem... - Fleury obszedł go dookoła, utwierdzając się w swej diagnozie. - Wiesz lubię elfy. Są niezależne, i mądre. Są bardzo dobrymi żołnierzami. Ty też mi na takiego wyglądasz. Jesteś hardy, powiedział bym nawet śmieszny w tej swojej dumie, ale masz w sobie coś takiego...To zabawne, nie wiem czemu, ale cię polubiłem, wiesz? LeBon skinął na jednego, ze swoich ludzi. - Puścić go wolno! - Zakrzyknął beztrosko kręcąc jak w piruecie - Niech idzie, niech brnie w te dziewicze knieje! Grzybne bory, łowne dąbrowy, ukoronowane granatowymi jagodami paśne zagajniki! Niech żyje wolność! Niech żyją Elfy! Niech żyją poeci, Nataniell! Artyści! Fleury jeszcze coś krzyczał, pobiegł kawałek, machał swym kołpakiem...Przystanął na chwilę, śmiejąc się perfidnie. Nataniell zwiesił wzrok. - No, I co? - Zanucił śpiewnie, udając elfi akcent - Nie rozpoznałeś go? Młody chłopak zarzucił przecząco kapturem - Racje mieli panie, - Odparł spod kapiszonu - Z pewnością ten łysy mówił prawdę, uciekł, wymknął nam się w ostatniej chwili. - Ta...- Zastanowił się głośno LeBon. - szkoda, że ktoś mnie tak paskudnie zawiódł. Szkoda, że ktoś jest taki skory do nieuzasadnionego morderstwa. Że nie lubi poezji ani artyzmu. Szkoda, że napiętnuje bohatera. Szkoda, że pomylił mnie z kimś innym. Szkoda... Westchnął zamykając oczy. - LeBon... Chłopak napiął kuszę. - Cicho dziecinko, spokojnie. Zaraz pójdziesz spać, i skończą się twoje wszystkie problemy. Cicho, obiecuję ci...Dobranoc... *** - A najbardziej nie lubię łysych. Nie wiem czemu, ale tych gnoi po prostu nie mogę ścierpieć! Chrząknął poprawiając kapuzę. - Nie i już! *** "Właściwie to nie wiem czemu zacząłem pisać. Myślałem nad tym bardzo długo i nie potrafię tego jakoś racjonalnie wyjaśnić, nie potrafię sprecyzować. Jest to zbyt złożone, zbyt skomplikowane dla kogoś takiego jak ja. Jestem zbyt prostym człowiekiem by móc wznieść się na taki poziom abstrakcyjnego myślenia, na jakim rozumują filozofowie, czy powiedzmy artyści. Niestety moje życie, stawia przede mną takie zagadki, takie problemy które wymagają właśnie tej odrobiny umysłowego szaleństwa której ja nie posiadam. Więc może, to jest odpowiedź? Pisząc nie myślę, albo może myślę inaczej, prościej? Nie wiem. Doprawdy nie wiem. Jedyne co mi jeszcze przychodzi do głowy to, to iż ja tak naprawdę nigdy nie potrafiłem rozmawiać. Nie potrafiłem normalnie komunikować się z ludźmi. Wymieniać poglądów, śmiać się z prostych żartów, otworzyć się przed kimś. Nigdy. Chociaż może kiedyś gdy byłem dzieckiem, zanim zmarli rodzice, i wuj sprzedawszy nasz majątek wkupił mnie z bratem do zakonu. Może przedtem, może byłem inny...Nie pamiętam. Tak więc może w pisaniu, szczególnie teraz to widzę dokładnie, znalazłem sobie partnera do rozmowy? Drugiego ja, a może nie drugiego, tylko tego samego, prawdziwszego, takiego jakim jestem naprawdę? Kolejny raz nie wiem. Będę musiał nad tym jeszcze pomyśleć, zastanowić się w miarę możliwości, pewnie o tym jeszcze coś napiszę" . *** "{...}Bo tak naprawdę nie zacząłem tego robić kilka dni temu. Nie, to na pewno nie zaczęło się z chwilą kiedy Dorone, wiedząc że jestem zakonnikiem, przyniosła mi rylec z prośbą, żebym jej coś wykaligrafował. To na pewno, nie stałą się z chwilą dłubania tego głupiego szyldu. Na pewno...Chociaż Dorone, mnie strasznie umotywowała...Nieprawda! To ja się tak umotywowałem. Sam! Chociaż niewątpliwie, ona miała w tym swój udział. Bardzo duży, ale inny niż myślałem z początku. Muszę to w sobie trochę przetrawić, a potem coś o tym... Napiszę" *** "Zacząłem pisać dużo wcześniej. Zacząłem pisać, gdy miałem już, w miarę ukształtowaną świadomość. Gdy miałem, problem i zwracałem się do samego siebie z prośbą o radę. Albo gorzej, o dotrzymanie towarzystwa w cierpieniu. Potem mi to zanikło, może raczej zostało mi zabrane na długo, na bardzo długo...Myślę, że każdy człowiek w swoim życiu bywa pisarzem. Każdy zapisuje swój umysł setkami niewypowiedzianych myśli, spraw, pomysłów, nie wiedząc nawet że pisze. Ja miałem to szczęście, iż akurat posiadłem tą rzadką umiejętność przelewania, ich na papier. Szufladkowania ich w zawiasach liter. To piękne, i nie zdawałem sobie sprawy jak pomaga. Jak M I pomaga. Może to jest kolejna odpowiedź? To mi po prostu pomaga. Nie wiem jak ale...Pomaga! Odblokowałem się, zacząłem na nowo bazgrać w myślach, gdzieś ze dwa tygodnie temu. Nie był to proces lawinowy. Spontanicznie? Sądzę raczej, że to w środku narastało. Kiełkowała we mnie ta roślinka, już bardzo długo. Raz zostawał się tylko korzeń, raz przebijały się gałązki. Jednak grad wydarzeń jaka mnie raczył przywitać skutecznie wbijał wszystek w ziemię. Kiedy już, już radosny, już rozwinie się pąk, dostałem ostatnim, ale najcięższym kamlotem prosto w łeb. Hiatus....Jednak o dziwo wstrząs o tyle był mocny, co przejściowy. Już wtedy w chacie, gdy patrzyłem na Liewellyna, gdy widziałem przerażenie w oczach Alwena, gdy oplatała mnie noc, a ja czułem się taki zadowolony. Samotny. Szczęśliwy... W pełni ocknąłem się, obserwując chyba kipiącą w garncu wodę. To śmieszne, wiem. Brzmi trochę infantylnie, i szczeniacko, jednak wydaje mi się, że to prawda. Siedziałem sobie na trawie, obserwując syczącą wężyście parę. Nie chciało mi się, a raczej nie czułem potrzeby zabrania jej z nad ogniska. Było mi to obojętnie, tak jak z reguły wszystko jest, jednak w tamtej chwili poczułem tę obojętność ze zdwojoną intensywnością. Gówno obchodził mnie garnek, tak samo jak te zioła które dostałem od Nataniella. Herbata! Cóż gdy duchota woła pić, a nic innego przy sobie już nie miałem. Herbata miała mi pomóc...Brak decyzji, jest decyzją. Powiedziałem sobie w myślach, i kopnąłem rondel! Cały wrzątek, cała mój przyszły wywar wylądował na mym ubraniu. A... ja się śmiałem! Poparzyłem się cholernie, wyłem z bólu, z pragnienia, śmiałem! Wiedziałem, poczułem tak mocno, że jestem wolny. Że znów, a może wreszcie, dopiero, jestem tak naprawdę wolny... Waga zdecydowała się wskazać szacunek. W dalszą drogę do nikąd ruszyłem jeszcze przed świtaniem. Obwiązałem bąble nakarmiłem kobyłę, i wyjechałem na rozorany wozami dukt. Zwykłą pustkę w głowie rozpychała mi jakaś dziwnie ożywcza energia. Boska iskra dodająca mi witalnej potencji. Rzeczy nieistotne, błahe i wcześniej pomijane, nagle, tamtego ranka kwitły dla mnie czymś najważniejszym pod słońcem. Obalenie z pleców garbu odpowiedzialności za resztę wyprawy i taki ogólny, jakby to powiedzieć... energiczny spokój, razem z narzuconym przez siebie samego przymusem wyboru, postawiły mnie pod ścianą konkretyzując cel. Skoro nie wiedziałem dokładnie gdzie jestem, i nie wiedziałem gdzie mam jechać, postanowiłem sobie, że podążę prosto, wzdłuż drogi, a przy najbliższym rozjeździe skręcą w prawo, to jest jak mi się zdaje na północ. Postanowiłem...dobrze zagrałem w marynarza. Na północy był Avgren. Drogowskaz nie potrafił kłamać. Byłem przedtem w tym mieście, dawno, kiedyś... aż jak to lepiej jest nie pamiętać!. Poczułem się jak spuszczony z uwięzi pies, tak bardzo nienawidzący swego okrutnego właściciela, że mógłby mu bez skrupułów wygryźć serce. Nie wiadomo dlaczego postępuje jednak zupełnie inaczej. Ucieka w głuszę, w majak głodnej wolności, ścigany i poniewierany banita, wolny...Właściciel wierzy jednak, że on powróci. Wie iż od żołądka, i przeszłości nie ucieknie się nigdy, nigdzie, chyba że do grobu. Czeka. Zwierze powraca. Patrzy wylęknionymi oczyma, skomlę, piszczy warując przy pustej misce. Pan wie, że on jeszcze nie raz ucieknie, i jeszcze nie raz powróci, aż w końcu, gdy zagryzie ostatnią kurę, gdy krew przesyci mi podniebienie, i na ucieczkę nie będzie już siły, On, jego pan zapłacze, ale rozrąbie go siekierą... Ciarki przeszły mi po plecach. Wzdrygnąłem się na samą myśl, że takie porównanie strzeliło do łba. Zacząłem szukać wymówek, i usprawiedliwień, brnąłem w głupocie i iluzji, jak zwykle, jakoby specjalnie komplikując sobie życie. Poranna potencja opadła mi nieznacznie, przytłumiłem się trochę, jednak o szczęście, nie miałem, czasu zbyt dużo kombinować. Noga rwała, kobyłka, a właściwie łoszak jeszcze, którą w Dziurze w Zębie, mieniłem z wałachem, nie stała w wystarczającej wytrzymałości, i miała zdarte podbicie. Musiałem więc robić częste odpoczynki, i sowicie nagradzać startą marchwią i zapleśniałym obrokiem. Duktem którym szedł szlak, co chwilę przejeżdżali, to w jedną, to w drugą stronę jacyś zagonieni w swoim strachu panikarze. Wręcz całe rodziny, z ciężarnymi kobietami, starcami, dzieciakami na rękach, oblegały załadowane do granic logiki rozklekotane, wagony. Co chwila ktoś podnosił głos, ktoś na siebie krzyczał, dochodziło do bójek, i częstych wypadków. Szerzyły się kradzieże, i niekontrolowana przez nikogo kontrabanda. Ludzie, uciekali przed katastrofą. Przed nieznanym zawczas niebezpieczeństwem, exodus przed najazdem nieokiełznanej dziczy, niepohamowanego powstania plebsu. Większość uchodziła na wschód, lub południe, do Flandrii, Raos, Liddell, a nawet odległego Almo, tam szukać spokojniejszego przyczółka. Reszta, z reguły co bogatsi i bardziej herbowi, podobno, a nie dana mi była rozmowa, ostała w Kalandrze - Marras. Tłoczyli się po zamkach i grodziskach, otwartych na mieszek, suwerenów. Kto nie uciekał uważany był za rebelianta, kto zawracał, za skrzywionego na mózgu pomyleńca, ale mi taki ostracyzm zawsze wyjątkowo podpasowywał. Jednym forsa na myśli, drugim pielesze, to i trzecim droga. Byle by dłuższa, byle by nie myśleć. Wędrowna trupa komediantów, z którą nadybałem po trasie, mówiła o strasznych rzeziach, od kilku dni czynionych przez zbuntowane chłopstwo. Podobnież gdzieś wyrżnięto królewską jazdę, gdzieś powieszono kilku wasali, a w samym Marras poszły z dymem przygraniczne Slavii, kasztele. Wszystkich omiótł blady strach, tylko Elryk, dalej uparł twardo na swoim nieprzejednanym stanowisku, a co gorsza, miast elfów na pomoc sprowadzić, oskarżył Elduayena o spiskowania z Alfgradem, i że z tego wojna rychło być może. Aktorzyny mówili dużo, znacznie więcej niż mogłem spamiętać, z reguły jednak jeszcze mniej optymistyczne wieści niż te o których piszę. Przy czym przy każdej następnej zaklinali na świętości, że jest sprawdzona i stuprocentowo pewna. Nie wydawali się jednak nazbyt przejmować tragedią własnych słów, co chwile fundując mi wesołą kakofonię jęczącej basetli, bucin, lutni, i pijackiej czkawki. Tak więc jechało mi się nawet przyjemnie, no może raczej śmiesznie, jednak dość krótko. Po dniu wspólnej drogi zdecydowałem się oderwać, i jechać dalej sam. Miałem jeszcze do Avgren ze czterdzieści stajań, co przy zakorkowanych przejazdach, dawało mi ze trzy dni w strzemionach. Ja nie mogłem tyle czekać. Chciałem jak najszybciej rozliczyć się...nie wiem z czym... Noga dokuczała coraz bardziej, potrzebowałem cyrulika, kończyło się żarcie dla kobyły, i byłem po prostu wykończony. Ciągłą, wieczną, zasraną wędrówką. I ta dziewczynka... Mała, brązowo oka Alvalande, przez cały czas nic nie mówiła, wpatrując się w moją twarz. To strasznie głupie, żeby stary facet dał się zirytować komuś niewiele większemu niż jego szmaciana łątka. Nieważne. Pożegnałem się, kupiłem od nich kilka liber paszy, trochę obroku, jakieś dziwne plastry na poparzenia, od których oczywiście poczułem się jeszcze gorzej, kiełbasę i zaszyłem się w las. Tutaj na nowo poznałem co to cisza. We wrzosowiskach, i dąbrowach ludzi nie było wcale. Nikt nie krzyczał, nikt nie śpiewał czy frymarczył ciałem. Było spokojnie, jak na potulnym morzu. Czas płyną mi tak wolno, tak trudno dostrzegalnie iż gdy drzemałem w kulbace, tylko jakiś dzięcioł lub umykający spod kopyt szarak, informował mnie o wyciekającym przez palce dniu. Wieczorem rozpaliłem ognisko, zmieniłem wreszcie przepocone tygodniem onuce, zjadłszy coś ułożyłem się spać. Przeraźliwie gwieździsta noc nie dawała wczasunku. Niebo było tak rozpromienione, że gwiazdy wręcz, dławiły swymi promieniami delikatną, księżycową poświatę. Poza tym wiatr wył jak pies, bezwzględnie atakując zdrętwiałe na zimnie uszy. Całe szczęście, tam i tak było znacznie lepiej niż w górach, gdzie mróz trzymał za mordę przez niemal bite sześć miesięcy. Uzależniał, władyka, od swojego nastroju życie tysięcy bezbronnych ludzi. Tutaj była jeszcze trawa, i porosty, gdzie niegdzie przebijał mech. Dało się wytrzymać. Nazajutrz ocknąłem się cały roztrzęsiony. Znaczyło: musiałem spać. Zlany potem. Drgawki filtrowały mi organizm. Miałem temperaturę, a nie miałem sił. Cuchnąłem nocnymi wymiocinami które widocznie bezwiednie uszły mi z żołądka, o nodze w ogóle nie chciałem już myśleć. Opatuliwszy się derką, z najwyższym trudem wdrapałem kulbaki. Mądre zwierze jakby samo zwęszyło trop, kuśtykając w odpowiednim kierunku. Musiałem chyba zasnąć, bo otworzywszy oczy byłem już w zupełnie innym miejscu. Przygnębiające gołoborze, roztaczało wokół smutny widok zdegenerowanej przez ogień i człowieka natury. W tamtej chwili jednak poczułem się trochę lepiej, iż zacząłem wąchać za tym przeklętym miastem. Zacisnąwszy zęby, popędziłem konia. Po nieokreślonym dla mnie czasie walki z dezorientacją i bólem wyjechałem w końcu na dziwnie opustoszały., chyba główny szlak. Prosto do Avgren. Samo miasto dosięgłem chyba długo po północy, ponieważ było tak ciemno iż ledwo dostrzegałem końskie strzygi. Chociaż nie, nie wiem czy cokolwiek jeszcze widziałem. Wjechawszy przez niestrzeżoną bramę, skierowałem łoszaka do centrum, na rynek gdzie z reguły bywa gospoda. Kierowałem... Gruchnąwszy o ziemie straciłem orientację. Zdawało mi się, że jakaś kobieta wyciąg ku mnie dłoń. Że gładzi policzek, po pasku...Zacząłem wyć. Wrzeszczeć. Przestraszyłem się, że to żebracy, że zabiorą zakują... Nie wiedziałem wtedy jak bardzo się pomyliłem. Jak bardzo...szczęśliwie?" *** "Czułem się już dobrze. Fizycznie. Co prawda, przy każdej próbie gwałtowniejszego ruchu, czy niekontrolowanego skurczu mięśnia, noga rwała tak strasznie, że niemal traciłem przytomność. Jednak to była drobnostka, i wynikała bardziej z mej pysznej niechęci do znieczuleń niż, z prawdziwych kłopotań. Nic w porównaniu z tym ci się mogło stać. I co się praktycznie już stało. Wywiązała podobnież zgorzel, naszło podejrzenie zapalenia kości. Nogę mieli mi urżnąć za kolano, a ponieważ geniusz burknął o przerzutach, to nie jedną a od razu dwie. Profilaktycznie. Szczęście sprzyja albo lepszym, albo głupszym. Średnia jest w zestawieniach, mogłem więc mieć wyróżniony!. Nie potrafię wyjaśnić jak to się stało, ale uleczyli mnie inaczej. To strasznie dziwne, i chyba powinienem radować, jednak tak nie jest, i nawet nie mam zamiaru dociekać dlaczego. Ślepy fuks, chociaż patrząc z dzisiaj perspektywy hmn ...nie do końca. Wtedy, uraz interesował mnie raczej średnio, i tak naprawdę mało o nim wiedziałem. Czy może nie chciałem wiedzieć? Gdy ważył się mój los, byłem nieobecny. Jak główny bohater, schodzący ze sceny przy podniesionej kurtynie. Leżałem bez życia, na operacyjnym stole, wżdy, lazarecie przez pięć dni nie oczom świata dając. Leżałem i miałem się wspaniale. Cały ten czas śniło mi się, że spaceruję po ogrodzie. Pustym, wyludnionym, ale jakże cudownie pięknym ogrodzie. Pełnym konwalii i bławatków. Ukwieconym feerio barwnymi dywanami tulipanów, główek białych róż. Nasyconym soczystością traw, owocowych śliw i malinowych krzewów, które przyozdabiała złota tęcza, nigdy nie przemijająca na czerwonym widnokręgu. Ogrodzie bez drzwi. Bez furtki. Bez możliwości ucieczki. Ogrodzie przypominającym luksusowe więzienie. Perełkę wśród cel świata. Więzienie jaśniejsze niż życie, z perspektywy konającego. Pełne kolorów i ciekawostek. Bez wyrzeczeń i poświęceń, takie w którym nawet piwo ma posmak słodyczy. Gdzie przynoszą ci śniadanie do łóżka, a strażnik czyta bajkę na dobranoc. Bajkę w której zając zawsze czmycha przed wilkiem, a ciasto z bakaliami co kęs podwaja swoją objętość. Jednak to było tylko więzienie. A klatka, nawet najlepiej wyściełana zawsze pozostanie klatką. Miałem jednak klucz. Klucz do innych, jeszcze piękniejszych klatek. Jeszcze, wygodniejszych, milszych, cieplejszych. O jeszcze zabawniejszych bajkach, milszych strażnikach i ścianach z prawdziwego marcepana! Zjadłem go...klucz...był z lukru. Obudziłem się. Amnestia" *** "Dwudziesty drugi grudnia. Tak, to już bez mała dwa tygodnie. Dwa tygodnie minęło od mego przybycia do Avgren. Od rozstania z towarzyszami...jeszcze więcej. Od około połowy tego czasu, starałem się pisać. Tak starałem, to właściwe słowo, a raczej udawałem, że bazgrze coś na wzór nieudolnego manuaru. O Nich nie myśląc prawie w ogóle. Egoistycznie wszystko zapomniawszy, pogłębiałem się, i pogłębiam dalej w chorych myślach. Złudnym czarze nie namalowanych snem pejzaży. Chociaż, może...powinni już dotrzeć?! Już na pewno dotarli...Podobnież do tego Mzyt'namoru, nie było daleko, a tam drogi bezpieczniejsze. Nie, nie mogło nim się nic stać, to dorośli mężczyźni! Czym ja...Czy mnie to tak naprawdę obchodzi? Teraz? W takich okolicznościach, w tak popieprzonej koniunkturze? Nie. Muszę to sobie, jasno powiedzieć. Nie, obchodzi mnie to, i czas przestać szukać rozgrzeszenia! Stało się jak się stało, poza tym rozmawiałem z Dorone. Mówiła, że jest znacznie spokojniej, że powstania przycichły, że...Dorone...Rozmawiałem?...Doroneee!!!. Dorone... - Wymawiając jej imię, nawet w myślach, cały drżałem. Nieświadomie, jak zdeprymowany gówniarz, rumieniłem się i traciłem głos. Ale przy niej... Ona była marzeniem. Nieosiągalnym. Zakazanym owocem którego nie można zasmakować, a który błyszczy, i nęci swą dojrzałością, ponad cokołem ogrodzenia. Nie zraziłem się, a wręcz pragnąłem go jeszcze bardziej, pożądałem tego owocu. Pożądałem jak niczego przedtem w swoim życiu. Pożądałem go bardziej niż zbawienia, niż...kochałem go...Jednak paraliżował mnie strach. Strach nie przed morderczym sadownikiem czy jego wielkim psem, lecz przed samym...owocem... Wyleczyłaś mnie gdy byłem chory. Wyleczyłaś gdy nieprzytomny, bez tchu leżałem, gdy...Jestem chory! Doroneeee!!! Znam cię tak krótko, a tak przejrzyście. W sumie powierzchownie. W sumie cię nie znam...W sumie prawie z tobą nie rozmawiałem...Jestem cholernym tchórzem. Pieprzonym, cholernym tchórzem dla którego otwarcie gęby...och, Dorone...Czemu nikt mnie nie nauczył? Czemu jestem takim głupcem. Durniem, kretynem, bałwanem, ignorantem...Jestem nim...Jak cię ujrzałem pierwszy raz, od razu wiedziałem, że ty, że ja cię...Tak spontanicznie...włosy, strój... Boże! Nie wiedziałem wtedy, że jesteś z nim! Nie wiedziałem, że masz...Athrobusieee! Ja go nawet lubię! Tak, lubię go! Muszę go lubić skro Ty go kochasz. Wszystko co Ty,...kocham ja...Szczerze...Głupio... Gorzka łza rozpłynęła się na papierze, rozmazując po pergaminie moje czerwone, atramentowe litery. Nie, to tylko złudzenie." *** "Chy, pamiętam naszą rozmowę... Tą jedyną. Tą gdzie Ty mnie poprowadziłaś...Wzięłaś za rękę. Zaproponowałaś...Tam gdzie ja stchórzyłem. Zepsułem. Chyba. Dwie godziny i trochę piasku. Dwadzieścia po trzeciej...Gadałem, paplałem, pieprzyłem! Jak zwykle kurwa, jak zwykle! A ty...Bałem się. Myślałem, że jestem mrówką. Ptasim łajnem. Byłem w dyby, więzień splątany w kajdany, jak stary dziad grający na jedną nutę...uśmiech...To dla ciebie wtedy zostałem! To dla ciebie zawsze zostaję! Dla ciebie wtedy wszedłem! Wszystko co chcesz, chciałaś, będziesz chciała...Znaj moje myśli! Boże, jeśli istniejesz spraw żeby je poznała! Żebym ja nie musiał... Drzwi się uchyliły. Momentalnie, oprzytomniałem, zadrżałem... Weszła do sali. Jak zwykle śmiało, i pewnie, z rozmarzoną, cudaczną miną. Znałem to. Znałem jej wszystkie ruchy, grymasy i uśmieszki. Znałem prawdziwie, bo do poznania ich wystarczyło coś więcej niż giętki język. Wydawało mi się... Może wcale nie weszła pewnie i z zadowoloną miną? Może wcale jej nie znałem? Tak, nie znałem jej ani, ani. Z kobietami przecież nie ma pewników. Czym więcej wydaje nam się, że o nich wiemy, tym wiemy...mniej. Tym są ciekawsze i piękniejsze. Kobiety...Kobiety są fenomenalne, wspaniałe. Absolutnie doskonałe i cudowne. Kobiety...Dorone jest wspaniała. Ona i tylko ona. Jedyna doskonałość. Ona... Uśmiechnęła się jak to zwykle lubiła robić. Choć może nie...zawsze niezwykle. Zgięła w przyjacielskim geście dłoń i podeszła do jednego z obłożnie chorych "śmieci". Kaleki wyrzuconego na ulicę przez własne potomstwo. Mówili: "Ociec przecie w niczym nie dopomógł, a żreć chciał tak jak każden" I mieli rację. Prowadziła tu w Avgren, coś na wzór przyczółka. Stajni dla wyrzutków. Miejsca jakiego nigdzie poza tym miastem się nie spotka. Takie do którego każdy może zajrzeć, i każdy znajdzie pomoc. Bezdomni, żebracy, kalecy, trędowaci, wariaci, zakonnicy...Ja osobiście miałem problem, z zakwalifikowaniem się do któreś z kategorii. Nie byłem już zakonnikiem, nie byłem trędowaty, jak mi się wydawało nie byłem już poważnie chory...To chyba jestem wariatem? Nie, Nataniell mówił przecież, że wariaci nie istnieją. Ale... on mówił dużo. Podała kalece kubek wody. Tą piękna dłonią. Dłonią którą trzymałem w ręku. Dotykałem... przez sekundę. Bałem się ucałować. W końcu podeszła i do mnie, do tej zapadłej pod ścianą pryczy. Ja jak zwykle udałem, że jej nie dostrzegam, że jestem tak bardzo pochłonięty swą grafomanią, iż świata poza nią nie widzę. Dopiero gdy ściągnęła wełniany koc, usiadłszy na łóżku, odłożyłem pióro, i spojrzałem jej w twarz. Miała czyste, ułożone włosy. - Jak się dzisiaj czujesz? - Zapytała z wyraźnym, niewymuszonym przyjęciem, nieznacznie nachylając się nade mną. Zapytała!!! - Bardzo dobrze, dziękuję. Wiesz gdyby nie ty... Zająknąłem się, nie dokończyłem. Kompletnie rozbroiła mnie tym swoim, pobłażliwym, miękkim uśmiechem. Umiała to robić, i była w tym perfekcyjna. Ciekawe czy to wyrachowanie. czy wiedziała, że przy niej jestem jak dziecko?...chyba tak. Ale nic więcej. - Leż, nie podnoś się. Nie powinieneś się nadto nadwerężać. Jak już ci mówiłam, ból, szczególnie przy poruszaniu będzie jeszcze długo nawracał. Wieczorem przyślę do ciebie Myhre, rozmasuje ci nogi. Tymczasem powinieneś trochę się zdrzemnąć. Bazgrzesz i bazgrzesz od samego rana! Przez chwilę się zawahałem, zbity z tropy tym, nie powiem oczekiwanym, promyczkiem troskliwości. - Odpocznę, nie żartuję. Ale powiedz mi prawdę, jak długo to jeszcze będzie trwało? Bo wiesz ja wkrótce... - Skłamałem. A jednak. Cholera! Nie. Przecież ja nie chciałem wyjeżdżać. Na pewno nie teraz! Przecież ona...Jak mógłbym! - Co?! - Wzburzyła się, co tylko dodało jej urody - Wybij to sobie ze łba! Wiem, że ci spieszno jak każdemu niestałemu mężczyźnie, gdzieś tam se pojechać! Ale nie. Nie ma mowy o żadnym wyjeździe, słyszysz?! Nie Vegart, jesteś za słaby! Za słaby! Mów! Mów jeszcze! - Marzyłem z wypiekami na twarzy - Nigdzie nie wyjadę! Możesz być tego pewna! Moja kochana Dorone! - Ale, ja muszę! Naprawdę Dorone, za dwa dni musowo na koń i w drogę! Idioto! Idioto! Broniłem się głupio i niepewnie. Raczej siłą rozpędzonego języka, niż własnym rozumem. Zachowując się przy tym, nie , nie jak chłop, jak typowa kobieca kokietka. Chce, a nie może. Chce jego łapy na tyłku, a jednocześnie jak to zrobi, zdzieli go miotłą po łbie i na dodatek wezwie barczystego lokaja. Zupełnie tak jak ja. Kochałem. Tak, tego już byłem pewny. Kochałem, jednocześnie bojąc się na nią patrzeć. Bojąc się dać jej swoje uczucia, które tak bardzo pragnąłem żeby zostały przyjęte. Było to dla mnie jakieś zupełne novum, zarośnięta chmyzem ścieżka, z którą moja kosa za nic nie mogła sobie dać rady. Strach przed odrzuceniem i śmiesznością, przy jednoczesnej ciągłej i nieprzemijającej udręce! Szaleństwo, po prostu martwy szlak... Nie pamiętam co odpowiedziała. Jej postać zniewoliła mnie już wtedy zupełnie. Mogłem tylko patrzeć! Była stosunkowo niska. Może nawet leciutko krępawa. Może...Krępa? Cha, co z tego?! Wcale nie była niska! Wcale nie byłą krępa! Była idealnie wysoka! Idealnie wiotka i zgrabna! Czystej wody syfida! Najpiękniejsza... Twarz miała miłą, soczystą jak zdrowe jabłko. O regularnych, spoistych rysach. Jeśli ktoś by się złośliwie przyglądał, dostrzegł by może trochę zbyt wypukłe policzki, może trochę zbyt zadarty nos...Prawdziwy złośliwiec! Policzki były okrągłe i kształtne. Najpiękniejsze... Nos?! Jaki nos?! Jakie inne cudo na świecie zostało tak perfidnie oszkalowane? Przecież zadarty, i leciutko spłaszczony nad przegrodami nosek, wyglądał jak dzieło największych mistrzów! Jak jednolity spiżowy odlew, najlepszego z królewskich ludwisarzy! Jako srebrna kometa na końcu czarodziejskiej różdżki! Najpiękniejszy... Włosy! Ach, te włosy! Gniade! Czarne jak deseń gwiazd! Zawsze fantazyjnie poburzone. Zawsze fantazyjnie ułożone. Zawsze...Długie? Krótkie? Nieważne! Włosy! Co z tego, że farba? Czy to w jakimś stopniu zmienia postać rzeczy? Kogo obchodzą delikatne prześwity? Może i one były rude? To już nieistotne! Żadnej wagi... Oczy? Dwa diamenty! Nieoszlifowane, pierwotnie dzikie brylanty! Zwierciadła czystej duszy. Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nieważne. I tak są najpiękniejsze... Ona jest najpiękniejsza. Jako całość, i jako "rozłożona". Jako felczer i jako pacjent. Jako dziewka i jako pani. Smutna i wesoła. Zawsze najpiękniejsza... - Vegart. Vegart. Hej, słyszysz co do ciebie mówię? Vegart. - Wdarła mi ręką przed oczy - Słyszałeś? - Lekkie szturchnięcie - Vegart? - Tak...Tak słyszałem. Już dobrze, ja...Zostanę, zostanę ile chcesz... - Musiałem chyba, a tak raczej było, wydawać jak ktoś nieoczekiwanie wygrzebany z letargu. Lunatyk dotykający rozbieganymi oczyma, zatraconej gdzieś granicy ludzkiej świadomości. Uśmiechnęła się pobłażliwie. - Ach wy mężczyźni...Idę. Dokończ śniadanie, bo nie dostaniesz już więcej do łóżka. Skoro jesteś taki zdrowy jak twierdzisz, to doprawdy nie rozumiem czemu tak mało jesz?! Ale... Na ostatek, pomachała do mnie zamkniętą dłonią. I tym spojrzeniem...wyszła. Patrzyłem za nią jeszcze, długo, długo po tym jak zamknęła drzwi. Po tym jak moja nimfa, znowu zostawiła mnie samego...w pokoju pełnym ludzi. Nie było mi jednak smutno, nie. Czułem się nawet trochę odprężony. Lekki. Pusty. Ubezwłasnowolniony. Nie potrafiłem o niej zapomnieć, ale myślałem o niczym. Studnia. Dotknąłem pióra, nadgryzionego chleba. - Nie wiesz czemu nie jem...Masz rację to choroba. Dziwna choroba..." *** "Naprawdę polubiłem tę robotę. Dobrze, iż moja odskocznia stała się dla mnie miłym, i przyjemnym przyczółkiem. Zakonne skryptoria to tylko smród wosku, i mętnienie oczu! Może to dziwne, zważywszy na to, że nigdy przedtem nie ciągnęło mnie specjalnie do literatury, i dalej specjalnie nie ciągnie. To ja chcę być, nazwijmy to kreatywnym, i zupełnie nie interesują mnie występowanie tego problem u innych, a nawet biorąc pod uwagę zazdrość, wręcz wkurwia. Przy czym nieistotne dla mnie stało się jak to robię czy kiedy, a istotny stał się dla mnie sam proces, tfu, tworzenia. Technika, zwłaszcza tak marna jak moja, nie odgrywa tutaj większej roli, ponieważ ja nie tworzę literatury, i nikt, chyba nawet i ja, nie będzie tego czytał. Na papier przelewam to co mnie w danej chwili męczy, albo niedawno męczyło. Jakieś zdarzenia, sny, tęsknoty, często gęsto przekoloryzowane, a może i zmyślone. Pisze o tym co myślę, o tym co czuje, co chciałbym czuć. Pisze, jak teraz o pisaniu, i pogodzie którą podglądam zza niedomkniętych okiennic. Pisałem, pisałem, i nadal piszę. Nigdy jednak nie wracam do zalepionych inkaustem stronic. Bo niby po co? Papierowe słowo, jest dla mnie jak przeżyta rozmowa. Trudna rozmowa, bez jasnej konkluzji, i prostych wniosków. Więc po co mam do niej powracać? Po cóż się smucić tym co było, jeśli przede mną jeszcze nieokreślone wiano, podobnych a może i gorszych przykrości? Wolę żyć chwilą, i konsumować chwilę. Tak jest prościej, wiem. Ale nie zamierzam tego zmieniać. Tutaj, w tym przytułku po raz pierwszy tak naprawdę odkryłem, że ludzie, zwykli ludzie strasznie mnie drażnią. Nie wiem, z czego to wynika, ale taka jest prawda. Przeszkadzają pisać, chrapią po nocach, pierdzą tak iż trudno zdzierżyć, zrzędzą, a na dodatek co chwilę zaczepiają, chcąc niby nie wiem co, porozmawiać? Ja nie potrafię z nimi rozmawiać. Nie chcę, nie lubię tego, i nie myślę robić czegokolwiek na siłę. Zmuszać się. Tym bardziej, że ostatnio zaobserwowałem u siebie, coś co kiedyś, nawet będąc gówniarzem nie przyszło by mi do łba. Każdy przymus, każde nagięcie woli, przejawiane nawet, o zgrozo, z mojej inicjatywy, odczuwam jako coś na wzór skrytobójczego ciosu w plecy. Podcinania gałęzi na której stoję, synonimu mej ludzkiej odrębności. I co dalej? Po takim szczerym wynurzeniu, powinienem walnąć jakiś szalenie mądry, odkrywczy wniosek, a nie jeszcze jedno egzystencjalne pytanie. Ale cóż... Kolejny raz zaczynam mieć wrażenie, że to wszystko mnie po prostu przerasta. Może to jest jeden z mych ukrytych kompleksów? Nie, to głupota...Sam już nie wiem co ja wypisuję... *** "Mimo iż przebywam tutaj stosunkowo niedługo, i mimo iż chyba nie mam do tego uprawnień czy powodów, często miewam takie pieprzone wrażenie, że jestem od nich wszystkich dziesięciokrotnie lepszy. Naprawdę. Wiem, że to...ach... Jest mi wstyd. Autentycznie się tego wstydzę, no ale cóż... Obrzydzenie do własnej osoby, które przychodzi wraz z zastanowieniem, i gorzką refleksją, nie potrafi mi już niczego zrekompensować. Stanowczo za często stosowałem ten radykalny środek, który po przedawkowaniu zamienia swą skuteczność na otępiające zmysły zobojętnienie. Nie mogę także, tłumaczyć sobie wszystkich swych problemów trudami codziennego życia. Każdemu z nas, w pewnych okolicznościach bywa ciężko. A moje przypuszczenia co do, szczątkowości występowania u mnie, nazwijmy to, uczuć wyższych, myślę iż także można nazwać w pewnym, sensie "masowymi". Bo czyż codziennie, na każdym niemal kroku nie przygaszamy w sobie następnej iskry człowieczeństwa? Czyż nie wycinamy z naszego ogrodu kolejnych zasłaniających perspektywy drzew i krzewów? Zmysłów? Uczuć? Różnica polega tylko na selekcji. Ja zacząłem od najdorodniejszych. Idąc dalej, tropem pierwszej myśli, trzeba sobie zadać pytanie gdzież więc jest ta moja osławiona wyższość? Co oznacza słowo "lepszy"? Czy chodzi o stronę intelektualną, czy zgoła o coś przeciwnego? Inteligencja, jest najprostszym, i jakby naturalnym skojarzeniem. Na dodatek, nawet bardzo do mnie pasującym. Od dzieciństwa miałem przecież wrażenie, iż góruję w tym względzie nad mymi rówieśnikami. Wiedziałem, że jestem bardziej niż inteligentny, ale też wiedziałem, że nie potrafię, i co najistotniejsze, nie chcę wykorzystywać mego naturalnego daru. To takie, naiwne, i słodkie, ale prawdziwe. Zakonne wychowanie, wyrobiło u mnie poczucie, jakiejś takiej, wszechobecnej równości. Ogólnie panująca marność i upodlenie, nie dopuszczały do wysunięcia nam głowy z błota. Było nawet takie obiegowe hasło: "rób co chcesz, tylko się nie wychylaj". W zakonie byliśmy jednacy, ale chyba tylko w zakonie... Klasztorne życie, wiedza, władza, prawo, graniczący z nienawiścią ostracyzm społeczny...Wspaniała doktryna nigdy nie zastosowana w normalnym życiu. Tak, teraz to dopiero potrafię dostrzec. To nieprawda że kiedyś było inaczej, nie chcę się oszukiwać. Niestety zawsze, chociaż mogłem tego nawet nie odczuwać i nie chcieć, byłem lepszy od przeciętnego, śmierdzącego gównem chłopa. Jednak, to nie to samo...To nie intelekt. Ci wszyscy kalecy, odrzutki, upodlający się profesją żebracy, nie byli tacy jak ja. Na pewno nie. Byli bardziej chorzy, bardziej potrzebujący, zasługujący na współczucie. Współczułem im i współczuje, jednocześnie wymawiając prawa do współczucia innym Egoistyczna empatia? Denerwuje mnie troskliwość Dorone. Denerwuje mnie, jej ciągła pomoc. Drażni mnie, że zmienia im opatrunki, że przejmuje się, czasem może i płacze. To jest okropne! Takie upadlające, bezinteresowne poświęcenie. Jak ona może...Kocham ją za to." *** "Zazdroszczę im. Zazdroszczę! Ja, Eldredd Zaginiony, po raz pierwszy w życiu jestem o kogoś zazdrosny! A, już myślałem, nigdy mnie już nie spotka to wielkie wyróżnienie. Czy jest się jednak z czego cieszyć?! W normalnym człowieku, zazdrość budzi raczej bardzo negatywne, pierwotne, żeby nie powiedzieć atawistyczne zachowania. Uwalnia, zapomniane z dawna instynkty, wyzwala, szczególnie w mężczyznach, prawdziwy zew krwi, mordu. Robi z nas bestie, zwierzęta w pantalonach. Przybliża naturze. Sprawia, że ujarzmienie, przedmiotu naszego pożądania, staje się wręcz obsesją, aberracją. Z zazdrości, możemy popełnić najstraszniejsze ze zbrodni, byle by tylko panować, dominować, rządzić! Mężczyzna jako że, jest niemal od urodzenia stworzony do władzy, a co za tym idzie do walki, nigdy się jej dobrowolnie nie wyrzeknie. Przeciwnie, będzie chciał więcej, i więcej, w nieskończoność. Zazdrość, czy może zawężając, miłość jest tutaj tylko zadrą w oku, czynnikiem stymulującym dalsze działanie. Bardziej uzależnionym od typowo męskiej wyniosłości, honoru, czy dumy, niż od niewolnika naszej kultury, teoretycznie powodu całego wynurzenia - kobiety. Ja, mimo iż poniżej pasa również dzierżę to Coś, czyli od oseska powinienem walczyć o zwycięstwo, już w kołysce dusząc nienażartych braci, zagradzających mi drogę do maminego cycka, jestem inny. Pewnie to złuda, i kolejna męska cecha, poczucie własnej nieomylności, jednak tym razem czuję, że mimo wszystko mam rację. Nie zdolen jestem ścierpieć opiekuńczości Dorone. Nie zdolen ścierpieć, że poświęca czas komuś innemu niż mi. Że myśli, że stara się, przejmuje o kogoś innego. Chcę, żeby była tylko przy mnie, tylko moja. Ubezwłasnowolniona, prywatna królowa. Traktuję ją w mych myślach, jak przedmiot, i tutaj nie ma żadnej różnicy. On zasadza się na czymś innym, na czymś co nazywa się podejściem. Ja, szaleńczo zazdrosny głupiec, doświadczam zagrożeni, ze strony kulawego żebraka? Śmieszne. Wiem o tym, jednak sama wiedza nie pomaga. Co najwyżej sprawia, że go nie nienawidzę, a nawet mogę go polubić. Tak, ja mogę go polubić! Basiora w wilczej hordzie! Jednak czy na pewno przeciwnika? Konkurenta? Czy on stanowi zagrożenie dla mego męskiego Ja? Nie. On, jest nikim, i nic tu nie znaczy. Żaden konkurent. Nawet jej mąż, miły człowiek, niedoszły artysta w którym jest szaleńczo odurzona, nawet on w pewnym względzie nie może nim być. Moim przeciwnikiem, jestem ja sam. Mój rozum, moje postrzegania, moja destrukcyjna natura, zahamowania. To, że nie umiem z nią po prostu porozmawiać, zainteresować...Być zwykłym człowiekiem, a nie okaleczonym mordercą, nad którym nawet, wstyd jest się litować. To jest prawdziwy wróg! Z tym muszę walczyć! Nie, z tuzinem ludzkich odpadków, nie z jej własną wolą, tylko z samym sobą! Niestety, człowiek majce w lustrze, najgorszy przeciwnik, ta różnica... Dla mnie nie do pokonania...chyba już nigdy. To straszne jak, łatwo jesteśmy w stanie się pogodzić z porażką." *** "Dajcie mi spokój, zamknijcie mordy podłe gnojki!" *** " Wczoraj wieczorem wynieśli Nelli, chromego elfa z pod ściany. Dorone była diablo odważna! Biedak najechał z północy, ze Slavii, a może i dalej. Nie nawykł do chorób, zgięła go zwykła ospa. Cywilizacjo, pieprzony, zakażony, zakazany owocu!" *** "Trzydziesty pierwszy grudnia. Ostatni dzień odchodzącego w przeszłość roku. Data tajemnicza, przez wielu uważana za magiczną, przez wielu za przeklętą i straszą, a przez wszystkich za najlepszą okazję do nadwerężenia wątroby. To podobnież, tylko w onym dniu, spełniają się wszytkie marzenia. Dzieją się cuda i dziwy wszelakie. Czarownice przyjmują do swego grona nowe adeptki, zwierzęta mówią ludzkim głosem, a co trzy lata, w samo przesilenie, zmarlaki ze swych mogił wychodzą, by na no następne roki, otuchy, i wsparcia stroskanym udzielić. To oczywiście, tylko ludowa legenda. Podanie, w które naturalnie ja, żywy wzór zakonnych cnót, i pokorności, z całego serca, z całej mej woli i chęci, nie wieżę! Istnieją jednak obrzędy, ludzkie i pobożne, akceptowane, czy wręcz popierane przez nasz umiłowany, jedyny słuszny kościół. Do nich należy między innymi dobry zwyczaj, przebaczania sobie uczynionych w danym roku krzywd, a także serdeczna zaduma nad przeżytym właśnie rokiem, a szczególnie nad ostatnim jego miesiącem. Jak wiadomo, po styczniu najważniejszym, z wszystkich dwunastu periodów. Biorąc poprawkę na to co dobre, i godziwe, kornie przystosowałem się do wcześniej wymienionych obowiązków, a szczególnie do drugiego. Jako, że z nogą było coraz lepiej, i mogłem wreszcie w miarę normalnie chodzić, zapragnąłem długiego spaceru. Chciałem podumać w samotności. Obejrzeć się wstecz, ocenić swą przeszłość. Tą wczorajszą, by nie powiedzieć teraźniejszą, i tą odległą, tam mającą wiele imion, tą z czasów Avgren. To miał być mój ostatni dzień w przytułku. Ostatni dzień, przed noworoczną wyprawą. Noc nocy. Dla mnie chwila, rozstania, ostatniej okazji, i tryumfu mego wolnościowego ducha wyboru. Postanowiłem wyjechać o świcie, na zbliżające się noworoczne kalędy. Wcześniej zdecydowawszy się trochę pomyśleć, pooddychać świeżym powietrzem, znaleźć samotność gdzieś indziej niż, tylko w pisaniu. Szedłem brukowaną, pustą ulicą. Jednymi ludźmi których mijałem, byli rozbiegana, na wszystkie strony, grodowa straż, knechci, żołnierze...Ważne, że nie było żebraków, wszyscy paśli się w przyczółku, u Dorone... Myślałem o niej, nie ukrywam. Myślałem o mojej szalonej miłości. O tym jak do tego doszło, jak było możliwe... Po raz nie wiem który, nie doszedłem do żadnej konkluzji. Miłość do Dorone, była wyjątkowo spontaniczna. Znałem ją przecież niewiele dłużej niż, trzy tygodnie, a uczucie zasadzało się na znaczną większość tego okresu. Pierwsze wejrzenie? Mityczna strzała? Na to wygląda. Zauroczyła mnie praktycznie od samego początku. Od chwili gdy myła mi, spętaną bąblami nogę. Od chwili gdy wykonała, ten pierwszy krok. Nieświadomie, zdecydowanie nieświadomie, ale jednak. Instynkt. Za nieświadomość także trzeba płacić, tylko czemu to ja zawszę występuję, w roli tego płacącego? Przecież ja jej nawet nie pożądam! Ani razu nie doświadczyłem, na jej punkcie jakiś wybujałych, różowych fantazji. Czegoś, co my wszyscy, ludzie, przeżywamy setki, i tysiące razy. Czegoś co, przynajmniej na początku, jest ostoją każdego związku! Nie pragnę, i nie pragnąłem jej ciała, nie ma w tym za włos erotyzmu! To białe, czyste uczucie. Bardzo piękne, w swej czystości, ale może dlatego takie wyczerpujące, powierzchowne? Nie, zwiedziesz siebie Vegarcie, to co się stało, zdecydowanie nie było powierzchowne! No ale... Nie potrafiła mnie podniecić, a raczej ja nie potrafiłem się podniecić nią. Ona nawet nie próbowała. Nawet ta lizeska... Przypadek gdy mogłem ujrzeć wszystko... Nadeszła pora układać tekst pożegnania. My mężczyźni, czasami zapominamy, że kobiety bywają nieprzystępne, a one, że my jesteśmy tacy głupi. Doszedłem do skrzyżowania. Na róg, pomiędzy zabitą dechami kuźnie, i wyświechtany szyld "Rymarstwo, Kuśnierstwo - Owyn Rączka". Powątpiewając w wykształcenie pana Rączki, a w szczególności jego klienteli, zastanowiła mnie celowość wystawienia tego napisu. Chyba, że chodziło o zmylenie tutejszego urzędu podatkowego, a zarazem przyciągnięcia do zakładu gości o bardziej wysublimowanym guście. Ludzie przecież, lubują się w wszelkiego rodzaju oryginalnościach. Owyn Rączka, brzmiało zachęcająco, na dodatek te skóry... Nie skorzystałem jednak. Zresztą i tak było chyba zamknięte. Jak wszystko. Opustoszałe miasto straszyło głuchą, złowrogą ciszą. Zachodni wiatr niósł zimno, chłód, gradowe chmury. Śmierdział nieszczęściem. Jak głosiła jedna, z plotek horda uzbrojonych po zęby, i zdeterminowanych do walki kmiotów, było już niecałe cztery dni od Avgren. Idą podobnież, jak burza, siejąc na około śmierć i zniszczenie. Panom, i dworskiej zgniliźnie wydali wojnę. Toteż zwykłych ludzi, i wiosek nie gwałcą, zewsząd zbierając wiwaty, posiłki, i nowych ochotników. Na wojnę. Do końca... Jeśli ktoś chciał, uciekać to była właśnie najwyższa pora. Ja chciałem, ale nie przed chłopami. Na skrzyżowaniu skręciłem, w lewo. W centralną partie miasta. Na wielki, zwany egzekucyjnym, brukowany plac. Tutaj to właśnie, wszystko się rozegrało. Na tym placu, pod pręgierzem, w czwartek osiem lat temu. W handlowe przedpołudnie, dwudziestego dziewiątego czerwca. Tędy uciekaliśmy, tutaj nas dopadli... - Hej ty! Co ty tu robisz?! Nie widzisz co się dzieje?! Zamyśliłem się. Nie zwróciłem uwagi na krzątające się w okolicy banku żołnierzy. Ci pakowali do swych wielkich konnych powozów, jakieś skrzynki, worki, kosztowności. Starając się jednocześnie, asekurować stojącą na uboczu, wystawną karetę. Śpieszyli się, niechybnie żeby zdążyć wywieźć co najcenniejsze, przed spodziewanym natarciem. Publiczną tajemnicą była decyzja, o poddaniu miasta rebeliantom. Ważne więc, żeby wrogowi nie czynić zbyt daleko idącej uprzejmości, zostawiając mu na powitanie ogołocone, nawet z mosiężnych kołatek, miasto. - Coś tak gały wybałuszył?! - Wrzasnął na mnie po raz wtóry, zarośnięty jakby bobrową szczeciną, łysy mężczyzna - Bywaj tu, bywaj! - Zamachał. Podszedłem. Pod bank. Nim ukończyli wydłubywać z framug kryształowe szyby, na dziedzińcu piętrzyła się już pokaźna sterta połamanych mebli, strojów, i innych pokojowych ornamentów. Ze ślepych okien i dachów, leciały na bruk dalsze sterty pachnących jeszcze gliną dachówek, drzwi, szaf, nawet piecowych kafli. Bogaty i piękny był kiedyś ten rynek. To o co jedni dbali, i cyzelowali przez długie lata, dla drugich było tylko stertą drogich zbytków, mogących posłużyć, znienawidzonemu przeciwnikowi. To wszystko na stos, na zmarnowanie! Skoro jednak tak, to czyż nie łatwiej było by puścić wszystko z dymem? Całe miasto? Czyżby łudzili się możliwością powrotu? - Coś ty za jeden?! - Kolejny raz natarł na mnie łysy brodacz, bezczelnie starając się zajrzeć w okryte cieniem kapiszona, brwi. Mieszczanin, chyba jakiś podrzędny urzędas, niewyżyty zawczasu u pana Rączki - Człowieku czy ty nie widzisz co się tu dzieje?! Nie uciekasz?! - Jestem z przyczółka, od pani Dorone. - Odparłem spokojnie, nie unosząc głowy. Mym naturalnie ochrypłym tenorem. - Ach od tej... Powiedz temu szalonemu babsku, że ci co zostają w mieście, będą traktowani jako zdrajcy, i razem z rebelią spłoną na stosie! Ona także! No a teraz idź precz, żebraczyno. Łysy lekceważąco rzucił na ziemię miedzianego ćwiartacza. Łudził się. Nie podniosłem. Nie ukłoniłem. Obróciwszy się na pięcie, poszedłem w drugą stronę. - Stój! Zaczekaj chwileczką dobry człowieku... Zatrzymało mnie wołanie, a nie spodziewana pięść. Czekałem na cios, na co otrzymałem? Zdziwiony, obróciłem powoli w tył. Podniosłem wzrok, ale nie wiem co mnie napadło do zdejmowania kaptura?! - Tak panie? W tle kipiącego złością brodacza, na kupie gruzu, siedział starszy mężczyzna. Nie był chyba wojskowym, nie miał żadnych odznak, czy uniformu, a jedynie wielki zdecydowanie za duży kołpak. Jego głos wydawał się znudzony, może senny, pozory... Ja znałem tego człowieka! Z pewnością widziałem gdzieś tą sylwetkę, niedźwiedzią czapę... Nie potrafię powiedzieć czemu, ale przestraszyłem się go. Struchlałem. Kiedyś był taki sen - Powiedz...- Zawahał się - Powiedz swojej pani, że jeszcze dzisiaj odwiedzi ją któryś z moich zaufanych... Uprzedzi jak się zachować gdy przyjdą rebelianci. Nie dobrze by się stało gdyby... Uśmiechnął się, jakby specjalnie pauzując pomiędzy zdaniami. Wrednie. Rozpoznał mnie czy co? Nie wiem, tym niemniej, nie chciałem go już dalej słuchać. Nie chciałem patrzeć mu w twarz. Przed oczyma wkuła mi się posągowa Dorone, rozszczepiająca zmysły noga, przygotowania do wyjazdu! Nagle zrobiło mi się bardzo źle, i bardzo późno. Wymamrotałem coś, chyba jakieś zdawkowe pożegnanie, i czym prędzej uciekając, do swojego przyczółka. Nic nie mogło mnie powstrzymać, nawet niby prośba jednego z knechtów, o pomoc przy reperacji karetnych kół. Naciągnąłem na oczy swój worek, i pognałem przez plac. Knecht, i siedzący w suwerenckiej karecie piękniś, na pewno strasznie mnie sklęli, ale co mi tam. W Tamtej chwili byłem psem, i jak zbity pies podkuliwszy ogon, uciekłem do budy. W przytułku, zmieniono mi zaropiały opatrunek, i położono do łóżka. Myhre, chłopak robiący za służącą, podał lekarstwa, i przyniósł wszystkim po kawałku, kruchego, ale mało wyrośniętego kołacza. Podobno to specjalny noworoczny podarunek od Dorone, placek z morwą. Nie wiem co to takiego, ale było dobre. Potem zasnąłem. Po nie pełnej godzinie, na wieczornym obchodzie zjawiła się Dorone. Była zła jak osa. Strasznie skarciła, za zbyt lekkomyślną przechadzkę, nie wiedząc pewnie, że kraje mi serce. Gdy trochę ochłonęła, i ja doszedłem do siebie, oczywiście przemilczawszy pochwałę dla smakowitego wypieku, powiedziałem jej o planowanej wizycie. Najpierw znowuż wybuchła, zaczęła wrzeszczeć, że nie da się zastraszyć, i takie tam, ale w pewnym momencie wyciszyła się, zadumała, i bez słowa wybiegła z pokoju. Już od dłuższego czasu zastanawiałem się czy Ona wie kim naprawdę jestem? To znaczy czy słyszała o Vegarcie Eldreddzie, bo to że byłem zakonnikiem wiedzieć musiała na pewno. Tatuaż demaskował lepiej, niż wytłoczona na czole zbrodnia. Nigdy do końca nie nabrałem pewności, i chyba nie nabiorę. Tym niemniej jedno wiedzieć musiała na pewno. Mimo mojej często kabotyńskiej postawy, i nieodpowiedzialnego zachowania, wyczuwało się, że ja coś ukrywam, jakąś tajemnice. I to na pewno nie taką zwyczajną, jak każdy z ludzi. Młody wojskowy który pojawił się, niemal punktualnie z tarczą księżyca, również nie był do końca "czysty". Chodził, szukał, obserwował, robił wszystko tylko nie gadał. Miał, luźne zdecydowanie nie wojskowe ruchy, i przygarbioną posturę. Nie wiem czy to kolejny dowód, spiskowej teorii dziejów, czy po prostu ma schorowana głowa, jednak... Swój swego pozna, a ja po prostu wyczuwałem zakonnika! Przez resztę wieczoru samotnie biłem się z myślami. Krążyła mi po głowie to Dorone, to człowiek z pod banku. Wyrzucałem sobie, zbliżający się wyjazd, i to że będę musiał się z nią rozstać, pożegnać. Po kilku godzinach głowa pękała mi już od rozmyślań, a język zasechł jak wiór. Chciałem pić! Nie, chciałem się upić, a to różnica. Szczególnie gdy niema się żadnego alkoholu. Koniec końców zapchałem się morwą, i gorzkim naparem do odkażania ran. Nowy rok powitałem w wychodku. Przymarznięty do zasmrodzonej deski, plując i rzygając na świąteczny kaftan. Jednak nawet wtedy nie straciłem nadziei na pozytywne zakończenie, tego pierwszego, najważniejszego w roku dnia." *** "Pisząc te słowa, jestem już praktycznie spakowany. Siedzę otępią na kraju łóżka, nie mogąc się przemóc do wyjazdu. To znaczy, podjąłem już decyzję, ale czym bliżej do jej realizacji tym jest mi trudniej. W głowie mam straszny chaos, i ciągle stawiam sobie, kolejne wymówki. Ciągle te same pytania, wyrzuty...Jest mi wstyd. Nawet się z nią nie pożegnałem. Ona o niczym nie wie... Południe. Świeci słońce. Ładnie zaczyna się ten nowy rok. Od ucieczki...Kogoś dzisiaj straciłem. Zabawne, ale nawet nie wiem kim była..." Vegart zakręcił wieczko. Wstał. Zwinął kartki, popatrzył... Zmielił w rękach, wrzucając w paleniska. Cały manuar. Cały namiar, szczęśliwie obok. Jeszcze raz, z piętnem pedanterii poprawił poduszkę i koc. Przełożył przez ramię pustawy juk, i czystą, wypachnioną derkę. Na stolik, pod drzwiami, zawędrowało pióro, i fiolka aksamitnego inkaustu. Miał wątpliwości co zrobić z sakiewką, ale w końcu, ją też zostawił. Jałmużnę. - Lambertus... Ktoś zawołał. Z końca sali. Zont. Stary Zont Bednarz. Paskudnie okaleczony kadłubek. Pełen pokory, i uległości. Bezbronny jak dziecko. Ten drażnił najbardziej. Zdarzyło się, że i trzy wieczory potrafił przestękać. - Lambertus...Nie poddawaj się... Zaginiony zacisnął zęby...Nie zdzierżył słuchać. Zbiegł po zawijanych schodach, na przyległy chałupie majdan. Było ciepło, i bezchmurnie. Idealnie do jazdy. Do rozstań nie bardzo. Do ucieczek...? - Dobra robota Myhre. - Podziękował stajennemu chłopaczkowi, oprządkowującego mu konia, wciskając w dłoń ostatnią miedzianą monetę - Jak tam moja panienko, - Zwrócił się do zwierzęcia - wypoczęłaś sobie trochę? Klacz prychała mu w twarz, kontenta z okruszków morwowego ciasta. Była czysta, i wyszczotkowana. Z plecionymi w warkocze, granatowymi konchami włosia. - Dobre prawda? Tak, tak za chwilę sobie pobiegasz... Vegart nie tracił czasu. Zluzował popręg. Naciągnął strzemiona, i umocował juki. Spieszyło mu się. Nie patrzył po oknach. W chwili gdy już zamierzał się na kulbakę, poczuł jak jakaś silna, obca dłoń, gwałtownie przejeżdża mu po plecach. Ciarki. Opanowanie. Dorone? Myhre? Męska twarz, pobudziła wybujałą fantazję. Kto, co...Usta. Pocałunek. - Witaj, mistrzu. Kobiecy krzyk. Kołpak. Cios. Pięść. Ból, łajno, gnojówka, ciemność... - Spokojnie, nie szarżuj z nim za bardzo. Wiesz chyba jaka to dla nas cenna błyskotka? - Oczywiście. Przepraszam panie LeBon... - Fleury. Tyle razy ci powtarzałem, Fleury! 8. "...Efekty tego są nam doskonale znane. Na koniec dygresja. Jeśli zaś chodzi, o mój osobisty stosunek, i autorytarną ocenę,( Trzymajmy się tutaj oficjalnego nazewnictwa) tzw. "przewrotu", to jest on ze wszech miar ambiwalentny. Po prawdzie, nie mam jednak zamiaru, wykorzystywać swej opiniotwórczej pozycji, i jako poboczny komentator nie wypada mi szafować jednoznacznymi w sądach solucjami. Pomijając wszelkie podpory moralne, skupię się tylko na charakterystyce z jej czysto militarnego profilu. Mówiąc rewolucja, myślę szaleństwo. Mówiąc rewolucja szkicuję hipokryzję. Dwuznaczną i paskudną, a wplątani w nią zostali całkowicie niewinni, i nieświadomi konsekwencji kmiecie, oraz inne warstwy niższego traktamentu. Teraz, z perspektywy lat widzimy jak perfidnie posłużono się ich naiwnością. Jak populistyczne hasła podbijały serca nieświadomych. Obalić królów, przycinając żywopłotom ich najzdrowsze pąki. Jak łatwo jest scedować swe, kłujące bolączki na wyimaginowanego, ale wyraźnie kontrastującego przeciwnika! Woda na młyn, i aż mi czasami wstyd, że należę do kręgu tych którzy przez tyle lat uwiarygodniali oficjalną propagandę. To straszne. To budziło, i budzi obrzydzenie! Tak, i my tym wywrotowcom stawiamy stanowcze nie! Nie, nie, nie! Mówiąc rewolucja, ja nie mogę myśleć przewrót, ja muszę myśleć szaleństwo! P.S. Co za pyszność rozpoczynać walkę w środku zimy! Stan rycerski, i wszelako nobilitanci, nigdy nie dadzą rozgrzeszenia tak bez pruderyjnemu przejawu bezczelności. Piet Rajko Laigle "Upadek zachodniej cywilizacji" - Janos! Janooos! Questa reko serte de majo... Janos! Głusza. Nerwowa pustka zgrzybiałej piwnicy. Łezka tynkowego potu wreszcie skropliła się na rdzewnej kracie. Morusający się w okowach promienistego poranka...kurz? Nie, raczej mazista lepkość szadzi. Głuszej, jeszcze. Szyja powoli okrywała się podbródkiem.... Wzdrygnął się, otrząsając z chwilowego przytępienia. Jak długo jeszcze? - -Desperacko zawoła podświadomość. Del Solar, wielki, czarny drągal, nie wiadomo z jakiego wyróżnienia, namaszczony przez współwięźniów pieszczotliwym "Słoneczkiem", już od bez mała tuzina pacierzy, wytyczał po raz setny wcześniej, szlak. Jak co dzień. El Conqvistador! Gdzie? Jak co dzień! Wzdłuż poszatkowanego metalowymi żerdziami, muru "Klifo", i jeszcze niezbadanych rejonach szczurzych bobków "Smalle Islle". Był, byli głodni. Jak co dzień. Strażnik, nawet jak na swoje możliwości, spóźniał się, wyjątkowo długo. Z dnia na dzień dłużej! Normalne, jak co dzień! - Bruja, - Zachrypiał z ciemności krzyżowego kąta. Ślepy, podobnież Vazquez. - a nuże, wyjrzyj, że no na dziedziniec, jak daleko za świtaniem jesteśmy. - Dobrze gadasz, - Podchwycił niespodziewanie, nie uchwyciwszy odzewu, jednouchy Ramirez. Jak każdy z bandy Gonzaleza, niemal zawodowy, recydywista. Jego cudowne szczęście, i nad wyraz zwyrodniały pociągu do brutalności, w Liddell, uchodziły wręcz za przysłowiowe. Co tam przy nim Baba Jaga! To był dopiero, idealny materiał do straszenia niesfornych dzieci. - Obadaj, że tego zegara! Rodriguez burknąwszy coś niezrozumiale pod nosem, leniwie przetoczył się po legowisku. Zamlaskał po czym ziewnął rozciągając się na słomie. Gościec, i wszy, nie dały w nocy należytego wytchnienia. - Delo sonte tamaro garonne, el Bruja! Fiello esto predo de'ne! Granda persona! Garcia kopnął, w wyraźnie kontrastujący z mizerną posturą, tyłek. Zaskoczony Rodriguez, momentalnie wierzgnął po posadzce. Jak leszczyk na rozgrzanej patelni, podskoczył jakby go co oblazło, wyżynając kostrubatą czupryną w dołujący kolebką strop. Mulryńczycy zatoczyli się śmiechem. - Brujito! Solta morre brujito, ha, ha, ha! - Wrzeszczał Hernandez. - Ne, ne, - Pepe Sanchez niemal nie zapowietrzył się od krzyku - Solta morre torrillo, ha, ha! - Basta! - Chiente? Manina, maniana, wertante amigo, kestre nej el hefe... Słoneczko zakręcił wielką łapą. Na ślepo, nie wiedział nawet kogo, ale trafił. Sancheza. - Basta. - Powtórzył już znacznie spokojniej i...ciszej. Wszyscy go zrozumieli - Hombre...El Janos... Głusza...Coś zaszemrało. Zachrobotało. Coś w ciemnej zawiesinie korytarza. Solar schylił się, nadstawił uszu na nadzieję. Zimny oddech rdzy, ostudził rozpromieniony policzek. Kroki? Zgrzytanie, za nieosiągalnym winklem. - Rathino...? Raaathinooo!!!!! Czerwone ślepia wyprysły buzującymjącym ciśnieniem. Oszołomiony szczur nie zdołał nawet pisnąć. Nie próbował się bronić. Solar niemal nie wyrwawszy mu kręgosłupa, cisnął furiacko gorejącym, w ścianę. - Przekleństwo! - Zaryczało echem. - Przekleństwoooo! - Zwiesił głowę, westchnienie.... Tym razem nie znalazł się amator taniej błazenady. Garcia jękliwie ugiął się w krzyżu, Hernandez zagrzebał się w swym rozbełtanym chochole, Sanchez w pogardzie, koił do tynku pulchniejącego drożdża. Vazquez usnął. Głusza... Dopiero po długiej, jak mu się zdawało, chwili, Rodriguez pomiarkował w skomplikowanej koniunkturze burzliwego poranka. Widziało mu się, że tak właściwie, to stoi już tylko on. Że wszyscy zrezygnowali, pomilkli, że mógłby się ponownie walnąć na klepisko... Nie. Niczego nie można być pewnym, tak do końca. A już na pewno, na pewno, nie po ciemku, i na pewno, na pewno nie po ciężkim kacu. Kto jak kto, ale Rodriguez, autopsje miał wytatuowaną na rysie twarzy. Był jak jedno, ale wielce, dotkliwe wspomnienie. Kościec łupał wilgocią, łeb łupał guzem, żołądek głodem, a parchy naj sprawiedliwiej łupały wszystkim. Patykowaty Mulryńczyk, znalazł by tysiące wymówek, i usprawiedliwień... Stękając, powłóczył do obramowanej stalą wolności. Rzednące światło połechtało go po spojówkach. Zaklaskał powiekami, zmrużył rzęsy, knykcie zacisnęły się na gzymsie, wypierając w górę wątłe lędźwiny. Horyzont jaki roztoczyła przed nim nowa perspektywa, piwnicznego okienka nie należał do najprzyjemniejszych, był za to szalenie naturalny. Wiejski, można by rzec rustykalny, cokolwiek bliski człowiekowi i jego spolegliwej duszy. Na skrawku miejskiego rynku który zdołał obadać, panowała jeszcze błoga, poranna sielanka. Sukiennice wydawały się wyludnione, cech płatnerzy jakby zaryglowany, wejście do świątyni tarasowały rozbebeszone worki z mąką. Gdzieniegdzie kręcili się grodowi, co rusz obrzucający się niewybrednymi "bukietami" z przyjezdnym żołdactwem. Rodriguez przekręcając szyję, przycisnął się jeszcze bliżej grodzącej go od wolność kraty. Tutaj dopiero dostrzegł, pięknie zaokrąglone zady, bądź co bądź wyleniałych kobyłek. Z których jedna jeszcze sikała, a druga już cyzelowała swój twórczy proces fantazyjnie zakręconym łajnem. Tym niemniej, dychająca z gówna para, naprowadziła spojówki na z dawna poszukiwany detalik.. Na zegar. Daleko, ukryta w zalewie kamieniczek, i strzech, flankowała niepozorna hurdycja, lichej, ale i na swój sposób uroczo surowej prezentacyji. Okraszona Kalandryjską banderą i czerwonym takielunkiem szczytnicy, kręgliła się tarcza prymitywnego gnomonu. Ratusz. Słońce, jak to w zimie, mimo niewątpliwie wczesnej pory, stało już wysoko, promieniście na dziewiczym niebie. Nie dawało ciepła. Nie w takim klimacie dorastał Rodriguez. Nie w takim się rodził i wychowywał. Nie jeździł na sankach, nie lepił bałwanów, nie rzucał się śnieżkami. Nie znał królowej śniegu, ani legendy o lodowych krasnoludkach. Znał za to doskonale upał. Żar, rozpalonego piasku, glazur błękitnego oceanu, słodycz kawonu. Znajomy był mu ziemisty posmak tequili, i wiedział co to znaczy konać z pragnienia. A tutaj jak skona? Gdzie? Umęczą i nakarmią psy...Głodny... Zzziiimnooo... Jeszcze raz zerknął na słoneczne wskazówki. Dochodziła ósma. Barki zaczęły już boleć. Odkleił się od okienka, z powrotem lądując w piwnicy. Tej samej nie zmienionej. Roztarł zsiniałe knykcie, podmuchał. Na prawej dłoni ocalały już tylko dwa. Trzy pozostałe zdobiły oryginalny kościsty wisiorek. Pamiątkę po zbyt zaborczym szynkarzu. Właściwie byłym szynkarzu... Jako, że nikt już nie przejawiał zainteresowania aktualnym upływem czasu, przez chwilę Rodriguez poczuł się wręcz beztrosko. Ponownie nabrał ochotę na krótką drzemkę, odpoczynek. Zdecydował się nie ograniczać. Poprawił słomę, szmaciany wałek imitujący poduszkę, naciągnął sztylpy. Ziewnął. Błogość. Przejściowa. Gdy tylko zamarzył o wyciągniętych kolanach i życzeniowej wyżerce, zdradziecki sztych wiercił pod żołądkiem. Zakuło. Kiszki jakby zaplątały się w wyżymaczce ciosanych łap, stu funtowej praczki. Ochotę na drzemkę, przepędziła jeszcze większa, na wymioty. Ta też jeno efemerycznie. Brzuch z razu napęczniały, począł się momentalnie kurczyć, zasysać. Rzyganie przeszło w ssącą potrzebę jedzenia. Czegokolwiek. Mózg zaczął analizę. Oczy chciwie rozbiegły się po piwnicy, po ścianach. - Jeść! - Krzyczeli biesiadnicy - Żreć! - Grzmiał gospodarz - Jeść, żreć! Jeść, żreć! - Intonowała marszowo orkiestra. Tak, tak, taaakkk! - Paliły wrzody. Myśl, za myślą, pomysł za pomysłem. - Ja nie mam nic...Nawet okruszków z obiadu... Ramirez, Hernandez, Garcia...Nie, nie mają nic...Zupa, wczorajsza zupa! Pasternak, buraki! Miska...gdzie jest miska! Pusta, wylizana, przeklęta, przeklęta! A może tamci? Może oni coś ukrywają przede mną? Może el diabolique, może Kertz...Albo któryś z jego amigos, ten z brodą, biały... Del Solar? Pepe? Vazquez?! Vazquez! - Vazquez... - Wycedził drżącym podnieceniem. - Vazquez. "Ślepy" drgnął niezauważalnie. Znieruchomiał. Starając się jak najlepiej rozcieńczyć w smolistej konsystencji poranka. Nie, nie każden rodzi się pod szczęśliwą gwiazdą. Szczur! Stary wymacał szczura! Ukrył się zdrajca! Chce go mieć tylko dla siebie, mojego szczura! Mojego szczura! Zabiorę mu go, zabiorę zanim wszystkiego nie zeżre...Nóż, jakiś nóż...łyżka! Rodriguez porwał się do jedynie już dostępnego narzędzia mordu. Zacisnął kułaki, zęby... Chciał zabić, oszpecić, wypatroszyć, zabrać szczura. Musiał... Zaczął się czołgać. Węszył. Cicho, bezszelestnie, jak pies przywarł pyskiem do ziemi, po omacku w ciemność. Oblizał wargi. Ślina sączyła się po szyi, podbródku, klejące się pomiędzy rzemykami giezła włosy. Uśmiech. Znalazł... Niespodziewana tedy świetlista smuga zaatakowała piwnice. Rozświetliła przerażone, ociekające czerwonością lico "Ślepego" Vazqueza. Rozświetliła tryumfującą zachłanność Rodrigueza, rozświetliła pomiot szczurzego korpusiku. Rozlała się po ścianach. - Janos! - Dobiegło go radosne, z krzyżowego rogu sali - Janos, Janos! - Życzeniowo nie przestawało łechtać, błysk w oku, poniechał w ostatniej chwili. Szyldwach - zbawiciel, zawiesił na kołku żywiczną pochodnię. Zamajtał jak dzwonkiem, pękiem kluczy. - Janos! Bastardo se me reto... - Słoneczko w kolejnym przypływie furii, jak wygłodniała bestia, rzucił się na dzielące ich okratowanie. Miał rozpierającą ochotę ukatrupić, młokosowatego strażnika. Na szczęście, dla co poniektórych, nie poznał chyba jeszcze regionalnej wymowy słowa śmierć. - Desta prego merant se... - Ciiiochoo, Buenos noces drogie Słoneczko. - Rozbrajająco spokojnie przerwał mu Janos. - Czyżby stała się jakaś krzywda mojemu ukochanemu robaczkowi? Tak? Już dobrze, dobrze tatuś zaraz coś wymyśli. O popatrz, przyniósł ci trochę chlebka... - Janos... - Co? Chlebka nie chcesz, uuuu - Nie przestawał błaznować - nieładnie jest tak grymasić przy jedzeniu! Wiedz iż głęboko, ranisz mą furażerską rzetelność! Solar wyraźnie chciał coś jeszcze wykrzyczeć, ale w genialnym przypływie rozsądku, wymiarkował, iż zwinszować się to musi, tylko jeszcze większą kompromitacją. - Odchodzisz...? Nie chcesz, nie chcesz ze mną rozmawiać? Dobra, w porządku. Powiem wam ino, straszniście dzisiaj jacyś poważni. No, nie gniewacie się chyba o te parę minutek spóźnienia? Janos był wzorcowym, menniczym awersem wrednego skurwysyna. Chełpiącego się swą przewagą, nieporadnego dupka, który w zderzeniu z szarym deseniem codzienności, okazywał się jeno rozlazłą, zakompleksioną plamo - łajzą. Ignorowaną gnidą czy korektą terminowego pędzla, żerującą na peryferiach społecznego ostracyzmu. W końcu, mimo wszystko i on potrafił wychylić się z nad przepaści temperamentu - przemógł się. Ustąpił. Powoli, z namaszczeniem, ale jednak rozsupłał blokujący przepasłe zawiniątko skórzany rzemień. W głąb piwnicy potoczyły się poporcjowane racje. Węgliste czupryny zakotłowały się na podłodze. Spady kułaki, rezonansowe tąpnięcia. Szyldach parsknął wzgardliwie, lecz jakoś bez wyrazu. Wstawił zza kraty jeszcze dwa garnce czegoś co w kucharskiej malignie miało imitować bulion, lub raczej cienką polewkę, i małą niepełną stągiew wodnistego napitku. - Czyżbyś czego nie przeoczył? - Upomniał jeden z trójki pozostających w celi, nie Mulrańczyków. Dziwnie nie zainteresowany poniżającą wyżerką. - A ty, co? Nie przyłączysz się do biesiady? - Nie. - A gdyby... - Nie - Uciął jednoznacznie wszelkie okruchy spekulacji. Strażnik zawahał się, krzywiąc na ustach, jakiś nieokreślony grymas fizycznego cierpienia. Ręka leniwie wymacała, przytroczony do paska skórzany mieszek. - Masz... - Rzucił mu na pierś podłużne zawiniątko. Po czym jakoś, tak dziwnie szybko zabrał się do pakowania resztek maneli. Mężczyzna o fizjonomii ostatniego stadium suchotnika, łapczywie, ale ostrożnie rozsupłał dratwę. Powąchał, pomacał herbacianą zawartość. - Mało, Janos, bardzo mało. Dobiegło już zdejmującego pochodnię. - Nie, dało się więcej Gandzia... - Tłumaczył, po raz pierwszy chyba, prawdziwie skonfundowany. - Jeden złoty siekacz to niewiele, a sam wiesz jak kontrabanda żeruje na wojnie! Przyniosłem wam za to trochę wina. - Aha... - Zawahał się odchodząc. Tylko przez moment. - Tuszę, że być może to was zainteresuje... Nie oczekiwał chyba reakcji. Nagła transformacja postawy Janosa, wydawała się być nader intrygującą. No, może nie dla Gandzi, i jego woreczka. - Słyszałem na odprawie... - Zdecydowanie nieumiejętnie stopniował natężenie dramaturgii - że ponoć jutro, góra we wtorek, mają kogoś, dla gawiedzi uciechy, powiesić... - " Mają"? Cóż, niezbadane są wyroki Boskie... Wycedził łysy mężczyzna. Cicho, sentencjonalnie, ale tak przenikliwie, że ciarki przechodziły po plecach. Janos, pospiesznie zwrócił się ku schodom. -...Nawet konający piskorz, kąsa jeszcze oko, mordującego lisa... - Zakończył jak zaczął, niespodziewanie. Zdawać by się mogło, iż nawet ciszej niż uprzednio, tajemniczy więzień. Janos zatoczył, zachwiał pionem. Cień drżał wyraźnie w mimice pochodni. - Adios...Muszę już iść na wartę... - Rzucił już ślepo, znikając w czarności korytarza, a tak szybko, iż niemal nie pogubił inwentarza. - Przyjdź wieczorem! Po następne zamówienie! Nie zapomnij, że oprócz Kertza, i mnie jest teraz jeszcze pan Alwen! Nie zapomnij! - Buenos noces...Amigo. - Zakończył cicho Kertz, ten łysy, powoli dobierając się do glinianej szyjki, rozbełtanego wina. *** - Nie! To powoli staje się obrzydliwe! - Wykrztusił z przesadną emfazą, paradujący w filcowym kapeluszu, nabuzowany brodacz - Ciągle to samo i to samo! Jak nie faszerowana borówkami głowizna, to podroby. Jak nie sznycle, to golonka, albo ta udająca rosół rura! Stopione sadło, bez krzty kulinarnego...no...jak to się mówi... - Wysublimowania. - Odparł spokojnie służący, zabierając ze stołu niedojedzone oczka tłustawego wywaru. - O właśnie Kleyff! Wysublimowania! Na pożółkłym obrusie zagościły dorodnie ubejcowane żeberka. - A czego by sobie mości hrabia życzył? - Zagadał banałem, zgrzebny sługa. Jego palce wahały się nad podaniem sztućców. - No właśnie czego bym sobie życzył? Takiego pytania już dawno nie słyszałem. Ani no... tego... - Filuternego? - Filuternego, dzięki Kleyff, czego byś sobie życzył drogi Abotku, z ust mojej rozpuszczonej błyskotkami żony. Ani uniżonego: czego żądasz wielmożny Abbocie z Cloeuvoux? Nic, nic takiego, nie dochodzi do moich udręczonych małżowin, podaj potrawkę...i piwo, wszyscy tylko czegoś żądają i wymagają, a co gorsza najczęściej pieniędzy! Wiecznie niezadowolone, niewdzięczne warcholstwo! Wszyscy tylko chcą się przy mnie nachapać, jak wieprze! O właśnie wieprze! Wieprze, słyszysz co mówię Kleyff, wieprze! Wiesz czego ja, oczekuję Kleyff? Oprócz tej odrobiny uprzejmość, Kleyff?! - Wiem panie - Sztućce okazały się zbędne. Brodacz i tak zababrał połowę kaftana mączną zawiesiną. Sługa przygotował szmatkę - rozmawialiśmy o tym przy wczorajszej kolacji. Doskwiera wam bardzo brak zamorskich przypraw, panie. - Zgoda cwaniaczku, ale tym razem chodzi konkretnie o wieprza. Rozumiesz świniaka Kleyff podrapał się po policzku, udając zamyślenie. - Myśl, myśl! - Eee...schab na dziko, zapiekany z tymiankiem... i boczek peklowany z gorczycą... - He, he, nieee! - Ryknął śmiechem i gębową zawiesino - miazgą Abbott z Cloeuvoux. Wprost na przeczyszczony przed momentem kaftan - Nie jesteś jednak taki zmyślny, jak o tobie wołają! Oj, zawodzisz mnie, zawodzisz...- Ironizował - Porabela meta...fryczna, jak się to, no określa... Mówiąc wieprz, miałem na myśli dziczyznę. Tak, to że cały czas przynosisz mi to samo mięsiwo! Ciągle wcinam tylko tą futrzastą hołotę, tę...Ale czy ja o tym już dzisiaj nie...nieważne. A spójrz co zajadają inni ludzie?! Jak tam wyglądają uczty! Tam się je, Ko... kontebaluje bażanty, delikatne podroby, łabędzie szyjki zapiekane z winem i grzybami, indycze wątróbki, ryby podwędzane na zimno ze strusimi jajkami, sznycelki z grasicy, marynowane łososie faszerowane krabami w majonezowym zagęstniku, filetowane przepióreczki, miodne pierniki... - Rozmarzył się, zupełnie już lekce sobie ważąc rozpływające się po blacie piwo - Czy ty wiesz, Kleyff jak smakuje spadziowy piernik? Albo babka na morelowej zaprawie...Kto, co? Co się stało? Ostrożnie, czego mnie szturchasz obwiesiu? - Panie, chyba mamy gości... - Gości? Jakich gości?! Powiedz strażnikom, że mogą ich sobie zrzucić ze schodów...a no tak zapomniałem, że...Cóż za szczyt bezczelności składać wizytę w porze obiadowej! Kogo tam na zmarnowanie przyniosły, Kleyff? Lokaj dyskretnie odsłonił firankę, wciskając policzek pomiędzy framugę, a fantazyjnie ukwiecony mroźnymi malunkami okienny kryształ. Kołatka częła dławić się wzmagającymi na sile torsjami.. - Dwa konie... - Relacjonował, nie tracąc opanowania - Pomyłka, ogier i jedna klacz... - No, no, nuże! Nuże! - Jakiś staruch w czarnym kołpaku... - Kołpaku? Dobra, nie pieprz tyle! Otwieraj! Proś! - Abbot w podnieceniu naładował do gęby niemal półfuntową porcję chrząstkowatych żeberek. Sos ściekał, sącząc się na brodzie, jak wytopione sadło po nie przeflancowanej szczecinie pieczonego odyńca. Kołatka i energiczne tupanie. Lodooowatooo! Kleyff, umyślnie zmitrężył, nieoczekiwanego gościa. Głośniej. Jęk opłazowanych desek. Jakieś przekleństwa, rumor. Abbot wyszczerzył zdekompletowaną klawiaturą. Głośniej! - Wpuść go już. - Szepnął w ton rubasznej uwertury. Kleyff drgnął na potwierdzenie rozkazu, po czym pompatycznie, z dworską manierą uwiesił się na klamce. Tchnienie lodowatego wiatru, zakotłowało się na progu. Kołpak opadł na nos, drugi z wizytowiczów omal nie wyciągnął się na pewimencie. - LeBon! Najmilsza z możliwych niespodzianek! Wybuchnął radośnie bajlif, i jakby ku przypieczętowaniu ekspresji uniesienia, entuzjastycznie wyrżnął dłonią w rogaciznę stołu. Potrawka za kipiała miską, wieńcząc wdzięczną sygnaturą, ekspresjonistyczne wizje haftowanego obrusu. LeBon nie dość, że chwilowo zaniewidział, to jeszcze w jakiejś bezwolnej mimikrze, zjednał się werbalnie ze swym rozradowanym fizysem: sikającego z radości odyńca. - Fleury, gwoli ścisłości, Fleury. Zjawiłem się, gdyż doniesiono mi, iż jakiś straszny sukinsyn piwożłop dochrapał się tu do koryta i kwiczy żreć reszcie gawiedzi nie daje... - Koryta? - No tak, jakiegoś moczymordę i zbereźnika, szeryfem mianowali. Wiesz coś o tem? Abbot wjechał urobionym kułakiem w koleinę czoła. - Moczymordę? Mianowali? - Powtórzył bełkotliwie. Sos skraplał się na policzkach. - To ja przecie...He, he dobry stary LeBon ciągle tak samo bezczelny! W końcu przyjechałeś! Wybacz, że cię nie uściskam, ale...no chyba, że nalegasz! Ile to już roków przeminęło?! Siadaj, napijemy się! Zabieraj te szczyny Kleyff, i zaordynuj że lepiej jakiś pośledniejszy traktament! Znasz chyba Kleyffa, co?! Nie, wiesz...no ale siadaj, co stoisz, nogi ci w tyłku zesztywniały, he, he?! Kleyff uprzątnął gąsiora i bejce. Zlał wszystko do wspólnej misy, zagrabiając jeszcze ostatek potrawki, zagwizdał na grzejącego się przy palenisku, ogara. Bez emocji podsunął zydelek. Jeden zydelek. Mimo to, trzymający się trochę z boku skrępowany kapturnik, widział mu się być jakoś dużo istotniejszą częścią tej układanki. Płaszczyk zniewolenia jakby odwrotnie, miast maskować, intrygował. - A ty czemu się tak mitrężysz?! Dawaj że to wino! - Ponaglał, tonący w potoku nieskładnej paplaniny brodacz - Wiesz, Lovellas wspominał, że przyjedziesz, a i ja po ostatni twym prezencie, zresztą wyjątkowo podłym, spodziewałem się tu rychłych odwiedzin... Przystanek. Lekka zadyszka, brak koncepcji? Nieee! - ...A co tak kurwa siedzisz?! Otwórz w końcu gębę, bom godzien miarkować żeś ozór, lub co gorsza rezon w rozjazdach postradał! - Dzięki, iż dajesz mi wreszcie... - Coś mi chyba poszło między bebechy...Co za pomyje! Nie obrażaj mej gościnności, dawaj że coś porządnego! - Tak, porządne krzesło. Wódkę możesz sobie darować. - Urwał w pół słowa Fleury, wyzywając spojrzeniem swego towarzysza. Beczka smoły. Gorącej. Sługa zawahał się przez moment w aksjologii poleceń. - No idź już, idź, Kleyff. Twój pan był chyba bardzo spragniony, prawda? Abbot uciekł chwiejnym spojrzeniem w talerz. Nie wiedział dlaczego ale coś mu zaśmierdziało. Jakby puściło kapuścianym fermentem. - Pić czy nie pić? Oto jest pytanie! - Butelka zamajaczyła przed rozpromienionymi nozdrzami. Zdjął kapelusz. - Wypadało by zachować choć trochę kultury...A niech tam! Sługa zaszurał solidnym siedzeniem, ukłonił się, wymownym gestem zachęcając kapturnika do wykorzystania mrugnięcia tej spontanicznej wylewności. LeBon rozciął mu knebel, stanowczym ruchem wciskając łopatki w szczeblowane ramy oparcia. W tygiel, pomiędzy pana z prawej, a plebana z lewej. A może na odwrót? - Czemuście tak posmutnieli szeryfie?! I tak nie płacicie z własnej kieszeni. Wszystko przecież finansuje Filbert. Moja rola sprowadzała się tylko do odnalezienia zguby, a twoja na zapewnieniu mu odpowiednich, hmn, "warunków" i ochrony. Ot co. Cloeuvoux milczał, nerwowo żonglując agatowym pucharem. Z ręki do ręki. Drżenie determinowało jego żywotny utylitaryzm. Pomyśleć, że on, jeszcze przed chwilą, miarkował o toastach! - Dziś jeszcze uregulujemy stosunki z grubasem - Ciągnął dalej LeBon - Zgarnę zapłatę, i spieprzam z tego cholernego miasta, uwalniając cię od widoku mej problematycznej osoby. Rozumiemy się chyba co? Jasne. Przejdźmy więc do rozliczeń za poprzedni transport. Aha, wyczaruj jakiś ciepły kąt i czyste łóżko, ja i nasz drogi przyjaciel jesteśmy utrudzeni podróżą. Ale wieczorem...jak wszystko się dobrze ułoży, to ja zaserwuję jakiś trunek. Może i Kleyff się przyłączy? - Zakończył życzeniowy monolog, standardową uwerturą nieśmiertelnego uśmiechu. - Hmn? Bajlif spuchł jak purchawka, bezsilnie pogrążając się w wielkich oczach, burze kiełkującego dylematu. Kłódka zahartowała bezcenną tajemnice książkowych akwareli. Trupio sczerniały zakręcił się jak w kajdanach, spętan gabaryturą "obcęgowego" fotelika. Wzrok nurzał się głęboko i mętnie, gdzieś tam w winnej malignie, wielkopańskiego kaprysu dosładzania wszystkiego co popadnie szmuglowanymi wyrodkami figowca i konopiny. Przechylił jednym haustem. Nie uronił. Sucho, nawet kropelki. - Nie dostaniesz ode mnie żadnych pieniędzy. - Siorbnął poniewczasie dłuższego cedzakowania, charakterystycznie przy tym, maskujaco wykrzywiając policzki - Nie ja jestem twym mocodawcą i nie zemną przyjdzie ci się rachować. Wydał się ostry, lecz nie doprawiony. Raczej gorczyca niźli ciężkostrawny majonez. Gestia interpretacji. - Nie? - Nie, nie, jeno tak, tak - Pożeglował przebojem, czołem do żywiołu - jeśli chcesz dostać jakieś pieniądze zgłoś cię do tych, którym się wysługiwałeś, chociaż szczerze, bratersko solwując... Nie tuszę azali, jednak szczerze promieniem, być udało się ich jeszcze w pieleszach zdybać. Współczuję ci, sercem i rozumem!. Sam po prawdzie nie wiem, co miał bym czynić z takim frasunkiem na głowie! Śmieszny, prostacki, sarkastyczny, bezczelny? Kleyffa uderzyła świadomość, iż po raz pierwszy od momentu najęcia się na posługę, prawdziwie doświadczył rozpierającego próżność uczucia dumy. Z tego karykaturalnego opoja, ze swego mocodawcy! - Ciekawe... - Uśmiech, jakby zawczasu przygotowany na najgorsze, nawet przez moment nie poszarzał starannie wypracowanej fizjognomii. Lata praktyki. Fleury bez wysiłku obronił swej belferskiej inicjatywy - Zaiste pasjonujące... Upierasz się więc bracie, że nie dostaniemy, nawet kwater? - Wycedził, niemal wyszeptał. Gambit hetmański. Niby proste.. Bajlif zagubił się tą niespodziewaną uległością. Mimowolnie przyspieszył w tak, zdawało by się misternie już utkanych kombinacjach. - Ja, jako taki, jestem oficjalny! Oficja... - ...lnym plenipotentem. - ...króla, od militarni i okręgowej administracji! Nie jestem tutaj po to, by niańczyć, za życia już pogrzebanych wywrotowców! Tym bardziej nie zamierzam za nich płacić, czy gościć! Od co, za dwa ranki zawisną na festynie, przynajmniej wojsko w morale przyodziejemy! Ty...ty... Fleury...nie wiesz...że... - Że jest wojna! - Palców by nie wystatkowało, by wyrachować normatywną dniówkę, salowości Kleyffa. - Wojna! - Wojna? Wojna... Nie wiedziałem, przepraszam drogiego plenipotenta, ale ja tutaj, w mej ułomności, tej wojny nie dostrzegam. - Kołpakowy staruch z permanentnym sadyzmem modelował swój głos. - Drwisz, drwisz... - Sługa zaraz, prewencyjnie musnął go po zgarbieniu. Syk. Kubeł wody na rozwęglony temperament - Drwij, drwij! Cóż, jeśli waść wojny nie dostrzegasz, to ja już ci w niczym pomóc nie zdolę. Szkoda, żeś się tu do nas kłopotał, ale wierz mi nic tu po tobie! Fleury zamagiczył frontem uzębienia. Na zanęte. - Dajmy na to, kwatery. Niestety, dawno już przekroczyłem jakikolwiek rozsądkowy limit lokacji. Cóż, pieniędzmi jak, już...ee ...raczyłem wypomnieć, także nie dysponuję, a wystawienie awalu nie zlega... - Nie leży w gestii grodowego szeryfa. - Ot słyszysz! Poza tym...aha, dodać też trzeba, iż jedyne czym mogę cię wspomóc, a i to za z górą trzy dni dopiero, to przytulne gniazdko. Loch, mówiąc konkretnie. Najpierw, tylko trzeba będzie podsumować aktualną klientele. W tym onego chudzielca któregoś mi podesłał ostatnio, jak mu tam... - Kleyff przywołany do raportu wzruszył bezsilnie ramionami - Alwen! O przypomniałem sobie, Alwena, również. - Trzymasz go pod zamknięciem? W piwnicy? - A co? A gdzie ty teraz lepsze wygody napytasz? Solidne mury, palenisko, na nowiu ścielisko zmieniane? Sam możesz się przekonać...Kleyff może mały, - Dygestia - rekonesans? Sługa skrzywił się, w nieokreślonym kaprysie. - Jak sobie życzysz, Alwen się pewnie ucieszy. Vegart nie ździerżył. Jakby na pogłos przytaczanego imienia, zachwiał mizerną posturą. Jak słomka, jak targany na wietrze płomień.. Dygnął, w rezonansowym deseniu, zamarudziwszy strzępem kapiszona. Było to takie moce i wyraziste...aż niewinne. Tak szalenie złudne i zamaskowane, że gdyby nie jego wyjątkowo "granitowa" postawa, prezentowana do tej pory nikt by nawet nie mrugnął. Nie pomyślał. Czyjeś wycie za oknem, jakieś burzące spokój wrzaski. Paskudny, kapralski ordung, a potem śmiech. Ogar zerwał się czujnie z podłogi. Zawęszył, nastawił szpicowate uszy. Zaczął piszczeć i skomleć, jak ślepy szczeniak oderwany od maminego cycka. Co gorsza, niecierpliwie przy tym maglujący pazurzastymi łapami. Abbot, nie oderwawszy wzroku od szyby, połechtał go uspokajająco go po pysku. Wąsach, po wilgotnych mchowatych nozdrzach. Zwierzę, aż zapaliło się w rozkoszy. Popuściło pęcherzem, nachalnie wtulając głowę w dłonie ukochanego pana. Spieniony ozór, wylizał nasączone tłuszczanym aromatem paluchy. Wycie, jakby nawet przybrało na wyrazistości. Przykuwało uwagę. Nikt się jednak, nie kwapił na przejaw własnej inicjatywy. LeBon spochmurniał, straciwszy koncept dalszego postępowania. Vegart stonował odruchy, do poziomy jeszcze bardziej nagrobnego postumentu, a Kleyff, sam chyba nie wiedząc dlaczego, przytaszczył na stół, żeliwny garniec. Przesiąknięty spalenizną baranich cząbrów, skwarów, grochu i kaszy. Całość tak zimna i odpychająca, że nawet mchowaty pieski nos, zdawał się je ignorować. Co znamienne, wszyscy obecni odnotowali pojawienie się nowego "bohatera" Rzeczy zbyt często pomijanej, ale absolutnie nieodzownej przy poziomowaniu umysłowej równowagi egzystencjalnej, zdrowej psychicznie jednostki. Punktu stałości odniesienia - garnca skwarek! Abbot chiknął, zaciągnął smarkiem. Katalizowana zmysłami żółć, całe szczęście, wiązała torsją w gardle. Zgaga i niesmak. - Lubisz słoninę? - Całkiem niewinnie heblowało językiem - Nie? Ja także nie przepadam... Może ty? Też nie... I ty też nie chcesz? Coś tak bydlaku gały wybałuszył? A odpierdol się ty ode mnie, Finto! Precz! Bajlif, wiercił się, stękał, mamrotał sam do siebie. Drażnił go garnek, pies, fizys LeBona, kapiszon i jego niemy właściciel, i sporych gabarytów dziura jaką złowił językiem uzębieniu. - Zimno mi cholera...Kleyff, obacz, że tego wyjca za oknem! Szlag mnie zaraz trafi... - Zamieszał z dezaprobatą, tym co kiedyś Kleyff raczył określić jako quasi - "Tarebu san la chra'chuon", a w czym on sam znamionował tawernianego "sikacza" -...zwymiotuję! Nie zełgał! Ani chybi, nie zełgał! Ani, ani! - Ja chyba także... Kończmy dziecinadę Cloeuvoux, mówiąc szczerze męczysz mnie - Fleury korespondując ze słowy, popuścił ściskające gardziel rzemyki, wyciągnął szyję, jakby rozsupływał śmiertelną pętle. - Zapomniałem jak potrafisz być śliski, i mułowaty. - Kadził - Gadaj konkretnie gdzie jest Lovellas, moja należność, Alwen, ciepłe łóżko, i ewentualnie jakieś gładkie lico na "dobranoc" Marudzenie. Bezwonny zapach wyczekiwania. Otrzeźwiający jak poranny kułak w twarz, od tej JEDYNEJ oblubienicy. - Powiedz, ale szczerze przeziębiłeś się? Zgoda. Aż lepił się od śluzu, ale czy był mułowaty? - Że jak? - A może to, to samo co u mnie? Rozstrój? Tutaj nie ma odpowiedniej oberży, ja sam co prawda, mam własną kuchtę, jednak trzy dni temu... - Nie zabawie tu ani chwili dłużej niż to konieczne! Fleury szturchnął, niewzruszenie niemego Vegarta, popędzając ku drzwi. - Co robisz? Miałeś przecież tyle życzeń... - I bardzo ci dziękuje, żeś wszystkie mi je rozwiał. No bo przecież, tylko głupiec składa swe marzenia w nadzieję, nieprawdaż? - He, he, powiedz...ty chyba mnie nie lubisz, co? Zagadnął, wcale nie infantylnie. - Ależ skąd! Wręcz uwielbiam! Ja tylko, nie potrafię tego okazać. Zęby...pociemniały? - Oziębłości, oziębłość! Jak mej rodzicielce, przyrodzenie wytni, rumieńców dodała tylko li gdy ojciec lagą opłazowali. - Pasjonujące. - Zaiste, tylko padła szybko, bo bratkiem, za często tatka wyręczaliśmy. - Do zobaczenia. - Ach, czyli to znaczy, ostajesz jeszcze kilka dni, do festynu! Między nami mówiąc, chociaż ja nie ruchawy zbytnio jestem, teraz tak niebezpiecznie na tych traktach się porobiło... "Quasi - coś tam" - Cierpkie, wyśmienite! Bajlif, rozochocony, żwawo zawitał do wcześniej odpychającego garnka. Sługa zamieszał chochlą, łowiąc na wierzch kaszy przyrumienioną słoninkę, i "zawiązane" oczka smalcu. Podziw dosięgł chyba granic zenitu. - Zwariowaliście - Fleury pokręcił z niedowierzaniem, zmiętolonym czepcem - Wszyscy zwariowali. Najpierw o wojnie, teraz o festynach, gdy w koło burdel i warcholstwo. Nie wiem co Lovellas, i ten farbowany zakonny kundel zamierzają... Jestem zbyt poważny! - Dopowiedział umysł - Dałem się sprowokować, obwieś! - Ja jednakże swoje zrobiłem, zbieram... - Poczkaj, poczkaj...No spójrz Kleyff, a ten wciąż wyje! Siadaj na dupie LeBon. Przepraszam, ale może doprawdy któryś z panów zgłodniał, może się kryguje? Twój gość zdaje się być jakiś mało rozgadany. - Zdaje... - Stój, stój , stój, stóóóóójjjjj...dokąd to twoje... Patrz... Zub, chyba mi się charatnął - Wybrzmiało jak jedno z milionów dziewiczych zaskoczeń, jakim codziennie egzaltuje się, każde pokurczne "uwielbienie" mamusi. -...Lovellasa... - Abbot zamieszał paluchami w rozwartej gębie. Młyńskie koło zagrzebało w rozchlapydzonej paszy, krwi, grysu, i "gnilnego cugu" - jak mówiłem ni ma. Fleury udał niemego, dalej z determinacją szarżując ku drzwiom. - Przecież mówiłem, nie ma! Ja jestem teraz...mocno siedzi, jak w rzyci drzazga... rewindkuje, tfu... - Rekwiruje... - Aresztuje twojego towarzysza...Jest! Spójrz Kleyff jakie gówno... - Odetchnął przez łzy, dumnie wystawiając na publiczny poklask, krwawe trofeum. - Nikogo nie aresztujesz, ani nie powiesisz! - Ogródek był tuż, tuż - Zabieram Zaginionego, i wio! Zanim się tutaj z kimś dogadam, rebelianci kamienia, na kamieniu... - Że...żeniaczka się szykuję, królewska...stąd właśnie ten festyn. Kołpak już obciążył uszy. Konfrontacja? Gęsie wątróbki nieświadomie tuczyły się, na swym ostatnim powiewie wolności...nieeee! - Czyj ślub? - Skusił się zanętą - Jakiego króla? - Jak to jakiego... Trzymaj Kleyff, mam zamiar oddać go do szlifierza... Teraz jest tylko jedna oficjalna linia władzy, Lovellas pojechał do naszej wspaniałej stolicy ce... - Celebrować. - Słyszałeś? Celebrować, LeBon... - Fleury! - Gęślarz przebudził się z beztroskiej maligny - Bardzo szanuje swoje imię! *** Jak jej to powiedzieć... cholera! Słuchaj to dla twojego dobra, nie chcę cię ranić... ukochana. Mam cię odrzucić, nie chce cię poniżać nie chce byś była...nie, nie tak!!! Kurwa jego mać, jak to, och...nie wiem Tak jest konieczność, tego wymaga dobro państwa! Są rzeczy ważniejsze niż, ludzka chuć! C ja pierdole...Powiedz mi moja droga co ja pierdole... *** Południe było dżdżyste i spochmurniałe, zupełnie nie zimowe. Krople odwilżowego deszczu, sączyły miarowe uderzenia, zza zamazanej witrażem szyby. Tak bardzo obce, i rzadkie w Marras, iż gdy już stawał się ten cud, brane wręcz za wynaturzenie, wybryk natury. Zupełnie jak ta świeca, konsumująca rojne ciemności komnaty, w czas najjaśniejszej pory dnia. Leżanka komponowała się z otoczeniem. Była twarda i niewygodna, a siennik śmierdział zgrzybiałą wilgocią. Cuch. Odpychał. Przyciągał surowością. Nawet on sam nie wiedział dlaczego, dlaczego nie potrafił z niej zejść. Nie potrafił wykonać żadnego ruchu. Nie mógł się przełamać. Z żywiołem... I nie wynikało to jedynie z lenistwa, czy powierzchownego zmęczenia, czy nawet strachu. Leżał zesztywniany. Jak blady, ciosany w brązie postument. Zdając się nie dostrzegać jej karesów, trupim wejrzeniem obserwował, okrawek baldachimu, ślepiec. - Czemu ostatnio...hmn...jesteś...taki... smutny? Cedziła karminowymi usta, ssąc i pieszczotliwie, podgryzając mu ucho. Czule gładząc w policzek. - Och... - Wahanie, i dłuuuga pauza. Westchnienie - Wiesz, czasami...czasami bywa tak... Nie zdołał się przełamać. Zapowietrzył się. Starając się opanować emocje, przymknął niewywczasowane w nocy powieki. Zmęczyła go, wykręciła jak ścierkę, cudowna dziewczyna! Nigdy nie nasycona, zawsze chętna, zawsze oddana, głupia dziewczynka...Jego smutek, niezrozumiały... - Taaak? Już chciał wstać, już miał zamiar uciec z tego "ciemnego w jasności: pokoju -Elryk, proszę, nie martw się już. Tak dawno cię nie widziałam. Choć, zapomnij o wszystkim. Przynajmniej teraz. Rozpromieniona, wcisnęła czupryną w nagi tors. Ugryzła i połechtała, prowokacyjnie ubodła go fiszbinowym usztywnieniem sukni. - Ty wiesz, prawda? Świetlisty cug, odkadził gorejące posłanie. Zgasł, wykrawając na obrusie woskową fantasmagorię. Choć nie. Może to tylko złudzenie... - Wiem? - Wiesz. - O czym ty mówisz, daj... - Wiesz! - Trysnął zdesperowaną żółcią, lecz jeszcze w przebłysku gniewu poczuł ból. Coś go zdusiło w samym jądrze emocji. - Wiesz... - Głos mu się załamywał, spuszczając wzrok obrócił się do jej lica. - To moja wina przepraszam, to ja... Nie mógł zaprzeczyć. Cholera, czemu nie mógł zaprzeczyć! -...Zawsze cię tylko zawodzę, i męczę. Ty masz takie ważne sprawy. Całe państwo na głowie... Powiedz jej! Powiedz! Albo... - Jesteś taka... Dłoń zmroziła, przerażająca wymowa bezdusznej klingi. Duszenie. Duszenie w płucach. - Elryk? Kochany! Zamkną powieki. - Kochana. Sztylet zachwiał się na krawędzi. Raz, dwa , trzy...Waga miarkowała swą skalą. - Och, gdybyś ty tylko mogła wiedzieć... *** Usnęła, spokojnie w jego ramionach. Wiedziała? *** - Svindal! - Panie!? - Msza już zamówiona!? Ściągaj ze mnie łachmany! Schodzę do kaplicy niech nikt mi nie waży się przeszkadzać! Coś tak gały wybałuszył, sztyletu w życiu nie widziałeś! Dawaj jakąś szmatę! - Panie, nie goń tak...Ona, nasza, znaczy przyszła tronu oblubienica, strasznie migreną złożon, o zmianę daty... - Cisza, nie będzie żadnych opóźnień! O, nie teraz już nie... Zawahał się, przystopował. Halabardnik strzelisty, długi, jakby z jednej bryły ciosan, warował pod pilastrem. Jeden przyczynek.. - Co to za uniform! Co za mina! Gdzie złocone galony, pytam się?! Pomiot, gówno, łajno, zabije, zatłukę! Dajcie mi jakiś nóż to mu, to mu... - Proszę. - ??? - Nóż, Panie. Uciekł. Kaplica mroziła dla niego, w zupełnie odwrotnym kierunku. *** Zeszliśmy ze schodów. Ciekawe, ten moment uwieczniony w docieplonym budynku, mógł dać, jeśli tylko ktoś miał na to ochotę, dużo do myślenia w temacie "ubiór, a warunki atmosferyczne" Ja takowej nie miałem, ale...trzeba było chociaż rozpiąć opończę. Przynajmniej tak jak ten, wylegujący się na dostawczych skrzyniach furażer, popuścić rzemienie. Lecz czyż warzyłoby to jakiekolwiek znaczenie? Wartość? Jeśli tak to wyłącznie dla mnie! Więc inaczej, czy stanowiąc wspólną istotę, wrażliwą li wyłącznie z jedną wyizolowaną jednostką, nie zabijane są jej utylitarne fundamenty? Myśl. Marnotrawienie cudu pojmowania wyłącznie w imię partykularyzmu?! Moje ewentualne przeziębienie, raczej nie wpłynie w żaden sposób na koleje czyjegoś życia, azali nie jest tedy warte nawet funta kłaków! Mogę być chyba spokojny, dobrze uczyniłem, ale i dobrze uczyniłbym gdy postąpił zgoła odwrotnie! Coś, mi się tu kurwa, w tym wszystkim pieprzy... Te ciągłe znaki zapytania, te uporczywe wykrzykniki...To one tak naprawdę sprawiły, iż nie wytrwałem w, pięknie się to wymawia, stanie duchowieństwa. To one stanowią przyczynek do wszystkich moich problemów, i tak ogólnie...Nie tylko moich. Wątpliwości, córy szatana! Głupota i zaślepienie, wy namiestnicy...namiestnicy "Najświętszej"? To raczej nie jest temat warunków atmosferycznyczch. Brrr, pomijając wszystko, powinienem ściągnąć to ścierwo z pleców... - No, rozumiem, że tutaj się żegnamy! Miha, ten gówniany mniszka! Wydał mnie, a nynie co? Pewnie zapłaty wygląda, a tu dupa. Lovellas zajątrzył, i spieprzył. Myśl, myśl kochanku...Myśl... - No i co, ty na to? Fleury, swoim zwyczajem, zignorował niewygodną interpelację. Podszedł do koni, z zamyśleniem rozszczepiając wzrok po rozległym dziedzińcu. - No i co ty na to? - Powtórzył. Do mnie. Lecz tak, jakby coś ze swym drugim kołpakiem, a nie ze mną ustalał. - Po co go pytasz? Wiadomo, że nie odpowie. - Nie odpowie? - Nie, ale ja odpowiem, muszę się teraz stawić się u Filberta. Czy Bajlif, panie, grzywny spłacił i mogę już do... - Ile dał byś temu miastu? Jak długo mogło by się utrzymać? Tydzień? - Zależy przed kim miało by stawać opór. - Może i ze dwa, a dobrze bronione, przy wsparciu zawodowych łuczników, i waszym to i ze dwa miesiące... - Panie... - Festynów się kretynowi zachciewa! Zabaw. Cóż czynić... Staliśmy tak, trochę bez celu i pomysłu, rozmawiając. Raczej parodiując to co nominalnie rozmową Być Powinno. Widziałem, nie problemem dało dostrzec, Fleury zupełnie nie był w stanie podjąć jakiejkolwiek wiążącej decyzji. Zwlekał wdając się w teoretyczną dysputę. Cloeuvoux, ten prostaczkowaty knur, rozbił wszystkie jego fundamenty percepcyjnego pojmowania świata. To musiało być wstrząsające! Taki dumny i rezolutny... Śmieszne, pewnie teraz chciałby żebym to ja uczynił jakiś kolejny ruch, na ten przykład dał mu w mordę i uciekł. Kto wie może i właśnie, tak powinienem zrobić? Konie parowały, zziajane jeszcze forsownym karierem. Były głodne, i nie rozkulbaczone. Biedne zwierzęta zmuszone przyglądaniu krzątającym się po placu, objuczonym pakunkami lawirantom. Faktorom, i furażerce. Mnóstwo stągwi, beczek, i garnków. Tuż pod cekhauzem, wrzeszczał piekarz, ochoczo reklamujący rumiane, jeszcze ciepłe obwarzanki. Doskonałe na marznące dni. Tak samo robił piwowar, ochoczo propagując swoją miłość do marynarskiego grogu. Dalej jeszcze jakiś pasjonat pieczonych combrów, ktoś z przesolonym kozim serem, i cuchnącą "pleśnią" egzotycznych serwatek. Szlag wie z czego tłoczonych, z południc czy jak niektórzy bajali z podziomek. Nie mam pojęcia, choć widzi mi się, że doprawdy raczej nie była to jałówka. - Może miodziku, spadziowy pierwsza... Zanęcił na nas rezolutny bartnik. - Łóóójjjj! Pierwsza tłocznia! Dorzucił nagle, wyrosły jak z pod ziemi liczykrupa. - Ciastka! Lukry! Kołacze najprzedniejjjszeee! - Koty! Łowne... - A skórki może masz? Gronostaj, albo szyszynka na pelisę... - Zainteresował się nieoczekiwanie, Miha, macając w klatce purpurowe ogony! - A Juści, skórek, że mam! Ale po cóż szyszynek macać, gdy mieszkowe garbowania... - Garbowania?! A może trzewików, mesztów... - Złoto, srebro, kopaliny! Nagle tłum krzykaczy, jak jaki gzi rój, rozwrzeszczanych, chciwych kramarczyków obłapił, wyklętego klechę. Konie zakręciły się w miejscu! LeBon odepchnięty w lamus, omal nie przywitał się ze śniegiem, a dalszej rozmowie nie mogło być już mowy! - Flaile, morgensterny... - Mikstury na przyrost... - Relikty, artefakty, talizmany! Rozbrzmiewało dookoła, a tłum tak nabrał na sile, że nawet mihowego ogiera trudno było wyłowić z kotłowanej ławicy czepców, włosów i kapturów. Dzięki ci, panie - Pomyślałem obserwując bez pulsowania - Dzięki ty mój łaskawco, najhojniejszy z hojnych, za ten cud milczenia! Spójrz, ja ci hołduję, czyż nie odczuwasz radości? A może to przyszłe ludium ma być tą radością, hę? Ten FESTYN! Festyn, chorągiewki na cekhauzie - Trawiłem gorzko, okiem zawodowego klakiera, obserwując zaprawdę pasjonujące przedstawienia - Wszyscy chcą zarobić nie bacząc na nadchodząc zagładę. Ryzykują gardło, nie wiem czy z brawury, niewiedzy, chciwości, czy tak jak ja ignorancji, i rezygnacji? - Nie chcę już nic, wara ode mnie! Bronił się jak mógł ze wszech miar napastowany, winny swoją ciekawością Miha. Na szyi wisiały mu już ze trzy naszyjniki, dwie pelisy, futra, a nawet jakaś rozemłana peruka. - Popróbuj kochaneczku... - Nie... - Tręzle, kantary, wędzidła! - Figi, bakalie, winogrady! - Onuce! Obadaj, majty, szlafmyce wyszywane...! Brrr, co za teatrum! Zimno, do czorta znowuż zrobiło się zimno. Może by tak... - Przez jedną krótką chwilę, miałem nawet ochotę uszczęśliwić LeBona. Wtopić się w ten tłum, sprać kogoś po pysku, i korzystając z okazji wydobyć od tych narąbanych cudzą niemocą pijawek, najgrubsze z futer, i uciec... Dokąd? Którędy? To przedstawienie, tak naprawdę przerażało mnie. Było jakby złym wspomnieniem z przeszłości, taką oklepaną przyśpiewką. Jednocześnie jakąś, jakby to ująć znajomą tajemnicą. Jednospółkowaną kochanką, jakich tysiące przelewają się przez nasze życie. Niby każda inna, każda ze swoim indywidualnymi "gabarytami", ale i tak z każdą jest zawsze tak samo. Moje życie to nieustanny ciąg powtarzających się obrazów jednego festynu. Prześladuje mnie, i wyśmiewa. Ha, Dorone, Tymoteusz, Razaqu, Berry, łączy was tylko festyn. Ale co dzieli? Tylko festyn? Precz z mojej głowy, precz Dorone! - Niech wam Najświętsza Panienka błogosławi pater! Zagadał specjalnie donośle, nie kryjąc przy tym szelmowskiego uśmieszku, LeBon. Kroczący zapewne, w swej boskiej kontemplacji ojczulek, aż podskoczył z przerażenia. Noga poślizgnęła się na lodzie, kręcą przezabawny w swej jakby pijackiej homeostazie młynek Śmieszne, takie...festynowe plac. - Oj, wstawaj, ojczulku! LeBon wsparł go ramieniem. - Ot, chołopca wykręciłeś ha, ha, ha! Duchowny złapał równowagę, strzepał umoczonym habitem, i nawet zamierzał podziękować, gdy wtem dopadła ta wygłodniała kramarska horda. - Łyżwy, mam ły... - Chodaki pod cholewą! - Bryczki! - Co tam bryczki! Kwadryga! - Lektyka dla świętego! Karoca! Nie wiem czy, z pół pacierza przeszło, gdy handlarze z całego placu szturmowali już Bogu ducha winnego abbe. Horda, padlinożerców napasłwszy się uprzednio na Misze, wybadała, a właściwie LeBon im wybadał kolejne niewiniątko. Biedaczek, nie daję mu większych szans. He, już zadźwięczał sakiewką. Fleury, jak miał to w swoim zwyczaju, i jak czynił gdy był zdenerwowany, bądź też czym euforycznie podniecony, a tak właściwe to zawsze gdy drażniły go ręce, poprawił kołpak. Łupnął na mnie, spod czapy, ale nijak nie skomentował. Ściągnąwszy tylko uzdę, podszedł do "wyzwolonego" chłopaczka. Co teraz? Chyba trzeba będzie się w końcu na coś zdecydować - Pomyślałem, tak zwyczajnie. Nie specjalnie odkrywczo, no bo czym tu było myśleć? Czułem się tak jakoś dziwnie, tak nieokreślenie. Jak ugniecione ciasto. Bez konkretnej, jaskrawię zarysowanej formy. Indyferencja... O ile wiem, zaczyn pozostawiony do wyrośnięcia, w zimnym piecu, wyraża niezrozumiałe inklinacje do upadku. Co z tego? Nie wiem... LeBon i Miha, nieustannie nad czymś perorowali, usilnie starając się przekrzyczeć, tych czasami jeszcze skrywanych pod woalką raczej smutnego eufemizmu, "Zakurzonych stóp". Przez plac przetoczył się znudzony patrol, w sile jednego nieopierzonego rekruta. Jemu też było zimno, ale doprawdy nie pojmuję czemu, tak zburaczał mijając te wyzywająco wydekoltowane, acz z lekka już dotknięte fermentem kurewki. Brrr. Tutaj nigdy nie obowiązywały mnie eufemizmy. Gołe cycki w taką zawieruchę! Żebrak zastękał, zarzęził kołatką. Wianek okolicznych budynków zataczających się łukiem na cokole placu, był dekorowany, i upiększany. O dziwo nie tyle przez charłactwo, ale i przy aktywnym współudziale knechtów i pospolitych żołdaków. Chorągiewki, dzwoneczki, różne takie "bryże". Jeden odważny starał się nawet bielić, a co poniektóry tynkować latami odkładane felery. Jaka skrajność w porównaniu do Avgren! Nikt nie uciekał, nikt nie starał się jakoś przeciwdziałać...Czyżby nie wiedzieli? Brawura, głupota? Fleury wie, pytanie tylko czy zaryzykuje dla pieniędzy? Tuszę, że... jest zbyt stereotypowy, a tu potrzeba by brawury, więcej charyzmy... Za moment mnie aresztują. Ten Szeryf, i jego sługa, to ciekawi ludzie. - Pomyślałem, ciężko opadając na karbowaniu siodła. Gorączka, to niewątpliwie zaczątek grypy... - Tutaj na środek! Psie syny, ścierwo tfu! - Dawać, to dawać! - Ścierwo tfu! - Trzeba ustawić na podwyższeniu, Cloeuvoux chciał żeby było efekciarsko! - Kurwa, psie syny! Kurwa ścierwo tfu! Na moment wyżej uniosłem powieki, kiedy kolejni wataszkowie, wygwizdywali na siebie uniwersyteckim, specjalistycznie chamskim szyfrem. Mężczyźni, z których przynajmniej ze dwóch, po rozmiarze łap, wyglądało na cieśli, ustawiali na samiuśkim środeczku toporne, beczkowate bale. Krojczy nacechowany mimiką, co najmniej książęcej igły, mierzył i wycinał, bezpośrednio na śniegu, kwadratowe sztalugi czerwonego atłasu. Trzech zakutych w jajowate szyszaki, parobów harowało przy rozładunku drewna. Czwarty, zdecydowanie wredny pokurcz, nie robił nic. No może, dyrygował z kulbaki. Raczej bezproduktywnie. Psie syny kurwa... Co oni... - Zaiskrzyłem mimowolnie, lecz już w chwili formowania myśli, grzmotnęło mnie, nie, może raczej zaintrygowało, rozwiązanie. - Szubienica! Szafot, ukoronowanie ślubnych celebracji! Bajlif będzie miał jeden problem z głowy, dzięki siekącemu mrozu, ścierwa tak szybko nie zaśmierdną. W sprzyjającej aurze, podkisną i do marca. Bawiąc się tak w odgadywanie uroków przyszłości, przypadkowo zawiesiłem wzrok na murowanym palatynacie. Budynku z którego tak "niegodziwie" nas wykwaterowano. Zaskoczył mnie, muszę przyznać, autentycznie mnie wzruszył. Przez lustro szyby otaczało, szpiliło jego skupione spojrzenie. Z pewnością wczuwał się w nas od znacznie dłuższego momentu, niż pospolite charknięcie smarkiem. Mnie. Przeczucie podpowiadało, byłem wręcz pewny, że skoncentrował się na mojej osobie. Tak, zapewne, lecz czemu mi to nie schlebia? Quasi sługa należał do najpaskudniejszy, choć najrzadszych ze znanych form ludzkiego zezwierzęcenia. Był jednym z tych okrytych cienistym płaszczem fidelisów, totumfanckich rzeczywiście pociągających za sznurki. Tacy są najgorsi. Knują, chachmęcą, wszędzie wciskają swe po napinane jak postronki, rysie uszy Węszą, lecz nie jak szpice raczej jak kuny wiją się po krzakach. Co on wie? Pewnie sporo, a resztę sobie dopowiada...No co? Wymyśliłeś coś panie szara eminencjo? Oszczędź nam mitrężenia, niech Fleury przestanie się wachać? Mi nie zależy! Już, dawno przestało mi zależeć! To jest moja przewaga, ale ty o tym nie wiesz! Nie wiesz! Ja nie lubię tylko marznąć. To bezsensowna ofiara. Poza tym chciałbym odciążyć Fleurego i Mihę. Oni są lepsi - Kocham to słowo - Lepsi, ode mnie, od ciebie. Oni nie działają dla żadnych ideologii, czy głupich ekspiacji, lecz po ludzku, dla szmalcu! Zwykłego złota! Może to jest właśnie uczciwość? No co tak patrzysz! - Mój mózg zdawał się wyć, trzeszczeć w konwulsjach - Zabij egzula! Dorone...! W pewnym momencie nie wiedziałem już gdzie niebo a gdzie ziemia. - Psie syny! - Ścierwo... Niespodzianie na plac, jak grom, burzowy laufer, wparował łoskot rozpędzonej kielni. Kilku zziajanych, skałkowych szwadronowców zatrzymało się na smatruzowym tłumie. - Precz! Z drogi! Ujadał wysforowany wachmistrz, już zdybiały przez begarską konglemeracyję. - Z drogi wszarze! Z drogi bo zakatrupię! - O kurwa... - O psie syny... Syk chlastającego batoga, miałem wrażenie iż samą swą przenikliwością szpicruta to mnie łoi po plecach. - Ludzie! Dalibóg tragedia! To oni wracają, oni... *** - K...kkkka...kalu...miakowałeś już jakie będą dokładne prowęta, he? Ciekawy to człowiek. Nieugięty, jak każden mnich, ale przecież taki inny. Wyjątkowo niepospolity. Jeśli to chociaż w ćwierci prawda co o nim mówią, gra z nim jest warta nie jednej świeczki, a najprzedniejszych kandelabrów. Może zrobiliśmy błąd, od razu go nie eliminując? Po cóż dalej przeginać tę gałąź? To tylko pogarsza sytuację, a on i tak oficjalnie został już pogrzebany. Czy Elryk naprawdę chciałby... - Trzeba go panie jak najszybciej aresztować i przetrzymać w piwnicy, i to tak żeby go nikt nie wyniuchał. - Co ty bredzisz? Ja wiem, to lubo od głowienia, lubo z głodu tak cię zakręciło. No dalej zaordynuj sobie jaką potrawkę, a sporą, tać i ja, mógłbym troszkę nadszarpnąć! Jaki płynny ruch...pełna kontrola, doskonały wojownik! Chciałbym wiedzieć o czym teraz myśli? Zakłada sobie pętlę na szyje czy waży ostrość topora? No, no jakie mam wesołe bajania. Chciało by się powiedzieć atawistyczne, zezwierzęcone, a to odwrotnie, najbardziej typowo ludzkie wypaczenie. - Hej, nie przesadzasz troszku, he? Pytałem o coś? Ssie mnie nad macicą...Hej, prowęta?! - Zastanawiam się czy nie było by najlepiej skryć by jego obecność przed Lovellasem i Filbertem, i jako hetmanem na planszy szachować...Ale kto by tedy wyrżnął tego LeBona, no i mnichów... - Słyszych co gadam?! Nie? No Finto, nie chcesz chyba żeby twój pan tu z wycię...cię...czenia niedomagał? Słyszysz mnie piesku? To urżnij tego Kleyffa w dupę! Kto tak się drze? - Zadaje się... - Nie mam konceptu jak to przeprowadzić! Daj mi trochę porachować panie... - Kleyff... - Wrocław, a rzuć tam na ogień jakiegoś półdupca... Jest taki dumny i nieprzenikniony. Ma w sobie coś...coś z takiego paladyńskiego patosu. - Mordu! Chciałem potrawkę! Krzyczy, ktoś autentycznie chlapie gębą. - I zamkijjj to przeklęte oko, Kleyff! To Cloeuvoux. Tak dopiero teraz się zorientowałem. Lecz czegóż on może znowuż chcieć, aha, aha... - Wrocław! Przyrządź panu potrawkę... Kuchta ukłoniła się po pępek, antycypowałem iż nie specjalnie starając się mitygować, wręcz bezwstydnie rozciągniętym giezłem. - Z... - Z kopy, nie tuzina jajek. - Dokończyłem beznamiętnie, niezmiennie śledząc JEGO zachowanie - ??? - Z tuzina, z tuzina ja nie mam apetytu. Chyba, że ty masz zamiar pofolgować na koszt państwa, to śmiało, raduj się dniem. - ...Ja raczej wolałbym gąsiora, z chrzanem i pasternakami, ale przyobiecałem ci decyzję, to skubniem i jajca. A skoro jużem jesteśmy na języku, powiedz ino, bo aż mnie skręca i dygestie wstrzymuje, ileż to myśmy zysku skalkulowali? Ależ z niego głupi ignorant! Oceany zbędnej paplaniny na minutę. Gada i żre, sra i śpi, wieczorem chędoży, - egzystencja! To nie Zaginiony. Jakież to podniecające, nadzieja było mieć go za swego pana, albo...kompaniona. - Hej... - Średnio, ze wszystkich podatków, składów, ceł i lokacji jakieś trzynaście do piętnastu tysięcy marek, czyli... - Zaraz, zaraz siedem tysięcy florenów? - Gdzieś tak, trzeba li tylko odliczyć koszty własne, wojsko, łapówki, kwestie organizacyjne, dekoracje miasta, no i procent dla bankierów i to panie, co Cameronowi za odstąpienie przyobiecaliśmy. Sumarycznie, o ile mnie pamięć nie mąci to dwa, dwa i pół tysiąca czyściutkiego złota wyimpasujemy. Powiedziałem mu, niech się cieszy. Co godzinę sprawiam mu tę samą radość, a on co godzinę powtarza ten sam rytuał. Wstaje, nakłada filc, podchodzi do tego rybiego sokoła, zdejmuje kapturek, mruczy coś i gada doń, karmiąc oberżynami z solonego sztokfisza. Poćciwiec... - Dwa i pół tysiąca! Nie pomyliłem i tym razem. Ryba spadła na posadzkę? Zje, idę w zakład, zjedzą ją w kompani. Problem, żeby tusza pozwoliła mu dosięgnąć kolan. A Vegart? Jemu pewnie nie braknie i dworskiej ogłady...Co jest w tym człowieku, że tak intryguje? - Ach, żeby tak, żeby tak i pięć, się dało? Co o tym sądzi moja ptaszynka, he? Ukryje się go! Zaraz do lochu, pod klucz, albo nie tutaj! W palatynacie, u mnie! U mnie jest bezpiecznie! - Beknął...Ja chyba przestaje już zwracać uwagę. Eldredd nie rzęzi! - Popatrz Kleyff,- Żuje, zawsze mam rację! Ciekawe jak u niego z dygestią błota spod cholewy - a gdyby tak odesłać, na wesele lubo pod pretekstem jakiego buntu z pięćdziesięciu chłopa! Lubo zdać je królowi! Jako wiano godowe wnieść! Jakem mamy nynie pięć tuzinów żołdactwa... Już pamięta? Jak widzę mylą się ci twierdzący, iż niepiśmienny, oznacza niezdolny do myślenia. - To co ostanie, hałastrę w ryzach utrzyma! A po cóż nam więcej? Cameron miasta nie ruszy, przyrzeczone ma po festynie pieniądze otrzymać! Za tydzień, no może półtora nawrócą z nowym komputem Lovellas i ten Filbert, a wtedy miasto bez trudu utrzymamy! Pięć tysięcy! Pięć tysięcy będzie Kleyff! Czekaj, jakby tak zmitrężyć? Nie zapłacić jak mi zaprzeć się! Lovellas nie będzie miał wyjścia! Złota z festynu nie powącha bo głupiec spieprzył, a stanąć do obrony zmuszon będzie! Sześć, tysięcy! Słyszysz Kleyff!? Miarkował, rachował, chciwe oczka! Co tam! Vegart, spojrzał na mnie. Dostrzegł... Ciekawym ja, co sobie pomyślał... - Ażem się spocił...Sam do tego doszedłem Kleyff! Sam bez twojej pomocy! Obrzydliwy sztokfisz... To metaliczne spojrzenie. Stalowe nie wyrachowane. Aż trudno oderwać wzrok! - Kleyff jestem genialny...Kleyff... o szlag, chyba się posrałem... Mierzy mnie. Ocenia. Mierzymy się! - Kleyff połóż mnie do łóżka...Pieprzona ryba...Źle mi, sześć...tysięcy! Oj, chyba poszło nogawicą... Co teraz? Jaka cenzura, Vegart? Jaka? - Kleyff...Odwróć się...Kl...Finto... Co to za hałas? Co jest...Ktoś wjeżdża, co się wyrabia? Konni? Carnack! Broge Hernes! To od Lovellasa! - Dostrzegłem, jak na pierwszy z rycerzy upadkiem błyskawicy wkręca się w dziedziniec. Krzyczy, wymachuje zakrwawioną łanią na ryngrafie, żebracy łupią go z dobytku...Knechci, gdzie wojsko... Co się dzieje... - Kleyff...Błagam...Śliwowica, zaiste ta przeklęta flandryjska przepalanka...och... Vegart, gdzie Vegart! LeBon! Knechci rozpędzając tłum, wrzask, aresztują go! Co za imbecyle! - Nie tego! Kurwa jego, nie jego! Broge wrzeszczy, Carnack ubity - Myśli pędziły kaskadami rwistej siklawy - Co się wyrabia co oni krzyczą! - Kleyff, ja śmierdzę ... Od gnomona, od głównej bramy, wbiegła klekocząca kareta. Zakotłowała na zakręcie, ześlizgnęła się po lodowej rynnie. Bigos. Konie, przewodzący ogier, zmiażdżony euforią tłumu dostał chyba zawału serca. Filbert, Lovellas! - Jak mogłem nie poznać tej lalkowatej figury! Gruchnął, biegł, Słychać wyraźnie... - Nie żyje...Kleyff... - Napadli! - Złupili! - Krew! Co? Co? Veg...Zaatakowali ich! Rebelianci! Cameron! Jadą tu... Opuszczać bramę... - Gardło wyjałowiło się niewypowiedzianymi słowy. Nynie rzeczywiście poczułem, że to koniec. Nie wiedziałem dokładnie czego, ale doprawdy coś się tedy bez powrotu urwało... - Pięć...Tysięcy... - Tyś tak raczył ujadać starszy kuchciku Kleyff? Weszła z wałówką, zaciskając kluczem drzwi. Wrocław... ty kurwo. - Niepotrzebnie, potrawka już na stole, czy odświeżyć pana, czy wystarczymy sobie w dwójkę kochaneczku? Rozpięła rzemykiem. - Pięć... - Abbot wyrzygał pod łóżko. Spojrzałem jeszcze na dziedziniec, nie złowiłem. Cóż, ostała Wrocław. Wrocław...ty kurwo... *** Alwen, Alwen, a co ty tak leżysz? Ruszył byś się, do roboty wziął.. Uch...yyy...uch... Ubrał byś się w co, tak bęben wystawiać? Alwen, słyszysz? Alwen, ale ty ma czerwony nos. Bój ty się Boga jaki czerwony! Pokaż no, pokaż...jejku, toć to pijacki jak to wygląda? Alwen? Uch...yyy... Synku kochany za dużo ty popijasz...o Boże, o nie mogę patrzeć! Normalnie pijacki nos, no. Obróć...jejku, jejku, co ci koledzy z tobą zrobili. Alwen? Alwen?! Uch... Wychodzę, idę bo nie wytrzymam, bój ty się Boga, bój ty się Boga, synku kochany... - Mama...? Mamo? Mamo to ty?! - Nie, chyba nie wyglądam. *** - ...I tak, to koniec, jak żartowałeś, poematu. - Koniec...Koniec wszak znaczy tropy nowego początku. Wrzeciono czasu, pajęczyca w kopulacji, pożera konkubina. Swoim łakomstwem, pieczętując osobistą zwycięstwo, ale i klęskę współrodzica. Wygrana przez upadek. Jak sfinks i popiół, żagiew na odłogowe pole. Czyjeś życie musi się zakończyć, by dać żyć innym. Pisklę, jajecznym pasożytem będąc, żeruje. Po śmierci zgnijemy, a nasze prochy wydadzą kwiaty. Nowe, młode tulipany... Umilkł. Zakończył jednostajny popis elokwencji, akuszera pięknej pani ciszy. Alwen ziewnął. Przeciągnął się zmęczony, nie bardzo chyba orientując się o czym mowa. - To było dobre, o ile cenić literaturę. Dobre o ile sankcjonujemy istnienie dobra. Dobre.... podobało mi się. Alwen, sam nie wiedział czemu, jednak ta pochwała wybrzmiała w nim bardzo głęboko. Zdecydowanie zdecydowanie! Zdało mu się, i chyba tak było naprawdę, że "Te" słowa, w "Tych" ustach, stanowiły o czymś wyjątkowym. Kertz, zakorkował butelczynę. Powoli, wręcz flegmatycznie. Wszystko co robił. Każdy najmniejszy ruch czy gest. Każde spojrzenie czy słowo tak samo...mdłe. Niski, trochę ochrypły tembr głosu, charakterystyczne: nienaturalnie wysunięta szczęka, i wygolone czoło. Zwaliste cielsko, genialnie zsynchronizowane z charakterem. Brzydota, na przekór czyniąca go pięknym i ciekawym. Intrygował, wręcz nachalnie przyciągał uwagę. Był straszny, ale nie można było wysondować źródła tej ciemności. Co tkwiło w tym człowieku, że bali się go nie tylko zwyrodnialcy, pokroju Del Solara i Vazqueza, ale nawet więzienny rakarz? - Dobre...- Wtrącił, a potem z trudem zakasłał, otępiony na smutno Gandzia - dobre... - Czemu sądzisz, że dobro nie istnieje? Alwen zasypiał, przekora nie pozwalała jednak nie zareagować. Mówił przez mgłę, wcale nie mając się lepiej niż Gandzia. - Taaaak... - Leniwa maniera chrypki - Filozof powiedział: "Niestety, jestem zmuszony podważyć ten fundamentalny dogmat Boskości. Toć czyż, gdyby naprawdę istniał, przecie nie pozwoliłby nam dłużej tak żyć" - Merthyr Tydwill. - Merthyr Tydwill. Nie potrafił mu zaimponować, i wcale się nie starał. - Skazany na stos, sam wolał poderżnąć sobie żyły. - Grał Boga, i oni odgrywali, w tym samym teatrze. Nie zdzierżył zderzenia z własnoręcznie postawioną ścianą. Decydenci, nieomylni wydzielacze społecznej sprawiedliwości... - Dobra? - Może i również dobra. - Reglamentacja jedynej słusznej, i obowiązującej doktryny? To głupie i nierozsądne myśleć, iż jest się wstanie kontrolować monopol na życie. - Nikt tak naprawdę, tak nie uważa. To bardzo subiektywny, ale i prosty osąd. Czysty egoizm. Jak w małżeństwie, skatowana żona ma swoją własną prawdę połamanych żeber. Mężczyzna ma swoją prawdę przypalonej kaszy, czy niezaspokojonej chuci. Pytanie kto ma teraz rozstrzygnąć o tej Jedynej Słusznej? To jak wywyższać wtorek ponad środę, kułak ponad język. Prawda mimo iż jest po środku, od zawsze należy do silniejszego. To jest to jedyne dobro i sprawiedliwość jakie znam. - To demagogia! Bzdura! Podłe zezwierzęcenie, tylko do prawa pięści! Alwen zasypiał? Kiedy?! - Podobasz mi się. Parsknął. - Rycerska szlachetność, granicząca z dziecinną naiwnością. Najgorsza z możliwych ułomności dzisiejszych czasów. - Może...może nadszedł właściwy czas, by przerwać tę komedię? - Podobasz mi się - Kertz chyba się oblizał. - Podobam się? - Dobre...dobre... Cherlartyk, podkurczywszy nogi siedział, z lekkimi objawami obłędu na twarzy. Głowa kolebała na boki. To opadając, to unosząc się nieznacznie. Jak mały dzieciak, bezmyślnie powtarzające niezrozumiałe sylaby. Poeta, wyłuskał mu z pomiędzy palców, aromatycznie nęcącego skręta. Przysunął się bliżej, tak blisko, że jego długa broda omal nie zachodziła Gandzi na pierś. Obaczył jeno małe, ścięte spojówki. Zaciągnął się. Bez oporów. Kolejny raz wróciło wspomnienie, o czymś, o kimś... Zaciągnął się raz jeszcze. Lepiej... - Po...nawii... am pytanie. Gasła ślina. Przyjemny dreszcz. - "Zastanawiam się tylko czy Niestety czy na Szczęście?" - Wiesz nie bardzo rozumiem... - Tydwill. - Tyd...will? Płuca wyciskały łzy i drobiły sylaby. - Jesteś inteligentny, ale i taki słaby. - Nie potrafię z tobą rozmawiać. Kontestujesz istnienie dobra, w imię czego, się pytam? Budujesz teologię dla ludzkości tylko na bazie własnej wiary czy niewiary. To głupie i pyszne! - Jesteś inteligentny. Jesteś uczciwy, sądzisz... - Odpowiedz mi odpowiedz! - Poeta nie zdając sobie nawet sprawy, z łagodnego tonu, gwałtownie przeszedł w krzyk. Darł się, nie widząc jego twarzy. Darł się w studnie przesuwających się obrazów. - Niewiara w Boga, daje nam prawo decydować kto jest właściwy, a kto nie! Kogo zabić kogo wywyższyć! Trala, lalla, dupa Jasiu! Za kogo ty się uważasz ty...ty...negujący dobroburco... Janos postarał się, mimo wszystko. Cannabis był przedniej jakości! - Dobre...dobre... - Zamknij się. - Jesteś inteligentny. Zanuć coś jeszcze. Skręt kończył swój żywot opalając mu paznokcie. Analgezja, czy otępienie? - Zanuć?! Jestem prostym wieśniakiem?! Słyszysz! Jestem głupcem, tchórzem...Jestem zły, zły, zły...głupcem, głupcem...dupkiem... Nagle jakby coś w nim pękło. Całkowicie się rozkleił. Łzy cisnęły mu na źrenice. Wył, parskał śliną, śluzem z nosa. Leżał teraz, jak porzucona o świcie kochanka, kwicząc do księżyca. - Nie masz prawa decydować o życiu... nie mam prawa...prawa...nie mam praaawa! To niedobre...nie właściwe... - Dobre...dobre...do... Tupnęło głucho, jak o mur.. Ułamek sekundy. Gandzia umilkł, doskonale przycelowany. Nieprzytomny już, wyrżnął potylicą w kamienną podmurówkę. Alwen zdusił w gardle, pierwszy odruch wydzierającego krzyku. - Quieto! El pijo montesano da rubiio! Nocturno se cini vio! Mulryńczyk stał nad swą ofiarą wypluwając jakieś złorzeczenia, jak mniemał Kertz, coś o śnie czy ciszy. Był wysoki i kruczy. Na tle równie ciemnego otoczenia trudno było wychwycić charakterystyczną sylwetkę. Jak mniemał Kertz...nie Kertz się nie zastanawiał. - Le buo, elle puo. Da pikka, ce muccia, he, he! Czarny powiedział chyba coś śmiesznego, bo z wyrazu, aż złapał się za żołądek. Co ciekawe, żaden z jego "towarzyszy" nawet nie zaszeleścił. Nie pisnął, a z pewnością nie mogli już spać. Drewniany korek skąpał się wtłoczony, w alkoholowy przerębel. Kertz spokojnie, wręcz elegancko, można by nawet rzec pedantycznie, odłożył na ziemię gąsior. Wytarł dłonie w spód kubraka, na jeden rytm prostując się na nogach. - Piola, diadora signiora... Śmiał się jeszcze, nucił pod nosem. Coraz ciszej i ciszej, echo intonowało ten rechot.. Głośniej i głośniej, wyraźniej, drażniąco... Zgasł. Pepe Sanchez, upewnił się Kertz. Empirycznie. Upewnił się, choć wcale tego nie potrzebował. Stał tylko i patrzył, patrzył, patrzył...Mulryńczyk drżał. Teraz słuchał dzwonu swojego serca, tuk - tuk, tuk - tuk, oddech i rozkurcz żołądka. Głośniej, i głośniej... aż do bólu. - On wżeszczał amigo, mearne je jigemez, darł się. Chcieliśmy spać... Tłumaczył się, choć nikt go nie pytał o pobudki. Błądził. Chciał się ukryć, schować za barierą słów. Mięśnie targnęły się do rejterady. W piwnicy panował półmrok, wilgoć i cisza. Swąd przepoconego giezła, lepił się do skóry, jak smród gówna za ludzkim poważaniem. - Wrzeszczał...Kertz...Kertz? Alwen neurotycznie, wysysał resztki pojary, co chwila zerkając to na jednego to na drugiego za stojących. Trzeci wciąż leżał sztywny. Poecie zwolna wracała świadomość, a co za tym idzie ta dziwaczna aura. Uwalniająca pierwotne instynkty, ratujący przed samozagładą strach. - Amigo... Choć łysy wciąż nie reagował, Mulryńczyk cofnął się w głąb sali. Spojówki zwarły się na dłużej, zamrugały szybko. Gdzie uciekać, gdzie uciekać! Wzrok jakby nie dowierzał wzrastającemu napięciu. Dwa, trzy, cztery kroki. Coś go złapało za ramiona. Te okaleczone ręce, odór gnijącego uzębienia... - Rodriguez? Hernandez? Del Solar... To nie oni, to Kertz, zareagował. Zdawał się być jednak jeszcze bardziej flegmatyczny niż zawsze. Lewa dłoń zaszemrała, jakby przedłużając się u nasady o pół łokcia. - Zaintonuj coś jeszcze, proszę. - Kertz, que ty... Poeta zamarł w połyku śliny ...Nie, to nie było do niego. - Coś śmiesznego, proszę. Proszę. Mówiąc to Kertz, nieznacznie przemieścił się do przodu. Mulryńczyk, zawinął, wierzgnął jak zranione zwierze... Słoneczko także miał silne dłonie. - Solar Bene?! Beneee?!! - Buenos noces, amigo? Chciał spojrzeć w jego oczy. Jakby rozłupać bramy umysłu. Jak przebijający skorupkę wąż, tak i on chciał wedrzeć się do żółtka lęku. Atawizm, znany tylko człowiekowi, cierpienie źródło, wręcz erotycznej rozkoszy. - Kertz nie wolno ci... - Buenos noces... - Powtórzył na rytm płaczliwego plaktu. Mulryńczyk już nie walczył. Splunął mu w gębę, wyszczerzając zęby. Począł się śmiać, rechotać, po włóczęgowsku - brechtać. Szalenie, potępieńczo...Nie zaprzestając nawet gdy zima, dotkliwsza niż wszystkie znane mu dotąd mrozy, bebeszyła żołądek. Gdy Kertz pruł mu flaki, fachowo, po rzeźnicku wiercił ostrzem. Z góry na duł, i znowuż do góry. Coraz "lepiej" , coraz sprawniej jakby przypominając sobie uśpione wspomnienia. Bez cienia flegmatyzmu. Z zadziwiającą łatwością rozłupał mostek, aortę, przytrzymując wierzgające kończyny zawinął tuż pod pępek wyłuskując jądra. Do ku temu Pepe, nie przestawał śmiać. Wymiotował krwią, obsikał się, obesrał, nie zacierając jednak z twarzy irytującego grymasu. Na reszcie zaskowytał, umilkł zamierając na chwile w bezruch. Jakby wyrzekając się cierpienia, opadła i głowa.. Poprzez okienne kratowania, nawiedził ich księżycowy pobłysk. Rzeźnik, ze starą flegmą, wyciągnął zakrwawione ostrze. Sprawnie wtarł w rękaw resztki posoki, wpuszczając broń w pochwę mankietu. Obryzganą twarzą, nie przejął się wcale. Solar milczał. On, nawet on, był naprawdę przerażony. Kertz schwycił za włosy, martwy już zewłok. Uniósł głowę, zaglądając w ubite na sztywną pianę białka. Nie doczekał się. Nie odnalazł pożywki dla gasnącego atawizmu. - Czy ty wiesz co ty zrobiłeś...Kertz. Czy ty wiesz co ty zrobiłeś, sędzio sprawiedliwy? Alwen mówił spokojny. Bardzo spokojny... - "Niezbadane są wyroki Boskie", amigo. - A pytałeś się Gandzi czy tego chciał? - Niewiadome... - Racja, "Każdy otrzymuje dokładnie to co jest mu, pisane..." - Tydwill. - Nie, Kertz, to nie Tydwill, to ja. *** - Boję się Hai. - Czego? - Hai, boję się! Hai! - Cichaaa...co ty gadasz? Zawrzyj pysk, jeszcze ktoś podsłucha. - Psia jucha, deszcz, ciemność szatańska noc, Hai! - Co tam się dzieje! Nie gadać! Smołować! Szybciej, szybciej niedługo będzie świtać! - Cooo?! - Smołować! Ważyć kaszę! - Tak jest! - Tak jest. - Tak jest... Rozeszło się po sznurku machikuł. - A ty? - Co ja? - Tu jest strasznie! Widziałeś te oczy! Te błyski! - Gdzie? Tam nic nie ma. - Hai! Rusza się, się rusza! - Tylko deszcz...Żadne czary. Ciemność fermentuje ci rozum! Oooo, cięciwa poszła, trzymaj naciągniemy. - To są elfy, Hai! A może i co gorsza! Może, to trolle, a może inne paskudztwa?! - Ciągnij, ciągnij ja zamieszam oliwę! - Hai głośno rozłupał w zębach sporą główkę nie łuskanego czosnku - Nasmarowałeś kuszę?! - He? - Zamilcz głupcze. Widzisz tego śniadego, tego pod ścianą? No, po co nam go na posterunek wpakowali? Toż to mnichem zalata! Athrobus. Pewniakiem na przeszpiegi wysłany...umilknij boć obaj, jak Epp na gałęzi, zadyndamy. A mnie tam karierem nie spieszno. Na pieszo wole, jak rak, cyk, cyk, cyk. - He! - Błysk ino. Zamilcz mówię ostatni! - Grzmią, wyją, jak trupy...Jakby im kto duszę od ciała odkrywał! Elfy, ogry, potępieńce! Alfgraad! Alfgraad my już! Najświętsza Panienko zratuj grzesznika, ulituj się nad bluźnierstwem! - Na cudowne blizny świetlistego Athrobusa! Panie miłosierny wybacz tym co zbłądzili! Co ty wygadujesz?! Robota w rękach się waży, a ty głupotami łeb zaprzątasz! Tyś królewski żołnierz, nie jakiś tam rębajło! - Hai... - Masz napij się wódki...masz mojej. I prześpij. To dobra rada, ja skończę za dwu. Pętla mi nad nosem za bardzo świeżą wędzonką pachnie. - Grzmoty, pioruny, biją w nas, walą! Hai, braciszku gdzie ty?! Hai, chodź tu uciekajmy... Hai, pogładził wzrokiem rękojeść sztyletu. Wypukłość, główkę. Jeden widelec na dwa talerze... - Biją! Bijąąą! Upieką nas w tym rondlu, osmalą! Nie, nieeee... Potężne wybuchy wstrząsnęły podstawą barbakanu. Foremna budowla jakby zakolebała się fundamentem. Niebo zbiło się w poduszkę, połykając gorejące gwiazdki. Rozkwitał poranek, wilgotny i mokry... od łez... *** - Hej ty tam. Cso to za harmidery na po nocy się wyprawia? Wąsaty kupczyk nie myślał uraczyć go odpowiedzią. Nie przerywając, na przemian to klną to poprawiał objuczające pakunkami, woły. - Ba chamie gadoj, że! - Warre! Warre! Kattastrofeen! - Cha?! Chiente? - Warre! Warre...Schaizze! Pędzący jak pokąsany, laufer, lub inny dworny liberyn, zahaczył ostrogą, o wypasione juczyska. Kupiec zakipiał, nie wiedząc co najprzód czynić, wykląć dworaka czy łapać rozlane po placu żółciutkie melony. Rodrigueza to już nie interesowało. Harmider zawarł w dupie. Liczyły się tylko te dwa wyłapane owoce, i to, jak je najszybciej i niepostrzeżenie skonsumować. *** Alwen, jak przez te wszystkie minione poranki, tak i teraz, pozostawał jednak, trochę na uboczu. Wtuliwszy się między lico ściany, a szyjkę wypróżnionego gąsiora, siedział i obserwował ciemność. Po ostatniej nocy, miał już serdecznie dosyć krzykliwości, harmidru czy nawet pseudofilozoficznych dyskursów z Kertzem. Ta terapia, i tak nie przynosiła spodziewanego rezultatu. Poza tym wczoraj doszło do wyjątkowego już absurdu. Dokładnie w chwili gdy Hernandez, co najmniej urzeczony muzą własnego geniuszu, zaczął mu wyłuszczać, skomplikowaną budowę jednoręcznego flaila. Monolog był skądinąd troszeczkę zagmatwany, ponieważ Mulryńczyk nie potrafił sobie przypomnieć, w zrozumiałym języku, więcej ponad dwa słowa "Kurwa" i "Mać". Stosowane mimo to często, i co istotne, tak dla ubarwienia wypowiedzi, i żeby nie znudzić słuchacza, w zamiennej kolejności. A w ostatni wtorek...Nie, o tym już nawet nie chciał pamiętać. Siorpiło. Odwilż, o zgrozo, cegły jakby jeszcze bardziej ugruntowały swą pozycję lodowego katalizatora. Pomimo wieczornych perturbacji wstał, obudził się wyjątkowo wcześnie. Tak wcześnie, iż wielce nie wywczasowany gnomon, dogadał się ze słońcem stawiając kategoryczne veto, zmianie ustalonego harmonogramu dnia. Zazwyczaj Janos roznosił żarcie dobrze po jedenastej, a dziś? Może, to i jednak lepiej? Lecz cóż to za różnica, tylko kilka wilgotnych poranków mniej... Ten nowy więzień... Janos strasznie mu miodził. Wszyscy mu "miodzili" Bez wątpienia, musiała to być jakaś istotna figura. Być może jakiś wyrodny wielmoża, albo duchowny, albo co raczej było najbliższe prawdy, "polityczny". Cholera wie, wszystko możliwe... Tak bardzo dbali o jego anonimowość, iż nawet dowlekli go tu w szlafmycy. Dostał oddzielną "kawalerkę", z widokami na południe, i chyba świeżym, bynajmniej jeszcze nie prześmierdłym posłaniem. Żarcie otrzymywał w zgrzebnej misce, z łyżką. Mięso, a nie stęchłe pomyje. Sam z siebie także, wydawał się być "zjawiskiem". Przez dwa dni jakie zdążyli wspólnie podzielić, ani razu nie doczekał się odpowiedzi na próbę jakiegoś bardziej werbalnego kontaktu. Dozując do gulaszu dzień, datę jego "rozpalcelowania", tajemnica urastała najmniej, do poziomu intrygującej zagwozdki. Dzień, w szczególe wieczór... nazwał go "frywolnym wtorkiem". Czemu? To upust, ze zbioru liryk i romanców, jego ukochanego poety Tydwilla Pięknogębego. Nazwa jak nazwa, bez znaczenia. Więzień musiał, był o tym przekonany, absolutnie musiał mieć koneksje z wydarzeniami sprzed dwu wieczorów! Pytanie było tylko, jakie? Janos nie wydawał się skory do wynurzeń. Mulryńczycy, skądinąd trudno się temu dziwić, uszu nadstawiali szerzej jedynie gdy temat dotyczył spraw czysto fizjologicznych, i to na poziomie bardzo podstawowych, dopuszczeń. Snu, jedzenia, popitki, pochodnianego ciepła i światła, ewentualnie nowej pary kości do gry. Hmn...egzystencjalizm! Lecz cóż to teraz miało za znaczenie? Rewolucja? Przewrót o którym marzył, a który w pewnym momencie stał się jego obsesją, nareszcie pukał, dobijał się wręcz do wrót przesilenia. "Jego" chłopi byli już, tuż, tuż. Między klasowa, jak miał to w swym zwyczaju mędrkować Cameron, emancypacja. Anarchistyczna u samych fundamentów, decydencja egzaltowanych mas. Wszyscy równi, świat bez wojen i konfliktów. Przyjaźń Marras i Alfgraadu, człowieka i elfa - zabójcy z uświadomioną ofiarą. Beztroska feeria nieustającego błogostanu. Jeszcze w poniedziałek, jeszcze w zeszłym tygodniu...tak wiele się wydarzyło. Gliniany gąsior lustrzył opadające z lica, krople. Gapiący, tępo, tam pod ścianą zaległy człowiek... Rąbnęło. Chyba piorun, bo flara błysku, przecisnęła się przez wszystkie zakratowane pajęczyny. Zwodzona konstrukcja spojówek poety, zadziałała w tym momencie całkowicie wbrew kalkulowanemu racjonalizmowi. Puściły sąki i zębatki, coraz niżej i niżej, oddalając się od brwi... Jakże powszechnym jest uważanie, iż sen w tak mroźne poranki może prowadzić tylko do nieszczęśliwego rozwiązania: zapalenia płuc albo...może...ale nieszczęśliwego? - Bardzo dobrze, żeś w końcu wszystko zjadł. Alwen zamieszał przymykającą się makówką. Energicznie, co miało oznaczać "na miarę aktualnych możliwości". Kwiat ruszył skostniałymi płatkami. Trochę wbrew swej woli, ale też z rysem nacechowanej umyślności, doszły uszu niewyraźne szepty z przeciwległej ciemnicy korytarza. Szept, raczej. Echolokacja oddziaływała monokanałowo. Janos mówił naprawdę cicho i ostrożnie, a jednocześnie i za szybko, i zbyt bełkotliwie. Rwanymi równoważnikami. Jak człowiek który się czegoś bardzo obawia. Straceniec na ostatnim wyznaniu, albo neurotyk nieustannie polerujący paznokcie. Nocny mrok, wyraźnie tylko potęgował te nieprzyjemne doznania. Percepcja słyszalności, osiągała chyba szczytową wartość swych kalkulowanych osiągnięć. Janos starał się jak cholera. Może, aż za bardzo utożsamił z archetypem swego bohatera? Mówił, a tam ścianą zaległ człowiek...niemy. - Słuchaj miałem was odnaleźć... Cichasz...się zagmatwało... Równoważniki okazywały się niegodnymi, nawet swej ułomnej bratni - bełkotu. Mogły egzystować jeno jako stygmat kraszonego obramowania, w utęsknionym, znienawidzonym zwierciadle. Przeklęte na zawsze. Przeklęte bo okradzione z nadziei podziwu swoich drogocennych inkrustacji. Na cholerę ci piękność gdy nie sposób jej podziwiać? To lustro, ta rama! Tak blisko, a tak daleko... Tedy i niespodziewanie umilkły. Chwila ciszy...dogłębna penetracja, spazmatyczny śmiech, po czym jeszcze, i jeszcze, i jeszcze... Strażnik śmiał się, a tam, pod ścianą zaległ człowiek...gbur. - Nie ma różnicy...oni byli wkalkulowani w straty...Nie, nie wiem kogo umyślili tu przysłać... - Lunatycznie penetrował dno rynsztoka - Jeno o tobie wiedziałem... Nieważne!...Z jutrzni zaczną się ataki...zamek padnie dosłownie w try...ga! Zratuj mnie, a i ja...mogę... Poecie intensywniej popłynęła krew. Buchnęły ze zdwojoną energią klajstrowanymi żyły. Zaiskrzyło, jak dobrze ukręcony knot przy pierwszej rozpałce. Kielichy można by już opróżnić. Działaj percepcjo, działaj! Naginaj małżowinę, złam jej kręgosłup! Hmn, fajka...zapachniało. - Jak...Nie wiem co z nią...Filbert?...Fleury ponoć gdzieś...Piśmienny mówisz?...Poeta, kędzierski...wąsy... Vegart? Na czerwieniącej brodzie zeszkliły się kropelki potu. - Vegart... Nie dowierzał. Słowo tak nieprawdopodobne, aż wręcz nienaturalne. - Alwen! - Ziewnął z pod okna ...ktoś. Brutal! Z całą stanowczością nie Mulryńczyk. - Wstałeś już? Tak wcześnie? Pot zrosił wymoszczony włosiem nos, opadając dalej strumyczkiem na niedomknięte usta. Alwen tknięty tym impulsem podciągnął się po kracie. Wyglądał się zdezorientowany, całkowicie wytrącon z równowagi. Frenetycznym odruchem zdołał utrzymać chwiejną posturę. Głos ucichł. Obydwa. Ponownie zanęcił go, ten fajeczny aromat. Nie, chyba nie Vegart. Poeta rozpoznał Gandzię. Nie po akcencie, raczej po skrzypieniu. Nikt tak jak on nie potrafił strzykać żebrami. Obrzydliwy suchotnik! Żachnął się ten piśmienny skryba, o tyle wyraźnie o ile to było możliwe w takim mroku. Biorąc na słuch, woda waliła z gargulców, wzmagała na intensywności. Stał chwilę, bardzo zły tymi przeszkody, a tam, pod ścianą leżał człowiek... ten chciałby wstać. - Co Czemu tak stoisz? Siadaj. Zbytek uprzejmości! - Pomyślał, galopując dalej, nie wytracając przy tym, tak incydentalnej u siebie fali rozsądku - To był zdecydowanie, dobry pomysł. I tak z trudem opierał się o ścianę, więc co? - Sucho? Ale ino w ustach, nie?! Zarechotał, mając nawet rację, Gandzia. Ale śmiech miał cichy i szarpany, co gorsza zakończony popisami spazmu, i obrzydliwego rzężenia. Astenik ginął w oczach. Atrofia, wieczny kac, ból...jedynie momentami, coraz pomniejszymi i krótszymi zresztą, przerywnikami ulgi. W ostateczności i tak zawsze więczon, jeszcze głębszym tąpnięciem bezwładu. On wiedział i nie zależało mu. Wiedział, że od "frywolnego", pod ścianą zaległ człowiek... - Żarty się ciebie trzymają, jak suchej dupy popiół. - Wtrącił Rodriguez, prawdziwie, jeszcze chyba cieńszy niż on czy Cherlatyk. - Może...ugh, ugh... - Gandzia próbował skomentować, ale zasłabł niemal omdlewając na klepisko. Nieodłączny ochłap skręta, zakrztusił mu tchawice. Mulryńczyk trzepnął go po żebrach. Tak silnie, że ten aż zachwiał się, zdał byś mniemać, na balustradzie swej ludzkiej egzystencji. Oniemiał łapiąc ciśnienie. Nie przetrawiona śruta Cannabisu skleiła mu pół twarzy. Prawą dłonią trzymał się za mostek, dychając ciężko...Normalka. - Ce Reko lare donnale noces? - Ce reko... - Mlaśnięcie - dorka san? Dorzucił Ramirez, z pietyzmem i wyjątkową starannością, obgryzający szczurzy ogonek. Wcześniej popróbował kiszek. Tych z drylowanego przez Kertza ścierwa. Pech chciał, iż utrafił na stolcowe, skwaśniałe i śmierdzące, zmitrężył więc eksperymenta, na cięższe czasy. - Garcia pyta o twoja sen. - S...en... - Sen. U nas mawiają, że czym jaśniejsze noce, tym poranki ciemniejsze. U was odwrotnie, po dobrej nocy każden jeden, brednie wygaduje. Rodriguez mimo swej pozornej nieporadności, wśród kompanionów, słusznie czy nie, dzierżył tabliczkę wręcz habilitanta. Fakt faktem, przynajmniej na językach znał się nieźle. - Pieprzysz...jakoś...śniło mi się...śniło...yyy...aha! Leżę se, i leżę se w takim to...yyy... nijakim gównie... - Tak? Gandzia przymknął rozkosznie powieki, rozsmakowując się w swej misternie tkanej opowiazdce. - Gnoju jak mawiają... - Ciśnienie weń wyrównało. Nastawał moment finalnego szczytowania, ostatnie natarcie przed kolejną przepaścią, i nawrotem bólu - kurcze...ten tego...kurze łajno...yyy...no, no i wszy mnie oblazły, i...i...obudziłem się i musiałem się napić... Wspomnienie wódki rozbudziło w nim kuszące reministęcje. Tak, napił by się, zabił togo cannabisową robaka. Odruchowo złapał za potłuczoną szyjkę dzbanuszka...Nie było wódki! Och, nn już mdlał, na samo tylko westchnienie przyszłego, jak i wszystkich tych poprzednik cierpień. Myśli odskoczyły mu daleko, za to w sukurs poszedł język. Na próżno kalkulował, ile to mu jeszcze pozostało tych złoconych siekaczy? - To nie sen to jawa. - Wymamrotał Ślepy Vazquez, także nieźle wyedukowany. Choć akurat w jego ustach, synonim słowa jawa, brzmiał raczej mało...organicznie. - Mondo? - Consico padre? - Alverca, ill boavista da porta! Benfica, el pijo! - Pijo? He, he, he! Ricce, ricce, he, he, he! - Będziesz, jak to mówią, bogata! Weszy i gówno! Po senniku, pewniakiem, bogata! Tak, w takich chwilach, gdy na próżno doliczyć choć krawędzi siekacza, choć cienia najmniejszej "szóstki", jedyną driakwią zostaje nadzieja. Podła ułuda, nie mająca równoważnika w tym co możliwe. Niezastąpiona, i nieprzemijająca, taka która nie rozgranicza świta na odważnych i tchórzy. Kosi równo z trawą. Wszak tylko ona wie "Co jest na końcu". Wszak tylko o jednym, tylko o niej można powiedzieć "umiera ostatnia" Gandzia stracił przytomność. Mulryńczycy nie przerwali egzaltacji. Przyzwyczajeni do seryjnych "omdlewań", poza tym co to ich mogło obchodzić? Nawrót śmiechu ponownie znaczył ścieżkę, opacznie zwanej normalnością. Po wypatroszeniu Sancheza, część z pośród nich poczuła się wyraźnie zagrożona i zdominowana, tak bardzo iż cały poprzedni dzień, upłynął pod znakiem zastraszonych ust. Co do Słoneczka, a w szczególe do Rodrigueza, chociaż wyraźnie pewniejsza, nie tyle swej co swego protektora siły, oni również zachowywali roztropną wstrzemięźliwość. Po pierwsze mówienie o Kertzu, jako o protektorze zakrawało, na wręcz bałwochwalczą wiarę w stabilny stan jego osobowości. Po drugie nikt, bo takowe raczej nie istniały, nie potrafił nakreślić horyzontów jego obłędu. Po trzecie...czy warto interesować się czymś tak mało istotnym jak życiem jednego Sancheza? Czymże ono, w stosunku do wieczności? Powrót starej rutyny - normalności, głodu, zimna, i podszytej strachem uciechy. Hernandez który siedział najbliżej, uważnie kontrolując, rozpuch swego uniesienia, zdawał się nie dostrzegać "filetowanego" korpusu. Dziwne? Zważywszy na rzeźnicką wprawę, zapach łagodny. Możne nawet i porównywalny z cugiem krwistej wołowiny. Mięso nie tłuste, świeżo konserwowane piwnicznym chłodem, w sam raz udane do macerowania. Trochę soli, winnej marynaty, cebulka, piwko...doskonała uwertura z chrupiącą chrząsteczką. Zastanawiające czemu w takim kryzysie żywnościowym, tylko Ramirez zdecydował się na eksperymenta. Ale to były podroby, a to się nie liczy... Alwen pół - kucnął na kolanach, spojrzał raz jeszcze za kratę, raz jeszcze nastawił uszu. Nie dopominał się już o nic. Vegart? Mętnym wzrokiem odprowadził po ścianie, refleks budzącego słońca Zatrzymał się... na Kertzu. Łysy oprawca zamarł samotnie, ukryty za kotarą cienia. Głowę miał wyprostowaną, sztywną, tylko to dało się dowieść jednoznacznie. Sprytnie okryty, mógł szachować spojrzeniem, każdego w obrębie kratowania lochu. Także Alwena, ale on jako jedyny przestał się już obawiać. To co widział, to co przeżył...wypaliły się w im pewne, niezbędne emocją, wrażliwości. On się go nie bał, on się go brzydził. Abominacja walczyła z żalem, może nawet szczerymi łzami. Cóż mógł poradzić? Gandzia zajęczał w malignie. Zwyczajnie, normalnie, jakby wołając o dłoń. Gdzie tedy był Kertz? Nie wsparł go? Krasomówca ze zwyrodniałą skłonnością do sadyzmu. Gdzie tedy był Alwen? Gandzia, to on przecież opowiedział, mu TĘ historię. Tę historię, opisaną na oficerskich kartach przeszłości kapitana Kertza. O tym, że będąc, dowodząc jedną z grup ochrony pogranicza, bił rekordy w ilości przechwyconej kontrabandy. Bił rekordy w ilości wyłapanych elfów, w buszlach przelanej krwi. Po wyczyszczeniu jednego rejonu, zaraz pojawiał się jakiś następny, i następny. Bez końca. Przez trzy długie lata kolekcjonował tak awanse. Przez trzy długie lata jego oczy nie zaznały miejskich krajobrazów. Przez trzy długie lata był Bogiem, przez trzy długie lata chciał nim być... Gniew Boży, tak go przezwali. Wariactwo, i późniejsza kolaboracja z dotychczasowymi przeciwnikami. Zdziczenie, zwrot światopoglądowy dzieliły wytyczone ścieżki z narastającym w im okrucieństwie. Elfy go pokochały. Z wielbiącą trzcią, a raczej lękiem, patrzyły nań jak surowego ojca. Nawet wtedy gdy szły na śmierć, i nawet gdy oskubał, dosłownie obebrał ze jednego ze swoich ostatnich ludzkich kompanów. Gadzia, Gandzia był tym ostatnim... Odwilż leniwie ustępowała pola, pierwszym oddechom zbliżającej się wiosny. Wraz z uciekającymi minutami, mglisty poranek, topił się i rozrzedzał. Przestało padać, tylko krople męczyły obolałe uszy, rozbijając się w samobójczych skokach, z licznych w tym rejonie rzygaczy, czy jeszcze liczniejszych sfatygowanych gontowań. Kałuże taplały. Gdzieś tam pisnęła ostatnia mysz. Gdzieś tam leżał człowiek...niegłodny. *** - Ty się zowiesz Alwen, czy nie tak? Poeta, nie wyraził zawczasu chęci, odpowiadać na pytanie. - Jesteś Alwen? Powielił wcześniejszą myśl. - Tak. Czemu... - Burknął indagowany, nie zmieniając sztywnego ułożenia głowy. Mulryńczycy nie tracili rezonu, Kertz także się nie poruszył. Janos przegryzł wargi. Obserwował ich dokładnie, wnikliwie rozcieńczając mrok. W tym spojrzeniu ukrywał się, specyficzny wyraz takich...niemal gardłowych obiekcji. Nerwy, choćbyś nie wiem jak się starał, nie jesteś w stanie ich ukryć. Jeśli uda się to przed bliźnimi, zawsze pozostaje ta wewnętrzna, samoświadoma nagość własnej ułomności. Ta najgorsza. - Czy ty... - Młody szyldach przerwał pytanie. Jakby coraz dotkliwiej odczuwając na własnej skórze, niepokój i strach. Zamieszał w worku. Czynem chcąc lepiej wyrazić to, co do tej pory zastępowały mętne słowa. - Maślanka, szpek, szmalec - Wyliczał - skwary, pieczone pasternaki, i kumiśniak, nie wiesz nawet jak trudno go dzisiaj dostać - Wyszczerzył głupawo zęby, nie wiedząc, że jeszcze bardziej się pogrąża - mam nawet wódkę... Wręcz delikatnie, położył worek, tuż za samym kratowaniem. Przy ścianie, pod nogą skulonego poety. Bochen był smolisty, żytniak, lecz pędzon na spadzi i zakwasie. Z kołaczowej konsystencji uchodziły, jeszcze ziarna gorącego wypieku. Chociaż zanęciło, a takich frykasów Janos nie przyniósł nigdy, jakoś nikt nie inklinował do otwartej zagrywki. Pat. Mulryńczycy, tylko oni przestali się śmiać. - Czemu zawdzięczamy to szczególne wyróżnienie? Zawdzięczamy, raczej zawdzięczam! - Alwen wydawał się znać te Prawdziwe pobudki. Na samą myśl, to rzeczywiście mogła być prawda... - Ach, zapomniałbym. - Strażnik aktorsko zaglądnął do kieszeni. Wyważył, jakby dla potwierdzenia gabarytów - Mam coś jeszcze. Dla ciebie... Podłużne zawiniątko, pakowniejsze, zdecydowanie bardziej pakowne niż za ostatnim razem. Sęk w tym, że nikt jego nie "zamawiał". Janos, żeby nie obgryzać paznokci, i ku podtrzymaniu wizji "stabilnej " kreacji, wydął żołądek jednocześnie, przekładając ręce za klamrę paska. - Nie chcesz? - Czego Ty chcesz? - Smalec, świeżo topiony z grasicy. Chleb...cudny zapach, powiedz kiedy ostatnio miałeś taki delikates na języku, ha? Nie, nie powiedział. - Nabijcie fajki. No dalej częstujcie się. - Zgrabnie przeszedł w liczbę mnogą. Czym dłużej Janos paplał tym, sprawniej mu to wychodziło - Naprawdę jest niezły. Suchy, dodatkowo podwędzany nad brzozową parą. - Nie mam szlachetnego uzębienia. - Gan... - On w ogóle stracił wszystkie zęby - Poeta uciął resztki spekulacji. No dalej gadaj czego chcesz! Czy naprawdę to on? Czyżbyś...Boże, jak nie chce mi się myśleć. Jestem taki zmęczony... Przenikliwy swąd skwarek, i nie tylko, sam widok jedzenia, skutecznie wiązał mu kiszki. Głód, nie znał takiego słowa! Zimno, sennie, śpiąco, ale głodno? Pomyślał, że zwymiotuje, lecz czy wypadało psuć komuś apetyt? Del Solar, obawiasz się o Pepe? Zdechniesz na skręt flaków, czy pofatygujesz się po wędzonkę? Jemu o Sancheza nie chodzi...Nie odrzucę ci woreczka, na kolana, na kolana! - Gutti raul, me toni marientes? - Jak powiedziałem, chociaż o takim żarciu nie powiedziałbym pomioty. Milczeli chwilę. - Taak...słuchaj Alwen - Młokos nie zdzierżył. Nie powstrzymał świerzbiącego knykcia. - Mam...nieciekawe wieści... - Bezplanowo ściszył głos - to dzisiaj...Dzisiaj was powieszą. Wybrzmiało. Raczej nie bardzo przekonująco. Rodriguez ziewnął, dobitnie. Vazquez, Garcia... wszyscy częli ziewać. - To coś nowego prawda? Powieszą "...a tedy płakały chmury, a tedy kroczyła śmierć" Alwenowi, odbijało się gastrycznie. Stęchłym jajem, folgującymi pod grdyką wymiocinami. Goryczka wódki, po raz wtóry wygrała szranki na najprzedniejsze ze znanych ludzkości antidotów. Uniwersalne panaceum, i błogostanu i nieuchronnego ataku migreny. Cannabis się nie umywał. - Poetycko, i wymownie. - Racja, bo to Tydwill. Tym razem nie ja. - Pamiętasz zakończenie? - "...Ma wola pochyliła się, nad niedawnym oprawcą..." Sławny kapitan Kertz, oczywiście z flegmą, oczywiście powoli, wygrzebał za pazuchy zaostrzoną wykałaczkę. Po wojskowemu, bez zmrużenia oka, dobił się ostrzem do linii dziąseł. Zaczął wiercić, głośno siorbiąc nachalnie filtrował ślinę. Poeta był blisko, omal się nie zaśmiał. - Spytam, ale pamiętaj ostatni raz, czy ty na pewno nazywasz się Alwen? - Do szczytu śmieszności brakowało Janoszowi tylko surowej miny, i ojcowskiego pogrożenia palcem. Mocno skonfundowany chłopak, nie dawał się zepchnąć z przetartego pierwej azymutu. Prowokacja - kontrofensywa! - Lubisz poezje Janoszku? - Wyręczył go w odpowiedzi Kertz. - Alwen? Czy byłeś skrybą, i... Janoszka cechowała spora odwaga, a raczej upartość w dążeniu do upatrzonego meritum. Chociaż cały zsiniały, pomimo ogromnego, angażującego nieomal wszystkie partie ciała, wysiłku, brnął dalej. Nie dawał stłamsić oryginalności. Nie dał się zanurzyć, rozgotować swą niezależność w nie dosolonej kaszy bez smakowych ingrediencji. - Powinieneś trochę po studiować klasyków. Sztuka jest jak uzależnienie. Czy wiesz może czemu nasi królewicze tak się jej boją? Kertz był chyba jeszcze bardziej upartym. Charknął, chrząknął, wykałaczka strzeliła z pomiędzy palców. Pstryk!. - Nie musisz odpowiadać, ja to wiem... - Masz rację nasz Alwen jest poetą, a może być, że i skrybą. Tym groźniejszym, iż jest, cha! - dobrym poetą. Wreszcie! Z klepsydrą na stole, dobre piętnaście minut oczekiwania! Tym razem Alwen zdołał się uśmiechnąć. Łyknął jeszcze, i jeszcze szerzej rozwarł ustach. Cannabis zsunął mu się z piersi na siano. Gandzia, nie wiedzieć czy to przypadek czy pewna logiczna prawidłowość, cosik zastękał, pociągnął nosem jak wilk - tropiciel co przywarłszy do ziemi, ofiary swe węchem odkrywa. Alwen zakręcił w dłoni fajeczkę. Dmuchnął, wietrząc spragnionemu przepalony knostr. W gruncie rzeczy, a zaprawdę wszystko jedno co to oznacza, On kochał ludzi. - Poezja ćwiczy w nas ułudę wolności. Sztuka, jako ucieczka w nieznane, nie odkryte jeszcze rejony człowieczeństwa. To iluzja, ale bez tej iluzji czym było by nasze życie? Nie sądzisz Janoszku? Czytałeś może Grafshampfa, albo tremy Kristena z Nihru? Nie czytał, bo czytać go nie nauczono. W Nihru to nawet był Na stażu, i serii wykładów dla startujących w więziennej profesji rekrutantów. Jedyne. co na świeżo jest sobie w stanie przypomnieć, to tytularna nazwa jednej z praktycznych prelekcji " Lumbago, a łamanie kołem. Zbawienne skutki masarzu specjalistycznego". Hasło miało przyciągnąć ochotników do manualnej prezentacji, o dziwo, chętni się nie znaleźli. - Właśnie wolność... - Słowo klucz! - Wolność, wolność...Tak, to poważna sprawa, masz z nią jakiś problem? Czujesz się z kimś emocjonalnie związany, lecz miłość ta dławi w tobie jednostkowe poczucie swobody? Śmiało możesz mi zwierzyć, nawet nie wiesz jak to czasem pomaga. Ale pierwej przysiądź sobie, bo widzę "...w twym obliczu męki, ma dusza wielbi nadzieję w Pana" "Jednostkowe poczucie swobody...", hmn... Kertz lubił mówić, lubił mówić dla samego aktu, werbalnego spółkowania. Nie był rozumiany, lecz cóż to za impedymenta? Ta ironia, zamierzona czy nie...Śmieszny był jeszcze straszniejszym, niż gdy flegmatycznie dławił zdawkowe półsłówka. W jednym na pewno miał rację, głód, chłód, wycieńczenie, nic nie potrafiło podważyć sensu jego retoryki. Nawet Sanchez...wpisywał się tylko w ogólny obraz beznadziejnej paranoi. - Daj mu spokój. Wystarczy już, Kertz. Alwen dmuchnął raz jeszcze, postukał cybuchem, odłożył gotową do użycia. Zwilżył jeszcze usta, po czym zwrócił się bezpośrednio do chłopaka. - Tak, ja jestem Alwen. - Spokojny, jednostajny ton. Uczniowski w relacji z bakałarzem- Tak byłem kiedyś skrybą. Mów czego ode mnie chcesz, i spieprzaj stąd. Przynajmniej z początku. Janoszowi zaświeciły źrenice. Nie wiedząc czemu milczał jednak dalej, umożliwiając Poecie kontynuowanie ustnych "popisów" - Powiedz jak to jest rozmawiać z trupem? Alwen niebezpiecznie lawirował na krawędzi zwanej przytomnością. Fajeczka coraz dotkliwiej wierciła go po łapach. Wżdy Gandzię. - Co, nie słyszysz? Zabieraj to reglamentowane żarcie! Jestem Alwen, i dzisiaj mnie powieszą...Nie, dziękuję ci za wódkę, za cannabis dla... Gandzi. Ale, ale chcesz...wiesz też mam coś dla ciebie...chcesz kiełbasy? Wciąż milczenie, i ciche pochrupywanie zebów. - Zarżnęliśmy kolektywnie jednego prosiaczka, u cudnie pachnie! Powiem ci, ale to tajemnica, to już dwa dni, a wcale się nie zepsuł! Powiem więcej, nabrał aromatu! Janos musiał zmienić dłoń. Na prawej skończyły się zapasy paznokci. - Nie interesują, mnie prosiaki. - Odparł jak mógł najspokojniej - Ale ty, wcale nie jesteś jeszcze pogrzebany. - Zabiłem Sancheza... - Nie dosłyszałem...Sanchez? I tak by dzisiaj zadyndał, ale ty możesz się uratować... Odparł kategorycznie, nie przejawiając żadnych oznak zdziwienia, Janos. Przeciwnie, gładko wtrącił swoją kwestię. - Kontynuuj, kontynuuj. - Kertz błagam... Lamentował poeta, rzeczywiście dość błagalnie. - Kontynuuj. - Cóżem ci tu rzec, tedy? Tym bardziej możesz li przeżyć ten dzień... Jeden z mulryńczyków, widząc ponownie dobierającego do kiszek Ramireza, nie zdzierżył dłużej zwlekać. Doskoczył po pasternaki. Wyrwał, niemal przewrócił Poetę. Przez chwilę słychać było krótką szamotaninę, brzdęknięcie, potem żarłoczne mlaskanie przełykanych kęsów. Człowiekiem, tak jak i inszą bestyją rządzi równo - Hetman Głód, z Marszałkową Chucią. Reszta to plebs. - Pewny jesteś iż, dla niego to takie ważne przeżyć do jutra? Jutro, to tak naprawdę nic nie znaczy. Jutro może być lepsze lub gorsze, lecz zawsze pozostaje nieznane. Tuszysz, że on tyle siły by stawić mu czoła? Cała ta krótka, pouczająca sentencja trwała chyba ze trzy kantyczki. Kertz wyjął kolejną wykałaczkę. Obrócił, zgiął nie pchając nawet do ust. - Prawisz zagwozdkami - Janos wiele razy tak, cieszył się, że jednak dzieli ich ta krata. - a ja mówię prosto, tam dwie cele dalej jest...wiesz chyba prawda? Wiesz kto tam jest. Instynkt go nie zawodził. Wymów to imię! Wymów! - Pomyślał, choć zdało mu się że wrzeszczy. Łyknął, roztrzęsionymi palcy chciał rozerwać, a w końcu rozsypał zawartość zawiniątka. - Vegart. Vegart Eldredd. Nawet jeśli nie zależy ci na jutrzni, zważ, że jest jeszcze Kertz, Gandzia... Vegart! Udało się! O dzikie ci, Najświętsza, tfu, Panienko! - Blefujesz. Kochany chłopcze, to nie jest taki prosty gambit... - Konkrety Janos! - Alwen zbagatelizował kolejną przemądra szaradę, Kertza. Kładąc ją, jak wszystkie jego ostatnie wypowiedzi, na karb, teraz już wiedział, "sfatygowanej" osobowości. - Konkrety? Proszę bardzo! Twoi przyjaciele...to pewna nowina, dzisiaj, zacznie się szturm i dzisiaj mają was powiesić. O tak dla próżności, czy jak to się tera gada, dla podniesienia morale. Lecz wystarczy moje jedno słowo, wspomnienie do kogo trzeba... - Bzdura! Lepiej sam powiedz, co z tego będziesz miał, iż to nie o mój czerep zachodzi, ale to ty się strachasz dać gardła! Pod czyją spódnice chcesz schować łeb? - To prawda stracham się, jak każden komu rozumu nie odj... - Jeśli już mam zginąć, to przynajmniej szlag trafi wszystkich takich skurwysynów jak ty! My wyplewimy te chwasty! Z korzonkami, z korzonkami... - Szlachetnie. - Nie przerywaj mi! - Wrzasnął przez zaciśnięte na fajkowym gwizdku zębiska. Na ślepo macając kawałka krzesiwa czy hubki. Gandzia oblizał się pożądaniem. Wilgoć. Hubka zbutwiała, powoli niczym, wszyscy w tej pieczarze. - Ważne, że Vegart przeżyje, to nasz bohater... - Wżdy wasz! Tak owóż twój jak i Gandzi, cha? Uratuję się, będą nim pogrywać, jak kozerą w tali. Lovellas, Abbott...Ja tylko proszę o małą przysługę, ty się za mną wstawisz i ja się wstawię by wam rzyci od korpusu nie odjęło. . - Wyrachowana świnia! Zbeształ go pogardliwie, jednakoż z kamuflowanym przebłyskiem rozsądku. Alkohol, i faja w ustach, każdemu rozmiękczyły sumienia. - No i... Janos nagle wzdrygnął się, tak żwawo iż niemal nie upadł. Pochłonięty przyjacielską pogawędką, na jakiś czas zapomniał o najważniejszym. O najgroźniejszym... On - kapitan - krata. Kertz stał przed nim, tak blisko, tak szczególnie blisko iż Janos mógł bezbłędnie zdetaszować najmniejszy dygnięcie, czy tik mięśnia na krągłej twarzy. Twarzy, zdającej się nie poruszać, jednocześnie materializującą wszystko co ludzkie, i co za takowe rościło uchodzić. Uśmiech, smutek, łzy, pogardę i skruchę... - Jesteś taki młody, niewinny cherubin w jaskini smoka...Myślałem, że dobre duszki, tak jak elfy nie posiadają zarostu. Chłopak tylko patrzył, jak zaczarowany nie mogąc zrobić ruchu. Odszczekać, gdy Kertz, łagodnie gładził go po policzku. Szorstki, żołnierski rydel rumienił mu pąsowy policzek. Był taki silny i twardy...przyjemny... - Wiesz, że jesteś pięknym chłopcem, prawda? - Kertz... Alwen już to kiedyś widział. Niedawno, tę nienaturalnie przedłużoną dłoń. - Spójrz mi w oczy rycerzyku. - Kertz... Patrzył. Wpatrywał się. - Głęboko, głębiej... - Keeeeeeertz! Nagle zagrały dzwony. Przez szatkowane piwniczne okna, dobyły basowe podbicia ludwisarskiego giganta. Biły, biły, biły na alarm. Na alarm... Zamrugał, wyrywając się z uścisku, uciekł od tych szatańskich rogówek. Teraz i upadł, zadyszały, jak kończący wachtę sztygar. Bim - bom, bim - bom. Sapał. Bim - bom. Ramirez podjął tonację. Solar zaryczał, na fałszywą nutę. Śmiech. Bim - Bom. Bim - bom. - Jesteś, jesteś... Kertz! - Nic, się nie stało chłopczyku to tylko dzwon. Chodź... Sapał. Bim - bom. Mosiężne serce wtórowało pijackiej przyśpiewce. Bim - bom. - Janos! Janos! Zahuczało z góry. - Janooooos! Alert, walą w tarabany! Janos, Janooooos! Chłopak pozbierał się po ścianie. - Już idę... - Wyszeptał w duchu, wciąż oszołomiony. Wciąż te uderzenia : Bim - bom. Bim - bom! - idę... - Poczekaj, poczekaj Janoooos! Zgadzam się! Słyszysz? Zgadzam się! Kertz kurwa... - Płakał - co żeś ty kurwa zrobił...Kertz...kurwa, kurwa...kurwa... Gandzia w radości pochwycił upadła madonnę - Faję. - Jak powiedziałem - jutro jest zawsze niewiadomą. Zawsze jest niewiadomą, tym bardziej czy ono nastąpi... Bim - bom. Bim - bom. - Przepadło. - Kurwa... "Nie ma zwycięskich rewolucji, tym bardziej w wymiarze moralnym. Najświetniejsze hasła, nic to li tylko efekciarska paplanina. Jeśli nie programowo, to progresywnie. W miarę przybywania, bądź utraty na wadze. Gęby wręcz śmierdzą frazesem. Tfu, zgnilizna, ale cóż cena postępu!{...} Nie ma zwycięskich rewolucji, jest tylko ZAWSZE - krwawa łaźnia. Zwycięzca czy zwyciężony? Granica zaciera się szybciej, szybciej celnik wali z kuszy, niźli ty przebierasz nogami" przypisane: Cameron Filiskirk, z "Gdy zaciągnął szubienice" roz. 3. 22 -3 "Ten ich ostatni" "Ludzie, ludzie!...Boże, Boże czemuś mnie opuścił?!! Boże...? Ludzie? {...}Rżnij kat, był byś nie poprawiał" Tenże, roz 3. 23. Kim ty jesteś? Kim ja jestem? - oto jedno z fundamentalnych pytań filozofów. - Tatko, tatulu! - Ha? - Tatko! Wujek... - Czego tam drze się! Nelaj? Bladi? - Wujek... - Tak, wujek, wujcio wyjeżdżają! - Wujcio wyjeżdżają? Eeee...Ściemnia się... Do roboty durnowaty, nuże ponoście że do drewutni! I to na jednej nodze! Ojciec nie obejrzał się nawet w stronę dzieci. Zarządził, samemu także zwiększając tępo. Spocony, zziajany, opatulon wełnianym swetrem, rąbał kolejne sągi szabrowanej buczyny. - Wżdy ojciec mówili... - Mówilim, nie mówilim! - Żachnął się mężczyzna - Tedy ci gadam że do roboty to do roboty! Grode frajce, duccem smolem! Zaklął, jak mu się zdało po elfiemu. Tak jak jego ojciec, i jego ojca ojciec, i następny w kolejności trzydziesty z rzędu ojciec, tak i on powtarzał tę zasłyszaną onegdaj dykteryjkę będącą tyle co transformacją zawołania cechu jasnowidzów: "Wódkę piję, i nie tyję"! - Ty co, zbiesił się!? Na dzieciaka bezeceństwa wywrzaskiwać! Z chałupy wygramoliła się, tęga w kości, czerwonolica kobieta. - Bladi, czego twój brat tak zafrasowany?! Podekscytowana dziewczynka, strzeliła słowami, jak salwa szmermli w wiosenne ekwinokcjum. - Pomaleńku...,zwolnij że dziewczyno...Co? Wujek? Teraz?! Słyszałeś?! Słyszałeś wołowaty czy nie? Bratek wyjeżdża. Wióry strzeliły mu do oczu. Drwal czy szabrownik, rąbnął z taką mocą, niemal nie rozłupując pieńka. Zluzował na moment, przecierając spoconą twarz. Włosy miał tak przemoczone, że na mrozie niemal skleiły się, w konchy śluzowego lodu. - A niech i jedzie! Słyszałem...mówiłem ci już, na żadną pohulankę gonić nie będę. Dalej, co, nuże, nuże, drwa nosić! - Głupiś ty, jak ta deska co to ją do srania wystrugał! - Może i tak ale rabować nie będę. - Rabować nie będę! - Zadrwiła tonem, pucułowata baba. - Słyszeliście go! A powiedz, że dziadu synkowi, co to za mądrości wygaduje! - A Padał ci ja, eche, eche, bierz Steffena z Sfornych Gaciów! Zakasłał, mitrężący przy oborze, z fizysu - stary kacap. - Oj dobrze prawicie dziadzie, dobrze prawicie... - To wojna babo, bitka. Panów rżnąć będą, a jak juści wszystkich wyrżną kolejni panowie agrawacje nastawią i co bedzie? Grode frajce... - Nie przy dzieciach! - Wiele wojowań w życiu widziałem, posoki, rżnięcia i gwałtu, ale... - Właśnie, właśnie - Drwal popluł na dłoń, wyważając siekierę - Na wojaczce w łeb łatwo zarobić, a głowa druga karku juści nie przyozdobi. Dalibóg, wszystko się kiedyś skończy, ale pewnikiem nie wszyscy z wojań powrócą... - Co ty...E niegłupi ten twój szwagier! - Mój bratek - Mężczyzna ustawił na pniu ostatniego drąga - ziemi ma sporo, chałupę gontem krytą, lasek pod boczkiem, cembrowinę... - E, racja, racja! Co mi tam Steffen z Gaciów Sfornych, co mi tam ten grodowy Fanfan, co cholewki do mnie rokami smolił...Gdzie im do mojego kochanego Maliczka! Gdzie?! Siekiera spadła na pień. Baba klepnęła się z radości w tyłek. Maliczek promieniał. On bardzo, bardzo kochał swoją grubą małżonkę! Stanowili tak cudownie dobrany kuplecik... *** Rogi, bębny, trąby, duszące przerażenie z otwartych gardzieli bestii - carnyxów. Wrzask, huk, podrywający do boju, wspierający morale. Na jak długo? Na ile jeszcze takich czy innych bitew ma wystarczyć tej reglamentowanej spontaniczności? Po pierwszym hauście, w końcu przychodzi i otrzeźwienie. Gorycz. Taki czas, że same ideały przestają już wystarczać. Wyciągną rękę po chleb, a my czym wtedy ich nakarmimy? Tak, tak, Wolnością... Cornellise zwany tytularnie, choć tam gdzie służył nie obowiązywała wojskowa gradacja, pułkownikiem, głodu zasmakował tylko z opowiadań. Jako syn komornika, cham z chamów, szpeku, i łapówkowych likworów zawsze miał pod dostatkiem Nikt nie zabraniał mu za to marzyć, fantazjować, upierać się, że owszem rozumie, a nawet współczuje. Jak teraz. Oblizał wargi, wtarł w rękaw resztek omasty maślanego rogala. On w to wierzył. Każda utopia ma swoją cenę. Choć u niego zwała się ona margraf, względnie baron, lub już oficjalnie gradowany Marszałek. Wysłani, na zwiad, raczej na rzeź harcownicy, spieprzali aż serce rosło. Spieprzali, bo chcieli żyć. Spieprzali, ale dlaczego? Czy honor, lojalność, czy wszystko co kryje się pod kołderką rycerstwa przestało się już liczyć? Chcieli żyć, i jakoś nie pomagała im krzycząca: "To Niemożliwe..." świadomość. Wciąż było ciemno. Daleko po dziesiątej. Cornellise zamlaskał. Miał jeszcze gryczaną kaszankę. Gromadka "odważnych" grasancików, zatańczyła pod murami. Zaśpiewała błagalnie, wpijając wzrok w skurczone figurki pochowanych zza machikuły obrońców, druhów, przyjaciół... bastion, przetykana stalą dębowa brama. Ani drgnęła. Nie istniało takie hasło, nie było czarodziejskiego zaklęcia. Sezamie otwórz się! Drewniane serce milczało niewzruszone. Bębny, Carnyxy. Śmierdziało smołą, bulgoczącym wrzątkiem, przypaloną kaszą, nie dosoloną i raczej nie okraszaną skwarkami. Strachem. Nieświadomością. Nad rozciągającą się szerokim polem niemal nagą, pustą równiną. Wzdłuż okalających podgrodzie Mzyt'namóru, fortyfikacji, stała gotowa do mordu "Jego armia". Morze ludzi. Kilka, kilkanaście, czy kilkadziesiąt tysięcy marzycieli, nikt tego nie wiedział dokładnie. Nie mógł wiedzieć. Ochotnicy, wolontariusze, wyemancypowane chłopstwo, ich liczba zmieniała się szybciej niż profetyczne wizje pogody głoszone szeroko przez, jakże sowicie opłacanych czarcich alchemików. Uzurpatorów wiedzy, i tak nikomu do niczego nie potrzebnej. Szczególnie tym z "Jego Armii", znających runy jedynie z rewersu tłoczonych srebrników, gdzie pod królewskim profilem, widniał wykuty manuskrypt: "Pan"! Znaczeniowo wychodzące się z nie dającego o sobie zapomnieć eufemizmu "pannas" czyli "płać"! Rewers...A który z nich widział kiedy srebrniki? Armia, armia, armia... - Powtórzył głęboko zamyślony, z mądrą lecz jakże żałosną miną. Machinalnie przegryzł cebulową dupkę Jedni uciekają, drudzy przychodzą. Część dąży do tego, ażeby jak najwięcej się nachapać, zabrać rodzinę, spieprzyć za siedem rzek otwierając nową kartę swojego chamskiego życia. Albo i nie, zatracić wszystko w jakimś wystawnym burdelu. Zagarnąć zdewaluowane szlachectwo, nie wiedząc wszelako, że to tak jakby z szamba przejść w świński gnój. Większość to idealiści, lecz kto wie która z tych postaw okaże się uczciwsza? "Jestem tylko żołnierzem, i tylko wykonywałem rozkazy", a co ja mam powiedzieć? Czyje to wykonuję rozkazy? Dudnienie rosło, wzmagało, odwrotnie proporcjonalnie do jasności nocy wyłaniającego się południa. Na trzy stajania, na horyzoncie pojawiły się już pierwsze beluardy, wierze oblężnicze, świeży dębowy taran. Ciekawym ja tylko, kto będzie je obsługiwał? Dwie doby, dłużej się nie utrzymają... Ilu z "Mojej" zginie? Ilu z nich musi zginąć bo kochany Alfgraad, nie pofatygował się do jawnego, ba jakiegokolwiek militarnego oparcia. Masa nie wyćwiczonych, obciążonych bachorami i workiem wspomnień, kacapów. Tak, masa to nasza siła! Jedyna...Zapomniałbym, jest jeszcze przecież ten, no...Filiskirk... Cornellise pluł sobie w brodę. Nienawidził skrupułów. Był bardzo wymagający, najbardziej w stosunku do samego siebie. Przegryzł je cebulą. Jak się okazywało, nie tylko skuteczną odtrutką na szkorbut. - Co teraz panie pułkownik? - Odezwał się, kręcący ósemki narowistą klaczą, mężczyzna. Ze stroju dało się wysondować jedno: "ten z lepszych" ! Pułkownik wzruszył olewacko ramionami. - Wiesz Finn...a, nie nic. Jedź lepiej do Camerona, powiedz mu żeby nie wychylał na razie dupy, to trochę jeszcze potrwa. - Tak jest! - Nie rozśmieszaj mnie.- Parsknął, choć nie była to drwina. Finn ściągnął lejce. - Kończmy? - Ni to indagacja, ni polecenie. Tak ot, rzucone na przestrzał. Elf mitrężąc, przy prawicy pułkownika, nie raczył odpowiedzieć. Puścił uwagę mimo uszu. Wyniosły, smutny. Jak każdy, bez wyjątku każdy elf. Obcy i inny Cornellisowi, jak styczeń podobny czerwcu. Jedno co ich łączyło, on też nigdy nie prosił o chleb. Nie musiał. Zagwizdał na palcach. Głucho. Ultradźwiękiem. Kopyta zgrabnie strzyknęły w tan. Zbici w kupę harcownicy, płakali u stóp nieruchawej bramy. Wyli, darli się, złorzeczyli. Bezradny lament. Trudno im było przesilić, tę wciąż nabierającą mocy, arytmiczną katatonię. Jeden desperat nawet zeskoczył, ukląkł błagalnie, służalczo wznosząc ramiona. Zdało się, że ktoś wychylił szyszak. Złudzenie. Próżnia. Zdało się, że coś wzmaga, coś gęstnieje w tępym dudnieniu. Mocniej, i mocniej, jeszcze straszniej, wyraźnie...tętent... Lewa, lewa, lewa, prawa, w tył...Kopytka rozkręciły się w chołupcach Ten który klęczał, poczuł nagle jak serce zjeżdża mu do żołądka. Język zwinął się nienaturalnie, zesztywniał. W ustach zrobiło się sucho, pustynnie sucho... Świst, świst, ciche jęknięcie. Szyszaki, szyszaki?! Gdzie one? Gdzie?!!! Konik zarżał, upadł ciężko. Jego konik... Lewa i nazad! Odwrócił się, nie wytrzymał. Strach czy przekleństwo? Wszystkie harcowniki, najmilsi druhowie, z jednej brygady, jednego poboru...Stop muzyka! Trzy nieopierzone elficzki, uśmiechały się doń. Tak miło, nie wyniośle... Pijawki! Strzelajcie! Strzelajcie! Zabijcie je! Ta, wysforowana przed szereg, przeczesała dumnie aksamitne włosy. Ujrzał maleńkie, delikatne jak jodłowe igły, ząbki. Wystrzeliło. Coś. Tak szybko, tak sprawnie, iż tylko, świstem dało się znaczyć jego trop. Rozdarcie powietrza. Krew? - Popatrzył niezrozumiale po czerwieniącej się, i coraz obszerniejszej kałuży. Nie zrozumiał. Zatoczywszy się na kolanach, rąbnął na wznak ryjąc nosem w białym puchu. W jednej chwili cała jucha jaką miał w organizmie, jak gargulcze ścieki, runęła mu do łba. Rzygnął, chrumknął jak warchlak, już konwulsyjnie, gorejąco. - Jak one...czemu...zdążyły... Na wylot, aż dym uszedł w powietrze. Z rozdartego worka płynęło ...życie. Powieki uciekły w mgłę. Spełniło się jego marzenie, połowicznie ale jednak. Umierał z tak pięknym widokiem, z uśmiech, elfim, nie wyniosłym, szczerym...Zazdrościł samemu sobie, że może tylko raz. Zarzęził, błogo rozwierając usta. Konając przynajmniej wiedział dlaczego były takie zadowolone... *** Szybkie, sprawne i uprzejme. Czego więcej można jeszcze wymagać? - Pierwsza krew. - Jak sądzisz zasłużyli na to? Blaz nie skomentował. Patrzył. - Tak, chyba masz rację... - Cameron w namiocie? Hej, Blaz do cholery?! Patrzył jeszcze chwilę na elfa, milcząco. Tyknął ostrogami. - Wiesz Finn... Wiesz, jestem chyba na to wszystko za delikatny. - Sentymenty, pieprzone sentymenty... "Nieludź" po raz wtóry podjął ręce do ust. Zagwizdał. Bezdźwięcznie. *** - Smole, smole wszytko! Spieprzajta, Hai! Spieprzajta! - Tchórz! - To czarty i krwiopijce! - Zajęczał. Szpieg, wazeliniarz, konfident, boli dupa przysłany by knować i podżegać. Zdrajców szukać. Nie był ci on mnichem, o nie. - Rumcajsa moresu już wyuczyłem, wżdy na ciebie się kostur znajdzie! - Smole to, smole... *** Ktoś odważnie wychylił łeb. Za szeroki rondel, nie dopasowany nosal. Tarabany nie maiły szans w starciu ze zwierzęcymi trąbami. Ktoś zapytał na gnomon. Za ciemno by odpowiedzieć. Ktoś rozejrzał się. Poprawił szyszak nie rozumiejąc. Spieprzyli wszyscy, wszyscy ci dzielni obrońcy. Ktoś nasikał do nogawki. Spieprzył... *** - Zostawił nas, zostawił nas skurwiel! - Myślisz o nim, o... - Zgadłeś, o nim właśnie, skurwielu myślę... *** Zalayeta, skrycie, nie wypadało inaczej, podrapał się po tyłku. Podszyta robą ręka skrabała hemoroidy. Bolał go tyłek, bolały go nogi i żylaki. Bezczelny cham -Te same myśl napinały nerwy, z górą trzech kwadransów - Na własny ślub się spóźnia! Mitręży mój cenny czas! Dręczy me odwapnione kości, och... Pomyśleć iż mógłbym w tej chwili leżeć na mym wspaniałym łóżku, wertując te niedawno odkryte rękopisy Ruperta Tydwilla albo...testować mój nowy teleskop... Czarodziej rozmarzył się zatraceńsko. Zapominając zupełnie iż dopiero co przeszło południe, a dzień tak jasny, bezchmurny, zbyt pogodny by sprzyjać obserwacji. Przynajmniej nie tym astrologicznym. Atmosfera z lekka zaczęła zmierzać do rozwolnienia. Któryś z gości przenikliwie ziewnął, rozpoczynając ciąg nie głuszonych instynktów. Szepty wzmagały, ba jakieś podśmichy, prychnięcia. Etykieta! Etykieta! Smród. Czarodzieja od dłuższego czasu, dręczył rozchodzący się w koło niego swąd. Ktoś dawał sobie ulgę. Bezczelnie popierdywał, co moment popuszczając wonnego smrodku. Najgorszy z możliwych, taki ze starawej kapusty. - ...i wierz co wtedy się stanie? Zdajesz sobie chyba sprawę, że to może doprowadzić nas wszystkich na szubienicę! Mnie, ciebie, połowę ludzi z tej sali. Doprawdy Zat, masz na niego taki wpływ, powinieneś starać się go przekonać! Leonhard Guin - Mein, krzywozębny, niemłody już pokurcz w nie upinającym się na biodrach wamsie, może i wyglądał na amatora kapustnych. Tym niemniej, trudno by mu było jednocześnie i popuszczać i mamrotać, bez opasywania chociaż szczątkowym pąsem, pucułowatej mordki. Bardziej prawdopodobna była wersja o spisku, przysypiającego na gizarmie paradnika. Strojny strażnik, miał przymknięte powieki i co moment mamlał ustami. Gdyby to był jaki hrabia, lub co najmniej baron, Zalayeta godzien by mu jeszcze wybaczyć ale taki prostak? Nie herbowy? Fantazja ludzka nie zna ograniczeń, z pewnością taka, obciążona desperacją. Czarodziej skupił się, skoncentrowawszy energię, strzelił palcami. Paradnikiem zachwiało nagle, nie utrzymał się na halabardzie, wykręcają komicznego młynka na mozaikowatej posadzce. Podłoga zatrzęsła się pod firmanęt, nie wiadomo czy bardziej od cyrkowego "zejścia" czy od zataczających się ze w rechocie dostojnych gości. Oklaski. Gwizdy. Etykieta! Etykieta! - Zalayeta zganiał ich w myślach, jednocześnie poczuł się dumny, wyniosły, jak kabotyn na łasce klakierów. Tfu! Pycha szybko jednak ustąpiła miejsca, wstydowi. Pokuta za grzechy niepoważnych facecji. Co najgorsze, i dziwne zaduch wcale nie miał zamiaru ustąpić. - Co za głąb! Skomentował gburowato Guin - Mein. Jeden z niewielu którzy się nie zaśmiali. Zły że musiał przerwać swój uniesiony monolog. - Masz rację Leo, ta cała sytuacja powoli staje się coraz bardziej irytująca. - Przytaknął czarodziej - Cóż, nie my dobieraliśmy gości, prawda? - Tak, tak... Prawda. Święta prawda... Pomruczał grubas, nie odrywając malkontenckiego spojrzenie, z posiniałej ze wstydu paradnej gęby. - Wiesz, powracając do tego co powiedziałem wcześniej... - Daj już spokój Leo, nie czas i nie miejsce... - Nie ma już czasu, i wyczerpał się limit kryjówek! - Leo, proszę cię! Przerywali sobie nawzajem, unosząc swą dysputę niemal do pozycji krzyku. Zalayeta szybko jednak zrewidował ton, jak się okazało całkiem niepotrzebnie. Ich spór zupełnie ginął w okowach ogólnego "zluzowania" Masz rację Leo, masz zupełną rację. Nie ma już czasu, lecz cóż ja mogę? Jak mam na niego wpłynąć, co? Pomóż mi, doradź a nie tylko zrzędzisz i zrzędzisz! Najłatwiej jest scedować na kogoś odpowiedzialność. Obmurować się, jednocześnie stawiając wymagania. To jest... niesprawiedliwe. On nie jest już małym chłopcem, a je nie jestem luną i solarem. Nie jestem jego mentorem. Nie mogą przełożyć go przez kolano, nalać w dupę i zamknąć w ciemnej komórce. Więc co zostaje nam tylko siłowe rozwiązanie Leo? Mamy go zabić? Może...i tak...Na razie to mnie boli dupa... Guin - Mein gadał coś, gadał samemu chyba rozmijając się z meritum problemu. Pechowiec. Gdy już miał właśnie dojść do tej jedynej, jaśniejszej konkluzji, rozległ się katedralny w swym wymiarze, ryk lauferskich fanfarów. Gwar umarł momentalnie, jak ogarek na wietrze trzymany. - W końcu jesteś, to ty chłopcze...Mój drogi, mój kochany... - Co? Zalayeta już nie mamrotał. Zesztywniał podniecony, z ręką, głupio, śmiesznie przymocowaną do hemoroidu. Żenisz się, Kochany... *** Podniecon, cały siny z przejęcia krajczy, biegał na około sali co i rusz pokrzykując na, warcholących się jego zdaniem pomagierów. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, sprawdzone i dopilnowane. Te przecież jemu polecono piecze nad przebiegiem uczty. To on osobiście, odpowiadał za jakość potraw, muzykę, czy dobrą zabawę. Nie ci leniwi parobcy, czatujący tylko na okazję, żeby coś podwędzić z królewskiego stołu. Okropnie, okropnie ich nienawidził! Zapomniał tylko, że z górą piętnaście lat temu był zupełnie taki jak oni. Kariera? O tak zaszedł bardzo wysoko! - Andrus! Cholera, choć, pomógłbyś mi ździebko, a nie ty tylko albo się obżerasz, albo wylizujesz coś przed chwilą zjadł! A ty kuchto do roboty, gdzie bażanty, gdzie nasze truflowe marynaty?! - Wypraszam sobie! Jestem najlepszym w tej części... - Zamknij się, i do garów! Mimo swoich już, przeszło sześćdziesięciu wiosen na karku, krajczy wydawał się witalny i krzepki, jak jaki wiejski kogucik! Skakał od talerza do talerza, od widelca do łyżeczki, od krzesełka do zydelka. Sprawdzał błysk złoconych sztućców, miękkość tyłka na siedziskach. Co gorsza zawsze coś nie pasowało. Choć blichtr, i wyuzdanie perfekcji i tak zdawały się wysoko górować nad wszystkim co do tej pory kryło się pod słowem: pedantyzm. - A ty co? Gdzie te paluchy pchasz, kobyli synu!? Gdzie?! Przez długą, szeroką jak stodoła salę, rozciągały się, ściągnięte w jedność biesiadne ławy. Specjalnie sprowadzone aż z Liddell. Buczyna, intarsjowana mahoniem i szlifowanym cedrem. Rzeźbione nogi, i wykończenia, jednakoż ukryte, pod baldachimem lnianego obrusu, tworzyły smakowitą oku feerie. Stoły, choć jedynie w kwadrze zapełnione, już uginały się pod zwałami, przeróżnego rodzaju mięs, ciast, przystawek, zakąsek, aperitifów, wódek, likworów i wszelakiej maści innych wytwornych alkoholi. Były więc wina z Gryne'felle i Folggi, słynne krasnoludzkie jęczmienno - chmielowe piwska, kwaszonki z jabłek i daktyli, kraszone jajkiem i kokosowym podbiałem. Andrus, znany, jak sam się upierał, miłośnik "wysokich procentów", wyszukał gdzieś na pchlim targu egzotyczny wschodni cymesik. Grzaną ichniejszą prymuchę, z czegoś co oni sami nazywali "ryż". Dla upartych, i odpornych na fermenta, był i nawet rodzimy samogon. Na samym środku ławy, leżał wielki, spadziowy tort. Specjalna niespodzianka od związku cukierników, obdarowanych ostatnio przez władcę, kategoryzacją cechów i stowarzyszeń, dodatkowo po części zdejmujący z nich, tradycyjny obowiązek ryczałtu podatkowego. Szafranowe masło nabite rodzynkami, jak stolarska łapa drzazgą, spływało strugą słodkiej śmietanki i pszczelim nabiałem. Warstwami, piramidalnie stożkująca masa, przetykana była miazgą marcepana z makiem, szpicując na szczycie orzechowym malunkiem: Vivat! Dla pobudzenia efektu, całość więczył jeszcze trochę zbyt intensywny aromat winnego spirytusu i goździków. Był piękny, bez dwu zdań. - To musiał przyznać nawet krajczy - Nienaturalnie perfekcyjni, jak na sklepowej wystawie. Nic, oprócz popędliwego apetytu, nie mogło mu zaszkodzić. Nawet głupie spojrzenie śliwkowych oczu, sąsiadującego z nim, misa w misę, morskiego mięczaka. Apetyczny to on wżdy nie można powiedzieć... Choć puchowy dzień, bliski już bardzo południowego przesilenia, a promieniste słoneczko wbijało się klinem między prześwit okiennych kryształów, wciąż, a może raczej już, błyskały rozżarzone świeczniki. Tliły się więc długie jak chmielowe tykwy, sześcioramienne kandelabry. Kadziły woskowe świeczki, tworząc po walcowatej masie ukośne rzeźbienia. Elfie lampki, rumieniły pod sufitem zapach berberysu i bławatków, w żaden sposób nie korespondujący, z pokrzywionymi mordami, ciosanych w sklepieniu maszkar. W koła sama czerwień i karbunkuł. Płomyki, przeplatane naręczami girland, zamorskiego kwiecia, sprawiały patrzącemu nań widzowi, niesmaczne skojarzenie z wystrojem grodowych zamtuzów. To samo stylizowane wyuzdanie i rozlazłość form, tam pobudzająca tu raczej kalała wzrok. Mężczyźni...Brakowało po prostu kobiecego przyłożenia. Krajczy wciągnął głęboko powietrze. Przymknął powieki, wypuścił z ulgą kaszankę zapachów. Jest nieźle, naprawdę nieźle - Pomyślał ni to wzruszony ni to dumny. W gruncie rzeczy, podświadomie słodząc mniemanemu geniuszowi - Gdyby jeszcze nie tyle zapachów, może się we łbie zakręcić. Ciekawe, jakie były realne koszty całego przedsięwzięcia? - No i co? O której ma to się... - Cześnik - Andrus oblizał umoczone w śmietanie paluchy. Po czym bez krępacji zmierzwił w obrus - ...wszystko, eee...rozegrać? Stary "doglądacz" zlustrował raz jeszcze wzrokiem po sali. Po strojących swe instrumenta artystach, po żonglującym nożami błaźnie, po parobkach, służbie, zamkniętym jeszcze w kojcu tresowanym miśku. Wyglądnął na promień, czytając godzinę. Po czym poprawił z naciskiem mankiety, pretensjonalnie upiętego żabotu. Na waletę uśmiechnąwszy się jednak, już wyraźnie. - Już, już właściwie powinniśmy zaczynać. Uda się? - Zanęcił retorycznie, chyba tylko po to żeby usłyszeć murującą pochwałę. - No jasne toż to największe - Beknął - ...święto państwowe. - Wychylmy więc za króla dobrodzieja! Krajczy uchwycił skromnego pucharka, Andrus bez ceregieli, od razu przeszedł w dzban. - Święto państwowe równa się narodowej popijawie, he, he! - Racja! Święto nas wszystkich. Wszystkich obywalt...Hej, widziałeś bydlaka? Kiełbasę swołocz chciał podwędzić?! Nie widział. Pił. - Taak. Wiesz może i ja po tej robocie, dostanę kilka dni wolnego? Trzeba się oszczędzać, a widząc tyle delicji, zaczynam mieć obawy co do stanu mej... - Potencji? - Hmn... Nieważne...napijmy się jeszcze... *** Miasto płonęło. Biło dymem, płaczący wzrok. Miałkie obwarowania podgrodzia, pękły jak pod razami tarana, pęknąć powinny. Ale nikt taranów tu nie używał. Nie musiał. Wierze oblężnicze, wymyślne machinerie, wszelkiego rodzaju katapulty i miotacze pocisków okazały się zupełnie zbędne. Obrońcy, znaczy żołnierze, przy pierwszym ataku, pierwszej sposobności, zrejtradowali, z przydziałowych stanowisk. Porzuciwszy swe gankowe posterunki, uszli w miasto. W kręte zawiasy podgrodzia, starając się schować, ukryć, zrzucić ten niewdzięczny garb profesji. Nie mieli szansy, nie dano im szansy. Wysoki zamek zaryglował się kratą, więc i niewielu zdołało przeciągnąć się przez jego wnyki. Część knechtów zamurowała się w wewnątrzgrodowym barbakanie. Część w jednej z flankujących wierz, jeszcze inni w wyleniałym ze "szlachtowania" ratuszu, gdyż ci spieprzali w awangardzie. Część poddawała się, padała błagalnie na kolana, by zaraz, ze zdziwieniem na twarzy lądować w co inne. W kałuże własnej posoki. Nikt nie miał prawa ujść z życiem spod sprawiedliwej ręki ludu. Nikt! Carnyxy rąbały najniższymi tony. Któż zdoła przekrzyczeć łzy? Teraz było za późno. Najbardziej odważni?, bohaterscy?, pechowi?, ci którzy do końca nie stracili głowy, a nie załapali się na żaden z bastionów, ci poszli w tan. Nie chodziło o honor, liczyło się tylko życie. Kupczyki, mieszczanie, wszyscy z głową na karku ruszyli na barykady. Ci dodawali ducha, ci mieli czego bronić. Nie dbając o dobytek, stanęli między blanki. Zaczęli rąbać, rzucać, gołymi rękoma wyrywać płonące żagwie. Była walka, a nie sącząca rzeź. Podbudowane morale czy desperacja? Knechci stanęli zbrojnym ramieniem. Tarcza w tarczę, kusza w kuszę z burżujami. Karczmarz i żebrak, kaleka i zaplątany urzędas. Nie chcieli, lecz walczyli teraz już każdy walczył. Nie istniał czas by ważyć za kogo się ginie. Kostucha, taka już bliska celu, cofnęła się, przynajmniej zastopowała. Poszły bełty ruszyła smoła, ruszyła nadzieja... Na krótko. Dowódca uderzeniowy, pułkownik Cornellise, niczym tak naprawdę nie dyrygował. Plebs, jak wilczur spuszczony z łańcucha, zawinął na zamek. Krwawo, z wścieklizną w pysku. Bez strachu, bez zapłaty, ale z ambicjami. Kolejne miasto, pożoga... Garota powoli, ale progresywnie cisnęła swą pętelkę. Cornellise, jedyne co mógł jeszcze uczynić, to ino przyglądać się bezczynnie rzezi, albo samemu zawirować w natarciu. Nie dzielił wszak tych dylematów. Wrzask, tętent na krótko sypnęły hurdycje, sypnęły z machikuły. Chłopi - emancypanci, bez wsparcia ze strony Alfgraadu, nie odziani, nie dozbrojeni, mimo wszystko budzili w obrońcach wystarczające przerażenie. Wystarczające by poczuć śmierć. Dwie doby? - Myślał. Poszło znacznie, znacznie szybciej. Kilka tysięcy ochotników rąbnęło nawałnicą. Zbite, dławione klatką Mzyt'namor chyba tylko przez moment zamarzyło o zwycięstwie, obronie...Brama prysnęła jak senny majak, co jeszcze przed świtaniem rozpływa w dolinie okrytych spojówek. Plebs jak zaraza, smrodek po gaciach, rozlał się w zastawionym chałupami dziedzińcu. Strzeliły żagwie, buchnęły płomienie, i posoka i łzy, i... Mieszczanie, i co odważniejsi z knechtów, mimo lepszego dozbrojenia czy wojskowego wprawónku padali, jeden po drugim. Regularnie, miarowo, kwadrami, co sekundę Arbalety, i wrzątek, owszem były utrudnieniem, ale raczej prozaicznym. Miałkim, w porównaniu z tym jaki plebs sam sobie uwarzył. Ogrom natarcia nie mieścił się wręcz w granicy fortyfikacji. Chłopi częli się nawzajem tratować, rżnąć o zrabowane uciechy, powstał nieopisanie rozlazły burdel. Bez głowy i bez rozsądku. Nazprownik przeciw nazprownikowi, graca przeciw motyce, sierp, kosa... Tłuczony zewsząd, flankujący mór, począł się ruszać, walić, płonącymi podpory. Ciosane kamienie, cisnęły w chamski gulasz. Zawyło, zaskwiczało tak okropnie, że człekowi mimowolnie serce do gardła podchodziło. Wieża, quasi donżon buchnęła czerwienią. Hukiem, nie uznającym sprzeciwu. Nawet skowyt dogorywających, milkł przy nim, na długaśnie wybrzmienie pogłosu. W powietrzu uniósł się kórz, jakby gigantyczna purchawka, ostawiając przy nóżce, poliskładnikową sałatkę, gruzu i ludzkich szczątek. Nic to, nic to! - Zdawał się wiwatować lud. Gwałcąc, rżnąc, i zdychając. I trudno doprawdy określić co było tym największym hedonizmem. Wschodnie diabły jednakoż nadały mu swój tytuł: proch. Carnyx! Carnyx! Cornellise patrzył z oddali. Tarł nie wywczasowane oczęta. No to przyszedł czas sprawiedliwych...- Trawił w myślach, układając prolog tryumfalnej wygranej - Nie...nie... Może: I o to rzuciliśmy ich na kolana! Głupie i sztampowe... Najlepsza armio świata, o to ja wasz Marszałek! - Niezłe - Policzek puścił pąs zadowolenia...- Chyba utrafiłem w istotę problemu! Wasz Marszałek! Ratuszowa kiszka, nabita nie kaszą raczej kupczykami, prażyła "na twardo" stłoczoną - to takie elokwentne słowo - burżuazję. Wreszcie przebudził się i gnomon, akomodujący na cyferblacie sztalugi płomienistych czasów. Niestety, nie tych słonecznych... *** Lovellas siedział na skraju łóżka. Beznamiętnie przyglądał suto okraszonemu stołu, odnajdując we wrzątku zupy kształty, jakże młodej jeszcze, żywotności. Te miłe i te miej też. Spotkania, przyjaciół, ludzi, przedmioty, wydarzenia...To smutne, uświadomił sobie, że nie ma kogo wspominać. Nie ma i nie miał przyjaciół. Czas przeciekał palcami. Upłynął stereotypowo, jak czas niemal każdego młodzieńca ze "statecznej", dorobkiewiczowskiej szlachty. Bez fantazji i polotu. Bez miłosnego ciepła czy dotyku matczynej dłoni. Zimno ale rozpustnie, ale czy będzie komu zapłakać? Lovellas siedział na skraju łóżka. Czół się niewyspany, zmęczony jakby po długiej, bezsennie przyprawianej alkoholem nocy. Albo łzami...Było mu źle, jednocześnie cudownie wspaniale. Wolność. Nie musiał się już stroić, krygować, udawać, okrywać dwulicowością. Nie chciało mu się przypudrowywać noska, opinać peruką, stroić w żaboty, mitrężyć godzinami wpatrując się w lusterku. Nie zależało mu. Lovellas siedział na skraju łóżka. Nie wiedział gdzie jest szczotka, gdzie grzebień czy ta rzeźbiona w słoniowym ciosie brzytwa. Gdzie podbijane smoczą łuską cholewki, nabijany perlistym ćwiekiem wams. Był smutny, jednocześnie z oczu biło niezachwianą nadzieją. Bez stroju i makijażu, bez kolczyków i biżuterii, wydawał się całkiem, całkiem zwyczajny. Ludzki. Może tylko trochę za chudy i za blady, może jeszcze trochę zbyt sztywny. Może nocna koszulina zdawała się być zbytnio wyrugowaną? Może tak, może nie... Podobało mu się. Podobała mu się pospolitość. Lovellas siedział na skraju łóżka. Te ostatnie chwile zapragnął spędzić nadzwyczaj naturalnie. Kucharz już jakiś czas temu zaszafował na stole świńską golonką, salcesonem z głowizny, gęsim rosołem i kwaskowatym razowcem. Wszystkiego w brud, ponad stan jego żywieniowej "normy". Ponad stan jego diet, i zasobności tłuszczów. Bez sztućcy, jeno łyżka. Ignorancjo, matulo rozkoszy! Za zaryglowanymi jeszcze drzwiami, czekała nań zwykła kobieta. Wieśniaczka, typowa przedstawicielka swej "rasy". Chuda, z obwisłą piersią. Niedomyta. Zabronił nawet tego. Wszystko jedno, nie wybierał cedując odpowiedzialność na przeznaczenie. Lovellas siedział na skraju łóżka. Carnyxy, ryczenia, swąd. Blisko, bardzo blisko. Westchnął filozoficznie, uśmiech. Konszachty z wieśniaczką, ech... Nie należało się spieszyć, w tę ostatnią, cudownie przeklętą noc! - Panie? - Lovellas - Po dłuższej chwili. - Lovellas? - Zdejmij sukienkę. - Lovellas, hi! - Opisz mi siebie, opisz jak wyglądasz. Lovellas nie spojrzał jeszcze, pragnął wyobrazić...Nie umiała gadać, naga, ku skraju łóżka... *** - No to wpadliśmy my nielicho. Poprawdzie, jak szczudło między rzyć. Wybrzmiało sentencjonalne Z pewnością rodząc się jako namacalny efekt długich i wnikliwych przemyśliwań. - Co teraz, co teraz zrobimy, ha?! - Zaproponuj coś, panie. - Zaproponuj coś! Zwariowałeś, drwisz, azaż do reszty ci odbiło Kleyff?! - Mówiłem tobie Abbotku, po co go jeszcze trzymasz?! Niech idzie niech walczy, bohater... Bujane siedzisko, skrzypiało pod naporem zwalistego cielska. Potęga murów, i zabite dechami okna, dobrze radziły sobie z tłumieniem, wzmagającej z niebywałą naciskiem, bitewnej prozaiczności. Byli jak lunatycy w swym transie, nieświadomi, oddzieleni powłoką murowań od maszkary walk. Jak dziewicza, zagubiona na oceanie wyspa, egzystująca w własnym izolowanym ekosystemem. Archaicznym, wręcz już baśniowym. Filbert uporał się wreszcie z kłódką. Wywalił zamek, ukrywający zwoje pergaminów, pieczęci, stempli, królewski pierścień, listy, kałamarz i inkaustu i gęsie pióro. Była też zgrzebna, nawet nie oprawiana skórą księga. Czy raczej książeczka. Tego szukał. Otworzył, jeszcze delikatnie, jakby z podziwem dla literatury, przeciągnął Ex libris nad buchającym płomienie wiadrem. - Oczywiście, panie, zaraz mogę, to uczynić, jednak może mamy jeszcze jakąś szansę! - Co tym bredzisz? Słyszałeś Filbercik - Drobnili, i jeden i drugi parweniusz mamlali do siebie cukierkowymi epitetami - Walczyć toć on może, i pewniakiem jeszcze będzie, ale...No mów co tam żeś wydumał? - Maligna. Dorzucił, dziwne, zdawać by się mogło, iż nie jest zainteresowany. Ani rozmową, ani tym co się wyrabiało na zewnątrz. Przekartkował kilka pierwszych stron, jednak bez tej pierwotnej podniety, nieodzownie kojarzącej się ze świeżą lekturą dla solidnego żaka. - Maligna... - Zrepetytował zaczepnie. - Ależ ty mnie nerwójesz...Nie widzisz co się wyrabia? Ty sobie siedzisz, i czytasz! Bezczelnie, w takiej chwili! Abstrakt pierdolony! Czytnik! - Przepraszam, ale odważę się zakłócić ciekawy wywód, jednakoż każdy ma jakieś swe indywidualne pryncypium. Z której strony by zachodzić, racja zawsze była jego. Gadał ignorancko, jakby od niechcenia zerkając ino, to do książki to do płonącego wiadra. To doprawdy musiało nerwować. - Pryn...pryn...tfu! - Pryncypium, to znaczy... - Zawrzyj jadaczkę! Smalcem mi tu będzie dosładzał, łachudra! Już taki jeden piękniś mamlał, to teraz gnieździ gdzieś po strychach , szaleństwem się... - Delektuje. - Raczy! Nie wtrącaj mnie tu warchole, bo jak ci wtrącę...! Siekacze Kleyffa, wbiły piętno w szczęce, jak paść na otwartym złamaniu. - Cicho Cleuvoux, niczego już nie wtrącisz. Paniał? Spokój, bez nerw, nynie ja będę mówił co mam do powiedzenia. Grzmot, ale opanowany. Wywarzony, jak słoń na kolanach. - Proszę, proszę... - Nie bez podziwu, wyrwało się zza kartek. - Co? Bajlif zwątpił w swe małżowiny. Jego gruba, niezgrabna sylwetka jakby jeszcze bardziej skrzywiła się w zydelku. Jakby jeszcze intensywniej skręciło w nim reumatyzm. Pokraczniał do śmieszności. Poziomu cyrkowej iluzji. Ubabrana w sosie obiadów, z ostatnich przynajmniej trzech tygodni, broda, wręcz lała się ściekającym potem. Już wcześniej był blady, jak przed atakiem apopleksji. Nynie oblał się niewyraźnym pąsem, ale zgasł równie szybko, przechodząc w jeszcze głębszą szarzyznę spranego prześcieradła. Chciał coś odwarknąć, sam nie wiedząc czy to z braku inwencji czy to przez ściśnięte gardło, czy po prostu przez zdziwienie, mógł tylko niewyraźnie zajęczeć. - Co ty... - Ja teraz będę mówił i ty mnie wysłuchasz, rozumiemy się? Rozumiemy się...No! Zrozumiano, ale jak tu odpowiedzieć z kluczką na szyi? Dawny fidelis, totumfacki, teraz uzurpator, zanim wznowił wywód podreptał, milcząco, nazad i z powrotem wzdłuż pokoju. Dłoń macała po kieszeniach kuchennego scyzoryka. Miał spuszczoną, może bardziej wbitą w ziemię głowę, ręce zawiązane na krzywiźnie nerek. Obszedł w około zydelka, chrząknął, wciąż nie podnosząc wzroku. Był problem z mobilizacją. Tłumaczył sobie, że nie chce go bardziej poniżać. Że przecież Abbott zachorował na kiszki, i jeść nic nie może, że nerwy tylko wzmagały potencje. Nie do końca. Trudności brykał jego swojski umysł, i uczucie. Ukryta lojalność, może przywiązanie... Filbert powolutku, strona po stronie spopielał, już resztki, czegoś co drzewiej było książką. Milczał. Wtórował mu szeryf, jakby coraz bardziej zdziwiony. - Nie jesteś już, szeryfem... panie. A jutro, jak równy z równym, obydwoje, w trójkę wisieć będziemy. No, chyba, że wcześniej nas wypatroszą, zetną, albo co szlachetniejszych tobie podwędzą na rzeźnickim haku... Nie wskrzesił tym jakoś rozbawienia. Nie spodziewał się nawet. - Trza nam po Vegarta. Iść na całość. - Trza... - Abbott wreszcie mlasnął. - Trefniś? - Tak, pogramy my nim jako się trefnisiem w kartach pogrywa. Bez blefu, panie... Małe, przepojone alkoholem oczka, patrzyły dziwu, spode łba. Chciał, bardzo pragnął się odprężyć. Zredukować ciśnienie. Mimo wszystkich jego fanaberii i hipochondrii, on autentycznie ciężko chorował. Przebył dwa zawały, na nogach miast żylastych arterii tylko piętniły skrzepy, serce kłuło przynajmniej kilka razy w tygodniu. Vegart, Vegart...Doskonale się orientował, gdzie Kleyff zwykł ukrywać swój nóż. Dłoń, niby to gładząc w frasunku brodę, niby czesząc, skrycie masowała ukryte w hałdzie tłuszczu końskie serducho. Rąbało zdziczałymi krwinkami, jakby zrazu chcieć rozerwać kostne kratowanie. Mnich, a raczej były mnich, o nieokreślonym zapisem statusie, dokładnie gniótł sklejone parą pergaminy. Jak wszystko, tak i one lądowały w popiele. Był zdrów i rześki. Umysł nie myślał, zautomatyzowany, bazował na instynkcie. Biały, czysty niczym noworodek. Odciął się od pępowiny rzeczy. Drzwi zaskowytały w zawiasach. Ktoś łupnął od zewnątrz. Kleyff, nie Bajlif czy Filbert zakomenderował wejście. Klamka ustąpiła. Wraz z nią jak, cielak za krasulą wepchnęła się fala bitewnego rumoru. Przypomniała o sobie, lecz czy kiedykolwiek pozwoliła zapomnieć? Lawina dźwięku dogorywań, przyszła, a wraz z nią dreptał ubabrany juchą strażnik. Młody, pewniakiem, z więziennej forpoczty. Z wbitego, niemal po jarzmo hełmu, na włosy, po szyi, sączyła się święta, jak mówi pismo, krew. Kleyff, nie bacząc na wymaglowany kantem uniform, stanął przy żołnierzu. Wsparł uściskiem ramienia. Upaprał, jak felczer przy trepanacji. Ten jakby piany na umyśle obruszył się honorem, wzgardliwie ignorując flankujące omdlenie. Chwilowo. - Coś ty za jeden! Co się stało?! Idź walcz, każdy żołnierz jest nynie jak liść w kiblu - niezbędny! Chłopak charknął pod nogi. Chciał w Cleuvoux, utrafił w buty, chciał flegmą, rzygnął krwią. Kleyff czuł w palcach, życie. Przeciekające, jak kasza z dziurawego garnca. Odwłok, bezwładny, nieuchronnie drętwiał w ramionach. - Jestem Janos...Janos wiesz...tak mi matula, i tatko...- Janos wolno kleił powieki. Zeszklił oczy. Dziwnie, nie po rycersku! Stracił, momentalnie wytrącił pewność siebie. - Janos wiesz... - Wiem, Janos. - Kleyff tyknął, prawdziwe ściśnięty, jaką rodzicielską czułością. Wejrzał mu po rzęsy... Namacał śmierć. Strach, wisielca i katowskiego postronka. Strach, tak bardzo nie chciał, odkrył go i w sobie. - To już koniec...wiesz panie, jak mówią Mulryńczycy... Chłopak ufnie wtulił policzek w jego pierś. Z wiarą, jak osesek w cycek umęczonej mamki. - Nie. Jak? Odparł po dłuższej pauzie. Był blisko, zbyt blisko by nie rozumieć, zbyt daleko by pomóc. Odwrócił wzrok. Na Abbotta. - Finito...finito - Pociągnął nosem, Janos - Festio, he, he... Vegart, mówił, że wołali nań Zaginiony... Majaczył, wieszczył, profetyzował ? - Vegart?! Co z Vegartem? Vegart - constans - Asumpt do niezdrowej ciekawości. - Właśnie, właśnie? - Wtrącił Cleuvoux - Nie udało się, został... - Został? - Ja chcę rzyć... - Co Vegart?! - Ja... Boję się. - Vegart?! - Śmierć, czemu to musi być takie okrutne... Wróżył. Wywróżył. Doczekawszy dowodu, zmarł... Z rozwartymi na ostatku oczyma, z otwartą gębą, łzami, może raczej tylko były wspomnieniem słabości. Czerwona koszula ciągnęła uniformem. Wręcz skleiła, Kleyffa z ciepłymi jeszcze zwłokami. Nie chciał czy niemógł, przycisnął go bliżej piersi. Jak baśniowa kochanka, policzek umiłowanego rycerza. - No i nie powiedział! Bydle! Och piesku co za ludzie! Piesek, ogar, bydle prawdziwie, leżał skulony w cieniu kąta. Nie wstał, nie podbiegł do pana. Nie zamachał ogonem. Był ostrożniejszy od Cleuvoux. Zaskomlał tylko, zapiszczał, jakby wystrachany. Skulił się jeszcze bardziej. Zwierze bało się. Instynktownie węszyło śmierć. Abbott machnął ręką. Nieświadomie, i hardo. Zmitygował się jednak, jeszcze szybciej niż uprzednio wartościował światopogląd. Nie mógł pozbyć się tego spojrzenia! Ręki nerwowo głodzącej głownie brzeszczotu. Oczy pełne nienawiści, takiej smutnej, oświeconej. Po równo dzielonej między, oskarżonego, kata, los, sędziego, samego siebie...Jak każda abominacja, a to w szczególności, zaliczała się do korca tych desperackich. O tyle pierwotnych, co zupełnie nie okiełznanych atawizmów. A może to nie atawizm? Czyż zwierzę nie jest ino szyfrowaną składnicą instynktów? Nienawiść? Neologizm przypisany tylko jednemu gatunkowi. Temu samemu, któren sklecił inne - "humanizm". Carnyxy! Carnyxy! Dudnił nawet fundament. Vegart! Vegart! Dudniły umysły. Brzeszczot i głownia. Nie, jeszcze nie teraz... Kleyff, sztywnym z przemęczenia ramieniem, odciął się od łączącej stroje pępowiny. Powstał z klęczek, i bacząc, z czymś nie wypowiedzianym, strachem...? Minął brązowe, buraczane pomyje. Już w drzwiach, rzucił znikając za winklem. - Biorę mnichów. Idę tam... Carnyxy! Carnyxy! Pies skomlał. Na pożegnanie. - Kleyff, przyprowadź go. Chciałbym go jeszcze zo... Filbert nie zdążył z artykulacją. Gdy kończył, kroki były już tylko starym wspomnieniem na wybijanych obcasem schodach. Ostatni z kawałków wyrabianej skóry, spłonął właśnie, wespół ze swym mordercą - tlącym we wiadrze płomieniem. Kluczyk skrzypnął zamkiem. Nie miało to już żadnego sensu. - Jesteś, masz li święcenia, te no... Abbott smęcąc, gapił się metalicznie na trupa. Trzymał się za serce. Biło już spokojnie, miarowo. Trąba. Trąba. Idealnie w niezmiennym rytmie. Błogostan. Cisza. Tylko pies dziwnie, jakby jeszcze wzmagając, skowytał. - Tak Abbotku? - Możesz...no jesteś mnichem? Pochylony nad wiadrem Filbert, nie odwrazu zdecydował się odpowiedzieć. Nie dosłyszał, nie wiedział, wahał się? - Chyba... tak... Ostania z książkowych stronic gasła, w jego wzroku. - Wydaje się, jestem. Poszedł mu w sukurs Cleuvoux. Spauzował na dłuższą intencję. Ręka prawdziwe zadumana, targała sklejoną brodą. - Chciałem się pomodlić. Znaczy wyspowiadać... - Wyspowiadać...Żałuj, i niech będzie ci odpuszczone... Ziewnął. Był śpiący, i nie miał ochoty na bzdury. *** - Wież li jaki to mirakul, zdążyłem na ostatnie moment! Przynajmniej ona, cso tam ona, dzieci się uchowają! Carnyxy... - Cso ty śpisz? Filbert? - Tak, tak...Co? Acha, nie, nie mów grzeszniku...mów dalej... Bóg słucha... *** Nasamprzód uderzyły cynki. Podbite basem serpenty. Tak mocarne, wymowne wycie aerofonów, wstrząsnęłoby nawet bezuchego kalekę. Doczepił się bębenek, i dzwonkowa kołatka. Kulminując wybrzmiewały razem, wespół z tubalnym rykiem tradycyjnie myśliwskiego rogu. Hebanowe wrota, skrzypiąco oddały pola zdecydowaniu. Trębacze podjęli swe instrumenty, forując jednocześnie pierwszy sygnał, do parady. Pokłon. Jak jeden mąż, szczotka, wszystkich nawet damskich, ubarwionych toczkiem bądź szpicą głów, zgięła się w unirzeniu. Król nie król, szlachcic, wżdy zaplątany przypadkiem błazen. Wszyscy oblizywali po cholewkach. Nawet elfy Zalayeta był tak zmęczony, i obolały, jednocześnie przepełniony doświadczeniem, iż ten spory dlań, bądź co bądź, wysiłek traktował, kategoriami znośnego obowiązku. Jako wyrodzony, konserwatywny formalista, wręcz apotyzował przestrzeganie tradycji. Uznając ją za podstawę monarchii, i niezastąpione narzędzie społecznego "trzymania za mordę". Często powtarzał sobie, że egzystencja ładu, jako doktryny, jest ściśle połączona z trzema niezbędnymi jej idregiencjami: surową ręką, surowym prawem, i surowym przestrzeganiem tradycji. Ten ostatni składnik będąc, najlepiej opartym na jakimś religijnym dogmacie. Nic tak jak wiara, nie potrafi przemówić do "zwykłego" człowieka. Choć nie zawsze. Może czasami dobrze jest co nieco przemilczeć. "Zwykły", najczęściej nie za wiele potrafi z niej przecedzić. A wiadomo, jak nie rozumnie to dalej, najczęściej nie myśli, nie zastanawia się, nie drąży. To przecież najbardziej istotne. Tak, edukacja jest wrogiem spokoju, a już na pewno religii. Zalayeta co prawda, raczej hołdował nauce, ale z drugiej strony co by się stało jakby naraz, wszyscy, dajmy na to umni w piśmie? Kto wtedy potrzebował by czarodziei? Policzył do pięciu. Jak wszyscy, równocześnie prostujący kręgosłup. Lata praktyki, i dworskiego obycia, spoiły w krwiobieg, stając się niemal czymś instynktownym. Weszli razem. Podług spisanego, setkami podobnych uroczystości schematu. Jego ręka, i Jej koronkowana rękawiczką, dłoń. Podtrzymywał ją, delikatnie, ale tylko w okowach minimum z minimum - etykiety. Nie iskrzyło. Nie czuło się uczucia, nie czuło nienawiści. Wszystko takie suche, namiętne niczym usta zgrzybiałej staruchy. Larlis, księżniczka na Raos, znana szerzej ze swych...hmn kontrowersyjnych inklinacji. Powszechnie, zbyt powszechnie głoszonej abominacji do mężczyzn, odbijającej się czkawką nie tylko w tzw.: dworskich kręgach, ale nawet i wśród "własnego", z gruntu bezwolnego ludu. Nie miała wyjścia. Jej seksualna "ułomność", była doskonałym, wręcz wymarzonym argumentem w bitwie o władzę. Raos to co prawda, niezbyt bogate, za to ciekawie położone i, co istotniejsze niemal puste, w swych tendencjach odśrodkowych. Poza tym, korona jest zawsze koroną. "Każdy tyłek swędzi gdy na stolcu siędzi" - Głosiła ludowa prawda. Zakony, inne, różne Athrobusowi, potępiając go, jednocześnie chciwie zazdrościły dawnych wpływów. Pchały łapy jak niedźwiedź w pasiekę. Może się sparzyć, a może i nażreć na pół tygodnia. Kuszące. Na tyle, by ktoś w końcu zaryzykował. Kmiecie roznieśli by na motykach. Młoda, naprawdę śliczna. Jasne, barwy czerwcowego żyta, włosy, opadały falą na smukłą szyję. Włos nie do noża, do sierpu - tak ciężki. U czoła, spinał wtłoczony w diadem, szafirowy karbunkuł. Symbol społecznej gradacji, elegancko skompilowany, z lewousznym, złotym klipsem. I muszelką - broszą, unoszoną oddechami odsłoniętej piersi. Niestety imć, okazała się być jedyny, zmysłowym akcentem jej osoby. Chociaż nawet i nie. Nikogo nie potrafiła podniecić. Skatalizować. Na weseliskach, nawet tych, zgrzebnych, wiejskich, od zawsze ludzkie ciekawości, cieszyły wzrok cyckami, jakimi by nie były, albo tyłkiem, jakim by nie był, dziewiczej - doprawdy rzadkość - dzierlatki. A tutaj? Nikt nawet nie oblizał ust... Jej rozlane białkiem wielkie spojrzenie, wydawało się zatracić swą unikatową wyrazistość. Być taką prostą sukienką, z jednym szwem, nawet bez koronki. Ubiorem, nie strojem. Albo, dla wykwintnych, nie dosmaczoną przyprawami, jajecznicą. Strawą, nie Potrawą. Szkliły się. Musiała płakać. Bezsprzecznie. Jak ktoś by dobrze przyglądnął, zapewne dostrzegłby sklejone rzęsy. Jak ktoś by dobrze przyglądnął dostrzegłby, rozmazaną delikatnie, ale jednak smugę makijażu. Nikt nie przyglądnął. On też nie, a oni woleli jego. Elryk - Król, już wręcz imperator. Marrass, wczoraj Kalandr, dzisiaj Raos, a jutro? Kroczyli szpalerem. Sirno i jego korona. Jej głośny, umyślnie podbity metalem obcas, i jego z natury już wyraziste oficerki, których wartość w barterze dochodziła do nawet i dwudziestu korców żyta, dobitnie podkreślały statut przyszłej młodej pary. Te skórzaki, najświeższy snobizm podpuszczki Kalandryjskiech nowobogaczy. Z prawa przysługiwały wyłącznie generalicji, co po niektórym hetmanom i kanclerzowi. To, że generalicja majaczyła gdzieś w zapomnieniu lamusa, marszałek i kanclerz tylko kaprys atramentu, a hetmanów, Elryk, w obawie o sukcesje, i rodowe przywileje permanentnie, acz cicho wyrzynał - nieważne... To pole do ugoru grupie niedowartościowanych samym już posiadaniem, cwaniaków i rynkowych hochsztaplerów. To oni wsadzili go sobie na barana. To oni kontrolowali rynek, wywoływali zawieruchy, prowadzili wojny. Tak, nie od dziś wżdy wiadomo, iż wojna to najlepszy czas do zbijania kapitału. Z mieszanki staro neftyckich naleciałości, i jednego z dialektów Flandryjskiego szczepu Koboldów, ktoś uwił termin "Burżuazja". Brzmiał ładnie, wyniośle jak powód do dumy, sęk leżał li w samej transwersji. Brzmiał ładnie, a jeszcze ładniej się tłumaczył. Ot niewinnie: "Miejskie bydle". Nic sprośnego, bo któż nie lubi wołowinki? Krówki i jałówki, byczki i buhaje, nieważne z jakiej by nie wyleźli obory, zdawali się być wymię w wymię, z pod tej samej krasuli wyhodowani. Wszyscy oni [one?], lubowali w wszelakiego rodzaju ekstrawagancjach. Złocie, srebrach, kaszmir, czy aksamit. Ośmiokonnych karocach, i co róż to nowobudowanym pałacykiem, z marmurowym cokole ścian. Tak deficytowym substytucie, szlachetnej prozapi. Buty, były tu tylko przystawką, no ale skoro sam król w nich paradował... Mieli chociaż równe podstawy. Elryk także, tuczył oko wyuzdaniem. Suchość w ustach. Grubas, nie dzielił z nim tych przyzwyczajeń. Szczególnie teraz gdy umilkły trąby, dając jakby asumpt, do szerszego zwarcia szczelin. Czarodziej, nie wzruszony na twarzy, pokątnie kopnął Guin - Mien'a, w kostkę. Leo skrzywił się, ale nie zapiskał, wyprostował w sekundę. Wiadomo, był cukrzykiem, i to zaawansowanym stanowo. Zamlaskał powiekami, popatrzał otępiale. Jak przebudzony w zimę niedźwiedź, który opuściwszy gawrę zamiast spodziewanej wiosny dostaje soplem przez łeb. On tez lubił sobie pospać, cóż pora jak każda inna, dla niego akuratna pora wczasunku, czyli południe. Co go tam obchodził jakiś ślub?! On chciał spać, on musiał spać! Co? Co?! - Wespół z przekleństwem, cisnęło się na usta. Aż dziw bierze, oto jeszcze przed momentem, pierwszy konfident w kraju! Zalayeta zignorował, skupił uwagę na gościach. Oficjelach, paniskach, tych którzy sami się wprosili, tych których wskazane było wprosić, i tych którzy okrasili, żeby tylko się wprosić. Nawet na fraucymerze, i służbie. To był w tym całym zamieszaniu, najistotniejszy moment. Po ich twarzach, po akwareli emocji można było wieszczyć, stosunek do Elryka. Dla niego tik, grymas, to tak jak dla elfa przetrącona gałązka. Znaczyły trop. Bezbłędnie lokalizowały, wroga czy ofiarę. Co prawda liczyły się też te prezenty, i te wypchane frazesami pustosłowie. Jednak swego prawdziwego wnętrza, człowiek nigdy nie jest w stanie przekazać najwymowniejszym nawet z gestów. Nie sztuką jest znaleźć orzech, sztuką jest dostać się do miąższu. Śmierć, samobójstwo nawet, również bywa opacznie przyjmowane. Z tłumu, aż mrowiącego się blaskiem sławetnych osobistości, cedził przeskakujące fizysy. Jedne to dumne i zazdrosne, należące raczej do przedstawicieli najwyższych grządek społecznej gradacji. Do pokrętnych typków, pokroju Aspebergeta, i jego... kobiety [Każdy dzieciak wszak wie, iż elfy nie hołdowały raczej monogamii] "Piti" - Ziarenka, ambasadora imperialnych interesów Slavii. Do Książąt i arystokracji, zarówno tej z Almo, Flandrii, Raos czy jakiejkolwiek innej. Yann Lucin, Tjall z Liddell, zazdrościli tronu. Zazdrościli każdemu kto sięgał po władzę, kto obciążał głowę złotym wiankiem. Szczególnie ten ostatni, pięćdziesięciokilkuletni, zakompleksiony prawiczek. Cierpliwie oczekujący śmierci koronowanego tatusia. Dzień w dzień modlił się w słusznej intencji, co tygodnia, regularnie opłacając wypominki. Z miernym skutkiem, od półwiecza. No chyba, że za osobisty sukces należy uznać dławiącą go podagrę, czy kompletną degrengoladę zarządzanych przezeń prowincji. Tatuś, Ssrass'ra, tymczasem kwitł, jak świeży pączek na wiosnę. Rumienił jak faworek, na smalcu. Tydzień wcześniej po raz wtóry płodząc mu młodszego braciszka. Arystokracji, od zawsze brnącej ławą do koryta, kolejny raz ostały się tylko ochłapy. Tak samo bliższa i dalsza rodzina, zarówno Jego jak i Jej. Kohorta nieślubnych bachorów, ciotek, wujków, kuzynów, po kądzieli, po mieczu, po protekcji. Runęły zakusy na awanse, runęły zakusy na ciepłe posadki. Małżeństwo mnożyło tylko uzurpatorów, nie dając w zamian, konkretnej alternatywy. Kościoły, różne kasty, po części i czarodzieje. Mistrz Selymes, Ingram z Lamk, czy ten, wyznaczony do dzisiejszej koncelebracji Biskup TaQulli. Wszyscy oni czuli przeciekającą palcami koniunkturę. Zazdrościli, nie nienawidzili. Uśmiechając się, bijąc w pokłony. Albo tylko, tykając upstrzonymi, jak wieńczenia pomników ptasim łajnem, sukniami. Powyciągany gdzieś z piwnicy fraucymer, damy i te "niedamy". Dworu i ulicy. Księżniczki, hrabianki. Najczęściej tęgie, nie tylko w języku, spasione, w najlepszym wypadku korpulentne. Przepełnione były pożądaniem posągowej tali Larlis, jej włosów, pozycji, męża. Przystojniaka jak cholera, o pełnej kasie, i szczodrej ręce. Tak niepospolitego, tak innego od ich własnych wybranków. Zdawały się tylko zapominać, że to one właśnie tworzyły, ramy tej pospolitości. Po drugiej stronie, w opozycji zawistnej malkontencji, krył się, a raczej nie krył, wręcz eksponował swą obecność, spory legion wszystkich tych niedopieszczonych jeszcze "pochlebodawców". Tacy to zawsze, skorzy są do uniesień. Łapczywie wychwytują nawet pomyj dobrego słowa, czy nagrody. Łasi na tę szczególną zakąskę cukiernika, sami, jako czeladnik doskonalili przepisy. Adulatora, rozpoznawało się po szczególnym rodzaju duserów. Bez pudła. Ich afektacje, ich uniesienia, były wręcz sprośnie słodkie. Odrealnione, jak senna majka. Miód, wanilia, cynamon, goździki, bita śmietanka z gruszkową marmoladą. Wszystkie one przekładały, maślany biszkopt, fantazją wykonania, i sumą indrigiencji. Było pyszne, najlepszy sposób na pozbawienie się obstrukcji, rzygałeś słodkością jeszcze przez dwa dni. To i tak nieźle. Po ichniej mieszance, mógłbyś już nigdy nie dojść do siebie. Każden jeden i każda jedna z nich, prezentowała skrajnie różne warstwy społeczne. Byli tu wszyscy. Istna, wręcz kosmopolityczna horda. To trochę tak jak z burdelami. Za dnia usta są przepełnione purytańską moralnością, by gdy tylko napłynie mrok, lizać kołatkę cichodajnej rozkoszy. Był więc głodzień nobilitacji, jakiś wysłużony wojak. Był kamerdyner, wzdychający przynajmniej do lokajowych apanaży. Były marszandskie dziewczęta, córy kandydujące na damy dworu. Była nawet ubiegająca się o państwową dotację dla swego instytutu, czarowniczka, Zelda. Bliska Zalatowemu sercu, nie z uwagi na swe bujne kształty, raczej na ciekawość, nazwaną nawet kiedyś "korespondencyjną". Otóż owa Zelda, jako rektor katedry astralnej, królewskiego Instytutu Alchemii i Badań Lunarnych, rywalizowała z nim, i to z powodzeniem, o miano "primus inter pares" całej ich zawodowej kliki. Znając Zeldę i jej przedsiębiorczość, Zalayeta był wręcz pewien, że jej się powiedzie. Byli oczywista kupcy, śmiejący się do wolnizn podatkowych. Płatnerze, i pracownicy monetarnych mennic, z uwagą oczekujący, nowin o frontowych niepowodzeniach. Tym chodziło o zapasy i kontyngenty. Z ekonomicznego punktu odniesienia, wydatek na łapówki, na zaproszenie koncelebracyjne, był ledwo nieznaczącym splunięciem, wobec spodziewanych wpływów. Procentowej partycypacji wody, w ludzkim organiźmie. Największe wazeliniarstwo, bez sprzecznie, należało jednak do niezbyt mile witanych Krasnoludów. Pokurcznym braciom, niewyobrażalnie bogatym faktorom bursztynu, bezsprzecznego uroku dodawały inkrustowane brązowym jantarem i agatową miazgą, zęby. Szczyt szczytów, elegancji i wyuzdania, nawet tutaj uchodziły za obrzydliwe. Innych, niezależnych i naturalnych jednostek nie było prawie wcale. Nawet strażnicy, czekając na nagrodę, musztrowali z wyjątkową sztucznością. Do ostatniej z grup, mag zaliczał bez sprzecznie tylko siebie, błazna, i diabetyka Guin - Miena, znowuż mamlącego senne "krajobrazy" To nie wszystko, także Artjana. Króla - marionetkę, Artjana LoMollard. Ten zmęczony życiem człowiek, stał zszarzały jak gradowa chmura. Mimo honorowego przydziału miejsc nie potrafił się uśmiechać. Zdając się smutnym, wręcz przygnębionym. Trzymał pion, sztywno, prosto, ale wzrok miał wbity w podłogę. On nie musiał się już nikomu łasić. Jemu Sirno już kilka dni wcześniej odebrał wszelką motywację. Przyjechał tutaj, przyprowadził swego głupawego synka, w nadziei na konsultację, na wstawiennictwo u elfów, czarodziejów, mistyków kogo bądź. Liczył... Wszyscy oni tylko kiwali głową. Stan jego synka, nie rokował nadziei, nie rokował ani na poprawę, ani na dojenie forsy z niewykonalnego zadania. Kiwali głową, tak i on teraz kiwał, co jakiś czas mocniej tylko przyciskając do piersi, wiercącego przedeń chłopca Było ich więcej. Znacząco, jednak nie warto o mich wspominać. Walet spojrzał wymownie na TaQulli. Biskup, zdecydowanie bardziej podniecony, niż to mogło by wynikać z wyznaczonej mu odgórnie roli. Cały dygotał, jakby to on, nie król miał za chwilę stanąć na kobiercu. Jakby to on za chwilę, miał usłyszeć sakramentalne, a przerażające "...i nie opuszczę cię, aż do śmierci...". Brr, stos rytualnych formułek, tak często, zbyt często odświeżanych w myśli, zbił się, zamieszał w niekształtną masę. Kiełbie we łbie. Początek przechodził w koniec, koniec maszerował na start, środkowa część inwokacji zaszemrała inną, o zgrozo pijacką przyśpiewką. Kark sztywniał, ręce wilgotniały. Sługa dał mu ukradkowy sygnał, "trzy sekundy, i wchodzisz". Doświadczenie, lecz czy wszystko można przewidzieć? Walet miał lepiej, przynajmniej czytał z kartki. Teoria. Westchnął bezgłośnie, gniotąc zmierzwiony do granic detaszowania, pergamin. Atmosfera, powaga, cisza, sztuczność ceremonii kłuła w oczy, postronnego obserwatora. Lecz jak już wiadomo, postronnych nie było. A jedyny, w miarę jeszcze trzeźwy umysłowo "widz", robił wszystko ażby tę sztuczność, jak najprościej sobie wytłumaczyć. Laufrzy, ponownie podjęli trąby. Bębniażom, ramie przedłużyło pałeczką. Elryk, Larlis, ciągnący z tyłu weselny orszak cherubinowych chłopców, kontrastowo - kruczych dziewczynek już, już doszlusowywał do ołtarza. Już, już...Teraz. Kolejny znak. TaQulli nabrał do płuc...Teraz! - In nomi... Wtem coś świsnęło ponad głowy. Błyskawiczna smuga. Sztylet, jeden, drugi, rozdarcie powietrza. Sirno nie zdołał się uchylić. Po sali rozpuściło się patetyczne aaachhh, i zadziwione oooochhhh. Stojąca z brzegu szlachcianka, najnaturalniej w świecie, wydarła się w niebogłosy. Następnie, znacznie mniej już naturalnie, zdążyła jeszcze westchnąć i dorzucić swe oryginalne "aaaa". Po czym artystycznie przywitała się z marmurem. Zemdlała, tak jak to zwykle mdleją "Damy". Wyraziście, acz bacząc żeby tylko broń Boże nie zmierzwić rąbka sukni. Momentalnie znalazła naśladowczynie. Tak więc tedy każden nie będący chamem mężczyzna, podtrzymywał nie tylko na duchu, swą wrażliwą oblubienicę. Larlis nie zemdlała, acz to ona miała najznaczniejszą sposobność. Może jej nie miał kto podtrzymać? Jedno z rzuconych ostrzy chybiło ledwie calem, trzaskając górującym na głową diademem. Drugi wąż kropnął wprost w Elryka, na korpus, na pierś. Król zachwiał się. Raczej z zaskoczenia niż bólu. Pomyśleć, rano tak narzekał na ciężar tej plecionki! Kolizja porwała go na dziecięcy orszak. Pisk i gwar. Kto?! Skąd?! Potoczył się cherubinki. Wtem jak z podziemi, nie wiadomo kiedy, czy wcześniej, czy później zmaterializował się i napastnik. Postura, gęba, szata gwardzisty. Jak tykwy, jak woskowe lepianki, minął gapiów. Skoczył na perorowany kobierzec, mgnieniem oka był już przy epuzerze. Na wyciągnięcie ręki, na cięcie klingi. Sirno spojrzał mu w twarz, przeraził bardziej desperacją tego człowieka niźli wizją swej śmierci. Mógł to zrobić. Tamten się zawahał. Po raz ostatni w życiu. Z ukosa, trzymający poprze tłum prostacki kapturnik, gdy wszyscy, jak wszyscy, nie raczył nawet uniżyć, nie chybił. Nie rozpatrywał nawet kwestii posiadania czy nie kolczug. Nie zastanawiał się, bo i nie musiał. To był cug bezwarunkowy. Jego celność...naiwnie proste? Nóż, jak gabarytowo ze trzy kordelasy przerył gardzielą. On? Mnich - Athrobus bez dwu zdań. Napastnik? - gwardzista, żachnął, o dziwo dobył jakiś dźwięk z niemal przepołowionej szyi. Runął tuż obok króla. Potulnie już jednak, jak baranek. Brzdęk, najpierw głowa, a po długim wydawało by się sztucznie długim milczeniu, brzeszczot. Opuszczone strachaniem, kwietne wianki kruczych druhen, zabarwiły się jednobarwnie. Monotonną, acz wyrazistą czerwienią. Wszystko to w trwaniu, może nie trzy mrugnięcia powiek. Na środek gdy, już po wszystkiemu, wyskoczyło w katedrę kilku mundurowym. Akuratnie - tak samo przebranych jak trup. Goście, jak owce przez juhasa rozganiani, postąpili się w tył. Jakiś mały krzywonosy typek, czął paskudnie kląć i dyrygować strażnikami. Momentalnie, szlag trafił całą atmosferę. Zalayeta znał go. Bardzo dobrze. To Snorr, w ciąż bez sukcesów, wciąż tyle lat na służbie! Kapitan, cha! Snajper - majak - znikły. - Panie...!? Co ci, jak... - Doskonale, a ty? Strzepał kurz. Choć drwina - to po prawdzie, nawet przy wrzecionie więcej ryzykujesz. Z czarta zrodzony łotr! - Ja...eee.... Mag opatrzył spojrzeniem mnicha. Popatrzył w stronę bohatera. Zajrzał w to miejsce, lecz dotknął pustki. Popatrzył po Guin - Mienie, jeszcze bardziej zdezorientowanym, boć, oczywista, dopiero wybudzonym. Popatrzył po sobie - Gdzie? - Zapytał - Gdzie JA byłem? Cuchnęło, ale nie kapustą. Ktoś najzwyczajniej w świecie popuścił w portki. I nie był raczej wysublimowany w swym geście. Elryk stał już na nogach. Larlis stała, dzieci, podnosił się damski korowód. Król nie bacząc na nic, na pytania, na indagacje momentalnie utkanego, jakby z powietrza cyrulika, górował nad martwy ciałem. Obrócił. Nie nogą, o dziwo, ręką. Znał. Znał! Snorr darł mordę, bezlitośnie. - To Godglory. Powiedział niepewnie. Odważył, zaznaczyć jeden z żołnierzy. - Godglory? Godglory... Powtarzał, wiosłował pamięcią Król. - Tak Adler Godglory! To nasz! Służbista jak ja! Nie przebieraniec! My z jednej wioski, z jednego punkta się zaciągnęli! - Godglory... - Jak wspominał już! Alder ci on. Jego siostra, na zamku u Pana za damę robiła. Fraucymer, psia mać! Ale padła, zabiła się. Ludzie gadali, że ktoś ją sztyletem paskudnie pochartał, a i odtąd on ci cosik... - Wiesz coś o tym? Snorr obruszył się bezsilnie. - Zwykła kurwa, co tu dużo gadać! Zawyrokował autorytarnie, i bardzo dystyngowanie, w swoim charakterze Szeregowy. Co wrażliwsza z dam już, już gotowała się do "zejścia". Jednak nie było komu poprowadzić. Pozostał ino, pąs. Larlis, tylko ona, jakaś inna. Jakby z zupełnie innej bajki. - Racja racją, bezwstydnica do łoża lazła, jak giez do łajana! - Ona...Godglory...Co jest! - Poderwał się, ożywił nagle Sirno - Co tak, stanęliście! TaQulli kontynuujemy. Pozbierać mi to ścierwo z podłogi! Ślub przecież mamy, minstrele grać! - Ależ... -Grać! Śmierdziało, ktoś popuścił w portki .Zabawa się przedłużała, trzeba więc i było sobie jakoś ulżyć przed ucztą. - Coś, się stało? Coś przegapiłem Zalayeta? - Nic drogi Leo, najzupełniej w świecie nic się nie wydarzyło. Jest świetnie, wspaniale! *** Larlis - Przyszła królowa skręciła paskudnie rzepkę, Kolano. Bestialska posadzka! Cicho, nie pisnęła, nikt nie przyuważył. Bo nikt nie patrzał .Nie poskarżyła się, nie mówiła, bo i nie nawykła od przyjazdu gadać. Nawyknie, juści sakramentalne wyzna "Tak..." *** Był pokurczny, więc dwu chłopa z ledwością zdało sprawę. Za nogi golasa, rozhuśtać i wio - poszedł w piec! A co tam! Ważne, że spokój. Ważniejsze - nie trzeba i tłuc oskardem mogiły. Jeszcze li tylko wpisówka u brygadzisty - i wiśta, wolny wieczór!! - Śmierdzi! - Z początku, czekaj aż ogień bebechy przeżre. - Tak? - Lata praktyk, przyjacielu! *** - Jak tam u ciebie, chigh? - Czuje...że to mnie, dzisiaj stąd wyniosą. - Błąd, błąd mój Cześniku, chigh... - Błąd? - Ono błąd. Wiesz li, to dopiero początek, a zanim się do wina dorwiemy to ho, ho, chigh... Czasu braknie. Mówię, od spusta się nie odkleisz! - Tuszysz? - Nie, nie, to nie dla mnie. Nie mam teraz, chigh czasu myśleć...Zapodaj mi tu salaterkę co? Tak, tak tę z goloneczką. *** Na wąskich, stłoczonych do granic możliwości uliczkach gotowało się jak raki ukropie. Jak krochmal we wrzącej bali. Kobiety, nieliczne dzieci, starszyzna, gdzieniegdzie gwardziści, gdzieniegdzie grodowy czy kupiec. Pokosie, miazga trupów. Leciały tynki, płonęły strzechy, runęła sztukowana kamienica. Żagiew biła już nad barbakanem. Dostali się, zdławili opór. Budynek tonął w złotokrwistych łzach. Trawił na poły żywych, na poły dorzniętych obrońców. Kto dychał, skakał oknem. Kto żył modlił się o śmierć. Skwarki, topiony tłuszcz, i spalenizna. Jak to w rondlu. Schronili się tutaj, niedobitki z murów, obierki już, nie pasternaki. Naiwnie liczący na przejście, na konotację z resztą warowni. Tunel żywnościowy, podziemne połączenie - dawno odcięte. Zamkowi zawalili wejście. Nie miało być odwrotu. Nie mogło być odwrotu. Rondel i przykrywka. Tryskająca para bezradnie unosiła wieczko. Trumny? Lec albo zwyciężyć! W imię...w imię. Jakiś jeden, ostatni z "poświęcających", jak nadybany w noże przez mysliwca lis, rąbnął zezłogowaną w tunelach naftą. Tąpnęło, jakby firmamentem świata. Zapasy wybuchowej mazi, oliwy, smoły, siarki, gruchnęły zwiastunem kataklizmu. Żołnierz - czynu Księgowego Mesjasza, wysadził się w powietrze. Pogrzebał siebie i mnóstwo, kropelkę w nieprzeliczonej masie, protagonistów. Na wierzchu, między murami, znowuż Księgowo, rozstąpił się grunt. Krater otwierał swą paszczę. Tumult, krzyki, nie słychać...Płacz nie daje pogłosu. - Lec albo zwyciężyć! - Wyrecytował zapalając ląd. Walczyli, lecz już nie było z kim. Walczyli, tłukli się między sobą. Tym niemniej, wżdy ostał się jeszcze jeden budynek. Największy, najlepiej umocniony, broniony, ostatni. Z pewnością ostatni... Duża, kamienna podmurówka, ratusz, więzienie, cytadela, nie wiadomo. Skumulowały się tam, szczególnie dokuczliwe kusze. Trochę łuków, i przekleństw, błagania, i modlitwy, szczególnie tych najzagorzalszych, neofitów ostatniej chwili. Obietnice i przyrzeczenia. Zgrzyt uwalnianych cięciw. Liewellyn stał odsłonięty. Goły, tylko z łukiem i przewieszonym przez kark, co rusz opróżnianym kołczanem. Po środku rozbieganego placu. Siekł grot za grot za grotem, odważnie mierząc po oknach, i odwalonych w murze, nie tyle walką, co permanentnym zaniedbaniem, wyrwach. Dostali rozkaz - nie palić. Dostali - nie niszczyć. On, jego bracia i jego siostry, ale co na to reszta? Elfy mierzyły już z każdej ze stron. Otoczyły, waliły, padł kolejny obrońca. Upadł kolejny napastnik, już, już...Liewellyn dostrzegł, przycisnął do policzka, niemal bez celowania, wzrokiem wyobraźni szkicując obraz kolejnego trupa. Już, już... Sypnęło, piaskiem po oczach. Myśliwce nie zwierzyna. Zza winkli, wmieszali się w tłum, wypłynęły kaptury. Każdy z mieczem, każdy z miotającą wybuchowe pociski procą. Dostrzegł kilku, może z dziecięciu, nie zliczył. Nie zdążył, tak zwinne. Żmije! Ignorancko poskąpili uwagi rozbestwionemu pospólstwu, dziesiątka szczęknęła krzyżowaną stalą. Zaskoczone pięknolice oblicza, nie nawykłe stawać pod murem. Poleciały groty, popłynęła nieludzka krew. Z jednej, z drugiej, z czwartej strony. Szybcy, diabelsko szybcy. Młoda elfka, jej aksamitne szamerowane włosy nabierały mocno już, intensywnie truskawkowej ogłady. Upadła. Na rozbitym w wieczności policzku, ujawnił się jeszcze odcień uśmiechu. Ekstaza mordu, podniecająco wprowadzała w trans. Uśmiechała się. Dobrze. To najlepsze z możliwych "zejść". Zaskoczony. Standardowo. Liewellyn nie stanowił chlubnego wyjątku. Tarcza, cel, mnogość uciekających retrospekcji. W kogo? Gdzie? - Zmitrężył. Sekundę za długo - Kto? Sypnęło z cytadeli. Kilku z tak niedawno przecież, zapoznanych towarzyszy, właśnie częło skręcać w konwulsjach. Carnyxy! Carnyxy! - Jakby usłyszał dziewicze wołanie. Carnyxy! Carnyxy! - preludium epitafi. Jełop jakiś, nie obaczył dobrze, kilku jełopów przetoczyło się siłą tarana. Samym czołem bagnistego klepiska. Krzyczeli, odmawiając atencji rozgrywanemu przedstawieniu. Ten w awangardzie spieprzał, reszta jak rozrywka za lisem, goniła. Chyżonodzy rozryli, wżdy zagubiony tłum. Brzechwy i brzeszczoty. Liewellyn zachwiał się pod naporem. Upadł, acz nie samotnie. Nakarmił usta breją. Napierająca nań kobieta, fiknęła paradnego kozła. Jemu, przez głowę, na plecy. Z sączącej, jak dziurawa zapora szyi, straszył żelazny kikut. Wróg czy przyjaciel? - Zapytał w myślach. Nieważne, tak samo pobudzał do wymiotu. Szaruga zmysłów, tylko niewyobrażalnej sile woli zawdzięcza, że nie doświadczył zbawiennego stratowania. - Uratowany? Nie odpowiedziała, a on nynie tak mocno zapragnął jej towarzystwa! Kontrofensywa. Ustawicznie ponawiany kontratak. Okapturzeni napastnicy, cięli jak w sianokosach. Miecze jak kosy, noże to sierpy. Łagodnie, ze zwiewnym zacięciem. Lecz żniwa są chyba tylko raz do roku?! - Mnisi. Athrobus. - Potwierdził bez wątpliwości. - Są, czarty! Puścił diabelski ferment. Mocniej objął cisowe łuczysko. Horda nie dawała możliwości. Nie mógł strzelać Nie mógł doliczyć rozproszonych kapturników. Uszy, wzrok. Jego elfie postrzeganie wyłowiło z zupy, przypasowany oczekiwaniom, kęs. Specyficzne ukłucia. Krótkie, wyraźnie różne od dotychczasowych. Świergot kling. Nad falującym pandemonium, zawirowała futrzana czapa. Kołpak, chyba to tej właśnie prozapi, przypisany był futrzany misiek. Dziwne, z pewnością ludzkie nakrycie głowy, nie udawało. Galop kręconym slalomem. Ułamek zwątpienia, i kontynuacja. Łowił, łowił szturchany. Nie słyszał, jednak śmierdziało mu krwią. Kolejny elf zwalił się na grunt. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak. Strzały darły piorunem. Tuż nad głową. Muskały karkami, selekcjonując rozbestwione hultajstwo. Dzień czy noc, jednolity bazalt, a celność zaskakująca. Podniecenie, żar walki, duchota i przesyt spalenizny. Mimo że mróz, że smagał roztańczony halny. Pot sączący się porami, mieszał ze spieczonym naskórkiem. Niczym, dym z tłuszczem podwędzanego salcesonu. Wilgotna ręka - Wiedział zły omen. Przymierzył, znowu, filtrując byle cel. Doczekał się bardzo szybko. Wtem wyrósł przed nim, jak czyrak na tyłku, "jeden z tych dziesięciu". Szybko, i bezproblemowo rozbroił Liewellyna. Ciachnął środkiem, jak najmocniej, by złamać. Kompozytywny cisek nawet nie jęknął miażdżony. Kaptur zrepetował błyskawicznie. Z szybkością kobry, liznął na korpus. Krok w przód i balans. Elf mienił się chyżym, jednak sprawność kapturnika była wprost imponująca. Athrobusa, bezapelacyjnie, Athrobusa Zdołał był jeszcze jakoś uciec, uchylić się w tył. Zasłonić instynktownie szkieletem łuku. Garda to raczej marna. Zamarzył o sztylecie. Zamarzył, wiedząc, że zbyt późno. Miecz - harcownik, kropnął zdradziecko, z dołu, pod ramię. Niemal filetując ciało od kości. Liewellyn zgiął się rażony, a opadające ostrze bryznęło jeszcze zaprzęgniętymi do ciska palcami. Przez ułamek sekundy, nawet nie poczuł bólu. Przemęczone walką odruchy, jakby czekały w nadziei finalnego rozwiązania. By już na zawsze, raz a porządnie szarpnąć, i skonać. Wyspać się wiekami. Nie doczekał, lecz i nie wył. Sam usłyszał ryk. Przez szeroko zamknięte źrenice, dostrzegł górujące nad nim twarde, męski "oczęta". Opadający na czoło kołpak, uśmiech. Szast, prast, brzeszczot! Towarzystwo w konaniu. - Czyż nie mówiłem ci kiedyś, ze kocham elfy? Będę żył? Czemu? - Zagmatwał, ale krew nie dochodziła już chyba do mózgu. Fleury, istotnie uśmiechał się, widząc ponad głowami tłumu, forsującą na koniach odsiecz. Uśmiechał się. We właściwym momencie. Posiłki zawszę zjawiają się poniewczasie. Lecz czyż nie prawdą jest krótka implikacja, że jeśli już umierać, to lepiej we własnym wyrze? Ze starości, czy dajmy na to, na kiłę czy z przejedzenia? Sielak jakiś, rezolutny i wyjątkowo sumienny poprawił drewnianą nahają. Nie certolił, ot zapobiegawczo. Rzekł byś, prewencyjnie. Co tam mu elf, miał cekina w uszach! Liewellyn, padł jakby mu kto dąb na głowę spuścił. Ułożył się grzecznie, szeregowo. W tak zacnej kompanii! Po prawej rozpłatany mnich, po lewej kobieta z grdyką jakby na szaszłyk preparowaną. Nie było już tedy LeBona, gdy sielak oprawiał kordelasem, nad urżniętą, tuż przy skroni małżowinę. *** - Ależ ten ciężki! I cuchnie, niczym...fuu! - Ciężki, ciężki, a coś ty myślał, że nie? Jak mu baraniego udźca pod nos podstawili to tak długo męczył, aż zsiniał. - Ale zjadł? - A juści, że zjadł! Nawet szpika nie oszczędził! Obajdin z Ritsmą, wlekli za ramiona, urżnięte do nieprzytomności jakieś rozpasane baronisko. Pamiętali, że barona bo ten często wzywał i adorować kazał. Podkreślając z uporem, jakoby lecząc tym zahamowania, a może dla kurażu, tytuł i pokrętne jak barani czaban, imiona. Pasowały, jak ulał do wymoszczonego ciastem ucha. Pieczęci jaką stempluje się bydło. Ot, po prostu zasnął sobie niedojedzonym torcie. Psy tępiły zęby na wapieniu, gryząc się o walające tu i ówdzie ochłapy. Największy z nich, przywódca, wgramolił się na środek ławy, gdzie bezceremonialnie, bez pośpiechu łakomił podeschłą, grasice. Dwaj, towarzysze w służbie Ritsmy, pakowali do wspólnego worka resztę jeszcze zdatnych do konsumpcji wiktuałów. Kolejny zlewał do salaterki ciężkostrawne sosy, a najprzyjemniej z nich doświadczony miał mieszać w jedność ostawione na zmarnowanie trunki. - Gdzie go damy? - Walnie się na jakiejś pryczy w komórce. Albo nie, dawaj tutaj, zaciężki by go nosić. Sztuka mnie już w krzyżu! - Na klepisko? Jeszcze ci wilka dostanie aboć wrzodu... - Co mnie to...dawaj, dawaj. Rąbnęli na kamień. Niemal wymiarowo poprzez środek kuchni. - Jak tam? Tyle roboty jużem dawno nie doświadczył. Obajdin przejechał rękawem po skwierczącym potem, czole. - Oj, pofolgowali se pany, pofolgowali! - Ino Elryka mi szkoda. Odpaść tak wcześnie, na własnym weselisku... - Racja, ta jego ta, ta...no...Toć to przecie noc małżeńska! A badaj, na pokoje wyszła sama... - Taak... a wyżyj, że przez okno, miesiąc wszak jeszcze nie zanikł. - Kusisz los tym języczkiem, oj kusisz! Bacz aby ci przedwcześnie go, razem z głową nieprzykrócili! - A co mi tam...! - Racja, i tak do chłopów nie chętna. - Nie bój, nie bój! Chłopa po prostu nie nabadała. Ej... Choć napijemy się, bo nam tam wszytko psie syny upuszczą. Tak noc nie skonsumowana, taka noc... *** 10. "Lady i Cierń" Cierń -"Żyjemy w stadzie, by umierać w samotności. Jak ja, teraz." Lady - "A jesteś pewien, że próbowałeś? Że wszyscy cię opuścili, zrzędo?" Cierń - "Jego wina...nie mogłem się przeciwstawić, pani." Lady - "Tak jest najłatwiej." Cierń - "on nie dal mi sposobności być innym." Lady - "Miałeś ją , po stokroć, i po tysiąc..." Cierń.- "Tak?" Lady - "Oczywiście! Jak wielu, zbyt ambitny by schylić się po nagrodę!" Cierń - "Nie pani, tchórz raczej, strachający się ludzkiej dobroci" Apokryf, przepis z epigrafu nagrobkowego. Imię nieboszczka - "Miliony" - Jak tam nasze sprawunki...Zoldar? Berry wpierał na dłoniach przyciężkawą głowę. Nie patrzył, ale doskonale wiedział któż tak niemrawo przycupnął na zydlu. Zagadka nie był trudna, a i wybór wielce ograniczony. - Zoldar? Po coś przylazł?! Powtórzył, bo dziadek nie grzeszył już dobrym słuchem. Kiedyś, bardzo by się pieklił, a teraz? Przyzwyczajony. Palce dłubały oczy. Były sztywne, drętwe. Jak cała ta masywna warownia, skostniała taką pustą przestrzenią, próżnią po wydłubanym przy mumifikacji, umyśle. - To już nie potrwa długo panie. - Chrząknął dziadek poprawiając, chyba odruchowo, trzymające nosa, binokle. - Nie potrwa długo, co to ma znaczyć nie potrwa długo?! Wiem, wiem, nie przypominaj! Doskonale wiem... Nie przypominał. - Wysłałem przecież kogoś. Gdzie się podziewa? Miał ściągnąć tego konsyliarza, chyba już ze dwa świtania przeszło?! Błazar lubił gadać sam do siebie. Wsłuchiwanie się w swoje słowa, stanowiło dlań wręcz erotyczną podnietę. Kobietę! Mógł się był z nimi sprzeczać, smucić, wychwalać, a i nawet gdy ich za dużo, także grały, inszą, acz wartość. Chuć tedy ewaluowała ku nienawiści Nienawidziłeś jej natrętu, lecz gdyby tak ostać sam? Zupełnie jak z człowiekiem! Z autopsji, najlepsze efekty rodziły się jednak przy łączyłeniu słów, w komplet z lustrem. I kufelkiem. Nie przeszkadzało, że wciąż ta samo morda. Przyzwyczaił się. - Nie wrócił, pewnie... - Zwiał.- Dokończył. To wystarczało za cały komentarz. - Dezerter...kolejny. Ech, chowasz coś tam jeszcze za pazuchą, Zoldar? Mnich wzruszył beznamiętnie ramionami. Westchnął, a może ziewnął? Szary czół się nieswojo. Z początku nawet z trudem przechodziły mu przez uszy, gdy ten stareńki, siwy człowieczek, wierny bohater o psiej mentalności, i identycznemu sercu, krygował się przed nim. Uniżał nieskalane Ja, jednocześnie gloryfikując właśnie jego. Nie zachodziła tutaj jednoznaczna analogia, namaszczająca Berrego, tylko i wyłącznie podług gwoli Lezro. Nie, Zoldar z własnego przekonania stawiał mu ołtarzyk. Przecież nie próżno, nadzieja umiera ostatnia! Chociaż ta, wydawała się być martwą na długo, długo przed nominalnym poczęciem. - Ach, powiedz, czy to mnie tak tylko czy rzeczywiście taka zima nastała. Jednak nie? Może i racja, w sumie od...od kiedy nie wylazłem z tego muru? Gdy tak siedzieli, nic nie mówiąc, zdało się iż w dormitorium hulał wiatr. Że środkiem, refektarza gwizd ścigał się z jękiem. Że refleks gdzieś, jakiś piorunów, kład cień, na czarne, pochodniowe łebki. Oddychali głośno, irytując nawzajem. Ta cisza krzyczała, jak natręt - rym, w wymęczonym repetą umyślne. - Czemu Istvan nie podchajcował? Brr, okrutnie zimno! Wybrzmiało jak echo - nomen omen - w kościele. - Istvan też uciekł, panie. Na lepszy świat. Przefiknął przez mury, i tyle co z niego zostało. Nie ma pieniędzy, nie ma drewna, nie ma komu narąbać. Tylko przy Mistrzu rozpaliłem. Prześcieradła, i sukmany kopcę. On wszak taki już słabeńki, a nawet kordiału nie ostało... Musiałem zapłacić. Musiałem. Teraz nie ma już nic. Skończone jak opowiadana, przed snem, oskubana z pointy bajka. Za długa by oczy słuchały. Pozostał tylko czas. Wyczekiwanie. - Idę się zdrzemnąć. Och, w taką noc, człowiekowi tylko głupoty do łba przyłażą... Palce zacisnęły się na knocie. Zoldar odstawił świeczkę, wyjął z oblepionego woskiem kandelabru, pozostałość namiastki paleniska. Nynie, raczej niespodziewanie przyszła mu ochota by jeszcze trochę powiosłować przed snem. Cóż, sam nie wiedział kiedy, jak długo mitrężył przy stole, w każdym bądź razie gryka zdała się już na dobre przywiązać do miski. Jak łyżka do blatu. W innym wypadku, brudas do wszy. No to się, nie najem....dla ciebie Panienko. Weź te pokutę, za niego, przez kwadrę wyrzekam się pokusy. Zamknął, pierwej znacząc umyślnie stronę, książeczki do nabożeństwa. Ostatnimi czasy, czytywał praktycznie tylko taką literaturę. Twórczość liturgiczna, psalmy ukrywały w sobie masę najgorszych okropności. Co chwilę ktoś w nich ginął, co chwilę zdradzał, knował, dopuszczał najczarniejszych wykroczeń. Symptomatyczne, wszystkie jednak kończyły się arkadią. Umoralniający akcentem, dającym, jak smuga w chmurną noc, nadzieję. Westchnął. Poczłapał ku drzwiom - On umrze... Udało się zatrzymać. - ...Prawda? Zapytał, naiwnie oczekując negacji. Staruszek szukał ukojenia, u niego, u niego! - Nie wiem. Doprawdy nie wiem. Skłamał, obydwoje wiedzieli, że to kłamstwo. Pytanie rodziło się jednak zgoła inne, czy to w jakimkolwiek stopniu mieniało postać rzeczy? Wiara wszak, sama w sobie, w cokolwiek jest niedorzecznością. Paradoks. *** - Gdzie to?! K...a...la?! Alwen usilnie próbował zasnąć. Porachował chyba z legion baranów, ale oczu nie zakleił. Rogate łby beczały mu usilnie w środku głowy, jakby dopraszając się udoju. Stary tryk dyrygował swym churałem, o niebo lepiej niż ujadający u boku pasterza, pies. Kurwica wzbierała, lecz jedyną drogą dania upustu emocji, był właśnie sen. Sztuczny czy naturalny, nieważne. Z drugim sposobem nie wychodziło, a chrzcząc łbem o ścianę nabawił się tylko krwiaka na potylicy. Oniryczna podpucha. Jeszcze bardziej wrzało. Beztroska. Mulryńczycy grali imitacjami wyrzeźbionymi z łupek muru, w kości. Ani oni, ani Alwen, Kertz, czy "lotny' szczęściarz, Gandzia, zdali się puszczać mimo uszu, a nawet mimo nosa rozgrywającą się poza kratkami tragedię. Chciało by się rzec - "Transcendystycznie" Cuchnęło, w piwnicy wręcz dusiło unoszonymi na powietrznej fali skrawkami spalenizny. Walczący, może to te niedorachowane barany, darli pyski bez słowa "przepraszam". No jasne, kogo tam obchodził czyjś sen? Lepiej się rżnąć. Tak dobrze, dla zdrowia psychicznego, swojego i ogółu, czasami się wyszumieć! Przyzwyczajeni natarczywą projekcją, nie wychwycili ewolucji nawoływań. - Tutaj, tak? Która? - Ostatnia po lewej. Tchnienie pochodni, raczej zbędne bo już wyraźnie dniało, rozświetliło korytarzem. Schodkami przetoczyły się, spieszne tupania. Alwen powróciwszy z pastwiska, leniwe uniósł jedną z powiek. Wyłuskał szyję spomiędzy siana i szmat którymi był się okrył. Istniał jakiś ścisły związek pomiędzy smrodem popiołu i beczeniem, a zdecydowaną poprawą termiki. Było wyraźnie cieplej. Niezdrowo cieplej. - Idź, idź, nie temporyzuj! - Poganiał męski tenor. Piwnicą szmyrgnęły, jakieś cudaki. W awangardzie dreptał strażnik. Nerwowo wertował kółko z kluczami. Dalej kilku brudnych, cuchnących gorzej niż dym, harcerzyków. Każdy dzierżył w łapie jakieś paskudne, tłuste od zdawnej krwi, narzędzie mordu. Albo to była rohatyna, albo nabijany ćwiekami cep - flail, masarski nóż, grabie, a nawet coś co przypominało kawałek rodła z lemieszem. Na końcu szedł kompozytor, całej parady. Tak się przynajmniej zdawało. Wszak gadał konkretnie i władczo, a gębę miał jakby zdecydowanie lepiej spasioną od przeciętnej. No i nie miał moździerza. Alwen rozumiał co się stało. Wiedział doskonale. Pierwej jednak zaskoczył się, swym opanowaniem. Miewał kaprysy. To prawda. Ale teraz?! Ot to wszak walczył, po to wszystko...nie umiał nawet zamarkować uśmiechu. Radość, gdzieś w nim zanikła. Rozpuściła się, strach pomyśleć - może umarła? Rozkopał resztkę siana, wstał. Mulryńczycy nie bacząc, niezmordowanie tłukli kośćmi. - To on? Otwieraj. Zarządził, poganiał, ten bez moździerza. Szczęknęły klamra, jedna, druga, kłódka, zasuwa. - Vegart? Przepraszam czy pan jesteś Vegart Eldredd? Mnich, ten po którego przyszliśmy. Poeta nie dosłyszał odpowiedzi. Po prostu jej nie było. - Powiedz, proszę - Szafarz o obrót słońca, zmienił barwę głosu. Czuło się uprzejmość i uniżenie. Dziwne, jednak bez towarzyszących zazwyczaj uczuć respektu czy podskórnej nienawiści za wymuszone wazeliniarstwo - Jesteś nim czy nie? Bo jeśli tak, musisz wiedzieć, żeś tedy wolny! Udało się miasto zdobyte! Wyśpiewał nie bez dumy. - Tak, tak he, he! Zawtórował rodlaż, na co inny odpowiedział nie stłumionym beknięciem. Barany! To jednak prawdziwa majka. - Nie wiem co się udało, nie wiem komu, nie wiem po kogo przyszliście. Bez wątpliwości! To był Vegart! Malkontencki ton, permanentna negacja. Zdradzało, jak tłoczone znamię, na bydlęcym zadzie. Alwen nie widząc, podskórnie doświadczył, że Kompozytor się uśmiecha. - Rozkuć pana! Chyżo, chyżo! Przepraszam, nie przedstawiłem się, nazywam się Finn. Jestem... - Vegart, to ja Vegart!! Alwen! Obrośnięty poeta nie zdzierżył dłużej słuchać. Wrzasnął, z taką energią, z taką budzącą nadzieję...Czarni zostawili grę, Gandzia zamamlał, w uciekającej z kochankiem snem, ekstazie. Eldredd milczał. Tedy Finn zagadnął coś nieskładnie. - A tyś co za jeden? Czemu to, w ciurze zamknięty? Podszedł do krat, indagując, jeden z harcowników. Chyba z jakiej wyższej półki. Ten wszak krył za paskiem ułamany przy jelcu mieczyk, a wielki łeb zdobił, pewniakiem ściągnięty z jakiegoś gwardzisty, szyszak. Za mały, trzy numery. - Vegart! - Zawrzyj... - Nie, nie bić panie! Wypełznął za pleców Mulryńczyk, Rodriguez. Oczy zrobiły mu się malutkie jak monety, głosik skamlał, jak u kupczyka na psim targu. Skurczył, pochylił się, w ogóle jakby skarlał. - My nie winne...ne, ne... - Mamrotał stylizując prostacko - Niedobry ukatrupić nas panie, chcieli...ubić...zratujcież kumie...se meno legere bellisti...Zratujie... Harcownik zrobił głupawą minę. Zawahał się nie wiedząc, gdzie stracił błyskotliwość. - Eeee... - Wydobyło się na początek. Zwolnienie - Uch... - Koniec wypowiedzi. - Wiwat Rewolucja! Zwycięstwo jest nasze! Wydarł się rześko Gandzia. Właśnie co przebudzony z przepełnionym pęcherzem. Jakoś nic nie bolało, postanawiał więc na dobry początek dnia, nawiązać do tematu. Oczywista - nie ważne jakiego, tu liczyła się elastyczność! Dobrze jest też znać kilka standartowych komunałów, parę zwrotów... - Na pohybel! I tak dalej... To było to! Potrząsnął, wszak nie ustrzegając się cuchnącej plamy - Znaczy się, taakkk... - Vegart! Finn, Zaginiony i jego załoga przewalili się ku wyższym kondygnacją. Vegart już wolny, wreszcie, nareszcie, nawet nie spojrzał. - Vegart... - No więc...tego ten, coście tu za jedni... - Jedli? Nic, liczyliśmy ponoczku, że wy nas chętni zawinszujecie... - Vivat! - Kolejny okolicznościowy toast o suchym pysku. Perpetum mobile, dialektyki! W przekładzie na ludzki - delirium. - My, panasie, sielaki są. - Uprzedził pytanie Rodriguez - Kupczyki, z Liddlu . Napadli nas zbójca. Wżdy wyrżnęli, z chleba złupili i niby to my myta nie...suple vicos... spłacili, w dyby za karb i do lochu zamknąć. Uwolnijcież panie, uwolnij! - Niemal płakał. - Vivat! - Niewinne? - Vivat! - Co vivat? - Rewolucyja! - Re...re...rewo... co? - To się znaczy... - Niewinne?! - Znaczy się to, turkaweczki! - Co turkaweczki? - Niewinne! - A... Harcerzyk zafrasowawszy, podrapał się po łysinie. Miejscu białej glacy, dotenczas nakrytej forkowanym szyszakiem. Z przyczyn obiektywnych, płaczącym już jednak na klepisku. Chciał znaleźć kłódkę, klucz, zapomniał że dawno już wsadził. Czarni, wychudli, o skręconych, przeoranych doświadczeniami i gorzałą pyskach. Mulryńczycy - kupce! Turkaweczki! Gruźliczny, chronicznie "wcięty" Gandzia, i Kertz, o tak odpychającej aurze, iż mdliła nawet myśli, a co tu dopiero mówić o spojrzeniu. Niewiniątka, na wolność! Idźcie gasić pożogę - rozniećcie ją jeszcze! Alwen spojrzał za oddalającą w głębi pochodnią - Ty też masz teraz być wolny. - Co tam gadasz? Z taką wolnością to ja wolałbym... - Vi...Vivat! - Acha, rozumiem. Carnyxy milczały, wymownie, jak zimna tablica nagrobka.. Znak czasu - czas zmian. Promienie nie potrafiły przebić się przez mgłę. Mzyt'namor, Koniec Słońca, początek? Idealnie dobrana nazwa. *** Rżnęli się jeszcze gdy wychodził. Kto, kogo, gdzie? Trup słał się gęsto, i śmiało. Landszaft, jak po wojnie mrówek. Czerwone i czarne. Ta sama rasa, ten sam kult. Nie rozróżnisz kto zaczął, bo to nieistotne. Pobudki się nie liczą, za same szlachectwo nikt orderów nie rozdaje. Liczy się efekt, i to nie ten, spodziewany. Liczy się teraz. A teraz... no cóż... Na początek wdepnął w gówno. Nie, to nie było gówno. Pomylił się, choć nieznacznie. Galaretowate, ciemne, ubabrane w błocie...Mózg...lecz gdzie jego właściciel? *** Dzwonnica ospale snuła swe kuranty. Inaczej, radośniej jeśli tak można określić spiż.. Rumienił się, bardzo dobitnie zapamiętał ten pocałunek. Usta, skóra, tak jak i całe zresztą jego ciało, każde ciało i każden duch, poszukiwał choć odrobiny czułości i zrozumienia. Choć nie chciał jej tego przyznać, choć nie chciał odkryć się przed samym sobą, słodycz jej karminowych, rozgrzanych warg była słodkością niezwykle przyjemną. Nawet erotyzm i podtekst, tutaj aż nazbyt czytelne, nigdy nie stanowiły u niego jakiegoś specjalnego atutu. Ciekawe, czy ta uległość, a z drugiej strony spontaniczność, były rzeczywistym znamieniem słabości? Nie świadomie dotknął naznaczonej twarzy. Przeszedł tylko żal, iż nie zdążył się ogolić. Szczecina jak u dzika, a mogło być jeszcze przyjemniej! Habes! Martw się o innych a zdechniesz w rynsztoku. Słudzy krzątający się w swej robocie, nie zawracali chyba głowy takimi głupotami. Posłuszni, cisi. A miało nie być sług? Wszyscy równi, jednacy...- Przemknęło, za szybko by przysiąść na dłużej. Jeden z nich, doglądał paleniska. W wielkim, takim bajkowym, co to się miało dusić utuczone dzieciątka, kotle, grzał do czerwoności bulgotania, wodę. Dziewczyna, brzydka i pokraczna, czyli w sam ras zdatna do swego nadania(Broń cię Najmilsza Panienko by służka górowała czymkolwiek, szczególnie postawą nad swą pryncypałką!), prostowała na desce dość zgrzebną, jednakoż nową i wypachnioną szatę. Męską robę, z fizysu skrzyżowanie dworskiego surduta z habitem. Wiedział - dla niego. Jak i ten wrzątek. Trza wszak było sparzyć więzienną zgniliznę. Zakasłał, nabrał powietrza. Poty bez wytchnienia, jak zawsze powracająca do swojej plaży fala, biły mu na głowę. Jej namiot, choć przestrzenny kumulując parę, jakoby przymuszał do kolportowania smrodku. -... Wyjdziesz do nich, nawet nic nie musisz mówić, ważne jest byś stał. Byś tam był, pokazał się ludziom, a on resztę dopowie! Vegart siedział, zwyczajnie niemrawo. Wpatrując się, starając się gdzieś beznamiętnie, zawiesić wzrok. Trudno. Falowała przed nim rozgadaną figurą neurotyczki. Ruchem swych jeszcze wąskich, nie zaznanych porodu, bioder. Dziecko. To było dziecko, choć nad podziw wyrośnięta, jednak dziewczynka... - Rozumiesz? Vegart? Rozumiesz... Nie Dorone, nie rozumiem. Dorone...?! - Vegart... Był daleko, bardzo daleko, za daleko by zrozumieć. By usłyszeć. Skłonności do marzeń, do eskapizmu, nikomu i niczemu do tej pory nie udało się zeń wyplewić. Potrafił w trwaniu jednej myśli uciec w ten swój tajemniczy ogród. Ukryć się, tajać w kwiecie różanych pąków i bzu. Dualnie. Być tam, być tu. Nie być. Coś ostrzegało, iż ogród jak bieg czasu nieuchronnie dąży do swej jesieni. Liście żółkły, coraz to głębiej pociągając go za sobą. Bajkowa syrenka, kusi zauroczonych rybaków. Nęci do pałacu. Swojego. Wodnego... - Przy naszym pierwszym spotkaniu także zapragnęłaś mnie wykąpać. Stwierdził? Zawyrokował? Czy może tylko uznał przynętę za niewystarczającą? Ważne, że przemówił. Skromnie rachując, szósty dzień bez oralnego kontaktu. - Tak, ci to zapadło w pamięć? Retoryka zbyt oczywista by odpowiadać. - Naprawdę wywarło to na tobie takie wrażenie? - Co? - Zdało mi się, że mówimy o kąpieli? - "Nie zmywalną jest, nie ta blizna, co na skórze lecz co na duszy wypaliła piętno" Wyrecytował sentencjonalnie, jednak bez nacechowanego w takiej kwestii, patosu. Z jałowością wymawianych, dajmy na to "pasternaki są przypalone", słów. - No, no zaskakujesz mnie coraz bardziej Vegart! Stałeś się sentymentalny. Czy to traktować jako starzenie, czy odwrotnie przejaw zdziecinnienia? Podeszła, jakby nęcąc ofiarę, jak lisica do szaraka. Zafalowała nastoletnim biustem. Powabnie, z typową posągowej piękności, pewnością siebie. Całkowicie świadom swych atrybutów. Co chyba ważniejsze, umiejąca je wykorzystywać. Wstrzymała tuż przed nim. Na wysokości głowy. Łomot serca. Poczuła oddech. I on poczuł to samo. Choć siedział, a ona stała, była tak niewielką i drobną osobą, iż nadal mógł górować. Zdecydowanie wyżej jej oczu. Jej letnia, nieprzystojnie wydekoltowana suknie. Podkreślała. Krągliła...Wystarczyło tylko spuść wzrok... - To nie ja, wiesz dobrze. - Nie tracił wątku, nie rumienił, nie marzył, choć dwa ostatnie impulsy "wykonał" by zdecydowanie z przyjemnością. I nie tylko to. Zrobił by co coś jeszcze, pierwej... - To ludowa mądrość. Uśmiech łasiczki. - Nie traktuję się z...pospólstwem... - Zabrzmiało co najmniej dwuznacznie. W kontekście ważącego wodę sługi, w kontekście rozbestwionej na ulicach hordy protagonistów, wręcz impertynencko. Wymawiając swą kwestię, zbliżyła się jeszcze o ćwierć knykcia. Mało, lecz bliżej stuknęli by chyba nosem. Tak tylko...płucem. Para. Duszności, już ledwie dawało się ściemiężyć. - Aira... - Westchnął, starając się zmylić krępujące wejrzenia. W tamten wieczór...Pierwszy raz zebrał się by przypomnieć jej imię. Zawsze był nieśmiały, zawsze skrępowany, kobiety, nawet takie...Niby wszystko jedno. Bezbronny, jak skuty dybem chłop. Nie, podobnież nie traktuje z pospólstwem... - Skończ co masz do skończenia, głodny jestem. Odparł wreszcie, jeszcze raz krasząc westchnieniem. Wymówka marna, ale każde kłamstwo, nawet najlepiej ukryte, to tylko pijak na chromych nogach. Wystarczy prosty zabieg niedowartościowania, względnie argumentów "ad personam", i tyle. Zresztą z prawdą, jest identycznie. Negacja, negacji i wszystko da się podważyć. Udane zblazowanie i poza. Co by jednak nie mówić, on głody BYŁ. - A tak, tak. - Impuls odebrała bezbłędnie. Kategoryczność, pokrętło intonacji, odrzucenie. Nieważne, to i tak tylko forma wymówki. Zachwiało nią, jednak furtka dawała nadzieje. Nie domknięta... - Skończę... - Pani... - Przerwała służka. - Tak? Ubiór był już prosty. Wymaglowany, z mankietami na kant, i filcowymi zwieńczeniami u szwów. Aira ostrożnie, by nie mierzwić, ujęła w dłoń. Przyłożywszy do ciała, zaprezentowała szatę, i co bardziej rzucało w oczy, wypielęgnowane zęby. Vegart westchnął w sobie, nie dziwno przykuwając spojrzenie leżącej na okrągłym stoliku, broni. Też dla niego, w komplecie z flakonem męskich pachnideł. Całe życie tuszył, że zapach mężczyzny to sos harówki, stęchłego piwska, w koneksji z gnilnym oddechem. Wszak po prawdzie, to właściwie pachnidła, nie są darem dla wypachnionego. To raczej, jak spojrzeć, nagroda lub kara, dla wartościowującego otoczenia. Patrzył na jelec miecza. Mógł się spierać, leczy jaki sens? - No i jak? No i jak Vegart?! Dosłyszał po kolejnej repecie. Wzruszył ramionami, nie zmieniając ustawienia soczewek. - Krasny nie? Nowy i ciepły, może nazbyt skromny, jednak nie możesz wyskoczyć w królewskich ciuszkach. Nawet nie wiesz jak ludzie zwracają uwagę na takie detale, a potem zazdroszczą, i obmawiają. Najważniejszą rzeczą u steru jest zaufanie. Oni muszą poczuć... Vegart, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Intymność trochę przygasła, na energii. Z każda kobietą z czasem zawsze jest to samo. Najpierw kochanie, a potem tyrada. Chociaż natarczywe pouczania to dopiero skromna introdukcja, i do preludium jeszcze ho, ho, to u niej ta metamorfoza posuwała w tempie iście lawinowym. - Vegart... - Pani! Panienko Airo?! - Czego Morton? Znowuż mi ktoś przerywa! Znany mu już wcześniej krasnolud, nie nawykł peszyć błahostkami. To kwestia rasowa. Nieee! Skórwysyństwa tak jak i szlachetności, nie dziedziczy się po przodkach. Wszyscy są tacy sami, ani lis czwany, ani kruk umny. Duszę kreują warunki, okazja katalizuje okazję... Przesłoniła mu krajobraz stołu. Czerwonym kożuchem włosów, inkluz...zimny. - A mówisz, że więc padli? Poddali się? Koniuszy dygnął swym sumiastym czerepem - Szybciej niż sądziłam. Cóż więc, trzeba nam się streszczać! Morton, musimy to uczci, ty też, wszyscy muszą to uczcić! Przynieś nam eee...alikantu, marony, marynowane małże, świeże raki zapiekane w brokułach, maślane bułeczki, yyy...trochę czarnego kawioru, i aha, zwołaj wszystkich Blaza, Finna, Cornellise, wiesz... Och, jak ja uwielbiam owoce morza! - Nie ma. Wypalił, jakoś wręcz radośnie. Doskonale dbał o jej psychiczny równoważnik, pilnując żeby się zanadto nie egzaltowała. Podziałało. - Co nie ma? - Ostała się jeno kiełbasa - Kiełbasa? Fee, a wino, może choć jakiś ser? - Ludzie zjedli. Ale szkoda frasunku, jest smalec. Zapewniam, bardzo, ale to bardzo smaczny! - Za to tłusty jak tyłek biskupa. - Z trawy, mamy przeto zapas świeżego obroku! Na przejętych przez nas workach widniała sygnatura "Ekstre Classe"! Morton był naprawdę w doskonałym nastroju! - Aha...Ekstre Classe... Może z tym Conellise, to nie był najlepszy pomysł...? Nieważne, zapodaj co jest, i polej piwo. - Tak więc - Zaczęła z punktu końca - Wyjdziesz i pokłonisz się, o taaaaak. Następnie, nieważne i tak to wszystko trzeba będzie powtóżyć... - Pani...- Tym razem znad kotła. - Nie przerywaj!! - Woda. - Woda?! - Aira czy możesz wyjść? - ?? - Zmieniłem zdanie w kwestii degustacji. Chciałbym się pierwej wykąpać. Nie ucieknę. Chłop nie jest zdatny na takie pierdoły. - Nie zdołałbyś, w życiu mój ty najmilszy protagonisto! Tym niemniej, pozwól, że zapytam, czy aby sam? - To oczywiste. Przecież Będę nagi, nieprawda? - Prawda mój ty drogi, ładny, brudny, nie dogolony abnegacie! Uff, udało się! Cha, a to skurwiel! *** Nigdy, do końca, nie zostało jej dane, poznać całej prawdy. Nawet na łożu śmierci, nawet gdy konała, konała w nieświadomości. Nie pytała, a i on nie zadawał pytań. Towarzyszył jej we mgle. Czasami lepiej jest nie wiedzieć. Odpowiedzialność...to jest klucz do duszy człowieka. Odpowiedzialność, za siebie, za kogoś, ona kreuje ludzkim sumieniem. Czasem głupio, często niepotrzebnie targa wspomnieniami. Lepiej...Najlepiej mają ci co nie mają...wyobraźni. Obydwoje, tacy różni, jednocześnie tak bliscy, tak pokrewni... Z jednym wyjątkiem. On wiedział ile matek przezeń roniło łzy. Wejrzenie w zwierciadło, jak operacja na otwartym sercu. Ona nie...Nataniell miłował czysto platonicznie, tak jak i ona teraz kochała. Nataniell zdechł w zapomnieniu. Szczęśliwa, nie obciążył jej sumień *** - Que sanete bono firmentorum! - Que...est serx es mhajo! - Ne, ne... Słoneczko przysiadł na kolanach. Rodriguez górował nad nim, przypatrując. Świecił zapachem łuczywa. Del Solar, nasamprzód zajął się zębami. Wybił dwa siekacze, lecz nie zdołał sięgnąć plomby. Powtórzył łokciem, po czym wpuścił nóż. Rzeźnicko rozharatał lewy policzek, tak, że kupiec gdyby żył oczywista, miałby teraz bezsprzeczne prawo powiedzieć, iż śmieje się pełną gębą. Wyłuskał dwie grudki złota, i co cenniejsze, z dolnej czwórki szlifowany kamyczek. Licho wie brylant czy spreparowaną perłę. Chuchnął na szczęście. Z uchem i palcami, była już dziecinna igraszka. Ledwo dziabnął nad klipsem i po robocie. Wyłamane ze stawów, "serdeczny" i "życzliwy", dały pierścienie. Białe srebro inkrustowane bursztynem, i opal w brązie. Del Solar uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony. Wdzięcznie, poklepał po drugim poliku, a nawet zamknął oczy. Mulryńczycy byli wszak tak niewinni. Tak niesłusznie posądzani o sadystyczne inklinacje! Gdzie podział się Gniew Boży? Gdyby był...ale nie było! Kertz i Alwen gdzieś się zawieruszyli, trzeba by zatem samemu przestudiować Gandzię. Ten "zszedł" samoczynnie, bez niczyjego, no może minimalnego, udziału. Jeszcze w ciurze chwalił, że onegdaj złapany na kradzieży, połknął cały zdobyty ograbek. Tłumacząc tym, że na kiszce stolcowej zaległo, i przy każdym wypróżnieniu gazy okrutne odchodzą. Rodriguez dobrał najwłaściwsze ostrze. Co by nie mówić Mulryńczycy, szli twardo ku postępowi! Sekcja zwłok to przecież neofickie novum, i tylko najbardziej światli, odważyli się przestudiować jej podstawy! *** - Wypuszczasz go...jednak?! Czy to są te twoje ideały Aira? Czy to w ten sposób miało wyglądać, ty, Alfgraad, gęba pełna frazesów! - Zależy ci? Nie przypuszczałam... - Wiesz o czym mówię. - Czyżby? Tak niedawno, pamiętam te słowa " To mnie nie dotyczy" Przemilczał. - Tak myślałam...Jesteś sentymentalny, i to mi się w tobie chyba podoba najbardziej. Wiedz wszak, może to cię uspokoi, że Cleuvoux ma spory majątek, i bogatą familie w Liddell, a my na razie z Liddell wojny nie prowadzimy. Na razie! - Podkreśliła, sugerując - Wiesz co się liczy na wojnie najbardziej? No? - Brak sentymentów? - Właśnie, i takie coś, małe, niewinne brzmiące, - stojec. Wiesz? Dziwne, ale w ogóle, na pewno nie poczuł się spokojniejszy. *** Szata leżała dobrze. Równomiernie opasawszy ramiona, wcięcie na biodrach i sam pasek, doskonale wymierzone. Klamra ściskała żołądkiem, jak kolczatka za psi pysk. Całe szczęście, tak bowiem przeładował swój pustostan, iż teraz z ledwością zdołał się poruszać. Generalnie, źle trawił tłuste frykasy. Jeszcze w klasztorze, nieprzystosowany, Lezro kazał wyliczać każdą skibkę chleba. Wino rozcieńczali sobie mieszaniną, wody i racjonalizowanego piwa z szyszek i jemioły. W niedzielę, czasem w sezonie przytrafiał się miód lub samogon, tak popularna teraz "zdrowa nalewka", ze śliwek i darów niedojrzałej jabłonki. O innych słodkościach, czy wypiekach oczywiście nie było mowy. Także zabronionej świnizny, jak i uznanych za swego rodzaju przewodniki gównianej drogi, podrobów i serc. Dogmat żywieniowego reżimu, był chyba jedynym którego tak jeszcze naprawdę trzymał się biskup. Lecz z pewnością nie wynikało to i, z jego, tylko i wyłącznie religijnej poprawności. Raczej z pragmatyzmu, jeszcze bliżej, kalkulacji. Zabawa w kulinaria z taką chmarą chłopa, toć to przecież niemalże cały kram kuchcików, pomywaczy, zaopatrzeniowców, pieniądzorów... Kodeks kodeksem, życie weryfikowało samodzielnie, miałeś lewizny żarłeś jak król. Nawet i cynaderki w śmietanie po królewsku! Sługa, po raz nie wiadomo który, poprawił mu mankiety. Za każdym razem, jakby dodatkowo krzywiąc i mechacąc. Tak, że co by nie robił, zawsze było źle. Dopiął do ostatniej dulki, przetykany stalą pas. Przesunął na klamerce tak z rezerwą przyjętą przez Zaginionego, broń. Vegart myślał, że się porzyga, albo w jaki inszy sposób wydali. Kiełbasa dławiąc, stała w gardle. W żołądku bulgotało jak w odgrzewanym gulaszu. Chiknął wnętrznościami. Aira, tym czasem nie na powitanie, ucałowała policzek. Musnęła usta. Zarumienił się, nie potrafiąc ujarzmić instynktu. Jej spojrzenie mówiło: wierzę! Oczy, zdrowej pewnej siebie kobiety, po trupach, byle do celu! Doprawdy, chciało się rzygać! Co go powstrzymywało? Gdyby nie ten wywar, kaw...caffwe... gdyby nie ta jej zamorska trucizna, pewnikiem by nie wyszedł. Zemdlał, albo jakiś rakarz szył by właśnie rozdarty na pępku bęben. To pobudzało, wertowało krew. Trochę jak narkotyk rozszerzało horyzonty. Ostatni raz, spojrzał na Airą, ociężale przeniósł wzrok na drzwi. Słuchając głosu zdało mu się, że widzi ten tłum, te wiwaty. Te oratoryjne dyrdymały, demagogie, być może nieświadomą, ale czy dlatego lepszą... Wyszedł, jak na ścięcie. Kat - mianem tłum. Niebo był blado błękitne. Przejrzyste, tylko gdzie niegdzie okrywało warstwą pierza. Kształtem do morskiej piany, albo do waty co to ją na odpustach z mleka kręcą, podobne. Szarpane kawałki zdały się nie poruszać, wiatr nikły, z nikąd. Wyż. Idealna aura na przemówienia, idealna aura na egzekucję. Ciekawe, bo powiadają, że gdy korowód płaczek do roboty zdatny, to i nawet niebo płaczem się zanosi. - Heeeej!! Heejjj! - Wrzeszczały w krótkich interwałach, setki gardeł. - Hej! Kroczył ostrożnie, by nie przewrócić na ruinie kordegardy. Po prawej mijał zgliszcza górnego zamku. Spopieloną porębę, donżon bez korony. Po lewej, pożogę miasta, nieprzeliczony ogrom ludzkiej masy. Tlący z pobojowiska dym. Na wprędce sklecone szubienice, pełne nawet po trzech, czterech na jednej gałęzi. Kupczyki, trochę wojskowych bander, jednak większość, ta bliżej mównicy - Mnisi. Athrobus, choć insze stroje, nie dało się oszukać. Nie dało się zmylić, prawie żaden nie skonał na szafocie. Wisieli by odstraszać, by przypominać. Na hakach, na żebrach, szpicem między kręgi. Na najwyższej z nich, rozwidlonym drągu, wybijającym jak bocianie gniazdo nad okręt, dyndał ukrzyżowany, nieznany z rodu, były już nobilat. Gładka, kobieca twarz, nienaturalnie blade policzki. Właściwie, trudno rozpoznać płeć, bo obnażone ciało ktoś w obrzydliwy sposób pozbawił przyrodzenia. Popychany na wietrze, pewnie drzewiej piękny, obojnak. Pewnie, bo wyjątkowo szybko dorwały się doń ptaszyska. Sikorki wręcz uwielbiają słoninkę! Wyżerka, a więc jak tu mówić, że ludzie to sknery i podli dusigrosze? Dzielą się aż miło! Do czasu. Do czasu wszak, gdy ktoś nie wymyśli konceptu, na wątróbkę w cieście a la gardziel grododzierżcy. To dopiero byłby rarytas, ale raczej nie grożący deficytem tegoż zawodu! Władza pociągała bardziej niż strach, siliła zarobku, smakowała, scalając nierozerwalnie jak wódka i chęć. Na szyi hermafrodyty, czyjaś nadgorliwość zawiesiła tabliczkę. Dla kogo, dla czego? Kto to teraz, umiał czytać? On. " Za wszystko czego nie zrobił..." Intrygujące. Glaca rynny coraz to bardziej i bardziej śliska. Rozdziawione gęby słuchały zamyślone, jak pies na kazaniu o gwiazdach. Co czas jakiś odzywał się ten churał gardeł, wył na potwierdzenia, stwarzając pozory, że wie, rozumie, i akceptuje. Hai, haaai!!! Nic nie rozumiał. Absolutnie. Po prawej, po lewej, na wprost. Cameron Filiskirk. Człowiek jak diaboł, z charyzmy i kształtu. Z taką gębą, to nic tylko dzieci straszyć, choć i dorosłemu mógł ekstramentami majtki mościć - Naszło mu na język, akurat w chwil gdy bronił się kalkulować. Może to i nie była myśl? Może to był rzeczywisty, zmaterializowany w słowo instynkt? Podskórny strach, przed tym człowiekiem... Cameron stał, i wieszczył. Tak diabeł jak i prorok, z tej samej matni wyrodzeni. Co by nie mówić, człek - zagadka! Choć wyż, jednak zima wciąż sprzedawała pocałunki. Rozchełstane, niedbale cerowane giezło, a z pewnością nie Airy szwem. Twarz czarna jak u jakiego mulryńczyka. Włosy i broda, barwą kreślące popiół. Pożogę. Czarne jak składnik nienawiści. Wzrok zdradzał szaleństwo, opętanego utopijną wizją, właściciela. On naprawdę wierzył w co głosił, a głosił dużo i potoczyście. Za, rzekłbyś. Nie mówił, wręcz krzyczał! Darł gardło, z taką energią, iż nawet nie wczytując się w poszczegulne, zdania, nawet negując obszerne fragmenty, musiałeś słuchać. Ta sylwetka i tembr, rezonans brzmienia najodpowiedniejszej nuty, jak narkotyk, jak kochanka...Tłum niemal szczytował, bliski, bardzo bliski polucji. Przesilenie, coraz dłuższe wiwaty, coraz krótsze przerwy, coraz większe tempo. Vegart, zbliżając się nagle pożałował. Ręką wizjonera dotknął przyszłości, dalekiej, już bez niego. Nawiedził czasy gdy go nie będzie, gdy myśl umrze wraz z twórcą. Dziecko z ojcem legnie w gruzach. Wykończą ich wnuki, prawnuki, gałęzie. Dorżnie popularność, sława odszturchnie taboret, zazdrość zawiąże pętle. Knowania i spiski. Pożałował. Zapytał. Czy lepiej nie robić nic, czy robić i dławić się upadkiem? Biernik czy narzędnik? Może złoty środek? Robić, ale zawczas, jeszcze przed pierwszą victorią, przed wzlotem i upadkiem otworzyć sobie żyły? Brak rozczarowania. Złoty...ale strzał. Przycupnął, trochę na uboczu, nie w zwierciadle instruowania Airy, a w tle za oratorem. Spojrzeniem w tłum. Jak on, w drugim rzędzie, stali wyniośle zezujący, Finn, i ten jego kompan, Eldredd zapomniał nazwiska. Jak się miało w hierarchii, Aira mogła im co najwyżej buty czyścić, a w funtach wyznaczonych nagród, chyba tylko on dorównywał. Równi, trzymajmy się tego, równi! Harde gęby, lecz nawet one, jakby niesione na fali ekstazy. Tsunami słów. Niżej usadowił się elf. Ten akuratnie, z "lepszych" elfów. Przygasły, choć z rysem twardym jak kułak. Nie paradował, nie pokazywał, trudno złamać wciąż istniejące stereotypy. Zły, wyraźnie wściekły deprecjacją do trzeciej ławki, jakiś mianowany wojak z lampasami wszytymi w galoty, Cor...też zapomniał, gryzł paznokcie zło wieszcząc pod nosem. Zaginiony uśmiechnął się do robiącego za przyboczną straż, trzystufuntowego chłopa. Gdyby zdzielił, gołą pięścią, nie chybi mózg jak jajecznica! Co ja tu robię Dorone? Aira... Cisza w sercu. Puk, puk? Zamknięte! Zwarł powieki, zagryzając język, gdy on wieszczył, wieszczył... - Widmo krąży po Marrass! - Podniósł po efektownej pauzie, Filiskirk. - Widmo nad nami! Widmo Rewolucji! Nie kombinował, wcale a wcale. Szedł jak wodził instynkt. Miał duszę długodystansowca, a przerwy to nic, tylko dług tlenowy. Potem rezurekcja! Jeszcze mocniejszy! Głośniej, coraz głośniej! - ...rewolucji! - Wybrzmiewało jeszcze, niesione pogłosem. Ludzkimi uniesieniami, podczas gdy już kolejna sentencja kończyła swój bieg - Wszelako, wszystkie dawne potęgi starego świata połączyły się do świętej walki przeciw temu widmu! Przeciw wam, przeciw nam! Kościoły, i królowie, Sirno i Ssra'ssra, panostwo z Raos i flandryjskie gildie kupczących monopolistów! I co? I Tfu, pluje na nich! Tfu, pluje i wy pluńcie! I pluł, tak uniesiony, że po koszuli! Po brodzie nie musiał, piana z pyska sztywna jak bite na kołacz białka. - Gdzie są tedy te wiecznie pretensjonalne szlachcie, rycerstwo mające nas bronić! Gdzie, ci którzy nie będąc okrzyczani za wiarołomstwo przez swych przeciwników będących u żłobu, odważyli się postępowe hasła buntu głosić! Buntu, tak ja wzywam do buntu! Obalmy to jarzmo! Obalmy! - Obalmy! Obalmy! Ooo -Bal - My! - Czerwoni jak cięta rana, pierwej darli się wspólnym chórem! Krótko. Co bardziej szybkomordzi częli wypisywać własne akapity: Wypatroszyć! Na szafot! Wolny zamtuz! Kurwa kurwie łaba nie urwie! Bebechy na salceson! - To te najbardziej popularne. - Solidarność! - Dołożył ktoś ostatek, nie zmiarkujesz to osobista twórczość, czy gdziesik zasłyszany zamorski import? Reszta pędziwiatrów popatrzyła po sobie pukając jednoznacznie w czoło. - "Ach, to ten stary birbant, ten pijak. Ach to on..." - Racja bracia! - Wtórował im, aż krzywił pion Filiskirk. Skrzep krwi chyba kitował, bliską zawału aortę. - Widlasty wniosek z tego co tu gadacie wypływa! My, nasza rewolucja, świadczenie naszego tu przebywania, jest już przez wszystkie te mocarstwa świata uznany za potęgę! My jesteśmy tą potęgą, tym zagrożeniem dla ich tłustych lędźwi! To zawsze skutkuje nie bez porównania bardziej niż co inne. Nie mówię ja, nie mówią wy, mówimy MY! - Przeto czas już najwyższy, aby My, ludność wyłożyła otwarcie wobec całego świata swoje kodeksa poglądów! Nasze cele, nasze dążenia, klechdzie o widmie rewolucji przeciwstawili, Nasze manifesty! Zachłysnął się obierkiem oddechu. - Tak...taaa! Krzyczmy bo tu trza krzyczeć! Czy to nie w tym właśnie celu konklawe tu, w Mzyt'namorze urządzamy?! My różnych światów i narodowości , my nakreślimy tu swe manifesty! Dla każdego nakreślimy! We wszystkich językach świata , niech każda para uszu nadstawia, i ta i kościelna i ta Niezwykła, co ze świniami oborę dzielić musi! Nasz protest nie zna ci języków, jedynie prawdę głosić może! Tylko prawdę! Ludzie falowali, krzyczeli, niektórzy nawet dla lepszej wizji zapłonęli pochodniami. Ot, co idea potrafi zrobić z człowiekiem! Słowo, juści starożytni mawiali, że słowo mocniejszym argumentem niźli stal! Vegart mimowolnie dzielił uwagę, między SŁOWEM, a obrazem. Na szubienicy, zwykłej nie rozkrzyżowanej, rozpoznał ci znajomą twarz. Znajomą? Wszystkie one były znajome. Wszystkie budziły przykre wspomnienia. Wspomnienia, smutne...jego tylko smutne... Chłopak miał rozdzielony między zęby, gardło, i kark, żelazny trzon od motyki. Miha. Zaginiony, jak się nie mylił, pamiętał iż chłopak, doczekał się swej w końcu szynszylowej pelisy. Wcisnęli mu, bodajże ze trzy! A to i dobrze, choć miał chyba trochę więcej kochanek. Szkoda tylko, że przed kim innym tedy przyjdzie je rozpinać. Równi, równi! Powiedz więc manifeście, czemuż to jeden wyżej, drugi niżej poczywa, ha? Czy szafot aby nie za wysoko nad ziemią trąca? Manifest jak grób, miał chyba ciekawszy rzeczy do roboty. Ale, ot taki, Cor...Cornellise! - Przypomniał nawet miano - Typowo chłopska, manifestująca gęba, nie znalazł by czasu? Może rzeczywiście biedak, głowi się ponad zdolność. Zbutwiała twarz wyrażała zdecydowaną dezaprobatę dla faktu, że przewracając w zębach wykałaczkę trudno jednocześnie, utrafić nią w nos. Tym niemniej próbował. Świat należy do wytrwałych! Dorone co ja tu robię?! "Gdzie ty? Gdzie ja? Ty z nim, ja sam..." - Głową przemknęła partytura miłosnego romanca - Stoję z boku, choć naprzeciw tłumu. Robię dobrze? Nie wiem, wszak nie wybieram. Płynę z falą, co będzie to będzie, i tak, jak zawsze pozostanie żal... - Ludzie, ludu mój, słuchajcie mnie! Słuchajcie! - Falę porwał wiatr. Słuchali, na poły trzeźwi w podnieceniu. Taki wrzątek, że co bardziej dobitną kwestię, akcentował zawsze przynajmniej ze dwa razy. - Przeto ja, Cameron Filiskirk, taki jak wy, jak wszyscy z kobyły zrodzony! Przeto ja, teraz głoszę: nie ma równych, i równiejszych! Każden tyłek jednako ciosany! Mój, wasz, panisk na stolcach! Ludzki, jak i elfi! Krasnoludy, i gnomy wszytkie żreć potrzebują! Każdemu praca, chleb, każdemu przywileje! Babie która kuchci, i chłopu co pługiem wyrabia! Rustykalny dialekt, z przyrodzenia czy wyćwiczony? Sprawnie, bardzo sprytnie, rozłożył co istotniejsze akcenty. Dał cień pochodnią, surowej twarzy elfiego dowódcy. Hartował gdy stal była tak rozgrzana, iż nie wystarczyła byle kropla, by zgasić ten żar! Tu trzeba by studni! Racja. Ta pierwotna siła masowego odczuwania, zdawała się nawet nie wzruszać, czymś co jeszcze rankiem było by dlań nie do pomyślenia! Alfgraad? Ilu z nich, nawet teraz, mościło swe saboty, miękką a wytrzymałą jak świńska, krasnoludzką skórą? Ile kobiet, mieniało skrycie podbierany mężowi samogon, na elfie pasemka? Zakazane, jednako powszechnie dostępne włosie, co to wplecione w warkocz, barwy na słońcu różnić się zdało.. - Koniec wojen, koniec rozrób i grabieży! Niech paniska własną posokę za swe latyfundia leją! Pokój między ludy! Pokój! Toastów nie było końca. Pokój...Trochę późno, jednak Miha z pewnością, jak większość obciążających gałęzie, przyklasnął by szczytnej idei. Jedyni malkontenci - drwale, i przedsiębiorcy pogrzebowi. Jakie to zyski tyle szafotów, jakie to zyski tyle trumien wyciosać! Nie zapominajmy, czynniki ekonomiczne są wszak szalenie istotne! A grabarze, tyle zmarnowanej wódki! Co powiedzieć mają rzeźnicy? Mówiło się nawet, że i po trzykroć obniżyli obroty. Filiskirk zwlekał wyraźnie przygotowany. Z oczywistych względów, z góry znając dalszy krok wydarzeń. Oddychał ciężko, cherlacko i to on - długodystansowiec! Coś mu uwierało w kamaszach, także drapał jeden o drugi, wyłożony onucą but. Zachwiał się, czysto po ludzku, szczęście Blaz był jego ramieniem. Tłumem przeleciały nosowe "achy" i "ochy", a potem jeszcze zintensyfikowany aplauz. Ponowił gdy wprowadzili. O dziwo bez kajdan, bez kieratu. Olifant chyba, monotematyczny, i przypominający... Teraz ja, teraz zapewne zechcesz użyć swej zabawki. Z pewnością... Kiełbasa zaskwierczała wytapianym tłuszczem. Tłum odruchowo, jak jedno ciało, poleciały kamienie, obelgi, uspokoili. Za blisko "Sceny" Kmiecie, ci z piwnicy, w barach szerokości pokaźnej komody. Targali, o ile można to uprzejmie robić, aż za dobrze mu znaną figurę. Grubą, przytłoczoną potężnym ramieniem postać. Siny pysk, krwiak nad prawą powieką. Mimo wszystko, Filbert dość hardo forował. Olewackie spojrzenie wszak nie robiło mu wyrzutu. Nie prosił o wstawiennictwo, nie był zrezygnowany ani zamierzał się krygować. Spokojny, wydawał się być całkowicie pogodzony z losem. Jedyne życzenie - umierać na jego oczach. Nie bez podstaw wierzył, że będzie mu to dane. Tutaj jednak, rozmijali się w oczekiwaniach. Zaginiony odjął spojrzenie. Swoistego rodzaju organiczny smutek, pognębił i tak już spustoszone ciało. Jakoś tak ciężko, obrzydliwie...Kupiecka koga brnęła takielunkiem w dno. Skoro wolny, co go tak przytłaczało? Sumienie? Odpowiedzialność? Także, i on nie bez winy. Nie mniej, nie więcej, jak każdy, z nich. Świętych nie ma, to tylko Nataniell bredził co Boskich krowach. Uciec, ale dokąd?! - ...Ten bohater, tak bohater... - Kortz. - Rzucił zza pleców, ukradkowo Finn. - Pan Kortz... Dopiero z chwilą introdukcji, Vegart zreflektował, że prócz Niego zza kurtyny wyskoczył jeszcze jeden przed biegacz - Moja forpoczta - zamyślił na uwolnienie umysłu. Pragnął oszukać własną koncentrację. Aspirant wielce niemłody, nie wiadomo z naturalnie, czy brzytwą ciosanym łbem, nie gadał za wiele. Pewniakiem sowicie musztrowany, znał swe pole na szachownicy. A2 na a4, sumiastym ruchem pionka. Twardy kaprys na twarzy, jakby przystawić lustro, wydawał się Zaginionemu doskonały w upodabnianiu nastroju. Mienił się, mu takim osobistym, jakby przez moment, za łeb wygrzebanym, z kieratu. Z celi, jak on... Niezwykle utalentowany Cameron, odnalazł się w centrum żywiołu. Przepasał go w pół szyi, niby to kumiąc, prawdziwie wspierał równowagę. Familat z familatem. Dwie gęby, jedna w drugą. Szopa czarnych kołdunów, i śliskie jak talerz jajco. Szaleniec - wizjoner, niemy? - jak śmierć...Eldredd chyba zwiał myślą nie w tę norę. Nawet, on, groza...ciarki po plecach. Dobrze, niech nie gada, niech nie uśmiecha...Gdzie Filbert? Na posterunku... Filiskirk miał jak adamaszek, przynajmniej dwie piękne twarze geniuszu. Opowiadał, wręcz tworzył literacką narracją, coś o jego zasługach, wyczynach. Coś o walce, poświęceniu, wyjątkowym przejawom altruizmu. O tym, że, właśnie, wybawili go od śmierci z rąk zamkowych, i "habitowanych" oprawców. I ogólnie, że Kortz to niemal z krzyża zdięnta sakra! Lud już kitwasił się w małokalibrowym kominie. Sadza buchała, szukając miejsca. Boże, jak teraz tak bredzi cóż mnie czeka? - Zagwozdka, nie bez podstaw. Potem oklaski. Cornellise, wywalił w przody bęben, wypiął pierś jakby uczkejąc jakiej dekoracji. Trafił, nawet i głęboko zaszła ta wykałaczka! - ...Ludu wszelkich krain łączcie się! Teraz i Finn, i Blaz, elf odruchowo złożyli się do wiwatu. Olifanty, tarabany, Carnyxy, ktoś zdzielił w mosiężny dzwon! Bojownicy o twardych tyłkach zawinęli na mór. Niespodziewanie, jak wałek, kilkunastu chłopa z samej szpicy wdarło na podwyższenie. Strażnicy, wżdy przecież identyczni, zakręcili się sytuacją. Nikt się nawet nie raczył poruszyć, porozwierali tylko debilnie gęby. Za plecami straszyła stromizna, z przodu horda w ekstazie, nie ważne jakiej, ekstazy zawsze są niebezpieczne. Cornellise, poganiany jak za wychodkiem, przebił śluzówkę. Elf instynktownie dobrał do noża, plując w myślach na własną łatwowierność. Cameron, tylko ona nie spanikował. Blaz z Finnem, jak wierne pieski, rzucili się w zasłonie oratora. Nic to. Co to dla chłopa, jeden czy drugi chuderlak, jak on ci zwyczajnie, często i za woła w folwarku wyrabia?! Przyjaciół ponieśli na boki, łupnęła okrywająca miąższ skorupka. Najpierw Cameron, potem Kortz na, barana i w tłum! Płynęli między ręce, jak łódeczka na szkwał, przenoszeni na palcach. Ekstazy i wiwaty! Mózgi eksplodowały uniesieniem! - Niech żyje! Niech żyją! Darła ruchoma fala. Filiskirk coś jeszcze podburzał, Kortz stęknął o Bogu! Uściski i pozdrowienia, w tym przedziwnej, godnej witraża, pielgrzymce. Na murze zrobiła w jednej chwili pustynia, choć stan osobowy niemal zachowany. Z szokowane spojrzenia bezradnie, obserwowały całe widowisko. Wszyscy, nie, nie wszyscy, nie Filbert. To spojrzenie, i ta twarz, myślą daleko, daleko... Jego usta, nieme, tylko tknięte, mówiły - "Synku". Może się nie doczekać! Vegart obrócił w tył, na strażnika, wyszczerzył zęby dziwnie kręcąc powieką. Ten, wyższy o głowę, nawet nie przyuważył. Nie przyuważył, gdy ręka szła w uderzenie. Zaginiony kropnął w splot, dołożył kolanem w przyrodzenie. O różnicy wzrostu można było zapomnieć. Drągal lizał mu cholewy, jakby szykując się do leżaka. Dostał więc "usypiający" na głowę. Jak to mówią "Krasnoludzką" narkozę. Vegart minął go łukiem, nie patrząc, nie słuchając wbiegł na machikułę, zachwiał zwierając powieki. Normalnie by się pomodlił... Skok! Miał wybierać, więc wybrał - ucieczkę. Lecąc, zdawało mu się, ze słyszy Airę. Jej przerażenie, pisk jeszcze dziecinnego falsetu. Że podpowiedź, Synku... Spadał długo, jak targany jesiennym pływem, liść. Jeszcze w powietrzu zdążył głowić, iż zawsze tuszył, że śmierć nie trwa tak długo. Że... śmierć to może właśnie zawieszenie? Szybka riposta, śnieg, grunt, kompost. W szczęściu, tyle razy powinien już zdechnąć! Po tej stronie obwarowań, szczury, i padlinożerce urządziły raj. Wysypisko. Gówno ratujące dusze. Miecz zakręcił się pod pachą. Chciał zrzucić jednak, ten zmyślnie poplątany. Żył, co najbardziej istotne! Cały, w jednym kawałku, dziwił się sobie - ale poczuł ulgę. Zadowolenie, jak u jeszcze przed chwilą balansującego nad mogiłą, ozdrowieńca. Przed oczy padły zgliszcza. Pozostałości, bez ludzi skotłowanych po drugiej stronie wału. To była okazja! Będzie gonić!? Na pewno - Podpowiadał instynkt królika. Wbiegł na wąskie skrzyżowanie. Tutaj tabliczka "Warczygłowa - Kuglarstwo i sztuki cyrkowe". Reminiscencja byłego kramu, złamana drabina, garnek, łeb tresowanego psa, zawieszona na własnych bebechach, małpa. Zboczył w prawo, na nosa tam jedna z bram. Na wyludnionym kramarcznym placyku, takim dla drugiej kategorii mienników, płonęło zgratownym meblem, ognisko. Teraz pędził, przyspieszył, nie chciał jednak zmienić kursu. W Półokręgu grzała się jakaś banda czarnych, podobnych jak bracia, maruderów. Kręcili się gorzałą, co dodatkowo rumieniło ich czarne pyski. - He, amigo?! - Libella bove! - Maniana, maniana...- Uciął najczarniejszy ze wszystkich, z postury łamignat, a pewniakiem przywódca. Bardziej niż Vegartem, zaintrygowany pieczonym świńskim ryjem. Jego tłuste, upstrzone biżuterią, daleko poza granice dobrego smaku paluchy, dłubały głowiznę. Byle szybciej, zakład z towarzyszami o pierwszeństwo do kolejnego smakołyku - tym razem smolonych w ogniu racic. Musiał spieszyć. Ten na prowadzeniu, właśnie kończył opędzlowywać rogówkę. - Prego, mniam... - Mlasnął który, z nadymanym pyskiem - Prego... Nie mógł sobie pozwolić na tracenie dystansu. Zaginiony dostrzegł już bramę. Bez straży, na poły spaloną, na poły samoczynnie dogorywającą ze starości, miejską ościeżnicę. Już miał przebiec, już...Nie wiedział gdzie, lecz nieistotne. Miraż, fatamorgana tak w centrum miasta. Siwek zajechał drogę. Stanął dęba, na hamujące lejce. Vegart, by nie stratować, obciążył na jednej nodze, zachwiał się tracąc grunt. Drugi raz w przeciągu paru chwil, nos jak u dzika co ryje kasztany, zatańczył na śniegowej breji. Cisza. Zwierze buchało parą. Brzdęk ostróg, wykuty w strzemionach. But zwiewnie, miękko zdusił bielawy puch. Dłoń zacisnęła na włosach. Kołpak na tle słońca... - Witam przyjacielu. Zaklął w myślach. - Znowu ten Przyjaciel! - Vegart gramolił, na pozór niedbale i leniwie, po prawdzie stłukł chyba kolano. Znając podstawy anatomii, wiedział, jeśli to więzadła, przez miesiąc nie będzie wstanie samemu doczołgać do wychodka. Źrenice zwężyły się, na dotyk promieniście otaczającego głowę nimbu. Siwa, jak jego koń, nie dogolona gęba, czapa i spojrzenie. Obnażony miecz... - Nie spodziewałeś się? - Stwierdzenie, nie pytanie - Byłeś już tak blisko. Prawie się udało, lecz jak to mówią z piły pod młot. Ja jestem młotem, takim do wbijania gwoździ, właśnie ciebie mam zamiar, hmn, "utemperować" - Obleśny uśmieszek. - Wyjmij broń! To prośba, nie polecenie... Dziura w głowie, myśl uciekała, myślą. Wyjmij broń? Wyjął. Tak po prostu, jak drzewiej wyjmował. Naturalnie, do danej koniunktury. Instynktowny, i najwłaściwszy z paradygmatów. Zaginiony utrzymywał się nad powierzchnią. Jednak nie więzadła! - Dobrze, dobrze... - Fleury puściwszy włosy, cofnął się od dwa kroki. Udawał manierę, lecz zdradzała go pompująca skronią żyła. - Na to liczyłem, nie ukrywam, że u ludzi nawet tych których mam posłać w zaświaty, najbardziej cenię rozsądek. Vegart odprowadzał go pustym okiem. Miecz, jak dawno nie dzierżył! Obiecywał, zaklinał, jednak prawda, że stara miłość nie rdzewieje. Szczególnie ta żelazna. Klinga epatowała mrozem. Jak każda broń katalizowała adrenalinę. Pierwotne, prymitywne uczucie, naparła nań celowość postępowania. Miał od długiego, długiego czasu miał wreszcie cel - bramę! Powiedział A, sunęło więc B. Nie, oszustwo! - to instynkt, nie przemyślenia. - Nie mówisz, nie pytasz?! - LeBon odrzucił płaszcz, również dobywając broni. Nakreślił w rozruchu powietrze. Flegma, jak dłużyzna przeciekającego w klepsydrze piachu. - Taki rozsądek to fajna rzecz, wiesz? - Machnął raz jeszcze, bezpośrednio odbijając w sondę. Vegart sparował do boku, wydało się że nieźle, zwarzywszy na sporą pauzę... LeBon uśmiechał się coraz bezczelniej. Coraz szybciej też mielił jęzorem. - Człowiek może se sporo rzeczy wytłumaczyć - Natarł lustrując uniki - przemyśleć, zapytać... Ciach, ciach, zaliczone! - Na przykład co taki, stary pierdoła tutaj wyprawia? Czemu daje mi szansę? Czemu nie dobił tych kilka dni temu? Co za sens, co za sęk, prawda? - Nie ciekawym. - Eldredd, choć to nie więzadła, był praktycznie unieruchomiony. Tym niemniej, czy więcej słuchał tym, dobierał pewności. - Nie ciekawyś? Uuu, rozczarowujesz mnie przyjacielu, jak to mówią elfy Zieleen, prawda? Przepraszam, wiesz, ja nigdy nie studiowałem... Tutaj niespodziewanie Fleury, dziabnął ostrzem podłoże. Podciągnął portki, poprawił kołpak z którym, nie wiadomy czy przypadkiem nie dzielił łoża. Smarknął, wcierając w brzeszczot. - Ostre, w porządku. - Wciąż rozbrojony, zrobił mądrą minę, roztropnie drapiąc nieogolony policzek - No...a powracając do tematu ja na ten przykład, choć dziadyga już ze mnie i prostak, wciąż dużo spraw ciekawym. Dajmy na to będąc tobą, zapytałbym...ach to już było. A więc będąc sobą, czyli teraz, trapi mnie...no co...aha, czemuś taki milkliwy? Czemu teraz zaczynasz się bronić? Czemu stajesz mi ramieniem, czemu nie wcześniej? Czemu uciekasz, z bandery bohaterstwa? - Nie mów tyle bo nabawisz się przepukliny. - Doprawdy? Coś w tym jest, Berry twierdził to samo... Berry? Berry?! Berry... Zrobił to umyślnie. Podjudził, nie wprost, perfidnie bo domysłami. W trosce o jego zdrowie psychiczne, nie dał mu jednak zbyt długo mitrężyć. Wiadomo, czym człowiek więcej kombinuje tym, gorzej na tym wychodzi. Fleury, mino wszystko, chciał mieć sprawnego umysłowo oponenta. Tu chodziło tylko o lekkie wyprowadzenie z równowagi. A konkretniej sprowokowanie do energicznych posunięć. Krótkie cięcie. W przenośni i dosłownie. Fleury rozbiegał się w kółko. Po łuku, bijąc na korpus. Cwanie, czyli wciąż zabawowo. Zwinnie przy tym, nie jak stary, raczej jak szympans za bananem. Trochę kabotyńskich sztuczek, przerzut z dłoni w dłoń, młynek i uśmieszek. - A wiesz, - Podjął po chwili, widząc, że ofiara, rzeczywiście lawirowała nad granią wytrzymałości. Cholera, pożałował trochę tego kolana! - ten Berry, Szary czy nie? Tak, tak z pewnością Szary, musi cię bardziej cenić niż możesz to sobie przekalkulować. No to znaczy, pomyłka, pieniądze są jak najbardziej przeliczalne w konkret, prawda? Ty, jako były zakonnik powinieneś przyznać mi chyba rację, czyż nie? Może i tak, ale jedną rzeczą jakiej był nynie pewien, to jego autowstręt na wszelkie formy dysputu. Vegart nie rozstrzygał tu, prawdziwości wspomnianych dogmatów. Nie starał się nawet, zgodnie z przypuszczeniami wzbierała tylko furia. Mordu, krwi! Miecz jak zaczarowany, jak górska rosiczka żądny słodkiej posoki. Trzy raz "Z": zabić, zarżnąć, zamordować! Wściekły jak jurny buhaj. Sapnął. Zacisnął zęby gniotąc niedołężność. Trach, metaliczny gwizd, ścięcie kling. Postąpił w przody. Machinalnie wyćwiczoną sentencją ciosów. Miał to wbite do łba jak poranny pacierz. Duł, duł, duł, potem kwinta, pozór na twarz, powtórka na lewe, żebro, mignięcie na szyję, teoretycznie już bezbronną... Teoria!. Tak zwana akcja - solucja. Ćwiczona sentencja uderzeń, naturalnie dobranych do instynktu człowiek. Na zasadzie: walisz na pierś unika w bok, pozorne odkrycie, furia, szajba, miraż uśpioną bronią finalizowany szpicą w gardle. Lecz LeBon, to była chyba jakaś inna kategoria ludzi. Nie pasujący do żadnej, z poznanych dotychczas słownikowych definicji. On wiedział, doskonale wiedział gdzie będzie cios! Mógł już skończyć. O tak, nic jak splunięcie. Odstąpił, miał jeszcze coś do powiedzenia. Vegart zachwiał się, trafiając w próżnię. - No, no nieźle! Nie powiem, zaimponowałeś mi! Jednak ty wcale nie jesteś najlepszy. Tych których dzisiaj skubali po szafotach, no nie powiem, ciut sprawniejsi. Na ale, tu nie tylko to się liczy! Z pewnością dobrze, strzelasz, trujesz, szpiegujesz, i te inne takie tam, prawda? Lecz nie... tu zaważył intelekt! Intelekt, zabieg okoliczności, talent do szukania kłopotów, niebywałe szczęście...zaiste, w twoim przypadku szczęście jest chyba najistotniejsze! Dajmy na to, pomyśl ile osób spotykamy w ciągu życia? Inaczej, ile osób nie spotykamy?! A my dwaj, ty mnie... cudowne prawda?! Fleury całkowicie wyzbył się zahamowań. Swobodnie jak, lalka drwij w zziajaną pierś. - Milczysz, pewnie chcesz mnie zabić...uuu. To dobrze, mamy tedy wspólny cel! Uciąć łeb bohaterowi! To, że ja jestem bohaterem, w to chyba nie wątpisz! Ale ty...Berry, ciężka gotówa! Nie wydałby na byle mnicha! Mogłem zawinszować nawet dwakroć tyle, nawet ten zamek, nawet z własnych onucy, by wyskoczył! Ale ja jestem, bogobojny, i wziąłem podług ustalonego cennika. Wiesz, w tym zawodzie jest spora konkurencja, musze kierować się ekonomicznym obiektywizmem! Zamknij, kurwa, w końcu mordę!!!! Zawiało, mocniej, od strony bramy. LeBon gadał dalej, mlaskał chyba by się nie przeziębić. - Proszę cię, tylko o jedno, jedno małe wytłumaczenie. Potwierdzasz wszak swą elokwencję, i biegłość w sztuce dyskursu, tedy powiedz, wiesz może za co on cię tak nienawidzi? Berry... Berry Szary - Wciąż olewacko - akademicki ton - Żoneś mu zbałamucił, dzieciaki potopił, a może wykastrował? Kastrowali u was zakonie? Nie, nie jestem uczony jednak słyszałem... Zaginiony nie przeżył dalszej paplaniny. Nie ważne kolano, nie ważne wcześniejsze postanowienia, nie istotny brak treningu. Furia zawsze jest ślepa, a wiadomo po omacku to najłatwiej utrafić w mór. Rzucił się, jak nawykli czynić, dawni, opiewani legendą berserkowie. Wojownicy co zawsze bez tarczy, co zawsze niemal nadzy, co zawsze w przody, w pierwsze szeregi. Mięśnie przeciw stali, dzikość przeciw rozsądkowi, zwierz kontra człowiek. Sprawiedliwe? Nie, ma już berserków, wymarli jak kiedyś futrzane świnie. Ich historyczny rezonans zdewaluował się w zmieniających warunkach postępującej techniki, inwencji, dalekosiężnym wróżbowanią, czy po prostu płynącej z czystego hedonizmu, żądzy mordu. Gdzieś napisali, "Człecze, oddaję ci ziemię w twe panowanie. Uczyń ją sobie posłuszną" Ciekawe gdzie...? Nie pamiętał. Starli się, klinczowali jak dwa króle co w rui o samicę, boksują. Chwila wzmożonych oddechów, oko w oko, gęba w gębę. Fleury uśmiechnął się, czy raczej, nie zmazał jakby ze scalonego sarkazmu. Vegart nie zwykł dłużej czekać. Kropnął głową, lecz sięgnął tylko niżej oka. Stary odpadł w tył. Kołpak pojechał po śniegu, ukazując siną wykarczowaną glace, z pewniakiem pozostałością po apopleksji, czerwoną plamą. Powyżej czoła, jakoby ptasie łajno, albo wyspa kreślona na karcie deliryczną dłonią. Vegart nie rezygnował. Parł jak szlachcic do żłoba. Trachnął nad głowę, poprawił, i jeszcze raz poprawił. Coraz lepiej, coraz sprawniej. Dziadek był jednak kunowato szybki. I inteligentny, jak to zwykło się gadać o człowieku. Wściekły na kołpak, zimnokrwisty, weną nie dopieszczonej starej ruty. Po kolejnej "parze", wychylił łeb zza winkla, zasłony, charknął, i napluł obrzydliwością, odskakując. Zaginionym zawrzało. Przypalił kipiące mleko. Chwycił mocniej jelca, zamachnąwszy, rzucił przed siebie. Na żywioł, nie na pomyślunek. Trafił, bo trafiał tak od maleńkości. Cóż z tego, skoro Fleury tylko potwierdził swe walory. Odbita furia klingi poszybowała, gdzieś w zaświaty. Nawet nie usłyszeli szczęku...Szpic wyraźny, zimny, mimo że wszystko zimne. Na grdyce. LeBon, smugą światła, podniósł czapkę. Asekurancko, nie odstawiając broni, poprawił uczesanie. Po prawdzie nie wiele było do poprawiania. Pedanteria to wszak wyjątkowo ludzki wynalazek. - I co teraz? Co powiesz? Nic? Jak zwykle nic? Zbędne pytanie co? Zbędne. Vegart chłonął, choć furia tajała bardzo powoli. Naszła go chęć połamania tego miecza. Wyobraził sobie jak miażdży w dłoniach. Miażdży, miażdży, leci krew, gryzie, miażdży, leci - nieważne! Miażdży... - Wiesz czemu przegrałeś? Wieeesz...Tak jak tę walkę, tak przegrałeś całe swoje życie. Choć ta bitwa, różnicy nie czyni. Instynkt jest nieustannie żrącym nas nowotworem, i to nie prawda, że słabsi szybciej odpadają, Vegart. INNI szybciej odpadają. Jak to się mówi, z galopu zwanego życiem. Ci nieprzystosowani. Ciekawe jakby wyglądał gdyby mu tak odrąbać z kawałek nosa? Albo wyostrzyć uszka, jak to elfy, kiedyś strzygły niemowlakom. - Widzisz, nie kadzę. Za takiego mnie miałeś co? Cha, też nie jestem jednak zbyt mądry. Po co tyle tej retoryki i tak nie masz zamiaru odpowiedzieć. Cóż, zresztą nie musisz. Przeto przyjechałem, nie po to by gadać, ale by mordować. Do dzieła więc! - Odparł, tylko myślami oczywista! - Faena! -...Szczerze? Znowuż pytam...- Uśmiechnął się wewnętrznie Fleury, jakoby lubując w fenomenie ludzkiej mowy. Jak mały kotek permanentnie zdziwiony dyndającym na wrzodzie ogonkiem - Miałem dostarczyć cię w miarę możliwości, nie istotne martwy czy żyw. Miałem i dostałem, złote góry, ale to nie to, nie najważniejsze... Usztywniona mieczem dłoń, jeździła całą szerokością gardła. Bawił się, choć mógłby tak łatwo skończyć. I skończy, bez wątpienia nie zmitręży zbyt długo. Mimo to, coś go na razie powstrzymywało. Wewnętrzna bariera podpowiadała: Jeszcze nie, jeszcze nie czas. Kiedy? Czemu? Co? Chęć wytłumaczenia? Wymówka? Ukojenia na poczet przyszłych wyrzutów? Doświadczenia przebytych lat, uczą, że na to, nawet on, istota na pozór wysnuta z pierwiastka humanitaryzmu, kiedyś go odnajdzie. Obudzi się z zimowych wagarów, boleśnie akcentując swe człowieczeństwo. LeBon i jego ręka, stal i i pulsujące krwią jabłko. To choroba, jakby ją określić "zawodowa". Któż go lepiej nie rozumiał niż, - o paradoksie! - Vegart? Nie lekarz, żaden felczer. Spowiednik? Zaginiony był onegdaj zakonnikiem, stąd może te kojące zapędy? - ...Chciałem się z tobą zmierzyć z bardziej osobistych względów. - Siwy mordował eksplikacją - Co by nie powiedzieć, jesteś kimś! Masz coś w sobie, nie wiem dobrze co i nie wiem czy ty wiesz, ale ciąży tu jakaś tajemnica. Jakieś przekleństwo nad twym jestestwem. Słyszałem kiedyś że każdy napotkany człowiek obdarza nas cząstką swej osobowości. Nad świadomie ofiarowuje nam część samego siebie. Orki, onegdaj trolle wierzyły że gdy się zje surowe, najlepiej ciepłe jeszcze serce powalonego oponenta, przejmujemy jego siłę, jego męstwo, oddajemy mu cześć...Może ja po prostu chciałbym być trochę taki jak ty? Może trzeba ci było jednak zabić tego króla? Nie, wybacz...Takie jest życie. Selle le vie! - Czy jakoś... - Wzruszające, lecz jeszcze się nie rozpłakał. Rozwiązanie - wyczekiwanie. Stal przez środek gardzieli. - Alwen?! - Fleury w moment jakby pokraśniał na twarzy, zmienił atencje, dziwnie ożywiając ton. Vegart nie myślał skorzystać. Nie widział, bo z tyłu, nie wyobrażał, bo nie chciał - Alwen, poeto co ty wyprawiasz? Idź zdrów, wszak tedy... tedy to twe zwycięstwo. Czy wiesz jak mało jest dożywających, swej wiktorii bojowników? Alwen, - Kołpak pokręcił zniechęcająco - Nie wygłupiaj się... Kroki, z tyły, pewnie chrupały podłożem. Żołnierski, zdeterminowany chód. - Alwen, wiesz dobrze jak lubię artystów? Nie zmuszaj mnie, za ciebie mi już zapłacono. Stop. Przystanek. Twarz sina, już nie krasna. Ręka zadrżała bronią, zadrżała mimika policzka. - Taki to właśnie jest ten kurewski świat, Fleury. Powiedział kiedyś artysta, przypominając zawsze w chwili gdy lała go żona. - Alwen... Szpon bełtu, ssanie przycelowane sprawnym okiem. Pisk - głuchy. Kropnęło łamańcem mostka. Fleury zachwiał w tył lecz z razu nie upadł. Spojrzał dziko, i szatańsko, i zdziwiony, i z ulgą...chcąc brzeszczotem podeprzeć równowagę, padł na mańkutny bok. Cisza, chwila spokoju. Głowa buzowała, rana pulsowała. Organizm robił co mógł. Broniące się, aorty pompowały krew, szybciej coraz szybciej. Tylko wzmacniało upływ. Zebrał jeszcze na tyle sił by rozłupać w dłoniach, drzewiec. Stęknął. Mdłości, mróz. Wspinaczka do nieba po wyszczerbionej drabinie. Nagle zapukała w okno terminowa siurpryza. Ulga, senne wyciszenie, tak nieodzowne człowiekowi na odprawie ostatniej z granic. Marzenie męczennika - Kostucho przyspiesz, że krok! - Wiesz... - Odezwał się jeszcze. Jakoś daleko, niby zza światów, nawet teraz potwierdzając swe gadatliwe zamiłowanie. Leżał z przymkniętymi oczy, spokojnie jak osesek na śnieżnym wezgłowiu. Jak osesek, tylko usta pełne krwi... - ja od dziecka marzyłem by skończyć jako tragiczna postać...he...he...Na scenie między ludy... he... he... he... wybacz...Ta kobieta, ta z lazaretu...Kochałeś ją...wybacz i za to... Co miał na myśli, nie dokończył. Największe grzech jest najtrudniejszym do strawienia On - wyrobił się ze spowiedzią, to tylko li błąd kapłana! Ignorant, zmitrężył w absolucji. - Ja nie chcę... umierać...Vegart... - Jucha leciała kaskadą z nosa. Cosik nawet kapnęło uchem. Drgawki jak i gadka, konwulsyjne ale jakież ludzkie! - Nie! Nie ma bohaterów! Nie...! Ma... - Abrakadabra, zdechł. - Zaważyło w pośladek jego pleców. Beznamiętnie acz sentencjonalnie. Vegart wyprostował się nad trupem. Nie odwrócił. Wzburzenie miast maleć, przybrało na wyrazie. Nie na niego, nie, nie na siebie nawet, jednak... Miecz, spojrzenie, oczyma pełnymi jadu. Dziwaczne, choć może po prostu, klinga znalazła jednak swój spoczynek w pochwie. Usztywniony pokuśtykał kulasem ku siwkowi. Konik, zarżały chrapy. Udało się go jednak oblubić jego długim palącą organisty. Alwen milczał. To tylko jedne z możliwych następstw, ale właśnie chyba najmniej konkretne, tworzyło najgłębszą wymowę. Był jeszcze krzyk, był jeszcze śmiech, było tedy i milczenie. Spowiednik doskonale wiedział co czuje się w takich momentach. Widział, lecz nie chciał lub nie potrafił, dobrać słów. Wiedział, że pierwszy raz wcale nie jest tym najgorszym. Zimniej! Nie spojrzeli po sobie. Nigdy, już nie mieli... Po wtóry zawinął jękły wiatr. Nęcący ku rychłej podróży. Brama i dalej krępym traktem. Cel jawił się mu jak żaden inny wcześniej, i chyba jak żaden z mających dopiero nadejść, w jego życiu. Klarowny niczym swojski bimber. Realny niczym Fleury, i jego stygnąca skrzepem posoka... - Cmok. - Mlasnął. Zwierze szarpnęło podkowę. *** - Taki to właśnie jest ten nasz kurewski świat... - Poecie, choć to pewniakiem już ze trzy brewiarze, wciąż trzęsły się nie okraszone dłonie. Chyba dlatego nie opuścił jeszcze kuszy. Jedną, sprawniejszą częścią zdołał zapalić jednak hubkę. Przyjemne...korzenny cannabis. Niebawem broń sama miała ustąpić palcom - Czytałeś ty naszą Bybylę? Nie? Tak myślałem, tak często kończą te podłe niedowiarki. Poeci i tyrani, mają lepiej Fleury...żałuj... dobre...Ja choć przeżyje w pamięci - Zakrztusił się próbując śmiać - mych...dzi... Dzieł! Próbował się śmiać! Próbował, bo cannabis był najgorszym, obok mogiły, z morderców łez. Spokój. Wolność. Równość. Braterstwo... *** Berry zbudził się wyjątkowo wcześnie. Nawet jak na pseudo zakonnika, była to abstrakcyjna pora. Może miał przeczucie, a może organizm zbuntował się przeciw wyziębieniu? Wieczorem wespół z Zoldarem zmarnowali trochę czasu nad świecami. Nie miało to dlań żadnego z religijnych fundamentów. Nie był w tym krzty żalu. Z nudów, z niecierpliwości, dla staruszka, zebrał się na poświęcenie. Odmówili wspólnie chyba ze dłoń litanii, a zebrało by się z pewnością więcej. Po koniec piątej dziadek, jednak zupełnie się rozkleił. Adiafora, z kościelnym nazewnictwie. Choć dogmat wiary, dopuszczał żal po zmarłych, apoteozował jednocześnie sam fakt zejścia. Podnosił jako przekroczenie progu innego, lepszego świata. Konkretnie, tak dobrego jakim go za życia samyśmy dobrym uczynili. Mnich podreptał w kierunku swej celi. W noc, bez binokli, z zamazanym potem oczyma. Trafił bez błędnie, to już tyle lat, że nie mogło być mowy o lunatykowaniu. Berry nie próbował nawet trafiać. Ziewnął tylko, okrył jakąś szmatą zalegając na dębowym abditorium. Przyjemna atmosfera zachęcała do wypoczynku. Smród palonego wosku, ciemno, i wielka murowana cegłą świątynia. Wnętrze kościoła, sercem całego zespołu sakralnego Newd. Mlasnął na dobranoc, niemal od razu oddając się w łapy malignie. Przed snem człowiek zawsze usilnie stara się pomarzyć o czymś przyjemnym. Szary nie miał takich ciągot, a jeśli już to w druga stronę. Czy to sprawiedliwie by jakiś "sztywniak" zajmował całą powierzchnię wygodnej trumny?! Z poduszką, i hebanowym wieńczeniem?! Przez moment pomyślał czy nie wywalić by go na posadzkę. Przez moment acz wystarczający. Ocknął się, gdy to jego nos kończył właśnie przymarzanie na metalowego dzyndzla skrzyni. Nie śniło się nic, a nawet jeśli, nigdy nie pamiętał snów. Koniec z bajaniem, tu warunki dyktowała rzeczywistość. Zimno! Gorzej niż na dworze! Trudno, pretensje mógł mieć tylko li do siebie. Gdy przecierał gałki, lichtarze tliły się jeszcze śmiało, zdecydowanie, nie myśląc o spoczynku. W około rządził wroni półmrok. Czarny, ale nie na tyle by zmazać wykrzywioną afektację, z gęby trumiennego rezydenta. Berry zaiskał po kieszeni reżowego chleba. Głupi! Wszak zapomniał, że w habicie nie było wentylacji. Wysoki miesiąc, rzucał złotawy odcień kolorem największego z okiennych witraży. Zimno, wciąż zimno, nawet ten odcień zimny. Szary czuł niepokój, podświadomie macając wiszącą w kadzielnym smrodku sensację. Sen odszedł jak przyszedł, a może i prędzej. Został tedy sam, z trupem w grobowcu. Pustka była niewyczuwalna, albo właśnie straszna swym niebytem. Wypełniała gmach, tak szczelnie jak wódka, szczelnie wypełnia umysł pijącego. Gdy pójdą już wszelkie, antały, nalewki, karafeczki, zawsze pozostaje ten sam fantom wszczepiennego delirium: "Przecież coś tam jeszcze zostało!". Co prawda kiedy rozum śpi budzą się demony, ale czasami biorą się one nie z aberracji, lecz z zaradności. Nie ma wódki?! Jest ocet, smoła, podobnież trutka na szczury ma bardzo kojące działanie! W jego przypadku demon nazywał się duszą. A może raczej sumieniem. Nieprawda! Kiedy rozum śpi budzą się demony, lecz nie własne. Te nasze, straszniejsze, w ogóle nie chodzą na wczasunek, bezczelne śledztwo przez całe życie. Rżenie. - Tfu! Na psa urok! *** Siwek sapał zmordowany. Bez przerwy, taka odległość! Dorżnięte do wycieńczenia lędźwie wyły wody. Spoczynku! Żyć! Nawet bestia chciała. Konik parował jak kocił na wrzątek. Stał sam, wolny, przed kościołem. Nie uciekł, przywiązywał się do ludzi. Ostatnio, z innym panem, w tym samym miejscu, nawet nie powąchał sianka. Cóż, zwierzę rżało, zdychając, jak to konie mają w zwyczaju - na stojąco. Godnie - zakrzyknie poeta, choć sam jeszcze nie doświadczył... *** Drzwi wyrwały się gwałtem, przenikliwym, jak jakie echo górskiego jaru. Rozdarcie błyskawicy. Ten Który wtargnął nie dbał o konwenanse. Nie dbał o ostrożność, przeciwnie robił wszystko by być jak najgłośniej. Szukał, ogłaszał się niczym herold na poselskiej paradzie. Oto ja, a gdzie ty?! Przybyłem! Jestem, jestem! Niedźwiedzie berlacze ślizgały się, na kamiennej posadzce. Chwiejnie, lecz zdecydowanie parł w przody. Człowiek ten kulał, wyraźnie kuśtykając na jedno kolano. Co znamienne, Berry nie zdecydował się ani uciec, ani stanąć w przywitaniu. Siedział na tyłku, gróźliczo posapując. Jakby zatraciwszy instynkt, ważyła szala: szajby czy rezygnacji? Jedno z dwóch, nieistotne. Wyczekiwał ciosu niby takowy lodowy szczurzyna, co na północy żerując raz w roku rzuca się ze skarpy, śmierć w objęciach fal znajduje. Zaprawdę jednak profesorowie, i różni tacy od sztuk umysłowych, dowodzić mieli, że śmierć zadają sobie tylko li samce, podobnież wykończone ciągłym "świadczeniem usług" wielce nieposkromionym w temperamencie, damą. I utylitarnym względu traktamentem. Skoro tak, nic się go tyczyć nie miało, chyb że przez rewersję. Za długo nie wąchał, więc wżdy i we łbie skręcić mogło Zbytek żalu, dochowywanie ślubów! Wiadomo więc tedy współczesnym, czemu to każden prawdziwy klerk, albo wariat albo inny dwulicowiec. Normalnych nie uraczysz. Wymarli, naturalnie wyparci przez jeszcze normalniejszych, jasna w inszej koniugactyji tego słowa! Błazar...jeszcze, obrócił spojrzeniem w stronę wyjścia. Tam gdzie werbalny sygnał. Aberracja może? Żyły na skroni pruły jak przy ataku apopleksji. Demony, wskrzeszone demony! Podniecenie w melanżu ze strachem, żalem, łyżką gorczycy, ciekawością... Nie było mowy o zimnie. Postronki nerwów, napięte, grzały w swych piecach nieomal piekielne oddechy. Szlag! Nie miał broni, lecz cóż, obojętnie kto by to nie był, kat czy ofiara, wszystko i tak miało się skończyć tragicznie. Jak w dobrym teatrze, takim jak to się już niemal nie tworzy. Z morałem, upstrzonym patetycznymi wynurzeniami, i w mentorską toń nieprzejednanego geniuszu swego twórcy. Ze śmiercią zdawał się pogodzić już drzewiej, drzewiej... Takie to przynajmniej, jeszcze wczorajsze kalkulacje. Tego nie dało mocy, skalkulować. To jak miłość i sen, urodzaj i pożoga, zawsze nieprzewidywalne. Stalowy pisk, zdarł z klingi płachtę poszwy. Intruz miał... Rżenie. Vegart targnął się nań bocznej nawy miedzą. Zdecydowanie z nagim ostrzem. Przed sobą, i z tyłu, i z boku, sunął ślepo, drogą nocy znaczonej emocji. Bugie haczyły refleksem, na końcu pod głównym ołtarzem. Blisko... Wreszcie! Podbiegł, nie runął! Kolano, co tam! Woda na młyn, ogień na las! Widział go, widział coraz wyraźniej materializującą postać. Gruby, niski, kaptur, habit, ołtarz, trup...Zamachnął się. Chciał zarżnąć od razu, bez dyskusji i pomyślunku! Chciał, zadając jakoby sprawę, że czym dalej tym będzie trudniej. Głębiej w chlew tym więcej gówna. Głębiej w gadkę więcej skrupułów! Dłoń sama odjęła, niemal w ostatniej momencie. Wątpiąc...Światło rzadkie, wystarczające. Oddechy. Jeszcze raz się zebrał i jeszcze większa porażka. Nie? Nie? Czemu? Za słaby? Obiecywał kiedyś, nigdy więcej gwałtu. Obiecywał, za silny! Berry, rozpoznał kata. Widmo, z dawna pogrzebane, demona krok w krok, do końca, i zawsze tam gdzie ty. Jeszcze wszak żył... Nie wiedział czy bardziej z żołądka, z sumienia, serca czy inszej ludzkiej cholery, płynęła żółć i niestrawność. Oto widział Tego, i oto on widział Jego. Dwóch na dwóch, nóż i widelec. Obydwa roszczące pretensje do szatkowania kotleta. Mimo że jeden ostry, wycelowany, oba nie zdolne do niczego. Niczego! Bracia w indolencji, dobrze, iż było tak ciemno inaczej godni by nawet paść se w ramiona. Gdzie odeszła furia? Nie przewidzisz... Krzyżowe oddychania. Przez długi, męczący wieloczas. - Szukałeś i znalazłeś. Jesteś szczęśliwy? Dla pobocznego obserwatora, nie połapiesz który zagadał pierwej. - Szukałeś...więc przybyłem. Jesteś szczęśliwy? Pytanie w pytanie, odpowiedź grzmotnęła rykoszetem w zwierciadło. Berry myślał intensywnie, kombinując ripostę. Bez gorączki, raczej opanowanie. Zdało mu się że myśli. Nie był ani sofistą, oratorem, retorem czy mistrzem argumentacji, szedł tedy jak mu był najbliżej - spontanicznością. - Jestem szczęśliwy? Jestem, chyba... jeszcze bardziej bym był gdy cie tu w kawałkach wtargnęli. Cóż, widocznie nie dane mi było...starałem się, Bóg widzi... Vegart nie skomentował w czas, więc ten, ciągnął kolejkę. Nie musiał nawet krzyczeć pogłos niósł dalej i akcentował dobitniej niż wszelkie gardłowe, czy, ba, słowne wygibasy! Jego dotyk był mocniejszy niż kowalski młot. On topił, i tajał, jarzył, kruszył jak ciastko to co tak najtrudniej, sumienia, wzruszenia... - Co zrobisz teraz...Vegart? Bo ja...ja jestem szczęśliwy, ty powinieneś tym bardziej. Masz co chciałeś, jedna świnia nie żyje, druga w kolejce na egzekucję... - Łamał mu się chyba ton, choć może, może to tylko złudzenie? - Nie dla niego tu przyjechałem, lecz dla ciebie! To między innymi, dla ciebie głupcze jeszcze żyje, pokutuje... - Zaginiony dał się ponieść egzaltacji - On mnie nie obchodzi, doprawdy nie potrafisz tego zrozumieć? Jemu mogłem...jemu mogłem wybaczyć Berry, Kedar to była wrodzona świnia, lecz ty?! Czemu...Berry byłeś moim przyjacielem?? Przyjacielem...Berry? Dłoń przestała obezwładniać miecz. Przejęły uczucia, górę brała natura. Zwierciadło spełniało swą wiekopomną rolę. Niech będzie światło! Niech stanie się dzień! Nie spojrzą, niech zajrzą w twarz! Cóż wtedy?! - Pokutujesz! - Drwił, transwersując konteksty - Ha, śmieszny hipokryto ty dopiero będziesz pokutował! I na ziemi i w zaświatach grzane są na ciebie ruszta! - Nienawiść przytłacza ci zmysły przyjacielu... - Nienawiść! Byłem, istotnie byłem nim...Przekleństwo! Kończ błazenadę, skoro tak jest, że żyjesz, ja muszę paść! Kładź, rżnij! Jak twego brata, jak innych, jak mnie życie zmarnowałeś dokończ, bym się nie męczył! Czy nawet na to cię nie stać! - Jakiego brata? Co ty gadasz, jakich ludzi, kto tu komu zmarnował życie? Jeden wrzeszczał, drugi szeptał, jak w lustrze - obaj płakali. - Nie wiesz, nie wiesz ty gnoju, w takiej sytuacji nie potrafisz zajrzeć prawdzie w oczodoły? Ty gnoju! Plugawcze, męska kurwo, podnajmowana świniopasom cichodajko! Coooo? Rżnij mnie, a nie rznij głupa! No już! Zaginiony, jakoby ogłuchł na obelgi. - Nikogo nie zabiłem, to nie była moja wina... - Nie?! A czyja, wszystko to sobie niby skonfabulowałem? A może mi się przyśniło? Nigdy nie pamiętam słów, lecz może tym razem...?!! Kurwa, kurwa, Zaginiony odmieniec! Kooońńńcz! Ruch powietrza, szum, aż po wieńczenie bożniczego cokołu. Miast jaśnieć, ciemniało. Darli tak, tak wielki ładunek pioruna kitwasił między nimi, iż nawet ogień naginał swą wolę. Gromnice, jedna po drugiej gasły w połowie trawienia. Zatrzymując się tylko na ostatnim refleksie, na obliczu sztywnego biskupa. Dumnym, niby modelowanym na uśmiech, aboć czyż nie miał powodów? Po śmierci, gruzy dzieła jego życia, miały się stać gruzami czegoś znacznie cenniejszego. Suweniru nadziei, przyjaźni. Męskiej, bezpotomnie zmarłej miłości... Nierozstrzygnięty spór o pierwowzór człowieczeństwa: rozum czy uczucie? - Berry nie wolno ubliżać człowiekowi... - Broń bezużyteczna, mieniona w palacyt.. - Ty... - To nie ja doprawdy, nie, ja! - Wrzasnął nareszcie, po ludzku, Eldredd. Dając pierwotne upuszczenie emocją. Zwierciadło momentem, znowusz jednością odbicia. - Nie ty?! Nie, ty? Nawet jeśli, to nie ma znaczenia. Nawet jeśli, tym bardziej musisz mnie zabić... - Nawet... - Jesteśmy przeklęci Vegart! Ty, ja jestem przeklęty. Boże! Czcigodna Panienko! Zabij mnie proszę, tylko jeden z nas może wyjść z tego cało! Jedne wyjdzie, tylko po to by go żywcem sumienie zeżarło! Zrób coś zamyślał jeszcze dziesięć minut temu! No już unoś to ostrze, zrozumiałeś! - Ekspiacja Berry. - Odparł spokojnie, jakby nie swojskim głosem. Takim jeszcze dziecinnym śnieżno białym... - Moja ekspiacja, chyba to teraz zrozumiałem, jest sztuką znalezienia w sobie odrobiny skruchy. I wybaczenia. Ja ci wybaczam Berry... Zaginiony, jak żeglarz, eksplorer dobił do wytęsknionego brzegu. Spełniła się idea, można było zdjąć pokutniczy kaptur! Vivat! Wciąż tylko nie dostrzegał, okradzionej z najprostszego z danych solucji wejrzenia. Po cóż? Wolał obrócić się na pięcie. - Mesjasz, mesjasz prawdziwie zrodzony! - Padło już zza potylicy - Rżnij tchórzu! Nie wywiniesz się prosto, o niee... Wybaczasz? Dobrze! Ale czy ona ci wybaczy? DORONE?! Jej mąż, je marzenia?! Nie przystanął, jeszcze... - Tak, nie przesłyszałeś się, Dorone! Kochanka, czy bóstwo? Ja tego nie wiem, ale Fleury mówił, ze było nie źle. Co nie spodziewałeś się? Zaskoczony, teraz spróbuj mi wybaczyć! Dorone! Do - ro - ne! Odwrócił się, niewyobrażalnie wolno. Szczęki były tak zrośnięte, tak jak to chyba ino hiena mieć potrafi. Jak złapie, łeb utnij a nie puści. Ramię, drugi raz w przeciągu kwadransa, powstrzymało emocję. Ani to nie rozum, ani instynkt, ani co? Chyba tylko Bożemu namaszczeniu zawdzięczał, mimo wszystko opanowanie, czy brak oznak zawałowca. Nie opuścił jednak broni .Odwrócone dejane vouri, z tą różnicą, że LeBon by uwieńczył. A on mógł tylko zapłakać, jedną stalową łzą. Kwintesencją, wszystkich dotychczasowych lat. - No? Ciach. Nie potrafisz biedny niedołęgo? To proste, splunięcie. Nie potrafisz...szkoda. Szkoda, że cię już dawnej nie zabiłem, tysiące sposobności, gdyśmy razem pili wódkę... - Nic straconego. - Vegart podrzucił miecz, złapał klingą podsuwając pod sam nos. - Masz szansę się poprawić. Na lica Błazara wybiło otępienie. Wtedy to, jedyny, ostatni, Vegart dostrzegł tę twarz. Tak znaną mu setkami wspomnień, tak pochodną tysiącu smutków. Berry jak w hibernacji, zahipnotyzowany, uśpiony niemożności. Nie sięgnął. Zaginiony, choć raczej nie takie już jego miano, opuścił dłoń. Głowa zgięła się w przytaknięciu. Tak, tak...niby nic prostszego, ale kto to mógł wymyślić, niech stanie, niech czyni! Abderyta jaki, bajarz lub ignorant, ten co sam zabił. Takich bynajmniej nie można traktować poważnie. Całe szczęście, że są jeszcze w mniejszości, ale kiedyś? Kto wiem, może jak drzewiej, człek by przeżyć, zalegalizuje się kanibalizm. Może, lecz dla kogo tedy byłby ten świat? Tak jaka zawsze, dla najsilniejszych. Powłóczył w przeciwny kraniec sali. - Vegart nie mogłem... - Na ustach Berrego, tańczyła niedowiara. Wsłuchując w oddalający krok, patrzył z niedowierzaniem na jaskrawość szpicy. Na swe dłonie, sieczne krawędzie, które miały sposobność, okazję... Stal jak zwierciadło, mógł się przeglądnąć. Teraz samotnie. Sam zapytać duszy... Ostatnia gromnica przestała trawić powietrze. - Vegart, dokąd to! Vegart...! - Ciiiicho! Tam leży człowiek, pochowaj, ułóż pacierz... - Nie zostawiaj mnie! - Idę w trop za swą miłością. Idę, bo zemrzemy, a nie ma nic cenniejszego. Nie wolno jej zaniedbywać, trzeba szukać, poszukiwać...Kocham Berry, to najważniejsze słowo jakie podarował nam los, czyż można więc nie skorzystać? - Vegart...! - Parę razu i mnie zdarzyło się zawyć, wiesz co, nikt nie zatrzymał. Wybaczyłem ci, i niech tak już pozostanie. Wrota trzasnęły na zasuwie. Spokojnie, okropna cisza marmurowej posadzki! Znów pozostał tylko z trupem. Ino Zoldar, wyrobiony jak zwykle przed świtaniem by zdążyć z poranną kantyczką. Vegart, nie Eldredd poszedł w swoją drogę, dalszą drogę do nikąd... *** - Można? - Personalnie, nie wyobrażam już sobie życia bez pani! Ucieszyła go filuternym uśmiechem, zgarniając ten najładniej przyrumieniony z bochenków. Nawet nie zauważył, czmychającą bez zapłaty. Piasek chrupał pod stopami, jeszcze świeżą, bo wczorajszą zawieruchą. Morski szkwał od paru dni, intensywnie nawiedzał targiem. Nie padało, jeno wiatr tak silny, że nie tylko potrafił zerwać kapelusze, wręcz łamał maszty przybrzeżnym rybakom. Miejscowy paroch, po tym jak mu z ostatnimi kalendami, poniosło gontowanie "chacjenty", złorzeczył okrutnie na kazaniu. Gadał, że to niechybnie wcielenie szatana, ba wręcz apokalipsy! I oczywista, na odbudowę, co haska, dudki gorliwie zbierać zachęcał. Tylko żebracy, i ci bezpośrednio z nabrzeża radowali się pogodą. Nie śmierdziało im już kramarcznym dorszem, a fale siła ostryg na brzeg wypłukały. Mixu Lizarazu, zawinął się, jak stara baba podwiką, aksamitnym szalem, co i tak nie pomogło. Pustynne grudki dalej smagały po oczach. - Hej, hej! Tylko u mnie obwarzanki, chlebki, kołacze, bajgle i chałki...! Hej tylko... O mój klient mój pan? Czego sobie drogi panie parweniuszu winszujesz ha?! - Par, co? - Nieważne, nieważne chłopcze wal śmiało co cię trapi, ile tych bułeczek tuzin, dwa? Lizarazu podrapał się środkiem czoła. Nie tak go sobie wyobrażał. Z pewnością nie jako dziada, z szopą włosów na trochę niewymiarowej czaszce. Jeszcze te par, coś tam! - Nie, nie, ja nie po bułki chciałem wiedzieć, czy ty... - Tak jest, lepiej żeś trafić nie mógł! Z kminkiem czy miodową? Viorelkę czy ariuszkę? - Jeno... - Dam ci takie i takie, acha masz jeszcze rogala dla miłej połowicy! Rogal Grand, marki frant, he, he! Chlebowy kupiec nie dał mu nawet szans na protesty. To, że Lizarazu nie miał ni torby ni pakunku, nie stanowiło dlań poważnego wyzwania. Wrzucił do worka, takiego jak to cebulę noszą, zawinął, i z uśmiechem na pysku, czął trząść uwieszoną u szyi, skarbonkę. Rad, nie rad, srebrniki uwięzły w puszce. - Czyli to tyś jest tym, co to tak z dawna ludy nauczał? Co miał dwunastkę uczniów, co to wieszczył, a nynie wróżeb spragnionym udziela? Sennik, padają? - Cicho chłopcze, nie krzykaj tak bo tu i w dupie uszy skrywają! Ja jestem... - Wstrząsnął raz jeszcze puszką, nachylając bliżej ucha - Gadaj, gadaj... Parweniusz do kieszeni, dziad do worka! - A więc... - Zaczął otwarcie, chrumknął dla kurażu - widzisz mam ja ci problem... - No, no? - Ślub mnie czeka, weselisko będę sprawiać... - Zgadnę! Drużbą mam ci ja być, ha? Czy wcześniej, pannice przetestować azali to ślubu, ba do łóżka zdatna?! - Skąd wiedziałeś światłowidzący?! - Baaa! Tedy słuchaj, co powiem imć parweniusz. - Par... - Nieważne, słuchaj lepiej! Więc umni ludzie powiadają tak oto, - Tu też chrząknął, ale dla podkreślenia wyrazu - nie żeń się! Kobyła to ino okradnie, zniewoli, w mordę da, wymagać zacznie, kabzę zawiąże, pod kołdrę nie wpuści, piwniczkę z winem rygluje! Ba, ale czasem to i przytuli, i nóżki ogrzeje, a i piwka naważy i grat w wianie wniesie...Sęk w tym rozpoznać któraż to ta dobra, a która z natury...nie! Ja, co prawda nigdy ożenku nie brałem, jednakoż tak mówią! Handlarz wpakował koleją partię bułek, Mixu koleją garść mamony. - Ale jak tu rozpoznać - Nie dawało mu spokoju - która to dobra, a która zła, lub przed ożenkiem pozory ukrywa? - Ha, jeszcze taka się nie wyrodziła co by skrywać nie skrywała! Kiedyś, ktoś powiedział, dobro i zło nie istnieje! Tedy nie wiadomo. Z drugiej - Dziad, łuszczył jak do dziecka. Językiem prostym aż żwawym jak kąpiący w ukropie - jednak jedna wali w mordę, druga nie! No, zrób jak ci stary Lambertus gada. Widzę że jesteś roztropny i do serca mi zrazu przypadłeś, przedaj mi ją na jedną nockę, dużo nie zawinszuję, a od razu bielmo ci z oczu zejdzie! Parafernaliów wszystkich wyśledzę! Więc co, to może teraz chlebka? Zgoda! Chłopak podziękował stukrotnie, wzruszony przyjacielską otwartością. Niemal nie obślinił mu rąk. Chleba nie zabrał, ale nie pomniał o skarbonce, przepełniając do pełna szparkę. Trynkgeld pomnożony! Na odchodnego obrócił się jeszcze w tył, spojrzał na dziada, Lambertusem się mieniącego. Stary wyga. dla zwerbowania klienteli, podrzucił se trzy jabłuszka, żonglował śpiewając do rytmu piosenkę: "Bo z kobietami, nigdy nie wie, oj nie wie się, Czy dobrze jest, czy może jest, może jest już źle..." KONIEC. Gdańsk, 1997 - 2000.