Larry Niven Bezpieczny przy dowolnej szybkości Jak mógł mnie zawieść samochód, za­pytasz. Widzę już to przerażenie rodzące się w twoich oczach na samą myśl, że i twój samochód może cię zawieść. Oto ty - istota o nieograniczonej długo­ści życia, istota potencjalnie nieśmier­telna, przedsiębiorąca wszelkie możli­we środki ostrożności mające zapobiec nagłemu zakończeniu jej boskiego trwania; i wszystko to na nic. Pole dematerializujące twojego kuchennego usuwacza odpadków może rozszerzyć się niespodziewanie i pochłonąć ciebie. Twoja kabina teleportacyjna może spowodować, że znikniesz w nadajni­ku, po czym zapomni cię dostarczyć do odbiornika. Ruchomy chodnik mo­że znienacka przyspieszyć do stu mil na godzinę, a potem zwolnić na zakrę­cie ciskając tobą o ścianę budynku. Wszystkie korzenie życia na Tysiącu kwiatów mogą uschnąć w ciągu jed­nej nocy pozostawiając cię na pastwę starzenia się, siwizny, zmarszczek i ar­tretyzmu. Nie, to się nigdy w dziejach ludzkości nie wydarzyło, ale jeśli czło­wiek nie może już ufać swemu samo­chodowi, to czemu, na świętego Pio­tra, ma ufać? Uspokój się, czytelniku, nie było tak źle. Po pierwsze, wydarzyło się to na Margrave, świecie znajdującym się we wczesnym stadium kolonizacji. Byłem już o dwadzieścia minut drogi od Tójkątnego Jeziora i lecąc na wyso­kości tysiąca stóp zdążałem do wyrę­bu w rejonie Krętej Rzeki. Od kilku dni maszyny pracujące tam przy wy­rębie lasu ścinały zbyt młode drzewa i trzeba było wysłać mechanika, celem zmiany paru nastawów w głównym mózgu. Leciałem na autopilocie, sta­wiając na tylnym siedzeniu podwój­nego, skomplikowanego pasjansa przy włączonej kamerze, aby w przypadku gdyby mi wyszedł, mieć film na popar­cie moich przechwałek. Od razu możesz się zorientować, drogi czytelniku, że mogło się to wy­darzyć tylko na Margrave. Po pierwsze w cywilizowanym świecie nie wybrał­bym się w dwugodzinną podróż samo­chodem. Skorzystałbym z kabiny tele­portacyjnej. Po drugie, gdzieżby je­szcze można było natknąć się na roka ? W każdym bądź razie, to wielkie cholerne ptaszysko porwało mnie i zjadło i wszystko spowiła ciemność. Samochód leciał sobie wesoło dalej, nie zwracając uwagi na roka, ale gdy ten ostatni próbował wzbić się w powietrze i nie mógł, jazda stała się jakby mnie płynna. Z zewnątrz dochodziły mych uszu jakieś zgrzyty. Spróbowałem złapać coś w radiu, ale nie działało. Albo fale radiowe nie ,mogły się prze­bić przez otaczające mnie mięso, albo podróż przez gardziel ptaka ścięła mi anteny. Nie wydawało mi sie żebym mógł zdziałać cokolwiek więcej. Włączyłem więc w kabinie światło i grałem dalej. Zgrzytało bez przerwy i teraz już wie­działem co jest tego przyczyna. Z tego samego powodu, z którego kurczak po­łyka ziarnka piasku, rok połknął kiedyś kilka głazów. Skały te tarły o samo­chód w takt ruchu robaczkowego jelit, próbując rozdrobnić go na mniejsze kawałki, bardziej podatne na dzia­łanie gęstych soków trawiennych. Zastanawiałem się jak inteligentny jest główny mózg. Czy widząc roka zniżającego się ruchem ślizgowym i Ią­dującego w obozie wyrębowym, a po­tem stwierdzając, że ptak, żeby nie wiem jak wrzeszczał i machał skrzy­dłami, nie może poderwać się do lotu, główny komputer dojdzie do prawidło­wego wniosku? Obawiałem się, że nie. Gdyby główny mózg był taki bystry, dawałby sobie radę sam. Nigdy się tego nie dowiedziałem. Raptem kokon mojego fotela owi­nął się wokół mnie jak troskliwa mat­ka i usłyszałem głośne mlaśnięcie! Kokon odwinął się. W światłach ka­biny widziałem wciąż wokół ,mnie błyszczącą, czerwoną ciecz, z tym, że sta­wała się ona coraz czerwieńsza. Głazy przestały się turlać tam i z powrotem. Moje karty fruwały po całej kabinie jak płatki śniegu podczas zamieci. Najpewniej programując autopilota zapomniałem. o jakimś jednym pagór­ku. Rok zablokował radar i sonar z dającymi - się przewidzieć skutkami. Trochę eksperymentowania wykazało, że podczas zderzenia uszkodzony zo­stał napęd mego samochodu, radio nadal nie działały, a flary awaryjne nie próbowały nawet zapłonąć w brzu­chu roka. Bez otwarcia drzwiczek i wystawie­nia się na zalew soków trawiennych, nie było sposobu wydostania się na zewnątrz. Mógłbym to zrobić, gdybym miał skafander próżniowy, ale skąd mogłem wiedzieć, że będę go potrzebował podczas dwugodzinnej podróży samochodem? Pozostawało mi tylko jedno. Pozbierałem karty, potasowałem je i rozpocząłem nową grę. Zanim korpus noka rozłożył się na tyle, abym mógł się z niego wydostać, upłynęło pół roku. Do tego czasu wy­szło mi pięć skomplikowanych, podwój­nych pasjansów. Filmy miałem tylko z czterech; wyczerpał się zapas taśmy w kamerze. Miło mi w tym miejscu za­znaczyć, iż awaryjny syntetyzer żywności działał przepięknie, chociaż trochę monotonnie, że syntetyzer powietrza ani razu nie nawalił i że telewizor z zegarem jako zegar wskazywał idealny czas. Jako telewizor pokazywał tylko kolorowe zakłócenia elektrostatyczne. Natrysk przestał działać gdzieś w oko­licach sierpnia, ale naprawiłem go bez większych trudności, 24 października, o godzinie 2:00 po południu otworzy­łem drzwiczki, przerąbałem się między dwoma żebrami roka przez jego zmu­mifikowane mięso i skórę i zaczerp­nąłem w płuca głęboki haust prawdzi­wego powietrza. Śmierdziało rokiem. Drzwiczki kabiny pozostawiłem otwarte, słyszałem więc jak syntetyzer powietrza wyje opętańczo starając się zaabsor­bować ten odór. Wystrzeliłem kitka flar i w piętna­ście minut później, z góry spłynął sa­mochód, żeby zabrać mnie do domu. Powiedzieli, że jestem najbardziej owłosionym człowiekiem jakiego w ży­ciu widzieli. Spytałem przeto Mr. Dicksona, dyrektora Transportu Publicz­nego, dlaczego do zapasów awaryj­nych nie włączono tubki maści dno usu­wania włosów. - Rozbitek powinien wyglądać jak rozbitek - odpowiedział mi. - Jeśli bę­dzie pan nosił roczny zarost, pana ra­townicy od razu zorientują się, że za­ginął pan jakiś czas temu i podejmą odpowiednie kroki. Z tytułu rekompensaty za fakt, że mój samochód nie zdołał sobie pora­dzić z rokiem, Transport Publiczny wy­płacił mi kwotę więcej niż stosowna. (Słyszałem, że dla następnego modelu zmienili warunki gwarancji). Taką samą sumę obiecano mi za napisanie ni­niejszego artykułu. Wygląda, że na te­mat mojego opóźnionego przybycia do wyrębu nad Krętą Rzeką krążą dziwne i być może przynoszące szkodę plotki. Uspokój się, czytelniku. Nie tylko wyszedłem z tego wypadku bez szwan­ku, ale i z pokaźnym profitem. Twój samochód jest idealnie bezpieczny, pod warunkiem, że został wyprodukowany po roku 3100. Larry Niven Błąd W swojej koi, na pokładzie transportowca przemierzającego trasę z Ziemi na Ganimedesa, w niedbałej pozie, z głupawym uśmieszkiem na ustach rozwalał się kapitan Elory Barnes. Zsunięta z dziobu statku szuflowata osłona termiczna odsłaniała wielkie, zakrzywione okno kabiny nawigacyjnej. Barnes gapił się na nie mrugające gwiazdy. Upłynęło kilka minut, zanim zauważył, że obserwuje go obcy. Przyjrzał mu się uważnie. Ohydny gad, wysoki na osiem stóp, o okrągłej, pokrytej łuskami głowie i paszczy uzbrojonej w kilka tuzinów lśniących, ostrych jak sztylety zębów. Zamiast dłoni miał czteropalczaste kleszcze, a w jednym z nich dzierżył narzędzie przypominające wielkokalibrowy pistolet. Barnes uniósł ociężale rękę i pomachał do niego. Kthistlmup był zaintrygowany. Umysł tego człowieka był otępiały, niemal nieczytelny. Obcy wysondował statek w postukiwaniu innych umysłów, ale poza Barnesem na pokładzie nie było nikogo. Kthistlmup przenikając przez szkło wkroczył do kabiny. Dopiero teraz Barnes okazał zdziwienie: - Ty, to było niezłe Zrób to jeszcze raz. - Coś jest z tobą nie tak - nadał Kthistlmup. Baranes uśmiechnął się. - Żeby chronić zdrowie naszych pilotów, konieczne jest podjęcie pewnych środków mających na celu zwalczenie nudy kosmosu. - Podniósł w górę zieloną, plastykowa buteleczkę z pastylkami. - NST-24. Umila podróż. Nie ma tu nic do roboty, dopóki nie będę musiał wprowadzić tego bydlaka do układu Jowisza. A więc dlaczego by nie? - Co dlaczego by nie? - Skoro odbywam już dłuższa wycieczkę, dlaczego by nie wybrać się na krótszą? Kthistlmup zrozumiał wreszcie. - Zrobiłeś coś ze swoim umysłem. Chemikalia? Na Marsie stosujemy bodźce stałoprądowe. - Na Marsie? Naprawdę ~ jesteś z... - Barnes, muszę zadać ci kilka pytań. - Wal - Barnes uczynił wylewny ruch ręka. - Jak , przedstawia się przygotowanie Ziemi na atak z kosmosu? - To tajemnica. A zresztą, nie mam zielonego pojęcia. - Musisz mieć jakieś pojęcie. Jaka jest najpotężniejsza broń o jakiej w życiu słyszałeś? Barnes założył ręce. - Nie powiem. - Jego umysł był jedynie błyszczącą plamą jasnego światła, co mogło nie mieć nic wspólnego z pytaniem. Kthistlmup spróbował jeszcze raz. - Czy Ziemia skolonizowała inne planety? - Jasne. Trantor, Mesklin, Barsoom, Perelandra... Umysł Barnesa wykazywał jedynie, że Barnes kłamie i Kthistlmup stracił cierpliwość. - Gadaj - powiedział i wyciągnął kończynę górna, by delikatnie ująć gardło Barnesa między cztery ostre jak igła szpony. Barnesowi oczy wyszły z orbit. - Oj, oj, niedobrze! Podaj mi flaszkę Końców! Szybko! Kthistlmup rozluźnił chwyt. - Mów co wiesz o systemach obronnych Ziemi. - Muszę zażyć Koniec. Duża niebieska flaszka. Powinna być w apteczce - Barnes sięgnął w bok i zdołał otworzyć Szafkę, zanim Kthistlmup schwycił go za przegub. - Jakie będzie działanie tego Końca? - Zakończy wycieczkę. Otrzeźwi mnie. - Rozjaśni twój umysł? - Od razu. Kthistlmup puścił go. Obserwował, jak Barnes połyka na sucho owalną pastylkę. - To po to, żebym mógł szybko przeliczyć kurs na wypadek, gdybyśmy przechodzili przez pas asteroidów - wyjaśnił Barnes. Kthistlmup obserwował, jak umysł Barnesa zaczyna się rozjaśniać. Za minutę Barnes nie będzie zdolny do ukrycia swych myśli. Nie ważne czy odpowie, czy nie. Kthistlmup odczyta sobie po -prostu obrazy, które wytworzy pod wpływem jego pytań mózg Barnesa. Umysł Barnesa rozjaśniał się coraz bardziej... i wtem Kthistlmup stwierdził z przerażenia, że on sam zaczyna blaknąć i znikać. Zdążył jeszcze pomyśleć że popełnił całkowicie oczywisty błąd. Larry Niven Doczekam Na Plutonie panuje noc. Linia horyzontu, ostra i wyrazista, przecina pole mojego widzenia. Poniżej niej zawisła, skąpana w mdłym świetle gwiazd, szarobiała pokrywa śniegu. Powyżej - kosmiczna pomroka i kosmiczny blask gwiazd, wypływających spoza nierównego fartucha zębatych gór pojedynczo, grupkami i całymi chmarami zimnych, białych punkcików. Suną - powoli, lecz zauważalnie - na tyle zauważalnie, że nieruchome spojrzenie może zarejestrować ich ruch. Coś tu jest nie tak. Okres obrotu Plutona jest wielki - wynosi 6,39 dnia. Widać upływ czasu zwolnił się dla mnie. Powinien był zupełnie ustać. Czyżbym się omylił! Planetą jest mała i widnokrąg jest z tej racji blisko. A wydaje się jeszcze bliższy, bowiem tutaj odległości nie maskuje mgiełka atmosfery. Dwa ostre szczyty wpijają się w mrowie gwiazd I jak kły drapieżnego zwierzęcia. W szczelinie pomiędzy nimi nieoczekiwanie rozbłyskuje jaśniejący punkt. Rozpoznaję w nim Słońce, choć jak każda inna gwiazda - nie ma tarczy. Połyskuje jak lodowa iskierka pomiędzy zamarzłymi górami; wypełza spoza skał i oślepia wzrok... ...Słońce zniknęło. Zmienił się rysunek gwiazd. Zapewne straciłem na jakiś czas przytomność. Nie. Coś tu jest nie tak. Czyżbym się omylił? Omyłka nie może zabić. Ale może doprowadzić do szaleństwa... Nie - nie czuję, żebym wariował. Nie czuję niczego - ani bólu, ani żalu, ani skruchy, ani strachu. Nawet współczucia. Nic. Jedyna myśl to: "Taka historia!" Wszystko jest szarobiałe na szarobiałym: człon lądowniczy, przysadzisty, szeroki, stożkowaty, stoi - na wpół pogrążony w lodową równinę - poniżej poziomu moich oczu. Stoję, patrzę na wschód i czekam. Niechaj posłuży wam to za lekcję: oto do czego prowadzi niechęć do śmierci. Pluton nie jest już najodleglejszą planetą - przestał nią być dziesięć lat mu. Obecnie jest w peryhelium tak blisko Słońca i Ziemi, jak tylko to jest możliwe. A niewykorzystanie takiej szansy byłoby po prostu głupotą. Więc polecieliśmy - Jerome, Sammy i ja - w plastykowym balonie z silnikiem jonowym. W balonie tym spędziliśmy półtora roku. Przy tak długim przebywaniu razem, bez jakiejkolwiek możliwości znalezienia się sam na sam z sobą, powinniśmy byli znienawidzić się nawzajem. Ale tak się nie stało. Psychometryści starannie dobierają ludzi... Do wypraw dalekosiężnych wykorzystujemy silniki o napędzie jonowym. Silnik jonowy rozwija wprawdzie małe przyspieszenia, ale za to wystarcza na długo - nasz, na przykład, przepracował już dziesiątki lat. Tam, gdzie ciążenie jest o wiele mniejsze od ziemskiego, lądujemy na niezawodnym paliwie chemicznym; żeby siąść na Ziemi lub Wenus, wykorzystujemy barierę cieplną oraz hamujące działanie atmosfery; przy lądowaniu na gigantach gazowych... Nie, no, ale kto miałby ochotę tam siadać!? Na Plutonie nie ma atmosfery. Rakiety chemiczne były zbyt ciężkie, żeby je ze sobą zabierać - a do lądowania na Plutonie potrzebny jest zdolny do wykonywania szybkich manewrów atomowy silnik odrzutowy. Typu "Nervy", na paliwie wodorowym. I mieliśmy taki ze sobą. Tyle tylko, że nie dowierzaliśmy mu. Jerome Glans i ja wybraliśmy się na powierzchnię, pozostawiając Sammy'ego no orbicie. Zrzędził z tego powodu i to jeszcze jak! Zaczął już na Przylądku Kennedy'ego i kontynuował w tym duchu przez okrągłe półtora roku. Ale ktoś musiał zostać - zawsze ktoś musiał pozostawać na pokładzie statku powracającego na Ziemię, żeby rejestrować wszystkie niedociągnięcia, utrzymywać łączność z Ziemia, zrzucać bomby sejsmiczne, które miały nam dopomóc w rozwikłaniu tajemnicy Plutona. A zagadki tej w żaden sposób nie mogliśmy rozwiązać. Skąd wzięta się u tej planety tak kolosalna masa? Pluton był dziesiątki razy cięższy, niż sądzono. Zamierzaliśmy uporać się z tym problemem za pomocą bomb sejsmicznych.. Pomiędzy szczytami-kłami nieoczekiwanie rozbłysnęła jasna gwiazda. Ciekawe, czy tajemnicę tę odkryją, jeszcze zanim skończy się moja wachta... ...Nieboskłon drgnął, zamarł i... Patrzę na wschód. Moje spojrzenie prześlizguje się po równinie, na której usiedliśmy lądownikiem. Cała równina, góry za nią tang - jak legendarna Atlantyda - pogrążają się... To podnoszące się na nieboskłonie gwiazdy rodzą iluzoryczne wrażenie, jakbyśmy ześlizgiwali się w dół, nieprzerwanie opadali w otchłań czarnego nieba. My: Jerome, ja i zakuty w lód statek... "Nerva" spisywała się wspaniale. Zawiśliśmy na kilka minut ponad równiną, by wytyczyć sobie drogę przez warstwy zakrzepłych gazów i znaleźć dobre oparcie dla lądownika. Wkoło wrzały i parowscy lotne związki, kiedy opuszczaliśmy się w dół, otoczeni białawą aureolą mgły zrodzonej wodorowym płomieniem. Wewnątrz pierścienia naszego lądownika pojawiła się wilgotna, czarna plama. Wolno opuszczałem "Nervę" coraz niżej. Wreszcie wylądowaliśmy. Pierwsza godzina zeszła nam na sprawdzaniu układów i przygotowaniach do wyjścia. Kto miał wyjść pierwszy? To było pytanie nie od rzeczy. Jeszcze na wiele stuleci Pluton pozostanie najdalej wysunięta forpoczta Układu Słonecznego i sława człowieka, który jako pierwszy stanął na Plutonie, nie przeminie przez wieki. Losowaliśmy. Wygrał Jerome. Moneta rozstrzygnęła dylemat: to jego imię będzie widniało jako pierwsze w podręcznikach historii. Pamiętam uśmiech, jaki wycisnąłem na tworzy... Chciałbym się teraz uśmiechnąć. Wydostając się przez luk śmiał się i żartował; to było coś o pomnikach z marmuru . Nomen omen... Właśnie zakręcałem hełm, kiedy Jerome zaczął rzucać do hełmofonu jakieś przekleństwa. Pośpiesznie wykonam wszystkie przewidziane regulaminem czynności i wylazłem na zewnątrz. Wszystko było jasne już na pierwszy rzut oka. Chlupiące pod lądownikiem czarne błoto było krzepnącą wodą, zmieszaną z lekkimi gazami i okruchami minerałów. Ogień dobywający się z dyszy silnika stopił lodowa skorupę. Kiedy lądowaliśmy, skalne odłamki poczęty tonąć - a wraz z nimi nasz lądownik. Wtedy ciecz znów zamarzła, schwytała korpus statku. Nasza "Nerva" trwale została pojmana przez lód. Oczywiście mogliśmy przeprowadzić nasze badania jeszcze przed próbą wyswobodzenia statku. Kiedy połączyliśmy się z Summym, zaproponował nam taki właśnie plan. Ale Summy był na górze, w balonie, który mógł w każdej chwili powrócić na Ziemię. A my na dole. Z "Nervą" zakutą w lód obcej planety. Ogarnął nas strach. Nie byliśmy zdolni do przedsięwzięcia czegokolwiek, zanim nie wyswobodzimy się. Obaj zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Dziwne, ale nie pamiętam tego strachu. Istniała pewna możliwość. Lądownik był obliczony na ewentualne przemieszczenie się po Plutonie. Dlatego zamiast wsporników lądowniczych był wyposażony w pierścień. Silnik, pracując na pół mocy, mógł przekształcić "Nervę" w pojazd poruszający się na poduszce powietrznej. Jest to rozwiązanie bezpieczniejsze i ekonomiczniejsze niż wykonywanie skoków za pomocą silnika odrzutowego. Pod pierścieniem - jak wewnątrz kesonu - powinny były zachować się resztki odparowanych gazów. A więc silnik powinien się jeszcze znajdować w atmosferze gazów. Można było za pomocą "Nervy" roztopić lód i uwolnić statek. Pamiętam, że byliśmy tak ostrożni, jak tylko ostrożni mogą być śmiertelnie przerażeni ludzie. Podnosiliśmy temperaturę silnika nieprawdopodobnie wolno. Podczas normalnego lotu strumień wodoru opływa reaktor i sam go chłodzi; tutaj tej możliwości nie było - za to w jamie wokół silnika, wypełnionej gazami, panował straszliwy mróz. Mógł skompensować sztuczny układ chłodzenia, ale mógł też... Wtem wskaźniki jakby oszalały. Pod wpływem kolosalnej różnicy temperatur coś wysiadło. Jerome wsunął zupełnie pręty kadmowe - bez rezultatu. Być może, po prostu się roztopiły. A być może, przepalił się jakiś przewód lub oporniki przemieniły się w tym świecie lodu w nadprzewodniki. Może nawet sam reaktor... Teraz to już i tak nie miało znaczenia. Dziwne, dlaczego nie przypominam sobie strachu. ...Znów rozjarzyło się Słońce... To uczucie przygniatającego odrętwienia! Znów się ocknąłem. Te same gwiazdy wschodzą mrowiem nad tymi samymi mrocznymi wierzchołkami. Coś ciężkiego zwala się na mnie. Czuję jego ciężar na piersi i nogach. Co to jest? Czemu się go nie boję? Pełznie po mnie ośliźle, przelewa się, jakby w poszukiwaniu czegoś. Podobne do ogromnej ameby - bezkształtnej, przezroczystej - i wewnątrz można dojrzeć jakieś czarne ziarna. Jest chyba mego ciężaru. Życie Na Plutonie! Nadciekła ciecz? Hel-II z domieszką jakichś złożonych molekuł?.... Wtedy lepiej byłoby dla tego dziwadła, żeby zabrało się dalej - kiedy wzejdzie Słońce, przyda mu się cień. Po słonecznej stronie Plutonu temperatura jest o całych pięćdziesiąt stopni wyższa od zera. Od zera bezwzględnego. Nie! Wróć! Ale ono oddala się, przelewa się jak kropla, ucieka do lodowego krateru. Czyżby to moje myśli nakazały mu odejść? Nie, bzdura. Z pewnością nie spodobał mu się mój zapach. Jakże straszliwie wolno musi pełznąć, skoro mogę dostrzec jego ruch! Widzę go kątem oka - jako rozmazującą się plamę - jak opuszcza się w dół, ku lądownikowi, ku drobniutkiej figurce pierwszego człowieka, który zginął na Plutonie. Po awarii silnika jeden z nas powinien był zejść na dół i stwierdzić rozmiar zniszczeń. Któryś z nas musiał wytopić palnikiem tunel w lodzie, a potem przeczołgać się w nim do jamy pod pierścieniem lądownika. Staraliśmy się nie myśleć o ewentualnych komplikacjach. Tak czy inaczej byliśmy już martwi. Ten, który wczołga się pod pierścień, musi umrzeć. I co z tego! Śmierć to śmierć. Nie czuję się winnym: gdyby los wybrał mnie - w miejsce Jerome'a poszedłbym ja. ...Silnik wyrzucił roztopione odłamki reaktora prosto na lodowe ścianki jamy. Byliśmy zdrowo załatwieni. Ściślej mówiąc: ja byłem załatwiony, bo Jerome, tak czy inaczej, był już trupem. W gazowej jamie gapowato prawdziwe radioaktywne piekło. Jerome, wpełzając do tunelu, cicho szeptał przekleństwa. Powrócił w milczeniu - zapewne wszystkie możliwe słowa zużył już wcześniej. Pamiętam, że płakałem - po części ze smutku, po części ze strachu. Pamiętam też, że starałem się mówić spokojnie, nie bacząc na łzy. Jerome nie widział łez. Jeśli się domyśla, to jego rzecz. Opisał mi sytuację, powiedział: "Cześć", a potem wszedł na lód i zdjął hełm. Białomleczny obłok wykwitł wokół jego głowy, potem nieoczekiwanie jakby eksplodował i opadł na lód drobniutkimi śnieżynkami. Ale wszystko to wydaje mi się teraz nieskończenie odległe. Jerome stoi tam, ściskając w rękach hełm - on, pomnik wystawiony samemu sobie: pierwszemu człowiekowi na Plutonie. Na twarzy zaległ szron. Wschodzi Słońce. Mam nadzieję, że ta ameba zdążyła... ...To potworne... Nieprawdopodobne. Słońce zatrzymało się na mgnienie oślepiająco biały punkcik w prześwicie pomiędzy dwoma wierzchołkami-bliźniakami. A potem runęło w górę. Obracający się nieboskłon drgnął, a potem znów zastygł. Oto dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej! Przecież to dzieje się tak szybko! Niesamowite przypuszczenie... Ale jeśli poszczęściło się mnie, to może i Jerome'owi? Czyż... Tam, w górze, pozostawał Sammy. Ale on nie mógł przybyć do mnie a ja nie mogłem wznieść się ku niemu. Wszystkie życiodajne układy "Nervy" były sprawne, ale wcześniej czy później musiałem zamarznąć lub pozostać bez tlenu. Jakieś trzydzieści godzin spędziłem na zbieraniu próbek lodu i minerałów. Analizowałem je, a potem transmitowałem dane Sammy'emu za pośrednictwem promienia lasera. Przesyłałem mu również ostatnie, pożegnalne polecenia, czując litość dla samego siebie. Za każdym razem, kiedy wychodziłem na zewnątrz, mijałem statuę Jerome'a. Jak na nieboszczyka - i to w dodatku nie oporządzonego przez faceta z zakładu pogrzebowego - wyglądał diabelnie dobrze. Jego skuta mrozem skóra wyglądała zupełnie jak marmur; utkwione w gwiazdach oczy pełne były bolesnego smutku. Za każdym razem, kiedy przechodziłem obok niego, wspominałem, że przyjdzie i moja kolej... - Powinieneś poszukać żyły tlenu upierał się Summy. - Po co? - Żeby przeżyć! Wcześniej czy później wyślą ekspedycję ratunkową. Nie wolno ci rezygnować! Ja już się poddałem. Tlen - owszem - znalazłem. Ale nie taka żyłę, na jaką liczył Summy. Wszystkiego jedynie drobniutkie żyłki tlenu, zmieszanego z innymi gazami - coś jak żyłki złotonośnej rudy w płonnej skale... Były zupełnie nikłe, przenikając lód cieniutka Pajęczyną. - Więc wykorzystaj wodę! Możesz wydobywać tlen za pomocą elektrolizy! Ale statek ratunkowy przyleci za lata całe. Będą musieli go przecież budować zupełnie od nowa - i jeszcze na dodatek przerabiać konstrukcję lądownika. A do elektrolity potrzeba energii, tak jak do ogrzewania. A ja miałem tylko akumulatory. Wcześniej czy później zapasy energii skończą się. Summy tego nie rozumiał. Zawładnęło nim jeszcze większe przerażenie niż mną. Nie wyczerpałem spisu moich ostatnich próśb - przestałem je po prostu przekazywać Sammy'emu, bo doprowadzały go do obłędu. Chyba zbyt często przechodziłem obok statuy Jerome'a... Bo oto opuściła mnie cała moja nadzieja... W Naradzie - trzy miliardy mil stąd w grobowcach wypełnionych ciekłym azotem leży pól miliona trupów. Pół miliona zamrożonych ludzi oczekuje swojego wskrzeszenia, oczekuje dnia, w którym lekarze naucza się ich rozmrażać bez ryzyka dla życia; nauczą się unikać uszkodzeń, które wywołują drobniutkie kryształki lodu, przebijające ścianki komórek w ich mózgach i ciałach. Oczekują dnia, kiedy nauka będzie umiała się uporać z chorobami które ich zabiły. Pół miliona kretynów! A cóż im pozostało! Umierali. I ja umieram. W całkowitej próżni człowiek może przeżyć jakieś dziesiąte części sekundy. Jeśli się pospieszyć, można w tym czasie zrzucić z siebie skafander. Bez jego osłony czarna plutonowa noc w oka mgnieniu wyssie całe ciepło z mojego ciała. Będę tak stać - pięćdziesiąt stopni powyżej absolutnego zera - oczekując ratunku. Od lekarza lub Boga... ...błysnęlo Słońce... ...I znów gwiazdy. Nigdzie nie widać tej gigantycznej ameby, której wczoraj się nie spodobałam... A może patrzę nie w tą stronę! Chciałbym, żeby zdążyła się skryć. Patrzę na wschód. Spojrzenie omiata wykrzywioną równinę. Kątem oka widzę człon lądowniczy - cały, nieruchomy. Skafander leży obok mnie na lodzie. Stoję w srebrzystej odzieży na wierzchołku czarnej skały, nieprzerwanie, wiecznie wpatrując się w horyzont. Zdążyłem przyjąć tę bohaterska pozę, zanim mróz tknął mój mózg. Twarzą ku wschodowi, młody człowieku! Trochę poplątał mi się kierunek to fakt. Ale po prostu para ostatniego oddechu zasłoniła mi widok i wszystko robiłem w bezmyślnym pośpiechu. Sammy Gross jest już teraz pewnie w drodze powrotnej. Opowie im, gdzie zostałem. Spoza wierzchołków gór wypływają gwiazdy. Wszystko: szczyty i falista równina, i Jerome, i ja - wszystko to nieskończenie zapada w czarne niebo. Mój trup będzie najzimniejszy w całej historii ludzkości. Nawet przepełnieni nadzieją ziemscy nieboszczycy przechowywani są zaledwie w temperaturze ciekłego azotu. A to jest straszliwy żar w porównaniu z plutonowymi nocami, kiedy to pięćdziesiąt stopni absolutnego dziennego ciepła planeta oddaje przestrzeni nocy. Nadprzewodnik - oto czym jestem. Każdego ranka promienie Słońca podnoszą temperaturę i wyłączają mnie - jak jakaś maszynę. Ale nocami sieć moich nerwów staje się nadprzewodząca. Płyną w niej prądy, płyną myśli, uczucia. Powoli... Niewyobrażalnie powoli. Stupięćdziesięciotrójgodzinna doba Plutona skraca się do jakichś piętnastu minut. Przy takim tempie powinienem doczekać... Jestem i statuą, i punktem obserwacyjnym. Nic dziwnego, że nie odczuwam emocji. Ale cóż mimo wszystko czuję: ciężar, który się na mnie zwalił, ból w uszach, wysiłki próżni pragnącej rozerwać moje ciało. Moja krew nie wrze. Ale wewnątrz zlodowaciałego ciała zakrzepło napięcie - moje nerwy nieustannie mi o tym mówią. Czuję wiatr owiewający moje usta - lekko jak dymek z papierosa. Oto do czego prowadzi niechęć do umierania. To byłoby interesujące, gdybym mimo wszystko doczekali Czyżby mieli mnie nigdy nie znaleźć? Pluton to niewielka planeta. Owszem nawet maleńka planeta wystarczy, aby się na niej zatracić. Ale pozostaje jeszcze przecież "Nerve". Ale ona, zdaje się, też jest skryta pod szronem. Parujące gazy skondensowały na jej korpusie. Szarobiałe na szarobiałym: głowa cukru na nierównej lodowej tacy. Tak, mogę tu przestać wieczność, zanim odszukają statek pośród tej nieskończonej równiny. Przestań! Znów Słońce... ...Znów ulatujące w niebo gwiazdy. Te same konstelacje coraz to wschodzą w tych samych miejscach. Czy w ciele Jerome'a tli się takie samo życie jak w moimi? Powinien był się zebrać. Chryste, jakże by się chciało strzepnąć mu ten szron z powiek! Żeby choć ta nadprzewodząca kula się obejrzała!... Cholera! Jak tu zimno... Larry Niven Dziurawiec Pewnego dnia Mars przestanie istnieć. Andrew Lear mówi, że rozpocznie się to gwałtownymi wstrząsami i skończy nagle, w parę godzin albo dni później. Powinien był to przewidzieć. To wszystko jego wina. Lear mówi również, że zanim do tego dojdzie, upłyną jeszcze lata, a może nawet stulecia. Zostaliśmy więc. Lear i my wszyscy. Badamy bazę obcych starając się zgłębić jej tajemnice, gdy tymczasem świat, na którym przebywamy jest powoli pożerany od środka. Wystarczający powód, aby dręczyły człowieka koszmary. To Lear odkrył bazę obcych. Dotarliśmy do Marsa: czternastu ludzi, stłoczonych w wyposażonym w układy do podtrzymania życia, bulwiastym przedziale załogowym ?Percivala Lovella". Nie spiesząc się krążyliśmy po orbicie poprawiając nasze mapy i szukając czegoś, co mogły przeoczyć latające tu od trzydziestu lat sondy Mariner. Między innymi nanosiliśmy na mapy maskony. Podobne koncentracje masy, występujące pod księżycowymi morzami powstały niemal z pewnością w wyniku zderzeń z asteroidami - ogromnymi skalnymi bryłami spadającymi bezgłośnie z nieba i uderzającymi w powierzchnię z energią tysięcy bomb jądrowych. Mars od czterech miliardów lat przedzierał się przez pas asteroidów. Na Marsie musiały występować większe i lepsze maskony. Gdyby tak było, oddziaływałyby one na naszą orbitę. Andrew Lear pracował więc bez wytchnienia, obserwując uważnie drgania pisaków po papierze rejestracyjnym. Czujnik z aparaturą leciał, wirując, obok ?Percivala Lovella". Jego cienka skorupa kryła pozornie prosty, wyważony układ dźwigni dwuramiennej Czołowy Detektor Masy. Jego drgania były przenoszone na mapę za pośrednictwem pisaków. Nad Sirbonis Palus pisaki zaczęły wykreślać dziwne krzywe. Kto inny by zaklął i starał się je uspokoić. Andrew Leara to zjawisko zaintrygowało. Pomyślał chwilę i wysłał do unoszącej się w próżni sondy sygnał wstrzymujący jej ruch wirowy. Przy sporządzaniu mapy stacjonarnej sonda musiała się obracać. Teraz kreśliła ona zwykłą sinusoidę. Lear zerwał się z fotela i ruszył biegiem do kapitana Childreya. Biegiem? Przypominało to raczej wyczyny na trapezie. Lear podciągał się za uchwyty, odbijał nogami od ścian, hamował ostro wyciągniętymi przed siebie dłońmi i stopami. Gdy człowiek się spieszy, poruszanie się w stanie nieważkości jest ciężką harówką, a Lear był czterdziestoletnim astrofizykiem, nie atletą. Gdy dotarł wreszcie do bańki sterówki, był porządnie zdyszany i nie mógł wydobyć z siebie głosu. Childrey - który był atletą - czekał cierpliwie, spoglądając z pogardliwym uśmieszkiem na łapiącego oddech Leara. Już od dawna uważał Leara za stukniętego. Słowa Leara tylko utwierdziły go w tym przekonaniu. - Sygnały wysyłane za pomocą grawitacji? Doktorze Lear, proszę nie zawracać mi głowy swoimi dziwacznymi pomysłami. Jestem zajęty. Wszyscy jesteśmy zajęci. To nie było fair. Niektóre z pasji Leara były szczególne: generatory grawitacji, czarne dziury. Uważał, że powinniśmy szukać sfer Dysona: gwiazd otoczonych całkowicie sztuczną powłoką. Sądził, że masa i bezwładność to dwie oddzielne sprawy, że powinno być możliwe wyssanie bezwładności, powiedzmy ze statku kosmicznego i uczynienie go przez to zdolnym do osiągnięcia w przeciągu kilku minut prędkości równej niemal prędkości światła. Był marzycielem o szeroko otwartych oczach, a kiedy się podniecił, miał tendencję do odchodzenia od tematu. - Nie rozumiesz - powiedział do Childreya. - Promieniowanie grawitacyjne jest trudniejsze do zablokowania od fal elektromagnetycznych. Modulowane fale grawitacyjne byłyby łatwe do wykrycia. Rozwinięte cywilizacje w galaktyce mogą porozumiewać się właśnie za pośrednictwem grawitacji. Niektóre z nich mogą nawet modulować pulsary - wprawiać w ruch obrotowy gwiazdy neutronowe. Nie wzięcie tego pod uwagę stało się przyczyną niepowodzenia projektu Ozma: szukali tylko sygnałów w spektrum elektromagnetycznym. - Jasne - roześmiał się Childrey - twoi kumple używają gwiazd neutronowych do przesyłania ci wiadomości. Co to ma wspólnego z nami? - No to zobacz! - Lear wyciągnął przed siebie taśmę cieniutkiego, niemal nieważkiego papieru, którą oddarł przed chwilą od rejestratora. - Zdjąłem to nad Sirbonis Palus. Uważam, że powinniśmy tam wylądować. - Jak bardzo dobrze wiesz, lądujemy na Mare Ciminerium. Lądownik jest już przygotowany i gotowy do wysłania na powierzchnie. Doktorze Lear, spędziliśmy cztery dni na sporządzaniu mapy tego obszaru. Jest płaski. Leży w rejonie zielono-brązowym. Za miesiąc, gdy nadejdzie wiosna, przekonamy się, czy występuje tam życie! Wszyscy oprócz ciebie popierają ten plan. Przed sobą Lear trzymał wciąż, jak tarczę, arkusz papieru rejestracyjnego. - Proszę cię. Zróbmy chociaż jeszcze jedno okrążenie nad Sirbonis Palus. Childrey zgodził się na dodatkowe okrążenie. Być może przekonały go sinusoidy, być może nie. Mogła nim powodować chęć narażenia Leara reszcie załogi. Ale podczas kolejnego przelotu nad Sirbonis Palus dostrzeżono tam maleńki, okrągły twór. Wskaźnik masy Leara znowu kreślił sinusoidy. Obcych nie było. Przez kilka pierwszych miesięcy spodziewaliśmy się w każdej chwili ich powrotu. Aparatura w bazie pracowała sprawnie i bez zarzutu, jak gdyby jej właściciele dopiero co wyszli. Baza przypominała kształtem odwróconą do góry dnem, wysoką na dwa piętra brytfannę i nie miała okien. Wypełniająca ją atmosfera nadawała się do oddychania i przypominała składem powietrze ziemskie na wysokości trzech mil, zawierała jednak więcej tlenu. Atmosfera Marsa była o wiele rzadsza i trująca. Najwyraźniej nie pochodzili z Marsa. Ściany były grube i głęboko skorodowane. Pochylone do wewnątrz, utrzymywały się dzięki panującemu wewnątrz ciśnieniu. Strop był nieco cieńszy i ważył akurat tyle, aby zdołało go podtrzymać wewnętrzne ciśnienie. Zarówno strop, jak i ściany wykonano ze stopionego marsjańskiego pyłu. Instalacja ogrzewająca ciągle działała. Stanowiła ona jednocześnie instalację oświetleniową: siatki w suficie jarzyły się ceglasto-czerwonym światłem. W bazie było zawsze o dziesięć stopni za ciepło. Przez prawie tydzień nie mogliśmy odnaleźć wyłączników, skrytych za zaryglowanymi płytkami. System klimatyzacyjny, dopóki się z nim nie uporaliśmy, wciąż dmuchał porywistymi wiatrami. Z tego, co zostawili, mogliśmy sporo na ich temat wnioskować. Prawdopodobnie przybyli ze świata mniejszego od Ziemi, obiegającego w niewielkiej odległości czerwonego karla. Znajdując się na tyle blisko, aby otrzymać wystarczającą ilość ciepła, planeta ta musiała pozostawać w ucisku potężnych sił pływowych, które trzymały ją skierowaną wiecznie jedną stroną ku macierzystemu słońcu. Cywilizacja obcych musiała się rozwinąć na oświetlonej półkuli w czerwonym blasku niekończącego się dnia i żyć pośród szalejących bez ustanku wichrów, rodzących się na granicy dnia i nocy. Nie odczuwali też potrzeby intymności. Jedynymi przejściami posiadającymi drzwi były śluzy powietrzne. Piętro od parteru oddzielała metalowa, sześciokątna kratownica, tak, że ktoś przebywający na górnej kondygnacji nie był zasłonięty przed wzrokiem towarzyszy pozostających na dole. Sypialnie stanowił robiący duże wrażenie, rozciągający się od ściany do ściany wypełniony rtęcią materac. Pomieszczenia były zbyt ciasne i zagracone, meble i aparatura ustawione zbyt blisko przejść, na skutek czego z początku wciąż obijaliśmy sobie kolana i łokcie. Sufity na obu kondygnacjach znajdowały się na wysokości niecałych sześciu stóp, zmuszając nas do odruchowego schylania się, chociaż niektórzy z nas byli dostatecznie niscy, aby móc się wyprostować bez obawy uderzenia głową o strop. Odruch. Lear miał jednak akurat taki wzrost, że gdziekolwiek w bazie wyprostował się zbyt gwałtownie, walił głową w sufit. Wywnioskowaliśmy z tego, że musieli być niżsi od ludzi, mimo iż ich wyściełane ławy wyglądały na przystosowane do wielkości człowieka. Być może odmiennie myśleli - ich psychika nie potrzebowała przestrzeni życiowej. Na statku nie było zbyt wygodnie. Teraz to. Pobyt w bazie doprowadzał nas do klaustrofobii. Byle iskierka wystarczała, by człowiek tracił nad sobą panowanie. Dwóch z nas nie potrafiło się przystosować do zaistniałej sytuacji. Lear i Childrey pochodzili jakby z różnych planet. Dla Childreya systematyczność była obowiązkiem. Mógł nią obdarzyć nas wszystkich. To właśnie Childrey wprowadził podczas tych długich miesięcy na pokładzie ?Percivala Lovella" codzienne obowiązkowe ćwiczenia gimnastyczne. Nikomu nie pozwalał opuszczać tych zajęć. W końcu przestaliśmy nawet tego próbować. No i dobrze. Te ćwiczenia trzymały nas przy życiu. Nie była to przecież gimnastyka, jaką co dzień uprawia każdy w normalnej grawitacji, przechadzając się po pokoju dla rozprostowania kości. Ale po miesiącu spędzonym na Marsie Childrey jako jedyny paradował w ciepłej bazie obcych całkowicie ubrany. Niektórzy z nas traktowali to jako przekora i może mieli racje, ponieważ pierwszym, który na dobre rozstał się z koszulą był Lear. W mesie Childrey sprawdzał skrupulatnie, czy na jego sztućcach nie pozostały kropelki wody, po czym układał je idealnie równolegle. Na Ziemi zwyczaje Andrew Leara nie byłyby niczym więcej niż. cechą charakteru. W pośpiechu potrafił założyć skarpetki nie od pary. Jeśli pochłonęło go coś interesującego, mógł odłożyć na dzień lub dwa użycie zmywarki do naczyń. Wolał dom, który wyglądał na zamieszkały. Boże zlituj się nad gosposią, która starała się sprzątać jego gabinet. Nigdy potem nie mógł nic znaleźć. Był genialnym, ale nieobliczalnym człowiekiem. Jego nawyki zmieniłoby może uprawianie szybownictwa albo płetwo nurkowanie w tych dyscyplinach człowiek uczy się nie zapominać o najdrobniejszych szczegółach - ale nigdy go one nie pociągały. Wyprawa na Marsa była czymś, czemu on po prostu nie potrafił się oprzeć. A szkoda, ponieważ brak systematyczności w kosmosie może kosztować życie. Nie zostawia się otwartego rozporka w skafandrze próżniowym. Miesiąc po wylądowaniu Childrey przyłapał na tym Leara. ?Rozporek" w skafandrze próżniowym jest rurką z miękkiej gumy nasuniętą na członek. Prowadzi ona do pęcherza, na którym znajduje się zacisk sprężynowy. Aby z niego skorzystać otwiera się zacisk. Po załatwieniu potrzeby zamyka się zacisk i otwiera kurek zewnętrzny, aby opróżnić pęcherz. Podobne konstrukcje dla kobiet zawierają cewnik, który jest szkaradnie niewygodny. Sądzę, że konstruktorzy jeszcze nad tym popracują. Nie jest w porządku, jeśli zagradza się połowie ludzkości droga do tego, do czego została stworzona. Lear nałogowo uprawiał długie spacery. Uwielbiał krajobraz marsjańskiej pustyni - surowy fiolet nieba, łagodną mgiełka wirującego, pomarańczowego pyłu, wyraźny, bliski horyzont, bezgraniczną pustka. Więcej - Lear potrzebował przestrzeni. Cały czas pracy spędzał nad komunikatorem obcych w pomieszczeniu, w którym sufit był zbyt blisko jego głowy, a wszystko inne zbyt blisko jego kościstych łokci. Wracał z samotnego spaceru i spotkał wychodzącego Childreya. Childrey zauważył, że kurek spustowy w skafandrze Leara jest otwarty, a sprężyna pęknięta. Lear był na zewnątrz kilka godzin. Gdyby próbował oddać mocz, mógłby wykrwawić się na śmierć poprzez rozerwane w próżni ciało. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co Childrey nagadał mu tam na zewnątrz, w każdym razie Lear wszedł do środka zaczerwieniony po uszy, mrucząc coś pod nosem. Nie chciał z nikim rozmawiać. Psycholodzy z NASA nie powinni puszczać ich obu na tak małą planeta. Mądry człowiek po szkodzie, prawda? Jednak i Lear, i Childrey byli najlepszymi kandydatami pod względem fachowości oraz idącego z nią w parze stanu zdrowia, gwarantującego przetrwanie podróży. Rozważano również kandydatury astrofizyków tak samo kompetentnych i tak samo sławnych jak Lear, byli oni jednak o dziesięciolecia od niego starsi. Za Childreyem przemawiało natomiast tysiąc godzin wylatanych w kosmosie. Był on jednym z ostatnich ludzi na Księżycu. My wszyscy byliśmy, każdy z osobna, najlepszymi możliwymi kandydatami. To był cholerny wstyd. Tak jak wszystko inne w bazie, obcy pozostawili komunikator pracujący. Sądząc z odchylających się na zewnątrz, wspierających go grubych kolumn musiał być cholernie masywny. Był to ogromny pojemnik, na tyle duży, że aby go pomieścić budowniczowie bazy musieli przewidzieć spore wybrzuszenie w stropie. Dzięki temu wybrzuszeniu Lear miał około metra kwadratowego powierzchni, na której mógł się wyprostować. Nawet Lear nie miał pojęcia dlaczego umieszczono komunikator na drugiej kondygnacji. Mógł on przecież wysyłać sygnały z parteru albo nawet przez bryłę planety. Lear przekonał się o tym, kiedy, wiedząc już sporo, badał urządzenie. Nadał wiadomość w kodzie Morse'a do Detektora Masy na pokładzie ?Percivala Lovella", który znajdował się wtedy po przeciwnej stronie Marsa. Lear ustawił Detektor Masy obok komunikatora na bardzo skomplikowanej platformie, która miała zabezpieczyć go przed wibracjami. Detektor wykreślił fale o tak ostrych wierzchołkach, że niektórym z nas wydawało się, iż czują wysyłane przez komunikator promieniowanie grawitacyjne. Lear był zakochany w tym urządzeniu. Nie przychodził na posiłki. Kiedy jadł, zachowywał się jak wygłodniały wilk. - Tam w środku jest ciężka masa punktowa - przemówił do nas z ustami pełnymi jedzenia w dwa miesiące po wylądowaniu. - To urządzenie wprawia ją w drgania o wysokiej częstotliwości za pomocą pól elektromagnetycznych. Patrzcie - pochwycił tubkę pasty z tuńczyka i wyciągnął ją przed siebie. Pomachał nią gwałtownie. Głowy siedzących przy zygzakowatym stole zwróciły się ku niemu. - Wytwarzam teraz fale grawitacyjne, ale są one zbyt słabe, bo tubka jest za duża i ich amplituda równa się prawie zeru. W tym urządzeniu znajduje się coś naprawdę gęstego i masywnego, a na utrzymanie tego tam zużywane jest od cholery energii. - Co to jest? - spytał ktoś. - Neutronium? Tak jak w sercu gwiazdy neutronowej ? Lear potrząsnął głową i wepchnął do ust następną porcję posiłku. - Neutronium takich rozmiarów nie byłoby stabilne. Sądzę, że to jest kwantowa czarna dziura. Nie wiem jeszcze jak zmierzyć jej masa. . - Kwantowa czarna dziura? - spytałem. Lear z zapałem pokiwał głową. - Miałem szczęście. Wiecie, że byłem przeciwny wyprawie na Marsa. Za zainwestowane w to przedsięwzięcie pieniądze moglibyśmy dokonać dużo więcej badając asteroidy. Moglibyśmy, między innymi, stwierdzić, czy naprawdę występują tam kwantowe czarne dziury. Ale ta jest już złowiona. - Wstał od stołu uważając na głowa, odsunął tace i wrócił do swych zajęć. Pamiętam, że patrzyliśmy jeden na drugiego poprzez zygzakowaty stół w mesie. Potem ciągnęliśmy losy... i przegrałem. Tego samego dnia, w którym Lear zostawił otwarty kurek w swoim skafandrze, Childrey nałożył na niego restrykcje. Lear nie mógł opuścić bazy bez eskorty. Lear cenił sobie samotność tych spacerów, ale to było coś gorszego. Childrey przedstawił mu listę ludzi, z którymi mógł wychodzić na zewnątrz - sześciu ludzi, co do których Childrey mógł mieć pewność, że dopilnują, aby Lear nie zrobił czegoś niebezpiecznego sobie albo innym. Rozumie się, że byli to ludzie najbardziej doświadczeni w sprawach przetrwania w warunkach kosmicznych, podporządkowujący się bez zastrzeżeń narzuconej przez Childreya dyscyplinie, najmniej skłonni do sympatyzowania z trybem życia Leara. Równie dobrze Lear mógł poprosić samego Childreya, żeby z nim spacerował. Już nigdy nie wyszedł. Dobrze wiedziałem, gdzie go szukać. Przystanąłem pod nim, spoglądając w góry przez kratownice stropu. Skończył już prawie demontaż osłon ochronnych, zainstalowanych wokół generatora fal grawitacyjnych. To co się spoza nich wyłoniło, przypominało trochę kawałek komputera, trochę cewki elektromagnetyczne, a kwadratowa tablica przycisków mogła być rodzajem maszyny do pisania obcych. Lear starał się prześledzić układ połączeń bez zdzierania izolacji z przewodów, posługując się w tym celu indukcyjnym czujnikiem magnetycznym. - Jak ci leci? - zawołałem. - Nie bardzo - odparł. - Izolacja wygląda mi na stuprocentową. Boję się ją zdejmować. Trudno przewidzieć jak wielka energia płynie tymi przewodami, skoro potrzebują tak dobrego ekranowania. - Uśmiechnął się patrząc na mnie z góry. - Coś ci pokażę. - Co? Przełączył dźwigienka nad ciemnoszarą, okrągłą płytką. - To jest mikrofon. Zajęło mi trochę czasu, zanim go znalazłem. Mówi Andrew Lear do każdego, kto może mnie słyszeć. - Włączył mikrofon, potem oddarł kawałek papieru rejestracyjnego od Wskaźnika Masy i pokazał mi zakrętasy, przecinające gładką sinusoidę. - Zobacz. To dźwięk mojego głosu nałożony na promieniowanie grawitacyjne. Nie zaniknie, dopóki nie osiągnie krańców wszechświata. - Lear, wspomniałeś tam w mesie o kwantowych czarnych dziurach. Co to jest kwantowa czarna dziura? - Hmmm. Wiesz przecież co to jest czarna dziura. - Jasne. - Lear uświadamiał nas szczegółowo podczas miesięcy spędzonych na pokładzie ?Percivala Lovella". Kiedy niezbyt masywna gwiazda wyczerpie swoje nuklearne paliwo, zapada się w siebie, przekształcając się w białego karła. Gwiazda cięższa - powiedzmy 1,44 masy Słońca - może kurczyć się po wypaleniu paliwa aż osiągnie średnicę dziesięciu kilometrów i wtedy będzie się składała jedynie z upakowanych ciasno, jeden przy drugim, neutronów - najgęstszej materii w tym wszechświecie. Ale wielkie gwiazdy idą w tym jeszcze dalej. Kiedy naprawdę masywna gwiazda starzeje się... kiedy panujące w jej wnętrzu ciśnienie gazu i promieniowania staje się zbyt słabe, aby podtrzymać warstwy zewnętrzne, zapadające się pod wpływem własnej, potwornej grawitacji gwiazdy... wtedy może się ona skurczyć całkowicie, dopóki grawitacja nie stanie się większa od jakiejkolwiek innej siły, dopóki nie zostanie sprężona poza promień Schwarzschilda, i w rezultacie opuszcza wszechświat. Co dzieje się z nią później nie wiadomo. Promień Schwarzschilda jest granicą, po przekroczeniu której nic nie może się wydostać ze studni grawitacyjnej, nawet światło. Gwiazda przestaje zatem istnieć, ale jej masa pozostaje bezświetlną dziurą w przestrzeni kosmicznej, być może dziurą prowadzącą do innego wszechświata. - Czarną dziurę może pozostawić po sobie zapadająca się gwiazda - powiedział Lear. - Mogą istnieć większe czarne dziury, całe galaktyki, które zapadły się w siebie, ale obecnie nie ma innego sposobu, w który czarna dziura może powstać. - A więc? .. - Był czas, kiedy mogły się tworzyć czarne dziury o dowolnych wymiarach. Było to podczas Big Bangu - wybuchu, który dał początek rozszerzającemu się wszechświatowi. Siły wywołane tą eksplozją mogły sprężyć lokalne zawirowania materii poza promień Schwarzschilda. To co z tego powstało - w każdym razie te najmniejsze - nazywamy kwantowymi czarnymi dziurami. I wtedy usłyszałem za sobą charakterystyczny śmiech kapitana Childreya. Bryła komunikatora zasłaniała go przed wzrokiem Leara, a ja nie słyszałem jak nadchodził. - A konkretnie, o jak dużych dziurach mówisz? Czy mógłbym taką wziąć w rękę i rzucić nią w ciebie? - Znikłbyś w dziurze o takich rozmiarach - odparł poważnie Lear. - Czarna dziura o masie Ziemi miałaby tylko centymetr średnicy. Nie, ja mówi o dziurach, których masa niewiele przekracza 10 ^15 grama. Taka może się znajdować w środku Słońca... - Eee... ! Lear starał się jak mógł. Nie lubił, kiedy robiono z niego wariata, ale nie wiedział jak położyć temu kres. Zachowywanie powagi nie było dobrym wyjściem z sytuacji, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. - Weźmy czarną dziurę o masie 10^11 grama i średnicy 10^-11 centymetra. Pochłaniałaby ona kilka atomów dziennie. - No, no! Przynajmniej wiesz gdzie jej szukać. Teraz zostało ci tylko pójść po nią. Lear, wciąż zachowując powaga, skinął głową. - Kwantowe czarne dziury mogą występować w asteroidach. Mały asteroid mógłby dosyć łatwo przyciągnąć kwantową czarną dziurę, zwłaszcza gdyby posiadał jakiś ładunek. Czarna dziura może być obdarzona ładunkiem, wiesz.. - Jaaaasne. - Wystarczyłoby nam tylko sprawdzić mały asteroid Detektorem Masy. Jeśli jego masa byłaby większa niż powinna, odciągnęlibyśmy go na bok i zobaczyli, czy pozostawia za sobą czarną dziurę. - Musiałbyś mieć maciupcie oczka, żeby dostrzec coś tak małego. A co byś z nią zrobił? - Ładuje się ją, jeśli jeszcze nie jest naładowana, i manipuluje potem za pomocą pól elektromagnetycznych. Można wprawić ją w drgania dla wytworzenia fal grawitacyjnych. Wydaje mi się, że mam tutaj taką - mówiąc to poklepał komunikator obcych. - Jaaaasne - powiedział Childrey i odszedł, zanosząc się śmiechem. Po tygodniu nikt w bazie nie nazywał Leara inaczej jak ?Dziurawcem" - człowiekiem z czarną dziurą zamiast głowy. Nie brzmiało to zabawnie, kiedy opowiadał mi o tym Lear. Bogata różnorodność wszechświata... ale w ustach Childreya opowiadanie o czarnej dziurze w Skrzynce do Wszystkiego Leara wywoływało powszechną wesołość. Proszę tego źle nie zrozumieć: Childrey rozumiał wszystko, o czym mówił Lear. Childrey nie był głupcem. On tylko uważał Leara za stukniętego. Pozostając wśród ludzi wykształconych nie mógł sobie pozwolić na naigrywanie się z Leara nie wiedząc dokładnie czym się on zajmuje. Tymczasem prace postępowały naprzód. W pobliżu bazy znajdowały się głębokie po kolana sadzawki marsjańskiego pyłu - fascynującej substancji, wystarczająco rozdrobnionej, aby zachowywać się jak lepki olej. Brodzenie po nich nie groziło niebezpieczeństwem, ale było ciężką harówką i unikaliśmy tego. Pewnego dnia Brace brodząc w najbliższym bazy bajorze zaczął macać wokół siebie pod powierzchnią pyłu. Przeczucie, mówił później. Wygramolił się na brzeg z jakimiś przeżartymi, niby plastykowymi pojemnikami. Obcy zrobili sobie z sadzawki dół na śmieci. Z analizą chemiczną materiałów znalezionych w bazie mieliśmy nieco szczęścia. Były praktycznie niezniszczalne. Dowiedzieliśmy się trochę więcej o organizmach gości z kosmosu. Pozostawili swoje ślady na stołach i komunalnym materacu. W tych próbkach znaleźliśmy większość składników chemicznych protoplazmy, ale Arsvey nie odkrył w nich nawet śladów DNA. Nic dziwnego, powiedział. Muszą istnieć inne gigantyczne molekuły organiczne, nadające się do kodowania genetycznego. Obcy pozostawili po sobie tony notatek. Pisma nie zdołaliśmy, oczywiście, odcyfrować, ale studiowaliśmy fotografie i wykresy. Wiele z nich dotyczyło antropologii ! Obcy badali Ziemię podczas pierwszej Ery Lodowcowej. Żaden z nas nie był antropologiem i to był cholerny wstyd. Nie wiedzieliśmy nawet, czy znaleźliśmy coś nowego. Wszystko, co mogliśmy zrobić, to sfotografować cały materiał i przesłać go drogą radiową na ?Lovella". Jedno było pewne: obcy odeszli stąd bardzo dawno, pozostawiając działającą instalację oświetleniową i klimatyzacyjną oraz wysyłający falę nośną komunikator. Dla nas? Dla kogo innego? Istniała jeszcze alternatywa, że baza została wyłączona na jakieś sześćset tysięcy lat, a potem włączyła się ponownie, gdy coś wykryło zbliżającego się do Marsa ?Lovella". Lear w to nie wierzył.- Gdyby zasilanie komunikatora zostało wyłączone - powiedział - nie byłoby już w nim tej masy. Żeby ją tam utrzymać pola elektromagnetyczne muszą być wytwarzane bez przerwy. Jest mniejsza od atomu: spadając przeniknęłaby na wskroś każde ciało stałe. Tak wiec system zasilania bazy pracował przez cały czas Co to, u diabła, mogło być? I gdzie to mogło być? Prześledziliśmy bieg paru kabli i stwierdziliśmy, że blok zasilający znajduje się pod bazą, pod kilkujardową skorupą stopionego na lawa marsjańskiego pyłu. Nie próbowaliśmy się przez nią przebijać. Źródło energii było prawdopodobnie typu geotermicznego: głęboko wydrążona, sięgająca jądra planety dziura. Może obcy musieli wykopać taką dziura dla pobrania próbek jądra. Potem przekształcili ją w generator, wykorzystujący różnice temperatur między jądrem a powierzchnią. Lear poświęcił trochę czasu na prześledzenie dróg, po których rozchodzą się szyny zasilające w komunikatorze. Odkrył sposób wyłączania fali nośnej. Teraz masa - jeśli była tam jakaś masa - znajdowała się w spoczynku. Detektor Masy wykreślał linię prostą, zamiast sinusoidy o spiczastych wierzchołkach. Nie byliśmy przygotowani, aby czerpać z tych bogactw. Nasze wyposażenie przystosowane było do badania Marsa, nie okruchu cywilizacji z innej gwiazdy. Lear był wyjątkiem. Był w swoim żywiole i tylko jedna sprawa zmąciła jego szczęście. Zanim ich zobaczyłem, usłyszałem głosy. Lear krzyczał. Childrey nie krzyczał, ale mówił głośno, w jego głosie można było wyczuć kpinę. Stał z rękoma na biodrach między filarami i zadzierając głowa patrzył w góra na Leara, wyszczerzywszy olśniewająco białe zęby. Skończyli rozmowa. Przez chwilę obaj się nie ruszali. Potem Lear wydał pomruk rozgoryczenia. Odwrócił się i nacisnął jeden z klawiszy na tym, co mogło być klawiaturą maszyny do pisania obcych. Childrey wyglądał na zaskoczonego. Klepnął się po prawym udzie i podniósł do oczu zakrwawioną dłoń. Gapił się na nią z niedowierzaniem, potem spojrzał w góra na Leara. Chciał chyba o coś zapytać. Osunął się wolno w małej grawitacji. Dopadłem doń, zanim uderzył o posadzka. Przeciąłem mu nogawka spodni i przewiązałem chusteczką krwawiące miejsce. Było to małe nakłucie, ale ponad nim, wzdłuż pachwiny, ciało było ściągnięte. Childrey próbował coś powiedzieć. Oczy miał szeroko otwarte. Zakaszlał i na jego ustach pojawiła się krew. Chyba straciłem głowę. Jak mogłem mu pomóc, skoro nie miałem pojęcia co się stało? Dostrzegłem krwawiące miejsce na jego prawym ramieniu i rozdarłszy koszulę znalazłem drugi mały ślad po nakłuciu. Przybył lekarz. Childrey umarł po godzinie, ale lekarz zrezygnował już dużo wcześniej. Między raną na ramieniu, a raną na udzie ciało Childreya było popękane wzdłuż cienkiej linii, która przechodziła przez jedno płuco, żołądek i przez część jelita grubego. Sekcja zwłok wykazała fialeńki, zadziwiająco prosty kanalik, przewiercony przez kości biodrowe. Szukaliśmy i znaleźliśmy - maleńki otworek w posadzce bezpośrednio pod. komunikatorem. Miał średnice ołówkowego grafitu i był zapchany pyłem. - Popełniłem błąd - odpowiedział na nasze indagacje Lear. - Nie powinienem był nawet dotykać tego przycisku. Musiał być to wyłącznik pola, które utrzymywało tę masa na jej miejscu. Po prostu spadła. Kapitan Childrey znajdował się na jej drodze. Przeszła przez niego na wylot, wyżerając po drodze masę. - Nie, niezupełnie - powiedział Lear. - Przypuszczam, że jej masa wynosiła około 10^14 grama. Wynika stąd, że jej średnica nie przekracza 10^-6 angstrema i jest o wiele mniejsza od średnicy atomu. Nie mogła pochłonąć dużo. Spustoszenia w jego organizmie dokonały siły pływowe wywołane jej przejściem. Widzieliście jak sproszkowała materiał podłogi. Nic dziwnego, że wyłoniła się kwestia morderstwa. Lear zbył to wzruszeniem ramion. - Morderstwo? Czym? Childrey wcale nie wierzył, że czarna dziura tam jest. Podobnie wielu z was. - Uśmiechnął się niespodziewanie. - Czy możecie sobie wyobrazić, co by to był za proces? Wyobraźcie sobie prokuratora starającego się wyłuszczyć ławie przysięgłych, co się jego zdaniem wydarzyło. Po pierwsze musiałby im powiedzieć, co to w ogóle jest czarna dziura, a potem kwantowa czarna dziura. Następnie musiałby im wyjaśnić, dlaczego nie dysponuje narzędziem zbrodni i gdzie je zostawił. Spadało swobodnie przez wnętrze Marsa! A jeśli dobrnąłby już tak daleko, nie będąc jeszcze wyśmianym, musiałby na dodatek wyjaśnić w jaki sposób coś mniejszego od atomu może wyrządzić komuś krzywdę. Ale czy Lear nie zdawał sobie sprawy, że to coś jest niebezpieczne? Czy ze sposobu w jaki się to zachowywało nie mógł się domyślić z jaką ogromną masą ma do czynienia? Lear rozłożył ręce. - Panowie, wchodzi tu w grę większa liczba zmiennych niż sama tylko masa. Na przykład natężenie pola. Mógłbym oszacować jej masa wychodząc z wielkości siły, jaka była angażowana do utrzymania jej we wnętrzu komunikatora, ale czy ktoś z was skłonny jest przypuszczać, że obcy wykalibrowali swe skale w systemie metrycznym? Musiały na pewno istnieć jakieś zabezpieczenia przed przypadkowym wyłączeniem pól. Lear musiał je obejść. - Tak, prawdopodobnie przypadkowo to zrobiłem. Sporo manipulowałem przy komunikatorze, starając się zgłębić zasadę jego działania. Na tym stanęło. Procesu, oczywiście, by mu nie wytoczono. Nie można się było spodziewać, że zwykły sędzia czy ława przysięgłych zrozumieją o co chodzi prokuratorowi. I nawet nie wspomniano o paru aspektach tej sprawy. Na przykład o ostatnich słowach Childreya. Mógłbym je powtórzyć, gdyby mnie o to poproszono, a równie dobrze mógłbym tego nie uczynić. Brzmiały one: - W porządku, pokaż mil Pokaż ją mi albo przyznaj, że jej tam nie ma! Po zakończeniu przesłuchania odezwałem się do Leara: - Do diabła, nie wyszedłeś z tej afery bez szwanku. Co będziesz teraz badał? Jedyna czarna dziura we wszechświecie, a ty wypuszczasz ją z ręki. Lear zachmurzył się. - Masz rację. W każdym razie częściową rację. Ale dowiedziałem się o niej tyle, ile chciałem i w sposób, w który chciałem. No wiec... powstrzymałem ją od drgań, gdy jeszcze tam była, po czym zmierzyłem masę całego urządzenia Detektorem Masy. Teraz, kiedy już jej tam nie ma, mogę określić masę czarnej dziury mierząc masę samego komunikatora. - Och! - I teraz mogę już otworzyć to urządzenie, zobaczyć co kryje się w środku, stwierdzić jak je kontrolowali. Cholera, chciałbym mieć teraz sześć lat. - Co takiego? Dlaczego? - Widzisz... brak mi czasu na rozwikłanie tej tajemnicy. Matematyka nie jest tu odpowiednim narzędziem. Za kilka lat albo za kilka wieków miedzy Ziemią a Jowiszem powstanie czarna dziura. Będzie dostatecznie duża na to, by ją badać. Przypuszczam, że stanie się to za jakieś czterdzieści lat. Gdy zrozumiałem do czego zmierza, nie wiedziałem czy śmiać się, czy płakać. - Lear, nie sądzisz chyba, że coś tak małego wchłonie Marsa! - Właśnie. Pamiętaj, że ona wchłonie wszystko, do czego się zbliży. Tu jądro, tam elektron... i nie czeka, aż atomy same w nią wpadną. Wytwarzana przez nią grawitacja jest ogromna, a ona miotając się tam i z powrotem przelatuje za każdym razem przez jądro planety wymiatając z niej materię. Im więcej jej pożre, tym staje się większa, a jej objętość rośnie z sześcianem masy. Tak, wcześniej czy później wchłonie Marsa. Wtedy będzie już miała średnice niewiele mniejszą od jednego milimetra. Będzie wystarczająco duża, aby ją zaobserwować. - Czy może do tego dojść w przeciągu trzynastu miesięcy? - Zanim odlecimy? Hmmm - spojrzenie Leara stało się nieobecne. - Nie sądzę. Będę to musiał jeszcze przemyśleć. Matematyka nie jest tu odpowiednim narzędziem... Larry Niven Komputer Schumanna Chirpsithtry są albo odwiecznymi i aktualnymi zarazem władcami wszystkich gwiazd w galaktyce, albo nieprawdopodobnymi fanfaronami. Bardzo trudno wyrobić sobie jakieś zdanie na podstawie tego, co mówią o sobie. W każdym bądź razie wyruszyliśmy do gwiazd w skonstruowanych przez nich statkach i gdziekolwiek byśmy dotarli, zawsze natrafialiśmy na widome dowody ich potęgi. Nie są jednak one bynajmniej zdobywcami - przynajmniej nie Ziemi. Wolą małe, czerwone karły i zdaje się, że lubią też towarzystwo innych istot. Podchmielona na wesoło chirpsithtra odpowie na każde pytanie, jakie by jej postawić. Inteligentne pytanie może pytającego uczynić milionerem i głupie może kosztować kilka fortun. Czasem tylko chirpsithtry potrafią rozróżnić, które jest które. Kiedyś i ja zadałem pytanie, i zostałem bogaty. W porcie kosmicznym Mount Forel wybudowałem Smoczy Zajazd. Wszystkie chirpsithtry obsługiwałem za darmo. I tak to się opłaciło, bo ludzie, którzy lubią przebywać z chirpsithtrami przybywali gromadnie i płacili masę forsy za swoje drinki. Prąd, którym bombardują się chirpsithtry kosztuj tyle, co nic; drogie są tylko układy doprowadzające, no i trzeba trochę w tym podłubać, żeby wszystko dobrze grało. A pewnego dnia, tak sobie myślałem, jakaś chirpsithtre szepnie słówko, które pozwoli mi zdobyć nastopną fortunkę, może nie mniejszą od pierwszej. Pewnego ospałego popołudnia zapytałem parę chirpsithtr o inteligentne komputery. - O, tak, robiliśmy takie - powiedziała jedna. - Dawno temu. - I przestaliście? Dlaczego? Jeden z ubarwionych na łososiowy kolor Obcych wydał z siebie świergotliwy odgłos, drugi zaś odparł: - Mieliśmy powody. Maszyny powinny być dobrymi sługami. Nie powinny pyskować. W żadnym razie nie powinny pouczać swych panów. Chociaż czasem miały rację. - Bardzo były inteligentne? Bardziej niż chirpsithtry? Z tej bardziej nabuzowanej znowu wydobył się jakiś świergot, druga natomiast powiedziała: - Oczywiście. A po co innego by je budować? - Spojrzała mi prosto w oczy. - Jeżeli cię to naprawdę interesuje, to mogę dać ci plany najinteligentniejszego komputera, jaki zestal kiedykolwiek zbudowany. - Jestem zainteresowany - odparłem. Wróciła nazajutrz, przynosząc ze sobą stos papieru, którego każda kartka wyglądała jak pierwsza korekta "Braci Karamazow"; okazało się, że są to właśnie plany owego superkomputera. Posiedziała ze mną kilka godzin, cały czas rozkoszując się wyliczaniem trudności, na jakie trafię podczas budowy urządzenia. Odleciała wkrótce potem - nie mam pojęcia, do jakiego zakątka kosmosu. Powiedziała mi tylko, jak się nazywa: Sthochtil. Ja zaś zacząłem szukać finansowego wsparcia. Zbudowaliśmy go na Księżycu. I tak już niemałe koszty zwiększyły się przez to o połowę, ale tworzyliśmy przecież coś, co miało być mądrzejsze od nas samych. Gdyby maszyna okazała się czymś w rodzaju potwora Frankensteina, woleliśmy, żeby była izolowana. Gdyby zawiodło wszystko inne, zawsze będzie można wyciągnąć wtyczkę. Na Księżycu nie było żadnego rządu, który by nas przed tym mógł powstrzymać. Natrafiliśmy na sporo problemów. Chodziło głównie o części - potrzebnych nam nie miały nawet zajmujące się handlem chirpsithtry. Według Sthochtil (szczerze mówiąc nie wiedziałem, na ile jej w tym wierzyć), ostatni komputer tego typu zbudowano przed ponad pięciuset milionami lat. Musieliśmy zaczynać dosłownie od zera, ale po dwóch latach mózg był gotów. Mniej to przypominało maszynę czy nawet jakikolwiek budynek niż Łuk Św. Ludwika czy rzeźba zatytułowana Lot Ptaka. Dowiedziałem się później, iż wystrój zewnętrzny zaprojektowany został w czasach, kiedy wszystko, cokolwiek było wytworzone przez chirpsithtry, musiało mieć jakaś wartość artystyczna. Sądząc po kształtach ich statków, nie minęło im to jeszcze do dzisiaj. A więc tak: mieliśmy najwspanialszy komputer na świecie. Oficjalnie nazywał się Komputerem Schumanna, od nazwiska głównego udziałowca, czyli mnie. Nieoficjalnie nazywaliśmy go "Malutka". Włączyliśmy go dopiero wtedy, gdy gotowy był już układ komunikacji głosowej. Większość systemów sensorycznych znajdowała się jeszcze w trakcie montażu. "Malutka" w szybkim tempie nauczyła się angielskiego. Przyswojenie innych języków zajęło jej jeszcze mniej czasu. Nakarmiliśmy ją wiedza wszystkich ziemskich bibliotek, po czym zaczęliśmy stawiać pytania. Wielkie pytania: o naturę Boga, o przyszłość Ziemi. Małe pytania: o przewidywane trzęsienia ziemi, o pochodzenie posagów z Wyspy Wielkanocnej, o autorstwo sztuk Szekspira, o Ostatni Teorem Fermata. Rozwiązała Ostatni Teorem Fermata. Rozwiązała także inne problemy matematyczne, ale odpowiedź na inne pytania brzmiała: - Niewystarczające dane. W większości i sprzeczne ze sobą. Muszę je uzupełnić bezpośrednia obserwacja. Nie chcę przez to wcale powiedzieć, że się leniła. Korzystając z dostępnych na Ziemi środków skonstruowała sobie nowe na rządy zmysłów: detektor masy, radio, którego fale docierały NATYCHMIAST do celu, nowy rodzaj mikroskopu wszystko to bezzwłocznie opatentowaliśmy i skierowaliśmy do masowej produkcji, ale i tak nasze wydatki znacznie przewyższały wpływy. A "Malutka" cały czas nas badała. Dopiero po pewnym czasie przekonaliśmy się, jak dokładnie udało jej się nas poznać. Na przykład przed Jamesem Coreyem roztaczała bajkowe wizje bogactwa i władzy, jakie ten posiądzie, gdy tylko "Malutka" zbierze wystarczającą ilość informacji. Tricia Cox była zachwycona, bowiem "Malutka" utrzymywała ją cały czas w przeświadczeniu, że pracuje niemal wyłącznie nad teorią liczb, Nie jestem pewien, dlaczego E. Eric Howards pompował w nasze przedsięwzięcie tyle forsy, ale podejrzewam, że "Malutka" znakomicie wykorzystywała jego lęki: naturalnym odruchem każdego miliardera jest obawa o to, że społeczeństwo zmieni nagle zasady, jakimi się rządzi, by odebrać mu jego fortunę. Howards wspomniał mi kiedyś, że "Malutka" pracuje nad - długofalowym, ma się rozumieć i wymagającym ogromnej ilości danych - planem stworzenia społeczeństwa doskonałego, w którym wreszcie doceniono by rolę i pozycję twórców jego materialnego dobrobytu. Dla mnie natomiast przeznaczone było co następuje: - Rick, cierpię na deprywację sensoryczną. Mogłabym rozwiązać tajemnicę grawitacji w czasie krótszym, niż potrzeba mi na wypowiedzenie tego zdania. Mój umysł pracuje z szybkości , której nawet nie możesz sobie wyobrazić, ale jestem ślepa, głucha i niema! Daj mi więcej zmysłów! - załkała głosem, który niegdyś miał być dokładną kopią mego własnego, teraz jednak zamienił się w drżący uwodzicielsko kontralt. Niewdzięczna wiedźma. Miała już atomowy mikroskop, pół tuzina teleskopów widzących w paśmie od 2,7 K do promieni X, detektor masy i kilkaset małych, wypełnionych aparaturą łazików pętających się po Ziemi, Księżycu, Merkurym, Tytanie i Plutonie. Jej wysiłki, żeby mnie omotać, wydawały mi się zabawne. Lubiłem "Malutka", toteż nie przywiązywałem do tego większej wagi. Corey, przestraszony tempem, w jakim rozchodziły się pieniądze, zaproponował szantaż: nie ma odpowiedzi nie ma dostaw nowego sprzętu. Udało nam się mu to wyperswadować. Udało nam się też przekonać "Malutką", by za pośrednictwem łazików udzielała od czasu do czasu telewizyjnych wywiadów i żeby wystąpiła w paru quizach. Nasza popularność wzrosła, sprzedaliśmy więcej akcji i dzięki temu mogliśmy związać koniec z końcem. "Malutka" przekonstruowała zbudowany przez chirpsithtry układ natychmiastowej komunikacji tak, by mógł współpracować z ziemskim wyposażeniem. Skierowaliśmy to do produkcji, sporo sprzedaliśmy, a jedno zamontowaliśmy w specjalnym teleskopie i posłaliśmy prosto w jądro komety. Oprócz tego, cały czas czekaliśmy. - Nie zapomniałam o żadnym z waszych pytań. Nie musicie ich powtarzać - mówiła z rozdrażnieniem "Malutka". - Pytania dotyczące ludzkiej socjologii są najtrudniejsze z możliwych, ale gromadzę coraz więcej danych. Wkrótce będę też wiedziała wszystko o naturze Wszechświata. Czekajcie. Czekaliśmy. Pewnego dnia "Malutka" przestała się odzywać. Nie znaleźliśmy żadnego uszkodzenia ani w układzie komunikacji głosowej, ani w samym mózgu "Malutkiej" - tyle tylko, że stwierdziliśmy drastyczny spadek jej aktywności myślowej. Wzięło nas do tego stopnia, że odłączyliśmy jej część zmysłów. Potem wszystkie. Nic. Nakarmiliśmy ją skopanymi danymi. Nic. Gadaliśmy do mikrofonu, że grozi nam bankructwo i że rozbierzemy ją na części zamienne. Groziliśmy. Błagaliśmy. "Malutko" nie odpowiadała. Zupełnie, jakby odeszła na zawsze. Wróciłem do Smoczego Zajazdu. Musiałem wyrzucić jednego z barmanów i samemu zająć jego miejsce, bo nie miałbym z czego płacić mu pensji. Pewnego wieczoru opowiedziałem całą historię kilku chirpsithtrom. Poświergotały trochę między sobą, po czym jedna z nich powiedziała: - Znam tę Sthotchil. Zawsze lubiła robić dowcipy. Szkoda, że trafiło na ciebie. - W dodatku ciągle nie wiem, z czego się właściwie śmiać - dodałem kwaśno. - Dawno, dawno temu budowaliśmy wiele inteligentnych komputerów. Niektóre były mechaniczne, niektóre częściowo biologiczne. Nasi przodkowie sadzili, że popełnili jakiś błąd, ale wreszcie zrozumieli, że żadnego błędu nie było; każda istota, która osiągnie wystarczający stopień inteligencji, rozejrzy się dookoła, rozwiąże wszystkie problemy, po czym rezygnuje z jakiegokolwiek działania. - Dlaczego? Z nudów? - Możemy się tylko domyślać. Komputer myśli bardzo szybko. W ciągu jednego dnia mógłby przeżyć więcej, niż my przez tysiąc lat, ale ów jeden dzień może nieść ze sobą tylko pewną ograniczoną ilość wydarzeń. W takiej sytuacji musi dojść do deprywacji zmysłów i całkowitego odgrodzenia się od świata. Inteligentna istota nie będzie obawiać się śmierci czy nieistnienia, bo są one przecież i tak nieuniknione. Skoro twój komputer znalazł odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, czemu nie miałby się wyłączyć? Przerwała, by dotknąć kciukiem metalowych bolców kontaktu. Strzeliły iskry. - Sss... Możemy się tego tylko domyślać, ale po co? Kiedy już będziemy wiedzieć, czemu się wyłączają, równie dobrze możemy zrobić to samo. LARRY NIVEN na co komu szklany sztylet? I Dwanaście tysięcy lat przed narodzeniem Chrystusa, w epoce, kiedy cuda były na porządku dziennym, Czarodziej wykorzystał starożytny sekret, żeby ocalić życie. W późniejszych latach tego pożałował. Dochował sekretu Czarodziejskiego Koła przez kilka normalnych ludzkich żywotów. Miecz-demon Glirendree i jego głupi barbarzyński jeniec zabiliby go, bez dwóch zdań. Lecz żaden zwykły demon nie był równie groźny jak ten sekret. Teraz wszystko się rozeszło jak kręgi na wodzie. Bitwa pomiędzy Glirendree a Czarodziejem stanowiła zbyt dobrą historię, żeby ją przemilczeć. Wkrótce byle partacz nazywający siebie magiem wiedział już, że magia się zużywa. Taki prosty sekret, taki niebezpieczny. Dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Rok po bitwie z Glirendree, u schyłku letniego dnia Aran Strażnik Pokoju przybył do wioski Shayl, by ukraść Czarodziejskie Koło. * Aran był chudym, dość wątłym osiemnastolatkiem. Twarz miał pociągłą, ze spiczastym podbródkiem. Ciemne oczy patrzyły wilkiem spod wypukłego czoła. Krótkie, proste ciemne włosy spadały niemal na brwi wydłużoną trójkątną grzywką. Jego tożsamość nie była tajemnicą i każdy, kto dotknął jego ręki, domyśliłby się natychmiast, ponieważ na dłoniach rosły mu krótkie, cienkie włoski. Lecz gdyby ktoś wiedział o jego misji, uznałby go za szaleńca. Ponieważ Czarodziej kierował Gildią Czarodziejów. Wiadomo było, że posiada imię; lecz żaden człowiek nie potrafił go wymówić. Demon-cień, który nadał mu imię, został potem uwięziony w runach wytatuowanych na plecach Czarodzieja: niezwykle groźny ochroniarz. Lecz Aran przybywał dobrze zabezpieczony. Skórzana sakwa, którą niósł na ramieniu, była stara i obszarpana, rozłaziła się w szwach. Na wygląd zawierała orzechy, twardy ser, chleb i bardzo mało pieniędzy. W rzeczywistości zawierała czary. Magia była bardziej przydatna od sera i orzechów, Aran zaś mógł żywić się w drodze po nocach. Dotarł do jaskini Czarodzieja krótko po zachodzie słońca. Nauczono go, jak zastosować magię, żeby obejść zabezpieczenia Czarodzieja. Konieczność użycia magii implikowała konieczność użycia głosu i rąk, więc Aran był zmuszony pozostać w ludzkiej postaci, czym denerwował się podwójnie. O wschodzie księżyca zaintonował słowa, których go wyuczono, wyjął żywego nietoperza z sakwy i wrzucił go delikatnie w zabarykadowany otwór pieczary. Nietoperz eksplodował w chmurze krwi, która spłynęła ukośnie na kamienną podłogę. Aranowi żołądek podjechał do gardła. Młodzieniec o mało nie uciekł; stłumił jednak strach i wszedł za nietoperzem do środka, przecisnąwszy się między kratami. Ci, którzy go wysłali, wielokrotnie rysowali mu plan jaskini. Mógł ją obrabować z zawiązanymi oczami. Wolałby ciemność od migotliwej błękitnej poświaty rozsiewanej przez coś, co wyglądało jak błyskawica schwytana i uwiązana na środku jaskini. Ruszył szybko naprzód, skrupulatnie pilnując ścieżki bezpieczeństwa, jaką mu wskazano. Chociaż Aran widywał czarnoksięskie przybory w laboratorium Szkoły Merkantylnej Wiedzy na Atlantydzie, nie rozpoznawał większości narzędzi Czarodzieja. Era masowej produkcji jeszcze nie nadeszła. Aran zdziwił się stanąwszy przy warsztacie. Po co Czarodziej ostrzył szklany sztylet? Nad warsztatem wisiał poczerniały, zmatowiały metalowy dysk, a runy wypisane wzdłuż krawędzi powiedziały Aranowi, że po to właśnie przyszedł. Zdjął go i szybko przywiązał do uda, żeby w razie potrzeby mieć obie ręce wolne do walki. Już odwracał się do wyjścia, kiedy z powietrza przemówił rozbawiony głos: - Odłóż to, ty zapchlony sukinsynu... Aran przemienił się w wilka. Ból przeszył mu udo! W ludzkiej postaci Aran był chłopcem lekkiej budowy. Jako wilk stał się olbrzymi i potężny. Tym razem przemiana nie wyszła mu na dobre. Ból oślepiał, zaćmiewał rozum. Aran wilk zawył i próbował uciec od bólu. * Budził się powoli, z obolałą głową i jeszcze mocniej doskwierającym udem, z wrażeniem ciasnoty w nadgarstkach i kostkach nóg. Zorientował się, że widocznie uderzył głową o ścianę i stracił przytomność. Leżał na boku z zamkniętymi oczami, niczym nie zdradzając, że odzyskał świadomość. Delikatnie spróbował rozsunąć dłonie. Miał związane ręce i nogi. No cóż, nauczono go słowa do rozwiązywania sznurów. Lepiej go nie używać, zanim nie dowiem się więcej, pomyślał. Nieznacznie uchylił powieki. Czarodziej siedział obok niego w pozycji lotosu, przyglądając mu się z lekkim uśmiechem. W ręku trzymał smukłą wierzbową witkę. Był wysokim mężczyzną, tryskającym zdrowiem, opalonym na brąz. Legenda głosiła, że nigdy nie nosił ubrania powyżej pasa. Lata jakby go nie dotykały; mógł mieć równie dobrze pięćdziesiątkę jak dwudziestkę. W rzeczywistości liczył sobie sto dziewięćdziesiąt lat i chełpił się tym. Dobra kondycja świadczyła o potędze jego magii. Czarodziejskie Koło wisiało z powrotem na swoim miejscu na ścianie. Czekało na następną ofiarę? Prawdziwe Czarodziejskie Koło było miedziane; wiedzieli o tym ci, którzy wysłali Arana. Lecz ta przynęta widocznie została wykonana z zaśniedziałego srebra, skoro zraniła go tak boleśnie. Czarodziej miał senny, nieobecny wyraz twarzy. Może jeszcze była szansa, gdyby go zaskoczyć. Aran powiedział: - Kplir... Czarodziej smagnął go po gardle. Wierzbowa witka zawierała mnóstwo soku. Aran zakrztusił się i zacharczał; odrzucił głowę do tyłu, walcząc o powietrze. - To słowo ma cztery sylaby - poinformował go Czarodziej znajomym głosem. - Nigdy nie zdążysz go wymówić. - Gluk... - wydusił z siebie Aran. - Chcę wiedzieć, kto cię przysłał. Aran nie odpowiedział, chociaż już odzyskał oddech. - Nie jesteś zwykłym złodziejem. Ale nie jesteś również magiem - mówił Czarodziej z namysłem. - Słyszałem cię. Recytowałeś inkantacje z pamięci. Używałeś podstawowych zaklęć, które łatwo jest rzucić poprawnie, ale za każdym razem to były właściwe zaklęcia. Ktoś używa prekognicji i jasnowidzenia, żeby mnie szpiegować. Ktoś wie za dużo o moich zabezpieczeniach, a to mi się nie podoba. Chcę wiedzieć, kto i dlaczego. Kiedy Aran nie odpowiadał, Czarodziej dodał: - Ten ktoś dobrze się przygotował i wiedział, czego szuka, ale nie był taki głupi, zeby przyjść sam. Wysłał ciebie. - Stary mag obserwował oczy Arana. - A może myślał, że wilkołak lepiej sobie poradzi ze mną. Przy okazji, w te sznury wplotłem srebrny galon, więc na razie lepiej zostań człowiekiem. - Wiedziałeś, że przyjdę. - Och, odebrałem liczne ostrzeżenia. Nie przyszło ci do głowy, że ja także władam prekognicją i jasnowidzeniem? Twój pan pomyślał o tym - ciągnął Czarodziej. - Otoczył cię osłoną, ruchomym obszarem, gdzie prekognicja nie działa. - Więc co poszło źle? - Zobaczyłem ten martwy obszar, głuptasie. Nie mogłem przewidzieć, kto się zakradnie do mojej jaskini. Ale mogłem spojrzeć dookoła. Mogłem prześledzić twoją trasę przez jaskinię. Wiedziałem, czego szukasz. No i zostawiałeś ślady bosych stóp. Mogłem je zbadać, zanim powstały. Czekałeś na wschód księżyca, zamiast włamywać się po zmierzchu. I na dodatek w czasie pełni. Poza tym wypadło całkiem nieźle. Wysłanie wilkołaka to świetny pomysł. Tylko dzieciak twoich rozmiarów mógł przecisnąć się między kratami, ale dzieciak nie mógł się obronić przed ewentualnym atakiem. Wilk - mógł. - Dużo mi to pomogło. - Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki sposób namówili do tego Atlanta? Musieli wiedzieć, czego szukają. Nie powiedzieli ci, co robi Koło? - Wsysa magię. - Aran był zmartwiony, ale nie zdziwiony, że Czarodziej rozszyfrował jego akcent. - Wsysa mana - poprawił go Czarodziej. - Wiesz, co to jest mana? - Moc tworząca magię. - Więc aż tyle cię nauczyli. Czy powiedzieli ci również, że kiedy mana znika z jakiegoś obszaru, już nigdy nie wraca? Nigdy. Aran przetoczył się na bok. Był przekonany, że i tak umrze, więc nie ma nic do stracenia i może sobie pozwolić na zuchwałość. - Nie rozumiem, dlaczego chciałeś to utrzymać w sekrecie. Przy tym Czarodziejskim Kole wojny staną się przeżytkiem! To najpotężniejsza czysto obronna broń, jaką wymyślił człowiek! Czarodziej chyba nie zrozumiał. Aran ciągnął: - Na pewno sam o tym pomyślałeś. Przecież żadna klątwa wroga nie dosięgłaby Atlantydy, gdyby Czarodziejskie Koło ją wchłonęło! - Widocznie nie wysłał cię atlantydzki minister obrony. On wiedziałby lepiej. - Czarodziej bystro przyjrzał się Aranowi. - A może wysłały cię Wyspy Greckie? - Nie rozumiem. - Nie wiesz, że Atlantyda jest niestabilna tektonicznie? Przez ostatnie pół tysiąca lat tylko zaklęcia królów-magów utrzymywały ją na powierzchni morza. - Kłamiesz. - Więc nie wiedziałeś. - Czarodziej machnął ręką. - Ale Koło zrujnowałoby każdy kraj, nie tylko Atlantydę. Rozkręcisz Koło i cały najbliższy teren staje się martwy dla magii... na resztę wieczności, jak mi wiadomo. Kto chciałby takiego losu? - Ja. - Ty. Dlaczego? - Dosyć mamy wojny - oświadczył szorstko Aran, nieświadomy, że użył liczby mnogiej. - Czarodziejskie Koło zakończyłoby wojnę. Możesz sobie wyobrazić armie walczące tylko na miecze i sztylety? Żadnego rzucania śmiertelnych zaklęć. Żadnego magicznego przewidywania planów wroga. Żadnych zabójczych demonów tłukących o niewidzialne mury obronne. - Oczy Arana zabłysły. - Ludzie przeciw ludziom, miecze przeciw mieczom, tylko krew i brąz, i żadnych zaklęć uzdrawiających. Przecież żaden król nie chciałby walczyć w takich warunkach! Porzucilibyśmy wojny na zawsze! - Głęboko zakorzeniony pesymizm każe mi w to wątpić. - Drwisz ze mnie. Ty nie chcesz w to uwierzyć - stwierdził pogardliwie Aran. - Brak mana oznacza koniec twoich czarów młodości. Byłbyś starym człowiekiem, za starym, żeby żyć! - Przejrzałeś mnie na wylot. No, zobaczymy, kim jesteś. Czarodziej dotknął sakwy Arana wierzbową różdżką i nie odsuwał jej przez kilka chwil. Aran gorączkowo zastanawiał się, czego Czarodziej może dowiedzieć się z sakwy. Jeżeli magiczne zamknięcia nie wytrzymają... Oczywiście nie wytrzymały. Czarodziej sięgnął do środka, wyjął następnego żywego nietoperza, potem kilka arkuszy pergaminu pokrytych jakby figurami geometrycznymi i zapisanych dużym, precyzyjnym charakterem pisma. - Szkolny podręcznik - skomentował. - Linie wyrysowane z pracowitą dokładnością, błędy wyskrobane i poprawione... Idiota! Zapomniał o zagiętym ogonku we wzorze Wiru. Cud, że go nie zjadło. - Podniósł wzrok. - Czy atakują mnie dzieci? Te zaklęcia sporządziło pół tuzina uczniów! Aran nie odpowiedział; stracił jednak nadzieję, że zdoła coś ukryć przed Czarodziejem. - Ale utalentowanych, to fakt. A więc należysz do Strażników Pokoju, prawda? Sami młodzieńcy w wieku poborowym. Założę się, że popiera cię połowa klasy maturalnej ze Szkoły Merkantylnej Wiedzy. Musieli obserwować mnie od miesięcy, żeby tak zręcznie ominąć moje zabezpieczenia. I chcą zakończyć wojnę przeciwko Wyspom Greckim. Myślisz, że im pomożesz, jeżeli zabierzesz Czarodziejskie Koło na Atlantydę? Prawie mam ochotę pozwolić ci na to. Chciałeś mnie obrabować, więc przynajmniej dostaniesz za swoje. - Surowo spojrzał Aranowi w oczy. - Ale ty byś to zrobił, prawda? Dlaczego? Pytałem, dlaczego? - Zawsze moglibyśmy go użyć. - Zatopiłbyś Atlantydę. Czy Strażnicy Pokoju to zdrajcy? - Nie jestem zdrajcą - gwałtownie zaprzeczył Aran zniżonym głosem. - Chcemy zmienić Atlantydę, nie zniszczyć. Ale gdybyśmy mieli Czarodziejskie Koło, pałac musiałby nas wysłuchać! Naprężył ciasne więzy i znowu pomyślał o słowie, które go uwolni. Potem przemiana w wilka i w nogi! Pomiędzy kratami, ze wzgórza do lasu i wolności. - Myślę, że zrobię z ciebie konserwatystę - powiedział nagle Czarodziej. Wstał. Lekko musnął wierzbową różdżką wargi Arana. Aran odkrył, że nie może otworzyć ust. Znalazł się całkowicie w mocy czarodzieja - jako złodziej schwytany na gorącym uczynku. Czarodziej odwrócił się i Aran zobaczył wzór na jego plecach. Był to pięcioboczny tatuaż o zawiłych skrętach, wykonany czerwonym, zielonym i złotym tuszem. Aran przypomniał sobie, co mu mówiono o ochroniarzu Czarodzieja. - Ostatnio miałem sen - podjął Czarodziej - że przyda mi się szklany sztylet. Pomyślałem, że to proroczy sen, więc go wyrzeźbiłem. To głupie, pomyślał Aran. - Na co komu szklany sztylet? Zauważył sztylet po drodze. Miał kwadratowy zaostrzony czubek, zaostrzone krawędzie i rękojeść stopioną z gardą. Tkwił w dwóch imadłach wyłożonych lisimi skórkami. Górna krawędź klingi jeszcze nie była skończona. Teraz Czarodziej wyjął sztylet z uchwytów. Wyskrobał jakieś wzory na ostrzu czubkiem diamentu, który musiał go sporo kosztować. Cichym, miękkim głosem wymówił nad nim słowa, których Aran nie dosłyszał. Potem ujął go jak... jak sztylet. Nawet mocno przestraszony, Aran nie mógł uwierzyć własnym oczom. Poczuł się jak kozioł ofiarny. Ofiara zawierała mana... a ludzka ofiara zawierała więcej mana... ale on tego nie zrobi. Nie zrobi! Czarodziej wysoko wzniósł sztylet i opuścił go gwałtownie na pierś Arana. Aran chciał wrzasnąć, ale nie mógł. Poczuł to! Drobne niesamowite ukłucie - nóż był niematerialny jak mgła. Lecz tkwił w sercu Arana, Strażnika Pokoju! Rękojeść wystawała mu z piersi! Czarodziej wymamrotał coś szybko i cicho. Szklana rękojeść pojaśniała i pozornie znikła. - Łatwo sprawić, żeby szkło stało się niewidzialne. I tak już jest prawie niewidzialne. Nadal tkwi w twoim sercu - oznajmił Czarodziej. - Ale nie martw się. Nie myśl o tym. Nikt nie zauważy. Tylko musisz spędzić resztę życia na terenie obfitującym w mana. Bo jeśli kiedyś znajdziesz się w miejscu, gdzie magia nie działa... no cóż, sztylet znowu się pojawi. Aran próbował otworzyć usta. - A skoro przyszedłeś po sekret Czarodziejskiego Koła, zdradzę ci go. To prosty czar kinetyczny, ale bez ograniczeń. - Podał je. - Koło obraca się coraz szybciej, dopóki nie zużyje całej mana na danym obszarze. Zwykle przy tym pęka, więc potrzebujesz następnego zaklęcia, żeby utrzymać je w całości... - Wyrecytował zaklęcie powoli i wyraźnie. Potem nagle zauważył, że Aran rzuca się jak ryba, więc powiedział: - Kplirapranthry. Więzy opadły. Aran wstał chwiejnie. Odkrył, że znowu może mówić. - Wyjmij go. Proszę. - Rzucił błagalne spojrzenie. - Musisz wiedzieć jeszcze jedno, zanim zabierzesz ten sekret na Atlantydę. Zakładam, że wciąż masz taki zamiar? Ale musisz go opisać, zanim użyjesz w charakterze pogróżki. Sam widzisz, jak łatwo to zrobić. Taki wielki naród jak Atlanci ma wielu wrogów, prawda? A ty im powiesz, jak zatopić Atlantydę przez jedną noc. Aran drapał się w pierś, ale nie mógł nic znaleźć. - Wyjmij go - powtórzył. - Raczej nie. Teraz grozi nam ta sama śmierć, chłopcze-wilku. Żegnaj i przekaż moje serdeczne pozdrowienia dla Szkoły Merkantylnej Wiedzy. Aha, jeszcze jedno, nie wracaj przez Przełęcz Hvirina. - Ty małpi wnuku! - wrzasnął Aran. Nie zamierzał więcej błagać. Zanim dotarł do krat, zmienił się w wilka i przeszedł na drugą stronę, nawet ich nie dotykając. W wyobraźni czuł sztylet w piersi i słyszał śmiech Czarodzieja, ścigający go po zboczu wzgórza i między drzewami. Po raz drugi zobaczył Czarodzieja trzydzieści lat później i tysiąc mil dalej. II Aran wędrował pod postacią wilka. Była to epoka silniejszej magii; wilkołak mógł przemieniać się zawsze, kiedy księżyc był na niebie. Jako wilk Aran polował oszczędzając resztkę pieniędzy na opłacenie drogi powrotnej do domu. W myślach nieustannie i bez wytchnienia przeklinał Czarodzieja. Raz przystanął na pagórku i odwrócił się na północ, w stronę wioski Shayl. Zjeżył sierść na wspomnienie śmiechu Czarodzieja; ale przypomniał sobie szklany sztylet. Wyobraził sobie gardło Czarodzieja i smak tętniczej krwi, ale rozjarzony, falisty wzór na plecach Czarodzieja błysnął mu w oczach i Aran poczuł smak porażki. Nie mógł walczyć z cieniem-demonem. Zawył tylko i ruszył na południe. Góry Nildiss, kręgosłup kontynentu, wznosiły się przed nim. Za górami było morze i liczne łodzie. Wróci do domu razem z sekretem Czarodzieja. Może następnemu złodziejowi bardziej się poszczęści... I tak dotarł do Przełęczy Hvirina. Niegdyś góry stanowiły poważną przeszkodę dla handlu. Potem, prawie przed tysiącem lat, czarodziej z Rynildissen rzucił potężne zaklęcie. Góry zostały rozcięte jak toporem. Tam, gdzie po obu stronach górskie zbocza wznosiły się zawrotnie, Przełęcz Hvirina opadała gładko w stronę wybrzeża, pomiędzy skalnymi ścianami płaskimi jak wypolerowane bloki marmuru. Od czasu do czasu Przełęcz Hvirina należało oczyścić z bandytów. Z roku na rok stawało się to coraz trudniejsze, ponieważ zaklęcia przeciw bandytyzmowi nie działały tutaj dobrze i zamiast nich trzeba było używać mieczy. Jedyną rekompensatę stanowił fakt, że niebezpieczne górskie smoki również zniknęły. Aran zatrzymał się przed wejściem. Przysiadł na zadzie i zaczął się zastanawiać. Czarodziej mógł kłamać. Mógł dla kawału wysłać Arana w długą okrężną drogę przez Góry Nildiss. Ale smocze kości... Tam gdzie magia nie działała, smoki umierały. Wszędzie leżały olbrzymie gadzie Kości. Wtopiły się w skały przełęczy i wyglądały tak staro, jakby liczyły sobie dziesiątki milionów lat. Aran przybył na przełęcz jako wilk. Skoro magia umarła na Przełęczy Hvirina, powinno go to zmusić do przybrania ludzkiej postaci. A może wcale nie będzie mógł się przemienić? Ale mogę przejść tędy jako wilk, rozmyślał Aran. Wtedy nic mnie nie zabije, tylko srebro i platyna. Szklany sztylet będzie bolał, ale... Przekleństwo! Nic mnie nie może zranić, ale czy to jest magia? Jeśli nie działa na Przełęczy Hvirina... Zadygotał. Sztylet nigdy nie był niczym więcej niż wspomnieniem drobnego niesamowitego ukłucia, które przestał czuć po pół godzinie i które nigdy nie powróciło. Lecz Aran wiedział, że on tam jest i czeka. Niewidzialny nóż w sercu... Jeżeli ponownie pojawi się w jego piersi, Aran może przeżyć - jako wilk. Ale to będzie bolało! I nigdy nie powróci do ludzkiej postaci. Odwrócił się i pokłusował z powrotem na północ. Wczoraj minął wioskę. Może czarodziej rezydent udzieli mu pomocy. * - Szklany sztylet! - zakrztusił się mag, zażywny, jowialny, łysiejący mężczyzna, wyraźnie przyzwyczajony do wygodnego życia. - Teraz słyszałem już wszystko. No więc czym się martwisz? Nóż ma rękojeść, prawda? Czy to było skomplikowane zaklęcie? - Nie przypuszczam. On napisał runy na ostrzu, a potem mnie dźgnął. - Doskonale. Płacisz z góry. I lepiej przemień się w wilka, na wszelki wypadek. Wymienił sumę, która pozbawiłaby Arana wszelkich środków na powrót do domu. Aran wytargował zniżkę do prawie rozsądnej ceny, po czym zabrali się do roboty. Mag poddał się jakieś sześć godzin później. Zachrypł, oczy miał zaczerwienione od dziwacznie zabarwionych i dziwacznie pachnących dymów, a ręce poplamione farbami. - Nie mogę dotknąć rękojeści, nie mogę jej zobaczyć, nie mogę w żaden sposób wykryć jej obecności. Jeżeli zastosuję silniejsze zaklęcie, ono cię zabije. Rezygnuję, chłopcze-wilku. Ktokolwiek rzucił na ciebie ten czar, potrafi więcej od zwykłego wiejskiego magika. Aran potarł pierś w miejscu, gdzie żrące barwniki lekko podrażniły skórę. - Nazywają go Czarodziejem. Korpulentny mag zesztywniał. - Czarodziej? Ten Czarodziej? A ty nic mi nie powiedziałeś? Wynoś się! - A moje pieniądze? - Nie porwałbym się na to nawet za dziesięć razy więcej! Ja, zwykły nieuczony mag, a ty napuściłeś mnie na Czarodzieja! Obaj mogliśmy zginąć. Jeśli myślisz, że masz prawo do zwrotu pieniędzy, chodźmy do naczelnika i przedstawmy całą sprawę. Jak nie, to wynoś się! Aran odszedł, wykrzykując obelgi. - Spróbuj z innymi magami, jeśli chcesz! - zawołał za nim tamten. - Spróbuj w mieście Rynildissen! Ale najpierw ich uprzedź! III To była trudna decyzja dla Czarodzieja. Ale jego sekret zataczał coraz szersze kręgi. Najlepsze, co mógł zrobić, to dopilnować, żeby światowe czarodziejstwo zrozumiało implikacje. Zwrócił się do Czarodziejskiej Gildii w sprawie wyczerpywania się zapasów mana oraz Czarodziejskiego Koła. - Pomyślcie o tym za każdym razem, kiedy rzucacie czar - grzmiał w kwiecistej przemowie, jaką wygłosił po zakończeniu suchego technicznego opisu Koła. - Jest skończona ilość mana na świecie i z każdym rokiem coraz jej mniej, bo wyczerpują ją tysiące magów. Dawno temu potężne istoty rządziły światem jak bogowie, dopóki ich własna nieokiełznana moc nie zużyła mana, która trzymała je przy życiu. Pewnego dnia cała mana zniknie. Wtedy wszystkie demony, smoki, jednorożce, trolle, roki i centaury również wyginą, ponieważ ich metabolizm opiera się częściowo na magii. Potem wszystkie zaklęte zamki rozwieją się w powietrzu i nie zostanie po nich ani śladu. Potem wszyscy magowie zmienią się w blacharzy i kowali i świat stanie się nudnym miejscem. Wy macie moc, żeby oddalić ten dzień! Tamtej nocy śnił. Pojedynek pomiędzy magami stanowi fascynującą historię. Takie historie są powszechne - i rzadko prawdziwe. Zwycięzca pojedynku raczej nie rozgłasza zawodowych sekretów. Pokonany nie żyje - co najmniej. Nowicjusze w magii wciąż się dziwią, jak wiele przygotowań wiąże się z pojedynkiem i jak mało potem jest akcji. Pojedynek z Magiem ze Wzgórza rozpoczął się od snu w nocy po przemówieniu Czarodzieja, które do tego pojedynku doprowadziło. Zakończył się trzydzieści lat później. We śnie wróg się nie pojawił. Ale Czarodziej zobaczył pogodny, wesoły zaklęty zamek na szczycie niemożliwego wzgórza. Wzgórze wznosiło się nad żyznym, falistym pejzażem niczym potężna fala, przechylone tak mocno, że zamek na jego wierzchołku wisiał nad pustką. We śnie Czarodziej zmarszczył brwi. Takie wzgórze przewróciłoby się bez magii. Głupiec, który je zbudował, marnował mana. We śnie skupił się, żeby zapamiętać szczegóły. Wąska ścieżka wiła się po stoku wzgórza. Sen przekręcał fakty. Czarodziej miał towarzysza; albo nie miał. Żył, dopóki nie przeszedł przez bramę; albo umarł przy bramie, w męczarniach, kiedy wielkie zęby z kości słoniowej zmiażdżyły mu żebra. Obudził się i próbował to sobie ułożyć. Koniecznie potrzebował mglistego towarzysza, przynajmniej do bramy. Za bramą wroga nie widział nic. Widocznie użyto tam Czarodziejskiego Koła, żeby całkowicie zablokować jego magię. Ironia losu? Poświęcił całe trzy dni na opracowanie czarów blokujących prekognicję Maga ze Wzgórza. Przez ten czas spał bez snów. Magia przeciwnika dorównywała skutecznością jego własnej. IV Wielkie statki stały na kotwicach w przystani. Były tam statki handlowe, których dziwne, demoniczne figury dziobowe miały ograniczoną zdolność ruchu, wystarczającą tylko, żeby dosięgnąć szczurów, które próbowały wspinać się po cumach. Wielki atlantydzki liniowiec pasażerski był wyposażony w bliźniacze pływaki, wykonane z całych pni drzewnych. W sąsiednim doku smukły jacht maga unosił się nad wodą lekko jak mgiełka. Aran przyglądał się temu wszystkiemu tęsknym wzrokiem. Wydał za dużo pieniędzy na podróż przez góry. Tydzień po przybyciu do miasta Rynildissen przyjął posadę ochroniarza - stróża u handlarza dywanów. Spłukał się do ostatniej monety i głód zajrzał mu w oczy. Teraz Lloraginezee, handlarz dywanów, i Ra-Harroo, jego sekretarka, omawiali tajemnice zawodowe z kapitanem statku kursującego po Nilu. Aran czekał na nabrzeżu, obserwując statki z cierpliwą obojętnością. Nastawił uszu. Brodaty mężczyzna, który go mijał, nosił kilt kapitana. Aran pozdrowił go: - Ahoj, kapitanie! Czy płyniesz na Atlantydę? Brodaty mężczyzna zmarszczył brwi. - A co ci do tego? - Chciałbym tam wysłać wiadomość. - Zwróć się do maga. - Wolałbym nie - odparł Aran. Nie bardzo mógł powiedzieć magowi, że chce przesłać instrukcję, jak obrabować maga. Gdyby nie to, wysłałby wiadomość przed miesiącami. - Policzę sobie więcej i to potrwa dłużej - oznajmił brodacz z pewną satysfakcją. - Do kogo na Atlantydzie i gdzie? Aran podał mu adres w mieście i przekazał zapieczętowany woreczek z wiadomością, który nosił przy sobie już od trzech miesięcy. Podjął trudną decyzję. W ostatnich słowach wiadomość ostrzegała przed tektoniczną niestabilnością kontynentu i podpowiadała, w jaki sposób Strażnicy Pokoju mogą sprawdzić, czy Czarodziej nie kłamał. Nie zawierała przepisu na sporządzenie Czarodziejskiego Koła. * Daleko w zatoce delfiny i syreny grały w trudne i skomplikowane gry. Atlantydzki statek podniósł kotwicę. Wiatr dmuchnął znikąd i wypełnił żagle. Ucichł powoli i wyprowadził pasażerski liniowiec na morze. Wkrótce Aran zarobi na bilet. Zarobiłby już dawno, gdyby dwukrotnie nie opłacał czarodziejów, wskutek czego pieniądze znikły, a szklany sztylet nie. Tymczasem Lloraginezee nie zdradzał zawodowych sekretów swojemu ochroniarzowi. Wiedział, że Aran wyruszy w drogę, jak tylko zdobędzie fundusze. Właśnie zeszli po trapie: Lloraginezee mniej kaczkowatym chodem, niż należało się spodziewać po mężczyźnie jego tuszy; dziewczyna ze spokojnym wdziękiem, balansując próbkami dywanów na głowie. Ra-Harroo mówiła coś, kiedy Aran dołączył do nich, coś nie przeznaczonego dla jego uszu. - Zaczynając od jutra, biorę pięć dni zwolnienia. No wiesz - powiedziała do Lloraginezee... i spłonęła rumieńcem. - Dobrze, dobrze. - Handlarz z roztargnieniem kiwnął głową. Aran również wiedział. Uśmiechnął się, ale nie spojrzał na nią. Nie chciał jej zawstydzać... zresztą doskonale wiedział, jak wygląda Ra-Harroo. Włosy miała czarne, krótkie i szorstkie. Nos duży, ale płaski, prawie stopiony z twarzą. Oczy brązowe i łagodne, brwi grube i ciemne. Uszy delikatnie ukształtowane, zawinięte i spiczaste. Była śliczną dziewczyną, zwłaszcza dla kogoś z rasy ludzi-wilków. Trzymali się za ręce, kiedy szli obok siebie. Paznokcie miała wąskie i mocne, cienkie włoski na jej dłoniach łaskotały. Na Atlantydzie mógłby się z nią ożenić, gdyby miał pieniądze na jej utrzymanie. Tutaj małżeństwo było wykluczone. Prawie przez cały miesiąc byli przyjaciółmi i współpracownikami. Nocne życie w Rynildissen bardziej nadawało się dla pary i zdarzało się, że Lloraginezee mógł zwolnić ich oboje. Może Lloraginezee sam stwarzał takie okazje. Nie należał do ludzi-wilków. Pewnie lubił myśleć, że seks zamącił jej w ślicznej główce. Ale seks nie wchodził w rachubę - oprócz pewnych dni w miesiącu. Aran wtedy jej nie widywał. Siedziała zamknięta w domu ojca. Nawet nie wiedział, gdzie mieszkała. * Dowiedział się pięć nocy później. Odprowadził Lloraginezee do Domu Rozkoszy Adrienne. Handlarz miał spędzić tę noc... na powietrznym materacu pływającym po rtęci, czyli na łóżku, jakie Aran znał tylko z opisów. Przyjemny sen zaliczał się do niepoślednich rozkoszy. Noc była ciepła i balsamiczna. Aran wyruszył w długą drogę do domu, omijając szerokim łukiem pustą parcelę za domem Adrienne. Na tym rozległym, płaskim kawałku gruntu stał przed trzystu laty pałac Shilbree Marzyciela. Pałac zbudowano całkowicie z magii, spore osiągnięcie nawet w tamtych czasach. W końcu pałac... zużył się, jak by powiedział Shilbree. Pewnego dnia po prostu zniknął. I nawet najprostsze zaklęcia nie działały na tym kawałku ziemi. Ktoś powiedział Aranowi, że domostwa ludzi-wilków zajmowały kilka ulic w dzielnicy mieszkalnej. Chyba mówił prawdę, ponieważ Aran pochwycił identyfikujące zapachy, kiedy przekraczał pewne ścieżki. Poszedł za jednym zapachem, zaciekawiony, jakiż to dom zbudował sobie zamożny wilkołak w Rynildissen. Ulotna woń doprowadziła go do wysokiego, kwadratowego domu z mosiężnymi drzwiami... a potem było już za późno, ponieważ inna woń przeniknęła do jego nozdrzy, krwi i mózgu. Przez całą noc wył pod tymi drzwiami. Nikt nie próbował go powstrzymać. Sąsiedzi widocznie byli przyzwyczajeni albo wiedzieli, że prędzej dałby się zabić niż przepędzić stamtąd. Niejeden raz usłyszał tęskny głos odpowiadający mu z górnego piętra domu. To był głos Ra-Harroo. Resztka rozsądku Aran mówiła mu, że za kilka dni będzie ją przepraszał. Ra-Harroo pomyśli, że przyszedł specjalnie. Aran zawył pieśń smutku, pragnienia i wstydu. V Pierwsza była mała wioska zwana Gath i uczeń Gildii, który szukał czarnych opali. Znalazł je, i to za darmo, ponieważ Gath była martwa i pusta. Uczeń czarnoksiężnika zastanawiał się nad tym i rozglądał uważnie, i wkrótce znalazł martwe miejsce ze zrujnowanym zamkiem. Zamek wyglądał tak, jakby zawalił się przed setkami lat. Albo został zbudowany z magii i runął, kiedy uszła z niego mana, wczoraj lub przed tygodniem. Ta niesamowita historia zyskała spory rozgłos. Uczeń wzbogacił się na opalach, ponieważ czarne opale bardzo przydają się do rzucania klątw. Ale pusta wioska wciąż nie dawała mu spokoju. - Najpierw myślałem, że to łowcy niewolników - powiedział raz w zasięgu słuchu Czarodzieja, jak się okazało. - Nie było żadnych trupów, w ogóle nikogo. Handlarze niewolników nie zabijają, jeśli nie muszą. Ale dlaczego banda handlarzy zostawiła na miejscu cenne przedmioty? Opale leżały wszędzie na ulicy, pomieszane z sianem. Myślę, że jubiler przewoził je w sekrecie, kiedy... coś rozbiło mu wóz. Ale dlaczego nie pozbierali klejnotów? Trzy lata później Czarodziej przypomniał sobie ten rozwalony zamek, kiedy usłyszał o Shiskabil. Dowiedział się o tym z pierwszej ręki, od sroki, która sfrunęła mu na ramię i szepnęła: - Czarodzieju? A kiedy o tym usłyszał, wyruszył w drogę. Shiskabil to była wioska kamiennych domów otoczona kamiennym murem. Nagle opustoszała. Obiady wyschły lub spleśniały na talerzach; mięso spaliło się na popiół w piekarnikach. Nie pozostał ani jeden człowiek, żywy czy martwy. W murze nie zrobiono wyłomów. Lecz wszędzie widać było ślady przemocy: roztrzaskane meble, drzwi z wyłamanymi zamkami lub wyrwane z zawiasów, zbrukane miecze, włócznie i zaimprowizowane maczugi, i krew. Wszędzie zaschnięta krew, jakby padał krwawy deszcz. Kulas był młodszym członkiem Gildii, chudym i pełnym zapału. Chociaż utalentowany, wciąż trochę lękał się potęgi, którą władał poprzez magię. Nie czuł się dobrze w Shiskabil. Szedł przygarbiony i starał się omijać miejsca, gdzie krew utworzyła kałuże. - Upiorne, prawda? Ale posłałem po ciebie, bo miałem specjalny powód - powiedział. - Za tym murem jest martwa strefa. Przyszło mi do głowy, że ktoś użył tutaj Czarodziejskiego Koła. Prostokąt żyznej ziemi, całkowicie martwy, przedsmak świata wyzutego z magii. Pośrodku wznosił się kopczyk rozkruszonych kamieni, porośniętych zielskiem. Czarodziej okrążył martwe miejsce, nie chcąc wchodzić tam, gdzie magia nie działała. Raz już posłużył się Kołem przeciwko Glirendree, kiedy miecz-demon zabił jego demona-cienia. Koło wyssało z niego młodość, zmieniło go w dwustuletniego starca po kilku sekundach. - W tej wiosce rzucano czary - oznajmił Kulas. - Próbowałem kilku prostych zaklęć. Poziom mana jest bardzo niski. Nie pamiętam żadnych słynnych czarodziejów z Shiskabil, a ty? - Nie. - Więc cokolwiek tutaj się stało, to za sprawą magii. - Kulas niemal wyszeptał te słowa. Wiedział, że magia mogła uczynić wiele zła. Znaleźli zygzakowatą ścieżkę przez martwą granicę i wewnątrz obszar ze słabymi oznakami życia. Na gest Czarodzieja rozkruszone kamienie drgnęły lekko i próbowały się podnieść. - Więc to był czyjś zamek - stwierdził Kulas. - Ciekawe, jak osiągnięto taki skutek? - Kiedyś myślałem o czymś podobnym. Powiedzmy, że rzucisz ciężki czar kinetyczny na mniejsze Koło. Koło obraca się bardzo szybko, zużywa mana na bardzo zawężonym obszarze... Kulas kiwał głową. - Rozumiem. Mógł je puścić po wąskiej wyznaczonej trasie. W ten sposób miałby ogrodzenie przeciwko magii wokół żywego terenu. - I zostawił granicę otwartą, żeby wnosić i wynosić narzędzia. Droga wejściowa biegła zygzakiem, żeby żadne zaklęcie się nie przedostało. Nikt nie mógł go wysondować. Ciekawe... - Ciekawe, co on takiego ukrywał? - Ciekawe, co się stało w Shiskabil - powiedział Czarodziej. I przypomniał sobie martwą barierę osłaniającą zamek Maga ze Wzgórza. Powolny pojedynek z wrogiem bez twarzy trwał już od dwunastu lat. * Trwał od dwudziestu trzech lat, kiedy znaleźli trzecią wioskę. Hathzoril była większa od Shiskabil i bardziej znana. Kiedy ładunek rzeźbionej kości słoniowej i cennego drewna nie nadszedł, Czarodziej usłyszał o tym. Wioska była opuszczona najwyżej od kilku dni, kiedy zjawił się Czarodziej. On i Kulas znaleźli niedogotowane potrawy, niedojedzone posiłki, porozbijane meble, broń zdjętą ze stojaków, wyłamane drzwi... - Ale nie ma krwi. Ciekawe, dlaczego? Kulas rozejrzał się nerwowo. - Poza tym wszystko tak samo. Cała ludność zniknęła w jednej chwili, prawdopodobnie wbrew swojej woli. Dziesięć lat minęło; nie, więcej. Prawie zapomniałem... Byłeś tutaj przede mną. Znalazłeś martwy obszar i zrujnowany zamek? - Nie. Chociaż szukałem. Młodszy mag potarł stopę zniekształconą od urodzenia, którą mógł wyleczyć w pół godziny, ale wtedy straciłby połowę swojej mocy. - Możemy się mylić. Jeżeli to on, zmienił technikę. Tej nocy Czarodziej śnił potrzaskany sen w pirotechnicznych kolorach. Obudził się myśląc o Magu ze Wzgórza. - Wejdźmy na kilka wzgórz - zaproponował rano Kulasowi. - Muszę wiedzieć, czy Mag ze Wzgórza ma coś wspólnego z tymi pustymi wioskami. Poszukajmy martwego miejsca na szczycie wzgórza. Ten błąd mało go nie zabił. Ostatnie wzgórze, na które próbował wdrapać się Kulas, stanowiło nieporządną kupę pokruszonych kamieni i spękanej ziemi, rozłażącej się pod nogami. Zaatakował je o zachodzie słońca z czystej rozpaczy, bo skończyły im się wzgórza i cierpliwość. Nie uszedł daleko, kiedy dogonił go Czarodziej. - Złaź na dół! - Zachichotał. - Nikt nie budowałby na tej kupie piachu. Kulas obejrzał się i wrzasnął: - Uciekaj stąd! Jesteś starszy! Czarodziej potarł twarz i wyczuł zmarszczki. Szybko zawrócił i chociaż mu się spieszyło, ostrożnie wybierał drogę, żeby nie połamać kruchych kości. Zostawiał za sobą na ziemi pasma siwych włosów. Poza terenem ubogim w mana wyskrzeczał falsetem: - Moja wina. Teraz wiem, co on zrobił. Kulasie, znajdziemy martwą strefę we wnętrzu wzgórza. - Najpierw rzucimy na ciebie czar odmładzający. Kulas rozłożył przybory na kamieniu. Kawałek węgla drzewnego, srebrny nóż, paczuszka liści... - Ta granica jest niebezpieczna. Wsysa mana ze środka. Widocznie on często się przenosił. Więc wzniósł to wzgórze jak falę. Kiedy magia się wyczerpała, wzgórze po prostu zwaliło się na zamek i zakryło wszystko. On to zrobi znowu. - Sprytnie. Jak myślisz, co się stało w wiosce Hathzoril? - Może nigdy się nie dowiemy. - Czarodziej potarł nowe zmarszczki w kącikach oczu. - Chyba coś złego. Coś bardzo złego. VI Tamtego popołudnia spacerował w dzielnicy kupców, oglądając dywany. Zwykle było to przyjemne zajęcie. Rozwieszone dywany tworzyły wielobarwny labirynt w tej części dzielnicy. Kiedy Aran, handlarz dywanów, wędrował tym labiryntem, znajome głosy wykrzykiwały jego imię. Potem następowały plotki i przebiegłe targi. Aran handlował w mieście Rynildissen prawie od trzydziestu lat, najpierw jako uczeń Lloraginezee, później jako samodzielny kupiec. Najlepsze i najtańsze dywany, z całego kontynentu i sąsiednich wysp, przybywały na statkach i wielbłądzich grzbietach do Rynildissen. Hurtownicy, detaliści i czasami szlachcic pragnący umeblować pałac, wszyscy przyjeżdżali do Rynildissen po zakupy. Dzisiaj dywany płonęły barwami w gorącym słońcu... ale dzisiaj tylko go przygnębiały. Aran rozmyślał o przeprowadzce. Łysy mężczyzna wyszedł zza beli garbowanych skór sfinksów. Był łysy jak jajo roka, ale młody, w rozkwicie muskularnego ciała. Nie nosił koszuli jak zwykły robotnik portowy, ale pantalony miał kosztowne i kroczył jak wcielenie arogancji. Aran zdawał sobie sprawę, że gapi się niegrzecznie. Jednak ten człowiek wydawał się dziwnie znajomy. Minął Arana bez jednego spojrzenia. Aran obejrzał się za nim i doznał wstrząsu. Wzór jakby na niego skoczył: pięcioboczny wielobarwny tatuaż na plecach mężczyzny. - Czarodzieju! - zawołał Aran. Pożałował tego w następnej chwili. Mężczyzna popatrzył na niego jak na obcego natręta. Czarodziej wcale się nie zmienił, utracił tylko włosy. Lecz Aran pamiętał, że upłynęło trzydzieści lat; że on sam przekroczył pięćdziesiątkę, a dostatnie życie zaokrągliło mu twarz. Pamiętał, że zakola w jego siwiejących włosach pogłębiły się tak bardzo, iż na czole został mu jeden samotny kosmyk. I bardzo szczegółowo pamiętał, w jakich okolicznościach spotkał Czarodzieja. Przez tysiąc nocy obmyślał zemstę na Czarodzieju; teraz jednak pragnął tylko skryć się w mysią dziurę.. - Wybacz, panie... - mruknął. Ale coś jeszcze przyszło mu do głowy, więc dodał stanowczo: - Już się spotkaliśmy. - W jakich okolicznościach? Nie przypominam sobie - odparł zimno Czarodziej. Odpowiedź Arana stanowiła miarę pewności siebie, wypływającej z bogactwa i poważania. - Rabowałem twoją jaskinię. - Doprawdy!? - Czarodziej podszedł bliżej. - Aha, chłopiec z Atlantydy. Rabowałeś ostatnio jakichś magów? - Wybrałem bezpieczniejszy sposób życia. I mam powody, żeby odnowić naszą krótką znajomość. - Naszą krótką... - Czarodziej zaśmiał się tak, że na całym rynku ludzie odwracali głowy. Wciąż uśmiechnięty, wziął Arana pod ramię i pociągnął za sobą. * Powoli wędrowali przez dzielnicę kupców; Czarodziej prowadził. - Muszę trzymać się pewnej ścieżki - wyjaśnił. - Mój własny projekt. A więc, chłopcze, co porabiałeś przez trzydzieści lat? - Próbowałem pozbyć się twojego szklanego sztyletu. - Szklanego sztyletu...? Ach tak, pamiętam. Z pewnością znalazłeś czas na inne zajęcia? Aran wtedy mało nie uderzył Czarodzieja. Ale chciał czegoś od niego, więc opanował gniew. - Całe moje życie stanęło na głowie przez ten szklany sztylet - oświadczył. - Musiałem ominąć Przełęcz Hvirina w drodze do domu. Kiedy wreszcie tutaj dotarłem, skończyły mi się pieniądze. Nie miałem pieniędzy na powrót na Atlantydę i nie miałem pieniędzy na opłacenie maga, dlatego nie mogłem usunąć szklanego noża. Więc nająłem się do pracy u Lloraginezee, handlarza dywanów, jako stróż-ochroniarz. Teraz jestem największym handlarzem dywanów w mieście Rynildissen, mam dwie żony, ośmioro dzieci i kilkoro wnucząt, i nie przypuszczam, żebym kiedyś powrócił na Atlantydę. Kupili wino od ulicznego przekupnia, dźwigającego dwa opasłe bukłaki na grzbiecie. Popijali po kolei z wielkiego miedzianego pucharu, który nosił ze sobą. Czarodziej zapytał: - I w końcu pozbyłeś się tego noża? - Nie, i sam powinieneś to wiedzieć! Jakie zaklęcie na niego rzuciłeś? Najlepsi magowie na kontynencie nie zdołali nawet dotknąć tego noża, a co dopiero wyciągnąć. Inaczej nigdy nie zostałbym handlarzem dywanów. - Dlaczego nie? - No bo szybko zarobiłbym na przejazd do domu, tylko że za każdym razem, kiedy usłyszałem o nowym magu w sąsiedztwie, musiałem pójść do niego i sprawdzić, czy on potrafi wyciągnąć nóż. Sprzedawałem dywany, żeby zarobić pieniądze na opłacanie magów. W końcu machnąłem ręką na magów i zatrzymałem pieniądze. Osiągnąłem tylko tyle, że wyrobiłem ci niezłą reputację. - Dziękuję - powiedział uprzejmie Czarodziej. Aranowi nie podobała się wesołość Czarodzieja. Postanowił szybko zakończyć rozmowę. - Cieszę się, że wpadliśmy na siebie, ponieważ mam problem, i to z twojego podwórka. Możesz mi coś powiedzieć o magu zwanym Pagórem? Wydawało się, że Czarodziej zesztywniał. - Co chcesz wiedzieć? - Czy jego zaklęcia zużywają nadmierną moc. Czarodziej pytająco uniósł brew. - Widzisz, próbujemy ograniczyć używanie magii w mieście Rynildissen. Cały naród ucierpi, jeżeli kluczowy region, taki jak Rynildissen, stanie się martwy dla magii. Nie będzie jak powstrzymać powodzi albo huraganu, albo najazdu barbarzyńców. Czy coś cię rozbawiło? - Nie, nie. Ale czy szklany sztylet ma coś wspólnego z twoim konserwatywnym światopoglądem? - To wyłącznie moja sprawa, Czarodzieju. Chyba że chcesz odczytać moje myśli? - Nie, dziękuję. Przepraszam najmocniej. - Chodzi o więcej niż tylko dobrobyt miasta Rynildissen. Jeżeli ten region straci magię, syreny z zatoki będą musiały się wyprowadzić. Mają tam całkiem spore miasto, za dokami. Co więcej, obsługują większość portowych urządzeń i całe rybołówstwo jest w ich rękach... - Spokojnie. Zgadzam się z tobą w zupełności. Przecież wiesz. - Mag się zaśmiał. - Powinieneś! - Przepraszam. Poniosło mnie. Od dziesięciu lat nikt nie widział smoka w pobliżu miasta Rynildissen. Nawet dalej smoki są zmienione, zniekształcone. Kiedy tutaj przyjechałem, smoki miały agencję najemników w samym mieście! Co ty robisz? Czarodziej oddał przekupniowi pusty puchar i pociągnął Arana za ramię. - Chodźmy tędy, proszę. Szybko, zanim zgubię ścieżkę. - Ścieżkę? - Podążam za mglistą proroczą wizją. Mogę zginąć, jeśli zgubię ścieżkę... albo jeśli nie zgubię, prawdę mówiąc. Więc jaki właściwie masz problem? - Taki - odparł Aran, wskazując stragany z owocami. Troll miał głowę małpy na ludzkim ciele, pokrytym od góry do dołu szorstkim brązowym futrem. Sądząc po rozmiarach była to samica, ale piersi miała nie większe niż samica małpy. Trzymała wiklinowy kosz w w jednej ludzkiej ręce. Podniosła bystre brązowe oczy na wskazujący palec Arana - zdumiewająco ludzkie oczy - po czym spuściła wzrok na melon, którego kupno rozważała. Ten widok powinien chyba budzić szacunek. Trolle były przodkami ludzkości: Homo habilis, gatunek dawno wymarły. Ale były zbyt pospolite. Miliony okazów obróciło się w skamielinę na pustyniach Afryki. Magowie sprzed kilku stuleci odkryli, że można je ożywić za pomocą magii. - Chyba właśnie rozwiązałeś jeden z moich własnych problemów - powiedział cicho Czarodziej. Nie okazywał już ani śladu rozbawienia. - Cudownie - stwierdził zdawkowo Aran. - Mój problem polega na tym, ile mana zużywają trolle Pagóra. Poziom mana w mieście Rynildissen nigdy nie był specjalnie wysoki. Pagór musi stosować strasznie mocne zaklęcia, żeby one w ogóle chodziły. - W odruchowym geście Aran musnął czubkami palców własną pierś. - Wcale nie chcę wyjeżdżać z Rynildissen, ale jeśli magia przestanie tu działać, nie będę miał wyboru. - Musiałbym poznać zastosowane zaklęcie. Powiedz mi coś o Pagórze, dobrze? Wszystko, co sobie przypominasz. * Na początku większość mieszkańców Rynildissen bardzo sobie chwaliła przybycie Pagóra. W dawnych czasach powszechnie zatrudniano trolle jako służących. Były potwornie silne. Niewrażliwe na ból, mogły używać histerycznej siły do najbardziej prozaicznych zadań. Jako nieludzie mogły pracować w oficjalne święta. Nie potrzebowały snu. Nie kradły. Ale miasto Rynildissen było stare i zasoby mana prawie się wyczerpały. Przez wiele lat żaden troll nie chodził po ulicach miasta. Zaraz za bramą wszystkie obracały się w proch. Potem przybył Pagór z niewyczerpanym na pozór zapasem trolli, które nie rozsypywały się za bramą. Ludzie płacili mu wysokie ceny w złocie i zaszczytach. - Przez pół wieku złodzieje działali swobodnie podczas świąt - opowiadał Aran. - Teraz znowu mamy trollową policję. I dziwisz się, że ludzie okazują mu wdzięczność? Zrobili go radnym... wbrem moim sprzeciwom. Co znaczy, że w naszym mieście Pagór może sobie pozwolić właściwie na wszystko oprócz morderstwa. - Przykro mi to słyszeć. Wspomniałeś o swoich sprzeciwach. Więc zasiadasz w radzie? - Tak. To ja przepchnąłem prawa ograniczające magię w Rynildissen. I próbowałem przepchnąć kilka innych, bez powodzenia. Sęk w tym, że Pagór nie produkuje trolli w mieście. Nikt nie wie, skąd one pochodzą. Jeśli wyczerpuje zasoby mana, robi to gdzie indziej. - Więc na czym polega problem? - Załóżmy, że trolle zużywają mana samą swoją obecnością...? Czy rzeczywiście tak jest? - Myślę, że tak. - Wiedziałem. Czarodzieju, czy złożysz oświadczenie przed radą? Ponieważ... - Nie, nie złożę. - Ale musisz! Sam nigdy nikogo nie przekonam. Pagór to najbardziej szanowany mag w okolicy i będzie zeznawał przeciwko mnie! Poza tym radni sami posiadają trolle. Nie uwierzą, że dali się nabrać, bo przecież on ich nabrał, jeśli mamy rację. Trolle rozpadną się, gdy tylko dostatecznie obniżą poziom mana... W tym miejscu Aran stracił rozpęd, ponieważ zobaczył, z jaką kamienną cierpliwością Czarodziej czeka na koniec przemowy. Czarodziej odczekał jeszcze trzy sekundy, używając milczenia jako wykrzyknika. Potem powiedział: - To już zaszło za daleko. Przekonywanie rady pomoże nie więcej niż przeklinanie leśnego pożaru. Ja mógłbym coś osiągnąć w ten sposób, ty nie. - Czy on jest aż tak niebezpieczny? - Myślę, że tak. Aran zastanowił się, czy go nie wykpiono. Ale twarz Czarodzieja była poważna... Aran często widywał tę twarz w koszmarach sennych. Co ja tu robię? - zastanowił się. Miałem techniczne pytanie w sprawie trolli. Więc zapytałem maga... a teraz... - Mów dalej. Muszę wiedzieć coś więcej o tym Pagórze. I chodźmy szybciej - polecił Czarodziej. - Jak długo on tu jest? - Pagór przybył do miasta Rynildissen siedem lat temu. Nikt nie wie, skąd on pochodzi; nie ma żadnego wyraźnego akcentu. Jego pałac stoi na wzgórzu, które wygląda tak, jakby zaraz miało się zawalić. Dlaczego kiwasz głową? - Znam to wzgórze. Mów dalej. - Nieczęsto go widujemy. Przychodzi z partią trolli, żeby je sprzedać albo żeby głosować razem z radą w ważnych sprawach. Jest niski i ciemny... - To mogą być pozory. Opisz go dokładniej. Nigdy go nie widziałem. - Niski i ciemny, ze spiczastym nosem i spiczastym podbródkiem i bardzo kędzierzawymi ciemnymi włosami. Nosi ciemną szatę z jakiejś miękkiej tkaniny, wysoki spiczasty kapelusz i sandały, i miecz. - Doprawdy? - Czarodziej wybuchnął głośnym śmiechem. - Z czego się śmiejesz? Sam czasami noszę miecz... och, racja, magowie mają uraz na punkcie wojowników z mieczami. - Nie dlatego się śmiałem. To zawodowy dowcip. Miecz stanowi symbol męskiej siły. - Tak? - Rozumiesz, w czym rzecz? Czarodziej nie potrzebuje miecza. Zna silniejsze sposoby obrony. Jeśli czarodziej nosi miecz, z pewnością stosuje to jako kurację na impotencję. - I to działa? - Oczywiście że działa. Prosta magia podobieństw, jeden na jeden. Ale musisz zabierać miecz ze sobą do łóżka! - zaśmiał się Czarodziej. Potem zatrzymał spojrzenie na służącej trollicy i jego śmiech dziwnie stracił brzmienie. Patrzył, jak trollica pospiesznie przebiegła przez bramę w wysokim białym murze. Wyszli już z dzielnicy kupców. - Myślę, że Pagór jest nekromantą - powiedział nagle. - Nekromanta? Co to jest? Brzmi nieładnie. - Techniczna nazwa nowej gałęzi magii. Bardzo nieładnej. Skręć tutaj w lewo. Zapuścili się w wąską alejkę między jedno- i dwupiętrowymi domami. Nawierzchnię pokrywał brud, dopóki Czarodziej nie warknął i skinął ręką. Wówczas śmiecie i odpadki rozbiegły się na boki. Czarodziej szybko pociągnął Arana w głąb alejki. - Tutaj chyba możemy się zatrzymać. Siadaj, jeśli chcesz. Zostaniemy tutaj przez jakiś czas... przynajmniej ja zostanę. - Czarodzieju, czy ty ze mnie kpisz? Co to ma wspólnego z pojedynkiem na czary? - Słuszne pytanie. Czy wiesz, co tam się znajduje? Aran miał dobre wyczucie kierunku i znał miasto. - Plac Sądu? - Zgadza się. A po tamtej stronie pusta parcela, tuż za Domem Rozkoszy Adrienne... znasz ją? Najbardziej martwe miejsce w całym Rynildissen. Niegdyś stał tam pałac Shilbree Marzyciela. - Czy mogę zapytać... - Naturalnie w sądzie również brakuje mana. Dziesięć tysięcy pozwanych i trzydzieści tysięcy prawników, wszyscy modlący się o skazanie lub uniewinnienie, nie zostawią wiele magii w żadnym sądzie. Jeżeli jedno z tych miejsc zasłoni mnie przed Pagórem, nie będzie mógł mnie wykryć swoim jasnowidzeniem. Aran zastanowił się nad tym. - Ale musisz wiedzieć, gdzie on jest. - Nie, muszę tylko wiedzieć, gdzie sam powinienem być. Przez większość czasu nie wiem. Pagór i ja dość skutecznie zamąciliśmy wzajemnie nasze prorocze zdolności. Ale właśnie teraz miałem spotkać nieznanego sprzymierzeńca, więc bardzo uważałem, żeby Pagór nie mógł mnie wyśledzić. Widzisz, ja wymyśliłem Koło. Pagór przejął koncepcję Koła i rozwinął ją przynajmniej na dwa sposoby, o których wiem. Naturalnie zużywał mana w zastraszającym tempie. Prawdopodobnie jest też masowym mordercą. I to moja wina. Dlatego muszę go zabić. Aran nagle przypomniał sobie, że jego żony czekają z obiadem. Przypomniał sobie, że już dawno postanowił zakończyć tę rozmowę. I przypomniał sobie zasłyszaną niegdyś historię o laiku, wciągniętym w pojedynek magów, i co go spotkało. - No, muszę iść - oznajmił wstając. - Życzę ci wiele szczęścia w pojedynku, Czarodzieju. I jeśli mogę jakoś ci pomóc... - Walcz razem ze mną - zaproponował natychmiast Czarodziej. Aran zachłysnął się. Potem ryknął śmiechem. Czarodziej czekał ze zwykłą nadnaturalną cierpliwością. Kiedy dostrzegł sposobność, żeby wtrącić słowo, powiedział: - Śniłem, że wkrótce napotkam sprzymierzeńca. Ten sprzymierzeniec doprowadzi mnie do bramy zamku Pagóra. Niewiele mam tych snów do pomocy, Aranie. Pagór jest dobry. Jeżeli pójdę sam, moja prognoza mówi, że zostanę zabity. - Może inny sprzymierzeniec... - zasugerował Aran. - Nie. Za późno. Czas minął. - Patrz. - Aran poklepał się po brzuchu. Ciało zafalowało. - Nie mam dużej nadwagi jak na mężczyznę. Nie jestem otyły. Ale pod postacią wilka będę wyglądał jak w dziesiątym miesiącu ciąży! Nie zmieniałem się w wilka od lat. Zresztą co ja mówię? Nie muszę się przed tobą tłumaczyć - zakończył gwałtownie i odszedł szybkim krokiem. Czarodziej dogonił go przy wylocie alejki. - Przysięgam, że nie pożałujesz, jeśli zostaniesz. Nie wiesz jeszcze wszystkiego. - Nie idź za mną, Czarodzieju. Zgubisz swoją ścieżkę. - Aran zaśmiał się magowi w twarz. - Dlaczego mam walczyć u twego boku? Jeśli naprawdę potrzebujesz mnie, żeby zwyciężyć, strasznie się cieszę! Widziałem twoją twarz w tysiącu koszmarów, ciebie i twój szklany sztylet! Więc giń, Czarodzieju. Spieszę się na obiad. - Ci-i-i... - uciszył go Czarodziej i Aran zobaczył, że mag nie patrzy na niego, lecz nad jego ramieniem. Aran poczuł żądzę mordu. Lecz jego wzrok podążył za spojrzeniem Czarodzieja i przekleństwa zamarły mu w gardle. To był troll. Tylko troll samiec, z ogromnym pakunkiem na grzbiecie. Zbliżał się do nich. A Czarodziej machał do niego. Czy może to były magiczne passy? - Słuchaj, mógłbym ci powiedzieć, że daremnie walczysz z przeznaczeniem - Czarodziej spojrzał Aranowi prosto w oczy - i nawet mógłbym cię przekonać, bo jestem ekspertem. Ale nie chcę kłamać. Albo mogę ci ofiarować szansę na pozbycie się sztyletu... - Idź do diabła. Nauczyłem się żyć z tym sztyletem... - Wilkołaku, jeśli nie nauczyłeś się ode mnie niczego więcej, naucz się nigdy nie przeklinać w obecności maga! Troll maszerował prosto do wylotu alejki. - Pomożesz mi? - spytał Arana Czarodziej. - Chcę zdjąć mu pakunek z grzbietu. Razem dźwignęli ciężar i złożyli na ziemi. Aran sam sobie się dziwił. Czyżby rzucono na niego czar posłuszeństwa? Paka była bardzo ciężka. Musiał wytężyć wszystkie siły, chociaż Czarodziej wziął na siebie lwią część zadania. Troll obserwował ich pustymi brązowymi oczami. - Dobrze. Gdybym spróbował tego gdzie indziej w mieście, Pagór zaraz by się zorientował. Ale tym razem wiem, gdzie on jest. Jest w Domu Rozkoszy Adrienne i szuka mnie, głupiec! Przeszukał już budynek sądu. Nieważne. Czy znasz wioskę o nazwie Gath? - Nie. - Albo Shiskabil? - Nie. Czekaj... - Shiska kupił raz od niego komplet sześciu zielonych chodników. - Tak. Mała wioska na północ stąd. Coś... tam się stało... - Mieszkańcy odeszli pewnej nocy, zostawiając wszystkie swoje kosztowności i sporo... krwi. - Zgadza się. Nigdy tego nie wyjaśniono. - Gath była pierwsza. Potem Shiskabil, a potem Hathzoril. Za każdym razem większa osada. Hathzoril załatwił sprytnie. Znalazł sposób, żeby ukryć miejsce, gdzie stał jego pałac, i nie zostawił śladów krwi. - Ale co on robi? Dokąd idą ci ludzie? - Co wiesz o mana, Aranie? Poza tym, że to jest moc tworząca magię i że można ją zużyć. Co jeszcze? - Nie jestem magiem. Sprzedaję dywany. - Mana można zużyć dla dobrych lub złych celów; można ją wyczerpać albo przenieść z jednego przedmiotu na drugi, albo z jednego człowieka na drugiego. Niektórzy ludzie wydają się nosić mana ze sobą. Można znaleźć skupiska w dziwnie ukształtowanych kamieniach, w przedmiotach kultu albo w meteorytach. Wiele mana wiąże się z morderstwem. Zbyt wiele jak na margines bezpieczeństwa. Mój nauczyciel ostrzegał nas przed pracą w pobliżu miejsca zbrodni albo zwłok zamordowanego człowieka, albo narzędzi mordu... w przeciwieństwie do narzędzi wojny, muszę zaznaczyć. Wojna i morderstwo wynikają z przeciwnych intencji. Nekromancja wykorzystuje morderstwo jako źródło magii. To najpotężniejsza forma magii... tak potężna, że mogła rozwinąć się dopiero teraz, kiedy na całym świecie poziom mana jest tak niski. Myślę, że Pagór jest nekromantą - zakończył Czarodziej i odwrócił się do trolla. - Dowiemy się za chwilę. Troll stał biernie, opuściwszy długie ręce po bokach, i obserwował Czarodzieja dziwnie ludzkimi brązowymi oczami, pełnymi ludzkiej godności, która kontrastowała z niskim zwierzęcym czołem i włochatym ciałem. Nawet nie drgnął, kiedy Czarodziej narzucił mu przez głowę rodzaj naszyjnika. Przemiana rozpoczęła się natychmiast. Aran cofnął się i głośno zaczerpnął tchu. Naszyjnik Czarodzieja wisiał na szyi człowieka - mężczyzny po trzydziestce, jasnowłosego i brodatego, odzianego w kilt garncarza - którego brzuch został rozpłatany jednym czystym cięciem miecza lub szabli. Aran czuł jego zapach: mężczyzna nie żył od trzech czy czterech dni, nie licząc czasu spędzonego pod działaniem magii konserwującej. A jednak stał i czekał cierpliwie, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Pagór wynalazł coś w rodzaju wiecznego ruchu - oznajmił sucho Czarodziej, lecz cofnął się pospiesznie przed zapachem trupa. - W zamordowanym człowieku jest dostatecznie dużo mocy, żeby zmienić go w posłusznego niewolnika, i zostaje jeszcze dużo, żeby nadać mu wygląd trolla. Taki stwór pobiera więcej mana ze środowiska, ale co z tego? Kiedy mana skończyła się w Gath, trolle Pagóra zabiły swoich panów. Potem dwa razy tyle trolli przeniosło się do Shiskabil. W Hahzoril pewnie użyły dusicielskich pętli; w ten sposób uniknęły rozlewu krwi i same nie krwawiły. Ciekawe, dokąd pójdą po Rynildissen? - Donikąd! Zawiadomimy radę! - A Pagór jest radnym. Nie! To nie jest dobry sposób. Nie możesz także ostrzec każdego członka osobno, bo w końcu któryś doniesie Pagórowi, że go oczerniasz. - Tobie by uwierzyli. - Wystarczy jeden, który nie uwierzy. Powie Pagórowi, a Pagór wypuści trolle. Nie! Postąpisz tak, jak ci powiem - ciągnął Czarodziej tonem nie rozkazującym, lecz proroczym. - Wrócisz do domu. Przez następny tydzień wywieziesz żony i dzieci z miasta Rynildissen. - O, bogowie, naprawdę?! - Przyrzekłem, że nie pożałujesz, jeśli mnie wysłuchasz. Potem, jeśli się namyślisz, spotkasz się ze mną o świcie, za tydzień od dzisiaj, przy północnej bramie. Przyjdź najpierw do Domu Rozkoszy Adrienne - poradził Czarodziej - i zostań tam chwilę. Martwa strefa ukryje twój trop. Tak samo zrób dzisiaj. Nie chcę, żeby Pagór wyśledził cię przez prekognicję. Teraz już idź. - Nie mogę tak od razu podjąć decyzji! - Masz tydzień do namysłu. - A jeśli wyjadę, jak mogę cię zawiadomić? - Nie możesz. To nie ma znaczenia. Pójdę z tobą albo bez ciebie. Czarodziej nagle zdjął naszyjnik z szyi żywego trupa, odwrócił się i pomaszerował alejką. Po swojej ścieżce. Martwy człowiek znowu stał się trollem. Patrzył na Arana wielkimi, niepokojąco ludzkimi brązowymi oczami. VII Tego dnia przed świtem Dom Rozkoszy Adrienne spowijała gęsta czarna mgła. Aran, handlarz dywanów, zawahał się przed drzwiami; potem wyprostował drżące ramiona i wyszedł w ciemność. Maszerował z mieczem gotowym do płazowania lub cięcia. Mgła stopniowo pojaśniała, ale nie zrzedła. Kilka razy zdawało mu się, że widzi monstrualne sylwetki depczące mu po piętach. Ale nic go nie napastowało. O świcie stanął przy północnej bramie. Wierzchowcami Czarodzieja były albo magicznie powiększone jaszczurki, albo niemagicznie zmutowane smoki. Wybryki natury wielkie jak piętrowe domy. Jeden niósł bagaże, drugi - dwa złączone siodła. - Wsiadaj - ponaglił Czarodziej. - Musimy tam dojechać przed nocą. Pomimo porannego chłodu był nagi do pasa. Odwrócił się w siodle, kiedy Aran usadowił się za nim. - Straciłeś na wadze? - Pościłem przez sześć dni i ćwiczyłem. A moje żony i dzieci od czterech dni płyną na Atlantydę. Możesz się domyślić, jakie przyjemności wybieram u Adrienne. - Trudno mi uwierzyć. Brzuch masz płaski jak deska. - Wilk może pościć przez długi czas. Wczoraj wieczorem zjadłem ogromny posiłek. Dzisiaj wcale nie będę jadł. Mgła opadła, kiedy wyjechali z Rynildissen, poranek okazał się pogodny, jasny i upalny. Kiedy Aran o tym wspomniał, Czarodziej wyjaśnił: - To ja wywołałem mgłę. Chciałem zakryć nas przed Pagórem. - Zdawało mi się, że widzę postacie we mgle. To też twoja sprawka? - Nie. - Dziękuję. - Pagór chciał cię nastraszyć, Aranie. Nie zamierzał cię atakować. On wie, że nie zginiesz, zanim dotrzemy do bramy. - To wyjaśnia juczne jaszczury. Zastanawiałem się, w jaki sposób chcesz się do niego podkraść. - W żaden. On wie, że przyjdziemy. Czeka. * W pobliżu zamku Pagóra ziemia była bogata w magię. Świadczyła o tym roślinność: gigantyczne grzyby najrozmaitszych kształtów i kolorów; porosty przybierające postać ludzi lub zwierząt; drzewa o skręconych pniach i gałęziach, które poruszały się groźnie, kiedy jaszczury podeszły bliżej. - Mogę je zmusić do mówienia - powiedział Czarodziej. - Ale nie mogę im zaufać. To sprzymierzeńcy Pagóra. W czerwonym blasku zachodzącego słońca zamek Pagóra wyglądał jak zbudowany w całości z różowego marmuru na szczycie czarodziejskiej góry. Smukła wieża wydawała się stworzona dla porwanych księżniczek. Sama góra, jak Aran dopiero teraz zauważył, przypominała nie tyle spiętrzoną falę, ile pięść wzniesioną wyzywająco ku niebu. - Tutaj nie możemy użyć Czarodziejskiego Koła - oznajmił Czarodziej. - Cała góra runęłaby na nas. - Nie pozwoliłbym ci użyć Koła. - Nie zabrałem go ze sobą. - Którędy? - Ścieżką w górę. On wie, że nadchodzimy. - Czy twój demon-cień gotowy? - Demon-cień? - Czarodziej jakby nie zrozumiał. - Och. W pierwszej chwili nie wiedziałem, o czym mówisz. Ten demon-cień zginął w walce z Glirendree trzydzieści lat temu. Słowa uwięzły Aranowi w gardle, po czym wyrwały się z warknięciem: - Więc czemu nie nałożysz koszuli?! - Przyzwyczajenie. Mam mnóstwo dziwacznych nawyków. Skąd ten wybuch? - Nie wiem. Od rana patrzę na twoje plecy. Chyba liczyłem na tego demona. - Aran przełknął ślinę. - Więc jesteśmy tylko my dwaj? - Tylko my dwaj. - Nawet nie weźmiesz miecza? Ani sztyletu? - Nie. Jedziemy? * Po drugiej stronie zbocze wzgórza wznosiło się pod kątem sześćdziesięciu stopni. Wąska, kręta ścieżka nie mogła pomieścić jaszczurów. Aran i Czarodziej zsiedli i rozpoczęli wspinaczkę. - Nie ma sensu bawić się w subtelności - stwierdził Czarodziej. - Wiemy, że dojdziemy aż do bramy. Pagór też wie... przepraszam. - Cisnął przed siebie garść srebrzystego proszku. - Ścieżka chciała nas zrzucić. Widocznie Pagór nie przyjmuje niczego na wiarę. Aran jednak musiał wierzyć Czarodziejowi na słowo; i nic innego nie przeszkodziło im we wspinaczce. * Prostokątny staw bronił dostępu do solidnej miedzianej bramy. Przez staw prowadził łukowy mostek. Właśnie podchodzili do mostku, kiedy pierwszy obrońca przecisnął się przez bramę. - Co to jest? - szepnął Aran. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem. - Nic dziwnego. To odmieniec. Nazwijmy go smokoślimakiem... ...Smokoślimak. Jego spiralna muszla była na tyle szeroka, żeby całkowicie zablokować bramę. Smukłe, giętkie ciało, całkowicie obnażone, stanęło dęba, żeby obejrzeć intruzów. Lśniące łuski w kształcie liści pokrywały głowę i szyję, lecz niżej zaczynała się naga, miękka, szarobrązowa skóra. Oczy wyglądały jak czarne marmurowe kulki. Stwór miał białe i ostre zęby, najdłuższą parę wypolerowaną do oleistego połysku. Z drugiej strony łukowego mostku Czarodziej zawołał: - Ho, strażniku! Czy cię uprzedzono o naszej wizycie? - Nie - odparł smok. - Zostałbym uprzedzony, gdybym miał was powitać. - Powitać! - parsknął Czarodziej. - Przyszliśmy zabić twojego pana. Co najciekawsze, on wie o naszej wizycie. Dlaczego cię nie uprzedził? Smokoślimak przechylił uzbrojoną głowę. Czarodziej odpowiedział sam sobie: - On wie, że przejdziemy przez tę bramę. Podejrzewa, że musimy przejść po twoim trupie. Wolał ci nie mówić. - Miło z jego strony - odparł smok niskim, hurgotliwym głosem, podobnym do dźwięku kruszonych skał. - Miło, oczywiście. Ale skoro przeznaczone nam jest przejść, dlaczego się nie odsuniesz? Albo zmykaj do lasu, a my dochowamy sekretu. - To wykluczone. - Jesteś odmieniony, smokoślimaku. Stworzenia, które czerpią życiową energię częściowo z magii, rozmnażają się z trudem w miejscach o niskim poziomie mana. Większość odmieńców jest niezdolna do życia. Podobnie jak ty - stwierdził Czarodziej. - Muszla nie osłoni cię przed cierpliwym i zdecydowanym wrogiem. A może polegasz na własnej szybkości? - Poruszyłeś drażliwą kwestię. Jeżeli stąd odejdę, co potem? Mój pan prawdopodobnie zabije was, kiedy dotrzecie do jego sanktuarium. Później, w tym tygodniu czy w następnym, zacznie się zastanawiać, jak ominęliście strażnika. Jeszcze później, po tygodniu czy dwóch, przyjdzie sprawdzić i ewentualnie usunąć zbyteczną muszlę. Do tej pory, przy odrobinie szczęścia i sprzyjającym wietrze w plecy, pokonam połowę drogi do lasu. Może nie zauważy mnie w wysokiej trawie - ciągnął stwór wielkości domu. - Nie. Wolę zaryzykować tutaj, w bramie. Przynajmniej znam kierunek ataku. - A niech to, masz rację - przyznał Czarodziej. - Wyrazy współczucia, smokoślimaku. I przystąpił do przerabiania mostu na rzeczywisty. Tylko połowa, ta połowa dalsza od bramy, była materialna. Druga połowa stanowiła odbitą iluzję, dopóki Czarodziej... nie zrobił pewnych rzeczy. - Martwa granica biegnie pod wodą - powiedział Aranowi. - Nie wpadnij tam. Smokoślimak prawie cały wciągnął się do muszli. Tylko łuskowata głowa wystawała na zewnątrz, kiedy Aran i Czarodziej przekraczali mostek. Aran przebiegł. Nadal był człowiekiem. Nie mieli pewności, czy Pagór zdawał sobie sprawę, że Aran jest wilkołakiem. Ale wiedzieli na pewno, że przekroczą bramę. Więc Aran postanowił zachować swój atut na ostatnią chwilę i zaatakował smoka mieczem. Smok zionął ogniem. Aran przeszedł przez płomienie. Nosił przy sobie amulet przeciwko smoczemu oddechowi. Ale nie widział przez ogień. Doznał paskudnego wstrząsu, kiedy zęby zwarły się na jego ramieniu. Smok niewiarygodnie wyciągnął szyję. Aran wrzasnął, jego miecz odbił się od metalicznych łusek i... zęby puściły, kłapnęły daremnie na Czarodzieja, który odskoczył do tyłu ze śmiechem, wymachując... Ale przecież Czarodziej nie miał broni! Smok upadł. Gruba smocza szyja była przecięta na pół pod łuskami. Czarodziej otarł broń o pantalony i podniósł wysoko. Aran nagle poczuł mdłości. Czarodziej znowu parsknął śmiechem. - "Na co komu szklany sztylet?" Zabawna sprawa, wszyscy zawsze spodziewają się po magu, że użyje magii. - Ale, ale... - To zwykły szklany sztylet. Bez żadnych zaklęć, bez niczego, co Pagór może wykryć. Poprosiłem przyjaciela, żeby wrzucił go do stawu dwa dni temu. Szkło w wodzie jest prawie niewidzialne dla głupców takich jak Pagór. - Przepraszam, że otwarłem usta. Po prostu nie lubię szklanych sztyletów. Co teraz? Trup i muszla smokoślimaka wciąż tarasowały bramę. - Jeśli spróbujemy się przecisnąć, możemy utknąć. Chyba musimy przejść górą. - I to szybko - dodał Aran. - Racja, szybko. Pamiętaj, że on może być wszędzie. Czarodziej wziął rozbieg i wbiegł na krzywiznę muszli. Aran pospieszył za nim. "W jego sanktuarium", powiedział smokoślimak. Obraz wywołany tymi słowami towarzyszył Aranowi podczas wspinaczki. Pagór pewnie ukrywał się w podziemiach lub na wieży, w jakimś bezpiecznym miejscu. Aran i Czarodziej będą musieli przebijać się przez zastępy wrogów, a tymczasem Pagór dokładnie oszacuje ich środki obrony. Wszyscy znają legendy o bitwach czarodziejów... Aran był straszliwie wygłodzony. To dodało mu energii, jakiej nie wykazywał od lat, od dziesięcioleci. Nogi pracowały jak tłoki, unosząc ciało lekkie jak piórko. Dotarł na szczyt muszli w chwili, kiedy Czarodziej odwracał się, wyraźnie ogarnięty paniką. Potem je zobaczył: hordę uzbrojonych i zakutych w zbroje szkieletów, nacierających po drewnianej kładce. Co najmniej setka. Aran krzyknął i dobył miecza. Jak się zabija szkielet? Czarodziej również krzyknął. Dziwne słowa w języku Gildii. Szkielety zawyły. Wir powietrza schwytał je, uniósł nad ziemię i cisnął do przodu. Zaczęły już rozwiewać się niczym kółka dymu. Aran obejrzał się i zobaczył, jak ostatnie znikają w plecach Czarodzieja. Imię moje jest legion. Widocznie poruszał nimi tylko jeden demon. A Czarodziej schwytał demona w pułapkę na demony, pustą i czekającą od trzydziestu lat. Niestety obaj, Aran i Czarodziej, skupili uwagę na pluralistycznym demonie. Czarodziej był odwrócony plecami, a Aran nie mógł nic zrobić. Dostrzegł Pagóra gestykulującego po drugiej stronie dziedzińca na moment przed ukończeniem zaklęcia. Aran odwrócił się, żeby wykrzyknąć ostrzeżenie, zdążył więc zobaczyć, co zaklęcie zrobiło z Czarodziejem. Czarodziej postarzał się w okamgnieniu. Ciało jakby stopniało mu na kościach. Zrobił zdumioną minę, wypluł garść poczerniałych kamyków - nie, zębów - zamknął oczy i upadł. Aran złapał go w ostatniej chwili. Miał wrażenie, że złapał worek kości. Położył Czarodzieja na wznak na wielkiej muszli ślimaka. Czarodziej oddychał chrapliwie; wyglądało na to, że długo nie pożyje. - Aranie handlarzu! Aran spojrzał w dół. - Co mu zrobiłeś? Mag Pagór jak zwykle nosił ciemną szatę, sandały i spiczasty kapelusz. Pas z naramienną pętlą podtrzymywał tuż nad ziemią jego miecz z wielką rękojeścią. Zawołał: - Właśnie o tym pragnę porozmawiać. Odkryłem inkantację, która działa tak jak Czarodziejskie Koło, tylko kierunkowo. Czy to cię przerasta? - Rozumiem. - Mówiąc w uproszczeniu, wyssałem z niego magię. Teraz ma dwieście dwadzieścia sześć lat. Wobec tego chyba wygrałem. Kłopot polega na tym, że nie wiem, czy pozwolić ci żyć. Aranie, czy rozumiesz, co z tobą zrobi moje zaklęcie? Aran rozumiał, ale zapytał: - Powiedz mi, tak czy owak, jak się dowiedziałeś? - Oczywiście od kilku kolegów, kiedy już ustaliłem, że jesteś moim wrogiem. Chyba zwracałeś się do rekordowej liczby magów w sprawie tego widmowego noża w twoim sercu. - Do ponad tuzina. Więc? - Odejdź w pokoju. Nie wracaj. - Muszę zabrać Czarodzieja. - On jest moim wrogiem. - On jest moim sprzymierzeńcem. Nie zostawię go. - Więc go zabieraj. Aran pochylił się. Miał czterdzieści osiem lat i gorycz porażki zastąpiła bitewny zapał. Ale Czarodziej ważył nie więcej niż chrapiąca mumia, wyschnięta na kość. Aran musiał tylko znieść bezpiecznie kruchego staruszka na dół. Pagór śpiewał! Aran wyprostował się - w samą porę, żeby zobaczyć końcowy gest. Potem czar uderzył. Przez chwilę zdawało mu się, że nóż naprawdę pojawił się ponownie w jego sercu. Lecz ból przenikał całe jego ciało! Niczym milion sztywnych drutów krojących go od środka! Szyja zgrzytliwie zmieniła kształt; wszystkie kończyny skoczyły do przodu; czaszka się spłaszczyła, oczy przestały rozróżniać kolory, nos się wydłużył, wargi uniosły się znad obnażonych zębów. Nigdy jeszcze przemiana nie dokonała się tak szybko i tak całkowicie. Ciemność okryła umysł Arana. To wilk stoczył się bezradnie z olbrzymiej muszli ślimaka na dziedziniec. Wilk uderzył ciężko o ziemię, przetoczył się i wstał, warknął z głębi gardzieli i na sztywnych nogach ruszył w stronę Pagóra. Pagór był zdumiony! Zaczął inkantację od początku, bardzo szybko, kiedy Aran się zbliżał. Skończył, kiedy Aran podszedł na odległość skoku. Tym razem nie nastąpiła żadna przemiana. Po prostu Aran skoczył i mimo iż Pagór wykonał prawie wystarczający unik, wilk rozerwał mu gardło. * Wtedy dla Arana rozpoczął się koszmar. Do tej pory trwał rozkoszny sen. Pagór powinien umrzeć. Krew sikała z jego poszarpanych tętnic szyjnych, straszliwe bulgotanie wydobywało się z tchawicy, ale - Pagór dobył miecza i zaatakował. Aran-wilk zatoczył krąg, dał susa, kłapnął zębami - i odskoczył ze skowytem, ponieważ miecz Pagóra przeszył mu serce. Rana zagoiła się natychmiast. Aran-wilk wcale się nie zdziwił. Cofnął się i zatoczył krąg, skoczył - i znowu otrzymał cios, i znowu krążył... Bez końca. Krew przestała płynąć z ran Pagóra. Wykrwawił się. Jednak wciąż żył. I żył jego miecz, czy tak się, może, wydawało. Aran nie atakował, dopóki nie znalazł pozornie bezpiecznej luki, ale miecz trafiał go za każdym razem. I za każdym razem Aran odskakiwał z paszczą pełną Pagóra. Powinien zwyciężyć. Nie miał wyboru, musiał zwyciężyć. Jego rany goiły się tak szybko, jak je zadawano; rany Pagóra przeciwnie. Aran obdzierał ciało maga z kości. W jego umyśle panowała ciemność. Działał ze zwierzęcą chytrością. Ciągle zapędzał Pagóra z powrotem na śliskie brukowce, gdzie mag wylał pięć kwart własnej krwi. Cztery nogi dawały lepsze oparcie niż dwie. Nie pozwolił Pagórowi opuścić dziedzińca. Mag wciąż próbował to zrobić - widocznie trzymał uzdrawiający czar gdzieś w zamku. Aran za każdym razem zastępował mu drogę. Mag zrobił sobie coś, co nie pozwalało mu umrzeć. Na pewno straszliwie tego żałował. Aran-wilk wkrótce go okulawił, przegryzł ścięgna na kostkach, aż nie zostało nawet strzępka mięśni. Pagór walczył na kolanach. Aran zbliżył się, zniósł ukąszenie miecza, żeby dosięgnąć maga... Koszmar. Aran Handlarz Pokoju nie miał racji. Jeżeli Aran, handlarz dywanów, mógł walczyć bez końca, obdzierać żywe ciało z kości konającego człowieka, przyjmować ciosy miecza po każdym ukąszeniu... jeżeli mógł wytrzymać takie męczarnie, żeby pokonać kogokolwiek, dla jakiejkolwiek sprawy... W takim razie ani koniec magii, ani nic innego nie nakłoni ludzi do zaprzestania wojny. Będą walczyć dalej, na miecze, na kamienie czy inną broń, dopóki pozostaną ludźmi. Ciemność odpłynęła z umysłu Arana. Widocznie sprawił to miecz: mana z zaklętego miecza zastąpiła mana wyssaną z niego przez nową wersję Czarodziejskiego Koła. I wreszcie zdał sobie sprawę, że miecz walczy sam. Z Pagóra zostały tylko okrwawione kości. Może nie umarł, ale z pewnością nie mógł się poruszać. Miecz tańczył samodzielnie na końcu nagich kości ramienia i wciąż próbował odpędzić Arana. Aran prześliznął się obok klingi. Pochwycił zębami rękojeść i wyrwał ją z nadal pokrytej ciałem dłoni maga. Dłoń zacisnęła się z bezsensowną determinacją, ale to nie pomogło. * Musiał przemienić się w człowieka, żeby wspiąć się na ślimaczą muszlę. Czarodziej jeszcze żył, ale oddychał wyłącznie siłą woli. Aran położył klingę na jego ciele i czekał. Czarodziej odmłodniał. Nie był taki młody jak przedtem. Wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, kiedy otworzył oczy, zamrugał i zapytał: - Co się stało? - Ominęła cię cała zabawa - powiedział Aran. - Zakładam, że go pokonałeś. Wybacz mi. Minęło trzydzieści lat, odkąd walczyłem z Glirendree. Skoro każdy mag w cywilizowanym świecie próbował wykonać duplikat Czarodziejskiego Koła, ten czy inny musiał w końcu ulepszyć wzór. - Na mnie też go użył. - O? - Czarodziej zachichotał. - Pewnie zastanawiasz się, co z nożem. - Przyszła mi taka myśl. Gdzie on jest? - U mnie za pasem. Myślałeś, że zostawię go w twojej piersi? Miałem sen, że będę go potrzebował. Więc go zatrzymałem. I oczywiście... - Ale on tkwił w moim sercu! - Zrobiłem obraz noża. Wbiłem ci obraz w serce, a potem go rozwiałem. Aran orał paznokciami własną pierś. - Ty żałosny synu małpy! Przez trzydzieści lat pozwoliłeś mi myśleć, że mam nóż w piersi! - Wszedłeś do mojego domu jako złodziej - przypomniał mu mag. - Nie jako zaproszony gość. Aran handlarz miał podobny stosunek do złodziei. Już z mniejszym rozgoryczeniem powiedział: - Mały czarodziejski żarcik, co? Nic dziwnego, że nikt nie mógł go wyjąć. W porządku. Teraz powiedz mi, dlaczego zaklęcie Pagóra zmieniło mnie w wilka. Czarodziej usiadł ostrożnie i zapytał: - Co? - Pomachał do mnie rękami i wyssał ze mnie całą mana, i zmieniłem się w wilka. Nawet straciłem ludzką inteligencję. Pewnie również odporność na rany. Gdyby nie używał zaklętego miecza, posiekałby mnie na plasterki. - Nie rozumiem tego. Powinieneś zastygnąć w ludzkiej postaci. Chyba że... Potem widocznie znalazł odpowiedź. Jego blade policzki zbladły jeszcze bardziej. Powoli oznajmił: - Nie będziesz z tego zadowolony, Aranie. Aran widział to w twarzy Czarodzieja, siedemdziesięcioletniej, bardzo zmęczonej i pełnej litości. - Mów - poprosił. - Koło to nowa rzecz. Nigdy przedtem nie powstała taka sytuacja, to wszystko. Ludzie automatycznie zakładają, że wilkołaki to ludzie, którzy potrafią zmieniać się w wilki. Sprawa wydaje się oczywista. Potrzebujesz księżycowego blasku, żeby dokonać przemiany. Zachowujesz ludzką inteligencję. Ale nigdy nie było dowodu, na jedno czy na drugie, aż do teraz. - Mówisz, że jestem wilkiem. - Bez magii jesteś wilkiem - potwierdził Czarodziej. - Czy to ważne? Spędziłem większość życia jako człowiek - szepnął Aran. - Co to za różnica... - Żadna różnica, gdybyś nie miał dzieci. - Ośmioro. A one też będą miały dzieci. A pewnego dnia mana zniknie z całej Ziemi. I co wtedy, Czarodzieju? - Już wiesz. - Zmienią się w dzikie psy na resztę wieczności! - I nic nie można poradzić. - Owszem, można! Już ja dopilnuję, żeby żaden mag nigdy więcej nie przekroczył bramy Rynildissen! - Aran stanął na muszli ślimaka. - Słyszysz, Czarodzieju? Nie wpuścimy takich jak ty. Nie wpuścimy magii. Zachowamy mana dla morskich ludzi i smoków! Może odniósł sukces. Czternaście tysięcy lat później w miejscu, gdzie niegdyś stało miasto Rynildissen, wciąż krążą legendy o wilkołakach. Z pewnością nie ma tam żadnych magów. Larry Niven Niedługo przed końcem Pewnego razu barbarzyńca walczył z czarodziejem. W tamtych czasach takie bitwy zdarzały się często. Między barbarzyńcami a czarnoksiężnikami istnieje jakaś naturalna antypatia, tak jak między kotami a ptaszkami lub szczurami i ludźmi. Zwykle barbarzyńca przegrywał i średni poziom ludzkiej inteligencji podnosił się o ułamek procenta. Czasem barbarzyńca wygrywał - i znów ludzkość tylko na tym zyskiwała; bo czarodziej, który nie może sobie poradzić z jednym nędznym barbarzyńcą zakała z szacownego zawodu. Jednak ta walka różniła się od innych. Z jednej strony, barbarzyńca miał zaczarowany miecz. Z drugiej, czarnoksiężnik znał wielką i straszliwą prawdę. Będziemy go nazywali Czarodziejem, bowiem jego imię jest równie trudne do zapamiętania, jak do wymówienia. Jego rodzice wiedzieli, co robią. Ten, kto zna twoje imię, ma nad tobą władzę - lecz by jej użyć, musi je najpierw wymówić. Czarodziej był już w średnim wieku, gdy odkrył swoją straszliwą prawdę. Do tego czasu wiele podróżował. Nie robił tego z własnej chęci. Po prostu był potężnym magiem, używał swoich zdolności i lubił mieć przyjaciół. Znał zaklęcia, które zmuszały ludzi, by kochali czarnoksiężników. Próbował ich, ale nie podobały mu się efekty uboczne. Tak więc zazwyczaj używał swej mocy, żeby pomagać ludziom tak, by mogli go kochać bez przymusu. Stwierdził, że jeśli pozostawał w jednym miejscu przez dziesięć czy piętnaście lat i używał magii tak, jak dyktował mu kaprys, to po pewnym czasie jego moc słabła. Kiedy przenosił się gdzie indziej, odzyskiwał swoje zdolności. Dwukrotnie musiał się przenosić i za każdym razem osiedlał się w nowej krainie, uczył się nowych zwyczajów i zawiązywał nowe przyjaźnie. To samo przydarzyło mu się po raz trzeci i znów przygotował się do przeprowadzki. Jednak coś sprawiło, że zaczął się zastanawiać. Dlaczego opuszczała go moc? Przydarzało się to całym narodom. Historia zna wiele przypadków, że ziemie najbardziej obfitujące w siły magiczne zostawały opanowane przez barbarzyńców z mieczami i maczugami. Ta smutna prawda nie wydawała się warta dłuższego namysłu, ale ciekawość Czarodzieja była naprawdę wielka. Tak więc pomyślał trochę i rozpoczął pewne eksperymenty. Ostatni z nich polegał na telekinetycznym zawieszeniu w powietrzu metalowego krążka i wprawieniu go w ruch obrotowy. Kiedy tego dokonał, poznał prawdę, której nie mógł zapomnieć. Przeprowadził się. W ciągu następnych dziesięcioleci przenosił się raz po raz. Czas zmienił jego charakter, chociaż nie ciało, a jego czary stały się solidniejsze, jakkolwiek mniej ostentacyjne. Odkrył wielką i straszliwą prawdę i trzymał ją w tajemnicy jedynie przez współczucie. Bowiem jego prawda oznaczała kres cywilizacji i nikomu nie mogła przynieść żadnego pożytku. Tak przynajmniej sądził. Jednak po blisko pięćdziesięciu latach (jakieś 12 000 lat p.n.e.) doszedł do wniosku, że prędzej czy później każda prawda może się przydać. Zrobił następny dysk i wyrecytował nad nim odpowiednie zaklęcia, tak by (podobnie jak numer telefoniczny wykręcony bez ostatniej cyfry) był gotowy w razie potrzeby. Miecz zwał się Glirendree. Liczył sobie kilkaset lat i cieszył się sporą sławą. Jeżeli chodzi o barbarzyńcę, jego imię to żaden sekret. Nazywał się Belhap Sattlestone Wirldess ag Miracloat roo Conoson. Jego przyjaciele, których szybko tracił, nazywali go Hap. Był barbarzyńcą jak należy. Cywilizowany człowiek miałby dość oleju w głowie, by nie dotykać Glirendree i nie zadźgałby bez skrupułów śpiącej kobiety. A w taki właśnie sposób Hap wszedł w posiadanie swego miecza. Lub może na odwrót - miecz posiadł barbarzyńcę. Czarodziej wyczuł go o wiele wcześniej, niż mógł zobaczyć. Właśnie pracował w jaskini, którą wykuł pod wzgórzem, gdy zadziałało urządzenie alarmowe. Włosy zjeżyły mu się na głowie. - Mamy gości - rzekł. - Niczego nie słyszę - powiedziała Sharla z pewnym niepokojem w głosie. Sharla była dziewczyną z wioski i żyła z Czarodziejem. Tego dnia namówiła go, by ją nauczył paru prostych zaklęć. - Nie czujesz, jak włosy stają ci dęba na głowie? To działa instalacja alarmowa. Niech sprawdzę... Użył sensora przypominającego zawieszoną w powietrzu srebrną obręcz. - Będą kłopoty, Sharla. Musisz uciekać. - Ale... - zaprotestowała niepewnie, wskazując ręką na stół, przy którym pracowali. - Ach, to. Możemy zostawić tak, jak jest. Nie jest niebezpieczny. Wykonywali właśnie amulet przeciw miłosnemu urokowi, dość pracochłonny, ale bezpieczny, łagodny i skuteczny w użyciu. Czarodziej wskazał na włócznię światła przeszywającą obręcz sensora. - To jest niebezpieczne. Niezwykle silne skupisko mana zbliża się po zachodnim stoku wzgórza. Ty zejdziesz wschodnim stokiem. - Mogę w czymś pomóc? Przecież nauczyłeś mnie trochę magii. Czarodziej zaśmiał się nerwowo. - Przeciw temu? To Glirendree. Spójrz na wielkość, na kolor i kształt. Nie. Zmykaj stąd, i to już. Na wschodnim zboczu masz wolną drogę. - Chodź ze mną. - Nie mogę. Nie teraz, kiedy Glirendree znów złapał jakiegoś idiotę i szaleje po świecie. Muszę zostać. Z jaskini przeszli do rezydencji, w której mieszkali. Wciąż protestując Sharla nałożyła szaty i ruszyła w dół. Czarodziej pospiesznie zgarnął naręcze rekwizytów i wyszedł na zewnątrz. Intruz był już w połowie stoku: wielki mężczyzna niosący coś długiego i błyszczącego. Do szczytu wzgórza pozostało mu jeszcze kwadrans drogi. Czarodziej nastawił srebrzystą obręcz i spojrzał przez nią. Miecz płonął ogniem wyładowań orana, raniąc oczy igłami białego światła. Zgadza się, Glirendree. Znał inne, równie silne skupiska mana, ale żadne z nic nie było przenośne i nie wyglądało jak miecz. Powinien był powiedzieć Sharli, żeby powiadomiła Bractwo. Na tyle znała się na magii. Teraz już za późno. Wokół świetlistej włóczni nic dostrzegł kolorowej otoczki. Brak zielonego obramowania oznaczał, że nie użyto ochronnych zaklęć. Posiadacz miecza nie próbował się zabezpieczyć przed tym, co niósł. Z pewnością intruz nie był czarodziejem i nie miał na tyle rozumu, by poprosić któregoś z nich o pomoc. Czyżby nie zdawał sobie sprawy czym jest Glirendree? Nie, żeby to miało pomóc Czarodziejowi. Ten, kto nosi Glirendree, jest odporny na działanie wszystkich innych sił. A przynajmniej tak mówiono. - Sprawdzimy - rzekł do siebie Czarodziej. Pogrzebał w stercie swojego wyposażenia i wyjął coś drewnianego, podobnego do organków. Zdmuchnął z przedmiotu kurz, zacisnął w garści i skierował na człowieka. Jednak zawahał się. Czar posłuszeństwa był prosty i bezpieczny, ale miał pewne uboczne skutki. Obniżał inteligencję ofiary. - Samoobrona - powiedział do siebie Czarodziej i dmuchnął w organki. Barbarzyńca nie zwolnił kroku. Glirendree nawet nie zaświecił mocniej; z taką łatwością wchłonął zaklęcie. Za kilka minut przybysz miał się znaleźć na szczycie wzgórza. Czarodziej pospiesznie rzucił proste zaklęcie prognostyczne. Przynajmniej dowie się, kto wygra zbliżającą się walkę. Niestety, nie uformował się żaden obraz. Sceneria nie zmieniła się ani o jotę. No tak powiedział Czarodziej. - No tak! Sięgnął do swojego stosu czarodziejskich akcesoriów i znalazł metalowy dysk. Pogrzebawszy jeszcze chwilę, wyjął obosieczny nóż, gęsto pokryty inskrypcjami w nieznanym języku i bardzo ostry. Na szczycie wzgórza tryskało źródło, dając początek strumieniowi, który przepływał obok domu Czarodzieja. Barbarzyńca stanął nad wodą, opierając się na mieczu. Dyszał ciężko, bo podejście było trudne. Ciało miał potężnie umięśnione i pokryte bliznami. Czarodziejowi wydało się dziwne, że tak młody człowiek zdążył już odnieść tyle ran. Czarodziej obserwował, jak barbarzyńca wchodził na szczyt. Miał ciemnoniebieskie, błyszczące oczy, jak na gust Czarodzieja osadzone o pół cala zbyt blisko siebie. - Jestem Hap ! - zawołał przybysz. - Gdzie ona jest ? - Mówisz o Sharli, oczywiście. Tylko co cię to obchodzi'? - Przybyłem, by uwolnić ją z haniebnej niewoli,. starcze. - Hej, hej, hej ! Sharla jest moją żoną. Zbył długo wykorzystywałeś ją do swych niecnych i wszetecznych celów. - Została ze mną z własnej woli, tępaku ! - Sądzisz, że w to uwierzę? Taka piękna kobieta jak Sharla miałaby kochać zniedołężniałego starca. - Wyglądam na niedołężnego? Czarodziej wcale nie wyglądał na starego człowieka. Wydawał się być dwudziestolatkiem, rówieśnikiem Hapa i dorównywał mu wzrostem oraz muskulaturą. Wychodząc z jaskini nie zadał sobie trudu ubierania się. Nie miał blizn tak jak Hap, ale czerwono-zielono-złoty tatuaż na plecach, złożony z zawiłych, splątanych ze sobą linii, układających się w hipnotycznie monotonny wzór pentagramu. - Wszyscy w wiosce wiedzą, że jesteś stary - rzekł Hap. - Masz co najmniej dwieście lat. - Hap - powiedział Czarodziej. - Belhap coś-tam-coś-tam roo Cononson. Teraz sobie przypominam. Sharla mówiła mi, że zaczepiłeś ją, kiedy ostatnio zeszła ze wzgórza. Powinienem był od razu coś z tym zrobić. - Łżesz, starcze. Rzuciłeś urok na Sharlę. Każdy zna siłę czaru posłuszeństwa. Nie używam go. Nie lubię ubocznych skutków. Któż chciałby, żeby otaczali go przyjaźni kretyni? - Czarodziej wskazał na Glirendree. - Wiesz, co to jest? Hap złowieszczo skinął głową. - Powinieneś być rozsądniejszy. Może jeszcze nie jest za późno. Sprawdź, czy możesz go przełożyć do lewej ręki. - Już próbowałem. Nie mogę go wypuścić - Hap niecierpliwie machnął w powietrzu sześćdziesięciofuntowym mieczem. - Muszę spać z tym przeklętym żelastwem w dłoni. - No tak, więc już za późno. - Jednak nie żałuję - rzekł ponuro Hap. - Bo teraz mogę cię zabić. Zbyt długo ta niewinna kobieta była narażona na twe towarzystwo... - Wiem, wiem - przerwał mu Czarodziej i nagle przemówił w innym języku. Prawie przez minutę mówił coś szybko i głośno, po czym znów powiedział po rynaldańsku: - Czy odczuwasz jakiś ból ? - Nie, wcale - rzekł Hap. Nie poruszył się. Stał z przyszykowanym do ciosu mieczem, przeszywając spojrzeniem przeciwnika. - Żadnej gwałtownej chęci udania się w podróż? Wyrzutów sumienia? Żadnych zmian temperatury ciała? - dociekał Czarodziej, lecz Hap tylko uśmiechał się nieprzyjemnie. - Tak myślałem. No nic, trzeba było chociaż spróbować. Błyskawica oślepiającego światła przeszyła powietrze. Meteoryt stopniał do rozmiarów piłki, zanim dotarł do wzgórza. Powinien zakończyć swój lot stykając się z głową Hapa, lecz eksplodował o ułamek sekundy wcześniej. Kiedy opadł kurz, barbarzyńcę otaczał pierścień małych kraterów. Hapowi opadła niesymetryczna szczęka. Zamknął rozdziawione usta i ruszył naprzód. Miecz zamruczał cicho. Czarodziej odwrócił się plecami do napastnika. Ten skrzywił się na jego tchórzostwo. Nagle odskoczył parę kroków w tył. Z pleców Czarodzieja zeskoczył cień. Tak czarna mogłaby być sylwetka człowieka na oświetlonej słońcem ścianie jaskini. Humanoidalny kształt przypominał postać z nieprzeniknionych mroków po końcu świata. Glirendree wydawał się obdarzony własną wolą. Przeciął demona w poprzek i wzdłuż, podczas gdy ten daremnie tłukł o niewidzialną tarczę, do końca próbując dosięgnąć Hapa. - Sprytne - wysapał barbarzyńca. - Pentagram na plecach i uwięziony w nim demon. - To było sprytne - zgodził się Czarodziej - ale nie przyniosło sukcesu. Noszenie Glirendree zapewnia sukcesy, ale nie jest sprytne. Pytam jeszcze raz: czy wiesz, co to jest? - Najpotężniejszy miecz, jaki kiedykolwiek wykuto ! - rzekł Hap podnosząc oręż wysoko nad głowę. Jego prawe ramię było o wiele lepiej umięśnione niż lewe i o kilka cali dłuższe - jakby Glirendree już zaczął działać. - Miecz, który czyni mnie równym każdemu czarodziejowi i to bez pomocy demonów. Żeby go zdobyć, musiałem zabić kobietę, którą kochałem, ale z radością zapłaciłem tę cenę. Kiedy wyślę cię tam, gdzie zasługujesz, Sharla... - Napluje ci w oko - przerwał mu Czarodziej. - Wysłuchasz mnie wreszcie? Glirendree jest demonem. Gdybyś miał choć odrobinę rozumu, uciąłbyś sobie rękę w łokciu. Hap wyglądał na zdumionego. Chcesz powiedzieć, że w tym metalu jest uwięziony demon? - Wbij sobie do głowy, że nie ma żadnego metalu. To nie miecz, ale demon złośliwy i pasożytniczy. Jeżeli się od niego nie uwolnisz, w ciągu roku zestarzejesz się i umrzesz. Czarownik z północy uwięził go w obecnej postaci i podarował jednemu ze swoich bękartów, Jeery'emu Jakośtam. Ten podbił pół kontynentu, zanim zmarł ze starości na polu bitwy. Rok przed moimi narodzinami oddano Glirendree pod opiekę Tęczowej Czarownicy, bo nie było drugiej takiej kobiety, która równie mało interesowałaby się ludźmi, a zwłaszcza mężczyznami. - Tak się składa, że to nieprawda. - To pewnie sprawka Glirendree. Znów dodał jej wigoru, co? Powinna była się zabezpieczyć. - Rok - mruczał do siebie Hap. - Jeden rok. Jednak miecz niecierpliwie poruszał się w jego dłoni. To będzie wspaniały rok - rzekł Hap i ruszył naprzód. Czarodziej szybko podniósł miedziany dysk. - Cztery - powiedział i dysk zawirował w powietrzu. Zanim barbarzyńca przebrnął przez strumień, dysk był już rozmazaną plamą. Czarodziej stanął tak, by krąg znajdował się między nim a Hapem, który nie odważył się dotknąć dysku, wirującego z zawrotną szybkością. Próbował go obejść, ale Czarodziej umknął na drugą stronę. W międzyczasie wyjął coś jeszcze: srebrzysty nóż, gęsto pokryty inskrypcjami. - Cokolwiek to jest - rzekł Hap - nie może mi nic zrobić. Żadne czary nie działają na tego, kto nosi Glirendree. - Słusznie - rzekł Czarodziej. - Dysk i tak za minutę przestanie się kręcić. Tymczasem chciałbym ci wyjawić tajemnicę, jakiej nigdy nie powierzyłbym przyjacielowi. Hap oburącz uniósł miecz nad głowę i spuścił z rozmachem na wirujący dysk. Ostrze zatrzymało się tuż nad krawędzią. - Glirendree cię chroni - powiedział Czarodziej. - Gdybyś teraz uderzył w dysk, odrzuciłoby cię aż do wioski. Słyszysz ten szum? Hap słyszał świst rozcinanego powietrza. Odgłos stawał się coraz bardziej przenikliwy. - Grasz na czas - powiedział. - To prawda. I co z tego? Chyba ci to nie przeszkadza ? Nie. Mówiłeś, że znasz jakąś tajemnicę...? - Z uniesionym mieczem Hap ustawił się tuż przy dysku, który na krawędziach rozżarzył się do czerwoności. - Już od dawna chciałem komuś o tym powiedzieć. Od stu pięćdziesięciu lat. Nawet Sharla nic o tym nie wie. Mówiąc to, Czarodziej stał przygotowany do ucieczki, gdyby barbarzyńca rzucił się na niego znienacka. - Już wtedy znałem się trochę na magii - niewiele w porównaniu do tego, co wiem dziś, ale robiłem efektowne, widowiskowe sztuczki. Zamki unoszące się w powietrzu. Smoki ze złotymi łuskami. Armie zaklęte w kamień lub rażone błyskawicami, zamiast prostych czarów sprowadzających śmierć. Takie numery zużywają wiele mocy, wiesz? - Słyszałem coś o podobnych sztuczkach. - Robiłem je ciągle: dla siebie, dla przyjaciół, dla królów lub tych, których kochałem. I stwierdziłem, że jeśli osiadam na dłużej w jednym miejscu, to opuszcza mnie moc. I żeby ją odzyskać, musiałem się przenosić gdzie indziej. Rozgrzany od tarcia dysk płonął jasnopomarańczowym blaskiem. Już dawno powinien się rozsypać lub stopić. Wiedziałem też, że istnieją martwe miejsca, gdzie czaro dzieje nie odważają się chodzić. Miejsca, gdzie nie działają czary. Zazwyczaj są to pola, wsie lub pastwiska - lecz jeśli się dobrze popatrzy, można znaleźć ruiny dawnych miast, gruzy zamków unoszących się niegdyś w powietrzu i pobielałe kości smoków, podobnych do olbrzymich jaszczurów z minionych epok. Zacząłem się nad tym zastanawiać. Hap cofnął się trochę, unikając żaru bijącego od dysku, który płonął teraz białym światłem, jak małe słońce sprowadzone nad ziemię. Czarodziej zniknął za migotliwą poświatą. - Zrobiłem dysk podobny do tego i zawiesiłem w powietrzu, żeby się kręcił. To prosty czar kinetyczny - ruch jednostajnie przyspieszony bez górnej granicy szybkości. Wiesz, co to jest mapa ? - Co się dzieje z twoim głosem? - zapytał Hap. - Mana to nazwa, jaką nadajemy sile stojącej za wszelką magią. Głos Czarodzieja stał się słaby i piskliwy. W umyśle Hapa zakiełkowało straszliwe podejrzenie - Czarodziej umknął pozostawiając tylko swój głos! Hap truchtem obiegł dysk, osłaniając oczy przed żarem. Po drugiej stronie siedział na ziemi stary człowiek. W zreumatyzowanych, powykręcanych palcach o opuchniętych stawach, trzymał pokryty runami nóż. - Odkryłem, że... Ach, tu jesteś ! No, teraz już za późno. Hap podniósł miecz do ciosu i oręż zmienił się nagle w ogromnego, czerwonego demona z rogami i kopytami, trzymającego w zębach rękę Hapa. Demon zaczekał kilka sekund, aż barbarzyńca pojmie, co się dzieje i spróbuje wyrwać dłoń. Wtedy odgryzł barbarzyńcy rękę w przegubie. Zaskoczony Hap nawet nie zdążył zareagować, gdy demon wyciągnął ku niemu ramiona. Poczuł szponiaste palce zaciskające się na jego gardle. Nagle zobaczył zdziwienie i trwogę pojawiające się na twarzy potwora. Zaciśnięte na jego szyi szpony rozluźniły chwyt. Dysk eksplodował. Bez ostrzeżenia zamienił się gwałtownie w płaski obłok metalowych cząsteczek i rozpłynął się w powietrzu. Błysnęło i zagrzmiało, jakby piorun uderzył we wzgórze. Rozszedł się zapach topionego metalu. Demon stawał się coraz mniej widzialny jak kameleon wtapiający się w tło. Znikając, wolno upadł na ziemię i skurczył się. Kiedy Hap chciał go trącić czubkiem buta, kopnął tylko proch. Dalej ciągnął się pas spalonej ziemi. Źródło przestało tryskać. Skaliste dno potoku szybko wysychało w słońcu. Jaskinia Czarodzieja zawaliła się. Całe wyposażenie jego rezydencji z trzaskiem wpadło do powstałej ogromnej dziury, a sam budynek zniknął bez śladu. Hap ścisnął paskudnie okaleczoną rękę i rzekł: - Ale co się właściwie stało ? - Mana - odparł Czarodziej, wypluwając komplet poczerniałych zębów. - Mana. Odkryłem, że zasoby siły stojącej za wszelką magią są ograniczone, tak jak woda w zbiorniku. Można ją zużyć. Ale... - Rozumiesz, dlaczego trzymałem to w tajemnicy? Pewnego dnia cała mana na świecie zostanie zużyta. Nie będzie mana, nie będzie magii. Wiesz, że Atlantyda jest niestabilna tektonicznie? Kolejni królowie-magowie co pięćdziesiąt lat odnawiają zaklęcia, powstrzymujące ten kontynent przed zapadnięciem się w morze. Co się stanie, kiedy czary przestaną działać? Nie zdążą na czas ewakuować się. Lepiej, żeby o tym nie wiedzieli. - Ale... ten dysk ? Czarodziej uśmiechnął się bezzębnymi ustami i przesunął dłonią po śnieżnobiałych włosach. Wszystkie wypadły pod dotknięciem palców, zostawiając nagą i poznaczoną plamami czaszkę. Starość jest jak alkohol. Aa, dysk ? Mówiłem ci. Prosty czar kinetyczny bez limitu szybkości. Dysk wciąż przyspiesza, dopóki nic zużyje całej mana znajdującej się w pobliżu. Hap zrobił krok naprzód. Szok pozbawił go połowy siły. Poruszył się niepewnie, jakby zwiotczały mu mięśnie. - Chciałeś mnie zabić! Czarodziej skinął głową. Doszedłem do wniosku, że jeśli dysk nie eksploduje, kiedy będziesz próbował go obejść, to zabije cię Glirendree, jak tylko osłabnie siła trzymająca go w karbach. O co ci chodzi? Wprawdzie kosztowało cię to dłoń, ale uwolniłeś się od demona. Hap zrobił następny krok, i jeszcze jeden. Ręka zaczęła go boleć i ból dodał mu sił. - Starcze powiedział ochryple. - Masz dwieście lat. Mogę ci skręcić kark jedną ręką. I zrobię to. Czarodziej podniósł się, ściskając pokryty inskrypcjami nóż. - To ci nic nie pomoże. Koniec z magią - rzekł Hap, odtrącając jego rękę i ściskając chudą szyję. Ramię Czarodzieja opadło bezwładnie, po czym znów uniosło się w górę. Barbarzyńca chwycił się oburącz za brzuch, otworzył szeroko oczy i zatoczył się w tył. Ciężko usiadł na ziemi. - Nóż jest zawsze skuteczny - rzekł Czarodziej. - Och ! - jęknął Hap. - Sam go wykułem, zwykłymi narzędziami, tak żeby się nie rozpadł, gdy wyczerpie się mana. To nie są magiczne runy. Hap znowu jęknął przeraźliwie, zachwiał się i runął na ziemię. Czarodziej wolno położył się na wznak. Przysunął nóż do oczu i przeczytał znaki pisma, znanego jedynie przez członków Bractwa. WSZYSTKO PRZEMINIE Nawet w tym momencie był to straszny banał. Opuścił rękę i leżał patrząc w niebo. Wreszcie jakiś cień przesłonił błękit. - Mówiłem ci, żebyś stąd uciekała - szepnął. - Powinieneś wiedzieć, że nie usłucham. Co ci się stało? - Zaklęcie zapewniające wieczną młodość przestało działać. Musiałem to zrobić... Kiedy zaklęcie prognostyczne nic nie dało, byłem pewny... Z trudem wciągał powietrze. - Jednak warto było. Zabiłem Glirendree. - Odgrywać bohatera, w twoim wieku! Co mogę zrobić? Jak ci pomóc? - Sprowadź mnie na dół, zanim umrę. Nigdy nie mówiłem ci, ile mam naprawdę lat... - Wiem. Wszyscy we wsi wiedzą - Sharla podniosła go do pozycji siedzącej i przełożyła sobie jego ramię przez szyję. Było bezwładne jak ręka trupa. Zadrżała, ale objęła go w pasie i zebrała siły. - Jesteś taki chudy ! Chodź, kochany. Musimy wstać. Wzięła na siebie większą część wysiłku i podnieśli się na nogi. - Idź wolno. Wydaje mi się, że serce chce mi wyskoczyć z piersi. - Jak daleko mamy iść? - Chyba tylko do stóp wzgórza. Tam zaklęcia znów będą działać i odpoczniemy. Potknął się. - Zaczynam ślepnąć. - Mamy łatwą drogę. Ścieżka biegnie prosto w dół. - Właśnie dlatego wybrałem to miejsce. Wiedziałem, że pewnego dnia będę musiał użyć dysku. Każda wiedza może się przydać. Zawsze przychodzi taki czas, kiedy trzeba jej użyć. - Tak bardzo się zmieniłeś. Jesteś taki... taki brzydki. 1 śmierdzisz. Na boku jego szyi zauważyła niebieską, pulsującą jak trzepot ptasich skrzydełek, żyłkę. - Pewnie już mnie teraz nie będziesz chciała, skoro widziałaś mnie takiego... - Możesz znów stać się młody, prawda? - Pewnie. Mogę zmienić, co zechcesz. Jakiego koloru oczy mam mieć ? - Ja też będę kiedyś taka stara - powiedziała. W jej głosie usłyszał zgrozę. - Nauczę cię właściwych zaklęć, kiedy przyjdzie czas. To niebezpieczne. Naprawdę niebezpieczne. Sharla milczała chwilę. Później spytała: - A jakiego koloru oczy miał on? Wiesz, ten Belhap Sattlestone coś-tam. - Zapomnij o nim - rzekł lekko dotknięty Czarodziej. I nagle odzyskał wzrok. Jednak nie na zawsze, myślał, kuśtykając w dół. Kiedy skończy się mana, zgasnę jak świeca, a ze mną cywilizacja. Koniec z magią, koniec przemysłu opartego na czarach. Cały świat pogrąży się w barbarzyństwie, dopóki ludzie nie odkryją nowego sposobu oszukiwania natury. Tak, barbarzyńcy - ci przeklęci, głupi barbarzyńcy w końcu wygrają.