Ian McDonald Psy wojny A tam w poprzek na szosie Wieprzek stał, czyli Prosię... Edward Lear, "The Owl and the Pussy-cat" (przełożył Stanisław Barańczak) Trzeciego dnia po opuszczeniu wylęgarni Prąsiak, Porcospino, Kocur, Papawator i ja docieramy do chłodnej chłodnej rzeki. Zatrzymujemy się w lesie, który dochodzi prawie do samego brzegu, i patrzymy na płynącą wodę. Słońce jest wysoko na niebie, jego promienie odbijają się w drobnych falach. Prąsiak jest oszołomiony. Do tej pory nigdy nie widział prawdziwej wody, tylko śnił o niej, kiedy jeszcze był nasionkiem wysoko w niebie. Schodzi po kamieniach, żeby zanurzyć trąbę. - Żywe! - mówi. - Żywe! To tylko woda, tłumaczę mu, ale moje słowa nie wywierają na Prąsiaku najmniejszego wrażenia. Na całym świecie nie ma dość wody, żeby tutaj płynęło jej tak wiele. To z pewnością jakaś długa poskręcana istota, która wije się po ziemi, wspina w niebo i wraca z powrotem. Zamknięty krąg trwającego nieprzerwanie ruchu. Jak na stworzenie pozbawione rąk i dysponujące mocno ograniczonym zasobem słów, Prąsiak zaskakująco często wyraża opinie na temat świata rzeczy. Wyrażanie opinii powinno pozostać domeną istot takich jak ja, znających wiele słów i mających sprawne, mądre ręce. On nawet nie wie, jak się naprawdę nazywa. Używa imienia Prąsiak, ponieważ tak właśnie brzmiało pierwsze słowo, które wypowiedział zaraz po tym, jak obudził się w wylęgarni Mamawatora. Powtarzam mu w kółko: nie jesteś świnią ani dzikiem, jesteś tapirem. Tapirem, rozumiesz? Spójrz, masz długi ruchliwy nos zrośnięty z górną wargą, który przypomina trąbę. Świnie nie mają trąb, tylko ryje. Ale do niego nic nie dociera. Nazywa się Prąsiak i już. Stworzenia, które znają niewiele słów, nie powinny bawić się czymś tak potężnym jak imiona. Kocur wysuwa pazury, liże sobie stopy między palcami. - Nieważne, co to jest - mówi. - Ważne, jak przedostać się na drugą stronę. Kocur jest całkowicie niezależny. Zna co najmniej tyle słów co ja; wiem o tym, bo widzę błysk w jego oczach. Nie sposób go ukryć. Mimo to niewiele mówi. Nawet jeśli ma jakieś imię, które wyszło z jego ust jeszcze w Mamawatorze, to zachował je dla siebie. Dlatego sam nadałem mu imię: Kocur. Idziemy brzegiem rzeki, aż docieramy do miejsca, gdzie woda rozbija się o kamienie i skały. - Tutaj się przeprawimy - powiadam. - Kocur pójdzie pierwszy, żeby sprawdzić, czy nie ma jakichś pułapek albo sideł. Szczerzy zęby na spienioną wodę. Uwielbia łapać ryby, ale nienawidzi moczyć sierści. Kilkoma susami przedostaje się na drugi brzeg, siada i strzepuje wodę ze stóp. Ruszamy za nim: Porcospino, potem Prąsiak, potem Papawator, na końcu ja. Dowódca oddziału zawsze musi iść ostatni, żeby mieć na oku podkomendnych. Małe raciczki Prąsiaka utrudniają mu utrzymanie równowagi na śliskich kamieniach. - Uważaj, Prąsiak - mówię. - Uważaj uważaj uważaj. Oślepiają go migoczące odblaski. Potyka się, ślizga, chwieje, wreszcie spada. Z krzykiem. I pluskiem. Rozpaczliwie wierzga nogami, ale na próżno. Porywa go prąd, niesie szybko w dół, wciąga, żeby utopić. Błysk błękitnej stali. Papawator daje kroka nade mną, rozstawia szeroko długie, cienkie metalowe nogi, wysuwa ramię. Ramię sięga daleko daleko, palce chwytają za plątaninę długiej sierści i przewodów na karku Prąsiaka, Prąsiak wędruje w górę, kwicząc i wierzgając. Trzy kroki i Papawator jest na drugim brzegu, razem z Prąsiakiem, który wygląda jak ponura przemoczona sterta kłaków. - Ruszamy ruszamy - mówię. - Szkoda czasu. Jeszcze dzisiaj musimy znacznie zbliżyć się do Celu. Ale Prąsiak tylko stoi, drży na całym ciele i powtarza w kółko: - Ugryzła mnie ugryzła zła rzecz ugryzła mnie zła rzecz... Rzeka, która w pierwszej chwili tak go zachwyciła, okazała się groźnym nieprzyjacielem. Podchodzę, głaszczę go po kłębowisku przewodów, drapię po wybrzuszeniu na boku, gdzie jest ukryta lanca. Ani moje słowa, ani pieszczoty nie dają efektu. Jego nastrój zaczyna udzielać się innym. Nie mogę do tego dopuścić. Wygląda na to, że jednak będziemy musieli zaczekać, aż Prąsiak dojdzie do siebie. Daję znak Papawatorowi, żeby wysunął ramię zakończone igłą ze snami. Igła zawiera mnóstwo wspaniałych snów. Prąsiak najbardziej lubi ten o lataniu; we śnie jest z powrotem w niebie, lata, śmieje się, płacze i sika z radości. Aniołowie patrzą z góry na niego i uśmiechają się do swego Prąsiaczka. Podnosi trąbę i dotyka igły. Miłych snów, Prąsiaku. Papawator opuszcza korpus i otwiera podbrzusze. Pora na posiłek. Porcospino i ja łapczywie przysysamy się do wymion, Kocur pogardliwie marszczy nos. Woli smak wnętrzności, szpiku i krwi. Wieczorem będzie polować przy świetle księżyca i blasku swoich oczu. Będzie zabijać. Będzie połykać krew, szpik i wnętrzności. Odrażające stworzenie. Kocur. Prąsiak. Porcospino. Papawator. Ja, Szopak. Brakuje jeszcze jednego członka oddziału. Oho, jest: ześlizguje się z nieba po promieniach światła, które przeciskają się między gałęziami drzew na brzegu rzeki. Nie musi śnić, żeby latać. Tylko Prąsiak i ja widzimy barwy, ale Prąsiak pochrząkuje i podryguje we śnie, więc samotnie podziwiam zieleń i błękit na skrzydłach i grzbiecie, czapeczkę soczystej czerwieni, jaskrawożółte szpony i dziób. To właśnie jest piękno, myślę. Siada na wyprostowanym ramieniu Papawatora. Nie odżywia się papką. Wydziobuje z ręki Papawatora suchą karmę. Chociaż tak kolorowy, zna tylko jedno słowo. Układ z aniołami - tylko jedno słowo, dwie sylaby, które powtarza w kółko: fru- waaak, fru-waaak! Kocur nagle przerywa nie kończące się mycie, lizanie, czyszczenie. Wietrzy. Na dnie jego oczu poruszają się czerwone plamki, dar aniołów. Napina mięśnie, odrobinę obnaża kły. Wystarczy. Ci, co mają ręce i barwy i wiele wiele słów, boją się bardziej od innych. To specjalny rodzaj strachu, który dotyczy tego, co dopiero może się zdarzyć. Nazywa się to obawą. Niebezpieczeństwo. Fru-waaak podrywa się w powietrze, zwinny, lśniący, kolorowy, mknie jak strzała i niknie nad baldachimem z liści. Mimo to nie lękam się, że już go nigdy nie zobaczę. Jest uzależniony od mojego zapachu, więc zawsze wróci, niezależnie od tego, jak daleko się zapędzi. Kocur czai się w cieniu drzew, Porcospino grzechocze kolcami, Papawator zamknął podbrzusze i właśnie prostuje absurdalnie cienkie odnóża. A Prąsiak śpi. Mamrocze, wzdycha, ślini się i śpi. W igle Papawatora chyba czekał na niego bardzo dobry sen. Prąsiak, niebezpieczeństwo niebezpieczeństwo! Obudź się! Obudź się! Inni już są daleko w lesie, oglądają się zdziwieni, dlaczego za nimi nie idziemy. Nie mam tak wyostrzonych zmysłów jak Kocur, ale wyczuwam to samo co on: coś wielkiego i ciężkiego wędruje przez las po drugiej stronie rzeki. Niektórymi tajemnicami Mamawator podzielił się tylko ze mną i surowo zakazał komukolwiek o nich mówić. Te sekrety sączyły się do mego umysłu w cieple wylęgarni, w moich snach, w których rósł las prawie taki sam jak ten, realny, a jednocześnie zupełnie inny. Jedną z tych tajemnic zawiera środkowy palec mojej lewej ręki. Został wykonany z tego samego, prawie żywego budulca co implanty, które wyrastają z naszych czaszek i sięgają prawie do ziemi. Szybko. Szybko. Wyciągam z gniazdka jeden z implantów Prąsiaka. Szybko. Szybko. Wsadzam do gniazdka środkowy palec lewej ręki. Wstawaj, myślę. Wstawaj. Ciałem Prąsiaka wstrząsa gwałtowny dreszcz. Wstawaj. Z trudem dźwiga się na nogi. Naprzód, myślę. Moja myśl przepływa przez palec do jego głowy i Prąsiak rusza niepewnym krokiem, wciąż pogrążony we śnie z igły. Wskakuję mu na grzbiet, kieruję palcem. Ruszaj się. Szybciej. Biegnij. Biegnij. Strach. Jęczy przez sen, przechodzi w trucht, potem w cwał. Zmuszam go do galopu. Mkniemy nad ciemną ciemną ziemią. Porcospino i Kocur po bokach, Papawator ubezpiecza tyły, sadzi ogromne susy za naszymi plecami. Drzewa wybiegają nam na spotkanie, wyższe, ciemniejsze i grubsze niż w jakimkolwiek śnie. Goń, Prąsiaku, goń. Sen z igły zaczyna się przecierać, świat rzeczy sączy się przez szczeliny i pęknięcia, ale ja nadal nie wyzwalam go spod kontroli mojego umysłu. Z daleka dobiega potworny łoskot, jakby ktoś wyrywał te ogromne czarne drzewa i ciskał je w niebo. Chwilę potem rozlegają się potężne eksplozje. Biegniemy, dopóki jesteśmy w stanie, a potem, zalęknieni, zatrzymujemy się, nasłuchujemy, czekamy. Czuć swąd spalenizny. Czerwone plamki na dnie oczu Kocura miotają się jak szalone; Kocur skanuje. Nagle siada i zaczyna się czyścić. - Cokolwiek to jest, odeszło - mówi, po czym wylizuje sobie krocze. Siadamy, dyszymy ciężko, czekamy. Zaczyna padać; wielkie ciężkie krople kapią z liściastego baldachimu. Swąd spalenizny szybko niknie. Moje futro powoli nasiąka wodą; w pewnej chwili przylatuje Fru-waaak, siada mi na ręce i wyśpiewuje radosną dwudźwiękową melodyjkę. Głaszczę go po szyi, mierzwię piórka na grzbiecie, przesuwam palcami po lśniących granatowych lotkach. Czekam, aż pozostali zasną, po czym wyjmuję mu z głowy kostkę pamięci optycznej i wsuwam do gniazdka za prawym okiem. Lot. Szybowanie. Drzewa, obłoki i słońce, jaskrawy blask i serpentynowe zwoje rzeki, wypukła krawędź świata, wszystko szalone, koziołkujące. Potem coś wielkiego jak księżyc, większego nawet od Mamawatora, kiedy ujrzeliśmy go po raz pierwszy na leśnej łące, tam, gdzie się urodziliśmy. To coś musi być potwornie ciężkie, bo pod jego stąpnięciami trzęsie się ziemia, a drzewa kładą się pokotem. Wkracza do rzeki, zatrzymuje się w wodzie i strzela, strzela, strzela; drzewa giną rozszarpywane eksplozjami, a na brzegu, tam, gdzie zatrzymaliśmy się po przeprawie, wykwitają fontanny ziemi i skalnego pyłu. Wielkie coś spopiela kikuty drzew ogniem, który bucha z jego piersi, po czym rusza w dół rzeki. Wyłączam odtwarzanie, wyjmuję kość pamięci, zwracam ją Fru-waaakowi. Rozróżniać barwy, mieć ręce, znać słowa, dużo słów - to najdotkliwsza kara wymyślona przez anioły. Kapitan Beaky ze swoją zgrają To najdzielniejsze zwierzaki w kraju. "Captain Beaky" Kto was stworzył? Aniołowie stworzyli nas z nasion. Aniołowie umieścili nasiona w wylęgarni Mamawatora, karmili je i pielęgnowali. Ciało z ciała Mamawatora. Z jego piersi czerpaliśmy pożywienie. Kim jesteście? Sługami aniołów, ich przedstawicielami w świecie rzeczy. Dwojako można służyć aniołom i dwa są rodzaje sług, którzy to czynią. Jest służba cicha i jest służba hałaśliwa, są słudzy organiczni i nieorganiczni. Wszyscy są równi, wszyscy bowiem zostali stworzeni na podobieństwo aniołów, aby uzupełniać się słabościami. Wymień słabości sług organicznych. Ból. Głód. Zmęczenie. Senność. Uczucia. Defekacja. Śmierć. Wymień słabości sług nieorganicznych. Hałas. Koszty. Energia. Awarie. Głupota. Dlaczego aniołowie, którzy są doskonali, stworzyli coś tak niedoskonałego? Ponieważ tylko oni mogą być doskonali. Ponieważ żadne stworzenie nie może rościć sobie pretensji do anielskiej doskonałości. Jeśli tak czyni, ciężko grzeszy. Jaki jest najcięższy grzech? Pycha. W jaki sposób możemy uchronić się przed grzechem pychy? Wiernie służąc aniołom. Pokornie wykonując ich rozkazy. Sprawnie realizując wyznaczone nam zadania. Od A do Z. Od A do Z. Zawsze zastanawiało mnie znaczenie zakończenia Litanii: co do joty. Myślę, że ma to jakiś związek z ciemnymi znakami na skórze Papawatora; te regularne kształty są chyba literami, "A" zaś i "Z" są, jak mi się wydaje, dwiema z nich, chociaż nie mam pojęcia którymi. Litery tworzą słowa, ale ja nie potrafię ich odczytać. Aniołowie nie uznali za stosowne obdarzyć mnie tą umiejętnością. Może Papawator nosi na ciele tekst modlitwy istot nieorganicznych? Nigdy nie uczestniczy w naszych obrzędach, swoje modły zaś odprawia na uboczu, z podkulonymi odnóżami i schowanymi antenami. Wygląda wówczas, jakby spał, ale to nie jest sen, ponieważ nieorganiczni nie śpią. Dziwne jest życie nieorganicznych. Jakże to cudownie, że z woli aniołów tak bardzo różnimy się od siebie; osobno jesteśmy słabi, ale kiedy wspólnie im służymy, stajemy się zdumiewająco silni. Co wieczór, zaraz po tym jak Kocur sprawdzi, czy w miejscu, gdzie postanowiliśmy spędzić noc, nie ma żadnych pułapek, gromadzimy się w celu odmówienia Litanii. Ja prowadzę, oni odpowiadają najlepiej, jak potrafią. Fru-waaak zna tylko jedno słowo, ale bez względu na to, jak daleko i wysoko lata, zawsze zjawia się w porę, siada i przestępuje z nogi na nogę, ponieważ nie jest przyzwyczajony do przebywania na ziemi. Cały czas kręci łebkiem, jakby odbierał magiczną treść słów na jakimś spirytualnym kanale, o którego istnieniu nikt inny nie ma pojęcia. Prąsiak uwielbia Litanię; gdyby to od niego zależało, musiałbym recytować ją całymi godzinami. Co prawda, nie rozumie ani słowa z tego, co mówi, ale dźwięki, które rodzą się w jego mózgu i wydobywają się z pyska, pozwalają mu ujrzeć anioły zstępujące z nieba, które biorą go na ręce i niosą hen, wysoko w gwiazdy. Wspomniałem już, że Papawator nie uczestniczy w naszych modłach. Niestety, nie on jeden; Kocur twierdzi, że jest niewierzący. Utrzymuje, że nie istnieje ani niebo, ani aniołowie. To tylko puste słowa wymyślone po to, żebyśmy mniej bali się nieuchronnej śmierci. Uważa, że takie myślenie stanowi dowód odwagi, ale moim zdaniem świadczy ono tylko o głupocie. Jasne, że wszyscy musimy umrzeć. Jasne, że się boimy, ale czy jego zdaniem jest coś złego w tym, że pocieszamy się snami, które Papawator trzyma w igle? Próbowałem naprowadzić go na właściwą drogę - niestety, bez rezultatu. To uparte zwierzę. Nasze dyskusje mocno niepokoją Prąsiaka. Ma wielką wiarę, lecz niestałą duszę, niczym pozornie solidne sklepienie z liści, które jednak drżą przy każdym, nawet najsłabszym powiewie. Naturalnie mógłbym rozkazać Kocurowi, żeby uwierzył, lecz wówczas z pewnością parsknąłby tym swoim przerażającym kocim śmiechem, więc nie robię tego, a on co wieczór, kiedy zbieramy się na modlitwę, siada na uboczu i wylizuje sobie futro. To lizanie jest chyba jeszcze gorsze od śmiechu. Na koniec, po tym jak Porcospino wygrzebał w ziemi dołek i wszyscy się tam wypróżniliśmy, Prąsiak prosi o opowieść biblijną. - Którą opowieść chcesz usłyszeć? - pytam. - Anioły. Wojna - mówi. - Światła. Latanie. Kocur mamrocze coś pod nosem i odchodzi. Jego zdaniem to głupia historia. Jego zdaniem wszystkie opowieści biblijne, których nauczył go Mamawator, są niemądre. Przyznaję, że znaczna ich część jest dla mnie niezrozumiała, ale Prąsiak potrafi słuchać ich bez końca. Kładzie się na boku - tym bezpiecznym - zamyka oczy, a wtedy ze zgrubienia na drugim boku wysuwa się podobny do penisa grot lancy. Chyba już zapomniał o swojej przygodzie w rzece. Nie ma zbyt wielu obwodów pamięci. Szczęściarz. - Dawno, dawno temu - zaczynam opowieść - istniały tylko anioły i zwierzęta. Zwierzęta wyglądały i pachniały jak my, ale były tylko zwierzętami, a nie stworzeniami. Anioły nazwały je zwierzętami, czyli animalami, ponieważ posiadały animę, czyli życie, lecz nie miały słów ani duszy. Aniołowie i zwierzęta od zawsze współistniały na świecie, w związku z czym nikt nie wiedział, kto jest czyim stwórcą ani nawet czy wszyscy nie zostali stworzeni przez całkiem inne istoty. Podobnie jak teraz, również w owych zamierzchłych czasach zwierzęta służyły aniołom, im jednak, jako potężnym istotom doznającym uczuć i emocji niezrozumiałych dla zwykłych stworzeń, pewnego dnia znudziły się ograniczenia zwierząt, w związku z czym stworzyły sobie nowe sługi. Sługi te były silniejsze od ciebie, Prąsiaku - jest pogrążony w rozmarzonym półśnie, ale słyszy moje słowa, ponieważ lanca wysuwa się prawie cała - widziały lepiej i dalej od ciebie, Kocurze - co prawda, odszedł w ciemność, ale te słowa stanowią nieodłączną część opowieści - latały wyżej i z większym obciążeniem niż ty, Fru-waaaku, były sprytniejsze, miały lepszą pamięć i myślały szybciej niż ja, stary szop, zabijały zaś sprawniej i prędzej od ciebie, Porcospino. Tak wspaniali byli ci nowi słudzy, że dzięki nim aniołowie zdołali nawet wzbić się w niebo, gdzie do tej pory latają z rozpostartymi ramionami. Wspomniałem już, że mądrość aniołów przewyższa mądrość zwykłych stworzeń, jeśli więc nawet aniołowie wszczynają wojnę między sobą, co zdarzało się całkiem często, kim my jesteśmy, żeby oceniać ich postępowanie? Kiedyś wybuchła jednak wojna straszliwsza od wszystkich, w której walczyli słudzy stworzeni przez aniołów. Byli tak potężni, że potrafili za jednym zamachem niszczyć wielkie połacie lasu, podpalać niebo i zamieniać morza w zbiorniki ścieków. Ta okrutna wojna toczyła się nie tylko w świecie rzeczy, ale także w niebie. Wojna była tak straszliwa, że w końcu aniołowie wezwali na pomoc swoje dawne sługi, zwierzęta, po czym uczynili z tych niemych, pozbawionych dusz stworzeń, istoty takie jak my. Chociaż o tyle gorsi, podlejsi, a w dodatku naznaczeni piętnem nieumiejętności spełniania życzeń aniołów, dostaliśmy szansę zmazania win, walcząc po stronie naszych stwórców. Dlatego zostaliśmy wyposażeni we wspaniałą broń, zdolną niszczyć anielskie twory, zarówno organiczne jak i nieorganiczne. Nasza broń jest tak potężna, że... - w tym miejscu zawsze zawieszam głos, po czym kończę zdanie szeptem - ,..że moglibyśmy zniszczyć nawet same anioły. Zasłuchani w moje słowa, widzą uśmiechnięte anioły z wyciągniętymi ku nim rękami. Jak co wieczór od chwili, kiedy weszliśmy w świat rzeczy, podchodzę kolejno do każdego i dotykam środkowym palcem lewej ręki gniazdka między oczami. Po moim palcu spływa święty sen. Wkrótce potem bezszelestnie wraca Kocur - czarny jak noc, niewidoczny aż do ostatniej chwili. - Głupota - mówi. - Co to za bóg, którego mogą zabić zwykłe stworzenia? - Nie wiem - odpowiadam. - Właśnie po to jest wiara: żebyśmy mogli wierzyć w coś, czego nie rozumiemy. - Mam nadzieję, że twoja wiara jest wystarczająco silna. - Kocur wysuwa supertwarde nieorganiczne pazury i starannie zlizuje z nich brud. - Na tyle silna, żeby wystarczyło jej i dla mnie. Jutro na pewno mi się przyda. - O czym mówisz? Podnosi głowę, mruży wielkie okrągłe oczy, porusza nozdrzami. - Jutro czeka nas ciężki dzień - mówi, po czym odwraca się i odchodzi bezgłośnie, aby ułożyć się do snu wśród wystających korzeni wielkich wielkich drzew. Grabarzu, grabarzu, psy w blasku księżyca... Paul Simon, "Call me Al" Mam te obrazy w głowie. Przypuszczam, że to anielskie wizje, ponieważ patrzę na las rozpostarty hen, daleko pode mną od morza do lśniącego morza, ze wszystkimi wzgórzami, dolinami, rzekami i jeziorami widocznymi jak na dłoni. Nie jest to jednak zwykły widok z wysoka; czuję się tak, jakby mój wzrok przebijał sklepienie z liści i gałęzi, a poza tym bez trudu dostrzegam szczegóły, które nie powinny być widoczne z takiej odległości. Między innymi widzę miejsce, gdzie zostawił nas Mamawator, zanim wrócił do nieba na słupie ognia i dymu. To miejsce przypomina błękitną kulę. Widzę także nas, czyli Zespół: pięć żółtych plamek i szóstą trochę z przodu. Widzę też miejsce, do którego zmierzamy, nasz Cel. Ma kształt czarnej pulsującej gwiazdy. Sześć żółtych plamek jest teraz znacznie bliżej czarnej gwiazdy niż błękitnej kuli. Po każdym powrocie Fru-waaaka, który przynosi mi nowe obrazy, dostrzegam więcej szczegółów. Teraz widzę również maszynę bojową, która zniszczyła brzeg rzeki, jako czerwony trójkąt sunący wzdłuż wody na prawo od nas. Przestała się nami interesować. Od Celu oddziela nas połać nagiej ziemi. Kiedy jej się przyglądam, w mojej głowie nie wiadomo skąd pojawia się słowo "wykroty". Powinniśmy tam dotrzeć jeszcze przed południem. Dopiero wtedy podejmiemy decyzję, co czynić po osiągnięciu Celu. Takie są rozkazy. Między wykrotami a czarną gwiazdą jarzy się mnóstwo mniejszych czerwonych gwiazdek. Pierwsza linia umocnień. Kocur prowadzi nas w ciemności między wielkimi drzewami, bada teren w poszukiwaniu pułapek. Jesteśmy od niego całkowicie uzależnieni. Musimy wierzyć, że zobaczy, usłyszy albo zwęszy wszystko, czego my nie zdołamy zobaczyć, usłyszeć ani zwęszyć, że w porę rozpozna to, czego my nie zdołamy rozpoznać. Dzisiaj poznałem jeszcze jedno określenie. Z najgłębszych otchłani mego umysłu wypchnęło je ostatnie zdanie wypowiedziane minionego wieczoru przez Kocura. "Niedobre przeczucie". Aniołowie nałożyli na nas ogromny obowiązek; czy uczyniliby to, gdyby wiedzieli, że nie jesteśmy w stanie mu sprostać? Parsknięcie Kocura sprawia, że anielskie obrazy ulatują mi sprzed oczu w tysiącach poszarpanych fragmentów. Z gardła Kocura wydobywa się stłumiony pomruk; wielki kot przypada do ziemi i z nastroszonymi wąsami wpatruje się w coś, co znalazł w wilgotnym półmroku. To coś jest martwe, i to chyba od dawna, ponieważ jego woń roztopiła się całkowicie w zapachach lasu. Ptaki do spółki z owadami wyżarły oczy i wnętrzności, skurczone wargi odsłoniły zęby wyszczerzone do walki ze śmiercią. Zmierzwiona, matowa sierść nieokreślonego koloru. Stalowy pręt pułapki sprężynowej sterczy z karku. Przypuszczalnie jakiś opos albo nieduża małpa. Za uszami wyraźnie widać metalowe gniazdka, z czaszki sterczą kable, do odsłoniętych żeber przylgnęły stalowe obłe przedmioty. Kocur prędko odzyskuje spokój, rusza dalej. Porcospino przystaje na chwilę, żeby obwąchać trupa, Papawator daje nad nim kroka na cienkich metalowych odnóżach. Jest maszyną, obce są mu takie słabości jak uczucia. Prąsiak natomiast dygocze z przerażenia. Cofa się z wybałuszonymi oczami, nie chce iść dalej. - Zły znak - mamrocze. - Zły znak, zły znak. Próbuję go uspokoić. - Nie bój się, nie zrobi ci krzywdy. Już spełnił swój obowiązek. Jego dusza jest w niebie z aniołami. Ty też masz zadanie, które musisz wykonać, ponieważ wyznaczyli ci je aniołowie. Nie chcę znowu posługiwać się palcem. Mijają chwile; wreszcie, z oczami wielkimi ze strachu, Prąsiak powoli rusza naprzód. Jestem prawie pewien, że lada chwila nie wytrzyma i rzuci się do ucieczki, więc na wszelki wypadek szykuję do użycia specjalne obwody, ale nie muszę z nich korzystać. Prąsiak omija trupa szerokim łukiem i dołącza do Kocura, który niecierpliwie porusza ogonem. Prąsiak ma rację. To zły znak. Wkraczamy na leśną polanę. Kocur podejrzliwie spogląda w niebo, węszy dokoła. Jego sensory milczą, ale mimo to Kocur jest niespokojny, a kiedy on jest niespokojny, to ja też jestem niespokojny. Porcospino również węszy podejrzliwie. Jako stworzenie leśne, przyzwyczajone do życia w półmroku, na odrytym terenie czuje się całkiem nagi. Widok nieba napełnia go przerażeniem. Prąsiak gapi się na przeciwległy skraj polany, na drzewa. - Patrz, Szopak - mówi i wskazuje kierunek trąbą. - Martwe martwe drzewa. Mają liście. Patrzę i oblatuje mnie strach. Ogromne drzewa rzeczywiście są martwe, sczerniałe. Zabiło je czarne powietrze i wojna, lecz na gałęziach wciąż mają sczerniałe liście. - Szybko! - wołam. - To pułapka! Liście podrywają się do lotu i widzimy, że to wcale nie liście, tylko nietoperze. Wzbijają się w powietrze z łopotem czarnych skrzydeł. Jest ich tyle, że zasłaniają słońce. Czerwone gwiazdki z anielskiej wizji, liczne jak gwiazdy na niebie... - Szybko! Szybko! Pędzimy przez polanę. Próbuję obserwować nietoperze, które spadają na nas z nieba. Widzę błyski metalu w ich futrze, widzę lśnienie pocisków, które ściskają stopami. - Szybciej! Ziemia rozkwita fontannami huku i kamieni, siła podmuchu przewraca mnie i pcha wstecz. Podnoszę się i znowu prę do przodu, gnany najstarszym, najsilniejszym, najprawdziwszym instynktem. Zaraz po zrzuceniu bomb nietoperze odlatują. Eksplozje na lewo i prawo ode mnie, eksplozje z przodu i z tyłu. Wciąż biegniemy. Nieba nie ma, są tylko nietoperze. Wrzeszczą, skrzeczą, piszczą. Coraz bliżej do ściany lasu. Tyle nietoperzy na pewno nie zdoła wlecieć między drzewa, szczególnie że ten gatunek słabo widzi w ciemności. Odwracam się, widzę jak Papawator niepewnie kroczy przez polanę, zaraz potem następuje potworny wybuch, w powietrzu szybują metalowe fragmenty, cienkie nogi załamują się, korpus pada z łoskotem na ziemię. Zarządzam postój dopiero wtedy, kiedy jestem pewien, że zostawiliśmy z tyłu wszystkie nietoperze. Zniszczenie Papawatora oznacza dla nas coś więcej niż tylko utratę snów, które spływały z igły, mówię. Od tej pory nie możemy liczyć na pożywną papkę, którą wysysaliśmy z jego wymion, w związku z czym będziemy musieli poświęcić część czasu na zdobywanie pożywienia. Wiąże się z tym dodatkowe niebezpieczeństwo, ponieważ nie wiemy, jaka żywność jest dla nas odpowiednia, która jest skażona przez czarne powietrze, a poza tym narażamy się na dodatkowe ryzyko wpadnięcia w pułapkę. - Głodny - odzywa się Prąsiak. - Głodny teraz. - Od tej pory musimy sami troszczyć się o siebie. Nie ma już Papawatora. Zwierzęce grzebanie w ziemi w poszukiwaniu pożywienia budzi we mnie lęk i odrazę. Swoimi delikatnymi, mądrymi rękami wygarniam z ziemi tłuste pędraki, wydłubuję ze spróchniałych pni plastry miodu dzikich pszczół, dzielę się zdobyczą z Prąsiakiem i Porcospino. To bardzo nędzny pokarm w porównaniu z papką Papawatora. Dla Kocura nie ma większej radości niż polowanie. Jego oczy płoną czerwienią, kiedy rozszarpuje ofiarę stalowymi szponami. Podaje mi kawałek czerwonego mięsa z fragmentem skóry porośniętej sierścią. - Jesteś szopem - mówi, mrużąc chytrze oczy - a szopy to wszystkożercy. Możesz jeść, cokolwiek zechcesz. Prędzej zeżarłbym własne gówno, ty przebiegły Kocurze z twoimi sprytnymi, mądrymi słowami i oczami, które widzą to, czego nikt inny nie jest w stanie zobaczyć, i ostrymi pazurami, i niezachwianą wiarą w niewiarę. Do wykrotów docieramy dopiero o zmierzchu. To rzeczywiście niezwykły obszar; pełno tu pagórków, kopców, niecek i dziur. Zupełnie jakby dawno temu umarło tu coś wielkiego i zostało porośnięte lasem. Gdzieniegdzie sterczą dziwaczne iglice i ziemne kopce. Nie potrafię zidentyfikować zapachu, który dociera do moich nozdrzy, niemniej jednak włosy jeżą mi się na grzbiecie. Słychać niskie, nieprzerwane buczenie, które zdaje się nie mieć żadnego konkretnego źródła. Coś porusza się w zagłębieniu terenu. Żywe stworzenie, pekari. Szuka pożywienia. Wskazuję je Porcospino; stroszy kolce i rusza naprzód z groźnym pomrukiem. - Powiedz mu, żeby się uspokoił - mówi Kocur. - To nie istota, tylko zwykłe zwierzę. Prąsiak, chodź tu z tą lancą. Widzisz? To nasza kolacja. Sadzi ogromnymi susami z prędkością błyskawicy, a Prąsiak, ten głupi, naiwny Prąsiak, próbuje za nim nadążyć. Zaalarmowane pekari podnosi głowę, rzuca się do ucieczki. Ciche do tej pory buczenie przybiera na sile, staje się coraz wyższe. Z wierzchołków ziemnych kopców zaczynają się wydobywać czarne opary. - Kocur! Prąsiak! - wołam. - Wracajcie natychmiast! Nie muszę krzyczeć, bo już pędzą z powrotem po nierównym terenie. Czarne opary skupiają się wokół pekari. Przerażone zwierzę biegnie zakosami, co chwila zmienia kierunek, ale kłęby czarnej pary wciąż wiszą nad nim. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to nie żadna para, tylko coś znacznie gorszego: owady. Latające, żądlące owady. Miliony, miliardy owadów. Po chwili zostawiają na ziemi martwe pekari i tworzą coś na kształt potężnej brzęczącej kolumny, która zaczyna pochylać się w naszą stronę. Kim jestem, żeby sprzeciwiać się woli aniołów? Tkwię w miejscu jak sparaliżowany i wytrzeszczam oczy na zbliżający się rój. Walka nie ma sensu. Ucieczka także. Nagle słyszę głos Porcospino: - Do środka. Prędko. Czyżby strach doprowadził do przeładowania jego obwodów myślowych? Co on wygaduje? Pospiesznie wykopuje dziurę u podnóża porośniętego trawą pagórka o niezwykłym kształcie. - Inni już w środku. Teraz ty, prędko. - A co z Fru-waaakiem? - pytam. - Jeśli został, już za późno - odpowiada Porcospino. - Do środka. Do środka. Wskakuję do dziury, Porcospino za mną. Pracuje co sił potężnymi łapami i zasypuje otwór. Co prawda, kilku owadom udaje się wcisnąć do tunelu, ale szybko rozgniatam je rękami. - Chodź. Szybko. Szybko. Porcospino prowadzi mnie w dół, coraz głębiej. Dla mnie, istoty dziennej, obdarzonej rękami i znajomością wielu wielu słów, to coś jak przedsmak śmierci: ciemność, zewsząd napierająca ciemność, a my coraz głębiej pod ziemią. Porcospino czuje się tu jak u siebie w domu. Kiedy byłem jeszcze tylko nasionkiem w wylęgarni Mamawatora, hen, wysoko w niebie, przyśnił mi się sen, w którym pokazano mi, jak wygląda świat. W moim śnie świat był bąblem światła, powietrza i życia otoczonym ziemią i skałami, które ciągnęły się bez końca. We śnie usłyszałem, że gdzieś tam, w tej mrocznej nieskończoności, kryją się inne światy, bardzo podobne do naszego. Świat, do którego dotarliśmy, też bąbel światła i powietrza, jest bardzo mały, tak mały, że z trudem mieszczą się w nim Kocur, Prąsiak, Porcospino i Szopak. Stęchłe powietrze cuchnie jak zepsuta trucizna, światło jest dziwne, przyćmione i niebieskawe. Jego źródłem nie jest słońce, lecz płaskie sześciany przymocowane do sufitu. To w ogóle jest sześcienny świat - mnóstwo tu krawędzi i kantów. Przeczuwam, że do jego powstania przyłożyli rękę aniołowie. Prąsiak jest zupełnie zdezorientowany i wygląda tak, jakby lada chwila miał wybuchnąć płaczem. - Najprawdopodobniej znaleźliśmy się na starym stanowisku obronnym. - Mam nadzieję, że zaufa moim słowom i mojej wiedzy. - Z pewnością zbudowano je na początku wojny, tak dawno temu, że wszyscy zdążyli już o nim zapomnieć. Widzicie? - Wskazuję kwadraty i prostokąty na ścianach. Mnóstwo na nich czerwonych i żółtych światełek, prawie takich samych jak te w mojej głowie. - To maszyny, które również służą aniołom. - Tu jest coś więcej niż tylko maszyny - mówi Kocur. - Chodźcie. Prowadzi nas tunelem do sąsiedniego, bardzo podobnego pomieszczenia. Na ścianach wisi jeszcze więcej nieorganicznych tworów z różnobarwnymi światełkami, a na podłodze leżą ciała. Martwy opos, którego znaleźliśmy w lesie, był przerażający, ponieważ jego szczątki zachowały jeszcze pewne cechy żywej istoty. Te zwłoki są tak stare, że wyparowały z nich nawet wspomnienia. Już nie budzą strachu, tylko zaciekawienie. - Co to było? - pyta Porcospino. Nie mam pojęcia. Nigdy nie widziałem takich stworzeń. Były wysokie i szczupłe, miały długie długie nogi, krótsze przednie kończyny ze sporymi delikatnymi rękami, sierść jedynie na głowach. Miały też dwie warstwy skóry - tylko w ten sposób potrafię je opisać. Na nogach i tułowiach nosiły drugą warstwę skóry, cienką i delikatną, choć niedokładnie dopasowaną. Kiedy ją dotykam, rozpada się w pył. - Powiem wam, co to za istoty - mówi Kocur. - To aniołowie. Martwi aniołowie. Prąsiak kwili żałośnie. - Niemożliwe - protestuję. - Aniołowie są w niebie. - Przypomnijcie sobie opowieści o tym, jak aniołowie walczyli na ziemi i w niebie. To miejsce jest bardzo stare, a według opowieści aniołowie są śmiertelni. Mogą zostać zabici przez stworzenia. - Nieprawda - mówię, choć lęk i wątpliwości kłębią się wokół mnie niczym kąsające owady. - Nie, nie. To małpy. Na pewno. Widzicie te czaszki, szczęki? To tylko małpy, stworzone i ukształtowane zgodnie z wolą aniołów. Nic więcej. Kocur obwąchuje trupa, ostrożnie bierze w zęby kość, zanosi się kaszlem, wypluwa. - Szczyny i kurz - warczy. - Tak smakują anioły. Siad, Ubu! Siad! Dobry pies. (fragment ścieżki dźwiękowej z amerykańskiego telewizyjnego programu rozrywkowego) Prąsiak zniszczy. Jak? Prąsiak się dowie. Skąd? Ty powiesz. Co powiem, skoro sam nie wiem? Zaiste, niezbadane i cudowne są anielskie ścieżki. Minioną noc Prąsiak przespał czarnym snem w czworokątnym pomieszczeniu, razem z zagadkowymi zwłokami. Zabrakło Papawatora oraz igły, która dałaby mu piękne marzenia. Słyszałem, jak szlocha i popiskuje w błękitnawym półmroku. Świat jest dla niego zbyt skomplikowany. Oczy Kocura, które nie boją się ciemności, prowadzą nas podziemnymi korytarzami. Mijamy mnóstwo sal, ciasno wypełnionych trupami, aż wreszcie trafiamy na schody, którymi wydostajemy się z powrotem na powierzchnię. Schody są tak wąskie, że Prąsiak, ze swoim sterczącym we wszystkie strony arsenałem, z trudem się na nich mieści. Przez chwilę wydaje nam się, że utkwił na dobre; wrzeszczy jak opętany, a w tym czasie Porcospino pospiesznie poszerza tunel. Doskonale rozumiem strach przed zasypaniem. Ostatnio wciąż dowiaduję się czegoś nowego o strachu. Wychodzimy w światło dnia. Słońce wisi wysoko nad naszymi głowami. Ziemię pokrywa warstwa martwych owadów; są zbyt niebezpieczne nawet dla swoich aniołów, żeby pozwolono im długo żyć. Wkrótce potem ponownie zagłębiamy się w las. Szukamy. Myszkujemy. Wypróżniamy się. Za lasem rozciąga się pogorzelisko. Granica jest ostra jak krawędź pazura. Stoimy w cieniu i wytrzeszczamy oczy na teren, gdzie ogień zabił całe życie. Drzewa, krzewy, pnącza, paprocie, grzyby, zwierzęta, owady - nie zostało po nich nic oprócz nagiej ziemi koloru gówna. W zagłębieniach zgromadziła się gruba warstwa siwego popiołu, w powietrzu czuć ostry smród spalenizny. Tylko tu i ówdzie sterczą żałosne, nie dopalone kikuty. Pogorzelisko przykrywa ogromny, nieprzenikniony cień. Przed nami, na skraju spalonej ziemi, która sięga aż po horyzont, stoi wrak gigantycznej maszyny bojowej. Jakaś straszliwa broń zniszczyła górną część korpusu; dokoła walają się nieorganiczne szczątki. Wiatr skowycze w pustej metalowej skorupie. - Zewnętrzna linia obrony - mówię cicho. Porcospino grzechocze igłami, Prąsiak kwili żałośnie, Kocur prycha. Nikt nie pyta: kto mógł to zrobić? Są tutaj siły, które byłyby w stanie zniszczyć nawet Mamawator; właśnie dlatego wylądowaliśmy tak daleko od Celu, właśnie dlatego odbywamy tę wędrówkę przez śmierć, strach i zniszczenie. A jednak to właśnie my, zwykłe, grzeszne i niedoskonałe stworzenia, być może zdołamy pokonać przeszkody, które okazały się nie do przebycia dla potężnych maszyn, i zrealizować wolę aniołów. Przechodzimy między stopami zniszczonego olbrzyma. Niesiony przez wiatr popiół szczypie mnie w oczy. Na obrazie w mojej głowie Cel znacznie urósł; przypomina teraz ogromne czarne serce, które wypełnia mój umysł swoim pulsowaniem. Ziemia jest ciepła. Kocur myszkuje z przodu, wytycza trasę wędrówki przez nieskończone pole siwego popiołu. Tylko jeden wrzask. Tylko jedno ostrzeżenie. Chwilę potem Kocur niknie nam z oczu w kłębowisku psów, które wyskakują spod ziemi. Czarne straszliwe psy, mnóstwo mnóstwo. Sekundę później zostaje wyrzucony w powietrze - widzimy, jak porusza obnażonymi pazurami, jak szczerzy zęby, a potem wpada w krwiożercze paszcze i w mgnieniu oka zostaje rozerwany na strzępy. Prąsiak kwiczy przeraźliwie, opuszcza głupi łeb. Ze zgrubienia na boku wysuwa się grot lancy. - Nie! Prąsiak, nie! Pozwól Porcospino! Psy rzucają się na nas. Porcospino syczy, stroszy kolce, wystrzeliwuje pierwszą salwę. Psy na przedzie padają, wierzgają łapami, wiją się z bólu i prężą, aż wreszcie ich kręgosłupy nie wytrzymują obciążenia i pękają z trzaskiem. Trucizna, którą aniołowie nasączyli igły Porcospino, działa błyskawicznie. Do ataku rusza druga fala; psy mają czerwone ślepia i srebrzyste stalowe szczęki. Z ich czaszek i karków sterczą implanty. Porcospino wypuszcza drugą salwę i napastnicy padają jak ścięci. Czarny pies daje ogromnego susa, widzę tuż przed sobą jego rozdziawioną paszczę, czuję cuchnący oddech. Porcospino unosi ogon, ale Prąsiak ubiega go i wbija psu w brzuch swoją lancę. Z paszczy buchają gorące wnętrzności, krew tryska ze ślepiów, pies pada bez życia na martwe ciała swoich braci. Dopada nas trzecia fala. Napastnicy są nieustępliwi, ale brakuje im koncepcji. Wiedzą tylko jak biec, skakać i rozszarpywać. Kwicząc wniebogłosy z podniecenia, Prąsiak zadaje mordercze pchnięcia lancą; czarne psiska walą się na ziemię, zmasakrowane, wypatroszone, naszpikowane kolcami. Czwarta fala nie nadchodzi, ponieważ wszystkie psy leżą martwe w siwym popiele u stóp wraka. Słońce wisi nad krawędzią świata, wielkie i czerwone za zasłoną z rzadkiego dymu, który unosi się nad pogorzeliskiem. - Idziemy! - rozkazuję. - Ale... Ale Kocur... - jąka się Prąsiak. Wkrótce zrozumie, co się stało, a ja nie mam anielskich snów, które by go uspokoiły. - Kocur odszedł. Jest teraz z aniołami. Możesz mi wierzyć. W rzeczywistości wcale nie jestem pewien, czy sam wierzę w to, co mówię. Co dzieje się z niewierzącymi? Czy ci, co przeczą istnieniu aniołów, po śmierci trafiają do jakiegoś wydzielonego, mrocznego i smutnego miejsca? A może śmierć jest po prostu śmiercią i po niej nie ma już niczego? Ta myśl uparcie powraca podczas wędrówki przez spaloną równinę przy blasku księżyca. Nicość. Pustka. Okropność! Nie potrafię sobie tego wyobrazić, a jednak wciąż o tym myślę. Prąsiak wygrzebuje popiół spomiędzy wystających korzeni nie dopalonego pniaka i układamy się w płytkim zagłębieniu. - Głodny - mówi Prąsiak. - Wszyscy jesteśmy głodni - odpowiadam. - Tu nie ma nic do jedzenia, więc jeszcze przez jakiś czas będziemy musieli być głodni. Wpatruję się w księżyc. Poniżej tajemnicze światełka z ogromną prędkością przemykają po niebie. Nie śpię. Nie mam odwagi zasnąć. Gdybym zamknął oczy, natychmiast zobaczyłbym rozdzieranego na strzępy Kocura, razem z jego mądrością, słowami i dziwną niewiarą, która w gruncie rzeczy prawie niczym nie różniła się od wiary. Prąsiak budzi się w środku nocy. - Szopak... - Tak? - Daj mi. - Co mam ci dać? - Wiedzę. - Ale jak? Nie mam pojęcia, co by to mogło być. - Prąsiak wie. Mamawator dał Prąsiakowi słowa. Mamawator mówił: "Powiedz Szopakowi: podłączyć kartę B13 poziom 7". Czuję się tak, jakby te słowa - które Prąsiak rzeczywiście mógł usłyszeć tylko od Mamawatora - zgarnęły całą moją świadomość, zgniotły ją jak kulkę gliny i wepchnęły w najdalszy kącik czaszki, tak że chociaż widzę i rozumiem, co widzę, mogę tylko obserwować, jak moje ręce unoszą się i wyciągają jeden z implantów z tyłu głowy. Widzę jak te same ręce - naprawdę wyglądają zupełnie jak moje - wtykają ten sam implant w puste gniazdko poniżej ucha Prąsiaka. Uszy - moje uszy - słyszą głośne westchnienie, a potem słowa wypowiedziane głosem, jakim Prąsiak nigdy do tej pory się nie posługiwał: - Przejść na standardowe paramatery symulacji intelektu. Potrząsam głową, usiłuję z powrotem rozprowadzić moją Szopakowatość po całym sobie. Jestem przerażony; sprytny, mądry, zarozumiały Szopak, wykorzystany jak... jak zwykłe zwierzę. Leżę i obserwuję światełka mknące po niebie. Czuję się mały, maleńki, mniejszy od najmniejszej rzeczy, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić. Po prostu nic. Czarna pulsująca gwiazda tętni przez całą noc; jest tak ogromna i jest tak blisko, że wymyka się z tego miejsca w mojej głowie, gdzie powstają obrazy, i wypełnia mnie bez reszty swoim pulsowaniem. A teraz wszyscy razem, Do Ziemi Niczyjej. (The Farm) Rankiem ręce i oczy potwornie pieką mnie od siwego popiołu, który pokrywa pogorzelisko. Wszystkim nam mocno doskwiera głód, ale zdajemy sobie sprawę, że najlepiej o tym nie mówić. Prąsiak proponuje, że poniesie mnie na grzbiecie; godzę się z wdzięcznością. Z Porcospino, drepczącym obok, docieramy do wewnętrznej linii obrony. Również tutaj doskonale widać granicę: drogę blokuje nam metalowe ramię sterczące z popiołu. W metalowej garści tkwi stworzenie podobne do gryzonia, rozwścieczone nawet po śmierci. Stalowe palce zmiażdżyły mu kark, ale stworzenie zdążyło jeszcze zatopić zęby w różnobarwnych przewodach. Oboje nie żyją od bardzo dawna. To ostrzeżenie i zarazem powitanie. Pogrążeni w myślach, które aniołowie akurat zechcieli nam zesłać, wkraczamy na obszar dotknięty straszliwymi zniszczeniami. Hen, dokąd wzrok sięga, siwy popiół jest upstrzony trupami organicznych i nieorganicznych stworzeń, splecionych w uściskach, które niekiedy wydają się niemal pieszczotliwe. Łapy wyciągnięte do światła; zęby wyszczerzone do słońca; poszarpany i pogięty metal; kości; strzępy futra i skóry; martwe ptaki zestrzelone z nieba spoczywają nieruchomo z szeroko rozpostartymi skrzydłami, z pustymi oczodołami wypełnionymi popiołem; nad nimi, niczym strażnicy, zagrzebane częściowo w zaschniętym błocie maszyny - zdruzgotane, zmiażdżone, poskręcane eksplozjami z odległej przeszłości; martwe kończyny poskrzypują, kołysząc się w podmuchach wiatru, niegdyś ogniście czerwone sensory gapią się przed siebie nieprzeniknioną czernią. Kot z zadzierzgniętą na szyi drucianą pętlą. Ptak przebity stalowym prętem. Trzy wzdęte trupy psów w kraterze wypełnionym deszczówką. Z gardła Porcospino wyrywa się okrzyk. To pierwszy odgłos, który mąci ciszę spopielonej równiny. Porcospino zobaczył trupa jeżozwierza prawie takiego samego jak on; zwłoki leżą w płytkim zagłębieniu terenu, otoczone wianuszkiem psich szkieletów. - Zostaw go - mówię. - Nic nie poradzisz. Jest martwy. Zginął dawno temu. Ale Porcospino nie słucha. Zupełnie jakby ta martwa kupka igieł była jego najbliższym towarzyszem, jakby mogła dodać mu otuchy w tym strasznym miejscu. Partnerka, której nigdy nie poznał. Dotyka trupa nosem, szturcha pyskiem, jakby usiłował przywrócić mu życie, oddać mu utraconą radość. Szarpie sierść zębami, wyciąga pęk implantów. - Zostaw zostaw zostaw! - powtarzam. - Tu jest zbyt niebezpiecznie. Zupełnie jakby mnie usłyszał, popiół porusza się, rozsuwa i spod niego, niczym rozkwitający kwiat, wyłania się maszyna. Głowa zatacza kręgi, z lewa w prawo, z prawa w lewo, czerwone oczy szeroko otwarte, wpatrzone. - Uciekaj uciekaj uciekaj! - krzyczę, ale głowa na długim giętkim karku przykuwa uwagę Porcospino, zupełnie jak wąż z jednego z moich snów w Mamawatorze, który potrafił zahipnotyzować ofiarę swoim tańcem. Wielkie czerwone sensory fascynują, pochłaniają bez reszty. Maszyna wypluwa strugę ognia. Porcospino płonie. Usiłuje ugasić ogień, tarza się, żeby go stłumić, ale płomienie pożerają go z rykiem. Głowa na długim karku opada bezwładnie na ziemię, czerwone ślepia gasną. Zadanie wykonane. Wbijam palce w plątaninę przewodów na karku Prąsiaka, zmuszam go, żeby ruszył z miejsca. - Do Celu - mówię. - Do Celu. Za nami w niebo pnie się wąska strużka dymu. Wkrótce wiatr zmienia kierunek i stopniowo gnie ją ku ziemi. Prąsiak opowiada mi, czego dowiedział się o Celu, który ma zniszczyć. To "strategiczna instalacja przemysłowa", powiada. Jego słowa są wielkie i dziwne, zupełnie inne niż dotychczas. Ta "strategiczna instalacja przemysłowa" produkuje maszyny i wytwarza stworzenia. - Jak Mamawator? - pytam. Jak Mamawator, odpowiada Prąsiak, tyle że nie lata w górze, a jest zagrzebana głęboko pod ziemią. Bardzo bardzo głęboko. I jest bardzo stara. Aniołowie od dawna próbują ją zniszczyć. Słali atak za atakiem, najpierw z nieba, potem rzucili do boju maszyny, wreszcie stworzenia. Atak za atakiem za atakiem. Po tylu szturmach musi być zmęczona. Na pewno nie zostało jej wiele energii. Dzięki temu zdołamy do niej dotrzeć. - Skąd będziemy wiedzieć, że tam dotarliśmy? - pytam. Dowiemy się, mówi Prąsiak. Tak powiedział implant. - I wtedy ją zniszczysz? Wtedy Prąsiak ją zniszczy. - W jaki sposób? Tego nie wie, ale wierzy w wielką mądrość aniołów. Skoro już powiedziały mu tak wiele, z pewnością powiedzą więcej, kiedy nadejdzie pora. Wielka mądrość aniołów. Jeszcze niedawno Prąsiak byłby zrozpaczony i przerażony. Jeszcze niedawno Prąsiak opłakiwałby Porcospino. Jeszcze niedawno Prąsiak opłakiwałby każde z niezliczonych stworzeń, które zginęły, żeby Prąsiak i Szopak mogli dotrzeć do Celu. Co zabrali mu aniołowie, żeby zrobić miejsce dla swojej wielkiej mądrości? Dowiecie się, powiedział anielski głos z implantu. Dlaczego aniołowie zawsze zawsze mają rację? Dowiecie się. Dowiem się. Zawsze wiedziałem, od chwili kiedy wypadłem z ciepłego wnętrza wylęgarni i mrużąc oczy spojrzałem na leśny poranek. Nasz Cel to ogromna czarna gwiazda wyjęta z obrazu w mojej głowie i wciśnięta w ziemię: prawdziwa, rzeczywista. Gigantyczna. Tak duża, że nie jestem w stanie jej zasłonić, choć trzymam obie ręce tuż przed oczami. Trzeba by wielu godzin, żeby przez nią przejść. Powietrze drży z gorąca nad jej czarną powierzchnią, więc nie widzę drugiego krańca. Szok pomału mija; teraz widzę, że jednak różni się od tamtej, z wizji. Nie ma tak ostrych krawędzi, ramion jest znacznie więcej, na czerni tu i ówdzie widać różnobarwne smugi i plamy, cała jest porysowana i popękana, jakby spadła z nieba. Spadła, czy została zrzucona? Stoimy przed ogromną czarną gwiazdą: szop-pracz na grzbiecie tapira. - Musisz zejść - mówi Prąsiak. - Dalej pójdę sam. - Dalej, to znaczy dokąd? Dotykam ręką czerni; jest gładka, niemal śliska. I ciepła. Prąsiak wyciąga trąbę. - Słyszę głosy - mówi znowu tym nowym, nie swoim tonem. - Głosy z jasnych świateł. Z cudownych jasnych świateł. - Nie możesz iść sam. Potrzebujesz mnie. Pójdę z tobą. - Idę sam - mówi Prąsiak, wpatrzony w drżące powietrze. - Zniszczę ją, a potem wrócę do ciebie. - Wrócisz? - Tak. - Obiecujesz? - Nie rozumiem, co to znaczy. - To znaczy, że jeśli mówisz, że wrócisz, to wrócisz. Że nic cię nie powstrzyma. - Tak. - Wobec tego zrobię, jak chcesz. - Taka jest wola aniołów - powiada Prąsiak i odchodzi. Zgrabnie stawia małe raciczki, aż wreszcie znika w rozedrganym powietrzu. Siadam. Czekam. Słońce przesuwa się po niebie. Obserwuję jego odbicie w czarnej substancji i widzę ślady wojen prowadzonych przez anioły. Na słonecznej tarczy roi się od ciemnych plam - kraterów i zapadlisk. Rozgrzane powietrze prześlizguje się jak woda po czarnej skorupie. W tym rozedrganiu i rozfalowaniu sam już nie wiem, co jest rzeczywistością, a co złudzeniem, ponieważ hen, daleko, dostrzegam samotną postać. Chwilę potem fale gorąca rozstępują się i rozpoznaję Prąsiaka. - Prąsiak! - wołam. - Prąsiak! Ale on mnie nie słyszy. Z zadartą trąbą wpatruje się w niebo, jakby czekał na anielską wizję. - Prąsiak! - wołam ponownie i pędzę do niego po czarnej szklistej powierzchni. Jest tak gorąca, że parzy mi stopy i ręce, ale choć biegnę najszybciej, jak potrafię, nie zbliżam się ani trochę. Prąsiak wciąż jest małym ciemnym przecinkiem otoczonym srebrzystym falowaniem powietrza. - Prąsiak! - wołam po raz ostatni. Chyba wreszcie usłyszał, bo rozgląda się dokoła. W tej samej chwili niebo robi się białe, tak przeraźliwie białe, że widzę je przez zaciśnięte powieki, jakby ich w ogóle nie było, i przez ręce, którymi zasłaniam oczy. Moja sierść w okamgnieniu czernieje i wypada, skóra pęka, pokrywa się bąblami, potwornie piecze. Po błysku zapada ciemność. Po ciemności nadciąga grzmot niczym odgłos walącego się nieba, tak głośny, że przestaje być dźwiękiem, a staje się głosem, anielskim krzykiem. Po grzmocie uderza gwałtowny wicher, już nie wiatr, tylko coś materialnego, uderza niczym zaciśnięta pięść, wyrywa mi powietrze z płuc, ciska mnie do tyłu i wlecze po czarnej płaszczyźnie, coraz dalej od Prąsiaka, coraz dalej od Celu. Po wichrze znowu zapada ciemność, piękna i kojąca, a razem z nią cisza. ,..i tańczą przy blasku księżyca. (fragment programu radiowego z lat trzydziestych) Zapominam. Tracę. Słowa. Wiedzę. Macam, bo w oczach ciągle ciemność; wyczuwam implanty, wyczuwam przewody, ale są inne, zdeformowane, nadtopione. Wybuch uszkodził moje obwody. Słowa przychodzą, odchodzą, razem z nimi zdania i wspomnienia. Słowa z głębi implantów. Te, które znałem, i które zapomniałem. Które miałem zapomnieć. Te, które teraz pamiętam, są jak denne osady w rzece. Czasem prąd wynosi je na powierzchnię. Różne słowa: wszczepiona głowica bojowa, generator pola siłowego, konwersja. Dotykam słów moimi mądrymi rękami i rozumiem. Wszystko. Rozumiem, co uczyniono ze mną, Porcospino, Kocurem i Fru- waaakiem, co uczyniono wszystkim stworzeniom schwytanym w pułapki, przebitym metalowymi prętami, rozerwanym na kawałki, spalonym na pogorzelisku. A przede wszystkim rozumiem, co uczyniono Prąsiakowi. Akurat tyle inteligencji, żeby wykonać zadanie, ale nie tyle, żeby je zrozumieć. Nie trzeba rozumieć, wystarczy wykonywać rozkazy. Ślepy, poparzony, wędrowałem po pogorzelisku. Nic mnie nie zaatakowało, nic nie zarejestrowało mojego istnienia. Martwe. Wszystko martwe. Oślepiony, grzebałem coraz głębiej w pamięci, dokopałem się do ukrytej rzeki wspomnień, sięgnąłem dalej niż do wylęgarni Mamawatora, dalej niż do lasu ze snów, w którym dokazywaliśmy, będąc jeszcze nasionkami w stalowym łonie. Tam również znalazłem słowa: programowana stymulacja neuronowa, prenatalne uwarunkowanie środowiskowe... Słowa jak cienie na rozpalonej słońcem powierzchni. Dotarłem do lasu. Podmuch połamał i powalił drzewa. Z trudem znajdowałem drogę między, pod i nad powywracanymi pniami, po omacku wyszukiwałem czerwie i pędraki, miażdżyłem je zębami. Anima. Duch życia. Kiedy wreszcie poczułem chłód i wilgoć, domyśliłem się, że opuściłem obszar dotknięty zniszczeniem. Węszenie. Wymacywanie. Kiedy wróci wzrok? Kiedy odzyskam słuch? Kiedy ucichnie dzwonienie w mojej głowie? Coś jakby... Czyżbym słyszał? Głowa do góry, odwracam się, kręcę się w kółko w chłodnym chłodnym cieniu drzew, słyszę... Szept? Gwizd? Wołanie? Dwa dźwięki. Tylko dwa dźwięki. Ha-lo! Ha-lo! Cicho bądźcie, wszystkie szumy i szelesty w moich uszach! Szopak nasłuchuje. Szopak chce usłyszeć. Ha-lo! Ha-lo! Wciąż te same dwa dźwięki. Barwy znikły. Znajome mignięcie na tle jasnych plam nieba między gałęziami. - Fru-waaak. - Imię pozostało. - Fru-waaak. Wyśpiewuje dwudźwiękową melodię. Czuję, jak niecierpliwie dyga mi na palcu. Implant. Zabierz implant. Będziesz widział. Jak kiedyś. Zabierz implant. Nie, Fru-waaaku. Nie. Delikatnie, ostrożnie, przysuwam rękę do twarzy, blisko, coraz bliżej, dotykam wargami tyłu jego głowy. Nie bój się. Zaufaj mi. Przyciskam wargi do piórek, a potem kolejno wyciągam implanty i wypluwam na ziemię. Wszystkie. Potem podnoszę rękę wysoko, jak najwyżej, do słońca. - Leć, Fru-waaaku! Leć! Znowu jesteś tylko zwierzęciem. Znowu możesz się cieszyć. Leć! Rzucam go w niebo. Słyszę furkot, wyobrażam sobie tęczowe barwy mknące ku światłu. Patrzę prosto w jasność. Czyżbym widział jakieś kształty, jakieś poruszenia, jakieś sylwetki? Czy to anioły? Sięgam ręką za głowę, przesuwam ją po przewodach, zaciskam na nadtopionych implantach i zaczynam wyszarpywać je z gniazdek.