MIECZYSŁAW LEPECKI PAMIĘTNIK ADIUTANTA MARSZAŁKA PIŁSUDSKIEGO Edycja komputerowa: Maciej Hus dla: www.zrodla.historyczne.prv.pl Mail: historian@z.pl MMIV® ROK 1930 ROZPOCZYNAM SŁUŻBĘ W lecie 1926 r., w parę dni po powrocie z podróży do Paragwaju i Boliwii, dokąd jeździłem z kpt. Mieczysławem Fularskim. spotkałem na placu Trzech Krzyży swego kolegę por. Jerzego Nowackiego. Obaj ucieszyliśmy się bardzo z tego spotkania, gdyż od dawna żyliśmy w przyjaźni. Z rozmowy wynikło, że Nowacki pracuje w Ministerstwie Spraw Wojskowych i, że widzi możliwość, abym i ja tam się dostał. Zaczął mnie nawet namawiać, aby się o ten przydział starać. Początkowo projekt ten wydał mi się z jednej strony zbyt trudny do przeprowadzenia, a z drugiej miałem właśnie idee f i x e na punkcie pracowania gdzie indziej. Gdy jednak później przekonałem się, że moje projekty spaliły na panewce, zdecydowałem się na pracę w ministerstwie. W ten sposób pewnego dnia sierpniowego zostałem referentem w Gabinecie Ministra Spraw Wojskowych, w wydziale, na którego czele stał nie żyjący już dzisiaj, nieodżałowanej pamięci major dyplomowany Andrzej Nałęcz-Korzeniowski. Ani mi przez myśl wówczas nie przeszło, że oto gdybym pewnego letniego dnia nie spotkał swego starego przyjaciela Nowackiego na placu Trzech Krzyży, życie moje mogłoby się potoczyć zupełnie innymi kolejami, a już zapewne nie byłbym nigdy adiutantem Marszałka Piłsudskiego oraz towarzyszem — jeśli mi tak wolno powiedzieć — Jego kilku podróży. Dopiero w wiele lat później uświadomiliśmy sobie z Nowackim to zwrotne w moim życiu z nim spotkanie. Mniej więcej przez półtora roku pracowałem spokojnie, załatwiając różne kawałki. Marszałka Piłsudskiego widziałem przez ten czas z bliska tylko raz w lecie 1927 r., z okazji doręczania Mu książki o wojnie polsko-bolszewickiej, którą właśnie wtedy wydałem. 15 Adiutantował w Belwederze wówczas mój przyjaciel i kolega z wojny, mjr Zygmunt Wenda, który mi to widzenie ułatwił. Było ono prawie rekordowo krótkie. Marszałek obejrzał książkę, uścisnął mi rękę i powiedział: — Dziękuję wam, dziecko. Spieszył się dokądś, gdyż samochód czekał przed wejściem. Nie było to moje pierwsze bezpośrednie zetknięcie z Marszałkiem Piłsudskim. Pierwszy raz miałem zaszczyt rozmawiać z Nim w końcu roku 1923, wówczas, gdy porzuciwszy wszystkie godności państwowe, zamieszkał w ustronnym Sulejówku pod Warszawą. Wróciłem wtedy ze swojej pierwszej dwuletniej podróży do Ameryki Południowej, gdzie pracowałem dużo w tamtejszych organizacjach polskich, a w szczególności jako komendant główny Związku Strzeleckiego w Brazylii, przekształconego później przeze mnie ze względów politycznych na Związek Towarzystw Sportowo- Wychowawczych „Junak". Otóż powróciwszy z Ameryki Południowej, chciałem złożyć Marszałkowi Piłsudskiemu raport ze swej pracy. Jako oficer l dywizji piechoty Legionów miałem drzwi do Sulejówka nieco uchylone. Ówczesny adiutant osobisty, porucznik Jerzy Jabłonowski uchylił mi je jeszcze szerzej i pewnego dnia zimowego stanąłem przed Komendantem i zameldowałem: — Panie Marszałku, porucznik Mieczysław Lepecki z l pułku piechoty Legionów melduje się posłusznie z raportem o Brazylii. Jak dzisiaj pamiętam tę chwilę. Pamiętam wzruszenie, jakie na widok postaci Marszałka mnie ogarnęło. Nigdy nie należałem do ludzi łatwo się konfundujących, ale wówczas straciłem całą swoją zwykłą pewność siebie i kontenans. Marszałek, ubrany w swój zwykły, siwy strój, bez odznak — wydał mi się podobny nie wiem czemu do wspaniałego ptaka: orła lub jastrzębia. Smukłość postawy, przenikliwy wzrok i ostrość słów miały w sobie coś zniewalającego, hipnotyzującego. Do owej chwili widywałem Marszałka tylko z daleka, przelotnie. Teraz, po raz pierwszy spojrzałem w Jego oczy i On patrzył w moje. Gdy w wiele lat później rozpamiętywałem tę chwilę, skojarzyłem ją ze słowami mądrego wroga — Karola Radka. Powiedział on raz do mnie: „Piłsudski i Stalin mogą rządzić jak chcą, bo ci którymi rządzą, chcą czy nie chcą — uważają ich za najlepszych, najmądrzejszych i najbardziej godnych rządzenia". Wówczas, gdy stałem w Sulejówku przed Marszałkiem Piłsudskim 16 i meldowałem swoje przybycie z Brazylii, ani nie wiedziałem o istnieniu Karola Radka, ani tym bardziej nie analizowałem uczuć, które mną wówczas miotały. Jednego byłem pewny: gdyby mi ten człowiek w siwym mundurze kazał skoczyć w przepaść, nie pożałowałbym swoich dwudziestu pięciu lat życia bez chwili wahania. Marszałek wysłuchał pilnie i cierpliwie mego sprawozdania, naj-pilniej i najcierpliwiej ze wszystkich dygnitarzy, jakim kiedykolwiek długie sprawozdania składałem, zadał mi szereg pytań, a w końcu zagadnął o znanych na terenie Parany działaczy: dr. Szymona Kossobudzkiego, dr. Juliana Szymańskiego, Konrada Jeziorowskiego i Romualda Krzesimowskiego. Wszystkich znał, zdaje się, z działalności w PPS, w Polsce. Byłem wówczas młody, wiele rzeczy wydawało mi się tak łatwe, że wystarczyło tylko chcieć, aby je osiągnąć. Do nich też zaliczałem kwestię uzyskania kolonii dla Polski, którym to problematem bardzo się interesowałem już wówczas. Nie potrzebuję dodawać, że realizację uzyskania posiadłości zamorskich przedstawiałem sobie dość naiwnie. Już z góry planowałem, że zagadnę na ten temat Marszałka. Gdy jednak zagłębiłem się w zawiły wywód o różnych możliwościach kolonialnych. Marszałek przerwał mi go słowami: — Zapominacie o jednym. — O czym, panie Marszałku. — Zapominacie, że droga do kolonii to flota. Bez floty ani nie zdobędziecie, ani nie utrzymacie kolonii. Zamilkłem. Bo i oczywiście, ówczesna flota polska składała się z kilku paruset tonowych poniemieckich torpedowców, których by się nawet Gdańsk nie przestraszył, a co dopiero mówić o jakimś agresorze na ewentualne kolonie polskie. Tak więc pierwsza rozmowa z Marszałkiem Piłsudskim skończyła się dla mnie wielką klęską kolonialną. Gdy jednak ma się 25 lat, klęski nie są straszne, toteż jeszcze przed opuszczeniem dworku sulejówkowskiego duma z racji osobistego zetknięcia się z Wielkim Marszałkiem i rozmowy z Nim o wiele przewyższyła poczucie porażki. Pracę w Gabinecie miałem dość monotonną i nie nazbyt zaspokajającą moją ambicję. Niemniej jednak pracowałem chętnie, do czego niemało przyczyniły się miłe stosunki służbowe. Szefem Gabinetu był podpułkownik dyplomowany artylerii konnej Józef Beck, jego zastępcą mjr Feliks Kamiński, a poza tym, oprócz wymienionego już mjr. Nałęcz-Korzeniowskiego, późniejszy senator płk Tadeusz Petrażycki i nieszczęśliwy rtm. dypl. Stanisław Próchnicki, który w kilka lat później skończył samobójstwem. Kpt. Franciszek Sobolta i por. Nowacki odeszli potem na inne stanowiska, pozostali natomiast kpt. Kazimierz Wójcicki, kpt. Jerzy Rosę i por. Karol Koźmiński, późniejszy naczelny redaktor „Polski Zbrojnej" i autor książki o Sułkowskim. Porucznik Seweryn Sokołowski, późniejszy wicedyrektor Gabinetu ministra spraw zagranicznych, był oficerem do zleceń ppłk. Becka i jego zaufanym. Wszyscy ci ludzie zachowywali do dzisiaj wspomnienie wspólnie przepracowanych lat w jak najwdzięczniejszej pamięci. Szczególnie ciekawa w Gabinecie była postać mjr. dypl. Andrzeja Korzeniowskiego. Już w Legionach stał blisko osoby Marszałka Piłsudskiego, który zachował o nim pamięć jako o najweselszym i najdowcipniejszym ze swoich adiutantów. Pewnego razu powiedział mi to osobiście. Ta wesołość i pogoda ducha była zastanawiająca u człowieka fizycznie nadzwyczaj słabego i chorowitego. W latach 1926—1929 był jeszcze w jakim takim stanie fizycznym, ale już i wtedy nieuleczalna gruźlica kręgosłupa nie pozwalała rokować mu długiego życia. Otóż Nałęcz był z uzdolnień i usposobienia artystą-malarzem. Jego prace odznaczały się wielką wyrazistością i siłą ekspresji. W przeciwieństwie do jego „kawałów", którymi zawsze sypał jak z rękawa, były poważne i najczęściej dotyczyły spraw wojny i armii. Jego to dziełem jest, o czym mało kto wie, rysunek na klamrze oficerskiego pasa salonowego. Wrażliwy, wesoły, o ujmującym sposobie bycia był powszechnie lubiany. Jego przedwczesna śmierć w 1932 r. okryła nas wszystkich, na czele z płk. Beckiem, którego był przyjacielem, smutkiem i żałobą. Pozostała po nim wdowa Jadwiga i syn. Siedzenie „za biurkiem" zawsze było dla mnie prawdziwą zmorą, toteż nic dziwnego, że gdy pod koniec 1927 r. gen. Roman Górecki, prezes Banku Gospodarstwa Krajowego, zapytał mnie, czy nie zechciałbym pojechać do Peru jako kierownik techniczny ekspedycji badawczej wysyłanej przez rząd polski, a częściowo przez bank finansowanej, zgodziłem się bez chwili wahania. W ten sposób czwartą swoją wielką podróż w życiu miałem odbyć już nie za z trudem oszczędzane grosze, lecz na koszt rządu. 18 Nie przypuszczałem jeszcze wówczas, że będzie to wielu ludziom solą w oku, i, że będą mi to długo wypominać, przeto radowałem się bardzo i nieomal pląsałem z radości. Sprawa z tą podróżą do Peru przedstawiała się tak: rząd peruwiański ofiarował obywatelom polskim wielkie koncesje terenowe nad rzekami Ucayali, Tambo i Perene, o ogólnym obszarze około 18 tysięcy kilometrów kwadratowych, z warunkiem osadzenia na nich pewnej liczby rodzin rolniczych. Całą sprawą zainteresował się Bank Gospodarstwa Krajowego, który z jednej strony zamierzał udzielić na akcję osadniczą kredytów, z drugiej zaś zamierzał założyć ewentualnie własne plantacje kauczuku, który Polska importuje corocznie za znaczne sumy. Stąd wynikła konieczność wysłania odpowiedniej ekspedycji badawczej. Dnia 2 stycznia 1928 r. ekspedycja ta wyruszyła w drogę. W jej składzie znajdowały się następujące osoby: inż. Feliks Gadomski, dr Apoloniusz Zarychta, dr Aleksander Freyd, Michał Pankiewicz1, Kazimierz Warchałowski i ja. Ponadto towarzyszył nam na swój koszt pewien ziemianin z Pińszczyzny — pan Włodzimierz Orda. Wyprawa trwała 8 miesięcy. Przebyliśmy 4500 km Amazonką, 2000 km rzeką Ucayali, 200 km rzeką Tambo i około 1000 km lądem, przecinając całą Amerykę Południową w poprzek, od Atlantyku do Pacyfiku, w najszerszym miejscu. Powrót nastąpił przez kanał Panamski. W ciągu dwóch lat wydałem o tej podróży trzy książki: Na Amazonce i w Peru, Wschodnie Peru czyli Montania oraz Polskie tereny kolonizacyjne w Peru. Moje i dr. Zarychty zdanie o większości terenów było ujemne. Pod koniec lata 1928 r. znowu znalazłem się w Gabinecie ministra spraw wojskowych, gdzie objąłem poprzednią swoją funkcję. Zmian wiele nie zastałem. Płk Beck po staremu był szefem Gabinetu, po staremu ściśle współpracując z Marszałkiem Piłsudskim. Z początku pracowało mi się nieźle, ale gdy minął rok, począłem się znowu dusić i szukać nowych możliwości odetchnięcia szerszą piersią. Ułożyłem wówczas plan odbycia gigantycznej, na moje stosunki, podróży naokoło Ameryki Południowej. Miała ona prowadzić przez Ziemię Ognistą, Wyspy Robinsona, republiki Przesmyku 1 Późniejszy teść premiera Osóbki-Morawskiego. 19 Panamskiego aż do Meksyku. I znowu mi się udało. Dzięki wielkiej wyrozumiałości i życzliwości płk. Becka otrzymałem z armii urlop bezpłatny na 10 miesięcy, i na początku 1930 r. wyruszyłem w nową, piątą, wielką podróż zamorską. Nie będę tu opisywał swych wrażeń i przygód z tej podróży, której marszrutę wypełniłem co do joty, gdyż pomieściłem znaczną ich część w swych książkach. W ciągu dziesięciu miesięcy jej trwania zwiedziłem Brazylię, Argentynę, Ziemię Ognistą, Chile, Boliwię, Peru, Panamę, Costa Ricę, Guatemalę i Meksyk. W październiku powróciłem do Warszawy, do Gabinetu, i objąłem w nim teraz dział prasowy. W tym czasie w Polsce wiele się zmieniło, ale u steru władzy stał jak dawniej Marszałek Piłsudski. W czasie mej wyprawy do Peru odbywały się wybory do sejmu, w którym Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem zorganizowany przez Walerego Sławka uzyskał duże, aczkolwiek jeszcze nie decydujące znaczenie. Gdy znajdowałem się w podróży gdzieś pomiędzy Patagonią i wyspami Archipelagu Chonos czy Chiloe — sejm ten został rozwiązany, a nowe wybory rozpisane. Gdy więc w jesieni 1930 r. przybyłem znowu do Polski, kraj cały stał pod znakiem rozgrywki wyborczej. Jako żołnierz nie interesowałem się tymi sprawami zbytnio, po staremu dominowały we mnie zainteresowania kolonialne, tym żywsze, że zyskały tak świetnego ich propagatora, jakim stawał się wówczas generał Gustaw Orlicz-Dreszer. Niestety, niewiele lat cieszyliśmy się ja i moi przyjaciele, że udało nam się do tej idei pozyskać człowieka tej miary i tak wielkiego serca, jakim był generał Dreszer. Przez cały ten czas widywałem Marszałka Piłsudskiego tylko z daleka, lub podczas specjalnych przyjęć. Od 1927 r. nie rozmawiałem z Nim ani razu. Wróciwszy w końcu 1930 r. z Meksyku sądziłem, że zabawię w Polsce co najmniej rok lub dwa. Miałem mnóstwo materiału opisowego i przelanie go na papier wymagało dużo czasu. Okazało się jednak, że się pomyliłem. Już w kilka tygodni po powrocie zostałem wezwany do płk. Becka, do jego mieszkania prywatnego. Pułkownik mieszkał wówczas w gmachu Ministerstwa Spraw Wojskowych. Założyłem pas i poszedłem. Płk. Becka zastałem w łóżku. Był niezdrów. Zaraz na wstępie 20 zapytał mnie, czy nie chciałbym pojechać na jakiś czas za granicę. Bez wahania odpowiedziałem, że tak, że wyjadę chętnie. Pułkownik zadał mi wtedy pytanie, czy znam język portugalski. Zdumiało mnie to, lecz oczywiście, odpowiedziałem, że znam. Wtedy pułkownik przystąpił do sedna sprawy. — Najpierw — mówił — musicie dobrze sobie zapamiętać, że to co wam teraz powiem jest tajemnicą, z której przed nikim nie wolno wam się zwierzać. — Rozkaz! — Jest taka sprawa: Marszałek Piłsudski wyjeżdża wkrótce na urlop, na Maderę ... Czy znacie tę wyspę? — Tak jest, byłem na niej cztery razy. — To dobrze. Otóż trzeba, abyście towarzyszyli Komendantowi w tej podróży i pomogli dr. Woyczyńskiemu w adiutantowaniu. Tylko widzicie, jest w tej sprawie taki sęk, że Komendant nie chce słyszeć o zabieraniu z sobą w drogę kogokolwiek. — Więc jakże to będzie, panie pułkowniku? — Będzie tak: pojedziecie na razie „cichcem", a w Funchalu musi was Woyczyński jakoś wkręcić. Ostrzegam was przy tym, że w żaden sposób nie możecie się wsypać. Nie myślałem wtedy ani o „wsypie", ani nawet o tym, że mam posiedzieć na ślicznej Maderze, lecz jedynie o tym, że będę mógł przysłużyć się i być użyteczny Marszałkowi Piłsudskiemu. Dziękowałem więc też serdecznie płk. Beckowi i ze skrzydłami u ramion opuszczałem jego mieszkanie. Udać się na zimę w strony cieplejsze, gdzie mógłby po trudach i kłopotach, związanych z prowadzeniem nawy państwowej, odpocząć i nabrać sił do dalszej pracy, postanowił Marszałek Piłsudski już w lecie. Z sumiennością i ścisłością sobie właściwą rozpoczął już wówczas zaznajamiać się z wszelkimi możliwymi terenami, które odpowiadałyby temu celowi. Po dłuższym wertowaniu przewodników i książek doszedł do przekonania, że najodpowiedniejszym miejscem będzie Egipt albo Madera. I wówczas, jak oświadczył później Prezydentowi Portugalii, gen. Carmonie, zdał się na instynkt swych ukochanych córeczek, Wandzi i Jagódki. — Poradźcie ojcu — rzekł do nich. Nie wiem, czym dziewczynki się powodowały, doradzając Maderę 21 a nie Egipt. Może sądziły, że w Egpicie są lwy, a na Maderze nie ma, może po prostu dźwięk nazwy lepiej się im podobał — nie wiem. Dość, że wybrały Maderę. Do drogi nie potrzebowałem przygotowywać się długo. Czas między wizytą u płk. Becka i wyjazdem wypełniły mi dość szczelnie rozmowy z ludźmi wtajemniczonymi w podróż. Do nich należeli oprócz dr. Marcina Woyczyńskiego, szef oddziału II — płk dypl. Tadeusz Pełczyński, płk Aleksander Prystor, ppłk Stefan Mayer i „ekipa" ochrony, przeznaczona do eskortowania Marszałka do Lizbony, skąd miała powrócić do Warszawy. Do niej należał mjr Stanisław Kucharski, późniejszy dyrektor biura usprawnienia administracji w Prezydium Rady Ministrów i kpt. Bolesław Ziemiański, wieloletni komendant ochrony osobistej Marszałka. Ponadto, wiedział o wyjeździe Pan Prezydent oraz Jego syn p. Michał Mościcki, który już we wrześniu wyjeżdżał do Funchalu w celu wynajęcia odpowiedniej willi. Pan Michał Mościcki udzielił mi dokładnych wiadomości o dokonanych przygotowaniach. Wszystkie te osoby nurtował głęboki niepokój o bezpieczeństwo Marszałka. Wszelkie jednak próby, zmierzające do uzyskania zgody na wysłanie na Maderę ochrony, spełzły na niczym. Marszałek miał na te „podchody" tylko jedną odpowiedź: „nie chcę". Jednocześnie, gdy ja przygotowywałem z dr. Woyczyńskim wyjazd do Funchalu, Marszałek Piłsudski dokonywał ostatnich posunięć przedwyborczych. W całym kraju wrzała agitacja. Partie z jednej strony, obóz rządowy z drugiej przygotowywały się do walnej rozgrywki o większość w ostatnim sejmie, mającym być wybranym według konstytucji marcowej. Marszałek Piłsudski objawił wówczas po raz ostatni w swym życiu bardzo żywą działalność publicystyczną. W prasie ukazywały się jeden po drugim obszerne „wywiady", a raczej artykuły, idące szerokim echem po kraju i przygotowujące wielkie zwycięstwo wyborcze. O tym okresie swej pracy Marszałek Piłsudski opowiadał mi później niejednokrotnie i zawsze wspominał go jako okres szczególnie ciężki i trudny. Jego głównym współpracownikiem w tej działalności był Bogusław Miedziński, późniejszy marszałek senatu. Wówczas, przed wyjazdem na Maderę, nie wiedziałem jeszcze tego, co później stało się dla mnie jasne. Koniec 1930 r. był przełomowy w życiu Marszałka Piłsudskiego. Z jednej strony zbiegał 22 się z ostatecznym Jego tryumfem osobistym w Polsce, z drugiej zaś był niestety, początkiem postępującego coraz szybciej upadku sił fizycznych. A więc szczytowy punkt dzieła Jego życia był jednocześnie kresem Jego możliwości fizycznych. Jedynie żelazna wola sprawiła, że ster władzy mógł dzierżyć i dzierżył nieomal do chwili zamknięcia oczu na wieki. Wtedy jednak, w jesieni 1930 roku, nikt, a już na pewno nie ja, nie myślał o możliwym kresie Jego wędrówki. Postać Marszałka była tak wielka, tak bardzo niezwiązana ze sprawami ziemskimi, że Jego śmierć wydawała się czymś nierealnym, niemożliwym. Wybory przyniosły zwycięstwo. W dwa lata później, w ich rocznicę, Marszałek powiedział do mnie: — Gdybym ja wówczas przegrał, nie rządziłbym wami durnymi, dłużej. Ale przedtem powiesiłbym stu... Marszałek był tym wspomnieniem podniecony, mówił głosem twardym. Nie wątpiłem ani na chwilę, że było to swego czasu obmyślone dokładnie i, że na pewno byłoby co do joty wykonane. Pomimo ścisłego zachowania tajemnicy, wieści o wyjeździe Marszałka Piłsudskiego na daleką wyspę przedostały się do wiadomości prasy. Już na kilka tygodni przed datą wyjazdu ukazały się obszerne na ten temat artykuły, a plotka dodawała, że Marszałek jest chory i że na Maderę musi pojechać. W rzeczywistości jednak nie był chory, a jedynie zmęczony i wyczerpany nerwowo. Mówił później, że w Polsce nie znalazłby takiego miejsca, gdzie by Go nie odnaleziono i nie zasypano sprawami do rozstrzygnięcia. Dlatego właśnie wybrał odległą Maderę, bo jak się później wyraził: „nie każdy Polak czuje w sobie Czarnieckiego", robiąc aluzję do wyprawy dzielnego hetmana na wyspę Rugię. PODRÓŻ DO FUNCHALU Dnia 15 grudnia 1930 r. o godzinie 19.30 pociąg wiozący Marszałka opuścił dworzec Główny i potoczył się w kierunku zachodniej granicy państwa. Tak zwana salonka, czyli wagon specjalny przeznaczony dla Marszałka Piłsudskiego, przedstawiała się wprawdzie dość skromnie, ale przyzwoicie. Jedynie brak przewodów elektrycznych, które pozwalałyby się włączać do pociągów elektrycznych, dawał się nieco we znaki. Ze względu na ten brak, wagon Marszałka musiał jechać przez całą Szwajcarię jako ostatni, co, jak wiadomo, powoduje w tym górskim kraju trzęsienie i „rzucanie". Do granicy szwajcarskiej pociąg przybył w nocy. Na pierwszej stacji oczekiwał poseł Modzelewski i przedstawiciel władz federalnych. Również dalsza droga do granicy francuskiej nie obfitowała w nic szczególnego, ważnego do zanotowania. Zaraz na pierwszej stacji francuskiej zameldował się prefekt departamentu granicznego oraz poseł Chłapowski wraz z attache wojskowym płk. dypl. Ferek-Błeszyńskim, późniejszym wiceministrem oświaty. W Lyonie zgłosił się dowódca miejscowego okręgu korpusu wraz z gronem wysokich dygnitarzy wojskowych, oraz przedstawicieli władz. Do Bordeaux pociąg przybył wczesnym rankiem. Ponieważ dalszą drogę miała odbyć salonka w składzie pociągu Sud- Express, łączącym Paryż z Madrytem i Lizboną, trzeba było czekać aż do godziny szóstej wieczorem. Około godziny dziesiątej, gdy Marszałek ubrał się już i zjadł śniadanie, przybył na stację dowódca okręgu korpusu z kilku wyższymi oficerami. Marszałek rozmawiał z nimi dłuższą chwilę, po czym udał się na miasto, wsiadł w ofiarowany Mu przez wojskowość samochód i udał się na przejażdżkę, w czasie której zwiedził port. 24 Z Bordeaux przez Biarritz i Henday przybyliśmy o godzinie dziewiątej do Irun, stacji granicznej w Hiszpanii. Tutaj zameldował się Komendantowi jakiś tęgi oficer Jego Królewskiej Mości Alfonsa XIII, a ponadto poseł polski w Hiszpanii, minister Perłowski. Od Irunu prowadzi szeroki tor kolejowy, gdyż Hiszpanie podobnie jak Rosjanie hołdują zasadzie torów szerszych, aniżeli to jest przyjęte w reszcie Europy. Z tego powodu trzeba było zostawić salonkę polską i przenieść się do salonki hiszpańskiej, szerokotorowej, oddanej przez rząd madrycki do dyspozycji Marszałka. Aby jednak tę salonkę dostać, minister Perłowski musiał z Madrytu telefonować do Paryża, aby dopiero przy pomocy Quinonesa de Leon sprawę załatwić. Świadczy to o „lotności" królewskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które chciało Marszałka traktować jako ministra ... W salonce polskiej pozostała przez nieuwagę szabla Marszałka, co później miało szerokie echo w prasie światowej, jako jej „zaginięcie" względnie „zrabowanie". Było to tak. Na razie nikt braku szabli nie zauważył i dopiero przed przybyciem do Lizbony, gdzie na stacji miał powitać Marszałka minister spraw wojskowych i minister spraw zagranicznych, a więc zachodziła konieczność włożenia stroju oficjalnego, rozpoczęło się szukanie. Tymczasem Marszałek ubrał się w mundur i zapiął pas, a nie widząc koło siebie szabli, zapytał: „Gdzie moja szabla?". Szabli nie było. Zrobił się gwałt. Przeszukano cały wagon na próżno. Marszałek musiał wysiąść na stacji w Lizbonie bez szabli. Echo tych „zdarzeń" z szablą doszło do prasy lizbońskiej w zniekształconej formie, jako jej zaginięcie, względnie zrabowanie. Wiadomość tę podchwyciły w swoje ręce wielkie agencje telegraficzne i poczęły nią po swojemu żonglować. Depesze o tym wypadku rozbiegły się na falach krótkich i długich po wszystkich kontynentach i po wszystkich bodaj krajach. Dzienniki, drukowane w setce [!] języków i odbijane w milionach egzemplarzy rozniosły tę wieść do najbardziej nawet zapadłych kątów globu. Stało się to jeszcze w grudniu i trwało krótko. Fajerwerk wypalił się. Po kilku dniach wszystko ucichło i, zdawało się, że nikt więcej o tym nie będzie wspominał, ale gdzie tam... W miesiąc później wiadomość odrodziła się. Dlaczego — tego na pewno nikt nie wiedział. Dość, że znowu zadrgały fale: „Policja międzynarodowa, jak również policja portu- 25 galska i hiszpańska dokładają wszelkich starań, aby odnaleźć zrabowaną szablę Marszałka Piłsudskiego". Na Maderze poczęli mnie ludzie pytać, co słychać z szablą? Jak ta szabla właściwie wyglądała czy rękojeść miała wysadzaną brylantami, czy też tylko szafirami? I znowu ucichło. — No tym razem — pomyślałem sobie — to już chyba koniec z historią o szabli. Rachuby ludzkie zawodzą jednak często. Zawiodły mnie i teraz. Nie wziąłem pod uwagę ciekawości dziennikarskiej, która, jak to okazało się na tym przykładzie, jest niewyczerpana. W lutym znowu zaczęto pisać o tym, że „sprawę zaginięcia szabli Marszałka Piłsudskiego komentuje żywo prasa amerykańska". Po prostu nie mogłem wziąć do ręki pisma portugalskiego, aby nie natknąć się na historię o szabli. Później szablę tę odesłano z Warszawy do Funchalu, gdzie stała sobie niewinnie w kącie Marszałkowskiej sypialni, A co najciekawsze, to fakt, że przed-miot tak wysokiego zainteresowania był najzwyklejszą oficerską szablą bez diamentów, czy też szafirów na rękojeści. Marszałek Piłsudski, gdy się dowiedział o szerokim zainteresowaniu Jego szablą, śmiał się serdecznie i, swoim zwyczajem, nie polecił dawać żadnych sprostowań. Sud-Express przebiega Hiszpanię w noc, aby dotrzeć do granicy portugalskiej około ósmej rano. Z ostatniej stacji hiszpańskiej Marszałek Piłsudski polecił ministrowi Perłowskiemu wysłać do ówczesnego hiszpańskiego premiera, generała Berenguera, następującą depeszę: „Po doskonałej podróży przez terytorium hiszpańskie, śpieszę podziękować Rządowi J.Kr. Mości za miłe przyjęcie, którego doznałem". O godzinie dziewiątej rano, dnia 19 grudnia, Sud-Express stanął na pierwszej stacji portugalskiej, na której jakiś dygnitarz powitał Marszałka w imieniu Pana Prezydenta republiki — Carmony. Pod wieczór (pociąg przychodzi o godz. 18.42), ulice przed dworcem centralnym Rossio w Lizbonie były zatłoczone ciekawymi, chcącymi ujrzeć „największego i najsławniejszego Polaka" a jednocześnie pogromcę „straszliwych bolszewików". Liczne kordony policji, bez których stacja byłaby zupełnie odcięta od normalnego ruchu, zaledwie były w stanie utrzymać ład i porządek. 26 Każdy zrozumie łatwo, że skoro przyjazd Marszałka Piłsudskiego wywołał tak wielkie zainteresowanie wśród publiczności, to musiał on odbić się stokrotnie głośniejszym echem wśród miejscowych przedstawicieli prasy. Nic dziwnego też, że na peronie zjawił się tłum fotografów i dziennikarzy, przepychających się gorączkowo ku hiszpańskiemu rządowemu wagonowi salonowemu, którym niezwykły gość nadjeżdżał. Pełne cztery dni męczącej podróży kolejowej niemal przez całą Europę nie pozostawiły na Marszałku najmniejszego śladu. Przez dworzec szedł równie sprężystym i dziarskim krokiem, jak gdyby przejechał z Belwederu do Mokotowa na rewię wojskową. Następnego dnia Marszałek nie opuszczał hotelu aż do godziny 11.50, o której udał się samochodem do „Palacio de Belem" z wizytą do Prezydenta republiki gen. Carmony. W pół godziny później odbyło się tamże śniadanie. „Palacio de Belem" jest to niski, lecz rozległy gmach, położony przy dużym placu-ogrodzie w pobliżu rzeki Tag. W chwili przybycia Marszałka Piłsudskiego powiewała na jego wieży chorągiew prezydencka, oznaczająca, że głowa państwa znajduje się wewnątrz. Posterunki wojskowe pełniła gwardia w strojach galowych, na które składają się barwne, piękne mundury, oraz hełmy z końskimi ogonami i białe rękawiczki. Po śniadaniu, w którym wzięło udział tylko nieliczne grono najwyższych dostojników państwowych. Marszałek udał się na krótką chwilę do hotelu, skąd samochodem Prezydenta Carmony, około godziny 14.30, wyjechał do portu, na molo zwane „Cais de Areia". Był ubrany w zwykły swój mundur marszałkowski i w maciejówkę. Na Jego piersiach widniał krzyż „Virtuti Militari" i wysoki order portugalski „Wieży i Szpady", wręczony Mu przed godziną przez głowę państwa. Na molo oczekiwała kompania honorowa 7 pułku strzelców z orkiestrą, oraz delegacja miejscowej kolonii polskiej. Marszałek odbył przegląd kompanii, po czym udał się wraz z kilkunastoma dygnitarzami miejscowymi na pokład okrętu „Angola", oczekującego przy molo. W salonie okrętowym przyjął delegację polską, która wręczyła Mu kwiaty i adres hołdowniczy. Tymczasem ja pożegnałem się z mjr. Kucharskim i kpt. Ziemiań- 27 skim i jeszcze przed przybyciem Marszałka udałem się również na pokład „Angoli", gdzie przezornie usadowiłem się jak najdalej od Jego kajuty. Okręt, który wiózł Marszałka Piłsudskiego z Lizbony do Funchalu, stolicy wyspy Madery, nazywał się, jak już wspominałem, „Angola". Był to statek pasażersko-towarowy, odbywający stałe rejsy z Lizbony przez wyspę Maderę, wyspy Zielonego Przylądka, wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki do przylądka Dobrej Nadziei, po czym, opływając ten najdalej na południe wysunięty cypel czarnego lądu, wpływał na Ocean Indyjski i zawijał do Mozambiku. Po drodze odwiedzał porty w Gwinei Portugalskiej, w Angoli, w Kraju Przylądkowym i w szeregu innych krajów afrykańskich. Był to niewątpliwie jeden z lepszych okrętów portugalskich, niemniej jednak w porównaniu z wielkimi parowcami transatlantyckimi, łączącymi wybrzeża Europy z Ameryką tracił bardzo wiele. Prawdę mówiąc, był to statek skromny, jednak, należy przyznać, czysty i starannie utrzymany. W szczególności z racji jazdy Marszałka Piłsudskiego, kapitan okrętu, który o tej jeździe wiedział już kilka dni wcześniej, kazał „Angolę" porządnie wyszorować i w niektórych miejscach podmalować. Po zaaplikowaniu odpowiedniej ilości wody i farby okręcisko nabrało wyglądu wcale przyzwoitego i od biedy mogło imponować wielu innym parowcom, nie goszczącym na swych pokładach żadnej wysoko postawionej osobistości, a więc, jak to bywa z reguły we flocie portugalskiej, nieco zaniedbanym. Pomimo tego, że w grudniu ocean u brzegów Europy jest zwykle dość burzliwy i fale kołysały „Angolą" nie na żarty. Marszałek nie uległ morskiej chorobie ani na chwilę. Steward, który przynosił Mu do kajuty jedzenie i pełnił zwykle posługi, opowiadał, że Marszałek spędził cały pierwszy wieczór na czytaniu książek, i że apetyt miał dobry. Drugi dzień podróży przyniósł wspaniałą pogodę. Błękit nieba i ciepłe słońce wywabiło z kajut wszystkich pasażerów. Przyciągająca siła tych elementów musiała oddziałać również i na Marszałka, gdyż około godziny 9 rano zjawił się na pokładzie i rozpoczął przechadzkę. Pojawienie się Jego wywołało zrozumiałą sensację wśród załogi i pasażerów okrętu, którzy zbiegli się zewsząd, aby obejrzeć wielkiego Polaka. Jednak nawet objawy zainteresowania, których Marszałek 28 tak nie lubił, nie potrafiły pozbawić Go dobrego humoru i spędzić wyrazu zadowolenia z twarzy. Zmęczony przymusowym kilkudniowym siedzeniem w wagonie i uroczystościami w Lizbonie „rozprostowywał" teraz nogi na pokładzie „Angoli". Z werwą i życiem przemierzał deptak okrętowy przez dobre trzy godziny. Wieczorem, podróżni jadący „Angolą" mogli obserwować Marszałka Piłsudskiego, stojącego na górnym pokładzie i wpatrującego się w mrok nocy. Podparł się rękami o burtę i, jak zwykle, samotny i milczący — marzył. Z Jego poważnej, chmurnej twarzy na pewno nikt nie wyczytał — o czym. Może myślał o dwu drobnych istotkach, które żegnając Go płakały rzewnie ... Pasażerowie nie mącili Mu tych rozmyślań. Odeszli na bok i mówili szeptem. Instynktownie odczuwali, że temu człowiekowi przeszkadzać nie można. W nocy zerwał się wiatr i rzucał naszą łupiną na wszystkie strony. Marszałkowi nie przeszkadzało to jednak zupełnie. Nie zrobił ani razu użytku z dzwonka, przy którym czuwał steward. Następnego ranka kończyła się już podróż morska. Około godziny 9 zawarczał łańcuch kotwiczny i „Angola" stanęła. W jednej chwili otoczył ją rój drobnych łódeczek z przekupniami owoców południowych i osobliwości miejscowych, jak koronki, wyroby koszykarskie itd. Pokazali się też natychmiast mali, nadzy chłopcy, prosząc natarczywie o rzucanie w morze drobnej monety, za którą skakali do wody, jak jakieś ziemnowodne zwierzątka i chwytali wcześniej, aniżeli zdążyła się pogrążyć choćby na kilka metrów. Właśnie „rzemiosło" chłopaczków kwitło w najlepsze, gdy ukazał się na pokładzie Marszałek Piłsudski. Wychylił się przez burtę i ciekawie obserwował niezwykłą zręczność dzieci. Marszałek dzieci lubił, przyglądałby się im dłużej, ale do okrętu przybiła motorówka z flagą urzędową, a z niej wysiadł przedstawiciel gubernatora. Mieszkańcy wyspy Madery są przyzwyczajeni do różnych niezwykłych gości. Funchal stanowi jedno z najmodniejszych zimowisk angielskich i gdyby nie konkurencja wysp Bermudzkich i Kanaryj-skich, byłby niewątpliwie jedyną miejscowością, gdzie Europejczyk może bez odbycia długiej podróży spędzić przyjemnie grudzień i styczeń. 29 Nic dziwnego też, że każdego roku przyjeżdża tu tysiące naj poważniejszych polityków, literatów, milionerów, a nawet głów koronowanych. Jednak przyjazd Marszałka Piłsudskiego zrobił m Maderczykach, znudzonych różnymi wizytami, wrażenie bardzo duże. O Polsce wiedzą tam niewiele. Wydaje się ona jakimś krajem odległym, zawianym śniegiem, ściętym mrozem, a nade wszystko, sąsiadującym z bolszewią. To sąsiedztwo zwłaszcza wpływa niepokojąco. Hm, zawszeć to o miedzę! I tu nagle z tego dziwnego kraju, z nad samej granicy Rosji, przybywa ten Piłsudski, najsławniejszy Polak. Przepasany w Lizbonie przez prezydenta wstęgą „Wieży i Szpady", honorowany, poprzedzony depeszami wszystkich agencji prasowych, zjawia się na kamiennym molu Funchalu w swoim jasnym mundurze i płaskiej czapce jak postać z czarodziejskiej legendy. W dniu przyjazdu Marszałka Piłsudskiego do Funchalu pogoda była prześliczna. Słońce świeciło jasno i tak wesoło, jak gdyby nigdzie na świecie nie padał w tym samym czasie śnieg i pod nogami nie chlupało na pół zmarznięte błoto. Nigdy nie można być pewnym tego, co drugi człowiek czuje i co piastuje w sercu, jednak patrząc na twarz Marszałka Piłsudskiego, gdy odjeżdżał z mola do swojej willi, wystawiając plecy na słońce, domyślałem się, że przepełnia Go radość. ROK 1931 NA MADERZE Marszałek Piłsudski zajął willę w ogrodzie, położoną w północno- zachodniej stronie miasta Funchalu, a właściwie już na jego przedmieściu, zwanym Sao-Martinho. Nie była to willa luksusowa, jakich na Maderze, a w szczególności w jej stolicy nie brakuje. Był to raczej skromny domek piętrowy, kryty dachówką, o ścianach koloru jasnokremowego. Z zewnątrz nie rzucał się niczym szczególnym w oczy. Był taki, jakich wiele spotyka się na każdym kroku w tamtej skromnej dzielnicy. Leżał w rozległym ogrodzie, który w bezpośredniej bliskości domu przepełniały kwiaty i klomby, ale który w swoich dalszych częściach przypominał raczej jakieś zarośla tropikalne, aniżeli park. Zarówno część pierwsza, jak i druga posiadały swoje uroki i obie uzupełniały się świetnie. Przy samym domu rosła wysoka rozłożysta pinia, rodzaj sosny południowej, która sterczała jak wieża i pozwalała z wielu dalszych punktów miasta rozpoznać miejsce, w którym mieszkał „protektor republiki polskiej", jak Marszałka Piłsudskiego nazywali mieszkańcy Madery. Uliczka, przy której stała willa, stanowi jeden z wylotów, prowadzących z miasta do wnętrza wyspy. Jak wszystkie mniejsze ulice Funchalu, również i ona posiada po obu stronach wysokie mury, poza którymi mieszczą się domy i domki mieszkańców. Jest to uliczka wąska i skromna. Mieszkają przy niej głównie drobni właściciele sadów i rzemieślnicy, a ponadto paru bogatych ludzi w swoich quinta'ch, czyli willach w ogrodach. Zza jej murów wyglądają powoje i kwiaty, a na nich zielenią się kolczaste kaktusy. Panuje tam cisza i spokój. Kroki przechodnia lub dźwięk kołatki metalowej u bramy, z rzadka tylko mącą powagę tej dzielnicy. Willę wybudowano na niewielkim wzgórku, górującym nad doliną 31 małego strumienia Ribeira Secca, który o pół kilometra dalej wpada do morza. Dolinka ta stanowi jeden wielki gaj bananowy, poprzecinany niewielkimi pólkami trzciny cukrowej i winnicami. Z ogrodu i okien willi roztaczał się na te plantacje rozległy widok. Wprost u swoich stóp widziało się czuby krzewów bananowych i rozhuśtaną zieleń trzciny cukrowej. Od strony południowej rozpościerał się dalszy ciąg dolinki strumienia Ribeira Secca, domy i wille, opadające ku brzegowi morskiemu, i wreszcie... morze. Willa leżała sto czterdzieści metrów nad jego poziomem, a więc widok z niej był bardzo rozległy. Z ogrodu można było obserwować wielkie okręty, malejące w oddaleniu i zanurzające się w toniach morskich; to znowu małe barki rybackie, kołyszące się zabawnie na falach i zdające się urągać oceanowi swoją pozorną bezsilnością. Marszałek Piłsudski stawał często w zadumie przed tym bezmiarem wód i wybiegał wzrokiem hen, daleko, w ślad za okrętami, które stąd, z tych rozstajnych dróg, rozbiegały się na wszystkie strony świata. Od zachodu oddzielał willę wysoki mur uliczny. Z poza jego kamieni widać było tylko sąsiedni szczyt górski, pokryty winnicami i zielonymi łąkami. W tym murze, mającym w sobie coś ze średniowieczczyzny i coś ze wschodnich zagród haremowych, znajdowała się obszerna brama wiodąca do wnętrza ogrodu i do willi. Zaraz za nią widniała piękna uliczka obsadzona kwiatami i wybrukowana drobnymi kamyczkami, zbieranymi nad brzegiem morza. Ta uliczka sprawiała, że przechodzień, który zajrzał z ciekawości przez bramę do ogrodu, nastrajał się dla jej mieszkańców przyjaźnie. „Tutaj mieszkają zapewne dobrzy ludzie — mógł pomyśleć — skoro tak pięknie dobrali kwiaty i tak pięknie przystroili nimi wejście do swojego home". Przed tą bramą, a częściej w chłodzie pięknej alejki wysadzanej kwiatami, wylegiwał się całymi dniami mały, czarny psiak i wystawał rosły policjant portugalski. Obaj żyli w wielkiej przyjaźni. Najbliższe otoczenie willi było miłe. Znajdowała się tam i romantyczna altanka i parę ławeczek, a także alejka, gdzie można było przechadzać się w słońcu i taka sama druga, położona w cieniu. Marszałek spacerował po ogrodzie codziennie. Z drugiej strony dolinki, z wąskiej uliczki, wiodącej gdzieś między małe domki podmiejskie, przychodnie widywali często Marszałka spacerującego niez- 32 mordowanie wzdłuż muru. Jego wysoka, oryginalna sylwetka wyraźnie odbijała od zielonych krzewów bananowych, rzucając charakterystyczny cień na jasne ściany willi. Mieszkańcy przeciwległych domów, zdumieni niezwykłym zwyczajem „protektora republiki polskiej", opowiadali, że czasem mijało dwie godziny, a cień Jego wciąż jeszcze migotał jednostajnymi ruchami przechadzki. Idealne powietrze, które na Maderze znajduje się na każdym miejscu, w Quinta Bettencourt na stosunkowo znacznym wyniesieniu ponad miastem i morzem, wydawało się — trzeba tu użyć koniecznie banalnego słowa — balsamiczne. Tym darom natury, które poczciwa staruszka rozsypała w tym miejscu tak hojnie, w małej tylko mierze odpowiadało urządzenie wnętrza willi. Wprawdzie nosiło ono cechy wytworności, szlachetności linii itd., ale wszystkie przedmioty były już nieco draśnięte zębami czasu. Dzień Marszałka Piłsudskiego rozpoczynał się na Maderze wcześnie. Już o godzinie 8 rano opuszczał łóżko, zjadał śniadanie, i o ile pogoda pozwalała, udawał się do ogrodu. Tutaj albo odbywał najpierw długą przechadzkę na swój zwykły sposób, to znaczy na małej przestrzeni, a potem zabierał się do czytania francuskich dzieł, traktujących o działaniach wojennych, bądź też odwrotnie — najpierw czytał a później spacerował. O godzinie 11 przychodziła pokojówka Georginia (czytaj Zorżinia) i zawiadamiała, że drugie śniadanie jest już na stole. Marszałek udawał się wtedy do jadalni, gdzie wypijał herbatę z bułeczkami lub ciastem. Przy drugim śniadaniu, podobnie jak przy innych posiłkach towarzyszył Marszałkowi dr Marcin Woyczyński. Czas między 14 a 15, o której Marszałek miał zwyczaj jadać obiad, wykorzystywał podobnie jak godziny ranne na czytanie dzieł wojskowych, a niekiedy na robienie notatek, lub pisaniu pracy którą wydał później pt. Poprawki historyczne. Dr Woyczyński w przewidywaniu tej pracy przywiózł z Polski maszynę do pisania zaopatrzoną w polski alfabet, która, jak się później okazało, bardzo się przydała. Przyrządzaniem obiadu zajmował się kucharz Teixeira, Maderczyk, który przez długie lata praktyki w miejscowych hotelach przeznaczonych dla cudzoziemców, nauczył się przyrządzać jadło na sposób 33 francuski, przyjęty częściowo i u nas. Pewnego razu zapytałem tego kucharza, czy Marszałek wyrażał jakie życzenie odnośnie do obiadów, czy też kolacji. Okazało się jednak, że Marszałek mało interesował się kuchnią i żadnych życzeń nie wyrażał. Teixeira czuł się nawet tym urażony. Jak wiadomo, ocean u brzegów Madery obfituje w doskonałe gatunki ryb. Wskutek tego stół wyspiarzy jest zwykle nimi przeładowany. Również na obiad Marszałka składały się ryby, oprócz mięsa, prawie codziennie. Wielka ich różnorodność pozwalała na tę pozorną jednostajność. Marszałek spożywał zwykle obiad szybko i udawał się do swego pokoju. Około godziny czwartej zjawiał się ponownie w ogrodzie, gdzie wyciągał się wygodnie na wiklinowym fotelu. Ten czas, poświęcony absolutnemu wypoczynkowi, był jednak bardzo krótki. Zwykle już po godzinie Marszałek zaczynał nudzić się bezczynnością i poczynał oglądać się za swoimi książkami i notatkami. Czasem tylko, gdy piękna pogoda aż „łapała za serce" odkładał pracę na później i spacerował po ogrodzie, stając często w zadumie na miejscu, skąd roztaczał się niezrównany widok na bezmierny ocean. Wieczory spędzał Marszałek w swoim pokoju. W Jego oknach światło świeciło się do późna. Niekiedy długo jeszcze po północy prześwitywało poprzez listowie drzew rosnących przed willą. Jak wiadomo. Marszałek Piłsudski nie lubił fotografować się. Przed obiektywem nigdy nie pozował i nie znosił, gdy z okazji różnych uroczystości prztykały naokoło Niego aparaty. Pomimo jednak tej niechęci, odezwał się pewnego razu do zdumionego Jego słowami dr. Woyczyńskiego: — Zdejmcie no mnie tu, w oknie, bez marynarki. Chcę, żeby moje dzieci widziały, jak to na Maderze można sobie w styczniu drwić z zimy. Listy adresowane do Marszałka Piłsudskiego kładł kierownik poczty funchalskiej do dużej koperty, zaklejał i przesyłał do Ouinty Battencourt. Te duże koperty były oczekiwane przez adresata z nieciepliwością, gdyż często przychodziły listy od żony, lub też Wandzi i Jagódki. 34 Wszystkim znana jest głęboka miłość, jaką Marszałek Piłsudski obdarzał swoją rodzinę i dlatego nikogo też ta niecierpliwość nie dziwiła. Z drugiej strony oceanu, w Polsce, z taką samą bez wątpienia niecierpliwością wyglądano w Belwederze listów z marką portugalską, zaopatrzoną w stempel pocztowy z Funchalu. Poczciwa poczta spełniała swój obowiązek sumiennie. Kwadratowe, białe koperty krążyły między Polską a Maderą niezmordowanie. Nie zawsze jednak poczta była zwiastunem listów miłych. Częściej zdarzało się, że wielką kopertę wypełniały prośby różnych spryciarzy, którzy umieli ze swoimi żalami trafić aż na Maderę i mącić nimi spokój odpoczynku Marszałka. Prawdziwym utrapieniem były depesze. Przeciętnie sześć, siedem, a czasem i piętnaście razy dziennie rozlegał się u furty Quinty Bettencourt przeraźliwy głos kołatki, a na zapytanie, kto się dobija, padała nieodmiennie odpowiedź: — Telegram! Depesza, to czasami niemiła rzecz. Kto wie, co może zawierać? Może ktoś z bliskich zachorował, może ktoś umarł? Polak z tradycji jest do depesz nastrojony nieufnie. Nic też dziwnego, że na twarzy dr. Woyczyńskiego odbierającego je, odbijało się za każdym razem pewne zaniepokojenie. — A nuż co złego ... Na początku lutego rząd lizboński wydał dekret, na podstawie którego stawki celne dla wwozu zboża i mąki zostały bardzo znacznie podwyższone. Rozporządzenie to odbiło się tylko słabym echem w Portugalii kontynentalnej, gdzie ziarna jest dostatek, a więc ograniczenie dowozu szło na rękę dużej części ludności. Inaczej sprawa przedstawiała się na Maderze, która roślin chlebodajnych nie produkuje prawie wcale i gdzie „chleb powszedni" wypieka się z mąki, względnie ziarna sprowadzanego z Kanady. Tutaj podniesienie stawek celnych oznaczało jednocześnie znaczną podwyżkę cen chleba, tym bardziej, że dekret wprowadzał cło również na zboże przywożone z Portugalii kontynentalnej. 35 Nic też dziwnego, że w południe tego samego dnia, w którym prasa doniosła o podpisaniu nowego rozporządzenia, rozgorzały przeciw niemu demonstracje na ulicach Funchalu. Początkowo nie zapowiadało się na nic szczególnie groźnego. Władze pokpiwały sobie z zajść, a komendant policji zapytany przeze mnie, co sądzi o sytuacji, odpowiedział: — Jutro będziemy mieli spokój. Jednakże nadeszło „jutro", a spokoju nie było. Tłumy demonstrowały na głównym placu Funchalu, przy którym wznosi się stara cytadela z XVII wieku, mieszcząca obecnie biura gubernatorstwa wojskowego i cywilnego. Manifestacje odbywały się na ogół spokojnie, a w wielu wypadkach nawet „na wesoło". Marszałka Piłsudskiego powiadomił o rozruchach dr Woyczyński, dodając, że wszystko odbywa się pokojowo i z humorem. Marszałek, wysłuchawszy relacji, pokiwał głową i mruknął: — Miłe złego początki — po czym zagłębił się w swoją zwyczajną pracę i przestał się już w ogóle rewolucją w mieście zajmować. Pod wieczór drugiego dnia sytuacja poczęła stawać się coraz mniej wesoła. Gubernator wyspy, pułkownik Jose Maria Freitas, schronił się do koszar, posterunki policyjne zostały z miasta wycofane, a na ulicach ukazały się oddziały wojska. Trzeciego dnia rozruchów rano udałem się, jak zwykle, do centrum miasta, aby zobaczyć, co się dzieje. Działo się niedobrze. Na placu przed gubernatorstwem zgromadził się kilkutysięczny, podniecony tłum, wznoszący wrogie okrzyki już nie tylko przeciw dekretowi, ale również przeciw gubernatorowi i policji. Jakaś „komisja" ogłosiła strajk powszechny, który też niezwłocznie wybuchł, ogarniając wszystkie fabryki, zakłady, sklepy i instytucje. Wszelki ruch zamarł. Do środka miasta napłynęły tysiące robotników portowych, robotników z licznych tu gorzelni itd. Do hasła na pozór niewinnego i z ruchem społeczno-politycznym mającego luźny tylko związek, poczęły przyplątywać się zagadnienia inne. Coraz częściej dawały się słyszeć okrzyki: „Abaixo dictatura" (precz z dyktaturą), a mury miasta pokryły się napisami antyrządowymi. Około południa 7 lutego doszło do starć. W pobliżu wielkiej gorzelni, mieszczącej się opodal centrum miasta, tłum począł napastować znaczny oddział policji i zmusił go do schronienia się poza 36 mury fabryki. Stróże bezpieczeństwa publicznego zatarasowali się i rozpoczęli strzelanie z okien do atakujących. Na bruk padło kilku zabitych i rannych. Na widok masakrowanych cywilów, ujął się za nimi jeden z oddziałów wojskowych i rozpoczął ogień ... do policji. Noc z 7 na 8 lutego minęła w atmosferze niepewności. Ani władze w Lizbonie, ani „lud" nie zamierzali ustąpić. Nikt nie był pewien co zrobi wojsko, ani jak się zachowa nieobliczalna ulica. W niedzielę, dnia 8 lutego, w stolicy wyspy Madery panował wciąż jeszcze nastrój buńczuczny. Tłumy wciąż jeszcze wykrzykiwały: „abaixo dictatura" i „abaixo decreto", lecz miny rzedły z godziny na godzinę. Wojsko, które z początku strzelało do policji i zdradzało niedwuznaczną sympatię ku ruchowi, zmieniło nagle chorągiewkę i rozpoczęło nową erę swej działalności od zaaresztowania pięćdziesięciu przywódców demonstracji. Tak postąpiła piechota, ale nie trzeba zapominać, że w Funchalu stacjonuje również bateria armat. Artylerzyści ani myśleli wystąpić przeciw „ludowi", zachowując się w stosunku do ruchu z przyjazną neutralnością. Tymczasem rząd lizboński zaalarmowany wiadomościami z Madery, nadchodzącymi drogą telegraficzną, która nie uległa przerwie ani na chwilę, rozpoczął przeciwdziałanie. Pierwszym krokiem było kreowanie nowego urzędu dla wyspy, a mianowicie Delegatury Rządu. Delegatem został mianowany pułkownik Silva Leal, który podobną funkcję w podobnych warunkach pełnił w swoim czasie na wyspach Azorskich. W celu zabezpieczenia prestiżu dodano mu 120 żołnierzy z 5 pułku strzelców, oraz cztery ciężkie karabiny maszynowe z obsługą liczącą czterdziestu ludzi. Cała ta ekspedycja została załadowana na okręt pasażerski „Pedro Gomez" i dnia 7 lutego o godzinie 13 wyruszyła do Funchalu. Przed tym jeszcze odbyło się na pokładzie huczne pożegnanie z orkiestrą i szampanem, w którym brał udział szereg ministrów, generałów i admirałów. Snąć wieści, które nadeszły do Lizbony po odjeździe delegata rządu nie były uspokajające, gdyż jeszcze tego samego dnia, w nocy, wysłano w ślad za „Pedro Gomezem" statek wojenny, kontrtor-pedowiec „Guadiana". Dnia 11 lutego było już „po wszystkim". W starej cytadeli z XVII wieku urzędował pułkownik Silva Leal, który zaraz w pier- 37 wszym swoim rozporządzeniu udzielił gubernatorowi Jose Maria Freitasowi ciepłej pochwały, przyjmując jednakże jego dymisję. Jeszcze tego samego dnia mieszkańcy Funchalu dowiedzieli się, że nowym panem wyspy został mianowany kapitan Artur de Almeida Cabaco, pełniący dotychczas funkcje dowódcy batalionu w 5 pułku strzelców pieszych, oraz że każde wykroczenie przeciw porządkowi publicznemu ulegnie [!] surowej karze. Wykonanie sławetnego dekretu, nakładającego wysokie cło wwozowe na zboże i mąkę wstrzymano aż do czasu rozważenia słusznych życzeń ludu. Do Lizbony pomknęły depesze radiowe i kablowe, obwieszczające radośnie: „Na Maderze zapanował spokój". „JESTEŚCIE WŁÓCZĘGA" Przybywszy do Funchalu nie pokazywałem się początkowo Marszałkowi zupełnie i nawet bardzo uważałem, aby nie nasunąć się Mu na oczy. Wprawdzie było rzeczą wątpliwą, aby mnie poznał, jednak pomny na przestrogi płk. Becka uważałem, że „strzeżonego Pan Bóg strzeże". Zamieszkałem więc bliżej miasta, w ładnym pensjonacie położonym w rozległym parku. Jako towarzyszy miałem samych Anglików. Z Quintą Bettencourt miałem łączność przez dr. Woyczyńskiego, z którym codziennie spotykałem się w mieście, w cukierni. Nawiązałem też znajomości z miejscowymi dygnitarzami, a w pierwszym rzędzie z gubernatorem i komendantem policji. Ten ostatni był początkowo w pewnym kłopocie, gdyż przez pewien czas nie powiadomiono go ońcjalnie o konieczności roztoczenia opieki nad miejscem pobytu Marszałka. Pomimo jednak tego wykonał wszystko o co go prosiłem, a gdy instrukcję później otrzymał, pokazał mi ją z prawdziwym zadowoleniem. Z Polską utrzymywałem ożywioną korespondencję i w ten sposób uspokajałem niepokój osób najbliższych Marszałkowi, obawiających się zarówno o stan Jego zdrowia, jak i bezpieczeństwo. Ale w Funchalu wszystko szło w porządku i nic nie zwiastowało, aby niepokój ów miał być w jakiejkolwiek formie usprawiedliwiony. Niemniej jednak premier ówczesny płk Walery Sławek uznał za potrzebne, aby wysłano oficera, który by wszystko w Funchalu obejrzał, orzekł fachowo, jak się sprawa bezpieczeństwa przedstawia i postawił odpowiednie wnioski. Wybór padł na mjr. Juliana Grudzińskiego. Na początku stycznia 1931 r. otrzymałem depeszę szyfrowaną o jego wyjeździe na wyspę. W oznaczonym dniu poszedłem do portu i udałem się na okręt. Grudziński przyjechał. 39 Teraz we dwóch, a więc dla mnie raźniej, poczęliśmy się troszczyć o osobę Marszałka. Jakoś wkrótce po jego przybyciu otrzymaliśmy wiadomość, że jednym z niemieckich okrętów ma podobno przyjechać dwóch Ukraińców w celach podejrzanych. Znacznie później dowiedzieliśmy się, że wiadomość miała pochodzić od jakiegoś znanego jasnowidza, ale niemniej jednak okazała się nieprawdziwa. Ponieważ jednak wówczas o tym źródle nie wiedzieliśmy, przeto niemało nakłopotaliśmy się, i niejedną noc przepędzili na baczeniu na willę Marszałka. Parotygodniowa obecność Grudzińskiego była dla mnie miłym intermezzem w nudzie pobytu na wyspie. Towarzyski, wesoły, rozmiłowany w dobrym winie, był świetnym kompanem i towarzyszem. W drugiej połowie lutego mjr Grudziński wyspę opuścił i życie potoczyło się dawnym trybem. Nie na długo jednak, gdyż dr Woyczyński uznał, że teraz właśnie można zameldować mnie Marszałkowi. Aczkolwiek wiadomość ta napełniła mnie radością, to jednak cierpła na mnie skóra na samą myśl, że obecność moja może Marszałka rozgniewać. Nadszedł wreszcie dzień, gdy dr Woyczyński powiedział: — Jest tu, Komendancie, w Funchalu, kapitan Lepecki, ten podróżnik. — A on co tu robi? Dr Woyczyński odpowiedział dyplomatycznie: — Przyjechał. Marszałek Piłsudski nie zdradzał dużej ciekawości do tego, skąd przyjechałem i po co. A gdy na trzeci czy czwarty dzień dr Woyczyński zagadnął, że prosiłem, abym mógł przynieść swoje książki, zgodził się bez protestu. Stało się więc, że pewnego dnia, wziąwszy właśnie wyszła z druku Na Amazonce i w Peru pod pachę, udałem się do Quinty Bettencourt. Marszałek Piłsudski siedział w głębokim fotelu trzcinowym, przy małym, również trzcinowym okrągłym stoliku, w cieniu wielkiego drzewa smoczego. Był w swoim zwykłym siwym ubraniu, kurtkę miał rozpiętą, palił papierosa. Gdy zameldowałem się i złożyłem książkę. Marszałek wziął ją, kazał mi siąść, a sam zaczął oglądać fotografie. Była godzina około czwartej-piątej po południu, w powietrzu 40 „wisiała" już ta przedwieczorna cisza, tak cudowna u nas podczas lata, a na Maderze zjawiająca się przez okrągły rok. Na niebieskim jakby ufarbkowanym niebie wisiała nad Pico Ruivo gorąca kula słoneczna, sypiąca pomimo dnia lutowego upalne promienie. W dole, poza dachami Funchalu, otwierała się pustynia nieruchomych wód morskich. Daleko, prawie już za horyzontem widniał komin i kawałek okrętu, a nad nim smuga dymu. Z ogrodu szedł zapach kwiatów i liści bananowych. Marszałek skończył przeglądać książkę i rzekł: — To pan tam wszędzie był, w tych wszystkich krajach? — Tak jest, panie Marszałku. — I nie nudno panu tak wciąż jeździć? — Nie. — No ja myślę, gdzieżby mogła sprzykrzyć się podróż. Marszałek zamilkł. Przez dłuższą chwilę palił papierosa, wypuszczając duże kłęby dymu. Zauważyłem, że nie „zaciągnął się". Sądząc, że może zbyt przedłużam rozmowę, wstałem, ale Marszałek widząc mój ruch, odezwał się: — Siadajcie. Siadłem. — Powiedzcie mi — rzekł — w jakim pułku służyliście? — W pierwszym — i dodałem — jestem legionistą, panie Marszałku. Marszałek podniósł wysoko brwi i zahuczał niskim śmiechem. — A to heca — rzekł — jest tu już na tej wyspie dwóch. Duma we mnie wezbrała. Nie wytrzymałem i powiedziałem: — Ja i pan Marszałek. Teraz Marszałek zaczął się śmiać jeszcze przeciągłej. Spoglądał na mnie przy tym co chwilę kątami oczu. — Nie, — rzekł wreszcie — nie ja i pan, ale Woyczyński i pan. Twarz mi się wydłużyła i mina zrzedła. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale Marszałek wziął karty pasjansowe do ręki, począł je tasować i kazał mi zawołać Zorżinię, służącą. Gdy dziewczyna nadeszła. Marszałek rzekł: — Powiedzcie jej po portugalsku, żeby dała zaraz herbaty. Powiedziałem. — Jak to wyście powiedzieli zaraz? — Em suguida, panie Marszałku. 41 Widząc, że Marszałek jest w doskonałym humorze, postanowiłem kuć żelazo póki gorące i pamiętając instrukcje pułkownika Becka chciałem zabezpieczyć sobie wstęp do Quinty Bettencourt. — Gdyby pan Marszałek pozwolił, to bym czasem przyszedł coś pomóc doktorowi. Ku mej radości Marszałek nie protestował, ale od razu zgodził się. — Możecie sobie przychodzić, włóczęgo — rzekł. — Dziękuję panu Marszałkowi — odrzekłem, a co do tej włóczęgi, to już taka moja słabość. Gdy odchodziłem, Marszałek jeszcze raz wrócił do tej myśli. — Tak, tak, jesteście włóczęga — rzekł. Przychodziłem teraz co dnia do willi Marszałka i często z Nim rozmawiałem. Niekiedy byłem zapraszany na podwieczorek, lunch, lub kolację. Jedliśmy wówczas we trzech: Marszałek, Woyczyński i ja. Marszałek pracował nad Poprawkami historycznymi i w rozmowach często poruszał ten temat. Dni biegły żwawo. Już poprzednio Marszałek zdecydował, że powrót z Madery odbędzie okrętem wojennym. Wybór padł na nowy wówczas kontrtorpedowiec „Wicher". Przyczyniliśmy się z dr. Woy-czyńskim nieco do tej decyzji „podgadywaniem", że to byłoby najlepiej. Rzeczywiście było to najlepiej ze względu na bezpieczeństwo osobiste Marszałka, które nie mogło być przecież nigdzie lepsze, jak na okręcie wojennej floty polskiej. Już w połowie marca poczęły napływać na wyspę najpierw setki, tysiące, potem dziesiątki tysięcy, a wreszcie miliony kart pocztowych z życzeniami imieninowymi. Był to rezutat hasła rzuconego w Polsce przez pułkownika Walerego Sławka: każdy Polak winien przesłać hołd Pierwszemu Obywatelowi Polski. Pomimo tego, co tam później wygadywano i wypisywano, był to naprawdę akt wzruszający, te miliony życzeń słanych na daleką wyspę do człowieka, którego wielkość czuła już poza garścią obrzydliwców — cała Polska. Nie chciałbym być za śmiały w swoich sądach, ale wówczas w Fun-chalu wydało mi się, że ten akt pamięci i hołdu był Marszałkowi miły. I choćby tylko za jedną chwilę wzruszenia, której doznał z racji „tych Polaków", od których tyle zmartwień doświadczał, 42 przebaczyć by warto to, że ta czy inna kanalia na pocztówkach interes zrobić chciała. Początkowo segregowaliśmy karty z Woyczyńskim, ale później nie tylko zaniechaliśmy tej syzyfowej pracy, ale nawet musieliśmy udać się na pocztę i poprosić, aby worki z tą korespondencją składano na kupę i wcale do willi nie odsyłano, bo nie było ich gdzie pomieścić. Później odwieźliśmy je autami ciężarowymi na pokład „Wichra" i na nim wróciły do Polski. Dalej ich losem zajęła się panna Kazimiera Iłłakowiczówna, która kazała je powiązać w kilkukilowe paczki i odesłała do archiwum. „WICHREM" DO GDYNI „Wicher" przyjechał bardzo rano. Gdy wstałem o 7, był już w porcie. Niezwłocznie udałem się na pokład, po czym zabrałem dowódcę statku do Ouinty Bettencourt. Marszałek przyjął go na krótką chwilę i wydał mu dyspozycję co do odjazdu. Gdy komandor Podjazd-Morgenstern powrócił na „Wichra" ogarnęły mnie wątpliwości, czy mogę wracać z Marszałkiem bez zapytania. Postanowiłem więc zapytać się, aczkolwiek odmowa byłaby mnie postawiła w nieprzyjemnej sytuacji. Na szczęście, Marszałek nie dopatrzył się niczego zdrożnego w mojej chęci towarzyszenia Mu w podróży powrotnej. — Dobrze, dobrze, panie kapitanie, ja nic nie mam przeciwko temu, tylko niech pan się jeszcze zapyta komandora. Marszałek Piłsudski nazywał mnie jeszcze wtedy oficjalnie „pan", js później zwracał się do mnie w tej formie tylko wówczas, gdy był zagniewany lub podżartowywał sobie ze mnie. Normalnie, na co dzień, byłem „wy", „dziecko", lub, gdy był w wyjątkowo dobrym usposobieniu — „moje dziecko", albo „moje drogie dziecko". Wspominam o tym nie dlatego, aby się pochwalić, lecz dlatego, że były to f formy używane przez Marszałka nie tylko do mnie, lecz do wielu: swoich żołnierzy, których lubił i obdarzał zaufaniem. Moment odjazdu „Wichra" został wyznaczony na godzinę 16.30. Batalion honorowy uszykował się już przed wpół do czwartej, a wkrótce potem zaczęli zjeżdżać dygnitarze portugalscy. Najpierw zjawił się na molo dymisjonowany z racji niedawnych rozruchów gubernator wyspy — płk Jose Maria Freitas, następnie wysoki komisarz rządu centralnego — płk Silva Leal i wreszcie dowódca 13 pułku piechoty, dowódca baterii artylerii, komendant miejscowego P.K.U., kapitan portu, gubernator wojskowy, konsul honorowy polski, konsul francuski i tłum ludzi. 44 Punkt o godzinie 16 nadjechał samochodem Marszałek Piłsudski w towarzystwie por. Namieśniowskiego Konrada z załogi „Wichra" oraz cywilnego gubernatora wyspy, Jose Almeida Cabaco. Dowódca batalionu honorowego wydał komendę prezentowania broni. Marszałek wysiadł z samochodu i przywitawszy się z niektórymi dygnitarzami, przeszedł przed frontem wojska, po czym dał znak dowódcy, aby wydał komendę „spocznij". Wywiązała się krótka rozmowa, w której Portugalczycy pytali, jak Marszałek czuł się na Maderze i czy nie zamierza kiedyś zawitać na nią ponownie. Marszałek wyspę bardzo chwalił i mówił, że z pobytu na niej jest zadowolony, jednakże co do ewentualnego powrotu zachował milczenie. Jeszcze przed ceremoniami pożegnalnymi przybiła do molo łódź motorowa, która miała przewieźć Marszałka na pokład „Wichra", zakotwiczonego o kilkanaście metrów od brzegu. Punktualnie co do minuty wydał komandor Podjazd-Mor genstern rozkaz podniesienia kotwicy. Zgrabnie, lekko, wykręcił się „Wicher" dziobem w stronę Europy i ruszył. Po chwili przed oczami naszymi zaczęły szybko przewijać się barwne widoki wyspy. A więc najpierw ukazał się wysoki, ponury przylądek Garajac; potem błysnęła na chwilę wieża kościoła w Santa Cruz; zaśmiało się ku nam białymi domami i piękną zatoczką miasteczko — Machico; mignęła za drzewami kapliczka S-ta Izabel dos Milagres, w której leżą legendarni kochankowie Robert i Machin i Joanna d'Arfet; potem ukazał się znowu inny przylądek i znowu inna wioska, aż wreszcie roztoczyły przed nami swoje pustynne, księżycowe widoki — bezludne Wyspy Desertas. Marszałek Piłsudski zapowiedział, schodząc w Funchalu do kajuty, aby Mu dano znać, gdy znajdziemy się w pobliżu wysepki Porto Santo, na której pięć wieków temu mieszkał przez szereg lat Krzysztof Kolumb. Dotarliśmy do tej wyspy o godzinie szóstej. Był jeszcze dzień. — Komendancie, Porto Santo! Marszałek wyszedł na pokład i oparłszy się plecami o żelazny słupek, patrzył na malutki skrawek lądu rzucony w bezmiar oceanu. W wieczornym świetle majaczyły w dali jasne smugi piaszczystych 45 plaż i ostre szczyty gór. Kilkadziesiąt domów, stanowiących jedyną wieś na wysepce, przypominało szare, mało widoczne plamki. W tyle, za nami, niknęła w morzu piękna Madera, raj Atlantyku, mizerny szczątek starej, legendarnej Atlantydy. Spośród chmur, zlewając się z nimi, wyłaniał się jeszcze jej najwyższy szczyt — wygasły wulkan Pico Ruivo. Po chwili i on począł roztapiać się w mroku i oceanie, aż wreszcie zniknął. Staliśmy zamyśleni z dr. Woyczyńskim obok Marszałka i nie wiem na pewno, który z nas dwóch wypowiedział wtedy melancholijne słowa: — Żegnaj, Madero! „Wicher" pruł ostrym dziobem ultramarynowe fale, sapiąc monotonnie i posuwając się niezmordowanie naprzód. Kontrtorpedowiec „Wicher" nie był luksusowym okrętem pasażerskim, lecz prostym, o surowym, spartańskim urządzeniu wewnętrznym — okrętem wojennym. Niemniej jednak marynarze nasi postarali się, aby zapewnić na nim Marszałkowi Piłsudskiemu maksimum wygód. I, należy przyznać, udało się im to. Inna rzecz, że Marszałek tych wszystkich udogodnień niezbyt potrzebował, gdyż, jak wiadomo, prowadził życie nadzwyczaj proste i wstrzemięźliwe. Gdyby Mu przygotowano posłanie na twardej ławie, przykrytej derką — spałby niewątpliwie tak samo dobrze, jak na miękkim materacu. Na czas podróży zakwaterowano Marszałka w kajucie dowódcy dywizjonu, której wymiary, mimo tego że była na okręcie najobszerniejsza, nie przekraczały jednak 2 i pół metra długości na 2 metry szerokości. Naprzeciwko niej wyznaczono pomieszczenie dla mnie i dr. Woyczyńskiego. Śniadania i kolacje jadał Marszałek u siebie. Na obiady przychodził do jadalni, gdzie oprócz Niego zasiadali do stołu: dr Woyczyń-ski, komandor Podjazd-Morgenstern, ja, oraz jeszcze dwóch lub trzech innych oficerów. Przy tych obiadach Marszałek Piłsudski bywał zawsze w dobrym humorze i opowiadał różne przejścia ze swego życia. Ze względu na aktualność tematu, opowiadania te dotyczyły zwykle odbywanych podróży. Na drugi dzień po opuszczeniu Funchalu, Marszałek odbył przegląd maszyn, oglądał urządzenia baszt działowych i odwiedził 46 pokój nawigacyjny. Zadziwiał wszystkich swoją niebywałą żywotnością i niezmordowanym zainteresowaniem wszystkim, co działo się wkoło Niego. Żegluga od Madery do brzegów Europy odbywała się pod szczęśliwą gwiazdą. Pogoda sprzyjała nam w sposób niezwykły. Ocean, jak gdyby wysiliwszy się burzami, które targały nim w ostatnich tygodniach, uspokoił się i złagodniał. Cóż znaczy jednak ocean w porównaniu z najgroźniejszym wrogiem marynarzy — Zatoką Biskajską. Na wspomnienie o niej dostają gęsiej skóry najwytrawniejsi żeglarze ... Bardzo to jest podły kąt globu ziemskiego. Nigdzie fale nie są tak wysokie, wiatry tak silne, burze tak długie, jak właśnie na niej, w tym kącie między Hiszpanią a Francją. Nic też dziwnego, że „Wicher" miał przed nią pewną tremę. Spokojny był tylko dr Woyczyński. — Marszałek Piłsudski — mówił — ma takie szczęście, że wody zatoki zastaniemy na pewno tak gładkie, jak w jeziorku przed pałacem Łazienkowskim. Marynarze kręcili głowami. Jednak dr Woyczyński miał rację. Groźna, ponura zatoka, której brzegi zamieszkuje tajemniczego pochodzenia lud Basków, ukazała się nam spokojna i cicha. Zaledwie wyminęliśmy brzegi Hiszpanii, uczuliśmy chłód. Pierwszy raz od trzech miesięcy. Strony ciepłe były już za nami. Zbliżały się kraje chłodne, chmurne i mgliste. Trzeba było sięgać do walizek po swetry i ciepłe ubrania. Pomimo chłodu, Marszałek Piłsudski nie zaniechał dalszego zwiedzania okrętu i spacerów po pokładzie. Po trzydniowej podróży przez ocean ujrzeliśmy nareszcie brzegi Francji i wkrótce potem wpłynęliśmy do portu w Cherbourgu, aby wziąć nowy zapas paliwa w postaci ropy naftowej, którą opala się kotły „Wichra". Zaledwie zgrzytnęły łańcuchy kotwiczne i spuszczone schodki, podjechała motorówka z francuskim oficerem komplementacyjnym, ^który, złożywszy zwykłe powitanie, zapowiedział jednocześnie wizytę wojewody morskiego. W tym samym czasie z fortów nadbrzeżnych artyleria oddała 19 strzałów powitalnych. Jeszcze nie odjechał oficer francuski, gdy zawarczała u schodków nowa motorówka i przybył na pokład ambasador Chłapowski w to- 47 warzystwie atache wojskowego, płk. Błeszyńskiego oraz kierownika polskiej bazy morskiej w Cherbourgu. Marszałek przyjął ich wszystkich w jadalni, która w tym wypadku imitowała salon. Do tego towarzystwa dołączył się później francuski wojewoda morski, admirał Berthelot. Wojenny port w Cherbourgu przedstawiał w czasie naszego pobytu widok dość osobliwy. Widniały (!] tam bowiem na kotwicach dwa polskie kontrtorpedowce i trzy łodzie podwodne, podczas gdy francuskich wojennych jednostek było tylko dwie. Branie ropy trwało przeszło pięć godzin. O 10 wieczorem goście opuścili pokład. Byliśmy już zupełnie gotowi do dalszej drogi, gdy nagle spadła na morze gruba warstwa nieprzejrzystej, gęstej mgły. Na odległość trzech metrów nie było widać dosłownie nic. Mgła na morzach, często uczęszczanych przez okręty, jest gorsza od burzy. Podczas sztormu żeglarz wie przynajmniej, co mu grozi i ma możność obrony. Podczas mgły człowiek staje się bezsilny. Otacza go miękki, nieprzenikniony tuman. Okręt tkwi w nim, niby w wacie i w każdej chwili jest narażony na rozbicie. Światła, które normalnie ostrzegają w nocy przed nadmiernym zbliżeniem się do innego statku, podczas mgły są bezużyteczne. Nie przebijają mlecznej zasłony nawet na odległość kilku metrów. Jedynym sygnałem ostrzegawczym jest ryk syreny, ale i jemu mgła szkodzi, ile może. Wprawdzie przewodzi głos doskonale, ale uniemożliwia rozpoznanie kierunku pochodzenia. Mgła jest groźna szczególnie w kanale La Manche, gdzie przewijają się całe tłumy okrętów, przecinając go w różnych kierunkach. Wody kanału podczas mgły rozbrzmiewają głosem syren okrętowych prawie tak gęsto, jak ulica Marszałkowska głosami syren samochodowych. Łatwo wówczas o katastrofę. Podczas jednej z takich mgieł w zimie 1931 r. uległo większym lub lżejszym uszkodzeniom siedemnaście okrętów. Nic też dziwnego, że gdy gęste tumany tego wroga żeglugi otuliły szczelnie port w Cherbourgu, pilot francuski oświadczył kategorycznie, że nie podejmuje się wyprowadzić okrętu z portu. Istotnie, byłoby to za duże ryzyko. Mgła osiadła tak gęstym tumanem, że nie było widać nie tylko świateł z brzegu oraz latarni, oświetlających końce mól. ale nawet pokład tonął w lotnym 48 mleku, co robiło wrażenie, jak gdyby ludzie brnęli w jakimś uchwytnym żywiole. Komandor Morgenstern udał się do Marszałka Piłsudskiego i zameldował o sytuacji. — Ha, cóż robić — rzekł Marszałek — musimy poczekać, jednak jak tylko się da, to jedźcie dalej. Mgła opadła dopiero około 5 rano. Przywykliśmy myśleć o kanale La Manche, jako o morzu burzliwym i złośliwym. W rzeczywistości jest taki, jednak, dziwnym zarządzeniem losu, w dniu naszej podróży przypominał raczej wszystko inne, tylko nie burzliwe morze. Panował właśnie sztiii — cisza morska. Gładkiej powierzchni morza nie mącił najlżejszy nawet powiew wiatru. Mgła gdzieś sią ulotniła, chmury powędrowały na kontynent i nad ponurymi zwykle wodami zajaśniało blade słońce północy. Patrzyłem na nie z lekceważeniem. Gdzie mu się tam równać ze słońcem południowym — gorącym i zuchwałym. Świeciło nieśmiało, a ukośne jego promienie ledwie grzały. Pogoda była śliczna. Dowódca „Wichra" zacierał ręce, doktor Woyczyński zaś powtarzał co chwilę: — A nie mówiłem, że Komendant ma takie szczęście zawsze ... Minęliśmy brzegi Anglii i Francji i wjechaliśmy, po wyminięciu Doovru, na Morze Północne. Do Kanału Kilońskiego, przecinającego wydłużony półwysep, którego podstawę zajmują Niemcy a szczyt Dania, dojechaliśmy w sobotę (28 marca) rano. Wprawdzie kanał znajduje się na ziemi niemieckiej, jednak specjalna klauzula w traktacie wersalskim postawiła go w rzędzie mórz [!], czyli umiędzynarodowiła. Przejazd przezeń nie oznaczał przejazdu przez terytorium państwa niemieckiego i był tylko dalszą częścią podróży morskiej. Inna rzecz, że Niemcy starali się już wówczas na każdym kroku zaznaczyć i podkreślić, że jednak przekop jest ich. Niezwłocznie po dotarciu do zachodniego wejścia, zgłosił się urzędowy pilot, bez którego przejazd przez kanał jest wzbroniony. Snąć w Niemczech było głośno o podróży Marszałka Piłsudskiego, gdyż pilot zaledwie stanąwszy na pokładzie, zapytał: — Czy Herr Marschal jest na okręcie? Niemiec był dumny z tego, że przewoził osobę tak znakomitą. „Wicher" przecinał wody kanałowe z szybkością przepisową, to znaczy robiąc 10 mil morskich (około 18 km) na godzinę. Mijaliśmy kraj o wyglądzie typowym dla północnych prowincji niemieckich. Porządne, czyste domy i schludne wsie na tle płaskich, ubogich widoków, przesuwały się przed naszymi oczyma, powoli, lecz nieustannie. Widno było jeszcze zupełnie, gdy minęliśmy Kanał Kiloński i przybyliśmy do wojennego portu niemieckiego w Kieł. Na molu oczekiwał już oficer komplementacyjny, który w kilka sekund po rzuceniu mostku wszedł na pokład, przedstawił się i oznajmił, że przysyła go tu pan admirał z zapytaniem czy może czymś służyć. Ponieważ oficer był niskiej rangi, dowódca „Wichra" wyznaczył do rozmowy z nim swego zastępcę. Po krótkiej obojętnej rozmowie o pogodzie, Niemiec pożegnał się i wyszedł. Po opuszczeniu Kielu wpłynęliśmy na morze polskie, na Bałtyk. „Wicher" rozwinął tutaj szybkość wprawdzie nie największą, jaką osiągnąć może, jednak, jak na stosunki morskie, olbrzymią. Mknęliśmy, robiąc przeszło pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a więc tyle prawie, ile pociąg pośpieszny. Z tyłu, za rufą, utworzył się gruby wał wody, wzburzonej gwałtownym działaniem śruby. Za nim wlókł się długi ogon białawej piany. Obserwując ciężką pracę maszyn, od której cały okręt drżał i dygotał, odnosiłem wrażenie, jak gdyby „Wicher" uciekał przed chmurami, wiatrem i burzą, kłębiącymi się za nim. Jednak nie uciekliśmy. Z chwilą nastania mroku siła wiatru wzmogła się, horyzont zachmurzył, a fale wyrosły wysoko i ustroiły się w piękne, białe grzywy. Rozpoczęło się niemiłe kołysanie. Nie mieliśmy tego wieczora ochoty na partię szachów ... Następnego dnia (29 marca), o wpół do dziesiątej rano ukazały się na horyzoncie sylwetki polskich torpedowców, wysłanych przez dowódcę floty na spotkanie „Wichra". Udałem się do kabiny Marszałka i zameldowałem: — Panie Marszałku, zbliżają się trzy nasze torpedowce. Marszałek wyjrzał przez okrągłe okienko. Przez dłuższą chwilę obserwował ewolucje okrętów wojennych, 50 salutujących flagę ministra spraw wojskowych, pod którą „Wicher" odbywał całą podróż, po czym rozpoczął przygotowywać się do opuszczenia kabiny. Wkrótce potem port gdyński był już prawie zupełnie widoczny. Marszałek Piłsudski udał się na mostek kapitański. Rozległy się strzały armatnie. — Panie Marszałku, krążownik „Bałtyk" salutuje pana Marszałka. Stałem tuż przy Marszałku Piłsudskim i obserwowałem Jego twarz. Jak wiadomo, był to człowiek zamknięty i nie uzewnętrzniający swoich uczuć; trudno było odgadnąć co myślał i co czuł, jednak nie omyliłbym się zapewne gdybym twierdził, że z powrotu był więcej aniżeli zadowolony. Nie zdradzały tego rysy, lecz mówiły o tym oczy. Najwyraźniej śmiały się do wyłaniającego się z morza polskiego brzegu. Minęliśmy kilka okrętów wojennych, na których załogi salutowały, i wreszcie przybiliśmy do mola w porcie wojennym, gdzie oczekiwał premier Walery Sławek, minister Aleksander Prystor, minister Sławoj Składkowski, minister Alfons Kuhn, wiceminister Daniel Konarzewski, wiceminister Józef Beck, szef gabinetu ministra spraw wojskowych, mjr dypl. Adam Sokołowski i mnóstwo innych dygnitarzy, którzy przybyli powitać największego Polaka doby współczesnej. Marszałek Piłsudski zszedł szybkim krokiem z pokładu i udał się na ląd, gdzie wpadły Mu w objęcia żona i córki. Naokoło leżał śnieg, a w powietrzu unosił się mróz. NIEPRZYJEMNOŚCI SŁUŻBOWE Po powrocie zameldowałem się znowu w Gabinecie ministra spraw wojskowych i ponownie objąłem sprawy prasowe od zastępującego mnie por. Karola Poraj-Koźmińskiego. Wiosna minęła mi na normalnej pracy biurowej, a poza tym na opracowaniu wspomnień z podróży na Maderę. W czerwcu wynikł pewien incydent, w którego konsekwencji wezwał mnie mjr Adam Sokołowski1 i w sposób krótki, ale jak zauważyłem bez żadnej satysfakcji oświadczył: — Został pan, panie kapitanie, przeniesiony do 45 pułku piechoty w Kowlu. Wiadomość ta spadła na mnie tak niespodziewanie, że przez chwilę nie mogłem przyjść do siebie. Skoro tylko ochłonąłem nieco z wrażenia, mignęło mi przed oczami brudne, żydowskie miasteczko, gdzie jedyną rozrywką jest wódka i karty. Przez głupie skojarzenie i wskutek wrodzonego mi optymizmu pomyślałem jednak zaraz, że bądź co bądź Kowel leży bliżej Warszawy niż Madera. Tylko ani rusz, do Funchalu niepodobny. — Czy można wiedzieć za co zostałem przeniesiony? — Formalnie za nic, to nie jest karne przeniesienie, tylko takie sobie, normalne. — A nieformalnie? — Nieformalnie, za to, że ... Tu pułkownik objaśnił mnie. Pokiwałem głową, i oświadczyłem, że wolę wyjść z wojska, aniżeli skarżyć się i prawować ze swoją zwierzchnością. Pułkownik 1 Mjr dypl. Adam Sokołowski, późniejszy podpułkownik i wojewoda nowogrodzki, objął szefostwo gabinetu ministra spraw wojskowych po płk. Becku. 52 Sokołowski, należy przyznać, okazał mi wtedy dużo dobrej woli i uczynności. Z tym zmartwieniem udałem się do swego starego przyjaciela mjr. Franciszka Sobolty, który podówczas załatwiał sprawy personalne przy Marszałku. Uradziliśmy, że trzeba porozmawiać z płk. Beckiem. Sobolta podjął się tej misji. Do dnia dzisiejszego wspominam ze wzruszeniem tę chwilę gdy płk. Beck, będący wówczas wiceministrem spraw zagranicznych, powiedział bez chwili wahania, że bierze mnie na służbę do swego ministerstwa. Przedtem jeszcze nim udałem się do pracy na ulicę Wierzbową, otrzymałem urlop. Spędziłem go nad morzem, na Helu. Kilka tygodni, które, w przeciwieństwie do monotonii i nudy pobytu na Maderze, odznaczały się rozmaitością wrażeń, minęły „jak z bicza trząsł". Po powrocie do Warszawy otrzymałem trzymiesięczne odkomenderowanie do MSZ na praktykę. Tak zwany immer- Drymmer2, który już wówczas był dyrektorem biura personalnego, przydzielił mnie do wydziału wschodniego, na którego czele stał wówczas min. Tadeusz Schaetzel, a ten, z kolei, wyznaczył mi skromną rolę, polegającą na czytaniu wszelkich raportów i aktów, dotyczących spraw rumuńskich. Z tego stosu papierów, które wówczas pilnie studiowałem pozostało mi dzisiaj w pamięci jedynie to, że ówczesny poseł w Bukareszcie, a dzisiejszy podsekretarz stanu, Jan Szembek, przewidywał powrót ex-króla Karola na tron rumuński na rok przed urzeczywistnieniem się tego faktu. W ten sposób za wysoką cenę zdjęcia munduru udało mi się uniknąć przydziału do Kowla. Muszę tutaj podkreślić, że wcale nie chodziło mi o to, że Kowel leży daleko od Warszawy, lecz o to, że byłem w rzeczywistości przeniesiony karnie. Nie poczuwając się do żadnej winy, a chodziło tu o tak zwany „długi język", wolałem z wojska wystąpić, a za posiadającego takowy nie uchodzić. Miałem przy tym wrodzony wstręt do skarżenia się i prawowania. Może nie mam racji, ale zawsze wydawało mi się śmieszne, gdy widziałem dorosłego mężczyznę coś tam żałośnie prawiącego na swe usprawiedliwienie. Zdecydowałem się więc na wystąpienie ze służby czynnej w armii, ale nie powiem, aby ta decyzja przyszła mi lekko. 2 Wiktor Tomir Drymmer, późniejszy dyrektor departamentu konsularnego MSZ i dyrektor biura personalnego. 53 Wydawało mi się, że rozstaję się z mundurem oficerskim na zawsze i dusza moja aż skomlała ze smutku. Przypomniałem sobie wówczas wyruszenie w pierwszą daleką podróż, w roku 1922. Wtedy też zdjąłem mundur, aby móc zaspokoić palący mnie głód włóczęgi. Podówczas wytrwałem w „cywilu" dwa lata. Ale tylko dwa. Potem przestałem widzieć piękno w zwrotnikowych krajobrazach Brazylii, przestałem znajdować urok w wędrówkach; płakałem w cieniu wysmukłych piniorów nad listami kolegów z Wilna. Po dwóch latach wróciłem na skrzydłach tęsknoty do Polski, do rezedowego munduru armii. Teraz martwiłem się znowu odejściem z wojska, nie przypuszczając nawet, jak rychło i w jakich okolicznościach do niego wrócę. Już w chwili przybycia do MSZ wiedziałem, że jestem przewidziany na stanowisko sekretarza poselstwa w Bukareszcie i że mam tam pojechać na jesieni. W jakim to było związku z wiadomym już wówczas projektem wyjazdu Marszałka Piłsudskiego nad Morze Czarne i czy było w ogóle w jakimkolwiek związku — nie wiem. W każdym razie przygotowywałem się do objęcia stanowiska w Bukareszcie i moja cała praktyka odbywała się pod rumuńskim kątem widzenia. W tej swojej nauce nie ominąłem i wydziału szyfrów, zgłębiając zawiłe sekrety pisma tajnego. Otrzymałem wreszcie nominację. W Bukareszcie miałem zameldować się l października 1931 r. Przedem jeszcze poprosiłem min. Schaetzla o urlop na wyjazd za granicę, którego, po długim protestowaniu, udzielił mi. Urlop ten spędziłem w Wenecji i w Paryżu. Wówczas wiedziałem już o wyjeździe Marszałka Piłsudskiego do Carmen Sylwy, tylko jeszcze sama data była dla mnie tajemnicą. Toteż niezwłocznie po powrocie z urlopu począłem się o nią dopytywać. Dr Woyczyński powiedział mi krótko, ale nie nazbyt jasno: „Jeszcze jest trochę czasu". Zdarzyło mi się wówczas, że dostałem grypy z dużą gorączką. Położyłem się i chociaż minął i październik, a potem kilka dni następnych, stan mojego zdrowia nie polepszał się. Dowiedziawszy się wreszcie o mającym już nastąpić wyjeździe Marszałka, zwlokłem się z łóżka i wyjechałem. Zełgałbym, gdybym napisał, że udawałem się w drogę w wesołym nastroju. Miałem gorączkę, bolała mnie głowa i żołądek, a do tego nie mogłem się pozbyć natarczywej myśli, że w Rumunii będę 54 musiał chodzić na obiady i przyjęcia, do czego od dawien dawna miałem zdecydowaną animozję. Nic też dziwnego, że koła pociągu pośpiesznego, zdążającego przez Lwów i Sniatyń do Bukaresztu, wystukiwały mi najbardziej ponure melodie, jakie znałem. Przyszłość przedstawiała mi się w najczarniejszych barwach i tylko fakt, że do Rumunii miał przyjechać Marszałek Piłsudski budził we mnie jakieś niejasne podświadome nadzieje. Przyszłość pokazała, że rzeczywistość przerosła o wiele najśmielsze moje marzenia. W BUKARESZCIE I CARMEN SYLWIE Do Bukaresztu przybyłem 10 października rano i udałem się niezwłocznie do poselstwa. Minister Szembek wcale nie chciał się ze mną widzieć, wyszedł natomiast do mnie radca Kobylański i nasamprzód oświadczył, że nie widzi potrzeby, abym udawał się na dworzec z personelem poselstwa witać pana Marszałka, mającego przybyć po południu. Z przyzwyczajenia, ale nie z przekonania powiedziałem „rozkaz" i opuściłem lodowate wnętrze gmachu poselstwa. Nie powiem, aby przyjęcie w urzędzie, w którym miałem pracować napełniło mnie otuchą. „Speszony" i dość przygnębiony poszedłem szukać Seweryna Sokołowskiego, swego kolegi, który w tym czasie był urzędnikiem do zleceń wiceministra Becka i przybył do Bukaresztu poczynić różne przygotowania, związane z pobytem Marszałka. Sokołowskiego znałem już od szeregu lat, nie wątpiłem więc, że jakoś mnie w tym rumuńskim strapieniu pocieszy. Gdy mnie zobaczył, strasznie się ucieszył. — Gdzieś ty się podziewał? — zapytał zaraz na wstępie. Powiedziałem mu o swojej chorobie i o przyjęciu w poselstwie. Odrzekł mi na to po prostu. — Nie ma rady, musisz cierpieć. Przyznam się, że to stwierdzenie stanu faktycznego sprawiło mi nadspodziewanie dużą ulgę. O godzinie 4 po południu przybył Marszałek Piłsudsk i, witany uroczyście na dworcu. Wśród witających mnie oczywiście nie było. Do poselstwa poszedłem wieczorem, aby przywitać się z dr. Marcinem Woyczyńskim i kapitanem Bolesławem Ziemiańskim, komendantem ochrony, którego poznałem w czasie podróży do Lizbony. 56 Chociaż chodziłem na palcach i starałem się przemykać pod ścianami niepostrzeżenie, los chciał, że Marszałek Piłsudski mnie zobaczył. — A wy co tu robicie, Lepecki? Marszałek był w świetnym usposobieniu, przywitał się ze mną jak ze starym znajomym. — Jestem tu, w Bukareszcie. — Jako co? — Jako dyplomata. Marszałek Piłsudski zahuczał swoim stłumionym śmiechem o tonach niskich. — A to was ubrali. I któż was tu przysłał? — Beck, panie Marszałku. Marszałek Piłsudski wziął mnie z sobą do hallu, gdzie tego pierwszego dnia pobytu w Bukareszcie jadł kolację sam, i począł mnie wypytywać o moje kwalifikacje. Wiadomość, że język hiszpański znam znacznie lepiej od francuskiego wprawiła Go w nową fazę doskonałego humoru. — Wy wiecie, ja jadę nad Czarne Morze — rzekł — Nie wiem tylko jak to tam będzie ze słońcem. — Tak jak w Funchalu, to pewno nie będzie. — No tak, tak, ja sam to wiem, ja się tutaj Madery nie spodziewałem znaleźć. I nagle, zmieniając temat: — Czy wyście bywali dawniej w Rumunii? — Nie, panie Marszałku, jestem tutaj po raz pierwszy. Marszałek odetchnął z udaną ulgą. — Bogu dzięki, ja bałem się, że i tutaj będę już po was. Tego samego jeszcze wieczoru pojechaliśmy z Sokołowskim do Carmen Sylwy, aby poczynić ostatnie przygotowania. Sokołowski wynajął już tam uprzednio skromną, trzypokojową willę, którą starannie przyozdobił, sprowadzonymi z Bukaresztu sprzętami i dywanami. Carmen Sylwa jest uczęszczaną miejscowością kąpielową czarnomorską, leżącą w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Konstancy i mającą za swoimi „plecami" jezioro Tóker-Gjól, którego błota słyną z leczniczych właściwości. Marszałek Piłsudski przyjechał dnia następnego. Pogoda była bardzo brzydka, padał deszcz, było chłodno i wietrzno. Marszałek 57 poczuł się źle. Na razie „trzymał się", lecz nazajutrz położył się do łóżka. Zachorował na grypę. Projektowany wyjazd do Balciku, gdzie rezydowała królowa-- matka Maria, został zaniechany, aczkolwiek ppłk Michałowski ułożył go bodaj na następny dzień. Ja miałem tymczasem wracać do Bukaresztu, lecz widocznie przeznaczenie nie chciało, abym zaszył się w pięknej kancelarii poselskiej. A było to tak. W pewnej chwili Marszałek Piłsudski zwrócił się do doktora Woyczyńskiego i oświadczył: — Jak chcecie, to sobie sprowadźcie tego Lepeckiego do pomocy. I tak zaczęła się moja dalsza służba u Marszałka Piłsudskiego. Na razie w formie tymczasowej, lecz, jak przyszłość okazała, miała trwać aż do chwili, gdy nasz Wielki Marszałek zamknął oczy. Z trzech pokojów willi najdalszy, „ślepy", zajął Marszałek, przyległy — ja, pozostały zaś — dr Woyczyński. Na drugi dzień po moim przybyciu Marszałek poczuł się zupełnie źle. Termometr wskazywał przeszło 39 stopni gorączki, nastąpiły majaczenia. Drętwiałem z przerażenia, patrząc na cierpienia Marszałka, a dreszcz przechodził mi po skórze na samą myśl o pogorszeniu. Kpt. Ziemiański zatelefonował na prośbę płk. Woyczyńskiego do poselstwa i zażądał lekarza. Przybycie dr. Skupiewskiego rozgniewało Marszałka, gdyż uważał je za zupełnie zbędne, a z naszym przeciwnym zdaniem zupełnie się nie liczył. W rezultacie kazał mi przygotować wszystko do powrotu do Bukaresztu. Dr Woyczyński dowiedziawszy się o decyzji wyjazdu, przeraził się i natychmiast pobiegł do Marszałka. — Panie Marszałku — rzekł — taki przejazd, to bardzo niebezpieczna rzecz. Zaziębić grypę, to wywoływać wilka z lasu. Zamiast odpowiedzi, Marszałek Piłsudski zawołał mnie i powiedział : — Siądźcie, dziecko, w moim pokoju, weźcie rewolwer i strzelajcie do każdego doktora, który się tutaj zjawi. Uznaliśmy z dr. Woyczyńskim, że nie ma co dłużej dyskutować, tylko trzeba się zabrać do takiego przygotowania podróży, aby dawała ona maksimum pewności, że nie nastąpi zaziębienie, które, jak wiadomo, przy stanach grypowych jest nader niebezpieczne. 58 Pojechaliśmy więc po kilku dniach pobytu w Carmen Sylwie z powrotem do Bukaresztu i zakwaterowaliśmy się w poselstwie. Wygodne warunki i ładna pogoda, która na szczęście wróciła, natchnęły Marszałka otuchą. Toteż na napomnienie min. Szembeka o potrzebie wydania komunikatu o stanie choroby, Marszałek nic nie miał przeciwko temu i wkrótce potem oświadczył, że sam taki komunikat napisze. — Biuletyny o chorych piszą zawsze doktorzy — rzekł do mnie — a teraz napisze biuletyn sam chory. Był to pierwszy i ostatni oficjalny komunikat o chorobie Marszałka. Ani poprzednio ani później nigdy wydawane nie były. Wprawdzie stan zdrowia począł się polepszać, ale daleki był jeszcze od zadowalającego. Marszałek wciąż nie mógł sypiać, cierpiał na brak apetytu i temperaturę miał podwyższoną. Siadywałem z Nim całymi dniami i nocami, snując dla zabicia czasu długie opowieści o moich dalekich podróżach. Pewnego razu, kręcąc się przy łóżku, stłukłem nieumyślnie termometr, co Marszałka tak ucieszyło, że aż mnie uścisnął za rękę. — Ot, jaki maładiec — wykrzyknął z radością — zbił termometr! Marszałek szczerze nie znosił wszelkiej lekarszczyzny i lekarstw, toteż „krzywda", jaka spotkała termometr uradowała Go. Być może poczytał to sobie za dobry znak. A wiem, że w wielu wypadkach ulegał często niewinnym przesądom. Między innymi nie znosił, żeby Mu powiedzieć na przykład o tym, że coś tam jest już dobrze. Zawsze Go to irytowało, a gdy był w dobrym usposobieniu, to nawet wręcz wołał, aby to odpukać w niemalowane drzewo. Pewnego razu Marszałek zapytał mnie: — Czy byście wy nie wrócili do wojska? Było to moje skryte, ale najgorętsze życzenie. Gdyby nie wielka nieśmiałość w odniesieniu do Marszałka, już dawno bym sam Go o to poprosił. Nic też dziwnego, że pytanie w tym kierunku wprowadziło mnie w radosne podniecenie. Mało brakowało, a byłbym skoczył do góry z radości, lub zrobił coś równie niedorzecznego, jednak opanowałem się i odrzekłem pośpiesznie: — Nawet pieszo bym wrócił, panie Marszałku. Marszałek uśmiechnął się. — Macie rację — rzekł — to nie dla was takie dyplomatyczne 59 siedzenie. Ja was nawet trochę żałuję i dlatego może bym was wziął do siebie, ale nie wiem, czy mi się to uda. Owe marszałkowskie „nie wiem, czy mi się to uda" zabrzmiało w moim uchu tak dziwnie, że aż się roześmiałem. — A wy czego zęby szczerzycie? — Tak sobie, panie Marszałku, cieszę się. — Dobrze wam, młodym. Śmieją się z byle czego. Wieczorem miałem na temat tej rozmowy dłuższą pogawędkę z ministrem Szembekiem i radcą Kobylańskim. Minister Szembek zapytał mnie między innymi wręcz, czy wolałbym być adiutantem Marszałka, czy też sekretarzem poselstwa. Odpowiedziałem oczywiście bez wahania, że sto razy wolałbym być adiutantem Marszałka, aniżeli nawet ministrem. „Bo to być ministrem zawsze się może zdarzyć — dodałem — ale adiutantem Komendanta, to nie zawsze". Ministra Szembeka miałem okazję później widywać często, gdy jeszcze dwukrotnie przyjeżdżałem do Rumunii z Marszałkiem Piłsudskim. Był to okazały, tęgi mężczyzna, który już z racji swej konstrukcji fizycznej stanowił typ dobroduszny i szczery. Gdybym wówczas znał teorię Kretschmera określiłbym go jako typ pykniczno--atletyczny. Marszałek Piłsudski, który miał nadzwyczaj wysubtel-nione odczucie nastrojów ludzi, z którymi się stykał, czuł niewątpliwie w ministrze Szembeku pełne oddanie, ślepą ufność i nawet pewną tkliwość, dziwną w takim starszym, tęgim panu. Sam miałem okazję niejednokrotnie zaobserwować wielką jego troskliwość o sobę Marszałka i stąd wyrosła znowu moja do niego sympatia. Cieszył się zresztą nią w całym Bukareszcie, zarówno u dworu, w rządzie, jak i pośród dyplomatów obcych. Był popularny, krążyło o nim wiele anegdotek. Marszałek Piłsudski na razie do moich spraw osobistych nie powracał, natomiast polecił mi porobić przygotowania do powrotu do Polski. Ponieważ salonka nasza czekała przez cały czas w Bukareszcie, więc też i przygotowań dużych nie było potrzeba robić, aby we właściwym czasie i do właściwego pociągu przyczepiono nasz wagon. W dniu wyjazdu Marszałek powiedział do mnie krótko: — Wy też jedziecie. Nogi pode mną zadrżały ze szczęścia, gdyż przyznam się, 60 strasznie nie chciałem pozostać w tym arystokratycznym poselstwie, gdzie było trzech hrabiów. Ze skrzydłami u ramion ugniatałem kolanami w walizkach sześć nienawistnych cywilnych ubrań i frak. Z miłym przeświadczeniem, że już nie wrócę do Bukaresztu, jechałem na dworzec. Przed salonką stał wąsaty konduktor Paweł Wojewoda w białych rękawiczkach i uśmiechając się poczciwie, otwierał szeroko drzwi. Wsiedliśmy i w chwilę później pociąg ruszył. — Uff! Jak dobrze — mruknął Marszałek — człowiek znowu u siebie. Podróż do Polski nie obfitowała w nadzwyczajne zdarzenia. Ot, jechaliśmy sobie normalnie i już. Marszałek układał pasjansa, pogadywał czasem do mnie na temat brzydkiej pogody, złego polskiego klimatu i pił herbatę. Co jakiś czas Wojewoda przynosił nową szklankę i Marszałek zabierał się do niej z niesłabnącą ochotą. — Trzeba przyznać - rzekł gdzieś koło Czerniowiec — że urlop mi się nie udał. Podchwyciłem to powiedzenie i wtrąciłem: — Właściwie, to pan Marszałek powinien by pojechać jeszcze raz. Lepiej gdzieś dalej na południe. Marszałek zamyślił się. — Teraz — rzekł po chwili — myślę o Egipcie. Może byłoby tam lepiej ... Zacząłem wynosić pod niebiosa ten kraj; chwaliłem słodycz jego klimatu, egzotyzm, słońce i stosunkowo dobre połączenie z Polską. Wydawało mi się, że namawiając Marszałka do tej podróży dobrze się przysłużę Jego zdrowiu. Marszałek słuchał moich słów ochotnie, przytakiwał mi od czasu do czasu, a gdy skończyłem, rzekł: — Na czterdzieści wieków też warto popatrzeć. Widzę, że pewno rozegram tę bitwę pod piramidami. Pociąg pędził po szynach z niesłabnącą, monotonną energią, wystukując kołami różne melodie. Za oknami uciekał do tyłu szybko, jakby w popłochu krajobraz nijaki, niecharakterystyczny. Bukowina. Obojętnie minęliśmy miejsca, gdzie podstępna Wołosza wyrżnęła rycerzy króla Olbrachta; mało nas zainteresowały Czerniowce i Ghica Voda, skąd zamiast nieuchwytnych dźwięków mowy rumuńskiej, poczęły nas dochodzić swojskie tony ukraińskie i żydowskie. Polska tuż. 61 Gdy wjechaliśmy na terytorium Rzeczypospolitej, udałem się znowu do Marszałka. — Jesteśmy już w Polsce — powiedziałem. Marszałek uśmiechnął się. — W Polsce — wyrzekł w zamyśleniu — Czy wy rozumiecie. co to dla was znaczy, że możecie tak sobie od niechcenia powiedzieć: w Polsce. Nie w Prywisliniu, Galizien, Posen, lecz w Polsce. Pomyślcie tylko: wszystko tu polskie, własne. I ta kolej, i ten wagon, i szyny, i cały ten kraj naokoło. Jak wy myślicie, może to sen? Może my teraz sobie śpimy smacznie, a jutro ockniemy się i będziemy musieli zamyśleć się porządnie nad tym, jak przemycić się z Prywislinia do Galizien ... No, jak myślicie? Myślałem, naturalnie, że to nie sen, że to piękna rzeczywistość i wtrąciłem nieśmiało o tym, co myślę na temat tego, kto tę rzeczywistość stworzył. Marszałek przerwał mi. — At, czy to nie wszystko jedno kogo przeznaczenie do tego wybrało. Późno jak zwykle, około trzeciej po północy, położył się Marszałek spać. W godzinę później zajrzałem do Jego przedziału. Spał. Na dworcu w Warszawie witało nas liczniejsze niż zwykle grono, gdyż komunikat o chorobie wydany w Bukareszcie, dotarł oczywiście i tutaj, wzniecając lęk i przygnębienie. Tym weselej witano teraz Marszałka, wiedząc już, że powrócił do zdrowia. NOMINACJA NA ADIUTANTA Z dworca Głównego Marszałek udał się do Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, gdzie posiadał drugie po Belwederze mieszkanie prywatne. Pojechałem tam również i ja, aczkolwiek nie byłem jeszcze pewny, co Marszałek postanowi o moich dalszych losach. Na jedno byłem zdecydowany: na walkę do upadłego, aby nie dać się odesłać do Bukaresztu, Jeszcze przed południem w dniu przybycia do Warszawy Marszałek powiedział do mnie: — Ja nie wymagam, abyście siedzieli stale przy mnie. Idźcie załatwiać swoje interesy. Nie śmiałem pytać co mam robić, więc odszedłem z niepewnością w sercu i udałem się do dr. Woyczyńskiego. — A pan pułkownik co myśli o moim przydziale. Będę musiał wracać do Rumunii, czy nie? — Ani mi się śni myśleć o tym — odrzekł doktor, śmiejąc się ze mnie. Poszedłem więc do „miasta" z miną dość rzadką, nie wiedząc co odpowiadać na pytania przyjaciół i znajomych. Rozumiałem, że nikt mi w tej sytuacji nie pomoże, ani nawet pomóc by nie mógł. Jedyną osobą decydującą był sam Marszałek Piłsudski, a ja nie byłem na tyle naiwny, aby sądzić, że jakiekolwiek, czy czyjekolwiek protekcje mogłyby coś u Niego wskórać. Uświadomiwszy to sobie ostatecznie, poszedłem do mieszkania, którego przed wyjazdem do Bukaresztu nie zlikwidowałem i po prostu położyłem się spać. Gdy wieczorem wróciłem do Giszu, dr Woyczyński przywitał mnie słowami: — Dowiadywaliśmy się tu o pana. 63 — Co, Marszałek mnie potrzebował? — Tak, niech pan idzie się zameldować. Poszedłem do gabinetu. Nie potrzebuję zapewne dodawać, że byłem bardzo zdenerwowany i miałem dużą tremę. Od słów, które miałem za chwilę usłyszeć, zależało bardzo wiele. One miały przede wszystkim zadecydować o tym, czy następnego dnia przywdzieję znowu mundur i to w tak zaszczytnej służbie, jak przy osobie Pierwszego Marszałka Polski, czy też w cywilnym garniturku wrócę do Bukaresztu na gorzki dla mnie chleb dyplomatyczny. Marszałek zobaczywszy mnie uśmiechnął się. — Oho, — rzekł — jest włóczęga. — Dobry wieczór panu Marszałkowi. — Dobry, dobry ... Marszałek był najwidoczniej w doskonałym usposobieniu, przeglądał jakieś pisma i palił papierosa. — Ja panu coś powiem — zaczął i urywając zagłębił się w swoje papiery. — Ja panu coś powiem — powtórzył po chwili — udało mi się pana zatrzymać przy sobie. Nie myśl pan tylko, że to było łatwe. Pan porządnie poplątał swoją służbę. Zrobiło mi się gorąco z radości. Zmora spadła mi z płuc. Byłem prawie pewny, że wyrosły mi skrzydła i że bez trudności mógłbym, gdybym tylko chciał, unieść się w powietrze jak ptaszek. — Panie Marszałku, jakżeż mam dziękować. — Dobrze, dobrze. Ja pana już teraz nie potrzebuję. Jutro panu powiem o jego obowiązkach. Później dowiedziałem się, że Marszałek niezwłocznie po przybyciu do Giszu zapytał o mnie płk. Janusza Gąsiorowskiego — szefa Biura Inspekcji, oraz Józefa Becka — podówczas podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Na szczęście, obaj dygnitarze znali mnie nieźle i wydali o mnie opinię, która Marszałka zadowoliła. Gdy następnego dni stanąłem przed Marszałkiem, przywitał mnie znowu przychylnie. Tym razem meldowałem się po raz pierwszy w mundurze. Poprzednio, zarówno na Maderze, na „Wichrze", jak i w Rumunii, chodziłem po cywilnemu. Zobaczywszy mnie po wojskowemu. Marszałek zawołał: — No, no pokażcie się, jak wyglądacie. Jak oferma czy jak człowiek. 64 Stuknąłem obcasami i stanąłem „na baczność". Marszałek nałożył binokle i przyglądał mi się uważnie. — Teraz obróćcie się. Obróciłem się. — Jeszcze za bardzo sadłem nie obrośliście — rzekł — ale czuj duch. W tej chwili zadzwonił telefon. — Można przyjąć telefon? — zapytałem. — Ma się rozumieć, przyjmijcie. W słuchawce odezwał się głos płk. Becka. Trzeba było coś powtórzyć Komendantowi. Była to moja pierwsza czynność adiutancka w Giszii. W kilka chwil później Marszałek rzekł do mnie na pół pytająco a na pół oznajmiające: — Mieliście tam w Gabinecie jakieś awantury. Przyznam, że zrobiło mi się nieprzyjemnie. Kto wie, czy nie wyglądałem tak jakby mnie przyłapano na czymś zdrożnym. — Chciano was przenieść? — ciągnął Marszałek dalej. Nie było oczywiście do pomyślenia jakiekolwiek kręcenie wobec Marszałka, odpowiedziałem przeto. — Tak jest, panie Marszałku. — No i co wy o tym powiecie. — Nic, panie Marszałku. Oficera zawsze można przenieść, nic mu to nie uchybia. — I nic nie macie do powiedzenia? — Nie, panie Marszałku. Ani mi wtedy w głowie nie postało, że słowa te miały przypieczętować u Marszałka dobrą o mnie opinię. Nie wiedziałem bowiem wówczas, o czym przekonałem się dopiero znacznie później, że Marszałek bardzo źle oceniał wszelkie skargi, zażalenia i raporty, składane przez oficerów. Wydaje mi się, że nawet uważał za nieprzyzwoite, aby podkomendny skarżył się na swego przełożonego. Najwidoczniej nie zgadzało się to z Jego poczuciem dyscypliny wojskowej. Później przekonałem się, że moje słowa sprawiły Mu żywą przyjemność, gdyż niewątpliwie stanowiły sprawdzian wpływu, jaki szedł od Niego aż do najniższych szczebli w armii. Marszałek w czasie rozmowy ze mną palił papierosa i przeglądał papiery, robił pauzy, to znowu coś do siebie, a raczej do papierów poszeptywał. W pewnej chwili odsunął papiery, oparł się o poręcz fotela, wyciągnął nogi daleko przed siebie i rzekł: — Najpierw musicie wiedzieć jedno: wszystko co się tu koło mnie dzieje musi być tajne. To samo dotyczy mojej osoby. Nikt nie ma prawa was o nic pytać, a gdy zapyta, to możecie odpowiedzieć mu brzydko. Rozumiecie? — Tak jest, panie Marszałku. — Słuchać macie tylko mnie i nikogo więcej. Niczyj rozkaz nie będzie was odtąd obowiązywał, tylko mój. A żebyście mieli się czym bronić, gdyby was naciskano, to ja wam podpiszę waszą legitymację służbową. Słuchając tych słów, zacząłem lękać się, czy będzie mi wolno w ogóle cośkolwiek pisać o Marszałku, dlatego też zapytałem o to. Marszałek odpowiedział: — To składam na wasz zdrowy rozsądek. Co zaś dotyczy wszelkiej literatury, to nam, oficerom, przysługuje prawo pisania, jak każdemu cywilowi. A pragmatykę znacie? — Tak jest, panie Marszałku. — Tam też jest to i owo w tej materii napisane. Wracając jeszcze do słów Marszałka o podpisaniu mej legitymacji służbowej, to, rzeczywiście, podpisał mi ją, a następnie co rok stwierdzał ważność jej przedłużenia. Wprawdzie Marszałek Piłsudski podpisywał niekiedy legitymacje oficerskie, ale kto wie czy moja nie jest unikatem, ze względu na to, że podpisów tych zawiera aż kilka. Pewnego razu miałem w Łodzi z tą legitymacją przygodę. Zameldowałem się nią w Grand Hotelu i poszedłem do cukierni, ale tymczasem zarówno portierowi jak i policji wydała się ona podejrzana. „Skądby pan Marszałek miał podpisywać legitymację" — pomyślano i zabrano się do mnie nie na żarty. Naturalnie, wszystko skończyło się na śmiechu. W dalszym ciągu tej rozmowy pan Marszałek wydał mi szereg instrukcji służbowych, wśród których była i taka; „Moim bezpieczeństwem też się zajmiecie", uzupełniona zaraz tymi słowami: „Tylko niech wam się nie zdaje, że kiedykolwiek staniecie się dla mnie ważniejszy od tego ...". I w tym miejscu pan Marszałek wskazał na leżący na biurku browing kalibru 7.65, który zawsze nosił poza domem, a w domu lubił mieć tuż pod ręką. — Ja traktuję adiutanta — mówił dalej — jako coś od siebie 66 nieodłącznego, jako część munduru. Ja zawsze chodzę z adiutantem. Mój adiutant musi być pilniejszy od cienia, pogoda nic go nie może obchodzić. Pod koniec rozmowy Marszałek zapytał, gdzie mieszkam. — Prywatnie, przy ulicy Pięknej. Marszałek najpierw zamyślił się, po czym rzekł: — Wolałbym, żebyście mieszkali tu bliżej. — Rozkaz, panie Marszałku. — To wcale nie jest rozkaz. — Rozkaz! — powtórzyłem znowu i zorientowałem się, że mówię niezbyt do rzeczy. Marszałek zamilkł i dopiero po długiej chwili rzekł: — Moglibyście mieszkać tutaj, u mnie, albo, jak wolicie, tu gdzieś w gmachu. Ja nie wierzę w to, aby się tu nie znalazło jakie mieszkanie. Tylko, ja powtarzam, ja was wcale do mieszkania blisko mnie nie zmuszam. — Panie Marszałku — powiedziałem wtedy — sądzę, że najlepiej zostać tutaj, w mieszkaniu; pokojów jest dosyć, a byłbym pod ręką i w dzień i w nocy. Marszałek Piłsudski patrzał na mnie uważnie, spokojnie. — Ja was nie krępuję — rzekł — ja was nie namawiam. To wasza sprawa, zróbcie jak chcecie. — To już chyba zostanę tutaj, panie Marszałku. — Dobrze, dobrze, dziecko. Zamieszkałem więc w mieszkaniu Marszałka Piłsudskiego, pod jednym z Nim dachem. Jego sypialnię oddzielał od mojej sypialni tylko jeden pokój, oddychałem tym samym co On powietrzem, słuchałem tego samego radia i na wezwanie telefoniczne mogłem zawołać do słuchawki: „Tu mieszkanie Marszałka Piłsudskiego". Bardzo byłem wówczas szczęśliwy. KWATERA W GENERALNYM INSPEKTORACIE Wtedy gdy obejmowałem służbę adiutanta, Marszałek posiadał biuro, które niekiedy przekształcało się na mieszkanie prywatne, w małym jednopiętrowym budynku, znajdującym się na wprost wejścia do Ogrodu Botanicznego w Alejach Ujazdowskich. Cały parter tego budynku zajmowało mieszkanie doktora Woyczyńskiego; mieszkała tam również panna Zofia Bibrówna, stenotypistka Marszałka. Całe pierwsze piętro, składające się z ośmiu pokoi, tarasu i łazienki zajmował Marszałek Piłsudski. Z tych ośmiu pokojów jeden służył jako poczekalnia, a jeden stał pusty. Później umyśliliśmy z płk. Warthą ten pusty pokój przerobić na obszerną, wygodną łazienkę. W rzeczywistości więc mieszkanie posiadało sześć pokojów, z czego dwa bardzo duże. Jeden z tych dużych pokojów z oknami na taras i tyły Giszu służył Marszałkowi jako gabinet, a drugi, z oknami na Aleje Ujazdowskie — jako sypialnia. Po śmierci Komendanta te dwa pokoje zostały zachowane w takim stanie jak były, podczas gdy reszta mieszkania, jak również parter — zostały za szefostwa płk. Leona Strzeleckiego przerobione tak gruntownie, że gdy w 1936 r. byłem na audiencji u gen. Śmigłego-Rydza, nie mogłem się nawet w rozkładzie zorientować. Z pozostałych czterech pokojów, jeden był przeznaczony dla dr. Woyczyńskiego, jeden służył jako ubie-rainia (golenie), jeden jako kredensowy, a jeden objąłem ja. Mieszkanie w Inspektoracie było jak najściślej izolowane. Marszałek chciał się w nim czuć jak najpewniej, u siebie. Nikt tam nie miał dostępu, oprócz dr. Woyczyńskiego i mnie. Nawet woźny robiący porządki musiał na głos kroków Marszałka chronić się, gdyż nawet on mógł stać się krępujący. Wizyty różnych ludzi były zawsze zamawiane przez Marszałka i rzadko komu poza gronem stałych współpracowników udało się uzyskać audiencję na skutek własnej prośby, składanej przez usta moje lub doktora. 68 Wszystkich wejść strzegły posterunki żandarmerii ze szwadronu ochronnego Giszu. Było tych posterunków trzy: przy wejściu tylnym, przy frontowym i na korytarzu I piętra przy przejściu prowadzącym do biur inspektoratu. Posterunek przy wejściu frontowym miał telefon bezpośredni do mego pokoju, przez który meldował przybycie każdej osoby. Gdy był to ktoś, kogo miał Marszałek przyjąć, brałem klucz od drzwi frontowych, zawsze zamkniętych, otwierałem je, wprowadzałem gościa do poczekalni, po czym o godzinie wyznaczonej pytałem, czy można wpuścić. W ten sposób Marszałek był zupełnie zabezpieczony przed jakimikolwiek bądź wizytami. Rodzina w Belwederze mogła w każdej chwili komunikować się specjalną linią domofonową, której aparat stał na biurku Marszałka w gabinecie. Naturalnie, ją rygory te nie obowiązywały. Jak już wspominałem. Marszałek zajmował właściwie tylko dwa największe pokoje z całego mieszkania. W jednym urządzono gabinet, a w drugim sypialnię. Gabinet posiadał [ ] metrów długości i... [ ] szerokości. Trzy okna i oszklone drzwi prowadziły na duży taras, z którego roztaczał się widok na zaniedbany ogród, później doprowadzony do stanu przyzwoitego, w jakim znajduje się do chwili obecnej. W roku 1931 przypominał on śmietnik, porosły starymi drzewkami owocowymi, grzędami malin i agrestu. Po prawej stronie wznosił się w nim ohydny kopiec-piwnica, wybudowana jeszcze za rosyjskich czasów. Rządził tym ogrodem w sposób despotyczny staruszek-ogrodnik, chory i zdziwaczały. Zabraniał on zrywać kwiaty i w ogóle bronił wszelkiego doń dostępu. Pewnego razu opowiedziano panu Marszałkowi o tych komicznych trudnościach, na co Marszałek rzekł: „Dajcie mu spokój, on jest za stary, żeby się zmienił". Później, gdy ogród został przez płk. Warthę uporządkowany, nad tarasem kazaliśmy sporządzić markizę płócienną, spuszczaną na czas gdy Marszałek podczas lata chciał pospacerować po tarasie, bądź też gdy słońce zaczynało zbyt ciekawie do gabinetu zaglądać. Jak wiadomo, Marszałek nie znosił siedzenia w słońcu, gdyż Mu to już od dziecka szkodziło. Pewnego razu, podczas pobytu w Egipcie, powiedział mi, że od słońca dostaje na twarzy wyrzuty i że to jest w części jego rodziny dziedziczne. Później, gdy Spółdzielnia Oficera „Proporzec" wybudowała na tyłach Giszu wielki budynek mieszkalny, mieszkańcy jego mogli wielokrotnie oglądać ze swych okien Marszałka 69 Piłsudskiego, przemierzającego wolnymi krokami taras z końca w koniec. Niekiedy Marszałek przed spacerem przywoływał mnie i mówił, aby mu zameldować każde ubiegłe 15 minut lub pół godziny. Urządzenie gabinetu składało się z dużego biurka, na którym oprócz wielkiej ilości różnych papierów stały dwa aparaty domofonowe i żelazna kasetka, stale zamknięta, jedyna rzecz, której Marszałek najwyraźniej strzegł przed wszystkimi. Wprawdzie klucze do niej leżały na wierzchu, ale opuszczając Gisz zawsze je brał do kieszeni i z sobą nosił. Oprócz różnych dokumentów zawierała ona też pieniądze. Oba domofony Marszałka — ministerialny i belwe-derski, miały nr 13. Przy biurku tym siadywał Marszałek rzadko. tylko w chwilach uroczystych przyjęć, na codzień zaś wolał siedzieć przy małym stoliku, krytym zielonym suknem, w głębokim fotelu klubowym, krytym skórą ciemno-bordo. Po prawej ręce, przy ścianie, stał wysoki stojak z wielką mapą Polski z urządzeniem pozwalającym ją nawijać na walec; na wprost, przed stolikiem, stał duży stół plastyczny, wyobrażający Wilno i jego okolice, nakryty taflą szklanną. Z gabinetu prowadziło dwoje drzwi: do sypialni i na korytarz. Okna wychodziły na południowy zachód. W tym pokoju Marszałek przyjmował swoich interesantów i tam zapadały różne ważne decyzje. W nim też przesiadywał długo w noc, najczęściej do 3-4 rano, paląc papierosy i dumając. Sypialnia była jeszcze większa od gabinetu, posiadała [ ] metrów długości i [ ] szerokości. Najwięcej miejsca zajmował w niej wielki stół, przykryty zielonym suknem. Gdy przybyłem do Giszu był to stół na krzyżakach, prymitywny, za moich czasów został zamieniony na solidny stół ze szlachetnego drzewa — ciężki. Przy nim odbywały się małe konferencje, w których brało udział kilka — do dziesięciu osób. Obok tego stołu stał mały stolik, a przy nim fotel klubowy, skórzany. Przy tym stoliku Marszałek jadał obiady i kolacje. Pod jedną ze ścian stała półka z książkami, na której kompletowaliśmy różne periodyczne wydawnictwa wojskowe. Sprzęt w sypialni najważniejszy — łóżko — było niskie i szerokie. Stało w pewnej odległości od ściany i bokiem do niej, co pozwalało na dostęp do niego z obu stron. Przy głowie stała mała komódka, a na niej lampka nocna. Marszałek kładł się w ten sposób, /.e na twarz padało Mu światło z okna, co, jak wiadomo, w godzinach rannych jest bardzo nieprzyjemne. Zwróciłem na to uwagę Marszałkowi, ale nie chciał swego zwyczaju zmienić. Ponieważ jednak w rzeczywistości bardzo Mu to w spaniu przeszkadzało, umyśliliśmy sporządzić specjalne rolety do okien, nie przepuszczające zupełnie światła. Pełniły one swoją rolę bardzo dobrze, zatrzymując noc w sypialni do dowolnej godziny. Zarówno w sypialni, jak w gabinecie podłoga była wybita ciemnoczerwonym dywanem, miękkim, głuszącym kroki i nadającym tym komnatom ciepło i pewną zaciszność. Tapety ostatnie były siwawe, ze stylizowanymi orłami jako deseniem, takież portiery przy drzwiach, kapa na łóżku i serwetka na stoliku. Sypialnia była oświetlona rzęsiście. Oprócz żyrandola na środku sufitu, było na okiennej ścianie szereg kinkietów. Marszałek lubił, żeby było widno, toteż paliliśmy zawsze wszystkie żarówki i pokoje aż tonęły w powodzi światła. Obok sypialni znajdował się mały, dwuokienny pokój, w którym stało radio z gramofonem, szafa z różnymi szpargałami i bielizną oraz okrągły stolik, a przy nim skórą kryta mała kanapka. Tu przesiadywał dr Woyczyński ze słuchawkami radiowymi na uszach i układał godzinami pasjanse. W czasie mego przebywania w mieszkaniu, doktora oczywiście nie było. Przychodził tylko na dyżury. Obok tego pokoju znajdował się duży pokój frontowy na linii sypialni Marszałka, który był moją sypialnią a jednocześnie adiu-tanturą. Posiadał on balkon od Alei Ujazdowskich, na którym często w dni letnie siadywałem. Był to ten sam balkon, z którego w kilka lat później przemawiał do tłumów marsz. Śmigły-Rydz, i który po zdarzeniach z dni 19 marca i l października 1938 r. stał się balkonem historycznym*. Mój pokój był umeblowany bardzo skromnie. Inwestycje, stosowane do części mieszkania zajmowanej przez Marszałka omijały go dość skrzętnie. Posiadał skarbowe biurko, tapczan, dwa stoliki, parę krzesełek i dwie szafy w ścianie. Na ukos przecinała go * 19 marca 1938 r. rząd Litwy zgodzi! się na nawiązanie stosunków dyplomatycznych polsko-litewskich. Polska wykorzystała incydent graniczny w wyniku którego w dniu 11 marca zginąl żołnierz KOP. Rozpętano wówczas kampanię antylitewską („Wodzu, prowadź nas na Kowno"), l października 1938 r. rząd Czechosłowacji przyjąl sformułowane poprzedniego dnia przez rząd Polski żądanie przekazania Polsce Zaolzia. Propaganda sanacyjna przedstawiała to jako triumf polityki polskiej. 71 wstęga chodnika dywanowego koloru bordo, znacząc drogę Marszałka, wiodącą przez mój pokój z sypialni do łazienki. Trochę specjalnego charakteru nadawała mu znaczna ilość książek, poukładanych w niemałe stosy na stołach, na biurku i nawet na oknie. Była to moja podręczna biblioteka, z której pan Marszałek niejednokrotnie wybierał sobie coś do czytania, chwaląc tę moją przyjaźń z książkami. W tym pokoju przemieszkałem od października 1931 r. do maja 1935 czyli z górą 3 i półczwarta roku. Przy biurku, ustawionym między oknem i oszklonymi drzwiami balkonowymi, wisiały umieszczone na ścianie aparaty telefoniczne. Było ich pięć: miejski, wewnętrzny Giszu, domofon bezpośredni do wszystkich ministrów i premiera, domofon do Belwederu, oraz aparat do żandarma dyżurnego przy wejściu. Specjalna sieć telefoniczna pozwalała mi uzyskiwać poza centralami i sekretariatami bezpośrednie rozmowy ze wszystkimi dygnitarzami państwowymi. Przez te domofony dowiadywali się członkowie rządu o mających nastąpić audiencjach u Marszałka i stąd też wiadomości o nich rzadko przedostawały się do wiadomości publicznej. Marszałek nie lubił, żeby sobie „robiono reklamę" z wizyt u Niego. Z tymi telefonami, jak z każdymi innymi, zdarzały się w połączeniach pomyłki. Konsternacja dopytujących się o jakieś osoby, gdy usłyszeli w mikrofonie: „To pewno pomyłka, tu mieszkanie Marszałka Piłsudskiego", była nieodmiennie piorunująca. Marszałek rzadko kiedy podchodził do swego telefonu. Zwykle robiłem to ja. Najczęściej telefonowała pani Marszałkowa, lub córki. Inne osoby, poza panem Prezydentem, bodaj nigdy bezpośrednio nie telefonowały. Nawet pan Prezydent przed zatelefonowaniem uprzedzał nas przez adiutanta, a my meldowaliśmy Marszałkowi. Wtedy to pan Marszałek odbierał telefon sam bezpośrednio. Niekiedy wyrażał chęć telefonowania sam, ale było to tylko kilka razy w ciągu kilku lat, nie licząc rozmów z rodziną. Dzwonki w telefonach w moim pokoju były specjalnie przyciszone, aby nie budziły Marszałka bądź nie przeszkadzały Mu. Mimo tego, rano wszystkie telefony z wyjątkiem domofonów wyłączałem. Później przekonałem się, że w późnych godzinach wieczornych Marszałek lubił w mieszkaniu ruch i krzątanie się. Najwidoczniej dokuczała Mu cisza i brak życia wokoło. Wtedy to najczęściej prowadziłem osobiste rozmowy telefoniczne, wpro- 72 wadzając tym nieco ożywienia. Pewnego razu przyszedł nawet Marszałek do mego pokoju i zapytał: — A tu u was, co za ruch taki? — Ja tak sobie różne sprawy załatwiam. Może to panu Marszałkowi przeszkadza? Marszałek zaprzeczył żywo. — Broń panie Boże, załatwiajcie sobie interesy, mnie to nic nie przeszkadza. Ja bym wam zresztą zakazał, gdyby mi to przeszkadzało. Ja wam nie zakazuję. Rozmowa ta potwierdziła moje domysły, że po kolacji, gdy Marszałek najczęściej już przestawał myśleć o sprawach państwowych, gdy samotnie siadywał przy pasjansie lub książce, wtedy „żywa dusza", krzątająca się w mieszkaniu, była Mu miła. Najczęściej po północy, gdy kłująca uszy cisza napływała do naszych pokojów, gdy tramwaje przestawały już dzwonić w Alejach Ujazdowskich, wchodziłem od czasu do czasu do pokoju Marszałka, pytałem czy czego nie potrzeba, spoglądałem na termometr, mówiłem jaka pogoda, to znowu o tym, co mówią „na mieście". Prawie zawsze Marszałek podtrzymywał rozmowę, sam zagadywał, często opowiadał. W ten sposób jakoś prędzej płynęły te dłużące się w nieskończoność godziny między północą i trzeciączwartą nad ranem — zwykłym czasem udawania się na spoczynek. W pokoju dr. Woyczyńskiego stało radio, od którego dodatkowy głośnik był umieszczony w gabinecie Marszałka. Gdy zostałem przydzielony do Giszu było to radio średniej jakości, później zostało nabyte 11 lampowe „Philco" amerykańskie z gramofonem. Marszałek tylko wyjątkowo słuchał odczytów, czy przemówień. Między innymi, miałem i ja ten zaszczyt, że słuchał moich radiowych opowiadań podróżniczych. Nieraz nawet na ten temat pokpiwał sobie ze mnie, że to „taki pyskacz jesteście". Muzykę natomiast i śpiew włączaliśmy nawet bez pytania do głośnika w gabinecie. Trzeba jednak było uważać, aby audycja nie była zbyt głośna, gdyż to budziło niezadowolenie. Ile razy pełniłem służbę dzienną, to zawsze w południe nastawiałem aparat na Warszawę, aby odezwał się hejnał z wieży Mariackiej w Krakowie. Marszałkowi nigdy nie sprzykrzyło się go słuchać. Wtedy to jedynie dawałem naszemu „Philco" możność dobycia pełnego głosu ze swej mechanicznej piersi. Do prawdziwego obrządku należało też włączanie radia w chwil 73 nadawania komunikatów o pogodzie. Marszałek słuchał ich zawsze z zainteresowaniem i miał dużo uciechy, gdy przepowiednie „Pima" na drugi dzień się nie sprawdzały. Mieszkanie Marszałka Piłsudskiego w Giszu nie było wcale zakonspirowane, niemniej jednak mało ludzi w Polsce, poza mającymi z Nim kontakt, widziało o nim. Osoba Marszałka była tak ściśle związana z Belwederem, że nikomu nawet na myśl nie przychodziło, aby mógł posiadać biuro w innym gmachu. Tym bardziej nie było w tej nieświadomości nic dziwnego, że Marszałek wszystkie głośne przyjęcia, ceremonie i uroczystości odbywał właśnie w Belwederze. Mieszkanie w Giszu było początkowo rodzajem biura, które z czasem przekształciło się w kwaterę. Zawsze jednak w sobotę pod wieczór Marszałek udawał się do Belwederu, gdzie spędzał z rodziną niedzielę. Na przestrzeni lat zdarzały się naturalnie zarówno takie okresy, że przebywał w Belwederze całe tygodnie, jak również takie, w których nie opuszczał Giszu również przez całe tygodnie. Zwłaszcza gdy czuł się źle, był chory na grypę, wówczas nie chodził do Belwederu, aby „nie napuszczać tam choroby", jak sam o tym mówił. Wtedy, naturalnie, dużo przebywała w Giszu pani Marszałkowa bądź sama, bądź z córeczkami. W Giszu Marszałek przyjmował wojskowych, premierów, niektórych ministrów i osoby sobie bliskie. Wcale nie przyjmował wizyt więcej ceremonialnych. Gdy taka wypadła, szedł lub jechał do Belwederu i niekiedy zaraz nawet wracał. W Giszu musiało wszystko tak być, jak Marszałek sobie życzył. W Belwederze, gdzie bądź co bądź rządziła pani Marszałkowa, gdzie miały dużo do powiedzenia dzieci i rodzina, zdarzało się na pewno wiele drobnych spraw, które aczkolwiek niezbędne, z czego Marszałek zdawał sobie na pewno sprawę, niemniej jednak mogły niekiedy przeszkadzać. Gdy schodziła mowa na temat mieszkania w Giszu i w Belwederze, Marszałek często powtarzał: „W Belwederze wszystko ginie". Odnosiło się to do tego, że w Belwederze przecież pani Marszałkowa na pewno robiła niejednokrotnie na biurku porządek, czego robić w Giszu było surowo zabronione. W rezultacie u nas na stoliku i biurku był wielki nieład, ale w tym nieładzie zarówno Marszałek jak i ja orientowaliśmy się wyśmienicie i rzadko kiedy coś „ginęło". Ale zdarzało się i to. Pewnego razu przyszedłszy na służbę zastałem dr. Woyczyńskiego całego zagrzebanego w pa- 74 pierach. Szukał zawzięcie jakiegoś aktu. Doktor był bardzo zdenerwowany i przejęty, ostrzegł mnie, że Marszałek jest rozgniewany i że powinienem się spodziewać burzy. Na tę naszą rozmowę wszedł Marszałek. Wystarczyło mi rzucić jedno spojrzenie na nawisie nad oczami brwi, aby nie oczekiwać niczego dobrego. Niemniej jednak pozdrowiłem Marszałka jak zwykle. — Dzień dobry panu Marszałkowi. Zwykle Marszałek odpowiadał kilkakrotnie: „dzień dobry, dzień dobry, jak się macie". Teraz zamiast tych słów, rzucił krótko: — Ja was każę zamknąć razem z doktorem, jak mi tego aktu nie znajdziecie. Z doświadczenia wiedziałem, że w takich chwilach najlepszą metodą było nie mówić nic poza jedynym słowem „rozkaz". — Rozkaz, panie Marszałku. — Ja nie żartuję, zamknę. — Rozkaz! — W komendzie miasta was posadzę. — Rozkaz! Akt naturalnie znalazł się. Leżał sobie spokojnie w jednej z książek, jako zakładka. Z całej tej burzy zostało mi o tyle miłe wspomnienie, że Marszałek w kilka dni później, będąc w dobrym humorze, rzekł: — Ja doskonale wiedziałem, że ten akt musiał gdzieś być na biurku. Tu jakoś jeszcze nic nie ginie. Przyjąłem to za wielką pochwałę, gdyż Marszałek nie był zbyt skory do wyrażania zadowolenia z czyjejś służby. W Giszu nie było kuchni. Obiady i kolacje były przygotowywane w Belwederze i przywożone przez żandarma. W kuchni dr. Woyczyń-skiego, znajdującej się na parterze, odgrzewał je woźny Malesa i przynosił na górę. Trwało to niezmiennie aż do końca 1934 r., w którym to czasie Marszałek zgodził się przyjąć kucharza. Został nim Jan Pełczyński, dawny kucharz radcy Muhisteina z Paryża. Herbatę robił woźny również w kuchni doktora. Nie był to oczywiście najlepszy sposób odżywiania się Marszałka, lecz naturalnie nie ode mnie zależało wprowadzać do ustalonych zwyczajów zmiany. Trzeba też było pamiętać, że mogły zajść usiłowania zamachu drogą otrucia. loteż tym bardziej trudno cokolwiek improwizować. Bądź co bądź. Belweder z jego długoletnią kucharką i wiernymi żandarmami 75 zdawał się być najlepszą gwarancją. Później pani Marszałkowa przysyłała posiłki w dużych termosach, więc nawet odgrzewać jedzenia nie było potrzeba. Również sprawami pościeli i bielizny zajmował się Belweder, to znaczy pani Marszałkowa. Najwięcej kłopotu było z kurtkami, gdyż Marszałek nie uważał przy jedzeniu i wciąż je plamił. Było tych kurtek zawsze kilka pod ręką. Przynoszeniem i odnoszeniem rzeczy trudnili się żandarmi belwederscy, ze względów bezpieczeństwa. Sam Marszałek sprawami ubrania tak dalece się nie interesował, że mógłby chodzić w najbardziej zniszczonym mundurze i na pewno by nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Mieszkanie w Giszu nosiło nr 13. Pisząc o Giszu, mieszkaniu w Giszu, gmachu Giszu, nie od rzeczy będzie wspomnieć, że pan Marszałek tego terminu nie lubił, podobnie zresztą jak wielu innych skrótów, używanych na określenie różnych urzędów. Pewnego razu odezwał się w tej sprawie mniej więcej tak: — Ja sobie taką piękną nazwę wymyśliłem: generalny inspektor sił zbrojnych, a potem dowiaduję się, że nic z tego, że ja jestem tylko Gisz. Gdy mi ktoś pierwszy raz od takiego Gisza nawymyślał, byłem wprost przerażony. Gisz, tfu! Snąć jednak Marszałek musiał zauważyć wielkie i szybkie zakorzenienie się tego skrótu w mowie potocznej oficerów, gdyż aczkolwiek niechętnie, ale pogodził się z jego istnieniem. Co do mnie, to starałem się używać go jak najrzadziej, a szczególnie skwapliwie unikałem go wówczas, gdy wiedziałem, że Marszałek nie jest w zbyt pobłażliwym nastroju. BELWEDER Oficjalnym i prawdziwym mieszkaniem Marszałka Piłsudskiego nie był oczywiście budynek nr 7 w kompleksie gmachów Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, lecz Belweder. Tam spędzał czas wolny od pracy, z rodziną i z nielicznymi przyjaciółmi. Później, gdy począł opadać z sil, gdy każdy wysiłek przychodził Mu z trudnością, ale gdy jednocześnie nie chciał wypuszczać steru władzy z rąk, więcej przebywał w mieszkaniu w Giszu, które uważał za swoje biuro. [...] Dwór belwederski nigdy nie był tak skromny, jak za czasów zajmowania go przez Marszałka Piłsudskiego. Jego dawni mieszkańcy: Wielki Książę Konstanty, namiestnik Jan Fiodorowicz Paskiewicz, czy też ostatni jego lokatorzy: Jerzy Antonowicz Skałłon, Jakób [!] Grigorjewicz Ziliński i kniaź Paweł Nikołajewicz Jengałyczew, ludzie wschodu, nie rozumieli posiadania władzy bez jej zewnętrznego wyrazu, przejawiającego się w przepychu i wystawności. Za ich czasów Belweder roił się od służby, pełen był kosztownych sprzętów, o ściany jego obijały się echa dźwięcznych orkiestr. Wielkie bale i przyjęcia były stałymi akcesoriami codziennego dnia belwederskiego. Inaczej działo się za czasów Wielkiego Marszałka. Pałac nabrał powagi i dostojeństwa. Jego wielkie komnaty zapełniały się gośćmi i gwarem zaledwie kilka razy do roku: na skromnych „herbatkach" środowych, lub uroczystościach oficjalnych, związanych z datami l stycznia, 19 marca i 11 listopada*. Przez resztę roku panował w Belwederze spokój i cisza. Nawet my, adiutanci, zachowywaliśmy się w nim powściągliwie i cicho. Jakoś przestał pasować do hałaśliwości * Nowy Rok, imieniny Józefa Piisudskiego i rocznica odzyskania niepodleglosci przez Polskę. 77 współczesnej. Mnie zawsze przypominał stary dwór wiejski, tym bardziej, że jego zarządca wąsaty szlachcic litewski, pan Leon Prota-sewicz, dziedzic spod Lidy, przyczyniał się do tego nie mało. Bywało, stanął na ganku i tubalnym głosem karcił ogrodników i woźnych za nieporządki. Rządy Marszałka Piłsudskiego w Polsce ktoś za granicą nazwał trafnie dyktaturą patriarchalną. Nic bardziej nie odpowiadało temu pojęciu, jak właśnie stosunki panujące w Belwederze. Cała atmosfera tego pałacu była przepojona naturalnością, brakiem jakichkolwiek fumów czy też snobizmu. Rodzina Marszałka żyła w nim na sposób nie różniący się niczym od życia przeciętnej polskiej rodziny średniozamożnej. Skromne uposażenie Marszałka, które do przedostatniego roku Jego życia wynosiło 2200 złotych miesięcznie i nie było pomnażane żadnymi dodatkami, żadnymi funduszami dyspozycyjnymi, przy dużych wydatkach reprezentacyjnych, na które nie pobierał ani grosza, przy kształceniu dwóch córek w gimnazjum prywatnym p. Szachtmajerowej, ledwie wystarczało, a że w ogóle wystarczało należy to przypisać zapobiegliwości pani Marszałkowej i Jej oszczędności. W Belwederze nie „przelewało się". To, co zarabiał Marszałek Piłsudski stanowiło o wiele mniej, niż wynosiły zarobki bardzo wielu ludzi w Polsce na posadach w przemyśle prywatnym, a nawet państwowym. Jak skromne były wymagania Marszałka i jak zawsze najdalszy był od interesowności, może świadczyć fakt, że gdy po zamachu majowym wynikła sprawa Jego uposażenia, którego w Sulejówku nie pobierał, orzekł, że Jego pobory mają wynosić ... 1500 złotych miesięcznie1. Nawiasem mówiąc, miał nawet skrupuły, czy to nie za dużo. Gdy się zważy, że podobne pobory pobierał wówczas każdy wicekonsul polski za granicą, zrozumie się skalę bezinteresowności tego człowieka, u którego stóp leżała przecież cała Rzeczpospolita i którego słowo znaczyło o wiele więcej, aniżeli wszystkie pisane prawa i zwyczaje. Nie było gorszej dla Marszałka dyskwalifikacji człowieka, jak to, że połakomił się na intratną posadę, i nic nie sprawiało Mu większego zadowolenia od wiadomości, że ktoś, kogo cenił, odrzucił pokusę. W domu Marszałka nie było innej służby oprócz wiernej i zaufanej 1 Według słów płk. Prystora i dr. Woyczyńskiego. 78 kucharki Adelci Heybutowicz, pochodzącej spod Zułowa, i ordynansa. Wygalowani lokaje, których wielu ludzi widywało na oficjalnych przyjęciach, nie pełnili służby w prywatnej części pałacu. Stanowili oni dekorację dla reprezentacji. Rodzina Marszałka ani ich nie potrzebowała, ani nie używała. Podobnie jak żona każdego oficera Jemu podległego, posługiwała się pani Marszałkowa jedynie kucharką i ordynansem. Adelcia gotowała, ordynans podawał do stołu i już. Miałem zaszczyt niejednokrotnie jeść obiad lub kolację z Marszałkiem Piłsudskim, ale nigdy nie mogłem oprzeć się wzruszeniu, patrząc na skromność, prostotę i naturalność tej wielkiej rodziny. Władza tak łatwo idąca do głowy, tak łatwo wypaczająca charaktery — nic w tych murach belwederskich nie zdołała wskórać. Do ściśle prywatnego użytku Marszałek zajmował tylko sześć pokojów na parterze, a reszta przypadała na biuro samodzielnego referatu personalnego i część reprezentacyjną. Piętro było używane tylko do wyjątkowo poufnych- rozmów. Na piętrze np. odbywała się jedna z pierwszych czy bodaj pierwsza konferencja byłych premierów pomajowych. Całe lewe skrzydło zajmowało mieszkanie płk. Prystora Gąsiorowskiego, i płk. Uirycha, które później z polecenia Marszałka zajął płk Leon Strzelecki. Adiutantura była oddzielona od apartamentów prywatnych Państwa Marszałkostwa pokojem przejściowym, przyległym do komnaty Księżnej Łowickiej, która znowu sąsiadowała z sypialnią Marszałka (na prawo) i Jego gabinetem (na lewo). Tędy, przez adiutanturę, Marszałek udawał się do swoich apartamentów. Rodzina natomiast najczęściej korzystała z wejścia bocznego, wiodącego bezpośrednio do skrzydła pałacu przez nią zamieszkanego. W pokoiku adiutantury dyżurowali oficerowie w dzień i w nocy, ale tylko wówczas, gdy Marszałek był w Belwederze, natomiast gdy był w Giszu lub poza Warszawą, dyżury utrzymywano tylko w dzień. W końcu 1931 r. było w Belwederze dwóch adiutantów: awansowany później na podpułkownika mjr Kazimierz Busier i kpt. Lucjan Miładowski. Ponadto na nocne zmiany w miarę potrzeby byli używani oficerowie samodzielnego referatu personalnego: kpt. Marian Pacholski, który później po odejściu Busiera, przeszedł do adiutantury na stałe i por. Tadeusz Jandura, który w kilka dni po śmierci Marszałka popełnił samobójstwo, strzelając do siebie z rewolweru w głowę. 79 Major Busier miał pod swoim zarządem wszystkie sprawy porządkowe Belwederu, ochronę jego, park samochodowy, a ponadto normalną służbę adiutancką. Zależał on od ministra spraw wojskowych. Natomiast adiutantura Giszu była zależna od Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Wprawdzie obie te funkcje pełnił Marszałek, ale dla nas, adiutantów, miało to te konsekwencje, że byliśmy od siebie niezależni. Postać mjr. Busiera była swego czasu bardzo w Warszawie popularna. Znacznej tuszy, dobrodusznego i wesołego usposobienia, miał, podobnie jak i ja, nawyk długiego wysiadywania w cukierni. Najczęściej można go było widzieć w Europie, gdzie przy czarnej kawie spędzał czas w towarzystwie znajomych i przyjaciół. Jego namiętnością było fotografowanie. Wywoływanie, wyświetlanie, retu-szowanie, powiększanie — sprawiało mu wielką przyjemność. Zwłaszcza z letniego urlopu przywoził mnóstwo zdjęć, nad którymi potem w Warszawie pilnie pracował. Chociaż szwoleżer, do koni zanadto się nie palił. Nad konie żywe przekładał konie mechaniczne; samochód prowadził dobrze i gdy mu czasu starczało robił wycieczki, zasiadając samemu przy kierownicy. Drugim adiutantem w Belwederze był za mojej bytności kpt. Lucjan Miładowski, podobnie jak ja i mjr Busier, też legionista. Był to flegmatyczny, cichy ońcer, człowiek wielkiej prawości i ślepego przywiązania do osoby Marszałka. Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że był on z nas wszystkich bodaj najbardziej pracowity i najskromniejszy. Nikt z nim nigdy nie miał kłopotów, wynikających z niezdrowego przerostu ambicji czy też chęci wysuwania się naprzód. Lubili go wszyscy za zacność, uczynność i za zniewalający, dobroduszny uśmiech. Mjr Busier odszedł ze stanowiska adiutanta w 1934 r. Na jego miejsce przy szedł z rekomendacji gen. Wieniawy Długoszowskiego rtm. Aleksander Hrynkiewicz z l pułku szwoleżerów, oraz przydzielony jeszcze został kpt. Marian Pacholski z samodzielnego referatu personalnego Giszu. Miładowski pozostał nadal. W dyspozycji mjr. Busiera a później Hrynkiewicza byli wszyscy tak zwani „belwederscy" żandarmi. Byli oni więcej domownikami pałacu, aniżeli groźnymi żandarmami. Służby ochronnej w całym słowa tego znaczeniu nie pełnili, spełniając raczej funkcje zaufanych; odbywali dyżury przy centralce telefonicznej, „uważali" na interesan- 80 tów, pomagali przy urządzaniu uroczystości, wozili obiady i kolacje Marszałkowi do Giszu, nieraz posłużyli w jakiejś sprawie samemu Marszałkowi. Ściśle mówiąc, wszyscy oni byli tam od wielu lat i prawie nigdy nie byli zmieniani. Prawdziwym królem pośród nich był starszy wachmistrz Walenty Wójcik, mianowany w lecie roku 1935 chorążym. Przy osobie Marszałka służył od 1923 r., przechodząc te same etapy, co i sam Marszałek. A więc przenosił się z Belwederu do Sulejówka, potem spędzał lato w Druskienikach, potem znowu znalazł się w pałacu Belwederskim. Rodzina pana Marszałka lubiła tego starszego, zażywnego wachmistrza, który wszystkie jej sprawy uważał za swoje, i jak o swoje się troszczył. Każde zadowolenie czy troska rodziny Marszałka odbijała się na twarzy wachmistrza Wójcika jak w lustrze. Jego córka pobierała nauki w tym gimnazjum, co i dzieci państwa Marszałkostwa. Było to źródłem radości wachmistrza tym większym, że panny Piłsudskie bardzo się z panną Wójcikówną zaprzyjaźniły, zachowując tę przyjaźń również poza murami szkolnymi. Z innych żandarmów belwederskich charakter domowników pałacowych posiadali jeszcze: wachmistrz Adolf Piekiełko, plutonowy Brunon Piechowiak i wachmistrz Jan Cajbel — starzy, wierni żołnierze legionowi, o głębokich sercach i przywiązaniu do Komendanta. Nic nigdy nie wydawało mi się tak pewne, jak ich miłość do Marszałka i dlatego na zawsze zachowam dla nich największą życzliwość i szacunek. Belweder był znacznie dostępniejszy od Giszu. Tutaj niektóre rodziny składały „wizyty", były zapraszane na podwieczorki czy kolacje. Zasiadano wówczas do wspólnego stołu, gawędzono. Najczęściej przychodził ktoś z rodziny, dla której drzwi Belwederu były zawsze otwarte. Tradycje rodzinne były tam pielęgnowane zapewne tak samo, jak w Zułowie czy w rodzinnej pani Marszałkowej — Suwalszczyźnie. Pamiętam jedną z takich kolacji w Belwederze, w której brali udział oprócz Marszałka, Marszałkowej, Ich córek i mnie — pan pułkownik Walery Sławek. Wtedy to dowiedziałem się, że Marszałek był z pułkownikiem na „ty"2. Rozmowa zeszła w pewnym momencie na Jana Kiepurę. Marszałek bardzo cenił jego śpiew i parokrotnie dawał temu wyraz. Wtedy zabrał głos płk Sławek 2 Na „ty" był Marszałek również z płk. A. Prystorem, którego nazywał „Alą". 81 i również chwaląc niezwykły głos naszej chluby śpiewaczej, opowiedział o rozmowie, jaką miał z nim w Krynicy. „Mistrz" wybrał się do pułkownika z radami politycznymi. Scenę tę pułkownik Sławek przedstawił dość barwnie, z czego wynikło dużo śmiechu. Pomimo tej większej dostępności, jaką Belweder się cieszył, również i tam zgłaszający się dygnitarz mało miał szans na przyjęcie, o ile widzenie z nim nie wchodziło w rachubę u Marszałka. „Wkręcanie" kogoś było bardzo trudne i tylko wyjątkowo się udawało. Ja osobiście miałem w swojej służbie takich wypadków sporo, ale to tylko dlatego, że mając dostęp do Marszałka o każdej godzinie łatwiej mogłem wybrać moment dogodniejszy do wyjednania zgody. Obiady i kolacje jadał Marszałek Piłsudski zawsze razem z rodziną, śniadania — podobnie jak w Giszu — w łóżku, a herbatę podwieczorkową i „północną" w swoim gabinecie, zwanym pokojem Narożnym. Wielkimi zdarzeniami dla Belwederu bywały „herbatki". Przyjęcia te, urządzane zawsze w środy, najczęściej raz na miesiąc, a w praktyce 5 do 6 razy do roku, urządzała i przygotowywała osobiście pani Marszałkowa (przy pomocy panny porucznika Wandy Gertzówny, urzędniczki samodzielnego referatu personalnego). Najwięcej pracy było naturalnie przy przygotowaniu zimnego bufetu, który to kłopot wobec szczupłości służby spadał całkowicie na panią Marszałkowa. Istniała specjalna lista zaproszonych gości, którą Marszałkowa przeglądała od czasu do czasu i wprowadzała do niej poprawki. Zaproszenia nigdy nie były rozsyłane; zawiadomień dokonywali telefonicznie adiutanci, przy czym nie komunikowali się ze wszystkimi zaproszonymi, lecz dla ułatwienia, tylko z niektórymi, którzy z kolei zapraszali innych, według specjalnego rozdzielnika. W każdym ministerstwie np. zawiadamiano tylko jedną osobę, a ta, mając spis innych, zawiadamiała je od siebie. O zaszczyt brania udziału w „herbatkach" belwederskich ubiegali się ludzie, próbując różnych sposobów. Ale na dostanie zaproszenia nie było żadnego sposobu, o ile mógłby być jakikolwiek pozór, że ubiegający się o nie robi to dlatego, aby pokazać się wśród sfer rządzących, bądź to ze względu na jakiś interes, czy też nawet snobizm. Każdy nowy gość musiał być zaaprobowany przez panią Marszałkowa, która nie robiąc żadnych prawie ograniczeń 82 dla oficerów służby czynnej, dobrze przepatrywała każdą nową kandydaturę. Co do Marszałka, to nigdy nie słyszałem, aby mieszał się do spraw „herbatek" w inny sposób, jak tylko w ten, że lubił je. Gości przychodziło zwykle około trzystu. Kilku woźnych odbierało palta, kilku wywiadowców ubranych w stroje wizytowe i niczym nie różniących się od gości pilnie baczyło, czy wszyscy wchodzący byli zaproszeni. Jak już wspominałem, żadnych zaproszeń Belweder nigdy nie rozsyłał, wskutek czego łatwo mogłoby się zdarzyć, że wszedłby gość nie proszony, a przede wszystkim mógłby wejść gość niebezpieczny. Wywiadowcy hallu znali jednak na pamięć wszystkich stałych bywalców „herbatek" i mała była możliwość, aby przeoczyli jakiegoś intruza. Goście grupowali się w dwóch salach, położonych od strony ogrodu i w pokoju Narożnym. Nigdy nie było żadnego specjalnego ceremoniału. Przybywający starali się przywitać z panią Marszałkową, co jednak nie wszystkim ze względu na tłok udawało się. Pan Marszałek nie bywał na wszystkich „herbatkach", ale przeważnie jednak przychodził. Otaczał Go zawsze tłum ludzi, a szczególnie tłum pań, które, niekiedy nawet dość bezceremonialnie, pchały się, aby tylko być bliżej Jego osoby. Z reguły Marszałek wtedy dużo rozmawiał, żartował, był wesoły. „Herbatka" trwała około dwóch godzin, po czym goście rozchodzili się. Marszałkowa zwykle zapraszała wówczas nas, adiutantów na kolację, którą jedliśmy razem z pp. Marszałkostwem i Ich rodziną. Córki, naturalnie, jadły razem z nami, ale w „herbatkach" udziału nie brały. Były jeszcze na to za młode. Jedynie te rzadkie „herbatki" wprowadzały do cichego i poważnego Belwederu gwar i życie. Jedynie tylko przez krótkie chwile ich trwania przybierał na siebie szatę inną od szaty codziennej. Wraz z wyjściem ostatniego gościa zagłębiał się stary pałac na nowo w melancholijną zadumę i pogrążał w ciszy. Światła w wielkich salach gasły, echa śmiechów i rozmów ulatniały się przez otwarte okna ku pustemu parkowi, gdzie nie rozlegał się inny dźwięk oprócz kroków żandarma służbowego. Po wielkich komnatach rozpoczynały swoje przechadzki duchy i cienie. A duchy były tam różne: małe nieszkodliwe skrzaty, biegające i potrącające sprzęty; jakieś ciężkie olbrzymy, których stąpania głucho dźwięczały po dębowych parkietach; to znowu zjawa w powłóczystej szacie — 83 ponoć dusza męki czyścowe znoszącej Księżny Łowickiej — unosiła się lekko po tak dobrze jej znanych za życia miejscach; czasem rozlegał się jęk — może echo błąkających się dotychczas w podziemiach skarg majora Łukasińskiego ... Kto chce niech wierzy w belwederskie duchy, kto nie chce — niech nie wierzy. Gdy mnie zapytał o to Marszałek przy okazji rozmowy o zjawiskach nadprzyrodzonych, odpowiedziałem bez wahania: — Nie, nie wierzę. Wtedy Marszałek pokiwał głową i rzekł: — No, no, nie bądźcie taki pewny siebie. [...] OCHRONA Marszałek Piłsudski nigdy nie zgadzał się na to, aby Go pilnowano i ochraniano. Odgrywała w tym rolę nie tylko zdecydowana niechęć do wszelkiego rodzaju carszczyzny, ale, według moich domysłów, również i głęboka niewiara w to, aby jakakolwiek ochrona mogła coś pomóc, gdyby znalazły się w społeczeństwie polskim koła skłonne do zastosowania w stosunku do Niego zamachu. [!] Długoletni rewolucjonista i konspirator, zanadto był wtajemniczony w możliwości terroru, aby móc pozbyć się w stosunku do najlepszej nawet ochrony sceptycyzmu. W szczególności podejrzliwie i niechętnie był usposobiony do ochrony, polegającej na chodzeniu za Nim trop w trop. Zawsze mówił wtedy, gdy coś zauważył, że takiej służbie więcej zależy na podglądaniu Go, aniżeli na Jego bezpieczeństwie. Nigdy nie było sposobu ulegalizowania ochrony, ani też jakiegokolwiek uzgodnienia z Nim jej działalności. Wszystkie w tym kierunku zaczepki irytowały Marszałka. Niekiedy odpowiadał na nie brzydkimi słowami. Niemniej jednak pozostawianie Marszałka wyłącznie na odpowiedzialności adiutantów było niemożliwe, a w związku z tym zastosowanie ochrony konieczne. W rzeczywistości też ochrona istniała, tylko musiała działać w ten sposób, aby Marszałek tego się nie domyślał, a w każdym razie, żeby jej nie dostrzegał. Działała ona inaczej, gdy przebywał w Giszu lub Belwederze, a inaczej gdy wyjeżdżał na miasto, czy też w ogóle opuszczał Warszawę. Bezpieczeństwo osobiste w czasie przebywania w jednym z dwóch mieszkań było ściśle związane z zabezpieczeniem obu gmachów, w których się mieściły, a więc Belwederu i Giszu. Do ich ochrony istniała specjalna brygada policji (dla Belwederu), wyłączona ze zwykłej zależności służbowej, i szwadron ochronny żandarmerii (dla Belwederu i Giszu). Brygada policji nosiła numer porządkowy „li" i przez 85 długie lata była kierowana przez nadkomisarza Włodzimierza Pitułeja oraz podkomisarza Kazimierza Wiśniewskiego, mającego kontakt bezpośredni z adiutanturami i komendantem grupy wywiadowczej, o której będzie mowa dalej. Jedenasta brygada pełniła służbę patrolową, wystawiała posterunki obserwacyjne, obsadzała trasy i drogi, którymi jeździł pan Marszałek oraz pełniła służbę porządkową w rejonie Belwederu i Giszu. Ona odpowiadała za bezpieczeństwo w tym rejonie, nie mieszając się jednakowoż w niczym do spraw bezpieczeństwa w samych gmachach. W tych ostatnich pełnił służbę bezpieczeństwa I dywizjon żandarmerii, a właściwie wydzielony z niego tak zwany „Szwadron Ochrony I Dywizjonu Żandarmerii", na którego czele stał w chwili obejmowania służby przeze mnie mjr Jan Kanty Budzianowski, a później, aż do zgonu pana Marszałka — mjr Kazimierz Kaciukiewicz. Ludzie tego szwadronu pełnili służbę wewnątrz i przy wejściach Belwederu, Giszu, Ministerstwa Spraw Wojskowych i Sztabu Głównego. Odnośnie do posterunków w Belwederze, to wystawiała je tak zwana „Warta Belwederska", której każda zmiana wchodziła na czas służby pod bezpośrednie dowództwo najstarszego adiutanta Belwederu, a więc ppłk. Kazimierza Busiera, a od początku 1935 r. — rtm. Aleksandra Hrynkiewicza. Główny ciężar służby bezpieczeństwa przy osobie Marszałka nie spadał jednak na żandarmerię, lecz na specjalną „Grupę wywiadowczą", wydzieloną z oddziału II do tego celu. Ona przeprowadzała wywiady, obserwacje i strzegła tajemnicy wojskowej w Giszu. Ludzie z niej towarzyszyli dyskretnie Marszałkowi przy każdym Jego ruchu poza obrębem mieszkania. Na niej też ciążył obowiązek obserwacji podczas większych przyjęć i „herbatek". Agenci „Grupy wywiadowczej" byli zawsze wmieszani w tłum gości, pilnie wypatrując tego co do nich należało. Na czele tej grupy stał od 10 XII 1928 r. kpt. Bolesław Ziemiański. Jak to już wspominałem poprzednio, w Giszu strzegły bezpieczeństwa mieszkania naszego i biur Biura Inspekcji trzy posterunki żandarmerii. Żandarm przy tylnym wejściu, używanym przeze mnie i doktora oraz jego służbę, zamykał i otwierał drzwi kluczem, który miał przy sobie. Nikt dosłownie więc nie mógł tędy wejść, o ile ów żandarm mu drzwi nie otworzył. Pełnili tam służbę lud/ie, którzy z widzenia doskonale znali osoby, którym można było te drzwi otworzyć. Ponadto, o ile to był ktoś do mnie, to żandarm 86 dzwonił do mego pokoju, a ja przez Judasza" spoglądałem na klatkę schodową i dopiero wtedy otwierałem drzwi, prowadzące już do apartamentów Marszałka. Przy wejściu frontowym, w gmachu, znajdował się drugi żandarm, który w ogóle nikogo nie wpuszczał, tylko przedtem pytał specjalnym telefonem wewnętrznym mnie, lub doktora, w zależności kto z nas pełnił służbę. Tędy przychodzili zamówieni na audiencję wojskowi, lub cywilni. Gdy otrzymywałem od żandarma telefoniczne zawiadomienie o przybyciu osoby, o której wiedziałem, że jest wezwana, wtedy brałem klucze od drzwi frontowych, wiszące zwykle na gwoździu przy aparacie radiowym, i przez sypialnię Marszałka szedłem otworzyć drzwi z klatki schodowej, wiodącej do mieszkania. W ten sposób nikt obcy nie mógł do nas się dostać, co już dla bezpieczeństwa osoby Marszałka miało swoje poważne znaczenie. Wejścia w Belwederze nie były strzeżone tak rygorystycznie, niemniej jednak przedostanie się obcej osoby do wnętrza gmachu było bardzo trudne do pomyślenia. Trzeci posterunek strzegł przejścia „głuchego", wiodącego od nas do biur Giszu. Tędy nikt nie przechodził z wyjątkiem szefa Biura Inspekcji, oficerów do zleceń, mnie i dr. Woyczyńskiego. Oprócz tych ubezpieczeń, budynek posiadał stały nadzór agentów tajnych, którzy baczyli nań od zewnątrz. Odpowiedzialność za sprawy bezpieczeństwa Marszałka nie była sprecyzowana zbyt dokładnie. Na terenie Giszu odpowiedzialnym za bezpieczeństwo całego gmachu i zabezpieczenie tajemnic wojskowych był szef Biura Inspekcji, ten więc i za bezpieczeństwo Marszałka na tym terenie odpowiadał. W gmachu belwederskim i w przylegającym doń ogrodzie, formalnym szefem bezpieczeństwa był najstarszy adiutant. Podczas podróży i w ogóle jakiegokolwiek wyjazdu poza te dwa rejony odpowiedzialności przechodziły automatycznie na komendanta „Grupy wywiadowczej", a więc na kapitana Bolesława Ziemiańskiego. Ale znowu kpt. Ziemiański podlegał pod względem służby aż trzem instancjom: szefowi Biura Inspekcji Giszu, najstarszemu adiutantowi w Belwederze i Sztabowi Głównemu. Ponadto, w czasach, gdy premierem był płk Aleksander Prystor — również podlegał i premierowi. Formalnie więc, jak widać, sytuacja była dość zagmatwana, w rzeczywistości jednak wszystkie nici ochrony zbiegały się w rękach kpt. Ziemiańskiego, wytrawnego oficera „dwójki". Pomimo tej pozornej 87 gmatwaniny organizacyjnej, zacięć w funkcjonowaniu służby nigdy nie było, a to przede wszystkim dlatego, że każdy chętnie „wychodził ze skóry", aby sprawność była pełna. I trzeba przyznać, że wszystko bywało w porządku. O każdym zamierzonym ruchu Marszałka uprzedzały adiutantury Ziemiańskiego, który przedsiębrał wówczas wszystkie niezbędne kroki ochronne. Przejścia z Giszu do Belwederu sygnalizowaliśmy mu głównie telefonicznie przy pomocy umówionych terminów, wyjazdy zaś — tylko osobiście. Zasadą było jak najściślejsze utrzymanie tajemnicy każdego opuszczenia gmachu czy też terminu podróży. Rozumieliśmy, że to jest jedna z najlepszych form bezpieczeństwa. Toteż tylko wyjątkowo szersza publiczność dowiadywała się o zamierzonych wyjazdach Marszałka, o Jego mającym nastąpić przybyciu lub nie przybyciu na jakąś uroczystość, rewię wojskową itp. Wiadomości o tych sprawach rozchodziły się zwykle dopiero po fakcie. Gdy Marszałek wyjeżdżał samochodem, to w ślad za Nim zawsze wyjeżdżało drugie auto z kpt. Ziemiańskim i wywiadowcami cywilnymi. Musiało ono jednak jechać w takiej odległości od auta Marszałka, aby to nie wzbudziło Jego podejrzenia. Oczywiście, robiono to ze szkodą dla sprawności ochrony, ale nie było na to rady, gdyż Marszałek wpadał zawsze w wielki gniew, gdy jakieś machinacje ubezpieczeniowe dostrzegł. Niejednokrotnie udawało się nam zażegnać sytuację wyrażeniem przypuszczenia, że „to zapewne, panie Marszałku, auto gospodarcze. Może wiezie prowiant ..." Właściwie, uświadamianie komendanta ochrony o ruchach Marszałka było wobec Niego grzechem, którego przeświadczenie dopóty mnie prześladowało, dopóki nie rozgrzeszył mnie z niego premier Aleksander Prystor. Powiedział mi, gdy mu się ze swoich wątpliwości zwierzyłem, że tak musi być i, że nie mam prawa inaczej postępować. Tak więc już zostało. Przy poruszaniu się w obrębie miasta Warszawy ustalano zawsze odpowiednią trasę, coraz to inną, i nie zawsze najkrótszą. Wyjazdy na Zamek na przykład odbywały się tylko czasem Alejami Ujazdowskimi, Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem; prowadziły one również Marszałkowską i Królewską, czasem Koszykową, Mokotowską, Bracką, Mazowiecką, placem Teatralnym, niekiedy przez Powiśle etc. Trasę tę w ostatniej chwili wręczało się szoferowi Zygmuntowi Malinowskiemu. Oprócz tego środka bezpieczeństwa, 88 stosowano jeszcze wzmocnienie ochrony policyjnej na całej trasie, którą przeprowadzała 11 brygada. W szczególności miało to znaczenie przy przepuszczaniu wozu Marszałka na skrzyżowaniach ulic. Nawiasem mówiąc, Malinowski nie zawsze pilnie przestrzegał przepisów o ruchu i wożąc Marszałka nie mało się ich naprzekraczał. Pewien kłopot mieliśmy z wyjazdami do Sulejówka. Tutaj żadnych specjalnych tras w obrębie miasta nie można było układać. Droga prowadziła przez most Księcia Poniatowskiego i na to nie było rady. Za Grochowem natomiast zmienialiśmy kierunki, jadąc czasem na Miłosną, a czasem na Rembertów. Marszałek te nasze różne okrężne jazdy milcząco tolerował, tylko niekiedy, gdy np. na Zamek jechaliśmy z Giszu przez plac Unii Lubelskiej i Marszałkowską, bardzo coś pod nosem mruczał i ramionami ruszał. Na szosie do Sulejówka zdarzały się czasem wypadki, które aczkolwiek niewinne, bardzo nas swego czasu denerwowały. Oto mieszkańcy Grochowa czy Rembertowa widząc przejeżdżającego Marszałka rano w stronę Sulejówka, spodziewali się Jego powrotu nad wieczorem i niekiedy długimi godzinami wyczekiwali, aby móc rzucić do samochodu (w lecie jeździł Marszałek otwartym wozem) wiązankę kwiatów. Szczególnie kpt. Ziemiański był każdym takim faktem podniecony. Nie myślał on oczywiście o kwiatach, a o tym, co ewentualnie można by z kwiatami rzucić. Pewnego razu, gdy samochód Marszałka dopędził jakiś motocykl, z którego potem wyleciał do naszego wozu pęk bzu, kapitan był zrozpaczony i długo głowił się jak takim wypadkom zapobiec. Coś tam musiał jednak wymyśleć, gdyż później zauważyłem, że kwiaty rzadziej wpadały do wozu. Sam Sulejówek posiadał stałą załogę żandarmeryjną, złożoną z trzech ludzi, oraz normalny posterunek policji. Gdy przyjeżdżał Marszałek, ogólny nadzór nad dworkiem i ogrodem obejmował kpt. Ziemiański i jego wywiadowcy. Naturalnie, uwaga w nocy była zdwajana i istniała mała możliwość, aby intruz mógł przedostać się w pobliże samej willi. Posterunki przy wejściach posiadały ukryte dzwonki alarmowe i w każdej chwili mogły sprowadzić pomoc. Podczas wyjazdów koleją, odbywanych zawsze w specjalnej salonce, doczepiano obok wagon dla ochrony, bądź też rezerwowano dla niej kilka przedziałów do salonki przytykających. Tam lokował 89 się Ziemiański i jego ludzie a także towarzyszący ewentualnie Marszałkowi oficerowie spoza adiutantur (adiutanci jeździli salonką marszałkowską). Na każdej stacji agenci wyskakiwali i natychmiast obejmowali posterunki ze wszystkich stron wagonu Marszałka. Ponieważ byli ubrani po cywilnemu i dobrze w służbie ochronnej wyćwiczeni, nikt na nich nie zwracał uwagi. Przechadzali się zwykle z minami beztroskich gapiów, niczym się nie interesujących, aczkolwiek wiedzieliśmy wszyscy doskonale, że nic nie ujdzie ich wyostrzonej spostrzegawczości. Jak wszystkie te sposoby ochrony były jednak zawodne, świadczy następujący fakt, który zdarzył się w okresie, gdy w Polsce roz-wielmożniła się plaga trampów kolejowych. Całe dziesiątki a może i setki indywiduów czepiało się podówczas pociągów będących w biegu, bądź na moment przed ruszeniem ze stacji, i odbywało bezpłatne podróże na dachach, na buforach, schodkach i wszelkich możliwych do ustania lub siedzenia miejscach. Służba kolejowa walczyła z tą plagą i w końcu ją zwalczyła, ale był czas, gdy wielmożniła się ona bardzo na wszystkich drogach żelaznych w Polsce. Otóż pewnego razu, w czasie jej pełnego rozkwitu, jechaliśmy z Marszałkiem do Wilna w dzień. Salonkę uczepiono jako ostatni wagon, a ponieważ miała ona w tylnej ścianie okno, roztaczał się z niej ładny widok na uciekający gdzieś w tył krajobraz. Na jednej ze stacji bodaj w Oranach, gdy byłem właśnie w przedziale Marszałka i wyglądałem przez okno, zauważyłem w momencie ruszania, że z poukładanych w stosy starych podkładów kolejowych wybiegł jakiś człowiek i skoczył na bufor tylny salonki. Nie od razu przyszło mi na myśl, że może to być zwykły tramp, na razie przypuszczałem coś znacznie gorszego i przeraziłem się nie na żarty. Chciałem biec do Ziemiańskiego, ale bałem się zostawić Marszałka samego, a jeszcze więcej bałem się Go zaniepokoić. Zamiast więc wzywać pomocy, zaciągno-łem tylko na okno firankę i przymknąłem drzwi od przedziału Marszałka. Wyciągnąłem przy tym rewolwer i obserwowałem co będzie dalej. Tymczasem tramp stał sobie spokojnie i wiedząc, że nawet gdy zostanie schwytany nie grozi mu duża kara, niewiele sobie robił z tego, że zacząłem mu grozić rewolwerem. Najwidoczniej nawet nie przypuszczał, że ślepy traf chciał, aby na swoje nieszczęście trafił między tylu tysiącami wagonów właśnie na salonkę Marszałka Piłsudskiego. Gdy tak staliśmy sobie oko w oko: ja z rewolwerem 90 w ręku i ów tramp bezdomny ale uśmiechnięty, nie przeczuwający nawet o co jest podejrzewany, przyszło mi na myśl, że jednak los lubi płatać ludziom dziwaczne figle. Przecież niewiele brakowało — może tylko tego, abym miał słabsze nerwy, aby ten biedny i niewinny włóczęga, jak się później okazało, leżał już gdzieś obok toru z roztrzaskaną głową. Może nawet później dowodzono by obszernie, że to był zamach na Marszałka... Nie pamiętam jak długo trzymałem tak na muszce rewolweru tego trampa. Mnie wydawało się, że upływały wieki. Wreszcie na dachu salonki rozległy się kroki. To ludzie Ziemiańskiego dostrzegli już intruza i tą drogą do niego się dobierali. Gdy go później schwytano, prosiłem, aby, gdy się okaże zwykłym pasażerem na gapę, nie karano go surowo. Nie był to jedyny tego rodzaju wypadek. Podobny zdarzył się za granicą, w Rumunii. Było to w 1932 r. podczas podróży pana Marszałka z Bukaresztu do Kiszyniowa. Ja wówczas zostałem w Bukareszcie, gdyż Marszałkowi towarzyszył radca poselstwa polskiego w Rumunii a późniejszy dyrektor departamentu politycznego MSZ — Tadeusz Kobylański. Pojechał jednak kpt. Ziemiański, który później opowiedział mi, że w czasie tej podróży musiał toczyć podczas nocy na dachu salonki prawdziwą walkę z jakimś włóczęgą, który jednak w rezultacie uciekł, pozostawiając kapitanowi rękaw marynarki. W Wilnie, w pałacu, ochrona nie wymagała dużego wysiłku, aby zapewnić warunki pełnego bezpieczeństwa. Gorzej natomiast przedstawiała się sprawa w Pikieliszkach, gdzie Marszałek odbywał samotne spacery po gęsto zadrzewionym parku wzdłuż jeziora, względnie siadywał godzinami na tarasie, skąd był widoczny na dobre dwa kilometry zza jeziora. Co do tego tarasu, to został on potem w ten sposób spreparowany przy remoncie, że dobudowano mu wysoki parapet betonowy, zza którego nie było już widać osób, siedzących za nim. Natomiast co do spacerów w parku stanowiły one zawsze poważną troskę ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Marszałka. Ziemiański ubezpieczał dwór naokoło na dużej przestrzeni, gdyż, jak zawsze i jak wszędzie, nie wolno mu było działać jawnie również w Pikieliszkach. Najwięcej martwiło go to, że do Pikieliszek można było jednej nocy przyjść zza granicy litewskiej i wrócić z powrotem. Szczególnie spędzało mu to sen z powiek po zamachu na ministra Bronisława Pierackiego i po ujawnieniu 91 udziału w nim Ukraińców, a także stwierdzeniu faktu zagnieżdżenia się komórek ukraińskiej działalności antypolskiej w położonej o miedzę od Pikieliszek — Litwie. Co było do zrobienia, aby maksimum bezpieczeństwa zapewnić, było zrobione, i cała przyszłość okazała, że musiało być robione dobrze. Zarówno w Pikieliszkach, jak wszędzie indziej, w sprawy ochrony była wtajemniczona pani Marszałkowa, co bardzo ułatwiało pracę ludziom przy niej zatrudnionym. Bez tego jakakolwiek akcja ubezpieczeniowa byłaby prawie niemożliwa. Wspominając o ochronie Marszałka, trzeba nadmienić, że była chroniona również i Jego rodzina: żona i córki. Ile razy pannie Wandzie i pannie Jagodzie zdawało się, że udało im się cichaczem wymknąć na lody do Lardellego, czy na ciastka do Dakowskiego, tyle razy zawsze przy pobliskim stoliku siadał sobie skromnie jakiś pan i nie spuszczał z nich oka. Na ogół z panienkami kłopotu nie było, gdyż surowo wychowywane przez Matkę, spędzały swój czas między gimnazjum i Belwederem, rzadko udając się do kina czy też z wizytami do koleżanek. Park belwederski zabezpieczał im spacer i świeże powietrze na miejscu. Z charakteru jednak były podobne do ojca. Nie lubiły, aby je chroniono i nieraz robiły adiutantom z tego powodu gorzkie wymówki. Bardzo się też cieszyły, gdy im się wydawało, że ochronę wprowadziły w błąd. Oprócz bezpośredniego zabezpieczenia osoby Marszałka i Jego rodziny, ochrona musiała mieć baczenie na inne rodzaje niebezpieczeństwa, a przede wszystkim zwracać uwagę na produkty potrzebne do przyrządzania posiłków. Przy pewnym nakładzie trudu można było przecież łatwo wyśledzić służącą, gdzie je nabywa i podsunąć zatrute. Dlatego też uwaga ochrony musiała zwrócić się i w tym kierunku. Zwyczaje belwederskie nie odbiegały, jak to już poprzednio skreśliłem, od obyczajów każdego innego domu polskiego w Warszawie. Adelcia brała koszyk i szła na targ „na Koszyki", lub jechała nawet za Żelazną Bramę. Najwięcej bezpieczeństwa zapewniało nabywanie produktów w różnych miejscach i jak najrzadsze powracanie do tych samych straganów. Trzeba było więc pilnować, aby Adelcia nie kierowała się pozorną wygodą, a i same targi mieć na oku. Przestrzegano ją też pilnie przed nabywaniem czegokolwiek w gotowych paczkach. To samo odnosiło się do sklepów i sklepików, w których brano różne wiktuały dla Belwederu. Utrzymywano 92 tam konfidentów, zbierano poufne' wiadomości o właścicielach i tak jakoś z powodzeniem sprawę ciągnięto. Największa trudność polegała na tym, że ludzie chętnie chcieli się chwalić, że oto kupują coś dla Marszałka i trudno było znaleźć takiego, który by tej pokusie nie uległ. Bardzo wiele razy, a później nawet zawsze jeździłem sam kupować owoce, które Marszałek jadł w Giszu chętnie. Pomimo zachowania różnych ostrożności i tak ogarniał mnie niekiedy strach, czy nie niosę w torbie śmierci... Zawsze też przedtem część tych owoców zjadałem sam. DZIEŃ ZWYCZAJNY styczeń, 1932 Dzwonek ukryty w wentylatorze nad moim tapczanem i owinięty gałganem zaterkotał drewniane. Obudziłem się. Była godzina ósma rano. Przez zapuszczone rolety wpadało do pokoju blade, nieśmiałe światło budzącego się dnia zimowego. Cicho, w pantoflach, aby nie obudzić Marszałka, poszedłem otworzyć drzwi woźnemu i wróciłem do swego pokoju. Chciało mi się spać, gdyż położyłem się do łóżka dopiero o trzeciej rano. Miałem jeszcze trochę czasu — Marszałek kazał obudzić się o wpół do dziesiątej. Myłem się i goliłem, a tymczasem woźny sprzątał; potem zjadłem śniadanie i wreszcie poszliśmy do gabinetu, gdzie woźnemu nie wolno było przebywać samemu. Po innych pokojach mógł chodzić, ile chciał, ale do gabinetu, gdzie leżały różne tajne akty, wstęp miał wzbroniony. W gabinecie woźny zamknął po cichutku drzwi, otworzył szeroko okno i począł palić w piecu. Gdy nadeszła godzina wpół do dziesiątej poszedłem do sypialni. Marszałek spal głęboko, oddychał równo. Ponieważ wiedziałem, że położył się z wieczora bardzo późno, miałem wielką ochotę nie przerywać Mu teraz tego smacznego snu. Nie dałem się jednak unieść pokusie. Już parę razy się na tym sparzyłem. Marszałek bardzo się irytował na zauważone wszelkie objawy litowania się nad Nim i dość bezwzględnie je tępił. — Panie Marszałku! Marszałek ani drgnął. Rano miewał sen mocny, w przeciwieństwie do czasu zasypiania, gdy każdy odgłos mógł Go z tego snu wybić. — Panie Marszałku; Znowu nic. 94 Było już parę minut po wpół do dziesiątej, zdecydowałem się więc poruszyć Marszałka lekko za ramię. Marszałek poruszył się, otworzył oczy. — A co? — zapytał. — Już wpół do dziesiątej. — Aha, wpół do dziesiątej, dobrze, dobrze. Wiedziałem z doświadczenia, że Marszałek mógł teraz zasnąć ponownie i potem gniewać się, że nie przypilnowałem Jego całkowitego ocknięcia się, dlatego też przyniosłem już z sobą gazetę i teraz dość natarczywie podsuwałem ją. Marszałek otworzył znowu oczy, spojrzał na dziennik i instynktownym ruchem począł szukać na nocnym stoliku binokli. Rzadko się zdarzało, aby na widok porannej gazety Marszałek odwrócił się obojętnie. Gdy zagłębił się w czytaniu, byłem spokojny, że już nie uśnie ponownie. Na czytaniu pism i na jedzeniu śniadania upłynęła Marszałkowi dobra godzina. Około wpół do jedenastej wstał i w bieliźnie poszedł do łazienki. Nie golił się codziennie, ale tego dnia udał się właśnie do małego pokoiku, gdzie stało wielkie lustro, a przed nim przybory do golenia. Woźny przyniósł dwie szklanki ciepłej wody i Marszałek rozpoczął znienawidzoną przez wszystkich mężczyzn czynność. Nigdy nie używał brzytwy, tylko tak zwanej „żyletki". Gdy na małym zegarze w gabinecie biła godzina jedenasta, Marszałek siedział już ubrany w swój siwy mundur bez żadnych odznak, w głębokim fotelu skórzanym i był gotów do pracy. Tymczasem w moim pokoju na biurku zadźwięczał telefon — jeden z pięciu. Ale ucho miałem tak wyrobione, że z łatwością poznałem, którą słuchawkę należy podnieść do ucha. Dzwonił żandarm z posterunku przy wejściu. — Hallo! — Panie kapitanie, przyszedł płk Hulewicz. — Puścić. Wziąłem klucz, wiszący stale nad aparatem radiowym i poszedłem do poczekalni, skąd prowadziły drzwi do klatki schodowej. Otworzyłem je. Płk Hulewicz już czekał. Teraz zameldowałem jego przybycie Marszałkowi Piłsudskiemu. Ponieważ sam go zamawiał, więc też kazał niezwłocznie go wprowadzić. Marszałek wprawdzie nie zanadto krępował się godzinami i nieomal codziennie przyjmował 95 również wieczorem, jednakże za właściwy czas pracy uważał godziny ranne — do godziny trzeciej. Gdy wyszedł płk Hulewicz, Marszałek zjadł drugie śniadanie, złożone z talerzyka jajecznicy, bułeczki z masłem i szklanki herbaty, a potem przyjął inne 2 osoby. Przed trzecią wszystkie trzy konferencje były skończone i gdy żandarm służbowy z Belwederu zapytał przez domofon, czy można przywieźć obiad, nie było po temu żadnych przeszkód. Żandarm oddał w kuchni menażki z jedzeniem woźnemu, ten odgrzał je i przyniósł na górę, gdzie nakrył mały stoliczek w sypialni, służącej też za jadalnię. Marszałek jadł dość prędko, natomiast herbatę pił powoli i bardzo długo. Ja tymczasem nastawiłem radio na muzykę i ściszywszy ją do półgłosu, zająłem się swoim obiadem, który woźny Malesa przynosił mi z kasyna Giszu, lub skąd mu się podobało. Teraz, do godziny szóstej, następował zwykle najnudniejszy czas. Marszałek wprawdzie nigdy po obiedzie nie sypiał i nawet nie kładł się, ale zagłębiał się często w zadumę, lub też kładł pasjansa. O wpół do szóstej miał pan Marszałek konferencję z gen. Edwardem Śmigłym-Rydzem i gen. Kazimierzem Sosnkowskim. Był to okres prac nad awansami w armii i Marszałek Piłsudski niewątpliwie chciał od nich zasięgnąć w tej materii opinii. Ledwie generałowie wyszli Marszałek przyszedł do sypialni. — Może pan Marszałek potrzebuje czego? — zapytałem. — Nie, dziecko, nic nie potrzebuję. — Zaraz będzie kolacja — dodałem. Marszałek usiadł przy stoliku. — Jak kolacja — rzekł — to ja tu już zostanę. Wziął karty, potasował i zaczął kłaść pasjansa, pogadując coś od czasu do czasu na temat dobrego lub niedobrego układania się figur. Po chwili cichutko zaterkotał dzwonek. — Malesa przyniósł kolację, panie Marszałku. — Dobrze, dawajcie ją tu, zobaczymy, co pani Ola dzisiaj naszykowała. Za chwilę stolik był nakryty i pan Marszałek zaczął jeść. Ja tymczasem nastawiłem radio na lekką muzykę. Marszałek lubił, gdy Mu brzęczały półgłosem tony muzyki niezbyt poważnej. 96 Protestował jednak zawsze, gdy radio zaczynało grać zbyt głośno. Pewnego razu nastawiwszy radio, zdrzemnąłem się w swoim pokoju, a ocknąwszy się usłyszałem głośną, skoczną muzykę. Zerwałem się więc z tapczana i pobiegłem ją ściszyć. Gdy wszedłem do pokoju gdzie stał aparat, zobaczyłem Marszałka spoglądającego dość gniewnie ale bezradnie na aparat. — Gdzie wy tu kręcicie, żeby było ciszej? — Tutaj. Przekręciłem kontakt i muzyka ścichła. — No, Bogu dzięki, ja myślałem, że ten hałas nigdy się już nie skończy. Marszałek nie wtajemniczał się w technikę funkcjonowania aparatu radiowego i nigdy nie miał ochoty przy nim manipulować. Pewnego razu nawet powiedział, że Jemu wystarczy wiedzieć, że gdy wyciągnie kontakt z gniazda w ścianie, to radio ucichnie. Było już po dziewiątej. Marszałek zjadł kolację i poszedł do gabinetu. Jego dzień pracy jeszcze się nie skończył; o godzinie wpół do jedenastej miał przyjść na konferencję Aleksander Prystor jeden z dwóch czy trzech ludzi w Polsce, którzy do Marszałka mówili „ty". Teraz nie zaglądałem do gabinetu, gdyż wiedziałem, że przed ważniejszymi rozmowami Marszałek dużo myśli i że wytrącanie Go z ich biegu utrudni Mu pracę. Pułkownik Prystor zawsze zadawał mi przed udaniem się do Marszałka pytanie: „jak tam zdrowie Komendanta?" Teraz mogłem spokojnie stwierdzić, że dobrze. Po przypadłościach w Carmen Sylwie i Bukareszcie nie pozostało już ani śladu. Marszałek czuł się dobrze, miał apetyt, i nawet, ku mojemu strachowi, zaczął coraz rzadziej wspominać o wyjeździe do Egiptu. Zameldowałem więc premierowi, że wszystko w porządku. Interesował się on zawsze nie tylko zdrowiem Marszałka ale i tokiem służby w adiutanturze: a my, adiutanci uważaliśmy Go za swego zwierzchnika. Ulegając powszechnemu u nas zwyczajowi nienazywania wielkich dygnitarzy po nazwisku, ochrzciliśmy go mianem Ramzesa, podobnie jak pana prezydenta nie nazywaliśmy inaczej, jak Panem z Zamku, Marszałka zaś — Starym Panem. Imionisko, które przylgnęło do płk. Prystora miało swe źródło w oryginalnie przystrzyganym przez niego zaroście. Północ już biła, gdy zamykałem na klucz drzwi za wychodzącym premierem. Teraz, o północy właśnie. Marszałek pijał jeszcze herbatę i jadł twarde jak blacha „krakersy" wedlowskie. Ile razy ktoś te „krakersy" u nas widział, zawsze pytał z niedowierzaniem, czy to możliwe, aby Marszałek je jadł. J nikt nie mógł się dość temu nadziwić, gdy mówiłem, że tak, że je. Sam też przyglądałem się nieraz z zaciekawieniem, jak Marszałek maczał je w herbacie i z apetytem zajadał. Teraz więc też pojawiły się na stoliku ; w gabinecie obok herbaty. Jednocześnie podałem Marszałkowi kilka i ilustracji polskich i zagranicznych. Bardzo lubił je o tej późnej godzinie przeglądać i czytać. Radio już nie grało, w pokojach naszych panowała niczym niezmącona cisza, zawsze wywołująca we mnie pewien niepokój i chęć i zakłócenia jej. Gdy później zauważyłem, że ta martwota godzin nocnych była niemiła również Marszałkowi, zakłócałem ją w różny sposób, aby się jej pozbyć, aby tylko nie dzwoniła w uszach swego ponurego marsza. Bardzo mi się te godziny popółnocne dłużyły. Z wielkim trudem przywykałem do przełożenia sobie części snu nocnego na dzień. Nie prędko mi się to udało, ale udało mi się gruntownie. Przyszedł dr Woyczyński. Zawsze wstępował do Marszałka koło | północy, nawet wtedy, gdy nie miał służby. Pytał się o zdrowie, czasem opowiedział coś „z miasta", porozmawiał i szedł do siebie na dół spać. Naturalnie, gdy Marszałek był niezdrów doktor pracował inaczej. Około pierwszej wziąłem notes i ołówek i poszedłem do Marszałka. — Co pan Marszałek każe zrobić na jutro? Marszałek odsunął pisma ilustrowane i oparł się wygodnie o poręcz fotela. — Tak — zaczął — jutro będę miał dzień pracowity. Ziuk będzie pracował jak wół. Ziuk — wół! Nigdy nie omieszkałem skorzystać z okazji, aby nie podkreślić konieczności odpoczynku. Toteż i teraz odezwałem się: — Warto by panie Marszałku pomyśleć o urlopie. Ta Carmen Sylwa nie bardzo się udała, a jednym ciągiem pracować nie idzie. Marszałek stuknął papierosem o stolik i zapatrzył się gdzieś 98 w sufit. Przez chwilę myślałem, że nie zwrócił wcale uwagi na moje słowa, ale gdy ja tak sądziłem, odezwał się niespodziewanie: — Tak, tak, wy leniuchy tylko myślicie o urlopach. Rozwalić się na szerokiej kanapie z pełnym brzuchem — to wam tylko w głowie. No, ale nie o tym będę mówił. Teraz jest mowa o dniu jutrzejszym. Jaki to dzień jutro? — Sobota, panie Marszałku. — Ooo! to niedobrze, sobota to nie jest pełny dzień dla mnie. Ja nie mogę przecież urywać całej soboty Wandce i Jagódce. One też mają przecież jakieś prawa, te marszałkówny. Przy słowie „marszałkówny" Marszałek wybuchnął śmiechem. — Marszałkówny — powtórzył i śmiał się dalej. Dopiero po dłuższej chwili uspokoił się. — A teraz — rzekł — wracamy „a nos moutons"; Więc sobota; no to trudno, przełożymy wszystko na poniedziałek, a jutro sprowadzicie mi tylko fryzjera, tego Brodzkiego. — Rozkaz! Ale może by pan Marszałek od razu wydał rozkazy na poniedziałek. — Warn się zawsze śpieszy. A czy wy nie wiecie, że prędko, to wcale nie koniecznie znaczy dobrze? Marszałek wziął karty i zaczął je tasować. — Zapiszcie sobie — rzekł — W poniedziałek będą mi potrzebni: Sosnkowski, Śmigły, Gąsiorowski, Kutrzeba, Fabrycy i Kasprzycki. Oczywiście, mają być też Wartha i Glabisz. Wymieniając te nazwiska. Marszałek już układał „piramidkę". — Panie Marszałku — odezwałem się jeszcze — mjr Sokołowski prosi, aby pan Marszałek go przyjął. Wiedziałem, że do każdego zgłoszenia Marszałek odnosił się bardzo kwaśno i zły humor z tego powodu niejednokrotnie wyładowywał na adiutantach. — Oho, już zaczyna się — rzekł. Musiał jednak być w dobrym usposobieniu, gdyż bez dalszych czasem przykrych komentarzy rzekł, że nie może go przyjąć ani w sobotę, ani w poniedziałek, ani we wtorek, ani w środę. Dni te wymienił tak po kolei, po czym zatrzymał się na czwartku. — Tak — rzekł wreszcie — mogę go przyjąć dopiero w czwartek. Chciałem już odejść, ale Marszałek, nie odrywając oczu od pasjansa, mówił dalej. 99 — Ja jutro mam też robotę, ale to was nic nie obchodzi, to obchodzi Becka. — Pewno z tymi Rumunami, co to przyjechali. — No, no, właśnie z nimi. W Polsce bawił w tym czasie rumuński minister Ghica i Marszałek jego miał na myśli. Wybiła druga godzina. — Już późno, panie Marszałku. — Ja tego nie powiedziałbym. Poszedłem do swego pokoju, zostawiwszy Marszałka zanurzonego głęboko w fotelu, z papierosem w ręku. Nie zdradzał jeszcze najmniejszych oznak senności. Co do mnie, oczy „kleiły" mi się niemożliwie. Miałem jednak na to lekarstwo — imbryk czarnej kawy, którą odgrzewałem sobie na elektrycznej maszynce i popijałem. O trzeciej poszedłem do sypialni i zajrzałem przez drzwi do gabinetu. Marszałek siedział w tej samej pozie, w jakiej Go pozostawiłem przed godziną. Tylko wyraz twarzy miał jakiś inny, chmurny i gniewny. W pewnej chwili szepnął coś sam do siebie, jakby robiąc komuś wyrzut, po czym niby w odpowiedzi na niedostateczne wyjaśnienie mu sprawy, złożył rękę w pięść i uderzył nią z całej siły w stolik, aż zabrzęczała łyżka w pustej szklance od herbaty i kilka kart pasjansowych upadło na dywan. Cofnąłem się od drzwi. Zadumałem się nad tym, że oto tu obok mnie siedzi człowiek, którego uderzenie pięścią w stół może wprawić w drżenie cały nasz wielki kraj. Może znaczyć zmianę rządu, rozwiązanie sejmu lub jego powołanie, może oznaczać cenną przyjaźń Polski lub groźne odsunięcie się jej od drugiego państwa, może też znaczyć wojnę lub pokój. Nigdy o tym nie zapominałem, ale czasem wydawało mi się to jakieś takie nieprawdopodobne, że oto właśnie ja, człowiek znikąd i niczyj, bez protekcji, bez przepychania się łokciami i przy-pochlebiania się, że właśnie ja jestem tuż przy tym źródle wszystkiego, co w Polsce się działo. Z sąsiedniego pokoju doszło moich uszu znowu groźne uderzenie w stół i niemniej groźne słowa, skierowane nie wiem do kogo. Siadłem przy łóżku Marszałka i myślałem. W pokojach panowała posępna cisza, unosząca się w półmroku 100 jak mgła. Stara szafa trzasnęła głośno, powtórowały [!] jej rozeschłe klepki z posadzki. Z dużego obrazu schodziła gdzieś z unoszącego się pod chmurami zamku święta Kinga, spoglądając na mnie surowo i jakby z wyrzutem. W sąsiednim pokoju Marszałek wciąż rozprawiał się z jakimś niewidocznym przeciwnikiem. Groził mu, to znowu szydził, lub bił pięścią w stolik. Zrobiło mi się nieswojo. Przemogłem się jednak, wstałem i poszedłem do gabinetu. — A co tam? Marszałek wyglądał jakbym wyrwał Go z głębokiego snu. Patrzył na mnie, jakby mnie nie poznał. — A co tam? — powtórzył. — Nic, panie Marszałku, to tylko ja. Już bardzo późno, prawie wpół do czwartej. Warto by się położyć. — Dobrze, dobrze, ja tylko wypalę papierosa. Już nie odchodziłem, bo bałem się, żeby Marszałek nie zagłębił się znowu w rozmyślaniach. Podszedłem do okna i spojrzałem na ogród i termometr. — Jak tam na dworze? — zapytał Marszałek, widząc moje ruchy. — Szaruga, stopień ciepła. — Jejejej! Co wy też za wiadomości dajecie, wstyd. Teraz Marszałek wstał i udał się do sypialni. Gdy rozbierał się, ja tymczasem pogasiłem światła w gabinecie i zaniosłem na nocny stolik rewolwer, który w dzień leżał pod ręką w gabinecie. Marszałek nie sypiał w ciemności, lecz w półmroku. Przez całą noc palił się zawsze jeden kinkiet w najodleglejszym kącie pokoju, aby nazbyt nie raził w oczy. Palił się i teraz. Marszałek rozebrał się i położył do łóżka. Miał taki zwyczaj, że zamiast położyć głowę na poduszkę, opierał ją na nocnym stoliku i w ten sposób zasypiał. Później układał się normalnie i rano zawsze głowę miał już na poduszce. Nie zawsze jednak zasypiał prędko. To był zawsze Jego kłopot i zmartwienie, ta trudność uśnięcia. Najczęściej starał się przełamać ją, zmusić, aby cofnęła się przed jego wolą, miewał jednak noce zniechęcenia, gdy poddawał się tej bezsenności biernie. Wtedy najwięcej ze mną gawędził, opowiadał o sobie i kazał mi opowiadać o moich dalekich podróżach. Na podstawie tych nocnych rozmów opracowałem cały mało znany fragment życia Marszałka, dotyczący Jego zesłania na Sybir i pięcioletniego tam pobytu. 101 Dzisiaj jednak Marszałek nie był usposobiony do gawęd. Ledwie się położył, rzekł do mnie wbrew zwyczajowi: — Idźcie spać. — Dobranoc, panie Marszałku. — Dobranoc, dziecko. Poszedłem do swego pokoju, rozebrałem się i zgasiłem światło. Było piętnaście minut po czwartej. [...] PODROŻ NA WSCHÓD PRZED WYJAZDEM [...] Gdy rozpoczniemy przegląd „ciepłych krajów" Europy i Północnej Afryki, to przekonamy się, że w tym miesiącu, który Marszałek wybrał w 1932 r. jako miesiąc urlopowy, nie łatwo znaleźć miejscowość nadającą się do wypoczynku. Nad Adriatykiem wieje wówczas chłodna bora i denerwujące sirocco; na Riwierze jest po prostu chłodno; nad Bosforem pada śnieg; w południowej Hiszpanii ukazują się nad ranem szrony, a wszędzie można obserwować wielkie wahania temperatury, wichry, słoty, niepogody... Z krajów, które mogłyby wejść w rachubę, jako nadające się do spędzenia urlopu, najbliższym bodaj był Egipt. Ta egzotyczna nazwa wywołuje u nas wrażenie czegoś niesłychanie odległego, podczas gdy w rzeczywistości kraj ten nie leży od Polski zbyt daleko. Podróż Warszawa — Kair trwa zaledwie sześć dni, wliczając w to dwudziestoczterogodzinny postój w Konstantynopolu i ośmiogodzinny w Pireusie, w Grecji. Ostateczną decyzję wyjazdu powziął Marszałek w pierwszych dniach lutego. Powiedział, że jako miejsce pobytu wybrał Heluan. Bardzo się z tej decyzji ucieszyłem, gdyż byłem przekonany, że pobyt w Egipcie zrobi Marszałkowi dobrze, a poza tym uśmiechała mi się samemu podróż na egzotyczny Wschód. O zamiarze wyjazdu powiadomiłem ministra Becka, który niezwłocznie wysłał do Heluanu radcę Dubicza-Penthera, późniejszego posła pełnomocnego w Lizbonie, aby przyjazd Marszałka przygotował i omówił ceremoniał z rządem egipskim. Tak się złożyło, że w owym czasie bawił gdzieś nad Nilem na urlopie radca Tadeusz Kobylański, dawniejszy adiutant Marszałka Piłsudskiego, a obecny dyrektor wydziału wschodniego MSZ. Obaj Ci panowie wszystko przygotowali, a ponadto dokonali wyboru willi. 103 Na krótko przed wyjazdem zgłosiłem się do premiera Aleksandra Prystora i przedstawiłem plan wyjazdu. Mieliśmy jechać prosto do Konstancy przez Buzeu, omijając Bukareszt, a następnie statkiem rumuńskim „Romania" przez Morze Czarne, Morze Marmara i Morze Śródziemne, zatrzymując się jedynie w Stambule i Pireusie, mieliśmy udać się do egipskiego portu w Aleksandrii. Premier Prystor wyraził obawę, czy przejazd zwykłym statkiem nie będzie dla Marszałka niebezpieczny. Naturalnie, nic nie mogłem na to odpowiedzieć. Początkowo premier Prystor chciał aby zakupić całą pierwszą klasę na „Komami", ale było to niemożliwe, ostatecznie zdecydował, że trzeba wysłać w tajemnicy przed Marszałkiem okręt polski, który by przez cały czas podróży czuwał i wciąż znajdował się w pobliżu. Tak się też i stało. Został wysłany transportowiec „Niemen", który przez Gibraltar udał się na Morze Śródziemne i później już spotkał nas w Stambule. Przez cały czas pobytu Marszałka Piłsudskiego w Egipcie stał na kotwicy w Aleksandrii, potem odprowadził nas do Bosforu i wrócił do Polski. Ma się rozumieć, miał on w tej podróży załogę wojskową z kpt. [ ] z wyjątkiem kapitana [ ] marynarki handlowej. Tym razem, w przeciwieństwie do wyprawy maderskiej, udało się przeszwarcować ochronę osobistą. Wprawdzie Marszałek i tym razem nie zgadzał się, ale pomimo tego władza zdecydowała wysłać wraz z nami, w wielkiej dyskrecji i najgłębszej tajemnicy przed Nim, kpt. Bolesława Ziemiańskiego, komendanta ochrony osobistej Marszałka, wraz z 3 wywiadowcami. Towarzyszyć Marszałkowi miał Jego lekarz, płk dr Marcin Woyczyński, oraz ja. Ponadto udała się z nami w drogę dr Ludwika Woyczyńska, żona pułkownika. Początkowo wyjazd miał nastąpić 23 lutego, lecz nawał pracy zmusił Marszałka Piłsudskiego do przełożenia tego terminu na dzień l marca. Dzięki temu odroczeniu mogła być dnia 22 lutego przyjęta przez Marszałka w Belwederze delegacja Legionu Młodych w osobach Stefana Mrożkiewicza, Leona Stachórskiego i Eugeniusza Lagiewskiego. Wręczyła ona Marszałkowi dyplom honorowy. Tego samego dnia przyjął Marszałek gen. Romana Góreckiego, który wraz z odpowiednią delegacją wręczył Mu odznakę honorową II Brygady Legionów Polskich. Z datą wyjazdu do Egiptu jest też związane pismo, wystosowane 104 przez Marszałka Piłsudskiego do płk. dypl. Ludomiła Rayskiego, które położyło kres oszczerczej szarpaninie dobrej sławy tego uzdolnionego szefa wojskowego lotnictwa polskiego. Prasa ogłosiła ten list, już po naszym wyjeździe, dnia 3 marca1. Jak zwykle w czasie wyjazdów, również i tym razem zebrało się na dworcu mnóstwo dygnitarzy państwowych, a wśród nich premier Aleksander Prystor, oraz wszyscy ministrowie, którym służba pozwoliła przybyć. Żegnała na dworcu swego męża oczywiście również Pani Marszałkowa wraz z córkami. HELUAN Heluan w Egipcie, wybrany jako kraj wypoczynku, nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. Od pierwszego dnia po przybyciu słońce świeciło jasno na pięknym, niepokalanym błękicie. Nie zdarzył się ani jeden dzień słotny. Dwadzieścia cztery stopnie ciepła w dzień i szesnaście w nocy — powtarzało się z dnia na dzień i z nocy na noc, z regularnością po prostu przerażającą. Chamsin, zły wiatr z pustyni, niosący z sobą ulewę piasku, nie ośmielił się powiać ani razu. Willa, w której zamieszkał Marszałek Piłsudski, nazywała się „Jola" od imienia córki współwłaściciela pensjonatu, profesora Bohdana Rychtera2. Budowniczy podzielił ją na dwie części: solamlik, 1 List brzmiał jak następuje: „Zawiadamiam Pana Pułkownika, iż zarządzone przeze mnie na prośbę Pana dochodzenia służbowe, przeprowadzone z mojego rozkazu przez gen. bryg. Tadeusza Kasprzyckiego dla zbadania zarzutów postawionych Panu przez Kubalę, zostały ukończone. Przedstawione mi wyniki dochodzeń stwierdziły bezpodstawność zarzutów Kubali. a w wielu wypadkach oszczerstwo. Nie uznając jednak za celowe dalsze rozszerzanie postępowania sądowego przeciw Kubali, uważam sprawę tych zarzutów przeciwko Panu za ostatecznie załatwioną powyższymi dochodzeniami służbowymi, a za dotychczasową pracę Pana pułkownika na stanowisku Szefa Departamentu wyrażam Mu moje uznanie". Minister Spraw Wojskowych (-) Józef Piłsudski Marszałek Polski" 2 Drugim współwłaścicielem pensjonatu był p. Jerzy Kolbiński, obecnie już nie żyjący. 105 czyli pomieszczenie dla mężczyzn, gdzie pan domu przyjmuje gości, oraz haremlik, czyli pomieszczenie dla żon. Marszałek mieszkał w dawnym haremliku, po którym został korytarzowy rozkład pokojów; ja zajmowałem pokój obok sypialni Marszałka, a pp. Woyczyńscy — dwupokojowy apartament w drugim skrzydle. Willa była otoczona ogrodem, w którym z trudem przy pomocy stałego polewania wodą utrzymywano trawniki oraz klomby z kwiatami. Z płaskiego dachu, stanowiącego rozległy taras, roztaczał się widok na odległą o dwa kilometry dolinę Nilu, na majaczące w dali piramidy w Gizeh, oraz dziwaczne, ząbkowane piramidy w Sakkara. Poza tym jak okiem sięgnąć, panoszyła się złota pustynia, na której piętrzyły się niczym fata morgana dachy domów Heluanu i wystrzelające ponad nimi minarety i wieże świątyń. Heluan nazywa się po arabsku Hammamat Hilwan i jest w całym tego słowa znaczeniu miastem arabskim. Gdybyśmy usunęli mieszkańcom kilka hoteli, kilka pensjonatów i kilka willi .prywatnych, pozostaliby jedynie prawowierni egipscy wyznawcy Proroka, -przemieszani nieco z Kopiami i Grekami. Liczy ono około dziesięciu tysięcy mieszkańców, przykrywających głowy fezami, gdy mowa o mężczyznach, a twarze czarczafami, gdy mowa o kobietach. Wygląd zewnętrzny mieszkańców jest nieskazitelnie wschodni i nieskazitelnie kolorowy. Barwne szaty, ciemne twarze o odcieniach przeróżnych, od barwy palonej kawy do najczystszej bieli, leniwe ruchy, odmienne od naszych obyczaje — wszystko to stwarza nastrój nie z XX w. Heluan jest połączony z Kairem koleją i doskonałą drogą automobilową. Odległość dzielącą go od stolicy, a wynoszącą 33 kilometry, przebywa się w 40 minut. Do Nilu, oddalonego zaledwie o 3 kilometry, prowadzi również droga. Wycieczki nad tę piękną rzekę są ulubionym spacerem wieczornym turystów. Marszałek Piłsudski miał swój własny sposób spędzania dni wypoczynkowych. Upływały Mu one głównie na czytaniu i spacerach. Również i tym razem wziął z sobą całą pakę książek polskich, francuskich, niemieckich i rosyjskich, które studiował pilnie całymi dniami. Były to wszystko dzieła, dotyczące bądź wielkiej wojny światowej, bądź też naszej wojny wyzwoleńczej. Niezbędne do tej lektury mapy leżały w gabinecie na niskich stolikach. Marszałek badał je przy pomocy dużego szkła powiększającego. Codziennie 106 też czytywał miejscową prasę francuską i angielską, wychodzącą w Kairze. Na Jego biurku leżały: „La Bourse Egiptienne", „Le Journal du Caire" oraz „The Egiptian Gazette". Przez pierwsze dni nie opuszczał willi, względnie jej ogrodu zupełnie. Dużą część czasu poświęcił w owym czasie kwiatom. Przyglądał się im z zachwytem, na który należy przyznać, zupełnie zasługiwały. Ogród przy willi „Jola" był w Heluanie swego rodzaju unikatem. Bezwodna pustynia, na której to miasteczko zbudowano, nie pozwala, jak już wspomniałem, marzyć o ogrodach rozległych, przepełnionych bujną zielenią, których mnóstwo znajduje się na takiej na przykład Maderze. Ogrodów jest tam mało i wszystkie mało ciekawe. Chlubny wyjątek stanowił właśnie ogród „Joli", założony i utrzymywany dużym trudem i dużym nakładem pieniężnym. W przeciwieństwie do krajów zwrotnikowych o obfitych opadach atmosferycznych, gdzie wszystko rośnie „samo", tutaj każda najmniejsza roślinka musi być pielęgnowana bardzo starannie, gdyż pozostawiona bez podlewania choćby jeden dzień, natychmiast usycha. Ogrodnik o pięknym imieniu Abduł miał nie lada pracę, aby utrzymać wszystko w tak dobrej formie, w jakiej znajdowało się podczas naszej obecności. Marszałek Piłsudski zachował w Heluanie wszystkie przyzwyczajenia polskie. A więc posiłki odbywały się o tej samej porze, co w Belwederze; menu różniło się tylko nieznacznie od tego, jakie dysponowała pani Marszałkowa w Warszawie; godziny kładzenia się spać i wstawania też zostały zachowane. Nawet do herbaty używał Marszałek tych samych wedlowskich „krakersów", które miał zwyczaj jadać u siebie w domu. W jednym tylko zaznaczała się różnica. W Warszawie Marszałek Piłsudski odbywał codziennie szereg konferencji, od których w Heluanie był zupełnie wolny. U KRÓLA FUADA Pewnego dnia Marszałek Piłsudski zawołał mnie i powiedział: — Jutro pojedziecie ze mną do króla Fuada. — Rozkaz! — wykrzyknąłem, radując się, że zobaczę dwór egzotycznego władcy, wschodni przepych, a przede wszystkim, że będę to wszystko oglądał wraz z Marszałkiem Piłsudskim. Przedtem, zanim przejdę do opisu przyjęcia, muszę skreślić kilka 107 słów o samym królu Fuadzie. Pochodził on z rodu Mahometa Ali, założyciela obecnej dynastii, sprawującej władzę nad Egiptem od czasu wycofania się z nad Nilu wojsk Napoleona. Przodek dzisiejszego króla posiadał genialne zdolności wojskowe i polityczne. Usadowiwszy się w Kairze jako wielkorządca turecki, wyswobodził się rychło spod przykrej zależności od Anglii, w jaką kraj popadł w czasie po odwrocie Napoleona, a następnie pozbył się niemniej przykrej aczkolwiek dawnej zależności od Wielkiej Porty. Pomimo kilkakrotnych zwycięskich wojen, nie odważył się jednak zerwać z tą ostatnią wszystkich węzłów, uznając sułtana do końca życia za swego suwerena. Nie trzeba przy tym zapominać, że sułtan był jednocześnie kalifem, czyli głową kościoła mahometań-skiego. Zależność ta przetrwała aż do wielkiej wojny światowej. Jej forma zewnętrzna wyrażała się w przesyłaniu skarbowi tureckiemu haraczu w kwocie miliona funtów egipskich rocznie, oraz składaniu sułtanowi w Konstantynopolu dorocznego osobistego hołdu przez głowę państwa. Rok 1914 przyniósł zerwanie wszelkiej łączności z Turcją, przynosząc jednocześnie protektorat angielski, zniesiony dopiero w 1922 r., który to rok jest pierwszym rokiem formalnej niepodległości Egiptu współczesnego. Króla Fuada wyniosło na tron nie dziedzictwo, gdyż jego ojciec nie był panującym, lecz splot wypadków, związanych ze stanowiskiem khedywa Abbasa II Hilmi, który opowiedział się w czasie wielkiej wojny po stronie Turcji, tracąc z tej racji koronę. Książę Fuad był wychowany na żołnierza. Wykształcenie wojskowe otrzymał we Włoszech, zachowując z tamtych czasów wiele sympatii dla sąsiadów z drugiego brzegu Morza Śródziemnego. Przez długie lata przebywał w Wiedniu jako attache wojskowy przy poselstwie sułtana Turcji. Czas spędzony w wesołej stolicy naddunajskiej król Fuad wspominał często, jako najweselszy i najbardziej beztroski okres swego życia. Wspominał o nim również podczas wizyty Marszałka Piłsudskiego, przytaczając różne opowiadania z tych czasów. Wiele lat spędzonych w centrach kultury i cywilizacji europejskiej wywarło na nim piętno niezatarte. Znalazłszy się na tronie, król Fuad okazał się Europejczykiem w każdym calu. Jego zamiłowania do literatury, nauki i sztuki stały się sławne na całym Wschodzie. Olbrzymi majątek osobisty i wysoka lista cywilna, wynosząca około 25 milionów złotych rocznie, pozwalały mu rozwijać żywą działalność na tych 108 polach. Szkatuła królewska była zawsze szeroko otwarta dla poczynań pożytecznych i dla ludzi z talentami. Z zalet swego króla zdawali sobie doskonale sprawę jego poddani, toteż powszechnej niechęci do Anglii nie przenosili na niego, rozumiejąc słusznie, że pozycja ich władcy była trudna i wyjątkowa. Nawet wafdyści, czyli zwolennicy uniezależnienia od Anglii, oszczędzali go w swych manifestach. Panowanie jego cechowała stała dążność do wzmocnienia władzy wykonawczej z zachowaniem jednakże wszystkich urządzeń demokratycznych. O wynikach jego pracy sąd wyda historia. Dzisiaj król Fuad już nie żyje, na tronie egipskim zasiadł jego syn — Faruk, ożeniony z córką Zulfikara Paszy, wielkiego marszałka dworu. Pałac Abdine, reprezentacyjna rezydencja królów Egiptu, mieści się w samym śródmieściu. Jest to wielki budynek, zbudowany podobnie nieco do naszego pałacu Prezydium Rady Ministrów, tylko nieporównanie większy. Bardzo szerokie rozstawienie skrzydeł bocznych formuje obszerny dziedziniec, odgrodzony od ulicy ażurowym płotem żelaznym. Na tym dziedzińcu ustawiono na cześć Marszałka Piłsud-skiego kompanię honorową przybocznej gwardii królewskiej. W chwili, gdy nasz samochód znalazł się na dziedzińcu, rozległ się przed pomieszczeniem warty pałacowej okrzyk (oczywiście po arabsku): „Warta pod broń", a kompania honorowa sprezentowała broń. Przy samochodzie powitał Marszałka Piłsudskiego wielki szambelan królewski, czterech zwykłych szambelanów, oraz oficerowie gabinetu wojskowego króla. Marszałek przeszedł przed frontem kompanii honorowej, po czym udał się do apartamentów królewskich. Król wyszedł przed próg swego pokoju i przywitawszy gościa, udał się wraz z nim w głąb pałacu. Ja oraz konsul Maliński, który nam towarzyszył i cały dwór pozostaliśmy w antykamerze. Po kilkunastu minutach nadszedł gospodarz wraz z gościem, prowadząc ożywioną rozmowę. Marszałek przedstawił królowi Fuadowi konsula Maliń-skiego i mnie, po czym król przedstawił Marszałkowi swój dwór. Po dokonaniu tej ceremonii, wszyscy udali się do sąsiedniej izby, gdzie był przygotowany stół do obiadu. Jadalnia przedstawiała się jako duża ze złoconymi boazeriami i ścianami wykładanymi w dolnych częściach jasnym marmurem o zielonkawych żyłkach. Środek stołu był zarzucony wielkimi naręczami różowych goździków oraz bardzo bogatą zastawą. Wszystkie talerze, półmiski, noże, widelce, łyżki etę., były srebrne, a zastawa do deseru i owoców — szcze- 109 rozłota. Pierwszy to raz zdarzyło mi się jeść krem na złotym talerzu, złotą łyżką... Dwór króla Fuada zachowuje ściśle przepisy koranu i nikt nie odważyłby się tam pić alkoholu, którego używania wzbrania rozsądna religia mahometańska. Toteż kieliszki do wina postawiono tylko przed chrześcijanami. Egipcjanie pili wodę. W śniadaniu brało udział razem z nami osiemnaście osób. Wszyscy, nie wyłączając króla, siedzieli przy stole w fezach, nie zdejmując ich przez cały czas wizyty. Tylko Marszałek, konsul Maliński i ja mieliśmy głowy odkryte. Król był wzrostu średniego i dość znacznej tuszy. W szczególności wyraziście zaznaczała się pewna okrągłość pod kamizelką, oraz podbródek. Nosił wąsy podkręcone do góry w sposób przypominający nieco fryzurę a la Wilhelm II. Mówił głosem wyrazistym i donośnym. Jego francuszczyzna była poprawna, wysławiał się w niej zupełnie swobodnie i biegle. Przez cały czas wizyty nie wyrzekł ani jednego słowa po arabsku. Również dwór mówił doskonale po francusku, czego, podobno, nie można by powiedzieć o jego angielszczyźnie. Król był ubrany w długi czarny surdut, jaki chętnie nosili ostatni sułtanowie tureccy i ich wysocy dygnitarze, oraz w zwykłe ineksprymable wizytowe w paski. Na palcach błyszczało kilka bogatych pierścionków. Król posiadał charakterystyczny „tik", polegający na tym, że od czasu do czasu chrząkał głosem wysokim i donośnym, co sprawiało wrażenie dość niezwykłe. Podobno była to pozostałość po jednym z zamachów na jego osobę, z którego ledwie wyszedł z życiem, opłacając go ciężką raną w szyję. Sylwetka królewska nie miała w sobie nic szczególnie rzucającego się w oczy. Gdyby można było go zobaczyć kiedykolwiek spacerującego po ulicach Kairu, niczym nie różniłby się od zamożnego kupca, opowiadającego głośno o sukcesach dnia ubiegłego. Król Fuad znany był jako dobry i przykładny małżonek. W czasie naszej wizyty w Egipcie posiadał drugą żonę (z pierwszą rozwiódł się) imieniem Nazali, która obdarzyła , czworgiem potomstwa. Wszystkie te dzieci otrzymały imiona, zaczynające się na literę „f”, a to dla uczczenia królewskiego ojca, którego imię zaczynało się również na „f”. Życie rodzinne króla Fuada skupiało się w podmiejskim pałacu Kubbah, położonym opodal drogi wiodącej 110 do Heliopolis. Tam mieszkała królowa z dziećmi i tam spędzał on wszystkie wolne chwile. Królowa opuszczała pałac Kubbah bardzo rzadko. Wielką łaską było dla niej zezwolenie udania się na jakąś większą uroczystość dworską do Abdinu, gdzie mogła do woli przypatrywać się ceremoniom zza grubych, gęstych krat. Życie królowej Nazali, która wiele lat spędziła w Paryżu i która była jeszcze ładna i młoda nie upływało zapewne wesoło. W rzeczywistości prowadziła żywot odosobniony, haremowy. Była dobrą matką. Przedmiotem jej nieustannej troski były dzieci. Kontakt ze „światem" utrzymywała tylko podczas przyjęć, urządzanych dla żon dyplomatów cudzoziemskich i dygnitarzy egipskich. Na przyjęcia te mężczyźni nie mieli wstępu. Z okazji uroczystych świąt Ramadanu zdarzyło się takie przyjęcie również w roku pobytu w Egipcie Marszałka Piłsudskiego. Królowa Nazali, zapytana wówczas przez żonę radcy naszego poselstwa, panią Benisową, o następcę tronu, księcia Faruka, odrzekła z niezwykłą otwartością, że jej syn najstarszy i jednocześnie następca tronu3 jest wielkim żarłokiem. — Proszę pani — żaliła się po francusku, pięknym akcentem paryskim — jestem tym swoim Farukiem bardzo zaniepokojona. On wciąż je i wciąż tyje. Jest już porządnym grubasem. Obawy te jednak okazały się płonne, gdyż książę Faruk wyrósł później na smukłego i przystojnego mężczyznę. Wnętrze pałacu sprawiło mi zawód. Spodziewałem się znaleźć tam wschodni egzotyzm, a znalazłem zwykłą siedzibę królewską, którą równie dobrze można by umieścić w Kairze, jak i Brukseli, czy też Sztokholmie. Wątły ślad wschodu pozostał na dworze jedynie w ubiorach służby. Była ona przystrojona w czerwień i złoto, a poza tym rekrutowała się głównie spośród czarnych i czarniawych Sudańczyków, z których wielu zachowało jeszcze dotychczas ślady tatuażu. Poruszali się oni bez szmeru, jak duchy, a z wyrazu ich twarzy nie można było wyczytać dosłownie nic. Marszałek Piłsudski siedział po prawej ręce króla i prowadził z nim ożywioną rozmowę w języku francuskim. Dwór zachowywał się milcząco, przysłuchując się z uszanowaniem rozmowie. Obok mnie siedział zaufany przyjaciel króla, Feruchi-bey, Włoch z pochodzenia. 3 Obecnie panuje jako Faruk I. 111 Po zakończonym obiedzie, na który, między innymi potrawami, składały się: langouste a la Varsovienne, asperges en branches a la polonaise, oraz narodowy przysmak egipski kunafa, król udał się wraz z Marszałkiem do swego gabinetu na herbatę, a my zaś z konsulem Malińskim i dworem znaleźliśmy się ponownie w antykamerze, gdzie podano kawę po turecku, to znaczy wraz z fusami i do tego osłodzoną według widzimisię kucharza. W czasie, gdy król rozmawiał w swoim gabinecie z Marszałkiem Piłsudskim, co trwało dobre pół godziny, dwór zarzucił mnie i Ma-lińskiego szeregiem pytań o Polskę. Najbardziej interesowano się stosunkami Polski do Rosji i Niemiec, oraz osobistymi szczegółami z życia Marszałka Piłsudskiego. Oficerowie pytali mnie o udział w wojnie bolszewickiej i lata służby. Zdziwienie wywołały moje słowa, że Polska liczy 32 miliony mieszkańców. Jeden z dworzan nawet nie mógł się pohamować i wykrzyknął: — Czyż to możliwe? Ja ze swej strony dowiadywałem się o życie w Egipcie, o jego rozwój i przyszłość. Egipcjanie mówili o swoim kraju spokojnie, ale z głębokim i nieudawanym entuzjazmem. Rozmowa zeszła wreszcie na dzieje pałacu Abdine, w którym właśnie bawiliśmy. Omawiając poszczególne jego części, jeden z pułkowników rzekł, wskazując na sam środek gmachu. — Tutaj, panie kapitanie, znajduje się pomieszczenie haremowe. Słowa te zainteresowały mnie bardzo. — Gdzie, gdzie? — począłem się dopytywać. — Niestety, panie kapitanie — wtrącił się do rozmowy wielki szambelan, widząc moje zaciekawienie — pomieszczenia te są obecnie zupełnie puste. Trudno było wyczytać z wyrazu twarzy dostojnego Egipcjanina czy to słowo, niestety, wyrzekł ze smutkiem, czy tylko ze smętkiem... W każdym razie król Fuad haremu nie posiadał i żył w przykładnej zgodzie ze swoją jedyną żoną. Po skończonej rozmowie władca Egiptu odprowadził Marszałka Piłsudskiego do drzwi i pożegnał Go. Niezwłocznie wsiedliśmy do auta i udaliśmy się w drogę powrotną do Heluanu. W ten sposób odbyła się pierwsza w dziejach wizyta polska u panującego nad ziemią faraonów i piramid. 12 W GŁĄB EGIPTU Przez kilka dni Marszałek Piłsudski studiował pilnie literaturę podróżniczą, dotyczącą Dolnego Egiptu. W pewnej chwili zapytał mnie: — Wiecie, gdzie leży oaza Fayum? — Tak jest, panie Marszałku. — A jezioro Birket Karun? — Też wiem. — To dobrze. Pojedziemy zobaczyć te cuda. — Rozkaz! Oaza Fayum leży w Pustyni Libijskiej, w odległości 150 kilometrów od Kairu. Od doliny Nilu oddziela ją stosunkowo wąski pas pustyni, mierzący kilkanaście kilometrów. Pod względem terenowym przedstawia się jako depresja, której miejscem najgłębiej położonym jest wspomniane jezioro Birket Karun. Wzdłuż pasa pustyni, oddzielającego ją od doliny Nilu, ciągnie się niewielkie pasemko wzgórz (58 m nad poziomem morza), przez które jeszcze w starożytności przeprowadzono od Nilu kanał. Ta wątła, lecz dość głęboka arteria irygacyjna nawadnia całą oazę i wpada paru ramionami do jeziora Birket Karun. Nosi ona nazwę Bahr el Jussuf, czyli Kanał Józefa. Dnia 24 marca około południa wsiedliśmy z Marszałkiem Piłsudskim do auta i ruszyliśmy w drogę. Przy szoferze jechał dla asysty kawas4 poselstwa polskiego, ubrany w fantazyjny strój wschodni, wyszywany srebrem. Zaraz po wyjeździe z Kairu dostrzegliśmy pozostające nieco z boku piramidy w Gizeh. Pomniki Chefrena, Cheopsa i Menkaury spoglądały na nas obojętnie, tak samo jak spoglądały na świat przez owe sławne czterdzieści wieków, o których mówił swym żołnierzom Napoleon Bonaparte. W godzinę później mijaliśmy piramidy w miejscowości Sakkara, w pobliżu której wznosiły się ongiś mury Memphisu. Po tym olbrzymim grodzie, który w czasach swej świetności liczył ponoć milion mieszkańców, dzisiaj nie pozostało właściwie nic. Dwa przewrócone pomniki-olbrzymy, trochę gruzów i trochę pustych miejsc, gdzie podobno coś tam kiedyś się działo. 4 Rodzaj tłumacza i przewodnika. Dzisiaj wiedzą o tym tylko mądrzy profesorowie i głupi drago-mani od Cooka. Dojechaliśmy wreszcie do oazy. Pustynia urwała się tak nagle, jak nagle się zaczęła. Panoszyła się niepodzielnie aż do samego kanału irygacyjnego, otaczającego pierścieniem oazę od strony wschodniej, ale tuż za nim ślad po niej ginął natychmiast. Rozpoczynały się zielone pola i gaje. Na pierwszy rzut oka część wschodnia Fayum nie daje nam takiego obrazu, jaki przywykliśmy pielęgnować w swojej wyobraźni pod nazwą — oaza w pustyni. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się dość mizerne pola i ugory. Nigdzie ani śladu palm, czy też innych drzew. Krajobraz jest tam jak gdyby przejściem od pustyni do ziem urodzajnych. Samochód mknął wzdłuż kanału, mijając maleńkie wsie z domami, ulepionymi z wysuszonego na słońcu błota, zmieszanego z sieczką. Stary to jak świat materiał. Znali go już mieszkańcy Babilonu i Assyrii. Od czasu do czasu mijaliśmy grupę namiotów z płótna brązowego, lub też w pasy brązowe i białe. Ciemne jak zmory kobiety krzątały się właśnie około wieczornego posiłku, a mężczyźni, wróciwszy z zajęć w polu, odpoczywali przed progami, pogadując zapewne o sprawach minionego dnia. Nad wszystkim wisiał spokój i cisza wieczorna. Zapadający mrok przysłonił nam krajobraz jeszcze przed przybyciem do miasteczka Madinet el Fayum, stolicy oazy. Przez głębokie cienie przebijały tylko od czasu do czasu malownicze sylwetki palm, lub też srebrzyste wstęgi kanałów. Wreszcie zabłysły tysiące świateł i w chwilę później wjechaliśmy w wąskie uliczki, pomiędzy szeregi śmiesznych domków o płaskich dachach, „murowanych" z cegły niepalonej. Zajechaliśmy pod hotel Karun, leżący w samym śródmieściu, nad kanałem Bahr el Jussuf. Przed naszym samochodem zebrał się liczny tłum kolorowo ubranych Egipcjan, tarasując drogę. Ta sytuacja stworzyła naszemu kawasowi świetne pole działania. Wyskoczył co rychlej na chodnik, machnął pochwą karabeli i wrzasnął po arabsku: — Miejsce dla Jego Wysokości Marszałka Bilsudski! (Arabowie nie posiadają w swej mowie dźwięku „p"). Na drugi dzień Marszałek Piłsudski wstał wcześnie. O godzinie 114 8 rano siedział już przy śniadaniu, studiując podręczną mapę oazy Fayum. Mieliśmy za krótką chwilę udać się w drogę do jeziora Birket Karun. Zakrzątnąłem się żywo przy zlikwidowaniu pobytu w hotelu, kazałem szoferowi kupić benzyny i w kilkanaście minut później wszystko było do drogi gotowe. Odległość trzydziestu kilku kilometrów, dzielącą stolicę oazy od jeziora Birket Karun, minęliśmy bardzo prędko. Pomimo wielokrotnego zatrzymywania się i dopytywania o drogę, gdyż szofer nie znał tych stron, ujrzeliśmy jego fale jeszcze dobrze przed południem. Przez jakiś czas jechaliśmy równolegle, po czym droga zrobiła nagły skręt i w kilka minut później zatrzymaliśmy się na płaskim brzegu. Przed naszymi oczami roztoczył się widok bardzo, jak na pustynny Egipt, osobliwy: — olbrzymi, głęboki zbiornik wody, której natura w innych miejscach tego najsuchszego chyba na świecie kraju, tak bardzo poskąpiła. Birket Karun leży na zachodnim krańcu oazy Fayum, jego przeciwległy brzeg stanowi pustynię, pozbawioną zupełnie roślinności. Samochód nasz zatrzymał się opodal małego pawilonu „Pavillon de Chasse", służącego za bazę dla myśliwych, pragnących polować na liczne na brzegach jeziora ptactwo wodne i błotne. W odległości paruset metrów widniała grupa domków, stanowiących jedną z licznych na tym brzegu beduińskich wiosek rybackich. Stamtąd to zbiegło się na widok naszego samochodu kilkanaścioro dzieci różnego wieku i płci. Otoczyły nas dużym kołem i nie bardzo śmiać się [!] zbliżyć, prosiły przyciszonym głosem o bakszysz. Poszliśmy z Marszałkiem Piłsudskim wzdłuż wód. Brzeg był płaski, zarzucony drobnymi kamieniami i podmokły. W dali, na horyzoncie, majaczył drugi brzeg. Nawet z tej odległości widać było, że jest wyniosły i jałowy. Pustynia Libijska przedstawiała się nam jako szereg złocistych wyniosłości, podnoszących się coraz bardziej w miarę oddalania się od jeziora. Marszałek Piłsudski zapalił papierosa i obróciwszy się tyłem do widniejącej w pobliżu wioski, patrzył w sinawe tonie Birket Karunu. — Panie Marszałku — odezwałem się — tutaj na lewo znajdują się ruiny starego miasta Dionysias, a na wprost, na drugim brzegu jeziora, miasta Dimay. 115 Marszałek Piłsudski skrzywił się. — Znowu te czterdzieści wieków... W ciągu następnej godziny przebyliśmy samochodem przestrzeń, dzielącą jezioro Birket Karun od małej wioseczki Hauwaret el Makta. Tutaj gdzieś w pobliżu miała leżeć piramida Amenemmesa, którą Marszałek Piłsudski chciał zobaczyć. Nie jest ona tak sławna, jak potężne pomniki w Gizeh, czy Sakkara. Nic też dziwnego, że upłynęło sporo czasu, zanim szofer dopytał się o drogę. Prowadziła ona wzdłuż głównego łożyska kanału Bahr el Jussuf, po czym, tuż przy kanale Bahr Sela el Gedid, skręciła w lewo. Piramida wyrosła przed nami w całej swej okazałości nagle. Przejechaliśmy mały mostek i znaleźliśmy się u jej stóp. Marszałek Piłsudski wysiadł z auta. Ruszyliśmy w kierunku olbrzymiej budowli, wzniesionej w szczerej pustyni. Piramida w Hauwara jest w porównaniu z pomnikiem w Gizeh zupełnie młodziutka. Gdy bowiem tamte liczą sobie po czterdzieści siedem wieków, ta może się pochlubić zaledwie trzydziestu siedmioma. Jej budowniczy, faraon Amenemmes III rządził Egiptem około roku 1820 przed narodzeniem Chrystusa. Ongiś musiała się ta piramida przedstawiać wspaniale. Dzisiaj wygląda raczej żałośnie, aniżeli imponująco. Zbudowana jest z małych cegiełek niepalonych, sporządzonych z mułu nilowego, przemieszanego z sieczką, a więc z materiału, który jeszcze dotychczas służy fellachom do wznoszenia domków. Obłożona była cała kamiennymi blokami, które nadawały jej wygląd monumentalny. Z granitu nie pozostał dzisiaj najmniejszy ślad. Przez długie wieki łupano go w ten sposób, jak robi się to w kamieniołomach i używano do budowy domów w Madinet el Fayum i sąsiednim Hauwaret el Makta. Grób Amenemmesa w stanie obecnym przypomina wysoki pagórek, którego kształt piramidalny zaznacza się jedynie wówczas, gdy patrzymy nań z dalszej odległości. Nasz przyjazd wzbudził wśród nich niebywałą sensację. Poczęli zbiegać się zewsząd, nawołując się w chrapliwym języku arabskim i unosząc do góry swoje śmieszne, długie galabije. Jeden z nich przyniósł wyschniętą nogę ludzką, obleczoną jeszcze w tkaninę i wrzasnął: — Kupcie mumię! 116 Przyjrzałem się temu szczątkowi jakiegoś starożytnego Egipcjanina i zapytałem: — Skąd to masz? Chłopiec wskazał na wygrzebany opodal dół, dając tym do zrozumienia, że przyniesiony piszczel wykopał z ziemi. Odchodząc już do stojącego opodal samochodu. Marszałek Piłsud-ski rzekł: — Jednakże ilość pracy, włożona w tę bezsensowną budowlę jest imponująco wielka. — I pomyśleć, panie Marszałku — dodałem — że robiono to bez żadnego praktycznego znaczenia. — No tak. I to właśnie zastanawia.... PAPIEŻ KOPTÓW Amba Joannes VII, papież koptyjski, przesłał pewnego dnia Marszałkowi Piłsudskiemu pozdrowienia, oraz dary w postaci złotego krzyża i bursztynowego różańca. Posłem jego był arcybiskup, którego nazwiska, niestety, nie zapamiętałem. Wizyta była zapowiedziana naprzód, więc też powitałem dostojnika kościelnego przed willą. Jego dobrotliwą, łagodną twarz zdobiły wąsy i para poważnych oczu. Towarzyszył mu tłumacz, młody człowiek ubrany w strój europejski i czerwony fez. Marszałek Piłsudski przyjął posłów niezwłocznie i spędził na rozmowie z nimi przeszło pół godziny czasu. Następnego dnia udałem się z polecenia Marszałka do amby z rewizytą. Towarzyszył mi sekretarz naszego poselstwa, Mieczysław Maliński, oraz tłumacz. Siedziba papieża koptyjskiego mieści się w pobliżu centrum miasta Kairu, przy ulicy Darb el Was'a. Zajmuje ona kompleks budynków, z których najokazalszym jest katedra pod wezwaniem Św. Marka, zajmująca ich środek. Apartamenty prywatne amby mieszczą się w prawym skrzydle, gdzie też znajduje się jego sekretariat stanu. Lewe skrzydło jest oddane na użytek szkół. Na moją cześć, a na rozkaz amby, wyścielono drogę od pojazdu samochodowego do wnętrza pałacu barwnym chodnikiem, na którym oczekiwali mego przybycia jacyś wysocy dostojnicy kościelni. Prowadzony przez tego samego arcybiskupa, który składał wizytę 117 Marszałkowi Piłsudskiemu, udałem się do sali audiencjonalnej odznaczającej się wielką prostotą. Oprócz okazałego fotela-tronu, kilku krzeseł, małego stoliczka i dywanów, nie było w niej żadnych innych sprzętów. Gołe, białe ściany zdobiło kilka portretów i fotografii cesarskiej rodziny abisyńskiej, która, jak wiadomo, wyznaje wraz ze znaczną częścią swych poddanych obrządek koptyjski, a ambę uważa za pasterza swoich dusz. Stanąwszy przed następcą św. Marka, złożyłem mu ukłon wojskowy i wygłosiłem słowa pozdrowienia. Amba wyciągnął do mnie rękę i przywitał się, nie wstając ze swego fotela. Zająłem wskazane mi miejsce. Joannes, czyli Jan VII jest osiemdziesięcioletnim starcem o twarzy suchej i skupionej, na której pół wieku pobytu w klasztorze na pustyni arabskiej wyżłobiło niezatarte piętno ascety. Biała jak śnieg broda, oraz duże, łagodne i mądre oczy nadają jego postaci cechy wielkiej godności. Rozmowa z nim nastręcza Europejczykowi dużo kłopotu, gdyż zna on tylko język arabski, oraz staroegipski, który dotychczas jest językiem liturgicznym obrządku koptyjskiego. Trudność tę trzeba było pokonać przy pomocy tłumacza. Amba zainteresował się najpierw pobytem Marszałka Piłsudskiego w Egipcie, po czym zapytał ile ludności posiada Bulunia [!]. — Trzydzieści dwa miliony — odpowiedział za mnie tłumacz. który zapoznał się nieco z wiadomościami ogólnymi o naszym kraju. Amba zamyślił się. — Przeszło dwa razy więcej aniżeli Egipt — rzekł po chwili z nieopisanym zdumieniem. Kiwnąłem głową. — Tak, Wasza Świątobliw.isć. — Cztery razy więcej, aniżel' Abisynia!? — Tak, Wasza Świątobliwość. Amba był poruszony do głębi. Nigdy zapewne nie przeszło mu przez myśl, żeby Polska mogła być państwem o tak licznej ludności. Gorzej jednak wypadł egzamin, gdy przeszliśmy na obszar naszej Ojczyzny. Okazała się ona wielokroć mniejsza od krajów koptyjskich i z tej racji amba uczuł zapewne dużą satysfakcję. Przyniesiono na pięknej srebrnej tacy w dużych kieliszkach kryształowych sok z pomarańczy. Było gorąco, toteż wszyscy obecni 118 przy audiencji dygnitarze kościoła koptyjskiego wraz z ambą skwapliwie zabrali się do picia aromatycznego, orzeźwiającego napoju. Audiencja miała się już ku końcowi. W pewnej chwili zbliżył się do mnie jakiś dygnitarz duchowny i cichym głosem zapytał, czy pozwolimy sfotografować się razem z ambą. Zgodziłem się oczywiście bardzo skwapliwie, gdyż posiadanie takiej pamiątki, jak wspólna fotografia z głową tak egzotycznego kościoła, jak koptyjski, byłoby dla mnie bardzo przyjemne. Bezpośrednio przed zdjęciem odbyła się ceremonia wręczenia mi złotego krzyża z emaliowaną podobizną amby, oraz różańca bursztynowego. Wręczył mi je osobiście sam Jan VII. Podziękowałem za dary, różniące się od tych, które otrzymał Marszałek Piłsudski, jedynie rozmiarami, po czym nastąpiła fotografia. Jak już wspominałem, tuż przy pałacu amby znajduje się katedra pod wezwaniem Św. Marka, zbudowana w połowie ubiegłego wieku. Obejrzenie jej zaproponował nam uprzejmie sekretarz stanu. Skorzystaliśmy z tej propozycji bardzo skwapliwie i niezwłocznie skierowaliśmy swe kroki do świątyni. Z zewnątrz nie przedstawia się ona okazale, natomiast wewnątrz uderza bogactwo ozdób i dobór mnóstwa starych sprzętów, jak budki spowiednicze, stoły mszalne, podstawy pod biblię itd. Liczne obrazy przypominają swoim charakterem malowidła bizantyjskie, służące jako wzór również cerkiewnemu malarstwu rosyjskiemu. Na zwiedzeniu katedry skończyła się moja wizyta u księży koptyjskich, potomków starożytnej kasty kapłanów egipskich i, rzekomo, spadkobierców ich wiedzy tajemniczej, która jednakże, jak twierdzi wielu uczonych, — nie była tak zbyt znaczna. Żegnany uroczyście przez zgięty w niskim ukłonie dwór Jego Świętobliwości, wsiadłem do samochodu i ruszyłem zakurzonymi ulicami Kairu na nilową wyspę Zamalek, na której mieścił się gmach poselstwa polskiego. ATENY Dnia [ ] kwietnia, pożegnani bardzo uroczyście na dworcu w Kairze, a później na dworcu i w porcie w Aleksandrii, opuściliśmy Egipt na tej samej „Romanii", którą przybyliśmy do kraju faraonów. Zdążyła ona w tym samym czasie odbyć już bodaj dwa 119 rejsy i teraz objuczona towarami wracała znów do swej rodzinnej Konstancy. Do Pireusu mieliśmy morze stosunkowo spokojne; w tym porcie Marszałek postanowił wysiąść i udać się do odległych o kilkanaście kilometrów Aten. Odbywszy przejażdżkę po mieście. Marszałek Piłsudski kazał zawieść się na Akropol. Dojeżdża się tam samochodem tuż pod gigantyczne schody, prowadzące na stromą górę, na której widnieje szereg potężnych kolumn, a za nimi zręby olbrzymiego monumentalnego Partenonu. Była właśnie niedziela. Akropol roił się od wycieczkowiczów, którzy korzystając z ładnego dnia wiosennego przybyli tu spędzić kilka godzin na świeżym powietrzu. Na widok nieznanych mundurów polskich zrobił się między nimi ruch. Otoczyło nas koło gapiów. Marszałek Piłsudski skierował się pośpiesznie w stronę ruin i udał się po schodach na pierwszy taras. Tutaj zatrzymał się i począł przyglądać się zwaliskom. Nie będę ich opisywał, gdyż zrobiło to już bardzo wielu ludzi przede mną. Robią one duże wrażenie swoim ogromem i zdumiewają olbrzymim wysiłkiem pracy, jaki trzeba było wyzwolić, by taką budowlę wznieść. Marszałek Piłsudski wysłuchał pilnie wyjaśnień przewodnika. Zainteresował się między innymi tym szczegółem dziejów Akropolu, gdy był on, już za czasów tureckich, prochownią, a następnie ośrodkiem walk Wenecjan i Turków. Przy tej okazji obejrzał kilka kuł armatnich tureckich, pozostałych w zwaliskach. Z Akropolu udaliśmy się do centrum miasta, gdzie leży sławny stadion sportowy, duma współczesnej Grecji. Ta wspaniała, monumentalna budowla z białego marmuru, może pomieścić pięćdziesiąt tysięcy widzów. Stadion jest darem pewnego milionera greckiego z Aleksandrii, który w ten sposób stworzył pomnikowe dzieło, przynoszące chlubę zarówno jemu, jak i jego ojczyźnie. Na stadionie grały właśnie w piłkę dwie drużyny żeńskie. Przyjrzałem się dziewczętom. Nie wiem, jak wyglądały starożytne Greczynki, ale sądząc je po dość otyłych boginiach, wolę te współczesne, które, właśnie okazyjnie, widziałem na stadionie. Były zgrabne, wysmukłe i wdzięczne. Śmiały się wesoło i beztrosko. Skończyło się wreszcie zwiedzanie Aten. Za pół godziny miał już odejść nasz okręt w dalszą drogę. 120 Szybko tedy udaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w stronę Pireusu. Marszałek Piłsudski wciąż pilnie patrzył w okna limuzyny, a w pewnej chwili rzekł na wpół do siebie na wpół do mnie: — Akropol bez Athene, Salamina bez floty, Olimp bez bogów, Grecja bez Temistoklesa... STAMBUŁ W dalszej drodze „Romania" zatrzymała się w Stambule przez noc i opuszczała port dnia następnego w południe. Było więc czasu aż nadto na obejrzenie niektórych osobliwości miasta. Na oglądanie ich pojechał Marszałek Piłsudski z naszymi dyplomatami i ze mną. Po krótkiej przejażdżce przez miasto, utrudnionej przez fotografów redakcyjnych, którzy wciąż podjeżdżali pod nasze auto i fotografowali Marszałka przez szybę, udaliśmy się pod najwspanialszą budowlę w Stambule — pod meczet Aja Sofia.- Jak wiadomo, gmach ten, wybudowany prawie przed piętnastu wiekami, był kościołem chrześcijańskim pod wezwaniem Św. Zofii. Obecnie służy kultowi muzułmańskiemu. Wspaniałe jego wnętrze oglądałem podczas poprzedniej bytności w Konstantynopolu. Marszałek Piłsudski oświadczył, że do środka nie wejdzie i że ograniczy się do obejrzenia tego cudu techniki budowlanej od zewnątrz. Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że z zewnątrz Aja Sofia nie robi tego wrażenia, jakie odnosi się podczas przechadzki po jej wnętrzu. Spod Aja Sofii udaliśmy się do muzeum wojskowego, które mieści się w dawnym kościele Św. Ireny. Dziwne wrażenie robi to muzeum, gdzie poprzez stosy starannie zebranej broni i pamiątek wojennych tureckich, prześwitują spod tynku chrześcijańskie emblematy: krzyże i wizerunki świętych. Tureckie muzeum wojskowe w Konstantynopolu można określić, jako nagromadzenie wielkiej ilości bardzo ciekawych obiektów o różnej wartości, jednak bez jakiegokolwiek systemu. Plączą się tam wieki i źródła. Obok muszkietu z XVIII w. stoi sobie spokojnie mauzer model 98, a obok damascenki wisi mediolańska szabla. Marszałek Piłsudski obejrzał muzeum dość szczegółowo. Przyglądał się z żywym zainteresowaniem starym armatom, prototypom karabinów maszynowych o 24 lufach, oraz manekinom, przedsta- 121 wiąjącym sławnych janczarów, znanych i w naszej historii. Dłuższą chwilę zatrzymał się przed obrazem, wyobrażającym bitwę pod Wiedniem, w której Jan III pobił Turków. Wychodząc, wyraził się o nagromadzonym materiale muzealnym bardzo pochlebnie. Ostatnim obiektem, który mieliśmy obejrzeć w Konstantynopolu, był pałac sułtański Dolina Bagcze. Leży on we wspaniałym ogrodzie nad Bosforem. Z jego okien roztacza się widok tak ładny, że na określenie brak po prostu słów. Architekt wykorzystał znakomicie miejsce, tworząc z cieśniny morskiej, ogrodów i pałacu jedną prześliczną całość. O ile z zewnątrz Dolma Bagcze zachwyca, to wnętrze jego po prostu olśniewa. Takiego przepychu i bogactwa trudno znaleźć gdziekolwiek bądź na świecie. Zdaję sobie doskonale sprawę, że francuski Wersal jest nieporównanie cenniejszy pod każdym względem, niemniej jednak odmienny wschodni charakter Dolma Bagcze, jego przepych i przebijająca z każdego szczegółu urządzenia rozrzutność robi wrażenie jeszcze większe. Złocenia, karmazyn, wspaniałe dywany, z których każdy przedstawia wartość dużego majątku, kryształy, marmury, najcenniejsze drzewa, rzeźby, arabeski — wszystko to składa się na całość wprawdzie zupełnie nieeuropejską, niemniej jednak porywająco piękną. Oprowadzał nas jakiś burgrabia o profilu, przypominającym do złudzenia popularnego ongiś w Europie przedwojennej sułtana Abdul Hamida. Nie wiem dlaczego, ale pan ten robił na mnie wrażenie eunucha. I kto wie, czy nim nie był. Czasy, gdy w Dolma Bagcze spacerowały hurysy i odaliski są jeszcze nie nazbyt odległe. Służba pozostała przeważnie ta sama. Mniejsza zresztą, czy burgrabia posiadał wszystkie cechy męskości, czy też był ich pozbawiony, dość, że oprowadzał nas sumiennie nie omijając ani jednej sali i zwracając naszą uwagę na każdy szczegół więcej interesujący. I gdy pomyśleć, że w tych wspaniałych, cudnych salach żyli ludzie drżący ze strachu o swoją władzę i życie, ludzie, którzy niekiedy z przerażeniem brali do ust pokarm, obawiając się trucizny — ogarnia nas zdumienie nad ironią losu. Sułtan, otoczony haremem najpiękniejszych kobiet, stąpający po najpiękniejszych w świecie dywanach i mieszkający w najpiękniejszym pałacu — nie mógł być i nigdy nie był szczęśliwy. W Dolma Bagcze sułtana już nie ma. Pałac jest własnością republiki. Kemal Pasza, ówczesny prezydent, przeniósł się do odległej 122 Angory, a w pokojach sułtańskich zatrzymywał się tylko chwilowo. Zwiedziliśmy jego gabinet. Jest to jeden z najmniejszych i najskromniej urządzonych pokojów, z telefonem na biurku i kałamarzem, w którym atrament wysechł. Na arkuszu zwykłej bibuły leżała kartka papieru, na której widniał szereg liter, pisanych dość niezgrabnie. Czyżby' sam Ghazi wprawiał się w używanie alfabetu łacińskiego? Marszałek Piłsudski chciał jeszcze zobaczyć Wysoką Portę — wielką bramę starożytną, prowadzącą do gmachów mieszczących za czasów sułtana wszystkie ministerstwa. Od niej to utarła się nazwa, popularna jeszcze do niedawna. Nie przedstawia się ona nazbyt szczególnie. Gdyby nie ich sława, nie zwróciłbym wcale na te wrota uwagi. Po kilku godzinach pobytu w stolicy „wszelkiego pogaństwa", jakby powiedział imć pan Zagłoba, i rzuciwszy jeszcze okiem na wieżę galecką, w której tenże imć Zagłoba, według własnych zapewnień, otrzymał „palmę męczeńską", powróciliśmy do stojącej na kotwicy w Bosforze „Romanii". KRÓL KAROL Chociaż Marszałek Piłsudski nie przyjeżdżał do Rumunii „oficjalnie", niemniej jednak powitanie w Bukareszcie zgotował mu rząd rumuński bardzo okazałe. Na dworcu, udekorowanym polskimi barwami, oczekiwał wielki marszałek dworu królewskiego, prezes Rady Ministrów prof. Jorga, oraz szereg innych dygnitarzy. Marszałek Piłsudski rozpoczął swój pobyt w stolicy Rumunii od złożenia wizyty królowi Karolowi, który w godzinę później rewizytował Go w gmachu poselstwa Rzeczypospolitej Polskiej. Król przybył w towarzystwie generała Ujasze wieża, wielkiego marszałka dworu. Wówczas to Marszałek Piłsudski przedstawił mnie królowi, mówiąc: — C'est mon officier, capitaine Lepecki. Była to już druga głowa koronowana, której Marszałek Piłsudski przedstawił mnie w czasie odbywanej podróży. Rozmowa z królem Karolem trwała przeszło godzinę. Po krótkim pobycie w stolicy Rumunii, Marszałek Piłsudski udał się w towarzystwie radcy Kobylańskiego do Kiszyniowa, gdzie 123 zatrzymał się w domu konsulostwa Uzdowskich. Po powrocie do Bukaresztu i po odbyciu pewnych konferencji, postanowił Marszałek jeszcze udać się do Falticeni, gdzie stacjonował 16 pułk piechoty „imienia Marszałka Piłsudskiego". Po przyjęciu deńlady udaliśmy się w dalszą drogę do Polski, gdzie stanęliśmy w Warszawie dnia 22 kwietnia. NOTATKI Po powrocie z Egiptu czas począł płynąć po dawnemu. Jak poprzednio mieszkałem w Giszu, jak poprzednio pełniłem służbę adiutancką i jak poprzednio miałem zaszczyt prowadzić niekiedy długie rozmowy z panem Marszałkiem. Dnia 28 kwietnia w południe udaliśmy się samochodem na Zamek, do pana Prezydenta. Przedtem wysłał mnie pan Marszałek samego, aby zapytać się pana Prezydenta, czy zaproponowany dzień i godzina przybycia odpowiada Mu. Wydając mi to polecenie, pan Marszałek dodał: „Pan Prezydent jest zawsze bardzo zajęty, ja nie mogę robić mu niespodzianek". W pierwszych dniach maja, bodaj 9, odbyła się narada wszystkich pomajowych premierów, o której było wówczas bardzo głośno w prasie. Pan Marszałek powiedział do mnie już po jej zakończeniu: „My tak się zbieramy, jak Anglicy". Nadchodząca wiosna nie dawała Marszałkowi spokoju. Wciąż zagadywał na temat, że tam w Pikieliszkach na pewno już drzewa puściły listki, to znowu, że w ogrodzie musi być już zrobione, że co do żyta, to na pewno... Aż wreszcie zdecydował, że 11 maja rano pojedziemy do Wilna. Ja pojechałem również. W pięć dni później byliśmy już z powrotem w Warszawie, gdzie pan Marszałek jeszcze raz stwierdził, „że jednak u nas (to znaczy na Wileńszczyźnie — przypisek mój) wiosna zaczyna się dobre dwa tygodnie później". Dnia 22 maja odbyło się posiedzenie Rady Wychowania Fizycznego pod przewodnictwem Marszałka. Sekretarzem tej Rady przez dłuższy czas była dr Eugenia Lewicka, zmarła w lecie 1931 r. Na posiedzeniu tym gen. dr Stanisław Rouppert, szef departamentu zdrowia Ministerstwa Spraw Wojskowych, wygłosił pośmiertne wspomnienie o niej. 124 W tym czasie przybył do Warszawy, wzbudzając niemałą sensację Emir Fajsal, syn Ibn Sauda — króla Nedżdu i Hedżasu. Został on zaproszony do Belwederu na herbatę w dniu 25 maja po południu. Pobiegłem, aby zobaczyć egzotycznego gościa i przypatrzyć się jak wygląda. Wówczas jeszcze nie przypuszczałem, że w dwa lata później znajdę się w Bagdadzie, gdzie rządził bratanek Emira Fajsala, król Ghazi I. Fajsal przybył w towarzystwie dwóch dworzan we wspaniałych szatach wschodnich, o których pewien znawca-profesor powiedział mi, że zdradzają ich przynależność do najbardziej fanatycznego plemienia Arabii — Wahabitów. W kilka dni po wizycie Emira, Marszałek wysłał mnie do Brześcia n/Bugiem, aby przygotować tam Jego przybycie. Udał się tam samochodem dnia 10 czerwca i po dwóch dniach wrócił. Dnia 18 czerwca wyjechał Marszałek do Ciechocinka w odwiedziny do pana Prezydenta. Po dwugodzinnej konferencji, powrócił tego samego dnia również samochodem do Warszawy. Na Ciechocinku nie skończyły się te wiosenne wyjazdy pana Marszałka. Dnia 24 czerwca udał się w towarzystwie ppłk. Kazimierza Glabisza do Przemyśla, skąd już 26 powrócił do Warszawy. PIKIELISZKI Przez szereg ostatnich lat życia Marszałek Piłsudski spędzał część lata, zwykle około sześciu tygodni, w swej osadzie żołnierskiej, otrzymanej na podstawie prawa o osadnictwie wojskowym na kresach. Marszałek lubił swoje Pikieliszki, leżące w pobliżu Jego stron rodzinnych, gdzie od wieków rodzili się i umierali Jego dziadowie. Nie zadowalał się też wyłącznie letnim tam pobytem, nie było roku, aby nie odwiedził tych stron dwa, trzy razy, chociaż na parę godzin. Zwykle robił to podczas pobytu w Wilnie. W czasie przed letnim urlopem żył Marszałek w radosnym podnieceniu: „Za tydzień ja już sobie będę spacerował nad jeziorem". Sprawy załatwiało się wtedy szybciej i gładziej. Marszałek bywał wesoły, chętnie zgadzał się dodać kilka dni urlopu, a mnie szczególnie, nigdy nie sprzeciwiał się, gdy prosiłem o zezwolenie na wyjazd za granicę, „Tak, tak — mówił — ja wiem, ja wam to już mówiłem, wy jesteście włóczęga, musicie się włóczyć. Dobrze, dobrze, ja się nie sprzeciwiam". Wyjazd następował w końcu czerwca lub na początku lipca. W 1932 r. wypadł 7 lipca. Datę tę znaliśmy wcześniej i wszyscy do niej przystosowaliśmy swoje odpoczynki i różne sprawy. Dotyczyło to nie tylko adiutantury, ale również i oficerów Biura Inspekcji Giszu, a więc płk. Witolda Warthy, ppłk. Kazimierza Glabisza, ppłk. Franciszka Sobolty, szefa gabinetu ministra — mjr. Adama Sokołowskiego, no a przede wszyskich członków rządu i wyższych wojskowych. Marszałek nie lubił, gdy ktoś, kogo potrzebował, znajdował się na urlopie. I to nawet wówczas, gdy na ten urlop się zgodził. Wiedzieli o tym doskonale wszyscy dygnitarze i tym skwapliwiej starali się nie opuszczać Warszawy, 126 gdy przebywał w niej Marszałek. We wszystkich ludziach bliskich Marszałka ze względu na wykonywane funkcje, wyrobiło się poczucie jak największego ułatwiania Mu pracy. Jakiekolwiek jej utrudnienie spotykało się z ogólnym, bezwzględnym i twardym potępieniem. Marszałkowi w Jego pracy i życiu należało usuwać sprzed nóg najmniejszy kamyczek, a nigdy najmniejszego pyłku nie podrzucać. Kto to zrobił, zostawał w opinii potępiony do gruntu. Nikt zresztą tego nie robił, wszystkich ożywiała jak najlepsza wola, a religijne wprost uczucie pozwalało z łatwością znosić wielką nieraz cierpkość uwag Marszałka i Jego bezwzględność w ocenianiu spraw, które uważał za źle załatwione. Na Marszałka nikt nie śmiał się gniewać, ani obrażać. To było nie do pomyślenia. A zwierzenie się z taką myślą, wywołałoby oburzenie. „Komendant ma prawo rugać" — powtarzał każdy z niezachwianą pewnością. Należy przyznać, że Marszałek korzystał z tego prawa od czasu do czasu. Nie raz widziałem nie jednego wielkiego dygnitarza, wychodzącego z gabinetu Marszałka z wypiekami na twarzy. Dygnitarz wychodził cichutko i tylko niektóry poskarżył się: „Ale Komendant dzisiaj w humorze, jejejej!..." Bardzo nie lubił, gdy jakąś nieudaną sprawę motywowano: „ja przecież chciałem jak najlepiej". Zżymał się na to mocno. Pewnego razu nie wiedząc jeszcze o tym, starałem się tłumaczyć pewnego dygnitarza takimi słowami: — Tak prawda, panie Marszałku, nie udało się, ale on to zrobił w najlepszej myśli. Chciał z całego serca usłużyć panu Marszałkowi. Marszałek aż poruszył się w fotelu. — Już i ten wyłazi mi z tym sercem! Prawdziwa choroba z tym sercem. Ja na takie serca.... Ile razy dureń zrobi dureństwo, tyle razy wyskakuje z sercem, z najlepszą wolą i najlepszą chęcią. Ej, siec was wszystkich batogami za te najlepsze chęci... Przestraszyłem się tego wybuchu, więc też milczałem, czekając tylko odpowiedniego momentu, aby wyjść z gabinetu. Ale Marszałek nie przestawał mówić, więcej zresztą do siebie i swoich myśli, aniżeli do mnie. — Bałwany z dobrymi chęciami. To najgorsi! Robi miny pobożne, przewraca ślepiami, a jak źle robi, to zaraz z sercem i dobrą chęcią wyjeżdża. Bolszewików na was sprowadzić, ci nauczyliby was zapomnieć o dobrej woli. 127 [- -] Tak więc wraz z Marszałkiem szykowało się każdego lata do urlopów mnóstwo urzędnikowi oficerów. Niekiedy wyglądało to nawet dość zabawnie, jak po wyjeździe Marszałka Warszawa u góry nagle pustoszała. Fakt ten bywał nawet przedmiotem stałych żartów i „prześmieszków", ale nikt nie miał zamiaru wstydzić się tego, że, oczywiście, Komendanta się boi i że na wszelki wypadek woli być na swoim posterunku w czasie Jego obecności w Warszawie. Dla szerokich warstw ludności oznaczało to, że Marszałek trzyma wszystkich, nie zawsze przecież popularnych członków rządu czy innych wysokich funkcjonariuszy, „w garści". I zresztą była to prawda. W lecie 1932 r. wyjątkowo nie wybierałem się w żadną dalszą podróż, urlop postanowiłem spędzić nad morzem, w Jastrzębiej Górze. Z tego to powodu spadła na mnie większa część roboty, związanej z dorocznym wyjazdem Marszałka do Pikieliszek. Naturalnie, gros przygotowań odbywało się w Belwederze pod okiem pani Marszałkowej, ale i moja porcja była spora. Zawsze tak było, że przez cały czas pikieliskiej willegiatury była z Marszałkiem również pani Marszałkowa i córki. Najczęściej wyjeżdżała wcześniej, aby wszystko przygotować i aby Marszałek mógł wpaść od razu w pełny tok odpoczynku. Tak było i w roku 1932. Dwór w Pikieliszkach jest stary, mury posiada jak na dzisiejsze czasy śmiesznie grube, a kafle w piecach olbrzymie, wskazujące że budowano je w połowie XVIII w. Stoi na wielkiej wyniosłości, nad brzegiem dużego jeziora, w odległości kilkudziesięciu metrów od niego. Właściwie nie posiada ani frontu ani tyłu, ponieważ zarówno stronę podjazdu jak i stronę od jeziora można uznać za frontowe. Od podjazdu posiada ganek oraz okrągły klomb, od tyłu zaś werandę i park. Marszałek przebywał zwykle po stronie tylnej, na werandzie lub w parku. Pokojów we dworze było [ J z czego pan Marszałek zajmował jeden, pani Marszałkowa z córkami drugi, a jeden (środkowy) był przeznaczony na jadalnię. Z jadalni prowadziło wyjście na werandę, ulubione miejsce przebywania całej rodziny. Tam też często jadano obiady i podwieczorki, o ile pogoda na to pozwalała. 128 Pokoje były urządzane każdego roku na nowo, gdyż w zimie rządca urządzał w nich (z wyjątkiem pokoju pana Marszałka) rodzaj składziku na owoce, groch, ziarno, a nawet na kartofle. Pamiętam, gdy pewnego razu, wczesną wiosną, przyjechałem do Pikieliszek z rozkazu pana Marszałka, aby zobaczyć co „słychać" w parku, zastałem pokoje w nieładzie wołającym o pomstę do nieba. Tak więc każdego lata było dużo do roboty, aby mieszkanie we dworze doprowadzić do należytego stanu. Niemało w to pracy wkładała zawsze pani Marszałkowa. Do największych atrakcji Pikieliszek należało jezioro i park. Pierwsze, długości około 2 kilometrów i paruset metrów szerokości, otaczało dwór z dwóch stron i nadawało okolicy charakter malowniczy i sielankowy. Wzdłuż całego jego brzegu północnego znajdował się stary park, a właściwie kawałek lasu z alejami, gdzie stuletnie lipy i graby składały się na zieloną, piękną całość. Od werandy dworu prowadziła po pochyłości alejka do „portu" — małego pomostu drewnianego na jeziorze — przy którym przywiązywano niewielką łódź wiosłową. Łodzią tą niejednokrotnie Marszałek Piłsudski wyjeżdżał na spacer, wożony przez córki, lub przez przygodnych gości. Pewnego razu nawet ja miałem możność zawieźć Go na niewielką wysepkę położoną na wprost dworu, u przeciwległego brzegu. Na niej to przed paru laty, zanim ja jeszcze byłem adiutantem. Marszałek Piłsudski zgubił pierścień z brylantem — dar miasta Wilna. Na próżno szukano pilnie, na próżno przekopano każdą piędź ziemi — pierścień nie odnalazł się już nigdy. Wzdłuż jeziora, brzegiem, prowadziła śliczna alejka przez park aż do miejsca, gdzie ono zwężało się bardzo. Ze względu na charakter cieśniny, Marszałek miejsce to nazwał Dardanelami. Stała tam ławeczka, jedno z ulubionych miejsc Marszałka. W innym znowu miejscu wybudowano altanę, skąd roztaczał się piękny widok na jezioro i skąd można było obserwować bujne życie ptactwa wodnego. A ptactwa tego było na jeziorze pikieliskim mnóstwo, ponieważ Marszałek kategorycznie zakazał na nie polowania. Najwięcej było kaczek, nurków i łysek. Ptaki te po paru latach zorientowały się, że jest to dla nich miejsce bardzo bezpieczne i gromadziły się tam nieomal tysiącami. Ich mnogość cieszyła Marszałka, który obserwował je z wielką przyjemnością i wielokrotnie ...129 wspominał, jak to w Pikieliszkach ptactwo sejmy odbywa. Naturalnie działo się to z dużą szkodą dla gospodarstwa rybnego w jeziorze, ale tym Marszałek się nie przejmował. W Pikieliszkach pan Marszałek odpoczywał. Każdy o tym wiedział i nikt tam ze sprawami państwowymi nie „pchał się". Niekiedy tylko zmuszony był zakłócić spokój min. Beck, ale tylko w sytuacji wyjątkowej. Najczęściej zjawiał się ktoś z Wilna, jako gość. Raz spotkałem tam n a podwieczorku gen. Wacława Stachiewicza, obecnego szefa Sztabu Głównego, czasem przyjeżdżał płk Zygmunt Wenda, który w Pikieliszkach przedstawił swą żonę państwu Marszałkostwu w 1934 r. Co do rodziny, to ta zjawiała się w Pikieliszkach często i zawsze była mile widziana. Pan Adam, pan Jan, pani Żuła, panna Wanda, panna Zulka czy inni zawsze mieli drzwi i serca szeroko otwarte. Pikieliszki leżą o pół kilometra od szosy Wilno — Podbrodzie. W miejscu, gdzie trzeba skręcić z szosy do dworu stał budynek szkoły powszechnej; w lecie naturalnie nieczynnej. Podczas pobytu Marszałka we dworze zajmował ją zawsze kpt. Bolesław Ziemiański dla siebie i ludzi z ochrony osobistej. W rozdziale o ochronie piszę o kłopotach tego oficera i jego zmartwieniach. Należy przyznać, że miał zadanie niezbyt łatwe ze względu na to, że Marszałek nic w ogóle o ochronie nie chciał wiedzieć, a pani Marszałkowa ledwie ją tolerowała. Dwór i szkoła posiadały wprawdzie telefon, ale należy przyznać, że ten środek łączności nie funkcjonował zbyt dobrze. W roku bodaj 1934 zdarzyło się, że pan Marszałek chciał rozmówić się z Warszawą i ani rusz nie mógł uzyskać połączenia. Marszałek rzadko się gniewał na oficerów wykonawczych, ale wówczas zażądał usunięcia odpowiedzialnego za to niedociągnięcie „drucika". Posiadając telefon, dwór nie posiadał jednak światła elektrycznego, lecz naftowe. W ostatnich latach pani Marszałkowa sprowadziła lampy żarowe, bardzo jasne, które pozwalały zapomnieć o tym braku, ale poprzednio dawał się on porządnie we znaki. Nie zawsze jednak udawało się Marszałkowi Piłsudskiemu spędzić urlop letni w Pikieliszkach bez przerw, wywołanych koniecznościami państwowymi. Bodaj najgorsze było ostatnie lato, w roku 1934. Obszernie o tym piszę w rozdziale o zamachu na min. 130 Pierackiego. Różne zdarzenia, ściślej lub luźniej z nim związane sprawiły, że ostatni wypoczynek Marszałka Piłsudskiego w Pikieliszkach był przerywany [ ] razy. W innych latach bywało spokojniej, ale nigdy nie zdarzyło się, aby Marszałek miał cały sześciotygodniowy urlop wolny od kłopotów i spraw urzędowych. Czas spędzał Marszałek Piłsudski na „lenieniu się", jak sam czas nic nierobienia i bezczynności określał, oraz na rozmowach z żoną i córkami. Poświęcał się tam cały życiu rodzinnemu, od którego w Warszawie odciągało Go przecież tyle spraw. W Pikieliszkach Marszałek Piłsudski nie był ani dyktatorem, ani Twórcą Niepodległości, ani politykiem, był jedynie mężem i ojcem. Może też dlatego tak je lubił. Nigdy nie zapomnę tego dnia letniego w 1932 r., gdy przyjechałem do Pikieliszek, aby dowiedzieć się, czy czego nie potrzeba. Był to bodaj sierpień. Z samochodu wyszedłem opodal dworu, nie chcąc robić hałasu, i pieszo udałem się na drugą stronę domu. Spotkałem tam pannę Wandę. Przywitawszy się ze mną, panna Wanda zwróciła się w stronę parku i przyłożywszy rączki do ust zawołała: — Mamusiu, mamusiu, przyjechał pan Lepecki. Potem razem poszliśmy w stronę jeziora i po chwili spotkaliśmy panią Marszałkową. Stosunek pani Marszałkowej do adiutantów był nieomal matczyny. Interesowała się nami, traktowała nas jak domowników, czym ujmowała nas sobie i bardzo zobowiązywała. Zobaczywszy mnie teraz, przywitała się serdecznie i wyraziła życzenie, abym został na kolacji. Ponieważ pan Marszałek był na przechadzce w parku, więc zawiozłem pannę Wandę i jeszcze kogoś z rodziny łódką aż do Dardaneli, płosząc po drodze dzikie kaczki i kurki wodne. Nad całymi Pikieliszkami panowała głęboka cisza, mącona tylko głosami ptaków i owadów. Plusk wody wydawał mi się jakiś świąteczny, niedzielny, a zarazem świętokradzki. Wydawało mi się prawie grzechem mącenie nim tego dostojnego spokoju. Jechaliśmy w milczeniu, przypatrując się wspaniałym koronom lip i wiązów, przeglądających się w szybie jeziora. Pomyślałem wtedy, że aby czuć się dobrze w tej ciszy i monotonii, trzeba mieć w sobie bogactwo życia wewnętrznego, że bez niego można by się w takich Pikieliszkach „urwać" z nudów. 131 Ale Marszałek Piłsudski snąć się w nich nie nudził, skoro z taką radością zawsze do nich jechał i z taką miłością o nich opowiadał. Gdy w 1938 r. odwiedziłem Pikieliszki po raz ostatni, znalazłem je takie same, jak podczas pierwszej w nich wizyty. I chociaż w Polsce przez te sześć lat tyle się zmieniło, Pikieliszki pozostały te same: ciche, spokojne i trochę świąteczne. Tylko ścieżki nieco zarosły i ławki w parku więcej spróchniały... Wypoczynek w Pikieliszkach w lecie 1932 r. zakłóciła panu Marszałkowi wieść o śmierci żony pana Prezydenta Rzeczypospolitej, Michaliny Mościckiej. Cieszyła się ona sympatią Marszałka Piłsud-skiego. Słyszałem niejednokrotnie, jak chwalił zalety jej serca i charakteru. Była o niej mowa również w Heluanie z okazji nabywania prezentów dla różnych osób w Polsce. — Dla pani Prezydentowej — rzekł wówczas Marszałek — ja przeznaczam tę makatę. Gdy wróciliśmy do Warszawy, kazał mi Marszałek ową makatę zawieźć pani Michalinie do Spały, ponieważ właśnie tam podówczas przebywała. Pojechałem samochodem. Było to w maju. Pani Prezydentowa była już wtedy chora, ale jednak nie leżała w łóżku. Gdy zameldowałem jej swoje przybycie, poprosiła mnie do siebie niezwłocznie. Wyglądała wprawdzie mizernie, ale pomimo tego na myśl mi nawet nie przyszło, aby śmierć miała już nad nią pochylać swe czarne skrzydła. Była przy niej córka, późniejsza ministrowa [ ] Bobkowska i jeszcze jakieś panie. Pamięć Marszałka Piłsudskiego bardzo ją wzruszyła. — Niech pan bardzo, bardzo podziękuje. I proszę powiedzieć, że przy pierwszej sposobności chciałabym podziękowanie powtórzyć osobiście. Biedna pani Prezydentowa! Nie przypuszczała jeszcze wtedy, że nigdy już Komendanta nie zobaczy, i że zanim upłyną trzy miesiące Komendant będzie kroczył za jej trumną... Dnia 18 sierpnia zmarła pani Michalina, budząc powszechny żal i żałobę. Jej skromność, wielki takt i serce czułe na cudzą niedolę pozostały w pamięci wszystkich, którzy mieli zaszczyt zetknąć się z nią kiedykolwiek osobiście. Na wieść o śmierci pani Prezydentowej, Marszałek Piłsudski opuścił Pikieliszki i przybył do Warszawy, aby wziąć udział w obrzę- 132 dach pogrzebowych. Ja przebywałem wówczas na urlopie i o powrocie Marszałka do Warszawy dowiedziałem się z gazet. Naturalnie pobiegłem natychmiast do Belwederu i zameldowałem swoją obecność. Zjawił się też zaraz mjr Busłer i kpt. Miładowski. Gdy późnym wieczorem tego dnia przyniosłem gazety, pan Marszałek rzekł, nawiązując do nieszczęścia jakie spotkało pana Prezydenta: — Ja musiałem przerwać urlop i przyjechać do Warszawy. Ja muszę teraz biednemu panu Prezydentowi okazać jak najwięcej serca. W dniu 21 sierpnia, dniu żałobnej mszy świętej, udał się Marszałek Piłsudski na Zamek, zabierając mnie z Sobą. W samochodzie wspominał o tym, jak dawno zmarłą znał, żaląc się nad losem osieroconego pana Prezydenta. Na Zamku przez dłuższą chwilę Marszałek rozmawiał z panem Prezydentem, po czym udaliśmy się przejściem łączącym bezpośrednio rezydencję królewską z katedrą na mszę świętą. W katedrze, na katafalku, w kwiatach i wieńcach, stała trumna ze zwłokami. Pan Prezydent zasiadł w fotelu, przeznaczonym dla głowy państwa, pan Marszałek w fotelu, ustawionym specjalnie na środku nawy. Następnego dnia rano pan Marszałek opuścił Warszawę, udając się ponownie do Pikieliszek, gdzie pozostał tego roku do 27 sierpnia. NOTATKI 3 wrzesień 1932 r. Przed obiadem Marszałek przyjął ppłk. Kazimierza Glabisza (11) i mjr. Adama Sokołowskiego (13), po południu zaś przyjął ich obu, ale również oddzielnie jeszcze raz. 6 wrzesień Rano był przyjęty ppłk Glabisz, po obiedzie zaś — gen. Janusz Gąsiorowski. 7 wrzesień O godzinie 11 był przyjęty gen. Gąsiorowski, o godzinie 13 płk Bohdan Rulewicz (szef biura personalnego M.S. Wojsk.) razem z ppłk. Franciszkiem Soboltą. 133 8 wrzesień O godzinie 12 był przyjęty mjr dypl. Adam Sokołowski. 9 wrzesień Był mjr dypl. A. Sokołowski. Wieczorem o godzinie 22 przybył zaproszony uprzednio prezes Rady Ministrów — Aleksander Prystor. 10 wrzesień Dzisiaj sobota. Marszałek kazał sprowadzić fryzjera Brodzkiego na rano. Golił się i strzygł. Przed południem Marszałek udał się do Belwederu. Zapowiedział powrót do Giszu na poniedziałek. 11 wrzesień W nocy w Belwederze meldowałem Marszałkowi o śmierci znakomitych lotników Żwirki i Wigury. 12 wrzesień Na dzisiaj byli zamówieni: prof. dr Aleksander Januszkiewicz z Wilna i ppłk dr Stefan Mozołowski. 13 wrzesień Gen. Gąsiorowski był przyjęty o godz. 13. 15 wrzesień Byli przyjęci: Wieniawa-Długoszowski i ppłk Glabisz. O godzinie 18 był przyjęty wiceminister Józef Beck z p. Skrzyńskim. 16 wrzesień Wieniawa prosił, aby zameldować Marszałkowi, że ma jutro wyjechać. Marszałek kazał zawezwać go jutro na 12.30. 17 wrzesień Był gen. Wieniawa. Przed obiadem Marszałek udał się do Belwederu, zapowiadając swój powrót na poniedziałek 19. 19 wrzesień Byli: ppłk Glabisz i płk Wartha. 134 20 wrzesień Był gen. Gąsiorowski. Marszałek polecił odszukać mi p. Aleksandra Lednićkiego i poprosić o przybycie do Giszu1. 21 wrzesień Rano o godzinie 13 przyjął Marszałek generała Kazimierza Sosnkowskiego. 22 wrzesień Był gen. Wieniawa przed południem. O godzinie 17 przyjął Marszałek pana Aleksandra Lednićkiego. 24 wrzesień Zgłaszał się dr Ludwik Górecki. Ma być przyjęty w Belwederze. 26 wrzesień Rano był ppłk Glabisz, po południu wiceminister Józef Beck. 27 wrzesień Marszałek przyjął o godzinie 18.30 generała Sławoja Składkow-skiego. 28 wrzesień Rano był fryzjer; o godzinie 13 został przyjęty gen. Mieczysław Smorawiński. 29 wrzesień Był gen. Gąsiorowski. 30 wrzesień Rano o 12.30 przyjął Marszałek gen. Stanisława Roupperta, po południu był ppłk Franciszek Sobolta. 1 październik Marszałek przyjął o 13 wiceministra J. Becka. 2 październik Wyjątkowo, pomimo niedzieli. Marszałek pozostał w Giszu. Rano był fryzjer. ' Lednicki mieszkał przy ul. Piusa. Odwiedziłem go osobiście w domu i zakomunikowałem życzenie Marszałka. 135 3 październik Byli: rano — gen. Gąsiorowski, po południu — mjr dypl. A. Sokołowski. 10 październik Byli: gen. Gąsiorowski i ppłk Glabisz. 11 październik Dzisiaj rano wyjechaliśmy z panem Marszałkiem pociągiem osobowym do Wilna. Na dworcu żegnało kilku członków rządu, w Wilnie na stacji witał wojewoda Beczkowicz. 14 październik Marszałek przyjął o godzinie 13 gen. Sławoja Składkowskiego, o 14 zaś mjr. dypl. Adama Sokołowskiego. 15 październik Dzisiaj Marszałek urządził o godzinie 17.30 konferencję na którą zaprosił: gen. Sławoja Składkowskiego, gen. Janusza Gąsiorowskiego, płk. dypl. Witolda Warthę i ppłk. dypl. Kazimierza Glabisza. 16 październik Marszałek wyjechał dzisiaj w południe na spacer do Sulejówka. 22 październik Marszałek przyjął w Belwederze amerykańskiego szefa sztabu głównego, gen. Mac Arthura. Wszyscy mówili, że podobny do Wieniawy. Wachmistrz — Pikiel zrobił fotografię. 27 październik W Belwederze przyjął Marszałek o godzinie 17.30 Helmera Róstinga — Wysokiego Komisarza Ligi Narodów w Gdańsku wraz z wiceministrem J. Beckiem. 29 październik Był wiceminister Józef Beck. 30 październik Marszałek przyjął o godzinie 17.30 gen. Kazimierza Fabrycego. 31 październik Marszałek przyjął o godzinie 13 wiceministra Józefa Becka; o godzinie 18 był przyjęty prezes Rady Ministrów Aleksander Prystor. Siedział prawie do północy. 136 1 listopad Był dzisiaj przyjęty, pomimo dnia świątecznego, minister spraw zagranicznych, August Zaleski. Audiencję miał wyznaczoną na godzinę 18. Bawił bardzo krótko. Z rozkazu Marszałka zawiadomiłem dzisiaj gen. Edwarda Śmigłego-Rydza, że jest proszony na jutro na godzinę 18. 2 listopad Marszałek przyjął o godzinie 18 gen. Edwarda Śmigłego-Rydza i rozmawiał z nim przeszło godzinę. Po kolacji, o godzinie 21.30, przyszedł, zaproszony uprzednio prezes Rady Ministrów, Aleksander Prystor. Wyszedł po godzinie 23. 3 listopad Dzisiaj o 13.15 był przyjęty płk Wieniawa-Długoszowski i pozostał do obiadu. 5 listopad Marszałek wzywał dzisiaj o 13 płk. Warthę. Dzisiaj, jako w dzień sobotni, Marszałek udał się do Belwederu. 6 listopad Miałem dzisiaj w nocy długą rozmowę z Marszałkiem o wyborach w Niemczech i o Adolfie Hitlerze. 8 listopad O godzinie 12 w nocy byłem w Belwederze u Marszałka, aby zapytać o rozkazy. Pan Marszałek zapowiedział powrót do Giszu na dzień następny i kazał aby stawili się: mjr Adam Sokołowski i mjr Franciszek Sobolta. 9 listopad Marszałek powrócił do Giszu. Byli przyjęci: mjr Sokołowski i mjr Sobolta. 10 listopad Był przyjęty o 13 gen. Janusz Gąsiorowski. 11 listopad Marszałek przyjął defiladę wojska na placu im. Marszałka Piłsudskiego, po czym udał się do Belwederu. 137 Pan Prezydent Rzeczypospolitej przybył o godzinie 17 do Belwederu z wizytą do Państwa Marszałkostwa. 16 listopad O godzinie 13.15 był przyjęty gen. Tadeusz Kasprzycki. 19 listopad Ppłk Kazimierz Glabisz był przyjęty o 16, gen. Kwaśniewski o 16.30. 23 listopad Rano strzygł pana Marszałka fryzjer Brodzki. Po południu byli przyjęci: płk Wartha i ppłk Glabisz. 24 listopad Admirał Jerzy Świrski odbył rozmowę z Marszałkiem. Min. Tadeusz Schaetzel był przyjęty o 6. 25 listopad Min. Tadeusz Schaetzel był przyjęty o 15, gen. Janusz Gąsiorowski o 17.15. 28 listopad Premier Aleksander Prystor przyszedł o 18 i siedział do kolacji. 29 listopad Mjr Adam Sokołowski był przyjęty o 18. 30 listopad Byli przyjęci: ppłk Glabisz i płk Wartha. ROK 1932 PŁK BECK ZOSTAJE MINISTREM Pod datą 31 października zapisałem w „Dzienniku Adiutanta" wizytę płk. Becka na godzinę 13, a premiera Prystora na godzinę 18. W tym samym Dzienniku zapisałem, że l listopada o 18 był przyjęty, pomimo dnia świątecznego, minister August Zaleski, a następnie — oddzielnie — przyjął pan Marszałek generała Edwarda Śmigłego Rydza i jeszcze raz premiera Prystora. Niewątpliwie wizyty te miały związek z nominacją płk. Józefa Becka na ministra spraw zagranicznych, która została podpisana dnia 2 listopada, a więc po tych wszystkich audiencjach u pana Marszałka. Dla mnie dzień nominacji Józefa Becka1 na ministra spraw zagranicznych kojarzy się z taką rozmową telefoniczną: — Hallo! — Tu kapitan Lepecki, słucham. — Tu Beck, dzień dobry. — Dzień dobry, panu pułkownikowi. — Gdyby mnie Komendant potrzebował, to wiedzcie, że urzęduję już pod numerem... Wiedziałem, że był to numer domofonu w gabinecie ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego, więc też od razu zapytałem: — Czy mam pogratulować panu ministrowi? — Gratulować nie ma czego. — Więc gratuluję... Nominacja płk. Becka nie była dla nikogo niespodzianką. Wszyscy wiedzieli już od dawna, że cieszył się on nieograniczonym zaufaniem Marszałka Piłsudskiego i jego obecność w pałacu Bruhla była zbyt wiele mówiąca, aby tekę min. Zaleskiego uważać za nazbyt trwałą. 1 Płk Beck był przez pewien czas w tym samym resorcie wiceministrem. 139 Wspomniałem, że płk Beck cieszył się nieograniczonym zaufaniem Marszałka Piłsudskiego. Nie napisałem tych słów nieoględnie, bądź też w ferworze pisarskim. Jestem przekonany, że tak właśnie było. Oczywiście, nie wiem, o stosunku Marszałka Piłsudskiego do wielu innych ludzi. Być może był on podobny do stosunku do Becka, ale o ile chodzi o ostatnie pięć lat życia Komendanta, w czasie których stykałem się z Nim blisko, to mam śmiałość napisać, że płk Beck był Mu poza rodziną osobą bodaj najbliższą. On jeden miał drzwi Giszu zawsze przed sobą otwarte. Marszałek nie lubił, gdy zgłaszano się do Niego z prośbą o audiencję i zły humor z tego powodu niejednokrotnie wyładowywał na adiutantach. Otóż jedynie wówczas nie irytował się i nie gniewał, gdy zgłaszałem płk. Becka. Zawsze wtedy dostawałem natychmiastową odpowiedź: — Dobrze, dobrze. Ja mogę go przyjąć. W ciągu lat coraz więcej ludzi odpadało z wizyt [!J u Marszałka, coraz to trudniej pozostałej reszcie udawało się uzyskać upragnione rozmowy, jedynie dla Becka nic się nie zmieniało. A nawet przeciwnie, coraz częściej w słowach Marszałka przewijała się niezwykła u Niego nuta czułości, kierowana do „kochanego Becka". Gdy Beck wyjeżdżał na trudną rozprawę do Genewy, czy też do którejś ze stolic europejskich, Marszałek z troską w głosie mówił o tym, co będzie tam musiał znieść i wycierpieć Beck. „Aż się o niego boję" — rzekł podczas pobytu w Moszczanicy, w czasie gdy Beck szamotał się właśnie z areopagiem Ligi Narodów. Sympatię tę przeniósł Marszałek i na jego żonę. Miałem możność przekonania się o tym w 1933 r., gdy to pani ministrowa Jadwiga Beckowa towarzyszyła swemu mężowi w podróży do Moskwy. Pan Marszałek przebieg tej wizyty śledził pilnie w prasie, no a poza tym miał i inne o niej relacje. Otóż jakoś wkrótce po powrocie obojga małżonków do Warszawy zagadnąłem Marszałka na temat ich podróży. — Pięknie Becka przyjmowali w Moskwie — powiedziałem. Marszałek poruszył się żywo w fotelu, podniósł nachyloną nad jakimiś papierami głowę. — Ja im tego wcale nie mam za zasługę — rzekł — Oni musieli. — W każdym razie, panie Marszałku, Beck porządnie się tam namęczył. Miło to w tej Moskwie nie jest. 140 Marszałek żachnął się. — Miło... Co wy mi tu takie piękne słowo brudzicie! Miło. Ja mówiłem kiedyś w Wilnie dużo o tym słowie. I jakby przez jakieś skojarzenie. Marszałek wspomniał o ministrowej Beckowej. — Jemu w tej Moskwie dużo pomogła żona. — Pani Dziuba... Marszałek spojrzał na mnie z zaciekawieniem. — Jak wyście powiedzieli? — Pani Dziuba. — No dobrze, dobrze, niech będzie. Nie wiem, oczywiście, co było powodem wielkiej życzliwości Marszałka do płk. Becka, ale byłem jej świadkiem wielokrotnie. Sądzę, że na stosunek ten mogły mieć wpływ poza innymi elementami, również i pewnego rodzaju radość i duma z tego, że uczeń wybrany przezeń do zadań na wielką miarę — nie zawodził. Działalność Becka utwierdzała w Marszałku pewność, że się nie pomylił, że dokonał dobrego wyboru. Widząc z jednej strony stosunek Marszałka Piłsudskiego do Becka, obserwowałem też zachowanie się tego ostatniego do Niego [!]. Z tej obserwacji zachowałem w pamięci wiele momentów wzruszających do głębi. Chłodny, opanowany do granic możliwości, niekiedy nawet aż suchy, płk Beck topniał i miękł na samo napomnienie o jakimś cierpieniu Komendanta czy Jego zmartwieniu. W swoich rozmowach był czujny i ostrożny. Nigdy nie zdarzyło mu się wyolbrzymiać trudności, które by się miały przed nim napiętrzyć z racji jakiegokolwiek rozkazu. — Ja jestem, Komendancie, od tego — mawiał — abym miał kłopoty. To mój zawód. Wiem też jak boleśnie odczuwał konieczność podania Marszałkowi jakiejś wiadomości niedobrej. Wiedział przecież, że wszystko co dotyczyło Polski Marszałek przyjmował osobiście do Siebie. Krzywda czy też niepowodzenie Polski — były krzywdami i niepowodzeniami Jego Samego. To zespolenie własnej osoby z Państwem było wprawdzie dla Marszałka niekiedy źródłem przyjemności, ale najczęściej jednak było źródłem zmartwień i udręczeń. 141 WYBORY W NIEMCZECH 6 listopad 1932 Dnia 6 listopada 1932 r. Rzesza Niemiecka nie miała ani w najmniejszym stopniu tego znaczenia, jakie osiągnęła w kilka lat później, toteż nic dziwnego, że walka Hitlera o władzę budziła u nas znacznie mniejsze zainteresowanie od tego, jakie budzić, by właściwie powinna. Traktowano ją raczej humorystycznie. Zaufanie do wielkich mocarstw było jeszcze niewzruszone. Zresztą stutysięczna Reichswehra bez ciężkiej artylerii i lotnictwa nie budziła w nikim czarnych myśli. Być może jedynie Józef Piłsudski w swych głębokich zadumach inaczej oceniał rozgrywające się o miedzę wypadki. W każdym razie śledził ich przebieg pilnie. Nie wiem jaki związek miała nominacja Becka na ministra spraw zagranicznych nieomal w przeddzień nowych wyborów w Rzeszy, ale niewątpliwie miała. Kto wie, czy Marszałek, przewidując już zwycięstwo Hitlera, nie chciał mieć w Pałacu Briihia człowieka któremu ufał i w którego uzdolnienia wierzył. Około północy zatelefonowałem do PAT-a i poprosiłem o dane dotyczące rezultatów wyborów w Niemczech, a uzyskawszy je udałem się do Marszałka, który tego dnia przebywał w Belwederze. Było już około l w nocy, gdy przekraczałem próg pokoju Narożnego. Marszałek naturalnie jeszcze nie spał. Siedział sam na kanapce, zamyślony i jakby nachmurzony. W pałacu panowała głucha cisza; pani Marszałkowa poszła już spać, a z adiutantury do apartamentów prywatnych nie przenikał żaden głos. Marszałek na mój widok nie zdziwił się, gdyż wiedział o moim zwyczaju nocnego markowania. „To wy Lepecki" — rzekł, a zobaczywszy w moim ręku notatkę z wynikami wyborów dodał: „Cóż to mi przynosicie za nowiny?" — Nowiny o wyborach w Niemczech. Marszałek Piłsudski cały się rozpromienił. — Majster z was, majster. Ja tu już cały wieczór o tym myślę. No więc jak? Zacząłem wyliczać: — Głosów oddano 35 milionów, czego na Hitlera 11 milionów, na socjalistów — 7 milionów, na komunistów — 6 milionów, na centrum — 4 miliony, na niemiecko-narodowych — 3 miliony... 142 — Reszta nie ważna — przerwał Marszałek — Poczekajcie, ale to wygląda, że Hitler przegrywa. — Tak jest, panie Marszałku. Teraz zapewne uzyska 195 mandatów zamiast 230 posiadanych poprzednio. Może on już w ogóle pójdzie coraz niżej... Marszałek zamyślił się. — Nie — rzekł — to nie to. On nie może pójść w dół, jego droga prowadzi w górę. To co innego, to Hindenburg. DEFILADA NA PLACU IM. MARSZAŁKA PIŁSUDSKIEGO Już na dłuższy czas naprzód wiedziałem, że Marszałek Piłsudski przyjmie osobiście defiladę w dniu 11 listopada 1932 r. Wiem, że wydawał sam dyspozycje co do tego, jakie oddziały mają w niej wziąć udział i że rozmawiał z paru oficerami na ten temat. Wspominam o tym dlatego, że wiele razy nikomu nic nie mówił i dla najwyższych sfer wojskowych było przybycie Jego lub nieprzybycie na defiladę zupełną niepodzianką. Bywały nawet z te^o powodu pewne urazy i dąsy, ale najczęściej głęboko ukrywane, gdyż jakiekolwiek narzekanie na Komendanta było zawsze w kołach legionowych bardzo niepopularne i narzekający łatwo mógł narazić się na jakiś przykry docinek. W przeddzień defilady Marszałek przykazał mi obudzić Go o ósmej rano, przy czym nie omieszkał dodać przestrogi, abym nie ważył się zbyt przeciągać chwili budzenia. — Bo ja was — mówił — i to wasze litowanie się nade mną już znam... I przedrzeźniając mnie: — „Pan Marszałek tak smacznie spał... Jak tu było Pana Marszałka budzić". Żeby mi takiego durnego tłumaczenia jutro nie było, rozumie pan, panie kapitanie? — Tak jest, rozkaz! Pomyślałem sobie, że gdy już mowa o „panu kapitanie", to żartów nie ma. Upewniłem się jeszcze, który z adiutantów ma towarzyszyć Marszałkowi na plac defilady, po czym powróciłem do swego pokoju i przez domofon powiadomiłem kpt. Ziemiańskiego, że „spodziewam się jutro rano deszczu". W naszym żargonie oznaczało to, że Marszałek jutro rano opuści gmach Giszu i że w związku z tym trzeba poczynić odpowiednie przygotowania związane z ochroną. 144 Gdy następnego dnia rano wszedłem do sypialni o oznaczonym czasie. Marszałek spał i obudzenie Go nie należało wcale do rzeczy łatwych. Ledwie otworzył oczy, zapytał o pogodę. Dzień był pochmurny, ale jak na listopad nie należał do najgorszych. — Dałbym takiemu dzionkowi najwyżej trójkę. Marszałek uśmiechnął się. — Trójkę? No to coś niedobrego mi na pewno powiecie. Wiatr, co? — Raczej trochę zimnego deszczyku. Marszałek aż syknął z niezadowolenia. — Ja bym takiemu dzionkowi nie dał trójki, a wsypał mu tuzin batów. Marszałek wypił herbatę w łóżku i począł się ubierać w milczeniu. Był w złym humorze. Przed samym wyjazdem przyniosłem butelkę z winem węgierskim i nalałem kieliszek. — To dobrze zrobi, panie Marszałku — powiedziałem. Marszałek przytaknął. — Macie rację — rzekł — trzeba łyknąć trochę alkoholu przed tą defiladą. Wypił pół kieliszka, po czym rzekł: — A czy wy wiecie, że dla Japończyka to bardzo trudna rzecz nauczyć się pić. — Nie wiedziałem, ale sądząc po attache wojskowym u nas, to ledwo można by temu dać wiarę. Japonia i Japończycy to był temat dla Marszałka zawsze interesujący. Ile razy zdarzyła się okazja nigdy nie zaniechał go podjąć. — A właśnie, oni specjalnie uczą kandydatów na attache picia, gdyż wiedzą, że w Europie bez tego ani rusz. I to właśnie, ta nauka, to jedna z najcięższych prób dla ich oficerów. — Dla naszych, panie Marszałku, nie byłaby to próba zbyt ciężka. Marszałek zahuczał swoim niskim, oryginalnym śmiechem. — Ja to wiem dobrze, ja was znam, szelmy — rzekł. Trzeba było już wyjeżdżać. Szofer Malinowski czekał z samochodem od kwadransa, a ja otrzymałem właśnie przed chwilą 145 powiadomienie telefoniczne, że wszystko do defilady gotowe i gdy tylko Marszałek zjawi się będzie ją można rozpocząć bez najmniejszej zwłoki. Ustanawialiśmy taką służbę informacyjną przed każdą uroczystością, aby ochronić Marszałka przed ewentualnym czekaniem. Marszałek włożył płaszcz, wsunął do kieszeni według stałego zwyczaju — rewolwer i zszedł do samochodu. Na placu stały już wielkie tłumy, ale miejsca było jeszcze dużo, gdyż policja zamknęła jak zwykle dostęp i jak zwykle tamowała wszelakimi sposobami zamiłowanie obywateli Warszawy do oglądania rewii wojskowej. Trybuny ustawione przed gmachem Sztabu Głównego uginały się pod dygnitarzami i ich rodzinami. Książę Józef spoglądał na tłum poważnie, jakby go błogosławiąc. Podjechaliśmy z Marszałkiem od ulicy Ossolińskich. W jednej chwili samochód został otoczony generałami i ministrami, a ja, skromny adiutant, odepchnięty i nieomal zdeptany. Pamiętałem jednak słowa Marszałka, które wyrzekł do mnie w dniu mej nominacji na adiutanta: „Ja traktuję adiutanta, jako coś od siebie nieodłącznego, jako część munduru. Ja zawsze chodzę z adiutantem. Mój adiutant musi być pilniejszy od mego cienia, pogoda nic go nie może obchodzić". Przypomniawszy sobie te słowa, rozstawiłem łokcie szeroko i nachalnie począłem przepychać się. W pewnej chwili Marszałek obejrzał się i zauważył te moje wysiłki. Kto wie czy i Jemu nie przyszły wtedy na myśl obowiązki Jego adiutanta, gdyż wydało mi się, że uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Rozległy się dźwięki orkiestry. Marszałek wszedł na trybunę, rozpoczęła się defilada. Chociaż obcowałem z Józefem Piłsudskim codziennie, chociaż rozmawiałem z Nim wiele, nigdy jednak nie mogłem oprzeć się wzruszeniu w chwilach, gdy spoglądałem na Niego w czasie rewii wojskowej. Nie jestem uczonym, nie wiem czy zwolennicy teorii mówiącej o związku zachodzącym między budową fizyczną a ukształtowaniem psychiki mają rację czy też racji nie mają, ale patrząc na wspaniałą fizycznie postać Marszałka, tak harmonizującą z wielkością Jego duszy, byłem tego pewny. Orkiestry huczały, nogi piechoty głucho łomotały, a serca ludzkie tłukły się radośnie: woj-sko pol-skie, woj-sko pol-skie. Marszałek Piłsudski spoglądał uważnie na długiego węża ludzi, salutował sztandary i dumał. 146 KINO Dopóki nie istniały przenośne, domowe instalacje kina dźwiękowego, dopóty Marszałek Piłsudski prawie nigdy filmów nie oglądał. Pierwszym, a jak wiadomo nie najlepszym dźwiękowcem, który widział był Wykradzenie 10 więźniów z Pawiaka. Nie dało Mu to prawdziwego obrazu rozwoju techniki dźwiękowej w kinematografii światowej i nic dziwnego, że nie zachęciło do wstąpienia w szeregi tak licznych dzisiaj wielbicieli kina. Zmiana nastąpiła w 1932 r. W owym czasie pewna wytwórnia zagraniczna wypuściła w świat model aparatu kinowego o bardzo prostym mechanizmie, łatwym w manipulowaniu, a co najważniejsze, mieszczącym się w trzech małych walizkach. Aparat ten można uruchamiać, względnie rozbierać w ciągu kilku minut; nie wymaga on żadnych specjalnych urządzeń, a funkcjonuje jak najlepsze kino „zawodowe". Otóż aparat taki sprowadziliśmy w zimie 1932 r., bezpośrednio przed wyjazdem w podróż do Egiptu. Początkowo Marszałek Piłsudski niezbyt zachwycił się możnością oglądania filmów u siebie w domu. Najwięcej interesowała Go techniczna strona wyświetlania, ciekawe rozwiązanie połączenia ruchu z dźwiękiem itd. Samo widowisko traktował pobłażliwie, jak zabawę trochę dziecinną. Bardzo bawiła Go żywa reakcja córek na treść obrazów. Ich śmiech, wykrzykniki, rozczulenia — były niewyczerpanym źródłem przekomarzania się. Z wolna Marszałek Piłsudski począł coraz więcej znajdować upodobania w oglądaniu filmów. Nieregularne początkowo seanse, urządzane co kilka tygodni, przemieniły się w stałą niedzielną i świąteczną rozrywkę. Marszałek Piłsudski lubił zapraszać na nie swoich najbliższych. A więc oprócz pani Marszałkowej oraz córek, 147 Wandy i Jagody, zwykle przychodziło kilka a czasem do 10—12 osób z rodziny, najbliższych znajomych, rzadziej ktoś ze świata politycznego. Ustawiało się wtedy jeden albo dwa rzędy krzeseł; wejście Marszałka było hasłem do rozpoczęcia przedstawienia. Ekran był oczywiście mniejszy, aniżeli w kinach. Rozpinało się go na specjalnych sztalugach bambusowych, zaopatrzonych w stojaki. Mniejszy format obrazu od zwykle widywanego w kinach był właściwie nie do zauważenia. W ogóle film wyświetlany w Belwederze czy w Giszu robił identyczne wrażenie z widzianym w kinie zwyczajnym. Aparat umieszczało się w sąsiedniej sali, a obraz puszczało się przez otwarte drzwi. Głośnik stał za ekranem, podobnie jak w każdym innym kinie. Naturalnie, wyświetlaliśmy Marszałkowi wiele filmów. Pamiętam, że bodaj pierwszym była komedia z Flipem i Flapem, która jednak nie wzbudziła wielkiego zachwytu. Jak wiadomo. Marszałek Piłsud-ski był wielbicielem głosu Jana Kiepury i zapewne dlatego bardzo chwalił film Tobie śpiewam tę pieśń. Z innych wywarł na Nim wielkie wrażenie film z życia Eskimosów Igloo. Jego sąd o widzianych obrazach trafiał zawsze z nadzwyczajną precyzją w najlepsze i najgorsze miejsca realizacji. Z wielką łatwością wychwytywał ujemne i dodatnie strony obrazu, mówiąc o nich słowami prostymi. Wątpię, aby Marszałek Piłsudski wyróżniał specjalnie jakichś aktorów, przynajmniej nigdy bodaj o tym nie mówił. Zdecydowane upodobania natomiast miały Jego córki i mówiły o tym wiele. Na pytanie jakie filmy w znaczeniu ogólnym najlepiej się Marszałkowi podobały, mógłby odpowiedzieć oczywiście tylko On sam osobiście. Na pewno jednak nie podobały Mu się obrazy ponure, a sympatią cieszyły sią utwory o przewadze muzyki i śpiewu nad akcją. Między innymi Marszałek Piłsudski widział następujące filmy zagraniczne: Chopin [ ] Z polskich widział: Antka policmajstra. Miody las i Sztandar wolności. Gdy pewnej niedzieli meldowałem, że będziemy wyświetlali film polski pt. Młody las, pan Marszałek rzekł: — Słyszałem już o tym obrazie same pochwały. 148 Wydaje mi się, że po wyświetleniu nie nabrał o nim złego wyobrażenia. Jak w zwykłych kinach „puszczaliśmy" zawsze dodatki, a więc Tygodnik PAT-a, a czasem Tygodnik Foxa lub Paramountu i jedną kreskówkę, które, podobnie jak w całej Warszawie, również i w Belwederze cieszyły się wielkim „wzięciem". O kreskówkach Marszałek kilkakrotnie wyrażał się, że. podobają Mu się więcej od zwykłych obrazów. Raz tylko pamiętam prawdziwy zachwyt Marszałka z okazji filmu — wyraził go po ujrzeniu po raz pierwszy kreskówki barwnej Walta Disńey'a. Aparat domowy uprzystępnił Marszałkowi Piłsudskiemu korzystanie z dobrodziejstwa przebywania w świecie złudy, tej najulubieńszej i najwspanialszej rozrywki współczesnej. Trudno sobie bowiem wyobrazić, aby bez niego mógł z niej skorzystać. Nadmienić przy tym muszę, że aparat domowy nie może, jak kino zawodowe, wyświetlać filmu bez przerwy. Tutaj trzeba robić trzyminutowe antrakty, potrzebne do zmiany bębna z taśmą. Nic to jednak „publiczności" belwederskiej nie przeszkadzało, a nawet przeciwnie, stanowiło jeszcze jedną miłą stronę seansu, gdyż dawało czas na podzielenie się wrażeniami. Naturalnie, najwięcej z tego korzystały córki i siostrzenice Marszałka, komentujące żywo treść i snujące domysły co do zakończenia. Ponieważ mnie właśnie wpadło na myśł zainstalować przenośne kino, przeto już ja zostałem, jak mówił Marszałek, „majstrem" od spraw filmu w Giszu i Belwederze. Ja starałem się o obrazy, które wypożyczałem od różnych przedstawicieli różnych wytwórni, lub z biur wynajmu. Muszę podkreślić, że prawie zawsze chciano mi ofiarowywać te filmy bezpłatnie, gdy się tylko dowiedziano, że to dla Marszałka, ale w końcu już ułożyło się tak, że płaciliśmy 25 lub 50 złotych za wypożyczenie na jeden wieczór całego programu. Naturalnie, były to raczej symboliczne opłaty. Mieliśmy też własnego mechanika-operatora nazwiskiem [ ], który załatwiał całą nieskomplikowaną zresztą technikę funkcjonowania aparatu. Był to bardzo miły, młody człowiek, który okazał się godny zaufania. Przez pierwsze lata seanse filmowe urządzane były wyłącznie w Belwederze, a dopiero od 1934 r. coraz częściej poczęły powtarzać 149 się w Giszu. Widzowie jednak pozostawali ci sami: pani Marszałkowa, córki, siostrzenice i siostrzeńcy, czasem któryś z braci, ale bodaj nigdy ktoś obcy. Dla obcych Gisz był zawsze zamknięty szczelniej od Belwederu, gdzie jednak pewna liczba ludzi bywała i była przyjaźnie podejmowana. W czasie choroby w 1935 r. kino pozostało Marszałkowi jako jedyna dostępna rozrywka; przyglądał mu się leżąc lub na wpół leżąc w łóżku. ROK 1933 GDAŃSK POD GROZĄ ZBOMBARDOWANIA Koniec stycznia, luty i początek marca 1933 r. nagromadził sporo wydarzeń, które wytworzyły w Polsce ciężką i niepewną atmosferę. Dość wymienić z nich nominację Adolfa Hitlera na premiera Rzeszy, podpisaną przez Hindenburga 30 stycznia; utworzenie następnego dnia nowego rządu we Francji pod przewodnictwem Daladiera; ostre przemówienie Hitlera przez radio przeciw podziałowi świata na zwycięzców i zwyciężonych, wygłoszone l lutego, a wreszcie expose min. Józefa Becka, wygłoszone 15 lutego w sejmie, w którym powiedział: „Stosunek Polski do Niemiec będzie dokładnie taki, jak Niemiec do Polski". Prasa angielska nazwała to przemówienie ostrzeżeniem Polski pod adresem Hitlera. W tydzień później, dnia 22 lutego, przyszła zadziwiająca wiadomość, że Daladier przeprowadził w Izbie redukcję etatów oficerskich... Na tle groźnych przemian dokonywających się w Niemczech, redukcje te sprawiły we wszystkich krajach związanych z Francją traktatami wzajemnych gwarancji wrażenie fatalne. Dnia 27 lutego spłonął w Berlinie gmach. Reichstagu, podpalony rzekomo przez komunistów. Dzień 5 marca przyniósł nowe zwycięstwo wyborcze Hitlera, a wreszcie 6 marca bezczelną zaczepkę ze strony Gdańska pod adresem wpływu Polski na porządek w porcie tego Wolnego Miasta. To ostatnie zdarzenie charakteryzuje pełne zdecydowanie Marszałka Piłsudskiego do walki z każdym o każde prawo Polski. Wiadomo przecież, że rozprawa z Gdańskiem nie byłaby rozprawą jedynie z Wolnym Miastem lecz z potężną Rzeszą, a bezwzględne skarcenie go, targnięciem za wąsy wielkiego Hitlera, przed którym uczuwał niepokój już wtedy świat cały. Senat Wolnego Miasta postanowił zadać suwerenności polskiej dwa ciosy. Pierwszym było samowolne wypowiedzenie umowy o utrzy- 151 maniu równej liczby Polaków i Gdańszczan w biurach Rady Portu, drugim zaś, natury jeszcze poważniejszej, miało być zarządzenie podporządkowania policji portowej, będącej organem prezesa Rady Portu1, ogólnej komendzie policji gdańskiej. W sprawie umowy o urzędnikach2 rząd polski przyjął do wiadomości notę senatu Wolnego Miasta i oświadczył, że również jego zdaniem umowa nie dała rezultatów zadowalających, gdyż parytet polsko-gdański nie został jeszcze osiągnięty, pomimo dziesięcioletniego stosowania umowy. Jednocześnie rząd polski zwrócił się do senatu z zapytaniem, czy uznaje on zasady parytetu polsko-gdańskiego i równomierności wpływów gdańskich w personalnym składzie Rady Portu, oraz czy gotów jest rozpocząć z rządem polskim pertraktacje pod auspicjami Wysokiego Komisarza Ligi Narodów, które miałyby na celu zawarcie nowej umowy, zapewniającej w sposób lepszy od dotychczasowego równomierności parytetu. Rząd polski zwrócił uwagę senatowi na znaczenie przeprowadzenia tej zasady dla ustosunkowania się gospodarczych sfer polskich do portu gdańskiego i na konieczność szybkiego załatwienia zagadnień, związanych z urzeczywistnieniem powyższej zasady. Jednocześnie ze sprawą zatargu o procentowy udział urzędników w biurach Rady Portu rozwijał się bardzo już poważny konflikt o kierownictwo policją portową. Utrata posiadania wpływu na porządek w porcie, gwarantowany Polsce umowami, osłabiała znacznie właściwy sens posiadania tego portu, z którego znaczne korzyści mieliby czerpać wrogo nastrojeni Gdańszczanie. Nic dziwnego przeto, że Polska musiała wystąpić ostro, nie bacząc na to, że za małym Gdańskiem stoi wielki Berlin. Ale Marszałek Piłsudski nie mierzył nigdy nieprzyjaciela metrem. Rozumiał, że zbytnia ustępliwość, jak to historia Polski dokładnie pokazała, do celu nie prowadzi, a naród na pewno upodla. Poszły więc z naszego Giszu krótkie rozkazy i oto jeszcze tego samego 6 marca, dnia zuchwałości gdańskiej, wojsko polskie poczęło wyładowywać się na półwyspie Westerplatte, a polska flota wojenna wpłynęła do portu gdańskiego. Bezpośrednim motywem decyzji polskiej było wyrażenie obawy, że nowe rozporządzenie senatu, wespół z infiltracją na teren Wolnego Miasta ' Rada Portu składała się z przedstawicieli po połowie — Polski i Wolnego Miasta. 2 Następne 17 wierszy według komunikatu „Iskry". 152 żywiołów podejrzanych, mogą wytworzyć sytuację zagrażającą polskiemu stanowi posiadania i polskim składom amunicji na Westerplatte. Że nie były to obawy płonne dowodził głos dziennika gdańskiego „Volkstimme", który zwrócił w sposób alarmujący uwagę na napływ elementów podejrzanych z poza obrębu Wolnego Miasta. Nieznani ci osobnicy, jak pisał ten dziennik, urządzali w godzinach nocnych napady na przechodniów i odbywali jakieś podejrzane manewry. Urządzono napad również na funkcjonariusza komisariatu generalnego Rzeczypospolitej. Wysadzenie wojska na Westerplatte rozpatrzone w świetle praw Polski nie było przekroczeniem należnych jej praw, bowiem decyzją z dnia 14 marca 1924 r. Rada Ligi oddała ten półwysep i basen morski do wyłącznego użytku polskiego, aby służył do wyładowywania i składania amunicji oraz sprzętu wojennego polskiego. Dla zabezpieczenia tych składów i ochrony materiałów wybuchowych, które mogły znajdować się w składach, Rada Ligi na prośbę rządu polskiego zdecydowała, że na Westerplatte może przebywać oddział wartowniczy wojska polskiego. Skarga senatu gdańskiego z tego tytułu została decyzją Rady Ligi Narodów z dnia 9 grudnia 1925 r. oddalona. Rząd polski ustalił, że siła oddziału wartowniczego będzie wynosiła 88 ludzi. Jednocześnie rząd polski złożył zastrzeżenie, iż w razie potrzeby Polska rezerwuje sobie prawo zwiększenia tego oddziału, który zresztą przebywał na odrutowanej i odgrodzonej przestrzeni, z dala od miasta Gdańska. Wysyłając okrętem wojsko na Westerplatte, Polska nie zlękła się protestu Wysokiego Komisarza Ligi Narodów Helmera Róstinga, który sprzeciwił się temu ze względów formalnych. Polska nad protestem tym przeszła do porządku dziennego. Półurzędowa „Iskra" ostro potraktowała prawdziwe tabu owych czasów — Ligę Narodów, w osobie jej Wysokiego Komisarza. W komunikacie z 8 marca tak napisała: „Działając w obliczu zagrożenia przez czynniki nieodpowiedzialne na które nie ma, niestety, wpływu, W. Komisarz Ligi w Gdańsku, ani też nie chce go mieć senat Wolnego Miasta — rząd polski nie mógł czekać na uzyskanie zgody W. Komisarza dla swoich kroków". W dniach między 6 a 8 marca wytworzyła się więc taka sytuacja: Gdańsk, podniecony zwycięstwem Hitlera, oczekujący pomocy Berlina, a nawet zwykłego wkroczenia Reichswehry; Wysoki Komisarz Ligi 153 Narodów — obrażony i nadąsany; „mocarstwa" zaintrygowane i gotowe do mentorstwa. Berlin nieoficjalny spieniony od złości, Berlin oficjalny — groźnie milczący. Na dwóch krańcach Polski — w cichym gabinecie Giszu i na malutkim półwyspie westerplackim — nerwy decydowały o przyszłości najbliższych lat naszej Ojczyzny. Marszałek decyzje wydał. Potem dużo zależało od skromnego dowódcy oddziału ochronnego w Gdańsku. Gdyby strzały raz padły zacząłby już działać automatyzm groźnej machiny, której na imię wojna. * Grodno, 4 marzec 1933 Dnia 3 marca pojechaliśmy z Marszałkiem Piłsudskim do Grodna, gdzie zamieszkaliśmy w salonce kolejowej, odstawionej na boczny tor. Z dowódcą Okręgu Korpusu gen. Aleksandrem Litwinowiczem miał Marszałek zaraz jakąś rozmowę, a dzisiaj wieczorem udał się do jego mieszkania prywatnego na kolację. Marszałek opowiadał dużo o swej podróży do Japonii i o japońskich zwyczajach. Warszawa, 5 marzec 1933 Już 5, rano powróciliśmy do Warszawy. Pan Marszałek udał się ze stacji wprost do Belwederu. Gisz, 6 marzec 1933 Późnym wieczorem, gdy wiedziałem, że Marszałek już dawno skończył „myślenie" o państwie, co wchodziło w program Jego prac codziennych, zajrzałem do gabinetu, sądząc, że może dobrze by było zagadnąć o czymkolwiek, byle jak najdalszym od polityki. Nieraz udawało mi się w ten sposób wyrwać Marszałka z zaklętego koła Jego trosk politycznych, które przeżywał zawsze bardzo osobiście. Każda trudność i niepowodzenie Polski były dla Niego własnymi trudnościami i niepowodzeniami. Dlatego też, sądziłem, do moich obowiązków należało między innymi, przepędzać z atmosfery Giszu sprawy polityczne jak najdalej i jak najczęściej. Nie zawsze mi się to udawało, miało mi się niestety nie udać i tego wieczoru. Nawiązując do wątpliwości Marszałka, wyrażonych niedawno co do dojścia do skutku mej podróży na Sybir, do miejsc Jego zesłania, zagadnąłem: — Ja jednak trwam w tym projekcie wyjazdu do Kireńska i Tunki. 154 Marszałek reagował na takie moje zaczepki niekiedy w sposób nieoczekiwany i nie zawsze dla mnie miły. — A czy ja — rzekł teraz — mówiłem kiedy, że nie jesteście wariat? Zawsze mówiłem, że jesteście. Powiedziawszy to, patrzał na mnie spod oka i uśmiechał się przekornie. Uważałem za stosowne przejść na temat inny, który zawsze Marszałka interesował — na pogodę. Odsunąłem roletę i spojrzałem na ogród. Padał drobny śnieżek, wiał wiatr. — Pogoda marcowa — rzekłem. Marszałek podniósł głowę, nachyloną nad stolikiem. — Jaka? — zapytał żywo. — Marcowa. Śnieg i wiatr. Ale ponieważ wiedziałem, że taka wiadomość może Marszałka wprowadzić w zły humor, prędko dodałem: — Do rana może się jeszcze przejaśnić, jutro może być najładniejsza pogoda. Marszałek jednak nie był zbyt pobłażliwie tego dnia do mnie usposobiony. — Prorok, pim3 — mruknął w moją stronę. Zamilkłem skonfundowany i zamierzałem wynieść się do swego pokoju, gdy Marszałek zapytał: — Macie może u siebie gazetę z rezultatami wyborów w Niemczech? Pobiegłem do swego pokoju i za chwilę podałem Marszałkowi „Kurier Czerwony". Rzucił nań okiem i rzekł: — Tak, siedemnaście i siedem milionów. A jak to było w jesieni? Miał oczywiście na myśli oddane glosy na partię narodowoso-- cjalistyczną (17 milionów głosów) i socjalistyczną (7 milionów głosów). Ponieważ gazety komentowały wówczas obszernie rezultaty wyborów do Reichstagu, podając różne zestawienia z poprzednimi, mogłem więc odpowiedzieć na pamięć: — Na Hitlera padło wtedy jedenaście milionów, a na socjalistów też siedem. Hitler jedzie do góry kosztem wszystkich partii z komunistami włącznie. 3 Skrót od „Państwowy Instytut Meteorologiczny". 155 Marszałek odpowiedział mi tak jakoś dziwnie, więcej zresztą kierując te słowa w przestrzeń, aniżeli do mnie: — Na nowej posadzie — rzekł — nikt nie czuje się od razu pewny siebie. Później zrozumiałem te słowa. Hitler osadzał się dopiero na tronie kanclerskim, nie miał jeszcze w żyłach poczucia swej mocy i siły. Można go było śmiało targnąć za wąsy i stwierdzić na ile jest zdolny do ustępstw, pomimo maksymalnych programów, głoszonych w odniesieniu do nieomal wszystkich zagadnień politycznych Rzeszy. Przenikliwy umysł Marszałka dostrzegł ten moment i zużytkował na korzyść Polski. Zamyślił się, a po chwili zaczął po swojemu w milczeniu ruszać ramionami i rozkładać ręce, co robiło wrażenie, jakby prowadził z kimś ożywioną choć niemą rozmowę. Było już około pierwszej w nocy. O tej porze panowała w naszym mieszkaniu przeraźliwa, nieznośna cisza. Okna gabinetu wychodziły na tyły Generalnego Inspektoratu, gdzie w ogóle nie było przejść, a z Alei Ujazdowskich nie przenikał tu żaden głos. Bardzo tej ciszy nie lubiłem, a jak się przekonałem nie lubił jej i Marszałek. Walczyłem z nią więc na wszelkie sposoby — radiem, gramofonem, hałaśliwym „kręceniem się" po pokojach, no i „zagadywaniem" Marszałka w różnych, najczęściej błahych sprawach. Teraz nie było jednak jakoś tematu lekkiego. — Tych Gdańszczan, panie Marszałku, — odezwałem się — to chyba skóra swędzi. O Batorym to już zapomnieli. Marszałek Piłsudski ożywił się i wydało mi się, że obudziła się w Nim jakaś czujność. — O Batorym mi przypominacie — rzekł — i nagle zachmurzył się. — Właśnie, coś za dużo sobie pozwalają. Marszałek ruszył ramionami. —Ja już im kazałem — rzekł — Batorego przypomnieć. Ja się z nimi nie liczę, ja z armat będę do nich strzelał, ja to miasto z ziemią zrównać każę! Marszałek Piłsudski nasrożył się cały, podniósł głos, zmarszczył brwi, aż Mu nawisły na oczy. — Ja z armat do nich będę strzelał, ja to miasto z ziemią zrównać każę! — powtórzył. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że flota polska miała już wydany 156 rozkaz zbombardowania Wolnego Miasta w wypadku znieważenia godła państwowego Rzeczypospolitej lub jakiegoś gwałtownego przeciw władzy polskiej wystąpieniu, ale już z tych słów zrozumiałem, że Marszałek przemówił do Gdańszczan surowo. Długo jeszcze w nocy dochodziły mnie z gabinetu wzburzone słowa Marszałka, który prowadził sam z sobą jakąś dyskusję, a niekiedy bił pięścią w stół, aż echo szło po pokojach. Cała Polska spała wtedy spokojnie i bezpiecznie. Nikt z wyjątkiem może min. Becka nie łamał sobie w niej głowy tym, co się stanie dnia następnego, czy też za dni kilka. Wiedziano przecież z gazet o wielkim naprężeniu stosunków polskoniemieckich, mogących łatwo przerodzić się w zatarg zbrojny. Pomimo tego Polska spała spokojnie i nie tylko Polska „sanacyjna"; ale i „opozycyjna". Nie było przecież nikogo tak zarozumiałego, kto by w głębi duszy nie był przekonany, chociażby się nawet za nic przyznać do tego nie chciał, że nawy państwa nikt lepiej od Piłsudskiego nie poprowadzi. Z tej pewności wynikał spokój o przyszłość i losy kraju. Sprawa policji portowej została załatwiona w kilka dni później w Lidze Narodów i w myśl życzeń Polski. Komendę nad nią objął ponownie prezes Rady Portu, a wzmocnienie załogi polskiej na Westerplatte zostało cofnięte. Ponadto, Gdańsk zapewnił Polskę o zupełnym bezpieczeństwie polskich składów amunicji, co nasz rząd przyjął do wiadomości. W ten sposób próba zamachu na polski stan posiadania w Wolnym Mieście została z miejsca i bezwzględnie odparta. Gdy się zważy, że zdarzenia te rozgrywały się w pięć tygodni po objęciu rządu przez Adolfa Hitlera, a na domiar w kilka dni po jego wspaniałym zwycięstwie wyborczym do Reichstagu, to zdecydowane postępowanie Marszałka nabiera tym większego znaczenia. WIOSNA ROZWIĄZANIE OWP 28 marzec 1933 Wiosna w 1933 r. rozpoczęła się pod złym znakiem dla prawicowych ugrupowań opozycyjnych. Od pewnego czasu prowadziły one ożywioną agitację i organizowały cały szereg wykroczeń przeciw porządkowi. Tereny uniwersyteckie szczególnie były polem prawdziwych zapasów, wszczynanych pod hasłami nienawiści rasowej i niechęci do panującego systemu władzy. Ministrem spraw wewnętrznych był wtedy Bronisław Pieracki, zamordowany w rok później przez skrytobójcę. Był on znany z twardego charakteru i bezwzględności. Wzmożoną działalność Obozu Wielkiej Polski postanowił sparaliżować mocnym uderzeniem i dlatego po wstępnych próbnych rozwiązaniach lokalnych kół tej organizacji opozycyjnej, dnia 28 marca wydał rozporządzenie rozwiązujące OWP w całej Polsce. Gdy z tej okazji zagadnąłem Marszałka na temat endecji, powiedział : — To zapuszczony rak, ostatnia nadzieja tylko w chirurgu. KSIĄDZ BISKUP JÓZEF GAWLINA W styczniu stała się aktualna zmiana na stanowisku biskupa polowego wojska. Wiem, że było paru kandydatów, ale do mojej wiadomości doszła tylko jedna kandydatura. Otóż w informacjach udzielonych Marszałkowi o ks. Rz. była wzmianka, że z paroletniego jego pobytu w Brazylii będzie mógł udzielić informacji kpt. Lepecki. Naturalnie, na razie nie wiedziałem o tym wcale, nawet nie wiedziałem, że ma być nowy biskup. Marszałek zapytał mnie, czy znam tego księdza. Odpowiedziałem, że tak, że znam go z czasów pobytu w Paranie. 158 — No, a co o nim możecie powiedzieć? — Porządny człowiek, ale politycznie to z nim nie jedną kopię skruszyłem. — O cóż to wy tak te kopie kruszyliście? Odpowiedziałem, że w 1923 r. redagowałem w Kurytybie pismo, które ostro zwalczało inne pismo, radujące się z odsunięcia Marszałka od władzy i, że z tym drugim właśnie pismem ksiądz Rz. był blisko związany. Nominacja nowego biskupa polowego w osobie ks. Józefa Gawliny nastąpiła 13 lutego, a zaprzysiężenie na Zamku przed Panem Prezydentem, w obecności wiceministra gen. Kazimierza Fabrycego, dyr. Hełczyńskiego, płk. Sokołowskiego oraz ks.ks. Bojanka i Michal-skiego — 16 marca. Około połowy kwietnia przybył nowy biskup do Giszu, do Marszałka. Wtedy to miałem zaszczyt poznać tego zacnego i mądrego kapłana, o którym później usłyszałem z ust Marszałka niejedną pochwałę. Chyba się nie pomylę, gdy napiszę, że Marszałek polubił tego biskupa-żołnierza, który wojnę światową przebył jako szeregowiec armii niemieckiej, walczącej na Wschodzie. Niejednokrotnie odbywał z nim konferencję, a w miejscach publicznych wystąpień chętnie z nim rozmawiał. Chyba też się nie pomylę, gdy napiszę, że w sercu ks. biskupa Galwiny narosło żołnierskie przywiązanie i żołnierskie uczucie do Marszałka. Wyraz tych uczuć miałem możność obserwować w dniach żałoby Marszałka po stracie siostry, Zofii Kadenacowej. Na życzenie Marszałka ks. biskup Gawlina udał się z Nim do Wilna na pogrzeb. Pełne serdeczności zachowanie się księdza biskupa i słowa jego mądrej pociechy wzbudziły we mnie dla niego najgłębszy szacunek. w WILNIE Wilno, 20 kwiecień 1933 Dnia 20 kwietnia osobowym pociągiem rannym wyjechaliśmy z Marszałkiem Piłsudskim do Wilna. Oprócz mnie, jechał jeszcze mjr Kazimierz Busier. Wlekliśmy się, zatrzymując na wszystkich stacjach, gdyż w owym czasie pociąg dzienny do Wilna nie był jeszcze „przyśpieszony". Marszałek przeglądał pisma, a my z Busierem 159 siedzieliśmy w adiutanckim przedziale z kpt. Bolesławem Ziemiańskim i opowiadaliśmy sobie kawały. W Wilnie miała odbyć się nazajutrz wielka koncentracja wojskowa z udziałem tych oddziałów, które w 1919 r. brały udział w odzyskaniu ziemi wileńskiej. Marszałek Piłsudski osobiście kierował przygotowaniami i odbył szereg rozmów na ten temat. W Białymstoku zastaliśmy na dworcu duży transport wojskowy pod dowództwem płk. Kmicica-Skrzyńskiego, który, nie wiedząc dlaczego ściąga się do Wilna szereg różnych oddziałów wojskowych, wypytywał nas z nieukrywaną ciekawością, co to ma znaczyć. „Czyżbyśmy się szykowali na Hitlera" — pytał. Oczywiście zbyłem go ogólnikami i podałem jako przyczynę oficjalną wersję: czternastolecie zdobycia Wilna. Kto znał Marszałka, wiedział, że żadnych rocznic bliższych poza dziesięcioi dwudziestopięcioleciem nie uznawał, ale to już mi było obojętne. Bałem się jak ognia nasunąć najmniejszej sugestii, że chodzi o demonstrację przeciw Hitlerowi. Pamiętałem że akt „Na wypadek wojny z Niemcami", który przedwczoraj przepisywałem, pan Marszałek osobiście włożył do zawsze zamkniętej kasetki. Oznaczało to, że jest najściślej tajny. Na dworcu oczekiwał jak zwykle, wojewoda Marian Zyndram-- Kościałkowski i wicewojewoda Michałowski. Marszałek poprosił wojewodę do salonki i dłuższą chwilę z nim rozmawiał. Pani wojewodzina przysłała nam obiad, jako że postój w Białymstoku przypadł na godziny południowe. Zaraz też po opuszczeniu tej stacji zabraliśmy się do jedzenia. Zwykle tajemnica ruchów Marszałka była strzeżona tak surowo, że nawet personel stacyjny niekiedy dowiadywał się o przejeździe Marszałka dopiero z gazet z następnego dnia. Jednak obecnej podróży nadano specjalnie uroczysty charakter i ogłoszono ją uprzednio. W rezultacie mijaliśmy na stacjach tłumy wiwatujących ludzi, na które Marszałek spoglądał przez na wpół zapuszczone firanki w oknach z taką samą obojętnością, jak na mijane bezlistne jeszcze lasy i szare wczesno-wiosenne pola. Entuzjazm tłumów nigdy zdaje mi się Marszałka nie pochłaniał. Jego twarz, czy postępowanie wobec największego nawet uniesienia tłumów nie wyrażały nigdy tego aż nazbyt wyraźnego i ledwie ukrywanego zadowolenia, jaki mamy możność obserwować na zdjęciach aktualności filmowych czy też osobiście u osób, będących przedmiotem owacji i kultu tłumów. 160 Za dnia przyjechaliśmy do Wilna, gdzie na dworcu zebrała się liczniej niż zwykle elita miasta, a przed dworcem — tłumy. Marszałek odjechał samochodem z wojewodą Jaszczołtem i ze mną do pałacu Reprezentacyjnego. Po drodze wszędzie stały tłumy ludzi „wileńskich": spokojnych, powolnych i chłodnych. Nie są to ludzie skorzy do entuzjazmu, ani tym bardziej do jego uzewnętrzniania, ale pomimo tego okrzykom nie było końca. Z prawdziwym wzruszeniem spoglądałem na te tłumy, zebrane tu przecież dobrowolnie, gdy na widok marszałkowskiego wozu zdejmowały — jakby na jakąś niewidzialną komendę serc — czapki i kapelusze, jak unosiły je w górę i wznosiły chwytającym za serce, jakżeż nam miłym akcentem, okrzyki na cześć ich Wileńczuka — Marszałka. Do Wilna przybyła też pani Marszałkowa z córkami, a następnego dnia także pan premier Aleksander Prystor z żoną. W owym czasie między panią Marszałkowa a państwem premierostwem popsuły się dobre stosunki przyjacielskie i wynikła niemała trudność protokularna, jak to pogodzić z mającym się odbyć wielkim rautem, urządzanym przez pana premiera. Pan Marszałek polecił mi wówczas przeprowadzić na ten temat rozmowy i pewne rzeczy uzgodnić. Niestety, nie była to sprawa łatwa. Litwini naród uparty. Niezgoda przetrwała Marszałka i jeszcze po Jego śmierci nie została załagodzona. Wtedy, w kwietniu 1933 r., kursowałem jako łącznik między wszystkimi i od wszystkich obrywałem porządne cięgi. Pamiętam, że gdy zdawałem z przebiegu rozmów sprawę panu Marszałkowi, zapytał mnie: — A wy czemu tak spotnieliście? Na ogół Marszałek nie przejmował się zbytnio różnymi nieważnymi komerażami. Wilno, 21 kwiecień 1933 Defilada skoncentrowanych w Wilnie oddziałów odbyła się około południa. Przedtem zawezwał mnie pan Marszałek i powiedział, że na trybunie, za Nim, ma stanąć mjr Busier i ja. — Stańcie tak, żebyście mnie chociaż trochę od wiatru zasłonili. — Rozkaz! Busier1, to tu będzie nawet bardzo użyteczny. — Właśnie, właśnie, ja na niego najwięcej liczę. 1 Był to oficer o znacznej tuszy. 161 — Może by, panie Marszałku, tak jeszcze z paru oficerów postawić. — Nie, wy zaraz chcecie przesadzać. Wystarczy was dwóch. Jeszcze w przeddzień defilady poszliśmy obejrzeć poczynione na placu Łukiskim przygotowania. Trybuny były już gotowe, również dekoracje były ukończone. W koncentracji i defiladzie brały udział: l, 5 i 6 pułki piechoty Legionów, 41, 85, 76 i 77 pułki piechoty, l pułk szwoleżerów, 10 i 13 pułki ułanów, 3 dyon artylerii konnej, l, 19 i 33 pułki artylerii lekkiej, 3 pułk artylerii ciężkiej i 3 baon saperów. Defiladę prowadził gen. Stefan Dąb-Biernacki, który podjechał konno pod trybunę marszałkowską, zasalutował szablą i zameldował: — Panie Marszałku, melduję posłusznie, że oddziały należące do wyprawy na Wilno w roku 1919 maszerują w defiladzie. Znowu ukłon szablą i po chwili jezdnia placu Łukiskiego zaczęła jęczeć pod miarowym, głuchym tupotem nóg żołnierzy l pułku piechoty Legionów. Generał Dąb-Biernacki stał na koniu, jak to regulamin wojskowy nakazuje, obok trybuny Marszałka. Otóż w pewnej chwili zauważyłem, że koń generała, przestraszywszy się czegoś, dał nagłego susa, a generał omal nie spadł z siodła. Pod koniec defilady doprowadzono generała nieomal zemdlonego do domu. Marszałek bardzo się tym wypadkiem zmartwił, a jakiś czas później wysłał mnie z Warszawy do Wilna specjalnie po to, aby się dowiedzieć o stanie zdrowia generała i jego samopoczuciu. Na szczęście, mogłem panu Marszałkowi przywieźć z Wilna jak najlepsze nowiny. Po skończonej defiladzie pan Marszałek udał się z panią Marszałkową i córkami do Swego brata Adama Piłsudskiego, który mieszkał w małej willi przy ulicy Montwiłłowskiej 15, tuż obok placu Łukiskiego. Po spożytym tam obiedzie powrócił do pałacu Reprezentacyjnego. Wilno, 22 kwiecień Rano przyjechał do Wilna min. Józef Beck. Ponieważ Marszałek Piłsudski uważał go prawie za domownika, więc też przyjął go z samego rana, jeszcze przed dokończeniem swej toalety; wkrótce przyjechał też ze swej osady podwileńskiej Borki, premier Alek- 162 sander Prystor i potem Marszałek konferował z obu członkami rządu. Przyszedł do mnie płk Zygmunt Wenda, a gdy mu powiedziałem o odbywanej w sąsiednim pokoju naradzie, rzekł: — Hitler narobi w portki, jak się o tej naradzie dowie. Ostatnim akordem uroczystości wileńskich był raut, urządzony przez prezesa Rady Ministrów i panią Janinę Prystorową w salonach recepcyjnych pałacu Reprezentacyjnego. Odbył się między godzinami 17 i 20, gromadząc całą elitę społeczeństwa wileńskiego z ks. arcybiskupem Jałbrzykowskim na czele. Sam Marszałek przybył o wpół do szóstej i przywitawszy się ze znaczną częścią gości, prowadził długą z nimi rozmowę. Warszawa, 29 kwiecień 1933 Pan Marszałek ma dużo przyjęć cywilnych. Przebywa wciąż w Belwederze. Przychodzę tylko na chwilę o 12 lub l w nocy, aby zapytać o rozkazy, przynieść prasę zagraniczną i czasem jakąś plotkę „z miasta" lub ze świata. Warszawa, l maj 1933 Po południu przyjął pan Marszałek na długiej konferencji, w obecności ministra Józefa Becka, posła sowieckiego Antenowa Owsiejenkę. O 12 godzinie w nocy przyniosłem francuskie i angielskie ilustracje. W czasie rozmowy pan Marszałek powiedział (był w doskonałym humorze): — Przemawiał dzisiaj dziad do obrazu. — Pan Marszałek mówi o Owsiejence? — Nie, ja mówię o sobie. I zaraz potem dodał: — Postarajcie się o jakieś pismo moskiewskie. — Rozkaz! Dwójka ma, jutro przyniosę. DRUGA ELEKCJA PREZYDENTA MOŚCICKIEGO Marszałek Piłsudski miał posłuch bezwzględny i zdaje się nie będę w błędzie, gdy dodam, że i bezkrytyczny. Jego autorytet był tak wielki, że żaden czynnik w państwie nie zawahałby się wykonać Jego polecenia, nie rozumiejąc istoty tego polecenia nawet w ogólnym zarysie. Oczywiście jest to teoria, gdyż Marszałek wymagał, aby Go rozumiano. Wspominam o tym jedynie dlatego, aby tym mocniej uwypuklić pilne przestrzeganie przez Marszałka należnych głowie państwa form. Nie zdarzyło mi się ani razu zaobserwować, aby pan Marszałek przebywając w obecności pana Prezydenta, nie podkreślił, że pierwszą osobą jest nie On, lecz pan Prezydent. Przestrzegał tego pilnie przy wszelkich wystąpieniach oficjalnych. Świadkami takiego postępowania były też niejednokrotnie tłumy ludności na różnych uroczystościach publicznych. Wystarczy tylko przypomnieć rewię kawalerii w 1933 r. na Błoniach pod Krakowem. Jak zwykle w podobnych wypadkach. Marszałek przybył wówczas na miejsce defilady przed Prezydentem, oczekiwał Go, a gdy nadjechał — pierwszy złożył Mu ukłon wojskowy. Pomimo iż łączyły Go stosunki przyjaźni z Ignacym Mościckim, nigdy nie zapominał o tym, że Jego przyjaciel pełnił najwyższy urząd w państwie. Trzeba naprawdę posiadać w sobie wiarę wielkości niepowszechną, aby skutecznie oprzeć się pokusie najwyższego splendoru i umieć zastosowaćdo siebie samego wskazówkę, daną innym. Wczerwcu 1926 r. Józef Piłsudski powiedział bowiem: „wybierzcie kogo chcecie, ale tego kogo wybierzecie musicie szanować". Wielki wychowawca narodu polskiego przestrzegał surowo wykonywania rzuconego przez siebie rozkazu. A surowość Jego nigdy nie była mniejsza dla własnych aniżeli cudzych postępków. Niechętny wszelkim formom pustym, i na ogół mało liczący się 164 z nimi, nie zaniedbywał nigdy, gdy tylko zdrowie Mu pozwalało, złożyć osobiście życzeń noworocznych na Zamku, a gdy w roku 1932 czy 1933 nie mógł tego uczynić, wysłał mnie, abym Pana Prezydenta w Jego imieniu przeprosił i zameldował, że jest niezdrów. Również pilnie przestrzegał wszelkich innych zwyczajów, które podkreślały hierarchię urzędu Pana Prezydenta. Lojalność Marszałka Piłsudskiego i oznaki niezwykłej delikatności ze strony pana Prezydenta Mościckiego, okazywane Marszałkowi Piłsudskiemu na każdym kroku i przy każdej okazji, były dla mnie, patrzącego szeroko otwartymi oczami, wzruszające i niezwykłe. W czasie mej służby nie doszła mnie nawet plotka, która by wskazywała na zamącenie harmonii między tymi dwoma ludźmi, aczkolwiek wielkimi, ale, bądź co bądź, przecież tylko ludźmi. W maju 1933 r. upływało pierwsze siedmiolecie prezydentury Ignacego Mościckiego. W tym też miesiącu miały nastąpić wybory nowego prezydenta. Zanim stała się wiadoma ponowna kandydatura Ignacego Mościckiego, snuliśmy różne domysły na temat przypuszczalnego nowego elekta. Niektórzy sądzili, że teraz może zechce przyjąć kandydaturę sam pan Marszałek i z tej racji nie mogłem się nigdzie pokazać, aby nie zasypano mnie pytaniami. Odpowiadałem krótko: — Nie wiem. I nawet nie kłamałem, jak to musiałem wielokrotnie z konieczności czynić w innych okolicznościach, gdyż rzeczywiście nie wiedziałem. Po pewnym czasie jednak ciekawość udzieliła się również i mnie samemu. Toteż skorzystałem z pewnej nadarzającej się okazji i nawiązałem z panem Marszałkiem na ten temat rozmowę. — W mieście — zacząłem — aż huczy od domysłów kto będzie nowym prezydentem. Marszałek rozłożył ręce ruchem obojętnym. — Niech sobie huczy. — Dużo ludzi mówi, że pan Marszałek teraz sam będzie prezydentem. — Niech sobie mówią. Początek rozmowy nie był zachęcający, niemniej jednak nie dałem za wygraną. — Mnie się wydaje, że może mają rację. — Niech sobie mają. Był to właśnie koniec kolacji, Marszałek pił już herbatę i jed- 165 nocześnie palił papierosa. Najwidoczniej domyślał się, że chciałem dowiedzieć się kto będzie kandydatem na prezydenta i po prostu podkpiwał sobie ze mnie. Często przekomarzał się w podobny sposób, gdy nie chciał czegoś powiedzieć. Gdy już zrezygnowałem z tego, że się dowiem nazwiska nowego przyszłego elekta. Marszałek rzekł do mnie niespodziewanie: — Wy koniecznie chcecie wyciągnąć mnie na słówka, chcecie bym wam się zwierzył. Zaprzeczyłem gorąco, ale to Marszałka w tym wypadku nie przekonało. — Ciekawski, jak baba — rzekł — mój oficer nie może być ciekawski. Zrobiło mi się przykro, począłem się sumitować i tłumaczyć, że przecież taki bardzo ciekawski nie jestem i, że kwestia kandydatury prezydenta może być wprawdzie do czasu poufna, ale nie tajna. — No już dobrze. Ja i tak wiem, że jesteście wygadany. Powiedzcie mi jeszcze, czy może was kto do tej indagacji namówił. — Nie, panie Marszałku, — odpowiedziałem zbolałym głosem — na siuchty to ja nie idę. Marszałek patrzył na mnie przenikliwie. Dodałem jeszcze wtedy: — Sam panie Marszałku jestem ciekaw, czy może będziemy przenosić się na Zamek. Marszałek fuknął: — Na Zamek! Jeszcze czego? Czy wy nie wiecie, jakie tam przeciągi? Dla tych samych przeciągów nigdy bym prezydentem nie został. Rozumiecie? Chociaż te „przeciągi" nie bardzo mnie przekonywały, odpowiedziałem krótko: — Tak jest, panie Marszałku. Już po koncentracji wileńskiej dowiedzieliśmy się, że prezydentem na następne siedmiolecie ma pozostać nadal Ignacy Mościcki. Do szerokich kół wiadomość ta przedostała się jednak dopiero 5 maja, w którym to dniu prezydium klubu parlamentarnego Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem uchwaliło kandydaturę Prezydenta Mościckiego postawić na Zgromadzeniu Narodowym. W trzy dni później, dnia 8 maja. Zgromadzenie Narodowe wybrało wszystkimi 166 ważnymi głosami kandydata B.B. Na 343 obecnych, oddano 332 ważnych głosów. Niezwłocznie po dokonanym wyborze marszałkowie sejmu i senatu, Świtalski i Raczkiewicz, udali się na Zamek, gdzie obwieścili panu Prezydentowi rezultat wyborów. Następnego dnia Ignacy Mościcki złożył przysięgę na ręce Zgromadzenia Narodowego, zebranego w tym celu na Zamku. Tego samego dnia premier Aleksander Prystor oddał do dyspozycji nowo-obranego Prezydenta swój gabinet. Dnia 10 maja prezydent Mościcki powierzył uformowanie nowego rządu Januszowi Jędrzejewiczowi, dotychczasowemu ministrowi oświaty i wyznań religijnych. Janusz Jędrzejewicz misję przyjął i uformował nowy gabinet w następującym składzie: minister spraw wewnętrznych — Bronisław Piernacki, minister spraw zagranicznych — Józef Beck, minister spraw wojskowych — Józef Piłsudski, minister skarbu — prof. Władysław Marian Zawadzki, minister sprawiedliwości — Czesław Michałowski, minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego — Janusz Jędrzejewicz (od 22 lutego 1934 r. — Wacław Jędrzejewicz), minister rolnictwa i reform rolnych — Bronisław Nakoniecznikow-Klukowski, minister przemysłu i handlu — dr Ferdynand Zarzycki, minister komunikacji — inż. Michał Butkiewicz, minister opieki społecznej — dr Stefan Hubicki, minister poczt i telegrafów — inż. Emil Kaliński. Dnia 4 czerwca pan Prezydent dokonał uroczystego aktu objęcia władzy. DLACZEGO POJECHAŁEM NA SYBIR Późnymi wieczorami, a niekiedy i nocami, gdy na Marszałka nadchodziła bezsenność, a ponadto gdy był w dobrym usposobieniu, lubił opowiadać o swych przejściach z dawnych lat. Najchętniej wracał myślami do swej młodości, do domu rodzinnego, do przyjaciół lat dziecinnych. Na jesieni 1932 r. dużo opowiadał o swym pobycie na Syberii i o przygodach tam doznanych. Z opowiadań tych skomponowałem spory artykuł, który wydrukowałem 19 marca 1933 r. w „Wiadomościach Literackich". Z pewną tremą podawałem go panu Marszałkowi do przeczytania, ale wbrew swym przewidywaniom bury nie dostałem, przeciwnie, artykuł spowodował dalsze opowiadania i wspomnienia. Notowałem je skrzętnie i pracę swoją o „Józefie Piłsudskim na Syberii" stale poszerzałem. Na wiosnę, w jednej z rozmów ze mną, pan Marszałek powiedział, że bardzo jest ciekawy, jak teraz wygląda kraj Jego dawnego zesłania. Przemknęło mi wtedy przez myśl, że do mej pracy prawie konieczne jest dokonanie „wizji lokalnej" na Sybirze. Bez wahania też zagadnąłem: — To może ja pojechałbym zobaczyć te miejsca? Marszałek nie zaprotestował, tylko powiedział: — Wy do jazdy zawsze skory. Chociaż pierwsza rozmowa nie dała rezultatu konkretnego, sama idea wyjazdu na Sybir utkwiła mi głęboko w głowie i już nie dawała spokoju. Zacząłem gromadzić literaturę, ślęczeć nad mapami i chodzić po świecie, jak zawsze przed urzeczywistnieniem planu ciekawej podróży, nieco nieprzytomnie. Znałem ten swój stan z przed wielu innych podróży i zrozumiałem, że nie znajdę spokoju, dopóki wyjazdu nad rzekę Lenę i jezioro Bajkał nie zrealizuję. Przestałem nawet pracować dalej nad swoim „Józefem Piłsudskim na Syberii", 168 gdyż zdawało mi się, że nie mam prawa tego robić bez uprzedniego zobaczenia miejsc Jego cierpień. Pewnego razu znowu poruszyłem temat syberyjski. — A może by jednak pojechać, panie Marszałku do tej Tunki? Marszałek rozparł się wygodnie w fotelu i patrzał na mnie, przymrużając to jedno, to drugie oko. — Ja już wiem — rzekł — że nie dacie mi teraz spokoju. Ja już o tej sprawie myślałem i powiem wam nawet pod wielkim sekretem, że postawiłem z tej racji pasjans. — Pewnie wyszedł... — No, no, no, jaki pewny swego. Ja wam właśnie tego nie powiem, i nic z waszej ciekawości, panie kapitanie. W końcu, po długich przekomarzaniach, pan Marszałek powiedział, że gdy chcę to mogę jechać do Kireńska i Tunki, ale przy tym dodał: „Ja was do tego nie zmuszam; nie chcecie — nie jedźcie". Naturalnie, bardzo chciałem jechać. Niezwłocznie po tej rozmowie, zgłosiłem się do ministra Becka i poprosiłem o pomoc w sprawie uzyskania wizy. Ponieważ był to prawdziwy szczyt krótkiej sielanki polsko-sowieckiej, przeto nie należało się spodziewać jakichkolwiek trudności. I rzeczywiście, nie napotkałem ich. PODRÓŻ Z KAROLEM RADKIEM [..J Lato 1933 r. było, jak wiadomo, czasem bardzo dobrych stosunków ze Związkiem Radzieckim. Dopiero co zawarty pakt o nieagresji posiadał całą świeżość i wdzięk młodości. Prasa bolszewicka do polskiej, polska do bolszewickiej — strzelały komplementami; Otmar* przeżywał swoje miodowe miesiące z Moskwą; wzajemnym wizytom nie było końca. W Polsce bawił właśnie znany komunista Karol Radek. Podejmowano go u nas gościnnie i ciepło. Przed wyjazdem na Sybir pytałem Marszałka Piłsudskiego, czy mogę iść do ambasady sowieckiej, aby podziękować za wykazaną w stosunku do zamierzonej przeze mnie podróży dużą uprzejmość. Ponieważ Pan Marszałek uznał to za konieczne, udałem się na ulicę Poznańską i zgłosiłem do posła Anionowa Owsiejenki. Gdy dowiedział się o dniu mego wyjazdu, powiedział: — A, to pan pojedzie z Karolem Radkiem. Owsiejenko mówił dobrze po polsku i zewnętrznie niczym nie przypominał, aby miał być jednym z najgroźniejszych rewolucjonistów komunistycznych. Ten szczupły, dość wątły człowiek, o oczach przysłoniętych szkłami, o cichym głosie i łagodnych ruchach wyglądał raczej na doktora medycyny od chorób dziecięcych, a nie na zdobywcę Pałacu Zimowego w Petersburgu i zapamiętałego prześladowcę klasy posiadającej. Również i jego „entourage" daleki był od tego, czego można by oczekiwać od takiego jak on przywódcy biednych robotników. Piękne dywany, meble i obrazy upodobniały wnętrze ambasady sowieckiej do ambasad wszystkich innych państw. * Pseudonim Jana Stanisława Bersona w latach 1932-1935 korespondenta Polskiej Agencji Telegraficznej i „Gazety Polskiej" w Moskwie. 170 Rozmowa nie kleiła się. Owsiejenko zapytał, czy byłem na wojnie. Moja odpowiedź nie bardzo poszła mu w smak, gdyż, oczywiście, nie miałem powodu ukrywać, że brałem udział w wojnie z jego czerwonymi współziomkami i że nawet byłem przez nich raniony. Gdy później opowiedziałem Marszałkowi Piłsudskiemu o tej wizycie, Marszałek rzekł: — Bardzo się wam sensacyjnie ta podróż sybirska zaczęła. O Radku to pewno zaraz sobie do sztambucha zapiszecie. W kilka miesięcy później, gdy przeczytał moje sprawozdanie z pobytu w Rosji, przypomniał sobie tę rozmowę: „A jednak — rzekł wtedy — o tym Radku nie napisaliście". Odpowiedziałem, że odłożyłem to do swego pamiętnika. Karola Radka zobaczyłem pierwszy raz w kawiarni Ipsu. Siedział z płk. Ścieżyńskim i jakimś nieznanym mi panem. Później przysiadł się do nich pewien znany poeta Władysław Broniewski i coś opowiadał. Już nie pamiętam kto zwrócił mi wtedy uwagę: — Niech pan spojrzy, tam siedzi Radek. Zobaczyłem człowieka chuderlawego, przygarbionego, mającego w swoim „exterieurze" coś brudnego. Środek czaszki miał prawie łysy, po bokach, nad uszami sterczały mu kręcące się nieco i potargane włosy. Jego rysy nie pozwalały wątpić ani na chwilę, że jest Żydem. Mówił z ożywieniem, głosem wysokim i machał rękami. Pociąg do Moskwy odchodził o 7 rano. Gdy przyszedłem na peron zastałem już Karola Radka, oraz odprowadzających go płk. Ścieżyńskiego, posła Owsiejenkę i znanego aktora Jaracza. Owsiejenko przedstawił mnie: — Adiutant Marszałka Piłsudskiego. Radek wiedział już, że mam jechać tym samym pociągiem, więc nie okazał zdziwienia. Siedliśmy w jednym przedziale. Przez długi czas milczeliśmy obaj, pierwszy zaczął rozmowę Radek. Był on najwyraźniej podniecony pobytem w Polsce, życiem w warunkach kulturalnych, no i wspomnieniami młodości. Urodził się przecież i wychował w Małopolsce, język polski był językiem jego myśli, a jego kultura była kulturą polską. Nic też dziwnego, że pobyt w kraju rodzinnym, odwiedziny u matki, wspomnienia — wszystko to złożyło się na to, że ten stary rewolucjonista, siedzący 171 właśnie na wprost mnie w przedziale ekspresu Warszawa- Niegorełoje, był prawie w gorączce. Oczywiście hamował swoje uczucia i do słów zadowolenia z wizyty w Polsce nie omieszkiwał dodawać uwag krytycznych, niemniej jednak wyczuwałem w jego tonie zazdrość do naszej skromnej, ale nie w zestawieniu z sowiecką — rzeczywistości. Nie starałem się przerywać mu potoku wymowy. Opowiadał o swojej wycieczce do Tarnowa, o tym, że widział Gdynię. „Postawienie Gdyni — mówił — zadecydowało o dostępie Polski do morza na zawsze". Nie mogło, oczywiście, nie być mowy o Marszałku Piłsudskim. — Ciekawe — mówił Karol Radek — że ani nasz Stalin ani wasz Piłsudski nie zajmują właściwie żadnych stanowisk, które by dawały im formalne prawo do rządzenia. Po prostu rządzą dlatego, że zarówno cała warstwa rządząca jak i większość społeczeństwa uważa ich za najlepszych, najmądrzejszych i najgenialniejszych. To stanowi ich siłę. Potem mówił, snując nowe porównania, o piłsudczykach. — Wy jesteście tym samym w Polsce, czym nasi towarzysze partyjni są w Związku. Stanowicie trzon. Wszyscy, jak my, znacie się, wzajem sobie ufacie i wzajemnie się podtrzymujecie. Nawet w stosunkach towarzyskich najlepiej czujecie się w swoich legionowych kołach. To śmieszne, ale macie ten sam zwyczaj mówienia, wspominając o jakimś urzędzie lub oddziale wojskowym, że jest w nim ten lub inny legionista, przy czym często nie bywa to najwyższy oficer czy urzędnik. Rozgadawszy się na dobre, Radek począł snuć rozważania na temat dobrych stosunków polsko-sowieckich. Wydawał się być ich wielkim zwolennikiem. Mówił dużo przykrych rzeczy o faszystach, o Hitlerze, a wreszcie, nieoczekiwanie dodał: — Tylko dlaczego Beck posyła do Berlina Lipskiego... Nie zrozumiałem wówczas tych słów i spojrzałem na niego pytająco. Radek wyrzucił z siebie dość gwałtownie: — Toć to przecież zwolennik faszystowskich Niemiec! Znacznie później uderzyła mnie przenikliwość tego człowieka i jego dobre informacje. Wówczas powiedziałem tylko: „Nie znam poglądów pana Lipskiego, ale wiem, że minister Beck nie uzależnia swej polityki od sympatii swych ambasadorów". 172 Zaraz też sprowadziłem rozmowę na inne tory. — Czy pan nie zamierza — zapytałem — sprowadzić do Moskwy swej matki? Radek kiwnął głową. —Chciałem — rzekł — ale ona nie chce wyjechać z Tarnowa. Poczciwa matka pracuje jako nauczycielka i powiada, że bez tej pracy czułaby się nieszczęśliwa. Ona już w Polsce zostanie. Gdy w parę lat później przeczytałem w prasie, jak ta biedna staruszka cierpiała na wieść o uwięzieniu jej syna, przypomniały mi się wówczas jego oczy, gdy o niej mówił. Ich twardy, chłodny wyraz rozpełzł się gdzieś, jakby wsiąkł w głąb czaszki, pozostała w nich miękkość i mgła. Nadszedł kelner z wagonu restauracyjnego i oznajmił: — Prosimy na śniadanie. Zwróciłem się do Radka. — Pójdziemy? Kiwnął głową, po czym wyjął z walizki jakąś grubą kopertę z papierami i wsunął ją pod kamizelkę, w spodnie. — Tak będzie lepiej — rzekł. Gdy przejeżdżaliśmy granicę sowiecką, Radek wychylił się z okna, machał ręką strażnikom granicznym i pokrzykiwał: „Ot, już moja sowiecka ojczyzna". W Niegorełoje rzekł: „Teraz ja się będę panem opiekował". Poszliśmy razem do naczelnika komory celnej, długono-sego Gruzina, odznaczonego jakimś orderem. Ze zdumieniem zauważyłem wtedy, że Karol Radek mówił wprost okropną rosyjszczy-zną[!]. Przekręcał słowa, wtrącał polonizmy, a jego „udarenie" wprawiało w wesołość nawet mnie, który przecież pod tym względem miałem zawsze wiele grzechów na sumieniu. Widząc moją zdziwioną minę, rzekł: — Nigdy już pewnie nie nauczę się dobrze mówić tym... językiem. Jedynie Gruzin, obecny przy naszej rozmowie i sam mówiący ohydnym akcentem, zauważył dobrodusznie: — Nie przesadzajcie, towarzyszu, mówicie świetnie. W pociągu sowieckim również ulokowaliśmy się razem, po czym poszliśmy na obiad do wagonu restauracyjnego. Radek miał doskonały apetyt i pomimo swej drobnej postaci zjadł dwa razy więcej ode mnie. Wiele osób go poznawało, niektórzy, wiedząc z prasy o jego pobycie w Polsce, zagadywali: 173 — A cóż tam u nich słychać? Radek wdawał się w rozmowy chętnie. Nie wiem czy to na mój benefis, ale na ogół wyrażał się o Polsce dobrze, powtarzając wielokrotnie: „Stary Piłsudski nie da się wplątać w wojnę ze Związkiem Radzieckim. Na co mu to". Zagadnąłem go czy w Polsce zetknął się z komunistami. Spojrzał na mnie podejrzliwie. — Nie — odrzekł krótko. Przypomniało mi się, że widziałem go w Ipsie w towarzystwie poety-komunisty. — No, ale tych naszych komunistów oswojonych, salonowych, to pan poznał. Przytaknął niechętnie. — Tak, rozmawiałem z nimi na przyjęciu. — A co pan powie o poecie...? Radek dość lekceważąco machnął rękami i wzruszył ramionami. — Odpowiem panu na to wierszem: Cóż ty dla mnie za towarzysz Gdy ja robię, a ty marzysz. Dotknąwszy tematu literatury, nie było już sposobu nie poruszyć sprawy wrażeń Antoniego Słonimskiego o Rosji. Jak wiadomo, wrażenia te były dla bolszewików bardzo przykre. [— —] Radek nie miał słów oburzenia na Słonimskiego. — Ten człowiek — rzekł — widział nasz Związek przez niedopchany frykasami żołądek. Gdy wróciliśmy do wagonu sypialnego zauważyłem, że w moim podręcznym neseserze ktoś oderwał podszewkę i zajrzał, czy nie wiozę czegoś podejrzanego. Pokazałem to Radkowi: „Jak na początek — rzekłem — to wcale nieźle". Stropił się nieco, ale zaraz opamiętał i rzekł; — To na pewno zrobił ktoś z wywiadu angielskiego lub niemieckiego, jeszcze w Polsce. Szpicla angielskiego pokazano mi już w Warszawie na stacji. Jechał z nami do samych Stołpców. Następnego dnia rano mieliśmy daleko za sobą Białoruś i jechaliśmy przez Rosję właściwą. Gdzieś po drodze wsiadł do naszego przedziału wysokiej rangi oficer czerwonej armii i rozmawiał z Radkiem o polityce zagranicznej. Najwięcej interesowało go to, czy 174 Polska razem z Niemcami napadnie na Związek, czy nie napadnie. Radek twierdził, że nie. „Bądźcie pewni towarzyszu — mówił — że to samo powiem samemu Stalinowi". Wojskowy kiwnął głową: „Nie do wiary, nie do wiary" — powtarzał. Na dworcu w Moskwie oczekiwała Karola Radka jego żona i piętnastoletnia córka. Rzuciły mu się na szyję zupełnie tak samo, jakby znajdowały się w samym sercu zgniłego świata burżuazyjnego. Żona Radka pochodzi z Polski. Jej miastem rodzinnym jest Piotrków Trybunalski, a zawodem — medycyna. — Moja żona — mówił o niej Radek — pracuje cały dzień w szpitalu, widujemy się dopiero późnym wieczorem. Córeczka miała miłą powierzchowność i zewnętrznie niczym nie różniła się od tysięcy tak zwanych żydóweczek. Szczupła, ruchliwa, o dużych oczach i obrotnym języku robiła sympatyczne wrażenie. Do ojca zagadała po rosyjsku, na co ten całując ją, odezwał się po polsku. — Jak się masz moja mała. Opowiedział mi później, że pewnego razu zapytała go niespodziewanie : — Powiedz mi, mój drogi, co to jest Żyd? Miała to być prawdopodobnie ilustracja tego, jak dalece antysemityzm został w Związku Sowieckim wypleniony. [— —] Niestety, nie usłyszałem jakiej definicji na określenie słowa — Żyd — Radek użył. W Moskwie zabawiłem około tygodnia. Miałem więc czas, aby wywiązać się z obietnicy danej Radkowi, że odwiedzę go w jego mieszkaniu prywatnym. Mieszkał wówczas w wielkim, nowym budynku, opodal rzeki Moskwy, na dziewiątym czy też dziesiątym piętrze. Przygodny znajomy z windy, widząc, że jedziemy w górę bez zatrzymania się, oświadczył z ulgą: „Zdaje się, że dzisiaj winda funkcjonuje dobrze". — A bywa inaczej? — zapytałem. Spojrzał na mnie, jak na człowieka z księżyca. — Wy czto, s urna saszli... Karol Radek posiadał mieszkanie bardzo obszerne. Sześć wielkich pokojów i olbrzymi taras na dachu mogłoby wystarczyć nawet dla znacznie liczniejszej rodziny, aniżeli jego. 175 Gabinet Radka wyglądał dość oryginalnie. Jedynymi meblami w nim były krzesła i mały stolik. Na podłodze leżały całe stosy książek i czasopism w najróżniejszych językach. Na ścianie, jako ozdoba, widniała podobizna Karola Marksa. Wszystko razem przypominało wielki śmietnik, a w najlepszym razie kantor podrzędnej firmy księgarskiej. W środku tego bałaganu kręcił się nerwowo sam gospodarz. Widocznie tkwiły w nim resztki poczucia estetyki, gdyż począł usprawiedliwiać się z tego nieładu. — Mamy bardzo leniwą pracownicę domową. Ani rusz przyuczyć ją do jakiego takiego porządku. Wyszliśmy razem na taras, skąd roztaczał się piękny widok na nadrzeczną część Moskwy. Radek opowiadał mi z przejęciem, jak to Moskwa będzie w najbliższych latach rozbudowana i upiększona. Słuchałem tego z tak samo wielkim zdumieniem, z jakim w trzy lata później, podczas drugiej wizyty w Moskwie, zaobserwowałem, że właściwie nic z tych planów nie zostało wykonane. Zapytałem, czy był u Stalina. — Nie, Stalina w Moskwie nie ma. Później, gdy Karol Radek został właśnie na rozkaz Stalina postawiony przed sądem, uderzyło mnie, że przecież wówczas mówił mi o sobie parokrotnie, jako o jego mężu zaufania. I mówił to z taką pewnością i wiarą, że nie wątpię dotychczas, aby nim nie był naprawdę. A później... Stare powiedzenie polskie o łasce pańskiej, jeżdżącej na pstrym koniu stało się w jego życiu tragiczną prawdą. PIELGRZYMKA DO KIREŃSKA I TUNKI Do Kireńska przyjechałem w 1933 r., a więc w szesnaście lat po uwolnieniu ostatniego zesłańca carskiego. Ślady pobytu „gasudarstwiennych prestupnikow" poczęły się już zacierać nie tylko w pamięci „starożyłów"1, ale też i w terenie. Więzienia, areszty, domy „policejskich isprawników", a nawet groby poczęły się już rozpadać, albo nawet porozpadały się zupełnie. Jedynym widocznym śladem obecności ongiś Polaków we współczesnym Kireńsku, jaki znalazłem, była nazwa pobliskiej miejscowości Kazimierzowo, oraz trakt, zwany na odcinku od Kireńska do wsi Zaborje „polską drogą". W Kazimierzowie Polacy dzisiaj nie mieszkają, jednak polska nazwa miejscowości zachowała się, świadcząc o narodowości jej założycieli. Należy przy tym wspomnieć, że ludność syberyjska nazywała dawniej żartobliwie naszych rodaków Kazimierzami Kazi-mierzowiczami. Do nieznajomego Polaka zwracano się zawsze per Kazimir Kazimirowicz, podobnie jak obecnie Anglicy zwracają się do każdego Araba per Mohamed. W Kireńsku każde dziecko wie, że Kazimierzowo założyli „Paljaki". Co do nazwy „Polskaja doroga", to historia jej sięga lat powstaniowych. Według opowiadania Siemiona Andrejewicza Karpo-wicza, przewodniczącego rejonowego sowietu w Kireńsku, mieli ją budować polscy powstańcy. — Jeszcze parę lat temu — mówił starosta kireński — stał przy tej drodze krzyż polski, katolicki. Teraz go już nie ma. Zwalił go wiatr, a później ktoś porąbał na opał. Domy w Kireńsku buduje się z drzewa. Podlegają one częstym pożarom, niszczą się łatwo i jako tanie nie są przedmiotem takiej 1 Starczył — tubylec-Rosjanin, urodzony w Syberii. 177 troskliwości, jak budowle z materiałów kosztowniejszych. Sprawia to, że w miasteczku jest bardzo mało domów starych, ulice zaś wciąż podlegają zmianom. Pośrednim skutkiem tego stanu jest trudność w orientowaniu się we wciąż zmienianej, bezładnej gromadzie budowli, co przy jakichkolwiek poszukiwaniach szczególnie daje się we znaki. Nie łatwo też było mi znaleźć te miejsca, które znał Józef Piłsudski. We wszystkim musiałem zdać się na zawodną pamięć ludzi starych. Najłatwiej poszedł mi wywiad o więzieniach, których istnienie tkwiło bardzo mocno w świadomości wszystkich mieszkańców. Było tych więzień dwa: murowane, wybudowane już po wyjeździe Józefa Piłsudskiego, które po rewolucji październikowej ludność zburzyła, a materiał rozebrała na budowę pieców i kominów, oraz drugie — drewniane, pamiętające późniejszego Marszałka Polski. Zainteresowałem się, oczywiście, tylko drugim. Już z opowiadań Komendanta wiedziałem, że w więzieniu tym odbył On część kary za udział w buncie irkuckim, za który został skazany na sześć miesięcy zamknięcia. W nim to spędzał dni i noce w temperaturze kilkudziesięciu stopni mrozu i stąd wynoszono Go na wpół żywego do szpitala. Pobyt w tym więzieniu sprawił, że nawet nieczułe władze carskie zgodziły się na przeniesienie Go później z Kireńska do Tunki, miejscowości położonej mniej więcej o półtora tysiąca kilometrów na południe, a więc w klimacie nieco łagodniejszym. Z tej samej niewątpliwie przyczyny koledzy zesłańcy z nowego miejsca pobytu, zobaczywszy Jego wynędzniałą postać, orzekli zgodnie, że „niedołgo-wiecznyj eto malczik"2. Na szczęście proroctwo to nie spełniło się. Silny organizm pokonał wszystkie niedomagania, i Józef Piłsudski po powrocie z Sybiru stanął do walki o niepodległość, bez przeszkód ze strony Swej konstrukcji fizycznej. Więzienie, o którym mowa, zostało opuszczone od czasu wybudowania nowego, murowanego. Już szereg lat przed rewolucją stało puste, jako ruina. „Isprawnik" miał tam swoje chlewy i kurniki. Za czasów bolszewickich mieszkańcy rozbierali po trochu ściany i podłogi, aż wreszcie, na krótko przed moim przyjazdem, usunięto z rozporządzenia sowietu rejonowego ostatnie jego ślady. Teraz 2 Według ustnej relacji p. Stefana Juszczyńskiego, towarzysza zesłania Józefa Piłsudskiego z Tunki. 178 część placu spod tego więzienia zajmuje drewniana wieża strażacka, ogrodzona parkanem z desek. Naprzeciwko więzienia znajduje się dom piętrowy, w którym, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, mieściło się biuro „policejskawo isprawnika". U niego to musieli meldować się co pewien czas oznaczony dowolnie (niekiedy codziennie) wszyscy zesłańcy. W ten sposób była sprawowana kontrola i dozór nad nimi. Prawo carskie wymagało, aby „gosudarstwiennyj prestupnik", który wydali się poza obręb przepisanej mu do zamieszkania miejscowości, podlegał karze. Przy złej woli „isprawnik" mógł każdego zesłańca w dowolnym czasie ukarać, gdyż przepisu tego nie sposób było przestrzegać. Prawo to stanowiło dla władz policyjnych dogodny oręż do bezkarnego szykanowania „krnąbrnych" zesłańców. Do domu „isprawnika" przychodził meldować się również i Józef Piłsudski, dwudziestoletni chłopiec o bujnej czuprynie i bujnej fantazji. Antoni Kułberg, ostatni zesłaniec polityczny w Kireńsku, który przebywa tam od 1896 r., obecnie oczywiście dobrowolnie, tak o tamtejszym „isprawniku" opowiadał: — W pierwszych latach mojej zsyłki, to znaczy w okresie zbliżonym do czasu przebywania tutaj obywatela Marszałka Piłsud-skiego3, nie było wolno nocować zesłańcom w granicach miasteczka. Po zapadnięciu zmierzchu musieli przeprawiać się na drugą stronę rzeki Kirengi lub Leny i tam, w pobliskich wioskach, pozostawać do rana. Szczególnie dotykało to tych, którzy pracowali w samym miasteczku i którym szykana ta utrudniała pracę. Zdarzało się też często, że polityczni przekraczali ten zakaz. Gdy takiego przestępcę schwytał policjant, odprowadzał go do „policejskawo isprawnika", który zamykał delikwenta w mieszczącym się w podwórzu areszcie, zostawiając go do rana na gołych deskach w nieopalonej izbie. Gdy polityczny został przychwycony na lekceważeniu przepisów kilkakrotnie, wówczas otrzymywał karę dłuższą, kończącą się niekiedy, o ile to było podczas zimy, zapaleniem płuc, a zawsze przeziębieniem. Z groźnego aresztu pozostała dzisiaj tylko kupa gruzu. Tyle, ile z władzy samego cara... 3 Marszałek Piłsudski opuścił Kireńsk w 1890 r. 179 Z rozmów z Marszałkiem Piłsudskim wiedziałem, że z więzienia kireńskiego został przeniesiony do szpitala, gdzie też odbył resztę kary, wymierzonej Mu za bunt w więzieniu irkuckim. Nawiasem mówiąc, sprawował tam obowiązki pisarza. Gdy po powrocie z Sybiru opowiadałem Marszałkowi Piłsudskiemu o pobycie w Kireńsku, zapytał mnie przede wszystkim o ów szpital. Pobyt w nim musiał utkwić Mu w pamięci szczególnie mocno, skoro prawie w pół wieku później przyszedł Mu najpierw na myśl. Niestety ze szpitala tego nie pozostał nawet ani ślad. Na jego miejscu znalazłem budynek szpitala rejonowego, postawiony już za czasów bolszewickich. Pisząc o szpitalu kireńskim muszę wspomnieć o ciekawszym wypadku, jaki zdarzył się jego lekarzowi naczelnemu w czasie mojego pobytu w miasteczku. Opowiadał mi o nim niejaki A.Z. Czer-nikow, naczelnik miejscowego urzędu pocztowego. Sprawa miała się tak: pewnego ranka przybiegła do lekarza jego służąca i, trzęsąc się ze strachu, opowiedziała, że w sali chirurgicznej na stole siedzi jakiś zwierz. Doktor poszedł zobaczyć, a zobaczywszy, trzasnął drzwiami i też uciekł. Dopiero uzbroiwszy się w sztucer, poszedł ponownie i ... upolował we własnym szpitalu wspaniałego rysia. Z Kireńska powróciłem do Irkucka samolotem, po czym samochodem udałem się do Tunki, do której po przeszło dwuletnim pobycie nad Kirengą, został Józef Piłsudski przeniesiony w 1890 r. Po kilkudniowej podróży przez pustkowia Gór Jodłowych i stepy szerokiej doliny Irkutu, dotarłem do tej zapadłej miejscowości, leżącej na dawnym szlaku mongolskich koczowników, prowadzącym od Bajkału do jeziora Kosogoł. Położona nad niewielką rzeką Tungą, wypływającą z gór Tunkiskie Biełki i wpadającą do Irkuta, wieś Tunka stanowi wyspę rosyjską wśród otoczenia buriackiego. Przewodniczący jej sielsowieta Zaka-mylski oświadczył mi, że liczy 370 rodzin i rozciąga się na przestrzeni dziesięciu kilometrów. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku rząd carski zrobił z Tunki centrum osiedleńcze dla zesłańców-księży. Po upadku powstania znajdowało się tam przez pewien czas około 300 duchownych polskich, zesłanych za udział w ruchu zbrojnym bądź też za „podburzenie" do niego. W latach osiemdziesiątych pozostali już 180 nieliczni. Józef Piłsudski znał tylko niejakich Jankowskiego oraz Fijałkowskiego. Reszta wróciła do kraju bądź też rozsypała się po całym Sybirze. Oni, ci księża, założyli w Tunce cmentarz katolicki. Powstał on przez odgrodzenie części cmentarza prawosławnego. Poszedłem go obejrzeć. Zastałem już tylko żałosne resztki, które czas, ten pilny niwelator, zatrze wkrótce zupełnie. Leży to miejsce wieczystego spoczynku na piaszczystej wydmie, przy drodze z Tunki do Zaktuja. Roztacza się z niego widok na rzekę Irkut, płynącą opodal, i na dalekie wzgórza, pokryte tajgą. U jego stóp wyrasta opuszczona dzisiaj drewniana cerkiewka, oparta o wysoką diunę, patrzącą na nią zachłannie. Z ogrodzenia pozostały obecnie tylko słupy, z mogił — nie pozostało nic. Ludzie rozdeptali, wiatr dopomógł i dzisiaj ślad ich zaginął zupełnie, krzyże pogniły, lub zostały wzięte na opał, pomników nie było... I tylko w jednym miejscu znalazłem wysmukły, jednoramienny znak Męki Pańskiej, zwalony na ziemię w trawy i mchy. Stary Sybirak, który mnie oprowadzał, mruknął: „Chociaż on nie nasz" i zdjął czapkę. Stałem długo nad krzyżem. Dziwną wymowę miały dla mnie te dwa kawałki drewna, ułożone w odwieczny znak. Ktoś kiedyś zmawiał się wieczorami, uradzał, jak to będzie z tym krzyżem polskim... Ktoś, kiedyś, myśląc może o jakim Wrzelowcu lub Kluczkowicach, ciosał cedr sybirski... I stanął jednoramienny, polski, i stał dopóty, dopóki nie umarł w tunkiskim ajmaku ostatni zesłaniec polityczny ż nad Wisły. Spełnił swą rolę i legł. Ale jeszcze teraz, na pół spróchniały, powalony, wywoływał wzruszenie. W Tunce istniało pięć kołchozów. Gospodarstw samodzielnych było zaledwie kilkanaście. Pola uprawiało się traktorami z miejscowej państwowej M.T.S. („Motorno traktornaja stacja"). Stało ich w garażu, tych maszyn sztuk dwadzieścia sześć, ale w polu pracowało tylko osiem. Reszta była w remoncie. Różne są oczywiście powody psucia się motorów, ale, kto wie, czy jednym z poważniejszych nie jest pokusa przymusowego urlopu dla ich obsługi. Traktor zepsuty, szofer siedzi w domu, dobry — musi pracować. Na horyzoncie, widoczne z każdej chaty, drzemią pod chmurami zielone od jodeł i modrzewi, białymi kapami śniegów nakryte bezludne Góry Tunkiskie. Do ich stóp tulą się wioski i ułusy, ale 181 w ich głębi człowiek bywa tylko gościem. Do stałych mieszkańców zaliczają tam tylko wilki, rysie, sobole, kuny, kozice i inne czworonogi. Wszystkim króluje wspaniały, dobroduszny miś sybirski. Jest on tu pospolitszy, niż gdziekolwiek indziej. Świadczą o tym liczne jego skóry w domach czołdonów i Buriatów, no i statystyka faktorii handlowych, założonych przed paru laty specjalnie dla skupu puszniny, czyli skór zwierząt leśnych. Do dzikich ostępów gór Tunkiskich udawał się wielokrotnie Józef Piłsudski. Wespół z towarzyszami niedoli polował w tutejszej tajdze, zapuszczając się daleko w jej głąb. Plastyka słów Marszałka Piłsudskiego, który w Warszawie opowiadał mi o nich wiele, była tak wyrazista, że gdy je zobaczyłem — wydały mi się znajome. Pewnego razu siedziałem na progu chaty w Tunce i rozmawiałem z dwoma czołdonami-Sybirakami: Iwanem Stepanowiczem Popowem i Wasilem Grigorjewiczem Iwanowem. Pierwszy miał lat 72, drugi „tylko" 68. Za czasów pobytu Józefa Piłsudskiego byli już dorosłymi mężczyznami. „My bolszewik! — mówił Popów — my tobie wszystko opowiemy, co tylko chcesz". A Iwanów: „My nie otkazujemy się. Jest prykaz mówić, to mówimy". Oceniłem ich inteligencję na poziom owcy, nie pytałem więc od razu o to, co mnie interesuje, lecz starałem się dotrzeć do jądra sprawy ogródkami. — Powiedzcie mi, ziemlaki, czy pamiętacie jakiego doktora w Tunce? Obaj poczęli na wyścigi kiwać głowami. Tak jest, pamiętają. Jeden to był „gosudarstwiennyj". Niby doktor, ale „prestupnik". Nazywał się Afanasij Iwanowicz Michalewicz4. — Otóż to — mówię — pamiętacie jego, tego Michalewicza? Jakżeż nie, oczywiście, pamiętają. Dobry człowiek był, miłosierny, i dla prostego narodu przystępny. — A synów jego pamiętacie? Chłopi aż ręce popodnosili z przejęcia. — Pamiętamy. Byli: Pietia, Miszka, Kola i Fania. — Cóż oni robili? 4 Jak wiadomo, Józef Piisudski, podczas pobytu w Tunce uczył synów Michalewicza języków. Drugi Polak-zesłaniec, Stefan Juszczyński, wykładał chłopcom inne przedmioty. 182 — Wiadomo, pańskie dzieci, uczyli się. — To znaczy był nauczyciel? — Jakżeżby nie był, był. Popów, syn znachora, a więc bardziej zbliżony do lekarza, poskrobał się po kudłach i dodał: — Jeden był taki młodzieńki, włosy u niego sterczali do góry, jak u wilka na grzbiecie. Serce zabiło mi ze wzruszenia. — Przypomnij sobie, stary, jego nazwisko. Może pamiętasz? Czołdon natężył się cały, jakby nadsłuchiwał czegoś. — Nie, nie pamiętam. Brwi u niego byli duże, zrośnięte. Bywało przychodzę po lekarstwo, a on siedzi z chłopcami i mówi po chrancusku. Popów i Iwanów zaprowadzili mnie do domu, w którym mieszkał dr Michalewicz i w którym Józef Piłsudski udzielał jego synom lekcji. Bywał w nim również Bronisław Szwarce, b. członek rządu narodowego w roku 1862. Była to zwykła chałupa, których w Tunce i każdej wsi sybirskiej stoi setki. Nie różniła się zbytnio od chat wiejskich w Polsce. Była drewniana, z pni grubych, kryta gontami. Już po wyjeździe Michalewicza dobudowano do niej drugą część. Otaczał ją z jednej strony niewielki ogródek, z drugiej — podwórze. Jak wszystkie domy wiejskie w Tunce, stała do uliczki ścianą szczytową. Wewnątrz składała się z sieni i dwóch izb. Najważniejszą częścią urządzenia wewnętrznego był piec o rozmiarach groteskowo wielkich, stojący w kuchni. Dom ten należał do niejakiego Pierniakowa, potem do Zachara Jołszyna, potem do Jegora Jołszyna, a wreszcie do wdowy Domny Charytownej Kosewiny, w której rękach znajdował się podczas mojego pobytu w Tunce. Gdy przyszedłem go zobaczyć, zastałem wewnątrz nieporządek, z zewnątrz zaś — ruinę. Okiennice były pozamykane, część szyb stłuczona, podłoga dziurawa. W części starej nie mieszkał nikt. Stała już od paru lat pustką. Kosewina zajmowała tylko część dobudowaną później. Dr Afanasij Michalewicz opuścił Tunkę wkrótce po wyjeździe Józefa Piłsudskiego. Osiedlił się w Charkowie, gdzie umarł w końcu 1920, lub na początku 1921 r. Los jego synów był tragiczny. Wszyscy już dzisiaj nie żyją. Jeden popełnił samobójstwo, drugi 183 zmarł w szpitalu dla obłąkanych, a dwaj pozostali zginęli bez śladu w czasie wojny domowej. W Tunce nie pozostało wiele wspomnień po Józefie Piłsudskim. Nie pozostało ich też wiele po Jego towarzyszach: Michale Mance-wiczu i Stefanie Juszczyńskim. Z współczesnych im zesłańców tubylcy pamiętali Bronisława Szwarcego, który przebywał między nimi lat kilkadziesiąt, eks-księdza Jankowskiego, eks-księdza Fijałkow-skiego, szynkarza Siekierzyńskiego i rzeźnika Kasprzyckiego. Gdy zapytywałem któregokolwiek z ludzi starych o Polaków, wymieniano mi nieodmiennie te nazwiska. O tym, że w Tunce przebywał niegdyś późniejszy Marszałek Polski wiedziało paru inteligentów i jeden szofer ze stacji motorowo-traktorowej, który wiadomość o tym wyczytał w jakimś wydawnictwie „Politkatorżan". Dla mnie Tunka była pełną cieniów i majaków. Wyobraźnia, cudowny wynalazek natury, roztaczała przede mną obrazy przeszłości z taką plastyką, że wprost czekałem tylko chwili, aby z zza węgła której uliczki wychyliła się wysoka, dumna postać o bujnej czuprynie i zrośniętych brwiach. W ZALESZCZYKACH Wysunięte na południe, zasłonięte od północy, położone w głębokim jarze Dniestru — Zaleszczyki są najcieplejszym i najsłonecz-niejszym zakątkiem Polski, Tutaj jedynie dojrzewa winograd, istnieją sady morelowe i brzoskwiniowe, rośnie dziki migdał, a przed domami wdzięczą się egipskie rycynusy. Dzięki specjalnym warunkom terenowym, wiosna zaczyna się w Zaleszczykach najwcześniej, lato kończy się najpóźniej, a ilość dni słonecznych jest największa. Winnice, sady owoców południowych, plantacje melonów i arbuzów — wszystko to nadaje im wiele cech dla nas egzotycznych i miłych. Wskutek tych warunków jar dniestrowy staje się Mekką wszystkich, którzy tęsknią do słońca, kochają kwiaty i lubią owoce. Zaleszczyki, rozłożone malowniczo na spadzistym brzegu wielkiej rzeki, która ongiś oddzielała świat muzułmański od chrześcijańskiej Polski, pełne wspomnień i legend — stanowią miejsce idealne dla jesiennego wypoczynku. Toteż nic dziwnego, że wówczas, gdy brzeg morski opróżnia się zupełnie, gdy we wszystkich innych miejscowościach klimatycznych hula po pustych pensjonatach zimny wiatr, tutaj panuje jeszcze ożywiony ruch. Sezon trwa tu do połowy października, a więc do czasu niespotykanego w żadnej innej miejscowości naszego chłodnego kraju. Już na wiosnę, bodaj w maju, kazał mi Marszałek pojechać do Buczacza, Kopyczyniec, Czortkowa i Zaleszczyk. W Buczaczu i Kopczyńcach miałem przyjrzeć się dokładnie urządzeniom dworcowym. Wiadomości o nich były potrzebne Marszałkowi w związku z jakąś grą wojenną. W Czortkowie miałem udać się do płk. Piekarskiego, który był wówczas dowódcą tamtejszej brygady Korpusu Ochrony Pogranicza, aby zakomunikować mu pewne polecenie Marszałka. Co do Zaleszczyk zaś, to miałem rozkaz przyjrzeć się im 185 dokładnie i opowiedzieć, jak wyglądają. Marszałek nie ukrywał, że miałby ochotę udać się tam na jesień, ale nie był pewny, czy odpowiedzą Jego nadziejom. Ja miałem dostarczyć Mu elementów do powzięcia decyzji. Natychmiast wziąłem samochód i udałem się w drogę. Z podróży tej sporządziłem sprawozdanie, do którego dodałem cały album zdjęć wszystkich obiektów interesujących Marszałka, oraz szereg fotografii Zaleszczyk i ich okolic. Odnośnie do tych ostatnich wyraziłem przekonanie, że aczkolwiek to nie Madera ani Egipt, ale na pewno najcieplejsze i do tego jedno z milszych miejsc w Polsce. Marszałek wypytywał mnie szczegółowo o winnice, sady owocowe i o pogodę, jaka podczas mojej tam bytności panowała. Relacja moja wypadła dla Zaleszczyk pomyślnie, ale niemniej jednak Marszałek nie wydał decyzji natychmiast, lecz odłożył ją na później. Nie wydał jej też wówczas, gdy wyjeżdżał na urlop do Pikieliszek. Dopiero gdy wróciłem z podróży na Sybir, Marszałek wezwał mnie i powiedział, aby zająć się przygotowaniem wyjazdu i odpowiedniej kwatery na miejscu. Misję swoją rozpocząłem od długiej konferencji z płk. Warthą, a potem z kpt. Ziemiańskim. Trzeba było tak działać, aby wiadomość o wyjeździe Marszałka nie stała się tajemnicą poliszynela. Nie było to łatwe, gdyż byłem dość powszechnie znany i mój przyjazd mógł być łatwo skojarzony z późniejszym przybyciem Marszałka. Trzeba więc było udawać zmęczonego podróżą do Rosji i postępować bardzo ostrożnie. Bliskość granicy napawała nas wszystkich obawami o bezpieczeństwo Marszałka. Przyznaję, że wyjeżdżałem l czy też 2 września do Zaleszczyk z duszą na ramieniu. Na miejscu zamieszkałem w pensjonacie „Ustronie", pięknie położonym nad brzegiem Dniestru, i począłem rozglądać się w możliwościach zainstalowania Marszałka Piłsudskiego. Do tajemnicy musiałem dopuścić miejscowego starostę Józefa Krzyżanowskiego, gdyż bez niego byłoby mi trudno dać sobie radę. Już na drugi dzień po przybyciu doszedłem do przekonania, że w Zaleszczykach istnieją tylko dwa budynki, zdatne do pomieszczenia Marszałka. Pierwszym był pałac baronowej Turnau, należący ongiś do rodziny Poniatow-skich, drugim zaś ładna willa Zarządu Drogowego, położona w bezpośrednim sąsiedztwie parku baronowej. Pałac wyglądał wprawdzie okazale, ale był w stanie wymagającym dość znacznych remontów, a ponadto właścicielka, której nie mogliśmy powiedzieć kogo miałaby 186 ewentualnie gościć, projekt odstąpienia pałacu traktowała dość zimno. W rezultacie, zatrzymałem się na willi Zarządu Drogowego, przy czym jednak uzyskałem od baronowej Turnau zgodę na zajęcie jej parku i przegrodzenie go drewanianym, szczelnym płotem z desek. Willa, położona w odległości zaledwie 10 metrów od Dniestru, otoczona była niewielkim ogrodem, którego prawdziwą ozdobę stanowił wielki orzech włoski, rzucający cień na werandę. Z okien roztaczał się wspaniały widok na Dniestr i wyniosły brzeg rumuński, przesłonięty nieco, jakby dla dekoracji, drzewami ogrodu. Z boku drzemał olbrzymi park baronowej Turnau, założony jeszcze w 1805 r., którego altanki, aleje starych drzew, trawniki i widok na fale Dniestru stwarzały piękną całość. W ten sposób uzyskałem dla Marszałka dość niezłą willę, która w połączeniu z parkiem baronowej Turnau odpowiadała w moim mniemaniu warunkom niezbędnym dla letniej siedziby pana Marszałka. Pozostały do rozwiązania jeszcze dwie trudności: willa nie posiadała dostatecznie dużego pokoju na sypialnię i była zbytnio wystawiona na widok publiczny, co na pewno by Marszałka krępowało. Pierwszą trudność rozwiązałem w ten sposób, że kazałem wyjąć jedną ścianę wewnętrzną i z połączonych dwóch pokojów uzyskałem jeden duży, drugą zaś zwalczyłem przez wystawienie wysokiego płotu, który, jakby w przeczuciu późniejszych zarządzeń premiera Sławoja Składkowskiego, kazałem pomalować na piękny kolor zielony. Gdy wszystko było już gotowe, zatelefonowałem o tym [!j pułkownikowi Warthcie, a ten z kolei zameldował panu Marszałkowi. Sprawa przyjazdu Marszałka Piłsudskiego na jesienny wypoczynek do Zaleszczyk „wysypała się" na dwa dni przed Jego wyjazdem z Warszawy. Zdradziły nas wystawione w nocy płoty, szybkie urządzanie willi, instalacje telefoniczne i wielkie zainteresowanie się miasteczkiem, okazywane przez władze administracyjne. Wieść ta poruszyła oczywiście całe Zaleszczyki do głębi. Mieszkańcy zabrali się energicznie do robienia generalnych porządków, sprzątając i zamiatając ulice i w ogóle załatwiając sprawy, które, jak wiadomo, robi się tylko „raz w rok około Wielkiej Nocy". Marszałek przybył do Zaleszczyk 5 września rano. Na stacji kolejowej oczekiwali Jego przyjazdu: wojewoda tarnopolski Moszyń-ski, starosta miejscowy Krzyżanowski, oraz dowódca okręgu korpusu gen. Bolesław Popowicz. Przed opuszczeniem wagonu Marszałek 187 Piłsudski przyjął oczekujących, rozmawiając z nimi przeszło pół godziny. W czasie tej rozmowy zwrócił uwagę staroście zaleszczyckiemu, aby nie urządzał żadnych uroczystości czy też rautów, gdyż podczas odpoczynku nie lubi tego rodzaju niepotrzebnych ceremonii. Poza tym Marszałek Piłsudski wypytywał wojewodę i starostę o stan rolnictwa, w szczególności interesując się miejscową szkołą rolniczą. Była ponadto mowa o klimacie Zaleszczyk i ich przyszłości, jako stacji klimatycznej. Informował się też Marszałek o kwestii ukraińskiej. Później w rozmowie ze mną, gdy zagadnąłem Go na temat jakiegoś załatwienia na dalszą metę współżycia z narodem ukraińskim, odpowiedział: „Ja już tego nie załatwię; za mego życia nie da się to załatwić". I dodał nawet z pewną irytacją: „Ja wszystkiego za was nie będę robił". Do willi udał się Marszałek samochodem, witany przez ludność zebraną licznie wzdłuż drogi prowadzącej od stacji kolejowej przez miasteczko. Willa podobała się Marszałkowi. W szczególności przyjemnie uderzyło Go jej położenie nad samym Dniestrem. Patrząc na tę piękną rzekę, rzekł: — Największą niespodzianką dla mnie tutaj jest ta bliskość Dniestru. Pułkownik Kazimierz Glabisz, który był również obecny przy pierwszych oględzinach owego locum, dodał: — Ale chyba, panie Marszałku, miłą niespodzianką? — Naturalnie, że miłą — odrzekł Marszałek Piłsudski, który, jak wiadomo, lubił wodę. Nie bez wpływu na te Jego słowa musiało być też niewątpliwie wspomnienie Pikieliszek, w których fale jeziora podchodzą tuż pod werandę dworu. Spoglądając później na wyniosły brzeg rumuński, zwrócił się do mnie i rzekł: — Ta góra przypomina mi brzeg Leny w Kireńsku na Syberii. Wy tam byliście, to możecie też porównać. Istotnie, podobnie jak w Zaleszczykach nad Dniestrem, tak i i w Kireńsku nad Leną, dźwiga się ku niebu potężny brzeg-góra, przygniatająca swoim ogromem ludzkie siedziby, wyglądające przy niej, jak legowiska karzełków. 188 Pierwsze dni pobytu w „polskim Meranie" nie bardzo usprawiedliwiały jego nazwę. Było pochmurnie, deszczowo. Słońce wprawdzie pokazywało się wielokrotnie, ale nigdy nie dłużej aniżeli na kilkanaście minut. Pomimo tego. Marszałek Piłsudski korzystał ze spacerów nad Dniestrem, w pięknie położonym parku. Pobyt w Zaleszczykach nie był pobytem wypoczynkowym w całym tego słowa znaczeniu, gdyż Marszałek Piłsudski postanowił nie przerywać swoich najważniejszych czynności. Wprawdzie przyjęcia dygnitarzy państwowych były rzadsze aniżeli w Warszawie, niemniej jednak korowód interesantów był spory. Rozpoczął go wojewoda lwowski, Belina-Prażmowski. Przyjechał 13 września i jeszcze tego samego dnia został przyjęty. Marszałek Piłsudski rozmawiał z nim długo, najpierw na cienistej werandzie, a później w swoim gabinecie, w willi. Następnego dnia zawitał do Zaleszczyk minister spraw zagranicznych Józef Beck z dyrektorem Sewerynem Sokołowskim i sekretarzem Friedrichem. Marszałek Piłsudski przyjął go w ciągu doby dwukrotnie. Minister opowiadał później, że po załatwieniu spraw urzędowych rozmowa z Marszałkiem zeszła oczywiście na Zaleszczyki i pobyt w nich. Marszałek Piłsudski wówczas powiedział: — Tutaj jest nie do wiary cicho i spokojnie; tutaj nawet koguty nie pieją, nawet psy nie szczekają w nocy. Istotnie willa Marszałka Piłsudskiego położona była w miejscu zasłoniętym, odgrodzonym od wszelkich hałasów i niepokojów. Broniły tym intruzom wstępu wysokie drzewa parku i wysoki nasyp, prowadzący do zburzonego podczas wojny mostu na Dniestrze. Jedynym odgłosem, dochodzącym do ogrodu Marszałka Piłsudskiego był stłumiony odległością turkot wozów, jadących szosą na rumuńskim brzegu. Ciszy i spokoju, tych nieodzownych warunków wypoczynku, w Zaleszczykach nie brakowało, a w szczególności nie brakowało ich w willi, zajmowanej przez Marszałka Piłsudskiego. Ponieważ ministrowi Beckowi pozostało po załatwieniu wszystkich spraw jeszcze kilka godzin czasu, pojechaliśmy przeto do pobliskiej uroczej miejscowości, do Czerwonogrodu. Znajduje się tam, w pięknym jarze rzeki Dżurynu, stary zamek, w którego ruiny wbudowano półtora wieku temu pałac. Posiadłość ta należała do księżnej Lubomirskiej, starszej pani, która z zamiłowaniem oddawa- 189 ła się pracy nad kulturą owoców południowych w swoich majątkach. Posiadała sady morelowe, oraz plantacje melonów i kawonów. Robiła też próby założenia winnic i sadów brzoskwiniowych. Pojechaliśmy tam pod wieczór. Głęboki jar wydawał nam się z wysokiego brzegu siny i niebieski. Z jego dna wyrastała stroma fałda, na której szczycie usadowił się zamek. Musiała to być kiedyś groźna forteca. Dwie wysokie baszty świadczyły o jego obronnym charakterze. Mury jego widziały Turków, Tatarów, Kozaków i Wołochów. Do dnia dzisiejszego pokazują miejsce, gdzie stał namiot baszy, dowódcy sułtańskich wojsk oblężniczych. Zamku nie można było właściwie nazwać ruiną. Wystarczyłoby trochę go tylko odremontować i mógłby stać się zdatny do zamieszkania. Część tej pracy księżna Lubomirska nawet wykonała. Szereg pokojów doprowadziła do stanu używalności, zaprowadzając w nich elektryczność i wodociągi; do wykończenia całości jednak droga była jeszcze daleka. Właścicielka zamku, dowiedziawszy się o obecności ministra Becka, przyszła niezwłocznie i zaprosiła nas do siebie na podwieczorek. Księżna mieszkała w małym, lecz bardzo ładnym dworku, w bliskim sąsiedztwie starego zamczyska. Spędziliśmy w nim kilka bardzo miłych chwil na rozmowie o przeszłości Czerwonogrodu i o przyszłości sadownictwa w tej części Podola. W kilka godzin po odjeździe ministra Becka do Warszawy przyjechał samochodem szef Sztabu Głównego generał Janusz Gąsio-rowski bawiący w Małopolsce Wschodniej na manewrach, wraz z zastępcą szefa sztabu armii łotewskiej generałem Hartmanisem. Następnego dnia po wizycie w willi nad Dniestrem generał opuścił Zaleszczyki. Wprawdzie nie cały czas pobytu Marszałka Piłsudskiego panowała pogoda, jednak kilka ostatnich dni było nader uroczych, wynagradzających sowicie kilka innych, niepogodnych i dość chłodnych. W słońcu termometr wskazywał wówczas 46 stopni Celcjusza, a nawet były chwile, gdy słupek rtęci zbliżał się ku 50 stopniom. Cudowny jar dniestrowy roztaczał przed nami wszystkie swoje uroki: słońce, gorąco, brak duszności i wiatru, no i cudowny błękit nieba. Marszałek Piłsudski korzystał z tych pięknych dni pełną dłonią. Codziennie udawał się do parku i spacerował po cienistych alejach, 190 gdzie stawały do konkursu piękności: zieleń drzew, złote plamy słońca i szum wielkiej rzeki Dniestru. A potem, na ocienionej winogradem werandzie, czytywał gazety i przywiezione z sobą książki. Dla człowieka zmuszonego do mieszkania w mieście możność przesiadywania na świeżym powietrzu stanowi prawdziwą przyjemność. Tym lepiej, gdy przyłączy się do niej spokój i cisza, gdy powietrza nie przecinają nawet tak zgodne z naturą odgłosy, jak pianie koguta i szczekanie psów. ECHO SYBIRU Do Zaleszczyk przyjeżdżał co pewien czas starszy, siwy pan z żoną. Jego podeszły wiek domagał się spędzenia jesieni w łagodniejszym nieco klimacie. Starszy pan niewiele udzielał się obcym; wysiadywał na słońcu i sumiennie spędzał swój odpoczynek. Zjawił się również i w 1933 r., zatrzymując się w pensjonacie „Ustronie", w którym mieszkaliśmy my, oficerowie Marszałka Piłsudskiego. Pewnego razu odezwał się do dr. Woyczyńskiego, że jest on byłym zesłańcem i że cały swój pobyt na Syberii spędził razem z Józefem Piłsudskim, żyjąc z Nim w przyjaźni. Wywołało to wśród nas sensację. Szczególnie ja zainteresowałem się osobą starszego pana, jako że kilka tygodni temu powróciłem z podróży właśnie po Syberii. Natychmiast też poprosiłem starszego pana o szczegółowe wiadomości o tych dawnych latach. Inżynier Stefan Juszczyński — tak się nazywał ów człowiek — nie dał się długo prosić. — W tym samym roku, gdy Józef Piłsudski został uwięziony w Wilnie — rozpoczął swoje opowiadanie — ja siedziałem w X pawilonie cytadeli warszawskiej, osadzony tam w związku z likwidacją pierwszej polskiej organizacji socjalistycznej „Proletariat". Podobnie jak i Józef Piłsudski, zostałem skazany administracyjnie na pięć lat zesłania. W czerwcu 1887 r. po przebyciu tej samej drogi, którą w miesiąc czy dwa później przebył dzisiejszy Marszałek, przybyłem do miejscowości Tunka. Jak wiadomo. Marszałek Piłsudski znalazł się na Sybirze we wrześniu tegoż roku i po rocznym pobycie w Kireńsku, na Północy, został przeniesiony do „mojej" Tunki. Tutaj Go poznałem i tutaj się z nim zaprzyjaźniłem. W Tunce przebywaliśmy razem przez cztery lata, to znaczy do 1892 r., czyli do końca naszej kary. 191 Po chwilowej przerwie, pan Juszczyński ciągnął dalej: — Uczyliśmy razem z Marszałkiem dzieci doktora Afanasja Iwano-wicza Michalewicza. On uczył języków: francuskiego, niemieckiego i rosyjskiego, a ja innych przedmiotów. Odziedziczyliśmy tę sukcesję po Bronisławie Szwarce, członku Rządu Narodowego z roku 1862. — Co się z panem działo po ukończeniu kary? — zapytałem. Inżynier Juszczyński westchnął. — Tłukłem się po całej Rosji, pracowałem przy budowach kolei. — A czy spotkał pan kiedykolwiek później Marszałka Piłsudskiego? — Nie, panie kapitanie, nie widziałem Go już nigdy od 1892 r. Zapytałem jeszcze pana Juszczyńskiego, czy oprócz niego i Bronisława Szwarce byli jeszcze inni Polacy w Tunce. Pan Juszczyński, odznaczający się doskonałą pamięcią, natychmiast odpowiedział, że był jeszcze niejaki Michał Mancewicz, który zmarł w Warszawie przed kilku laty, a ponadto trzej powstańcy: ex-ksiądz Jankowski, trudniący się lichwą, ex-ksiądz Fijałkowski, drobny kupiec oraz niejaki Spiegel, który zmarł w Tunce około 1890 r. Podczas mego pobytu w Tunce, opowiedziano mi o dwóch exksiężach, którzy jako starcy powrócili do Polski i podobno w kraju umarli. Być może byli to ci sami, o których mówił właśnie inż. Juszczyński. Józef Piłsudski żył bliżej — według słów Juszczyńskiego — jedynie z nim i Mancewiczem. Łączyła Go z nimi młodość i wspólne poglądy. We trzech urządzali liczne wycieczki w pobliskie góry Tunkiskie, gdzie polowali i skąd spławiali rzeką Tunką drzewo na opał (miejscowość Tunka leży na stepie). Gdy powiadomiliśmy Marszałka Piłsudskiego, że w Zaleszczykach bawi na wypoczynku Jego stary towarzysz z zesłania, kazał nam natychmiast zaprosić Go do siebie na pogawędkę. Nie zauważyłem w Marszałku Piłsudskim ani chwili wahania, która mogłaby świadczyć, że nie bardzo sobie Juszczyńskiego przypomina. Przeciwnie, dodał nawet, że w latach rewolucyjnych utrzymywał z nim pewne stosunki listowne. „On był wtedy — rzekł — gruba «fisz», i mógł nam niejedno pomóc". Nie należy do spraw codziennych spotykanie się dwóch ludzi po czterdziestu latach niewidzenia. Zwłaszcza, gdy rozstanie nastąpiło w okolicznościach, towarzyszących rozstaniu Marszałka Piłsudskiego 192 ze Stefanem Juszczyńskim. Zdumiewający jednak był nie sam fakt spotkania, lecz to, co nastąpiło w pięć minut później. Oto, mianowicie, Marszałek Piłsudski wyciągnął pudełko z papierosami, poczęstował dr. Woyczyńskiego obecnego przy tej rozmowie, wziął drugiego papierosa sam, po czym zwrócił się do Juszczyńskiego: — Was nie częstuję, bo wy nie palicie. Pan Juszczyński kiwnął głową. — Tak, rzeczywiście nie palę dotychczas. Rozmowa potoczyła się na temat dawnych wspomnień, dawnych ludzi. Okazało się, że Juszczyński spotkał podczas swych wędrówek po Rosji prawie wszystkich wspólnych znajomych z zesłania i znał ich późniejsze losy. Natomiast Marszałek Piłsudski po powrocie do kraju spotkał się jedynie z Bronisławem Szwarce, który po opuszczeniu Syberii mieszkał we Lwowie. Pan Juszczyński patrząc na Marszałka Piłsudskiego i dostrzegając Jego dobry wygląd, rzekł: — I pomyśleć, że my uważaliśmy w Tunce pana Marszałka za chłopca słabowitego! Tyle trudów, tyle pracy wyczerpującej zniósł pan Marszałek; ja nie zniósłbym tego nigdy, chociaż w Tunce uważałem się za silniejszego. Na wspomnienie o tym, że podczas zesłania był młodzieńcem bardzo szczupłym i mizernym. Marszałek Piłsudski rzekł: — Podczas powrotu do kraju zważyłem się na statku1. Ważyłem wówczas 3 pudy i 13 funtów (53 kilo). Zarówno przywitanie, jak i pożegnanie, po dwugodzinnej rozmowie przy herbacie było bardzo przyjacielskie. Już na odchodnym zwrócił się Marszałek Piłsudski do Juszczyńskiego, zapraszając go, gdy będzie w Warszawie, aby przychodził do Belwederu i dodał: Porozmawiajcie z moim oficerem, kapitanem Lepeckim, on był tego lata w Tunce i widział tam... kołchozy. Na koniec należy zaznaczyć, że pan inżynier Juszczyński liczył podówczas 73 lata i pracował jako urzędnik kontraktowy przy budowie kolei Śląsk-Gdynia. Po powrocie do Warszawy zwróciłem się z prośbą do odpowiednich czynników, aby temu weteranowi coś pomóc. Niestety, bardzo 1 Wielka kolej syberyjska jeszcze nie istniała; część podróży odbywało się statkiem. 193 skromny rezultat tej interwencji okazał się dopiero po... trzech latach. Spotkanie Marszałka Piłsudskiego ze starszym towarzyszem zesłania stało się w Polsce głośne, prasa pisała o tym sporo. Stało się ono też przedmiotem różnych anegdotek, spośród których jedna powiadała, że pan Marszałek miał po wyjściu Juszczyńskiego powiedzieć : — Dziwne, jak się ten Juszczyński zestarzał. JESIEŃ 1933 R. KSIĄDZ METROPOLITA SAPIEHA W początku października przypadła rocznica 250-lecia odsieczy Wiednia i wspaniałych zwycięstw króla Jana III, odniesionych nad Turkami. Marszałek Piłsudski, żywiący kult dla bohaterstwa, postanowił uczcić tę rocznicę w sposób uroczysty. Miejsce do tego wyznaczył w Krakowie, gdzie miała odbyć się wielka rewia kawalerii, a więc tego rodzaju broni, który w epoce Sobieskiego był dominujący. Na uroczystość udał się pan Prezydent Rzeczypospolitej, premier, wielu ministrów, marszałkowie ciał ustawodawczych, korpus dyplomatyczny nieomal w komplecie i mnóstwo dygnitarzy państwowych. Marszałek przybył do Krakowa wraz z żoną i córkami 5 paźd/ iernika rano i zamieszkał w gmachu dowództwa okręgu korpusu u generałostwa Łuczyńskich. Towarzyszył Marszałkowi w podróży pik Witold Wartha, szef Biura Inspekcji w Giszu. Już w dniu przybycia około godziny 2 po południu Marszałek udał się do katedry, a następnie złożył wizytę ks. metropolicie Adamowi Sapieże w pałacu arcybiskupim. O tej wizycie już szereg dni wcześniej rozmawiał Marszałek ze mną. Powiedział wtedy: ,„Ja muszę być u Sapiehy, z nim nigdy nic nie wiadomo". Jak prorocze to były słowa zrozumiałem w cztery lata później... Na drugi dzień, też około 2 po południu, przybył na Wawel do katedry królewskiej pan Marszałek wraz z 24 generałami. Pan Pirezydent był już w kościele, również i ks. metropolita Sapieha znajdował się wewnątrz. Po oddaniu hołdu królowi Janowi III przed jego sarkofagiem i zakończeniu modłów, pan Prezydent R/ec/ypospolitej i pan Marszałek wyszli, odprowadzeni do drzwi katedry przez J.E.Ks. metropolitę. Wtedy to po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tak później 195 głośnego biskupa. Jego drobna, zasuszona i ascetyczna postać wydała mi się wówczas uosobieniem fanatyzmu i bezwzględności. Cechy te w połączeniu z głęboką wiarą przynosiły ongiś kościołowi wiele cennych zdobyczy, wielu zwolenników i wielu wrogów. W pewien niedługi czas po uroczystościach krakowskich, gdy Marszałek znowu urzędował w Giszu, a ja Mu po staremu służyłem, wezwał mnie płk Wartha i powiedział: — Panie kapitanie, przyjechał do Warszawy ks. metropolita Sapieha i chce dostać się do Marszałka. Trzeba to Marszałkowi zameldować. Zameldowałem tego samego dnia, ale zamiast odpowiedzi otrzymałem tylko poruszenie ramionami. Gdy w kilka lat później doszły mnie na daleki Madagaskar, gdzie w 1937 r. przebywałem, wieści o wypadkach, które skłoniły wiernego żołnierza Piłsudskiego, gen. Slawoja Składkowskiego, do złożenia na ręce pana Prezydenta swej najwyższej w rządzie godności, przypomniało mi się owe marszałkowskie wzruszenie ramionami*. Pytałem potem jeszcze Marszałka kilkakrotnie, gdyż ksiądz biskup jakoś z Warszawy nie wyjeżdżał, ale zaproszenia go do Belwederu czy do Giszu nie doczekałem się. Marszałek Piłsudski ks. metropolity Sapiehy nie przyjął. ŚLUB PANA PREZYDENTA Pewnego razu dowiedziałem się „na mieście", że pan Prezydent zamierza ożenić się. Wieczorem zagadnąłem na ten temat: — Pan Marszałek pewno wie, że pan Prezydent się żeni. — Pan Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej żeni się. Pan Prezydent Rzeczypospolitej żeni się. Pan Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej żeni się... Kto to mi tego jeszcze nie powtórzył, hm? A po chwili. — No to co, że się żeni. * 23 czerwca 1937 r. ksiądz metropolita krakowski, Adam Sapieha zarządził przeniesienie zwlok Józefa PUsudskiego z krypty Sw. Leonarda do krypty Srebrnych Dzwonów. Premier Skladkowski demonstracyjnie podal się do dymisji. Ostatecznie konflikt z Kościołem załagodzono, a trumna ze zwłokami Pilsudskiego pozostała w krypcie Srebrnych Dzwonów. 196 — Nic, panie Marszałku, ja tylko tak sobie mówię. Marszałek przez długą chwilę milczał, a ja tymczasem wyglądałem przez okno. Mżył deszczyk, ulica lśniła od błota i wody, rzadko samochody przelatywały z szumem i niepotrzebnym nikomu trąbieniem. — Wiecie — odezwał się znowu Marszałek — jak dawno ja znam pana Prezydenta Rzeczypospolitej? — Tak jest, wiem, od końca ubiegłego wieku. — Właśnie, właśnie, ile to już lat... On, wiecie, był kiedyś takim papieżem. Chodzono do niego po radę. Ślub pana Prezydenta Mościckiego z panią Marią Dobrzańską odbył się 10 października 1933 r. o godzinie 11 rano w kaplicy zamkowej. Obrządku religijnego dopełnił ks. kardynał Aleksander Kakowski, w obecności prezesa Rady Ministrów Janusza Jędrzejewicza, szefa kancelarii cywilnej Bronisława Hełczyńskiego, szefa gabinetu wojskowego płk. Jana Głogowskiego, adiutanta przybocznego kapitana Zygmunta Gużewskiego oraz najbliższej rodziny. Akt ślubu podpisali jako świadkowie szef kancelarii cywilnej oraz szef gabinetu wojskowego. Papież Pius XI nadesłał dla nowożeńców na ręce ks. kardynała Kakowskiego błogosławieństwo apostolskie. Wkrótce jakoś po ślubie miałem zaszczyt poznać osobiście panią Prezydentową na herbatce u pani ministrowej Beckowej. Była to przystojna pani, licząca około trzydziestki, brunetka, o matowej białej cerze i bardzo ujmującym uśmiechu. PIĘTNAŚCIE LAT Było to krótko przed 11 listopada 1933 r. Warszawa szykowała się do uroczystego obchodu piętnastej rocznicy Niepodległości Polski i jak mogła na dzień jesienny, zwykle dżdżysty i chłodny, przystroić się — tak się przystrajała. U nas, w Giszu, już było wiadomo, że Marszałek Piłsudski przyjmie defiladę na polu Mokotowskim i poczyniliśmy odpowiednie po temu przygotowania. Nastrój był trochę świąteczny, gazety już od pewnego czasu pomieszczały różne wspomnienia dotyczące roku 1918, w rozmowach też dużo mówiło się o czasach, gdy rozbrajano Niemców i zabierano się do urządzania Polski. Nic też dziwnego, że i ja w rozmowie 197 z Marszałkiem Piłsudskim poruszyłem ten temat. Zacząłem dość banalnie. — Więc to już, panie Marszałku, piętnaście lat tej niepodległości się nazbierało. Marszałek pił herbatę podwieczorkową i przygryzał suchym, bez smaku krakersem. — Hm, piętnaście — rzekł — tyle, ile całe życie konstantynowskiego królestwa. Zdaje mi się, że Rzeczypospolitej uda się „pieregnat" królestwo. Wtrącając rosyjskie słowa „pieregnat", miał prawdopodobnie Marszałek na myśli popularne w owym czasie w Rosji Sowieckiej hasło: „dognaf — pieregnat", powtarzane aż do znudzenia w odniesieniu do cywilizacji i kultury Zachodu Europy. Wyraziłem przekonanie, że już chyba nic nie byłoby na świecie trwałego, gdyby nasza niepodległość miała nią nie być teraz. — Wasz obowiązek jest w to wierzyć — rzekł Marszałek. W czasie tej rozmowy Marszałek zapytał mnie, co robiłem właśnie przed piętnastu laty, w listopadzie 1918 r. Opowiedziałem wówczas panu Marszałkowi taką krótką historię o tych dniach. MÓJ DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI W listopadzie 1918 r. byłem starszym szeregowcem legionowym. Po Szczypiornie i Łomży ukrywałem się na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Przy pomocy POW otrzymałem dokument pewnego robotnika i posługując się nim wyrobiłem sobie autentyczny paszport niemiecki, z własną fotografią, ale na obce nazwisko. Dotychczas podziwiałem dokument, opiewający na człowieka 45-letniego, siwego, dyktując z niego niemieckiemu urzędnikowi własny rysopis i własne dane osobiste. Byłem więc w listopadzie 1918 r. Gabrielem Lawikiem. Wprawdzie posiadanie paszportu zabezpieczało mnie od wielu przykrości, nie zabezpieczało jednak od wielkiego niedostatku. Nie posiadałem żadnych środków do życia, ani też rodziny, która by mi mogła dopomóc. Błądziłem więc między znajomymi, dosłownie przymierając od czasu do czasu głodem, zbyt może przesadna ambicja nie pozwalała mi udawać się po pomoc nawet do najbliższych przy- 198 j.iciół. W najwdzięczniejszej mojej pamięci z owych czasów pozostanie p;irotygodniowy przytułek w domu pp. Antonowiczów w Sosnowcu, których syn był jednym ze znaczniejszych członków POW. W domu tvm przeżyłem przykrą chwilę rewizji, dokonanej w nocy przez policję niemiecką. Była może godzina 2 nad ranem, gdy usłyszałem ciężkie kroki n;i schodach i głos p. Antonowiczowej, wołającej, że przyszła policja. Zważywszy, że w pokoju mieliśmy kupę różnych papierzysków peowiackich, sytuacja była przykra. Wyjrzałem przez okno. • N.i ulicy, pod bramą stali policjanci. Nie przesadzę, gdy powiem, /c skóra dosłownie na mnie ścierpła. Przecież wiedziałem świetnie, /e w najlepszym razie wyślą nas do obozu jeńców, a co to /naczy, wiedziałem przecież doskonale. Cóż jednak mogliśmy zrobić? Zrezygnowani, otworzyliśmy drzwi. Do ciasnego pokoiku wkroczyło kilku tajnych. — Który z panów jest Antonowicz? — Ja — odrzekł mój kolega. — Pan więc jest przyjacielem Marka. Antonowicz coś mruknął. — Gdzie on teraz jest? — Nie wiem. Do rozmowy wtrącił się drugi agent. — Może to ten facet — rzekł, wskazując na mnie. Zaprzeczyłem. — Nie, ja nazywam się Gabriel Lawik i mam paszport w por/ ądku. — Pokazać! Podałem książeczkę z trójkolorowym szlakiem w barwach Rzeszy Niemieckiej. Agent przyjrzał się datom i fotografii, po czym zaj-r/ał do grubego notesu, w którym zauważyłem długie wykazy różnych nazwisk. Gabriel Lawik tam nie figurował. — W porządku. Tajniacy poczęli coś szeptać między sobą, po czym jeden z nich r/ekł, zwracając się do p. Antonowiczowej: „Szukamy tego Marka, pójdziemy już dalej". Gdy drzwi za agentami się zamknęły, odniosłem wrażenie, jak gdyby z piersi spadł mi wielki ciężar. Strasznie mi się nie chciało dostać znowu do więzienia. 199 Ów Marek był bardzo czynnym peowiakiem i naszym znajomym. Najwidoczniej zbroił coś przeciw władzy okupacyjnej i ta obecnie poszukiwała go. Antonowicz, nie bacząc na głęboką noc, ubrał się natychmiast i pobiegł na wszystkie możliwe miejsca, gdzie by Marek mógł przebywać, aby go ostrzec. Opuściwszy gościnny dom pp. Antonowiczów, zamieszkałem w samotnym domu między Sosnowcem i Będzinem. Zbliżały się moje najgorsze dni. Odżywiałem się wyłącznie kartoflami, które zbierałem pod wagonami na stacji kolejowej pod Sosnowcem. Gotowałem je potem i zjadałem z łupinami. Nie powiem, żeby mi nie smakowały. Podniebienie miałem dość niewybredne. W tych ciężkich chwilach dopomógł mi kolega-legionista Anziewicz, Żyd z Będzina. Ów Anziewicz, najpoczciwszy człowiek jakiego kiedykolwiek w życiu poznałem, był dozorcą przy budowie drogi z Sosnowca do Niwki i z tej racji posiadał znaczny zapas kartek chlebowych i samego chleba, który wydawał robotnikom jako dodatkową zapłatę. Spotkał mnie pewnego razu w Sosnowcu i zaciągnął do swego „biura", nędznego pokoiku w drewnianej budzie. Gdyby mnie zaczął wypytywać jak mi się powodzi, na pewno powiedziałbym, że doskonale, ale on popatrzył na mnie tylko, gdy rzucałem okiem na bochenek chleba leżący na stole, i od razu zrozumiał całą prawdę. A prawda była smutna. Mijał już właśnie drugi tydzień jak nie miałem w ustach nic oprócz gotowanych kartofli i garści przyprażonych na blasze ziaren jęczmienia. Odtąd poczęło mi się dziać lepiej. Anziewicz dawał mi co parę dni dwa-trzy małe bochenki chleba i głód przestał mi skręcać kiszki. Świat wydawał mi się wówczas uroczy i piękny, a Anziewicz mocarzem. Biedak, dzisiaj już nie żyje. Ten wątły, szczupły Żyd będziński, który przed piętnastu laty ratował mnie od głodu, umarł wkrótce potem na suchoty. Jak wiadomo, część Polski spod okupacji austriackiej wcześniej zrzuciła pęta niewoli aniżeli spod okupacji niemieckiej. Gdy w Dąbrowie Górniczej rozbrajano wojska i obejmowano urzędy, w Będzinie i w Sosnowcu twarda łapa niemiecka trzymała jeszcze życie polskie za gardło. Już jednak na kilka dni przed 11 listopada dały się zauważyć pierwsze objawy popłochu. Urzędy poczęły się pakować, to samo robiło wojsko, przez stację ciągnęły coraz liczniejsze pociągi napełnione wojskiem i sprzętem wojskowym. Na uli- 200 cach ukazały się niemieckie odezwy rewolucyjne. POW poczęła występować jawnie. W nocy z 10 na 11 listopada wpadł do mnie jeden z przyjaciół i obudziwszy mnie, począł krzyczeć przeraźliwym głosem. — Wstawaj, Niemcy uciekają, Niemcy uciekają! Zerwałem się z siennika i po chwili patrzyłem na gorączkowe ładowanie się landszturmu, kwaterującego w koszarach będzińskich. W ciągu czterech lat byłem już świadkiem drugiej ucieczki okupantów z tej samej stacji. W dniu poprzedzającym wybuch wojny światowej stałem w tym samym miejscu ze swoim przyjacielem Mieczysławem Fularskim, i podobnie jak później, w roku 1918, żegnaliśmy okupantów drwinami i klątwami. Świt 11 listopada 1918 r. zastał mnie wraz z grupą peowiaków i przygodnie nadeszłych patriotów pod koszarami ongiś kozackimi, a teraz niemieckimi. Otrzymaliśmy rozkaz: „Rozbrajać, odbierać broń". ROK 1934 WSPOMNIENIE O ROKU 1920 Dzień 2 marca 1934 r. był pogodny, słoneczny. Niebieskie niebo i ciepły wiatr dawały złudę końca zimy i rychłego nadejścia lata. Nawiązując do tego, odezwałem się do Marszałka: — Mamy w tym roku wczesną wiosnę. Marszałek był w dobrym usposobieniu, nie zbył więc moich słów wzruszeniem ramion, jak to niekiedy bywało. — Taką jak w roku 1920 — odrzekł. Sięgnąłem pamięcią wstecz, do czasów wojennych, ale jakoś niewiele sobie o ówczesnej pogodzie przypomniałem. — Nie bardzo już pamiętam tę wiosnę — powiedziałem. — W głowę wbiło mi się tylko to, że gdy l pułk piechoty Legionów przejeżdżał z frontu północnego1 do Zwiahia było zupełnie ciepło. Jechaliśmy w odkrytych wagonach, chociaż był to przecież bodaj marzec. — Początek kwietnia — poprawił mnie Marszałek Piłsudski. — Tak, tak, właśnie. Teraz przypominam sobie, że święta Wielkanocne spędziliśmy jeszcze w Nowej Myszy i dopiero później ruszyliśmy do tego Zwiahia. Marszałek Piłsudski uniósł się z fotela i pochylił się ku olbrzymiej mapie zjem polskich i przyległych, wiszącej na specjalnym stojaku tuż obok stołu. Jego wzrok spoczął najpierw na miejscu, gdzie widniał napis „Baranowicze", potem tam, gdzie widniało małe kółeczko z napisem „Zwiahel", a wreszcie, zupełnie nieoczekiwanie, przeniósł się na miejsce, gdzie w pobliżu Skierniewic, miniaturowymi literami wypisano: „Spała". — W roku 1920 wiosna przyszła bardzo wcześnie, już w marcu — 1 Spod Baranowicz. 202 rzekł. Wielkanoc przypadała w owym roku na l kwiecień. Postanowiłem spędzić święta w Spalę i pojechałem samochodem. No i wyobraźcie sobie, zobaczyłem tam kwitnącą morelę, rozpiętą na ścianie. Pierwszego kwietnia — kwitnącą morelę! — Może się wobec tego zdarzyć, że w. tym roku będziemy mieli też taką wczesną wiosnę. Wszystko za tym świadczy. — Daj Boże, niech sobie będzie. Teraz mi jest wszystko jedno, a raczej wolę, żeby przyszła już najwcześniej. Inaczej było w roku 1920. — Dla nas w pułku było lepiej, że zjawiła się wcześnie. Marszałek spojrzał na mnie nieprzychylnie. — Głupstwa mówicie! Wczesna wiosna zepsuła mi wówczas połowę roboty. Przecież ja wszystko zakładałem na to, że gdy uderzę na południu, to kontratak dostanę na północy. Oczywiście, wszyscy moi sztabowcy nie zgadzali się ze mną. Mówili: na południu jest Wrangel, bolszewicy na pewno będą próbować kontrofensywy na tym samym odcinku. A ja czułem co innego i liczyłem na to, że uderzając na południu już wiosną, nie otrzymam spodziewanego ataku na północy wcześniej, aż gdy wiosna dotrze i tam. Normalnie potrzeba na to około trzech tygodni. No ale cóż, w roku 1920 wiosna przyszła na cały front wcześnie i gdy uderzałem na południu, panowała już i na północy. Chwila ciszy i pytanie: — A wy gdzie byliście wtedy? — Maszerowałem na Żytomierz, a później na Kijów. I chcąc się pochwalić, dodałem: — Szliśmy, panie Marszałku, jak woda. Ale tu spotkało mnie niemiłe rozczarowanie. Marszałek Piłsudski nie tylko nie podchwycił mojej intencji, lecz rzekł po prostu: — Och, jakież to złe wojsko było! Zdębiałem, chrząknąłem. — Tak, tak, złe, nic nie warte. Gówno nie wojsko. — Panie Marszałku, ale... Ale Marszałek Piłsudski wcale nie słuchał moich słów, tylko ciągnął swoją myśl dalej: — To wojsko, to... Przecież Wódz Naczelny musiał tam sam nawiązywać i utrzymywać w samochodzie łączność. Nikt nic w tym bałaganie nie wiedział i, mało tego, nie chciał wiedzieć, nie interesował się. Lotnik, diabeł, latał nad Korosteniem, zajętym już przez naszych, 203 i przywiózł wiadomość, że moja wszystka kawaleria rozbita. To była pierwsza wiadomość, jaką z frontu po rozpoczęściu ofensywy otrzymałem ... Marszałek rozgniewał się nie na żarty. — Nie mówcie mi już o tych parszywych czasach. Temat to był jednak zbyt obchodzący Marszałka, aby móc poniechać go tak z minuty na minutę. Przez dłuższy czas jeszcze fukał na złe wojsko, na zupełny brak środków łączności i lekkomyślność oficerów. — Przysłali — mówił — gołębie pocztowe. Bardzo się ucieszyłem. Teraz, myślałem, może jakoś będzie. Ale cóż, wszystkie, co do jednego, gdy się je wypuszczało leciały prościutko do Poznania, gdzie je, tfu, tfu, kształcono. Wspomnienie o niefortunnej próbie z gołębiami poznańskimi rozśmieszyło Marszałka i udobruchało. Tymczasem nadeszła już północ, czas picia herbaty i wydawania rozkazów na dzień następny, Marszałek herbatę pił, ale podawane zwykle krakersy i owoce odsunął. — Ja wczorajszego piklinga jeszcze się nie pozbyłem — rzekł. — To może dać pigułkę, panie Marszałku? — Nie, nie! Nie chcę się znowu przyzwyczajać. Ja wolę spróbować diety. Marszałek był trochę nieswój, nie lubił komplikacji związanych z trawieniem. Po chwili jednak zapomniał o żołądku i zapytał: — Rayski zawiadomiony, że ma przyjść? — Tak jest. — A co z Gąsiorowskim? — Wyjechał, panie Marszałku, na Śląsk. Wróci wieczorem. — Ale czy wróci na pewno? — Na pewno, mówili, wróci, bo dzisiaj imieniny jego żony. Marszałek pokiwał na to głową. — No, tak, to na pewno wróci. NA IMIENINY DO WILNA Ranek był mroźny. Gdy wstałem, na dworze było jeszcze fioletowo. Za zamarzniętymi oknami, w Alejach Ujazdowskich, stały zadumane, oszronione drzewa. Cicho było, jak na wsi. Miasto jeszcze spało, tylko tramwaje, wczesne ptaki, przelatywały od czasu do czasu, trzęsąc szybami. Ubrałem się. Teraz miała nastąpić najprzykrzejsza chwila: trzeba było Marszałka obudzić. Nigdy nie mogłem wyzbyć się wielkiej do Niego nieśmiałości, zawsze brakło mi odwagi, aby podnieść przy Nim głos, a tym bardziej śpiącego pociągnąć za ramię. Wszedłem do sypialni. Marszałek spał spokojnie na prawym, jak zwykle boku, i moje wejście wcale Go nie obudziło. Na ogół, rano spał mocno i o ile z wieczora zasypiał zwykle bardzo późno i każdy hałas Mu przeszkadzał, o tyle rano nie mogły Go, jak sam mawiał, obudzić nawet armaty. Kaszlnąłem głośno. Marszałek spał dalej. Odsunąłem nocny stolik, stuknąłem obcasem o podłogę, przesunąłem hałaśliwie fotel. Marszałek ani drgnął. Spojrzałem na zegar. Było już po ósmej. Dłużej nie mogłem zwlekać. — Panie Marszałku! Marszałek poruszył się, otworzył na chwilę oczy i znowu je zamknął. Nauczony doświadczeniem, z którego wynikało, że Marszałek mógł usunąć za chwilę ponownie, nie traciłem czasu, tylko znowu odezwałem się głośno: — Panie Marszałku! Tym razem Marszałek obudził się na dobre. 205 — A co? — zapytał. — Już po ósmej. Marszałek siadł na łóżku. — Zawsze budzicie mnie za późno — rzekł. Starałem się usprawiedliwić: — Przecież wczoraj Pan Marszałek usnął dopiero o czwartej rano. Marszałek zapalił papierosa. — Wciąż ta przesada — rzekł — wcale nie o czwartej, tylko wcześniej. Woźny Malesa przyniósł osłodzoną herbatę, bułkę kąjzerkę, którą Marszałek nazywał hamburką i gazetę. Marszałek jadł i czytał. Ja tymczasem zbierałem różne drobiazgi i kładłem do walizki. Naturalnie, najpierw trzeba było pamiętać o zabraniu dwóch talii kart pasjansowych, kilku par binokli, które Marszałek wciąż siał, tomu poezji Słowackiego, no i kluczy od podręcznej kasetki — jedynego przedmiotu jak najściślej osobistego. Nigdy też nie można było zostawić browninga. Krzątaninę moją przerwał Marszałek. — Słuchajcie — rzekł — a czy wojewoda Jaszczołt wie o moim przyjeździe? Odpowiedziałem, że wczoraj telefonowałem do niego i dodałem: — Czas już ubierać się, panie Marszałku, zaraz dziewiąta. — Dobrze, dobrze, ja tylko wypalę papierosa. Nawiasem mówiąc. Marszałek wcale papierosa nie zapalał. Była to zwykła Jego wymówka, gdy chciał coś odwlec. Parę minut po dziewiątej siedliśmy do auta i ruszyliśmy. Obejrzałem się. W ślad za nami ruszyło auto z ochroną, ukryte poprzednio za rogiem ulicy. „W porządku" — pomyślałem i otuliłem Marszałka pledem. W mróz miasto jest ruchliwe. Ludzie pędzą, aby jak najszybciej dopaść ciepłego pokoju. Szofer musiał wciąż trąbić, aby kogoś nie przejechać. Na rogu ulicy 6 Sierpnia zmarznięty policjant energicznymi ruchami „zabijał" ręce. Do jego majestatycznej postaci jakoś nie pasowały te gwałtowne ruchy. Wyglądał groteskowo. Marszałka wprawił ten widok w doskonały humor, śmiał się. Jechaliśmy przez most Poniatowskiego, potem wzdłuż parku Pa-derewskiego i wpadliśmy na wyboiste ulice Pragi. W kilka minut później byliśmy już przed dworcem Wileńskim. 206 Utarł się taki zwyczaj, że przy wyjazdach żegnali Marszałka na dworcu ludzie z najbliższego otoczenia, najbliżsi współpracownicy i premier. Również i teraz uszykowali się przy wejściu. Był premier Leon Kozłowski, gen. Sławoj Składkowski, płk Witold Wartha, płk Zygmunt Wenda, płk Kazimierz Busier i inni. Utarł się jeszcze inny zwyczaj, a mianowicie taki, że sekretarz Rady Ministrów, por. Karol Szczeniowski przynosił nam zawsze na drogę od swego szefa pudełko czekoladek. Przyniósł i tym razem. Zwykle Marszałek zatrzymywał się i przez chwilę gawędził z żegnającymi Go ministrami i ońcerami, dzisiaj jednak było zimno i wiatr. Marszałek poszedł więc prosto do wagonu. Salonka, którą jechaliśmy, oddana nam do użytku w 1932 r. posiadała salonik, maleńki gabinecik, sypialnię i łazienkę, a ponadto dwa zwykłe dwuosobowe przedziały dla adiutantów, jeden dla konduktora i przedzialik-kuchenkę. Marszałek usiadł w saloniku na kanapce, przy stole i zażądał kart pasjansowych oraz herbaty. Wiedziałem już z góry, że oznacza to dłuższą zadumę i udałem się do swego przedziału. Na to czyhał generalny zarządca salonki, wąsaty konduktor nazwiskiem Wojewoda. — Panie kapitanie — zapytał — co damy panu Marszałkowi na obiad? Ostatnio przygotowywała nam obiad w Białymstoku pani wojewo-dzina Kościałkowska, ale teraz wojewoda został prezydentem Warszawy, więc trzeba było urządzić inaczej. — Zamówimy w bufecie kolejowym w Grodnie. — Chyba, że tak — przyświadczył Wojewoda i wyliczył szczegółowo, jakie zapasy dała na drogę pani Marszałkowa. — Jest kura — rzekł — jest masło, są krakersy, jabłka... — Zrobimy z tego lunch. Wojewoda stropił się. — Co zrobimy? — zapytał nieśmiało. — Zrobimy drugie śniadanie. W sąsiednim wagonie jechali ludzie z ochrony, jak zwykle pod dowództwem kpt. Bolesława Ziemiańskiego. Poszedłem do nich, aby zapytać, czy wszystko w porządku. Oczywiście, wszystko było w porządku. 207 — Trzeba tylko uważać na naszych polskich trampów, amatorów podróży na dachach i buforach — rzeki kpt. Ziemiański. — Słusznie, bo to mogłoby się nam tak znowu przydarzyć, jak pamiętnego lata, pamiętacie? Kapitan kiwnął głową. — Pamiętam, pamiętam tę przygodę. Byłem porządnie zmęczony. Spałem w nocy nie więcej jak trzy godziny, oczy mi się po prostu „kleiły". Położyłem się na ławce i natychmiast zasnąłem, jak kamień. Obudziłem się dopiero w Białymstoku. Wyjrzałem przez okno. Na peronie stał skulony i zmarznięty wicewojewoda Michałowski. Poprosiłem go do wagonu, do siebie. — Pójdę — rzekłem doń — zapytać, czy Marszałek czego nie potrzebuje. Zajrzałem do saloniku. Marszałek siedział z rozpiętą bluzą i palił papierosa. Spoglądał w okno. — A co? — zapytał, ujrzawszy mnie. — Nic, panie Marszałku, tak sobie przyszedłem popatrzeć, czy czego nie potrzeba. Ale Marszałek nie słuchał mnie wcale i nie zwracając uwagi na moją obecność puszczał w milczeniu kłęby dymu z ust. Dopiero po dobrej chwili odezwał się: — Policzcie no, ile to już lat temu była wojna. — Czternaście już minęło. Marszałek pokiwał głową i zamilkł znowu. Podszedłem do okna i spojrzałem na długi, niski dworzec kolejowy, na wiadukt prowadzący do miasta i na samo miasto. Pamiętałem to wszystko doskonale sprzed owych lat czternastu. Było to 22 sierpnia 1920 r. Jako młodziutki podporucznik walczyłem tutaj właśnie, na tych torach, usianych wtedy trupami, pełnych rdzawych plam. Oparłem czoło o szybę i myślałem. Przed oczami wyrastali mi dobrzy koledzy. Oto widzę kapitana Marskiego-Mariańskiego i słyszę jego zachrypnięty głos: „pamiętajcie, szczeniaki!". Nie pamiętam tylko dlaczego to mówił. Nie opuścił już żywy Białegostoku... Oto znowu widzę podporucznika Soję. Rozglądam się po torze, szukam miejsca, 208 gdzie legł od kuli. Ale najwięcej żal mi szeregowca Wojtusiaka. Cóż bowiem znaczy śmierć szybka, niepamiętna, wobec męki tego Wojtusiaka, plączącego się we własnych, wypływających jelitach... Tu gdzieś niedaleko stoi może jeszcze krzywa chałupka przedmiejska, gdzie i mnie sięgnął kawałek bolszewickiej stali. Los mi jednak oszczędził wówczas śmierci. Zadumę przerwało mi poruszenie się Marszałka. Odwróciłem się i spojrzałem. Marszałek szeptał coś sam do siebie, rozkładał ręce, wzruszał ramionami i nagle rzekł głośno: — Za dużo tego, za dużo. Zbliżyłem się w milczeniu do stołu. Marszałek spojrzał na mnie i począł mówić, jakby ciągnąc rozpoczętą już rozmowę. — Dureństwo, zupełne dureństwo. Kto to widział rządzić takim narodem przez dwadzieścia lat, męczyć się z wami. Chciałem wyrwać Marszałka z zaklętego koła złych myśli i odezwałem się: — Pani Żuła ma rację mówiąc, że pan Marszałek powinien sobie z rok odpocząć. Ale Marszałek nie lubił, gdy Mu wspominano o urlopie, o odpoczynku. — Głupstwa gadacie — uciął krótko. Tymczasem pociąg ruszył. Wystukując swoją monotonną melodię, minął Czarną Wieś, Sokółkę i podjeżdżał do Grodna. Wiedziałem, że Marszałek nigdy by sobie nie darował, gdyby minął Niemen bez popatrzenia na jego piękną, głęboką dolinę, poszedłem więc znowu do saloniku i zameldowałem, że „Niemen będzie zaraz". Marszałek natychmiast wstał, jakby od dawna tej chwili czekał i podszedł do okna. Niemen był zamarznięty, a lód pokryty warstwą śniegu. Na niewielkim kawałku, odmiecionym do czysta, ślizgała się jakaś młoda para; w poprzek rzeki jechał na jednokonnych saneczkach chłop w kożuchu, a przy brzegu „miejskim" ktoś rąbał lód. Marszałek stał zadumany i spoglądał w dół rzeki, ku małemu krajowi północnemu, tak obcemu, a tak bliskiemu jednocześnie. Twarz Mu się namarszczyła, nasrożyła. Olbrzymie brwi nawisły ponad samymi oczami, prawie je przysłoniły. 209 Znałem ten nastrój, wyniosłem się więc cicho z saloniku i poszedłem do dr. Woyczyńskiego. Przyjechaliśmy do Grodna. Na dworcu, jak zwykle, oczekiwał dowódca okręgu korpusu, gen. Aleksander Litwinowicz, i jego pomocnik gen. Mieczysław Smorawiń-ski1. Przywitałem się z nimi i poszedłem do Marszałka, aby zameldować ich obecność. Marszałek zwykle prowadził z nimi przez czas postoju rozmowę. Czasem nawet umyślnie ich wzywał. Teraz jednak czuł się nie bardzo dobrze, nie chciał widzieć nikogo. — Ja nikogo nie przyjmuję — rzekł, gdy meldowałem obecność generałów. — Rozkaz! Kelner z bufetu stacyjnego przyniósł obiad: zupę, mięso z jarzynami i kompot. Konduktor Wojewoda wiedział już, że Marszałek zupę jadał tylko wyjątkowo, nie podał więc zupy, tylko mięso i kompot. Maszałek zjadł tylko kompot i kawałek zimnej kury, po czym zawołał: „herbaty"! Tej herbaty wypijał Marszałek dziennie najmniej sześć szklanek, ale bywały dnie, że wypijał osiem do dziesięciu. Dr Woyczyński bardzo się na to picie krzywił. „Niedobrze na serce" — mówił. Raz uradziliśmy, że trzeba wyszukać jak najmniejsze szklanki i nie dolewać do pełna. Ale cóż. Marszałek prędko poznał się na tej „machlojce", kazał małe szklanki wyrzucić, a na mnie krzyknął: „jesteście oszukaniec"! Po obiedzie Marszałek Piłsudski nigdy nie sypiał. Nie położył się i teraz, lecz po wypiciu herbaty począł znowu układać pasjansa. Miał takich ulubionych pasjansów w tym czasie kilka. Należały do nich: piramidka, warkocz Wenery, szwoleżerski, ogonki, zegar i choinki. Zdarzało się, gdy miał czas, że układał pasjanse przez szereg godzin z rzędu. Jedziemy znowu dalej. Mijamy Druskieniki, Marcińkańce i Orany. Tu przejeżdżamy tuż przy granicy litewskiej. Z okien wagonu roztacza się widok na ten zadziwiający, posępny, uparty kraj. Byłem ' Zamordowany w Katyniu. 210 prawie pewien, że Marszałek kochał go i jednocześnie nienawidził. Zresztą, te dwa uczucia są niekiedy tak bliskie sobie... Pamiętam też, jak przed kilku laty, na dalekiej Maderze, powiedział2: [ ]. Przed wieczorem dojechaliśmy do Wilna. Maszynista wiedział, że wagon Marszałka trzeba zatrzymać dokładnie naprzeciw wejścia do poczekalni, prowadził więc pociąg pomału, chciał utrafić „w sam raz". Na dworcu, z kapeluszami w ręku, czekają władze cywilne: pan wojewoda Władysław Jaszczołt, pan prezydent miasta Maleszewski, pan sędzia Wyszyński, pan dyrektor Falkiewicz, pan rektor Staniewicz, a obok nich, jak struny: pan generał Dąb Bernacki, pan generał Skwarczyński i co najmniej dziesiątek innych. Z boku, skromnie, aby go ktoś nie posądził, że się „pcha" — pan Adam Piłsudski. Panowie cywilni wszyscy „tutejsi", wileńscy. Ruszają się powoli, mówią z rozwagą i mało. Marszałek uśmiecha się do nich, wdycha litewskie powietrze pełną piersią, gawędzi to z jednym, to z drugim. Wszystko tu jakoś inaczej, więcej po prostemu, bezceremonialniej. I ludzie tu inni i Marszałek staje się inny. — Tak, znaczy się, pan Marszałek do nas na imieniny. Patrzę na swego Marszałka z rozrzewnieniem. Ubyło Mu co najmniej lat dziesiątek. Jest ożywiony, gestykuluje, jest chyba szczęśliwy. Wojewoda miał ten przywilej, że odwoził swym autem Marszałka do pałacu. Siadłem przy szoferze — pojechaliśmy. Teraz trzeba sprowadzić jak najwięcej rodziny. Naturalnie musi przyjść jak najprędzej ciocia Żuła i jej córka Zulka, pani Wanda Pawłowska — córka pana Adama i pan Adam i kto by tam jeszcze z rodziny był... Marszałek bardzo Swoją rodzinę kochał, czuł się z nią najlepiej, najswobodniej. Nie była też to rodzina zwykła. Rzadko można spotkać takie nagromadzenie skromności, prostoty i niesłychanej wprost bezinteresowności. Kochała ona Marszałka nie dlatego, że był Marszałkiem, a zresztą, czyżby robiła co innego, miała mniejsze dostatki, gdyby Go w niej nie było. Ani Go nigdy o nic nie proszono, ani też On im nic nie dawał — ani pieniędzy, których sam nie miał, ani protekcji — której by oni za nic nie przyjęli. Kochano 2 Brak cytatu. 21 tu brata, wujaszka, szwagra. I Marszałek zdaje się czuł to. I poza tym cieszyła Go „wileńska" wymowa krewnych, ich spokojna na wszystko reakcja i wspomnienia często przytaczane. Toteż nie chcąc być świadkiem uroczystości, związanych z Jego imieninami w Belwederze, uciekał najchętniej do Wilna i tam skrywał się wśród tej właśnie rodziny. Tak też zrobił w roku 1933, 1934 i 1935. Przed tym, w roku 1931, miałem zaszczyt towarzyszyć Marszałkowi w dniu Jego imienin w Funchalu na Maderze, a w 1932 r. w Heluanie w Egipcie. ZAMACH NA MINISTRA BRONISŁAWA PIERACKIEGO I UTWORZENIE OBOZU W BEREZIE Było to 10 lub 12 czerwca. Około drugiej po południu wpadłem na chwilę do cukierni „Europejskiej", aby napić się kawy i porozmawiać ze znajomymi. Przy stoliku „rządowym" siedziało parę osób, przysiadłem się do nich. W parę minut później nadszedł minister Pieracki i też usiadł z nami. Jak zwykle, gdy spotkał się ze mną, zapytał i teraz: — Jak tam Komendant? Pierackiego znałem już od dawna, ale więcej zbliżyłem się doń dopiero w latach 1926-27, gdy to moje mieszkanie przy ul. Wiejskiej położone prawie na wprost sejmu było miejscem różnych zbiórek. Zjawiał się tam również i płk Bronisław Pieracki. Zawsze podziwiałem w nim wielki spokój, zimną krew, łatwość wydawania decyzji i chłodną bezwzględność. Wśród sentymentalnych, ślamazarnych, pełnych różnych wątpliwości Polaków — odbijał jaskrawo i dodatnio. Sama jego powierzchowność harmonizowała z zaletami charakteru. Twarz posiadał szeroką, o wyrazie nieruchomym, na której wewnętrzne odczucia nie ryły żadnych śladów. Wąskie usta zdradzały zaciętość i upór, oczy o głębokim, przenikliwym spojrzeniu — rozum. Włosy posiadał czarne jak heban, ruchy spokojne, w całej postaci ujawniała się, mimo młodego wieku, pewna ociężałość, która jednak nie kłóciła się z jego szerokimi ramionami i całą strukturą fizyczną. Lubił on, podobnie jak wielu dygnitarzy ówczesnych, przychodzić do cukierni, aby zobaczyć się z kolegami i przyjaciółmi. Ta na pozór niepotrzebna skłonność odgrywała znaczną rolę, gdyż pozwalała utrzymywać bezpośrednie czucie z „dołami" legionowymi, które chętnie szukały kontaktu z wysoko wyniesionymi przez Marszałka przyjaciółmi, lecz na gruncie neutralnym. Dygnitarz umożli- 213 wiający swoim sposobem bycia ten kontakt bywał zwykle popularny i lubiany. Do tych ostatnich należał między innymi i z tego powodu, Bronisław Pieracki. Do „Europy" przychodził, gdy mu służba pozwalała, codziennie. Przyszedł też w ów dzień, gdy i ja tam byłem. Rozmowa potoczyła się najpierw na temat Komendanta. — Windę w pałacu w Wilnie już kazałem zrobić — rzekł Pieracki, nawiązując do mojej niedawnej prośby o to. Chodziło mi bowiem, aby Marszałek, któremu wchodzenie po schodach robiło coraz większą trudność, nie potrzebował jej doznawać w czasie pobytu w Wilnie, gdzie Jego pokoje znajdowały się na pierwszym, ale bardzo wysokim piętrze. — Dziękuję, Marszałek na pewno będzie bardzo rad, chociaż wątpię, aby się do tego przyznał. Pieracki kiwnął głową. — Na pewno się nie przyzna — rzekł. Znał on również dobrze Marszałka, jak i ja. Wiedzieliśmy obaj o tym, że zawsze starannie starał się ukrywać wszystkie swoje niedomagania fizyczne i bardzo się gniewał, gdy traktowano Go jako słabego. Na przykład, gdy wchodził w Wilnie na piętro, to zatrzymywał się zwykle na półpiętrze, aby odpocząć. Zwsze jednak odpoczynek starał się zamaskować oglądaniem ustawionych tam kwiatów i jakąś na ich temat rozmową. Tak samo postępował idąc pieszo z Giszu do Belwederu. Gdy chciał chwilę odpocząć, zatrzymywał się zwykle przy jakimś drzewie lub krzaku i coś na ich temat mówił. Potem rozmowa z ministrem Pierackim zeszła na inne tory, aż wreszcie zaczął on opowiadać o swojej podróży do Małopolski Wschodniej, którą przed kilku dniami odbył. — Zdarzyło mi się — mówił — że przejeżdżając przez (wymienił miejscowość, której już nie pamiętam) dojechałem do jakiegoś strumienia, na którym zawalił się mostek. Trzeba było sprowadzić chłopów, aby mostek naprawili. Po kilku godzinach wszystko było w porządku i ruszyłem dalej. Ale niech pan sobie wyobrazi moje zdumienie, gdy na drugi dzień doniesiono mi ze Lwowa, że krąży tam pogłoska o dokonanym na mnie zamachu przez wysadzenie w powietrze mostu... W tym miejscu Pieracki roześmiał się. — Nie bardzo wierzę — rzekł — w te ukraińskie zamachy, ale plotka dużo powiedziała mi o nastrojach. 214 Gdy później przypomniałem sobie tę rozmowę i te słowa, uprzytomniłem sobie ze zgrozą, że mówił je człowiek, który w dwa dni później legł z rozstrzaskaną głową od kuli właśnie ukraińskiego skrytobójcy. Jednak teraz siedział spokojnie przy stoliku, na którym w kilka dni później miała leżeć na znak żałoby wiązanka róż przepasana czarną wstążką... Nadszedł płk Franciszek Sobolta i jeszcze ktoś ze znajomych, rozmowa stała się ogólna, a w kilkanaście minut później wszyscy poczęliśmy wynosić się na obiad. Bronisław Pieracki poszedł do klubu, który tak rychło miał stać się jego grobem. W dwa dni później miałem wolne pół dnia od służby, więc jadłem obiad na mieście. Tak jednak zawsze się urządzałem, że dr Woyczyński mógł mnie w każdej chwili znaleźć. To samo robili i inni adiutanci, których Marszałek często potrzebował. Było to wprawdzie nieco uciążliwe, ale nam chodziło tylko o to, by w czymkolwiek nie utrudniać Marszałkowi Jego pracy. Tego dnia Woyczyński skorzystał z pozostawionego mu telefonu. W trakcie obiadu wezwano mnie do aparatu. Było po godzinie trzeciej. — Czy pan wie co się stało? — zadźwięczał głos doktora w słuchawce. W pierwszej chwili pomyślałem o Marszałku. W ostatnich czasach nie był zdrów... Serce zabiło mi gwałtownie, jak na alarm. — Nic nie wiem, panie pułkowniku, co się stało? Do dzisiaj pamiętam, że w gardle poczułem niezwykłą suchość. Ale Woyczyński nie chciał wiele mówić. — Niech pan przyjeżdża zaraz. Na skrzydłach biegłem w Aleje Ujazdowskie. Na schodach w Giszu zobaczyłem Malesę, szedł do kuchni z talerzami. — Co tam na górze? — Nic, panie kapitanie, wszystko w porządku. — Pan Marszałek?... Malasa uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Mało jadł. Niech pan kapitan patrzy — pokazał talerze — prawie wszystko odnoszę nietknięte. Odetchnąłem. Otworzyłem własnym kluczem drzwi od mieszkania Marszałka i niezwłocznie udałem się do dr. Woyczyńskiego. Doktor jak zwykle siedział przy swoim stoliku i kładł pasjanse. 215 Zobaczywszy mnie, odsunął karty i rzekł: — Panie kapitanie był zamach na Pierackiego. — O Boże, i co? — Jest w szpitalu, żyje, ale mało nadziei, aby wyżył. — Marszałek już wie? — Tak. — I co? — Jest bardzo podniecony. Nagle chwycił mnie za gardło wielki żal. — I kto, kto to mógł zrobić? — wykrzyknąłem. Woyczyński wzruszył ramionami. — Podobno endecy. Wiedziałem, że Pieracki tłumił twardą ręką wszelkie przejawi anarchii, w szczególności zaś dużą surowość przejawiał wobec młodzieży spod ówczesnego znaku Obozu Wielkiej Polski, i dlatego przypuszczenie to nie wydało mi się absurdalne. Jednakże sam czyn tak nie licował z polską psychiką, że na myśl o tym wstrząsnąłem się z oburzenia. Jednakże... Jednakże pamiętaliśmy wszyscy chwalby na cześć „czcigodnego" mordercy prezydenta Narutowicza. Cień Eligiusza Niewia-domskiego stanął mi przed oczami. Skoro pochwalono czyn tamtego, to mógł znaleźć się jego naśladowca w tych samych szeregach. Poszedłem do Marszałka. Siedział w gabinecie, ale nie czytał ani nie stawiał pasjansa, jak to zwykle w godzinie poobiedniej czynił. Pogrążony był w zadumie, gęsty obłok dymu tytoniowego wskazywał, że palił papierosa po papierosie już od dłuższej chwili. — Dzień dobry, panu Marszałkowi. Marszałek popatrzył na mnie niemo, nie zmieniając wyrazu twarzy. — Tak — rzekł zamiast odpowiedzi na przywitanie i po chwili znowu zaczął powtarzać: — tak, tak, tak. — Ależ to jakieś świnie... — zacząłem, ale Marszałek mi przerwał. — Pamiętacie wy Prywislinje? — zapytał. — Mało, panie Marszałku. Marszałek nie zważał na moje słowa. — Dziesięć prywislinskich guberni i trzynaście milionów prywislin-cew — zaczął z polska po rosyjsku — gławnyj gorod Warszawa, 216 wieroispowiedanje rimsko-katoliczeskoje. Priwislinje a w nim priwislin-cy, łapówki i konspiracje. Marszłek cały nasrożył się i rzucał twarde słowa pod adresem dawnego zaboru rosyjskiego i jego przedwojennych mieszkańców. W najlepszej myśli wtrąciłem: — To już. Bogu dzięki, przeszłość. Słowa te wywołały zupełnie nie oczekiwaną przeze mnie reakcję. Marszałek uderzył z całej siły pięścią w stół. — Mądrala, to już przeszłość, to już przeszłość! Gdzież wy w tej teraźniejszości widzicie koniec przeszłości? Naturalnie milczałem, tym bardziej, że Marszałek dodał jeszcze: „wy sam jesteście Prywisliniec i dlatego chcecie mi tu Prywislinja bronić". Bałem się już wszczynać dalszą rozmowę, widząc zdenerwowanie Marszałka i jego podniecony nastrój. Zagadnąłem coś jeszcze o temperaturze powietrza, pokręciłem się po gabinecie i wyszedłem. Około godziny piąte} przyszedł generał Sławoj Składkowski, który przebywał u łoża Pierackiego w szpitalu Ujazdowskim i powiedział, że minister zmarł nie odzyskawszy przytomności. O śmierci zameldował Woyczyński, gdyż Marszałek nie chciał przyjąć nikogo ze świadków zejścia. Ponieważ nie miałem tego dnia służby, jak to już wspomniałem poprzednio, mogłem pójść na miasto, aby dowiedzieć się więcej szczegółów o zamachu. Tymczasem „na mieście" huczało od pogłosek i plotek. W kołach moich znajomych przeważała opinia, że winę za śmierć ministra ponoszą endecy. Tak zwany vox populi oskarżał stanowczo bądź Obóz Wielkiej Polski, bądź Obóz Narodowo- Radykalny, który ostatnio zaczął właśnie rozwijać ożywioną działalność. Jedynie komendant osobistej ochrony Marszałka Piłsudskiego — kpt. Bolesław Ziemiański krzywił się jakoś podejrzanie i coś bąkał o Ukraińcach, ale nie bardzo chciano go w pierwszej chwili słuchać. Oburzenie zapanowało tak wielkie, że jak największe nawet represje i w jakąkolwiek stronę skierowane napotkałyby entuzjastyczny poklask, tym większy im same represje byłyby mocniejsze. Niewątpliwie podobnym nastrojom uległy również i sfery rządzące, dla których obok przyczyn wywołujących głębokie oburzenie w szerokich warstwach społeczeń- 217 stwa, dochodziła jeszcze jedna: zabito im przyjaciela, którego lubili i cenili, z którym byli na „ty", z którym przeszli niejedną ciężką chwilę w Legionach i później, gdy tropieni jak psy podjęli pozornie beznadziejną pracę w szeregach POW. Nic też dziwnego, że myśl o pomszczeniu go i wypaleniu bodaj żelazem hańby skrytobójstwa w walce politycznej, rzucającej na nasz kraj cień, zrodziła się jeszcze tego samego dnia, gdy śmiertelnie ranny minister oddał ostatnie tchnienie. W godzinę po jego śmierci zgłosił się do Marszałka Piłsudskiego premier Leon Kozłowski i został przyjęty. Na dłuższej konferencji przedstawił on pewien projekt i uzyskawszy nań zgodę zaczął go od dnia następnego realizować. Snąć Marszałek Piłsudski chciał wymienić poglądy z kimś bliskim jeszcze tego samego dnia, gdyż na godzinę 9 wieczór kazał przywołać "Alę" czyli Aleksandra Prystora. Zdaje mi się, że Marszałek Piłsudski bardzo cenił zdanie swego starego przyjaciela, gdyż tak się składało, że gdy nad Polską zbierała się jakaś chmura, gdy coś w machinie państwowej zazgrzytało, my adiutanci dostawaliśmy rozkaz zaproszenia go bądź do Giszu, bądź do Belwederu. Tak też się stało w dniu, w którym skrytobójca dokonał zamachu na urzędującego ministra spraw wewnętrznych. Dość późnym wieczorem przyszedłem do Giszu, gdyż obejmowałem tego dnia służbę od godziny 12 w nocy. Dr Woyczyński poszedł do domu, a ja zostałem sam z Marszałkiem. Jak zwykle o tej godzinie wziąłem ołówek i notes i udałem się do gabinetu, aby zapytać Marszałka kogo na następny dzień zamówić i co ewentualnie zrobić. Gdy wszedłem. Marszałek trzymał właśnie pod pachą termometr. Zobaczywszy mnie, wyjął go i podając mi go powiedział: — Zobaczcie, co tam mówi pan termometr. Przyjrzałem się uważnie małym cyferkom i wąziutkiej, srebrnej nitce. Zatrzymała się, niestety, powyżej ostrzegawczą czerwienią oznaczonej liczby. — Trzydzieści siedem i dwie dziesiąte. Marszałek ruszył ramionami. — To i tak jeszcze nieźle. Ja myślałem, że nazbiera się trzydzieści osiem. Marszałek wziął ode mnie plik pism ilustrowanych, które przyniosłem, ale nie zaczął ich zaraz oglądać. Palił pilnie papierosa, wbrew 218 nabytemu w ostatnich latach zwyczajowi jak najdłuższego użycia każdej sztuki. W ten sposób chciał ograniczyć do minimum ilość palonych papierosów, przy osiągnięciu maksimum funkcji samego palenia. Teraz jednak najwidoczniej zapomniał o swym potanowieniu, gdyż kłąb dymu wokół Jego głowy coraz to bardziej gęstniał. Jak zwykle, gdy widziałem Marszałka tak głęboko zadumanego jak w tej chwili, starałem się wynieść cichaczem z gabinetu do mego pokoju. Najczęściej Marszałek nie zauważał nawet mego odejścia, ale teraz, gdy skierowałem się do drzwi, poruszył się w fotelu i spojrzawszy na mnie, rzekł: — Aha, to wy tu jesteście. — Tak jest, panie Marszałku, po rozkazy na jutro. — Dobrze, dobrze — i nagle jakby odpowiadając na moje pytanie, powiedział: — Ja nic nie mam przeciw tej waszej czrezwyczajce, ja się na tę waszą czrezwyczajkę na rok zgodziłem. Podówczas nie wiedziałem o czym Marszałek mówi i na co się zgodził. Domyślałem się jedynie, że miało to jakiś związek z wizytą premiera Kozłowskiego i płk, Prystora, no a przede wszystkim z zamachem na ministra Pierackiego. Ponieważ na domiar sam byłem bardzo wypadkami dnia podniecony, powiedziałem: — Oj, zdałaby się panie Marszałku jaka taka czrezwyczajka na tych, co ten zamach uknuli i co atmosferę do niego szykowali. Tylko na razie, to jeszcze niepewne kto zawinił. Maszałek spojrzał na mnie badawczo. — A wy, coście słyszeli. — Mówią prawie wszyscy na mieście, że to ci sami, co moderstwo prezydenta Narutowicza inspirowali. Marszałek po raz drugi dzisiejszego dnia uderzył przy mnie pięścią w stół. — Prywislincy! — krzyknął — Gdy okaże się prawda, ja was każę siec batogami, ja was każę ze skóry obdzierać. Ja każę nie żałować nikogo, ni kobiet, ni panienek. Ja wyplenię prywislinskie nasienie i z Prywislinja i z Galizien i z Posen. Nigdy, ani przed tym dniem, ani później, nie widziałem Marszałka w takim podnieceniu. Wstał, odsunął fotel i począł mierzyć gabinet szybszymi niż zwykle krokami. Usunąłem się na bok i myślałem, że te słowa to nie czcze pogróżki, że pewnego dnia spadną one młotem 219 na głowy winnych. Ale jednocześnie wzbudziły się we mnie wątpliwości co do przypuszczalnych sprawców zbrodni. A może to nie endecy? Czyżby mogli posunąć się tak daleko, sięgnąć po taką broń polityczną? Przypomniały mi się wątpliwości kpt. Ziemiańskiego. — Panie Marszałku — powiedziałem — jeden mój kolega, który pracuje w drugim oddziale, to mówił, że w tych endeków nie bardzo wierzy, powiada że oni za bardzo na taką robotę wygodni. Marszałek zatrzymał się na środku pokoju i patrzył na mnie w milczeniu przez dłuższą chwilę, po czym usiadł na fotelu i wziął jedno z pism ilustrowanych do ręki. — Jutro — rzekł — o godzinie drugiej niech przyjdzie mój szef sztabu. — Rozkaz! Wyszedłem. Tej nocy Marszałek nie poszedł wcześnie spać. Siedząc w swoim pokoju, słyszałem głośną rozmowę, jaką prowadził z samym sobą, słyszałem bicie pięścią w stół i przejmujące słowa nagany. Już trzecia wybiła, a Marszałek wciąż jeszcze miotał się w swojej samotni, i dopiero wczesny czerwcowy poranek, wdzierający się przez szpary między roletami i oknami, skłonił Go do przejścia do sypialni. Jak każdej nocy, tak i tej, zgasiłem światło w gabinecie i położyłem rewolwer na nocnym stoliku Marszałka. Było w pół do piątej rano. Następnego dnia Marszałek Piłsudski wydał taki rozkaz dzienny: Rozkaz do wojska Rozkaz dzienny nr 5 Ministra Spraw Wojskowych, Warszawa, dnia 16 czerwca 1934 r. Żołnierze, Ś.P. pułkownik dypl. Pieracki Bronisław został odkomenderowany ze stanowiska zastępcy szefa sztabu głównego do różnych prac rządu, w szczególności zaś użyty do kierowania sprawami wewnętrznymi państwa. Ś.P. płk Pieracki Bronisław pełnił dobrze i z honorem nałożony 220 na niego obowiązek żołnierski, poległ, jako wojskowy na wyznaczonym mu posterunku, dnia 15 czerwca 1934 roku. W uznaniu położonych zasług Pan Prezydent Rzeczypospolitej mianował w dniu dzisiejszym Ś.P. płk. dypl. Pierackiego Bronisława — generałem brygady. Oddając cześć żołnierskiej pamięci polecam odczytać niniejszy rozkaz przed frontem wszystkich kompanii, szwadronów, baterii itd. Minister Spraw Wojskowych Józef Piłsudski Marszałek Polski. W związku ze śmiercią Bronisława Pierackiego nastąpił szereg zmian personalnych. I tak, 28 czerwca ministrem spraw wewnętrznych został mianowany prezydent m. Warszawy Marian Zyndram-Ko-ściałkowski, na opróżnione niedawno przez niego województwo białostockie został oddany [!] z wojska gen. Janusz Głuchowski. Nawiasem mówiąc, generał w żaden sposób z armii odejść nie chciał i wszelkimi sposobami starał się zaszczytu zostania wysokim urzędnikiem administracyjnym uniknąć. Między innymi, poruszałem na jego prośbę tę sprawę u Marszałka również i ja. Przedstwiłem ją po swojemu, żartobliwie. A Marszałek na to: „Ho, ho, to on nie na żarty nie chce z wojska odejść, kiedy aż tu, do mojego mieszkania z tym trafił". Zmieniony został wieloletni wojewoda warszawski Stanisław Twardo i zastąpiony przez późniejszego ministra Bronisława Nakoniecznikoff-Klukowskiego. W tym samym czasie, 3 lipca, został mianowany wojewodą kieleckim dr Władysław Dziadosz. Zbiegła się z tymi zmianami również nominacja gen. Tadeusza Kasprzyckiego na wiceministra spraw wojskowych (2 lipca), ale nie miała z zamachem nic wspólnego, gdyż generał objął funkcję już 12 czerwca, a więc jeszcze za życia min. Pierackiego. Na trzeci dzień po zamachu, dnia 17 czerwca, została zwołana Rada Ministrów, która uchwaliła stworzenie „obozu izolacyjnego", nazwanego później „obozem odosobnienia", w którym miały być pomieszczone osoby „zagrażające bezpieczeństwu i porządkowi publicznemu". Miejsce do stworzenia tego obozu wyznaczono w małej mieścinie kresowej — Kartuskiej Berezie, położonej przy linii kolejowej [ ] w odległości [ ] kilometrów od Warszawy i [ ]km od granicy Rosji. 221 Tę to „czrezwyczajkę" miał zapewne Marszałek Piłsudski na myśli, rozmawiając ze mną w nocy z 15 na 16 czerwca. Zaczęła ona funkcjonować w trzy tygodnie później. Do pierwszych „zesłańców" należeli między innymi: Jan Jodzewicz, Henryk Rosman, Zygmunt Dziarmaga, Mieczysław Prószyński, Jerzy Korycki, Edward Kemnitz, Włodzimierz Sznarbachowski, Władysław Rackiewicz, Czesław Łączyń-ski, Edward Budniak, Włodzimierz Leszkiewicz i późniejszy przywódca Falangi — Bolesław Piasecki. Ponadto znalazło się wśród tej pierwszej ekipy paru Ukraińców i paru komunistów. W kilka dni po zamachu, 19 czerwca rano. Marszałek udał się do Pikieliszek, gdzie już znajdowała się pani Marszałkowa z córkami. Odwoziłem wtedy Marszałka ja, a ponieważ przyjechaliśmy już wieczorem, zatrzymała mnie Pani na kolacji. Późnym wieczorem pożegnałem się z całą rodziną i pojechałem do Warszawy, już na urlop letni. Ale Marszałek nie pozostawał jeszcze w Pikieliszkach na letni odpoczynek; w kilka dni później, 25 czerwca rano, powrócił do Warszawy i zaraz następnego dnia przyjął gen. Debeney, inspektora armii francuskiej i członka Najwyższej Rady Wojennej, z gen. d'Arbonneau, mjr. Mery, gen. Kasprzyckim i gen. Gąsiorowskim. Pozostał w Warszawie jeszcze do 6 lipca, odbywając w tym czasie cały szereg konferencji. I tak 28 czerwca miała miejsce rozmowa z panem Prezydentem, 3 lipca byli przyjęci płk Leon Strzelecki i płk Wartha, 4 lipca byli w Giszu gen. Gąsiorowski z płk. Uirychem; wieczorem tego samego dnia o godzinie 18 — gen. Wie-niawa, a po kolacji — min. Józef Beck. W dniu przed odjazdem, 5 lipca rano, jeszcze w Giszu, przyjął Marszałek płk. Glabisza; wieczorem, już w Belwederze, premiera Leona Kozłowskiego. I jeszcze zatroszczył się o książki... — Niech tam Strzelecki da książki, on wie jakie, a także Bój pod Warszawą. Nie było jednak sądzone Marszałkowi Piłsudskiemu spędzić ostatniego swego lata w życiu, w spokoju. Oto już 19 lipca musiał przybyć znowu do Warszawy, gdzie bawił pięć dni i wrócił do Pikieliszek. Dnia 11 i 16 sierpnia sprawy służbowe nakazały Mu udać się do Wilna, a 25 już był po urlopie i przyjmował w Belwederze gen. Oskara Nygrena — szefa sztabu armii szwedzkiej. Co do mnie, opuszczałem Polskę tego samego dnia, 6 lipca, 222 w którym Marszałek Piłsudski udawał się, odprowadzany przez kpt. Miładowskiego, do Pikieliszek. W tym samym też dniu zdążyłem przeczytać w „Gazecie Polskiej" na 4 stronie, wydrukowaną petitem następującą wiadomość: „Kraków dn. 5.7.1934. Na dzisiejszym posiedzeniu Rady Miejskiej, odbytym pod przewodnictwem prezydenta miasta dr. Kaplickiego, uchwalono na wniosek ławnika dr. Radzyńskiego, przeznaczyć w lesie Wolskim, na tak zwanym Wzgórzu Sowiniec, część gruntu gminnego na cele wzniesienia kopca im. Marszałka Piłsudskiego" Odłożyłem gazetę, coś mnie ścisnęło za serce. Będą sypali mogiłę Komendantowi — pomyślałem. Jak sypali po śmierci Krakowi, jak sypali Wandzie i jak naczelnikowi Kościuszce. Tylko dlaczego to chcą robić za Jego życia? Ogarnęły mnie smutne myśli. Pierwszy raz wtedy pomyślałem, że przecież jednak... Gdybym mógł, gdybym nie bał się, że mnie nazwą histerykiem, głośno bym się temu projektowi sprzeciwił. Oczywiście, nic by odwołanie usypania kopca nie zmieniło, ani przeznaczenia na pewno nie odmieniło, niemniej jednak przez długi czas po katastrofie, która nas 12 maja 1935 r. spotkała, robiłem sobie z tego powodu wyrzuty. HISTORIA PEWNEJ PRZEDMOWY W 1926 r. wydałem swoje wspomnienia z wojny polsko-bolszewickiej pod tytułem W blaskach wojny. Już wówczas miałem sposobność zaofiarowania tej książki osobiście panu Marszałkowi, który przeczytał ją i wspominał nawet o niej kilka razy przy różnych okazjach. Ośmielony przychylnością Marszałka, poprosiłem Go pewnego razu, aby zechciał napisać przedmowę do drugiego wydania, które miało ukazać się w zimie z 1934 na 1935 r. Marszałek, jak to często robił, nic nie odpowiedział, natomiast w dwa dni później sam powrócił do tej sprawy: — Więc chcecie — rzekł — abym napisał Warn przedmowę? — Przyznam się, że byłbym bardzo uszczęśliwiony, gdyby Pan Marszałek zechciał to uczynić. — Mam więc zrobić waszej książce reklamę? Zgłupiałem, zrobiło mi się nieprzyjemnie. — Sam pan Marszałek — rzekłem — chwalił ją nieraz. — Najwyraźniej okazuje się, że ja czasem robię rzeczy niepotrzebne. Marszałek był w doskonałym humorze, zajęcia wszystkie już pokończył i lada dzień miał wyjechać do Pikieliszek na letni odpoczynek. Był to bowiem już koniec czerwca, Co do mnie, to pzyznam się, że straciłem wówczas cały kontenans. Stałem przed Marszałkiem jak na cenzurowanym i minę miałem na pewno niezbyt mądrą. Marszałek Piłsudski miał przecież rację, ja chciałem, aby zrobił mi reklamę. Teraz zrozumiałem niestosowność swej prośby i na gwałt pragnąłem z całej sprawy jakoś się wycofać. Ale, jak już rzekłem, Marszałek był właśnie w świetnym humorze i zapewne dlatego nie wziął mi prośby za złe, lecz rzekł: — Spróbuję napisać wam coś w Pikieliszkach, ale nie wiem czy mi się to uda. 224 Nie potrzebuję chyba dodawać, jak bardzo byłem z tych słów szczęśliwy i jak gorąco Marszałkowi dziękowałem. W kilka dni później Marszałek Piłsudski pojechał do Pikieliszek, a ja udałem się w podróż do Persji i Bagdadu, o czym piszę na dalszych stronach tej książki. Po powrocie do Giszu nie śmiałem już poruszać tematu przedmowy, czekając aż mnie sam Marszałek w tej sprawie zagadnie. Mijały jednak miesiące, a Marszałek nie wspomniał ani słowa. Już prawie byłem pewny, że zapomniał o obietnicy, gdy pewnego dnia grudniowego, na krótko przed Bożym Narodzeniem, rzekł: Wiecie, ja wam tej przedmowy już chyba nie napiszę. Trudno mi się do tego zabrać. Było to na pięć miesięcy przed katastrofą 12 maja 1935 roku. Wprawdzie stan zdrowia Marszałka nie budził jeszcze obaw poważnych, niemniej jednak nie był zbyt dobry; zdarzały się bóle żołądka, nogi były lekko opuchnięte, a osłabienie zrobiło już znaczne spustoszenia w całym organizmie. Naturalnie odpowiedziałem: — Niech pan Marszałek o tym nie myśli, przecież to drobnostka. — Tak — powtórzył Marszałek — trudno mi się do jakiegoś pisania zabrać, ale ja wam coś do tych Blasków wojny dam, co będziecie mogli sobie wydrukować. Spojrzałem na Marszałka z zaciekawieniem i z góry podziękowałem. — Dam wam fotografię z napisem. — Bardzo panu Marszałkowi dziękuję. Chcąc kuć żelazo póki gorące, dodałem: — To ja, panie Marszałku, zaraz fotografię przyniosę. — Dobrze, dobrze. Pobiegłem cwałem do swego pokoju i za chwilę położyłem przed Marszałkiem zdjęcie, których zawsze miałem u siebie kilka w zapasie. Marszałek wziął pióro i napisał pod fotografią: „Kapitanowi Lepeckiemu, autorowi W blaskach wojny — J. Piłsudski". — Macie — rzekł z dobrodusznym uśmiechem, wręczając mi swą podobiznę z autografem — wydrukujcie to sobie w swej książce. Nie będzie to najgorszy użytek z reklamy. A przedmowę to może wam kto inny napisze. I po chwili: 225 — Może Śmigły będzie chciał napisać. Byłem głęboko wzruszony dobrocią Marszałka, który pośród setek spraw wagi pierwszorzędnej znalazł chwilę czasu na zastanowienie się nad moją błahą prośbą. Chciałem dać wyraz swoim uczuciom i zacząłem coś na ten temat bąkać, ale Marszałek przerwał mi. — Dobrze, dobrze, ja nie chcę słuchać waszych wynurzeń. Fotografia z tym napisem jest dla mnie najdroższą pamiątką i największą nagrodą za służbę. Jest to jeden z ostatnich autografów Marszałka Piłsudskiego. Tym cenniejszy jest dla mnie, że przecież pisała go już drżąca z osłabienia ręka... Wkrótce po tej rozmowie z Marszałkiem udałem się do pana generała Śmigłego-Rydza i pokrótce powtórzyłem historię z przedmową, pokazałem przy tym fotografię Marszałka z podpisem, i poprosiłem o napisanie choćby paru zdań. Ku mojej wielkiej radości, pan generał obiecał mi je napisać i po pewnym czasie otrzymałem od rtm. Vaqurreta zawiadomienie, że przedmowa jest już gotowa [...] Z PERSJI DO MOSZCZANICY W czasie pobytu Marszałka Piłsudskiego w Pikieliszkach odbywałem podróż do Persji i Iraku. Chociaż mało miałem czasu i chociaż wiele osób wyrażało wątpliwość, czy opłaci się odbywać tak długą podróż w tak krótkim czasie, zdecydowałem się ją odbyć, gdyż czułem, że gdybym nie „wywłóczył się" w lecie byłbym potem przez całą zimę nieszczęśliwy. Dość, że cały lipiec i część sierpnia spędziłem w drodze. Najpierw udałem się przez Morze Czarne, na Kaukaz, gdzie odbyłem podróż samochodem z Tyflisu do Erywania, a następnie samolotem do Baku, skąd przez Morze Kaspijskie do Persji. Po krótkim pobycie w gościnnym domu państwa Hemplów w Teheranie wynająłem samochód i machnąłem się przez całą Persję do Bagdadu. Nieznośny wprost upał wypędził mnie rychło z nad brzegów rzeki Tygrys i pognał przez 880-kilometrową Pustynię Syryjską do Damaszku w Syrii. W tym ostatnim mieście oraz w Baalbeku i Bejrucie odetchnąłem nieco europejskim komfortem. Pędzony, jak zwykle, niepowstrzymaną chęcią ruchu, udałem się do Palestyny, gdzie napiwszy się wody ze studni Matki Boskiej w Nazarecie i podumawszy nad jeziorem Genezaret pojechałem przez żydożerczy Nablus, gdzie, o dziwo, do dzisiaj jeszcze mieszkają potomkowie starożytnych Samaryta-nów, do Jerozolimy. Znalazłem się tam właśnie wkrótce po jakichś rozruchach, w których 50% arabskich mieszkańców miasta chciało bardzo dokuczyć 50% mieszkańcom żydowskim. Nie sprzyjało to oczywiście spokojnemu zwiedzaniu kraju, niewiele go też zwiedzałem. Zapamiętałem jedno: Żydówki-chłopki pracują w majteczkach kąpielowych. Gdy wówczas, na czarnej kawie u naszego konsula pana Kazimierza Kurnikowskiego, poznałem panią Darien-Mellville, żonę 227 ministra Jego Wysokości sułtana Zanzibaru, a poza tym rodowitą Polkę, bardzo bym się zdziwił, gdyby mi kto powiedział, że równo w trzy lata później będę zwiedzał Zanzibar i słyszał o pani ministrowej wiele pochwał na tej odległej wyspie. A tak się właśnie złożyło. W 1937 r. odwiedziłem Zanzibar w czasie podróży na Madagaskar, aż dwukrotnie. Zwiedziwszy jeszcze po drodze Cypr, udałem się do Triestu a stamtąd do Grado, gdzie spędziłem kilka pięknych dni odpoczynku, piękniejszych od całej podróży. Tak mi jakoś ten czas zleciał, że gdy znalazłem się znowu w Warszawie, dowiedziałem się, że Marszałek powrócił z Pikieliszek już od czterech czy pięciu dni. Nic też dziwnego, że szedłem do Giszu z duszą na ramieniu. A nuż Marszałek rozgniewa się! Bardzo nie lubiłem Marszałkowskiego gniewu. Dr Woyczyński wcale mnie nie pocieszył, a jeszcze nawet dolał oliwy do ognia mego niepokoju. — Właściwie — rzekł — gdyby Komendant wsypał panu ze dwa tygodnie kasarniaka, uznałbym, że się pan wykręcił sianem. „Ładne siano" — pomyślałem i udałem się do jadalni marszałkowskiej. Pan Marszałek zjadł właśnie obiad i pił teraz herbatę. Na małym stoliku stały jeszcze nie sprzątnięte talerze z resztkami jedzenia. — Panie Marszałku — zameldowałem się — melduję posłusznie swój powrót z urlopu. Marszałek spojrzał na mnie bez uśmiechu, surowo. Kiepsko — pomyślałem — o sianie mowy nie ma, i chcąc „zagadać" sytuację dodałem: — Bardzo trudno czas trwania podróży obliczyć dokładnie. Marszałek podniósł głowę ruchem żywym, jak to robił zwykle, gdy go jakieś słowa więcej zajęły. — Tylko bez szacherek. Spóźniliście się i już. Małą miałem nadzieję, że Marszałek będzie pamiętał, że udzielając mi urlopu powiedział: „daleko jedziecie, więc wam dokładnie dnia powrotu nie wyznaczam", niemniej jednak zaryzykowałem: — Panie Marszałku, ale pan Marszałek nie wyznaczył mi przecież dokładnie dnia powrotu. Marszałek machnął ręką. — Dureń! — rzekł krótko. 228 Zrobiło mi się przykro, ale jednocześnie zrozumiałem o co idzie Marszałkowi. — Rozumiem, panie Marszałku. — A co wy rozumiecie, mądrala. — Że i tak nie powinienem się spóźniać. — Oho, ho jaki domyślny. Wprawdzie na razie sprawa spóźnienia była zażegnana bez konsekwencji przewidywanych przez dr. Woyczyńskiego, niemniej jednak Marszałek przypomniał mi ją potem jeszcze raz, w kilka dni później z okazji przygotowań do wyjazdu na odpoczynek w Moszczenicy. — Wy — rzekł wówczas w obecności pułkownika Leona Strzeleckiego — będziecie brać w przygotowaniach rolę drugorzędną, boście się spóźnili. Potem już nigdy na ten temt wymówki nie otrzymałem. Opisałem to swoje przewinienie tak obszernie, gdyż może w ten sposób uzyskam zasłużoną karę. Miejsce więc na odpoczynek, o którym któż mógł wówczas przypuszczać, że będzie ostatnim odpoczynkiem Marszałka, i na przedostatnią grę wojenną, wybierał płk Leon Strzelecki. Mnie pan Marszałek kazał tylko przypilnować, aby dwór odpowiednio przygotowano. Wybór padł na majątek Moszczanicę, własność pana Kępińskiego. Najpierw udał się tam kpt. Smoleń z ludźmi, a następnie przybyłem ja, po Czym wróciłem do Warszawy zdać relację. Wysłuchawszy mego sprawozdania, Marszałek powiedział: — Ja biorę z sobą Strzeleckiego, Smolenia, Doktorskiego ducha nie biorę. — Rozkaz, panie Marszałku! A ja? — Co do was, to wy zajmiecie się moim bezpieczeństwem. Tylko nie w ten dureński sposób podglądania mnie i szpiegowania, rozumiecie. Nieraz pan Marszałek narzekał na system ochrony polegający na chodzeniu za Nim krok w krok, a więc też odpowiedziałem bez wahania: — Tak jest, rozumiem. — To dobrze, Mnie chodzi o co innego. Tam są blisko Czesi, Pepiczki. Wy musicie wiedzieć, że to są najciekawsi na świecie ludzie, urodzeni szpiedzy, Pepiczki. Oni na pewno będą chcieli mnie pod- 229 giądać. Na pewno nic innego, tylko podglądać, ale ja nie chcę tego. Na chwilę Marszałek przerwał, ponieważ zapalał papierosa, po czym ciągnął dalej: — Ja wam to mówię, abyście tak urządzili, żeby mi nikt po piętach nie deptał, a i sami zajmiecie się więcej okolicą, jak dworem. — Rozkaz! Wobec tego, to ja chyba lepiej zamieszkam w Żywcu albo w Bielsku; samochód mam, zawsze będę mógł szybko dojechać. — To, to, to właśnie ja tak myślę. Zameldowałem o życzeniu Marszałka szefowi sztabu głównego gen. Januszowi Gąsiorowskiemu, zwierzchnikowi ochrony osobistej Komendanta, na co ten mi powiedział, aby omówić wszystko z kpt. Ziemiańskim. — Wy przecież żyjecie z nim w przyjacielskich stosunkach — dodał — więc ułożycie sobie pracę na pewno bardzo składnie. Szef sztabu nie omylił się, gdyż, rzeczywiście, zacięć żadnych w czasie moszczanickiej wyprawy nie było i służba szła sprawnie. W MOSZCZANICY 7.9 Z Warszawy pociąg ruszył w złą pogodę. Już koło Koluszek zaczął padać deszcz, siekąc ostro szyby wagonu. Nie można powiedzieć, aby odgłosy tej chlapaniny usposabiały optymistycznie co do walorów klimatycznych września. Marszałek Piłsudski był jednak zadowolony. — Teraz się deszcz wypada — odrzekł na moje narzekania — a jak przyjedziemy na miejsce będzie pogoda. I rzeczwiście. W Żywcu niebo było wprawdzie pochmurne, ale mówiąc stylem PIM-u miało „przejaśnienia". Na dworcu zameldowały się władze administracyjne z wojewodą Kwaśniewskim i płk. Bolesławiczem w zastępstwie nieobecnego d-cy krakowskiego Okręgu Korpusu na czele. Za dworcem czekała olbrzymia gromada dzieci i publiczności. Na widok dzieci twarz Marszałka Piłsudskiego rozjaśniła się uśmiechem. Przez chwilę zatrzymał się przed samochodem i kłaniał się przyjaźnie zebranym. Do Moszczenicy, odległej od Żywca o niespełna 5 kilometrów, prowadzi szosa, biegnąca łagodnymi serpentynami od brzegów rzeki Soły ku górom. Po kilku minutach drogi byliśmy już u jej wrót. Sam dwór, położony w rozległym parku o pięknych trawnikach 230 starych drzewach, otaczały starannie przystrzyżone żywopłoty. Był obszerny, piętrowy. Przed dworem był naturalnie okrągły klomb. Samochód objechał go i zatrzymał się przed wejściem. Fronton, ubrany zielenią i przystrojony pracowicie zrobionym z jarzębiny i jakichś białych nasion — godłem państwowym, jaśniał niepokalaną bielą wapna. W progu powitali Marszałka Piłsudskiego gospodarze: pan Kępiński z żoną i trzema córkami: Inka, Ireną i [ ] Szlachcic był wzruszony, W rękach, według obyczaju naszej ziemi, trzymał tacę z chlebem i solą. Słowami więznącymi w gardle wygłosił przemówienie, dziewczęta wręczyły kwiaty. Marszałek Piłsudski podziękował, przywitał się i zapytał, zwracając się do dziewcząt: — Czy która z was nazywa się Krzysia? Panny pokraśniały, pozająkiwały się i wreszcie stwierdziły, że nie. Marszałek Piłsudski śmiał się do nich wesoło. — Nie wiem dlaczego — rzekł — zdawało mi się, że muszę spotkać tu Krzysię. Wszyscy weszli do wnętrza. Pani Kępińska, prawnuczka generała Dwernickiego, oprowadzała Marszałka po salonie, pokazując z dumą piękny obraz, przedstawiający jej pradziadka w bitwie pod Stoczkiem. W godzinę później państwo Kępińscy opuścili dwór, aby zamieszkać na czas obecności dostojnego Gościa w Żywcu. Gospodarz przed wyjazdem stwierdził z niekłamanym zadowoleniem. — Było nie było. Marszałek Piłsudski w Moszczanicy jest i to pozostanie faktem na zawsze. Marszałek Piłsudski pozostał przez chwilę w swoich pokojach, po czym udał się do parku, gdzie spacerował długo. Dzień w Moszczanicy zaczynał się wcześnie. Jeszcze słońce nie wyszło zza gór, a już rozpoczynał się ruch. Marszałek Piłsudski budził się późno. Około dziesiątej służący przynosił herbatę i stawiał na stoliku przy łóżku; obok kładł gazety. Marszałek Piłsudski najpierw czytał gazety, a dopiero później jadł śniadanie. Zwykle około godziny dwunastej, gdy słońce stało już wysoko 231 świecąc i grzejąc jak w lipcu, Marszałek Piłsudski brał maciejówkę i wychodził do parku. Robił najpierw „obchód". A więc z wolna przechodził uliczkę po uliczce, omijał klomby, zaglądał do wszystkich kątów. Nie lubił, żeby Mu kto towarzyszył. Chodził sam. Już w pierwszy dzień po przyjeździe zastrzegł się wyraźnie: — Tylko nie łaźcie za mną, nie lubię tego. Czasem jednak pozwalał. I wówczas wskazywał ciekawsze krzaki i kwiaty, które zaobserwował poprzednio; porównywał wszystko z Pikieliszkami i Sulejówkiem, wspominał „swoje panie", pozostałe w Belwederze. W parku interesował się wszystkim. Przystawał długie chwile przy klombach kwiatowych, to znowu przy grzędach w warzyw-niku, nachylał się, brał do ręki kwiaty i liście, oglądał. W jednym miejscu była w płocie wyrwa. Za tą wyrwą ciągnęła się dość uczęszczana droga, wiodąca od szosy do wsi Moszczanicy. Marszałek Piłsudski lubił stawać w tym miejscu i patrzeć na idących z pracy i do pracy wieśniaków. Ludzie we wsi opowiadali sobie później, jak to widzieli „Dziadka" i jak to mówili do Niego: „Niech będzie pochwalony"! Wśród krzaków, na niewielkiej wolnej przestrzeni, stała figura Matki Boskiej z wyrytym na cokole napisem: Salve Regina! Marszałek Piłsudski polubił to miejsce, kazał mi nawet figurę sfotografować. Spacer w parku przeciągał się zwykle do godziny trzeciej, a czasem nawet dłużej. Potem następował obiad skromny i bardzo niewyszukany. Marszałek Piłsudski lubił tylko potrawy proste. Gdybyśmy ocenili obiad według cen warszawskich, wątpię czy kosztowałby więcej jak trzy złote... Jedynym „luksusem" kulinarnym Marszałka Piłsudskiego była, o czym sam mi pewnego razu powiedział, bardzo dobra herbata. Jak wiadomo, pił ją mniej więcej pięć do sześciu razy dziennie, Gospodarstwem zajmowała się pani Ela Gliwiczowa, chrześniaczka Marszałka i córka znanego literata Gustawa Daniłowskiego. Pani Gliwiczowa była jedynym podówczas oficerem-kobietą, kapitanem. Już od szeregu lat stała na czele wojskowego kursu hughesistek. Ona to dysponowała posiłki i pilnowała kuchni, aby wszystko było w porządku. Marszałek znał ją od dziecka i miał do niej duże zaufanie. 232 Marszałek Piłsudski po obiedzie nie sypiał. Stawiał sobie często wówczas pasjansa, spacerował po pokoju, lub czytał. Wieczorem rzadko opuszczał swoje apartamenty. Kolację jadał o ósmej. Podobnie jak obiad, była ona bardzo skromna, a ponadto zwykle bezmięsna, jarzynowa. No i jak przy każdym posiłku — herbata. Pił tę herbatę Marszałek Piłsudski mało słodzoną, gorzkawą. Między kolacją i „podkurkiem", na który składała się tylko herbata i owoce, Marszałek Piłsudski najczęściej czytał; po północy zaś zostawał sam ze swymi myślami. Tak przedstawiał się przeciętny dzień w Moszczanicy. Ale nie wszystkie tak wyglądały. Wiele z nich przerywały konferencje, gry wojenne, długie depesze szyfrowane, listy... A ile poza tym kłopotu przynosiła Marszałkowi Piłsudskiemu każda gazeta! Dla nas, ślizgających się wzrokiem po depeszach, treść ich jest czymś oderwanym, dalekim. Inaczej dla Marszałka Piłsudskiego. Dla Niego każde zdarzenie było przecież czymś osobistym, na co On osobiście musiał reagować. Boć przecież Polska, to był właśnie Marszałek Piłsudski, ówczesny gość w Moszczanicy. Dziwne są te wypoczynki Marszałka Piłsudskiego. Niby to urlop, ale „drzwi się nie zamykają", a książki i papierzyska z biurka nigdy nie znikają. Jednak w godzinach popołudniowych, gdy słońce wdrapie się wysoko na niebo, idzie wszystko w kąt i Marszałek korzysta w całej pełni z cudownej pogody jesiennej. Spaceruje po parku, chodzi na przełaj po trawnikach ku klombom kwiatowym, ku pięknym drzewom i krzakom. Jest w świetnym usposobieniu. Chwali klimat podgórski i nawet o wietrze, którego tak nie lubi, wyraża się pobłażliwie: — Tutejszy wiatr — rzekł pewnego razu — nie ma w sobie żadnej ostrości. W parku rośnie wysoki dąb, osypany żołędziami i przystrojony pięknie rzeźbionymi liśćmi. Pod nim, pod tym dębem stoi zielona ławeczka. Marszałek Piłsudski siaduje na niej samotnie, ciesząc się głębokim cieniem królewskiego drzewa. Naokoło panuje cisza, przerywana tylko niekiedy dalekim odgłosem przejeżdżającego wozu lub monotonnym szemraniem świerszczy. 233 Moszczanica, 21 wrzesień 1934 Dzień po dniu słońce wychodzi zza niewysokich wzgórz okalających Moszczanicę, muska dach dworu i zagląda do parku. Kto wie, czy nie z ciekawości, aby zobaczyć niezwykłego gościa?... Ale nie tylko słońce jest ciekawe. Przymiotem tym obdarzeni są obficie mieszkańcy okolicznych wiosek i pobliskiego Żywca. Droga, prowadząca z miasteczka do dworu, zwłaszcza w godzinach popołudniowych pełna jest ciekawych, chcących bodaj przez płot zobaczyć Marszałka Piłsudskiego. I zapewne niektórym się udaje, gdyż wędrówki nie ustają. Jak zawsze nie brak różnych delegacji. Między inymi zgłosiła się delegacja wsi Moszczanica z prośbą o przyjęcie obywatelstwa honorowego ich gminy. Wszyscy wiedzą o słabości Marszałka Piłsudskiego do dzieci. Nieraz dawał temu wyraz w rozmowach. One czują to snąć instynktem i zasypują Go listami. Donoszą Mu o swoich radościach i smutkach, powierzają sekrety, a zawsze chcą Go widzieć. Naturalnie, nie brak listów nieprzyjemnych, płaskich, pisanych pod dyktando starszych, ale nie brak też i naiwnych, wzruszających, dyktowanych przez czyste serca dziecięce. Czyż bowiem nie świadczą o tym takie słowa? Kochany Panie Marszałku, Zawsze było moim pragnieniem zobaczyć Pana Marszałka, toteż gdy tylko Pan Marszałek przyjechał ja poszłam do Moszczanicy i kukałam przez płot, ale niestety szczęście mi nie sprzyjało. Bardzo bym chciała wiedzieć, kiedy Pan Marszałek wychodzi na przechadzkę, to bym chociaż z daleka zobaczyła Pana Marszałka, a Jego obraz utkwiłby mi w pamięci na cale życie. Boję się, żeby ten list nie znużył Pana Marszałka więc kończę go z żalem w sercu Krystyna K. uczennica 11 klasy gimnazjum Żywiec, 15.9.1934. Inna znowu dziewczyna z Żywca pisała tak: Drogi i kochany Panie Marszałku, Gdy się dowiedziałam, że nasz Kochany Wódz przyjechał ucieszyłam się bardzo, poprosiłam mamusi kwiatków i poszłam do dworu, aby powitać i zobaczyć Pana Marszałka. Ale ten pan co stał przy bramie nie chciał mnie wpuścić, powiedział, że Pana Marszałka nie ma, żebym przyszła pojutrze. Ma grzech, bo skłamał. Poszłam w środę. Znowu inny pan powiedział, że Pan Marszałek jest zajęty. O jak mi żal było i zła byłam na tego pana. Powiedział mi żebym się nie martwiła, że kwiaty odda. Ciekawam czy ich oddał Panu Marszałkowi. Ja tak bardzo 234 proszę, żeby Pan Marszałek powiedział temu panu, że jak przyjdę, aby mnie wpuścił. Lola F. I Marszałek kazał wpuścić!... NOTATKI 4 październik 1934 Rano o 8.21 przybyliśmy z Moszczanicy i udaliśmy się do Generalnego Inspektoratu. 5 październik O godzinie 13 przyjął pan Marszałek płk. Misiąga. O 18 — min. Becka, a wpół do dziesiątej — płk. Witolda Warthę. 6 październik Pan Marszałek odbył dzisiaj o godzinie 13 konferencję z gen. Kasprzyckim, gen. Gąsiorowskim, min. Kalińskim i ppłk. Glabiszem. Trwała około godziny. 8 październik O północy (z 7 na 8) pan Marszałek udał się do Wilna w towarzystwie dr. Woyczyńskiego i kpt. Miładowskiego. Do mnie powiedział : — Wy lepiej zostańcie, bo w tym Wilnie jeszcze gotowi was ożenić. A gdy zacząłem się śmiać, dodał: — No, no, no, tu nie ma żadnych śmiechów. Tam naród poważny, nie żartują. Oczywiście, zostałem w Warszawie. Na dworcu żegnali pana Marszałka: gen. Kasprzycki, gen. Skład-kowski, gen. Gąsiorowski, płk Wenda, płk Sokołowski. 11 październik Przed wieczorem powrócił pan Marszałek z Wilna. Na dworcu witali: premier Kozłowski, gen. Składko wski, gen. Gąsiorowski, płk Wenda, płk Wartha, płk Sokołowski i ppłk Galbisz. 13 październik Dzisiaj byli przyjęci: płk Misiąg i ppłk Sokołowski. Po południu przyjął pan Marszałek w Belwederze szefa sztabu armii estońskiej — 235 gen. Reeka wraz z gen. Januszem Gąsiorowskim i powrócił do Giszu. Późnym wieczorem przybył płk Misiąg powtórnie z aktami do podpisania. 13 październik O godzinie 13 przyjął pan Marszałek płk. Leona Strzeleckiego, płk. Witolda Warthę i ppłk. Kazimierza Glabisza. Przed 15 był płk Misiąg, o godzinie 21 został przyjęty na dłuższej rozmowie min. Beck. Pan Marszałek zgodził się wysłać do dowódcy Korpusu Ochrony Pogranicza gen. Jana Kruszewskiego następującą depeszę: „W dniu dziesięciolecia KOP przesyłam dzielnym żołnierzom Korpusu serdeczne życzenia dalszych pięknych wyników pracy". Wieczorem powiedziałem do pana Marszałka: — Zabili tego Barthou. Marszałek kiwnął głową. — Aha. — On miał — ciągnąłem dalej — bardzo komiczną powierzchowność. Marszałek podniósł na mnie oczy. — A wy skąd go znaliście. — Tylko z wizyty w Belwederze. — Tylko z wizyty w Belwederze — powtórzył Marszałek — wię< nie możecie wiedzieć, że był to duży gracz, ale bez szczęścia. OSTATNIA DEFILADA MARSZAŁKA PIŁSUDSKIEGO [...] Dzień siódmy listopada 1934 r. nie różnił się niczym od innych dni listopadowych w Polsce. Nie był ani zimny, ani ciepły, ani pogodny, ani deszczowy. Był nijaki i szary. Z ołowianych chmur deszcz nie padał, jednak na ulicach pełno było błota; termometr wskazywał wprawdzie kilka stopni ciepła, lecz wiatr temperaturę tą obniżał dziesięciokrotnie; nie było jeszcze zimy, ale nie było już i jesieni. Gdy rano zdałem Marszałkowi Piłsudskiemu realcję z tego stanu pogody, Marszałek westchnął i powiedział: — Parszywy czas. Dla mnie najgorsze miesiące, to listopad i marzec. Co za ulga, gdy ma się je już za sobą. Ale to prawdziwe szelmy te miesiące, tak się ustawiły, że zawsze ma się któryś przed sobą. Marszałek ubrał się, włożył pantofle i przeszedł z sypialni do gabinetu. Przed obiadem, który Marszałek spożywał o godzinie 15 przyjął tego dnia min. Józefa Becka, a wieczorem o 18 gen. Edwarda Śmigłego-Rydza, gen. Tadeusza Kasprzyckiego i płk. Adama Soko-łowskiego. Służbę przy Marszałku w Giszu pełniliśmy we dwóch z dr. Marcinem Woyczyńskim, który oprócz funkcji lekarskich pełnił też i adiu-tanckie. Godziny ułożyliśmy tak: jednego dnia pełniłem służbę od siódmej wieczorem do następnego dnia do pierwszej w południe, drugiego zaś od godziny 12 nocy do l w południe, i tak dalej. Tego dnia przyszedłem o 12 w nocy i zaraz udałem się do Marszałka, aby Go powitać. Siedział jak zwykle o tej porze przy pasjansie i szklance herbaty. Był najwidoczniej w dobrym humorze. 237 — Witam pana, panie kapitanie — rzekł z uśmiechem — co słychać w „Europie"? Marszałek znał mój nawyk chodzenia do cukierni i w rozmowach niejednokrotnie do niego nawiązywał. Toteż pytanie mnie nie zdziwiło. — Plotkują, jak zawsze, panie Marszałku — odrzekłem. Marszałek spojrzał na mnie spod nawisłych na oczy siwych brwi z dobrodusznym w nich uśmiechem. — A wy między plotkarzami — król? — rzekł. Roześmiałem się. — Nie, panie Marszałku, ja między nimi chudopachołek. Teraz roześmiał się również Marszałek. — Ho, ho, jaki skromny. A czemu to wy taki chudopachołek? — Wysokich szarż zatrzęsienie, ja muszę na boczku, skromnie. — Majster, majster z was, zawsze się sianem wykręci. Podczas rozmowy Marszałek nie przerywał układania pasjansa, ale teraz właśnie skończył. — Widzicie — rzekł, wskazując karty — nie chce wyjść i już. — Innym razem wyjdzie, panie Marszałku. — No pewno, musi. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Ja stałem przy biurku i układałem porozrzucane książki i papiery, a Marszałek przeglądał paryski tygodnik „Vu". Było już dobrze po północy, w gabinecie panowała prawie grobowa cisza, która zawsze wprawiała mnie w pewien niepokój. W obecności Marszałka często coś trzeszczało w meblach, stukało... Wolałem też podczas tych długich nocnych godzin jak najdłużej kręcić się po gabinecie. Jakoś było raźniej. Nie zawsze Marszałek to lubił, zdarzało się, że mówił: „idźcie już nareszcie spać", ale wiele razy obecność „żywej duszy" sprawiała Mu zadowolenie. Tak było zapewne i teraz, gdyż nie tylko nie wspominał o śnie, ale nawet gdy robiłem ruch ku odejściu, zagadywał o czymkolwiek i tym zatrzymywał mnie nadal. W pewnej chwili podszedłem do okna, uniosłem roletę i spojrzałem na podwórze-ogród, szarzejące w świetle lampy elektrycznej. Marszałek snąć dostrzegł ten mój ruch, gdyż oderwał wzrok od pisma, podniósł głowę i zapytał: — No, jak tam na świecie? — Mgła, wilgoć, chłód i wiatr, panie Marszałku. Marszałek żachnął się: 238 — Co wy mnie za wiadomości dajecie, jak wam nie wstyd! Co ja z tą defiladą zrobię? — Pan Marszałek myśli o 11 listopada — wtrąciłem. — No tak, właśnie. Nie mogłem powtrzymać się od zdawkowej pociechy. — Może do tego czasu się wypogodzi. — Ooo, znalazł się prorok... Zamilkłem stropiony. Marszałek zamyślił się. Stałem przed nim przy małym stoliku, pokrytym zielonym suknem i starałem się odgadnąć, jakie myśli kłębią się teraz pod Jego czaszką. Ale oczywiście nic nie odgadłem. Marszałek zawsze coś robił albo mówił wbrew mym przypuszczeniom. Zegar wybił godzinę drugą; w rogu, tuż za stołem plastycznym z mapą Wileńszczyzny, szumiał monotonnie wentylator, a mały ulubiony piecyk elektryczny trzeszczał dyskretnie, po cichutku. Marszałek siedział zadumany, palił papierosa i puszczał przed siebie kłęby dymu. Z Jego twarzy znikł dobroduszny, jasny uśmiech, wąsy jakby jeszcze bardziej nawisły, a oczy skryły się zupełnie pod brwiami. Odrzucił od siebie pisma, odłożył karty pasjansowe, oparł głowę o poręcz fotela i patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie. Pomyślałem, że niepotrzebnie się tu pętam i chciałem odejść, gdy jednak zrobiłem ruch ku drzwiom, Marszałek ocknął się z zadumy i rzekł: — Więc defilada... Któraż to defilada w moim życiu? Trzeba się do niej przygotować. Ja sam nie wiem jeszcze, czy ją przyjmę. To będzie zależało od tego podłego narzędzia. W tym miejscu Marszałek wskazał na termometr do mierzenia gorączki, leżący na stoliku. Od paru dni miał stan podgorączkowy i teraz obawiał się grypy, do której, jak wiadomo, był bardzo skłonny. — Od tego podłego narzędzia — powtórzył. Marszałek nie lubił termometru, zawsze nazywał go brzydkimi słowami, lecz przy niedomaganiach posługiwał się nim. Również i teraz popychał go pogardliwie palcem, niemniej jednak od niego uzależniał możność opuszczenia mieszkania. — Ot macie — mówił — wasz pierwszy marszałek zależy bez reszty od kawałka rurki szklanej z kroplą rtęci. Z bólem słuchałem tych słów skargi. Milczałem. Cóż bowiem moglem na nie powiedzieć? 239 — W każdym razie — ciągnął dalej — o ile będzie deszcz albo silny wiatr, albo mróz, to na pewno nie będę przyjmował defilady. Wtedy niech ją przyjmie Śmigły. Marszałek nie odzywał się przez długą chwilę, a ja stałem cichutko, aby nie mącić Mu myśli. A widocznie kłębiły się one pod tym mocno sklepionym czołem, gdyż ręce i ramiona wykonywały ruchy świadczące o ich natłoku. — No tak, wtedy niech przyjmie defiladę Śmigły — powtórzył i dodał — ja przecież od niego w osiemnastym roku wojsko objąłem. Zapytałem wtedy, czy mam o tym ewentualnym zastępstwie powiedzieć gen. Śmigłemu. — Tak. tak, powiedzieć. Niech się przygotuje. Na drugi dzień zgłosiłem się u gen. Śmigłego i zameldowałem mu rozkaz Marszałka. Ponadto powiadomiłem o tym płk. Witolda Warthę, szefa Biura Inspekcji w Giszu, oraz płk. Adama Sokołowskie-go, szefa Gabinetu Ministra Spraw Wojskowych. Następne trzy dni przed defiladą nie zaznaczyły się niczym specjalnym. W piątek 9 listopada przyjął Marszałek płk. Leona Strzeleckiego, a w sobotę o godzinie 14 gen. Janusza Gąsiorowskiego, szefa ; Sztabu Głównego, po czym udał się do Belwederu. Na szczęście podejrzenia co do grypy nie sprawdziły się. Podłe ; narzędzie — termometr — pokazywał grzecznie temperaturę poniżej j czerwonej kreski; samopoczucie poprawiło się, apetyt wzrósł. Nie j chciał tylko zjawiać się na czas sen. Marszałek zawsze kładł się bardzo późno spać, ale bądź co bądź około czwartej rano zwykle już spał. Teraz zaczęły coraz częściej pojawiać się, jak Marszałek mówił - j „białe noce". Świt zastawał Marszałka zmęczonego i znużonego bez jednej minuty tego największego wypoczynku, jakim jest dla organizmu sen. Ranek 11 listopada 1934 r. był pogodny, jasny. Wiedzieliśmy już, że defiladę przyjmie sam Marszałek. Na polu Mokotowskim zgromadziły się wielkie tłumy, trybuny uginały się od tysięcy ludzi spragnionych napojenia oczu widokiem żywej legendy naszych czasów. Czekały one cierpliwie już od dwóch godzin. Marszałek przyjechał chmurny i milczący. Obojętnie słuchał okrzyków na swoją cześć; z wyrazem twarzy nie do odcyfro wanta szedł ku trybunie, z której miał przyjąć defiladę. Towarzyszył Mu wtedy 240 z adiutantów kpt. Lucjan Miładowski. Ja stałem sobie w tłumie i z niepokojem obserwowałem Jego kroki. Szedł ciężko, niepewnie. Wiedziałem o tym, że chód sprawiał Mu trudność i bałem się Jego zmęczenia. A tu nie wiem czemu samochód tak podjechał, że do trybuny trzeba było przejść dobrych paręset kroków. Bałem się, aby się nie potknął, gdyż chociaż nic w tym nie byłoby złego, ale wiedziałem, że Marszałek odczułby to bardzo boleśnie. Wiedziałem, że wstydził się słabości fizycznej i tym bardziej serce tłukło mi się niespokojnie. A tu tysiące par oczu pochłaniały każdy Jego ruch, karbowały sobie w pamięci każdy Jego krok... I chociaż były to oczy życzliwe, i chociaż w wielu z nich na widok tej drogiej postaci błyszczały łzy — odetchnąłem z ulgą, gdy nad barwną trybuną i szarym polem Mokotowskim zagórowała wreszcie Jego błękitna sylwetka. Defiladę prowadził gen. Czesław Jarnuszkiewicz. Zagrzmiał komendą, zatoczył koniem łuk i stanął przed trybuną. Potoczyła się rzeka wojska. Nikomu wówczas nie zaświtała nawet myśl, że oto jest świadkiem ostatniej defilady przyjmowanej przez Marszałka. Prawie dokładnie w pół roku później Jego serce, bijące od młodości dla Polski, miała zmrozić śmierć. Stał teraz właśnie, jak opoka, na której bezpiecznie wspierała się Ojczyzna. Jaśniał nad rozległym polem, nad tłumem wpatrzonym w Niego oczami wierzących, oczami ufnych. Pomyślałem wówczas, że nic nie przynosi takiego ukojenia i nic nie napełnia takim spokojem jak ufność. Oto my wszyscy, dwadzieścia tysięcy widzów, byliśmy beztroscy. Nic nas nie kłopotało. Czuliśmy nad sobą potężną opiekę geniusza. On sam, Józef Piłsudski, stał wyniosły, ale jednocześnie przygarbiony, jakby przytłoczony wielkością obowiązków. Z Jego twarzy spoglądały poważne, stalowe oczy. Wsparty na szabli, nie odrywał wzroku od szarej wstęgi piechoty. Jego postać zdawała się chłonąć z lubością miarowy tupot nóg i ostre słowa komendy. Mijały kwadranse jeden po drugim, a rzece szeregów nie było końca. Marszałek nie był wprawdzie wówczas chory, niemniej jednak na siłach Mu zbywało. Toteż w pewnej chwili poczuł się tak źle, że jak mi później sam opowiadał, myślał przez chwilę, że nie dokończy defilady i z trybuny zejdzie. Słabość Marszałka dostrzegło wiele osób. Pytano mnie potem o Jego stan zdrowia. Odpowiadałem, 241 że nic złego nie wiem, że wszystko w porządku, ale w rzeczywistości drżałem wówczas z niepokoju i obawy, a odetchnąłem z ulgą, gdy wsparty na płk. Sokołowskim zszedł Marszałek z trybuny i wsiadł do samochodu. Defilada była skończona. Ostatnia defilada garnizonu warszawskiego przed Józefem Piłsudskim! Wielki tłum ludzi opuszczał pole Mokotowskie z gwarem, wesoło i beztrosko. Szedłem wraz z nim i ja, nie wiedząc i nie przeczuwając nawet, że następny raz szedł tu będę za trumną. NOTATKI 17 listopad O godzinie 14 był płk. Misiąg, o 18 przyjął pan Marszałek pułkownika Leona Strzeleckiego. Wieczorem miał być przyjęty Beck, ale został odwołany. 18 listopad Był Brodzki. Był przyjęty płk Adam Sokołowski. 20 listopad Najpóźniejszym pociągiem wieczorem wyjechał pan Marszałek do Wilna, a z Nim ja i dr Woyczyński. 21 listopad Po całonocnej podróży, podczas której pan Marszałek spał bardzo mało, przybyliśmy rano do Wilna. 19 listopad W WILNIE 21 listopad Na dworcu czekali wszyscy dygnitarze z wojewodą Władysławem Jaszczołtem na czele. Na boku dostrzegłem skromną, szlachetną sylwetkę Adama Piłsudskiego i jego córki Wandy z mężem dr. Pawłowskim. Marszałek poszedł do poczekalni i zatrzymał się tam. Był ożywiony, nastrojony radośnie. Każdy przyjazd do Wilna wprawiał Go w świetny humor. Mówił o pogodzie, że w Warszawie mróz, że Wisła stoi jak mur, że na Niemnie lód pewnie metrowy. Uśmiechał się, zwracał się coraz do kogo innego, pytał o Wilno. Ale w poczekalni „wiało i ciągnęło po nogach", bałem się, że Marszałek zaziębi się, podszedłem więc i odezwałem się: — Samochód już czeka, panie Marszałku. Po chwili siedzieliśmy w samochodzie i ruszyliśmy. Tłum ludzi, zebrany przed dworcem, krzyczał: „Niech żyje Marszałek Piłsudski!" „Niech żyje Marszałek Piłsudski!" A tymczasem Marszałek patrzył w okno samochodu i uśmiechał się. Jego wzrok ślizgał się po starych, znajomych uliczkach, po odrapanych ale swojskich domach, no i po poruszających się powolnie, po tutejszemu, sylwetkach przechodniów. Na widok siwego munduru wewnątrz samochodu, przechodnie ci zdejmowali czapki i kłaniali się. Robili to powoli, systematycznie, jakby z namaszczeniem. Wileński człowiek nie uznaje żywych ruchów, ani pośpiechu. Musi długo namyślać się, ale namyśliwszy się twardo stoi przy powziętym postanowieniu. Samochód skakał po złym bruku i ze względu na liczne w nim dziury toczył się powoli, co robiło wrażenie jakby i on przejął się 243 flegmą wileńskich obyczajów. Tym częściej i łatwiej dolatywały moich uszu urywki rozmów. — ... przyjechał. — Patrzaj, toż Marszałek przyjechawszy. Albo krótkie, z przejęciem wypowiadane: — Piłsudski. Mieszkańcy Wilna, wileńczuki, jak sami siebie nazywają, mają swój specjalny stosunek do Marszałka Piłsudskiego. Więcej [!] osobisty niż Polacy z innych stron Polski. Marszałek był i jest dla nich „nasz", w dosłownym tego słowa znaczeniu. Każdy przyjazd Marszałka był dla nich powszechną radością, taką jaką odczuwa dobra rodzina z przyjazdu dobrego wujaszka. W Wilnie Marszałek zatrzymał się w pałacu Rzeczypospolitej, zbudowanym w XVIII w., na krótko przed upadkiem Polski, przez zdrajcę, później powieszonego podczas Insurekcji Kościuszkowskiej, ks. biskupa Massalskiego. Pewnego razu Marszałek Piłsudski opowiedział mi, że Katarzyna II carowa rosyjska, chcąc pomóc swemu pupilowi będącemu w kłopotach finansowych, kupiła od niego ten pałac. Podjechaliśmy tedy pod pałac Rzeczypospolitej, na frontonie którego widnieje wmurowana tablica, świadcząca, że mieszkał tu Napoleon I podczas wyprawy na Moskwę. Wtedy była już gotowa winda, którą kazał zrobić na moją prośbę ś.p. minister Bronisław Pieracki. Był to bowiem już czas, gdy chodzenie po schodach sprawiało Marszałkowi duże trudności. Windą więc pojechaliśmy na pierwsze piętro, gdzie mieściły się apartamenty, które zwykle zajmował. Na górze oczekiwał nas woźny Józef Paszkiewicz, wąsaty wileńczuk, którego regionalna wymowa przypominała Marszałkowi młode lata i wprawiała w dobry humor. Józef Paszkiewicz podszedł do Marszałka powoli. — Dzień dobry Panu Marszałkowi — rzekł i pocałował rękę Marszałkowską. Robił to zawsze. Gdy była kiedy o tym powitaniu mowa, nieodmiennie powtarzał: „Tak się panu należy". Marszałek był już do formy tego powitania przyzwyczajony i nie oponował przeciw niej. Marszałek zdjął płaszcz i poszedł do swoich pokojów. Gdy tylko zostaliśmy sami, Marszałek zrzucił z siebie mask? 244 spokoju i obojętności. Na Jego twarz napływał wyraz zmęczenia. Ręce opuścił bezwładnie, głowę oparł o poręcz fotela i przymknął oczy. Patrzałem na Niego z niepokojem. Wprawdzie wówczas, na pięć miesięcy przed śmiercią, daleki byłem od myśli, które w kilka tygodni później poczęły już spędzać sen z moich powiek, niemniej jednak widok zmęczenia i apatii w całej postaci Marszałka wzbudził już wtedy we mnie grozę. Cichutko, na palcach, odszedłem w drugi kąt pokoju. Złe myśli obsiadły mnie jak kruki. Widziałem przecież już dawno wielkie osłabienie Marszałka, bezsenność, brak apetytu... I widziałem też wielką niechęć do lekarzy i lekarstw. O doktorach Marszałek nie chciał ani słyszeć. Mówił o nich brzydko. Nie dawniej przecież jak przed tygodniem zirytował się niemało, gdy zapytaliśmy z dr. Woyczyńskim, czy przyjmie po przyjeździe do Wilna profesora dr. Januszkiewicza. Ucieszyłem się nawet z tego, gdyż przypuszczałem, że czuje się lepiej. Ale oto teraz, mając przed sobą zmęczoną, bladą twarz, zwieszoną głowę i tak jakoś boleśnie opuszczone ramiona Marszałka, pomyślałem, że pomimo wszystko trzeba będzie znowu mówić o doktorach. Wkrótce Marszałek ocknął się. — Słuchajcie — odezwał się do mnie — Idźcie zaraz do cioci Żuli i dowiedzcie się, jak tam naprawdę z jej zdrowiem. Boję się o nią. Zostawiłem Marszałka pogrążonego w myślach i odszedłem z nieokreślonym lękiem w sercu. Przedtem zanim opuściłem pałac, zawołałem Józefa i kazałem mu pójść do pana Marszałka i cokolwiek opowiadać o Wilnie. — Możecie gadać same głupstwa, wszystko jedno, byleście nie milczeli. Pan Marszałek się na was nie pogniewa. Józefa pan Marszałek lubił, on jedyny oprócz adiutanta mógł w Wilnie w każdej chwili do Niego wejść. Poszedł też natychmiast. Zofia Kadenacowa czyli ciocia Żuła była rodzoną starszą siostrą, która osieroconemu wcześnie przez matkę późniejszemu Pierwszemu Marszałkowi Polski zastępowała ją przez długie lata. Teraz właśnie była chora. Leżała już od kilku tygodni. Lekarze mówili: „ma za mało czerwonych ciałek krwi", a potem dodawali: „ma ich coraz mniej". Marszałek rozumiał co to znaczy, nie darmo przecież w latach 1885 i 1886 studiował w gubernialnym mieście Charkowie medycynę. Niepokoił się więc bardzo o siostrę. 245 Gdy w godzinę później wróciłem i zameldowałem, że jest bardzo osłabiona i nie wstaje. Marszałek natychmiast oświadczył: — Jutro pojedziemy do cioci Żuli. Bardzo poważną troską pani wojewodziny Jaszczołtowej było ułożenie menu kolacji i obiadu dla pana Marszałka. A tu, jak na złość, Marszałek nigdy nie chciał interesować się jadłospisem. I nigdy właściwie nie było wiadomo na co ma apetyt. Jadł kolację w Wilnie zwykle sam, czasem z rodziną. Dzisiaj jadł sam. Pod koniec wieczerzy wszedłem, zobaczyłem Marszałka nad szklanką herbaty, przy poodstawianych, pełnych talerzach. Apetyt już wtedy miał bardzo zły. — Panie Marszałku — odezwałem się — Pan Marszałek przecież nic nie jadł. Marszałek poruszał przez chwilę ramionami, wreszcie machnął ręką. Najoczwiściej dawał mi do zrozumienia, że nic Go moje słowa nie obchodzą. Nie dałem jednak za wygraną. — Pani wojewodzina zmartwi się, że nie utrafiła z tym jedzeniem. Marszałek podniósł głowę. W Jego oczach zamigotało coś przekornego, wesołego. — Macie rację — rzekł — nie trzeba kobiety martwić. Ucieszyłem się, począłem podsuwać talerze. Marszałek kiwał potakująco głową. — O to, to, to — odezwał się nieoczekiwanie — spałaszujecie par? tych potraw i ani mru-mru, że to nie ja. Niech to będzie, że to ja. W Jego oczach czaiła się wesołość i śmiech. — Tak, tak — powtarzał — macie rację. Nie trzeba martwić kobiety. Byłbym zarozumialcem, gdybym powiedział, że miałem wówczas mądrą minę. Około godziny dziewiątej przyszła rodzina: pan Adam Piłsudski, dr Wanda Pawłowska (córka p. Adama) z mężem oraz panna Znika Kadenacówna — córka cioci Żuli. Zwykle gdy przychodziła rodzina, odchodziłem do swego pokoju i tam sobie odpoczywałem. Odszedłem i teraz, a gdy w godzin? później zajrzałem, aby dowiedzieć się czy czego nie potrzeba, zobaczyłem taką scenę: Marszałek siedział na kanapce, a obok niego panna Zulka z nożyczkami w ręku. Wszyscy namawiali Marszałka, 246 aby pozwolił obciąć sobie paznokcie u rąk, bardzo, należy przyznać, wyrośnięte. Marszałek stawiał pasjansa i zdawał się wcale nawet nie słyszeć tych próśb. — Wujaszku — mówiła panna Zulka — kto to widział chodzić z takimi paznokciami. Niech wujaszek da ręce, obetnę. — Ja nie pozwalam obcinać rąk. — Ależ wujaszku.. — paznokcie chcę obciąć, a nie ręce. — A kto ciebie wie, może ręce — przekomarzał się Marszałek. Gdy skończył pasjansa, zebrał karty, potasował je i niespodzianie zgodził się. — Tnij... Nazajutrz zauważyłem, że paznokcie były obcięte. Dzień następny wstał jasny, słoneczny i mroźny. Wiedziałem już, że tego dnia Marszałek nie będzie pracował, nie poszedłem więc budzić Go o zwykłej godzinie. „Niech nawet później skrzyczy mnie — myślałem — ale niech się teraz wyśpi". Dopiero o wpół do dwunastej udałem się do sypialni. Marszałek już nie spał. — Myślałem — rzekł ujrzawszy mnie — że już w ogóle nie przyjdziecie. W tym Wilnie wszyscy rozpuszczają się jak dziadowskie bicze. Któż to widział wywracać mi cały porządek dnia. Ośmieliłem się powiedzieć, że przecież dzisiaj nie ma żadnych zajęć. — Wy za mnie nie myślcie, ja nie potrzebuję tego. Marszałek siadł na łóżku i opuścił nogi na dywan. Gdy ujrzałem te nogi, przeraziłem się. Do dzisiaj czuję dreszcz, który mną wówczas wstrząsnął. Nogi były ciężkie i tak obrzmiałe, że kostka prawie nie dawała się dostrzec. Nie mogłem się powstrzymać, aby nie zwrócić na to uwagi Marszałka. — Panie Marszałku — rzekłem — nogi spuchnięte. Marszałek spojrzał na mnie z ciekawością, jakby na jakiś obcy przedmiot i obojętnie kiwał głową. — Niech sobie — rzekł. Pomimo wszystko widać było, że Marszałek jest w świetnym usposobieniu. Wstał z łóżka i nie ubrany, naciągnąwszy tylko spodnią bieliznę i włożywszy pantofle, podszedł do okna. Oparł się obu rękami o parapet i patrzał na piękną panoramę roztaczającą się, 247 na otoczony kolumnadą dziedziniec pałacowy i szlachetny w sylwetce kościół Dominikański. — Ten kościół — odezwał się — widać w całej okazałości tylko stąd. Z żadnego innego miejsca w mieście nie można go tak ujrzeć. Rzeczywiście, widok był piękny. Ośnieżone dachy miasta, mieniące się w blaskach słońca, niebo w połączeniu z ciszą i spokojem, cechującymi tę starą dzielnicę Wilna, stwarzało całość istotnie piękną, poetyczną. Ale ja, nie widziałem wtedy ani tego piękna, ani błyskotliwej szaty śnieżnej, ani architektury kościelnej, ani kolumnady pałacowej. Myślałem o jednym: za dwa tygodnie Marszałek Piłsudski skończy sześćdziesiąt siedem lat życia... Sześćdziesiąt siedem ciężkich, pracowitych lat. f...] NOTATKI 1 grudzień Rano około godziny 9 wyjechaliśmy z Wilna do Warszawy. Na dworcu żegnali Marszałka: wojewoda Jaszczołt, gen. Stanisław Skwar- . czyński, rektor Witold Staniewicz, dr Woyczyński, dyr Falkowski. Podróż upłynęła dobrze, normalnie. Na dworcu w Warszawie (na Pradze) witali pana Marszałka: premier Leon Kozłowski, minister Józef Beck, minister Marian , Zyndram-Kościałkowski, minister Michał Butkiewicz, wiceminister gen. Tadeusz Kasprzycki, gen. Janusz Gąsiorowski, płk Witold Wartha, płk Jerzy Englisch, płk Adam Sokołowski, ppłk Kazimierz [ Busier. Pan Marszałek udał się do Belwederu. Tego samego dnia o północy meldowałem się po rozkazy 4 grudzień | Dzisiaj rano pan Marszałek się strzygł i golił. O godzinie 14 byli przyjęci: płk Misiąg i ppłk Busier. Późnym i wieczorem były siostrzenice, 5 grudzień | Pan Marszałek zamówił na godzinę przedpołudniową — gen. ? 248 Kasprzyckiego, na wieczór — płk. Sokołowskiego. Później audiencje odwołał. Dzisiaj pan Marszałek ukończył 67 rok życia. 7 grudzień Odbyła się dzisiaj w Belwederze herbatka, którą wydał pan Marszałek jako honorowy przewodniczący komitetu uczczenia pracy naukowej Prezydenta Rzeczypospolitej. Był p. Prezydent z żoną, rząd bodaj w komplecie, sfery naukowe i polityczne. 11 grudzień Dzisiaj rannym pociągiem powrócił pan Marszałek z Wilna i przybył do Giszu. O godzinie 18 był Aleksander Prystor, wyszedł o 19.30. Po kolacji przyszedł gen. Wieniawa. Dzisiaj koło północy dr Woyczyński badał Marszałkowi tętno. Wynosiło 62. 12 grudzień Dzisiaj imieniny pani Marszałkowej; do Belwederu przybył pan Prezydent z żoną i złożył życzenia. Był też premier Kozłowski z członkami rządu. Marszałek nie przyjmował nikogo obcego. Wieczorem dr Woyczyński zanotował następujące rezultaty badania: noga lewa — 42 cm, 28, 27; noga prawa — 41, 27, 27; tętno — 68. 13 grudzień Na godzinę 13 zamówił Marszałek płk. Misiąga i ppłk. Busiera. Sprawy awanśowe. Po raz pierwszy od paru tygodni Marszałek położył się dzisiaj na noc do łóżka. 14 grudzień Był o godzinie 18 płk Kazimierz Glabisz. 15 grudzień Pod obiadem o godzinie 14 był u Marszałka gen. Smigły-Rydz. Po południu został przyjęty gen. Wieniawa, a po kolacji o 21.30 płk Adam Sokołowski. 17 grudzień Był min. Józef Beck. 249 18 grudzień Dr Woyczyński zanotował: lewa noga — 37, 34, 24 1/2; prawa noga — 36, 26, 24 1/2. Opuchlizna nóg schodzi. Dr Mozłowski wciąż robi elektryzację. 20 grudzień Wczoraj był płk Misiąg, dzisiaj przyjął Marszałek gen. Roupperta. 21 grudzień Dzisiaj Marszałek opuścił Gisz i udał się do Belwederu. [...] ROK 1935 NOTATKI Nowy Rok, l styczeń 1935 [...] O godzinie 12 w nocy poszliśmy z dr. Woyczyńskim i kpt. Miładowskim do Marszałka z winem, aby powitać Nowy Rok. — Życzymy panu Marszałkowi zdrowia — powiedział dr Woyczyń-ski. Marszłek wziął kieliszek z węgrzynem i wypił troszeczkę. — Ja dziękuję panom. W latach ubiegłych Marszałek gawędził zwykle długo, wspominając dawne czasy. Teraz milczał, nie zdradzając najmniejszej ochoty do rozmowy. Wyszliśmy. Pani Marszałkowa była już od paru dni w Krynicy, więc też Marszałek pozostał przez cały dzień w Giszu. Rano zapytałem, czy można wieczorem urządzić seans kinowy. — Bo to przecież dzisiaj święto — dodałem. Nieoczekiwanie Marszałek zapytał: — Jakie święto? — Nowy Rok, panie Marszałku. — Nowy Rok? Tego u nas na Litwie nikt nie uważa za święto. Jakie święto? Trzech Króli, to tak, to święto, ale Nowy Rok... Cały dzień Marszałek spędził samotnie. 2 styczeń Nogi jeszcze spuchnięte. Dr Stefan Mozołowski1 wciąż robi elektryzację. Dzisiaj był o godzinie 11 rano. 1 Dr Mozołowski zamordowany w Katyniu, był podówczas pomocnikiem dr. Mariana Woyczyńskiego, lekarza osobistego p. Marszałka. 251 Resztę dnia spędził samotnie. Spać położył się o 4 rano. Od 14.20 do 15.30 był Marszałek w szpitalu u pani Żuli Kadenacowej. 3 styczeń Rano był dr Mozołowski, po południu udał się Marszałek do szpitala do pani Żuli Kadenacowej. 4 styczeń Od szóstej do dziesiątej wieczorem był Marszałek w szpitalu u pani Kadenacowej. 5 styczeń Rano robił elektryzację dr Mozołowski, o godzinie 14 przyjął Marszałek min. Becka, a wieczorem był u pani Żuli w szpitalu, Trzech Króli, 6 styczeń Dzisiaj Trzech Króli. Marszałek polecił zaprosić na wieczór, na kino, swe siostrzenice: Marylę Kadenacównę, Halinę Oleńską, Wandę Bułhakową, Marię Juchniewiczównę oraz pana Czesława Kadenacego i dr. Mariana Woyczyńskiego. Był w dobrym humorze, kazał kupić czekoladek i zapowiedział, aby była herbata. Wyświetliliśmy film Życie Szopena. Około 10 wieczorem byliśmy znowu sami i po chwilowym gwarze, cisza po dawnemu dzwoniła w obszernych pokojach. O czwartej rano Marszałek powiedział: — Na was już czas, dziecko, trzeba zacząć noc. Już dzienne tramwaje huczały w Alejach Ujazdowskich, a z sypialni wciąż jeszcze dochodziło moich uszu pokasływanie, a od czasu do czasu szmer zapalonej zapałki. Marszałek wciąż jeszcze nie spał i wciąż palił papierosy. „WÓJT" GDAŃSKI W BELWEDERZE Już taka urobiła się tradycja, że każdy nowo wybrany burmistrz Wolnego Miasta Gdańska, a "jak mówił minister Beck — każdy wójt gdański — składał niezwłocznie po objęciu urzędowania wizytę w Warszawie. Toteż, gdy przeczytałem w pismach, że w ostatnich wyborach gdańszczanie wybrali na prezydenta swego senatu Greisera, powiedziałem do pana Marszałka: — Będziemy zapewne mieli wkrótce wizytę nowego wójta gdańskiego. Marszałek spojrzał na mnie z uśmiechem. — To i wy też mówicie: „wójt gdański"? — Mówię, bo to jakoś dobrze pasuje. Marszałek dłuższą chwilę siedział w milczeniu i patrzał w okno, po czym, jakby zwracając się do kogoś nieobecnego w pokoju, rzekł: — A czyż ja mówię, że nie pasuje. Okazało się, że dobrze przewidywałem, gdyż Greiser przybył rzeczywiście. Program obejmował odwiedzenie Zamku i Belwederu. Dnia 7 stycznia, w chwili pobytu Greisera w Warszawie, Marszałek przebywał właśnie w Giszu. Był wówczas zdenerwowany chorobą siostry i smutny, toteż zapowiedziana wizyta nie bardzo była Mu na rękę. Greiser miał przybyć do Belwederu o godzinie 6 wieczorem, a tymczasem jeszcze na pół godziny przedtem Marszałek ani myślał o siadaniu do samochodu. Bałem się opóźnienia, więc też ośmieliłem się przerwać zadumę Marszałka głośnym oświadczeniem: — Za pół godziny Greiser będzie w Belwederze. Marszałek machnął ręką jakby opędzał się od komara, ale wstał z fotela i powiedział: — No już dobrze, dobrze. Jedziemy. 253 W kwadrans później byliśmy w pokoju Narożnym. Na takie uroczyste przyjęcia Marszałek kładł zwykle na siebie mundur z odznakami marszałkowskimi i polskimi odznaczeniami wojennymi: Virtuti Militari V klasy i Krzyż Walecznych z trzema okuciami. Tak też i ubrał się na przyjęcie „wójta" gdańskiego. Nie lubił tego „strojenia się", ale zwyczaju tego przestrzegał pilnie. Greiser przybył w towarzystwie adiutanta umundurowanego. Zrobiłna mnie wrażenie dość sympatycznego pana w średnim wieku.Włosy miał przystrzyżone na jeża i nosił za wysoki kołnierzyk. Rozmowa z Marszałkiem toczyła się w obecności min. Becka. Tymczasem w adiutanturze zabawialiśmy z Hrynkiewiczem i kpt. Pacholskim adiutanta. Najpierw zapytaliśmy go z jakiej jest broni i to była nasza największa gafa, gdyż jakoś nie przyszło nam na myśl, że Gdańsk nie posiada przecież armii. Adiutant odpowiedział skromnie : — Ja jestem z policji. Chrząknąłem i chcąc jakoś zagadać powiedziane głupstwo dodałem: — No, ale przecież policję macie w Gdańsku zorganizowaną na sposób wojskowy? Słowa te bardzo adiutanta spłoszyły. — Broń Boże, wcale nie — zaprzeczył skwapliwie — nasza policja jest zwyczajną policją i niczym więcej. Druga gafa! Biedny adiutant na pewno przypuszczał, że chcemy z niego wyciągnąć jakieś informacje i bardzo się nastroszył. Czym prędzej zacząłem mówić o pogodzie i pilnie wypytywać o drogę z Gdańska do Warszawy. Tematy te okazały się znacznie wdzięczniejszymi. „Jechaliśmy" na nich do samego końca wizyty. Po skończonej konferencji Greiser wyszedł, a min. Beck pozostał z Marszałkiem. W pokoju przy adiutanturze „wójt" gdański zobaczy) wachmistrza Pikiela, naszego „nadwornego" fotografa, z przygotowanym aparatem. — Ach! — rzekł — jaka szkoda, że nie zrobiono fotografii! I zwracając się do mnie po niemiecku, dodał: — A może by można jeszcze zrobić? — Mówiąc to, stanął i patrzał na mnie pytająco. Zagadnięty tak wręcz, nie mogłem się wykręcić, tym bardziej, że Greiser ani myślał z fotografii zrezygnować. — Spróbuję — odpowiedziałem i poszedłem do Marszałka. Rozma- 254 : wiał z min. Beckiem. Gdy powiedziałem o co chodzi skrzywił się, ale zgodził się. Fotografia odbyła się w salonie przyjęć. Następnego dnia ukazała się w całej prasie polskiej. Później pojechaliśmy jeszcze z panem Marszałkiem do pani Żuli, a od niej wróciliśmy do Giszu. NOTATKI 8 styczeń Pan premier Kozłowski już przedwczoraj prosił, aby Marszałek go przyjął. Został przyjęty dzisiaj. Był od godziny 17.45 do 18.30. W czasie konferencji siedziałem w czwartym pokoju, więc śmiech pana premiera słyszałem doskonale. O 19 pojechał Marszałek samochodem do szpitala, do pani Żuli. Powrócił o godzinie 22. 9 styczeń Marszałek zasnął nad ranem, obudził się około południa. Był dr Mozołowski ze swoją maszyną do elektryzacji. Wieczór spędził Marszałek w szpitalu u siostry. O godzinie 21.30 przyszedł min. Beck i rozmawiał z Marszałkiem prawie do północy. 10 styczeń Wieczorem przez dwie godziny był Marszałek u pani Żuli Kadena-cowej. 14 styczeń Dzisiaj o godzinie 21.30 przyjął Marszałek gen. Wieniawę Długoszowskiego. 16 styczeń Był o 18 płk Misiąg. Wieczorem pojechał Marszałek do pani Żuli Kadenacowej, do szpitala. 22 styczeń Dzisiaj odbyła się konferencja awansowa z inspektorami armii i innymi generałami. Początek o godzinie 13.30, a po obiedzie do godziny 17.30. 255 23 styczeń O godzinie 13.20 przyjął Marszałek min. Becka. 24 styczeń Na dzisiaj wezwał Marszałek generała Śmigłego-Rydza. Konferencja zaczęła się o godzinie 14. Po generale Śmigłym przyjął Marszałek jeszcze płk. Misiąga. Wieczorem Marszałek udał się do Belwederu. 25 styczeń Do Giszu przybył Marszałek przed samą północą i zaraz zamówił na dzień następny min. Becka. 26 styczeń Był min. Beck. 27 styczeń Niedziela: Wyświetlany film dźwiękowy Żywy zastaw. WIZYTA HERMANNA GÓRINGA W BELWEDERZE Belweder, 31 styczeń Pruski prezes rady ministrów Hermann Góring miał być przyjęty przez pana Marszałka w Belwederze 31 stycznia o godzinie 6 wieczorem. Na kilka minut przed tą godziną Marszałek włożył bluzę wojskową z odznakami marszałkowskimi i pas „salonowy". My, adiutanci zgromadziliśmy się bodaj w komplecie, gdyż ciekawi byliśmy zobaczyć taką znakomitość jak Góring. Najpierw przybył minister Beck i niezwłocznie udał się do Narożnego, do Marszałka. Góring przyjechał punktualnie. Przywitaliśmy go w westybulu i towarzyszyliśmy do salonu, gdzie oczekiwał go Marszałek. Ten jeden z najgłośniejszych hitlerowców doskonale reprezentował powszechną opinię o zewnętrznym wyglądzie Niemców. Był gruby, ciężki i poważny. Jego potężny brzuch, znikający pod mundurem, teraz, w ubraniu cywilnym, uwydatniał się szczególnie wyraziście. Wystarczyło jednak rzucić tylko jedno spojrzenie na posępną i surową twarz, aby zapomnieć o reszcie struktury fizycznej tego człowieka. Z twarzy biła w oczy nieubłagana wiara — nie wiem — w siebie, czy w ideę, ale w każdym razie wiara, przełamująca wszelkie przeszkody i zawsze tryumfująca. Ten człowiek na pewno potrafi być przyjacielem i wrogiem na śmierć i życie. Patrzyłem na niego z wielką ciekawością. Obecność jego, prawej ręki Hitlera, w naszych pokojach belwederskich wydawała mi się jakaś nieprawdziwa. Za bliski był jeszcze ów gigantyczny skok, jakiego dokonał Hitler z nicości na najwyższy szczyt, aby wizyta ta nie wydawała się inna od tylu innych, równie niecodziennych. Góring zdjął płaszcz w hallu i w milczeniu skierował się do otwartych drzwi pierwszego pokoju. Milcząco, z głuchym i niemym wyrazem twarzy szedł wielkimi krokami przez dwie duże sale, nie 257 oglądając się na nikogo. Z drugiej sali zamiast skierować się do trzeciej, położonej na lewo, szedł prosto przed siebie — do adiutan-tury. Podbiegłem i wskazałem drogę; w trzeciej sali powtórzyło si( to samo. Zamiast skierować się do czwartej, na prawo, szedł wciąż przed siebie. Znowu wskazałem mu drogę. Uderzył mnie brak wahania wobec paru otwartych drzwi. Wciąż szedł naprzód. Widziałem jeszcze jak przywitał się z Marszałkiem, po czym drzwi zostały zamknięte. Za nimi pozostali oprócz Marszałka, minister Beck i ambasador Moitke. Spoglądałem na nie przez dłuższą chwilę w zamyśleniu. Odgrywała się tam za nimi jakaś historyczna scena. Może tam wtedy decydowała się linia polskiej polityki zagranicznej na całe lata? Odchodziłem od nich z jednym przeświadczeniem: omawia się tam na pewno najlepszą z możliwych dróg dla Polski. W kilka lat później miałem sposobność widzieć Góringa przemawiającego na olbrzymim wiecu w Wiedniu, w kilka dni po przyłączeniu Austrii do Rzeszy Niemieckiej. Nigdy bym nie przypuścił, że ten gruby, brzuchaty człowiek może być tak świetnym mówcą i potrafi tak oddziaływać na słuchaczy. Piętnastotysięczny tłum, w olbrzymiej hali nieczynnego dworca trzymał przez dwie pełne godziny w nieustannym napięciu; jego głos nie osłabł ani na chwilę; natężenie siły i ognia słów były te same na początku jak i w końcu mowy. Tłum, podniecony i zasłuchany, chrypł od ciągłych okrzyków „sieg-heił", lub też na wspomnienie Schuschnigga lub jego czasów -od potępieńczego, wilczego wycia... Wraz z Hitlerem wyrośli ludzie nieprzeciętni. W adiutanturze pozostał z nami adiutant Góringa — wicekoman-dor Bodenschatz. Był to młody jeszcze, czterdziestoparoletni oficer--lotnik, rozmowny i sympatyczny. Jak zwykle oficerowie, poczęliśmy wzajemnie zagadywać kto z jakiej broni, czy był na wielkiej wojnie itd. Okazało się, że wicekomandor Bodenschatz służył razem z Górin-giem w jednej eskadrze lotniczej podczas wielkiej wojny i że znał z tych czasów Polskę. Mówił, że bardzo cieszy się z dobrych stosunków polskoniemieckich, podkreślał, że jesteśmy sąsiadami i że ; nie ma sensu i powodu drzeć z sobą kotów. Dodał przy tym: — Nie trzeba tego zapominać, że Polacy i Niemcy to razem sto milionów ludzi. Kto ośmieli się zaczepić takich przyjaciół? Niemiec podniósł rękę ku górze, jakby groził jakiemuś niewi- 258 dzialnemu nieprzyjacielowi. Jego słowa zabrzmiały hardo i donośnie, ale echa nie wywołały, bo w salach pałacu belwederskiego echo się nie odzywało. Poczęstowaliśmy niemieckiego pułkownika papierosami i karmelkami Wedla i opowiedzieliśmy parę epizodów ze współżycia Legionów z wojskami niemieckimi podczas wielkiej wojny. Do polityki już nie wróciliśmy. Poszedłem zobaczyć co się dzieje w westybulu, skąd dochodziły odgłosy rozmów; dostrzegłem tam jakieś nieznajome twarze. — A to co za jedni? Kpt. Ziemiański, który właśnie nadszedł, objaśnił mnie krótko: — To są łapsy Góringa. Było ich, o ile sobie przypominam, ze sześciu. Przybyli [ ] z Berlina. Po pewnym czasie konferencja się skończyła. I znowu Góring przemierzył sale belwederskie wielkimi, ciężkimi krokami. Nie wyrzekłszy ani słowa, wsiadł do samochodu i opuścił pałac. Historyczna wizyta była skończona. CIOCIA ŻUŁA UMARŁA Niedzielę 3 lutego Marszałek spędzał w Belwederze i wskutek tego miałem czas wolny. Około 18 odnaleziono mnie na mieście. — Pan Marszałek wzywa — oznajmił mi żandarm służbowy i zaraz dodał: — pani Kadenacowa umarła. Popędziłem do Belwederu. Wieść o śmierci kogoś znajomego zawsze człowieka wstrząsa, choćby nawet była to śmierć spodziewana już od dawna. MĄ wstrząsnęła podwójnie. Raz, ponieważ znałem tę pełną kobiecego wdzięku i miękkości „Ciocię Zulę", a po drugie — gdyż wiedziałem, że dotknie ona boleśnie Marszałka. Później dowiedziałem się, że pani Kadenacowa umarła okoto godziny 17 i, że smutną tę wiadomość zakomunikował najpierw pani Marszałkowej, a później razem z tą ostatnią panu Marszałkowi -komendant szpitala płk Zygmunt Rażniewski. Gdy wszedłem do pokoju Narożnego, gdzie Marszałek w owym dniu siedział, zastałem Go przygnębionego i smutnego. Na mój widok odezwał się głosem cichym, jakby zrezygnowanym: — Ciocia Żuła umarła. Ogarnął mnie żal. Patrzyłem w milczeniu na przygnębioną postać Wielkiego Marszałka, którego dotknął cios... Rozumiałem jego podwójny smutek i żal. Przecież umarła Mu starsza siostra, przy której niewątpliwie czuł się zawsze, jako ten „młodszy", ten „mały", Z jej odejściem tym wyraźniej i tym dotkliwiej musiał odczuć balast lat wyrosłych na barkach. Siedział teraz na kanapie, łokciami oparty o stół i wodząc niewidzącymi oczami po ścianach pokoju szeptał sam do siebie: „ciocia Żuła umarła, ciocia Żuła umarła..." Chciałem czymś pocieszyć Marszałka, ale nie śmiałem przerywać Jego zamyślenia. Czym są jednak pocieszenia w takiej chwili? 260 Lękałem się, aby nie powiedzieć czegoś zdawkowego lub niepotrzebnego. Milczałem. W pewnej chwili Marszałek ocknął się z zadumy i powiedział: — Biedna Żuła. Co ona mi zrobiła. Zawsze myślałem, że umrę pierwszy i że to ona będzie mnie chowała, a nie ja ją. Marszałek znowu przez długą chwilę nic nie mówił, tylko puszczał kłęby dymu z papierosa i ruszał po swojemu rękami i ramionami. — Trzeba zająć się pogrzebem — odezwałem się. Marszałek poruszył się żywo. — Tak — rzekł — wy zajmiecie się razem z Pacholskim urządzeniem pogrzebu. Za wszystko ja płacę. — Tak jest, panie Marszałku. — Dalsze rozkazy dostaniecie jutro rano. Weszła pani Marszałkowa, a w chwilę później któraś z córek. Opuściłem Belweder i udałem się do szpitala, gdzie leżały zwłoki zmarłej. Zastałem tam kilka osób z rodziny: płaczące kobiety i posmutniałych panów. A ponieważ wieść o śmierci siostry Marszałka Piłsudskiego zaczęła się już rozchodzić po mieście, musiałem stoczyć prawdziwą walkę z przedstawicielami pism, którzy w sposób natarczywy zasięgali informacji o przebiegu życia i choroby zmarłej. Rozmówiłem się z członkami rodziny, zakomunikowałem im wolę pana Marszałka co do urządzenia pogrzebu. Teraz miałem do załatwienia dwie czynności: omówienie spraw z zakładem pogrzebowym i ogłoszenie nekrologów w prasie. Z tym ostatnim miałem dużo kłopotu, gdyż była to niedziela wieczorem, a więc redakcje i administracje były nieczynne. Niemniej jednak udało mi się załatwić tak sprawę, że następnego dnia rano nekrologi ukazały się nieomal we wszystkich pismach warszawskich i niektórych prowincjonalnych. Następnego dnia, to jest 4 lutego przed południem zgłosiliśmy się we dwóch z kpt. Pacholskim u Marszałka po dalsze rozkazy. Marszałek widocznie obmyślił wszystko poprzednio, gdyż od razu wydał szczegółowe polecenia. Brzmiały one w krótkości, jak następuje: pogrzeb ma się odbyć w Wilnie, eksportację jak i pogrzeb ma prowadzić ks. biskup Gawlina; w obu obrządkach żałobnych Marszałek weźmie udział osobiście wraz z żoną i dziećmi, wszystko ma być ładnie i porządnie. — Ale do Gawliny musicie pójść sami i poprosić go ode mnie o zgodę i wszystko z nim omówić — dodał jeszcze. 261 Cały poniedziałek spędziłem na przygotowaniach do eksportacji. po czym wieczorem wyjechaliśmy z panem Czesławom Kadenacym, synem zmarłej, do Wilna aby tam przygotować, co należy. Na życzenie Marszałka nabożeństwo żałobne miało się odbyć w kościele Św. Anny, o którym miał rzekomo powiedzieć Napoleon, że to byłaby jedyna rzecz, którą chętnie zabrałby z Wilna do Francji. Jest to, jak wiadomo, piękny kościół, zbudowany w roku [ ] przez []. Dnia 5 lutego omówiliśmy wszystkie szczegóły z miłym księdzem [ ] proboszczującym już od lat kilkudziesięciu, i w środę rano powróciliśmy do Warszawy. Ponieważ Marszałek sam kierował przy gotowaniami pogrzebowymi, więc też natychmiast zameldowaliśmy się z kpt. Pacholskim u Niego z relacją podróży do Wilna. Zapowiedział nam, że ks. biskup Gawlina odprawi nabożeństwo przy ciele w szpitalu w terminie najpóźniejszym, dozwolonym przez prawo kanoniczne i że niezwłocznie po tym nastąpi eksportacja. Po ukończonym nabożeństwie ciało zostało wyniesione na karawan i kondukt wyruszył w kierunku dworca Głównego. Trumna miała być złożona w specjalnie przygotowanym wagonie i następnie odwieziona do Wilna. Marszałek nie towarzyszył konduktowi, posuwającemu się wolno ulicami 6 Sierpnia, Koszykową, Marszałkowską i Chmielną, lecz udał się na dworzec samochodem w towarzystwie pełniącego tego dnia służbę kpt. Miładowskiego. Przybyłem tam drugim samochodem równocześnie. Marszałek udał się natychmiast do wagonukarawanu, w którego części urządzono obszerny przedzial-- salonik. Tutaj czekaliśmy z Marszałkiem na nadejście konduktu. Gdy jego czoło znalazło się w pobliżu, Marszałek wyszedł przed wagon, a gdy mijała Go trumna salutował ją długo. Z dworca Marszałek powrócił do Giszu i tutaj przyjął wieczorem o 18 Aleksandra Prystora. Pogrzeb został wyznaczony na czwartek, dnia 8 lutego. My z Marszałkiem wyjechaliśmy pociągiem nocnym, wychodzącym z Warszawy o godzinie 0.29 z 6 na 7 lutego, czyli zaraz po eksportacji zwłok. Była to smutna podróż. Marszałek, tak zawsze rad i wesoły w drodze do ukochanego Wilna, tym razem milczał i nie wyrażał żadnych uczuć. Kierowany starym przyzwyczajeniem, położyłem na 262 stole stos pism ilustrowanych oraz karty pasjansowe i odszedłem do swego przedziału. Powróciłem dopiero rano. Ze stacji Marszałek udał się wprost do pałacu Reprezentacyjnego, gdzie zamieszkał. W godzinę później zawezwał mnie i polecił przyjść po południu z ks. biskupem Gawliną i p. Czesławom Kadenacym. Gdy w oznaczonym czasie przybyliśmy, Marszałek urządził coś w rodzaju narady, na której najpierw my, to jest p. Kadenacy i ja zdaliśmy relację ze stanu przygotowań do pogrzebu, a następnie On wydał ostatnie instrukcje. W szczególności Marszałek chciał zachować w kondukcie pogrzebowym hierarchię rodzinną, wyznaczając miejsca bliższe trumny członkom bliższej rodziny, dalsze zaś przeznaczając dla dalszej. Sam, oświadczył, że będzie postępował tuż za trumną i że będzie prowadził pod rękę pannę Zofię Kadenacównę, najstarszą córkę zmarłej. Tej ostatniej zapowiedzi bardzo się wszyscy zlękliśmy, gdyż aczkolwiek wówczas Marszałek był jeszcze w dość niezłym stanie zdrowia i złowrogie podejrzenia nikogo jeszcze z Jego otoczenia nie nurtowały, niemniej jednak był słaby i miał znaczne trudności właśnie w chodzeniu. Na szczęście. Marszałek nie upierał się aby odbyć całą trasę pochodu żałobnego z kościoła Św. Anny aż na cmentarz, lecz zgodził się aby towarzyszyć konduktowi jedynie przy wyprowadzeniu zwłok z kościoła i następnie od bramy cmentarza do grobu. Pogrzeb odbył się według ułożonego z góry planu. Nigdy nie zapomnę smutku w oczach Marszałka, który dostrzegłem w chwili zawsze tak ciężkiej dla rodziny, gdy o złożoną w grobie trumnę zagruchocą pierwsze grudki ziemi. Stałem na uboczu i czułem, że serce mam w kleszczach. Marszałek spoglądał na niknącą, zasypywaną trumnę z nieruchomym wyrazem twarzy. Już znałem ten wyraz... Jakżeż żal mi było Wielkiego Marszałka, cierpiącego w milczeniu i z rezygnacją. U stóp Jego był grób nie tylko siostry, ale wspomnień dziecinnych, wspomnień o matce, ojcu, starych przyjaciołach. Przed Nim był już mrok podeszłego wieku, a, być może, i przeczucie zbliżającego się kresu wędrówki. Padał wilgotny, lepki śnieg i osiadał na Jego siwych włosach. Zatroskałem się o to, ale nim zdążyłem pomyśleć, jak trzeba Marszałka osłonić, panna Zofia Kadenacówna rozpięła parasol i uniosła go nad Nim. 263 Powróciliśmy do pałacu Reprezentacyjnego. Wieczorem zebrała się większa część rodziny Piłsudskich i do późna gościła w obszernych salach pałacowych. Następnego dnia Marszałek Piłsudski opuścił Wilno i tego samego dnia po południu przybył do Warszawy, witany na dworcu bodaj przez cały rząd' w komplecie, który w dniach żałoby starał się okazać Marszałkowi jak najwięcej serca i współczucia. Gdy spoglądałem wówczas w oczy wiernie patrzących w Niego, gdy widziałem w nich łzy, rozumiałem, że nie była to czcza formalność bez treści, lecz odruch kochających serc. Ci twardzi ludzie, dalecy od sentymentalizmu i zahartowani na tkliwość [!J może jedynie tylko w odniesieniu do Marszałka mogli wyzwolić z siebie tyle uczucia i serca. Nie myślałem nigdy o takich sprawach, ale dopiero wtedy poczułem się z nimi za jedno [!], Więź miłości do Piłsudskiego, miłości bezkrytycznej, pozwoliła mnie, oficerowi niskiego stopnia, poczuć się cząstką najwyższej hierarchii rządzącej Polską, poczuć się współwinnym i współgodnym nagrody za jej czyny. NOTATKI Wilno, Pałac Reprezentacyjny, 9 luty Wczoraj był pogrzeb pani Żuli Kadenacowej. Marszałek nie spal prawie całą noc, nie rozbierał się. Przyszedłem o 7 rano. Nie spal, siedział na kanapce i palił papierosa. — No, więc już po wszystkim. Teraz ja już myślę o Warszawie,: Na stację pojechaliśmy z wojewodą Władysławem Jaszczołtem.: Wilno opuściliśmy o godzinie 8.10 rano. Podróż w salonce przeszła zwyczajnie, bez żadnych zdarzeń, i Marszałek wciąż jeszcze był przygnębiony i milczący. O „cioci Żuli"' nie wspomniał jednak ani słowem, a ja tym bardziej nie poruszałem '• tego bolesnego tematu. Do Warszawy przyjechaliśmy o godzinie 16.25 i niezwłocznie uda- i liśmy się do Belwederu. O 12 w nocy przyszedłem po rozkazy. Nie było żadnych. Warszawa, 10 luty Dzisiaj niedziela. Cały dzień Marszałek spędził w Belwederze. j Przyszedłem wieczorem zapytać o rozkazy. — Jutro rano pójdę do Giszu — powiedział Marszałek. 264 11 luty O godzinie 11 rano przybył Marszałek do Giszu. — Nie spałem całą noc — powiedział. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Był smutny. Wieczorem Marszałek miał znowu 37,3 gorączki. W rozmowie ze mną powiedział: „Do każdego muszę mówić tak, aby wywołać potrzebną mi reakcję". 12 luty Był płk Misiąg przez pół godziny. Marszałek powiedział: — Tak mi trudno coś sformułować. Niekiedy stanowi to większy wysiłek od istotnej pracy. Po południu Marszałek zapytał mnie niespodzianie: — Waszym zdaniem, to gdzie teraz na świecie jest znośnie i widać trochę słońca? Wyliczyłem szereg krajów a między nimi wyspę Maltę, wyspy Kanaryjskie, Cypr i Korfu. Marszałek był w doskonałym humorze. — Korfu nie — zaczął krytykować moje propozycje — bo tam Wilhelm jeździł; Cypr nie, bo nie mam zębów do chleba świętojańskiego l; Wyspy Kanaryjskie nie — bo w Hiszpanii wciąż rewolucja, a co do Malty — odeszła mnie jakoś ochota. Wtedy przypomniały mi się ogłoszenia linii Gdynia-Ameryka o urządzanej [ ], powiedziałem: — A może tak na Baleary, panie Marszałku. Marszałek nową propozycję podchwycił skwapliwie: — To, to, to! Właśnie ja myślę już od dłuższego czasu o Majorce, gdzie mieszkał Chopin. — Przyniosę jutro prospekty i Baedeckera — powiedziałem. — Dobrze, dziecko, dobrze. Późnym wieczorem miałem już gotowy plan podróży polskim okrętem wycieczkowym z Gdyni na Majorkę, plan pobytu na wyspie i plan powrotu do Warszawy. 13 luty Marszałek przyjął dzisiaj o godzinie 15 płk. Adama Sokołowskiego. Po wyjściu mówił płk Sokołowski, że Marszałek jest bardzo oży- 1 Cypr słynie z drzew świętojańskich. 265 wiony i wesoły. Pomyślałem wtedy ze strachem, że temperatu znowu się podwyższyła. O godzinie 23 miał Marszałek 37,1 gorączt 14 luty Brodzki golił dzisiaj Marszałka. Wieczorem Marszałek kazał n opowiedzieć coś o wojnie paragwajsko-boliwijskiej*. Po godzinni rozmowie Marszałek zapytał: — A Waszym zdaniem, kto zwycięży? — Paragwaj, panie Marszałku. — Ho, ho, jaki pewny siebie. Ja chciałbym wiedzieć, czym umotywujecie. Broniłem swego zdania tym, że wskutek błędów dowództwa bi liwijskiego front znalazł się w kraju zbyt oddalonym od podstan operacyjnych Boliwii, a złe związanie linii bojowej z zapleczem dopełniło stanu niekorzystnej sytuacji wojsk boliwijskich. W przeciwieństwie do tych ostatnich, wojska paragwajskie znajdowały si{ stosunkowo blisko swego zaplecza i ich linia bojowa była z nifl dobrze związana. Marszałek wysłuchawszy moich słów, rzekł: — Gdyby to była prawda, co mówicie, o tych powiązaniad frontów z hinterlandem, to Paragwaj na pewno wygra2. 15 luty Marszałkowi coraz trudniej chodzić, jest osłabiony. Zgniewał si( bardzo, gdy zapytałem, czy zechce przyjąć pewnego dygnitarza i wkon-cu rzekł: „ja nie dam się zmuszać do niczego". Wieczorem o godzinie 17.10 przyjął Marszałek min. Becka i rozmawiał z nim do godziny 19.10. 16 luty Dzisiaj Marszałek nikogo nie przyjmował. Przez cały dzień czyta) pamiętnik pewnego oficera rosyjskiego, który w 1900 r. był posłem * W latach 1932-1935 toczyla się wojna pomiędzy Boliwią a Paragwajem związaw ze sporem o rejony naftowe na terytorium Grań Chaco. Boliwia poniosła klęskf i straci/a ok. 2/3 spornego terytorium. 2 W miesiąc po śmierci Marszałka gen. Estigarribia, wódz naczelny wojit paragwajskich, pobił na głowę armię boliwijską i zmusił ją do zawarcia zawieszenia broni [!J i rozpoczęcia pertraktacji pokojowych. 266 cesarza Mikołaja II do Menelika Wielkiego, negusa abisyńskiego. Książkę tę kupiłem poprzedniego dnia w antykwarni [!] Fiszera przy ul. Świętokrzyskiej. 17 luty Jak zwykle w niedzielę, urządziłem dzisiaj kino, jednakże nie w Belwederze lecz w Giszu, gdyż Marszałek pozostał tutaj na niedzielę. Było osiem osób rodziny. Nazajutrz Marszałek zamówił wizytę min. Becka. ZA ROK... PÓŁ WIEKU 18 luty Było to już późno. Może pierwsza albo druga godzina w nocy Siedziałem w swoim pokoju przy biurku i przeglądałem stosy dokumentów, przywiezionych z Rosji. Były tam raporty policyjne i żandarmskie „sprawki", fotografie, protokoły, listy gończe. Ze stosu tych pożółkłych kartek wyglądało ku mnie całe życie Marszałka Piłsudskiego. Złe życie. Życie pozbawione światła dziennego, szczęścia osobistego, wesela. Wyglądała z nich Rosja carska: zawzięta, złośliwa, ciemna. Czytając te dokumenty, nie mogłem w żaden sposób skojarzyć sobie tego szczutego szpiclami f.'J Józefa. Józefo wieża Piłsudskiego vel Ziuka z siedzącym w sąsiednim pokoju Pierwszym Marszałkiem Polski. Drzwi były otwarte i od czasu do czasu słyszałem Jego pokasływanie. Czyżby ci dwaj ludzie: ten z raportów źandarmskich i ten z sąsiednigo pokoju byli ci sami? Byłoby to zbyt książkowe, za bardzo jakoś nieprawdziwe. Ale cóż, tak właśnie było. Czytam jedną z tych kartek: zmięty, zbrudzony arkusik, zapisany pismem wyraźnym, bez „znaków szczególnych". Brzmi ono tak; Do Jego Ekscelencji Pana Rektora Uniwersytetu Charkowskiego, studenta Józefa Piłsudskiego podanie: Pragnąc przenieść się do Uniwersytetu Dorpackiego na drugi kurs Wydaahi Lekarskiego, mam zaszczyt prosić Waszą Ekscelencję o wysłanie moich papierów do onego Uniwersytetu, a w razie przyjęcia mnie do Dorpatu o wysłanie wymaganego biletu zwalniającego pod niżej wskazanym adresem. student Józef Józefowicz Piłsudski Mój adres: Wilno, Zaułek Zamkowy, dom Lipnickiego, 268 Na tym podaniu widnieje w lewym rogu, napisana na ukos adnotacja inspektora uniwersyteckiego tej treści: Student Józef Pilsudski sprawowaniem swoim zwracał na siebie uwagę Inspekcji, a za udział w zaburzeniach 18 i 19 lutego 1886 r. orzeczeniem Zarządu Uniwersytetu, zatwierdzonym przez p. Kuratora Okręgu, skazany był na areszt, który odsiedział, oraz dostał naganę i ostrzeżenie, że jeśli zostanie zauważone, iż postępuje wbrew przepisom, to będzie bezapelacyjnie wydalony z Uniwersytetu. p.o. Inspektora /-/ D. Garkszewskij. Osiemnastego lutego 1886 roku! Mimo woli rzuciłem okiem na kalendarz. Wówczas był również osiemnasty luty, tylko rok inny. Rok był 1935. Owego dnia więc mijało lat czterdzieści dziewięć. Czterdzieści dziewięć lat walki! „Za rok — pomyślałem — minie pół wieku" i w głowie zaświtała mi myśl uczczenia tej chwili. Począłem snuć w głowie plan. Trzeba by powiedzieć o tym premierowi, a może nawet samemu panu Prezydentowi, ale nasamprzód trzeba jednak pomówić z Marszałkiem. Wziąłem więc kartkę z adnotacją inspektora uniwersyteckiego 1 poszedłem do gabinetu Marszałkowskiego. Marszałek siedział w głębokim fotelu skórzanym, przy małym stoliku pokrytym zielonym suknem i, nachylony nad stosem pism ilustrowanych, czytał. W ostatnich latach bardzo lubił czytać zagraniczne magazyny ilustrowane. Był widocznie mocno zajęty treścią, gdyż nie słyszał mego wejścia. Dopiero po dłuższej chwili podniósł głowę, zdjął binokle i odezwał się: - A co? Chociaż godzina była już późna, Marszałek wcale nie był śpiący, a nawet przeciwnie, wydawał się wypoczęty. Oczy spoglądały bystro, były błyszczące. Zanadto nawet błyszczące. Stan podgorączkowy nie opuszczał bowiem Marszałka już od szeregu tygodni. Termometr wskazywał wieczorem nieodmiennie dwie lub trzy dziesiąte stopnia ponad ostrzegawczą czerwoną kreskę i wprawiał w prawdziwą depresję dr. Woyczyńskiego. - Panie Marszałku — rzekłem — znalazłem tu taką jedną kartkę z charkowskich czasów. Marszałek wyciągnął rękę. - Parszywe czasy — rzekł i wziął kartkę. Czyta. 269 Po chwili oderwał wzrok od dokumentu, oparł się o poręcz fotelu i odchylił głowę w tył. Zamyślił się. Ja stałem sobie tymczasem cichutko o dwa kroki od Niego i myślałem. Jakiż to cud sprawił, że jestem tu właśnie z Nim. I nagle błysnęło mi w głowie, że to może tylko tak mi się zdaje, że to wszystko nieprawda, sen. Boć, rzeczywiście, skąd ja tutaj, pod jednym dachem z Piłsudskim... Ja, włóczęga, mały oficerek, odludek i w ogóle „nic takiego". Co ja tu robię o dwa kroki od zamyślonego Marszałka? Czułem w tym jakąś niesprawiedliwość i prawie wstyd mi było tego. Nie śmiałem przerwać Marszałkowi Jego zadumy, patrzyłem wiec na Niego cierpliwie i milczałem. A tymczasem Marszałek spoglądał szeroko otwartymi oczami gdzieś poza mnie, w kąt pokoju. Wydawało mi się, jakby zapomniał o mnie i o dokumencie, który przyniosłem, Pomyślałem, że może trzeba wynieść się do swego pokoju, gdy nagle Marszałek poruszył się w fotelu i uniósł z niego. Wykonał kilka ruchów rękami, jak by z czegoś rezygnował i odezwał się: — Gdzie wyście to wyszperali? Najwidoczniej myślał przez cały czas o tej postrzępionej kartce papieru, którą zapisał jakże innym niż posiadał w pół wieku później charakterem pisma. — Była razem z tymi papierami — odpowiedziałem — co to bolszewicy zeszłego roku dobrowolnie oddali. — Aha. Marszałek wziął teraz jedno z pism i zaczął przeglądać. Wyglądało to, jakby chciał rozmowę zakończyć. Ale mnie chciało się koniecznie pomówić o rocznicy. — Panie Marszałku.. Marszałek spojrzał na mnie z ponad binokli. — A co tam jeszcze? — Bo to, panie Marszałku, właśnie dzisiaj od czasu tego charkowskiego karceru upłynęło lat czterdzieści dziewięć. — Hm! — Za rok będzie pięćdziesiąt. Marszałek pokiwał głową. — Nie jest to — rzekł — żadna sztuka umieć dodać jeden do czterdziestu dziewięciu. Nie powiedzieliście niczego nadzwyczajnego. Teraz przystąpiłem do sedna sprawy. 270 — Chciałem zapytać, czy pan Marszałek nie sprzeciwiłby się urządzeniu w 1936 r. obchodu półwiecznej rocznicy Swej pracy. Marszałek Piłsudski nie namyślał się ani chwili. — Jeszcze czego — odrzekł — ani mi się śni zgodzić. Stropiłem się. Marszałek puknął ustnikiem papierosa w stolik i rzekł: — Też wymyślił... Ja wcale się nie cieszę, że to już pół wieku i wcale nie mam chęci świętować z tego powodu. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Po kiego licha wyskoczyłem z tą propozycją? Zawsze jak ognia bałem się zdenerwować czymkolwiek Marszałka. Ale bardzo trudno było wymiarkować, co Go zirytuje, a co ubawi. Moje zmartwienie musiało odmalować się na twarzy dość wyraziście, gdyż Marszałek uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, jakby chcąc mnie pocieszyć. — Tak, tak — rzekł — pół wieku, szmat czasu. A mnie, wiecie, pięćdziesiąty rok życia minął w więzieniu. — W Magdeburgu? — Tak właśnie, w Magdeburgu. A pięćdziesiąty pierwszy w Belwederze. Byłem już Naczelnikiem Państwa. Pół wieku... Pół wieku psiego życia. A tę waszą parszywą charkowską rocznicę, to sobie schowajcie do kieszeni albo do szuflady. Charkowską rocznica... Już mi ktoś o niej przed laty mówił, ale nie pamiętam, kto to był. Marszałek zastanowił się chwilę, potem machnął ręką i rzekł: — A niech tam. Nie mógł jednak widocznie oderwać myśli od dawnych wspomnień, bo odezwał się znowu: — Ależ parszyweńskie było to gubernialne miasto Charków. Tymczasem staroświecki zegar, stojący na pólkach z książkami, wybił godzinę trzecią rano. W gabinecie panowała idealna cisza. Zza okien wychodzących na tyły domów Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych nie dochodził najcichszy nawet odgłos. Monotonny szmer wtłaczanego specjalnymi maszynami filtrowanego powietrza jeszcze podkreślał tę ciszę. Uderzenia zegara brzmiały donośnie. „Ależ ten zegar huczy" — pomyślałem. Marszałek na wpół leżał w fotelu i patrzył zamyślony na wielki obraz Śledzińskiego, wyobrażający „Zdobycie Wilna w roku 1919". Marszałek lubił ten obraz. Uważał go za „komiczny". „Patrzcie — rzekł raz do mnie — jakie ja mam na tym obrazie piękne, białe 271 rękawiczki. Zdaje mi się, że ja nigdy w życiu takich pięknych nie miałem". Ale wówczas, gdy stałem przed Nim w Giszu, nie myślał o tym obrazie. Jego wzrok ślizgał się po nim, nie widzący. Dumał. Aleja wiedziałem, że ostatnio myśli Marszałka były czarne. Jak tylko mogłem przerywałem je jakim czczym gadaniem, kręceniem sig natrętnym po pokoju, a nawet hałasem. Teraz podszedłem do okna, uchyliłem roletę i spojrzałem w niebo. Iskrzyło się gwiazdami. Drzewa w ogrodzie błyszczały w świetle lamp elektrycznych grubą powłoką śnieżną. — Mróz, panie Marszałku — rzekłem. Marszałek otrząsnął się z zadumy. — Dobrze, dobrze — rzekł i nachylił się nad pismami. NOTATKI 19 luty Dzisiaj długo była pani Marszałkowa. 20 luty Marszałek przyjmował dzisiaj płk. Kazimierza Glabisza oraz płk. Adama Sokołowskiego. Wieczór spędził na układaniu pasjansa i czytaniu książki o działaniach rewolucyjnych w roku 1905. Około północy powiedział mi, że w piątek w nocy z dnia 22 na 23 lutego wyjedzie do Wilna. 21 luty Marszałek czuł się dzisiaj trochę niedobrze. Termometr wczoraj wieczorem wskazywał dwie kreski ponad ostrzegawczą czerwoną linię. Był podniecony, niespokojny. Ani rusz nie mógł sobie znaleźć miejsca. 22 luty Dzisiaj w nocy o godzinie 0.20 wyjechał Marszałek do Wilna, gdzie przebywał przez dni prawie cztery. 26 luty Marszałek powrócił z Wilna dzisiaj o godzinie 16.25 i udał si? do Belwederu. Przed wieczorem wymiotował bez żadnej widocznej przyczyny. Powiedział mi o tym, gdy przyniosłem o 12 w nocy pisma ilustrowane i pytałem o rozkazy. 272 CHOROBA Do lutego zdrowie Marszałka wprawdzie niekiedy szwankowało, nie ma tyle jednak, aby wzbudzić w Rodzinie czy też w otoczeniu bliższym obawy. Zdarzały się grypy lżejsze lub cięższe, przeziębienia, przemijające kaszle, stany podgorączkowe, ale z wszystkich tych przypadłości Marszałek wychodził w końcu zwycięsko. Dopiero 1935 r. rozpoczął się pod złą gwiazdą. Stan podgorączkowy zjawiał się coraz częściej i poczęło występować coraz widoczniejsze osłabienie całego organizmu. Dr Woyczyński robił co mógł, aby uzyskać zgodę na zrobienie konsylium, lecz bez skutku. Wiem, że też pani Marszałkowa miewała na ten temat rozmowy z panem Marszałkiem. Pomimo dolegliwości Marszałek pracował prawie normalnie: przyjmował, wyjeżdżał do Wilna, „robił" awanse oficerskie. Z tymi jednak ostatnimi zwlekał wciąż, uważając snąć, że nie jest sprawa najpierwszorzędniejszej wagi. Pod koniec lutego (23) udał się do Wilna, tym razem ja zostałem w Warszawie. Po kilku dniach otrzymałem telefon, że powrót nastąpi o godzinie 16.25. Ponieważ nie miałem pewności, czy Marszałek uda się natychmiast do Belwederu, czy też do Giszu, nie poszedłem na dworzec, lecz czekałem w Giszu. A nuż zawita tutaj... Marszałek udał się jednak tego dnia wprost do Belwederu, więc zamknąłem Gisz na osiem spustów i wyszedłem na miasto. Około północy udałem się do Marszałka, aby zapytać o rozkazy na dzień następny. W Belwederze było już cicho i sennie. Czuwał tylko żandarm w hallu i adiutant dyżurny w adiutanturze. Bez pukania, jak zwykle, wszedłem do pokoju Narożnego, gdzie na kanapie, przy owalnym stoliku siedział Marszałek. Dla Niego północ była godziną wczesną, wiedziałem, że zastanę Go czuwającego. Był sam, ale otwarta książka na fotelu stojącym obok wskazywała, 273 że pani Marszałkowa odeszła tylko na chwilę. W pokoju było jasno, paliło się najmniej z pięćset świec elektrycznych. Marszałek ani nie czytał, ani nie układał pasjansa. Siedział z rękami opartymi o stół i palił papierosa. — Dobry wieczór — odezwałem się. Jednak zamiast zwykłego „dobry wieczór wam, dziecko", usłyszałem słowo, które wówczas wydało mi się błahe, ale którego wagę oceniłem później. — Wymiotowałem - rzekł Marszałek. Do lutego 1935 r. nigdy nie interesowałem się groźną choroba raka żołądka, nie znałem jej objawów; o wymiotach wiedziałem tylko tyle, że zdarzają się po spożyciu jakiejś nieświeżej lub ciężkostrawnej potrawy. Powiedziałem więc: — Musiał Pan Marszałek zjeść coś niedobrego w Wilnie lub w salonce. Warto by jaką pigułkę... Marszałek spojrzał na mnie uważnie: — Myślicie, że to z żołądka? Nie zrozumiałem tego pytania. Sprawa wydawała mi się oczywista, — Doktor ze mnie kiepski. Panie Marszałku. Może by tak zawołać Woyczyńskiego ? — Nie, to już później. Marszałek wziął ode mnie pisma ilustrowane i począł je przeglądać. Już opuszczając progi Narożnego, spotkałem panią Marszałkowi ze szklanką herbaty dla „Ziutka". Gdy żelazna brama Belwederu zamykała się za mną, nie czułem w sobie żadnego niepokoju. „Jakieś drobne niedomaganie — myślałem — przejdzie za dzień, dwa". Gdybym był wiedział wówczas, że to pierwszy sygnał mającego nadejść w niespełna trzy miesiące później nieszczęścia... Jednak nie wiedziałem. Szedłem więc sobie szybko i wesoło przez zaśnieżone Aleje Ujazdowskie ku domowi. Słowa Marszałka i pewien niepokój, jaki w nich dostrzegłem, gdy wspominał o mdłościach, zasiały jednak we mnie ziarno niepokoju, Począłem zastanawiać się, że jednak może nie tylko grypa jest dla Marszałka niebezpieczna, że może również jaki inny organ, oprócz płuc może szwankować, począłem przypominać sobie różne Jego stany zdrowia. Bilans nie wychodził pocieszająco. Już w styczniu zdarzyły się bodaj dwa ataki bólów, które dr 274 Woyczyński określił jako „bóle mięśniowe". Gorące kompresy uśmierzały je. Później zaczęły zjawiać się wymioty. Wszystkie te objawy Marszałek przypisywał niedyspozycjom przewodu pokarmowego i począł stosować dietę. A więc najpierw zrezygnował z potraw ciężko strawnych, potem zaczął ograniczać porcje, aż wreszcie rozpoczął głodówkę leczniczą. Dr Woyczyński starał się przekonać Marszałka, że to nie jest droga do zdrowia, i że głodówka nie tylko źródła cierpienia nie usunie, lecz bardzo poważnie osłabi cały organizm. Próżne to były jednak słowa. Marszałek nie chciał ich wcale słuchać, irytując się tylko nimi. Wówczas to dr Woyczyński prosił mnie, abym starał się przełożyć Panu Marszałkowi, że mdłości i wymioty nie pochodzą z żołądka, lecz z wątroby. Dzięki wielkiej skrupulatności w informowaniu Marszałka i w odpowiadaniu na Jego pytania wyrobiłem sobie stosunkowo dużą ufność. Do dzisiaj napełnia mnie to wielką dumą, że moje słowo miało pewną wartość u Marszałka. Poszedłem więc pewnego razu i powiedziałem: — Panie Marszałku, kto wie czy ta głodówka, to prawdziwa droga. Marszałek odbywał właśnie swój codzienny ranny spacer po pokoju. Na dźwięk moich słów przystanął i spojrzał na mnie niechętnie. — Mądrala — rzekł i rozpoczął dalej swoją wędrówkę przez pokój. Nie był to wcale zachęcający początek rozmowy. Wiedziałem, że narażam się na porządną burę, ale cóż, trudno. — Bo to bywa — ciągnąłem dalej lekcję, wyuczoną przez dr. Woy-czyńskiego — że nawet przy zdrowym żołądku... Marszałek przerwał spacer i siadł w fotelu. — Cóż to — rzekł — wy przecież nie doktor. Nie macie prawa zajmować się moim zdrowiem. A zresztą, ja sam się leczę, nie potrzebuję tych szubrawców. O lekarzach Marszałek miał opinię wyrobioną i rozmowa na ich temat mijała się z celem. — Przy chorobach wątroby, panie Marszałku, objawy... Na dźwięk słowa „wątroba" Marszałek żachnął się niecierpliwie. — Oho, — rzekł — doktorski agitator. Będzie we mnie wmawiał chorobę wątroby. To na pewno Woyczyńskiego wymysł. On sam stary wątrobiarz. Bo, że on ma chorą wątrobę, to zaraz chce, abym i ja 275 miał to samo. Wynoście się z takimi pomysłami do Ameryki albo na Sybir do Tunki. Ja nie chcę o tym słyszeć. Rozumiecie?! — Tak jest, panie Marszałku, ale... Dalszą rozmowę Marszałek przerwał paru dość mocnymi słowami. Misja moja co prawda nie udała się, ale niewątpliwie zasiała w Marszałku pewne refleksje. Tymczasem mijały dni, a Marszałek coraz bardziej zaostrzał dietę. Z przerażeniem patrzałem na coraz większe wyczerpanie i coraz większą Jego słabość. Wychudł tak bardzo, że chociaż widywałem Go codziennie, dostrzegałem to wyraźnie. W tym stosowaniu własnej metody leczenia Marszałek wykazał nieprawdopodobną wprost wytrwałość i stanowczość. Dni mijały za dniami, tygodnie za tygodniami, a Marszałek półgłodówki nie przerywał. Metoda ta odnosiła początkowo pewne sukcesy. Mdłości pokazywały się rzadko, bóle również. Wciąż tylko rosło osłabienie. Marszałek począł stopniowo redukować wszelkie wysiłki fizyczne. Ograniczył, a potem zupełnie zniósł spacery po swoim gabinecie, coraz rzadziej zaglądał do mego pokoju, pasjanse nawet wolał, aby Mu układać nie chcąc męczyć się samemu. Gdy dnia 19 marca rano, wyjeżdżał po raz ostatni w życiu do Wilna był już bardzo osłabiony. Wciąż jednak jeszcze stan Swój ukrywał przed ludźmi. Nie znosił litości, użalania się, i chciał ich w ten sposób uniknąć. W owym czasie, to znaczy w marcu, pracował bardzo intensywnie. Przyjmował wielu ludzi, odbywał konferencje. Na ten czas przypada wizyta Edena i kilkadziesiąt przyjęć „krajowych". Wszystkie te wizyty Marszałek wyznaczał na godziny specjalnie dobrego samopoczucia, a ponadto przygotowywał sobie na nie jak gdyby maskę, spod której wezwany nie mógł dostrzegać Jego prawdziwego stanu fizycznego. W czasie przyjęć siedział Marszałek wygodnie w fotelu, palił papierosa i mówił z ożywieniem. Ale ja widywałem Marszałka po tych rozmowach. Widziałem Jego zwieszoną głowę, opuszczone bezwładnie ramiona, przygasły wzrok. Widziałem to i niepokój począł ściskać moje serce. Nigdy dotychczas nie powstała w mojej głowie myśl o śmierci Komendanta, a oto wówczas, gdzieś pod koniec marca, lub w początku nawet kwietnia, zdecydowałem się uderzyć na alarm. Poszedłem do dwóch ludzi, do gen. Śmigłego--Rydza i do gen. Sławoja Składkowskiego. Panu gen. Śmigłemu powiedziałem: 276 — Komendant jest bardzo chory, obawiam się, panie Generale, że zbliża się czas, gdy nas osieroci. Generał Śmigły spojrzał na mnie przerażony. — Czy wy się aby nie mylicie? — zapytał. — Daj Boże, panie Generale, abym się mylił. Opowiedziałem Generałowi przebieg ostatnich tygodni. Interesował się najdrobniejszymi szczegółami. Był przygnębiony i smutny. U gen. Składkowskiego był też dr Woyczyński. Wiem, że generał Składkowski zrobił zaraz naradę z gen. Rouppertem, której wynikiem było udanie się Woyczyńskiego do Komendanta z prośbą, aby zgodził się na zwołanie konsylium. Marszałek nie chciał o tym ani słyszeć. Na wszystkie argumenty odpowiadał krótko ale węzłowato: „nie chcę". Woyczyński był w rozpaczy. Opierał się Marszałek również żonie i córkom, tak zwykle im ulegający. Pomimo jednak głodówki, mdłości i wymioty powtarzały się coraz częściej, a nasz niepokój poczynał urastać już do rozmiarów paniki. Tak nadszedł dzień 4 kwietnia, w którym postanowiliśmy mocno zaatakować Marszałka w sprawie konsylium. W dniu tym Marszałek zjadł jedną bułeczkę „hamburską" (kajzerkę) z masłem i miodem oraz trochę owoców. Do tego trzy szklanki herbaty. Chwilę rozmowy wyznaczyliśmy sobie na wieczór, około północy, to znaczy na czas, w którym Marszałek najchętniej układał plan dnia następnego. Stanęliśmy przed Marszałkiem obaj; Komendant znał nas doskonale i od razu poznał po nas, że mamy jakąś poważną sprawę, a widząc nasze wahanie, rzekł: — No, znieście już to jaje. — Panie Marszałku! — zaczął Woyczyński — trzeba koniecznie zwołać konsylium. Nie było już zwoływane bardzo dawno. Marszałek spojrzał na doktora wrogo i zwrócił się do mnie, nie patrząc wcale na niego. — Ci doktorzy, to wstrętny naród, łajdacy, dranie, nikczemnicy! Marszałek podnosił głos coraz bardziej. Woyczyński stał jak na węglach, przestępując z nogi na nogę, wreszcie nie wytrzymał: — Jak pan Marszałek się namyśli, to mi odpowie. Szurnął niezgrabnie nogami, ukłonił się i wyszedł. Pozostałem z Marszałkiem sam. Marszałek w dalszym ciągu piorunował na wszystkich lekarzy świata. 277 — Nie wyobrażacie sobie, co to za podlece, jak oni lubią dokuczać! Ten Januszkiewicz, przecież on całą teorię wymyślił, żeby nie słuchać zupełnie chorego, a tylko polegać wyłącznie na sobie. | — No tak — potwierdziłem opinię Marszałka o doktorach - ale przecież Komendant wcale nie jest leczony i gdy tak będzie dalej, to będzie tylko gorzej, a nigdy lepiej. Co zaś do lekarzy, to można wziąć przecież innych, równie dobrych. Marszałek tymczasem uspokoił się już zupełnie. — Ja bym się nawet zgodził na to konsylium — rzekł pojednawczo. Podchwyciłem te słowa skwapliwie. — To może bym się zajął tą sprawą. — Dobrze, zajmijcie się razem z Woyczyńskim. On, ten Woyczyński, to nie jest nawet taki zły doktor. Uradowany tym rezultatem, poszedłem tej nocy spać szczęśliwy. Zaraz następnego dnia zaczęło się układanie listy lekarzy, mających wziąć w konsylium udział. Robił to dr Woyczyński wespół z gen. Składkowskim i gen. Rouppertem i, oczywiście, panią Marszalkową. Cała jednak ta praca okazała się próżna. Marszałek, zgodziwszy się teoretycznie na zwołanie konsylium, w praktyce odkładał tę chwilę z dnia na dzień. Pewnego razu przyszedł gen. Roup-pert i począł usilnie na Komendanta nastawać, aby wyznaczył termin. I Komendant, najwidoczniej znudzony, wyznaczył. Ale gdy tylko zamknęły się drzwi za uradowanym generałem. Marszałek przywołał mnie i powiedział: „odwołajcie to rouppertowe konsylium". I tak wciąż odkładane i odwlekane konsylium nie miało przyjść i nie przyszło wcale przed Świętami Wielkanocnymi do skutku. Pełny dostęp do Marszałka uzyskali lekarze właściwie dopiero od pierwszej wizyty dr. Wenckenbacha, to jest od dnia 25 kwietnia. URODZINY PANNY JAGODY Nie moją rzeczą było dowiadywanie się o przedmiocie konferencji, toteż przypuszczałem tylko, że była mowa o „personaliach". Już po wyjściu tych oficerów Marszałek powiedział mi, że w sobotę, 2 marca, odbędzie się konferencja w dużej sali konferencyjnej Giszu. „Przygotujcie, co potrzeba" — dodał. Wieczorem siedziałem w swoim pokoju i, jak zwykle, pisałem. Pracowałem wówczas nad małą książeczką dla młodzieży, którą wydałem później pod tytułem Od Sybiru do Belwederu. Była to już ostatnia moja praca, którą pisałem za zgodą Marszałka. Gdy powiedziałem Mu jej tytuł, rzekł: „Macie łeb do tytułów...". Niestety, już jej nie czytał. O siódmej Malesa przyniósł mi kolację: herbatę, chleb, masło i suszoną kiełbasę litewską. Właśnie nałożyłem sobie kiełbasy na chleb, gdy rozległy się kroki i wszedł do mnie Marszałek. Wstałem. Przez mój pokój wiodła „droga" do łazienki i Marszałek wielokrotnie do mnie przychodził. Teraz jednak przyszedł „tak sobie", może z nudów, może aby usłyszeć głos ludzki w tych głuchych pokojach „inspektorackich". Dość, że przyszedł i stanął przy moim biurku, opierając się o nie obu rękami. Patrzył przez chwilę w milczeniu na moją kolację, potem począł śmiać się swym cichym śmiechem, przy którym śmiała Mu się cała twarz, a oczy szczególnie. Marszałek miał dwa sposoby śmiania się. Jeden głęboki, pewny, jak gdyby wychodzący z głębi płuc, a drugi ten właśnie, jakim śmiał się wówczas przy moim biurku. Śmiejąc się, wciąż wskazywał mi wzrokiem talerzyk z suchą kiełbasą. — Kiełbasa litewska — odezwałem się. Marszałek kiwnął głową. — Widzę, ale powiedzcie mi, czy wy to możecie strawić? 279 — Jakoś sobie daję radę. Panie Marszałku. Marszałek nie przestawał się śmiać. — I pomyśleć — rzekł wreszcie — że i ja kiedyś jadałem coś podobnego, jakby nigdy nic. — No tak źle, panie Marszałku, nie jest i teraz. — Dobrze też nie. Ale czy wiecie, co ja w Wilnie zrobiłem? Marszałek znowu zaśmiał się. — Zjadłem cały talerzyk szynki. — O, to pewnie właśnie zaszkodziło panu Marszałkowi. — I ja tak myślę, ale wiecie, była taka dobra, że może i opłaciło się. Bardzo się ta szynka pani Wojewodzinie1 udała. A po chwili: — Wy, jak zwykle, piszecie. A cóż to wy piszecie? — Takie różne fragmenty z życia Pana Marszałka. Co to już Panu Marszałkowi meldowałem. Chcę nazwać tę książeczkę Od Sybiru do Belwederu. Marszałek uniósł się znad biurka i już odchodząc, rzekł: — Macie łeb do tytułów. Gdy Marszałek wszedł do gabinetu, nastawiłem radio a Malesa przygotował kolację. Jadał ją Marszałek zwykle o ósmej wieczorem. Trwała długo, około godziny. Wprawdzie samo jedzenie rzadko zajmowało więcej niż dziesięć minut, natomiast picie herbaty ciągnęło się w nieskończoność. A potem papieros, jeden i drugi... I tym razem było tak samo. Był to bowiem czas, gdy słabość fizyczna nie wytrąciła jeszcze Marszałka z trybu wieloletnich przyzwyczajeń. Było już po dziesiątej, gdy usłyszałem marszałkowskie wołanie. Często zamiast wołać po nazwisku, stopniu, lub funkcji, Marszałek przywoływał mnie wesołym okrzykiem: Hop, hoop! Teraz też tak zawołał. Podskoczyłem żywo do sypialni, w której zawsze jadał, wołając już z daleka: „rozkaz, panie Marszałku!" Zastałem Marszałka rozpartego wygodnie w fotelu, z nogami wyciągniętymi i z papierosem w ręku. Siwą kurtkę miał rozpiętą. Podczas pobytu w Wilnie Marszałek mieszkał w Pałacu Rzeczypospolitej, a co do jedzenia, to był zwykle gościem wojewody. Tym razem była mowa o żonie wojewody Władysława Jaszczołta, późniejszego ministra opieki społecznej. 280 Stała przed Nim pusta szklanka i spodeczek z kisielem do połowy zjedzonym. — Pan Marszałek mnie wołał — zapytałem. — Tak, tak. Marszałek miał minę zadowoloną i wesołą. Przedwczorajszy nastrój wieczorowy wywołany wymiotami jakoś zagubił się w innych, przyjemniejszych myślach. W każdym razie był to już jeden z ostatnich dni marszałkowych, gdy teraźniejszości nie przygniatała coraz pewniejsza przyszłość. Wziął w ręce karty i począł je tasować. Często tak robił, że zanim powiedział, co miał powiedzieć, zwlekał i marudził. To zapalał papierosa, to zaczynał układać pasjansa, to znowu pił herbatę. Zwlekał też tak i teraz. Znałem ten zwyczaj, więc stałem sobie spokojnie i czekałem. Karty leżały już równo ułożone w półkole „zegara"2, gdy Marszałek zdecydował się odezwać: — Dzisiaj w Belwederze — powiedział — wielka uroczystość. Mówił i uśmiechał się. Nie wiedziałem co to za uroczystość, więc zapytałem: — To chyba jakaś rodzinna uroczystość? — No tak, właśnie rodzinna. Jagoda skończyła piętnaście lat. — O, to już prawie dorosła osoba — wtrąciłem. — No, pewno. Marszałek to słowo „pewno" wyrzekł zupełnie poważnie. I po chwili dodał: — Strach pomyśleć, jak te dzieci prędko rosną. Wydaje mi się wczoraj, gdy była jeszcze taka mała... — Nie wiedziałem o tej rocznicy — odezwałem się — poszedłbym pannie Jagódce powinszować. Marszałek Piłsudski wzruszył ramionami. — Nie ma czego winszować. Ja już Warn mówiłem o tych durnych, bez sensu rocznicach — rzekł — ja jej wcale nie winszowałem, a nawet powiedziałem, że wolałbym sto razy, żeby miała teraz pięć lat. Nie wyobrazicie [!] sobie, co to była za rozkoszna dziecina... Już drugi raz w ciągu paru dni nie udawała mi się rozmowa o rocznicach. Marszałek Piłsudski zamyślił się i zapatrzył przed siebie. Wspominał 2 Nazwa pasjansa. 281 zapewne czasy sprzed dziesięciu lat, gdy Jego młodsza córka miała ; pięć lat, a On sam przebywał w Sulejówku. — Naturalnie — odezwał się po chwili — moje córki zawsze z sobą rywalizowały. Obie chciały być lepsze. Raz, na przykład, w Sulejówku obserwowałem przez dłuższą chwilę Jagodę, przechadzającą się demonstracyjnie koło krzaka, na którym roiło się od bąków. ! Umyślnie nie pytałem na co to robi, czekając, żeby sama wyjaśniła. „Widzisz tatusiu — powiedziała — że ja się wcale nie boję bąków, a Wandzia mówi, że jestem mała". Marszałek przerwał i zapytał: „i co wy na to?" — Dzielna dziewczyna — odezwałem się. — No ja myślę, moja córka! Marszałek ciągnął dalej: — Innym znowu razem przewróciło się biedactwo, a widząc śmiejącą się Wandkę zaraz oświadczyła, że wcale nie upadła, tylko „tak sobie położyła się na brzuszku". Marszałek Piłsudski śmiał się wesoło na samo wspomnienie przygód swych „panien", jak zwykle nazywał córki. — Stanowczo lepiej nie winszować nikomu z racji urodzin - dodał jeszcze. Wróciłem do swego pokoju, obiecując sobie solennie, że już nigdy nie będę się przed Marszałkiem wyrywał z jakimikolwiek rocznicami. Przypominałem sobie przy okazji, że już poprzednio Marszałek obruszył się na mnie, gdy wspomniałem o tym, że l pułk Legionów chce urządzić dwudziestą rocznicę swego istnienia. Marszałek powiedział wtedy: — Od biedy mogę uznać dziesiątą i dwudziestą piątą rocznicę, ale nigdy dwudziestą. Cóż to niby za taka rocznica? Dlaczego nie dziewiętnasta, co? Powiedziałem o tym we właściwym czasie płk. Zygmuntowi Wen-dzie, ówczesnemu dowódcy l pułku Legionów, no i naturalnie dwudziestej rocznicy nie obchodzono zbyt uroczyście. NOTATKI Nie pamiętam dokładnie, którego dnia to było. Tak gdzieś na początku marca. Przyszedł do mnie redaktor Henryk Butkiewicz 282 i prosił, aby zapytać Marszałka jakby zapatrywał się na sprawę zmiany tekstu w hymnie narodowym. — Chcemy — mówił redaktor — uczcić imieniny Pana Marszałka rozpisaniem konkursu w tym celu. Nie możemy jednak zacząć bez usłyszenia Jego opinii. A nuż będzie uważał tę sprawę za zbędną? Obiecałem redaktorowi, że chętnie zapytam się, gdyż sam byłem zdania, że słowa naszego hymnu państwowego są, istotnie, nieco nieaktualne. Wyczekałem więc odpowiedniego momentu i wprost zapytałem: — Czy Pan Marszałek nie uważa, że słowa w marszu Dąbrowskiego są dzisiaj nie bardzo na miejscu? Marszałek spojrzał na mnie zdziwiony: — A bo co? — zapytał. — Bo, Panie Marszałku, „Express" chce konkurs rozpisać na jakie inne. Marszałka sprawa ta zainteresowała. — Ale melodia musi zostać ta sama — rzekł. — Tak jest, jest przecież ładna. — Nie tylko ładna. Ona odpowiada waszemu charakterowi narodowemu. Charakterowi podskakiewiczów. Było to „pite" niewątpliwie do mnie, jako rodowitego z dziada pradziada koroniarza. Ponieważ jednak bronić koroniarzy wobec Marszałka było rzeczą wprost beznadziejną, milczałem przeto dyplomatycznie. Następnego dnia powiadomiłem redaktora Butkiewicza o opinii Marszałka i konkurs został rozpisany. Nie wiem, jakie były dalsze jego losy, gdyż choroba i śmierć Marszałka, a później wyjazd do Ameryki Południowej wytrąciły mnie na długo z kursu spraw bieżących. Warszawa, l marzec Dzisiaj był minister Beck. Przyszedł o wpół do drugiej i rozmawiał z Marszałkiem do godziny trzeciej. 2 marzec Konferencja zaczęła się o godzinie czternastej. Nie trwała długo, ale niemniej jednak, gdy Marszałek powrócił z niej, położył się na łóżko, czego nigdy nie robił, i przez długą chwilę wypoczywał. 283 6 marzec Kilka dni spędził Marszałek w Belwederze. Dzisiaj, o godzinie 12.45 był płk Adam Sokołowski. W trzy kwadranse później przyjął Marszałek płk. Misiąga. 7 marzec Był płk Misiąg. 8 marzec Wieczorem o godzinie 18 przyjął Marszałek ministra Becka. Minister wyszedł przed samą kolacją. Siedział dobre dwie godziny. 9 marzec O wpół do drugiej w południe przyszła stara przyjaciółka domu Piłsudskichpani Halina Sujkowska, żonab. ministra oświaty. Marszałek przyjął ją chętnie i rozmawiał z nią z godzinę. Wieczorem był premier Kozłowski, zamówiony poprzednio. 10 marzec O godzinie szóstej wieczorem Marszałek pojechał samochodem do Belwederu. 12 marzec Wieczorem o godzinie siódmej powrócił Marszałek do Giszu. 13 marzec Na dziś Marszałek zarządził przybycie fryzjera Brodzkiego. Przed samym obiadem przyjął gen. Janusza Gąsiorowskiego. 14 marzec Dzień był pogodny. O czternastej Marszałek pojechał do Sulejówka na spacer. Powrócił przed siedemnastą. O godzinie 18.30 przyjął ministra Becka i konferował z nim godzinę. 16 marzec Był fryzjer Brodzki, który golił i strzygł Marszałka. 17 marzec Dzisiaj niedziela, przed wieczorem pojechał Marszałek do Belwederu. Przedtem „lenił się", jak sam określał bezczynne siedzenie w fotelu. 284 18 marzec Huczne przygotowania do jutrzejszych imienin. Frontony domów poprzybierane lampkami i portretami Marszałka. U nas jednak wiadomo już dawno, że Marszałek wyjedzie nocnym pociągiem do Wilna. 19 marzec Marszałek jest w Wilnie. Odjazd nastąpił w nocy z 18 na 19 marca o godzinie 0.29. Miałem lekką grypę i pozostałem w Warszawie. Piątych imienin na służbie u Marszałka nie spędziłem z Nim razem, jak cztery poprzednie. Pierwsze — na Maderze, drugie — w Egipcie, trzecie i czwarte — w Wilnie. 20 marzec Dzisiaj o godzinie 16.32 powrócił Marszałek z Wilna i ze stacji udał się do Belwederu. Był bardzo słaby, w przejściu przez peron podtrzymywał Go inspektor Schmidt. 21 marzec Około godziny 18 powrócił Marszałek do Giszu i natychmiast przyjął min. Becka. 22 marzec Rano pan Marszałek zażądał fryzjera. O godzinie 18 przybył pan Prezydent Ignacy Mościcki i przebył [!] dłuższy czas. 26 marzec Był minister Beck. 29 marzec Dzisiaj był minister Beck od godziny 18 do kolacji. 30 marzec Marszałka golił i strzygł dzisiaj fryzjer Brodzki. 31 marzec Niedziela. Wieczorem [!] o godzinie 14 przygotowałem kino. Wyświetlaliśmy film Światło w ciemności (Sings in the dark} oraz dwie komedyjki kreskowe. Była Pani Marszałkowa, córki i siostrzenice. 285 1 kwiecień Pogoda ładna, słońce. O godzinie 13.30 Marszałek pojechał samo chodem do Sulejówka na spacer. Wrócił o 15.30. Prawie godzin; spacerował po ogrodzie. Wieczorem był dwa razy minister Beck, o godzinie 18.31) i o godzinie 22.10. ANTHONY EDEN 2 kwiecień 1935 O dacie wizyty angielskiego ministra Anthony Edena wiedziałem już dość dawno i bardzo się niepokoiłem o to, czy ze względu na stan zdrowia Marszałka, w ogóle dojdzie do skutku. Był to bowiem okres głodówki, gdy Marszałek stosował bardzo surową dietę, jedząc niekiedy przez cały dzień jedną bułkę i trochę owoców. W dniu wizyty Marszałek ogolił się i ostrzygł, polecił, aby w czasie przyjęcia była herbata i jakieś herbatniki i zapowiedział, że uda się do Belwederu bezpośrednio przed przybyciem Anglika. Jak zwykle przed ważną konferencją był zamyślony i milczący. Swoim zwyczajem mówił wtedy do siebie głośno i w pewnych chwilach uderzał mocno pięścią w stół. Służbę miałem tego dnia wieczorem, więc też na dwadzieścia minut przed siódmą przyszedłem do gabinetu i oznajmiłem : — Czas już panie Marszałku do Belwederu. W dziesięć minut później byliśmy już w Narożnym. Minister Eden przyjechał w towarzystwie ambasadora W. H. Ken-narda oraz jeszcze jakichś dwóch panów. Minister Beck przyjechał przed nim. Należało przyznać, że obaj mężowie stanu robili swoją postawą zaszczyt narodom, które reprezentowali. Z zadowoleniem stwierdziliśmy w adiutanturze, że jednak nie zamienilibyśmy Becka na Edena. Angielski minister spraw zagranicznych lubił podkreślać, że był oficerem, kapitanem. Może dlatego też trzymał się prosto i w powierzchowności miał w sobie coś rycerskiego. Wysoki, szczupły, o krótko przystrzyżonym wąsie i miłym uśmiechu wzbudzał sympatię. Jego nieposzlakowanie skrojone ubranie wizytowe obserwowaliśmy, 287 my adiutanci, ze szczególnym zainteresowaniem, a któryś z wachmi-strzów belwederskich zauważył później: — Taki garniturek to ze czterysta złotych jak nic kosztuje, Konferencja trwała krótko, około pół godziny. Opowiadał mi później minister Beck, że Marszałek był wówczas w bardzo ziej formie fizycznej i wyraził się, że ogarnął go wówczas wielki lek o Marszałka. Słyszałem też później, że minister Eden w sprawozdaniu z tej wizyty określił stan zdrowia Marszałka jako zły, i że podejrzewał u Niego groźną chorobę — uremię. Diagnoza co do uremii była błędna. Jakimiś nieznanymi mi drogami raport urzędowy Edena przedostał się do wiadomości pewnych kół we Francji, a stamtąd do Polski. Była to pierwsza alarmująca wieść o stanie zdrowia Marszałka, która przedostała się do kół politycznych za granicą. U nas, w Polsce, na ogół nie dawano jej wiary. Gdy tylko Eden opuścił progi salonu, podskoczyłem natychmiast do Narożnego. Marszałek zmierzał właśnie wolnym krokiem przez pokój księżnej Łowickiej do sypialni i już przy mnie położył się, a właściwie upadł na łóżko. Z lękiem spojrzałem na Niego. Robił wrażenie człowieka bardzo wyczerpanego i bezsilnego. Stałem przy łóżku bezradnie, nie wiedząc co robić. Chcąc stłumić własny niepokój, powiedziałem: — To bardzo przyjemnie mieć taką wizytę już poza sobą. Marszałek nic na razie nie odpowiedział i dopiero w kilka minut później, odetchnąwszy widocznie nieco, siadł na łóżku i rzeki: — Tak, tak, Anglików zawsze lepiej mieć za sobą. Tego samego dnia powróciliśmy do Giszu. NOTATKI 3 kwiecień Była delegacja kursu hughes'sistek z Zegrza z kapitanem Elżbietą Gliwiczową, ostatnim oficerem-kobietą w służbie czynnej, na czele, 4 kwiecień O godzinie 15 przyjął Marszałek płk. Misiąga, szefa biura personalnego Ministra Spraw Wojskowych. 288 WYJAZD DO SULEJOWKA Dnia 6 kwietnia 1935 r. wstałem wcześniej niż zwykle. Na dworze było pogodnie. Słońce przecisnęło się przez drzewa Łazienek i zalało mój pokój wiosną. Wstałem więc wcześniej i po cichutku, na palcach, zajrzałem do sypialni Marszałka Piłsudskiego. Szczelne, specjalnie sporządzone rolety nie przepuszczały ani jednego promienia światła; w sypialni panowała jeszcze noc. Nadstawiłem ucha. Marszałek oddychał nierówno, niespokojnie. Serce ścisnął mi niepokój, coraz częściej zaglądający do naszych obszernych komnat. Powróciłem do swego pokoju i przycisnąłem guzik dzwonka elektrycznego. Po chwili wszedł woźny Malesa z wyczyszczonymi trzewikami Marszałka i gazetami w ręku. Jeszcze nie zdążył przynieść mi herbaty, gdy dosłyszałem, że Marszałek porusza się w łóżku, pokasłuje i nareszcie woła: — Lepecki! Wchodzę szybko, mówię: „dzień dobry Panu Marszałkowi". Marszałek przeciąga się w łóżku, ziewa, odpowiada: „dzień dobry" i dodaje: „no, zaczynam dzień". Podnoszę rolety. Wielką sypialnię zalewa prawdziwy potop światła i słońca. Marszałek mruży oczy, uśmiecha się, najwidoczniej jest zadowolony z pogody. — Popatrzcie na termometr — mówi — może już się nam wiosna ustali. Jest 10 stopni ciepła. Marszałek kiwa głową z zadowoleniem. — W południe — będziemy mieli w słońcu ze 20 stopni. Gdyby tak było, pojadę na wieś. W pełnym świetle słonecznym, padającym na pokój. Marszałek wygląda źle. Cerę ma szarą, policzki wpadnięte i bardzo chudą szyję. Jest przecież już ciężko chory. Jednak nie leży. Codziennie rano wstaje, ubiera się w swój zwykły, szary strój, zasiada do stołu pracy, przyjmuje, wydaje polecenia. Jego wychudzone ręce wciąż 289 jeszcze mocno trzymają ster władzy. Jeden ruch tych drżących rąk, jedno drgnięcie tych coraz częściej boleścią wykrzywionych ust -jest rozkazem, wypełnionym ślepo, bez chwili zastanowienia. O stanie Jego zdrowia wiedziało wówczas w Polsce mało ludzi. No, i nie byli to ludzie gadatliwi. Kraj więc spał spokojnie, tak jak zapewne już nigdy za naszej pamięci spać nie będzie. Marszałek wypił w łóżku herbatę czytając gazetę, potem powoli, z trudem, począł się ubierać. Ja tymczasem zatelefonowałem do garażu, aby samochód byi gotów; upewniłem się, czy w Sulejówku napalono w piecach i powiadomiłem szefa ochrony kpt. Ziemiańskiego, o zamierzonym wyjeździe. O godzinie 13 termometr wskazywał w słońcu 21 stopni ciepła. Wiosna była ciepła i wczesna. Wyjazd więc na wycieczkę był prawie pewny. Poszedłem do pokoju Marszałka, aby zapytać Go o dyspozycje. Układał właśnie pasjansa. Mały stolik, przy którym zwykle siadywał, zarzucony do połowy papierami, pokrywały szeregi starannie, równo poukładanych kart. Na głos moich kroków, Marszałek rzekł, nie odrywając spojrzenia od kolorowych obrazków: — A co? — O Sulejówek chciałem zapytać. Panie Marszałku. Marszałek nie odpowiedział od razu. Przekładał karty w milczeniu, potem mruknął na wpół do mnie, na wpół do siebie: — W piramidce zostało dwie karty; wcale nieźle, wcale nieźle. Nie narzekam. I wreszcie po chwili, jakby sobie mnie dopiero przypominając: — Więc jednak jest 20 stopni? Potwierdziłem. Marszałek odsunął karty. — No to ja jadę. Żeby tylko znowu nie przyszły te durne mdłości... Mimo woli wyrwało mi się z ust: — Cały ranek przeszedł jakoś dobrze, chyba dalej źle nie będzie. Marszałek namarszczył się. — Znowu mnie pocieszacie. Obejdę się bez waszych pociech. Ja nie jestem moją panią, ani Jagodą, ani Wandką. Je sobie pocieszajcie ile chcecie, ale nie mnie. Ja pociech nie potrzebuję. Już jednak na samo wspomnienie „swoich pań" jak nazywał 290 żonę i córki, spełzła chmura z czoła Marszałkowego. Uśmiechnął się. — Jedziemy — rzekł. Wsiedliśmy do samochodu, kierowanego od szeregu lat przez szofera Malinowskiego, i ruszyliśmy. Siedziałem, jak zwykle, obok Marszałka i starałem się cośkolwiek mówić, aby odrywać Go od ponurych myśli. Jechaliśmy Aleją Szucha, potem Alejami Ujazdowskimi. Na Nowym Świecie zwróciłem uwagę Marszałka, że kobiety już powkładały na siebie wiosenne ubrania. Marszałek roześmiał się. — No, teraz na pewno będzie już wiosna. I, swoim zwyczajem, dodał nieoczekiwaną zupełnie refleksję: — Co to się teraz musi dziać w duszach tych kobiet, jak to one muszą kłopotać się i starać, aby przedzierzgnąć się w takie wiosenne stworzenia... Przy rogu Alei 3 Maja zatrzymaliśmy się, ponieważ ruch szecu właśnie w przeciwnym kierunku. Przy przystanku tramwajowym stała gromadka ludzi. Na widok Marszałka Piłsudskiego gromadka zafalowała, ożywiła się. Mężczyźni zerwali czapki z głowy i znieruchomieli, kobiety nieśmiało cisnęły się bliżej okien. Marszałek patrzył przed siebie i zdawał się nic nie widzieć, ale gdy nadszedł żołnierz i zasalutował, odpowiedział mu ukłonem wojskowym. Ruszyliśmy dalej. Przez Aleję 3 Maja i most Poniatowskiego przelecieliśmy jak wiatr. Wisła była już wolna od kry, ale jeszcze gdzieniegdzie płynął zapóźniony kawałek lodu. Marszałka interesował zawsze stan rzek, przyglądał się więc Wiśle z zaciekawieniem. — A to byłaby heca — rzekł — gdyby tak w tym roku jeszcze nie zamarzła. — Ee, chyba tego nie będzie — wyraziłem wątpliwość. — No, no, nie wróżcie tak. W Polsce co do klimatu wiadomo tylko jedno i to nie bardzo, że w lipcu i sierpniu nie będzie śniegu. Poza tym, wszystko możliwe. Pędzimy długą ulicą Grochowską, mijamy Wawer i wpadamy na szosę. Pełno przy niej poukładanej w symetryczne sześciany kostki kamiennej. Widać robotników, przyrządy, przygotowania. — No, nareszcie — mówię — będziemy mieli niezłą drogę do Su-lejówka. Marszałek przytakuje. 291 — Piasecki1 stara się — mówi. Niestety, nie miał już Marszałek Piłsudski korzystać z dobrej drogi do swego dworku. Nawet ostatni raz jechał po wybojach i dziurach, przynoszących wielką ujmę powiatowi warszawskiemu, Przyjeżdżamy nareszcie do Sulejówka. Marszałek wolnym krokiem, opierając się na lasce, udaje się do ogrodu. Mija dom i zatrzymuje się przy kępie krzaków. Pilnie ogląda pękające pączki liści, potem nachyla się i zrywa stokrotkę, zaszytą nieśmiało w trawie. Marszałek nie lubił, aby w spacerach przeszkadzano Mu. Odsunąłem się tedy i poszedłem oglądać pasiekę, stojącą z drugiej strony domu. Pszczoły już przebudziły się ze snu zimowego i gęsto krążyły koło uli. Patrząc na nie, przypomniałem sobie, że pewnego razu Marszałek opowiadał mi o nich, o tych pracowitych stworzonkach. Zdarzyło się to z okazji rozmowy o zawodności lub niezawodności insiynktu u zwierząt i owadów. Marszałek twierdził, że instynkt jest zawodny i na dowód przytoczył opowieść o pszczołach z Sulejówka. — Pewnej zimy — mówił — około Nowego Roku, mieliśmy kilka dni ciepłej, prawie wiosennej pogody, no i wyobraźcie sobie: pszczoły poczęły gromadnie opuszczać ule. Ot, macie niezawodny instynkt. Po krótkiej chwili poszedłem zobaczyć, co robi Pan Marszałek. Szedł właśnie po szaro-zielonym o tej porze trawniku. — Dajcie tu fotel — rzekł ujrzawszy mnie — posiedzę sobie trochę w słońcu. Przynieśliśmy z wachmistrzem Kozerą duży fotel i ustawili na wielkiej złotej plamie słonecznej. Marszałek siadł, przykrył nogi futrzanym pledem i przymknął oczy. Tymczasem gdzieś zza horyzontu nadeszły białe strzępiaste chmury i poczęły przesłaniać słońce ruchliwą przejrzystą zasłoną. Przysiadłem obok Marszałka na stopniach werandy i patrzyłem sobie na Jego rycerski piękny profil, tak teraz chorobą zmieniony. I znowu, drugi raz już tego dnia, serce ścisnął mi ból. Marszałek otworzył oczy. — Jesteście tu? — zapytał. — Tak jest. Panie Marszałku. 1 Marszałek miał na myśli ówczesnego wiceministra komunikacji, majorainży- niera Juliusza Piaseckiego. 292 — To dobrze, dziecko, że tu jesteście. Marszałek milczał długo; wreszcie odezwał się tymi słowami: — Często teraz myślę o tej chwili przed śmiercią, gdy już nic nie będę odczuwał ze świata zewnętrznego, oprócz kolorów. Będą mi jeszcze żywo stały w oczach, chociaż sam... będę już u progu... — Panie Marszałku! — prawie krzyknąłem i gardło ścisnęło mi się, jakby je kto omotał powrozem. Marszałek nie zwrócił wcale uwagi na mój wykrzyknik. — Ciekaw jestem — ciągnął dalej — tych kolorów. Ot, teraz, widzę przez powieki kolor różowy i niebieski. Skąd ten niebieski? To przecież kolor mojej kurtki. Siedziałem skulony na schodach werandy i zachłystywałem się żalem. Świat zszarzał mi, słońce przyblakło. Jakżeż żałośnie wyciągają się ku niebu rosochate ramiona sulejowskich sosen... Marszałek poruszył się w fotelu i zwrócił głowę ku mnie. — Te durne... — rzekł. Zerwałem się na równe nogi. — Niedobrze Panu Marszałkowi? Marszałek kiwnął niedbale ręką. — Już lepiej — rzekł. I po chwili: — Ja już tego roku nie przeżyję. Wydusiłem z siebie lekceważący uśmiech, chociaż zamiast serca czułem w sobie bryłę lodu. — Co też Pan Marszałek mówi! Marszałek długo wzruszał ramionami i rozkładał ręce, jakby sam z sobą rozmawiając, po czym rzekł: — Cóż wy chcecie, to przecież zwykła rzecz. Coś mnie od wewnątrz chwyciło za trzewia i zatargało boleśnie. Jakżeż dumny jestem dzisiaj, że wówczas powiedziałem spokojnie: — Zapewne to będzie ten pierwszy raz, gdy Pan Marszałek się omyli. Marszałek począł znowu rozkładać ręce i ruszać ramionami. — Wiem dobrze, że jesteście pyskacz — rzekł — nie potrzebujecie się tym chwalić. Przed wsiądnięciem [!] do auta Marszałek przystanął na chwilę, odwrócił się i patrzył na cichy, biały dworek, na zeschłe dzikie wino oplatające ganek, na kobierce trawników, na sosny... 293 Ruszamy. Pan wachmistrz Kozera wypręża się, salutuje. NOTATKI 7 kwiecień Dzisiaj niedziela. Pogoda się nieco popsuła. Na spacerze w Su-lejówku nie byliśmy. Na wieczór przygotowałem kino. Były „panie" i siostrzenice. Marszałek kazał przygotować owoce i czekoladki, „To wszystko przecież łasuchy" — powiedział. Część seansu przebył leżąc na łóżku z powodu osłabienia. 9 kwiecień Dzisiaj rano umarł gen. Daniel Konarzewski, długoletni wiceminister spraw wojskowych, a ostatnio inspektor armii. O tym zgonie zameldował Marszałkowi kpt. Miładowski. Gdy przyszedłem na służb( Marszałek pierwszy przywitał mnie słowami: — Czy wiecie o Konarzewskim? — Tak jest, wiem, umarł. Marszałek był bardzo tą śmiercią poruszony. Jak wiadomo lubił generała. — Jaka szkoda! — rzekł. — To był jeden z najbardziej potrzebnych i pracowitych generałów. I po chwili: — Biedny Konarzewski! Wolałbym, żeby czterech innych generałów umarło (wymienił nazwiska). Potem wydał dyspozycje odnośnie do pogrzebu. Przez cały dzień wspominał generała i przytaczał różne charakterystyczne z nim rozmowy. Przytaczając jego słowa Marszałek naśladował znaną w armii jego śpiewną wymowę kresową. O godzinie 14 Marszałek pojechał samochodem na spacer do Sulejówka, powrócił dokładnie w dwie godziny później. Jak już od wielu dni. Marszałek nie jadł obiadu, wieczorem zjadł trochę owoców i jakąś leguminkę. Położył się spać około 2 rano, ale nie usnął. „Siądźcie koło mnie — powiedział — i stawiajcie pasjansa". Siedziałem do rana. 294 11 kwiecień O godzinie 13 był gen. Sławoj Składkowski z gen. Wieniawą Długoszowskim i płk. Witoldem Warthą. Odbyła się godzinna, niezapomniana konferencja, po której niezwłocznie wyjechaliśmy z Marszałkiem do Sulejówka. Wróciliśmy o godzinie 17. Przez cały dzień Marszałek był w złym nastroju. W samochodzie wciąż mówił sam do siebie, z czego nic na razie zrozumieć nie mogłem. Przez cały wieczór był zamyślony, prawie mnie nie dostrzegał. Kilka razy bił mocno pięścią w stół. O godzinie 22 przyjął jeszcze płk. Warthę. 12 kwiecień Dzisiaj przestał pełnić służbę płk dr Marcin Woyczyński. Ten wieloletni towarzysz Marszałka i „najstarszy mój znajomy z żyjących", jak o nim Marszałek raz się do mnie wyraził, niedomagał już od dłuższego czasu. Dokuczała mu wątroba. Miewał ataki coraz częściej i coraz częściej prosił Marszałka o zwolnienie. Liczył wtedy bądź co bądź 65 lat życia. Rozumiał, że przy coraz większej opieki potrzebującym Marszałku powinien być lekarz młodszy, wytrzymalszy fizycznie. Zastąpił go ppłk dr Stefan Mozołowski. Marszałek wspominał, że chce wyjechać na Wielkanoc do Wilna. 13 kwiecień Znowu były wymioty. Marszałek powiedział: „Ot, macie wasze doktorskie namawianie do jedzenia". 14 kwiecień Niedziela. Wyświetlaliśmy film. 15 kwiecień Dzisiaj rano przyszedł do mnie płk Zygmunt Wenda. Siedzieliśmy w moim pokoju, rozmawiając po cichutku, gdy nagle wszedł Marszałek. Wenda powiedział mi wieczorem, że jest przerażony wyglądem Komendanta. O godzinie 13.40 pojechał Marszałek samochodem do Sulejówka. Powrócił o godzinie 17. W drodze napadły Marszałka mdłości. Generał Składkowski siedział milczący i chmurny w moim pokoju. Ja wszedłem tam właśnie z gen. Rouppertem. — Słuchajcie — zwrócił się do mnie gen. Składkowski — widzieliście pewno jak Komendant wymiotował? — Widziałem, panie generale. 295 — A... a czy krwi tam w tych wymiotach nie było? Generał spoglądał na mnie surowo, jakby bał się, że skłamie — Krwi nie widziałem, ale były rdzawe. Generał Składkowski poruszył się niespokojnie. — Rdzawe, mówicie. Tymczasem gen. Rouppert wtrącił do rozmowy zdanie, które zrozumiałem dopiero później. — Tę sprawę przecież wykluczyliśmy, nie ma o czym mówić. Generał Składkowski pokiwał głową i zamyślił się. Nie wiedziałem wówczas, że ci dwaj wierni żołnierze Marszałka postanowili nic ludziom z najbliższego otoczenia nie mówić o krążącyn w pokojach inspektorackich cieniu złowrogiego raka. Nie chcieli, aby ich przygnębienie z powodu tej świadomości odbiło się na nastroju, który przecież do samego końca powinien być pogodny. WIELKI TYDZIEŃ 1935 ROKU WTOREK Była godzina 12 w nocy. Właśnie powróciłem z miasta. Wziąłem przyniesione przed chwilą pisma ilustrowane i udałem się do Marszałka. Siedział zgarbiony nad stosem pomieszanych kart pasjanso-wych i patrzył pustym wzrokiem przed siebie. W jasnym świetle lamp elektrycznych Jego szara cera nabrała żółtawego odcienia, a chude ręce, spoczywające na zielonym suknie stolika, były niemal przezroczyste. Zobaczywszy mnie uśmiechnął się blado. — Przynieśliście, dziecko, pisma. Co tam macie? — Jest, Panie Marszałku, „Vu", „Illustration", „Berliner Ilustrirtes Blatt", „Wiener Ilustrirtes Blatt", i „London News". Taki już zwyczaj zapanował od lat, że codziennie, około 12 w nocy, gdy Marszałek przestawał już myśleć o sprawach państwowych, przynosiłem stosy pism ilustrowanych, które ściągałem z całego świata. Pan Marszałek tak się do tego przyzwyczaił, że gdy pewnego razu, nie pamiętam z jakiego powodu, nie przyniosłem, na drugi dzień powiedział do mnie z wymówką: „zapomnieliście o Ziutku". Marszałek wziął pisma, wybrał angielskie „London News" i rzekł: — Gdzie moje pince-nez? Marszałek często zamiast binokle mówił pince-nez. Używał ich tylko przy czytaniu. Były to zwykłe szkła w czarnej oprawie. Nigdy nie chciały dobrze się trzymać. Najczęciej Marszałek przytrzymywał je ręką. Miewaliśmy ich zawsze po kilka sztuk, ale i tak wciąż brakowało. Najpierw było zawsze szukanie, a potem znajdowały się w książkach, w papierach, w kieszeniach. Tymczasem pince-nez znalazły się w pudełku od papierosów. Marszałek nałożył je i zaczął głośno odczytywać angielskie podpisy pod ilustracjami. 297 — Co do mnie — odezwałem się — to ledwie piąte przez dziesiąte rozumiem. A Marszałek na to: — Ja wam przetłumaczę, co tu napisane. Przez chwilę Marszałek tłumaczył. Było to obszerne objaśnienie pięknego widoku, przedstawiającego wybrzeża jeziora Tsana w Abi-synii. Wreszcie zagłębił się w lekturę i zapomniał o mnie. Odszedłem więc do pokoju, gdzie stało radio i usiłowałem złapać jakąś stacje zagraniczną. Udało mi się to. Usłyszałem melodię jakiegoś tanga, ściszyłem ją do szeptu i włączyłem głośnik w pokoju Marszałka, Robiłem tak codziennie. Łagodną, cichą muzykę Marszałek lubił. Nie przeszkadzała mu czytać ani myśleć, a najprzyjemniejsza była podczas stawiania pasjansa. Siadłem w fotelu i słuchałem również. Ale było już późno, stacje radiowe w nocy nie pracują, usłyszałem więc wkrótce: „gute Nacht meine Damen, gute Nacht meine Herren" i głośnik umilkł. Zrobiło się tak cicho, że miarowe tykanie zegara wydało mi się hałasem. Na szczęście, po asfalcie Alei Ujazdowskich potoczyła się jakaś dorożka i miarowe człapanie konia ożywiło martwą ciszę naszych wielkich sześciu pokoi. Było już po pierwszej, ale dla Marszałka i dla mnie był to dopiero wieczór. Siadłem więc przy biurku i zabrałem się do roboty, do swojej prywatnej roboty. Poprzedniego lata byłem w Persji, i o Persji właśnie teraz pisałem książkę. Poobkładałem się mapami i książkami i zagłębiłem się w te materiały. Tak pracując, spostrzegłem w pewnej chwili, że na papier padł mi cień. Podniosłem głowę. Przede mną stał Marszałek. Chodził zawsze po domu w pantoflach, a że podłogi mieliśmy wysłane dywanami, mógł więc podejść zupełnie nie słyszany. Wstałem. Marszałek oparł się swoim zwyczajem obu rękami o biurko. — Cóż wy tam znowu nowego majstrujecie? — zapytał. — Piszę o Persji. Marszałek zaśmiał się. — Ależ wariat z was... Pokazałem Marszałkowi nowe książki rosyjskie o Persji. Oglądał je z zaciekawieniem, po czym zapytał: 298 — A w Honolulu byliście? — Nie, Panie Marszałku. Marszałek machnął ręką. — To kiepski z was podróżnik. Jak wiadomo. Marszałek Piłsudski odbył w 1904 r. podróż z San Francisco do Japonii, a po drodze zwiedził Honolulu na wyspach hawajskich. O podróży tej opowiadał parokrotnie, zadziwiając mnie dokładnością opisów i gamą wrażeń odniesionych. Marszałek wziął jedną z moich książek i wrócił do siebie. Godziny nocne wloką się jak ślimaki. Czas, tak szybki w odmierzaniu lat, tak bardzo powoli odmierza minuty. Sypią się one monotonnie i miarowo, jak krople wody spod niedokręconego kranu. Tyle ich jest i nigdy się nie kończą... Siedziałem zadumany i myślałem o czasie. Jakiej to siły trzeba, żeby wstrzymać jego bieg, odwrócić zaklęte koło, zapanować nad nim. Wpół do czwartej. To późno nawet dla nas, mieszkańców samotnego kasztelu przy Alejach Ujazdowskich. Poszedłem do gabinetu i mówię: — Późno już, panie Marszałku. Marszałek bierze papierosa. — Dobrze, dobrze — odpowiada — zaraz idę, tylko wypalę papierosa. Zapalam światło w sypialni, ale dopiero po długiej chwili słyszę, że Marszałek porusza się i coś półgłosem pogaduje. Wiem, że nie bardzo chce się położyć, że te szepty, to na pewno oznaka niezadowolenia. Powtarza się to niemal codziennie. Wreszcie udaje się do sypialni. Najpierw siada na łóżku i kończy palić papierosa. Ja tymczasem przynoszę z gabinetu karty pasjansowe, gdyż Marszałek lubił czasem położyć sobie piramidkę lub choinkę już w łóżku. Obok kart położyłem na nocnym stoliku zegarek, binokle i rewolwer. Marszałek lubił mieć zawsze rewolwer pod ręką. Poszedłem jeszcze raz do gabinetu, aby pogasić światła. Po chwili wracam i mówię, że termometr pokojowy wskazuje 17 stopni Reaumura ciepła. Marszałek nie uznawał Celsjusza, zawsze trzeba Mu było podawać temperaturę według osiemdziesięciostopniowej po-działki, a temperaturami na dworze i w mieszkaniu interesował się bardzo. 299 Ułożywszy się w łóżku, Marszałek zapytał: — A jak tam na dworze? Pytanie to zadawał codziennie. Wiedziałem już z góry o co chodzi, Podniosłem roletę, spojrzałem w Aleje Ujazdowskie i w niebo. — Śnieg pada — rzekłem ~ ale wiatru nie ma. Marszałek bardzo nie lubił wiatru i zawsze ciekawy był tego, czy wieje, czy nie wieje. Chociaż Marszałek leżał już w łóżku, ja nie odchodziłem. Siadłem sobie pod oknem i czekałem aż zaśnie. Zawsze tak robiłem, a później wynosiłem się cichaczem, na palcach, do swego pokoju. Ale Marszałek ani myślał spać. Palił papierosa i nad czymś rozważał. Było już po godzinie czwartej, oczy mi się kleiły, ale „trzymałem się". A tymczasem Marszałek siadł na łóżku i rzekł: — Słuchajcie, na jutro trzeba zawołać Becka. Wiedziałem, że Marszałek nie znosił ustalania godzin przyjęć, powiedziałem więc prędko: — O szóstej wieczorem będzie pewno najlepiej. Ani nie pytałem, ani nie stwierdzałem, używałem formy pośredniej, Marszałek kiwnął głową. „To, to, to" — rzekł — i dodał: „Przed obiadem niech przyjdzie Kasprzycki". Przed obiadem, to już wiedziałem, to znaczyło o godzinie 13. Wyszedłem na chwilę do swego pokoju, aby zapisać audiencję, Marszałek wciąż jeszcze nie spał, ale już się do snu szykował, Położył się na prawym boku, a głowę oparł na nocnym stoliku. W takiej pozycji sypiał całymi godzinami i zwykle dopiero rano układał się normalnie na poduszkach. Zwyczaj ten odziedziczył po matce1. Jeszcze chwila i usłyszałem, że Marszałek począł spokojnie, długo oddychać. Usnął. Podniosłem się i po cichutku, omijając skrzętnie znane mi dobrze skrzypiące tafle posadzki, udałem się do swego pokoju. Światła w sypialni Marszałka nie gasiłem, świeciło się jak zwykle całą noc. Teraz dopiero położyłem się spać sam. Moje łóżko stało nie dalej niż o dziesięć kroków od łóżka Marszałka, ze swojej sypialni 1 Mówiła mi o tym Pani Marszałkowa. 300 słyszałem dokładnie każdy Jego ruch, ale i mój słyszał Marszałek, zachowywałem się więc cichutko. WIELKA ŚRODA Przyszedłem z miasta o godzinie 14. Spokojny zazwyczaj kapitan Miładowski przywitał mnie z oznakami wzburzenia. Już w progu powiedział to złowrogie słowo, na którego dźwięk uczuwałem w sercu mróz, a które coraz częściej powtarzali ludzie najbliżsi Marszałkowi. Powiedział: „źle". Zdjąłem płaszcz i udałem się do Marszałka. Zastałem Go w sypialni, w wygodnym fotelu skórzanym z wysokim oparciem, przy niskim stoliku, przy którym jadał zwykle obiad i kolację. — Dzień dobry. Marszałek spojrzał na mnie, ale nie odpowiedział. Aczkolwiek widywałem Go codziennie, to, pomimo tego, wciąż spostrzegałem w Nim większe zmizerowanie, większe zmęczenie i większy upadek sił. Ot, teraz, siedział i ciężko opierał ciało o stolik. Mój widok ożywił Go nieco. — Dobrze — rzekł — żeście przyszli. Będziecie kładnąćf!] pasjanse. Siadłem naprzeciw Marszałka, wziąłem karty i począłem układać zegar. Marszałek pilnie przyglądał się temu i poprawiał mnie. A do poprawiania miał dużo, zawsze byłem kiepski pasjanista. W pewnej chwili odezwał się: — Człowieku, gdzie wy kładziecie tę siódemkę? Minęła godzina, dwie. Marszałek już dawno nie patrzył na karty. Ale ja nie odchodziłem, wiedziałem, że nie mógł pozostać sam. Zaraz niepokoił się, wołał. Przestałem kłaść pasjanse i siedziałem bezczynnie. Marszałek miał oczy szeroko otwarte, ale nie patrzył. Na Jego nieruchomej, kamiennej twarzy nie odzwierciedlały się myśli. Nie wiedziałem o czym dumał, ale przypuszczałem, że w swoich, jakże ścisłych obrachunkach, liczył się już z Wielkim Nieznanym... Przedzielał nas mały stolik drewniany, przykryty siwą serwetą. I talia kart, symbol wróżby. Przypomniałem sobie wówczas opowiadanie Marszałka o Cygance z Sybiru, wróżbitce, która obejrzawszy Jego dłoń, krzyknęła: „cariom budiesz" i przestraszona własnymi słowami, uciekła. Marszałek wstał z trudem, wolno przeszedł do okna, odsunął 301 firankę i wyjrzał na ulicę. W Alejach Ujazdowskich ruch był mały, przy przystanku tramwajowym stało parę osób. Zapadał wieczór. Przez bezJistne drzewa Ogrodu Botanicznego przedzierał się jeszcze jasny dzień, ale po ulicy snuł się już bezkarnie mrok. W pokoju panowała szara godzina. W słabym świetle konającego dnia Marszałek wyglądał po dawnemu, Nie było widać szarości cery, chudości, przygasłego wzroku, opadnię-tych bezsilnie ramion. Na moment zapomniałem o ostatnich paru miesiącach, zapomniałem o Jego bezsennych nocach, atakach new-raigii, przygnębieniu. Zdawało mi się, że za chwilę zahuczy niski, stłumiony śmiech, że przygarbiona postać wyprostuje się, odrzuci w tył głowę, uniesie ramiona... Ale to tylko rojenia. Chciałem zapalić światło, lecz Marszałek nie pozwolił. — Niech sobie będzie ta szara godzina — rzekł i wrócił na swój fotel z wysokim oparciem. Długo nie poruszał się, milczał. Przypuszczałem, że zdrzemnął się, wstałem więc i chciałem po cichu odejść do swego pokoju, ale Marszałek odezwał się nie otwierając oczu. — Zostańcie. Zapaliłem światło i siadłem znowu. O godzinie siódmej powróciła pani Maszałkowa z córkami. Nie było jej kilka godzin. Trzy pary oczu spojrzały na mnie pytająco. — Pan Marszałek jeszcze nic nie jadł — rzekłem — może by panienki poprosiły? A tymczasem panienki, jak zwykle, na wyprzódki pobiegły do gabinetu, do ojca. Usłyszałem, jak mówiły: „dzień dobry tatusiowi" i potem coś obie razem poczęły opowiadać. Poszliśmy z panią Marszałkową do mego pokoju. Tam był właśnie generał dr Rouppert, dr Mozołowski i pielęgniarka. Doktorzy powiedzieli: „sytuacja jest beznadziejna", pani Marszałkową nie mogła wciąż jeszcze w to uwierzyć. A nam brak było serca, by jej to brutalnie powiedzieć, by wyrwać ostatek kołaczącej się wciąż nadziei. O godzinie jedenastej byłem znowu przez pewien czas sam na sam z Marszałkiem. Siedzieliśmy w gabinecie. Panowała cisza, zegar wystukiwał mo- 302 notonnie swoje tik-tak, z wentylatora dochodził delikatny, cichutki szum. W pokoju unosiła się woń chinosolu i wody kolońskiej, wszystko było niby tak jak zwykle, ale przecież inaczej. Sam nawet nie wiedziałem, dlaczego inaczej. Mówił mi o tym tylko ten dziwny instrument — serce. Marszałek poruszył się w fotelu, wziął w słabe dłonie talię kart i chciał je potasować, ale karty wysunęły Mu się z rąk i posypały na podłogę. Patrzył na nie bezradnie i rzekł: — Słaby jestem, do niczego. Niedawna kilkutygodniowa głodówka, zastosowana bez wiedzy lekarzy, zbierała teraz żniwo. Wziąłem, karty i począłem tasować, ale Marszałek stracił ochotę do pasjansa. Oparł się o poręcz i zamknął oczy. Spojrzałem na Niego i zrobiło mi się ciężko i smutno. Jakżeż inaczej wyglądał przed rokiem... Tak chciałoby się to wszystko odwrócić, czas wstrzymać, ale nade wszystko chciałoby się przeklinać naukę za słabość jej uzbrojenia do walki ze złowrogą chorobą. Wreszcie Marszałek otworzył oczy, popatrzył na mnie przez chwilę bez słowa, po czym rzekł: — Słuchajcie, pojedziemy do Wilna. Spojrzałem na Marszałka z przerażeniem. Wiedziałem doskonale, że stan Jego zdrowia jest bardzo ciężki, że byle jakie zaziębienie, zbytni wysiłek, zmęczenie skończyć się może katastrofą. Ale jednocześnie wiedziałem, że sprzeciwianie się Marszałkowi prawie nigdy nie prowadziło do celu. Niemniej jednak uważałem za swój obowiązek protestować. — Panie Marszałku — powiedziałem — jakżeż możemy jechać do Wilna, Pan Marszałek czuje się jeszcze słabo, a i pogoda teraz wiosenna, niepewna. Marszałek był zadumany, wzrok utkwił w jeden punkt, poza mnie. Mimowoli odwróciłem się i spostrzegłem, że Marszałek patrzył na fotografię Swej matki, wiszącą nad łóżkiem. Była to fotografia z jej czasów panieńskich, zrobiona w Berlinie, w 1855 r. Opowiadał mi kiedyś Marszałek, że matka Jego wyjeżdżała tam na operację nogi. Z ramek wyglądała ładna, piętnastoletnia panienka w kapelusiku ze wstążkami i w krynolince. Marszałek patrzył na nią uparcie i nie odrywając od niej wzroku, rzekł: — Właśnie dlatego, że się źle czuję chcę pojechać do Wilna. 303 W tym roku Wielkanoc przypada tak samo jak w roku 1919. Próbowałem protestować znowu. — Można by — rzekłem — odłożyć wyjazd do Zielonych Świątek. Pogoda będzie lepsza, a i zdrowie na pewno się poprawi. Mówiłem jeszcze dalej, ale spostrzegłem, że Marszałek zupełnie mnie nie słucha. Rozkładał po swojemu ręce i ruszał ramionami. Kręciłem się jak na węglach, czułem pot na czole. Byłem jednak bezsilny. Mogłem przecież tylko nieśmiało protestować. Patrzyłem więc na drogą postać z żalem i głębokim niepokojem. Wreszcie Marszałek odezwał się. Jego głos brzmiał głucho, matowo. — Chcę ostatni raz w życiu — mówił — przyjąć wileńską defiladę... I zaraz dodał: — Tylko, ja proszę mnie nie pocieszać. Miałem tak ściśnięte gardło, że nie mogłem wyrzec słowa. Ostatnia defilada, ostatnia! Słowa te zahuczały mi w głowie, jak dzwony. Tyle już myślałem o tym, że każde życie się kończy, ale cóż: na gardle czułem nieznośny ucisk. Marszałek mówił dalej: — Dowiedzcie się, którego dnia wileński garnizon będzie urządzał rocznicę zdobycia Wilna; w Wielką Sobotę, czy w Wielką Niedzielę? Ja nie chcę na tę defiladę czekać. Głos Marszałka brzmiał już normalnie, był czysty i spokojny. Z trudem odpowiedziałem: „Rozkaz, panie Marszałku", ale teraz, z kolei, nie poznałem swego głosu. Wydało mi się, że to odezwał się ktoś inny, a nie ja. Przecież mój głos nie mógłby być taki ochrypły... Marszałek Piłsudski patrzał na mnie dobrotliwie i widocznie dostrzegał coś w mojej twarzy, gdyż rzekł: — Ależ wariat z was, moje dziecko. To przecież rzecz naturalna. A mnie serce waliło, jak młotem. WIELKI CZWARTEK Godzina szósta rano. Słońce stało na niebie jeszcze nisko, więc wchodziło wygodnie w głąb pokoju i malowało złote plamy na ścianach. Cała sypialnia tonęła w nich, jak w kwiatach. Marszałek nie spał tej nocy wcale. Nawet się nie rozbierał. 304 Rolety podniosłem już z godzinę temu, gdyż Marszałek powiedział: „Nie warto robić nocy, gdy się nie śpi". „Zrobiłem" więc dzień i teraz siedzieliśmy przy małym stoliku; Marszałek odchylony w tył, z głową opartą o poręcz, a ja przy pasjansie, na próżno starając się uchwycić jego skomplikowany wątek. Noc była ciężka. Siedzieliśmy tak już pełne sześć godzin. Sen, jak miraż, zdawał się być już, już uchwytny i znowu odchodził, aby do samego rana nie zjawić się zupełnie. Czułem wielkie znużenie, chociaż byłem o przeszło trzydzieści lat młodszy od Marszałka, a poza tym ja byłem zdrowy a On chory. Z bólem patrzyłem ukradkiem na Jego wymizerowaną, wychudłą i zmęczoną twarz, ale ani na chwilę nie odrzucałem z siebie maski obojętności. Wiedziałem przecież doskonale, że Marszałek nie znosi litości i „użalania" nad Nim. Toteż chociaż wiedziałem, jak jest zmęczony, jak bardzo noc była dlań zmorą, nie mówiłem nic na ten temat. Słońce wiosenne przygrzewało mocno. Zmęczenie poczęło skradać się ku oczom. Kolor kart zaczął mi się mieszać. „Skąd tu cztery damy czerwienne? — myślałem — powinny być dwie". Wreszcie w głowie robi się pustka, ciało zwisło, usnąłem... Nagle zbudziłem się i zawstydzony począłem zbierać karty. Marszałek spoglądał na mnie szeroko otwartymi oczami i nie zmieniając ich wyrazu, rzekł: — Idźcie spać. Aleja nie chciałem zostawiać Marszałka samego, rzekłem więc: — Zostanę jeszcze, panie Marszałku, wcale mi się spać nie chce, to tylko słońce tak człowieka rozbiera. Marszałek nachmurzył się. — Dotychczas nie byliście łgarzem, lepiej nie bądźcie nim i dalej. Wypowiedział te słowa bez złości, głosem cichym, jakby rzucał je mimochodem, a ja, stary chłop, zaczerwieniłem się po uszy. Z korytarza doszedł stłumiony głos dzwonka, ukrytego w wentylatorze. Marszałek nie lubił nawet widoku dzwonków. „Aha — pomyślałem — już wpół do ósmej, Malesa przyszedł". Wstałem. — Zaraz będzie herbata, panie Marszałku — powiedziałem i poszedłem otworzyć drzwi. Marszałek jadał na śniadanie bardzo mało, tym bardziej teraz. gdy apetyt stracił prawie zupełnie. „Łaknienie trzeba koniecznie jakimś 305 sposobem pobudzić" mówił wczoraj gen. dr Rouppert do płk. dr. Mozołowskiego. Słuchałem tych słów z niepokojem, gdyż wiedziałem jak trudno będzie tego dokonać. A dr Mozołowski odpowiedział: „Trzeba działać na powonienie, na wzrok, nawet na wspomnienia". I mówili tak jeszcze długo po doktorsku, przekonywali się nawzajem, sprzeczali. Podsuwałem więc teraz dymiącą herbatę i różne potrawy. Ale Marszałek wypił tylko herbatę i zjadł jedno kruche ciasteczko „domowe", zrobione przez panią Marszałkową. Herbata ożywiła Go. Wstał z fotela, przeciągnął się, ziewnął szeroko i podszedł do okna. Przez chwilę patrzył w Aleje Ujazdowskie, po czym rzekł: — Popatrzcie na kule, stoją. Naprzeciw naszych okien, w Ogrodzie Botanicznym, mieściło si^ obserwatorium Państwowego Instytutu Meteorologicznego, a na jego dachu widniały dwie półkule — przyrząd do mierzenia nasilenia wiatru. Najmniejszy jego powiew wprawiał te kule w ruch, a im był silniejszy, tym one kręciły się żwawiej. Teraz stały w miejscu. — Nie ma ani kawałka wiatru — powiedziałem. Marszałek przytaknął z zadowoleniem. Jak wiadomo, nie znosił wiatru. — Skoro już zaczęliśmy dzień — rzekł — to trzeba teraz ciągnąć to dalej. Będę się mył. Łazienka mieściła się o dwa pokoje dalej, trzeba było przejść przez pokój dr. Woyczyńskiego i moją sypialnię. Marszałek odsuwa się od okna i nagle zamiast iść dalej oparł się bezwładnie o fotel. — Słuchajcie — rzekł — nie mam sił nawet za trzy grosze. Biedny Ziuczek... Ogarnął mnie lęk, że Marszałek upadnie, stanąłem więc tuż przy Nim. — Będę się mył — powtórzył Marszałek — weźcie mnie pod rękę jak pannę, i zaprowadźcie. Marszałek uśmiechał się, ale śmiech Jego był inny niż zwykle. Szliśmy wolno, krok za krokiem. Przy moim biurku Marszałek zatrzymał się. Oparł się o nie swoim zwyczajem obu rękami. — U was jak zawsze śmietnik — rzekł. Zacząłem się tłumaczyć i usprawiedliwiać, ale Marszałek przerwał mi. — Ja wcale nie twierdzę, że to źle albo dobrze. Ja zawsze byłem 306 nieporządny. Porządna jest moja Jagoda. Dziecko kochane ta moja Jagoda. Ona nie znosi nieporządku, u niej musi być wszystko poukładane. Marszałek wszedł do łazienki, siadł przy umywalni i odkręcił kurek z ciepłą wodą. A ja stanąłem blisko drzwi i bałem się oddychać, aby nie minęło mego ucha najcichsze nawet wezwanie. Tylko szumu myśli nie mogłem wstrzymać. Płynęły wciąż niepowstrzymanym nurtem. Teraz najgłośniej huczała mi pod czaszką tylko jedna: jakżeż źle musiał się czuć Marszałek, gdy zdecydował się na wypowiedzenie tych słów: „Weźcie mnie pod rękę..." Trzeba było widzieć wysiłki, jakich tyle musiał dokonać, aby nigdy nie dać po sobie poznać cierpienia czy słabości, aby zrozumieć, ile musiały kosztować Go te słowa. Niestety, mówił je już potem codziennie. Sam nie wiem, czy nie było to szczęściem, że dni tych pozostało już tylko dwadzieścia kilka... Zaniepokoiła mnie długa cisza w łazience. Uchyliłem drzwi, spojrzałem. Marszałek już się umył, siedział teraz z ręcznikiem na kolanach i patrzył nieruchomym wzrokiem w wąski strumyk wody, sączący się spod kranu. Moje wejście obudziło Go z zadumy. — Idziemy — rzekł. I znowu wolno, krok za krokiem, prowadziłem Marszałka przez wielkie komnaty. Przeszliśmy do gabinetu. Podałem gazetę. Marszałek wyciągnął po nią rękę skwapliwie. „Cóż tam znowu nasmarowali" — rzekł i bezwiednym ruchem ręki począł szukać po stoliku binokli. Teraz ja zrobiłem swoją toaletę: umyłem się, ogoliłem, zjadłem śniadanie. Było już po dziesiątej. Zjawili się lekarze, przyszedł gen. Rouppert i zaraz w progu pyta: — Jak tam? Nie miałem, niestety, nic pocieszającego do powiedzenia. Rozmowa potoczyła się około [!] konieczności sprowadzenia sławnego specjalisty z zagranicy. Marszałek już zgodził się na to, ale zastrzegł się wyraźnie, żeby zrobić to „po Lavalu". A francuski minister miał przyjechać dopiero w początku maja. Zaproponowałem, aby sprowadzić specjalistę zaraz, bez wyraźnej zgody Marszałka. Generał Rouppert przychylał się do tego, ale bał się marszałkowskiej irytacji. — Poczekamy jeszcze parę dni — rzekł. Byliśmy smutni, zgnębieni. Generał mówił coś półgłosem długo 307 i zawile. Nic z tego nie rozumiałem, ale czułem, że generał chciał w ten spsób zagłuszyć jakże smutną myśl... Zadzwonił żandarm i oznajmił: — Pani Marszałkowa idzie na górę. Poszedłem otworzyć drzwi, przywitałem się. Pierwsze słowa z ust pani Marszałkowej, to pytanie: „jakże Ziuk?" Nie widziała Go przecież już kilka godzin. Powiedziałem, że nie spał, że nie chce jeść. Wielkie oczy pani Aleksandry powiększyły się jeszcze bardziej. Była przygnębiona, ale, pomimo wszystko, pełna najlepszych nadziei. — Nie jest przecież tak bardzo źle — powiedziała — Pamięta pan wiosną 1932 r.? Było znacznie gorzej. I patrzyła pilnie na mnie, z niepokojem. Może obawiała się, że zaprzeczę, że powiem: „teraz jest gorzej, pani Marszałkowo..." Nie powiedziałem jednak tego, powiedziałem tylko: „zdaje mi się, że jest źle". Poszliśmy z panią Marszałkowa do gabinetu. Marszałek skończył już czytać gazetę, leżała, porzucona niedbale. Na widok żony uśmiechnął się. Już odchodząc słyszałem, że była mowa o Wandzie i Jagodzie. Wciąż myślałem o tym, że trzeba działać na „powonienie, wzrok a nawet na wspomnienia", że to bardzo pomaga na brak „łaknienia". Zatelefonowałem więc do kuchni, do Adelci, i zapytałem, co pani Marszałkowa kazała dzisiaj przygotować na „lunch", jak lubił Marszałek nazywać drugie śniadanie. Adelcia odrzekła z przejęciem, że to, że owo. Słuchałem tych słów i trochę uspokajałem swój niepokój. Przyszedł na służbę kapitan Miładowski i powiedział: „idźcie się przejść, wyglądacie jak zmora". Ubrałem się i wyszedłem. W Alejach Jerozolimskich pachniało wiosną. Pączki kasztanów już pękały i drzewa poczynały okrywać się tą delikatną, jasną zielenią, której tak nam zazdroszczą mieszkańcy krain gorących. Aż mi się w głowie zakręciło od tej wiosny. Nagle uszu moich dobiegł wesoły śmiech. Słuchałem tego śmiechu ze zgrozą. Więc jak to, więc jest ktoś, kto może śmiać się wesoło i beztrosko? I wówczas w całej jaskrawości stanął mi przed oczami tragiczny dla mnie kontrast: oto tutaj życie płynie wartkim, wesołym nurtem, rodzą się marzenia i nadzieje, a tam, o parę kroków dalej, w wielkich komnatach Generalnego Inspektoratu, snuje się cień śmierci... 308 Wczoraj powiedział Marszałek do mnie: „To przecież naturalna rzecz". Ale ja nie jestem wielkim człowiekiem, nie potrafię zagubić siebie w wielkości, czułem więc w sobie bunt przeciw tej wyraźnej już dla mnie rzeczywistości, a jednocześnie wzbierał we mnie gniew przeciw wesołemu tłumowi, radującemu się ciepłem i słońcem. Wiedziałem jednak, że nie miałem racji, że tłum nic nie winien i ogarnął mnie tylko głuchy, bezsilny żal. WIELKI PIĄTEK Noc była niedobra. Marszałek usypiał wprawdzie kilka razy, lecz wciąż się budził. Od północy do dziesiątej rano siedziałem „kamieniem" przy łóżku. Ile razy wstawałem, aby na chwilę odejść, Marszałek mówił: „Lepiej zostańcie" i ja zostawałem. Już od wczoraj Marszałek nie wspominał mi ani słowa o wyjeździe do Wilna. Czuł się widocznie bardzo źle. Nie odpowiadał, nie rzucał uwag do pasjansów, był osowiały i chmurny. Pierwszy raz zagadnął sam o doktora. — Chciałbym wiedzieć nareszcie, jak to jest z tą chorobą. Bo to bywają przecież różne raki i nie raki. Ani przedtem ani później nic o tej chorobie w rozmowach ze mną nie wspominał2, i o ile miał pewność czy też domniemanie źródeł Swego cierpienia, to jak wiele innych uczuć, tak i to trzymał tylko dla Swojej albo tylko Swojej i Swej żony wiadomości. Wyjazd więc do Wilna nie realizował się. Patrząc na osłabienie Marszałka, cieszyłem się z tego. Wiedziałem ponadto, że koło południa mieliśmy udać się do Belwederu na Święta Wielkanocne, nie było więc już zupełnie mowy o wileńskiej defiladzie. Nie wspominał o niej Marszałek później wobec mnie już ani razu3. Tak więc już pozostało, że ostatnią defiladę przyjął Marszałek w Warszawie, w dniu 11 listopada 1934 r. na polu Mokotowskim. Gdy wszedłem do gabinetu koło południa, nie zastałem Marszałka 2 Pani Marszalkowej powiedział w sobotę: „Jeżeli to rak, to muszą mi to powiedzieć, bo o ile tak, to już niedługie moje życie, a ja musiałbym pozałatwiać różne sprawy" (według ustnej relacji Pani Marszałkowej wypowiedzianej do autora niniejszej pracy). 3 Jeszcze w sobotę rozmawiał o tym z Panią Marszałkową. 309 siedzącego przy małym stoliku, przy którym zwykle siadywał, lecz przy wielkim biurku, gdzie zajmował miejsce podczas bardziej oficjalnych przyjęć. Ujrzawszy mnie. Marszałek odezwał się, jakby odpowiadając na moje pytanie. — No dobrze, podpiszę wam znowu parę fotografii. Tak już ułożyło się od lat, że przed Bożym Narodzeniem, przed Wielką Nocą i przed wyjazdem na urlop letni do Pikieliszek, Marszałek podpisywał Swoje fotografie dla proszących o to. Zwykle, już na parę dni wcześniej, przygotowywałem na biurku stos tych fotografii, notując na odwrocie dla kogo były przeznaczone. Marszałek, w zależności od humoru, albo interesował się komu fotografię podpisuje, albo też mówił: — A niech tam, skredytuję wam te podpisy, róbcie sobie z nimi, co chcecie. Na ogół jednak Marszałek dawał podpisy na fotografiach bardzo niechętnie. I niechęć ta wciąż rosła. Pewnego razu, gdy bardzo się naprzykrzałem, powiedział: — Ja nie jestem primadonną ani Kiepurą, aby rozdawać autografy. Co to za nonsensy mi proponujecie. Teraz jednak Marszałek chciał podpisać. A ja, chociaż byłem pełen najgorszych przeczuć, nie wiedziałem, że oto teraz dnia 19 kwietnia 1935 r., około południa, Józef Piłsudski brał po raz ostatni w życiu pióro do ręki... Powiedziałem: — Dziękuję Panu Marszałkowi, ależ to się ludzie ucieszą. Marszałek wzruszał ramionami. — Nie rozumiem z czego się mają cieszyć, ale niech sobie... Marszałek podpisywał teraz „na kredyt". Moje wieczne pióro maczał bez potrzeby w atramencie i kładł Swe nazwisko drżącą ręką. Ale już po kilku podpisach zmęczył się. Powiedziałem wtedy: — Może Pan Marszałek podpisze jeszcze tę jedną fotografię dla syna generała Sosnkowskiego4, i to już wystarczy. Marszałek ożywił się. 4 Aleksander Sosnkowski ówczesny uczeń 3 kompanii l Korpusu Kadetów im. Marszałka Józefa Piłsudskiego we Lwowie. 310 — Dla syna generała Sosnkowskiego, mówicie. Dla którego? On ma ich przecież kopę i mendel. — Dla tego z Korpusu Kadetów, panie Marszałku. Przez dłuższą chwilę Marszałek patrzył w okno, po czym zaczął mówić, jakby do siebie samego: — Ot, dziecko. Zaczyna iść po schodach życia. Tupoczą nóżki po swojej drodze... Coraz wyżej, coraz dalej, coraz bliżej wreszcie. A potem.. koniec. Marszałek zapomniał o fotografiach, a może i o mojej obecności. Mówił dalej: — Dziecko Sosnkowskiego... Mojego szefa... Co też z niego będzie? I jakby samemu sobie odpowiadając, dodał: — Powinno by wyrosnąć coś dobrego. Marszałek nachylił się i położył Swój ostatni w życiu podpis. Wolno, ostrożnie schodził Marszałek tylnymi schodami do oczekującego przy drzwiach samochodu. Szedłem przy Nim tak blisko, że dotykałem Jego ramienia. Nie pozwolił podtrzymywać się pod ramię. Gdy ująłem Go, sarknął na mnie gniewnie: — Zostawcie, nie róbcie przedstawienia. Szedłem więc bliziutko, ze strachem, pilnie zważając na każdy krok Marszałka. A schody były u nas kamienne, strome, wyścielone czerwonym, kokosowym chodnikiem. Na dole woźny otworzył szeroko drzwi, pomocnik szofera stanął przy wejściu do samochodu. Marszałek oparł się z całej siły o mnie i drzwiczki, i ciężko, z trudem, wszedł do limuzyny i ciężko opadł na siedzenie. Milczał. Ruszyliśmy. Tyłami zabudowań Generalnego Inspektoratu wyjechaliśmy na Aleję Szucha i dalej przez plac Unii Lubelskiej i ul. Bagatelę, na Aleje Ujazdowskie. W chwilę później podjeżdżaliśmy pod Belweder. Ale teraz nie dojechaliśmy przed wejście frontowe, jak to robiliśmy zwykle. Marszałek wydał rozkaz, aby zatrzymać się przed wejściem, przez które zwykle wchodziła i wychodziła pani Marszałkowa i Córki. Najoczywiściej Marszałek nie chciał ukazywać się w złej formie fizycznej w westybulu, gdzie była poczekalnia dla interesantów. Do tego wejścia, wiodącego do prawego skrzydła, prowadzi kilka stopni. Wyszedłszy z samochodu. Marszałek zatrzymał się chwilę 311 przed tymi schodkami i spojrzał na nie wzrokiem bezradnym. Ścisnęło mi się serce. Nic nie mówiąc, wziąłem Marszałka mocno pod rękę i poprowadziłem. Jakżeż musiał być już słaby, gdy nie sprzeciwił się temu. W pokoju, gdy pomagałem Mu zdjąć płaszcz, powiedział do mnie: — Słuchajcie... ja wam coś powiem. Ale wreszcie machnął tylko ręką i dodał: — Dziękuję wam, dziecko. Odprowadziłem Marszałka do pokoju Narożnego, w którym zwykle w Belwederze przesiadywał na kanapce przy owalnym stole, w otoczeniu Żony i Córek. Poszedłem do adiutantury belwederskiej. Otoczyli mnie koledzy--adiutanci. W ich oczach wyczytałem to samo, co przedtem czytałem w oczach gen. Śmigłego, gen. Roupperta, gen. Składkowskiego i wszystkich tych najbliższych, którzy chociażby przez parę godzin nie mieli wiadomości o stanie zdrowia Marszałka. Nie czekałem nawet na słowa, powiedziałem: „Jest bardzo źle". Kapitan Pacholski opuścił głowę, rotmistrz Hrynkiewicz poprawił nerwowo kołnierz. Ale, jak niemal wszyscy, nie chcieli, nie mogli uwierzyć w to, że oto do okien Belwederu zbliża się wielkimi krokami kres... Poszedłem. W Wielki Piątek miałem jeszcze raz ujrzeć Marszałka. Przyszedłem do Belwederu około północy z różnymi pismami ilustowanymi. Cichutko otworzyłem drzwi od komnaty księżnej Łowickiej i zajrzałem do Narożnego. Marszałek siedział na kanapce, ale teraz wspierał się na poduszkach, które troskliwa ręka pani Marszałkowej położyła. Był ubrany, ale bluzę miał rozpiętą. Nie spał. Widocznie ktoś stawiał, może panna Jagoda, albo panna Wanda, pasjansa. Karty leżały porzucone na rogu stołu. Obok Marszałka, na fotelu, siedziała pani Marszałkowa i czytała. Wszedłem, powiedziałem: „Dobry wieczór" i położyłem przed Marszałkiem kilka magazynów ilustrowanych. Zawsze chwytał je skwapliwie, ale teraz nie wyciągnął ręki, nie rzucił nawet na nie okiem. Patrzył obojętnie przed siebie i coś sam do siebie poszeptywał. — Patrz, Ziuku — odezwała się pani Marszałkowa, — ile ładnych pism przyniósł pan Lepecki. Ooo, i francuskie są i angielskie. Ale Marszałek nie miał chęci do rozmowy. Dla formy jednak zapytałem, jak to robiłem zwykle: 312 — Na jutro, panie Marszałku, czy nie ma pan Marszałek jakich rozkazów? Marszałek potrząsnął głową. — Nie — odrzekł — ja już zacząłem święta; razem z pannami — i przestał zwracać na mnie uwagę. Pokręciłem się jeszcze chwilę, pocałowałem panią Marszałkową w rękę, uderzyłem obcasami przed Marszałkiem, powiedziałem „Dobranoc" i poszedłem. Była godzina wpół do pierwszej w nocy, WIELKA SOBOTA Przez ostatnie miesiące sypiałem bardzo niewiele. Czasem musiałem kontentować się dwiema, trzema godzinami, a wiele nocy spędzałem też bezsennie. Marszałek znosił bardzo niewielką liczbę osób w swoim bezpośrednim otoczeniu, poza rodziną. Nic też dziwnego, że gdy powróciłem do domu z piątku na sobotę, położyłem się natychmiast spać i przespałem, jak kamień, trzynaście godzin. Zaraz po wstaniu pobiegłem do Belwederu, aby dowiedzieć się, jak Marszałek spędził noc i jak się czuje. Pogoda była piękna. Słońce świeciło na czystym, jasnym błękicie, a ciepłe powiewy wiatru pachniały wiosną. Żandarm przy wejściu do Belwederu przechadzał się dziarskim krokiem, a koń policjanta, stojącego na rogu ulicy, poruszał się niespokojnie i bił kopytem, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że takie stanie w pełnym słońcu i podczas pełnej wiosny dziwi go i oburza. Pałac Belwederski stał cichy i chmurny. Na wielkim dziedzińcu w podskokach biegał wielki wilczur nazywający się „Pies", osobista własność pana Marszałka, a dwóch młodych ludzi z wielkimi miotłami w rękach zamiatało szerokimi ruchami jakieś niewidoczne śmieci. W powietrzu wisiała cisza i spokój. Na zewnątrz nic nie zwiastowało dramatu rozgrywającego się wewnątrz pałacu. Pomyślałem wówczas pierwszy raz z przerażeniem, że za lat sto dwór ten zapewne zachowa ten sam wygląd, ten sam spokój i dostojeństwo. Za lat sto... Gdy z nas już dawno nie będzie śladu. W westybulu zobaczyłem wszystkich domowych żandarmów. Zgromadzili się razem i nad czymś radzili. Był starszy wachmistrz Walenty Wójcik, był starszy wachmistrz Jan Cajbel, byli wreszcie 313 wachmistrze: Adolf Piekiełko i Bruno Piechowiak. Znałem ich dobrze. Byli to ludzie oddani Marszałkowi i Jego rodzinie na śmierć i życie. I to wcale nie w przenośni, ale w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wiedziałem o tym bardzo dobrze i kochałem ich za to. Teraz byli zasmuceni, niespokojni. W ich głowach, być może, nie świtała jeszcze myśl smutna, ale wierne serca biły już niespokojnie. W adiutanturze zastałem kapitana Pacholskiego. Powiedział mi, że Komendant jest w parku. Poszedłem więc do Narożnego, skąd jest wyjście do parku. W Narożnym drzwi zastałem szeroko otwarte, a na ganeczku, w słońcu ujrzałem pana Marszałka, siedzącego w fotelu, otulonego pledami i obstawionego poduszkami. Były przy Nim córki. Nie poszły już do szkoły, zaczęły się święta. Pod gankiem, na alejce, spostrzegłem rozsypaną garść grochu, a przy niej kilka gołębi. Tuż obok stał gołębnik, gdzie całymi dniami gruchały piękne, siwe pocztówce. Marszałek lubił czasem sypnąć im jakiegoś ziarna i przyglądał się z zainteresowaniem, jak zawzięcie dziobały swój ulubiony przysmak. Nic tu nie mówiło o tym, że o kilkadziesiąt kroków dalej ciągnie się piękna arteria wielkomiejska i kipi życie milionowego miasta. Tutaj, na tyłach dworu belwederskiego byliśmy o tysiąc mil od zgiełku i tempa, tych najgorszych i najobrzydliwszych akcesoriów wielkich ośrodków miejskich świata współczesnego. Tylko trochę fantazji wystarczało, aby odnaleźć w tym widoku jakiś dawny dwór polski, przed którym z córkami u stóp siedzi złożony niemocą stary, siwy szlachcic. Przywitałem się i stanąłem obok Marszałka. Spojrzał na mnie i wskazał ruchem głowy oraz oczu stojący przy Nim stolik. Na tym stoliku zobaczyłem mały spodeczek z truskawkami. Wiedziałem, jak Marszałka zawsze interesowało i bawiło zobaczenie każdego objawu zbliżającego się lata i od razu domyśliłem się, że chciał pokazać mi, że oto już są nowe owoce. — Świeże truskawki — powiedziałem. Marszałek kiwnął głową. — Powąchajcie — rzekł. Pachniały rzeczywiście pięknie. Panienki rozmawiały o szkole, o coś się sprzeczały i co chwila zwracały się jak do arbitra do „tatusia". Ale Marszałek za całą odpowiedź uśmiechał się do nich i wcale się nie odzywał. Wygląda) 314 bardzo źle. Wychudł tak bardzo, że aż serce bolało patrzeć, cerę miał bladą, a w słońcu barwa jej przypominała biały papier. Sypnąłem gołębiom garść grochu. Nadleciało ich całe stadko. Gruchały i trzepotały się niemal u nóg Marszałka. Tak prawie jak Wanda i Jagoda. Słońce wciąż świeciło pięknie, złocąc delikatną, nieśmiało nadchodzącą zieleń. Niektóre krzewy i drzewa puściły pączki, a te porozchylały już swe zwinięte niedawno jeszcze na głucho łebki. Marszałek patrzył na to nowe, budzące się życie i dumał. O czym? Wydało mi się, że myślał o znikomości życia. Oto właśnie rodziło się przy nim, jak tyle już razy, aby, wiedział przecież o tym, wkrótce potem zginąć. Czasem uśmiechał się do swoich myśli, niekiedy rozkładał bezradnie ręce lub wzruszał ramionami. Milczał. W ostatnich miesiącach zawsze bardzo bałem się tych myśli Marszałka. Wiedziałem, że później będzie wspominał o tym, o czym wyraził się już dwa razy do mnie, że „to naturalna rzecz". Przerywałem je więc zawsze, gdy tylko mi do tego nie brakowało śmiałości. Zrobiłem to i teraz. — Panie Marszałku — odezwałem się — w Giszu robimy wielkie porządki. Aż by się Pan Marszałek przeraził, gdyby teraz zobaczył swój gabinet. Nagle Marszałek odezwał się swoim dawnym, pełnym głosem: — To wy to robicie tam raz w roku około Wielkiej Nocy? Przyznam się, że wówczas oniemiałem. Chciałem odpowiedzieć, że nie, że częściej, ale nagle spostrzegłem w oczach Marszałka stare, kochane ogniki wesołej przekory. Roześmiałem się serdecznie. Wszedł Janek5. Był to ordynans Marszałka. Pochodził z Wileńszczyzny, ze wsi Tumki, gminy Żukojne Strackie, powiatu święciań-skiego. W 1932 r. wzięto go do wojska i na jesieni tegoż roku został przydzielony przez ówczesnego dowódcę l pułku piechoty Legionów, pułkownika Zygmunta Wendę, do Belwederu. Pierwszy pułk miał już taki przywilej od szeregu lat, że z niego rekrutowali się ordynansi osobiści Marszałka Piłsudskiego i bodaj wszyscy pochodzili z okolic Święcian. Trzeba przyznać, że Marszałek Janka lubił. Żartował z nim, 5 Jan Alfons Tumkiewicz pozostał po śmierci Józefa Piłsudskiego na służbie cywilnej u wdowy do stycznia 1936 r., po czym powrócił do wioski rodzinnej. Później został gajowym w lasach państwowych w nadleśnictwie Narocz. 315 wypytywał się o życie na wsi i w pułku. Służba poborowa skończyła się Jankowi już prawie od roku, pozostał jednak nadal w Belwederze jako starszy szeregowiec, kandydat na podoficera zawodowego. Nie chcieliśmy go zmieniać, gdyż, jak już wspomniałem, Marszałek przyzwyczaił się do niego. Był to chłopiec wesoły, śmiejący się, o dużych oczach, o wymowie „z wileńska", grzeczny i usłużny. Był więc sobie w Belwederze, pomagał Adelci w kuchni, nakrywał do stołu, przynosił potrawy, ale najwięcej „kręcił się". Wszędzie go było pełno. Bardzo się zawsze wszystkim przejmował. Nie sposób było go skarcić, gdyż zaraz tak się martwił, że miało się ochotę natychmiast go przeprosić. Cieszył się zupełnym zaufaniem obojga Państwa Marszałkostwa. I w zupełności na nie zasługiwał. Teraz postawił właśnie talerzyk z galaretką i powiedział: — Pani mówiła, panie Marszałku, że bardzo dobra galaretka, że panu Marszałkowi będzie smakowała. Ale Marszałek mruknął tylko „aha" i jeść nie chciał. Jadł wówczas tak mało, że wprost nie sposób było uwierzyć, aby, jak twierdzili lekarze, mogło to być ilością wystarczającą do odżywiania organizmu. Najwięcej pił mleka. Tymczasem nadleciał gdzieś znad Wisły wiaterek i zaszumiał wśród drzew belwederskiego parku. Gołębie już dawno wydziobały wszystek groch i gruchały stłumionym głosem w gołębniku. Zjawiło się skądś kilka pliszek. Wachlując ogonkami, zbliżały się te ptasie baletniczki nieśmiało do werandy. Miały zapewne nadzieję, że czymś się przy ludziach pożywią. Ale na ścieżce przed werandką nic nie znalazły, pokręciły się więc chwilę i odleciały, balansując wdzięcznie w powietrzu. Poszedłem na chwilę w głąb parku. Wszystko budziło się już do życia; trawa i krzewy zieleniały, nawet woda w jeziorku mieniła się w słońcu jakoś inaczej. Spojrzałem z dala na werandę: Marszałek na wpół leżał nieruchomo i milcząco. Jego kamienna, nieruchoma twarz nie zdradzała ani jednej myśli. Zawsze był dla mnie wielką zagadką. On jeden pośród dyszącej życiem wiosny był teraz schyłkiem jesieni. Otulony pledami, na podwyższeniu werandy, wydał mi się jakiś nienaturalnie, a raczej naturalnie wielki. Nagle poruszył się i coś powiedział do córek. Dziewczęta zakręciły się niespokojnie, jedna pobiegła w głąb pałacu. Szybko wróciłem na werandę i podałem Marszałkowi kawałek lodu. — Niedobrze? — zapytałem. 316 Marszałek rzucił mi spojrzenie, od którego serce zamarło mi ze smutku. — Żyć się już nie chce — powiedział. Gdy w godzinę później opuszczałem Belweder, nie świeciło już słońce. Na dworze było jakoś popielato i szaro. Koń policjanta stał apatycznie i nieruchomo, nie uderzał z hałasem kopytem. Niepokoju nie pozostawiłem w Belwederze. Niosłem go w sobie, rosnący i panoszący się ponad wszystko inne. WIELKANOC Dla Marszałka Piłsudskiego źródłem wszelkich zwyczajów i tradycji były wspomnienia z lat dziecinnych z Zułowa i Wilna. Gdy była mowa o tym, jak ma wyglądać choinka na Boże Narodzenie, jakie śpiewa się kolędy, co robi się w Trzech Króli, a nade wszystko z czego ma się składać święcone wielkanocne — Marszałek Piłsudski zabierał głos i zaczynał zawsze od słów: „u nas, na Litwie, w Zułowie to..." Najwyższym autorytetem w tych sprawach była dlań matka, pani Maria z Billewiczów. To, co zapamiętał z jej słów uważał za świętość. A pamiętał dużo. Dla młodego chłopca, jakim Marszałek był w Zułowie jednym z najpoważniejszych zdarzeń w ciągu roku były niewątpliwie Święta Wielkanocne. Rozmaitość i ilość smakołyków przy gotowanych zwykle na te święta musiała oddziaływać na wrażliwość zdrowego, jak młody dębczak Ziuka. Nic też dziwnego, że zułowski obyczaj zachował Marszałek w pamięci doskonale. Opowiadał o nim nieraz. Dwór zułowski był wprawdzie drewniany, ale na podmurówce. Duży, o obszernych i licznych pokojach, był świadkiem wielu uroczystości i świąt. Tradycja, stare zwyczaje zrosły się z nim i stanowiły jego nieodłączną całość. Do nich należała konieczność urządzania święconego. — U nas, na Litwie, w Zułowie — mówił pewnego razu Marszałek Piłsudski do mnie — święcone musiało być bardzo zasobne. Musiało być przygotowane więcej jedzenia, aniżeli wszyscy domownicy wraz z gośćmi mogliby zjeść. Nie wyobrażacie sobie, ile tego wszystkiego było. A przede wszystkim musiało być całe prosię pieczone z jajkiem w otwartym pysku, indyki, cielęciny, szynki i kiełbasy. Oddzielną pozycję stanowiły babki i mazurki. Babki były naturalnie lukrowane i posypywane kolorowym makiem. 318 Opowiadania o czasach „zułowskich" zawsze Marszałka ożywiały i pobudzały do dalszych gawęd. Podobnie było i w owym czasie. Marszałek począł mówić dalej: — Obrus pod święconym musiał być przystrojony rośliną zwaną wilkołakiem, szynka goździkami, a baranek musiał stać ze swoją chorągiewką na talerzu z pięknie wyrosłym zielonym owsem, lub w rzeżusze. Jajka malowały dziewczyny dworskie na różne kolory, używając do tego jakichś cudownych sposobów. Ponieważ znałem przywiązanie Marszałka do tradycji, więc też starałem się zawsze kontynuować ją tam, gdzie Marszałek mógł, względnie powinien by się z nią spotkać. Pamiętałem o niej przede wszystkim w Giszu. Oczywiście, nie było mowy ani potrzeby, by zastawiać tam stół pieczonymi prosiakami i indykami, wystarczało, gdy z pułkownikiem Witoldem Warthą urządziliśmy święcone ze sztucznie wykonanych marcepanów. Marszałek spędzał święta, oczywiście, z rodziną w Belwederze, ale lubił, aby tradycja „zawadziła" jak mówił, również i o miejsce Jego pracy, to jest o Gisz. „Niech sobie to pseudo-święcone będzie" — mówił. Podobnie wyrażał się przed Bożym Narodzeniem, gdy była mowa o choince. „Niech sobie będzie!..." A więc zwykle były w Giszu — choinka w Boże Narodzenie, a to marcepanowe święcone — w Wielkiejnocy [!]. Obserwował Marszałek również zwyczaj dzielenia się jajkiem. Nie wiem, jak tam było w dawnych czasach, ale ostatnio lubił zachowywać i tę niewinną tradycję. Ostatnią Wielkanoc spędził Marszałek, jak wiele poprzednich, w Belwederze. Gisz opuścił już w Wielki Piątek w południe. Drogę odbył w samochodzie, ostatni raz o własnych siłach... Pierwszy dzień świąt, to dzień zbyt uroczysty i zbyt rodzinny, abym ośmielił się swoją obcą osobą przerywać nastrój. Nie poszedłem więc tego dnia wcale do Belwederu. Spędziłem go w domu. Do Marszałka udałem się dopiero w drugi dzień świąt około południa. Zastałem parę osób z rodziny. Pani Marszałkowa podzieliła się ze mną jajkiem. Życzyłem wszystkim zdawkowymi słowami, ale nie zdawkowo, z całego serca „wszystkiego najlepszego". Nikt tego nie mówił, ale w oczach każdego czytałem, że tym „wszystkim najlepszym" ma być zdrowie zmagającego się z chorobą Marszałka. Nastrój był smutny. Jedynie pani Marszałkowa wciąż posiadała pełną wiarę w pokonanie choroby i powrót 319 do zdrowia. Mówiła: „dzisiaj Ziuk zjadł dwa żółtka z cukrem, spodeczek klusek, pił mleko i wino. Niech Pan przyjrzy Mu się dokładnie, wygląda znacznie lepiej". Patrzyłem na panią Marszałkową z podziwem. Ileż potęgi uczucia i wiary musiało mieścić jej serce, aby usta mogły wypowiedzieć te słowa. Marszałek był przecież już nieomal cieniem. Coraz częściej wpadał w stan graniczący z utratą świadomości. Nie odpowiadał na pytania, był obojętny i apatyczny. Wychudł tak bardzo, że gdy pewnego razu zachwiał się i oparł o mnie, uniosłem Go z łatwością i posadziłem na fotelu. Jednak wiary pani Marszałkowej niczym poderwać nie było można. Myślałem o tym nieraz i z obowiązku powtarzałem: „jest bardzo źle. Pani Marszałkowo", ale jednocześnie wiedziałem dobrze, że ta wiara jest lepsza od zwątpienia. We mnie budziła ona do ostatka drzemiącą zawsze gdzieś na dnie duszy nadzieję. Toteż i teraz słuchałem z chciwością słów pocieszenia. A nuż... A nuż żelazny organizm Marszałka zwycięży. Ale jednocześnie ogarniał mnie lęk przed załamaniem, jakie mogłoby wywołać u Pani zachwianie wiary. Skierowałem więc rozmowę na choroby już pokonane, przebyte. — Po powrocie z Egiptu — powiedziałem — Pan Marszałek chorował bardzo ciężko i jakoś... Wszyscy podchwytują te słowa łapczywie. — Wujaszek na pewno prędko wyzdrowieje — mówi panna Maria Juchniewiczówna z niezachwianą pewnością w głosie. Panna Maria, córka rodzonej siostry Marszałka, posiada niewzruszoną wiarę w „wujaszka". Dla niej Marszałek może zawsze robić, co zechce. Nie może więc zdarzyć się, aby chcąc być zdrowym -nie wyzdrowiał. Wyzdrowieje na pewno. Zajrzałem do pokoju Narożnego. Marszałek siedział w fotelu i na wpół drzemał. Nie był to właściwie sen, gdyż co chwilę otwierał oczy. Siedziała przy Nim panna Wanda i czytała książkę. Była też i Pani Marszałkową. Zrobiło się gwarno. Marszałek uśmiechał się, ale na pytania bądź nie odpowiadał, bądź też odpowiadał szeptem. Był bardzo osłabiony, niechętnie sięgał sam ręką po papierosa i już wcale nie kładł pasjansów; zbyt Go męczyły. Podobnie, jak przed chwilą rodzinie, tak obecnie Marszałkowi złożyłem życzenia „Z okazji świąt — powiedziałem — życzę Panu 320 Marszałkowi i Jego paniom zdrowia i powodzenia". A Marszałek na to: „Przychlebiacie mi się przez panie. Jaki chytry". Panna Jagoda przyniosła skądś karty i powiada: — Położę tatusiowi piramidkę. Marszałek mówi: „to, to, to", a córka siada bliziutko Niego, z właściwą jej powagą i przejęciem układa karty. Zbyt duża liczba osób w pokoju męczy Marszałka. Wiemy o tym wszyscy, wynosimy się więc z Narożnego, pozostawiając panią Mar-szałkową i pannę Jagodę. Już właśnie miałem zniknąć za progiem pokoju księżnej Łowickiej, gdy Marszałek kiwnął na mnie ręką i powiedział: „Słuchajcie". Podszedłem bliżej... — Tam u was, w Giszu — ciągnął dalej — wszystko w porządku? ciepło ? Odpowiedziałem, że tak, że Gisz jest gotów, że Pan Marszałek w każdej chwili może tam przyjechać. — W każdej chwili nie potrzebuję. Potrzebuję pojutrze. Ja dodaję jeszcze: „na pewno będzie, Panie Marszałku, 17 stopni ciepła" i odchodzę. Już z sąsiedniego pokoju dostrzegłem, że Pan Marszałek nachylił się nad pasjansem, stawianym przez pannę Jagodę i uważnie śledził wzrokiem ruch jej drobnych paluszków, zręcznie układających karty. . POWRÓT DO GISZU Jeszcze w pierwszych dniach kwietnia zostało ustalone, że trzeba koniecznie sprowadzić do Marszałka jakąś sławę międzynarodową od chorób wewnętrznych. Ani dr Woyczyński, ani ja nie wiedzieliśmy kogo, natomiast obaj wiedzieliśmy doskonale, że Marszałek będzie się temu projektowi bardzo opierał. Doktor Woyczyński powiedział nawet ,,nie bardzo wierzę, aby się to udało. Spróbujcie wy namówić Komendanta". Począłem więc próbować. Na razie jednak moje napomnienia i nawet najzupełniej wyraźne namowy pozostawały bez żadnego echa. Pewnego dnia zwierzyłem się ze swych kłopotów płk Kazirnierzowi Glabiszowi. „Czy wy wiecie — powiedział wówczas pułkownik — ja wam powiem, ja wam powiem kogo trzeba sprowadzić!" Ucieszyłem się i oczywiście zapytałem kogo ma na myśli. Płk Glabisz miał na myśli dr. Bergmana z Berlina. Świetny doktor — mówił o nim — leczył króla angielskiego, A z naszych znajomych attache wojskowego przy rządzie niemieckim. Początkowo Marszałek zgodził się na Bergmana, lecz później stanęło na tym, że ma przyjechać sławny lekarz wiedeński, dr [ ] Wenckenbach. Pierwszy wspomniał o nim Pani Marszałkowej zdaje się minister Szembek. Pani Marszałkowa skłoniła ostatecznie Komendanta do wyrażenia zgody na przyjazd cudzoziemskiego doktora, sprowadził go za pośrednictwem naszego poselstwa przy rządzie austriackim minister Szembek. Pociąg Wiednia przychodzi o godzinie 12.45 na dworzec Główny. Poszedłem z gen. Rouppertem spotkać dr. Wenckenbacha. Pamiętam ów moment jak dziś. Wyszedłem tego dnia pierwszy raz w tym roku bez płaszcza. Było słonecznie i ciepło. Już na peronie poznałem przydzielonego doktorowi w charakterze guide'a por. [ ] Stachurka. Pociąg przyszedł punktualnie. Łatwo odnaleźliśmy doktora w wago nie sypialnym. Był to dość szczupły, wysoki starszy pan o świeżej cerze, poważnej, jakby nieco stroskanej twarzy i oczach o skupionym wyrazie. Dr Wenckenbach liczył około siedemdziesięciu lat, lecz zupełnie na tyle nie wyglądał. Toteż nic dziwnego, że gdy w godzinę później pojechałem do Belwederu i tam pani Marszałkowa zapytała mnie, między innymi, o jego wiek, odpowiedziałem: „chyba ma niewiele więcej ponad pięćdziesiąt". Z dworca dr Wenckenbach pojechał z gen. Rouppertem i por. Sta-churkiem do hotelu Europejskiego, a ja udałem się do Belwederu, aby zameldować przyjazd „tej waszej sławy", jak się o Wenckenbachu Marszałek wyrażał. Pierwsza wizyta miała odbyć się dopiero około 6 wieczorem i miała nosić charakter wstępny. Właściwe badanie odłożył Marszałek do dnia następnego, które miało zresztą odbyć się już nie w Belwederze, lecz w Giszu. O godzinie szóstej my, adiutanci, zeszliśmy się w komplecie w adiutanturze. Wenckenbach przybył, lecz Marszałek go nie przyjął. Powiedział, że przyjmie go następnego dnia o ósmej rano w Giszu. Dr Weckenbach rozmawiał z Panią Marszałkowa, po czym powrócił do hotelu. Już przedtem był uprzedzony, że stan zdrowia i samą wizytę ma zachować w zupełnej tajemnicy. Zgodził się na to i, zdaje się, słowa dotrzymał. Około godziny siódmej poszliśmy razem z kpt. Pacholskim do Narożnego. Marszałek zobaczywszy nas, odezwał się natychmiast, jakby na nas przedtem czekał: „dobrze, jedziemy". Pacholski poszedł do adiutantury, aby zadzwonić do Malinowskiego i polecić, aby natychmiast podjechał wozem krytym. Ja tymczasem zacząłem rozglądać się po pokoju i zbierać różne drobiazgi. Marszałek palił papierosa, a gdy znowu stanąłem przed Nim rzekł: „nie chcę tej parszywej, doktorskiej atmosfery wprowadzać do Belwederu. Te moje panie zaraz wymyślą Bóg wie co i zaraz chcą mną rządzić. Najlepiej nie wprowadzać tutaj tej atmosfery, zasmrodzonej lekarstwami i doktorami. Obrzydliwcy ci doktorzy". Marszałek nigdy nie tracił okazji, gdy mógł coś złego powiedzieć o lekarzach. Nie lubił ich serdecznie. W kilka minut później kpt. Pacholski meldował, że samochód już czeka. Marszałek wtedy powiedział: „wy obaj pomożecie mnie [!] wsiąść". 323 Marszałek z trudem uniósł się z fotela, ale, aby stanął na nogi musiałem podeprzeć Go mocno. Nie chciał się pozapinać, kazał si? prowadzić tak jak siedział w pokoju. Ujęliśmy Go mocno pod ręce. Wolno, suwając nogami i prawie ich nie unosząc, posuwał się Marszałek przez Narożny, przez pokój księżnej Łowickiej i jeszcze dwa duże pokoje, oddzielające Jego gabinet od wyjścia „domowego". Chciało mi się płakać. Myślałem o tym, czemu to nie mnie tak prowadzą, tylko Jego. Jakby to było pięknie i dobrze, aby swoim życiem można było obdarzać innych. Ale wiedziałem przecież doskonale, że tak nie jest, że najlepsze życzenia nic nie znaczą i szedłem smutny. Gdy wyszliśmy na werandkę przed ganek, mignęła mi przerażona twarz stojącego opodal żandarma. Chodziły już wprawdzie słuchy wśród służby belwederskiej, że Marszałek jest chory, lecz ten stan, w jakim dostrzegł Go teraz biedny żołnierz, musiał wywrzeć na nim wrażenie przygnębiające. Pamiętam te wszystkie chwile ostatnich miesięcy życia Wielkiego Marszałka, pamiętam też nawet to, że żandarm służbowy zapomniał wówczas zasalutować. Patrzał znieruchomiały i zapewne oczom nie wierzył. Takie już mieliśmy rozkazy, że to co dotyczyło osoby Marszałka było jak najściślej tajne i nie wolno było o tym nic mówić. Do tego należało utrzymywanie w wielkiej poufności stanu zdrowia Marszałka, a to dlatego, aby nie podniecać i tak już krążących plotek o rzekomej Jego wielkiej słabości fizycznej. Nic też dziwnego, że żandarm pełniący służbę przy bramie nic nie wiedział o tym, co działo się w zamkniętych pokojach Belwederu, czy też Generalnego Inspektoratu. Cicho, ze zgaszonymi wewnątrz limuzyny światłami, przemknęliśmy przez Aleje Ujazdowskie i zatrzymaliśmy się przed zamkniętym dzisiaj na głucho wejściem najmniejszego budynku w kompleksie zabudowań Giszu, służącym Marszałkowi za biuro, a w ostatnich czasach i za drugie mieszkanie. I to wówczas, dnia 22 kwietnia, około godziny siódmej wieczorem, Marszałek Piłsudski przekraczał po raz ostatni próg Swej samotni inspektorackiej. Nie było Mu już sądzone opuścić jej o własnych siłach. Już podczas wielkiego tygodnia funkcjonowała u nas zorganizowana przez gen. Roupperta wespół z gen. Sławojem Składkowskim służba lekarska. A więc poza nami, ludźmi domowymi, został przy- 324 dzielony jeszcze dr Mozołowski, dochodzący zresztą do nas już od dawna, dr Cianciara ze szpitala im. Marszałka Piłsudskiego i pielęgniarka z tego samego szpitala, siostra [ ]. Ponadto codziennie po kilka razy przychodził gen. Rouppert. Po powrocie z Belwederu Marszałek położył się do łóżka, przed czym dotychczas opierał się i czego nawet w Belwederze uczynić nie chciał. Pomagałem Mu zdejmować siwą, znaną każdemu Polakowi kurtkę bez żadnych odznak, której już później nie włożył... DR F. K. WENCKENBACH Z bijącym sercem otwierałem drzwi dr. Wenckenbachowi. Był już gen. Rouppert, dr ppłk Mozołowski i dr Cianciara, a w chwil? później nadszedł gen. dr Składkowski. Jako tłumacz był też obecny por. Stachurek. Lekarze poczęli się naradzać, a ja tymczasem poszedłem do Marszałka. W sypialni panował półmrok, gdyż część okien była zasłonięta roletami. Marszałek leżał w łóżku, w świeżo zmienionej bieliźnie, w dwóch koszulach, jak zwykle. Palił papierosa. „A co?" zapytał. — Przyszła już ta sława — odpowiedziałem. Marszałek nachmurzył się i począł mruczeć coś w rodzaju: „co za nonsens, dureństwo". — Zapytajcie go — rzekł — po jakiemu on woli mówić: po niemiecku czy po francusku? Powiedzcie mu, że dla mnie to wszystko jedno. Okazało się, że dr Wenckenbach zna oba języki jednakowo dobrze i wybór pozostawił Marszałkowi. Wiedziałem, że Marszałek godził się na oględziny niechętnie i nie dziwiłem się, że teraz zwlekał i przez chwilę nawet chciał odwołać wizytę. „Ten wasz Wenckenbach — rzekł wówczas — to na pewno taki sam dureń, jak i inni doktorzy. Mądrale!". Gdybym wówczas pisnął chociaż jedno słówko w obronie lekarzy, to jestem przekonany, że dr Wenckenbach nie zobaczyłby nigdy Marszałka. Ale ja milczałem przezornie. Wreszcie Marszałek kazał wołać lekarzy. Udałem się do nich i oficjalnie oznajmiłem. — Pan Marszałek prosi... Lekarze weszli do sypialni. Dr Wenckenbach zaczął rozmowę po francusku pytaniem, czy może mówić w tym języku. Marszałek odpowiedział po niemiecku: „Wie Sie wollen". Rozmowa potoczyła się po francusku. 326 Wyszedłem do swego pokoju i zamyśliłem się. Przyszły mi na myśl te jeszcze tak niedawne czasy, rok 1931, gdy podczas ciężkiej grypy w czasie pobytu w Rumunii, w Carmen Sylwie, Marszałek wezwał mnie do łóżka i powiedział: „weźcie, dziecko, browning i palcie w łeb każdemu doktorowi, który się będzie do mnie pchał". Mimo wysokiej gorączki i osłabienia panował Marszałek wówczas nad sobą zupełnie. Nie tak, mój Boże, jak dzisiaj. W drugim pokoju siedział gen. Składkowski i podobie jak ja zamyślił się głęboko. Głowę wtulił w ramiona, plecy przygarbił. Jego zwykle nastroszone groźne wąsy wydały mi się wtedy wcale niegroźne. Wyglądał na człowieka dotkniętego jakimś nieoczekiwanym ciosem. Był smutny i przygnębiony. Milczeliśmy obaj. Ciszę przerywały tylko stłumione głosy dochodzące z sypialni, albo też przelatujący z hukiem tramwaj. Konsultacja trwała pewnie z godzinę. Lekarze wyszli i zamknęli się w swoim pokoju. Naradzali się. A ja tymczasem poszedłem do pokoju i podałem Mu kawałek lodu i siadłem sobie przy łóżku. — Dzięki Bogu — odezwał się Marszałek — poszli sobie nareszcie. Czemu mnie oni nie pozostawią w spokoju, ci paskudziarze. Marszałek był poirytowany. Rzucał coraz dotkliwsze epitety pod adresem doktorów. Chcąc Go oderwać od rozpamiętywania konsultacji, powiedziałem: „Na dworze pochmurno, będzie chyba deszcz". Marszałek kazał podnieść roletę w oknie, leżącym naprzeciw łóżka i począł ciekawie spoglądać w niebo. „Podstawa chmur — rzekł stylem meteorologicznych komunikatów lotniczych — dwieście do trzystu metrów" i roześmiał się. Po czym, jakby sobie coś przypominając: „zapytajcie się tej k.u.k. sławy, czy papierosy mi nie będą szkodziły". Usłyszałem ruch w swoim pokoju. Lekarze skończyli naradę. Poszedłem dowiedzieć się rezultatu konsylium. Ale generałowie zataili przede mną prawdę. Pomyślałem sobie wówczas o tym, że przecież ja ich dotychczas najwięcej informowałem o przebiegu choroby, że ja pierwszy zadzwoniłem wobec najwyższych sfer w Polsce na alarm i że, mój Boże, Marszałek nie taił przede mną wielu najściślejszych tajemnic państwowych... Dzisiaj wiem, że nie miałem racji, że to dr Wenckenbach zażądał kategorycznie, aby o beznadziejnym stanie chorego nie powiadamiać otoczenia. Nie chciał wytwarzać przy Nim przygnębienia. 327 Rozmyślania przerwało mi wołanie: — Adiutant! Pobiegłem do sypialni. Marszałek już tego dnia nie wstał. Nie wstawał i dni następnych, Około godziny szóstej wieczorem dr Mozołowski i dr Cianciara mieli dokonać zastrzyku z wyciągu wątrobowego. Marszałek zgodzi) się na ten zastrzyk z wielką niechęcią. Jeszcze w czasie przygotowań szeptał pod wąsem: „szubrawcy, łajdacy!". Nigdy na żadne zastrzyki się nie zgadzał i świadomość ulegnięcia nie lubianym doktorom musiała Marszałkowi być szczególnie przykra. Zabieg okazał się bolesny. Marszałek jęknął, po czym odwrócił się do wszystkich tyłem. Gdy lekarze wyszli, rzekł do mnie ze skargą w głosie: — Po co oni mnie tak męczą, dziecko? Powiedzcie czemu? Ja przecież idę na tę śmierć zupełnie spokojnie. Coś we mnie jęknęło. Jakżeż żal mi było tego Człowieka. W tej chwili nie widziałem w Józefie Piłsudskim Wielkiego Marszałka, twórcy niepodległości Ojczyzny, lecz biednego, chorego człowieka, którego zapewne kochałem. Z troską i żalem patrzyłem na Jego wychudłą postać, będącą nieledwie cieniem tej sprzed kilku miesięcy. Marszałek leżał niespokojnie, wciąż zmieniając pozycję, a że był słaby jako dziecko, męczył się i co chwila bezwładnie opadał na poduszki. Przez ściśnięte gardło powiedziałem: — Zastrzyki pomogą organizmowi bronić się. Taki zastrzyk to tyle dla ciała ludzkiego, co porządny odwód dla pierwszej linii. Ale te moje słowa rozgniewały Marszałka. — Tego jeszcze brakowało, żebyście wy zaczęli uprawiać agitację za doktorami. Uważajcie, żebym nie nazwał was szelmą. Pani Marszałkowa przyniosła jakiś przysmaczek dla „Ziuka". Była godzina między l i 2 w południe. Poszedłem na obiad. Służbę objął kpt. Miładowski. Z tą służbą, to już bardzo zaczęło się plątać. Przestaliśmy zwracać uwagę na godziny, dnie i noce. Siedzieliśmy dniami i nocami, najczęściej obaj i tylko nocami dzieliliśmy się sprawiedliwie. Spędzaliśmy je bezsennie, w ubraniu. Dla mnie ta ciężka służba była jedyną radością w nieszczęściu. Wydawało mi się, że nie mogąc pomóc Marszałkowi w odzyskaniu zdrowia, przyczyniam się chociaż w ten sposób do ulżenia Jego doli. 328 OSTATNIE DNI W GISZU Dni od 24 kwietnia do 4 maja były ostatnimi dniami Marszałka, spędzonymi w Generalnym Inspektoracie. W ciągu tych dni dziesięciu Marszałek już nie wstawał o własnych siłach, nie chodził, a w końcu już nawet sam nie mógł przekręcić się z boku na bok. Pewnego dnia powiedział: „są takie wózki... dla chorych". Mówiąc to, Marszałek nie patrzył na mnie a gdzieś w bok. Odpowiedziałem: „Tak jest" i spostrzegłem, że moje oczy też poczęły unikać oczu Marszałka. Poszedłem więc gdzieś na ulicę Krochmalną, gdzie znajduje się skład różnych sprzętów szpitalnych i wybrałem najlepszy wózek. Marszałkowi powiedziałem: „Naturalnie, że lepiej posuwać się w wózku, po co tracić siły na chodzenie. Prędzej Pan Marszałek przyjdzie do siebie". Marszałek machnął ręką: „głupstwa gadacie" — rzekł. Począł więc dzielić Marszałek Swój czas na leżenie w łóżku, siedzenie w fotelu i przejażdżki po pokojach w wózku. Kazał przysuwać się do różnych sprzętów, obrazów. W pokoju dr. Woyczyń-skiego wisiała nad kanapką fotografia Marszałka z 1926 r. zrobiona przez wachmistrzaPikiela, wieloletniego fotografa belwederskiego. Była to znana podobizna, na której Marszałek tryska tężyzną fizyczną i energią. Teraz kazał przysunąć wózek ku tej fotografii i patrzył. Twarz Jego, ta z portretu, i ta żywego człowieka były te same, a przecież jakże inne. Nie wiem, co Marszałek wtedy myślał, wiem tylko, co powiedział. Jakże boleśnie słowa te zabrzmiały w mych uszach! — Był — rzekł — taki silny, wspaniały Ziuk, i... nie ma. Ten czas przeszły, to był zabrzmiało to jakoś strasznie, że uczułem dreszcz. Był! Więc Marszałek mówił o sobie, za życia, jak o kimś, kto już odszedł... I mówił to spokojnie, nieomal z uśmiechem. 329 Spokój ten mnie przerażał. Boć jakżeż? Marszałek wiedział o swoim ciężkim stanie, wiedział, że stan ten pogarsza się z dnia na dzień, że siły opuszczają Go, uchodząc zeń jakby w popłochu, a tymczasem ani razu nie załamał się, ani razu nawet w na wpółprzytomnych majaczeniach nie zawołał o ratunek, nie pokazał śladu niepokoju, ani słabości ducha. Szedł ku Swemu przeznaczeniu jak podczas całego życia, z dumnie podniesioną głową, zamknięty w sobie i spokojny. Co innych napełniałoby trwogą i złamało, w Nim nie wypaczyło najdrobniejszego rysu charakteru. Z niezwykłym uporem trwał przy wszystkich Swych przyzwyczajeniach i zwyczajach. Rano i wieczorem czytywał gazety, jadał a właściwie prawie nic nie jadał o tych samych co zawsze godzinach. Kładł lub przyglądał się kładzeniu pasjansów, o wszystkim i wszystkich wyrażał się pogodnie, jak za czasów zdrowia. Choroba nie zmieniła w niczym Jego ustosunkowania się do spraw i ludzi. Przytomność umysłu wciąż Go nie opuszczała, a dokładne zdawanie sobie sprawy z zagadnień państwowych sprawiało, że wpadał niekiedy w niepokój i najczęściej polecał wówczas przywoływać ministra Józefa Becka. A w polityce rozgrywały się właśnie rzeczy poważne. Był to bowiem okres nawiązywania przyjacielskich stosunków Francji z ZSRR, a jednocześnie okres poprzedzający o kilka dni podróż ministra Pierre'a Lavala do Moskwy. Miał też Laval być również w Warszawie w celu złożenia wizyty Marszałkowi. Wizyta u nas miała odbyć się po wizycie w Moskwie. Marszałek wtedy powiedział krótko: „jak on, ten Laval, pojedzie przez Warszawę najpierw do Moskwy, a potem będzie chciał konferować, to ja go nie przyjmę. Niech sobie robi, jak chce, ale wtedy niech rozmawiają z nim inni". No i Laval zgodził się konferować najpierw w Warszawie, a potem w Moskwie. Niestety, konferencji z Marszałkiem odbyć już nie mógł. Stan zdrowia na to nie pozwolił. Minister spraw zagranicznych Józef Beck był, obok marszałka Prystora, ostatnim mężem stanu z którym Marszałek Piłsudski mówił o sprawach państwowych. Dnia 29 kwietnia Marszałek wezwał go i rozmawiał z nim przez czterdzieści minut. Nie byłem świadkiem tej rozmowy, mówiłem jednak o niej z ministrem. Powiedział mi wtedy: „zadziwiająca rzecz, jak Komendant przy takim ciężkim stanie fizycznym posiada nadzwyczajną jasność umysłu i pamięć!" Ale jednocześnie mówił o tym, że jest przerażony wyglądem Marszałka. Był stropiony i przygnębiony. Wiedziałem o głębokiej, synowskiej miłości Becka do 330 Marszałka i rozumiałem stan jego duszy. Podobnie jak pani Marszał-kowa nie mógł i nie chciał wciąż jeszcze uwierzyć w to najgorsze... Jednak jego przywiązane na dolę i niedolę serce biło już zapewne trwożnie i niespokojnie. Rozumiem doskonale, że wobec ostatnich dni Marszałka Piłsudskiego moje sprawy były niczym, ale cóż, byłem przecież tylko zwyczajnym człowiekiem. Dzisiaj myślę o sobie z tych dni ze wstydem. Wydawało mi się wówczas, że byłem u kresu wyczerpania nerwowego, że którejś nocy załamię się, że nie wytrzymam. Buntowałem się w duchu przeciw wszystkiemu, a nade wszystko przeciw Bogu i nauce. W milczeniu patrzyłem na krzątaninę obcych ludzi po pokojach, o dostęp do których Marszałek był tak zazdrosny. Kto wie, może ja jeden rozumiałem, jak bardzo Marszałek cierpiał, widząc siebie w rękach lekarzy. On, który jeszcze przed trzema laty, w Rumunii, podczas choroby powiedział do mnie: „Na całym świecie komunikaty o chorych piszą doktorzy, ale teraz sam chory napisze komunikat o sobie". Czułem ból Marszałka i chociaż sam tych doktorów sprowadzałem i chociaż rozumiałem, że są potrzebni, że pracują z oddaniem — nienawidziłem ich. Dziecinnie marzyłem godzinami o tym, jakby to było, gdyby Marszałek wyzdrowiał. Na pewno powiedziałby wtedy do mnie: „pootwierajcie szeroko okna, niech ten doktorski duch wywietrzeje!". Niestety, nic nie wskazywało na to, aby owe marzenia mogły przyoblec się w rzeczywistość. Stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień... MARSZAŁEK PIŁSUDSKI OPUŚCIŁ DZISIAJ GISZ... (4 MAJ 1935 r.) Marszałek już nie podnosił się sam z łóżka. Stracił siły zupełnie. Miał trudność nawet w utrzymaniu w ręku łyżki. Patrzyłem na to codziennie i codziennie serce rwało mi się z bólu na widok tej bezsilności. Dzisiaj jeszcze, ile razy zamknę oczy, mogę zobaczyć niemą skargę w spojrzeniu Marszałka, które rzucił mi w chwili, gdy z drżącej ręki wypadła mu pewnego razu szklanka. Powiedział wtedy: „No, widzicie sami... Nie ma Ziuka". A ja odpowiedziałem na to: „Każdemu, panie Marszałku, może przytrafić się, że upuści szklankę". Ale myślałem inaczej. Myślałem o tym, że, Jezus Maria, Marszałek Piłsudski i tym razem się nie myli, że oto słychać już kroki zbliżającej się Przemiany. Pamiętam tę noc doskonale. Przez okno wpadło do pokoju nieśmiało światło budzącego się dnia. Z sąsiedniego pokoju dochodził stłumiony szept. Rozmawiał z pielęgniarką kpt. dr Henryk Cianciara, dyżurujący tej nocy ze mną do spółki. Siedziałem przy nocnym stoliku, przy łóżku Marszałka, i kładłem pasjansa. Marszałek już nawet nie patrzył, ale stare przyzwyczajenie sprawiało, że fakt ten był Mu miły. Milczał i tylko od czasu do czasu jęknął. W pewnej chwili uniósł rękę i wskazał na wiszącą nad łóżkiem fotografię Swej Matki. —" Panna Billewiczówna — powiedziałem. Była to bowiem fotografia pani Marii Piłsudskiej z czasów panieńskich. Marszałek kiwnął głową. — Kochana mamusia — rzekł — czeka już na swego Ziuczka. I ciocia Żuła czeka i Broniś czeka... I tylu moich żołnierzy do defilady się szykuje... Musi być wszystko sztram [!]. Zawsze dotychczas starałem się złe myśli Marszałka obracać w żart. To śmiałem się, to mówiłem coś, z czego wynikało, że 332 wydają mi się one zupełnie niedorzeczne. Ale teraz nie znalazłem żadnych słów, a uśmiechnąć się bałem, aby zamiast uśmiechu nie wypełzł mi na twarz jakiś nieprawdziwy grymas. Siedziałem więc w milczeniu, tylko głowę pochyliłem nisko, aby nie ukazać Marszałkowi swego bezradnego bólu. Tymczasem Marszałek począł coś sam do siebie szeptać i, swoim zwyczajem, rozkładać ręce. Trwało to długą chwilę. Wreszcie zwrócił do mnie głowę i rzekł: — Trzeba się przenieść do Belwederu. I już nic więcej wówczas nie powiedział. Pięć zwykłych słów! Mówił je do mnie tyle razy, ale dzisiaj zabrzmiały mi w uszach jak dzwony pogrzebowe. Zrozumiałem je od razu. Mówiły do mnie tak: „Chcę umrzeć w Belwederze". Znałem przecież obyczaje i przyzwyczajenia Marszałka doskonale, wiedziałem, że przy oznakach każdej niedyspozycji uciekał z Belwederu natychmiast, aby, jak sam mówił, nie naprowadzać atmosfery choroby do swego domu. Chęć powrotu w progi tego domu podczas tak ciężkiej niemocy nie mogła być niczym innym jak pewnością, że zbliża się ostatnia godzina... Był to dla mnie znak tak wyraźny, że zakomunikowałem o nim generałowi Śmigłemu. Mówiłem o tym też bodaj nazajutrz z płk. Wendą i płk. Strzeleckim. Nadzieja, która żyła we mnie jedynie słowami pani Marszałkowej, pełnej głębokiej wiary w powrót do zdrowia, uległa wtedy zupełnemu załamaniu. Tak ciężko było przyzwyczaić się do tej myśli... Doktorzy uradzili, że to bardzo niebezpiecznie przenosić się teraz do Belwederu: „trzeba poczekać na chwilową chociaż poprawę". Ale mnie wciąż dzwoniły w uszach niewypowiedziane słowa: „chcę umrzeć w Belwederze", i upierałem się przy opuszczeniu Giszu. Zresztą sam Marszałek powtórzył swoje życzenie jeszcze kilkakrotnie. Pani Marszałkowa też uważała, że w Belwederze będzie lepiej. Nadszedł dzień 4 maja. Po pięknej wiosennej pogodzie, zrobiło się nagle chłodno. Wprawdzie słońce świeciło pięknie, lecz wiał przenikliwy wiatr, który sprowadził później śnieżyce i mróz, co zwa-rzyły rozwijającą się już na dobre zieleń. Tego właśnie dnia, wieczorem, miał Marszałek opuścić progi Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych na wieki... Wszystko przygotował gen. Rouppert. Wieczorem, o zmroku, podjechała pod tylne wejście sanitarna karetka, prowadzona zamiast 333 przez szofera przez dowódcę kolumny samochodowej Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, porucznika Kawale. Poszedłem do Marszałka i powiedziałem, że za chwilę przeniesiemy się do Belwederu. Marszałek kiwnął głową w milczeniu, ale nie wykazał żadnego zainteresowania tym, jak to te przenosiny mają się odbyć, a mnie nie chciało wprost wyjść z gardła, że mają odbyć się na noszach, w karetce sanitarnej... Bałem się, że Marszałek zaprotestuje, że będzie chciał się ubrać i jechać zwykłym samochodem. Ale Marszałek zdawał się pozornie nie wykazywać najmniejszego zainteresowania chwilą bieżącą. Leżał nieruchomo w łóżku i błądził wzrokiem po pokoju, coś od czasu do czasu szepcąc do siebie. Moje obawy były zresztą, jak się dowiedziałem później, płonne. O sposobie opuszczenia Giszu powiadomiła męża pani Marszałkowa. Przenieśliśmy z sanitarki nosze. Zwykłe, żołnierskie nosze, złożone z drewnianej ramy, obciągniętej płótnem. Postawiliśmy je w moim pokoju na podłodze i przykryli najpierw pledami, ułożonymi w ten sposób, aby można nimi było okryć Marszałka szczelnie. W wezgłowiu położyliśmy poduszkę. Tak przygotowane nosze wnieśliśmy do sypialni i ustawiliśmy na ziemi przy łóżku Marszałka. Bardzo lękałem się spojrzeć na Marszałka. Te nosze, ten widomy znak zupełnego wyczerpania fizycznego musiał przecież sprawić ból choremu. A ja tak nie chciałem niczym sprawić Mu bólu... Myślałem, że może rozgniewa się, wyrzuci nas wszystkich razem z tymi noszami. Wiedziałem, że wynieślibyśmy się bez słowa. Ale Marszałek nie rozgniewał się ani nas nie wyrzucił, przeciwnie — uniósł brwi w górę i uśmiechnął się. Wskazał przy tym ruchem głowy na nosze. — Wszystko gotowe, panie Marszałku — odezwał się generał Rouppert. Marszałek coś szepnął. Pochyliłem się i usłyszałem słowa: — Dobrze, dobrze, tylko wypalę papierosa. Podałem „marszałkowskiego", wyrabianego specjalnie dla Marszałka. Palił spokojnie i bez słowa. Gdyby nie nadzwyczajna chudość twarzy, bladość i przygasły wzrok, mógłbym łudzić się, że Marszałek jest ten sam co przed paru miesiącami — zdrów. Jeden rzut oka na panoszące się w sypialni nosze, rozwiewał natychmiast złudzenie i przyprowadzał mi na myśl [!] ponurą rzeczywistość. Oprócz nas, adiutantów, był generał Rouppert, płk dr Jan Czyż i ppłk dr Stefan Mozołowski. Wspólnymi siłami unieśliśmy z łóżka 334 bezwładnego niemal Marszałka i ułożyliśmy na noszach. Owinęliśmy Go starannie i przykryliśmy pledem futrzanym. Marszałek przez cały czas milczał i wciąż zachowywał jakby zdziwiony wyraz twarzy. Raz tylko jęknął cicho, ale i wtedy nie opuścił uniesionych ku czołu brwi. Wzięliśmy na barki drogi ciężar i ponieśliśmy ostrożnie, powoli, ku tylnemu wyjściu. Blady ze wzruszenia woźny Władysław Malesa odsunął kotary i szeroko otworzył drzwi. Zeszliśmy po schodach i wnieśliśmy Marszałka do karetki. Było już zupełnie ciemno, około godziny ósmej wieczorem. Nikt nie widział tych tragicznych przenosin i tylko my jedynie byliśmy ich żałosnymi świadkami. Weszliśmy w kilku do karetki i pojechaliśmy przez Aleję Szucha, plac Unii Lubelskiej i ul. Bagatelę do Belwederu. Ale my wciąż jeszcze staraliśmy się utrzymywać chorobę Marszałka Piłsudskiego, tak jak mieliśmy raz na zawsze przykazane, w najściślejszej tajemnicy. Nie zatrzymaliśmy się więc przed frontem pałacu, gdzie zawsze kręciła się służba, żandarmi i wiele osób cywilnych, lecz nieużywanym wejściem bocznym podjechaliśmy na tył pałacu, od strony parku, pod same drzwi pokoju Narożnego. Tutaj wynieśliśmy Marszałka i złożyli na łóżku przygotowanym już uprzednio przez panią Marszałkową. Na tym samym, na którym dokładnie w osiem dni później zakończył swój żywot. Z ciężkim sercem opuszczałem tego wieczora Belweder. Zamiast do domu, powlokłem się w ciche uliczki za parkiem belwederskim i długo krążyłem po nich, popatrując od czasu do czasu na majaczący pośród drzew pałac. Wszystko wokoło było jeszcze po staremu. Posterunki żandarmerii ze szwadronu ochrony zmieniały się regularnie, cywilni panowie z brygady policji pełniącej służbę w tym rejonie spacerowali z minami beztroskich gapiów, konny policjant stojący przy wejściu na dziedziniec nudził się po staremu, a przechodnie zaglądali w jasno oświetlone okna z jednakową ciekawością. Jakże wiele miało ulec tu zmianie w ciągu tak niewielu dni... Powróciłem do Giszu i zawezwałem Malesę. — Trzeba sprzątnąć — powiedziałem i starym przyzwyczajeniem wiedziony, dodałem: „Na jutro musi być wszystko gotowe, Pan Marszałek może wrócić w każdej chwili". I zaraz potem szarpnęło mnie coś za serce. W każdej chwili... Inna chwila od chwili powrotu przyszła mi wtedy na myśl. 335 „JA MUSZĘ, MUSZĘ..." Dni choroby Marszałka spadały na mnie ciężarem lat. Nie do wiary prawie mi się dziś wydaje, że od tragicznej przeprowadzki z Giszu do Belwederu, do chwili zgonu upłynęło ich zaledwie osiem. Jeszcze dzisiaj mi się zdarza, że nagle budzę się w nocy spocony ze strachu: „zasnąłem, a tu, przecież Marszałek chory". A potem przychodzi świadomość i smutek. Każdą chwilę spędzałem w napięciu nerwów i czujności. Stan Marszałka był prawie jednolicie ciężki i może tylko dwa razy zdarzyło się, że przychodziła lekka poprawa. Było to jednak tylko złudzenie, rozwiewane rychło stanami pogorszenia, zupełnym bezwładem, lub też nadmiernym podnieceniem. Bólów wielkich Marszałek nie doznawał i to było jedyną naszą pociechą w bezmiarze smutku, przygnębienia i najgorszych przeczuć, które później już przemieniły się w nieubłaganą pewność. Gdy czynniki najwyższe przekonały się o groźnych postępach choroby, postanowiono wydać komunikat, aby przygotować opinię publiczną do ciosu, który miał wkrótce naród polski spotkać. Komunikat miał ukazać się w poniedziałek 13, lub wtorek 14 maja... Zamiast niego ukazał się już niestety, inny komunikat... Tak więc biegły dni w Belwederze w smutku i przygnębieniu. Później dowiedziałem się, że dr Antoni Stefanowski rozmówił się z księdzem Władysławem Korniłowiczem, żeby ten był wciąż w domu, przy telefonie, gotowy na każde wezwanie. W pierwszej chwili, gdy mi o tym powiedziano, wydało mi się to czymś w rodzaju przestępstwa wobec wiary we własne siły lekarskie, ale później zrozumiałem, że było to właściwe zrozumienie swego obowiązku. Nadszedł dzień 10 maja. Marszałek począł wpadać w na wpółomroczenia, mówił słowa bez związku, groził komuś, na kogoś krzyczał, gniewał się, to znowu 336 ogarniała Go żałość. „Ziuk biedny, Ziuczek..." powtarzał, a nam wszystkim serce rwało się na strzępy. Staliśmy bezradni i na nic nie przydatni. Siostra [ ] pocieszała nas: „Taki stan dla chorego najlepszy — mówiła — chory nie cierpi". Ale my jej nie wierzyliśmy, my znaliśmy Marszałka, my wiedzieliśmy, że dla Niego nie śmierć była straszna, tylko ten stan bezsilności. Ale nie mówiliśmy jej tego, niech się jej zdaje, jak się zdaje. Mijały godziny, a w Narożnym pokoju wciąż było słychać głos Marszałka. Pani Aleksandra prawie nie odstępowała łóżka. Wciąż jeszcze była pełna wiary i najlepszych nadziei. Podziwiałem tę jej niezłomną ufność w to, że: „Ziuk nie tyle potrafi znieść". Nikt jej tej wiary już nie odbierał. Kto by miał tak twarde serce, aby jej tę wątłą roślinę wyrwać. Gdy później, już w wiele miesięcy po nieszczęściu, była o tym mowa, Pani Marszałkowa zrobiła mi za przyznanie się do wątpliwości, jakie miałem już od dłuższego czasu, gorzką wymówkę. Gdy wieczorem zacząłem wsłuchiwać się w bezładną już plątaninę słów Marszałka, zauważyłem, że z chaosu ich wciąż wyłaniały się słowa: Laval, ja muszę, Rosja. — Ja muszę, muszę — powtarzał z naciskiem i irytacją. Domyśliłem się, że Marszałek ma na myśli niedoszłą do skutku konferencję z francuskim ministrem spraw zagranicznych Pierre Lava-lem, który właśnie przebywał w Warszawie i miał stąd pojechać do Moskwy. Na chybił-trafił powiedziałem: — A może by tak, panie Marszałku, Becka sprowadzić? Marszałek momentalnie uspokoił się. — To, to, to, no tak, Becka. I potem zaczął znowu gniewać się, jakby za to, że nie domyśliliśmy się tego już dawno. Podszedłem do telefonu i połączyłem się z mieszkaniem ministra. Zgłosił się woźny. — Jest pan minister? — Jest, panie kapitanie, ale tu u nas raut. — Jaki raut? — Przyjmujemy tego Lavala. — To nic, poproście pana ministra do aparatu. Za chwilę usłyszałem w słuchawce: 337 — Hallo, tu Beck. Przedstawiłem sprawę i prosiłem, aby minister przyjechał zaraz, to na pewno Marszałka trochę uspokoi. — Dobrze, już jadę. W kilka minut później minister Beck był już w Belwederze. Przyjechał tak „jak stał", a więc we fraku, przepasany jakąś wielką wstęgą, przy wielu orderach. Opuścił raut incognito, aby nie wzbudzać jakichś domysłów. I tak już od plotek w związku z niedojściem do skutku audiencji Lavala u Marszałka, aż się roiło w Warszawie. Minister usiadł na chwilę w adiutanturze, a ja poszedłem zapytać Marszałka, czy może wejść. — Dobrze, dobrze, ja czekam. Na widok wchodzącego ministra, którego synowskiego uczucia i przywiązania zdaje się był pewny zupełnie, Marszałek Piłsudski rozpromienił się cały. — Kochany, kochany Beck. Beck skłonił się służbiście i gorliwie, tak jak już pewnie nikomu w życiu kłaniać się nie będzie i począł mówić o konferencjach z Lavalem. Starał się dobywać swobodnego tonu, silił się nawet na uśmiechy, ale ja widziałem, jak mu drżały usta. Ciężka była noc z 10 na 11 maja. Sen-pocieszyciel nie chciał się zjawić. Marszałek co kilka, kilkanaście minut budził się, majaczył, mówił podniesionym głosem, wołał adiutantów, to znowu wypędzał ich, chciał pić a otrzymawszy napój — nie chciał go brać do ust; chciał przenosić się na wózek, to znowu wracać na łóżko, narzekał na niewygodne poduszki, to znowu zaczynał straszliwie gniewać się na coś, czego nie mogliśmy się domyśleć. Biednej, znużonej pani Marszałkowej nie mogliśmy za nic uprosić, aby odpoczęła. My adiutanci, chociaż to były niby zmiany, wciąż siedzieliśmy prawie wszyscy razem. Rotmistrza Hrynkiewicza, który niedawno przeszedł trudną operację, wypędziliśmy prawie siłą, aby się przespał. Pani Marszałkowa przysyłała nam czarną kawę i wino, i tak się krzepiąc, trwaliśmy. Był też zawsze jeden lekarz, a gen. Rouppert wpadał dniem i nocą. Panienki trzymała pani Marszałkowa w swoim pokoju, Marszałek bardzo wiele razy przywoływał to jedną, to drugą, albo i obie razem. Biedne dziewczynki! Blade, wystraszone, prawie oniemiałe, patrzyły na ojca z bólem i ze ściśniętym na pewno sercem. Ale 338 były to przecież córki Marszałka Piłsudskiego... Na ich twarzach człowiek obcy nic nie powinien wyczytać, ich ból miał być tylko dla nich samych. Dzień zaświtał i wreszcie zjawił się w pełnym blasku, w Narożnym blady cień Marszałka wciąż miotał się bezsilnie w pościeli. 11 maj Już pierwej zgłaszał się do pani Marszałkowej generał Wieniawa--Długoszowski, chciał czymkolwiek usłużyć, coś dla Komendanta zrobić. Wiedział, że obcych twarzy Marszałek nie znosił. „Posiedzę — mówił — poopowiadam facecji, może choć na chwilę o chorobie zapomni". Spotkawszy mnie przed paru dniami, też mi to powtórzył. Zadzwoniłem do niego dzisiaj: „Niech pan generał przyjdzie" — poprosiłem. Gdy przyszedł, poprosiłem go do pokoju księżnej Łowickiej, a sam poszedłem do Narożnego. Marszałek leżał na wózku. Był znacznie spokojniejszy niż w nocy i rankiem. Tylko za dnia zmizernie-nie było podwójnie wyrazistsze, aż przygnębiające. — Przyszedł Wieniawa, panie Marszałku, czy może wejść? Marszałek patrzył na mnie nie widzącymi oczami i nic nie odpowiedział. Zapytałem powtórnie. Teraz w oczach Marszałka zapaliły się jakieś blaski, na usta wybiegł blady, słaby uśmiech. — Wieniawa... — wyszeptał. Wydało mi się to wystarczające, aby generała sprowadzić. Widok zmienionej twarzy Marszałka musiał na gen. Wieniawie wywrzeć wrażenie wstrząsające, gdyż zamiast wesoło opowiadać, stanął w miejscu, milcząc i tylko spoglądając w przerażeniu na cień swego Komendanta. Ja, patrząc codziennie na postępy choroby, mniej odczuwałem zmiany, ale człowiek, który nie widział Marszałka ze dwa miesiące musiał być wstrząśnięty. Nigdy nie zapomnę wyrazu rozpaczy w oczach biednego generała Wieniawy. Marszałek patrzał na generała przez chwilę, jakby na obcego. Myślałem, że może go już nie pozna. Ale nie... Za chwilę twarz rozjaśniła Mu się. — Wieniawa... Generał już się opamiętał. Zabrzęczały ostrogi, twarz ożywiła się. — Tak jest, Komendancie. 339 Tymczasem Marszałek począł nagle wymyślać. Wiedziałem, co ostatnio zaprzątało Jego myśli, więc też bez trudu odgadłem co ma na myśli. — Pan Marszałek — rzekłem — wciąż myśli o Lavalu i Francuzach. — No tak, właśnie. Tymczasem gen. Wieniawa, zdaje się, odzyskał już zupełnie równowagę. — Nie trzeba, Komendancie, o nic się martwić. Już tam nimi Józef (Beck) się zajmuje. On pewnie już Komendantowi wszystko meldował. Marszałek poruszył się z trudem. — Tak — rzekł — meldował. To przecież jego obowiązek. Generał Wieniawa począł coś opowiadać. Marszałek leżał bezwładnie i tylko od czasu do czasu uśmiechał się. W pewnej chwili głowa Marszałka osunęła się. Uniosłem poduszkę, poprawiłem na niej głowę. Marszałek Piłsudski spojrzał na mnie i rzekł: — Drogie dziecko... Były to ostatnie słowa, które wypowiedział do mnie bezpośrednio Marszałek Piłsudski. PO ZWŁOKI MATKI Marszałek Piłsudski w swej ostatniej woli wyraził życzenie, aby sprowadzić do Polski zwłoki Jego matki, spoczywające w miejscowości Suginty w Litwie. Na mnie przypadł zaszczyt wykonania tego testamentu. Minister Beck wydał polecenie posłowi w Rydze p. Zygmuntowi Beczkowiczowi, aby przeprowadził w tej sprawie rozmowę z posłem litewskim. Jak wiadomo, nie było podówczas bezpośrednich stosunków dyplomatycznych między Warszawą i Kownem i musiała być użyta taka okrężna droga. Po parodniowym namyślaniu [!] nadeszła odpowiedź: „Rząd litewski nie ma nic przeciw temu, aby kpt. Mieczysław Lepecki w towarzystwie dyr. Czesława Kadenacegol przybył na Litwę w celu dokonania ekshumacji zwłok Marii z Bil-lewiczów Piłsudskiej". Ponieważ istniała wątpliwość, czy będę mógł na terenie Litwy przebywać w mundurze oficerskim, przeto zapytano o to znowu via Ryga. Odpowiedź nadeszła przychylna, ale zaraz następnego dnia rząd litewski cofnął zezwolenie, wyrażając obawę o możliwość „ewentualnego zbeszczeszczenia tego munduru przez niechętnie do Polski ustosunkowaną ludność". W rezultacie pojechałem po cywilnemu. Podróż do Kowna odbyliśmy samochodem przez Orany i Ałytus (Olitę), przybywając na miejsce pod koniec maja 1935 r. W Kownie przebywał wówczas p. Tadeusz Katelbach, korespondent „Gazety Polskiej", spełniający rolę polskiego agenta dyplomatycznego. W jego towarzystwie złożyliśmy wizyty: ministrowi spraw wewnętrznych Jona- 1 Czesław Kadenacy — syn starszej siostry Marszałka Piłsudskiego, Zofii Kade-nacowej, zmarłej w Warszawie dn. 3 lutego 1935 r. i pochowanej dn. 8 lutego w Wilnie. 341 sowi Rustejce, o którym opowiadał mi premier Aleksander Prystor, że był jego kolegą szkolnym z Koszedar i że nigdy go nie podejrzewał o litewski nacjonalizm, oraz jego zastępcy — wiceministrowi Bałysowi Gedrajtisowi. Obaj dygnitarze mówili biegle po polsku i nie potrzebowaliśmy w rozmowie uciekać się do jakiegoś języka innego, czy też korzystać z pomocy tłumacza. Przyjęto nas grzecznie, ale ozięble i w sposób nie robiący [!] zaszczytu litewskiemu poczuciu gościnności. Pan Kadenacy, jako członek rodziny Piłsudskich, złożył kurtuazyjną wizytę w pałacyku pana prezydenta republiki, gdzie wpisał się do książki. Po załatwieniu formalności, na trzeci dzień po przybyciu do Kowna, udaliśmy się w drogę do Sugint. Towarzyszyli nam pp. Katelbach i Kazimierz Narutowicz, bratanek prezydenta Gabriela Narutowicza i właściciel ziemski na Żmudzi. Kowno opuściliśmy po obiedzie i przed przybyciem do Sugint spędziliśmy noc w majątku gościnnych państwa Brzozowskich. Staropolska atmosfera tego szlacheckiego dworu, gdzie najlepsze tradycje rycerskie łączyły się z tradycją martyrologii polskiej w ubiegłym półtorawieczu, uzmysłowiła nam naocznie, czym wciąż jeszcze była „Litwa". Do Sugint przybyliśmy dnia l czerwca o ósmej rano. Władze litewskie spotkały nas przy kościele suginckim, na cmentarzu naczelnik powiatu oświadczył w dobrej polszczyźnie, że znajduje się tutaj w charakterze asysty a nie władzy. Wokół starannie utrzymanego grobu ś.p. Matki Marszałka Piłsudskiego zebrał się liczny tłum, złożony z delegacji wszystkich towarzystw polskich z Litwy, okolicznego ziemiaństwa i ludu polskiego, a ponadto ze znacznej grupy przedstawicieli ludności polskiej Kowna, przybyłej w sześciu autobusach i jedenastu samochodach osobowych. Ksiądz Adolf Bielski, proboszcz sugincki, siwy staruszek, wzruszony ofiarą tysiąca litów złożoną na kościół, starał się, aby ceremonia wypadła jak najbardziej uroczyście. Aczkolwiek Litwin, wygłosił zarówno przy mogile jak i w kościele kazania polskie, czym wzbudził żywą wdzięczność pośród zebranych Polaków. Aktu ekshumacji dokonano między godziną 9.30 i 11.30, po czym prochy zostały złożone do tej samej metalowej trumny, w której przewożono ciało ś.p. Marszałka Piłsudskiego z Warszawy do Krakowa. W urzędzie parafialnym sporządzono następujący dokument: Akt ekshumacji. 342 Odpis Akt exhumacji Działo się w Sugintach powiatu Uciańskiego w Republice Litewskiej dnia l czerwca roku 1935, w obecności ks. Adolfa Bielskiego, proboszcza parafii Sugintskiej, p. dyrektora Czesława Kadenacego, kapitana Mieczysława Lepeckiego, p. Tadeusza Katelbacha, p. Kazimierza Narutowicza, oraz przedstawicieli władz miejscowych. Zgodnie z wolą Pierwszego Marszałka Polski ś.p. Józefa Piłsudskiego i za zezwoleniem władz Republiki Litewskiej zostały exhumowane zwłoki ś.p. Marji z Billewiczów Piłsudskiej, żony Józefa, Matki Pierwszego Marszałka Polski, z cmentarza miejscowego, przykościelnego, i złożone do trumny metalowej, w której poprzednio były przewożone zwłoki ś.p. Pierwszego Marszałka Polski z Belwederu w Warszawie do Krakowa na Wawel. Ks. A. Bielski Czesław Kadenacy Miecz. Lepecki kpt. Tadeusz Katelbach Kazimierz Narutowicz Nadzwyczaj uroczyście i podniośle wypadła eksportacja z Sugint do granicy polskiej. Długi sznur aut, poprzedzany przez samochód korporacji akademickiej Lauda, jadącej z rozwiniętym sztandarem spowitym krepą, i przez samochód-karawan — zdążały w milczeniu przez ciche wioski litewskie, niby odległe echo imponujących uroczystości pogrzebowych w Warszawie i w Krakowie. Na granicy, pochód Polaków litewskich zatrzymał się. Jątrząca się rana — kordon litewski — stanął między nimi i zwartymi oddziałami wojsk polskich, salutujących w milczeniu. Jak wiadomo ciało Marii z Billewiczów Piłsudskiej wraz z sercem Marszałka spoczęło na cmentarzu Rossa w Wilnie pod płytą grobową ze wzruszającym napisem: „Matka i serce syna". Dnia l września 1939 r. zapytałem panią Marszałkową Piłsudską, czy może by należało wynieść Serce z Wilna. — Niech będzie wśród żołnierzy, niech im w obronie pomoże — odpowiedziała. 343