JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI HERBATA DLA WIELBŁĄDA czyli sprawy i sprawki detektywa McCoya Wydawnictwo Literackie 2004 I - Tylko się nie oddalaj. - Boisz się? Jodie rzuciła McCoyowi spojrzenie kogoś, kto nie tyle liczy na pomoc, co jej bezwzględnie żąda, i to pod groźbą zemsty. Spojrzenie - cyrograf, podpisany atramentem wiążącym silniej niż krew. Obciągnęła spódniczkę i ruszyła lekkim krokiem w kierunku grupy rozmawiających biznesmenów, nad którymi wzgardliwym spokojem i elegancją królował Jerry Springfield. Już od trzech lat we dwoje próbowali go dopaść, nie zawsze godnie znosząc tragiczne porażki i podłe docinki kolegów. Dwadzieścia osiem zabójstw w ciągu czterech lat. Morderstw nie mieszczących się w wyświechtanym pojęciu zbrodni, popełnianych wyłącznie na trzydziestoletnich, eleganckich i jasnowłosych kobietach. Sprawca zabijał zawsze w ten sam sposób, przekłuwając serce jakimś szpikulcem czy bagnetem. Następnie rozbierał swoje ofiary, precyzyjnie pokrywał prawą połowę zwłok czarnym lakierem w sprayu i wkładał w ranę na piersi krótko przyciętą łodygę czerwonego goździka. Ciała odnajdowano w parkach, w różnych miastach całego kraju, ale morderstwa były popełniane gdzieś indziej. Nie wiedzieli więcej - na nic się zdały analizy prywatnych i służbowych podróży bogatych obywateli czy próby odnalezienia organicznych śladów oprawcy. Dopiero po czterech latach desperackich poszukiwań z niespodziewaną pomocą przyszedł im zwykły bubel, fabryczna niedoróbka. Przed miesiącem doszło do kolejnego morderstwa. Choć jego rytuał nie różnił się od pozostałych, to w samym wykonaniu pojawiła się wyraźna nowość - prawa strona zamordowanej kobiety była polakierowana niestarannie, tylko w trzech czwartych. Myśleli nawet, że to sprawka jakiegoś niechlujnego imitatora „Goździka”, zwiastun makabrycznej mody na morderstwa formuły black and white, ale po dwóch dniach, wieczorem, Jodie zadzwoniła do McCoya i kazała mu natychmiast przyjechać, ponieważ „od zaprzyjaźnionej policjantki z jednego z miast na północy” dostała właśnie świeży numer lokalnej gazety, „najciekawszy, jaki kiedykolwiek czytała”. Choć porucznik, jak zawsze o tej porze, był już pijany, jej podniecenie wyrwało go z czeluści domu. Wezwał taksówkę, wychylił szklankę whisky i ruszył. Kwadrans później trzymał przed sobą gazetę i zakreślony fragment artykułu: „Wczoraj doszło do niezwykłego napadu na sklep chemiczny na rogu ulic Bacona i Hoppera. Około dziesiątej rano, zaraz po otwarciu, pojawił się nieskazitelnie ubrany mężczyzna w czerni i bieli...” McCoy z udawanym niesmakiem odsunął od siebie gazetę. - No nie?!... To jakiś pic! W czerni i bieli na skrzyżowaniu Bacona i Hoppera???! Na sztuce się nie znał, ale plakaty z wystaw Bacona, Hoppera - tuż obok Rossettiego i Klee - wisiały w pokoju Marty, otwierając w beżowych ścianach feeryczne okna, więc wiedział, że czerń i biel mają się do tych nazwisk jak czerwony goździk... - Nie pieprz, czytaj dalej! - zniecierpliwiła się Jodie. „...Zapamiętałem go dobrze, tacy tu nie przychodzą - mówi sprzedawca. - Zjawił się przedwczoraj, kupił puszkę farby. Wczoraj znowu przyszedł. Podszedł do mnie i wysyczał, że puszka była niepełna. Miał oczy jak żmija. Potem stanął przed półką z farbami i strącił wszystkie jednym ruchem laski, jak gdyby grał w golfa. I spytał, ile ma za to wszystko zapłacić...” - Sprawdzałam, zapłacił kartą, rozumiesz?! Jerry Springfield, inwestor giełdowy! - wykrzyknęła, ale nazajutrz musiała powtórzyć mu wszystko, bo McCoy był w stanie, który pewni lekarze i adwokaci nazywają „pomrocznością jasną”, a który cechuje tylko pozorne uczestnictwo w zdarzeniach. McCoy, siedząc przy barze, obserwował Jodie - widział, jak trzydziestoletnia policjantka, elegancka i w jasnej peruce, zręcznie wplata się w krąg biznesmenów, jak ze świetnie udawanym oporem daje się zaprosić do tańca. Pił rozsądnie, lekkie mieszanki wermutu z wódką. Był w doskonałej formie. Po godzinie, kiedy Springfield zaczął nawiązywać z Jodie niemal intymny kontakt, McCoy przypomniał sobie, skąd zna nazwę koniaku stojącego na półce dokładnie na wysokości jego wzroku. Było to nazwisko pisarza, którego książkę o facecie w amsterdamskiej knajpie czytała właśnie jego córka. Poprosił barmana o duży kieliszek „francuskiego autora”. - Uuuuu, ciężka lektura - skrzywił się po wypiciu, a kiedy zobaczył, że Jodie i „Goździk” zaczynają się szykować do wyjścia, poprosił o dużą piersiówkę whisky, rzucił na stół setkę i ruszył do drzwi. Wyszedł za nimi dosłownie po piętnastu sekundach, widział, jak wsiadają do samochodu, podniósł rękę, żeby wezwać taksówkę, powiedział coś do kierowcy. - Za tamtym autem - wybełkotał zabagnionymi ustami i poczuł, że skóra marszczy mu się na całym ciele. Był w domu, leżał w mokrej pościeli. Nie miał pojęcia, jak się tu znalazł. W sinym świetle zobaczył, że jest piąta rano. - Kurwa! Nie, nie! - wrzasnął w poduszkę i wbił zęby w poszwę. Chwycił słuchawkę. Do kogo chciał dzwonić? Na komisariat? Do kapitana? Do Jodie?! W ubraniu, jak leżał, rzucił się do drzwi, zbiegł ze schodów na złamanie karku i wyszedł na ulicę. Było pusto. Przykucnął, wsadził sobie pięść do ust i zacisnął zęby, żeby nie wrzeszczeć. Wrócił, włączył radio, szukał nerwowo po całej skali, ale odbiornik ożywiał się tylko muzyką, nie przepuszczając ani jednego mówionego słowa. Nic - żadnych informacji. A przecież bębniliby do upadłego, bez względu na porę. Spojrzał na zegarek - wskazówka sączyła sekundy powoli, jak kroplomierz tran albo olej. Przypomniał sobie o butelce whisky, którą wyniósł z klubu. Wypił zawartość do dna dwoma głębokimi łykami. Skóra znów mu przyległa do kości, położył się, doczekał do szóstej z drżeniem, które dało się znieść. Pierwszy poranny dziennik zaczynał się od sensacyjnej wiadomości o aresztowaniu słynnego „Goździka”. Sukces był dziełem porucznik Jodie Meyer, która minionej nocy zrobiła z siebie przynętę, zwabiła zbrodniarza, zgodziła się na nocny spacer po lesie, a następnie, w chwili gdy mężczyzna wyciągnął z rękojeści laski długi sztylet, wyjęła pistolet, zraniła go w rękę i zadzwoniła po pomoc. „Dlaczego wybrała się pani sama na tak niebezpieczną akcję?” - pytał dziennikarz. „Po tylu nieudanych próbach już nikt nam... już nikt mi nie wierzył, że coś z tego wyjdzie”... II - „Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to nie nasrać ci w kartotekę. I pensja z góry na przyszły miesiąc, choć nie powinienem, bo przepijesz” - to ostatnie słowa, jakie usłyszałem od komendanta Folletta. Potem, kiedy wystąpiłem o licencję na prowadzenie jednoosobowej firmy detektywistycznej, dostałem od niego tylko jednego maila. Napisał, że wyraża zgodę ze względu na moją córkę, ale przez rok, co dwa tygodnie, mam się zgłaszać do ambulatorium w komendzie na badanie krwi i moczu. Odpłatne, bo przecież nie jestem już policjantem, ale i tak - jak napisał - „robi mi łaskę”. I jeśli tylko znajdą choć ślad alkoholu, podrze licencję i osobiście wystąpi o odebranie mi praw rodzicielskich. Więc nie będę wam mówił, że jestem tu z własnej woli. Jestem tutaj, bo muszę. Bo jeśli znowu się napiję, to stracę córkę. A moja córka straci dom, bo w tym mieście nie mamy nikogo, a od kiedy zginęła moja żona, czyli od czterech lat, dalsza rodzina w ogóle przestała się do nas odzywać. Ale i tak bym tutaj nie przyszedł, gdyby komendant nie kazał mi wziąć również udziału w dziesięciu mityngach. A teraz możecie mnie wyrzucić, bo - jak widzicie - jestem tu tylko po to, żeby ratować własną dupę. Kiedy skończył, szybko przeniósł wzrok z podłogi na sufit, prześlizgując się spojrzeniem po bezkształtnej masie wpatrzonych w niego twarzy jak po plamie tłuszczu. Krew napłynęła mu do policzków, poczuł sztywnienie karku. - Witaj, przyjacielu. Wszyscy przychodziliśmy tutaj w ten sposób. I jeszcze niejedno o nas usłyszysz, od nas samych. Tylko przychodź. Możesz na nas li... Zanim mężczyzna, który przedstawił się na początku mityngu jako „Carl alkoholik”, zakończył swoją deklarację, McCoy usłyszał gwałtowny aplauz, nienaturalnie głośny, jak z włączonego znienacka radioodbiornika. Mechanicznie spojrzał przed siebie i nagle bezkształtna masa zaczęła się rozszczepiać w rysy przyjaźnie uśmiechniętych twarzy - kobiecych i męskich, starych i młodych, pięknych i oszpeconych, mniej lub bardziej przeciętnych, jak w tramwaju lub na ulicy. Nie zastanawiał się ani co znaczą te brawa, ani radosne słowa, które z trudem przedzierały się przez oklaski. Chętnie poddał się nagłemu przekonaniu, że na tych ludziach jego potworność nie robi najmniejszego wrażenia, a jego upadki mordą w kałuże, samozapalne wybuchy gniewu, rozpacze głębokie jak studnia o porosłych glonami krawędziach, zaniedbania z powodu dziwnie wydłużonego dystansu pomiędzy łóżkiem a podłogą i niespełnione obietnice są częścią również ich życia, że dobrze wiedzą, co znaczy leżeć nosem w gównie, i że udało im się już zdobyć to, co jemu samemu wydawało się niemożliwe - wesołość pomimo druzgocącego poczucia winy. Kiedy oklaski zaczęły cichnąć, nabrał powietrza w płuca, ogarnął wzrokiem obecnych i nieoczekiwanie dla siebie powiedział: - Mam na imię Steven, jestem alkoholikiem... Powiem głośniej. Jestem Steven, alkoholik. Dziękuję. Kiedy wrócił do domu, córka siedziała z nogami przełożonymi przez oparcie fotela, ze słuchawkami na uszach, i czytała Upadek. McCoy wyłączył wieżę i ujął Martę pod łokieć tak energicznie, że posłusznie zerwała się na równe nogi. - Chodź. Znalazłem mały lokal po drugiej stronie ulicy. Może go wynajmę. Powiesz, czy ci się podoba. Marta wzruszyła ramionami, położyła otwartą książkę na fotelu i schyliła się po mokasyny. - Naprawdę będziesz prywatnym detektywem? - spytała, kiedy wyszli na ulicę. - A nie możesz być w dalszym ciągu policjantem? - Pokomplikowało mi się - mruknął McCoy. - Wyrzucili cię? - Mniej więcej. - A masz pistolet? - Zabrali. - Nie boisz się, że ktoś cię zabije? Właściwie to jesteś sam... - Co ty, zaczynam nowe życie. Bohaterów nie zabija się na samym początku. - Nie znasz się, tato. Większość pisarzy to teraz postmoderniści, mogą cię załatwić już w trzecim rozdziale. - Ale mordercy tego nie wiedzą. Oni czytają tradycyjne powieści, takich poniżej trzystu stron nawet nie biorą do ręki. - A co się stanie, jak znów zaczniesz pić? - spytała Marta. - Nie zacznę. Mówił tak wielokrotnie, pierwszy raz nazajutrz po pogrzebie jej matki. Przedtem nie obiecywał, bo chyba nie było takiej potrzeby. Owszem, czasami wracał późno, mama się niepokoiła, ale nie bardziej niż żony innych policjantów. Kiedy umarła, cztery lata temu, Marta miała jedenaście lat. Jej wspomnień z dzieciństwa nie zakłócał obraz rodzinnych kłótni czy choćby wymówek. I nagłe jezioro się zmarszczyło. Tak właśnie myślała o swoim dotychczasowym życiu - jak o jeziorze ze zdjęcia, które ojciec trzymał na biurku: biała łódka, na łódce mama, tata i ona, pomiędzy brzegiem a zanurzonym w wodzie wiosłem jasna, nieruchoma płaszczyzna, za nimi stalowe fale, gęste jak łuski na ogromnej rybie. - To tutaj - powiedział McCoy i stanął przed bramą, jakieś trzysta metrów od ich domu, tyle że po drugiej stronie ulicy. Przycisnął guzik z napisem „studio” i niemal od razu usłyszeli trzask otwieranego zamka. - Wejdę pierwszy - szepnął z czujnością starego policjanta. Na końcu mrocznego korytarza stał tęgi, niski mężczyzna. Szybkim ruchem ręki, bez słowa, dodał gościom odwagi i skierował ich do uchylonych drzwi. Kiedy stanęli na progu, oniemieli z wrażenia. Oto otwarło się przed nimi niewielkie, mniej więcej piętnastometrowe pomieszczenie, wysokie chyba na sześć metrów, całe w ciemnym, wiśniowym drewnie i wyłożone po sufit książkami. - Proszę wejść, zaraz to państwu wyjaśnię - rzekł właściciel, czując pewnie, że taki wygląd i taka zawartość biura na wynajem rzeczywiście wymagają szczegółowego wyjaśnienia. Już w tych kilku słowach, jakie gospodarz zdążył wypowiedzieć, można było wychwycić obcy akcent, dziwacznie wydłużone brzmienia przedzielane nienaturalnie twardymi spółgłoskami. Kiedy znaleźli się w środku, mężczyzna zamknął drzwi i przedstawił się: - Nazywam się Carlo Ferrucci, jestem włoskim pisarzem. Mieszkam na drugim piętrze, tutaj jest mój gabinet. McCoy i Marta uważniej rozejrzeli się po wnętrzu. Oprócz wbudowanych w ścianę regałów było tu tylko biurko z obrotowym krzesłem i dwa fotele rozdzielone stolikiem. Gdyby nie samochody, których tłumiony, lecz jednostajny szum przenikał do środka, można by pomyśleć, że znaleźli się w wiktoriańskim pałacu - właściciel, w ciemnym wełnianym garniturze i mięsistym jedwabnym krawacie, bez najmniejszego retuszu mógł pełnić w nim funkcję majordomusa. - Chcę wynająć ten gabinet, ponieważ wracam do Włoch, w sprawach prywatnych. Na dłużej. Po piętnastu szczęśliwych latach życia w tym mieście zdążyło się uzbierać trochę książek. Powiem krótko: bez sensu, żeby gabinet stał pusty, to wbrew mojemu poczuciu harmonii. Miesiąc temu informowałem komendanta Folletta, który jest kuzynem mojej żony, o tym zamiarze, a on zadzwonił wczoraj wieczorem z wiadomością, że jego dobry znajomy, czyli pan, szuka małego biura... - Komendant?! To pan nie zadzwonił z ogłoszenia? - Z ogłoszenia?! Miałbym wpuścić kogoś z ogłoszenia do moich książek?! Czy pan wie, co ja tu mam? Hypnerotomachia Poliphili w oryginalnym wydaniu Manutiusa, pierwszą edycję Narzeczonych Manzoniego... Nie będzie się pan nudził. Mogę tu wpuścić tylko kogoś, kto ma tak żelazną rekomendację, jakiej udzielił panu nasz wspólny przyjaciel Follett. Ale jeśli już ktoś, jak pan, zasługuje na taką rekomendację, to mogę mu być tylko wdzięczny za opiekę nad moją świątynią. I od razu rozproszę wszelkie wątpliwości - płaci pan tylko za telefon, prąd i wodę. Za tym regałem jest kuchenka elektryczna, a za tamtymi drzwiczkami toaleta. I jeszcze jedno - jeśli będzie pan chciał zrezygnować, proszę po prostu oddać klucze Follettowi. A kiedy ja będę chciał wrócić, uprzedzę co najmniej na pół roku wcześniej. Zgoda? McCoy i Marta stali jak zaczarowani. - I jeszcze osobista prośba - powiedział po chwili nieco speszony Ferrucci. - Słowa, które przeczyta pan w tej bibliotece, proszę brać sobie głęboko do serca. Bo wszystko, co tu zostawiam, to wielka literatura, pisana z najgłębszej potrzeby... Musi pan myśleć, że są one skierowane wyłącznie do pana, i że mogą pana nie tylko zaciekawić czy rozbawić, lecz również ocalić. Bo życie na każdym kroku potrzebuje ratunku... - Ale co pan ma konkretnie na myśli? - McCoy ogarnął wzrokiem tysiące tomów poustawianych równiutko na półkach. - Słowa, wszystkie słowa. - Tata, ty to masz szczęście - westchnęła Marta, kiedy znaleźli się na ulicy. - Tylko niczego nie zawal! - Trochę dziwny ten Ferrucci. - Na facetów, którzy za długo siedzą w bibliotece, trzeba oczywiście zawsze uważać. Jest taka powieść o bibliotekarzu, który mordował zakonników, bo nie chciał, żeby odkryli pewną ważną książkę. - Pożyczysz? - Na pewno znajdziesz gdzieś na półce w swoim nowym biurze. Tylko nie śliń palców. III Nazajutrz rano po spotkaniu z Ferruccim McCoy pobiegł na mityng i od razu dał znak, że chce mówić jako pierwszy. Opowiedział wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionych dwóch dni: o tym, jak obiecał Marcie, że będzie się leczyć, o tym, jak zdobył gabinet, za który nie będzie musiał płacić przez jeszcze co najmniej dwa lata, wreszcie o komendancie, który co prawda wyrzucił go z pracy i jest na niego wściekły, lecz z daleka pomaga mu na każdym kroku - załatwił mu licencję i biuro. Mówił pół godziny albo i dłużej, było mu lekko. Po mityngu od razu rozpoczął urzędowanie. Przykręcił do drzwi mosiężną tabliczkę z wygrawerowanym napisem „Steven McCoy prywatny detektyw” stosowną kartkę umieścił też na domofonie. Nie zdążył nawet nastawić wody na herbatę, kiedy usłyszał dzwonek. Otworzył bez pytania i wyszedł gościowi na spotkanie, mechanicznie przejmując obyczaj Ferrucciego. - Detektyw McCoy? Nazywam się Rita Spitfire, polecił mi pana kapitan Follett... Pierwsze zlecenie okazało się proste, znacznie poniżej jego kwalifikacji, lecz w sytuacji, w której się znajdował, mógł być tylko wdzięczny byłemu przełożonemu za kolejną rekomendację. Pani Spitfire, kobieta dojrzała, ładna, chyba potwornie bogata i raczej pusta, chciała lecieć do innego miasta na aukcję biżuterii. Upatrzyła sobie jakiś klejnot, zamierzała go wylicytować i od razu zabrać ze sobą do domu, więc potrzebowała ochroniarza. Mieli lecieć już za cztery godziny i wrócić nazajutrz wczesnym popołudniem, tuż po porannej aukcji. - Tysiąc dolarów z góry i za nic pan nie płaci. Proszę przyjechać taksówką o czwartej pod ten adres, od razu udamy się na lotnisko. Gestem nie przyjmującym sprzeciwu wyjęła z torebki luźny plik banknotów i wizytówkę, wstała i wyszła bez słowa. To, że ktoś ich śledzi, McCoy zauważył już w chwili, kiedy ruszyli spod domu Rity Spitfire. Kierowca ciemnozielonego rovera chyba nawet nie próbował zachować dyskrecji albo był jakimś kompletnym amatorem. Detektyw widział go kątem oka na każdym zakręcie, ogon nawet nie starał się zmienić pasa ani zachować odległości. - Ktoś nas śledzi? - spytała klientka. - Najwyraźniej. - Może to mój mąż, a raczej jakiś wynajęty przez niego detektyw. Jest strasznie zazdrosny, nie ma się czym przejmować. - Gdyby nie było się czym przejmować, nie zabierałaby mnie pani ze sobą. - Racja. Ogon ciągnął się za nimi do samego lotniska, ale w samolocie McCoy nie zauważył nikogo podejrzanego. Dopiero na miejscu pojawił się zmiennik kierowcy rovera, tym razem w czerwonym triumphie - równie amatorsko co poprzednik (a może równie nonszalancko, celowo chcąc rzucić się w oczy) jechał za nimi do samego hotelu. Zatrzymał się trzydzieści metrów dalej, wyłączył silnik i wyraźnie zamierzał pozostać w samochodzie. W hotelu McCoy zażądał dla siebie i dla pani Spitfire dwóch oddzielnych pokojów z niezależnymi wejściami, lecz połączonych wewnętrznymi drzwiami. Podczas kolacji czuł na sobie uważne spojrzenie starszego mężczyzny siedzącego przy stole w samym kącie hotelowej restauracji. - Czy jest coś, czego mi pani nie powiedziała? - Niby co? - Ktoś pani groził? Może ktoś inny ma wielki apetyt na klejnot, który chce pani kupić? Kobieta wzruszyła ramionami i zamówiła deser. Nie miała ochoty na rozmowę - była głęboko obojętna na wszystko, co działo się wokół. „Aseptyczna”, tak McCoy określił ją w duchu. Noc ciągnęła się w nieskończoność. Bliskość minibaru na cudzy rachunek, wypełnionego małpkami z wódką, ginem i whisky przyprawiała go o przyspieszone bicie serca i ból głowy. Gdyby się napił, poczułby się lepiej, może by zasnął... Otworzył książkę, którą wychodząc z biura wyjął bez zastanowienia z biblioteki. „Nel mezzo del cammin di nostra vita...” Cholera, wziął Boską komedię Dantego, i to w oryginale. Była druga w nocy - za późno, żeby zadzwonić do córki. Włączył telewizor. Przy jakichś pornosach, kazaniach i kreskówkach dociągnął do świtu. Czuł się jak na ciężkim kacu, z tą jednak różnicą, że nie wypił ani kropli. - Udało się! Hajda pod prysznic! - wrzasnął w chwili, gdy pierwszy promień słońca przeszył dolną listwę okiennicy, i zaczął nowy dzień. Aukcja potoczyła się zgodnie z najbardziej pomyślnym scenariuszem. Natychmiast po licytacji pani Spitfire odebrała stary atłasowy woreczek ze swoim skarbem, pojechali na lotnisko, wsiedli do samolotu i - nie obserwowani chyba przez nikogo - dojechali szczęśliwie do domu klientki. - Dziękuję, do widzenia. Niech pan zapłaci, nie mam drobnych - rzuciła sucho kobieta i zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Kiedy wszedł do domu, włączył komputer i zajrzał do skrzynki mailowej. Miał tylko jedną nową wiadomość: „Przepraszam, że kazałem Cię śledzić, i to tak, żebyś o tym wiedział, byś nie popełnił żadnego głupstwa. Nie wierzę Ci jak psu, więc wolałem mieć Cię na oku, bądź pewny, że nie po raz ostatni. Ale wiem, że Ci się udało. Jestem zaskoczony i gratuluję. Bez odbioru. Follett”. - A to kutas! - jęknął McCoy. - Cześć tato! - Marta zrzuciła plecak, objęła go od tyłu za szyję i pocałowała w policzek, nie starając się nawet powąchać jego oddechu. Trzeźwością pachniało od progu. IV To dziwne, ale kiedy decydował się na pracę detektywa, McCoy nie myślał, jak szmatławymi sprawami będzie się musiał zajmować. Śledzić wiarołomną żonę - on, policjant roku (to prawda, dziesięć lat wstecz, ale dyplom wciąż jeszcze wisiał w domu nad biurkiem). Kiedy zakładał swą jednoosobową firmę, miał tylko jeden cel - przetrwać. Ale teraz, choć minął zaledwie tydzień, wypadało się zastanowić, co to znaczy być detektywem. - Tylko że zanim powierzę panu sprawę, chciałbym się dowiedzieć, ile to kosztuje - przed McCoyem siedział około trzydziestoletni mężczyzna o inteligentnym wyglądzie delikatnej rośliny oranżeryjnej. - Umówmy się, że zapłaci pan po wszystkim, ile pan będzie mógł. - Tylko uprzedzam: mam ograniczone możliwości finansowe... Jakieś dwa tygodnie temu chciałem odwiedzić brata. Miałem już przejść przez ulicę i nagle zobaczyłem moją żonę - wychodziła z bramy domu, w którym brat ma atelier. Była nerwowa, rozglądała się... Chyba się bała, że ktoś ją rozpozna. Od tej pory mniej więcej co dwa dni mówi, że idzie do chorej koleżanki, a chodzi do niego. Wiem, bo dwa razy natychmiast po jej wyjściu wezwałem taksówkę i pojechałem pod jego pracownię - zjawiała się tuż po mnie. - Próbował pan o tym z nią porozmawiać? - Nie. Boję się. - Czego? - Że głupio zaprzeczy i niczego mi nie wyjaśni. Pewności, że mnie nie zdradza, nie zdobędę nigdy, więc wolę mieć pewność, że zdradza. Dzień dobry, mówi McCoy. Mam niewielką firmę, chciałbym zamówić kalendarz reklamowy z fotografiami. Czy robi pan takie rzeczy”? - Zapraszam, zna pan adres?... - Przyszedł pan trochę za wcześnie, mam jeszcze modelkę - brat Davida Prosta, Paul, nieco starszy i znacznie bardziej pewny siebie, wydawał się nie tyle stropiony, co trochę poirytowany, jak nauczyciel wywołany podczas lekcji przez woźnego do dyrektora szkoły. - Proszę jeszcze chwilę zaczekać. Nie zaglądając za szeroką kotarę, fotograf ponaglił głośno, ale uprzejmie, kogoś, kto się za nią znajdował: - Przepraszam cię, ale mam już gościa... Niebawem spoza kotary wynurzyła się pani Frost - McCoy łatwo rozpoznał w niej typ męskiej, ale ślicznej brunetki ze zdjęcia, które otrzymał od „rośliny”. Detektyw celowo przyszedł do atelier wcześniej, niż było to umówione. Kiedy żona Davida Frosta wyszła z domu, żeby „odwiedzić chorą koleżankę”, mąż natychmiast do niego zadzwonił, więc McCoy był prawie pewny, że zastanie ją pod wskazanym adresem. - Do jutra - powiedziała do szwagra. - To już chyba ostatni raz, prawda? - Jeszcze pół godziny i masz to za sobą. O trzeciej, dobrze? Rozmawiali swobodnie, niewiele robiąc sobie z jego obecności. Tu nie mogło chodzić o zdradę - ludzie, którzy ukrywają tak wiele, są za głośni albo za cisi, za sztywni albo za swobodni, a ci byli zwyczajni. Kiedy Mary Frost zamknęła za sobą drzwi, McCoy postanowił zaufać swojej intuicji i działać bez zbędnych ceregieli. Wszyscy aktorzy tej dziwnej inscenizacji wyglądali na porządnych ludzi, więc nie chciał wystawiać „rośliny” na piekło domysłów, których prawdopodobnie nie mógłby nigdy potwierdzić. - Szczerość za szczerość - powiedział speszony fotograf, kiedy McCoy wyjawił prawdziwy powód swojej wizyty. - Źle się stało, bo lepiej, żeby David nie wiedział. Jest zazdrosny prawie tak samo jak nasz ojciec. Ale to nie ma nic wspólnego ze zdradą. To raczej nieuczciwość, nieszczerość... Otóż dostaję różne zlecenia od firm. Robię zdjęcia do materiałów reklamowych, projektuję foldery. Ostatnio przyjąłem duże zamówienie od pewnej organizacji medycznej - będą wydawali album o pielęgnacji piersi, o sposobach wczesnego wykrywania raka, zalecanych stanikach itd. Mojemu bratu się nie przelewa, jest językoznawcą, pisze doktorat. Kiedyś Mary pytała, czy nie mam dla niej jakiegoś zajęcia, jest informatykiem, więc chodziło o jakąś komputerową obróbkę. Jak pan zauważył, Mary jest piękną dziewczyną... Ma doskonałe piersi i cudowne, smukłe dłonie. Przyszło mi więc do głowy, żeby pozowała do tego albumu. Na zdjęciach widać tylko torsy i ręce, więc nikt by się nie zorientował. Może pan jakoś pomóc? - Ale z wzajemnością. Panu chodzi o to, żeby o całej sprawie nie dowiedział się brat. Mnie chodzi o to, żeby o podejrzeniach pana Davida nie dowiedziała się jego żona. - Wchodzę w to! Powiem jej, że musi jakoś uzasadnić nagły przychód, zresztą niemały. I to jak najszybciej, zanim mąż zapyta, jak się nazywa chora koleżanka. David zjawił się w biurze McCoya nazajutrz rano. Był już całkiem „inną rośliną” - wiosenną, polną, w pełnym rozkwicie. Macierzanką lub chabrem. - Miał pan rację, kretyn ze mnie i tyle. Prawdę mówiąc, dopiero teraz uwierzyłem w pańskie wczorajsze zapewnienia. Pewnie pan już wie (choć nie mam pojęcia, bo przecież pan sam nie chciał mi tego powiedzieć), ale i tak panu powiem: prawda jest taka, że żona jest informatykiem, brat poprosił, żeby założyła komputerowe archiwum jego fotografii, jakąś bazę, nie znam się na tym. Oboje postanowili sprawić mi niespodziankę - zarobiła sześć tysięcy. Dała mi, żebym urządził gabinet dla siebie i dla niej. Sama to powiedziała, tuż po pańskim telefonie. Pięćset dla pana. Kiedy pan wczoraj odmówił podania szczegółów, miałem dać dwieście. Wyjął kopertę, położył na biurku i rozejrzał się po bibliotece. - Przepraszam, miałem spytać już podczas pierwszej wizyty... Dlaczego trzyma pan Baudouina de Courtenay pod „C”, a nie pod „B”? „Nawet nie zauważyłem, że książki są ułożone alfabetycznie. Co ze mnie za detektyw...”, pomyślał McCoy i włożył kopertę do kieszeni. Kiedy Steven wracał do domu, jego uwagę przyciągnął szereg identycznych ulotek powtykanych ukośnie za wycieraczki zaparkowanych wzdłuż ulicy samochodów. Na każdej z nich jakaś jasnowłosa piękność z okazałymi piersiami zapraszała do całodobowych rozmów o najgłębiej skrywanych pragnieniach. McCoy wziął jedną z reklamówek do ręki i nagle zrobiło mu się sucho w ustach. - Blondynka, psia ją mać! - syknął przez zęby. - „Komputerowa obróbka”, szlag by go trafił! Baudouin de Courtenay, do ciężkiej cipy! Pod „D” powinienem go wsadzić! V Wolfgang Storm był absolutnie pewny, że jego siedemdziesięciopięcioletni syn został zamordowany. Z pogardą wypowiadał się o policjantach, którzy uwierzyli w wersję rodziny. - Wmówili im, że Manfred polerował oficerski kordzik Luftwaffe, osunęła mu się ręka i sam przebił sobie tętnicę udową. Drogi panie, powody do morderstwa miał każdy z nas, ze mną włącznie, ale nie będę o tym wspominał, bo musiałbym mówić źle o zmarłym, i to o własnym synu. I każda z dziewięciu najbliższych osób mogła to zrobić - wszyscy w tym czasie byliśmy w naszej willi przy ulicy von Kleista... pewnie ma pan von Kleista, tyle tu książek... McCoy postanowił dodać sobie autorytetu. - Powinien być gdzieś przy Baudouinie de Courtenay... - Baudouin de Courtenay powinien być pod „B”, a nie pod „C”, a poza tym von Kleist jest na „K”, to Niemiec, właściwie Prusak... W każdym razie do willi z zewnątrz nie mógł się dostać nikt obcy, bo po podwórzu przez całą dobę biega osiem bulterierów, które Manfred nie bez powodu ochrzcił nazwiskami generałów III Rzeszy. Nie obchodzi mnie, jak pan zamierza poznać imię zabójcy, jego nazwisko na pewno brzmi Storm. Dla pańskiego spokoju dodam, że prawdę zachowam dla siebie. Ktokolwiek to był, rozumiem go doskonale. Jego albo ją. Do McCoya po raz pierwszy dotarł ten fascynujący wymiar nowego zajęcia - wolność działania podlegająca wyłącznie kryterium skuteczności. Kiedy pracował w policji, musiał przede wszystkim przestrzegać przepisów, żeby w razie niepowodzenia wykazać się regulaminowym działaniem. Teraz mógł robić, co chciał. Jako były policjant okryty był hańbą, jako detektyw nie zdążył jeszcze dorobić się marki. W sprawie o domniemane zabójstwo Manfreda Storma postawił na wariacki fortel i nie obawiał się konsekwencji. Stanął przed domem parafialnym i nacisnął guzik z napisem „Pastor Felix Strumph”. To jedyna osoba, którą musiał wtajemniczyć w swoje zamiary. A nawet namówić do odegrania kluczowej i komicznej roli w ich realizacji. Mogło być ciężko, ale w razie kłopotów zamierzał odwołać się do narodowosocjalistycznej przeszłości, która łączyła pastora ze zmarłym. Zatrzymał się w odległości około stu metrów od grobu. Kiedy pastor stanął nad świeżo otwartą jamą, McCoy ukląkł przed mogiłą jakiejś Patricii Woolf, zmarłej tragicznie w wieku dwudziestu ośmiu lat, która patrzyła na niego z owalnej fotografii roześmianymi oczami uczennicy kolegium. Ten wzrok przypomniał mu znajome spojrzenie, i to na tyle niespodziewanie i gwałtownie, że łzy napłynęły mu do oczu. W sytuacji, w której się znajdował, z tymi łzami było mu nawet do twarzy. - Nie po niebieskich, a po zielonych pastwiskach - zagrzmiał pastor silnym głosem zaraz po krótkiej modlitwie - biegałby teraz Manfred Storm, gdyby nie zbrodnicza ręka, która dosięgła go wśród najbliższych... Załamał głos i wsparł się na ramieniu pomocnika. Tłumek lekko się zakołysał. - Choć pojęcie najbliższych trzeba dziś zrewidować. Cóż bowiem znaczy być synem, córką, bratem, kuzynem, skoro więzy krwi nie przeszkadzają wydrzeć jej siłą, podstępem, nagim ostrzem sztyletu! Zaczął krzyczeć, przenosząc wzrok z jednego żałobnika na drugiego. Członkowie rodziny Storm, jak wywoływani do odpowiedzi, unosili po kolei głowy i patrzyli na duchownego - syn, córka, brat, kuzyn... Kiedy czarny tłumek osiągnął temperaturę wrzenia, pastor przypuścił ostateczny atak: - Ale zbrodnia ma krótkie ręce, o wiele krótsze niż Boża sprawiedliwość, która oto współdziała dziś z ludzką. Śpij spokojnie druhu Manfredzie, pułkowniku Storm. Kiedy na wieku trumny usłyszysz werbel pierwszych grudek ziemi, zbrodniarz usłyszy szczęk kajdanków, zatrzaskujących się na jego rękach! W tej chwili, zgodnie z przewidywaniami McCoya, morderca Manfreda Storma, o ile Manfred Storm w ogóle został zamordowany, powinien pęknąć, zrobić coś nieostrożnego, rzucić się do ucieczki. Ale nic takiego się nie działo, ponad grobami zawisła cisza ciężka jak zeppelin. I to nic oznaczało wielką wpadkę, obciach i wstyd. Jeżeli nawet Wolfgang Storm nie domyślał się, kto doprowadził do całej tej farsy, to na pewno powie mu o tym pastor, żeby samemu wytłumaczyć się z apokaliptycznych uniesień. W obliczu ciszy, która w każdej chwili mogła przerodzić się w eksplozję, pastor Strumph ogarnął obecnych skruszonym spojrzeniem, pochylił głowę i mamrocząc pod nosem, ruszył w kierunku bramy cmentarza. McCoy przykląkł raz jeszcze na grobie Patricii Wolf, żeby schować się przed jego wzrokiem, odczekał trzy minuty i podążył tym samym śladem. - Taka brawura, no, no... - stuletni chyba Wolfgang Storm cedził każdą zgłoskę, co wróżyło odwlekany wybuch furii. - Ogromnie mi przykro, ale wydawało mi się, że najłatwiej zaskoczyć sprawcę na świeżo, w tak trudnej chwili - McCoy nie wiedział, gdzie podziać oczy. - Ale pan w ogóle wie, co pan zrobił? Pan wie, że jest sprawcą zbrodni doskonałej? Nieumyślnej, ale jednak zbrodni. No więc już pan wie, co pan zrobił, czy nie? - Zabiłem nieboszczyka po śmierci, zepsułem mu pogrzeb... O to panu chodzi? - McCoy w panice starał się nadać słowom starca przenośne znaczenie. - Głupi człowieku!... - zadudnił Storm zjednoczonym śmiechem całej rodziny Buddenbrooków. - Czyli pan nie wie... Kiedy po pogrzebie wróciliśmy do domu, byliśmy wstrząśnięci... Domyślałem się, że to pan zaaranżował całe to przedstawienie, potem zadzwoniłem do pastora i on mi to potwierdził. W każdym razie dopiero po jakiejś godzinie zorientowaliśmy się, że Klara, moja młodsza córka, z nami nie wróciła. Pomyśleliśmy, że poszła jeszcze odwiedzić jakieś groby, ale niebawem zadzwonili z komendy i powiedzieli, co się stało... - Starzec mówił z wysiłkiem, patrząc detektywowi prosto w oczy. - Podczas pogrzebu stała trochę z boku i nagle musiała zasłabnąć, bo usiadła na jakimś grobie. Nie widzieliśmy jej, zasłaniała ją pionowa płyta. Poza tym wszyscy byliśmy wzburzeni szaleństwem pastora... Zawał, lekarze mówią, że to trwało chwilę... McCoyowi krew spłynęła do stóp. - Ale nie mam żalu - ciągnął starzec. - W końcu pańska pułapka zadziałała... Domyślałem się, że to Klara zabiła Manfreda, ona miała największe powody... Biedna dziewczyna, i tak była dzielna. Tyle lat po tym, co jej zrobił, pod jednym dachem... Bałem się, że sama odbierze sobie życie... Ale nie będę pana zanudzał. Może kiedyś... Proszę, to pańskie wynagrodzenie, mam nadzieję, że wystarczy. McCoy nie miał odwagi o nic pytać. Po wyjściu starego Storma podszedł do autorów na „C”, wyjął Baudouina de Courtenay i ustawił wśród autorów na „B”, tuż za Baudelaireem. „K” było za wysoko, żeby sprawdzić von Kleista. VI Dwa i pół tysiąca, które zarobił na pierwszych trzech sprawach, McCoy prawie w całości oddał córce. - Gdybyś utrzymał średnią, zarabiałbyś dziesięć tysięcy miesięcznie. Co dzisiaj robisz? - Pójdę do biura, zrobię sobie herbatę, przejrzę książki. Może ktoś zadzwoni. - Jeśli chcesz, pojedziemy do mamy... Jechali w milczeniu. Ciszy, której nie zakłócał nawet nierównomierny szmer ich starej fiesty, woleli nie przerywać. McCoy miał zresztą o czym myśleć. A raczej o kim. W ciągu tych czterech lat, jakie upłynęły od śmierci Beatrix, był na cmentarzu tylko dwa razy. Licząc przedwczorajszą sprawę Manfreda Storma - trzy. Do chwili, kiedy wyleciał z policji, odsuwał od siebie myśl o żonie, o morderstwie, o jego okolicznościach i o roli, jaką sam w nim odegrał. Łapczywie rzucał się w wir pracy, brał dyżury w zastępstwie kolegów, a potem zawalał sprawy jedna za drugą albo rozgrzebywał je i zostawiał, bo nie umiał doprowadzić niczego do końca. Spojrzał na Martę - wydawała się pogrążona w mocnym, beztroskim śnie. Jak cztery lata temu, kiedy spała przy martwej mamie. - Co tak naprawdę pamiętasz? - odezwała się nagle, a jej myśli wyraźnie krążyły wokół tamtej nocy. - Opowiem ci wszystko, kiedy będziemy na miejscu - McCoy był winny córce tę drzazgę prawdy, która w nim tkwiła. Wspólna wizyta na cmentarzu i nadzieja na niezłą przyszłość ich dwuosobowej rodziny stwarzały wyjątkową aurę do tej najtrudniejszej rozmowy. Marta dobrze znała drogę, od razu było widać, że przychodzi tu często. Usiedli pod niewysoką topolą przed szarą, zadbaną płytą z napisem „Beatrix McCoy”. Ze zdjęcia umieszczonego na nagrobku patrzyła na nich młoda, uśmiechnięta kobieta o długich, lekko falujących włosach. - Boję się o tym myśleć, a co dopiero mówić - powiedział po dłuższej chwili. - Nie bój się. Kocham cię. Byłeś chory... to znaczy jesteś chory. Ja dużo wiem o twojej chorobie, sporo na ten temat czytałam. McCoyowi słowa wystrzeliły z ust razem ze szlochem, którego nawet nie próbował hamować. Łzy nabiegały z gardła i ze skroni, rozpulchniały nos i razem z katarem spływały mu na kolana. Mówił wszystko, co podsuwała pamięć. A pamiętał niewiele. Tamtego wieczoru, w czwartek 24 marca, wrócił z pracy po kilku piwach przedzielanych myślnikami tequili. Włączył telewizor. I potem ktoś zadzwonił. Ktoś chciał się z nim spotkać, i to natychmiast. Żona prosiła, żeby nie wychodził, mówiła, że się boi, że dostała jakiś dziwny telefon. Wtedy jeszcze wiedział, z kim jest umówiony, ale w barze już nie mógł sobie tego przypomnieć. Zdarzało mu się to często. Bywało, że sam dzwonił do kogoś, proponował spotkanie, a potem zza rogu sprawdzał, kto nadchodzi, bo nie pamiętał, z kim się umówił i po co. Tamtego wieczoru nikt do niego nie podszedł. Nic nie pił - wstydził się, bo w tym barze znali go wszyscy. Siedział jak na szpilkach, chciał, żeby ten ktoś pojawił się jak najszybciej. Albo żeby nie przyszedł przez kwadrans, który należy w takich sytuacjach odczekać. - Wyszedłem. Żeby znaleźć bar, w którym nie byłem co najmniej dwa tygodnie, musiałem iść chyba pół godziny. Follett mówił, że znał kiedyś jakiegoś konsula, który robił tak samo... - Follett zmyśla. Przeczytał to w książce, masz ją pod wulkanem... to znaczy masz ją w bibliotece, widziałam. Albo obejrzał film. - W każdym razie poszedłem do baru aż na dworzec. Pamiętam, że przysiadła się do mnie jakaś kobieta, miała takie indiańskie rysy. Piłem dziwną słodkawą maź... Do dziś mam w ustach ten smak - smoła i stęchlizna... Marta podniosła głowę, oczy zaczęły się jej rozszerzać. McCoy spojrzał pytająco. - Mów, tato, mów. - Nie było ludzi, świata, tylko ta Indianka - McCoy czuł się nagi, wstrząsały nim dreszcze. - Był również telefon, po który nie miałem siły sięgnąć, żeby zadzwonić do domu. Piłem szklanka za szklanką, dodając sobie odwagi, żeby podnieść słuchawkę. Pociłem się jakimś smarem, coś paliłem. Potem zasnąłem. Albo straciłem świadomość. Śniło mi się całe mnóstwo książek. I nagle na te książki, ustawione jedna na drugiej, wskoczył jakiś koń. Rozbryzgał je kopytami jak błoto, jak gnój. Ten gnój zaczął mnie zasypywać, wpadał mi do ust... Obudził mnie własny krzyk, w barze zostało tylko dwoje podróżnych... Byłem prawie trzeźwy, lecz strasznie lepki. W dłoni zaciskałem jakąś kartkę. Wsiadłem do taksówki i przyjechałem do domu... Drzwi były zamknięte tylko na klamkę. Poszedłem do twojego pokoju, żeby cię pocałować... Mama leżała na podłodze przy twoim łóżku. Przestraszyłem się, że jesteś chora, że czuwała przy tobie i zasnęła. Dopiero kiedy podszedłem, zobaczyłem, że zaciska dłonie na rękojeści... na nożu, który tkwił w jej brzuchu. Była skulona jak embrion. Ty spałaś spokojnie, uśmiechałaś się... Przez chwilę myślałem, że nie żyjesz. McCoy usłyszał, jak z żołądka wydobywa mu się nieludzki skowyt. Zaistniał w przestrzeni, po raz pierwszy w życiu tak dokładnie wiedział, gdzie jest. Od tafli szarej płyty, na którą patrzył chłodnymi oczami, zaczęło mu przenikać do serca zupełnie nieznane ciepło. - Czy Follett mówił ci coś jeszcze o tym konsulu? - spytała Marta już w samochodzie. - Na przykład? - O koniu, o Indiance... O tej smole ze stęchlizną... - Nie, dlaczego pytasz? - A co było na tej kartce? - Dziwne słowo: „Neves”. Może to imię tej Indianki? Jakiś śnieg? - Nie! Wiedziałam! To siedem, seven, tylko czytane wspak. - Czyli? - Tata, do jasnej cholery! Ty wreszcie poczytaj te książki. Zacznij od „L”, jak Lowry. - Ciekawy? - Aż sam się zdziwisz, jak bardzo. VII Lorca, Lowell, Lowell... Lowry stał tuż przed Loyolą, na przedostatniej półce. McCoy balansował na drabinie na wysokości około czterech metrów i niebezpiecznie wychylał się po jedną z dwóch książek opatrzonych tym nazwiskiem, kiedy usłyszał dzwonek. „To chyba ocalenie przed złamaniem karku”, pomyślał, patrząc w dół. Zlazł z drabiny, nacisnął guzik i wyszedł na korytarz. Od razu rozpoznał gościa - w jego kierunku zbliżał się znajomy ze wspólnoty AA, „Malcolm alkoholik”. - Nie ma tu podsłuchu? - spytał, zajmując fotel przed biurkiem McCoya. - Daj spokój: czyste intencje, żadnych zagrywek. Tego mnie nauczyliście, tylko tak można trzeźwieć. Dawaj, masz jakiś problem? - Z pieniędzmi. - Długi? - Długi, brak pracy... Krótko mówiąc, chcę cię orżnąć. Nie przerywaj, siedź na dupie i słuchaj, bo nie powtórzę. Zazwyczaj serdeczny i wesołkowaty, Malcolm w jednej chwili przepoczwarzył się w złowrogiego drania. Zmienił mu się nawet akcent. McCoy drgnął. Rzeczywiście, powinien przynajmniej nosić w kieszeni marynarki dyktafon. - Tylko nie kombinuj - Malcolm stał się nerwowy i podejrzliwy. Ewidentnie zamierzał wykorzystać do końca efekt zaskoczenia, jedyną okazję, kiedy mógł być pewny, że po rozmowie nie pozostanie najmniejszy ślad. - Więc słuchaj, kurwa-żesz-twoja-mać. Wiem wszystko, bo sam opowiadałeś, jak na spowiedzi, o tej informatyczce, co to mówiła, że pozuje z gołymi cyckami do encyklopedii zdrowia, a reklamowała jakiś burdel. Mogę powiedzieć jej mężowi, mogę sprzedać materiał do tygodnika „No”. Już oni ją, kurwę, znajdą. Już oni wygrzebią te ulotki i będą mieli materiał na cały numer, z okładką i rozkładówką. Na pewno zainteresuje ich również sprawa tych szwabskich porachunków. Nie mówiąc już o tym, że i twoja historia jest, brachu, nie najgorsza. Na przykład to, jak zostawiłeś kumpelę z policji z mordercą, a komendant, zamiast oddać cię prokuratorowi, załatwił ci licencję detektywa i skombinował biuro. To by był przebój! Więc jeśli nie chcesz się wpierdolic po uszy, a przy okazji pociągnąć za sobą jeszcze paru osób, to dwadzieścia tysiączków. Na jutro. W ciągu ostatnich tygodni wyrzuty sumienia McCoya rozrosły się do rozmiarów głazu, który miażdżył w zarodku jego wrodzoną skłonność do nonszalancji. W cieniu głazu groźby Malcolma zabarwiły się najpierw na stalowo, potem na sino, wreszcie na czarno. Co za debil z niego! Jak on mógł opowiadać o wszystkim zupełnie nieznanym ludziom! Ale przecież tak trzeba - nie kisić w sobie niczego, tylko mówić, wyrzucać na zewnątrz, żeby nie zapić. Z troski o siebie wkopał ludzi, którzy powierzyli mu swoje tajemnice. Podczas mityngów nie wymieniał co prawda konkretnych osób, posługiwał się tylko wyrwanymi epizodami - tymi, które wyzwalały w nim złość, zmęczenie, niecierpliwość i pragnienie alkoholu. Ale bez wątpienia, przy odrobinie dobrej, czyli złej woli, dziennikarze szmatławca mogli dotrzeć do nazwisk. Coś w nim pękło. - Łeb ci urżnę, skurwysynu! - wysyczał. - Tylko piśnij komukolwiek choć słówko. - A spróbuj, chuju! McCoy wyraźnie trafił na zawodnika z przeszłością szantażysty. I wiedział, że na razie nie zdobędzie nad nim przewagi. - Jutro o czwartej przychodzę po kasę. Nie ma kasy, masz problem. - Skąd masz mój adres? - Chuj cię to obchodzi - podsumował Malcolm i wyszedł. McCoy nie posiadał żadnych oszczędności. Poza tym nie zamierzał ulec - miał we krwi niezachwianą policyjną wiedzę, że dla szantażysty pierwszy sukces utwierdza go w przestępczej działalności, a tym samym staje się sposobem na długie i zasobne życie. Nie uwolniłby się od niego już nigdy. Wyjął z biurka spis mityngów AA. Tak go uczono i wierzył, że to ma sens - nie kręcić, tylko walić jak w dym do innych alkoholików i wyrzucać z siebie kłopoty. „Przyprowadź ciało, rozum sam przyjdzie”, jak go uczyli. - ...a szantażystą jest Malcolm, wielu z was pewnie go zna - zakończył swoją opowieść. Postanowił go nie oszczędzać. Poza tym podejrzewał, że ktoś miał już z nim podobne przejścia i wie, co w takiej sytuacji robić. - Jim, alkoholik. Przyjacielu, prosiłeś o radę, więc powiem ci, że każdy z nas ma na sumieniu rzeczy, których nie odkupi do końca życia. Na przykład ja jestem profesorem fizyki, a siedziałem za kradzież samochodu, pobiłem żonę, przepiłem prawie milion... Ale nie miałem wyjścia - musiałem zdecydować, czy chcę trzeźwieć, a więc zgodzić się z tym, że piłem i robiłem rzeczy nie do odrobienia. A skoro tak, to musiałem szczerze uczestniczyć w mityngach, ze wszystkimi konsekwencjami, bo jeśli nie, to spiryt dorwałby mnie nieodwołalnie, bardziej bezlitośnie niż mafia czy jakiś tam szantażysta... Czytałem w gazecie, że prezydent jakiegoś państwa, chyba w Afryce, posługiwał się hasłem wyborczym „Wybierzmy przyszłość”. Kiedyś myślałem, że to pusty slogan. Ale teraz myślę, że to ma sens: „Wybierzmy jedyną rzecz, w której możemy istnieć tak, jak chcemy”. Mądry człowiek ten prezydent. Kto wie, może też alkoholik? Nazajutrz o wpół do trzeciej McCoy usłyszał stuknięcie w drzwi. Wyjrzał, nie było nikogo. Spojrzał za siebie - przez szczeliny skrzynki prześwitywała jakaś biała przesyłka. Wyjął pękatą kopertę z napisem „Pilne” i gorączkowo otworzył. Oblał go zimny pot. W kopercie było około dwudziestu zdjęć, fotograficzny zapis spotkania z Malcolmem. Zrobiono je ze znacznej wysokości, ale twarze były rozpoznawalne. W pierwszym odruchu chciał wybiec, ale usłyszał dzwonek. Malcolm widocznie znów chciał go zaskoczyć, przychodząc przed czasem. McCoy wyprostował się. Nie miał najmniejszych wątpliwości, jak trzeba działać. - Pooglądaj sobie. A może chcesz posłuchać również zapisu rozmowy? - podał szantażyście cztery zdjęcia, kiedy tylko ten stanął na progu. - Ale z ciebie skurwysyn. Przecież mówiłeś... No cóż, proponuję remis... - wybąkał i wybiegł, zatrzaskując za sobą drzwi. - Remis?!... - McCoy wybuchnął śmiechem, ale po chwili zamilkł. - To co, jestem w ukrytej kamerze?! - zawołał do kogoś za ścianą. - Proponuję taką zabawę: ja dziękuję za wybawienie, a ty się ujawniasz, pasuje?!... Nic się nie poruszało, nic nie szeleściło. McCoy zaczął uważnie przypatrywać się zdjęciom, próbując odgadnąć, gdzie mógł być zainstalowany aparat. Miał problemy z orientacją, lewa własna zawsze myliła mu się z lewą rozmówcy, ale po niedługim zastanowieniu wreszcie zrozumiał, że mówi do Lowryego. Zdjęcia były robione mniej więcej stamtąd, z drugiej półki od góry. Miejsca, które McCoy nabożnie traktował jako owoce łaski i źródło siły, za sprawą alkoholika Malcolma w ciągu jednej chwili stały się dla niego przyczyną bardzo poważnej troski. Próba szantażu uświadomiła mu, że na spotkaniach wspólnoty AA nie może mówić o wszystkim, ponieważ jego sprawy dotyczą również innych osób, którym był winien dyskrecję. Z kolei zdjęcia, które otrzymał od anonimowego wybawiciela, były dowodem na to, że we własnym biurze - w bibliotece, którą za darmo wynajmował mu Ferrucci - był obserwowany przez całą dobę. - Hej ty, kimkolwiek jesteś! - zawołał, kierując wzrok w stronę Lowry’ego. - Wychodzę, żeby się przejść i zastanowić. Wrócę za dwie godziny. Jeśli masz jakieś propozycje, napisz i zostaw w skrzynce. Zadzwonił do domu. - Marto, masz dla mnie godzinę? Pójdźmy do parku, muszę się ciebie poradzić. Ostatni raz spacerował z córką po parku, kiedy miała sześć lat. Opowiadał jej o różnych gatunkach drzew i wymyślał konkursy. „Czym się różni kijanka od żaby? A dżdżownica od glisty? Ile kroków trzeba zrobić, żeby dojść do ogrodzenia?...” Tym razem, po dziewięciu latach, miał dla niej tylko dwie zagadki, ale szczerze liczył na celną odpowiedź. - No więc jeśli chodzi o AA - zaczęła Marta po chwili namysłu. - Jest to problem, ale nie beznadziejny. Czytałam, że istnieje coś takiego, jak grupy branżowe. Na przykład wielu alkoholików to znani aktorzy, dziennikarze i politycy. Głupio im opowiadać o sobie przed nieznanymi ludźmi, bo rzeczywiście na mityng mógłby przyjść jakiś paparazzi, który chciałby to potem opublikować. Spotykają się więc między sobą, mówią do osób równie znanych, co one, i nie mają oporów, bo wszyscy są w takiej samej sytuacji. - Sugerujesz, że istnieje jakaś grupa AA prywatnych detektywów? - Tego nie wiem. Ale jeśli nie, to ją załóż. Daj ogłoszenie do gazety w rubryce „zdrowie”. Albo chodź na indywidualne spotkania do psychoterapeuty. - Psychoterapeuta to chyba odpada. Grupa dobrze mi robi. Mówię ci, wydawało mi się, że pewne rzeczy tylko mnie dotyczą, a okazało się, że nie jestem sam. To pomaga. - Na przykład? - No nie wiem... Pamiętasz, że mieliśmy psa? Krótko, bo uciekł. Mama nie chciała widzieć w domu alkoholu, więc kupiłem kundla. Niby po to, żeby chodzić z nim na spacery, a tak naprawdę, żeby przemycać mu za obrożą whisky. Specjalnie wybrałem takiego z gigantyczną sierścią. Wychodziłem na spacer, kupowałem sześć albo siedem buteleczek i utykałem mu za obrożę. W domu wyłuskiwałem je, chowałem i czekałem, aż zaśniecie, żeby je opróżnić. I wyobraź sobie, że przedwczoraj na mityngu jakaś kobieta powiedziała, że robiła to samo. Od razu poczułem się lepiej. Coraz mocniej wierzę, że to choroba, a nie jakaś potworność. - To już wiem, dlaczego pies uciekł. - I zabrał ze sobą całą moją baterię piersiówek, był uzbrojony jak Zapata... No dobra, pomysł z ogłoszeniem jest dość niezwykły, ale może skorzystam. A co z gabinetem? Mam się wyprowadzić? - Zostałbyś pomimo kamery? - Gdybym nie był pewny, że to Follett, natychmiast oddałbym klucze. Ale to musi być Follett. No bo tak: on jest kuzynem żony Ferrucciego, prawda? Pewnie Ferrucci zostawił im drugi komplet kluczy. Kiedy dostałem pierwszą sprawę i pojechałem na aukcję z panią Spitfire, kazał mnie śledzić, żebym się nie upił, sam mi o tym napisał w mailu. Stara się mnie kontrolować, wie, że moja wpadka skompromitowałaby również jego samego. Na przykład Malcolm groził, że powie redakcji „No”, skąd mam licencję, więc Follett zareagował, ujawnił się. Musiał mi pomóc, żeby nie wpaść samemu. Właściwie to jestem pewny, że to on umieścił kamerę pomiędzy książkami. Przesadził, ale to trzyma się kupy. A jeśli tak, ma to również swoją dobrą stronę: przekonał się, że nie piję naprawdę. Gdybym pił, to w biurze. Po prostu wrócę i powiem mu do kamery... ... - Słuchaj, Follett! Chcę zostać, bo mi tu dobrze, jestem blisko domu, blisko Marty. Poza tym nie mam pieniędzy, żeby wynająć coś innego... - urwał i zmrużył oczy. W miejscu, gdzie przedtem widział Pod wulkanem, pojawiła się jakaś inna książka. Wszedł na pierwszy szczebel drabiny i wytężył wzrok. Na przedostatniej półce, tuż przed Loyolą, stał Lowry, tyle że w innym, miękkim wydaniu. W chwili, kiedy postawił stopę na trzecim stopniu, usłyszał znajome stuknięcie. Zeskoczył, podbiegł do drzwi, otworzył - w korytarzu nie było już oczywiście nikogo. Za to w skrzynce znowu bielała koperta. „Jak się sam domyśliłeś, obiektyw był w grzbiecie Lowryego, na imieniu Malcolm. Wyjąłem, zdemontowałem - nie masz już żadnego podglądu ani podsłuchu. Zniszczony egzemplarz wymieniłem (tamtego wydania już nie znalazłem, musiałem kupić nowe, mam nadzieję, że Ferrucci się nie połapie). Oddaję też klucz zapasowy - jest na biurku. Miej się dobrze - F.” - To Lowry też miał na imię Malcolm? - szepnął z niedowierzaniem McCoy i ruszył w stronę kuchenki, żeby zaparzyć sobie herbaty. VIII - Jeżeli pan mi pomoże, zapłacę... - Cucumber wprawił swoje gęste, siwe rzęsy w konwulsyjny łopot - ...no z pięćset zapłacę... - A jeśli nie pomogę, ale spróbuję - dwieście. To minimum za przyjęcie sprawy. Northrop Cucumber, emerytowany notariusz, przyszedł do McCoya z niezwykle delikatną sprawą. Delikatną jak mgiełka nad kwitnącą wiśnią. Pisał wiersze, a ściślej rzecz ujmując, uprawiał haiku, czyli „zwiewne jak bibułka, trzywersowe, pękające od znaczeń, obrazów i dźwięków płatki porannej rozkoszy” - tak się wyraził, próbując wytłumaczyć detektywowi, jak szlachetną i wyrafinowaną formą poetycką się para. Wiersze te pisał od dzieciństwa i pomieszczał w różnych lokalnych i ogólnokrajowych pisemkach dla japonofilów. I właśnie teraz, w chwili gdy z pięciu tysięcy utworów, jakie napisał w ciągu czterdziestu dojrzałych lat życia, wybrał pięćset najcelniejszych, takich, które zyskały sobie miano „archaiku”, na jego drodze do sławy, niczym rozłożysty kaktus, wyrósł plagiator. - Archaiku? - powtórzył pytająco McCoy. - W swojej antologii tak właśnie określił moje najlepsze utwory sam profesor Tsugawa. „Archaiku, czyli arcydzieła haiku, a także haiku w archaicznej formie”... A plagiatorem jest niejaki Samuel Fox, emerytowany sędzia. Dwa lata temu wymyśliłem koncept, żeby drugi i trzeci wers rozpoczynać od rymujących się ze sobą wyrazów. Daje to fenomenalny efekt, pozostawia coś, jakby znak wodny na bibułce wiersza... Na przykład: Rzęsa wodna strąca łzę księżyca. Żaby tkają swój rechot, Graby stawom zazdroszczą rybich łusek. Mocne, nieprawdaż? „Żaby - graby”: właśnie to zestawienie daje tak olśniewający efekt. Otóż postanowiłem nie drukować tej rewelacji, ogłosić ją dopiero w mojej wielkiej księdze. Odkryciem podzieliłem się tylko z sędzią Foxem, bo się znamy, pracowaliśmy kiedyś razem, a on również pisuje coś, co - pożal się Boże - nazywa haiku. - I co, ściągnął? - Już po miesiącu w „Haikubraniu” znajduję, o, niech pan patrzy: Żuraw nad krawędzią życiodajnej studni. Odbicia swojego pić nie zamierza. Życia za mało, żeby je z siebie chłeptać. „Odbicia - życia”, rozumie pan?! I jeszcze do tego krótki komentarz, że, proszę posłuchać: „...rym subtelnie wpleciony w obłok wiersza to jak rytm pociągu, który z trudem przebija się przez chaotyczną wściekłość burzy”. Nie dość, że ściągnął, bydlak, to jeszcze teorię dorabia. Nie mogę udowodnić, że byłem pierwszy, bo miałem to ogłosić dopiero w Całym życiu z haiku, czyli w moim wyborze. Mnie już nie chodzi o to, żeby się przyznał, ale żeby przestał tak pisać. Czy pan wie, jak trudno jest wymyślić coś nowego w haiku? - A próbował pan z nim porozmawiać? - Pewnie, ale rzuca słuchawkę. Profesor Tsugawa był wręcz po japońsku uprzejmy i cierpliwy. - Oczywiście, nie da się tu nic udowodnić. Z haiku teraz każdy robi, co chce, pogodziliśmy się już z utratą regularności sylab, tradycyjnych rekwizytów... Codziennie na świecie powstają tysiące utworów, więc w języku zrobił się tłok, chyba wszystko już było. Między nami mówiąc, Fox znany jest w środowisku jako złodziej konceptów, istny kleptoman. Pojawia się jednak mały kłopot - zapożyczenia dotyczą wyłącznie konstrukcji, osnowy, na której można rozciągnąć wiersz. Ale reszta jest jego. I on naprawdę ma oryginalną wrażliwość. Proszę porównać wiersze, które pan przyniósł. Haiku Cucumbera jest imażowe, błahe. Haiku Foxa - poruszające, jego źródła biją w autentycznym przeżyciu. To jest tak, jak gdyby, używając zrozumiałych dla pana odniesień, jeden włamywacz otworzył kasę, a drugi ją opróżnił. Tacy jak Cucumber całymi miesiącami opracowują nowe pomysły, a Fox robi z nich dobre wiersze, mądre chwile. Ale - powiadam - ma talent, dlatego nie potrafię go potępić bez reszty. - Cześć, tato! Są jakieś listy z dopiskiem „AA detektyw”, chyba odpowiedzi na ogłoszenie. Marta położyła koperty na biurku i spojrzała wścibsko na blat. - Co ty, wiersze piszesz? McCoy poczerwieniał. - Nie, tak tylko, wymyślam koncept. Za pięćset. Po chwili detektyw podszedł do telefonu. - Sędzia Fox? Słynny Samuel Fox? Jestem nie tylko wielbicielem haiku, które skromnie uprawiam, lecz również pańskiego talentu... Wydaje mi się, że wymyśliłem coś nowego, nowy zabieg... No nie wiem, bardzo liczę na pańską poradę... Do salonu, którego ściany od podłogi po sufit obwieszone były japońskimi rycinami o tematyce erotycznej, zakradał się półmrok. Fox chodził to w jedną, to w drugą stronę już od przeszło godziny. Co kilka minut przystawał, wbijał wzrok w podaną mu kartkę, przymykał oczy, odchylał głowę do tyłu i mruczał pod nosem. Wreszcie stanął przed McCoyem potrząsając głową. - Nie, drogi panie. To się w ogóle kupy nie trzyma. Ale pomysłu gratuluję. Nie mogę pana utworów polecić żadnemu ze znanych mi pism, tym bardziej profesorowi Tsugawie, ale pozwoli pan, że zatrzymam kartkę. Wzrusza mnie każdy przejaw zainteresowania tą formą. McCoy, który nie mógł oderwać oczu od stojącej w kredensie karafki sake, tylko na to czekał. Już od kwadransa zastanawiał się, czy istnieje takie określenie jak „wyjść po japońsku”, i co to ewentualnie mogłoby oznaczać. Na słowa Foxa zerwał się na równe nogi i ukłonił się z mocno przesadzoną uprzejmością, niczym gejsza w filmie z Richardem Chamberlainem. Pomimo zrozumiałej ulgi, Cucumber wydawał się mocno zmartwiony. McCoy postawił przed nim filiżankę z herbatą. - Przecież osiągnęliśmy cel. Wiersze, które Fox zamierza ogłosić w „Haikubraniu”, to znak, że przestał pana naśladować. Cucumber smutniał z chwili na chwilę. - To żadna pociecha. I ani ja, ani pan nie mamy w tym żadnej zasługi. - Nie rozumiem... - Przecież on by nigdy nie przestał, gdyby nie znalazł czegoś lepszego. A znalazł. Albo wymyślił, ale trudno mi uwierzyć, bo przecież nigdy sam na nic nie wpadł. Ale skąd on to wziął?... Pokazał mi kilka haiku, ma ich podobno dwadzieścia... Ten jest najlepszy, niech pan posłucha: Czuję piętno duszy. Smakuję lekkość ciała. Żałuję nieśmiertelności. Radości szukam w nicości. Herbata mnie brata ze skórą świata. - Wstrząsające... Trzy rymowane wyrazy w każdym z trzech wersów. Trzy na trzy. Trzy razy trzy... Rozumie pan?! - Nie. - Coś pan, za przeproszeniem, kręci. Niby pan nic nie wie o haiku, a ma tu całą półkę dzieł zebranych Basho w przekładach na wszystkie możliwe języki... - Basho na „B”? - Co za pytanie?! Pewnie, że na „B”, a na co? To pańskie honorarium: pięćset. Cucumber rzucił kopertę na biurko i wyszedł z obrażoną miną, bez pożegnania. „Pewnie właśnie to znaczy ulotnić się po japońsku”, pomyślał McCoy i zaczął szukać wzrokiem półek z autorami na „B”. IX Ogłoszenie, jakie McCoy zamieścił przed trzema dniami w ogólnokrajowym wydaniu „Telescope” przypominało haiku: AA detektyw szuka chętnych do grupy branżowej AA. Dopisek AA detektyw. Pod spodem, niczym podpis pod wierszem, widniał oczywiście adres. - Po co ci dopisek? - spytała Marta. - Tak jest poważniej - odpowiedział McCoy. Czuł, że chce wywrzeć na anonimowych kolegach wrażenie, którego sam nie potrafił określić. Z dziewięciu listów, jakie otrzymał w odpowiedzi na anons, siedem pochodziło od kobiet, dwa od mężczyzn. Nadawcy niewiele pisali o sobie, za to wszyscy gratulowali McCoyowi pomysłu na mityng detektywów alkoholików. Trudności z pogodzeniem zawodowej dyskrecji i dobroczynnego w tej chorobie gadulstwa najlepiej wyraziła „Lisa alkoholiczka, lat 34”: „Śledztwa, prowokacje, podsłuchy, obserwacje - każde nowe zadanie mnie brudzi. Mam ochotę - pisała - zmyć z siebie krętactwa zdradzających i zdradzanych, błazenady oszustów i zazdrośników, uśmieszki deprawatorów i wiarołomców. Mam ochotę, potrzebę, nawet przymus, i wiem, jak się od nich uwolnić, jak je z siebie spłukać, żeby położyć się do łóżka i czekać spokojnie, co życie przyniesie dalej. Wiem, ale co z tego? Idę na mityng, mówię coś, łapię się na tym, że powiedziałam za dużo, że przyjaciele z grupy mogą zdemaskować mojego klienta, wycofuję się, kręcę, źle się z tym czuję, do jednego rozdrażnienia dokładam drugie, wracam do domu, próbuję odtworzyć w myślach, co powiedziałam, czy byłam dyskretna... W sumie, zamiast ulgi, odczuwam rosnące napięcie i nie ma dnia, żebym nie pomyślała o dawnej przyjaciółce...” O „dawnej przyjaciółce” myśleli też pozostali. Również McCoy, który codziennie łapał się na tym, że ledwo wchodził do sklepu spożywczego, od razu spośród setek towarów na półkach wyłuskiwał regały z alkoholem i gapił się na nie jak dziewczynka z zapałkami na pieczone gęsi za zmrożonymi szybami sytych. Trzeba się było ratować jak przed zarazą, bo wpadka wisiała na włosku. - Tato, masz w czym wybierać! - Marta miała poczucie dobrze wypełnionego zadania. Wpadła do mieszkania z rozognionymi policzkami i świecącymi oczami, w ręku trzymała plik turystycznych folderów. - Już? Tak szybko? - poprzedniego wieczoru McCoy poprosił córkę, żeby wyszukała jakieś odpowiednie miejsce na spotkanie. Alkoholicy detektywi, którzy odpowiedzieli na ogłoszenie, pochodzili z różnych miast. Musieli teraz sprawdzić, czy potrafią sobie nawzajem pomóc. Bo jeśli tak, to spotkania mogłyby stać się dobrym zwyczajem. - Stary zamek zaadaptowany na centrum kongresowe, dawny klasztor kartuzów przerobiony na sale seminaryjne uniwersytetu św. Malachiasza, dawne stowarzyszenie wioślarskie... Sam zobacz! Stylowe i stylizowane mury zamków, klasztorów, pensjonatów, internatów, domów pracy twórczej, domów rekolekcyjnych i sanatoriów, które reklamowały się w przyniesionych przez Martę folderach, łączył jeden ważny szczegół - wszystkie dosłownie tonęły w zieleni. Patrząc na nie, McCoy czuł, że serce zaczyna mu bić jak przed miłosnym spotkaniem, że jego płuca wypełniają się życiodajnym tlenem. Ogarnął go wręcz zapach liści, usłyszał plusk wody... - Stowarzyszenie wioślarskie? Gdzie to jest? - O, zobacz... - Marta wyjęła mu z dłoni jeden z folderów. - W Portford, dwie godziny drogi stąd, nad jeziorem. Jest również rzeczka. Posłuchaj: „W 1930 roku kilkunastu studentów i profesorów wydziału filologicznego miejscowego uniwersytetu wyremontowało własnym kosztem ruderę pobliskiego XVIII-wiecznego klasztoru Franciszkanów Konwentualnych i powołało w nim Prerafaelickie Stowarzyszenie Wioślarskie. Członkowie Stowarzyszenia stawiali sobie za cel harmonijny rozwój fizyczny na drodze regularnych treningów wioślarskich oraz wymianę myśli wokół wybranych zagadnień filozoficzno- estetycznych...” - Jadę! - wykrzyknął McCoy, któremu wydało się niemal, że już od dawna zna dobrze to miejsce i chciałby powrócić w zapomniane strony. - Zaraz, zobaczmy, ile mają miejsc sypialnych... Jest! - Marta wzięła długopis i zaczęła wypisywać z foldera bardziej praktyczne informacje. - „Dawna siedziba Stowarzyszenia jest dzierżawiona przez Mary i Phileasa Dornów... Rezerwacja przez telefon... Dziesięć jednoosobowych pokoi z oddzielnymi ogródkami, rozchodzących się gwiaździście z centralnego refektarza, pełniącego również rolę sali obrad”. Bomba! McCoy nie musiał jej o nic prosić. Córka sama wykręciła podany w folderze numer, w ciągu pięciu minut ustaliła wszystkie szczegóły i zarezerwowała cały obiekt na dwa tygodnie - od najbliższej niedzieli, już za sześć dni. Za trzy dni, po wyrażeniu zgody przez AA detektywów, miała potwierdzić rezerwację. Usiadła do komputera, napisała list i wydrukowała go w dziewięciu egzemplarzach. - A jeśli ktoś się rozmyśli? - spytał McCoy. - No to będziecie mieli jeden pokój wolny. Może pojadę z wami? X - Jestem pierwszy? - Jest pan ostatni. Małżeństwo Dornów stało przed nim zrośnięte niczym Filemon i Baucis. Każde z nich - pani Mary i pan Phileas - musiało mieć co najmniej po osiemdziesiąt lat. Byli smukli, biali, niemal przezroczyści, jak wtulone w siebie brzozy. Nie mieli zmarszczek - ich starość objawiała się daleko posuniętą utratą koloru. W ogrodzie wokół małego neogotyckiego domku Dornów panowała tak głęboka cisza, że stara siedziba Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego wydawała się całkowitym odludziem. Na spotkanie AA detektywów Steven McCoy przyjechał umówionego dnia, względnie wcześnie. Dochodziło południe. Spodziewał się, że pozostali, którzy musieli przecież odbyć drogę dłuższą niż on, przyjadą do Portford wieczorem. - Za pozwoleniem, radzę się pospieszyć - powiedział pan Phileas z uśmiechem, który również pojawił się na twarzy pani Mary - niebawem wszyscy zasiądą do obiadu. Poproszono dzisiaj o wcześniejszą godzinę, ponieważ, jak nam powiedziano, goście pragną jak najszybciej się poznać. Wspomniałem, że pan przyjedzie tuż przed południem, więc dostosowano porę posiłku do terminu pańskiego przybycia. „Poproszono, powiedziano, dostosowano... Anonimowość alkoholików wypłukała z języka gospodarza formy osobowe” pomyślał McCoy, odbierając od Dorna mosiężny klucz z wielkim uchem. Pan Phileas ruszył, prowadząc za rękę małżonkę, której twarz rozjaśniał anielski uśmiech. Niczym dwugłowy ślimak, bezszelestnie sunęli żwirową aleją w kierunku stylowej bramy, McCoy podążał za nimi. Ciężka furta nadspodziewanie łatwo ustąpiła pod rachitycznym dotknięciem Mary i wtedy, spoza dwóch pochylonych ku sobie wierzb, rosnących po przeciwległych stronach alei, wyłonił się osobliwy budynek: wielokątne baptysterium, świątynia ezoterycznych obrządków, wielki, stożkowe zwieńczony bęben, do którego niczym jaskółcze gniazda przylegały kaplice. Całość otoczona była dość niskim murkiem, który wyznaczał zewnętrzną granicę ogródków, przylegających do każdej kaplicy. Dornowie stanęli przed najbliższymi drewnianymi drzwiami w murze. - Za tą furtką - powiedziała pani Dorn nieco patetycznie, gardłowo jak gołębica - jest pański ogródek, za nim jest pańska cela, za celą jest wspólny refektarz. Ten jeden klucz pasuje do furtki, do celi od strony ogrodu i do celi od strony refektarza. Kiedy pan będzie gotowy, proszę udać się do jadalni, tam wszyscy już na pana czekają. Za kwadrans każemy podać do stołu. Przestrzeń, która otwierała się za drewnianą furtką, trudno było nazwać ogródkiem. Był to miniaturowy klasztorny wirydarz na planie rombu, otoczony podcieniami, z kamienną studnią na samym środku. Pomiędzy kolumienkami podcieni a kamienną cembrowiną rosły wysokie, rozłożyste krzaki szkarłatnych róż, w chłodzie krużganków bielały płyty lapidarium. McCoy odłożył lekturę inskrypcji na później. Przeszedł wąską alejką, która biegła przez środek wirydarza, otworzył drzwi prowadzące do celi i osłupiał po raz drugi w ciągu kilku minut. W białym pokoju, pachnącym wilgocią i świeżym wapnem, przy prawej ścianie stało wąskie żelazne łóżko i niewielkie biurko. Za biurkiem piętrzyły się tomy oprawione w skórę z tłoczonymi, złoconymi napisami. Jednak co innego zrobiło na nim niezwykłe, całkiem nowe wrażenie słodyczy na granicy omdlenia - niemal całą lewą ścianę pokrywało sześć wielkich, pionowych kartonów za szkłem, oprawionych w ciemnoniebieskie ramy. Widniały na nich kobiece postaci, a raczej sześć interpretacji tej samej kobiety, od wizerunku krystalicznie anielskiego do szatańskiego, poprzez różne kontaminacje dobra i zła, bieli i czerni, czerwieni i sieny. Były to bez wątpienia oryginały, rysowane kredką lub malowane pastelami, pokryte gdzieniegdzie grubymi warstwami złota. Wszystkie razem wywoływały wrażenie dynamicznego korowodu, ruchomej metamorfozy, i wciągały oniemiałego McCoya w powolny, lecz nieustępliwy wir tajemnicy. Zamknął oczy, zwrócił głowę w innym kierunku i dopiero wtedy je znowu otworzył. Za sześcioma kartonami był jeszcze jeden, niewidoczny dla niego dotychczas, panel - białe drzwi oznaczone mosiężną plakietką siusiającego Bachusa. Tylko tam jeszcze musiał się udać przed spotkaniem z towarzyszami profesji i choroby. Odstawił walizkę i poszedł - jak to się mówi - umyć ręce przed obiadem. Lisa, Carla, Madeleine, Margaret, Susanne, Claudine, Rachel, Hugo... - Steven, bardzo mi miło - McCoy wyciągnął rękę do ostatniego AA detektywa, szpakowatego, szczupłego pięćdziesięciolatka w czarnej koszuli i beżowym garniturze. - Marc - mężczyzna, uśmiechając się serdecznie mocno uścisnął mu rękę. - Razem z panem jest nas trzech, trzech mężczyzn i siedem kobiet, jak u Boccaccia. To narzuca pewną konwencję, zresztą całkiem interesującą. - Co pan ma na myśli? - spytała Margaret. - Może usiądźmy - odparł Marc. - Porozmawiamy przy jedzeniu, kamerdyner państwa Dorn dopiero co podał do stołu... Prawdę mówiąc, wolałbym niczym nie urazić naszych zagadkowych gospodarzy, nawet opieszałością. Zajęli miejsca przy dużym, dziesięcioosobowym stole. Na talerzach przed każdym z biesiadników przygotowano skromne, wręcz mnisie porcje sera, jabłek i chleba, puste puchary i dzbanki z wodą. - No cóż - powiedział Hugo - dopiero poznajemy tutejsze obyczaje, może to tylko przekąska... Ale proszę, jesteśmy ciekawi twojej propozycji, Marc. Marc ułamał chleb, ugryzł kawałek, nalał sobie wody do pucharu i wypił. - Przepraszam, to było konieczne... Otóż bohaterowie Boccaccia codziennie, przez dziesięć dni, opowiadali sobie różne historie na zadane tematy. Proponuję, żebyśmy zrobili podobnie. Ale nie przez dziesięć dni, tylko dzisiaj, późnym popołudniem, na dobry początek. Rozgośćmy się, wypocznijmy po podróży - być może nie tylko ja przejechałem dziś pięćset kilometrów. Rozejrzyjmy się po tym dziwnym miejscu i spotkajmy się, powiedzmy, o szóstej. W klinice, w której mnie odtruwano i gdzie odbyłem pierwszą terapię, ważnym elementem było wyznanie przed grupą największych swoich nikczemności, rzeczy, które przeszkadzają żyć z trzeźwym sumieniem. Mówiłem tam o wszystkim: o zdradach, świństwach, problemach rodzinnych, ale nie dotykałem kwestii zawodowych... Wszyscy mamy chyba ten sam problem i po to chyba chcieliśmy się spotkać. Na pewno każde z nas nosi w sobie jakiś ciężar związany z pracą, i przed nikim oprócz siebie nawzajem nie możemy się od niego uwolnić. Więc zróbmy to. Poznajmy się, a przy okazji rozpocznijmy wzajemną terapię. Jeśli chcecie, mogę mówić pierwszy. Szczęknęły odstawiane puchary, odkładane sztućce i talerze. Rozległ się krótki, energiczny, zgodny aplauz gości Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego. Dokładnie o szóstej po południu otworzyły się drzwi celi jednego z dziesięciorga AA detektywów. Marc, autor propozycji spędzenia pierwszego wspólnego wieczoru na opowiadaniu swoich najbardziej nikczemnych sprawek, podszedł do wolnego miejsca przy dziesięciobocznym stole. Westchnął, rozparł się łokciami i wbił wzrok w jedenaste drzwi - te, które nie prowadziły z refektarza do jednej z dziesięciu cel, lecz bezpośrednio na zewnątrz. XI - Mam na imię Marc, jestem alkoholikiem. Nie wiem, czy to, o czym opowiem, jest na pewno najbardziej podłą rzeczą, jakiej się dopuściłem. Po prostu znacznej części mojego życia nie pamiętam. I strach przed tym, czego nie pamiętam, nie pozwala mi spędzić w spokoju ani jednej nocy, i to od pięciu lat, od kiedy nie piję. Jest bardziej przykry od wszelkiej znanej mi formy poczucia winy... Zamilkł, pochylił głowę, zmarszczył czoło, zamknął oczy i zaczął swoją opowieść. Toczyła się jak górski potok, bez chwili przerwy, bez najmniejszych ustępstw na rzecz bardziej wyrazistej emocji. - Któregoś dnia przyszedł do mnie przyjaciel, Bill, najlepszy, jakiego miałem. On i Jolly, jego żona, mieli do mnie świętą cierpliwość. Kiedy piłem, często odwiedzałem ich bez uprzedzenia, na przykład w porze kolacji. Potem, kiedy zasypiałem w fotelu, kładli mnie w pokoju ich córki, a ona spała wtedy razem z nimi. Przyszedł więc kiedyś do mnie i powiedział, że ktoś pobił jego Charlene, miała wtedy piętnaście lat... Pojechał w delegację, zabrał ze sobą żonę. Kiedy rankiem po dwóch dniach nieobecności wrócili do domu, ich córka leżała na łóżku. Była otępiała, milczała, miała rozległy siniak na skroni. Nie chciała nic mówić, dopiero kiedy Bill zdecydował się wezwać policję, usiadła i okazało się, że w ręku ma nóż kuchenny. Oparła ostrze o brzuch i, jak powiedział, syknęła: „nigdzie nie pójdziesz i nikogo nie wezwiesz”. Kazała im się wynosić. Jolly została w domu, on przyjechał do mnie po pomoc, jako do detektywa i przyjaciela. Miałem kaca, wszystko mnie bolało, poprosiłem, żeby chwilę zaczekał. Poszedłem do ubikacji, wsadziłem rękę do spłuczki, chowałem tam czasem butelki. Znalazłem. Kiedy piłem, siedząc na klozecie, Bill wbiegł do ubikacji ze szlochem i krzykiem. Spojrzał na mnie i nagle zaczął uważać na słowa, jakby zrozumiał, że nie powinien mówić tego właśnie mnie. Ale najważniejsze już zdążył powiedzieć. Okazało się, że właśnie zadzwoniła Jolly, odebrał, bo tak się umówili, że w razie czego zatelefonuje do mnie. Powiedziała, że mała Charlene wyskoczyła przez okno, zginęła na miejscu. Bill, ściszając głos po początkowym wybuchu, powoli przestawał płakać, stygł, jak gdyby przez tę potworność przebijało się coś jeszcze okrutniejszego, jakaś myśl, która sama torowała sobie drogę w jego głowie i zaczynała nad nim panować. Dobiegł do umywalki, zaczął wymiotować. Chciałem go podtrzymać, wyszarpnął się i wybiegł. Wołałem za nim, ale na mnie nie spojrzał. Po godzinie przyjechała policja. Wzięli mnie do ambulatorium, pobrali krew, odciski... Zrozumiałem, że to na żądanie Billa, że mnie podejrzewa. Jeden z policjantów powiedział, że dziewczyna została zgwałcona. Przestraszyłem się. Jak mówiłem na początku, zawsze bałem się tego, co mogło zdarzyć się w chwili, której nie zapamiętałem. Poprzedni wieczór należał do takich. Próbowałem uchwycić się jakiegoś szczegółu, ale nic z tego. Wypuścili mnie, wróciłem do domu. Piłem, odchodziłem od zmysłów. Rozebrałem się, położyłem nago na kamiennej podłodze w łazience. Najpierw na brzuchu, potem, z książeczką do nabożeństwa, na plecach. Klepałem tępo litanie, godzinki, różaniec. Chciałem wstrząsu, który otworzyłby przede mną jakąś furtkę do własnej pamięci. Drżałem, szczękałem zębami. Wreszcie wykręciłem numer Billa. Odebrała Jolly, płakała, przepraszała, mówiła, że nawet nie pomyślała, że to ja, ale Bill był w szoku, i właśnie zadzwonili z policji i materiał pobrany ode mnie nie pokrywa się z tym, który zdjęto ze zwłok Charlene. Ale jest ślad, znaleźli niedopałek, pytali, czy ktoś ze znajomych pali chesterfieldy... Serce łupnęło we mnie tak mocno, że aż usiadłem. Odrzuciłem słuchawkę. Jak szczur, oświetlony przez włączoną znienacka latarnię, w mojej wyobraźni pojawił się nagle w całej okazałości mój bliski kumpel, adwokat, którego będę nazywał Iksem. Objawił się i pociągnął za sobą cały korowód wyrazistych obrazów poprzedniego wieczoru. Chesterfieldy i on, ten kumpel, w mojej głowie łączyły się w nierozerwalną całość. Nie palił niczego innego. Kiedy szedłem do niego na whisky, a on mówił, żebym kupił mu w barze papierosy, nie miałem wątpliwości, o jakie chodzi. Poprzedniego dnia spacerowałem z nim po bulwarze, aż przyszło mi do głowy, że przecież za rogiem mieszkają Bill i Jolly. „Chodź, zobaczysz, jacy fantastyczni ludzie. Oni mnie kochają. Zobaczysz, będą szczęśliwi!” wrzeszczałem w pijackim uniesieniu. Zapomniałem, że wyjechali, a przecież mówili mi, że córka zostaje sama, więc jeśli czegoś będzie potrzebowała, to zadzwoni, żebym pomógł. No więc poszliśmy, a na progu przywitała nas Charlene. Była w domowej sukience, nie spała. „Oj, wujek, wujek”, powiedziała wesoło, i przypomniała, że rodzice wrócą dopiero nazajutrz. Staliśmy tylko w progu, pamiętam. Nie ma mowy, żeby adwokat zostawił w środku jakiegoś papierosa. Przeprosiłem, wyszliśmy, i wtedy, jak to pijany, któremu zepsuto zabawę, więc nagle ma wszystkiego dość, zatrzymałem taksówkę i pojechałem do domu. Co działo się z adwokatem, nie miałem pojęcia. Aż do tamtej chwili. Bo nagle zrozumiałem - wrócił tam i ona mu otworzyła, bo pewnie myślała, że jest ze mną, że coś jeszcze chciałem powiedzieć... Całkiem wytrzeźwiałem, zadzwoniłem do niego, poprosiłem, żeby przyszedł na przystań, bo otworzyli tam pływający pub na jachcie czy coś takiego... Nawet nie dałem mu dojść do słowa. Wbiłem mu nóż w serce, zaciągnąłem w krzaki, oderżnąłem łeb i wrzuciłem do wody. Reszta ciała znalazła się tam kilka minut później, ale najpierw podziurawiłem go jak sito... Tą najgorszą rzeczą, o jakiej chciałem powiedzieć, nie jest oczywiście zabójstwo Iksa, lecz to, że wprowadziłem go do domu Billa i Jolly, że wystawiłem mu Charlene. Umarła przeze mnie. Marc podniósł głowę. Był blady jak wapno, wargi miał prawie sine. - Proszę o pięć minut przerwy. Chyba że chcecie kontynuować beze mnie. Wstał i wszedł do swojej celi. Pozostali nie ruszali się z miejsca. Tylko McCoy nie zwlekał. Przypomniał sobie o telefonie komórkowym, który Marta kupiła mu przed wyjazdem. Nie użył go ani razu. Wyszedł do ogrodu, stanął przy studni i wystukał numer. Już po pierwszym sygnale odezwał się wesoły, chochlikowaty głos: - Dom detektywa McCoya, słucham. - Tu detektyw McCoy, masz medal za czujną służbę - powiedział z czułością i ulgą. Kiedy McCoy wrócił do refektarza, Marc znów siedział na swoim miejscu, przed dzbankiem z wodą i talerzem, na którym bielała pełniejsza niż przedtem gomółka twarogu - widocznie podczas krótkiej przerwy kamerdyner Dornów przyniósł kolację. - Zaczynamy? - zapytał Marc, który wyraźnie odzyskał humor. - To może ja... - odezwała się nieśmiało rudowłosa czterdziestolatka. McCoy nie pamiętał, czy miała na imię Claudine, czy Susanne. - Mam na imię Madeleine, jestem alkoholiczką... „Syndrom Baudouina de Courtenay”, pomyślał McCoy, załamując ręce nad własną pamięcią i spojrzał na Lisę, której list tak bardzo mu się podobał. Był rozczarowany, że to nie ona teraz zabiera głos, chciałby natychmiast dowiedzieć się o niej czegoś więcej. - Przede wszystkim - powiedziała Madeleine - dziękuję ci Marc za twoją opowieść, bez niej byłoby mi trudno. Bardzo mi pomogłeś, miałam podobną historię. Współczuję ci, naprawdę... Więc piłam piętnaście lat, bez żadnej kontroli - pięć, nie piję od dwóch. Mój problem, którego pożałowałam już wiele razy, jest taki, że... że nie panuję nad swoimi uczuciami, nad pożądaniem... Po alkoholu staję się nimfomanką... McCoya ogarnęło współczucie dla tej nieładnej kobiety, która mówiła na granicy płaczu i wyraźnie czuła, że wypowiada kwestię, jaka w mniej wyselekcjonowanym towarzystwie ściągnęłaby na nią mnóstwo niewybrednych kpin. Za grubymi szkłami okularów kryła się twarz zniszczona przez alkohol, dziobata, z lekkimi wybroczynami, niestarannie przypudrowana. Twarz poczciwa, nic nie mówiąca, nijaka, wyblakła. - Po alkoholu stawałam się agresywna... to znaczy rzucałam się na mężczyzn. W ogóle to nie jestem odważna, jestem bardzo nieśmiała. To alkohol robił ze mnie stuprocentową, pewną siebie kobietę. Na studiach wiele koleżanek, kolegów zresztą też mówiło mi, że kiedy piję, staję się ładna, ciekawa, mocna, jestem odważna, złośliwa i inteligentna. Więc piłam. Cały tydzień nic, smutek jak jesienne pole po żniwach, a w sobotę rzucałam się głową w dół. I miałam dużo mężczyzn. Moje kuzynki, takie ładne, bogate, kłóciły się ze swoimi chłopakami, przeżywały długie okresy samotności, a ja co tydzień miałam kogoś na noc... To było dla mnie ważniejsze niż wszystko... Moi rodzice zginęli w wypadku, kiedy miałam dziewiętnaście lat, mieszkałam sama... No tak... Przy tym byłam bardzo religijna, teraz już nie, ale kiedyś... Budziłam się z kimś, komu się nie podobałam, kto rano patrzył na mnie z niedowierzaniem, że mógł mnie chcieć. To było okropne... A ja nic nie pamiętałam, zbierałam tylko z siebie ślady po mężczyznach. I natychmiast biegłam do kościoła, spowiadałam się... No, ale nie chcę wspominać całej historii, będziemy tu dziesięć dni, to jeszcze wiele wam opowiem... Licencję detektywa mam od pięciu lat. Trzy lata temu, kiedy po raz kolejny uparłam się, że nie będę piła, i nie piłam już dwa miesiące, i myślałam, że już nigdy nie będę, przyszła do mnie kuzynka. Ona nigdy nie szukała ze mną kontaktu, nigdy mnie nie lubiła. No i zjawiła się, może dlatego, że kilka dni wcześniej wpadłyśmy na siebie w sklepie i zobaczyła, że jestem trzeźwa... Przyszła i powiedziała, że zdradza ją mąż, że chce, żebym dostarczyła jej dowodów... Tego samego dnia, wieczorem, zadzwonił on. Poprosił o spotkanie, zupełnie zdębiałam. Powiedział, że chce się umówić w neutralnym miejscu, bo to delikatna sprawa... Zaproponował taką małą restaurację na przedmieściu. Nie znałam go, pobrali się niedawno, nie bywaliśmy u siebie... Kiedy przyszłam, już na mnie czekał, był miły, nieśmiały, wylękniony. Mówił, że chce się poradzić, bo zdradza go żona, a przecież należę do rodziny, jestem detektywem, więc może im pomogę... Nic nie powiedziałam o jej wizycie, słuchałam. Mówił, że żona nie ukrywa swojego związku z innym mężczyzną, z kolegą z pracy, chce rozwodu, ale tak, żeby orzeczono jego winę, więc wielokrotnie groziła, że zmontuje dowody przeciw niemu. Gdybym miała mu zaufać, wówczas wyszłoby na to, że to przeze mnie kuzynka chce zdobyć te fałszywe dowody. Ale nie chciało mi się w to wierzyć, wiedziałam, że jakoś muszę to sprawdzić... Nagle wezwał kelnerkę, zamówił whisky, spytał, czy się napiję... Pamiętam tę myśl: „zmiękczę go, po alkoholu wyczuję, które z nich kłamie...” Teraz już wiem, że to mnie po prostu dopadło. On odpalił we mnie ten łańcuch i tylko szukałam pretekstu, żeby wypić. No więc zgodziłam się. Po dziesięciu minutach to ja zawołałam kelnerkę i zamówiłam całą butelkę whisky... Potem obudziłam się szarym świtem we własnym łóżku, nikogo przy mnie nie było. Noc na pewno spędziłam z mężczyzną, to się po prostu wie, ale nic nie pamiętałam, nawet tego, jak wyszliśmy z restauracji. Wzięłam prysznic, ubrałam się, poszłam do biura. On tam już na mnie czekał. Miał zdjęcia z naszej wspólnie spędzonej nocy. Widać było wszystko, jak w filmie pornograficznym. „Chciała dowodów, to je będzie miała. Nie musisz ich zbierać - proszę, są twoje”, powiedział. Spytałam, co zamierza. Zagroził, a raczej wycedził (pamiętam, był zimny, wręcz obojętny), że jeśli do tygodnia nie zapewnię kuzynki o jego wierności, a w dodatku jemu nie dam dowodów na jej zdradę, to przekaże te zdjęcia żonie, a dodatkowo wyśle je na policję, żeby zabrali mi licencję. Powiedział, że następnego dnia rano przyjdzie po odpowiedź. Wpadłam w panikę, od razu zaczęłam pić. Kupiłam sobie butelkę whisky, potem następną, wymiotowałam, bałam się, telepało mną. Piłam i piłam, i nie mogłam zasnąć, przekonana, że jeśli od razu przerwę ten łańcuch, jeśli jakoś spełnię jego żądania, to wszystko wróci na swoje miejsce i znowu przestanę pić. To było jak gorączka. Zabrakło mi whisky, wyszłam o szóstej rano, żeby pójść do hotelu, tam jest zawsze otwarte. Po drodze zatrzymali mnie dwaj chłopcy, znałam ich, miejscowi złodzieje. Spytali, czy mogę dać im trochę pieniędzy. I wtedy mnie olśniło. To było dla mnie oczywiste, że nigdy mi się nie uda sprowokować kuzynki do zdrady, a przecież tak naprawdę już współpracowałam z jej mężem, bo byłam pijana i chciałam, żeby znów do mnie przyszedł. I bałam się, że spełni swoją groźbę. Powiedziałam złodziejom, że mam dla nich robotę... Madeleine zdjęła okulary. Głęboko osadzonymi oczami rozejrzała się wokół, jak gdyby oczekiwała pomocy. - Jeden miał ją zgwałcić, a drugi robić zdjęcia. Zapłaciłam im pół tysiąca, zrobili to jeszcze tego samego dnia, włamali się, kiedy tylko Frank... jej mąż... wyszedł rano z domu do pracy. Przekazałam mu „dowód”. Na miejscu już była policja, ale te dostarczone przez niego fotografie skompromitowały jej zeznania. Nikt jej nie uwierzył, policja uznała, że została złapana na gorącym uczynku, więc desperacko szukała usprawiedliwień i wymyśliła sobie ten gwałt... Otrzymał rozwód, ożenił się, do mnie już nigdy nie przyszedł. A ona... - Madeleine podniosła się gwałtownie, zaczęła odchylać się do tyłu, próbowała przytrzymać się stołu, bezwładnie zatoczyła koło i runęła na ziemię. - Jestem lekarką, odejdźcie - zawołała Lisa, podbiegła do Madeleine i uklękła tuż przy jej głowie. XII - Proponuję przerwać na dzisiaj nasze posiedzenie, przynajmniej w tej formie, co dotychczas - powiedziała Lisa, kiedy wyszła z celi Madeleine. - Nasza przyjaciółka nie powinna opuszczać już dzisiaj swojego pokoju, ale wszystko jest w porządku. Po prostu, nie może się teraz denerwować. - Albo rozmawiajmy bez Madeleine - rzuciła Carla. - Przepraszam, ale odradzam, jako lekarz - powiedziała delikatnie, ale stanowczo Lisa. - Marc przedtem prosił o przerwę, teraz Madeleine zasłabła... Widocznie nasze organizmy domagają się wypoczynku. Mamy za sobą podróż, mówimy o prawdziwych tragediach, uwalniamy się od rzeczy, które ciążyły nam nazbyt długo. Zaczekajmy, jutro rano przyjdźmy na śniadanie z decyzją, czy chcemy kontynuować spotkania według tej samej formuły. Była w Lisie jakaś dyskretna, samoobjawiająca się mądrość. Przynajmniej tak to widział McCoy, który patrzył na nią z rosnącym zainteresowaniem i ożywieniem. Miała jasne włosy sięgające ramion, ładną cerę, ciepły głos. Miała też smukłe, opalone dłonie. McCoy był pewny, że to poruszenie jej widokiem od samego początku ma charakter świeżej czułości. Wiedział, że wystarczyłoby dmuchnąć, a uczucie to znikłoby jak mydlana bańka. Dlatego tym chętniej je w sobie hołubił. - Ale czy to nie jest nieuczciwe w stosunku do tych, którzy już mówili? - zaoponowała Claudine. - Przecież mieliśmy dowiedzieć się o sobie nawzajem rzeczy tragicznych, co oznacza, że również kompromitujących, mniej więcej w tym samym czasie. My wiemy o nich, czyli o Marcu i Madeleine, już dużo, oni o nas nic. - Tak, przepraszam, to jest ważny powód - przyznała Lisa. - Marc, co ty na to? - rzucił McCoy. - Właściwie dotyczy to głównie ciebie, Madeleine i tak nie uczestniczyłaby teraz w spotkaniu. - W porządku, możemy przerwać - rzucił Marc i wszyscy uznali jego słowa za ostateczną decyzję. McCoy wstał i już miał podejść do Lisy, ale uprzedził go Hugo i zaproponował lekarce spacer. - To może wszyscy pójdźmy do parku, póki jest widno. Zobaczymy i poznamy okolicę - powiedziała Lisa wesoło i naturalnie. McCoy miał wrażenie, że tą propozycją chciała oddalić od siebie kłopotliwe tete a tete z Hugonem. Na widok porażki konkurenta odezwał się w nim męski spryt „podrywacza na wrażliwość”. Bez cienia wewnętrznej troski o Madeleine podszedł do Lisy i spytał poufnym tonem: - Czy ona naprawdę może zostać sama? - Masz rację - odpowiedziała Lisa z uśmiechem i niemal wdzięcznością - zajrzę do niej i sprawdzę. Kiedy wyszli, przywitał ich ptasi jazgot, który w ogóle nie docierał do nich przedtem przez drzwi refektarza. Na jesionach i wiązach rosnących w zagajniku za skwerem, otwierającym się przed wejściem, odbywał się prawdziwy skrzydlaty wiec. Szli przed siebie w rozproszeniu. Kiedy stanęli na linii zagajnika, w zapadającym łagodnie zmierzchu, za drzewami, dostrzegli lśniącą niespokojnie taflę jeziora. - Już się martwiłem, że Stowarzyszenie Wioślarskie nie miało gdzie pływać - ledwie McCoy zdążył powiedzieć swój dowcip, z refektarza dobiegł ich przeraźliwy krzyk. Rzucili się do budynku i niemal wpadli w drzwiach na Madeleine, która w koszuli nocnej wyraźnie zamierzała wybiec do nich na zewnątrz. - Tam! - wykrzyknęła i wskazała ręką swój pokój. - Hugo, Steven! - zawołał Marc i wbiegł razem z męską mniejszością AA detektywów do celi Madeleine. Na podłodze, niczym biała zakrwawiona poduszka, leżała martwa turkawka przeszyta sztyletem z drewnianą, inkrustowaną szmaragdami rękojeścią. - Leżałam w łóżku, zaczęłam pisać list do przyjaciółki, i wtedy przez otwarte okno wleciał ten ptak. Jeszcze trzepotał skrzydłami. Kiedy podeszłam, turkawka podniosła główkę, odchyliła do tyłu i zamarła. - Madeleine była opanowana, szybko wróciła do siebie po początkowym szoku. - Niczego nie słyszałaś? - spytał Hugo. - Żadnego szmeru na zewnątrz? - Nie. Potem tylko spojrzałam za okno i zobaczyłam jakiś cień, wyolbrzymiony, wyglądał jak mnich w kapturze. A może mi się tylko wydawało, może to cień drzewa... Krzyknęłam i pobiegłam do was po pomoc. - Pójdę do Dornów i spytam, jak jesteśmy chronieni - powiedział McCoy. - Idę z tobą - rzuciła Lisa. Kiedy zapukali, drzwi otworzyła im pani Mary. - Przyjaciółka miała przykre zdarzenie - powiedział McCoy. - Ktoś wrzucił przez jej okno przebitą sztyletem turkawkę. Uśmiechnięta twarz Mary stężała. - Męża nie ma, proszę przyjść później - odpowiedziała nadspodziewanie sucho jak na jej dotychczasowe anielskie obyczaje i zaczęła zamykać drzwi. - Chwileczkę - Lisa oparła dłoń na klamce. - Nie czujemy się bezpieczni, ktoś może wejść do ogródków, a potem do naszych cel. Boimy się. - Proszę się nie obawiać - usłyszeli za plecami studzienny głos starca. Pan Phileas nadciągał w paramnisiej opończy swoim ślimaczym krokiem. - Spróbuję wyjaśnić, jak to się mogło stać. A dzisiejszej nocy nie muszą się państwo bać. Proszę wrócić do siebie, za pięć minut spuszczę dziesięć psów, bardzo groźnych. Będą biegały na wolności wokół zabudowania. O szóstej rano je przywołam, znowu zostaną uwięzione, a państwo będą się mogli swobodnie poruszać. Ale przed szóstą proszę nie wychodzić z zabudowania, bo zagryzą każdego, kogo spotkają. - Prócz nas - dodała pani Mary, której oblicze znów rozjaśniło się anielskim uśmiechem. McCoy i Lisa szybko wrócili do budynku. Jako że cela McCoya była najbliżej, a minęły już co najmniej trzy minuty, wrócili przez jego chiostro. Zamknął je dokładnie od ogrodu na klucz z dużym uchem. - Zdążyliśmy - westchnęła Lisa i na znak ulgi żartobliwie położyła sobie rękę na piersi. - Boże, co to? - spytała z komicznie odegranym przerażeniem na widok sześciu obrazów na ścianie celi McCoya. - Jeszcze nie zdążyłem się przyjrzeć, ale myślę, że to ta sama kobieta w sześciu wersjach. W miarę jak przenosili oczy z lewego kartonu na kolejne etapy metamorfozy, wykrwawione, alabastrowo anielskie piękno niewiasty nabierało coraz bardziej niepokojącej migotliwości zła. Lisa pochyliła się, żeby odczytać podpis pod ostatnim na prawo, w pełni szatańskim wariantem namalowanej kobiety. - „Portford, 1938”. I jakiś bazgroł zamiast podpisu. Świetne pastele. Z warstwami farby, ze smugami brokatu, kuponami atłasu... Misterna robota. - Namalował to pewnie któryś z prerafaelickich wioślarzy. Prerafaelickie Stowarzyszenie Wioślarskie powstało w 1930 roku. W folderze była mowa o studentach i profesorach wydziału filologicznego, ale to musiał narysować jakiś zawodowy artysta... - I to wybitny - powiedziała wesoło Lisa. - Wiesz co? To zabrzmi jak pretekst... Jeżeli pozwolisz, to przyjdę dziś jeszcze do ciebie, żeby popatrzeć na te pastele. Boże, chodźmy, przecież musimy im powiedzieć, że nie mogą wychodzić na dwór, bo te bestie jeszcze kogoś zjedzą! Lisa rzuciła się do drzwi. - Stój, nie wychodź! - krzyknęła do Margaret, która wyciągała właśnie dłoń do klamki drzwi prowadzących na skwer. Kobieta powstrzymała gest, jak porażona prądem. - Niestety, jesteśmy dziś więźniami tego klasztoru - wyjaśnił McCoy i zreferował zebranym treść krótkiej rozmowy, jaką odbyli z panią Mary i z panem Phileasem. - I wiecie co? - zaproponował na zakończenie. - Nie myślmy na razie o obowiązkach wobec innych, o tym, że Marcowi i Madeleine, którzy opowiedzieli już o sobie tak wiele, jesteśmy winni te najstraszniejsze prawdy o sobie. Zróbmy normalny mityng, powiedzmy, co nas boli w tej chwili... Mnie na przykład strasznie chce się jeść, potrzebuję odrobiny wesołości, ulgi. Napięcie, jakie nam zafundował morderca turkawki, jest nam zupełnie niepotrzebne, szkodzi naszemu zdrowiu. Wszyscy z ulgą przyjęli propozycję McCoya, usiedli i rwali się do wypowiedzi - o rzeczach niby to błahych, jak zmęczenie czy niepokój o bliskich, które jednak, jeśli nie zostałyby wysłowione, dla każdego z AA detektywów mogłyby się kiedyś okazać zabójcze. Opowieść Madeleine przypomniała wszystkim, jak podstępnie i gwałtownie alkohol wyrywa z pozornego uspokojenia i jak głęboko wciąga w wir najgłębiej zakopywanych skłonności. Kiedy głos zabrała Lisa, McCoy poczuł w sercu dawno niedoświadczane uczucie słodyczy i miękkości. Mówiła o tym, jak bardzo cieszy ją to spotkanie, o tym, że może być tylko wdzięczna pomysłodawcy wielodniowego mityngu alkoholików detektywów, że pobyt „u prerafaelitów” traktuje również jak urlop, że wiele sobie obiecuje po zielonym otoczeniu „świątyni”, ma nadzieję na spacery po lesie, na wyprawy łódką po jeziorze, na wzajemną życzliwość i ciekawe rozmowy. Tylko McCoy nie zabierał głosu. Gdyby miał powiedzieć, co właśnie odczuwa, mógłby wiele zepsuć. „Co za dziecko ze mnie! - wyrzucał sobie w duchu. - Przecież znam ją dopiero od kilku godzin...” Dante, Dante, Dante... Jak nie Dante Alighieri, to Dante Gabriel Rossetti, Dante w rysunkach Sandro Botticellego albo Dante, uczeń Plotyna... Grzbiety większości książek, które stały w celi McCoya na półkach za biurkiem, rozpoczynały się od imienia Dante. Niełatwo było odgadnąć, co się w nich kryje - wszystkie były oprawione w skórę, na grzbietach każdej z nich widniały złocone litery. Wziął do ręki jeden ze stu woluminów, który miał wypisany jedyny znany mu tytuł Boska Komedia. „Pewnie po włosku, jak w bibliotece Ferrucciego”, pomyślał sceptycznie. Tym razem jednak miał szczęście - trzymał w dłoni przekład złożony całkiem zrozumiałym językiem, dobrze zrymowany. Mniej więcej co cztery strony poszczególne sekcje, czyli - jak nazwał je autor - Pieśni poematu były rozdzielone czarno-białymi ilustracjami. Tylko jednej Pieśni przypisane były aż dwa drzeworyty - skrajnie różne, jak niebo i ziemia. Na jednym z nich, w delikatnie zasugerowanym świetle słońca, kobieta i mężczyzna czytali rozłożoną na jej kolanach książkę. Niemal dotykali się policzkami, twarze mieli skierowane delikatnie ku sobie, jego prawa dłoń, zawieszona jeszcze w powietrzu, nieuchronnie zmierzała do jej lewego łokcia. Po prawej stronie, kobiecej, na podłodze stał kosz wypełniony jabłkami. Po lewej, zwinięty w kłębek, wygrzewał się w słońcu wąż. Na drugiej ilustracji tych samych dwoje unosiło się w powietrzu, miotały nimi mięsiste korkociągi wichury. Ich twarze były przerażone, wyciągali do siebie ręce, ale pomiędzy ich ciałami, niczym nadprzyrodzony miecz, tkwiło ostrze niemożliwej do przebycia przestrzeni. McCoy spojrzał na tekst: Czasem nad księgą zbiegło się spojrzenie I zdejmowało z lic barwy rumiane - Ale nas zmogło jedno okamgnienie. Kiedyśmy doszli, gdzie usta kochane Rycerz całował w nieowładnej chęci, On, z którym nigdy już się nie rozstanę, Drżący do ust mych przywarł bez pamięci; Księga i pisarz Galeottem byli - W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej...* [Dante, Pieśń piąta, s. 46-47, w: Boska Komedia, przeł. E. Porębowicz, Warszawa 1975] Pod spodem był przypis: „Galeotto, czyli Gallehault, dzięki pośrednictwu którego Lancelot mógł spotkać się z królową Ginewrą. Dzieło literackie jest jak ów pośrednik, czyli księga o zdradzie staje się również natchnieniem do zdrady. I źródłem śmierci - za chwilę do komnaty wbiegnie mąż Franceski i zabije kochanków za wiarołomstwo. Ledwie poczuli smak pocałunku, już stanęli po stronie potępionych na wieki...” Z głębokiego przejęcia wyprowadziło McCoya delikatne stukanie. - Proszę - powiedział półgłosem, lecz chyba wystarczająco donośnie, bo po chwili w otwartych drzwiach nieśmiało stanęła Lisa. - Chciałam lepiej się przyjrzeć tym pastelom... A może przeszkadzam, przecież czytałeś... - Ale już dzisiaj nie będę - odpowiedział McCoy, i była to pierwsza literacka parafraza, jakiej dopuścił się świadomie w ciągu całego swojego niezbyt długiego przecież jeszcze życia. Lisa podeszła do ostatniego z sześciu obrazów na ścianie, schyliła się i zaczęła patrzeć na podpis. - I co o tym wszystkim myślisz? - spytał McCoy, z trudem powstrzymując dłoń, żeby nie wśliznęła się w wąską szczelinę pomiędzy jej włosami a szyją. - „Portford 1938”... Ale tych bazgrołów chyba się nie da odczytać. McCoy ze wzruszeniem patrzył na jej smukłą, energiczną sylwetkę, z czułością obserwował jej swobodne, naturalnie eleganckie ruchy. Lekko rozcięta z tyłu spódniczka Lisy odsłaniała zgięcie po wewnętrznej stronie kolana. Kiedy kucnęła, nad jej głową ukazała się cała szatańska sylwetka, a za nią pięć kolejnych, coraz mniej jaskrawych wersji tej samej kobiety, aż do jej anielskiego wcielenia. - Miałem na myśli turkawkę, psy... - To rzeczywiście niesamowite - powiedziała Lisa, zbliżając się do kolejnego obrazu i wpatrując się w jego najniższą część. Przez naciągniętą na plecach kremową bluzkę delikatnie przebijał jej kręgosłup. - Tu też jest napis: „Portford 1937” i znowu bazgroły. Dwuwyrazowe, pewnie podpis. McCoy celowo do niej nie podchodził. Zaniedbane, trzymane przez kilka lat gdzieś daleko, w ślepych arteriach serca, umysłu i ciała, pragnienie miłości nagle rozkwitło w nim z impetem wiosennej burzy. Chciał ogarnąć ją od tyłu kolanami i przesuwać delikatnie wargami po jej karku i obojczykach, za uszami, pragnął, żeby uprzedzała jego pocałunki, odsłaniając przed nim miejsca, którym jego usta były najbardziej potrzebne. - Tu też - Lisa wpatrywała się już w trzeci obraz od końca. - „Portford 1936” i bazgroły. Zobaczmy dalej... No tak: „Portford 1935”, „Portford 1934”. „Portford 1933”. I bazgroły, bazgroły, bazgroły. Nie takie same, ale podobne, maźnięte tą samą ręką. Głos Lisy był wesoły, trochę zawadiacki. Po odczytaniu ostatniego napisu, pod rajskim wariantem kobiety, wyprostowała się i zaczęła patrzeć w twarz anielicy. - Najprościej - powiedział McCoy, z żalem myśląc o tym, że nie przykucnie już za nią - byłoby oskarżyć Dorna. Nie wydaje się, żeby ktoś jeszcze tutaj się kręcił. Ten jego habit pasowałby jak ulał do cienia, który Madeleine widziała za oknem. A poza tym co za kretyn ze mnie. Zgodziłem się na te psy, a teraz jesteśmy właściwie uwięzieni. - Tak, ja też o tym pomyślałam. Przecież to idiotyczne: dziesięcioro alkoholików chce ze sobą rozmawiać, przejechali setki kilometrów, a siedzą zamknięci razem z martwą turkawką, z głowami pełnymi domysłów, podczas gdy dookoła nich biega stado czworonogich morderców... - Czyli - tym razem McCoy zmienił wątek, czując, że powinien zainteresować się odkryciami Lisy - obrazy są datowane rok po roku, od 1933 do 1938. A bazgrołów naprawdę nie da się odczytać? - Ja nie potrafię. McCoy podszedł do Lisy, która przyglądała się fakturze migocącej na zasznurowanym, śnieżnobiałym gorsecie anielicy i przykucnął przed napisem pod drugim, nie tyle anielskim, co wykrwawionym i trupim wizerunkiem kobiety. Myśl, że jego lewa skroń znajduje się niespełna pół metra od biodra Lisy, które nie przestawał obserwować kątem oka, ścisnęła mu serce. Wiedział, że jeśli tylko zrobi jakiś ruch w jej kierunku, zepsuje wszystko, będzie pogrzebany na wieki. Jedyną rzeczą, jakiej mógł oczekiwać od losu, była jej naturalność, taktowna bliskość. Spalona próba wzajemnej czułości wykopałaby pomiędzy nimi jakiś dół nie do przeskoczenia, ale coraz trudniej było mu jej nie podjąć. Czuł, że za chwilę przylgnie do zgięcia pomiędzy jej udem a brzuchem, że zatopi w nim twarz i się rozpłacze. Nagle, przez nabiegłą mu do oczu wilgotność, zobaczył jak pod lupą wyraziste litery napisu. - Lisa! To nie dwa słowa, lecz trzy. Pierwsze jest króciutkie, wrośnięte w drugie tak, że trzecia litera tej hybrydy jest znowu duża. Zawijas na końcu pierwszego wyrazu wplata się w pierwszą literę drugiego, w wielką literę, która w tym połączeniu wygląda jak mała. W jednej chwili odżyła w nim cała grafologiczna wiedza, którą brylował w szkole oficerskiej. Mówił i widział tak jasno, jak gdyby czytał z kartki kolegi prymusa - siebie samego nie podejrzewał, wskutek wieloletniej pracy nad upadkiem poczucia osobistej wartości, o umiejętność takiego czytania rzeczy pisanych, by znaczyły coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. - Ale co to za słowa? - figlarny głos Lisy nabrał temperatury. McCoy poczuł, że opiera dłoń na jego ramieniu i przysiada tuż obok. Bliskość biodra zastąpiła gorąca bliskość jej pachnących włosów i policzka. - „La Belle Dame”, pisane jako „LaBelle Dame”, ogon „a” jest początkiem zawijasa „B”, stąd dwa, a nie trzy wyrazy... - Jezu, masz Keatsa?! - Lisa cofnęła nagle dłoń z jego ramienia i rzuciła się do półek z książkami. - Jest! - krzyknęła, biorąc do ręki jedną z książek po autorach na „D”. Szybko przekartkowała niepokaźny tom, jeden z najszczuplejszych na półkach, zatrzymała się w połowie i zaczęła czytać: - „Przez łąkę szła jak zwid uroczy; / Włos miała długi, stopę lekką / I dzikie oczy [...] / Na siodło wziąłem i w objęciach / Trzymałem czar, co tak mnie urzekł...”* [John Keats, La Belle Dame sans Merci, s. 65, w: 33 wiersze, przeł. S. Barańczak, Kraków 1997] Odłożyła książkę, szybko wróciła do pierwszego, anielskiego wizerunku kobiety, wspięła się na palce i zaczęła się wpatrywać w jej twarz. Tymczasem McCoy podniósł książkę i czytał głośno: „Spoczęliśmy w jej skalnej grocie: / Wzdychała i spływała łzami; / Zamknąłem dzikie, dzikie oczy / Pocałunkami [...] / Śmiertelnie bladzi, w śnie wołali / Władcy, Książęta i Rycerze: / «Strzeż się - La Belle Dame sans Merci / W jasyr cię bierze!»„* [Tamże, s. 65 i 67] - To ona - westchnęła Lisa. Podszedł do niej. Teraz oboje widzieli to samo: kobiecym aniołem z pierwszego obrazu była Mary Dorn, młodsza i jaśniejsza, ale bezsprzecznie ta sama, równie nieludzko uśmiechnięta co żona pana Phileasa. I to ona patrzyła na nich z pozostałych pięciu części cyklu: topielica, wróżka, czarownica, wampirzyca, szatan. Na szkło, pod którym znajdował się trzeci wizerunek - wróżka - refleks księżyca nanosił napiętą twarz Lisy. McCoy odczytał to napięcie po swojemu - jako zastygłe na moment pragnienie, które ona również skrywała od lat, a teraz daremnie próbowała pogrzebać w szybkich słowach i ruchach, w dociekaniu strzępów prawdy o pochodzeniu i sensie oglądanych przedstawień. Wsunął palce w jej włosy, następnie splótł dłonie na jej szyi, oparł opuszki kciuków na kącikach jej ust, pocałował ją w prawą skroń. Miał wrażenie, że doskonale odgaduje jej wolę. XIII Spędzili razem całą noc. Cieszyli się sobą na wszystkie sposoby, jakimi mogli wyrazić tę niespodziewaną radość. Kochali się to gwałtownie, łapczywie, pospiesznie, niemal z obawą, że ktoś im przerwie, to znowu powoli, beztrosko, wpatrując się, całując powieki i kąciki ust, głaszcząc się nawzajem po policzkach i włosach. Kochali się wesoło, czasami wybuchali śmiechem, który nie wyrażał nic innego, jak tylko nadmiar czułości. Nie zasnęli ani na chwilę, czasami leżeli cicho obok siebie z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w swoje spokojne oddechy. Zupełnie zapomnieli, że wokół dziwnego budynku, w którym się znajdowali, biega dziesięć morderczych psów, gotowych na najbardziej krwawe rozkazy dziwnej pary staruszków. Kiedy pierwszy ostry promień słońca przeszył listwy okiennicy, Lisa podniosła głowę. - Psy pewnie poszły spać. Pora na nas. Dobranoc. - Dzień dobry - odpowiedział McCoy i wtulił twarz w wewnętrzną stronę jej dłoni. Lisa pocałowała go delikatnie w skroń, wstała, założyła bluzkę i spódnicę na nagie ciało. - Za chwilę zobaczymy się znowu - powiedziała z uśmiechem i zatrzepotała dłonią na pożegnanie. Kiedy McCoy się obudził, dochodziła prawie dziewiąta. Był zakochany, gotowy na szczęście. Zerwał się z łóżka, szybko wziął prysznic, ubrał się i wyszedł do refektarza. Tam, oczywiście, wszyscy już byli, jedli śniadanie i naśmiewali się z psów i z tego, że mimo wszystko przeżyli tę noc, choć zapowiadało się na jakiś horror. Nawet Madeleine żartowała z zasztyletowanej turkawki, którą ktoś wrzucił jej wczoraj przez okno. - Co z nią zrobiłaś? - pytał Marc. - Zawinęłam w apaszkę i pochowałam przy studni. Uklepałam kopczyk, ale pewnie przy pierwszym deszczu się rozmyje. - No to kolejnych gości twojego pokoju czeka niespodzianka: szkielecik wylizany do bieli przez wodę - McCoy wtrącił się do prowadzonej przy stole rozmowy. Kiedy tylko wszedł, Lisa uśmiechnęła się jasno. Było widać, że niczego nie zamierza przed nikim ukrywać. - Jesteśmy wszyscy, więc chyba możemy zacząć - powiedziała Rachel. - Mogę pierwszy? - spytał Hugo, i kiedy tylko McCoy usiadł na swoim miejscu, natychmiast zaczął opowieść. - Detektywem jestem od ponad dwudziestu lat, przez cały ten czas piłem. Przestałem dopiero przed rokiem. Właściwie to zajmowałem się wszystkim - śledziłem, ochraniałem, szantażowałem w imieniu klienta, preparowałem dowody... Jakoś się rozeszło, że jestem dobry do brudnej roboty i ludzie przychodzili do mnie z takimi wrednymi sprawami... McCoy prawie go nie słuchał. Siedział z półprzymkniętymi powiekami i sącząc wodę, odtwarzał obrazki minionej nocy. Delektował się myślą, że bohaterka tych obrazów jest blisko niego, że w każdej chwili mógłby wstać, ująć ją za ręce i pocałować w wewnętrzną stronę dłoni - miejsce, które roztkliwiało go szczególnie. - ...Niestety - mówił Hugo swoim irytującym, pyszałkowatym głosem - współpracowałem też z handlarzami narkotyków. Miałem kumpli w policji i czasami udawało mi się dowiedzieć, kogo obserwują, na kogo szykują jakąś akcję i mówiłem komu trzeba, że na jakiś czas powinien zniknąć. Szef gangu, z którym miałem układy, był Meksykaninem. Straszny, ale stylowy człowiek - zapraszał mnie czasem do siebie i proponował różne specjały, zarezerwowane, jak mówił, „dla wybranych” Jakieś cygara, lecz również krople, dziwne alkohole, trochę jak tequila, ale jakby maziste, o smaku smoły. To było na swój sposób fascynujące. Nalewał mi coś i potem zgadywał, a raczej przepowiadał, jakich doznam wizji... Że pojawi mi się na przykład łabędź albo koń... Pytał, czy może chcę, żeby na tym koniu był jeździec albo czy ma mieć wypaloną na sobie jakąś cyfrę, albo ma wpaść do biblioteki i stratować kopytami książki. I wszystko się sprawdzało, co do szczegółu... Koń niszczący kopytami książki, mazisty alkohol o smaku smoły - w jednej chwili do McCoya dotarło, że Hugo opowiada coś, co należy do jego życia. I to jeszcze jak! Tyle wysiłku włożył w odtworzenie wydarzeń tamtego dnia, kiedy została zamordowana Beatrix, że miał je w najbardziej uwrażliwionym zaułku pamięci. Doskonale pamiętał, że cztery lata temu, tamtego wieczoru, kiedy wyszedł, by z kimś się spotkać, udał się do baru, pił dokładnie taką ciecz, o jakiej mówił Hugo, a kiedy zasnął na stole, śniły mu się książki i koń, który je tratuje kopytami... Nawet się nie poruszył. Słuchał i po raz pierwszy od śmierci żony poczuł, że istnieje jakaś nić, która może prowadzić do wyjaśnienia jej tajemnicy. - Pewnego razu - głos Hugo w jednej chwili stracił całą swoją pyszałkowatość - Meksykanin zaproponował, żebym zrobił żart komuś z moich bliskich. Dał mi ampułkę z cieczą i powiedział, że wywołuje ona właśnie obraz konia w bibliotece, wystarczyło dolać do tequili... Moc tego człowieka robiła na mnie wrażenie, jakoś go podziwiałem, taki żart wydał mi się niezwykły... Sterować cudzymi snami, wizjami - nigdy przedtem się z tym nie spotkałem... Kupiłem tequilę i odwiedziłem moich rodziców. Ucieszyli się na mój widok, mama poszła do kuchni, żeby przygotować kolację. Wziąłem dwa kieliszki, do tequili ojca po kryjomu dolałem trochę cieczy z ampułki. Kiedy wypił, powiedziałem, żeby zamknął oczy, bo za chwilę zobaczy konia, który buszuje po bibliotece. Ojciec rzeczywiście zamknął oczy, po chwili zorientowałem się, że śpi. Miał siedemdziesiąt lat, zdarzało mu się zasypiać w fotelu, ale nie tak szybko. Byłem zawiedziony. Szybko zjadłem, co przygotowała mama, i wyszedłem... Wieczorem zadzwonił do mnie znajomy z policji i powiedział, że ojciec zamordował moją mamę. Podobno nic nie pamiętał, był po niewielkiej dawce alkoholu, za małej, żeby wywołała w nim spustoszenie... Ten łagodny, dobroduszny człowiek mało mówił, bez przerwy się uśmiechał, jakby nie słyszał lub nie rozumiał, co się do niego mówi... Zadał mamie szesnaście ciosów nożem... Po tym wszystkim stracił rozum, zupełnie nie miał kontaktu ze światem. Policja nie wiedziała, co z nim zrobić, umieszczono go w szpitalu psychiatrycznym, umarł dwa lata później... Kiedy poszedłem do Meksykanina, oświadczył z uśmiechem, że musiał pomylić fiolki... Nie miałem odwagi nic mu powiedzieć ani donieść na niego na policję. Miał straszne oczy, prawie same białka... McCoy podniósł powieki. Jego twarz musiała bardzo się zmienić. Lisa patrzyła na niego z troską, która graniczyła ze strachem. Kiedy Hugo skończył, o głos poprosiła Claudine, niebrzydka, drobna brunetka o nerwowych ruchach. Do McCoya nie dotarło jednak ani jedno jej słowo. Uśmiechnął się tylko do Lisy, żeby ją uspokoić, zamknął oczy i zaczął szybko myśleć o tym, co usłyszał przed chwilą. Wrażenia minionej nocy, cała słodycz i wzruszenie, jakie jeszcze pół godziny temu niepodzielnie panowały nad jego emocjami, nie tyle go opuściły, co przemieściły się do odczuwalnych, lecz bardziej dyskretnych terytoriów jego serca. Miał o czym myśleć - zdarzenie z Hugonem to nie mógł być przypadek. Opisy wizji, jakie miewał po substancjach Meksykanina, odpowiadały dokładnie jego własnym z tamtego wieczoru, kiedy zginęła Beatrix. Czy Hugo i ten Meksykanin mogli mieć jakiś związek z jego koszmarem, z morderstwem Beatrix? A może istnieje jakaś wiedza dostępna tylko wtajemniczonym, ale działającym niezależnie od siebie osobom, o środkach, które wywołują konkretne wizje? Nie jakieś tam halucynacje, lecz dokładnie zaplanowane obrazy? Substancje, które w dodatku prowadzą do z góry zaprojektowanych działań, jak morderstwo? McCoy nie miał powodów, żeby wątpić w wyznanie Hugona, a tym samym nie miał wątpliwości, że Meksykanin z jego opowieści potrafił sterować nie tylko myślami innych, lecz również ich odruchami i działaniami. Hugo podał swojemu ojcu kilka kropel mikstury, która kazała temu łagodnemu staruszkowi bestialsko zamordować żonę! Ten wątek z morderstwem przypomniał McCoyowi potworną myśl, która zrodziła się w nim natychmiast po znalezieniu zwłok Beatrix - strach, że to on sam ją zamordował. Marta, która dużo czytała o chorobie ojca, mówiła mu, że podobne przypuszczenia rodzą się u alkoholika natychmiast, z jakiegoś przypisanego tej chorobie dogłębnego poczucia winy. Zaniki pamięci to dla każdego pijącego przepastna studnia potworności, które mógł popełnić całkiem nieświadomie i bez żadnego związku z trzeźwą stroną jego temperamentu. Ta myśl nie mogła go wtedy nie dopaść i nie miała ona nic wspólnego z tym, że kochał Beatrix, że nigdy nawet nie podniósł na nią głosu. No bo tak - wrócił do domu po jakiejś bezsensownej nocy, której nie umiał odtworzyć, z głową pełną przerażających obrazów, i znalazł martwą żonę w pokoju śpiącej córki. I żadnych śladów włamania - obrazek rodzinnej idylli, gdyby nie to, że w brzuchu Beatrix tkwił nóż. W ciągu ostatnich trzech lat pracy w policji McCoy właściwie żył tylko czasem teraźniejszym, bez pamięci. Kiedy słyszał od kolegów pochwały, że przeprowadził jakąś świetną akcję, że aresztował kogoś, kogo inni aresztować nie umieli, on sam na ogół nie pamiętał ani tej akcji, ani tego aresztowania. Pił przed pracą i w pracy, a wszyscy przymykali na to oko, bo podobno był ofiarny, inteligentny i odważny. Wszystko, co wtedy robił, odbywało się w jakimś ciasnym korytarzu świadomości, który nie był przeznaczony do przetrwania w pamięci. Że w tym korytarzu działał logicznie, to pewne. Ale nie można było wykluczyć, że za którymś razem mógł wymknąć się poza jego bariery na niewyobrażalne obszary z przyzwoleniem na zło. Ze strachem o to, że sam zabił Beatrix, uporał się dzięki kolegom z policji. Był pierwszym podejrzanym, więc go sprawdzili - absolutnie wykluczając jego udział. Nie znaleziono niczego. Jakiś zapach, który psy podjęły tylko do bramy domu, i jakiś obcy włos, nie wiadomo, czy należący do mordercy. Niepodważalne alibi dała mu właścicielka baru, w którym pił i zasnął na stole. Ale sama myśl, że w mrokach prawdopodobieństw, jakie otwierała utrata kontroli nad pamięcią, istniała również możliwość morderstwa żony, była czymś, co czasami niespodziewanie go dopadało i mroziło mu kości aż do szpiku. Kochali się na pewno, i to żarliwie, choć bez wątpienia jego picie odsuwało ją od niego jako od męża przyjaciela, męża opiekuna, a także jako od męża kochanka. Kiedy zastanawiał się później, jak często spali ze sobą w ciągu ostatniego roku przed jej śmiercią, przypomniał sobie trzy takie sytuacje. I tylko jedną sensowną rozmowę. „Cholera, dotrzeć do tego Meksykanina! Gdzie go szukać?” Mógłby zapytać Hugo, ale przeczuwał, że tkwi on głęboko w całej tej sprawie albo przynajmniej otarł się o morderców Beatrix, więc wszelkie zainteresowanie wzbudziłoby natychmiast jego podejrzenia. A może powinien zajrzeć do tej powieści, o której mówiła Marta, do Pod wulkanem?. Kiedy spytał ją, czy to ciekawa książka, odpowiedziała: „Aż sam się zdziwisz, jak bardzo”, czy jakoś podobnie. No nie, to bzdura, przecież ta książka była pisana prawie pół wieku temu. Co miała wspólnego z tamtym wieczorem? Choć z kolei mogła zawierać informacje o tych substancjach, które wywołują konkretne wizje, o halucynacjach i sterowanym przez innych działaniu. Wydało mu się to równie przerażające, co fascynujące - że niektórzy ludzie wiedzą rzeczy, których istnienia sam nawet się nie domyśla. Rzeczy, które mogą dotyczyć najbardziej mrocznych zakamarków jego własnej historii... Z zamyślenia wyrwała go cisza. Otworzył oczy - Claudine chowała twarz w dłoniach, wstrząsały nią dreszcze, może bezgłośny szloch. - Claudine, pamiętaj, że jesteś wśród takich, jak ty - odezwała się Madeleine, w odruchu szczerego współczucia nieco mniej brzydka niż zwykle. - Ani gorszych, ani lepszych... - Przerwa - orzekł autorytatywnie Marc. - Chodź, Claudine, idziemy na spacer. Mam ochotę pochodzić po ogrodzie i lesie. Siedzimy tu z jakimś przedziwnym i perwersyjnym upodobaniem do jaskiniowego życia, a przecież dookoła jest zieleń, prężny duch Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego! Rrrrany, jak mi się chce żyć! Kto ze mną, to za mną! Wstał, wziął za rękę Claudine i ruszyli razem do wyjścia. Otworzył drzwi. Wpadł do wnętrza zgiełk ptaków, silny snop słońca i zapach trawy, który ogarnął nawet najdalsze zakamarki refektarza. McCoy zadrżał pod dotykiem zapuszczających się w jego włosy palców. - Idziemy? - spytała wesoło Lisa. - Pewnie - odpowiedział, i na oczach zdumionych AA detektywów wtulił usta w wewnętrzną stronę jej dłoni. Stojący na progu Marc odwrócił się. - Co, mamy parę?! A mogę coś brzydko powiedzieć? - spytał z ostentacyjnym oburzeniem. - Kurrrrwa, jak ja to lubię! Pijaki, jak ja was kocham!!! McCoy w ciągu godziny opowiedział Lisie o sobie wszystko, co najważniejsze. Zaczął, kiedy tylko wyszli z refektarza i skierowali się w zarośniętą alejkę po prawej stronie. Mówił o Beatrix, o jej delikatności i cierpliwej tolerancji, o jej stopniowej rezygnacji i utracie wiary, że on kiedyś przestanie pić. O Marcie, której dzieciństwa prawie nie pamiętał. O tym, jak przez cztery lata od śmierci mamy prowadzi ich wspólny, mały dom z dojrzałością, jaką dopiero teraz potrafił docenić. O całkiem dorosłej przyjaźni, która rozkwitła nagle pomiędzy nimi, kiedy go wyrzucono z policji, a raczej w chwili, kiedy zaczął chodzić na mityngi AA. Wreszcie o samej śmierci Beatrix, o tamtym wieczorze. O swoim lęku, że to on sam ją zabił, o wizjach i o tym, jak bardzo odpowiadały one halucynacjom z opowieści Hugo. - Wszystko to, ten koń wśród książek, smolisty smak cieczy, która wydawała mi się tequilą... Liso, to nie może być przypadek. Albo Hugo zna sprawców tego morderstwa, albo autorów manipulacji, w którą zostałem wtedy wplątany, żeby wyjść z domu. Powinienem dotrzeć do tego Meksykanina, mordercy jego rodziców. Jeśli nawet on nie ma nic wspólnego ze śmiercią Beatrix, to może doprowadzić do grupy, kręgu osób, z których co najmniej jedna coś wie o zbrodni i o roli, jaką w niej sam odegrałem. To na pewno nieduża grupa... Po raz pierwszy w życiu słyszę o wywoływaniu takich wizji... To znaczy, że można wywoływać zaplanowane urojenia, a wręcz narzucać z góry zaplanowane zachowania. Taki Meksykanin wymyśla sobie, że będę widział, no nie wiem, konia w bibliotece albo kota w worku, podaje mi coś do picia, i tak się dzieje. Wymyśla sobie, że kogoś zabijam, i zabijam... To właśnie mnie tak przeraża. Że gdyby on zaplanował wtedy, żebym zabił własną żonę, to pewnie bym ją zabił... Tylko dlatego, że piłem wszystko, co śmierdziało alkoholem. Że byłem takim łatwym celem. Cholera, nawet trudno mi o tym myśleć... I tak się bałem, że to ja... Nie dlatego, że miałem na to ochotę albo byłbym do tego zdolny, ale dlatego, że w przeszłości, której się nie pamięta, mogło zdarzyć się wszystko. - Kiedy Hugo opowiadał o tym Meksykaninie - powiedziała Lisa - natychmiast przypomniało mi się Pod wulkanem... - Tobie też? - Pewnie! Ten koń z siódemką to przecież ten, który zabił Ivonne... - Jaką Ivonne? - No, byłą żonę konsula. - Jakiego konsula? - A w ogóle czytałeś tę książkę? - Nie. - To dlaczego spytałeś, czy mnie „też” przyszło do głowy Pod wulkanem? - Bo ten tytuł od razu wspomniała Marta, kiedy tylko powiedziałem jej o mojej wizji z koniem. I o Indiance, siedzącej tamtego wieczoru ze mną w barze, i o kartce, którą znalazłem we własnej dłoni, z napisem „Neves”. Zasugerowała, że czytany wspak napis ten znaczy „Seven”, i że to coś znaczy... - Ile lat ma Marta? - Piętnaście. - Niesamowita dziewczyna... Wracajmy, może w twojej bibliotece jest Lowry, to poczytamy. - Wracajmy, łatwo powiedzieć... Rzeczywiście, już dawno zeszli ze żwirowej ścieżki. Znajdowali się na polance otoczonej mieszanym zagajnikiem - sosnami, bukami i brzozami. McCoy objął dłońmi głowę Lisy i pocałował ją w oczy. - Będziesz? - spytał. - Będę. Powrót okazał się łatwiejszy, niż się tego obawiał. Lisa bezbłędnie prowadziła go za rękę, chyba na skróty, przeskakując przez rozłożone na mchu i trawie martwe drzewa, aż nagle zza potężnego dębu wynurzył się Marc. - Zaczęliśmy was szukać. Hugo jest z wami? - Nie, dlaczego? - Minęły dwie godziny, a umawialiśmy się na godzinną przerwę... Nagle absolutną ciszę rozdarł krzyk. A raczej wołanie - pozbawione trwogi czy jakiejkolwiek emocji, jak informacja czytana na dworcu kolejowym. - Hugo jest tutaj! Nie żyje! - wołała Madeleine albo Rachel. Pobiegli w kierunku tego głosu. Całkiem blisko budynku, niemal na wprost wejścia, za trzecim rzędem drzew, sześć AA detektywek, niczym panny żałobne, stało nad strzępem ludzkiego ciała. - To psy - rzuciła Susanne do nadchodzących Lisy, McCoya i Marca. McCoy zrozumiał, że z krwią, która wsiąkała w ziemię, ucieka szansa na rozwiązanie śmierci Beatrix. Nie czuł nic więcej, i ten fakt po kilku dniach miał go zaniepokoić. XIV - Ręce przy sobie! AA detektywów, którzy patrzyli na zmasakrowane zwłoki Hugona prawie beznamiętnie, jak na prerafaelicką mistyfikację, wyrwała z otępienia potężna komenda. Cała dziewiątka odwróciła się równocześnie - studzienny głos, który dudnił jak wydarty z piersi atlety, należał do rachitycznego Phileasa Dorna. W obszernym, kremowym płaszczu, w kapturze, który tłumił resztki barw na jego popielatobeżowej twarzy, stał przed budynkiem i kierował w oszołomionych detektywów podwójną lufę wielkiej myśliwskiej strzelby. McCoy dopiero po chwili zrozumiał, że złowrogi rozkaz jest skierowany bezpośrednio do niego - zorientował się, że całkiem bezwiednie wyjął właśnie z kieszeni marynarki telefon komórkowy, który przed wyjazdem dostał od córki. Bezwiednie, ale logicznie: jeśli sprawa martwej turkawki mogła być przedmiotem hobbystycznych dociekań, perwersyjnej gry detektywów na urlopie, to śmierć Hugona, czyli jednego z nich, musiała znaleźć swój finał na policji. McCoy zdał sobie sprawę, że jeszcze przed chwilą półświadomie, instynktownie odtwarzał w pamięci numer telefonu kapitana Folletta. Tak, on by wiedział, co zrobić, on by zrozumiał to dziwne zgromadzenie detektywów alkoholików, on by przeszedł do porządku dziennego nad skomplikowanymi racjami, dla których zebrali się w tak ustronnym miejscu, i wyłuskałby mordercę nie tyle spośród psów, co spośród ludzkich cieni Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego, pomiędzy którymi - co do tego McCoy nie miał już żadnych wątpliwości - należało go szukać. Śmierć Hugona, a raczej informacje, jakie zagryziony AA detektyw zdążył przekazać o sobie, o niesamowitym Meksykaninie i jego narkotykach, mogłaby również dać początek nowego, nieformalnego etapu ich współpracy - wokół sekretu śmierci Beatrix, który chyba zbyt pochopnie pięć lat temu uznali za nie odgadniony. - My nie żartujemy - zagrzmiał ponownie Dorn, zmierzając w kierunku osłupiałej dziewiątki. - Prosimy wyjąć z kieszeni wszystkie przedmioty i położyć na trawie, i to natychmiast. Nie zawahamy się strzelić do każdego, kto będzie chciał zrobić jakieś głupstwo. Bracia, dopilnujcie, czy wszyscy państwo potraktowali moje słowa z powagą. W odpowiedzi na to wezwanie rosnące wokół polanki sosny poruszyły się niczym las birnamski i zaczęły przybierać ludzkie kształty. Okazało się, że pierwsza osoba liczby mnogiej, jakiej użył starzec, nie była retorycznym zwrotem, żadnym tam pluralis majestatis czy pluralis modestiae, ani wyrazem bezwzględnej tożsamości z małżonką, z którą w oczach McCoya pan Phileas tworzył dwugłową jedność. Spoza seledynowych, arkadyjskich drzew wynurzyło się pięć widmowych sylwetek, w paramnisich płaszczach, identycznych jak habit starego Dorna. Choć trudno było dojrzeć pod kapturami ich rysy, dało się zauważyć, że byli to mężczyźni w tym samym mniej więcej wieku co gospodarz. Każdy ze starców trzymał gotowy do strzału karabin, skierowany w grupkę oniemiałych AA detektywów. McCoy poruszył się pierwszy. Trzymając telefon pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, schylił się, położył aparat na ziemi, przysunął się do Lizy i ujął oburącz jej lewą dłoń. - To wariaci. Jeśli coś masz, odłóż - szepnął, rozchylając tylko prawy kącik ust. Lisa w odpowiedzi musnęła skronią jego ramię. - Ani słowa! - zadudnił Dorn. - A reszta państwa, proszę się pospieszyć, bo zarządzę egzekucję... rozkazu! Po wyrazie „egzekucja” pan Phileas celowo zawiesił głos i uśmiechnął się z nieskrywaną ironią. Teraz, kiedy stał tuż przed nimi, wyraźnie było widać jego twarz - suchą i białą, bardziej uduchowioną niż pogodną, bardziej inteligentną niż obłąkaną. Głęboko osadzone, błękitne, wodniste oczy patrzyły na McCoya z jakąś figlarną, nieludzką w tej sytuacji dobrocią. Marc, Madeleine, Rachel, Carla, Margaret, Susanne, Claudine niemal równocześnie zaczęli wyciągać z kieszeni rozmaite drobne przedmioty i kładli je tuż obok telefonu McCoya. Tym, co na McCoyu wywarło wrażenie jeszcze silniejsze od leśnych starców, były trzy maleńkie dyktafony, które pojawiły się na trawie. Wyjmując je z kieszeni, Marc, Madeleine i Margaret byli wyraźnie zmieszani. „Skoro teraz je mają - myślał - to mieli je przy sobie również podczas rozmów. A skoro je mieli, to pewnie były włączone...” Nie wytrzymał. - Kurwa, to nie tak miało być! - huknął wściekle i puścił dłoń Lisy. - Panie Dorn... Bez względu na to, jakie są wasze zamiary i o co w tym wszystkim chodzi, my sami musimy coś między sobą wyjaśnić. Czy pozwoli pan... - Rozumiem pana, ale proszę się nie ruszać - powiedział: spokojnie pan Phileas i skierował twarz do najwyższego z pięciu mnichów. - Bernardzie, proszę, zaspokój ciekawość pana McCoya. Tykowaty „prerafaelita” podszedł do leżących na trawie przedmiotów. Cierpliwie przewinął kawałek taśmy na dyktafonach Marca, Madeleine i Margaret i z każdego z nich odtworzył ostatni zachowany fragment. We wszystkich przypadkach nagranie kończyło się na wyznaniu Claudine. - Dziękuję, Bernardzie - powiedział Dorn. - Jestem pewny, że pan McCoy usłyszał już wystarczająco dużo. - To nie jest tak, jak myślicie - wybąkał Marc. - Ja nie planowałem tego wykorzystać. Chciałem się zabezpieczyć na wypadek... Przecież się nie znamy, kto wie, czy między nami nie ma szantażysty... - Ja też - mruknęły chóralnie Madeleine i Margaret. - Fiuty jesteście i tyle - warknął McCoy. - Cała trójka, pań nie wykluczając. A jeśli wolicie, to jesteście cipy, nie wykluczając Marca! - O swoim podobieństwie do organów rodnych będą państwo mieli okazję jeszcze porozmawiać - wtrącił pogodnie Dorn. - Niestety, z różnych powodów jesteśmy zmuszeni teraz was zatrzymać. Zatrzymać, czyli aresztować. I to nie tutaj, ale w bardziej bezpiecznym i zacisznym miejscu. Tam omówimy sytuację, w jakiej się państwo znaleźli. Czy zostały oddane wszystkie przedmioty? Bracia i tak jeszcze państwa przeszukają, a wtedy to już będzie za późno. Nie żartuję... Lisa wyszła na środek polanki i wyjęła z kieszeni książeczkę wielkości dłoni. - Ale proszę ostrożnie - powiedziała do starców. - To Życie nowe. - O książkę może być pani bardziej spokojna niż o siebie - skwapliwie zapewnił Dorn. - A zresztą, skoro to Życie nowe, to proszę zachować... Jakie to wydanie? - Florencja 1890. - Sansoni, popularne i bez przypisów, ale przynajmniej nie ma błędów... Bracia, zaprowadźcie państwa do łódek. - Proszę za mną - powiedział Bernard, i AA detektywi ruszyli pod eskortą w głąb lasu. Szli w milczeniu wzdłuż migocącej za drzewami niespokojnej tafli jeziora. Starzec, który maszerował przed nimi, narzucał swoim niezgrabnym, lecz energicznym krokiem tempo zdecydowanie za szybkie dla ociężałej Susan, która jedną ręką wspierała się na ramieniu Marca, a drugą zataczała w powietrzu dramatyczne, urywane półokręgi. - Może wolniej? My nie jesteśmy tacy młodzi - rzuciła złośliwie Carla. - Jeszcze sto metrów i będziemy na miejscu - zadudnił jeden z czterech mnichów, którzy eskortowali ich z boku. Rzeczywiście, dwie minuty później odbili w lewo, na ścieżkę, która z lasu niepostrzeżenie prowadziła nad wodę, i zaczęli się kierować do bladozielonej niszy, gwałtownie wrzynającej się w trzciny. Za pierwszym załomem zatoczki, z leśnej, suchej ściółki zeszli na trawiaste zbocze. - Jak pięknie! - odezwała się Lisa idąca tuż przed McCoyem. McCoy przez całą drogę patrzył na ślady jej stóp, myśląc o Marcie, która zapewne niepokoiła się o nich. Teraz podniósł głowę. W połowie zbocza trawa przechodziła w szarozłotą plażę, z której niczym żylasta ręka pianisty wyrastał drewniany pomost długi jak spacerowe molo. Dopiero w chwili, gdy oderwał oczy od pomostu, zobaczył wielką taflę migocącego jeziora, spiętą brunatną obręczą porastającego je lasu, pośrodku której z delikatnych oparów wynurzała się wesoła kępa jasnej, soczystej zieleni. To ten obraz tak bardzo zachwycił Lisę. Musiała to być wyspa, albo cypel wyrastający z przeciwległego brzegu. Jego nasady nie było widać od ich strony. Przy gorszej pogodzie ta sceneria mogła być groźna - mogła wydawać się niedostępną, nieprzyjazną dla przybysza ostoją, strzegącą jakichś całkiem szczególnych porządków. Lecz rozkołysane lekkim wiatrem i słońcem jezioro szeroko otwierało swoje ramiona. Zapraszało i wskazywało do siebie całkiem oczywistą drogę - przy pomoście, na długich linach, skrzypiąc, kołysało się siedem drewnianych łodzi. Nagle z osłupienia wyrwał McCoya gwałtowny zgrzyt piasku i miękki tupot. Obejrzał się. Marc biegł energicznymi susami po brzegu, po chwili był już w połowie skarpy. McCoy spojrzał na Dorna. To była próba ucieczki. - Proszę się zatrzymać, to na nic! - krzyknął starzec, młodzieńczym ruchem włożył dubeltówkę pod pachę, z całkowitym spokojem wyjął spod habitu długi rzemień, podniósł z piasku spory kamień, oparł o szersze miejsce na procy i z dawidową łatwością wystrzelił go za uciekinierem. Marc, któremu do szczytu skarpy brakowało najwyżej pięciu kroków, padł bezgłośnie na ziemię. - Panno Liso, proszę zerknąć, czy naszemu przyjacielowi nie przytrafiło się nic groźnego - rzucił pogodnie stary Phileas. Lisa bez słowa zaczęła się wspinać na skarpę, reszta AA detektywów nie ruszała się z miejsc. Za kobietą ruszył tylko jeden z mnichów, kierując w nią bez skrępowania lufę gotowego do strzału sztucera. Zanim Lisa dotarła do Marca, ten usiadł na ziemi, rozcierał kark i spoglądał na palce, czy nie są zaplamione krwią. Lisa uklękła za nim, odchyliła mu włosy, kazała wykonać jakieś ruchy głową, wstała i zaczęła schodzić do pomostu. Marc podniósł się chwilę później i ze spuszczoną głową, pod eskortą starca w habicie, ruszył jej śladem. - Nic mu nie będzie - powiedziała Lisa do wszystkich, po czym skierowała twarz do pana Phileasa. - Ale to było ryzykowne, kamień był duży... - Ja nie ponosiłem tu żadnego ryzyka - odparł figlarnie, wręcz dobrodusznie, Dorn. - I proszę już nie próbować. Zapewniam, że ucieczka z tego miejsca nie może się powieść. Zresztą być może nic wam nie grozi... Nie wiem, dopiero zastanowimy się, co z państwem zrobić. McCoy zdobył się na odwagę. - Ale o co tak naprawdę chodzi? - spytał. - O Hugona, czyli o naszego przyjaciela? Jeśli psy wymknęły się wam spod kontroli, to nie jest to sytuacja nie do odwrócenia. Oczywiście nie mówię o Hugonie, którego już nie wskrzesimy, ale o waszej odpowiedzialności. Żaden z was nie pójdzie do więzienia... Dostaniecie jakąś karę, wysoką, ale na tym cała ta ponura historia się zakończy. My nie wniesiemy oskarżenia... McCoy zdawał sobie sprawę, że jego słowa przelatują gdzieś obok starców, że to nie chodzi o wypadek z psem. Czuł, że śmierć Hugona ściągnęła na mnichów strach przed ingerencją obcych w zamknięty świat Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego. Że groźba interwencji policji burzy całą harmonię ich świątyni, ogrodu i lasu, ich świata, który przed AA detektywami odsłaniał coraz to nowe, nieoczekiwane i niepojęte przestrzenie. Jedno tylko nie pasowało do przeczuć - jeżeli starcy, wraz z panią Mary, nie chcieli, żeby ktoś burzył ich spokój, to dlaczego postanowili wynajmować swoją siedzibę? Dla pieniędzy? - Zapraszam państwa do łodzi - powiedział łagodnie Phileas, bagatelizując wywód McCoya. - Trzy łodzie wystarczą, po trzy osoby w każdej, w dowolnych konfiguracjach. Tylko pan Steven i panna Lisa będą musieli się rozdzielić, bardzo mi przykro. Lisa pomachała McCoyowi i wsiadła razem z Madeleine i Markiem do łodzi, w której stał mnich o imieniu Bernard. Odwiązał linę, odepchnął się ręką od pomostu, usiadł i zaczął wiosłować w kierunku wysepki długimi pociągnięciami, atletycznie, jak młodzieniec w pełni sportowej kariery. Za nim odbiła od pomostu łódź z Susanne, Claudine i Rachel, wreszcie trzecia, w której oprócz McCoya siedziały Margaret i Carla. „Szybciej, szybciej...” McCoy dopingował w duchu swojego wioślarza, stwierdzając z ulgą, że pod mocnymi ruchami wioseł ich łódź powoli zbliża się do łodzi Bernarda. Pomimo ewidentnego zagrożenia i troski o niepokój Marty, było mu lekko. W ciągu minionego kwadransa Dorn dwukrotnie nazwał Lisę „panną” - w ustach wytwornego tradycjonalisty to nie mógł być przypadek. Dorn, który rejestrował gości w chwili przybycia, po prostu musiał znać jej osobiste dane, choćby takie, jak stan cywilny... W chwili gdy łódź z Lisa zaczęła dobijać do wyspy, McCoy obejrzał się. Za nimi, w czwartej łodzi, samotnie wiosłował Phileas Dorn. Ze zsuniętym na kark kapturem, oszalałymi oczami i wzburzeniem na twarzy, wyglądał jak Charon z drzeworytu w Boskiej komedii, którą McCoy kilkakrotnie przeglądał w swojej celi. Ta zmieniona twarz, dotychczas pogodna i uduchowiona, nie zwiastowała niczego dobrego. XV Kiedy dno łódki Phileasa Dorna zazgrzytało o piasek, pozostali trzej starcy unieśli karabiny, a detektywi odruchowo przysunęli się do siebie. Dorn, niczym młody chłopiec, wyskoczył z łódki. Na jego twarzy widoczny był niepokojący rumieniec, jego oczy wydawały się rozpalone gorączką. - Przepraszam - szepnął Marc, który był tuż przy McCoyu. McCoy nawet na niego nie spojrzał. Stanął za Lisa, położył dłonie na jej ramionach. Włosy jej pachniały wilgotnymi wrzosami i wiatrem. Nabrzeże, na którym się znaleźli, wyglądało jak sceneria z późnej, zmęczonej, a przez to chorej i niespokojnej fazy dziewiętnastowiecznego realizmu. Oprócz łodzi Dorna do palików poutykanych w krótką i wąską plażę przywiązanych było jeszcze pięć łódek. Ich większa część zanurzona była w wodzie, a uniesione dzioby wskazywały zarośla, które nie wyglądały jak zwykły zagajnik. Dopiero po chwili McCoy zorientował się, co nadawało mu soczysty wygląd, jak gdyby porastał wybrzeża Tahiti czy Martyniki. Ciemnozieloną plamę sosen i buków okalały, częściowo wtapiając się w naturalny las, trzy rzędy drzew owocowych. Przeważały na ogół jabłonie - rozmaite ich gatunki, przeznaczone do kwitnienia i owocowania w różnych porach. Niektóre z nich były właśnie w pełnym rozkwicie, ozdobione rozłożystymi kwiatami jak wielkimi kotylionami z krepiny, inne traciły ciemne, nadgniłe płatki, które wyglądały niczym wielkie rzęsy zwisające nad ranem z wymęczonych wielodniowym karnawałem oczu weneckich kurtyzan, a spośród nich wyłaniały się zielone, skromne drzewka pokornie wygięte pod ciężarem gotowych do zerwania owoców. Tak, to właśnie to - zdecydowana, pozornie pełna szacunku, lecz perwersyjna ingerencja człowieka w dzikość natury - robiło z tej wyspy czy cypla nierealny, urojony obraz raju na ziemi. - Lionel?... - rzucił pytająco jeden z mnichów. - Prosiłem, żeby został z Mary - odpowiedział łagodnie prerafaelickiemu konfratrowi Dorn. Dopiero wtedy McCoy przypomniał sobie, że na początku, oprócz Dorna, eskortowało ich czterech mnichów, więc jeden musiał zostać po tamtej stronie. - Za mną! - rzucił krótko Dorn do detektywów i ruszył w kierunku zarośli. Kiedy po kilkunastu krokach doszli do zagajnika, otworzyła się przed nimi nie tyle leśna ścieżka, co prawdziwa, całkiem szeroka droga. Prymitywna, lecz zgoła nieoczekiwana w tym pozornie dziewiczym miejscu. Taka, jakie pozostawia się jeszcze tu i ówdzie, żeby nadać podmiejskim rezydencjom nuworyszy nieco wiejskiej patyny. Otwierała się bez uprzedzenia, odgrodzona od jeziora kurtyną ze zwisających gałęzi zwartej kępy wierzb, a potem prowadziła już prosto, pewnie wytyczając szlak przez mroczną gęstwinę. Wędrówka trwała krótko. Nie mogło zresztą być inaczej - już z drugiego brzegu widać było, że są prowadzeni na bardzo niewielki spłacheć ziemi. Po kilku minutach szybkiego marszu mroczna droga rozjaśniła się i razem ze światłem do wędrowców zaczęły docierać jakieś trudne do zidentyfikowania odgłosy, aż wreszcie za lekkim łukiem oślepiło ich słońce i usłyszeli już całkiem rozpoznawalną fetę zwierzęcych tonów. Kiedy wyszli z cienia, ich oczom ukazał się nieoczekiwany, choć zapowiadany przez te fauniczne głosy widok. Kamienna droga łagodnie wtapiała się w rozległą łąkę, na której, ujęte w podkowę, stały trzy oddzielne budynki. Dwa z nich miały charakter wyraźnie gospodarczy. Trzeci, nieco oddalony od reszty i porośnięty dzikim winem, był właściwie miniaturowym zameczkiem - ceglaną jednopiętrową konstrukcją przykrytą spadzistym dachem, z wieżą zwieńczoną stożkowym miedzianym hełmem. Dokoła, na rozległej łące, pasło się kilka kóz, nieco dalej, za ogrodzeniem z żerdzi, stało kilkanaście białych i czarnych owiec, a za nimi, daleko, po przeciwległej stronie łąki, pod lasem, biegało siedem koni, w tym jeden biały. Z zameczku zbliżał się do nich kolejny, chyba najbardziej postawny i dziarski starzec, ubrany „po prerafaelicku”, czyli w długą opończę podobną trochę do habitu, trochę do żebraczego płaszcza. Na jego widok Dorn się zatrzymał. - Proszę, żeby państwo poszli za braćmi do domu, a pana, detektywie McCoy, zabieram ze sobą. Zechce pani wybaczyć... Pani towarzysz niebawem wróci i przekaże, co uzna za słuszne z tego, co za chwilę mu powiem... - ostatnie słowa skierował do Lisy, uprzedzając jej ewentualne pytania. Steven uniósł lewą rękę Lisy i pocałował w wewnętrzną stronę dłoni. Grupa ośmiorga AA detektywów oddaliła się w towarzystwie starców w stronę domu, a po chwili McCoy ruszył milcząco za Dornem. Dorn zatoczył lekki łuk wokół zabudowań, zmierzając w stronę pasących się koni. Po kilkunastu krokach zatrzymał się, odwrócił i zaczekał na McCoya. - Usiądziemy sobie w tamtym szałasie - wskazał ręką niewidoczne dotychczas dla McCoya drewniane schronienie. Po dwóch minutach dotarli do przykrytych spadzistym dachem dwóch ław stojących po przeciwległych stronach przepołowionego pnia. Dorn zajął bardziej zacienione miejsce i spojrzał na detektywa ze smutnym uśmiechem. - Niech pan siądzie. Postanowiłem panu zaufać... Muszę panu zaufać, jeśli mamy uniknąć czegoś potwornego... - był blady, w jego spojrzeniu można było wyczytać błaganie o pomoc, niezrozumiałe w sytuacji, w której się znajdowali. - To trochę dziwne... - zaczął McCoy. - Niech pan się, za przeproszeniem, nie wygłupia - przerwał łagodnie Dorn. - Przecież ja wiem, że to dla was musi być niepojęte. Proszę nie dawać wyrazu temu zdziwieniu. Niepotrzebnie wystawia pan na szwank szacunek, którego, proszę mi wierzyć, w myślach panu nie szczędzę. Więc proszę nie przerywać i słuchać... Sięgnął za połę habitu, wyciągnął sporą piersiówkę i zdrowo pociągnął. - Nie częstuję pana z oczywistych względów - powiedział i zaczął swoją dość niezwykłą, a nie opowiadaną jeszcze nigdy nikomu opowieść. - Musi pan, mój drogi, uzbroić się w cierpliwość, bo mam do opowiedzenia siedemdziesięcioletnią historię. W wielkim skrócie, ma się rozumieć, a zresztą niewiele tu się działo w porządku, jaki zwykliśmy nazywać historycznym... Phileas Dorn raz jeszcze pociągnął z butelki, wyprostował plecy i zamknął niebieskie, wodniste oczy. Jego twarz rozpogodziła się i nabrała lekkich rumieńców. - Wszystko zaczęło się w 1930 roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, byłem chłopcem z wesołej, zielonej prowincji... Moi rodzice, dziennikarze pisma podróżniczego, jeździli po świecie, zwłaszcza po Ameryce Południowej. Nigdy nie zabierali mnie ze sobą, więc wychowywały mnie dwie babki, a także dziadek ze strony ojca. Mieszkaliśmy w dużym domu i, choć nigdy nie zastanawiałem się skąd, to pieniądze w naszym domu były na zawołanie. Potrzebny był koń, to kupowało się konia, potrzebny powóz, to obstalowywało się u stelmacha lub kupowało od znajomego handlowca. Kiedy wymyśliłem sobie, że skrzydło domu jest za małe, że chciałbym mieć własną oranżerię, to rozbudowano je w kilka miesięcy i zadaszono kutą miedzią... Nigdy nie chodziłem do szkoły. Przez kilka lat, do szesnastego roku życia, zajmował się mną pewien Francuz - powiedzmy, że nazywał się Julian Sorel - tłumacz rzymskich sielanek na swój sprośny język... Zresztą nie tylko tłumacz, i nie tylko sielanek... Pamiętam, że babki wylały go z hukiem za brak respektu dla naszego stajennego. Dorn zatopił się w myślach, jego twarz rozjaśniła się figlarnym, niemal sztubackim uśmiechem. - Wtedy - podjął po chwili opowieść - nie mogłem tego zrozumieć. Był przecież dystyngowanym panem, pachniał wodą kolońską i nosił piękne garnitury, wokół szyi wiązał czerwono-czarne apaszki w różne wzory, miał ich dziesiątki... Odkryłem go i zrozumiałem nieco lepiej dopiero po latach, kiedy wpadły mi w ręce jego przekłady. Kiedy nieźle znałem już francuski i łacinę i mogłem porównać je z oryginałem, a życie rozumiałem na tyle głęboko, by konfrontować je z literaturą. Dopiero wtedy zacząłem się domyślać, na czym polegał jego „brak respektu”. Boże, do dziś pamiętam, jakie to na mnie zrobiło wrażenie... Zna pan trochę poezję rzymską? - Nie - odparł McCoy, któremu opowieść starca zaczęła sprawiać przyjemność, jak lekcja z nigdy nie przerabianego, zgoła niepotrzebnego i nie poddawanego kontroli przedmiotu. Dorn, rozgrzany alkoholem, miał wyraźnie ochotę oddać się translatorskiej dygresji i przez chwilę rozważał chyba stosowność takiego nawiasu, ale wreszcie, z nieskrywaną przykrością, powstrzymał język. - Nie, nie będę zanudzał... Choć mógłbym godzinami, bo widzi pan, kiedy już byłem na uniwersytecie, napisałem nawet rozprawę o tych jego przekładach... On zmyślał całe wersy, dopisał osiemnaście satyr Marcjalisa, umieścił w poemacie Katullusa o Attisie rzeczy, których próżno by szukać w libertyńskich podręcznikach orgiastycznych. W dodatku robił przypisy, podawał źródła, powoływał się na nie istniejące rękopisy i wydania... Nie wiem, czy pan rozumie - pisał po francusku katullańskie wiersze, które tłumaczył na łacinę, a potem twierdził, że francuskie oryginały są tłumaczeniami. Kompletny wariat, ha, ha, ha... No nic, świeć Panie nad jego duszą... - Już nie żyje? - spytał ze szczerą troską McCoy. - A to dobre! - wybuchnął śmiechem Dorn. - Ja mam osiemdziesiąt osiem lat, więc on musiałby mieć ze sto trzydzieści. Ale ma pan rację, przecież nic nie wiem o okolicznościach jego śmierci, więc może żyje w jakimś swoim Portfordum, w otoczeniu pastuszków i stajennych, owiec i klaczy, baranów i ogierów, kto wie, ha, ha, ha, a to dobre... McCoya wcale nie zawstydził ten śmiech, podobnie jak ignorancja nigdy nie zawstydza ucznia w obecności niedościgłego mistrza, którego doskonałość z punktu wyklucza wszelką konfrontację. Dorn był w świetnym nastroju. Wesoły, prawie rubaszny - żywa ilustracja młodzieńca, jakim mógł być, mając dwadzieścia lat, kiedy jako student czytał z wypiekami wymysły swojego preceptora. - Ale łaciny i francuskiego wyuczył mnie znakomicie... Potem na jego miejsce wprowadziła się do nas guwernantka, neapolitanka... I jej zawdzięczam wiele już nie tylko z intelektualnego punktu widzenia... Pewnie pan myśli, że tracimy czas, że nie ma to nic wspólnego z sytuacją, w której się państwo znaleźli, ale grubo się pan myli, zapewniam. Otóż ta moja nauczycielka była prawnuczką znakomitego przedstawiciela pewnej neapolitańskiej grupy interpretatorów Dantego, bardzo wybitnego badacza, wielkiego przyjaciela Rossettiego... Nie Dantego Gabriela Rossettiego, prerafaelity, ale Gabriela... Nie będę opowiadał o ich zapatrywaniach na Życie nowe, choć może by to pana nawet zainteresowało, skoro panna Lisa nosi tę książkę przy sobie... Zresztą to akurat nie jest ważne dla mojej opowieści. W wielkim skrócie i najdelikatniej powiem, że okazałem się dla niej kimś takim, jak stajenny dla mojego Francuza... Za pozwoleniem i nie uchybiając pannie Lisie, nawet pan nie przypuszcza, młody człowieku, jak wielkie pokłady perwersji mogą drzemać w pięknych wielbicielkach Dantego. Czy pan wie, że one wcale nie utożsamiają się z Beatrycze, tylko z Franczeską? Ale to pewnie pana nie interesuje... - Szczerze? - spytał McCoy. - Śmiało. - Mógłbym słuchać pana bez końca, gdyby pozwolono mi choć przez chwilę porozmawiać z córką, powiedzieć jej, że wszystko w porządku, usłyszeć, co u niej słychać... Jej niepokój o nas nie pozwala mi się skoncentrować. Dorn sięgnął pod połę habitu i wyciągnął telefon komórkowy. - Ufam panu, proszę dyktować. Wystukał podany numer i wręczył McCoyowi aparat. Marta odebrała po pierwszym sygnale. - U mnie wszystko gra, nie musisz się martwić - powiedział szybko, jak gdyby w strachu, że starzec mu wyrwie słuchawkę. Po raz pierwszy od dawna bardziej zależało mu na tym, żeby uspokoić córkę, niż żeby dowiedzieć się, czy ona sama nie ma kłopotów. - A dlaczego miałabym się martwić? - roześmiała się Marta. - To ty powinieneś się martwić, to ja mam piętnaście lat. - Nie dzwonię, bo... - Przecież dzwoniłeś wczoraj, daj spokój. Trzymaj się, daj znać, kiedy będziesz wracać... McCoy nawet przez chwilę nie miał pokusy, żeby zasygnalizować Marcie, w jakiej znalazł się sytuacji. Starcy byli gotowi na wszystko, ich wyobraźnia przypominała głodnego psa spuszczonego po latach z łańcucha. I ten pies pokazał już, co potrafi. Kiedy McCoy rozmawiał przez telefon z Martą, Phileas Dorn doskonale bawił się wspomnieniami. Jego surowa, chwilami dobroduszna, szlachetna twarz zmieniła się - przypominał teraz żarliwego uczestnika biesiady, upojonego nie tylko zażywanym z piersiówki trunkiem, lecz również głębokim wzruszeniem. Zakończenie rozmowy i zwrot aparatu starzec musiał odebrać jako niemiłą ingerencję w żywy obraz pamięci, bo natychmiast sposępniał, zbladł i przez dłuższą chwilę nie umiał podjąć rozmowy. Wreszcie golnął sobie raz jeszcze i studziennym głosem, bez żadnej wesołości, zapytał: - Na czym skończyłem? - Kiedy miał pan szesnaście lat, zamieszkała w waszym domu guwernantka z Neapolu, panna Rossetti... - Nie - Dorn żachnął się nieprzyjemnie. - Żadna tam panna Rossetti, tylko prawnuczka wielkiego znawcy Dantego, który był przyjacielem Gabriela Rossettiego, ojca Dantego Gabriela... Taaak... Phileas zamknął oczy, jego głos znów stał się ciepły i miękki. - Boże, jaka ona była piękna... I widzi pan, podeszła mnie swoim Dantem. Właściwie to każdego można uwieść, tylko potrzeba na to czasu i sposobu. Ona czasu miała aż nadto, a sposób miała w głowie, we krwi, w najgenialniejszym poecie, jakiego kiedykolwiek nosiła ta ziemia. Nauczyła mnie na pamięć Życia nowego po włosku i wybranych pieśni Boskiej komedii. „Nie znasz włoskiego? - spytała już na pierwszej lekcji. - To dotknij wargami moich warg i powtarzaj za mną Donne ch’avete intelletto d’amore...” Miałem szesnaście lat, byłem posłuszny trochę ze strachu, trochę ze wstydu... Dobrze pamiętam, jak mnie łaskotał jej oddech, jak pieścił mi usta i język. Drżałem od tej włoszczyzny niczym pudło rezonansowe średniowiecznego instrumentu. A kiedy młode soki nie mogły się już we mnie pomieścić i, na ogół już przy szóstym wersie, uciekały w miejsce, którego patrząc mi w oczy nie mogła na szczęście dostrzec, mówiła: „Wrażliwy z ciebie chłopiec. Widzisz, jak głęboko zapada poezja, jak mocno zszywa duszę i ciało?”... Jednak po którejś tam lekcji, kiedy mój próg wrażliwości zaczął przesuwać się z szóstego wersu na ósmy, potem na dziesiąty, aż wreszcie spoczął w okolicach mniej więcej dwudziestej tercyny, panna... niech panu będzie, że panna Rossetti, to mi się nawet podoba... no więc panna Rosetti spuściła wzrok z moich oczu, rozebrała mnie i zaczęła wygrywać Dantego również na innych częściach instrumentu, którym byłem przed laty... Boże, nie ma już dziś takich kobiet... No, może jest, ale tylko jedna... Dorn się zasępił. - Cóż - podjął po dłuższej chwili - po prawie dwóch latach tej nauki pewnego razu babka ze strony matki zaskoczyła nas na równoprawnym już zgoła akcie recytacji. Pamiętam, że deklamowałem wtedy mojej nauczycielce na piersiach Balladę o więzieniu w Reading Oscara Wilde’a. Pannę Rossetti ekscytował szczególnie fragment „Każdy zabija kiedyś to, co kocha, nie każdy jednak życie za to daje...”, zresztą bardzo dantejski, z ducha, z poczucia sprawiedliwości, a także z pewnej sentencjonalności... No więc babka weszła i wycedziła: „Życia co prawda pani nie odbiorę, ale pracy to od tej chwili już pani nie ma”. I wyszła, pozwalając nam dokończyć balladę. Zresztą wcale się nie dziwię jej stosownemu wyjściu - pod nieobecność rodziców to ona powinna była zadbać o moje uświadomienie, a dzięki neapolitance mogła ten problem przemilczeć bez obaw o jakość moich przyszłych dokonań... Nic, po odejściu panny Rossetti myślałem, że świat dla mnie się skończył. Znienawidziłem babkę, napisałem do rodziców, że chcę mieszkać sam... W odpowiedzi przysłali mi informację, kiedy i do kogo mam się zgłosić, żeby podjąć studia na wydziale filologicznym uniwersytetu świętego Michała. Trzy miesiące później - był to koniec lata roku 1930 - pakowałem kufry, żeby pojechać w niedaleką, lecz bezpowrotną, jak się miało okazać, podróż. Tam moja neapolitanka przyszła mi z nieoczekiwaną pomocą, patronując na odległość jak Beatrycze Dantemu. Otóż natychmiast po przybyciu na uniwersytet na tablicy komunikatów znalazłem ogłoszenie - student trzeciego roku poszukiwał kogoś do konwersacji po łacinie i po włosku. Nie musiałem pracować, ale chciałem. Żeby zasłużyć na własny szacunek, a także po to, żeby jakoś wejść w ten zamknięty świat wtajemniczonych i mądrzejszych, jak mi się wydawało, ludzi. Studentem tym okazał się Francuz imieniem Bernard... Poznał go pan - to on przewijał taśmy z podstępnymi nagraniami pańskich towarzyszy... - Mnich Bernard, ten olbrzym?! Ile on ma lat? - Proszę go o to spytać przy najbliższej okazji. Chyba niemało... W każdym razie Bernard okazał się znakomitym sportowcem, a przy tym subtelnym czytelnikiem literatury dawnej, członkiem grupy studentów starszych roczników, która od kilku miesięcy spotykała się, żeby chodzić na wycieczki po okolicy i tam, wśród natury, dyskutować o książkach... Otóż kiedy podczas jednej z pierwszych konwersacji Bernard spytał mnie, skąd znam włoski, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nauczyła mnie pewna uczona i piękna neapolitanka, prawnuczka profesora... i tu wymieniłem nazwisko. Panu nie mogę go zdradzić, bo opowiedziałem, co mnie łączyło z tą panną, więc tym samym bym ją zdemaskował, a zrobić tego nie mogę, bo tym samym sprzeniewierzyłbym się zasadom moich ukochanych trubadurów... Kiedy Bernard usłyszał to nazwisko, jakby piorun w niego uderzył. „Profesora X - spytał z niedowierzaniem - przyjaciela Rossettiego?!” Kiedy potwierdziłem, chwycił mnie za rękę i zaciągnął biegiem - zapewniam, że fizycznie nie potrafiłbym mu się sprzeciwić - do profesorskiego skrzydła bursy. Nie wiem, czy był pan kiedyś na uniwersytecie świętego Michała - mieszkania profesorskie ciągną się szeregiem, każde z nich ma swój ogródek... Zatrzymał się przed piątą z kolei furtką i dysząc, powiedział: „To nieprawdopodobne... Tylko nic nie mów, nie odzywaj się... To niesamowity człowiek, musisz go poznać... A on musi poznać ciebie... Opowiesz mu dopiero, kiedy cię spyta...” I tak zaczęła się najbardziej niezwykła przygoda mojego życia, tym bardziej niezwykła, że trwa już siedemdziesiąt lat, do dzisiaj... W fałdach habitu Dorna rozległ się dzwonek. Starzec wysupłał telefon z niewidocznej kieszeni i przytknął do ucha. - Dziękuję, będziemy najpóźniej za pół godziny - powiedział i schował aparat. - Czy coś się stało? - spytał McCoy. - Pan Marc znów próbował ucieczki. A raczej próbował wyrwać strzelbę jednemu z braci. Jest nieprzytomny, ale przeżyje. Chcąc uniknąć jakiejś tragedii, musimy szybko podjąć wspólne działania. Ale żeby je podjąć, musi pan się wszystkiego dowiedzieć. Będę mówił już w wielkim skrócie. Nabrał powietrza w płuca i zaczął energicznie kolejny rozdział swojej historii. Jego nerwowość wpłynęła na stylistykę dalszej opowieści. Zrezygnował z płynnych opisów na rzecz urywanych zdań, pozbawionych nostalgii, która nadawała niezwykłą barwę jego głosowi. Nie, ta poetyka na pewno nie była właściwa dla siedemdziesięcioletniej gotyckiej historii, która w dalszym ciągu rozgrywała się w Portford. W ciągu piętnastu minut McCoy usłyszał rachityczny skrót zdarzeń, które układały się w materiał na co najmniej czterogodzinny film Viscontiego lub Ivory’ego z Bergerem lub Ironsem w roli głównej... Zresztą z pewnych sygnałów detektyw mógł wnioskować, że sam Dorn, pomimo klasztornego oderwania od świata, miał pewną wiedzę z historii kina, a także precyzyjny pogląd co do tego, który reżyser nadałby najbardziej odpowiednie barwy jego opowieści. - Gdyby miał pan ochotę to wszystko zobaczyć we właściwych tonacjach - wyszeptał po którymś golnięciu - to proszę sobie wyobrazić film kręcony przez twórcę Tess... Nie chodzi o podobieństwo głównej aktorki do... Chodzi o ciężar obrazów... Kto wie, może nie bez znaczenia jest fakt, że reżyser pochodzi z tego samego kraju, z którego do neapolitańskich badaczy Dantego pielgrzymował pewien znaczny poeta, żeby kontynuować później swą podróż do Ziemi Świętej?... Tak czy inaczej, z tego, co mówił starzec, wynikało, że Bernard zaprowadził go do jednego z profesorów, niewiele starszego od studentów, Beniamina Swifta. Swift - malarz i eseista - był wybitnym badaczem markiza de Sade’a. Mocą nadzwyczajnej wymowności oraz aparycji umierającego anioła przyciągnął do siebie grupę słuchaczy, z którymi spotykał się codziennie w ramach stowarzyszenia „Laura aurea”. W grupie tej było dziewięcioro osób, w tym jedna dziewczyna. Na wiadomość, że Dorn zna prawnuczkę X, przyjaciela Rossettiego, zaczął go wypytywać o kulisy tej znajomości. - Kiedy odrzekłem - mówił Dorn - że miała ona charakter intymny, dlatego nie mogę opowiedzieć o szczegółach, wpadł w szał. Wrzeszczał, że nie mam prawa zatajać niczego, bo w tym kryje się wierna pamięć Rossettiego, że dzięki niej może posiadłem klucz do tajemnicy Beatrycze... Koniec końców Dorn opowiedział mu szczegóły relacji z neapolitanką i został przyjęty do stowarzyszenia jako jego dziesiąty członek. Po dwóch miesiącach Swift rzucił uniwersytet i kupił własność w Portford - rozległy teren z jeziorem i ruinami klasztoru - i osiedlił się tam razem z siedmiorgiem studentów z jego kręgu, wśród których znalazł się również Dorn. - To brzmi niedorzecznie - mówił pobladły „prerafaelita” - ale po to, żeby zrozumieć naszą decyzję, musiałby pan go znać. Każde jego słowo to było przykazanie wiary... Zresztą ci trzej, którzy postanowili pozostać na studiach, błagali go potem o przyjęcie do „Laura aurea”, ale na próżno. Dwaj z nich, w odstępie dwóch lat, popełnili później samobójstwo, trzeci spędził resztę życia w klinice psychiatrycznej... Z opisu Dorna wynikało, że refektarz z celami, gdzie zatrzymali się AA detektywi, był miejscem rytualnych spotkań, a członkowie stowarzyszenia mieszkali w domkach, które musieli zbudować sobie sami - wszyscy oddzielnie, prócz Swifta. On zamieszkał z jedyną członkinią stowarzyszenia, z Mary. Jakiś rok po osiedleniu się w Portford ekscentryczna siła Swifta zaczęła przybierać wymiary szaleństwa. - Zrozumieliśmy to później, kiedy najważniejsze już się wydarzyło - starzec mówił szybko, a wypowiadane słowa wyrzucał z siebie jak odłamki szkła z ugryzionej nieopatrznie szklanki. - Swift zawsze uważał, że de Sade pochodził w prostej linii od Laury. To nic nowego, sam markiz tak twierdził, ale ta myśl dosłownie zawładnęła naszym mistrzem. W pewnej chwili, podczas jednego ze spotkań, obwieścił, że nowym wcieleniem Laury jest Mary, i że od tego dnia to ona będzie naszym nauczycielem, a on tylko jej pierwszym kapłanem. Mary była piękną dziewczyną, ufną jak oswojona turkawka. Za skromną, żeby uwierzyć, że tkwi w niej nieśmiertelna dusza Laury, ale nie chciała mu sprawić zawodu... Od tego momentu opowieść Dorna potoczyła się szybko i nieuchronnie jak górski wodospad. Z jego słów wyłoniła się historia nazbyt przerażająca, żeby w pospiesznej relacji ukazać całą złożoną kadencję tragicznych faktów. McCoy miał ogarnąć jej grozę dopiero po kilku dniach. Otóż Swift zaczął podtruwać swoich wyznawców jakimś kadzidłem, które zapalał pośrodku refektarza. Palone zioła obezwładniały ich wolę, a równocześnie miały moc rozbudzania erotycznej wyobraźni. - Rano, zapalając węgle, mówił nam, czego zapragniemy wieczorem, i wieczorem pragnęliśmy dokładnie tego, czego się po nas spodziewał - mówił Phileas, jakby nie dowierzając samemu sobie. - Dlatego, kiedy usłyszeliśmy to, co do państwa mówił pan Hugo... Kiedy starzec wspomniał o Hugonie, McCoy zapragnął chwycić go za gardło i wydusić z niego całą wiedzę o sztuce projektowania widzeń. Czuł, że w wyblakłym dywanie poszarpanych znaczeń pojawia się jednolita, nadwątlona, lecz nieprzerwanie wijąca się nić, która prowadzi do rozwikłania śmierci Beatrix. Ale milczał. Wiedział, że jeśli zaatakuje, nić pęknie i wtopi się w sukno. Oparł się o drewnianą ścianę szałasu, przymknął oczy i słuchał dalej. Pod wpływem oparów rozsnuwanych przez Swifta nad Portford, Mary, kierowana sugestiami swojego „pierwszego kapłana”, stawała się, według słów Dorna, „dyrygentem orkiestry na wiolonczelę i siedem smyczków” czyli, jak zrozumiał McCoy, orgii, w której członkowie stowarzyszenia łączyli się z nią w rozmaite „figury rozkoszy”. Starzec nie wnikał w szczegóły. Opowieść, którą rozsnuwał przed detektywem, sprawiała mu przykrość i zmieniała jego pogodną do niedawna twarz w tragiczną maskę. - To trwało od 1933 do 1938 roku - określił z zimną precyzją. - Daty na obrazach... - skojarzył McCoy. - No właśnie... Swift był świetnym malarzem, ale rzadko malował. A kiedy już coś stworzył, wieczorem pokazywał swój obraz, po czym palił go na naszych oczach w ognisku. Pierwszym obrazem, jaki zachował, był portret Mary... ma pan go u siebie w pokoju. Kolejny namalował w rocznicę tego pierwszego, po roku następny... Tak powstało sześć kartonów, które pan dobrze zna. Dopiero z nich mogliśmy potem wyczytać, co tak naprawdę działo się z Mary. Popadała w szaleństwo, a Swift to widział i rejestrował. Wtedy wydawała nam się natchnioną kapłanką i nie widzieliśmy, jak cierpi. Podziwialiśmy ją, kochaliśmy, ale sami byliśmy zbyt obłąkani, żeby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje... Pewnego dnia, jesienią 1938, Mary przybiegła na spotkanie w refektarzu zakrwawiona, z maczetą, której Swift używał do cięcia gałęzi... Pobiegliśmy do ich domku, tego, w którym mieszka teraz ze mną... Zaszlachtowała go jak zwierzę... A raczej jak Salome świętego Jana, jego głowa leżała na srebrnej tacy z wygrawerowanym napisem „Erano i capei dbro a l’aura sparsi...” Tak zaczyna się jeden z sonetów Petrarki, opisujący Laurę... Swift kupił kiedyś tę tacę w antykwariacie... W jednej chwili wszyscy, to znaczy cała nasza szóstka, otrzeźwieliśmy. Zobaczyliśmy całą grozę tego, co robiliśmy, co zrobił z nas Swift, szaleństwa, któremu się poddaliśmy, i krzywdy, jaką wyrządziliśmy Mary... Była obłąkana i zrozpaczona... Dorn wyprostował plecy, jak gdyby zrzucił z siebie worek z kwintalem zboża. - Krótko mówiąc, drogi panie, pochowaliśmy Swifta i poprzysięgliśmy sobie, że zabierzemy tajemnicę do grobu. Postanowiliśmy na zawsze pozostać w Portford, byliśmy to winni Mary, dla której grupa wielbiących ją mężczyzn stała się środowiskiem naturalnym, racją życia... Zmieniliśmy też nazwę, w ramach terapii zajęliśmy się sportem... Z czasem Mary nieco doszła do siebie. W 1952 roku spytała mnie, czy się z nią ożenię, i tak zamieszkaliśmy razem... O seksie od śmierci Swifta nie było już mowy, wszyscy w ramach ekspiacji ślubowaliśmy sobie czystość i, widzi pan, przez tych sześćdziesiąt lat udało nam się żyć w pełnej zgodzie, jak bracia. Mary poruszała się pośród nas jak widmo, była szczęśliwa... Aż przyjechaliście... - To po co wynajęliście refektarz? - Jedną z zasad prerafaelitów, którzy podobnie jak my wielbili Dantego, była użyteczność, utrzymywanie się z pracy. Na początku tego roku gmina nałożyła jednorazowy, morderczy podatek na tereny przekraczające czterdzieści cztery hektary. Nie mamy poodkładanych majątków, pozrywaliśmy więzi z rodzinami i znajomymi sprzed lat. Jedyne, co udało się nam osiągnąć, to zgodę gminy na spłatę zobowiązań w ratach. Jako że zaczęło brakować nam sił... proszę pamiętać, że najmłodszy z nas ma osiemdziesiąt siedem lat... postanowiliśmy zarabiać, wynajmując nasz domek... No i, bez urazy, od razu trafili się nam goście najgorsi z możliwych. Nie chodzi o to, że was potępiamy, ale wasze doświadczenia wskrzesiły przeszłość Mary... Kiedy panna Madeleine opowiedziała o tym, jak pod wpływem alkoholu budziła się w niej nimfomanka, Mary przestraszyła się... To ona wrzuciła do jej celi zasztyletowaną turkawkę. - Ale skąd wiedziała... Swift połączył swój domek z refektarzem systemem przewodów, które umożliwiały mu podsłuch. Mary o tym wiedziała, my nie. Dowiedzieliśmy się dopiero po wydarzeniu z turkawką... No, a kiedy pan Hugo opowiedział dziś swoją ponurą historię o projektowanych widzeniach, coś w niej pękło i spuściła na niego psy... Krótko mówiąc, teraz rozumie pan, dlaczego nie możemy dopuścić, żeby zjawiła się tu policja... Nie pozwolimy, żeby Mary przeżyła wszystko od nowa, żeby została oskarżona o morderstwo Swifta... To my sprawiliśmy, że ona jest, jaka jest. Fakt, że byliśmy sterowani przez Swifta, nam samym nie wydaje się okolicznością łagodzącą... Postanowiliśmy żyć tak, żeby już nigdy nie spotkała jej krzywda. Nie chcemy więc rozgrzebywać przeszłości... Rozwiązanie należy do pana, a pan z panną Lisa wydaje mi się najbardziej - proszę wybaczyć ten przymiotnik - trzeźwy z całego towarzystwa. Jeśli pan nie znajdzie jakiegoś wyjścia, proszę zrozumieć, że będziemy musieli was zabić... XVI Sytuacja prerafaelitów nie była więc lepsza od położenia AA detektywów. Starcy mogli mieć pewność, że w spokoju dożyją późnych lat tylko pod trudnym do spełnienia warunkiem, że świat nie dowie się o ich istnieniu. Wiedzieli doskonale, że jeśli historia Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego przedostanie się na zewnątrz, będą mogli modlić się tylko o rychłą śmierć. Rozpoczną się śledztwa dotyczące zabójstwa Beniamina Swifta, przyjadą dziennikarze... Nie chodziło już tylko o biedną Laurę, czyli panią Mary - skrzywdzoną sześćdziesiąt lat temu staruszkę, która codziennie balansowała na wąziutkiej granicy pomiędzy obłędem a baśniowym poczuciem bezpieczeństwa. McCoy zdawał sobie sprawę, że w Portford, na wyspie, w rozproszonych po lesie eremach, w gotyckim domku i refektarzu, grupie niezwykłych ludzi udało się stworzyć niebywałą enklawę - symbiozę temperamentów, harmonię mądrości i zdrowia, twórczej natury człowieka i dzikiej natury przyrody. Sześciu mężczyzn, przytłoczonych ciężarem odpowiedzialności za nieszczęście, które spotkało ich ukochaną przyjaciółkę, miażdżonych wspomnieniem własnej niewytłumaczalnej rozwiązłości, spowodowanej „naukami” profesora, postanowiło oddać całe swoje życie, by przeprowadzić Mary po bardzo kruchej kładce. Po to, żeby na pół obłąkana kobieta nawet przez chwilę nie poczuła, że pod jej stopami otwiera się czeluść, podjęli dożywotni trud doskonalenia charakterów, uczuć i myśli. Niepostrzeżenie zmienili duszę sadystycznej Laury w niebiańską Beatrycze, jałowe poczucie winy w ofiarną przyjaźń, wegetację pod ciężarem nie dającego się zmazać występku w pełne życie, w dantejską wędrówkę na szczyt góry czyśćcowej, którą usypali własnymi rękami. Tak, mieli się czego obawiać - w świetle fleszów ich nadludzka godność przybrałaby postać ponurego wariactwa, karykaturalnego zakonu lubieżnych starców i opętanej nimfomanią Zuzanny. McCoy czuł, że jeśli zacznie opowiadać Dornowi o swoich wahaniach albo wchodzić w układy, sprawa nie będzie miała końca. Stało przed nim jasne zadanie i postanowił je wykonać. A raczej dwa zadania naraz: wyprowadzić z tego czyśćca całą dziewiątkę AA detektywów i zagwarantować jego mieszkańcom, że nikt się o nich nie dowie. Ryzykując, że z ich halucynacyjnego doświadczenia nie wyciągnie żadnego wniosku, który pomógłby mu przybliżyć się do tajemnicy śmierci Beatrix. Poza tym - przyznawał szczerze w duchu - bardziej od mroków pijackiej przeszłości i niepamięci pociągała go radosna zagadka Lisy. - Chodźmy! - zawołał po dłuższym milczeniu, w jakie zapadli obaj rozmówcy. Wstał, ujął Phileasa Dorna za łokieć i ruszyli w kierunku zabudowań. Szedł najszybciej, jak umiał, żeby nie dać starcowi okazji do zadawania pytań i mnożenia wątpliwości. Słońce chyliło się już na ciemniejącym niebie, dalsza zwłoka mogłaby tylko przeszkodzić w szybkim rozwiązaniu sprawy. Na widok McCoya i podążającego za nim Dorna, Bernard, który trzymał straż przed budynkiem, wycelował w detektywa lufę. McCoy zatrzymał się. - Muszę działać zdecydowanie, ale proszę mi ufać - powiedział, kiedy Phileas zrównał się z nim, ciężko dysząc. - I jeszcze jedno: czy Hugo miał rodzinę? Może pan wie, przecież przeglądał pan dokumenty podczas rejestracji. - W dowodzie miał wpisany stan cywilny „kawaler”. - Ojciec i matka nie żyją, sam o tym mówił, więc nie powinno być kłopotów - wymruczał McCoy pod nosem. - Wpuść - rzucił Dorn do strażnika. Na widok McCoya wstały kobiety. Marc pozostał przy dużym stole, wspierając na zaplecionych dłoniach obandażowaną głowę. - Żadnych pytań - powiedział McCoy. - Jeśli chcemy wyjść żywi, i to jeszcze dzisiaj, musimy działać szybko. Mówił pewnie, wywierając na detektywach i na pozostałych starcach wrażenie, że odwołuje się do ustaleń powziętych z Dornem. Czuł, że Dorn jest na tyle bezradny, iż przyjmie każde rozwiązanie, które da mu szansę na zachowanie tajemnicy Portford, i tylko czeka na zdecydowane działanie McCoya - właśnie po to opowiedział mu historię Stowarzyszenia, żeby otrzymać gotową receptę. - Wyjdziemy stąd - mówił McCoy - pod warunkiem, że nikt z nas do końca życia nie piśnie ani słowa o tym, co tu widzieliśmy i słyszeliśmy. Nie chodzi o nasze wyznania. Ale o cały ten świat, o naszych gospodarzy. Musimy zapomnieć o śmierci Hugona i machnąć ręką na jego zwłoki... Przepraszam za nonszalancję, zapomnijmy o formie, należy od razu przejść do sedna... Panie Dorn, żeby dać wam gwarancję i by moi koledzy zrozumieli, że to nie przelewki, potrzebuję tutaj was wszystkich. - Jesteśmy wszyscy - odparł Dorn. - W ogóle jest nas siedmioro, wliczając Mary. Tutaj - pięciu, bo jeden z braci został z nią i nie powinien jej teraz opuszczać. McCoy szybko przeliczył zakapturzone sylwetki w pomieszczeniu - z Bernardem, który przed chwilą wszedł do środka, liczba się zgadzała. - Dobrze, więc nie możemy pisnąć ani słowa. Ale nie wystarczy, że sobie to obiecamy. Nie mogę nikomu ufać bezgranicznie, pokazała to najlepiej historia dyktafonów. Dlatego muszę zachować się trochę jak Pan Bóg i uczynić siebie gwarantem naszej dyskrecji. Na wszelki wypadek proszę pana Dorna, żeby sporządził dla mnie pełny wypis waszych nazwisk i adresów. Jeżeli ktokolwiek sypnie, daję słowo, że osobiście upomnę się o sprawiedliwość. Po prostu zabiję. Nie zawaham się - przecież za to, że wyjdziemy stąd wolni, mamy zapłacić milczeniem, więc jeśli je złamiemy, to koniec. Tak czy inaczej, byłbym naiwny, ufając danemu słowu. Jedyną gwarancją jest to, co daje gwarancję na mityngach AA - że zebrani wiedzą o sobie wszystko nawzajem. Dotychczas usłyszeliśmy opowieści Marca, Madeleine, Claudine oraz Hugona... tę ostatnią możemy zapomnieć. Razem z moją pozostało nam jeszcze sześć. To nie jest czas na prawdziwy mityng, na terapię, na przyjaźń. To jest czas na zimną szczerość. W tej chwili pozostała szóstka ma opowiedzieć swoje historie, po kolei. Nie całe, ale kompromitujący fakt, ten najgorszy. Ta szóstka ma nam dać podstawę do szantażu, w kilku zdaniach. Innego wyjścia nie ma. Nie tylko nam, ale również naszym gospodarzom, do których teraz zwracam się z prośbą: jeśli ktokolwiek dowie się od nas o waszym istnieniu, wykorzystajcie wiedzę, jaką macie o nas, najpotworniej, jak tylko umiecie... A teraz proszę o krótkie, trzyminutowe wypowiedzi. Zacznę od siebie... „Tylko co ja mam powiedzieć?” zadał sobie w duchu pytanie i spojrzał błagalnie w rozszerzone zdziwieniem, granatowe oczy Lisy. Z własnej winy znalazł się w fatalnym położeniu. Pomysł, żeby narzucić starcom takie a nie inne rozwiązanie, był nawet trafny - Dorn oczekiwał od niego zdecydowanego działania. Tylko pod warunkiem, że McCoy podejmie je szybko, gotowy był wypuścić ich żywych z terytorium Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego. Niezły, choć niemoralny, a nade wszystko ryzykowny był również pomysł, żeby udzielić starcom gwarancji w postaci kompromitujących informacji o samych AA detektywach. Informacji, które mogłyby zostać wykorzystane przeciwko nim w przypadku, gdyby postanowili opowiedzieć światu o mieszkańcach Portford. A do tego jeszcze jego rola w tym wszystkim - to najsłabszy punkt całego planu. Kim bowiem siebie mianował? Egzekutorem?! Jeśli zobaczy kiedyś w gazecie tytuł „Średniowieczny epizod końca xx wieku” lub „Dantejskie sceny sadystycznego bractwa”, będzie musiał zbadać, kto sypnął starców, i zabić zdrajcę?! Owszem, to poważny dylemat, ale miał on również zaletę - tę, że dotyczył przyszłości. Do palącej teraźniejszości należał inny problem - co ma w tej chwili powiedzieć? Zażądał od kolegów, żeby w wielkim skrócie przedstawili swoje najpotworniejsze detektywistyczne występki, chcąc świecić przykładem, oświadczył, że ogłosi swoją historię jako pierwszy. A teraz nie wiedział, co ma powiedzieć. Bo przecież jako detektyw nie zdołał zrobić jeszcze niczego złego. Jako policjant - owszem. Jako mąż, ojciec - również... Musiał działać szybko - starcy nie powinni zakwestionować układu, który przyjęli z wyraźną ulgą. Poza tym głupimi wątpliwościami żaden z detektywów nie może zburzyć jego planu. - A skąd mamy mieć pewność, że wszyscy nie zaczną teraz kłamać? - spytał Marc. - A stąd, że alkoholik alkoholika nie oszuka - McCoy wypalił prawdę zasłyszaną na mityngu AA. - Przecież sami wiecie... I widocznie wszyscy mieli ochotę uznać tę kruchą gwarancję za rozstrzygającą, bo nikt już nie oponował. - Zabiłem żonę - powiedział po krótkiej ciszy, i na dźwięk tych słów zimno przeszyło go do szpiku kości. Postanowił jednak brnąć dalej w kłamstwie, zresztą nie miał wyboru. Od tego, czy jego wersja zabrzmi wiarygodnie, jako dobra podstawa szantażu, zależało życie całej dziewiątki. - Wyszedłem pijany, żeby spotkać się z jakimś klientem, nawet nie pamiętam z kim. Kiedy wróciłem, zaczęła mi robić wymówki, groziła, że zabierze córkę i wyprowadzi się do jej rodziców. Wziąłem nóż kuchenny i wbiłem jej w brzuch, córka wtedy spała. Byłem gliną, wiedziałem, jak usunąć ślady, sprawę uznano za nie rozwiązaną. Zaproponował zasady i sam je złamał, żądał uczciwości i skłamał. Od wszystkich oczekiwał, że się wystawią na szantaż, a sam miał alibi... „Jak dobrze, że kazałem mówić tak krótko”, pomyślał, i spojrzał na pozostałych. Marc, Madeleine i Claudine mieli to już poza sobą... Boże, Lisa! Spojrzał na jej twarz, nie próbując się nawet domyślać, czy pobladłe wargi to skutek jego fałszywej opowieści, czy strach przed własną, prawdziwą - Doprowadziłam do samobójstwa własną córkę - szepnęła Rachel. - A właściwie to ją zabiłam. Ładna, ciemnowłosa czterdziestolatka rozgarnęła grzywkę, zamknęła oczy i nabrała powietrza. - Clarence miała szesnaście lat... Była zakochana... To był jej pierwszy mężczyzna... Nauczyciel, wychowawca. Nie mogłam znieść myśli, że dorosły facet, rozwodnik, wykorzystuje jej naiwność... Prosiłam, tłumaczyłam, ale na próżno. Wychowywałam dziecko samotnie, jej ojciec jest sporo starszy ode mnie, bałam się, że moja samotność powtórzy się w jej życiu... Nie wiedziałam, jak postąpić, więc kiedyś, w pijackiej desperacji, zrobiłam facetowi serię zdjęć, zmontowałam, skleiłam w jakiś fotomontaż i pokazałam córce jako dowód jego zdrady... Wieczorem podcięła sobie w wannie żyły... „Co ze mnie za świnia!”, pomyślał McCoy i znów spojrzał na Lisę. - Myślałam - wysapała po chwili otyła Susan - że to wyznanie sprawi mi ulgę, że opowiem o wszystkim w atmosferze przyjaźni, a tymczasem mam mówić w strachu... To niedobrze, to bardzo niedobrze... A więc im szybciej to powiem, tym lepiej... Rachel, ja też zabiłam syna, zadusiłam go własnymi rękami... Mój mąż był alkoholikiem jak ja, piliśmy razem... Po pięciu latach małżeństwa zaszłam w ciążę. Jeszcze tego samego wieczoru, kiedy go o tym poinformowałam, poszedł do innej kobiety... Zdradzał mnie przez cały czas, a kiedy urodził się Francis, zaczął grozić, że odejdzie... Modliłam się, żeby syn nie płakał, bo kiedy tylko zakwilił, mąż wpadał w szał, potem wychodził i pojawiał się dopiero następnego ranka... Któregoś dnia wrócił jakby odmieniony, przyniósł kwiaty. Francis spał, zaczęliśmy się kochać... Od razu uwierzyłam, że tak już będzie zawsze... I wtedy dziecko zapłakało... Mąż odwrócił się do mnie plecami i przykrył sobie głowę poduszką. Wstałam i przydusiłam Francisa Jaśkiem... Kiedy wróciłam do sypialni, mąż się ubierał... Już nigdy go nie widziałam... - Żeby nie przedłużać tej komedii - niemal weszła jej w słowo Carla, której bezceremonialność dała się zauważyć od początku ich pobytu u prerafaelitów - od razu powiem, że udusiłam swojego psa drutem... I proszę nie mówić - zaczęła despotycznie krzyczeć - że to niedobra opowieść na tę okoliczność, bo nie ma mnie czym szantażować! To śni mi się po nocach! Ten dyndający na zaciśniętej lince szczeniak, który patrzy na mnie wesołymi, matowiejącymi oczami... Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, to były jakieś zapasy ze sobą, ja tego nie rozumiem, to mnie przekreśla do dzisiaj, do końca życia!... McCoy czuł, że posypały się wszystkie ustalone przez niego kryteria, że nie chodzi już o to, czy jakaś opowieść jest materiałem do szantażu, czy nie. Ale o to, żeby przeżyć nie tylko ciałem, lecz także duszą. - A ja - powiedziała Margaret, płynnie przejmując opowieść Carli, jak słowa potwornej modlitwy recytowanej po kolei przez członków ponurej sekty - zabiłam moich rodziców, oboje... Ciągle przychodzili do mnie, przesiadywali w moim mieszkaniu całymi dniami, i uniemożliwiali mi picie... Nie mogłam już tego znieść, wreszcie wpadłam na pomysł, żeby ich postraszyć. Zapłaciłam żulom z okolicznych kamienic - mieli im zabrać portfele i powiedzieć, że to niebezpieczna okolica... Pobili ich do nieprzytomności, rodzice zmarli tego samego dnia w szpitalu... McCoy nie odrywał oczu od Lisy. Teraz jej kolej, tylko ona pozostała ze swoją historią. Lecz nie było wcale pewne, czy powie prawdę. Usłyszała przecież właśnie od nowego, ale bardzo już bliskiego przyjaciela opowieść, która odbiegała od tego, co wyznał jej na spacerze. Czy zrozumie, że skłamał teraz, nie przedtem? Czy zaufa, że miał powody do tego kłamstwa? Czy nie wykorzysta tej niejasności, żeby wymigać się zręczną fikcją? Chciał powiedzieć, że - choć znają się dopiero od wczoraj - bardzo ją kocha od lat, co najmniej od sześciu. Nie zdążył się nawet uśmiechnąć, kiedy Lisa uniosła głowę, a on zobaczył jej piękną, nienaturalnie zgaszoną twarz. Zaczęła mówić: - Nie piłam alkoholu do dwudziestego czwartego roku życia, ani kropli - powiedziała w powietrze, do kogoś nad głową Dorna, po czym spojrzała McCoyowi w oczy i od tej pory mówiła już tylko do niego. - Na ostatnim roku studiów, podczas praktyk w szpitalu, poznałam George’a, ordynatora. Prawie dwadzieścia lat starszy ode mnie, miał żonę i dwójkę dzieci. Był mądry, ciepły, poświęcał mi wiele uwagi. Zresztą odnosiłam wrażenie, że troszczy się o wszystkich - o studentów, pacjentów, innych lekarzy, o personel. Tak czy inaczej, zakochałam się... - Panno Liso... - wtrącił Dorn. - Przypominam, że to nie jest mityng. Brutalnie mówiąc, chodzi o fakty, które by panią obciążały. - Przepraszam - szepnęła i nie spuszczając oczu z McCoya, zaczęła mówić szybciej, z determinacją nauczyciela, który pomimo dzwonka chce wyczerpać rozpoczęty temat lekcji. - Po trzech miesiącach naszego związku zaszłam w ciążę. Zawsze wiedziałam, że to nie może skończyć się dobrze. Myślałam, że mogę pozostać na zawsze w jakimś bocznym zaułku, przycupnąć i cieszyć się z każdej wspólnie spędzonej wolnej chwili. Szanowałam jego żonę, jego miłość do dzieci... Postanowiłam nie mówić mu o tej ciąży i bardzo, jakoś naturalnie, chciałam stracić to dziecko. Dla osoby wierzącej, a byłam nią, aborcja jest nie do przyjęcia. Byłam hipokrytką, choć o tym nie wiedziałam. Rodzice nauczyli mnie praktykować katolicyzm w niekwestionowany sposób. Chodziłam do kościoła, a związałam się z żonatym mężczyzną, życie poczęte było dla mnie święte, a uważałam za naturalne, że chcę i muszę się pozbyć płodu... Czytałam w podręcznikach i słyszałam na wykładach o kobietach, które roniły wskutek przepicia, a raczej torsji i zatrucia alkoholem. Pomyślałam, że to dobry sposób. Poszłam do baru, kazałam sobie podać butelkę bourbona i zaczęłam pić całymi szklankami. Znosiłam to świetnie, pewnie dlatego, że robiłam to po raz pierwszy. Wypiłam pierwszą butelkę, poprosiłam o koniak... Wreszcie stało się, zwymiotowałam. Wzięłam resztę do domu, piłam i zwracałam, znowu piłam, i tak w kółko. Kiedy się obudziłam, byłam pewna, że dziecko nie miało prawa tego przeżyć. Sprawdziłam - okazało się, że wciąż jestem w ciąży. Przez trzy miesiące upijałam się co wieczór, wymiotowałam do rana, potem szłam na zajęcia albo na praktyki, wracałam do domu, i znowu to samo. Nikt niczego nie widział, a przynajmniej nie sygnalizował, że widzi. Mniej więcej dwa razy w tygodniu przychodził George, ale to tylko przesuwało porządek dnia o dwie godziny. Kiedy wychodził, natychmiast znowu zabierałam się do picia. Wszyscy czuli, że Lisa przekracza ramy swojej opowieści, ale nikt nie przerywał. Starała się być zdyscyplinowana, lecz wyraźnie zmierzała do jakiegoś celu i nic nie było w stanie jej zatrzymać. - Kiedy minęły trzy miesiące, a dziecko wciąż żyło pomimo bezustannej, codziennie ponawianej próby aborcji, zrozumiałam, że nic nie stanie się ot tak, bez chwili szczerości. Musiałam sobie powiedzieć, że nie jestem takim człowiekiem, jakiego, myśląc o sobie, widziałam. Byłam w czwartym miesiącu, nikt już nie podjąłby się zabiegu... Zresztą do nikogo bym się z tym nie zwróciła... Któregoś dnia powiedziałam Gergebwi, że wyjeżdżam na trzy dni. Zamknęłam się w mieszkaniu, wypiłam całą butelkę koniaku i sama zrobiłam sobie zabieg. Wyciągałam z siebie moje dziecko po kawałku. Rozszarpane cząstki kładłam na gazecie i wyłam. Nie czułam bólu, tylko wściekłość, przerażenie, bo w końcu widziałam, co robię. Zobaczyłam samą siebie, dowiedziałam się od mojego martwego dziecka, kim jestem. Czułam się pijaczką, dziwką, wynaturzoną matką, czyli tym, kim byłam naprawdę. Straciłam przytomność, nad ranem obudziłam się w kałuży krwi. Nie chciałam wzywać lekarza, dałam sobie radę. Od tamtej pory piłam już bez ograniczeń, żeby nie myśleć. - Panno Liso, wystarczy - szepnął Dorn. - To jeszcze nie wszystko... George o niczym się nie dowiedział. Jedyna zmiana to taka, że zaczęłam pić przy nim. Jego to nawet bawiło. Miałam tylko jedno postanowienie - już nigdy nie zajdę w ciążę. Jakimś cudem skończyłam studia, obroniłam dyplom. Pewnego dnia zrobiłam sobie próbę, ot tak, w jakimś przypływie przeczuć lub strachu. I zobaczyłam, że znowu jestem w ciąży. Wydawało mi się to niemożliwe, przecież łykałam tabletki. Zaraz po tym, jak odczytałam wynik, zadzwonił George. Wybuchłam, powiedziałam, że spodziewam się dziecka. „Musisz usunąć” zadecydował i odłożył słuchawkę. Coś we mnie pękło, poszłam do szpitala, akurat on miał nocny dyżur. Kiedy mnie zobaczył, wyprowadził na balkon swojego gabinetu i zaczął szeptać złowrogo, że chcę zrujnować mu życie, że czas z tym skończyć, kazał mi się położyć, powiedział, że sam zrobi mi zabieg... A ja... po prostu popchnęłam go, nie wiem, skąd miałam tyle siły. Wypadł przez barierkę, to się działo na czwartym piętrze. Uciekłam. Wcale nie przejęłam się jego śmiercią... Żadnego żalu, przerażenia, nic takiego. Tylko wyzwolenie. I nieoczekiwana radość, że noszę w sobie dziecko. I wielkie postanowienie, że je urodzę, że zadbam o siebie, o nie, że je wychowam sama... Ze szpitala udało mi się wymknąć niepostrzeżenie. Nawet przy zwłokach George’a na chodniku nie było jeszcze nikogo. Wróciłam do domu, ledwie doczekałam poranka. O świcie zadzwoniłam do koleżanki, która specjalizowała się w ginekologii, powiedziałam, że muszę do niej natychmiast przyjść. Chciałam się upewnić, czy mam szansę urodzić zdrowe dziecko, czy nie wyniszczyłam się tak bardzo, żeby nie mieć nadziei... O George’u nawet nie myślałam... Okazało się, że wcale nie jestem w ciąży. To była zwykła pomyłka - z aptecznymi testerami tak bywa. Dowiedziałam się również, że w ogóle nigdy nie będę miała dzieci. „Co za rzeźnik ci to zrobił?”, spytała po badaniu znajoma... - To wszystko, Steven - Lisa zwróciła się bezpośrednio do McCoya. - Wszystko i nie, bo kiedy opowiedziałeś mi o Marcie, o tym, jaka was łączy przyjaźń, o tym, że ma piętnaście lat, że niewiele brakowało, a byś ją stracił, to pomyślałam, że moja córka byłaby teraz w jej wieku. Podczas twojej opowieści w lesie, na tamtym brzegu, czułam, że ją odzyskuję. Od tego dnia, kiedy dowiedziałam się, że jestem bezpłodna, w myślach nazywałam ją Beatrix, imieniem twojej żony... - Dość, panno Liso - przerwał zdecydowanie Dorn. - Jesteście wolni. Proszę nie wątpić, że wykorzystamy całą tę wiedzę w przypadku, gdybyście komuś opowiedzieli o naszym istnieniu. Panie McCoy, mam nadzieję, że w razie czego spełni pan swoją obietnicę i pomoże w egzekucji wyroku. Adresy i dane wszystkich kolegów prześlę panu pocztą. A teraz już chodźmy, musimy wam pomóc opuścić to miejsce, i to natychmiast. McCoy podszedł do Lisy, pochylił się i pocałował w wewnętrzną stronę lodowatej dłoni. Jej drugą dłoń poczuł po chwili na głowie. ... - Dorn poprosił Bernarda, żeby zawiózł nas samochodem, jedynym, jaki mają do dyspozycji, do miasteczka. Wystarczyły dwa kursy. To był stary ogromny packard. Wszyscy postanowili zatrzymać się w hotelu tuż koło dworca i dopiero wyruszyć porannymi pociągami. My chcieliśmy jechać od razu, ale baliśmy się, że coś im strzeli do głowy... Na przykład że Marc się napije, wezwie policję i wyda starców. Zostaliśmy więc do rana... - Ale nie w hotelu - przerwała McCoyowi Lisa. - Chcieliśmy jeszcze porozmawiać z Dornem, spytać, czy możemy jakoś im pomóc. Kiedy wszyscy rozeszli się do pokoi, wróciliśmy do Stowarzyszenia. - Jezu! I nie baliście się psów? Ani Mary Dorn? - Marta patrzyła na nich jak na rozbitków, cudownie ocalałych z morskiej katastrofy, albo na wariatów, opowiadających nocne koszmary jak historie, które zdarzyły się naprawdę. - Baliśmy się, dlatego wynajęliśmy samochód, żeby nie wysiadać - odparł McCoy. - Ale Dorn czekał na nas przed bramą ogrodu. „Miałem nadzieję, że wrócicie”, powiedział. Poprosił, żebyśmy wysiedli, i ruszył w stronę neogotyckiego domku, w którym mieszkał razem z panią Mary... To niesamowite - McCoy zwrócił się do Lisy - ale od razu czułem, co się stało. W powietrzu był zapach wilgotnych liści, jak na jesiennych pogrzebach... Albo - spojrzał na Martę - na mszy żałobnej za mamę... Kiedy wnętrze kaplicy pachniało jak oranżeria z nieśmiertelnikami... U mamy grali Albinoniego, adagio. Kiedy czuję ten zapach, natychmiast przypomina mi się ta melodia... W każdym razie, kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy szerokie okno ze szlifowanych szybek, podświetlone od środka ruchomymi płomykami świecy. W pulsowaniu tego światła, jak zaprojektowane i wydobyte z przesadną dosłownością chińskie cienie, falowały profile pięciu mnichów, trzy po lewej i dwa po prawej stronie. Obie grupki były zwrócone do siebie wyostrzonymi twarzami jak szykujące się do walki sokoły. Pomiędzy nimi, na stole, leżała twarzą do góry jeszcze jedna postać. Dorn wpuścił nas do środka i wtedy zobaczyliśmy to samo, co na zewnątrz, tylko w kolorze... Co ja mówię, w jakim kolorze, bladzi starcy mieli na sobie białe habity, a pomiędzy nimi na czarnym blacie, też w białym habicie, leżała jeszcze bielsza, jak martwa turkawka, Mary Dorn... - Pan Phileas podszedł do niej - podjęła opowieść Lisa - i wziął ją za rękę. Wtulił się mocno w wewnętrzną stronę jej dłoni, odchylił rękaw habitu i długo głaskał... - ... łaskotał - poprawił McCoy. - ...to prawda, łaskotał, po przedramieniu, po zgięciu pomiędzy ramieniem a przedramieniem... Na twarzy pani Mary zastygł uśmiech, jak gdyby jego dotyk wprawiał ją w błogość. Potem złożył jej dłonie na brzuchu i stanął na wysokości jej głowy, wsunął palce w jej włosy i zaczął je przeczesywać jak mama, która głaszcze rozgorączkowane dziecko. Wtedy podszedł do nas Bernard i podał nam kartkę... Dokładnie nie pamiętam, ale pismem równiutkim było tam napisane mniej więcej tak... Steve, pamiętasz? - Niedokładnie, mów ty. - Zaczynało się od słów: „Phileasie, mój mężu i opiekunie, i wy bracia w moim cierpieniu”... Wolę opowiedzieć, niż źle zacytować. Mary, bo list podpisany był „Mary”, dziękowała „za lata wierności wspomnieniu o Laurze, która została pochowana razem z mistrzem i mężem Beniaminem, i za żywą, czułą obecność przy Beatrycze”... I tu widać było jakby kleks, a raczej zakrętas postawiony pod wpływem nagłego skurczu dłoni, i od tego miejsca styl listu stawał się zupełnie inny, nowoczesny, pozbawiony tej całej patyny, jaka zdobiła jej sposób mówienia i bycia. Zdania były proste i krótkie, wyraziste, dosadne... „Wystarczy. Nie było żadnej Laury, nie było Beatrycze. Byłam ja, był mój obłęd i wstyd. Moje obłąkane nieszczęście i moje trudne szczęście, które właśnie się kończy” Pisała, że po śmierci Swifta życie, jakie prowadziła, było jedynym możliwym po tym, co się stało. Przez pół wieku udawała, że żyje w iluzji, bo cała ta gra, całe to „życie zastępcze” wymagało od niej konsekwentnej roli - rezygnacja rozbroiłaby czystość ich wspólnoty. Nie mogła przyznać się swoim braciom, że tylko odgrywa obłąkanie, żeby nie pozbawić ich podstaw egzystencji. „Wolałam - pisała - pozostawić nas wszystkich w jaskiniach własnych rachunków. I byłam szczęśliwa. Bo odkryłam, że życie, nie poddane sprawiedliwości ludzkiej ani Bożej, a tylko własnej, z ognia i wody naszych myśli i uczuć, jest możliwe. I że dane mi było doświadczać go razem z Wami, z ludźmi, którzy nie siłą przypadku, lecz indywidualnej woli, byli gotowi je podjąć”. „Było nas siedmioro - pisała na zakończenie - a siedmioro takich, którzy decydują się żyć na przekór regułom świata, to świat całkiem inny, sam w sobie. To życie nowe, jedyne. Kocham Was, do widzenia, Mary”... - Dopiero wtedy - wtrącił McCoy - przyjrzeliśmy się miejscu, na którym Dorn złożył jej ręce. Była tam, na brzuchu, brunatna plama. Struga krwi, sącząca się ku jej lewemu biodru, prowadziła do leżącego na stole noża, tego samego, którym poprzedniego wieczoru zabiła turkawkę... Dorn podszedł do nas i poprosił, żebyśmy już poszli. Powiedział, że chcą się pożegnać... Dopiero teraz wydaje się nam to niejasne... Ja uważam, że chyba miał na myśli pożegnanie z Mary, Lisa sądzi, że mogło mu chodzić o zbiorowe samobójstwo. - I co? - spytała Marta. - I nic - odpowiedział McCoy. - Bez względu na to, co to miało znaczyć, reszta życia należy już tylko do nich. - A wy? - Co my? - No, gdzie będziecie spali? - sprecyzowała ani brutalnie, ani figlarnie Marta. - Może dzisiaj połóżcie się na moim materacu, twoje łóżko, tato, jest do niczego. A firma? - Co firma? - No, czy będziecie razem prowadzić firmę detektywistyczną? To chyba nie byłoby złe... A zresztą, róbcie, co chcecie. Ja mogę się zająć reklamą. XVII Lisa poprosiła, żeby McCoy od razu pokazał jej bibliotekę. - Masz na myśli biuro? - spytał. Powiedział Marcie, że później podejmą decyzje, wziął Lisę za rękę i poprowadził do drzwi. - To dziwne, ale wszystko wygląda jak przed wyjazdem - powiedział, kiedy weszli do środka. - Byłoby dziwne, gdyby w ciągu trzech dni coś się zmieniło - zauważyła Lisa. Rzeczywiście, po pobycie u prerafaelitów McCoy czuł się tak, jak gdyby przeżył całą epokę. Ze zdumieniem stwierdził, że wszystkie książki stoją wciąż w takim samym, alfabetycznym porządku, biurko jest w tym samym miejscu, że za tymi samymi drzwiami jest ta sama toaleta, za regałem kuchenka, a w powietrzu unosi się wciąż znajomy zapach pleśni. - Na jak długo Ferrucci wynajął ci bibliotekę? - Na czas nieograniczony. Wyjechał do Włoch, żeby załatwić sprawy rodzinne, pół roku przed powrotem ma uprzedzić. - Ile płacisz? - Nic, tylko bieżące rachunki. - Czy są tu jakieś jego książki? - Nie wiem. - Ale to pisarz? - Tak się przedstawił. - No to zobaczmy. Autorzy na „F” zajmowali górę regału, który stał po prawej stronie biurka. Lisa przystawiła do półek drabinkę i zaczęła się wspinać po stopniach. McCoy patrzył na delikatną grę mięśni jej łydek, na zgięcie po wewnętrznej stronie kolana, na napiętą skórę, która ukazała się na chwilę pod uchyloną na biodrach bluzką. - Jest! Kilka tytułów, po angielsku i włosku - zawołała Lisa. Lecz zanim wyciągnęła rękę po pierwszy z opasłych tomów Ferrucciego, McCoy podszedł do niej, chwycił od tyłu za biodra i wtulił twarz w spódnicę opinającą jej pośladki. Lisa obróciła się, położyła mu dłonie na włosach i przyciągnęła jego twarz do swojego podbrzusza. Kiedy McCoy dotknął dłońmi jej ud, nagle zastygła. - Słucham panią? - spytała kogoś za jego plecami. McCoy obejrzał się. W otwartych drzwiach stała staruszka, cała w czarnych koronkach. - Proszę mi pomóc - powiedziała boleśnie, głęboko, z poczuciem jakiejś tragicznej godności. Czasu było mało, może za mało. Porywacz wyznaczył południe jako nieprzekraczalną godzinę złożenia okupu - brakowało tylko kwadransa. Pani Stern nie miała już siły płakać. Od trzech dni żyła w śmiertelnej obawie o męża i, zdając sobie sprawę z własnej niemocy, wpadła w stan, który sama nazwała zobojętnieniem. A zgodnie z tym, co powiedziała, sprawy rzeczywiście układały się źle. Przed trzema dniami jej mąż długo nie wracał od lekarza, do którego chodził co miesiąc na badania kontrolne. Starsza pani niepokoiła się, bo miał prawie osiemdziesiąt lat. Był chory na cukrzycę i zdarzało mu się zasłabnąć na ulicy. Ale po dwóch godzinach od spodziewanej pory jego powrotu ktoś zadzwonił i powiedział, że mąż został porwany, ale nic mu się nie stanie, jeśli najpóźniej do godziny dwunastej w poniedziałek pani Stern dostarczy 200 tysięcy dolarów. - Na próżno mówiłam, że nie mam nawet tysiąca - smutno relacjonowała staruszka. - Ma być tyle i ani dolara mniej. - Nie chciała pani zawiadomić policji? - Porywacze natychmiast by go zabili, tak powiedział ten straszny człowiek. - A dlaczego przyszła pani dopiero teraz? - Próbowałam sprzedać nasze mieszkanie, ale nie udało się, więc już nie wiem, co robić. - Jeśli nie mają państwo pieniędzy, to dlaczego porwano właśnie pani męża? - Nie mam pojęcia. Może ktoś skojarzył nazwisko i pomyślał, że jesteśmy producentami tych odkurzaczy? W piętnaście, a raczej już tylko w dziesięć minut trudno zaradzić nieszczęściu. McCoy wymyślił więc, że trzeba zyskać na czasie i zawieźć w wyznaczone miejsce pustą walizkę. Lisa miała pojechać od razu, znaleźć jakiś dobry punkt do obserwacji i czekać na porywacza. Miejscem tym był park przy skwerku Fitzgeralda, a dokładnie karmnik dla ptaków przy placu zabaw dla dzieci. Steven z panią Stern udali się tam trzy minuty później, natychmiast po tym, jak Marta przyniosła z mieszkania jego stary neseser. McCoy włożył go do karmnika i spojrzał na zegarek - za minutę dwunasta. Rozejrzał się: po drugiej stronie placu bawiło się kilkoro dzieci w towarzystwie matek. Siedziała też tam Lisa i czytała książkę, chyba kieszonkowe wydanie Życia nowego, które zawsze nosiła przy sobie. Wcisnął ręce w kieszenie i wrócił do taksówki. - Proszę jechać do domu i zadzwonić za godzinę do biura. Czy ma pani jakąś wizytówkę? Staruszka wyjęła stary bilet i zapisała na nim adres oraz numer telefonu. McCoy zapłacił taksówkarzowi z góry, poprosił, żeby odwiózł panią Stern do domu, a sam ruszył w kierunku pobliskiego dworca. Po dwudziestu minutach w kieszeni McCoya zadzwonił telefon komórkowy. - Marta? - Nie, Lisa. Marta podała mi numer. Posłuchaj, to wszystko nie trzyma się kupy. Czy masz adres pani Stern? - Tak. - To jedź do niej natychmiast. Kiedy już tam będziesz, zadzwoń, mój numer wyświetlił ci się na telefonie. - Dobrze, że dzwonisz, Liso. Chyba już pójdę, minęły prawie dwie godziny. - Nie, czekaj. Mam przeczucie, że... - O, właśnie idzie. Zadzwonię. Pani Stern wracała do domu wolnym krokiem. Kiedy McCoy miał ją zawołać, nagle przystanęła, zbladła, z młodzieńczą energią podbiegła do krawężnika i zaczęła machać na taksówki. Po minucie zatrzymał się wolny samochód. McCoy, niewiele myśląc, złapał następną taksówkę. - Za tamtym fordem - powiedział do kierowcy, który wygodniej usadowił się w swoim fotelu i poczuł się w roli wytrawnego aktora biorącego udział w scenie pościgu. - Marto, zadzwoń do Lisy i powiedz, żeby do mnie zadzwoniła, bo ja nie umiem odczytać jej numeru z wyświetlacza Po chwili odezwał się jego telefon. - Lisa?... Wiem, ale nie umiem... Posłuchaj, jadę za nią. O, właśnie się zatrzymała. Jesteśmy w zaułku Borgesa. Zadzwonię... To znaczy zadzwoń, pa. Nie rozglądając się, pani Stern opuściła taksówkę i pobiegła prosto do bramy pod numerem 8. Otworzyła drzwi wejściowe. Puściła je za sobą i nie zauważyła, że McCoy je przytrzymał, zanim zdążyły się zatrzasnąć. W bramie usłyszał energiczne kroki po prawej stronie. Wszedł do klatki schodowej i próbował odgadnąć, dokąd podąża jego klientka. Kiedy usłyszał trzask zamykanych drzwi, wbiegł na piętro. Nacisnął klamkę tych po lewej stronie - nie ustąpiły. Na wprost schodów - podobnie. Drzwi po prawej otworzyły się łatwo. Znalazł się w ciemnym mieszkaniu, którego wnętrza mógł się tylko domyślać. Zastygł, po chwili dobiegł do niego szmer w pomieszczeniu na wprost długiego przedpokoju. „Raz kozie śmierć”, myślał, skradając się po skrzypiącej podłodze. W półmroku pięćdziesięciometrowego salonu z opuszczonymi zasłonami pani Stern czyściła kuchenną ściereczką szkło na blacie biurka, za którym siedział potężny mężczyzna w szarym garniturze. Musiała poczuć, że ktoś na nią patrzy, bo odwróciła się powoli w kierunku wejścia. - Co pan tu robi? - spytała z wyraźną pretensją w głosie, który nie miał wiele wspólnego z poprzednią bolesną godnością. McCoy przyjrzał się uważniej mężczyźnie - jego głowa była bezwładnie odchylona do tyłu, a ręce przywiązane do oparcia fotela. - To było tak naiwne, że aż mogło się udać - relacja, jaką Lisa składała komendantowi Follettowi, była krótka, lecz pełna i nie pozostawiała wiele na domysły. - Pani Stern zakochała się w młodszym o dziesięć lat sąsiedzie, panu Kolskym. On też ją kocha, wiele razy deklarował, że zamieszkałby z nią, gdyby nie pan Stern. Staruszka czekała na śmierć męża rok, dwa, trzy, ale ten nie dość, że nie chciał umierać, to wyraźnie odzyskiwał energię. Więc postanowiła mu pomóc. Przedawkowanie lekarstw albo ich niepodanie wydawało się jej proste do wyśledzenia. Postanowiła więc udać, że go porwano i że zrobiła wszystko, żeby dostarczyć wyznaczony przez siebie okup. A było to łatwe - pan Stern dostał spadek i nie powiedział o tym żonie. Po kryjomu kupił mieszkanie i postanowił zrobić jej niespodziankę, gdy je całkowicie urządzi. Ale staruszka była czujna. Dowiedziała się o jego planie, i kiedy mąż powiedział, że wyjeżdża na trzy dni po jakieś dokumenty z miejsca urodzenia, doskonale wiedziała, że tak naprawdę chce się zamknąć w nowym domu i ostatecznie przygotować wszystko do przeprowadzki. Nie musiała więc go nawet przetrzymywać na siłę - wystarczyło udać, że próbowała ratować męża przy pomocy prywatnych detektywów, a potem pójść i go zastrzelić. O mieszkaniu kupionym przez męża przecież miała prawo nie wiedzieć. I może wszystko by jej się powiodło, gdyby nie zapomniała pozacierać swoich odcisków. Wróciła, Steven pojechał za nią, i w ten sposób wpadła. - Kazała pani McCoyowi jechać do niej zaraz po złożeniu niby okupu, czyli nesesera. Skąd pani wiedziała, że nie zastanie jej w domu? - Nie wiedziałam, po prostu nie było innego punktu zaczepienia, tylko adres jej zamieszkania. - A dlaczego McCoy przysłał panią do mnie, dlaczego nie przyszedł sam? - Powiedział, że tu kiedyś pracował, że był policjantem, więc jest mu niezręcznie wracać w roli detektywa. - Czy teraz już zawsze będziecie pracować razem? - Kto wie? Ta myśl coraz bardziej mi się podoba - uśmiechnęła się Lisa. Zgodnie z umową, po wyjściu z komisariatu Lisa skręciła w prawo i przeszła sto metrów. Tam, na wprost kiosku, stała stara fiesta McCoya. - Follett dziwił się, dlaczego sam nie przyszedłeś. - I co jeszcze mówił? - Nic, tylko pytał. Na przykład o to, czy będziemy pracować razem. - Z nim? - Nie, ja z tobą. - I o to właśnie miałem cię spytać. I nie tylko o to. Przecież ja w ogóle nie wiem, jak wygląda twoja sytuacja, w twoim domu, w twoim mieście... - Jestem sama. Ale już nie chcę. - I nikt na ciebie nie czeka? - Klienci. Kilka niedokończonych spraw. Książki, płyty, paru przyjaciół. Wszyscy wiedzą, że wyjechałam na dwa tygodnie, więc dziesięć dni może mnie tam jeszcze nie być. - A przeprowadziłabyś się... To znaczy, zamieszkałabyś ze mną? - Teraz jestem pewna, że tak. I mamy dziesięć dni, żeby się zastanowić, czy to dobry pomysł. Rozległ się dzwonek telefonu McCoya. - Tato, dzwoniła jakaś pani Freeman. Prosiła o telefon. Wystukał podany przez Martę numer. - Dziękuję, że pan dzwoni. Jestem dyrektorką prywatnego przedszkola przy ulicy Goldinga 7. Czy może pan przyjechać? Tylko proszę o dyskrecję, niech pan udaje, że jest rodzicem, który chce zapisać dziecko. - Jesteśmy umówieni z panią Freeman - Lisa i McCoy naprawdę wyglądali jak troskliwi rodzice. Zanim weszli za ochroniarzem do stylowej willi, rozejrzeli się po ogródku i przeczytali wywieszony na drzwiach „regulamin przedszkolaka”. Dość młoda dyrektorka czekała na nich w drzwiach gabinetu. - Czy mogą państwo pokazać licencje? - spytała półgłosem, kiedy tylko zamknęła drzwi. Dokładnie przeczytała treść jednej i drugiej legitymacji, wskazała im krzesła i usiadła za biurkiem. - Mam wielki problem. Bardzo proszę o dyskrecję. O milczenie, o zapomnienie o całej sprawie, jak już wszystko będziemy mieli za sobą. Oczy pani Freeman straciły surowość, w jednej chwili stały się bezbronne, prawie błagalne. - Jestem osobą samotną, bezdzietną. Moja sytuacja życiowa jest efektem wydarzeń z przeszłości. Z biegiem lat rozumiałam je coraz lepiej, ale ich klątwa dopadła mnie tak naprawdę dopiero dziś rano. Jestem przerażona, nie wiem, co robić, proszę o pomoc. Kiedy miałam dwa lata, moja matka zginęła w katastrofie kolejowej. Wiem, katastrofy kolejowe zdarzają się rzadko. Czasami wydaje mi się, że pamiętam matkę, ale to raczej niemożliwe. Chyba widzę twarz kobiety, na którą składają się dziesiątki jej fotografii... Nieważne. Nie mam ochoty mówić o dzieciństwie. Powiem tylko, że ojciec, który się mną zajął, wykorzystywał mnie seksualnie. Nie wiem, co się działo, kiedy byłam mała. Mam wielkie luki w pamięci i nigdy nie próbowałam ich zapełnić. Wiem, że wykorzystywał mnie w najbardziej ohydny sposób, kiedy byłam już nastolatką. Mając szesnaście lat, uciekłam z domu. Pojechałam do innego miasta, zostałam prostytutką. Brałam również udział w filmach pornograficznych. To trwało dwanaście lat. Przez cały ten czas wiedziałam, po co to robię - żeby kupić sobie dom, nie mieszkać z nikim, zdobyć niezależność. Dopiero w tej chwili płacę za przeszłość wielokrotną cenę, głównie obrzydzeniem i strachem, że ktoś mnie rozpozna. Zarobiłam dużo pieniędzy, kupiłam małe mieszkanie, odrobiłam zaległości w nauce. Zdałam maturę, skończyłam psychologię. Nie wydawałam na siebie, a podczas studiów udzielałam korepetycji, więc odłożyłam trochę pieniędzy. Wreszcie, razem z koleżanką ze studiów, która nie musi i nie chce pracować, bo jest bogata, kupiłyśmy tę willę i założyłyśmy prywatne przedszkole. Ona bierze połowę zysków, ja zajmuję się wszystkim. Przedszkole ma dobrą sławę, naszymi wychowankami są dzieci szanowanych i doskonale sytuowanych osób. Jednak pewnego razu... Pani Freeman zrobiła krótką przerwę i odchrząknęła. - Pewnego razu pojawił się mój ojciec. Zrobił awanturę, której tylko cudem nikt nie usłyszał. Powiedział, że wie, co robiłam po ucieczce z domu i że opowie o tym, jeśli nie przyjmę go do pracy. Niczego nie umiał, był niewykwalifikowanym murarzem. Ze strachu podjęłam decyzję, której dziś żałuję jak niczego na świecie - zatrudniłam go jako ochroniarza. - Ten pan, który otworzył nam furtkę? - spytała Lisa, i oboje z McCoyem zdali sobie sprawę, że nawet nie zapamiętali wyglądu tego człowieka. - Tak, to on... Jest tu od roku i, prawdę mówiąc, nie zachowuje się źle. Nie mogę na niego patrzeć, ale to inna sprawa... Czuję do niego wstręt fizyczny, ale muszę to znosić. Jednak dziś rano przyszła matka jednej z dziewczynek. Powiedziała, że córka nie chce chodzić do przedszkola, ponieważ boi się „pana dozorcy”. Tyle wiem, domyślam się najgorszego. Ale muszę się upewnić. Nie spuszczam ojca z oczu, jestem wyczulona na jego zachowanie i niczego do tej pory nie zauważyłam. W stróżówce kazałam zainstalować nawet ukrytą kamerę... Rozległ się dzwonek telefonu. Pani, raczej panna Freeman, odebrała, słuchała chwilę i zbladła. - Tak, bardzo proszę, cały czas jestem u siebie - powiedziała i odłożyła słuchawkę. - Kolejna dziewczynka mówi to samo - powiedziała do pary detektywów. - No i co ja mam zrobić? - Czy może mnie pani przedstawić jako kandydatkę na nową wychowawczynię? - spytała spontanicznie Lisa. - Wchodząc, nie powiedzieliśmy, po co tu jesteśmy. Zbliżała się trzecia, już niebawem po dzieci mieli zacząć przychodzić rodzice. - To czego się dziś nauczyliście? - spytała Lisa sześcioosobową gromadkę, ale nie usłyszała odpowiedzi, bo do sali wszedł ojciec panny Freeman. - Klaro, przyszła po ciebie mama - powiedział mężczyzna i uśmiechnął się mdło do jasnowłosej pięciolatki. Dziewczynka radośnie podbiegła do ochroniarza, przytuliła się do niego i wyszła. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Lisa klasnęła w ręce i powiedziała do stojących wokół niej dzieci: - Teraz nie ruszajcie się z miejsca. Kto poruszy się i odezwie jako ostatni, dostanie nagrodę - pobiegła do drzwi. W prawym korytarzu nie zobaczyła nikogo, w lewym również. W dwóch salach na wprost były inne grupy z wychowawczyniami. W toalecie - nikogo. Szatnia - pusta. Wybiegła do ogródka - ani żywej duszy. Zajrzała za domek krasnoludków, za pociąg, nawet za śmietnik - bez rezultatu. Krew uderzyła jej do głowy. Weszła bez pukania do gabinetu dyrektorki. Panna Freeman opierała się plecami o biurko, stojąc twarzą w twarz z ojcem, i musiała właśnie odbywać z nim gorączkową rozmowę, bo była pąsowa ze wzburzenia. - Przepraszam pani dyrektor - powiedziała Lisa - szukam Klary. - Klara już wyszła - powiedział ochroniarz. - Nie zdążyłaby chyba... - Panno Liso - odezwała się dyrektorka - sama widziałam, jak pani Jones zabrała swoją córkę. Proszę wracać do dzieci. Speszona i zdezorientowana Lisa opuściła gabinet i weszła do sali. Zamiast skamieniałej grupy zastał ją widok, którego nie pamiętała z własnego pobytu w przedszkolu. Wszystkie dziewczynki ż grupy klęczały przed jednym z chłopców i płakały, a on - czarnowłosy, dość drobny brzdąc - chodził przed nimi z długą, błyszczącą finką. Drugi chłopiec, wciśnięty w kąt, chlipał bezgłośnie. - Pozarzynam was i powieszę! Błagajcie o litość! - wrzeszczał czarnowłosy malec, dźgając powietrze przed twarzami to jednej, to drugiej dziewczynki. Lisa bez wahania rzuciła się do niego, chwyciła za przegub i przewróciła na podłogę. Kiedy nazajutrz rano przyszli do przedszkola przy ulicy Goldinga 7, ojciec panny Freeman otworzył im furtkę i bez słowa zaprowadził do gabinetu córki. Dyrektorka nie była już tak spięta jak poprzedniego dnia, wydawała się raczej zmęczona. - Bardzo, ale to bardzo państwu dziękuję. A przede wszystkim pani. - Prawie nie ma za co - odparła Lisa. - Owszem, jest. Francis terroryzował grupę już od początku roku. Bez względu na to, kto ich pilnował, prędzej czy później udawało mu się skierować do którejś z dziewczynek jakieś złowrogie słowa. Wszystkie z tej gromadki, a także kilka z pozostałych grup zostały przez niego zastraszone. Bały się naprawdę, często pytały rodziców, czy mogą zostać w domu, wpadały w histerię. - A dlaczego tak zgodnie mówiły potem, że to pani oj... że to ochroniarz? - Bo się go nie bały. Dziwne, nie? Francis już jest pod opieką psychiatry, a mój ojciec... Chyba rzeczywiście się zmienił, a raczej wygasł. No, ale to nie jest już sprawa dla detektywów. Ile jestem państwu winna? - Dwieście. - Dam czterysta, bo to jednak były dwie różne sprawy. XVIII - Dlaczego tak bardzo interesują cię książki Ferrucciego? - spytał McCoy. - Bo jesteśmy u niego. Tomy z nazwiskiem Ferrucci na grzbiecie stały na samej górze. Lisa wchodziła na drabinkę powoli, przeglądając po drodze pierwszych autorów na „G” i ostatnich na „F”. Gautier, Fuller, Franciszek z Asyżu... - Popatrz: raz, dwa, trzy, cztery... Dwadzieścia osiem wydań Pieśni słonecznej, głównie z komentarzem Leo Spitzera.... O, proszę, dwa wydania w przekładzie na angielski Carla Ferrucciego. Jak ma na imię Ferrucci? - Carlo. - Więc to on... Zobaczymy, jak przełożył końcówkę: Przez naszą siostrę Śmierć cielesną bądź pochwalony, mój Boże, przed którą żaden żywy człowiek uciec nie może: biada tym, których w grzechu śmiertelnym zastanie, błogosławieni, którzy umrą w Twojej woli, Panie, albowiem druga śmierć ich nie zmoże... - Dobry przekład? - Ładny. Do śpiewu, jak chciał święty Franciszek. Od jakiegoś czasu tłumaczy się to prozą, zupełnie bez sensu. Lisa odłożyła książkę na półkę, stanęła na najwyższym szczeblu drabinki i zaczęła przyglądać się innym tytułom. - Kiedy Ferrucci wynajmował mi bibliotekę, powiedział na koniec dziwne zdanie. Coś, co zabrzmiało wariacko, ale teraz, po pobycie u prerafaelitów, po tym, jak zobaczyłem, jak oni poważnie traktują książki... zresztą ty też... no nie wiem... - Ale co powiedział? - spytała Lisa, wyjmując z półki jeden z tomów. - Tak dokładnie to sobie nie przypominam. Musisz spytać Marty, ona też to słyszała, a ma idealną pamięć... W każdym razie zalecał mi, żebym wszystkie słowa, jakie są w tej bibliotece, traktował poważnie, bo są one skierowane do mnie, a nawet wyłącznie do mnie. Mówił też, że te słowa mogą mnie nie tylko zainteresować, ale nawet ocalić. - Właściwie to wszystkie jego tytuły brzmią tak, jak gdyby każdą książką chciał kogoś ratować. Takie metafizyczne poradniki. - A dużo ich jest? - Około dwudziestu. Ratunek w sylabie, Peryfraza śmierci, Dźwignia prawdy... - A zrzuć mi Dźwignię... jeśli możesz. Intrygujący ten Ferrucci. Może w tych książkach coś deklaruje, coś twierdzi. Bo pomyśl, to musi być nietypowy człowiek. Nie mieściło mu się w głowie, że jego biblioteka przez wiele miesięcy może stać pusta. Powiedział, że to przeczy jego poczuciu harmonii. I dlatego mnie do niej wpuścił. Lisa zdjęła z półki Dźwignię prawdy i przechyliła się na drabince, żeby ją zrzucić w rozłożone dłonie McCoya, kiedy rozległ się cichy zgrzyt. - Jezu, popatrz! - zawołała Lisa i spojrzała w prawo. Oboje widzieli to samo - niczym magiczna furtka w pokrytym winoroślami murze ogrodu, ze stojącego na wprost biurka regału z książkami na „D” zaczął wysuwać się spory segment. Kiedy po upływie minuty dwustronna szczelina pomiędzy „furtką” a nieruchomą częścią regału urosła do szerokości pół metra, wędrujący segment zatrzymał się i lekko zakołysał. - O, cholera! - szepnął z podziwem McCoy. - A włóż tę Dźwignię z powrotem... - Jaką dźwignię?... A, Dźwignię...! - Lisa otrząsnęła się z osłupienia, wyprostowała i odstawiła opasły tom na miejsce. „Furtka” zadrżała i odbyła powrotną podróż, aż wpasowała się równiutko w regał. McCoy podszedł do ruchomego segmentu i dokładnie obejrzał jego obrzeża. - W środku są same książki Dantego. I żadnego innego autora. - A jakiś Dante jest również poza tą bramą? - Dlaczego bramą? - Nie rozumiem. - Dlaczego powiedziałaś, że to brama? - Bo się otworzyła. - Ale jest mała. Ja w duchu nazwałem ją furtką. - Bo w Boskiej komedii, prawie na początku, w Pieśni trzeciej, jest brama, i to z napisem. - Jakim? - „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy wchodzicie”. - I tak wejdę... Nie, cały Dante siedzi w tej bramie. Wiesz co? Wyjmij tę Dźwignię... i zejdź z nią tutaj. Lisa znów wzięła książkę i przy cichym akompaniamencie szurania odsuwających się drzwi zeszła na dół. Zbliżyła się do stojącego obok bramy McCoya i wzięła go za rękę. - Trzymaj mnie - powiedziała i wsunęła głowę w szczelinę. - Zaczekaj! - McCoy odciągnął ją gwałtownie. - Zablokujemy, żeby się za nami nie zamknęło. Podszedł do biurka, zdjął drewnianą nadstawkę na korespondencję i włożył pomiędzy ruchomą i nieruchomą część regału. - Powinna wytrzymać. Zaczekaj, lepiej ja wejdę, ty zostań tutaj. Masz telefon komórkowy? W razie czego zadzwonię ze środka. - Mam, a ty? - O, cholera, bym zapomniał. McCoy znów podszedł do biurka, wziął telefon, pomachał Lisie z żartobliwie udawanym lękiem, wsunął się w szczelinę i zanurzył w mroku. Po upływie niespełna minuty Lisa spostrzegła smugę silnego światła, która oświetliła z wnętrza tył wysuniętego segmentu biblioteki. - Liso, chodź tutaj! To jakieś wielkie jaja! Lisa wśliznęła się za regał i zobaczyła przed sobą duży salon, przypominający salę konferencyjną jakiejś restauracji. W rogu po przeciwległej stronie był bar z kilkudziesięcioma butelkami trunków na półkach. Przy ladzie baru stało kilka wysokich taboretów, a wzdłuż ścian fotele. Pośrodku obszernej niszy znajdował się stół, a na nim popielniczka z kilkunastoma niedopałkami różnej wielkości i cztery szklanki z nie dopitą cieczą koloru whisky. McCoy podszedł do stołu, uniósł popielniczkę do nosa i powąchał. - Świeże, jeszcze dymią - powiedział. Uniósł szklankę. W nozdrza uderzył go silny odór stęchlizny i smoły. Ten sam, który zapamiętał z wieczoru, kiedy zamordowano Beatrix. - Chodźmy stąd! - szepnęła Lisa. McCoy posłusznie odstawił szklankę. - Idź pierwsza i odłóż Dźwignię.... Lisa wsunęła się w szczelinę i zniknęła pomiędzy ruchomą częścią regału a biblioteką. Zanim poszedł w jej ślady, McCoy rozejrzał się po tajemniczym saloniku i dostrzegł coś, co przedtem umknęło jego uwadze. Tuż za barkiem widać było ciemnobrązową belkę biegnącą ukośnie do góry. Zrobił kilka kroków i mógł zajrzeć za bar - to nie była belka, lecz obramowanie wąskiego rzędu schodów, które prowadziły na piętro. Nad ostatnim stopniem otwierała się prostokątna czarna czeluść, jakieś wnętrze, z którego nie dobiegały żadne dźwięki. Nic, tylko głucha i chłodna dziura, jak wejście na strych, które pamiętał z wiejskiego domu swoich dziadków. Zawsze budziło w nim lęk i ciekawość. Poczuł teraz wyraźnie smak tamtego chłopięcego strachu i zaciekawienia - które stapiały się w charakterystyczny stan cierpkiego podniecenia. Czy ktoś patrzył na niego z tego wnętrza? A jeśli tak, to czy się bał, że zostanie odkryty, czy raczej liczył na jego straceńczą odwagę, żeby walnąć go w głowę? „Boże, Lisa!”, pomyślał, i rzucił się do szczeliny. Lisa stała na drabince z książką w dłoni, gotowa, by wsunąć ją na swoje miejsce. - Nareszcie! Co tam robiłeś? Odstawiła Dźwignię prawdy Ferrucciego na półkę i nie zdążyła jeszcze oderwać dłoni od książki, kiedy segment z Dantem drgnął i zaczął, wracać na swoje miejsce w szeregu. - Wyjdźmy stąd! - powiedział zdecydowanie McCoy. Lisa prawie zeskoczyła z drabinki i bez zwłoki wyszła z biblioteki. - To wy? - spytała Marta trochę zaskoczona ich wczesnym powrotem do domu. - My - odparł McCoy. - Usiądź z nami, musimy się naradzić. Lisa dokładnie opowiedziała jej o książkach Ferrucciego, o tym, że Dźwignia prawdy okazała się prawdziwą dźwignią, która w jakiś sposób otwierała tajne przejście do saloniku, i o samym pomieszczeniu. - Te schody widział tylko Steven... - Tak - McCoy wszedł jej w słowo. - Taka trochę bardziej solidna drabina. - No, ale co jest nad nimi? - spytała rozemocjonowana Marta. - Dziura, nie wiem. - Kurczę, tato, nie wszedłeś? Co z ciebie za detektyw? McCoy przez chwilę starał się zrozumieć, co go powstrzymało. - A wiesz, dlaczego nie wszedłem? - Nie wiem. - Strach. A raczej przerażenie, jakieś głębsze. Bo zastanów się... Ty też, Liso... Zastanówmy się razem... Do obrazu czarnej otchłani nad drabiną, który miał teraz wyraźnie przed oczami, jak szpilki do wielkiego magnesu w pracowni krawieckiej jego matki zaczęły przyklejać się myśli i strzępy informacji, które dotychczas bezładnie błądziły po peryferiach jego logiki, pamięci i wyobraźni. - Posłuchajcie. To wszystko musi mieć ścisły związek ze śmiercią Beatrix... ze śmiercią mamy. Kiedy weszliśmy do tego saloniku, na stole były dwie rzeczy, które świadczyły o niedawnej obecności może nawet kilku osób. Niedawnej, nawet sprzed minuty, z chwili kiedy zorientowali się, że mogą zostać odkryci. - Ale jak mogli się zorientować? - spytała Lisa. - Nie mówiłem ci, ale ja już byłem raz podglądany w bibliotece. Kiedyś ktoś próbował mnie zaszantażować i wtedy pomógł mi Follett. Podrzucił mi nagranie próby szantażu. Dzięki temu okazało się, że mnie obserwuje całą dobę. Kiedy chciałem się stąd wynieść, obiecał, że zdemontuje kamerę. Aha, ona była wbudowana w grzbiet książki, którą tak obie lubicie, Pod wulkanem... Jeśli podglądał mnie Follett, to może to zrobić również ktoś inny... Choć to mniej prawdopodobne, bo Follett mógł mieć naturalny dostęp do biblioteki, jest kuzynem żony Ferrucciego, więc chyba ma klucz zapasowy. Niby napisał, że mi go oddaje, ale mógł przecież dorobić kolejny. - Napisał? To nie spotkałeś się z nim? - zdziwiła się Lisa. - Nie, do skrzynki wrzucił mi kartkę... No tak, co za kretyn ze mnie. Napisał, że klucz zostawił na biurku. I zostawił, ale gdyby nie miał jeszcze jednego, to wychodząc, nie zamknąłby przecież za sobą drzwi. - Chyba że wszedłby od środka - zauważyła Marta. - Na przykład przez tajną „bramę” w regałach. - Genialna! Jesteś genialna! - zawołał McCoy. - A skąd wiesz, że to był Follett? - spytała Lisa. - Podpisał się na kartce. - Otworzył szufladę biurka, wyjął z niej kopertę, a z niej list. - Cholera! Podpisał się tylko pierwszą literą, „F”... - To dlatego pomyślałeś, że to Follett? - Kiedy dostałem pierwszą sprawę jako detektyw, okazało się, że to on mi podesłał klientkę. A potem kazał mnie obserwować, czy nie robię głupstw, czyli czy nie piję. Pomyślałem więc, że opiekuje się mną w dalszym ciągu, i kiedy postanowiłem się szczerze rozmówić z ukrytą kamerą, to zablefowałem i mówiłem do niej per „Słuchaj Follett”. A ta kartka była odpowiedzią na moją przemowę. - Ale my wiemy, że „F” to również Ferrucci - powiedziała Lisa. - Może powiem coś głupiego - wtrąciła nieśmiało Marta - ale to, że biblioteka może być po prostu częścią mieszkania Ferrucciego, które, jak sam mówił, znajduje się na drugim piętrze, jest tak oczywiste, że aż o tym nie wspominacie? - Prawdę mówiąc, nie przyszło mi to do głowy - odparł McCoy. - Pewnie dlatego, że biblioteka jest na parterze, czyli dzieli nas całe piętro. Nagle zbladł. - Jezu! Na pierwszym mieści się Centrum Etnograficzne „Quauhauha”, czy jakoś tam inaczej... Dostałem kiedyś przez pomyłkę list adresowany do nich, więc im zaniosłem. - Quauhnahuac! - wykrzyknęła Marta. - Tak przecież nazywało się miasto konsula w Pod wulkanem. - A widzisz... Mówiłem ci, że tego wieczoru, kiedy zginęła mama, piłem w barze przy dworcu jakąś smolistą ciecz i że miałem halucynacje. Widziałem jakiegoś konia, który tratował książki kopytami. Powiedziałaś mi wtedy, a potem ty, Liso, również, że coś podobnego zdarzyło się konsulowi w Pod wulkanem... Następnie u prerafaelitów Hugo, ten, którego zagryzły psy Mary Dorn, opowiedział o potwornym Meksykaninie. Za jego namową zaaplikował on ojcu dziwną miksturę, doprowadzając go tym do szaleństwa. Ta ciecz, którą określił jako mazistą, o smaku smoły, z jego opisu wydała mi się porażająco podobna do tej, którą sam piłem wtedy w barze. Mówił, że Meksykanin potrafił sporządzić tytoń i trunek wywołujące konkretne wizje. W przypadku ojca Hugona miały wywołać obraz konia w bibliotece, a sprawiły, że staruszek zamordował własną żonę... W grzbiet Pod wulkanem Follett, Ferrucci, czy jakiś inny „F” wbudował kamerę, w tajnym saloniku obok biblioteki znaleźliśmy jakieś dziwne papierosy i szklanki z cieczą, która pachnie jak smoła, i jakby tego było mało, okazuje się, że pomiędzy biblioteką a mieszkaniem Ferrucciego znajduje się stowarzyszenie „Quauhauha”... Wy pewnie myślicie, że ja ześwirowałem, bo przecież to wszystko równie dobrze mogło się dziać tylko w mojej głowie. - Nie bardzo - powiedziała Lisa, kładąc mu dłoń na łokciu. - Twoja żona zginęła naprawdę. Chyba również naprawdę istnieje ten Meksykanin... - I Indianka, która była z tobą w barze i zostawiła ci kartkę z wyrazem „Neves”, czyli „Seven” - dodała Marta. - Siedem, cyfrą, którą w Pod wulkanem miał wypaloną ten koń - uzupełnił McCoy. - A jaką rolę w śledztwie w sprawie śmierci twojej żony odegrał Follett? - spytała Lisa. - Pomógł. To znaczy jak najszybciej i jak najdyskretniej je umorzył. McCoy stanął na drabinie, zdjął z półki Dźwignię prawdy Ferrucciego i chłodno obserwował odsuwający się w regale segment. Spokojnie otworzył książkę. Postanowił się nie spieszyć - nie miał wpływu na nic, co działo się za biblioteką, na parterze, na pierwszym i drugim piętrze. Mógł zrobić tylko jedno - zdecydowanie wejść na ścieżkę, która się przed nim otworzyła, i pójść nią do końca, bez względu na to, co go na niej spotka. To założenie wyzwoliło w nim jakąś komfortową, relaksującą swobodę ruchów, dawało mu pewność siebie i - po raz pierwszy od lat - pozbawiało go strachu, który nosił w sobie jak przyczajony ból brzucha albo pragnienie, by jednym solidnym łykiem zatrzymać nagle cały korowód sprzecznych obrazów i ujrzeć je od ich celu do samego początku, do pierwszej zapowiedzi wypadków. Był sam, poprosił Martę i Lisę, żeby zostały w domu i cierpliwie na niego czekały. „I we mnie, i w tobie” - tytuł pierwszego rozdziału był jedynym zwrotem, jaki został zapisany w tej książce. Znajdował się w tytułach kolejnych stu rozdziałów i w miejscu każdej dosłownie strony. 30, 48, 126, 259, 321... Na 333 stronach dzieła podpisanego przez Carla Ferrucciego, „i we mnie, i w tobie” osuwało się z tytułu na pierwszy akapit, ożywało z ostatnią literą zwrotu, kończyło wers, zaczynało nowy, pędziło do przodu niczym kostka układanego żmudnie domina, przemykało ze strony na stronę, stawało się powietrzem, wodą, szeptem, aż na chwilę w tytule kolejnego rozdziału spowolniało swój pęd, jak gdyby gęstniejąc, i znów, z pędem kaskady, lawiny lub rumowiska opadało niżej, porywało wzrok McCoya, który przewracał kartki w jakimś obłędnym przymusie. Znów mu się przez chwilę wydało, że coś dzieje się poza jego wolą, przypomniał sobie te setki razów, kiedy w ciągu ostatnich tygodni odpędził od siebie natrętny przymus sięgnięcia po whisky lub wódkę. Wprawił się w ten sam stan rzeczowej odmowy, z którym od kilku tygodni podchodził do budzącej się z popiołów, codziennej pokusy. Rzucił książkę na podłogę i podszedł do regału. Już na metr przed nim poczuł zapach słodkiego tytoniu i smolistej tequili, które zapadły mu w pamięć, sny, wyobraźnię i myśli. Nawet przez chwilę nie wahał się, czy ma wejść. Nie czuł żadnej obawy, a jeśli już, to jedynie o to, czy brama biblioteki się zamknie i nie wejdzie przez nią już nigdy, więc szybkim ruchem wśliznął się w szczelinę i nawet nie zdziwił się, kiedy zobaczył, że na jednym z foteli przy stoliku siedzi kapitan Follett, jego przełożony z policji, palący grubego papierosa i sączący brunatną ciecz z grubej szklanki. Co więcej, Follett też się nie zdziwił na jego widok, lecz jakby czekał na niego, zgasił papierosa, wstał, odwrócił się do McCoya plecami, ruszył w stronę schodków i wszedł na pierwszy stopień. McCoy wstąpił na schody tuż za nim, tyle tylko, żeby się o niego nie otrzeć, i kiedy w czarnej dziurze, która była pierwszym piętrem, zniknęły już stopy Folletta, poczuł chłód wionący z tej otchłani i nie zadał sobie pytania, skąd ten chłód ani czy warto tam wchodzić. Wypełniając wyraźnie czyjąś wolę, wszedł i kiedy znalazł się już nad podłogą pomieszczenia, które było dziurą, poczuł, że ktoś mocno chwyta go pod pachy, wynosi na górę, obraca wokół siebie i stawia twarzą do dwunastu mężczyzn siedzących na wielkiej skórzanej kanapie w kształcie podkowy; zobaczył, że ten ktoś, postawiwszy go, sam podąża do dwunastki, żeby usiąść pomiędzy nimi, na samym środku, i od razu było jasne, że jest to Meksykanin z opisu Hugona. - To już koniec, McCoy - powiedział Follett, który siedział po prawej stronie Meksykanina. - Owszem, ale niech każdy z nas rozumie to słowo inaczej - odparł detektyw, który z błogą radością stwierdził, że całe życie otwiera się przed nim jak zrozumiała księga, utkana z doprowadzonych do końca wątków, przekonująca w każdym rozdziale i zdaniu. - O, zaczęliśmy filozofować? - spytał zjadliwie Follett. - To nie ma nic wspólnego z filozofowaniem - odparł, przyglądając się uważnie twarzom pozostałej dwunastki i zatrzymując oczy na Ferruccim. - To doświadczenie, które właśnie przed chwilą ułożyło się w całość... Od kiedy jesteś uzależniony? - Od czego? - Od tego smrodu, od tego Indianina, od tego krążenia pomiędzy życiem a książkami, pomiędzy zapleczem biblioteki a grzbietami tomów, od uzależniania innych... - To nie jest uzależnienie, Steven. Robisz błąd, jaki popełniają wszyscy nawróceni alkoholicy. Na każdego patrzysz jak na chorego, uzależnionego od substancji mniej namacalnych niż twoja wódka. - Przestań, Follett. W tej rozmowie nie spotkamy się nigdy... Ja jestem takim sobie pijakiem o ograniczonej sile rażenia. Chlałem, narobiłem świństw, skrzywdziłem mnóstwo osób. I kiedy odstawiłem alkohol, wszystko od razu wróciło na swoje miejsce. Ale z wami jest inaczej - wy nie macie czego odstawić... To dziwne, prawda? Przez całe życie uczyliśmy się, ty i ja, jak na dobrych gliniarzy przystało, za pomocą reguł logiki odczytywać życie, które sami prowadziliśmy na przekór wszelkiej logice... Nic dziwnego, że nie umiałem domyślić się, kto zamordował Beatrix, próbując połączyć wszystkie wątki ze sobą. Tu nie było wątków, ale miazga. Poza tym nie było mnie. A teraz - proszę. Wystarczyło spojrzeć na was jak na siebie i odczytać wydarzenia w odwrotnym kierunku... - Coś ci się pomyliło, Steven - wtrącił ostro Follett, wyraźnie czując się odpowiedzialny za słowa dawnego podwładnego przed pozostałymi dwunastoma mężczyznami na kanapie. - To ty jesteś przed sądem, nie ja... I wcale nie musisz wierzgać. Wprowadziliśmy cię na drogę odnowy, odbyłeś swój czyściec, teraz możesz być jednym z nas... - Nie jestem przed żadnym sądem, ale już po wyroku. I bądź pewny, że recydywy będę się wystrzegał jak ognia. Pewnie, że niczego wam nie udowodnię, nie mam zamiaru. Ja was po prostu tak zostawię. - Nie możesz - odezwał się Ferrucci. - Musisz jeszcze wejść na piętro, do mojego domu. Tam wszystko ci wyjaśnimy. Powiemy ci, kim teraz jesteś i czego od ciebie oczekujemy. - Gówno mnie obchodzą wasze wyjaśnienia. Szukałem kogoś, kto miał jakiś plan, jakieś zadatki na potworność, diabelski pomysł, aż zobaczyłem w was siebie, czyli wielki muł, który żywi się własnym piachem i nie wie już, co do niego należy, a co jest tylko urojeniem, wirem, topielą. Zabiliście Beatrix, a kiedy stałem się szmatą, postanowiliście niby odkupić mnie, a tak naprawdę to pozyskać do, cholera wie, jakiej roboty, którą pewnie nazywacie misterium. A kiedy zobaczyliście, że mam szansę na nowe życie, sami ujrzeliście w tym swoją szansę - na to, żeby mi wmówić, że to dzięki wam, dzięki temu, że doprowadziliście mnie do ruiny, że miałem się od czego odbić. Z niewyjaśnionego morderstwa chcieliście zrobić własną zasługę. Gówno mnie obchodzi, który z was trzymał nóż, który go wbił w Beatrix, jak wam przyszło do głowy, żeby to właśnie mnie tak załatwić, a nie kogo innego. Mogę się tylko domyślać, że wybraliście najsłabsze ogniwo widzianego świata - typowanie ofiary znajduje się nawet w podręcznikach wiktymologii, Follett, i wcale nie wymaga żadnej wiedzy tajemnej. Wystarczy drugi rok szkoły policyjnej, marny debilu. Zresztą - wy sami tego nie wiecie, dlaczego to właśnie ja. Nikt tego nie wie. - Skoro jesteś taki mądry, to skąd wiesz, że Lisa też nie jest podstawiona? „Żadnych wahań”, McCoy przypomniał sobie w duchu obietnicę, którą od kilku godzin do spotkania z Follettem powtarzał jak mantrę. - Bo uprzedziłaby was, kutasy, że chcę was wysadzić w powietrze. Żegnajcie, widma! - wycedził, wyciągnął z trzymanego w kieszeni granatu zawleczkę, cisnął go pomiędzy mężczyzn, odwrócił się i, zeskakując w czarną dziurę, rzucił drugi granat za siebie, a kiedy zsuwał się po stopniach schodów na parter, poczuł, że otchłań nad nim rozrywa potężna siła eksplozji. Upadł na twarz, wsunął się w szczelinę biblioteki, ale nie przeszedł przez nią, bo regał był przekrzywiony od tego wybuchu, więc cofnął się, kopnął, przewalił segment i brnąc przez porozrzucane książki jak koń, wtargnął do biura, otworzył drzwi, wyszedł do bramy, na ulicę, wrócił do domu. Powstrzymał pytania Marty i Lisy ruchem ręki, wykręcił numer i szepnął: - Jodie? Czy macie już zgłoszenie o wybuchu? Tam jest Follett, on nie żyje, zginął w akcji. Prosił mnie o udział w śledztwie przeciwko kuzynowi jego żony, bo wynajmowałem od niego biuro, zresztą z jego własnego polecenia... Nie, nie mam pojęcia, co się tam działo, jakaś sekta czy coś... Nie, nie wiem, dlaczego działał w pojedynkę, zabronił mi mówić o tym komukolwiek... Tak, pod trzydziestym trzecim, czekam. XIX - Steven?... - O, jesteście... Trochę późno. - Nie czułeś się samotny? - Nie, czytałem. A wy? - Byłyśmy z Martą „Pod Letą”... - Czy to, co ja czuję, to... Nie chce mi się wierzyć... - Wiesz, Marta jest teraz taka rozbudzona, taka chłonna... Chce wiedzieć wszystko... Pytała, skąd się bierze ta choroba, czy jest dziedziczna, jak to się zaczyna... Chciałam, żeby spróbowała razem ze mną. Bo my przecież wiemy, jak się z tego wychodzi. Poza tym jestem kobietą. Chciałam jej pokazać, że najważniejszą rzeczą jest nie pić następnego dnia, że trzeba wszystko zatrzymać dokładnie tam i dokładnie wtedy, kiedy się zaczęło. I jutro zjem z nią śniadanie, i nic, ani kropli alkoholu. I ona się nauczy, że tak trzeba... Przy okazji dużo rozmawiałyśmy, w ten jeden wieczór poznałyśmy się lepiej, niż tobie udało się ją poznać od tych kilku czy kilkunastu tygodni, kiedy nie pijesz... Drzwi łazienki trzasnęły, do uszu McCoya doszedł odgłos torsji. Poczuł, że wysychają mu usta, że całe podniebienie, język i gardło oblepia pustynny piach. Objął Lisę, wtulił się w nią z całej siły, wplótł palce w jej włosy na karku, odchylił głowę, pocałował jej prawe oko, potem lewe i powiedział najspokojniej, jak tylko potrafił: - Odejdź stąd raz na zawsze. Nie dzwoń i nie mailuj. Ani do mnie, ani do Marty. Zniknij, skąd przyszłaś. Zapomnij o mnie. Natychmiast. Rozluźnił ramiona i ruszył do łazienki. Marta wycierała twarz, spróbowała się do niego uśmiechnąć. - Tato, ja nie wiedziałam... - wyszeptała i przytuliła się do McCoya. - Przepraszam, córeczko - zaszlochał. Stali tak pół godziny, może dłużej. McCoyem co i raz wstrząsały wybuchy płaczu. Kiedy weszli do gabinetu, zobaczyli skuloną na fotelu Lisę. Wyglądała jak dziecko, które zasnęło przed telewizorem. A raczej jak Beatrix, kiedy z nożem w brzuchu leżała przy łóżeczku Marty. Na stoliku była kartka zapisana konwulsyjnymi pociągnięciami pióra. Marta podała ją ojcu. McCoy podszedł do lampy i przeczytał półgłosem: „Przepraszam. Pomóż, proszę! Ja Was kocham!!!” - I co teraz? - spytała Marta. - Jak to co?! ...Tylko jak nie pójdę od razu na jakiś nocny mityng, to leżymy wszyscy. Kurrrwa, ta choroba chyba naprawdę nie zna żadnych świętości. Przykryj ją kocem i idź spać. Pocałował Martę w czoło, podszedł do Lisy i położył jej dłoń na policzku. Wyglądała jak martwa turkawka.