JANUSZ DOMAGALIK Banda Rudego 2 Frontowa Historia Nagle Pająk stanął jak wryty, ucichł wrzask kibiców. Rudy leżał twarzą do ziemi, a  piłka lepka od błota wtoczyła się do pustej bramki. Rudy nie podnosił się... Więc Pająk, przerażony, cofał się powoli krok za krokiem. W  dziwny sposób boisko opustoszało. Wajnert miał prawo sądzić, że nic nie ryzykuje. Skąd Pająkowi przyszło do głowy straszyć go Rudym? Nigdy dotąd Rudy nie stawał w  obronie Pająka, bo niby dlaczego miałby to robić? Ą  zresztą Rudy jest nieobecny, więc nie może być groźny. Siódma c  była podobna do wielu innych klas. Poza szkołą mało kto miał z  innymi jakieś wspólne sprawy. Klasa składała się z  tych silnych – i  całej reszty. Na samym końcu tej reszty znajdował się Pająk. I  właśnie on rozbił solidarność tych najsilniejszych, którzy od dawna narzucali ton siódmej c. Rudego zatrzymano w  szpitalu na dłużej, niż początkowo wszyscy przewidywali. Leżał w  malej, trzyosobowej sali I  nudził się już porządnie. Wieczorne odwiedziny Brygidki bardzo go zaskoczyły. Było to tego dnia, kiedy żaden z  chłopców nie przyszedł do szpitala, choć przecież obiecał, i  Rudy bardzo chciał się z  nimi spotkać. – To wszystko przeze mnie – powiedział Pająk bardzo smutno. Ty chciałeś dobrze, chciałeś mi pomóc... To przez ten mój strach. Znowu wszystko zaczyna się między nami rozsypywać. Znowu złamałem się... jak scyzoryk. Widzisz, Gruby, nie warto ze mną... Taki sobie Pająk” Rozdział I   NOWE SPRAWY Bywa tak, że kiedy nic się nie dzieje, to zupełnie nic. A  jak już coś raz się zacznie... Brygidka i  Rudy, Irka Witwicka, Pająk i  chłopcy... a  nawet pani Ciszewska i  jeszcze parę innych osób – nie wiedząc o  tym nawzajem – mniej więcej w  tym samym czasie myśleli o  tym samym: że spada na każde z  nich jakaś nowa sprawa, która zaskakuje czymś trudnym, nieznanym. Wymaga decyzji, może nie jednej, i  nie wiadomo, co jeszcze może przynieść ze sobą. 1. Ciapciak, czyli w  życiu rodzinnym Czarek, a  w życiu urzędowym i  dokumentach Cezary Lewandowski, mieszkał w  tym samym domu, co Brygidka. Dom należał do kopalni, z  czego prosty wniosek, że ojciec Ciapciaka był górnikiem, skąd więc w  ich rodzinie dziwne upodobanie do skomplikowanych imion, trudno zgadnąć. Ojciec Apolinary, syn Cezary, a  do kompletu dziadek emeryt – Bonawentura. Rodziną rządziła twardą ręką matka Czarka, jak to we wszystkich górniczych rodzinach bywa; słuchali jej chętnie teść Bonawentura i  mąż Apolinary, ale z  Cezarym miała najwięcej kłopotów, bo jednak jakby się trochę wyrodził. W małym mieście w  niewielkim bloku mieszkalnym nic się nie ukryje, choćby nawet ktoś bardzo chciał. Brygidka chciała ukryć przed ludźmi swoją bezradność, lęk o  matkę i  swoją biedę. Ale pani Lewandowska dość szybko i  pierwsza ze wszystkich sąsiadek zainteresowała się tym, że Brygidka przestała chodzić do szkoły. I  tym, że nie ma co jeść. Każdy z  trzech Lewandowskich otrzymał pilne i  odpowiednio dla siebie dobrane zadanie. Ojciec Czarka, Apolinary, miał załatwić specjalny zasiłek z  kopalni i  bardzo szybko to wykonał, może dlatego, że był w  radzie zakładowej. Dziadek emeryt Bonawentura ubrał się odświętnie, przypiął do klapy marynarki najważniejszy ze swoich orderów, wyglansował buty i  przepadł w  okolicach rynku na pół dnia. A  już następnego dnia naczelnik poczty osobiście przyniósł Brygidce jakąś zaległą premię jej matki i  ostatnią pensję, której poprzednio nie chciał wypłacić, twierdząc, że nieletnim nie wolno mu wydawać pieniędzy. A Ciapciak? Matka kilka razy pytała przy obiedzie, czy powiedział wychowawczyni klasy to wszystko, co miał powiedzieć. Przy pierwszym kłamstwie o  mało nie udławił się zupą, ale następne przyszły mu łatwiej. – Oczywiście, rzecz jasna, powiedziałem, jak kazałaś... – łgał, bo jak już raz skłamał, to potem nie wiedział, jak z  tego wybrnąć. – A  co na to wasza pani? – No, bo ja wiem... – dukał Ciapciak – chyba coś postanowiła, robi coś albo co. Nie wiem... – Zobaczymy! – mruknęła matka Czarka dość zdecydowanie, a  dziadek Bonawentura i  ojciec Apolinary spojrzeli na najmłodszego z  Lewandowskich trochę podejrzliwie, a  trochę jakby ze współczuciem. Ciapciaka ruszyło więc coś od środka i  następnego dnia podszedł na dużej przerwie do Irki Witwickiej i  wszystko jej opowiedział. O  sytuacji Brygidki i  o działaniach swojej rodziny. Nie wspomniał tylko o  swoim kłamstwie. Zadowolony, że Irka słucha go coraz bardziej przejęta, zakończył dobrą radą: – Ja bym tam na twoim miejscu, Witwicka, poszedł z  tym wszystkim do pani Ciszewskiej albo do dyrektora. Coś powinnaś zadziałać... – Tak... – powiedziała Irka do siebie. – A  więc to tak wygląda. I milczała przez dłuższą chwilę. Więc Ciapciak zaniepokoił się nieco i  spytał: – No? – Co no? – Co zrobisz? – A  co ty zrobiłeś? – odpowiedziała pytaniem Irka. – Powiedziałem wszystko tobie. – Dlaczego właśnie mnie? Zośka Stelmachówna była dość blisko z  Brygidką, Furdała chyba też. Wajnert się w  niej podkochuje... – Jeśli już o  to idzie, to wszystkim się Brygidką podoba! – powiedział z  głębokim przekonaniem Ciapciak. – A  najbardziej Pająkowi! – Tak myślisz? – uśmiechnęła się Witwicka. – A  tobie? – Do Stelmachówny z  tym nie pójdę... – zagadał szybko Ciapciak. – Ona jest za głupia. Ty to co innego. Ty się liczysz w  klasie – podlizywał się. – Nawet chłopcy się ciebie boją. A  ja? Co ja mogę zrobić? – No, już. Dobra! – podsumowała rozmowę Irka. – Żegluj na boisko, Ciapciak. Bo zaraz przerwa się skończy. Przy najbliższej okazji Witwicka spróbowała porozmawiać z  wychowawczynią. Pani Ciszewska kiwała głową, kiwała... – Usprawiedliwię jej te parę dni nieobecności. Ale powiedz, żeby natychmiast zaczęła chodzić do szkoły. Matka ma w  szpitalu opiekę. A  Brygidką musi być w  szkole i  koniec. Załatwione! – Chyba nie bardzo... – odezwała się dość nieśmiało Irka. – Przecież trzeba jeszcze coś dla niej zrobić. Dla Brygidki znaczy... – Nu przykład co?. – Może by pani poszła do dyrektora i  naradziła się z  nim? – Tylko bardzo proszę, Witwicka, ty mnie nie pouczaj, dobrze? – oburzyła się pani Ciszewska. – Też coś, mądrala! Sama wiem, co mam robić. Co Witwicka w  tym momencie pomyślała, to sobie pomyślała i  odeszła. Grubemu coś tam powtórzyła, ale niewiele. Uważała, że to nie są sprawy dla chłopców. Nie bardzo potrafią zrozumieć, a  już chyba zupełnie do niczego w  tych sprawach nie mogą się przydać. Nie nadają się po prostu. Zajmują ich tylko jakieś własne, mniej lub bardziej skomplikowane historie jak ta z  kartkami–anonimami podrzuconymi ostatnio do paru teczek. Wieczorem, dość późno, bo zachodziła poprzednio kilka razy i  drzwi zastawała zawszę zamknięte, Irka Witwicka poszła do Brygidki. Dość długo Irka pukała do drzwi, ale nie odchodziła. Widziała światło w  oknie, więc Brygidką musiała przecież być w  domu. I  kiedy wreszcie drzwi otwarły się, i  zobaczyła Irka, że Brygidką bezradnie usiłuje udać, że właśnie myła się i  teraz mokrym ręcznikiem wyciera twarz, w  jednej chwili zrozumiała, że to po prostu łzy, dużo łez. Zamknęła za sobą drzwi bez słowa, podeszła bliżej i  tak jakoś samo wyszło, że dziewczyny objęły się i  już nic nie musiały sobie mówić. Następnego dnia wydarzyło się coś dziwnego, nienadzwyczajnego, ale jednak coś dziwnego dla siódmej c. Albo nawet zdarzyło się kilka drobnych, dziwnych rzeczy. Tak się zresztą tylko mówi, że drobnych. W  życiu klasy czasem na pozór zupełny drobiazg może być sygnałem czegoś ważnego. Po raz pierwszy w  tym roku szkolnym Gruby spóźnił się na pierwszą lekcję, i  to dobre kilkanaście minut. Do tego pani Ciszewska musiała go dwa razy pytać o  powód spóźnienia, bo Gruby po wejściu do klasy wybąkał: „Przepraszam, spóźniłem się...” i  znieruchomiał, w  ogóle nie słyszał, co do niego się mówi. Był przekonany, że Irka będzie dziś nieobecna. W  końcu dlatego się przecież spóźnił, właśnie przez nią. Sterczał pod domem Witwickiej bardzo długo, spacerował od rogu ulicy do rogu, Irka nie wychodziła. I  kiedy uznał, że dłużej już czekać nie ma sensu, bo pewno zachorowała albo coś tam innego ważnego się stało, było już po godzinie ósmej. Stąd spóźnienie. A  teraz, tuż po wejściu do klasy, Gruby stwierdził, że Irka spokojnie siedzi na swoim miejscu i  uśmiecha się do niego. Obok Witwickiej, czyli na krześle Grubego, siedziała Brygidka. Po raz pierwszy od paru dni przyszła do szkoły. Za to nie było Pająka i  Mizera, który z  nim siedział, machał ręką do Grubego, żeby usiadł na jego miejscu. Miał zresztą do wyboru tylko miejsce Pająka albo puste krzesło obok Stelmachówny, zwolnione przez Brygidkę. – Przestań stać jak słup soli! – powiedziała pani Ciszewska. – I  wymyśl szybko jakiś powód spóźnienia. Tylko mądry powód! – Zaspałem... – powiedział Gruby i  klasa wybuchnęła śmiechem. Ale pani Ciszewskiej, o  dziwo, takie tłumaczenie wyjątkowo dziś przypadło do gustu. – Usprawiedliwiam! – stwierdziła. – Zdarza ci się to bardzo rzadko, a  znam cię siedem lat i  wiem, że nie kłamiesz. W  porządku. Siadaj. Gruby usiadł koło Mizery, który od razu go poinformował, że Pająk chory, ale nie bardzo. – Skąd wiesz? – Byłem u  niego wieczorem. – Ty? A  co wy macie ze sobą wspólnego? – Wiesz... chciałem pogadać o  tych kartkach, które nam podrzucili, i  o tej całej historii koło komórek za Domem Dziecka... – Proszę nie rozmawiać! – zwróciła im uwagę wychowawczyni. – Potem mi opowiesz... – szepnął Gruby – Na przerwie... Ale na przerwie, ledwo odezwał się dzwonek, Gruby już był przy Irce Witwickiej, złapał ją za rękę. – Co jest z  tobą? Irka! – Nic. Puść, niedźwiedziu. Boli. Puść mi rękę, bo wszyscy patrzą na nas – dodała ciszej. – Stało się coś? – Spałam u  Brygidki, przyszłyśmy do szkoły razem. Nie miałam jak cię zawiadomić, żebyś na mnie nie czekał. – Matka wie? – spytał Gruby.: – A  jak myślisz?. Oczywiście. Nie rób głupich min. I  jeszcze jedno: Brygidka będzie ze mną siedziała. Zgadzasz się, Gruby, prawda? Brygidka słuchała całej rozmowy z  opuszczoną głową, a  Gruby nie wiedział, co odpowiedzieć. – A  ja? – zapytał. – Gdzie ja mam siedzieć? – Byle nie ze Stelmachówną! – powiedziała Irka. – Przemeblujcie się jakoś z  chłopcami, możecie Ciapciaka z  nią posadzić. Albo przytargasz od woźnej dodatkowy stolik. Ona cię lubi i  na pewno ci coś skombinuje. Po lekcjach zresztą pogadamy sobie, niedźwiedziu... zgoda? – Irka uśmiechnęła się do niego i  zwróciła do Brygidki: – Widzisz? Mówiłam ci, że on jest... no, jakby to powiedzieć... że on jest dokładnie taki jak trzeba. I  zrobi, o  co go poproszę. Dopiero teraz Gruby puścił jej rękę. Co nieco zrozumiał, niewiele, ale właśnie to, co chciał zrozumieć. – Zgoda. Siedź tu, Brygidka. Odciągnął go Mizera, równocześnie znalazł się obok nich Zenek Gazda. – Co z  Pająkiem? – spytał Zenek Mizerę. – Tak pewnie odpowiedziałeś przy sprawdzaniu listy, że chory. Musisz coś wiedzieć. Mów! – Jego matka powiedziała, że nie pierwszy raz on ma takie silne bóle głowy. I  że to z  nerwów. Dzień, dwa i  to mu przychodzi. Nawet mnie pytała, czym on mógł się tak wczoraj przejąć, czy ktoś go pobił. Ale przecież nie, prawda? Zenek spojrzał na Grubego, Gruby na Zenka. Pomyśleli o  tym samym. – Aż tak się przejął... – mruknął Zenek niby do siebie. – No widzisz? – powiedział Gruby. – Bardzo się przejął. Pajączek właśnie taki jest, chłopie... – Idziemy do niego po lekcjach? – spytał Zenek i  sam sobie natychmiast odpowiedział:. – Pójdziemy. 2. Była noc, Rudy spał nerwowo, przewracał się gwałtownie z  boku na bok, śniło mu się coś, co byłoby bardzo trudne albo i  niemożliwe do opowiedzenia, jeden sen przechodził w  drugi, mieszały się ze sobą pełne ludzi obcych i  znajomych, niemiłe. Za oknami wiał silny wiatr, uderzał podmuchami o  szyby, aż okna trzeszczały. Chyba pierwszy raz Rudy tak źle spał w  szpitalu. Już późnym wieczorem, po obchodzie, któryś z  lekarzy zajrzał do ich sali, porozmawiał chwilę z  chorym spod okna, który cały dzień czuł się bardzo źle, i  powiedział wychodząc: – Przez radio podawali, że w  Tatrach halny, i  to wyjątkowo silny. Pewno nawet tu u  nas to odczujemy. Może więc z  powodu tego wiatru Rudy spał tak nerwowo. I  w pewnej chwili zaczęło mu się śnić, że ktoś go jakby woła, że musi gdzieś biec, wołanie przybliżało się, było coraz wyraźniejsze... Rudy ocknął się, otworzył oczy. Ciemno było, tylko przy podłodze koło drzwi paliła się, jak zawsze w  nocy, mała fioletowa lampka. Zaczął nasłuchiwać. – Rudy... – I  znów po chwili: – Rudy... To już nie był sen. To chory spod okna mówił do niego półgłosem. Rudy sam go kiedyś poprosił, żeby tak na niego wołał jak koledzy, jak wszyscy w  klasie. – Słucham... chciał pan czegoś? – Nie śpisz? Obudziłem cię, przepraszam. Ale wiesz, nie mogę jakoś znaleźć dzwonka. A  właściwie nie idzie o  dzwonek, bo i  tak pielęgniarka nie będzie chciała... Rudy! Podaj mi trochę wody, dobrze? – Wody? Przecież... – Tak. Wiem, że niby nie wolno... – przerwał mu chory. – Wiem, ale bardzo bym chciał. Jakoś tak mi się zdaje, że poczułbym się lepiej... Podaj, synu, choćby trochę. Pół szklanki... – Może jednak lepiej nie? – wahał się Rudy. Tylko jeden łyk... Ani już nie zaszkodzi, ani nie pomoże. Nasz trzeci sąsiad śpi? Usnął? – Jak kamień. O  ile kamienie świszczą przez nos... – A  ty? – Ja nie świszczę... – Pytam, czy chce ci się spać? – Nie. Wcale jakoś nie. Sam się dziwię – powiedział Rudy i  wstał z  łóżka. Zdecydował się. Choć zdawał sobie sprawę, że pielęgniarka nie pozwoliłaby na to, nie mógł mu jakoś odmówić. Nalał do szklanki trochę wody i  podał rannemu. W  końcu nie jest przecież chory na żołądek – pomyślał. – A  zresztą dwa, trzy łyki. Może naprawdę poczuje się lepiej? Chory pił bardzo powoli, jakby chciał odróżnić smak każdej kropli, i  Rudemu przyszło do głowy, że taką wartość ma chyba tylko woda i  powietrze, kiedy ich już naprawdę brak. Usiadł Rudy na łóżku sąsiada, odebrał mu z  ręki pustą szklankę, odstawił na swój stolik. – No i  jak? – Żebyś ty wiedział, jak dobrze... choćby tylko na moment. Dziękuję, Rudy. – Żeby tylko nie zaszkodziło... to za jakiś czas znowu dam panu łyk. A  może pójdę po lekarza? Da jakiś zastrzyk przeciwbólowy. Albo na sen. – Może potem. Lepsza ta woda od ich zastrzyków. Może chcesz się zaraz położyć? – Nie. Widzę, że pan trochę odżył. – Tak. Jakoś mi jaśniej w  głowie. Zobacz, która godzina, już po północy? Ależ mnie wszystko boli jak cholera. Cały jestem poszatkowany, powiadam ci... – To był wypadek? Mówiła mi oddziałowa, że rozbił się pan autem. – Tak... Wiesz, dziwna historia. Wczoraj sobie o  tym myślałem. Zresztą, prawie cały czas o  tym myślę... Że też właśnie tu, u  was, musiałem się rozbić. I  że tutaj leżę... – To dobry szpital – powiedział Rudy. – Nowoczesny. Podobno jeden z  najlepszych na Śląsku. Urządzenia różne tu mają... Ale chory nie zwracał uwagi na to, co Rudy mówi. Gryzło go coś, ciągnął własną myśl nie bardzo jasną dla Rudego, jakiś własny wątek, który rwał się co chwilę. – Dziwny przypadek, że właśnie tutaj, u  was... Żebyś ty wiedział, ile ja razy myślałem o  tym waszym mieście! I  coś mnie jakby tu ciągnęło. Aż 1 przyciągnęło ostatecznie... Pechowe dla mnie to miasto, bardzo złe. – Nie ma sensu tak mówić. Pechowe! Co to znaczy? Wyzdrowieje pan i  wszystko będzie dobrze... – Może i  wyzdrowieję. Ale tamtej mojej sprawie sprzed lat i  tak to już nic nie pomoże. Pechowe miasto albo ja pechowy. – Jakiej sprawie? – spytał Rudy.– Był pan tu już kiedyś u  nas! – Byłem, oczywiście... kilka razy. Ale niestety już wtedy nic się nie dało zrobić. Może... gdyby zaraz po wojnie. Ale byłem wtedy za granicą. Należało natychmiast wrócić do kraju, w  czterdziestym piątym... za późno teraz żałować, w  ogóle szkoda gadać. – Nie bardzo rozumiem... – A  po co ci rozumieć? Ważne, że nic się już nie da zrobić. Cholerna sprawa... i  ja właśnie tu rozwaliłem się, tutaj leżę w  szpitalu. To się dopiero nazywa przypadek. Albo los taki... tak to wszystko urządził dowcipnie, cholera... Chory zamilkł. Ale tylko na chwilę. – Dasz jeszcze, synu, łyk wody? Sam widzisz, że mi po niej lepiej... – Może za parę minut? Żeby nie ryzykować? – No dobra. Masz rację... – Ale ten wicher zasuwa! – odezwał się Rudy, bo cisza wydała mu się jakoś bardzo nieprzyjemna. – Pewno nie tylko my dziś nie śpimy w  szpitalu... – Możliwe... – Mówił pan o  tym swoim pechu. Do naszego miasta... – Chciałbyś więcej usłyszeć? Nie wiem, czy warto. Raczej nie... – Bo ja nie wierzę w  pecha – powiedział Rudy. – W  żadne tam dziwne przypadki też dotąd nie wierzyłem... – A  ja dopiero tu, w  tym szpitalu, kiedy dowiedziałem się, gdzie leżę, zacząłem wierzyć w  takie rzeczy. Może ty masz rację, może ja. Popatrz: trzydzieści lat już minęło od wojny, a  ja o  tej sprawie ciągle myślę. Może rzadziej niż dawniej... ale jednak. Tkwi ta historia we mnie jak gwóźdź jakiś zardzewiały... ale wyciągnąć go nie można. No, nie potrafię i  już... – To wojenna historia? – spytał Rudy. – Wojenna... i  niewojenna chyba też. Ludzka raczej, po prostu... Rudy wstał, wziął szklankę i  podszedł do umywalki. Nalał trochę zimnej wody, mniej niż poprzednio. Podał choremu, który pił jeszcze wolniej, długo, bardzo powoli. – Wojenna, powiadasz – odezwał się wreszcie.:– To dlaczego ciągle mi to nie daje spokoju? Dlaczego? Przecież tamta nasza wojna już taka odległa... A  to się wszystko zaczęło na samym jej początku, w  połowie września trzydziestego dziewiątego. Strasznie przecież dawno, prawda? – Jeśli pan nie ma sił, to proszę nie opowiadać – powiedział Rudy. – Pogadamy jutro, pojutrze... Może pan teraz uśnie? – Skoro już zacząłeś, to nie każ mi teraz spać... Akurat ci usnę. Przecież ja w  tej chwili zupełnie jakbym widział wszystko, co się tamtego dnia wydarzyło, jakbym słyszał tamte wybuchy, strzelaninę... Ale połóż się do łóżka, bo tu zmarzniesz, wieje od okna. Połóż się, to ci coś z  tego wszystkiego opowiem... Rudy posłuchał, przykrył się kocem. – Dowodziłem wtedy plutonem – mówił chory. – Młody byłem, właściwie smarkacz, tuż po szkole oficerskiej. Porucznik. Z  mojego plutonu zostało już tylko dwudziestu ludzi. Niektórzy byli ranni. Przyłączyło się do nas dwóch z  innej jednostki, z  łączności. Zgubili swój oddział. Okopaliśmy się prawie na skraju lasu... Mówię ci, Rudy, tak dokładnie wszystko widzę, całą naszą linię... nawet twarze ludzi. Widzę ten cholerny mostek, który mieliśmy utrzymać. I to za wszelką cenę. Taki właśnie był rozkaz, tak się to mówiło na wojnie: za wszelką cenę utrzymać... – To było na pierwszej linii frontu? – Tak. Pamiętam: upalny dzień. Przed nami wał czy jakaś taka skarpa i  ten mostek. Niewielki. Za nami las, z  boku szosa, od tego mostku prowadząca do miasteczka. Za skarpą schowani Niemcy. Już dwa razy próbowali przeskoczyć most. I  dwa razy musieli się cofnąć za ten wał. Więc trzymaliśmy mostek już parę godzin... – Była jakaś szansa? – spytał Rudy. – Dla waszego oddziału? Szansa utrzymania tego mostu? – Nie. Na dłuższą metę nie. Wiedzieliśmy już wtedy, że jesteśmy w  okrążeniu. Przynajmniej ja o  tym dobrze wiedziałem. Ale to nie miało, Rudy, nic do rzeczy... Nie liczyło się wtedy zupełnie. Rozkaz brzmiał: za wszelką cenę utrzymać mostek jak najdłużej. I  tak się to wszystko zaczęło... Kiedy w  środku nocy do sali zajrzał lekarz dyżurny, nawet się nie bardzo zdziwił, że obaj wciąż nie śpią. Ale nie był z  tego zadowolony. Poszedł po pielęgniarkę, choremu spod ściany dali jeden, drugi zastrzyk, Rudemu jakąś tabletkę. – Mówiłem, że odczujemy ten halny... – mruczał lekarz. – Cholerny wiatr! Ale teraz już proszę spać. Koniec rozmów, bo rano was nie dobudzą... Rudy zamknął oczy. Może tabletka tak działała, może to już był, a  może nie był jeszcze sen, ale cała ta opowieść z  wojny, wszystko, co tej nocy usłyszał, wracało teraz do Rudego właśnie tutaj, do Borzechowa, w  znajome miejsca. I  obce twarze ludzi z  tamtego września zaczęły mu się mieszać z  twarzami chłopców z  klasy i  miejscowych, od dawna dobrze znanych ludzi. Bo Rudy usypiając miał o  czym myśleć. Ta frontowa historia, którą opowiedział mu chory spod okna, była bez zakończenia. 3. Mizera nie przesadził. Pająk rzeczywiście czuł się źle i, jak to Pająk, widział wszystko w  kolorze dwa razy bardziej czarnym od najczarniejszego. Przejął się, że to przez niego nie poszli z  Zenkiem i  Grubym odwiedzić Rudego, że przez niego Zenek obraził się na zawsze, a  Gruby na pewno zniechęcił się do Pająka i  wszystko między nimi rozsypało się zupełnie, zanim jeszcze zaczęło się na dobre. To przez ten mój strach – myślał Pająk i  po raz nie wiadomo który przeżywał każdy szczegół tego, co wydarzyło się w  dniu, kiedy cała szkoła robiła wiosenne porządki w  parku. Więc najpierw Gruby, który stęka, że głodny, i  wysyła Pająka po bułkę, potem długie szukanie własnej teczki, którą ktoś przestawił w  krzaki. Potem znalezienie w  teczce kartki z  wezwaniem na spotkanie koło Domu Dziecka. I  właśnie ten strach, jaki ogarnął wtedy Pająka... Bardzo się bał i  bardzo zdenerwował. Najwyraźniej ktoś chce go ściągnąć w  ustronne miejsce i  pobić, po prostu pobić. Gruby po przeczytaniu kartki też się tym wszystkim przejął i  powiedział: – Rzeczywiście, Pajączek. Wygląda na to, że chcą cię nalać. Ale kto? Teraz niczego mądrego tu w  parku nie wymyślimy. Chyba to wajnerty... trzeba więc po prostu iść na to spotkanie i  już. – Boję się, Gruby. – Inaczej nic się nie wyjaśni. Pójdę z  tobą! Pójdę i  damy im taki wycisk, że zobaczysz! – A  wiadomo to, iłu ich będzie? – zastanawiał się Pająk. – Trzech, pięciu... Może lepiej wcale nie iść, tylko czekać. Po prostu czekać i  już. – Nie wiesz na co? Bez sensu to wymyśliłeś. – No więc? – Nic. Na razie wracamy do roboty i  obserwujemy dyskretnie całą klasę... – zarządził Gruby. – Wszystkich? – Tak. I  tych obcych, którzy będą się koło nas kręcili. Jeśli będą. Nikt obcy się jednak nie kręcił. Obserwowali więc uważnie wszystkich z  klasy do samego końca pracy. – Co zauważyłeś? – spytał Pająk, kiedy już wyszli z  parku. – Wajnerty zachowują się jakby nigdy nic, zupełnie zwyczajnie. Nawet mało gadali ze sobą. Furdała wściekły, że go dyrektor ochrzanił, ale to normalne. A  ty? Co spostrzegłeś? – Ciapciak od pewnej chwili miał bardzo głupią minę... – I  co z  tego? Ciapciak zawsze ma głupią minę. Widziałeś, żeby kiedyś miał mądrą? – Ale teraz miał jeszcze głupszą niż zawsze! – upierał się Pająk. – I  Mizera też był jakiś taki dziwny, wiesz? Rozglądał się nerwowo... – Przecież to chuchraki!– powiedział Gruby. – Oni nie są groźni, Pająk. Zastanów się, chłopie. – Ale zawsze. Kazałeś obserwować, to obserwowałem. Gruby, minęła godzina pierwsza... co decydujemy? – Pójdziemy tam. Ale niezupełnie na to wyznaczone spotkanie. Bo coś jednak wymyśliłem... Teraz szybko każdy z  nas leci do domu na obiad. A  zaraz po godzinie drugiej spotkamy się ze sobą, ale wiesz gdzie? Nad rzeką... Rozumiesz, Pająk? – Rozumiem, że nad rzeką. Ale nic nie rozumiem... – Potem ci dokładnie wyjaśnię. A  teraz tylko pomyśl chwilę, skup się: w  kartce, którą ci podrzucili, piszą, że masz się stawić koło komórek, za Domem Dziecka, tak? Którędy tam można dojść? – No... – zaczął zastanawiać się Pająk – zwyczajnie, przez furtkę, potem przez dziedziniec i  park koło Domu Dziecka... Trzeba minąć zabudowania, z  tyłu jest małe podwórko i  komórka. Zgadza się? – Bardzo dobrze. I  teraz powiedz, kto tamtędy może chodzić? – Wszyscy. – Chyba nie bardzo... Niby mogą wszyscy, ale... no, pomyśl! Nie trzeba było zachęcać Pająka, żeby w  tym momencie myślał. Nic innego przecież nie robił. Skupił się cały na problemie, który wysunął Gruby. Nie bardzo jeszcze rozumiał, co to myślenie może dać, ale czuł, że jest tu w  tym wszystkim jakaś szansa, którą Gruby już widzi, jakiś ratunek. – Poczekaj... tobie chyba idzie o  to, że jest to teren zamknięty, to znaczy taki. który ma gospodarza... – Ponad stu gospodarzy... Przecież tam się kręci mnóstwo osób z  Domu Dziecka. Tak? – Jasne. Ale do czego zmierzasz? – Do tego – tłumaczył Gruby – do tego zmierzam, że tamtędy może wejść tylko ten, kto się swobodnie czuje na tym terenie. Albo ten, komu na to pozwalają gospodarze. A  nie podejrzewam, żeby zasadzką na ciebie urządzał ktoś z  Domu Dziecka. Zrobiłeś im coś? – Ale skąd? Co ty mówisz! – No, sam widzisz. Pająk pomyślał jeszcze chwilę i  bezradnie wzruszył ramionami. – Niestety, Gruby. Nic nie widzę... – Bo uczepiłeś się tylko tego wejścia przez furtkę. A  przecież do tych komórek można dojść i  od drugiej strony... – Od rzeki! – krzyknął Pająk. Nagle go olśniło. Teraz zrozumiał. – Nie wrzeszcz tak – i  Gruby rozejrzał się, ale byli sami. – Oczywiście, że od strony rzeki. Tam jest skarpa, dawne wysypisko rupieci, trochę pustkowie... – Czyli dobre miejsce na mor dobicie – powiedział Pająk smętnie. – Mało kto nad rzeką przechodzi. Można człowieka nalać i  nawet nikt nie usłyszy... – Czy ty musisz zawsze wszystko widzieć od najgorszej strony? A  krzaki? – Co krzaki? – Rosną, trąbo jedna! – zdenerwował się Gruby. – Dużo krzaków tam jest gęstych, całe zarośla. – I  co z  tego? – A  to, że jeśli zasadzkę urządzają wajnerty. albo jeszcze ktoś, a  nie chłopcy z  Domu Dziecka, to właśnie tamtędy przyjdą za te komórki, od strony rzeki będą szli. – Możliwe – zgodził się Pająk. – I  co? – Przecież mówię: krzaki! A  zarośla mają to do siebie, że jeśli jedni mogą się w  nich schować, zaczaić, to mogą równie dobrze to samo zrobić i  drudzy. Czyli my dwaj. Przyjdziemy przynajmniej pół godziny wcześniej, od strony rzeki. Schowamy się w  krzakach w  takim miejscu, żeby mieć te komórki na oku. I  równocześnie, żeby w  razie czego móc prysnąć. I  to nie w  dół, w  stronę rzeki, bo nam mogą odciąć drogę, ale prysnąć właśnie na teren Domu Dziecka. Bo tam jest dużo ludzi... Dobry plan? Pająk wpatrywał się w  Grubego jak w  tęczę. Sam nigdy by na coś takiego nie wpadł. A  przynajmniej w  tym momencie był o  tym głęboko przekonany. – Bardzo dobry plan! – powiedział. – Bardzo! – No, to w  porządku. Wreszcie pojąłeś. Zaczynamy! – Od czego? – Od pójścia na obiad, Pajączek – wyjaśnił spokojnie Gruby. – Żebyś ty wiedział, jak mnie skręca z  głodu! Aż mi się wolniej myśli... Spotkali się tuż po godzinie drugiej w  umówionym miejscu. Dokoła zupełny spokój, cisza, żywego ducha. Przemykając się w  zaroślach wspięli się obydwaj na skarpę. Tu też nie było nikogo. Jakiś kot wyskoczył spod nóg i  tyle. Przykucnęli w  krzakach i  rozglądali się, żeby znaleźć najlepsze miejsce na kryjówkę. Było takie. Stara wierzba rosła tuż na skraju osypującej się skarpy, drzewo było pochylone, gruby konar wystawał poziomo z  gęstych w  tym miejscu zarośli. Komórki były dość blisko, zza Domu Dziecka dochodził przytłumiony gwar głosów, chłopcy grali w  parku w  siatkówkę. Ale nie widać stąd było dojścia od strony rzeki. Więc Gruby podsadził Pająka, kazał mu usiąść na grubej gałęzi, a  sam usadowił się tuż obok na ziemi. – Widzisz tę ścieżkę, którą przyszliśmy? – pytał szeptem. – Tak. Ale za to komórek teraz nie widzę, bo gałęzie zasłaniają. – I  dobrze, że cię zasłaniają. Komórki ja widzę. A  teraz popraw się, usiądź wygodnie, żebyś się potem nie wiercił, bo spadniesz, i  obserwuj teraz skarpę, a  ja podwórko. I  cisza. Czekamy. – A  jak przyjdą? – zapytał Pająk nie bardzo mądrze. – Przecież o  to chodzi, żeby ktoś przyszedł. Zobaczymy, kto to jest, co się dzieje, i  zależnie od sytuacji wyjdziemy do nich albo nie. Albo pryskamy... i – Albo pryskamy! – powtórzył Pająk, jakby ten wariant najbardziej mu odpowiadał. – Jasne! Gruby wyczuł, o  co mu chodzi. – Ty, Pająk! Ale ja cię uprzedzam, że jeśli to będą wajnerty w  liczbie dwóch do trzech, to nie mam zamiaru uciekać. Wtedy wychodzę z  krzaków i  zaczynam lać na odlew. Już mnie ten Wajnert i  Furdała za bardzo denerwują! Cisza... Przez kilkanaście minut nic się nie działo. Wreszcie Pająk zameldował. – Od rzeki idzie Ciapciak... – Sam? – Tak. Rozgląda się... Gruby, on się najwyraźniej boi. Doszedł do skarpy, stanął... – I  co? – I  stoi... – To niech stoi. Czekamy dalej. Minęło jeszcze kilka minut. – Gruby! Widzę Mizerę... dochodzi do niego ktoś, poczekaj, kto to jest? Już wiem, taki w  okularach, chyba z  siódmej a. – Silny facet? – spytał Gruby. – Nie. Taki chudy jak ja... Zauważył ich Ciapciak. Gadają. Teraz we trzech wchodzą w  krzaki. A  co przy komórkach? – Nic! – odpowiedział Gruby. Ale po chwili zmienił zdanie. – Ty! Coś dziwnego, wiesz? Przyszła duża grupa... wszyscy chyba z  Domu Dziecka. Razem przyszli... Siadają, gdzie kto może. Ciekawe! – Ilu ich? – wystraszył się Pająk. – Z  pięciu, może siedmiu... – skłamał Gruby. Bo policzył dokładnie: Było ich dwunastu. – Od rzeki idzie jeszcze dwóch. Nie znam ich. Ale z  naszej szkoły! – zameldował Pająk. – I  jeszcze jeden... wiesz, ten, co utyka na nogę, z  ósmej... – Zza Domu Dziecka też doszło dwóch – odezwał się Gruby. – Ale chuchraki. Już widzę Ciapciaka, Mizerę i  tamtych. Dochodzą. Nikt się z  nikim nie wita. Wiesz, co? Oni się ze sobą nawzajem nie znają... Nic nie mówią. Jakby czekali wszyscy. Ale na kogo? Bardzo ciekawe! – Może na mnie? – mruknął Pająk. – Ilu ich razem? – A  nie wystraszysz się? – Spróbuję nie... – Pająk, wiesz co? To nie była zasadzka na ciebie... Po pierwsze: nie ma wśród nich ani jednego z  wajnertów – mówił szeptem Gruby. – Po drugie: to jest cała silna grupa z  Domu Dziecka i  kilku chuchraków z  różnych klas... Teraz przyszło jeszcze dwóch chłopców, jeden wyraźnie starszy, rozgląda się... słuchaj, on liczy, ilu ich jest, wiesz.? – A  ty już policzyłeś? – Tak. Dwudziestu dwóch... – O  rany... – jęknął Pająk. – I  jeszcze najwyraźniej czekają. Ten najstarszy patrzy na zegarek... Cicho... Zdecydował się zacząć. To jest jakby zebranie. Może coś tu usłyszymy. Wyciągnij uszy, Pajączek... A  może wyjdziemy do nich? Jak myślisz? – Nie! Gruby, nie! – prawie krzyknął Pająk. – Ciii... Dobra. Nie to nie... nie bój się, słuchajmy... Ale niewiele usłyszeli. Tylko pierwsze zdania, które powiedział ten najstarszy, a  potem urywane słowa. – Witam was w  imieniu Szefa! Nie wszyscy, którzy zostali zaproszeni, są tutaj, ale nie będziemy już czekać... Mam na imię Andrzej, tak się macie do mnie zwracać. Na razie... Szefa nikt z  was nie będzie znał! Do czasu. Ja będę przekazywał jego polecenia. Na końcu spotkania powiecie mi, kto z  nami chce być, a  kto nie ma ochoty... Jeszcze jedno! Kto zdecyduje się być z  nami, będzie go obowiązywała tajemnica. Miejsce spotkań – tutaj. Na razie. Wszystkiego zresztą dowiecie się... to znaczy będziecie się dowiadywali we właściwym czasie. Zostaliście wybrani przez Szefa! Powtarzam: wybrani... Jasne? Nasze najbliższe plany są takie... chodźcie bliżej, usiądźcie w  koło... – Pająk! – odezwał się Gruby. – Ja już nic nie słyszę... – Ja też. Ty, ale on powiedział, że zostaliśmy wybrani... to znaczy oni... no i  ja, prawda? Bo dostałem kartkę... – To może chcesz do nich iść? – spytał Gruby. – Pająk, chcesz? – A  ty? – Mnie tam nikt nie prosił. – To i  ja nie idę! – zdecydował Pająk. – Mam ich w  nosie.. Guzik mnie obchodzą... – No, to zwijamy posterunek, co? Idziemy do szpitala, do Rudego... – Idziemy. Wycofali się ostrożnie. Ale zanim doszli do rzeki i  potem do głównej ulicy, zegar na poczcie wskazywał, że jest już prawie piąta. Na szpital było za późno. A potem ta wieczorna rozmowa z  Zenkiem pod szpitalem, a  potem Pająk przejęty tym wszystkim, całym ciężkim dniem. Strasznie rozbolała go głowa, rozchorował się i  późna wizyta Mizery nie zrobiła już na nim większego wrażenia. Była to jednak dość dziwna wizyta. Bo Mizera przyszedł do Pająka najwyraźniej z  czyjegoś polecenia. I  wcale tego nie ukrywał. Rozdział II FRONTOWA HISTORIA Kiedy chory, którego Rudy nazywał teraz w  myśli porucznikiem, zaczął opowiadać, chłopiec widział to wszystko, co przesuwało się przed jego oczami – jakby w  sali kinowej patrzył na ekran, na którym wyświetlają kolorowy film. Ale to przecież nie była historia filmowa, w  którą można wierzyć albo nie. Sąsiad spod okna podczas tej dziwnej szpitalnej nocy przywołał we wspomnieniach zwykły frontowy dzień tamtego upalnego września z  początku wojny. Niezwykły dzień. 1. Odparliśmy już drugi atak... Niemcy, nie mogąc przeskoczyć mostku, cofnęli się i  ukryli za wałem po drugiej stronie rzeki. Z  oddali słychać było pojedyncze detonacje, odgłosy odległych wystrzałów artyleryjskich. Tutaj panował teraz spokój. Domyślałem się, że jesteśmy w  głębokim okrążeniu. Sytuacja była kiepska, choć od kilku godzin skutecznie trzymaliśmy ten mostek. A  miałem rozkaz utrzymać go jak najdłużej i  za wszelką cenę. Byliśmy nieźle okopani, z  wysuniętym punktem obserwacyjnym i  oddalonym nieco dla zwiększenia pola ostrzału, dobrze zamaskowanym stanowiskiem cekaemu. Ale było nas coraz mniej. Teraz, po południu, słońce świeciło prosto w  oczy, upał trudny do zniesienia, a  wody każdy już miał tylko tyle, co mu zostało w  manierce. Łączności z  naszymi nie było żadnej. A  najgorsze, że kończyła się amunicja... Zdjąłem na chwilę hełm, żeby wytrzeć spoconą i  brudną twarz. Leżący obok mnie sierżant obserwował uważnie całe przedpole. Przesuwał powoli swoją lornetkę od lewej do prawej, i  znowu w  jedną i  drugą stronę. Po odparciu ataku trzeba opatrzyć rannych, zawsze następuje na linii chwila rozluźnienia. Musi więc ktoś bardzo uważnie dyżurować, żeby nie było zaskoczenia. Zawsze przecież mogli ponowić natarcie. – Odstąpili jednak... – mruczał sierżant bardziej do siebie niż do mnie. – Cholera ich wie, jakie mają straty. Może aż takie, że już nie zaryzykują trzeci raz? Nagle ożywił się, lornetka zatrzymała się w  jednym punkcie. – Panie poruczniku... wysunęło „się dwóch szkopów bez broni... aha, już rozumiem. Chcą ściągnąć tego swojego rannego z  nasypu... Ciężko im to idzie. Przeszkodzimy? – Nie. Zostaw ich... – powiedziałem. – Niech go zabiorą. Nie prowokuj. Daj naszym ludziom trochę odpocząć... A  może rzeczywiście chcą się cofnąć, jeśli zbierają rannych? Piechocki! – Tak jest... Słucham? – Przelicz ludzi... – Już zrobione. – No, to melduj, do cholery! Na co czekasz? Nie odpowiadał. Obserwował przedpole bardzo uważnie, choć zupełnie nic się tam nie działo. Panowała cisza. – Ilu? – spytałem. – Trzech... i  Nowak ciężko ranny. Postrzał w  głowę, nieprzytomny. – Który to? – Ten stary, co rano mówił, że tu gdzieś w  okolicy jego siostra ma gospodarstwo. I  że cały pluton zaprasza do niej na obiad... – Na obiad... Piechocki, więc to już ośmiu. Ośmiu ludzi nas kosztuje ten cholerny mostek... – Panie poruczniku... – Co? – Przestańmy liczyć... to nie ma sensu. Dobrze wiemy, że zaraz trzeci raz zaatakują i  będzie koniec. – Nie strasz ludzi. – Ja tylko do pana... Zostało szesnastu. W  tym pięciu lżej rannych, już opatrzeni, mogą się poruszać. Plus ci dwaj z  łączności, co wczoraj dołączyli do nas. Cekaem meldował koniec amunicji... – Ciszej! – powiedziałem. – Kiedy cekaem meldował? – Po odparciu ataku. – Czyli ma jeszcze ostatnią taśmę, tak? Ma czy nie ma? – Nie wiem... – mruknął sierżant. – Sprawdź! – A  jak? – Podskocz do nich, póki nie ma obstrzału. Zbierz tu z  linii parę granatów i  zanieś tym przy cekaemie... – Przy cekaemie jest już tylko jeden chłopak. – Zapomniałem... Słuchaj, Piechocki. Pójdziesz tam... poczekaj! Kapral! – krzyknąłem. – Przelicz, ile nam zostało granatów! – Tak jest! – odpowiedział po chwili z  drugiego końca linii kapral. – Zaraz sprawdzę! – Pójdziesz do cekaemu – mówiłem do sierżanta Piechockiego. – Jeśli nie ma już amunicji, zabierz chłopaka ze sobą i  wracajcie. Żelastwo zostawić. Jeśli ma jeszcze taśmę, zostaniesz z  nim. Tylko nie strzelaj, choćby nawet Niemcy przeszli mostek... Niech myślą, że cekaem już się nie odezwie! Dopiero jak zobaczysz, że odskakujemy do lasu... – Rozumiem! – przerwał mi sierżant. – Wystarczy... Już wiem. – Co niby wiesz? – Ostatnią taśmą mamy was osłaniać. Więc to koniec... Z oddali odezwał się kapral: – Panie poruczniku, melduję, że cztery! – Zbierz je! – zawołałem. – Dwa zostaw sobie, a  dwa przyślij do mnie! – i  ściszyłem głos: – Sam widzisz, Piechocki... dostaniesz tylko dwa granaty. I  tymi dwoma... skończysz już swoją wojnę. Potem próbujcie się ratować. Jasne? Idź... ostrożnie. – Panie poruczniku... Jak wy odskoczycie do lasu, to rozdzielą nas. Ze stanowiska cekaemu nie będzie gdzie uciekać... Milczałem chwilę. – Może jakoś wam się uda... A  może i  nie będzie gdzie uciekać. Ale osłonisz paru chłopaków... Dasz im te dwie, trzy minuty, żeby mogli dopaść lasu! Ktoś się uratuje. A  tak, to załatwią nas wszystkich. – Dlaczego teraz się nie wycofamy? – spytał sierżant. – Póki jest cisza. Dlaczego nie możemy odskoczyć teraz, wszyscy, zanim trzeci raz zaatakują? – Bo może nie zaatakują tak szybko? Może się cofną? Może poczekają na posiłki? Choćby godzinę, dwie godziny... Musimy utrzymać ten cholerny mostek jak najdłużej. A  jak cofniesz się teraz, to oddasz go natychmiast. Ośmiu ludzi padło, żeby go utrzymać! – Panie poruczniku... – zaczął cicho Piechocki. Przerwałem mu: – Skończyliśmy rozmowę. Znasz rozkaz. Wykonać! Nie wiem, czy dosłyszał, bo odczołgał się już kilka kroków, kiedy powiedziałem: – Trzymaj się, chłopie... Uważaj! Obserwację przejął z  drugiego końca linii kapral. Po chwili zameldował: – Panie poruczniku! Niemcy wysunęli obserwatora na skarpę. Wlazł mi baran w  lornetkę. Strącić? Kapral był świetnym strzelcem, należał do najlepszych w  całym naszym batalionie. Wiedziałem, że z  takiej odległości musi trafić. – Poczekaj! – zawołałem. – Widzisz go dobrze? Co go interesuje? Jeśli bada przedpole, wal natychmiast! – Zrozumiałem... – odpowiedział po chwili kapral. – Spokojnie... Piechockiego frajer nie widzi... zaraz, już wiem. Jego interesuje szosa za nami. Aż się wychylił, czyli że... Chwileczkę. Panie poruczniku! On stamtąd widzi szosę za zakrętem, może nawet aż do miasteczka. My tamtego odcinka nie widzimy, bo zasłania las... – Co ta cholera dojrzała na szosie? – odezwał się obok mnie jeden z  żołnierzy. – Może nasi idą od miasteczka? – Czy ty go widzisz? Co z  Piechockim? – zawołałem. – Straciłem go z  oczu. Widzisz go? – Zaraz... Jest! Panie poruczniku, sierżant dotarł do naszego cekaemu... – W  porządku, Piechocki... – mruknąłem do siebie. A  głośno: – Co z  Niemcem? – Jest koło niego drugi... Chyba oficer. Ciągle patrzą na szosę za nami... – Zlikwiduj! Rozległ się pojedynczy strzał. Tuż po nim dwa następne. I  cisza. – Melduj, co jest? – Nie odpowiadają ogniem. Więc chyba wszyscy schowani za skarpą... – powiedział żołnierz, który zajął koło mnie miejsce po sierżancie. – Panie poruczniku! Może od miasteczka naprawdę idą nasi i  szkopy już o  tym wiedzą? Odezwał się kapral: – Melduję: jeden już w  piekle. Murowany, widzę go. Drugi przepadł. – Co z  naszym cekaemem – zapytałem. – Czy Piechocki wraca? Zobacz, czy jeszcze są przy cekaemie? – A  czemu miałoby ich nie być? – zdziwił się leżący obok mnie żołnierz. – Nie po to sierżant tam poszedł, żeby wracać. – Nie wtrącaj się... – powiedziałem. – Odskocz parę metrów, do tamtych krzaków. Obserwuj szosę. Stamtąd pierwszy zobaczysz, co się dzieje za zakrętem. I  melduj! Po chwili ze swojego punktu obserwacyjnego odezwał się znowu kapral. Opowiadał, co widzi. Był wyraźnie zaniepokojony. – Panie poruczniku, nasz cekaem widzę dobrze, ale... oni tam przy nim coś kombinują, zaraz, bo nie wiem, o  co im idzie... Okopują się jakby... no tak. Zmienili ustawienie cekaemu. Nic nie rozumiem... oni jakby... Oni są teraz wycelowani na nasze prawe skrzydło, a  nie na most! Panie poruczniku! Czy pan mnie rozumie? – Tak jest! – krzyknąłem. – Rozumiem! Wszystko w  porządku! Wróć do obserwacji przedpola... – i  pomyślałem sobie: rozumiem, w  porządku, Piechocki, a  więc masz jeszcze jedną taśmę... i  tylko jedną. Będziemy mieli osłonę... 2. Rudy poruszył się na łóżku. – Oni zginęli? Ci dwaj przy cekaemie? Odpowiedziała mu cisza. – Ci dwaj... – powtórzył Rudy głośniej. – Sierżant i  ten drugi. Zginęli? – Nie wiem. – Wie pan! Panie... poruczniku, na pewno pan dobrze wie. Chory spod okna milczał chwilę. – Mówisz do mnie „panie poruczniku”... Dziwnie mi jakoś brzmi. Od trzydziestu lat nikt tak do mnie nie mówił... – Więc zginęli obydwaj... – powiedział Rudy. – Po to, żebyście wy mieli osłonę. A  jeśli ten sierżant miał rację i  lepiej było już wtedy wycofać się do lasu, uratować resztę ludzi... To pana gryzie? To jest ta sprawa, której nie może pan zapomnieć przez trzydzieści parę lat? W ciszy, jaka znów zapanowała na sali, słychać teraz było tylko wiatr szarpiący się z  drzewami za oknem szpitala. Rudy nie zamierzał ustąpić. – Panie poruczniku! Czy sierżant Piechocki dostał zły rozkaz? – zapytał. – Nie. Gdybym drugi raz był w  tamtej sytuacji, rozkaz brzmiałby tak samo. – A  nie przyszło panu do głowy, że ten człowiek mógł jednak wrócić do okopu? Nawet jeśli stwierdził, że przy cekaemie jest jeszcze jedna taśma, mógł przecież powiedzieć, że jej nie było... – mówił Rudy. – Mógł zabrać tamtego żołnierza i  wycofać się do was. Prawda, że mógł to zrobić? – Nie... to znaczy... nie pomyślałem o  tym. Dziwne to, co mówisz. Albo dziwne, że ani wtedy, ani przez te wszystkie lata nie pomyślałem... po prostu nie przyszła mi taka myśl do głowy. Wiesz, Rudy... tak. Chyba tak. On mógł tak zrobić! Ale nie zrobił. I  to się liczy... – Po prostu wykonał, rozkaz – powiedział Rudy z goryczą – Wykonał rozkaz: zginął. – Nie tak, to nie jest takie proste. Bo sierżant Piechocki nie wykonał mojego rozkazu. I  pewno dlatego, Rudy, możemy tu dzisiaj rozmawiać. To wcale nie koniec sprawy, to w  ogóle jeszcze nie jest ta sprawa... A  może jest? Dopiero ty dzisiaj poddałeś mi tą myśl. Może to wszystko tylko razem ma sens, dopiero wszystko razem? Trudno mi powiedzieć... 3. W ciszy, jaka panowała wokół nas, dziwnie długiej ciszy jak na pierwszą linię frontu, wydało mi się nagle, że oprócz odległych pojedynczych wybuchów – słyszę warkot silnika samochodowego. Złudzenie... – pomyślałem. Ale i  moi żołnierze zaczynali, jeden po drugim., odwracać głowy... I  wtedy usłyszałem głośny okrzyk. – Panie poruczniku! Auto na szosie! To meldował żołnierz wysłany poprzednio w  stronę kępy krzewów, bliżej zakrętu. – Uwaga! Jest pojedyncze auto, zaraz je zobaczycie... Nasi, Auto sztabowe! – Walą prosto na most! – wołał teraz ze swojego punktu obserwacyjnego kapral. – Oni nie wiedzą, że tam są Niemcy! Nie miałem rakietnicy. Jak ich zatrzymać? Na moment zupełnie straciłem głowę. – Nasi! To nasi! Rany boskie! – zawołał któryś z  chłopców. – Wpadną na Niemców! Nie wiedzą, że to pierwsza linia... – Próbuję zatrzymać! – krzyknął ten, który był najbliżej szosy. Poderwał się zza krzaków i  biegł wołając: – Stać! Tam są Niemcy! – Nie odsłaniaj się! Padnij! Padnij... Ale mój rozkaz zagłuszyły serie z  broni maszynowej. Niemcy rozpoczęli ogień. Widziałem jeszcze, jak chłopak z  karabinem wysoko podniesionym usiłował zatrzymać auto, krzyczał coś i  nagle jak podcięty zwalił się na ziemię. Zza mostu odezwało się działko niemieckie. Ze zgrzytem i  piskiem hamulców trafione auto stoczyło się do rowu. To była chwila, jeden błysk, I  równocześnie ucichły strzały. I  znowu cisza. W  zupełnej, straszliwej ciszy palił się w  rowie przewrócony na bok samochód. Wszyscy wpatrywaliśmy się w  niego bez ruchu. Koło mnie znalazł się plutonowy, jeden z  tych dwóch z  łączności, którzy zgubili swój oddział i  poprzedniego dnia dołączyli do nas. – I  po wszystkim... – powiedział. – Tak... – Czterech było w  aucie. I  ten nasz chłopak, który chciał ich zatrzymać, uratować... Mniej nas o  pięciu, znowu nas mniej, panie poruczniku. Zbliżamy się do końca... – Weź się w  garść! – Nie muszę... spokojny jestem. – To dobrze, plutonowy. Będziesz mnie zastępował! – Ja? Nie znam ludzi. A  sierżant? – Sierżant Piechocki jest przy cekaemie i  już tu... już nie wróci na linię. Od tej chwili zastępujesz mnie. To rozkaz. – Nie znam ludzi... Nawet z  nazwiska! Nikogo... – tłumaczył. – Trudno... – powiedziałem. – To już niedługo. Teraz chyba trzeci raz zaatakują... – Panie poruczniku, jeden z  auta żyje! – odezwał się ze swojego punktu kapral. – Widzę go dobrze, zsunął się z  auta... podciąga w  naszym kierunku... Od strony Niemców odezwały się pojedyncze strzały. – Może mu dać osłonę? – spytał plutonowy. – Nie wiesz czym? Reszta amunicji potrzebna na ich natarcie... Niech się sam kryje, trudno... – Ciężko mu idzie... ranny... – meldował kapral. – Wlecze za sobą jakiś plecak... – Potrzebny mu jeszcze teraz plecak... – mruknął plutonowy. – On nie dojdzie...– kapral rzucał w  naszą stronę urywane zdania – jest w  połowie drogi do nas... panie poruczniku, to oficer, chyba starszy człowiek... o  cholera, dostał! Nie... jeszcze żyje, jeszcze próbuje... nie mogę na to patrzeć... Panie poruczniku, idę po niego! – Zostań na miejscu! – krzyknąłem. – Zabraniam! – Chyba jednak trzeba... – powiedział plutonowy. – Ja idę! Nie wiem, pewno było to niezgodne z  regulaminem, nie powinienem zostawić oddziału... resztki oddziału, ale tak właśnie zrobiłem. Może dość już miałem tego wysyłania ludzi na śmierć. Nie wiem... Zdjąłem mapnik, podałem plutonowemu. – Siedź tu! Sam pójdę... I  uważaj! Gdyby co – próbujesz wytrzymać trzecie natarcie. Jeśli przejdą most, zaczynasz wycofywać oddział od prawego, skokami do lasu. Cekaem was osłoni. Pamiętaj, to ważne: od prawego skrzydła, żeby zeszli z  linii ognia naszego cekaemu. I  do lasu! – Co dalej? – spytał plutonowy. – Nic. Nie zadawaj głupich pytań... Wiesz, ilu dobiegnie do lasu? Potem rozproszyć się... I  pojedynczo w  kierunku tych rozlewisk, na północ. Przyłączyć do pierwszego naszego oddziału, jaki spotkacie. Jeśli jeszcze spotkacie... Tak jak wy wczoraj do nas przyłączyliście... – Panie poruczniku... może jednak ja pójdę po tego z  auta... co? – Nie. Obejmiesz komendę! Idę... Wyskoczyłem z  okopu. Dwa, trzy skoki i  przypadłem do ziemi. I  jeszcze raz to samo. Trochę kryły mnie niewielkie pagórki porośnięte suchą trawą. Znowu kilka skoków... i  jeszcze raz... Jak na placu ćwiczeń – pomyślałem sobie, dobrze pamiętam, że tak właśnie pomyślałem wtedy, zupełnie bez sensu. A  może po to, żeby zgasić strach. Słyszałem gwizd pojedynczych pocisków... Te, które gwiżdżą, już w  ciebie nie trafią – myślałem, sam przecież tak uczyłem żołnierzy. Jeszcze raz poderwałem się, długi skok, spod nóg osunęły mi się kamienie, stoczyłem się razem z  nimi. Stąd już mogłem się tylko czołgać. Dotarłem do rannego. Niemłody już człowiek, major. Podciągał się na łokciach resztkami sił. Twarz miał zalaną krwią. – Panie majorze... jestem... – wykrztusiłem, ledwo łapiąc oddech. – Niech pan się złapie mnie, za pas... I  niżej głowę... trzyma się pan? Podciągnę... Dwa, trzy metry... zasłoniła nas trochę kępa trawy. – Odpoczniemy... – Nie dam rady... zostaw... – szepnął major. – Nie widzę, nic nie widzę... Kto ty jesteś? – Porucznik piechoty... – Dobrze... zostaw mnie, weź tylko ten plecak. Dlaczego nas nie osłaniają? – Zabroniłem... mamy resztki amunicji. Po coście pchali się na ten most? Po cholerę? – Zmyliła nas cisza... tam gdzieś powinni być nasi, za tym mostem... – Tam są od rana Niemcy... Nasi przecież z  tyłu, w  miasteczku... Pół dnia już trzymamy ten most. Ryglujemy drogę do miasta. – Już niepotrzebnie... W  miasteczku też już Niemcy... – Majorze, podciągamy dalej – powiedziałem. – Niech pan zbierze siły, jeszcze trochę... Ale teraz był najgorszy odcinek, kamienisty, zupełnie odsłonięty. Świstało ze wszystkich stron, odpryskiwały kamienie... Było mi już wszystko jedno. Ani do przodu, ani tu zostać. Ciągnąłem majora z  trudem, już mi nie pomagał. Posuwaliśmy się po kilkanaście centymetrów. Chyba nieprzytomny – pomyślałem – zupełnie bezwładny, ciężki... Nagie major jęknął. Znowu dostał. – Przybliż głowę do mnie... – usłyszałem. – Blisko, nic nie widzę... słyszysz mnie? – Słyszę... – Tu mnie zostawisz... mam pistolet. Weź ten plecak, wycofuj się do lasu... musisz to uratować... daj słowo... – Co tam jest? Dokumenty? Major rzucał urywane, pojedyncze słowa, niektóre ledwo rozumiałem, tracił przytomność, na moment odzyskiwał i  znowu tracił. – Przy plecaku... masz... przywiązany jeden granat... Gdybyś wpadł w  ręce Niemców... zniszcz tym granatem plecak... daj mi słowo oficerskie... musisz... to jest ważniejsze niż ten wasz mostek... ważniejsze... Zamilkł. – Panie majorze... majorze... – próbowałem go poruszyć, ale już niepotrzebnie. Z zaciśniętej dłoni wyrwałem mu rzemień plecaka, owinąłem sobie dookoła ręki, próbowałem odczołgać się jeszcze trochę, jeszcze metr. Nie dam rady... – pomyślałem. Wydało mi się, że już zupełnie nie mam siły, że nie posunę się już ani o  centymetr. – Biją jak do kaczki... przygwoździli mnie... żeby tak osłona, choćby przez minutę... jeszcze ten cholerny plecak zahacza o  kamienie, przeszkadza... żeby choć jeszcze metr, do tego rowu... I wtedy nagle usłyszałem nasz cekaem. Wszedł mocno, długimi seriami. Na moment ustały świsty pocisków wokół mnie. Poderwałem się i  prawie nie kryjąc przeskoczyłem kilkoma skokami odsłonięty teren, jakby na jednym oddechu, w  jednej sekundzie. A  przecież to było jednak parę metrów... i  zwaliłem się do rowu razem z  plecakiem, posypały się na mnie kamienie, przywarłem do ziemi. Cekaem sierżanta Piechockiego zamilkł. Ale teraz byłem już bezpieczny. I  dopiero w  tym momencie uświadomiłem sobie, co on zrobił. Przecież to była jego ostatnia taśma. Uratował mnie... czym teraz osłoni chłopaków? Byłem mniej więcej w  połowie drogi między naszą linią a  lasem. Może słowa majora tak mi jakoś zasugerowały, a  może bezwiednie odskoczyłem z  miejsca największego ostrzału w  kierunku, który był najbezpieczniejszy? Ale fakt, że nie byłem z  moimi chłopcami. Usłyszałem donośny głos kaprala. – Uwaga, linia... Niemcy chyba ruszają... Uwaga! Zza rzeki dochodził rosnący pomruk silników. – Panie poruczniku... – meldował głośno kapral. – Za mostem czołgi... jeden... dwa... trzy... Idą na nasz most! I wtedy z  drugiej strony naszej linii rozległ się spokojny głos plutonowego: – Uwaga, chłopcy... Przejmuję komendę! Przygotować się... Celować dobrze w  tych za czołgami. Nie w  czołgi! Spokojnie... Dobrze celować... Niech wejdą na most... Ognia! Widziałem wszystko wyraźnie. Czołgi przeszły, ale piechota niemiecka kładła się na moście od naszego ognia, niektórzy skakali do wody, inni w  zamieszaniu próbowali się cofnąć... Z  tyłu, zza wału, parli jednak następni. Naszym kończyła się amunicja, czołgi zbliżały się do linii... Wpadłem w  panikę. Nie moi chłopcy, tam, ale ja, tutaj, w  połowie drogi do lasu, wpadłem w  panikę. Kto dobiegnie? Kto zdoła dobiec? – myślałem gorączkowo. – No, już... plutonowy, już... dajże im rozkaz... za chwilę będzie za późno! Tamci przeszli już most... to koniec... koniec mojego oddziału... Wtedy usłyszałem ostrą komendę plutonowego, który przekrzykiwał strzelaninę: – Podaj po linii... od prawego do lasu... chłopcy, do lasu... odskok! W tym momencie odezwał się nasz cekaem. Niemcy jakby zakołysali się, dostali ogień z  boku. Widziałem pojedynczych moich żołnierzy wyskakujących z  okopu i  biegnących w  moją stronę, w  stronę lasu. Jeden z  czołgów zakręcił w  miejscu i  skierował się na stanowisko Piechockiego, po chwili to samo zrobił drugi. Ale cekaem zamilkł, jakby zakrztusił się jeszcze krótką serią i  zamilkł. Przez myśl przelatywały mi jakieś strzępy słów, nikomu niepotrzebnych:... za krótka taśma... Piechocki, widzisz... sam widzisz, nie trzeba było mnie osłaniać... teraz uważaj... ściągnąłeś na siebie czołg... spokojnie wyczekaj, pozwól mu podejść... masz jeszcze dwa granaty... pamiętasz, chłopie, jak to próbowaliśmy na ćwiczeniach... pozwól mu podejść i  wal z  tyłu... pozwól mu... Zobaczyłem silny błysk, rozległ się wybuch. Potem drugi. Czołg zakręcił się w  miejscu, buchnął z  niego płomień. Odwróciłem głowę i  poderwałem się... byłem ostatnim z  naszych, który dopadł lasu... 4. Chory spod okna ciężko oddychał, głośno i  z trudem chwytał każdy oddech. – Tak to było... widzisz... wtedy, pod tym lasem... Daj trochę wody, daj mi, chłopie... Rudy zerwał się z  łóżka, podbiegł do umywalki. A  kiedy chory pił, już nie tak ostrożnie jak poprzednio, pił wodę łapczywie, chłopak wystraszył się o  niego. – Pójdę po lekarza... coraz gorzej pan się czuje. Może nie mówmy już? Powinien pan teraz odpocząć... starać się usnąć... – Nie, nie! – przerwał nerwowo porucznik. – Nie... Rudy, wiesz... próbowałem wtedy liczyć, ilu chłopaków doszło... To nie było łatwe, bo rozproszyliśmy się po lesie, pojedynczo. Ale chyba z  dziesięciu zdołało się uratować, dobiec do lasu... może nawet więcej, wiesz? – Sierżant Piechocki ściągając na siebie czołgi dał wam jednak szansę. Choć nie miał całej taśmy... – powiedział Rudy. – Zyskaliście te kilka minut zaskoczenia Niemców. Nikogo ze swoich pan już potem nie spotkał? Porucznik jakby nie dosłyszał pytania. – Masz rację, że dał nam wszystkim szansę... Wiesz, to były pierwsze niemieckie czołgi, jakie widziałem w  tej wojnie. I  pierwszy z  nich zniszczył właśnie Piechocki... tymi dwoma granatami. I  tak tę swoją wojnę zakończył... – chory ściszył głos, mówił jakby do siebie. – Zaatakowałeś z  tyłu... jak trzeba... w  porządku, sierżancie. W  porządku... – A  potem? – spytał Rudy po chwili. – Panie poruczniku, co było w  plecaku? Ciągnął go pan ze sobą? – Tak... Już po ciemku, w  nocy, natknąłem się w  lesie na plutonowego. O  mało go nie zastrzeliłem... – Albo i  on pana... – Nie. On nie miał broni. Rzucił karabin, był bez amunicji. On targał mój mapnik, a  ja ten wypchany plecak. Ale ja miałem pistolet... Wpadłem na chłopaka w  krzakach, gdyby nie zaklął po polsku, strzeliłbym... Chory uspokoił się trochę, oddech mu się wyrównał i  Rudy wrócił do łóżka. Nie było jednak mowy o  tym, żeby któryś z  nich mógł teraz usnąć. – W  lesie było cicho – opowiadał porucznik powoli, jakby chciał sobie wszystko dokładnie przypomnieć, żeby niczego, co ważne, nie pominąć – cicho było, musieliśmy zrobić dobre parę kilometrów... ale tu był spokój. Gdzieś daleko toczyła się bitwa... potem dowiedziałem się, że nasi trzeci albo czwarty raz odbijali tamto miasteczko. A  my dwaj około północy dotarliśmy do leśniczówki. Paliło się w  oknach światło, jakby nigdy nic... drzwi otwarte. Przy stole siedział leśniczy, stary człowiek. I  jego żona... Jakby na nas czekali. Spokojnie siedzieli, jakby cała ta wojna ich nie dotyczyła. Aż dziwnie nam się obu zrobiło... rozumiesz, Rudy? W  środku tego lasu otoczonego wojną. Nie mogliśmy własnym oczom i  uszom uwierzyć. Cicho grało radio... Nadali komunikat frontowy. Dowiedzieliśmy się z  Warszawy o  ciężkich bojach w  rejonie Kutna... – To znaczy o  was? – Mówię ci, Rudy... nigdzie chyba nie można zobaczyć takich dziwnych rzeczy jak na wojnie. – Stary... to znaczy leśniczy... nie bał się Niemców? Dlaczego nie uciekł z  żoną? – O  to samo go wtedy spytałem. Ale stary był twardy... 5. Leśniczy długo patrzył na mnie bez słowa. Wreszcie mruknął: – I  po co głupio pytasz?– Nie stójcie „tak, odpocznijcie trochę. Potem trzeba wam w  drogę. Do rana tu będą Niemcy... Albo i  wcześniej. – Nasi, ostatni, co tu byli, to przejechali po południu... ułani chyba – powiedziała żona leśniczego. – Na koniach byli. Nasz syn wziął też konia i  zabrał się z  nimi! I  zostaliśmy sami... – Dlaczego macie wszystkie światła zapalone? Trzeba zaraz pogasić! – powiedziałem. – Jakbym wcześniej pogasił, to co by z  wami było? – spytał stary. – Jakbyście tutaj trafili? Ale dał się wreszcie przekonać. Pogasiliśmy światła, zamknęli drzwi. Postanowiliśmy, jeśli się da, odpocząć dwie, trzy godziny i  przed świtem ruszyć dalej w  las, za naszymi. Położyłem się na szerokiej ławie i  jednak przysnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. W  pewnej chwili obudził mnie szept. – Co jest? – Ktoś podchodzi pod leśniczówkę... jakieś odgłosy... Plutonowy stał przy oknie, kryjąc się za firanką. Usłyszeliśmy warkot powoli jadącego przez las motocykla. – Widzę ich! Trzech na motorze... Niemcy. – Tylko trzech? – spytałem. – Tak... Wjeżdżają na podwórko. Stanęli. A  w lesie cisza, zupełny spokój. To pojedynczy patrol... – Może uznają, że leśniczówka pusta, opuszczona... Cicho! Może odjadą... Zamarliśmy wszyscy w  izbie. Widziałem, że leśniczy i  jego żona też nie śpią. Słychać było wyraźnie rozmowę żołnierzy niemieckich. Zgasł im silnik i  to skupiło ich uwagę na motocyklu, zaczęli zapalać, popychać go. – Będą chyba odjeżdżać... panie poruczniku... aż szkoda, tylko trzech... niech pan da pistolet! – Cicho bądź... – Tylko trzech... już wsiedli. Żeby tak granat... trzech za jednym zamachem! W  lesie cisza, oni są sami... I nagle plutonowy wymamrotał szybko kilka słów, których sens początkowo do mnie nie dotarł. Podskoczył do stołu, na którym leżał przytargany przeze mnie plecak, który tam, pod lasem, przejąłem od majora. Zanim zdążyłem zareagować, plutonowy oderwał granat od plecaka. Jednym szarpnięciem oderwał, zamachnął się... Brzęk tłuczonej szyby i  prawie równocześnie wybuch. Zza okna doszedł nas jęk i  strzeliła w  górę płomień palącej się benzyny. W  izbie zrobiło się w  jednej chwili widno. – Załatwieni! – powiedział plutonowy. Nie mogłem przez moment głosu z  siebie wydobyć. – Coś ty zrobił... coś ty narobił, człowieku... – Z  oddali, ze wszystkich stron odezwały się w  lesie serie z  maszynowej broni – i  pojedyncze – strzały. – Po co wam to było? Już odjeżdżali... – powiedział cicho leśniczy. – Po co? Cały las pełen Niemców. Za parę minut tu będą... Doskoczyłem do plutonowego, potrząsnąłem nim z  całej siły. – To był granat do zniszczenia tego plecaka... żeby nie wpadł im w  ręce... Przecież wiedziałeś! Ostatni nasz granat! – Po coście to zrobili? – płakała stara. – Uciekajcie teraz, uciekajcie... Plutonowy odepchnął mnie ostro. – No i  co, że ostatni? – krzyknął. – To raz się już wszystko skończy! Mamy jeszcze pistolet... Wyskoczymy i  zaraz będzie koniec! – Ale plecak! Dałem oficerskie słowo... – Nawet nie wiemy, co w  tym cholernym plecaku jest! – krzyczał histerycznie plutonowy. – Jakieś papiery, może kasa pułkowa. Niech to szlag trafi! Co nas to obchodzi? Czy to jest ważne? Teraz? Nagle zamilkł. Błysnęły mu oczy, złapał mnie za rękę. – Panie poruczniku! A  może tam jest broń... a  może... Nóż, szybko nóż! Leśniczy był pierwszy, już rozcinał plecak, żeby nie tracić czasu na rozsupływanie rzemieni. Wyszarpnął coś, co rozwinęło mu się w  rękach–i–wszyscy zmartwieliśmy. – O  Boże... – jęknął stary. – To sztandar... wojskowy. Przez moment nikt z  nas nawet nie drgnął. – Sztandar pułku... – powiedziałem. – Naszego pułku... Co teraz? Zupełna cisza. To były przecież sekundy, ale wydawało mi się, że upływa ogromny szmat czasu, a  my stoimy bez ruchu jak zaczarowani czy raczej ogłupiali, że stoimy bezmyślnie, choć przecież wiedziałem, że chyba nigdy jeszcze żaden z  nas tak intensywnie nie myślał jak w  tym momencie. – Jak to zniszczyć? Czym? W  jaki sposób? – Może siekierą pociąć? Panie leśniczy! Jest siekiera? – Przestali strzelać... znaczy, że są blisko – powiedział leśniczy – nie chcą się wystrzelać nawzajem. To znaczy, że otaczają teraz leśniczówkę... – Rany boskie... – jęknął plutonowy – przecież nie oddamy sztandaru... – Mam pistolet... – zacząłem. – To co? – przerwał mi. – Możemy się zastrzelić, ale co to da? A  sztandar? – Dość gadania! Noc ciemna, wyskoczycie. Jeden przez to okno, drugi na drugą stronę! – komenderował leśniczy. – I  w krzaki, potem między drzewa... Może któremuś się uda... Trzeba spróbować! – A  pan? – Jak tylko odskoczycie parę metrów, zapalę światło. Wszystkie światła! Może to odwróci ich uwagę od was... i  pójdę im otworzyć. No już, szybko! Otwierajcie cicho okna, przygotujcie się... – Kto bierze sztandar? – spytał plutonowy. – To wszystko przeze mnie... ja wezmę... – Nie! – powiedziałem. – Ja zabieram... – Sztandar zostawicie... schowam go. Nie wolno wam brać! – I  leśniczy wyszarpnął mi ostro sztandar z  ręki. – Wyskakiwać! Dobrze schowam... diabeł nie znajdzie... – Nie zostawię! – Musisz! To jedyny sposób, żeby go nie dostali w  łapy. Wy nie macie żadnej... prawie żadnej szansy! Plutonowy pociągnął mnie w  stronę okna, otworzył je. Sam przebiegł do drugiego, na przeciwległej ścianie. – Panie poruczniku. On ma rację. Skaczemy! – Musisz mi wierzyć, że uratuję... – powiedział cicho leśniczy. – Nie trać głowy, to ostatnia chwila. Wyskakujcie równocześnie. Szybko! Teraz wszystko zaczęło się dziać jakby samo. Skoczyłem. Dwa, trzy kroki. Wyminąłem dopalające się szczątki motocykla. Potknąłem się, znowu poderwałem. Uderzyłem o  coś głową. Płot. Już byłem za nim. Jak automat wykonywałem płynnie pojedyncze czynności. Znowu leżę. Poczułem ostry ból w  kolanie. Zrywam się... jeszcze parę metrów. Las. Przywarłem do ziemi. Odwróciłem głowę: leśniczówka rozbłysła światłem. Z różnych stron rozległo się kilka wystrzałów, jakieś krzyki. Przemknęło mi przez myśl, że może złapali plutonowego, ale nie zastanawiałem się już nad niczym. Od drzewa do drzewa, pochylony, przeskakiwałem coraz głębiej w  las. W  pewnej chwili zamarłem na moment. Prawie tuż obok usłyszałem niemiecką komendę. Wstrzymałem oddech. I  po kilku sekundach uświadomiłem sobie, że Niemcy już są między mną a  leśniczówką. Przeszli... Przede mną był tylko las. Szedłem całą noc z  coraz większym trudem, bolała mnie noga, kolano opuchło. Nie wiedziałem, dokąd idę, pojęcia nie miałem, gdzie mogą być nasi. Przedzierałem się przez las po prostu przed siebie, wydawało mi się, że oddalam się od linii frontu albo raczej front oddala się ode mnie. Kiedy zaczęło się rozwidniać, ukryłem się, żeby przeczekać dzień. Koło południa obudziły mnie jakieś odgłosy. Głośna rozmowa po polsku. Sądziłem, że to sen albo przywidzenia w  gorączce, Wychyliłem się z  kryjówki. To był widok, jakiego już nie spodziewałem się zobaczyć w  tej wojnie. Przez las ciągnęli nasi. I  to nie jakiś zabłąkany oddział, rozbita jednostka. Ogromna masa wojska w  pełni sprawnego do walki, jakby dopiero co wyszli z  koszar... To było piękniejsze niż sen. Po kilku dniach wyglądało to już wszystko inaczej, ale wtedy uwierzyłem, że ta wojna jest jeszcze do wygrania. Zabrano mnie do sztabu dywizji, złożyłem raport o  tym, co wiedziałem o  moim pułku, o  miejscach naszych walk. Ale co może wiedzieć dowódca rozbitego plutonu, który bronił jednego małego mostu i  to dwadzieścia cztery godziny temu? Pokazano mi na moment mapę operacyjną. I  dopiero wtedy zacząłem rozumieć, gdzie ja jestem, w  czym biorę udział. – Nieaktualne, nieaktualne... – mruczał pod nosem słuchający mojego meldunku pułkownik. – Już wszystko nie tak. Sytuacja jest zupełnie inna... Niech pan spojrzy! Mapa zamalowana nieprawdopodobną ilością różnokolorowych znaków, kółko na kółku, rejony okrążeń, dziesiątki strzałek we wszystkie strony. Mieniło się to wszystko w  oczach, nie mogłem rozpoznać, gdzie nasi, gdzie Niemcy... Ale zrozumiałem, jak wielkie masy wojska i  jak ciężko walczą już nie pułki i  dywizje, ale potężne armie. Potem okazało się, że była to największa bitwa całej kampanii wrześniowej 39 roku, nazwana bitwą nad Bzurą. – Wasza dywizja niestety rozbita – mówił szybko pułkownik – oparła się prawdopodobnie tutaj, widzicie? Oparła się o  rzekę. My jesteśmy tu. Uderzamy w  tym kierunku. Niemcy w  tym rejonie znajdują się już w  kotle... No, wystarczy. Może pan odejść, poruczniku, niech pana opatrzą.” cześć! Wojna rozpoczęła się dla mnie jakby od nowa. Prosto z  marszu weszliśmy do walki, klinem wbijaliśmy się w  jednostki niemieckie, miałem szczęście przeżyć również zwycięstwo, i  to jedno po drugim. Po paru dniach rozeszła się wśród żołnierzy pogłoska, że ciągniemy na Warszawę, żeby na jej przedpolu ostatecznie rozbić Niemców. Tej samej nocy weszliśmy w  piekło. Nad ranem jednostka, do której przyłączyłem, przestała istnieć. To były potworne walki. Zupełnie zatarły w  mojej pamięci tamtą potyczkę plutonu o  mostek. Byłem ciężko ranny, dostałem się do niemieckiej niewoli... 6. Rudy leżał cicho, nie chciał przeszkadzać, czekał, kiedy chory podejmie swoją opowieść. Ale tamten milczał długo, aż Rudy zaniepokoił się o  niego. – Panie poruczniku... jak pan się czuje? – Wiesz, zastanawiam się... tak sobie właśnie myślę, dlaczego ci to wszystko opowiadam? – Przecież prosiłem. Bo to ciekawe. I  tak pan mówił, że ciągle o  tym myśli. Więc dlaczego by nie opowiedzieć? Żałuje pan teraz? Zmęczyła pana ta rozmowa? – Nie. Nawet zadowolony jestem, wiesz? Ktoś wreszcie tę historię będzie znał, nie będę z  tym wszystkim sam. – Przecież chyba wiele osób o  tym wie? Ci, którzy zetknęli się ze sztandarem, plutonowy, leśniczy... A  w niewoli nikomu pan nie opowiedział? A  po wojnie? – Czy sądzisz, Rudy, że miałem się czym chwalić? Nie rozumiesz mnie? Rudy usiadł gwałtownie. – Chyba nie chce pan powiedzieć, że ten sztandar wpadł wtedy w  ręce Niemców? Panie poruczniku... Cisza. – Niech pan mi odpowie! – Widzisz, synku, teraz widzisz, jak to jest... Czekasz minutę na odpowiedź i  denerwujesz się, prawda? A  ja czekałem wiele lat. I  już podczas tych pierwszych pięciu spędzonych w  obozie jenieckim obraz wojny w  moich myślach, we wspomnieniach, zaczął się układać inaczej. Zrozumiałem, że najważniejsze dla mnie w  całej tej naszej wojnie były jednak tamte godziny walk z  moim plutonem i  cała ta nieszczęsna historia ze sztandarem mojego pułku zostawionym przez nas wtedy w  leśniczówce... – Więc Niemcy go zabrali? – Nie. Po powrocie do kraju odszukałem tamtą leśniczówkę. Dowiedziałem się, że stary leśniczy został rozstrzelany od razu wtedy w  nocy, na miejscu. W  odwet za tych trzech na motocyklu. Jego żonę Niemcy ciężko pobili, ale przeżyła. Wiesz, gdzie stary ukrył sztandar? Najprościej jak można. Rozłożył go na stole i  nakrył obrusem. Dotrzymał słowa: nie oddał sztandaru, uratował go. Podczas okupacji zgłosił się tamten plutonowy, który był wtedy ze mną, i  żona leśniczego uznała, że jemu może sztandar wydać. Zacząłem szukać tego człowieka. To było bardzo trudne. Wreszcie ustaliłem, kim był i  skąd pochodził. Właśnie stąd, z  waszego miasta. Rozumiesz mnie, Rudy? Tutaj, w  Borzechowie, ślad się urwał. – Dlaczego? Czy na pewno dobrze pan szukał? – Tego człowieka już nie zastałem... zginął w  wypadku przy pracy. Jego żona niewiele wiedziała o  sztandarze, prawie nic. Trochę szukaliśmy razem... I  koniec, musiałem zrezygnować. Nie dotrzymałem słowa oficerskiego, które dałem wtedy na polu bitwy majorowi. – Przecież Niemcy nie zdobyli sztandaru! – Ale również się nie odnalazł, do wojska nie wrócił. Tu gdzieś u  was przepadł... – Albo do dziś jest schowany. – Ja też bardzo chcę w  to wierzyć... – powiedział cicho chory. Milczeli „obydwaj. – Dziwna historia – odezwał się po chwili Rudy. Bardzo dziwna i  bez zakończenia... – Dla mnie chyba już zakończona, synku. Tym moim wypadkiem samochodowym w  pobliżu waszego miasta. Tym, że właśnie tu, u  was... że mogłem ci to wszystko opowiedzieć. Myślisz, że dobrze zrobiłem mówiąc o  tym? – Tak, panie poruczniku – odpowiedział Rudy. – Tak. Rozdział III DECYZJA RUDEGO Stąd, ze wzgórza kamionek, widać było cały Borzechów. Patrzył Rudy na jego dachy, na główną ulicą ciągnącą się wzdłuż rzeki Brynicy i  małe uliczki rozbiegające się w  różne strony. Przyszedł trochę wcześniej i  czekał na chłopców. Dlaczego umówili się dzisiaj właśnie tutaj? Może dlatego, żeby można jednym rzutem oka ogarnąć całe miasto, może w  ten sposób Rudy chciał im dać jeszcze jaśniej do zrozumienia, że to, co im proponuje, jest takie łatwe. I  takie bardzo trudne. 1. Tego dnia, kiedy Rudy miał wyjść ze szpitala, czyli w  sobotę, pod koniec trzeciej lekcji do klasy siódmej c  weszła woźna i  wywołała Pająka do dyrektora. – Czy to bardzo pilne? – skrzywiła się niechętnie pani Ciszewska. – Piszą właśnie klasówkę... Pająk! Skończyłeś już? – Jeszcze mam parę zdań... – No właśnie. Więc niech pani powtórzy dyrektorowi, że Pająk zgłosi się podczas przerwy! – zdecydowała wychowawczyni. – Co tam się znowu stało? – powiedział półgłosem Pająk, niby do najbliżej siedzących, ale słyszała to cała klasa. – To mi przypomina tamten dzień, z  tą awanturą w  klasie... – Wszystkim przypomina, nie tylko tobie... – mruknął Gruby. – Żebym ja wara nie przypomniała waszych stopni z  poprzedniej klasówki! – przerwała im pani Ciszewska. – Nie gadać, kończyć pisanie. Jeszcze macie tylko pięć minut. Zaraz na początku przerwy Pająk wszedł do gabinetu dyrektora. Był zupełnie spokojny, uważał, że nie ma się czego bać. Zastał tam pana Kowalika. – Dzień dobry. Dyrektor mnie wzywał... coś się stało? – Nie. I  nie dyrektor, tylko ja. W  jego imieniu... – powiedział pan Kowalik. – Siadaj na chwilę. Co tam u  was nowego, Pająk? – W  klasie? – Tak. W  tej siódmej c, w  której „nie ma prawdziwych przyjaciół i  nic na to nie można poradzić”... – pan Kowalik uśmiechnął się lekko. – Tak wtedy mówiłeś, prawda? Pająk milczał, zupełnie zaskoczony. – No, mówiłeś tak czy nie? Przypomnij sobie. To było wtedy, kiedy odwoziliśmy obaj Rudzińskiego po wypadku. – Mówiłem. Ale pan ma pamięć! – Mam, nie najgorszą. A  co teraz słychać? – Nic specjalnego... było trochę bijatyki, a  teraz cicho. Prawie cicho... – Prawie, powiadasz. A  w poniedziałek nie zrobi się przypadkiem zbyt głośno? Nikt się na nikim nie zamierza odegrać? Pająk zrobił się nagle czujny. – Dlaczego akurat w  poniedziałek? – zapytał.. – Bo w  poniedziałek wraca do szkoły Budy. A  ktoś tam kiedyś wspominał o  rewanżu, kiedy; Rudy wróci... – Aha, rozumiem! – i  teraz Pająk uśmiechnął się jakby nigdy nic. – Bardzo dużo pan wie o  naszej klasie. Nawet o  tym, że Rudy wrócił dziś do domu ze szpitala... – Otóż jeszcze nie wrócił! – przerwał mu pan Kowalik.:– Dlatego cię poprosiłem. Zwolnisz się teraz z  lekcji, dyrektor tak polecił. I  pobiegniesz, ale szybko, do matki Rudzińskiego. Powiesz, że dzwonili właśnie ze szpitala, żeby odebrała syna dopiero około piętnastej, nie wcześniej. Jasne? Leć... Pająk ruszył do drzwi. Ale nagle przystanął. – Proszę pana... może pan wie, czego właściwie chcą Zieloni? Pan Kowalik ani drgnął. – Sam ich o  to zapytaj – odpowiedział spokojnie. I  widząc, że Pająk nie wychodzi, dodał: – Jeszcze coś? – Tak. To ja zagroziłem wajnertom, że policzymy się, kiedy Rudy wróci. Ja, Staszek Koza, Michalski... – Ten z  Domu Dziecka? – Właśnie ten. Jest jeszcze z  nami Zenek Gazda i  Gruby... – Dlaczego mi to wszystko mówisz? – Żeby pan wiedział. I  nic w  poniedziałek się nie zdarzy, jeśli nas nie zaczepią. A  chyba nie zaczepią... – Skąd ta pewność? – Po tej naszej rozmowie. Jeśli wajnerty przyszły z  tym do pana, to znaczy, że się boją... – Mylny wniosek, Pająk. Niestety, mylny. Nikt do mnie nie przychodził. Ale dziękuję za oświadczenie, że wy nie zamierzacie się odgrywać. – Do widzenia! – powiedział Pająk. – Zaczekaj! Co ty robisz dzisiaj około piętnastej? – Dlaczego pan pyta? No... będziemy chyba przed szpitalem. A  o co chodzi? – Nie, o  nic... Będziemy, powiadasz. Już nie mówisz „ja”, tylko „my”. Rozumiem! – Dlaczego pan się uśmiecha? – spytał Pająk. – Ja? Zdawało ci się... a  zresztą, tak. My się chyba lubimy, Pająk, co? Wyszedł Pająk z  gabinetu, szybko zwolnił się u  wychowawczyni i  pobiegł na górę do klasy po swoją teczkę. Nacisnął klamkę, ale drzwi nie ustępowały. Pchnął je więc gwałtownie, z  całej siły. I  zdębiał. – Co wy tu robicie? – My? Nic... – odpowiedział chórem Ciapciak i  Mizera. – Jest duża przerwa, wszyscy mają być na boisku... – Pająk podnosił głos. – A  wy, co? Mizera! Dlaczego przytrzymywałeś drzwi? – Ja? Zdawało ci się... oparłem się tylko... co, nie wolno? – A  ty czego szukasz w  klasie? – próbował się stawiać Ciapciak. – Bo ja jestem dyżurnym, mam prawo... – Nie zagaduj, Ciapciak, nie zagaduj mnie! – powiedział ostro Pająk. – I  nie odsuwaj się tak delikatnie... wróć tam, gdzie stałeś. O  tak! Właśnie tu byłeś, kiedy wszedłem. A  teraz mów: czego ty szukasz w  mojej teczce? – Ja? W  twojej teczce? Też coś! Przechodziłem tędy... – Przestańcie udawać wariatów. I  oddaj, co wziąłeś! No? – Ty nas masz, Pająk, za złodziei? – oburzył się Mizera. – Zwariowałeś? Ciapciak! Powiedz mu prawdę. No, już trudno... złapał nas. – Bo miałeś mocno trzymać drzwi! – rzucił się na niego Ciapciak. – A  nie opierać się tyłkiem... – Więc to niby moja wina, tak? A  ty czemu się guzdrałeś? – Cicho! Ciapciak, podaj mi moją teczkę. Ale już! Ciapciak posłuchał. – Więc to tak... aha, jasna sprawa! – powiedział Pająk po przejrzeniu teczki; – Oczywiście, jest kartka! Czyli, że wyście nie brali niczego, tylko podrzucali. Anonimy, tak? – Jakie tam anonimy. – mruknął Ciapciak. – Przeczytaj, to się dowiesz. Tylko nie teraz, bo zaraz klasa wróci. – A  właśnie, że teraz przeczytam. I  to na głos: „Pająk! Już drugi raz Szef wzywa cię do nas. Czekamy jak zwykle około piętnastej za komórkami przy Domu Dziecka. Dzisiaj, czyli w  sobotę. To twoja ostatnia szansa. Przyjaciel.” – Pająk złożył kartkę i  schował do kieszeni. – I  ty, Ciapciak, mówisz, że to nie jest anonim? A  co to jest? – Ja nic nie mówię. – Grozicie mi znowu, tak? – krzyknął Pająk. Mizera zaczął mu tłumaczyć: – Ty zrozum, że to jest dla twojego dobra. Po prostu dajemy ci szansę, żebyś się do nas przyłączył. Już ci to raz mówiłem, wtedy u  ciebie w  domu. Ale łeb cię bolał i  guzik widocznie zrozumiałeś... Zieloni dają ci szansę... – Tylko nie łeb, wiesz? – oburzył się Pająk. – A  zrozumiałem, co chciałem. Więcej rozumiem, niż wam się wydaje. Komu jeszcze podrzuciliście taką kartkę? – Staszkowi Kozie, tobie i  Staszkowi. Tak nam kazano. – Kto kazał? – Szef! – powiedział uroczyście Ciapciak. – Kto nim jest? Ciapciak spuścił z  tonu. – Nie wiemy. Tego nie wiemy. – To jest tajemnica. Szefa zna tylko jeden starszy chłopak z  Domu Dziecka – wyjaśnił Mizera. – I  właśnie on przekazuje wszystkie polecenia. A  Szef jest tajny. – Wiesz ty co, Mizera? Przynajmniej ty byś się nie wygłupiał! W  końcu twój ojciec jest milicjantem. – Oficerem milicji. – Jeszcze lepiej – powiedział Pająk. – I  w ogóle nie mam teraz czasu z  wami gadać, bo mi się spieszy... A  tamte pierwsze kartki, w  parku, też wy podrzuciliście? – Nie. Pająk postanowił zapamiętać sobie, że zaprzeczył tylko Ciapciak. Wziął pod pachę teczką i  szybko wyszedł z  klasy. Ale na korytarzu po kilku krokach przystanął. Nie pomylił się, Mizera wybiegł za nim. Trochę speszony, że Pająk najwyraźniej na niego czeka, Mizera nie wiedział, od czego zacząć. – No, truj, bracie! – zachęcał go Pająk. – Domyślam się, że wiesz dużo więcej niż Ciapciak. – Przyjdź koniecznie dzisiaj o  piętnastej. Trzeci raz już cię nie będą prosić. I  weź ze sobą Staszka.. Przystąpcie do Zielonych. Zrozum, Pająk, że to nie jest żadna gangsterska organizacja. W  Domu Dziecka wszyscy o  niej oficjalnie wiedzą. Mój ojciec też o  tym wszystkim wie, chwytasz? – zapytał Mizera. – Tylko Szef jest tajny... – Chwytam. Co jeszcze? – Do Zielonych należy większość chłopców z  Domu Dziecka. A  ze szkoły tylko kilku. Wybranych, rozumiesz? – Michalski jest z  Domu Dziecka i  do żadnych Zielonych nie należy...– Bo odmówił. Nawet nie wiem, dlaczego. Z  nim się czasem trudno dogadać... Ale Michalski to kawał chłopa. Sam sobie da radę. A  ty, Pająk? – Ach tak... coraz więcej rozumiem. Poczekaj, sami wybrani, powiadasz. Głównie z  naszej klasy. Ci wybrani to ty, ja, mały Staszek i  Ciapciak... czyli najsłabsi w  klasie, żeby nie powiedzieć: największe ofermy. – No, nie przesadzaj! – żachnął się Mizera. – Wcale nie przesadzam. I  sam dobrze o  tym wiesz. Powiedz mi, dlaczego Zielonym tak niby zależy na mnie? Mizera nie odpowiadał. – Nie wiesz czy nie chcesz powiedzieć? – Podobno sam Szef o  ciebie dopytywał... Nie powinienem tego mówić, bo to tajemnica. Ale chcę cię przekonać, Pająk. No jak, przyjdziesz? – Tobie też zależy na tym? – Wtedy, wieczorem, przyszedłem do ciebie, bo mi kazano. Opowiedziałem ci, co mówiono na tamtym pierwszym spotkaniu, bo dostałem takie zadanie. Ale teraz... prywatnie cię namawiam. Siedzę z  tobą od piątej klasy, znam cię trochę. Pająk, przecież ty sam sobie nie dasz rady, wszyscy cię tłuką... Przyjdź do nas, chłopie. Pająk milczał przez chwilę. – Wiesz, o  czym myślę? – i  spojrzał bardzo uważnie na Mizerę. – Zapytałem przed chwilą pana Kowalika, czego właściwie chcą Zieloni i  on mi na to... – A  co tu ma do rzeczy pan Kowalik? – przerwał mu Mizera. Zdenerwował się najwyraźniej. – Ja tu się wysilam, a  ty nic nie pojmujesz i  głowę mi zawracasz jakimś nauczycielem. Co ma piernik do wiatraka? Pająk uśmiechnął się, zupełnie nieoczekiwanie dla Mizery uśmiechnął się, i  klepnął go w  ramię. – Dziękuję, że ci na mnie zależy. Jesteś równy chłop. Ale powtórz swoim Zielonym, że Pająk już nie jest sam... i  da sobie radę. Cześć! Wybiegł Pająk ze szkoły. Pędził do Rudzińskich, żeby zastać jeszcze matkę Rudego w  domu i  przekazać jej wiadomość ze szpitala. Spotkał panią Rudzińską na schodach z  małym dzieckiem na ręku. Wydzierało się tak, że Pająk musiał je dobrze przekrzykiwać, zanim matka Rudego zrozumiała, o  co chodzi. – Kręcą tylko w  głowie! – zdenerwowała się. – Najpierw mówią, żeby przyjść do szpitala około jedenastej, teraz znów, że o  trzeciej. Dlaczego tak, nie wiesz? – Pojęcia nie mam. Może nie zdążyli wypisać jakichś papierów? – A  ten znowu ryczy, jakby go ze skóry obdzierali. Już byłam w  kłopocie, co z  nim zrobić, ani jednej sąsiadki nie ma w  domu... Może to i  lepiej, że dopiero o  piętnastej, zdążę z  obiadem. Masz ty trochę czasu czy wracasz do szkoły? – Nie... to znaczy tak. Zwolnili mnie z  lekcji... Pani Rudzińska ucieszyła się wyraźnie. – To chodź do mieszkania. Posiedzisz trochę, popilnujesz tego gnojka, a  ja skoczę do sklepu... Nie bój się, on zaraz uśnie, dlatego właśnie ryczy, że chce spać. Co miał Pająk zrobić w  tej sytuacji? Wiedział, że nie ma ani chwili czasu. Powinien wracać pod szkołę, umówić chłopców na piętnastą przed szpitalem, bo wszyscy przecież sądzili, że Rudy już wrócił do domu. Powinien uprzedzić Staszka Kozę, żeby się nie przejmował kartką od Zielonych, którą znajdzie w  teczce... parę spraw miał załatwić, dobrze wiedział jakich, wszystko to sobie po drodze ułożył w  głowie, cały plan. A  teraz? – Dobrze, posiedzę trochę z  dzieckiem. Jeśli trzeba... – powiedział zrezygnowany. – Tylko czy potrafię? – Posiedzieć nie potrafisz? – uśmiechnęła się pani Rudzińska. – Przejrzysz sobie książki syna, przecież jeszcze u  nas nie byłeś. Co to, nigdy małego dziecka nie pilnowałeś? Trzeba kiedyś zacząć, przyda ci się w  życiu. Nie uważasz? I Pająk zarumienił się, zupełnie nie wiadomo dlaczego. 2. Oddziałowa pochyliła się nad rannym. Rudy obserwował uważnie każdy jej ruch. Zdenerwowany był i  wystraszony. Zdawał sobie sprawę, że to jest właśnie strach. Bał się o  chorego, było mu go żal. I  bał się tego, co się z  tym człowiekiem dzieje, co się stanie... co się może stać. – Jest bardzo źle, powinnam tu posadzić przy nim pielęgniarkę. – oddziałowa spojrzała na Rudego. – Rozumiesz? Powinnam, ale nie mam kogo. Jedna mi nie przyszła do pracy, dwie zajęte przy zabiegach. Tam u  siebie też mam robotę. Ludzi trzeba wypisać. Ten wasz stary spod ściany to łazi za mną od rana, nie wiadomo gdzie mu się tak spieszy..; i  pyskuje, co mu do głowy przyjdzie... – Siostro, ja tu posiedzę – powiedział Rudy. – Tylko co mam robić? – Chyba salową przyślę... – oddziałowa jakby nie słyszała – tak, chyba salową. I  będę tu zaglądać... Ranny poruszył się niespokojnie, majaczył coś, nagle szarpnął gwałtownie ręką raz i  drugi. – No, nie można go tak zostawić. Jeszcze bandaże pozrywa. Majaczy... albo chce coś powiedzieć. Trzeba by może... Rudziński! Leć po lekarza dyżurnego. Na salę zabiegową. Ale szybko! Rudy wybiegł. Wrócił z  lekarzem. – Co jest? – Panie doktorze... – zaczęła oddziałowa. – Rozumiem. Odprysnęły główki jednej, drugiej ampułki. Rudy odruchowo odwrócił się, ale tylko na moment. I  jeszcze jeden zastrzyk, dożylny. Lekarz wstał. – Muszę tam wracać, przerwałem opatrunek. Za godzinę powtórzymy, proszę mnie zawołać. Dokładnie za godzinę. Spróbujemy jeszcze podtrzymać... – Siostro, ja chcę przy nim zostać – powiedział Rudy, kiedy lekarz wyszedł. – Będę pilnował. Niech pani idzie do siebie. Jakby co, to będę dzwonił... jest przecież dzwonek. Lepiej ja popilnuję niż salowa, prawda? Ja go znam. I  lubię... Była już przy drzwiach, kiedy Rudy odważył się zapytać: – Czy ja bym tu nie mógł zostać w  szpitalu? Do poniedziałku? Siostro... – Prawda! Przecież ty dzisiaj wychodzisz, zupełnie zapomniałam. I  to za godzinę. Matka miała przyjść, tak? – Siostro, ja bardzo proszę... ja mu się tu przydam. Choćby jeszcze kilka godzin. Może pani zadzwoni do szkoły, poślą kogoś do mnie do domu... Oddziałowa patrzyła na niego bez słowa dziwnie uważnie, jakby zetknęli się ze sobą pierwszy raz właśnie w  tej chwili. Rudy nie spuszczał z  niej wzroku. – Tak bardzo ci na tym zależy? Naprawdę tak bardzo? – Tak. – Synku, zastanów się chwilę – powiedziała cicho. – Czy ty się nie boisz? – Bardzo się boję... – odpowiedział Rudy. Odwrócił głowę, podszedł do szeroko otwartego okna, za którym zaczynały kwitnąć kasztany, i  usiadł przy rannym. Nawet nie słyszał, kiedy oddziałowa wyszła z  Sali. Chory uspokoił się po zastrzykach, oddychał głęboko, ale nie otwierał oczu. Patrzył Rudy na niego i  myślał o  tylu różnych rzeczach, minuty płynęły powoli, bardzo powoli, z  trudem zbierały się w  kwadranse. Nigdy jeszcze, nawet podczas najtrudniejszej lekcji, nie biegł Rudemu tak wolno czas. Można tylko wtedy, kiedy obaj z  ojcem czekali na wiadomość, czy urodził się brat czy siostra i  czy mama zdrowa, może tylko wtedy było trochę podobnie. Po godzinie Rudy zadzwonił. Przyszła pielęgniarka, potem lekarz. I  znowu seria zastrzyków. I  jeszcze raz, znów za godzinę, to samo.; Ale chory przez cały ten czas nie otworzył już oczu i  nie szepnął ani jednego słowa; Raz tylko Rudemu wydało się, że chyba musi go słyszeć, bo poruszył głową i  odwrócił ją w  jego stronę, kiedy Rudy powiedział: – Panie poruczniku... jestem. Około drugiej oddziałowa przyniosła Rudemu jakąś kartkę i  usiadła przy rannym. – Zmieniam cię, teraz ja przy nim zostanę. A  ty zejdź na parter, przy izbie przyjęć poszukaj takiej wysokiej pielęgniarki. I  ona już cię wyprawi, wydadzą ci ubranie. O  trzeciej przyjdzie matka, dzwoniłam do szkoły... Rudy nie wychodził. Czekał przecież na ten moment, myślał o  nim wiele razy, ale teraz i  dało mu się to jakby zbyt proste. Zwyczajnie odwrócić się i  wyjść, zostawić ich tutaj, zamknąć po prostu za sobą drzwi? – Idź już. Zrobiłeś swoje, Rudy. Nic mu już nie pomożesz, ani mnie. Tylko nie mów do widzenia. Pamiętaj! – Dlaczego? – Taki przesąd szpitalny, może głupi. Ale nie mów. Po co? – Tak – powiedział Rudy. Spojrzał na oddziałową, na rannego, który leżał nieprzytomny, spojrzał na swoje łóżko. – No, tak. Po co? To... to cześć, panie poruczniku! Wyszedł. 3. Pająk był zupełnie bezradny i  ze złości prawie chciało mu się płakać. Walka z  małym, który nosił dźwięczne imię Robert, była bezkompromisowa i  przybierała coraz to inne formy. Ale przegrany był zawsze Pająk. Zaczęło się niewinnie. Pani Rudzińska szybko rozebrała dziecko, położyła do łóżka i  widać było wyraźnie, że małemu kleją się oczy. Pająk dostał szklankę kompotu i  usiadł sobie wygodnie w  foteli ku przy oknie. Został sam. Rozglądał się po pokoju, odczytywał tytuły książek, którymi zapełniony był duży regał. Jedną półkę zajmowały książki o  wojnie, powieści, jakieś grube albumy i  cienkie zeszyty serii „tygrysów”. Prawie żadnej z  tych książek Pająk nie znał. Ciekawe – myślał – czy to książki Rudego, czy jego ojca? Poproszę kiedy Rudego, żeby mi którąś z  nich pożyczył... Na najwyższej półce stały encyklopedie, najróżniejsze, aż się Pająk zdziwił, że takie w  ogóle istnieją. Zainteresowała go encyklopedia zdrowia. Może piszą coś o  bólach głowy – pomyślał – poszukamy. Tylko jak? Na „b”, czy na „g”? Wstał, sięgnął po książkę i  odruchowo spojrzał na dziecko. Mały siedział na łóżku i  gapił się na Pająka. – Śpij! – powiedział Pająk. – Czego chcesz? Powiedz, dlaczego nie śpisz, co? Rozmowa była nieco utrudniona, bo jednostronna. Mały nie umiał jeszcze mówić. Ale płakać umiał, i  to nieźle. Może mu trzeba coś poczytać? – przyszło Pająkowi do głowy. – Chyba wszystko jedno co, bo i  tak niczego nie zrozumie. Usiadł więc Pająk przy dziecku, otworzył na chybił – trafił encyklopedię zdrowia i  zaczął głośno czytać. Mały przestał płakać. Ale po paru zdaniach Pająk zorientował się, że czyta o  pasożytach, tasiemcach i  innych soliterach... brzydziło go to, przerzucił parę kartek, zabrał się do chorób gardła. Brygidka choruje często na anginy – przypomniał sobie. – Dobrze coś o  tym wiedzieć. Mały zaczął płakać. Początkowo Pająk nie zwracał na to uwagi, ale wreszcie zdenerwował się, zamknął z  trzaskiem książkę. – O  różnych świństwach, soliterach, to słuchałeś, a  o anginie nie chcesz? – powiedział. – Głupi jesteś jak but. I  nie złość mnie! Podszedł Pająk do otwartego okna, zaczął wyglądać. Mały ryczał coraz głośniej. Odwrócił się więc Pająk i  pokazał mu język, raz i  drugi... dziecko przestało płakać. Ciekawe – pomyślał Pająk. I  zaczął robić eksperymenty. Po dłuższej chwili ustalił, że mały najbardziej interesuje się nim, to znaczy Pająkiem, pokazującym język i  robiącym różne głupie miny. Drugim w  kolejności najskuteczniejszym sposobem było bębnienie palcami o  krzesło. Mijały kwadranse, Pająka rozbolały już palce od bębnienia, znudziło go również robienie głupich min. Więc przestał. A  mały w  ryk. – Zrozum, człowieku – tłumaczył mu Pająk – już mi język wysechł od pokazywania. Ja nie jestem pies. Pies, rozumiesz, co to jest pies? Hau, hau... Dziecko wyraźnie ożywiło się, przestało płakać. Lubi, bałwan, zwierzęta – ucieszył się Pająk. Usiadł na oknie i  na przemian trochę szczekał, trochę miauczał... kiedy doszedł do udawania barana, mały zaczął się śmiać, co Pająk słusznie uznał za swój sukces. Ale przedwcześnie. Bo prawie równocześnie ze śmiechem małego usłyszał z  ulicy gwizd. Odwrócił się i  wyjrzał. Przed domem stał Rysiek Pustecki z  zadartą głową i  bardzo dziwnym wyrazem twarzy. – Co ci jest? – zapytał głośno Pustecki. Pająk trochę się speszył, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. – A  co ma być? Nic. Czemu nie byłeś w  szkole? – Nie zagaduj! Dlaczego beczysz jak koza? Coś cię boli? – Nie koza, tylko, baran! – sprostował Pająk. – Koza! – upierał się Pustecki. – Albo cap. Stary cap. Może cię boli głowa? – Sam jesteś cap! Nie odróżniasz kozy od barana? Mały zaczął płakać. Więc Pająk odwrócił się do niego na moment, cicho zamiauczał i  wrócił do rozmowy z  Pusteckim. Mały znowu w  płacz. Pająk zaszczekał... Co powiedział parę słów do stojącego przed domem Pusteckiego, musiał odwracać się na chwilę, zabawić dziecko – i  tak w  kółko. „Więc meczał, buczał, mruczał, a  Rysiek Pustecki coraz bardziej przejęty wcale nie zamierzał odchodzić, mały nie zamierzał spać, a  Pająk najchętniej udusiłby jednego z  drugim. – Pająk! A  ogólnie jak się czujesz? – dopytywał Pustecki. – I  nie denerwuj się, chłopie. Nie będę się sprzeczał. Baran to baran, niech ci będzie. Tylko zejdź z  okna. Może ja po kogoś pójdę, co? – A  idź do diabła! – krzyknął Pająk. I  w tym momencie przyszło mu do głowy, że można Pusteckiego do czegoś wykorzystać. Więc wrzasnął: – Nie! Poczekaj... – Dobrze, Pająk – odpowiedział łagodnie Pustecki. – Nie pójdę do diabła, czego się złościsz? I  nie wychylaj się... A  gdzie mam iść? – Leć pod szkołę, powiedz Grubemu, że Rudy wychodzi ze szpitala o  trzeciej. I  przyślij mi tu Irkę Witwicką... a  zresztą – i  Pająk machnął ręką, uświadomił sobie, że przecież Pustecki i  tak nie pójdzie do szkoły, skoro jest na wagarach – a  zresztą nigdzie nie chodź. I  daj mi święty spokój! Zeskoczył Pająk z  okna, zniknął Pustecki emu z  oczu i  skoncentrował się na małym. Postanowił mu coś zaśpiewać. Potem powiedział wiersz. I  wrócił do naśladowania zwierząt. Zupełnie sobie nie zdawał sprawy, że Rysiek wciąż stoi przed domem, prawie wszystko słyszy i  coraz bardziej jest tym przejęty. 4. Siódma c  wychodziła ze szkoły jak zwykle ostatnio małymi grupkami. To już nie te czasy, kiedy dwudziestu kilku piłkarzy, roztrącając wszystkich na schodach, całą rozwrzeszczaną bandą wypadało zaraz po lekcjach na boisko, a  reszta klasy pojedynczo i  spokojnie rozchodziła się do domów. Zenek Gazda szedł z  Grubym i  Michalskim. Przy boisku przystanęli, bo Michalski powiedział nagle: – Poczekajcie! Coś mnie gryzie! – Co? – spytał Gruby. – Podrap się – poradził Zenek. – Gdzie się zapodział Staszek? Kto widział? – Staszek Koza cię gryzie? Zatrzymali go na korytarzu Ciapciak i  Mizera. Zaraz tu chyba będzie... – To poczekajmy na niego. – Dobra – powiedział Gruby dość obojętnie. – Możemy poczekać... Nie najlepszy dzień miał dziś Gruby. A  prawdę mówiąc, już od paru dni czuł, że coś jest nie tak, tylko właściwie nie wiedział, co jest i  jak. Chyba chodziło mu o  Irkę, raczej na pewno o  nią, ale nie potrafił ani jej, ani sam sobie uświadomić, o  co mu idzie. Bo Irka Witwicka była teraz ciągle z  Brygidką, razem siedziały w  klasie, razem przychodziły i  wychodziły ze szkoły. Prawie nigdy Irka nie była sama i  Gruby nie miał okazji, żeby z  nią pogadać, w  ogóle coraz mniej ją widział. Ale przecież Brygidka to nie chłopak, więc niby o  co tu mieć do Irki żal? A  jednak Gruby z  dnia na dzień coraz bardziej markotniał, coraz częściej myślał o  Irce i  to też jakby go złościło. Wszystko go na przemian złościło albo nie obchodziło nic a  nic. – Wajnerty rozbierają się, będą sobie grać. A  my? – mruknął Zenek Gazda patrząc na boisko. – Nawet już nie pamiętam, kiedy ostatni raz grałem w  piłkę... – No i  co z  tego? Dokładnie dwa tygodnie temu grałeś – odpowiedział mu Gruby. – Dziś rocznica tamtego meczu. – Tygodnica – poprawił Michalski. – Dwutygodnica! – powiedział Gazda i  pokiwał głową. – Kawał czasu... Skarpą przechodziła Brygidka z  Irką. Gruby zagapił się na nie. Znowu razem – pomyślał. – O  czym one gadają? – O  czym w  ogóle dziewczyny mogą ze sobą bez przerwy rozmawiać? Zanim Gruby zorientował się, że to pytanie zadał głośno, spostrzegł wlepione w  siebie oczy bardzo zdumionego Zenka Gazdy i  usłyszał filozoficzną odpowiedź Michalski ego: – Nigdy się, bracie, tego nie dowiesz. Nawet nie próbuj. Sypnąłem się, zaczynam gadać na głos sam do siebie – pomyślał Gruby i  ogarnęła go taka złość na siebie, na cały świat i  na Irkę Witwicka, że wrzasnął nagle: – Irka! Dziewczęta zatrzymały się, trzeba więc było coś powiedzieć. – Gdzie wy idziecie? Co robisz po południu? – Pójdziemy do szpitala, do mamy Brygidki! – odkrzyknęła Witwicka. I  po chwili: – Chciałeś czegoś? – Odpowiedz jej... – mruknął Gazda, stukając Grubego łokciem. – Przecież czekają... Ale Gruby milczał. :– Chciał iść z  tobą do kina! – powiedział głośno Michalski, odsuwając się od Grubego na bezpieczną odległość. – Gdzie? – Irka nie dosłyszała. – Do kina! – krzyknął Zenek Gazda. – To niech po mnie przyjdzie... – odpowiedziała Irka, odwróciła się i  odeszły. – Nikt was nie prosił... – wymamrotał Gruby zadziwiająco spokojnie, choć czuł, że robi się czerwony. – Nie musicie się wtrącać. Ani pomagać... – Fakt. Nie musimy. W  ogóle nie ma o  czym mówić – podsumował Zenek, odwrócił się, mrugnął do Michalski ego i  powiedział: – Leci nasz Niewysoki! Gna, jakby mu motorek wstawili. Ale nie w  naszą stronę... – Hej! – zawołał Michalski. – Mały, sam tu! Do mnie! Staszek Koza dosłyszał, zakręcił w  miejscu i  podbiegł do nich zdyszany. – Co to znaczy „sam tu”? Co znaczy „do mnie”? Jak nie przestaniesz mnie obrażać, to zobaczysz, jak cię kiedy naleję! – Taki niby jesteś bystrzak, a  nie znasz staropolskich zawołań. Oj, Niewysoki, co ja z  tobą mam za życie! – powiedział Michalski. – A  jak mi jeszcze raz zginiesz w  tłumie i  będziemy musieli na ciebie czekać, to cię rozłożą na czynniki pierwsze. Gdzieś to był? – Co to właściwie znaczy na czynniki pierwsze? No? – podskakiwał Staszek. – Znowu mnie obrażasz? – To znaczy: ręka, noga, głowa... w  twoim wypadku głowa nie, bo się nie liczy, a  więc druga ręka, druga noga, wszystko osobno. Odciągnij go, Zenek, bo mnie denerwuje. A  „sam tu” znaczyło, żebyś bałwanie przybiegł tu sam. Jasne? – rozzłościł się Michalski. – Przecież byłem sam! – Byłeś podobno z  Mizerą i  Ciapciakiem... – A  właśnie!– krzyknął Staszek Koza. – Zupełnie zapomniałem, boście mnie zagadali. Ale draka! Wszystko zależy teraz ode mnie! Słyszycie? Tylko ode mnie! – Niby co zależy? – spytał obojętnie Gruby. – Mów po ludzku. – Wszystko! I Staszek Koza zaczął im opowiadać. O  kartce z zaproszeniem na spotkanie Zielonych i  o rozmowie z  Ciapciakiem i  Mizerą. Jak zwykle wszystko trochę przejaskrawił, tu i  tam przesadził, bardzo był przejęty i  czuł się ogromnie ważny. – Jeśli dobrze zrozumiałem to, co on tu zabełkotał – powiedział po chwili Gruby, kiedy Staszek urwał na moment, bo zabrakło mu oddechu – więc jeśli zrozumiałem, to on nas wszystkich w  coś wrobił. Albo usiłuje... – Bardzo dobrze zrozumiałeś! – ucieszył się Koza. – Właśnie tak. Wrobiłem was. Wszystko zależy ode mnie! Tak im powiedziałem. – Głupi jesteś. Ja mam to wszystko w  nosie – mruknął Zenek Gazda. – Te wasze kartki, anonimy czy nie anonimy, Zielonych czy Niebieskich i  w ogóle... Nic mnie to nie obchodzi. Bez Rudego na nic się nie zdecyduję. Przecież widzisz, że nawet w  piłkę nie gram od dwóch tygodni. Czekam na Rudego i  już. – Ja też. A  zresztą ani Zenka, ani mnie oni nie zapraszają – powiedział Gruby. – A  tym bardziej nie mówią nic o  Rudym... Michalski był innego zdania. – Poczekajcie, spokojnie. Cała rzecz w  tym, czy Mizera i  Ciapciak... – Ciapciak się nie liczy – przerwał Staszek Koza. – Tylko Mizera prowadził rozmowę. Ciapciak stał z  głupią miną. – Dobrze. Więc jeżeli Mizera przekaże Zielonym te warunki, które postawił im Staszek, jeśli oni je przyjmą... wtedy moglibyśmy ewentualnie do nich przystąpić. – Ja powiedziałem tak: namówię Pająka i  przystąpimy do was obydwaj. Wszystko zależy ode mnie. Bo jeśli ja, to przystąpi również Michalski. On dotychczas nie chciał właśnie dlatego, że mnie tam nie ma. To już trzech. Ale wy za to zaprosicie jeszcze trzech: Rudego, Zenka i  Grubego. Jeśli nie chcecie, to i  nasza trójka nie przystępuje. A  więc: albo cała szóstka, albo nikt. Dobrze powiedziałem? Staszek Koza wcale nie czekał na pochwały. Dumny był z  siebie tak bardzo, że aż wydawał się o  parę centymetrów wyższy; o  trzy albo nawet o  pięć. – Właściwie to nikt cię do takich rozmów nie upoważnił... – Oczywiście, że nikt! – przerwał Zenkowi Staszek. – Ja to wszystko sam z  siebie! To był mój największy błysk od... od zawsze. W  ogóle największy. Wspaniale to załatwiłem. Mizera tylko kiwał głową, że rozumie i  przekaże komu trzeba. A  Ciapciak sterczał jak słup. Z  otwartą gębą... to znaczy, słupy niby nie mają gęby, ale Ciapciak miał. Bardzo głupią. No więc? Jak będzie? I  co robimy? Żeby jeszcze ten cholerny Pająk tu był, moglibyśmy razem zdecydować... – O! – krzyknął Michalski. – Właśnie to! – Co? – zapytali chórem. – Właśnie to mnie gryzie od wyjścia ze szkoły! Przez cały czas nie wiedziałem co, ale teraz już wiem. Właśnie to: gdzie jest Pająk? Chłopcy popatrzyli po sobie. – Rzeczywiście... – mruknął Gruby. – Jak poszedł po klasówce do dyrektora, to ślad po nim zaginął. Ja też czułem, że coś się stało... Ty masz rację, Michalski. On przepadł na dużej przerwie. Już go potem nie widziałem. – Może go zamknęli? Albo porwali? – poddał Koza. – Kto? – A  skąd mogę wiedzieć? – Wajnerty grają sobie spokojnie w  piłkę... – powiedział Zenek patrząc na boisko. – Źle grają, ale grają. Oni mu nic nie mogli zrobić. – No, więc co się stało z  Pająkiem? – Mogę błysnąć? – spytał Staszek Koza. – Błyskaj – pozwolił mu Michalski – ale z  sensem i  szybko! – Kiedy Pająk jest, to prawie go nie widać. Ale kiedy go nie ma, to widać, że go nie ma. Coś w  tym jest. Biedny Pajączek... Pierwszy opanował się Gruby, wzruszył ramionami i  powiedział: – Bądźcie rozsądni, bo was już zaczyna nosić. Przecież dyrektor szkoły Pająka nie porwał. Nie wiemy, gdzie Pająk jest, ale niczego tu nie wymyślimy. Czyli trzeba się rozejść..: – A  co z  Zielonymi? Spotkanie jest dziś o  piętnastej. Mam iść? – spytał Koza. – Idźcie obaj z  Michalskim. Ale ty, Michalski, sam się mądrze rozejrzyj, o  co tym Zielonym właściwie chodzi. Niewysokiego nie dopuszczaj do żadnych dyskusji! – powiedział Zenek. – I  żadnych zobowiązań w  naszym imieniu, dopóki nie wróci Rudy. Musi być przy tym Rudy, Pająk i... i  w ogóle. – Dobra – zgodził się Michalski. – Załatwione. Staszek Koza milczał z  ponurą miną. Czuł się urażony, ale milczał dumnie. I  tak wszystko zależy ode mnie – z  uporem powtarzał sobie w  duchu. – Niech tam mówią, co chcą, a  ja wiem swoje. – Pójdziemy wieczorem do Rudego? Pewno się nudzi cały dzień w  domu. Gruby, pójdziemy? – spytał Zenek. – Przecież posłaliście mnie z  Irką do kina... – Zupełnie zapomniałem! Szkoda... no, to płyniemy na obiad, nie ma co tu sterczeć. Rozeszli się w  różne strony dość szybko, od razu po wyjściu na ulicę. I  dlatego Rysiek Pustecki nie spotkał żadnego z  nich. Bo Rysiek, który tego dnia wagarował, nie mógł tak sobie, zwyczajnie, przyjść pod szkołę, wejść przez bramę i  paradować po dziedzińcu. Dostał się na boisko szkolne przez dziurę w  płocie i  przyczaił na chwilę w  krzakach, żeby rozejrzeć się w  sytuacji. Była dość jasna. Dziedziniec pusty, jak to po lekcjach. Tylko na boisku kręcili się z  piłką Wajnert, Furdała i  paru piłkarzy z  dawnego, a  właściwie z  niedawnego „Wichru”, drużyny jeszcze dwa tygodnie temu konkurencyjnej dla „Huraganu” Zenka Gazdy, a  teraz już zupełnie bezkonkurencyjnej, bo „Huragan” się rozleciał, a  „Wicher” ledwo trzymał. Pustecki zdecydował się wyjść na boisko. – Jurek! – zawołał. – Chodź szybko. Ważna sprawa! Wajnert zszedł z  boiska, a  za nim jak cień Edek Furdała. – Co jest? – zapytał Wajnert. – Chcesz zagrać? Rysiek rozejrzał się i  ściszył głos: – Głupia sprawa... jakby to powiedzieć. Chodźcie bliżej. No, najkrócej mówiąc, Pająk zwariował! – Coś ty? – Jak to zwariował? Co robi? – dopytywał Edek – I  gdzie? – W  jakimś mieszkaniu na osiedlu, nawet nie wiem, kto tam mieszka. Na Parkowej. – Pająk mieszka na Mickiewicza. A  na Parkowej… – zaczął zastanawiać się Wajnert – na Parkowej parę osób z  klasy mieszka, Na przykład ja! Chyba nie chcesz powiedzieć. – Nie! Nie bój się – przerwał mu Pustecki – nie u  ciebie zwariował. Ale nie wiem u  kogo. Siedzi w  oknie na pierwszym piętrze... chyba może wypaść, nie? – Albo wyskoczyć – powiedział Furdała. – Nie wygłupiajcie się obydwaj! – zgasił ich Wajnert. – Skąd wiesz, że zwariował? Pustecki powtórzył to wszystko, czego był świadkiem, i  to, co sobie sam wymyślił. Razem wyglądało to dość dziwnie i  niepokojąco. Na Edku Furdale zrobiło wrażenie, ale Wajnert machnął ręką i  powiedział: – Jeśli nawet zwariował, to co? Wyleczą go. Teraz nie takich jak Pająk można wyleczyć. Gramy dalej... – Może on zwariował od tej odwagi, co mu ostatnio uderzyła do głowy? – powiedział Furdała. – Bardzo się przecież zmienił. Pamiętasz, Jurek, jak cię straszył Rudym, kiedy wyjdzie ze szpitala? – Przypomniałeś mi! Jedyne rozsądne zdanie, jakie Pająk do mnie z  tego okna powiedział, było o  Rudym. Żebym dał znać Grubemu, że Rudy wychodzi ze szpitala dopiero o  piętnastej... – I  dałeś znać? – zainteresował się Wajnert. – Nie? To bardzo dobrze... wiecie co? Mam myśl! – Jaką? – Jak zwykle. Bardzo dobrą! – odpowiedział Jurek Wajnert i  roześmiał się głośno. I w  taki sposób około piętnastej przed szpitalem doszło do przedziwnego spotkania. Irka Witwicka, która szła właśnie z  Brygidką w  odwiedziny do jej mamy, bardzo się zdenerwowała nie mogąc pojąć, dlaczego na Rudego czeka Wajnert, Furdała i  Pustecki, jakby to właśnie oni byli jego najlepszymi kolegami. A  pani Rudzińska dziwiła się, że sympatyczny, młody nauczyciel, który tak serdecznie przywitał się z  jej rodzonym synem, zamiast mówić coś do rzeczy, powtarza w  kółko, trochę jakby od rzeczy: – Nic z  tego wszystkiego nie rozumiem. A  ty, Rudy? Absolutnie nic, arii w  ząb! Bo przed szpitalem był również pan Kowalik, przekonany, że umówił się, może nie wprost, ale jednak umówił się tutaj z  Pająkiem i  zupełnie innymi chłopcami niż ci, którzy po Rudego przyszli. 5. Wzgórza kamionek górowały nad całym Borzechowem. Dla chłopców z  miasta były to prawdziwe góry, tym prawdziwsze, że innych nie było w  całej okolicy. W  niektórych miejscach łagodne zbocza porośnięte gęstą trawą, macierzanką i  wrzosem – późnym latem i  jesienią, w  zachodzącym słońcu – miały czasem dziwny, jakby liliowy kolor. Zimą można tu było jeździć na nartach, wcale nie tak sobie zwyczajnie z  góry w  dół, jak z  byle pagórka, ale długimi trasami, które przecinały wąwozy, czasem nagle urywały się, dając okazje do skoków, i  szerokim łukiem prowadziły aż do ulicy Polnej, do pierwszych domów miasta. W innych miejscach kamionki były urwiste i  groźne, aż nieprzyjemnie było spojrzeć w  kilkumetrowe kamieniste przepaście, w  które coraz to osuwały się drobne odłamki wapiennych skał. Już dawno nie wydobywano tutaj wapienia, ale całe te rozległe wzgórza, zryte ze wszystkich stron podczas tych stu, a  może i  dwustu lat, kiedy łupano tu wapienne bloki, wyglądały trochę jak Góry Skaliste, trochę jak bieszczadzkie połoniny, bo wszystko zależało od tego, co kto chciał w  nich zobaczyć. Teraz, późną wiosną, kamionki były białe w  pełnym słońcu, zielone i  właśnie białe od stokrotek i  wapiennych skał odbijających światło, aż raziło w  oczy. A  w dole przed sobą Rudy widział całe miasto, które stało tutaj na wapieniu i  węglu, otoczone szybami wyciągowymi kopalń i  kominami, w  zieleni niezliczonych ogródków i  rozległego, zapuszczonego parku. Siedział Rudy na najwyższym wzgórzu, patrzył na to wszystko, co dało się wokół dostrzec, i  myślał o  tym, czego niby nie widać, ale i  trudno nie zauważyć, bo przecież dzieje się i  jest. Choć nie dokoła, ale gdzieś tam w  człowieku, w  środku. Albo między nim a  innymi ludźmi, choćby nie było ich obok, choćby nawet nigdy się ich na oczy nie widziało. Niełatwo myśleć o  takich sprawach, ale kiedy już raz się zacznie i  człowiek po raz pierwszy spojrzy na siebie wśród innych – tym dziwnym spojrzeniem od środka, które potrafi połączyć nawet sto słów, sto spraw i  gestów w  jedną myśl, własną – nigdy już nie będzie zupełnie taki sam, jaki był zaledwie przed chwilą. Rudy wiedział już, zrozumiał, że pewno nie potrafi przekazać nikomu tego, co czuje, bo nie wszystko można innym opowiedzieć, nawet sobie samemu trudno. Ale można, chyba można starać się być sobą i  robić to, o  czym się wie, że koniecznie trzeba to zrobić. Dla siebie? Nie. W  ogóle, po prostu trzeba. Dlaczego? Bo tak. Rudy wstał, rozejrzał się uważnie. Widział chłopców pojedynczo wdrapujących się na wzgórza, oni siebie nie widzieli nawzajem, każdy szedł od innej strony, z  innego punktu miasta. Dziwnie to trochę wyglądało, schodzili się w  jedno miejsce, a  każdy jeszcze szedł sam... chociaż dlaczego właściwie dziwnie? Jeden wcześniej, drugi trochę później, ale przecież za chwilę będą razem. – Hej, hej! – zawołał Rudy. – Tutaj! Ale i  tak go widzieli. – Aleś miejsce wydumał... – wykrztusił Pająk, który wdrapał się pierwszy na wzgórze. – Kolana mi weszły w  tyłek albo i  wyżej. Tak się tu czołgam i  myślę sobie, że właściwie przecież powinienem tu lekko przyfrunąć, unoszony wiatrem... – Jak balon? – uśmiechnął się Rudy. – Nie jak, tylko jako balon. Przecież takiego balona, jakiego ja z  siebie zrobiłem wczoraj, trudno znaleźć. – Kiedy mama nam to opowiadała, ojciec dostał czkawki ze śmiechu – powiedział Rudy – i  na twoje konto wyskoczył jeszcze wieczorem na piwo, żeby czkawkę zwalczyć, jak twierdził... Podszedł Gruby i  usłyszał ostatnie zdanie. Wysapał z  trudem: – Słuchajcie... to prawda, że Pająka dziecko uśpiło? Czy Zenek zmyśla? – Uśpiło, uśpiło... – przedrzeźniał Pająk. – Ciebie też by uśpiło. Czy ty wiesz, jaka to twarda bestia? Załamałem się kondycyjnie... Ale jego też załatwiłem! – To prawda – przyznał Rudy. – Mama mówi, że kiedy wróciła ze sklepu po godzinie... – Akurat! Najmniej dwie godziny minęło! – oburzył się Pająk. – Niech ci będzie, że dwie. Więc kiedy wróciła, zastała ich obu twardo śpiących na łóżku, przytulonych do siebie. Z  tym, że dziecko się zesikało, a  Pająk jednak nie... – No już, wystarczy! – powiedział Pająk. – Koniec na ten temat. Mogę się jeszcze kiedyś wynająć do pilnowania dziecka, ale nieprędko. A  taki miałem wczoraj dobry plan! Chciałem was wszystkich zebrać pod szpitalem i... w  ogóle. E  tam, szkoda gadać. Ale kiedy mnie twoja mama obudziła, to się na odmianę załamałem nerwowo, poszedłem na obiad i  już potem wstydziłem się iść do ciebie... Twojej mamy to będę teraz unikał przez rok! – Nie wygłupiaj się, przecież to wszystko żarty. Musisz przychodzić do mnie, bo dziecko już za tobą tęskni. Dzisiaj rano, ledwo oczy otworzył, wołał „hau, hau”... – To on w  ogóle umie mówić? – zdziwił się Pająk. – No to wczoraj udawał łobuz, że nie umie. – Bo i  nie umie mówić – roześmiał się Gruby – ale szczekać widocznie już go nauczyłeś! Na wzgórze wdrapał się Zenek Gazda i  lekko wbiegł wcale nie zmęczony Staszek Koza. Popatrzyli na niego z  podziwem. – Niewysokiemu to dobrze – powiedział Gruby – skacze jak pchła! – Cofnij to słowo – uśmiechnął się Staszek, sięgnął do kieszeni, wyjął kilka gum do żucia, poczęstował chłopców z  wyjątkiem Grubego – no, niedźwiedziu, cofasz? – Nie jesteś pchła, jesteś małpa – pospieszył z  zapewnieniem Gruby, wziął gumę, rozwinął. – Tylko na drugi raz bardzo proszę, żeby były również miętowe. Co to za święto? – Rodzina uznała, że mam imieniny... O, Michalski wreszcie idzie. Czemu się spóźniasz? – Musiałem się zwolnić, a  u nas to nie zawsze takie proste. Pamiętajcie, że to jednak jest Dom Dziecka, nie może każdy łazić, gdzie mu się podoba... Dopiero pan Kowalik mnie zwolnił. Ale... – Pan Kowalik? – zdziwił się Pająk. – A  co on u  was robi? – Pracuje. Nie wiedziałeś, że on jest wychowawcą w  Domu Dziecka? A  właściwie zastępcą naszego dyrektora. W  szkole uczy tylko parę godzin w  tygodniu, w  ósmych klasach, chyba fizyki uczy..– Wczoraj czekał na mnie pod szpitalem – powiedział Rudy. – Pytał o  Pająka, bardzo był zdziwiony, że was nie ma. – No właśnie, chciałem wam powiedzieć... – ożywił się Michalski. – Co ty, Pająk, masz z  nim wspólnego? To twój wujek czy co? Ja do niego, że, panie dyrektorze, umówiłem się z  kolegami z  klasy... a  on mi przerywa, powiada, że mogę wyjść na dwie godziny i  mówi: pozdrów Pająka. Zbaraniałem zupełnie, skąd on mógł wiedzieć, że się z  tobą spotkam? Siedzi nas? – Ciekawe! – uśmiechnął się Pająk. – Ale nie śledzi. Dziękuję za pozdrowienia... – Panowie – wyrwał się Staszek Koza – skończcie już z  tym panem Kowalikiem, bo szkoda czasu. I  zaczynajmy! Ale usiądźcie, bo sterczycie jak na weselu. Co robimy, jeśli chodzi o  Zielonych? Przyjęli moje... to znaczy nasze warunki, powiedzieli, że możemy zgłosić się wszyscy, całą szóstką. Planują wycieczki, Michalski dowiedział się, że Dom Dziecka kupił im namioty, mają różne plany... Wszystko nam powiedzą, kiedy do nich przystąpimy. A  tak to nie chcą. Mnie się nawet to podoba, że mają swoje tajemnice... Chłopcy słuchali go uważnie, ale Staszek nagle urwał i  spojrzał na Rudego. – Co? – zapytał. – Co się stało? – Nic. Mów dalej... – Poruszyłeś się jakoś tak, kiedy powiedziałem, że mają tajemnice... Nie lubisz tajemnic? Rudy milczał. Nie mógł się zdecydować. Widział, że mają ochotę iść do Zielonych, że czekają właściwie tylko na jego słowo. Powiedzieć: idźcie, ja zostanę sam, bo mam swoje sprawy, swoją własną tajemnicę? – Rudy, mów coś. Dziwny jakiś jesteś – powiedział Pająk. – Coś cię gryzie? – On się chyba zmienił w  tym szpitalu... – zaczął Zenek i  zawahał się, zawiesił głos, w  tym właśnie momencie przyszło mu coś do głowy, nowa myśl, która go zaskoczyła. I okazuje się, że nie tylko jemu przyszła ta myśl. Bo Gruby pokiwał głową i  dokończył za niego. A  inni też nie zaprzeczyli. – Wszyscyśmy się jakoś zmienili. Nie uważacie? – To może nie my, tylko coś się zmieniło między nami. Ja tak myślę... – powiedział Pająk. – Musicie przyznać, że coś jest inaczej. – Może to wiosna? – spytał Staszek Koza. – Nie? – Zawracanie głowy! – zgasił go Michalski. – Mało to wiosen już było? I  co? I  nic. – Ty masz rację – przyznał Pająk. – To nie wiosna. – A  co? – Może się starzejemy? – poddał Staszek. – Bardzo możliwe. Rudy, jak myślisz? I  powiedzcie wreszcie, co z  tymi Zielonymi? Rudy milczał. Pomyślał o  poruczniku. Widział go teraz tak dokładnie, jak wczoraj, kiedy przed wyjściem z  sali szpitalnej powiedział – przecież chyba nie do niego, bo ranny był nieprzytomny, więc do kogo – do siebie samego powiedział: cześć, panie poruczniku? A  potem wyszedł i  po prostu zamknął za sobą drzwi... – Chłopcy... – zaczął Rudy – chłopcy, posłuchajcie mnie. To trochę potrwa. Ale posłuchajcie uważnie, dobrze? Cała frontowa historia sztandaru i  ludzi, którzy się z  nim zetknęli tamtego września sprzed trzydziestu paru lat, jeszcze raz ożyła. Rudy opowiadał, jak umiał najdokładniej, to wszystko, co sam usłyszał. Ale była to już jakby nieco inna historia, bo nigdy dwa razy nie opowie się. niczego tak samo. Rudy opowiedział im wszystko tak, jak on to zobaczył tamtej nocy szpitalnej. A  każdy z  chłopców też po swojemu to teraz słyszał... I  cała ta zwykła – niezwykła sprawa rosła, przybliżała się z  odległych lat, bogatsza jakby o  każdego człowieka, który zetknął się z  tym sztandarem przechodzącym z  rąk do rąk. – Wiem trochę więcej, niż wam opowiedziałem, ale tylko trochę – powiedział Rudy. – Ważne jest, że sztandaru Niemcy nie zdobyli i  został potem z  leśniczówki wywieziony podczas wojny. Ale najważniejsze, że nie odnalazł się do dziś. A  ostatni ślad urywa się właśnie tutaj... w  Borzechowie, u  nas. Rudy wstał. – Nie gniewajcie się na mnie. Idźcie do Zielonych, na pewno to ciekawsze niż kopanie całymi dniami piłki z  Wajnertem i  Furdałą... Idźcie, jeśli chcecie. Ale ja mam swoją sprawę. Naprawdę, nie gniewajcie się. I  nie mówcie nikomu tego, co wam opowiedziałem. Powoli ruszył przed siebie łagodnym zboczem w  stronę miasta. – Rudy! – krzyknął Pająk, – Co to właściwie znaczy, że ślad urwał się tutaj? Gdzie tutaj? I  co ty chcesz zrobić? Przystanął Rudy i  nie odwracając się do nich zatoczył ręką łuk obejmujący cały Borzechów, który mieli przed sobą. – Tu, w  mieście, był ten sztandar. Na pewno tu był. Właśnie u  nas! I  może do dziś jest tu gdzieś schowany. Będę go szukał. Chłopcy, ją naprawdę muszę ten sztandar znaleźć. Rozumiecie? Muszę! – Rudy! Sam będziesz szukał? – zawołał Zenek i  zerwał się, popatrzył na chłopców: – A  my co? Rudy schodził powoli ze wzgórza kamionek, dochodziło południe, robił się straszliwy upał. Więc to gdzieś tutaj? Mieli przed sobą całe miasto, niby tak dobrze znajome, ale teraz „już jakby inne”. Gdzieś tu przecież, prawie w  zasięgu ręki, może właśnie w  tej chwili widzą to miejsce... gdzieś obok, może bardzo blisko, schowany jest tamten wojskowy sztandar. A  oni znaleźli się nagle w  środku tej nie zakończonej sprawy wojennej, tajemnicy, którą Rudy wyniósł ze szpitala. Czy mogliby teraz pójść do Zielonych I  zostawić Rudego sam na sam z  jego decyzją szukania sztandaru? Chłopcy wstali bez słowa, jeden po drugim. Rudy zatrzymał się i  obejrzał za nimi. Czekał...