ANDRIEJ BAŁABUCHA Grabarz 1. - Za godzinę. Odpowiada? - Całkowicie - odrzekł Kostin. - Dziękuję ci, Boria. Boll wyłączając się pokręcił gwałtownie gałką radiową. W istocie nie nadto się zdziwił natychmiastowemu wezwaniu go, choć właśnie teraz, kiedy „Syrrusa” poddano profilaktyce, było to bardziej niż dziwne. Me chciało mu się wstawać, położyli się wczoraj bardzo późno. Ale niech tam. Poderwawszy się usiadł, spuścił nogi na podłogę i utonął stopami w miękkim, łaskoczącym meszku. Tę podłogę Różena zrobiła sama. Przedtem, pamięta, była inna - szara, elastyczna... jakże ją... A ta jak się nazywa? Trzeba będzie spytać... Boll wykonał ćwiczenia gimnastyczne - uproszczony cykl relaksowy, wezwał inimobil i nawet zdążył naprędce przegryźć, nim jego przeciągły sygnał rozległ się pod oknami. Po półgodzinie już opuścił windę i przeszedłszy długi korytarz, którego sklepiony sufit przypominał sufit statku, znalazł się przed gabinetem koordynatora Ksenijskiej Bazy Pionierów. Machinalnie, starym nawykiem jeszcze z czasów kursu, obciągnął kurtkę i wkroczył w otwierające się na roścież drzwi. Prócz samego Kostina, w gabinecie były dwie osoby: Swerdluf, generalny dyspozytor Rady Transportu, i jakaś dorodna blondynka o myślącym profilu. Wszyscy troje siedzieli wokół malutkiego stolika i pociągali coś z wysokich stożkowatych szklanek. Sądząc po kolorze, był to synt. Kostin podniósł się na powitanie. Był niewysoki, krępy, kanciasty. - Poznajcie się: doktor Nina Łazariewa z Obserwatorium, szef-pilot Borys Boll. Blondynka niedbale skinęła głową. Boll w odpowiedzi ukłonił się specjalnie z przesadną ceremonią. Na Ksenii były dwa obserwatoria: Andronowskie na Archipelagu i Górskie w Gotyckich Górach. Trzy lata temu dołączyło do nich jeszcze jedno, umieszczane na sztucznym satelicie. Nazywano je po prostu Obserwatorium. - Z Haraldem, mam nadzieję, zaznajamiać cię nie trzeba? Boll skinął głową i uścisnął Swerdlufowi dłoń. - No więc najogólniej o co chodzi, Misza? - spytał Boll siadając i biorąc z rąk Swerdlufa szklankę. To był rzeczywiście synt. - Jak by ci powiedzieć... Oczywiście wiemy, jesteś ma urlopie, więc masz pełne prawo odmówić... Ale, widzisz, wynikła tu pewna sytuacja... no i zdecydowaliśmy się niepokoić ciebie. - Krócej, Misza. - A krócej?... to... Nino, może pani wprowadzi Borysa w sedno sprawy? Blondynka przemówiła. Głos jej harmonizował z figurą: był pełny, soczysty, głęboki. Było w niej coś... rubensowskiego. Ale mówiła rzeczowo, zwięźle, precyzyjnie, bodajże nawet sucho. Otóż szesnastego dnia, prowadząc badania Churry, Obserwatorium naniosło jakiś obiekt, wchodzący w system z prędkością sześćset sześć, z dokładnością do dwu kilometrów na sekundę, i początkowo przyjęty jako jądro wracającej z afelium komety. Jednakże dalsze obserwacje skłoniły do przeanalizowania od nowa takiego punktu widzenia. Obiekt posuwa się pod kątem 27 stopni i 13 minut w stosunku do płaszczyzny ekliptyki, którą przetnie 21 marca między orbitami Orki i Gaazy w ciągu 16 godzin i 27 minut. Orka w tym momencie będzie się znajdowała w dostatecznej odległości, żeby nie wywołać zakłóceń w orbicie obiektu, a bliższa Gaaza nie jest w stanie tego dokonać siłą swojej malej masy. Zatem obiekt, kontynuując swój ruch po prostej (ruch jego rzeczywiście jest prostoliniowy) zacznie się oddalać w przestrzeń świata w kierunku Bety Achawa, którą w warunkach istniejącej szybkości osiągnie za cztery tysiące dziewięćset sześćdziesiąt lat. Ksenię minie w odległości stu piętnastu, z dokładnością do półtora miliona kilometrów. Zdjęcia obiektu, przekazane przez automatyczną stację IS-79, pozwalają przypuszczać, że obiekt jest nienaturalnego pochodzenia, czyli mówiąc wprost, jest statkiem kosmicznym. To ostatnie pośrednio potwierdza prostoliniowość ruchu. - Tylko czemu nie odpowiada na wezwania? - zabrał głos Swerdluf. - Urządzenie alarmowe w każdym przypadku powinno działać! Sprawdzaliśmy w Radzie Astrogacji. O żadnych nie planowanych czy resortowych statkach w naszej strefie nie wiadomo. Statki ksenijskiego rejestru lecą według planu, tak że żaden z nich z danym obiektem nie może być identyfikowany. - A w obcy nie chce mi się jakoś uwierzyć. Przecież dotychczas z żadną cywilizacją, która by weszła w erę kosmiczną, jeszcześmy się nie zetknęli. - Bolla zawsze drażnił w Kostinie jego sposób mówienia okresami, które rozdzielały jakieś pseudooddechowe pauzy. - W każdymi bądź razie wydaje mi się... Nalać ci jeszcze, Boria? - Boll przecząco pokręcił głową. - No to bez żenady... Tak więc wydaje mi się, że trzeba poobserwować, i dlategośmy ciebie niepokoili. - Dziękuję - Boll przesłał Kostinowi najmilszy uśmiech. - To już zrozumiałem. Ale „Syrrus”, jak ci wiadomo, Misza, jest na profilaktyce. I ruszyć go mogę najwcześniej za pięć dób. - O tym wiem - potwierdził zimno Kostin. - Ale Harald ma na ten temat własną opinię. - Nie mogę wziąć z linii ani jednego statku. I niezbyt się do tego nadają statki kabotażowe, sam rozumiesz. Oczywiście, brzuchate kabotażowe kargoboty nie są przeznaczone do takich operacji. - Ani jednego jako tako nadającego się statku teraz nie mam. „Dajna” będzie za dwadzieścia siedem dób. Więc nie myśl, że zwalamy wszystko na Pionierów... - Nie myślę. Ale: jeden wariant mimo wszystko jest możliwy. Mamy kosmoskaf. Serii, KSG. Miałeś z nim do czynienia? - Miałem. - Cudownie. W zasadzie wiedziałem. Mam, rozumiesz, wszystkich pilotów w rozsypce, a ci trzej, których mogę odwołać, to typowi kabotażowcy z naszych kursów, i kosmoskafu poza podręcznikiem nie widzieli. - Jasne. - Boll wstał, zbliżył się do okna, Rozlegał się stąd widok na ogromną bazę techniczną Lorelskiego Kosmodromu. Choć prócz „Syrrusa” nie było tu ani jednego więcej statku, maszyny z obsługi technicznej pracowicie snuły się po polu, przypominając z wysokości czterdziestego siódmego piętra niezwykłe owady. Krążownik z pobłyskującym szpicem był teraz najbardziej podobny do gotyckiej baszty, po jego pancerzu pełzały niezliczone stąd polerowacze, a dziobowy kraniec - aż po pierścień łopatkowy - przybrał już najczystszą błękitność, podczas gdy niżej korpus pozostał bury i guzowaty jak kora drzewna. „Synrus” był statkiem zasłużonym. Teraz już takich nie budowano. Seria „S” zakończyła się na „Skilurze”, zastąpiła ją seria „K” - „Kanowa”, „Konnar”. Bollowi te ciężkie, na zewnątrz półsferyczne statki czemuś się nie podobały, choć były i silniejsze, i pewniejsze. „Starzeję się, czy co?” - Zadanie? - spytał nie odwracając się. - Gotowe - błyskawicznie odrzekł Kostin. - Dziękuję, Boria. Wiedziałem, że nie odmówisz. - Jeszcze byś nie wiedział! Interesuje minie tylko... - Co, mianowicie? - Skąd macie kosmoskaf, Haraldzie? - Spytaj o to Zacharowa - uśmiechnął się Sweridluf - on wszystko zdobędzie. - A tak, wiem. - Boll nie jeden rok przecież spędził w Służbie Liniowej. - Ale po co wam potrzebny? - Ano spodobał się nam, jak widzisz. - Na pewno! Boll wyciągnął otwartą dłoń i Kostki włożył w nią nie wiadomo skąd nagle wziętą teczkę. - Kogo weźmiesz ze sobą? - Na astrogatora wezmę Gullakiana. Gorzej z łącznościowcem, Wariencowa nie można ruszać. Wezmę bodajże stażystę. Wyjdzie mu to na dobre, zdobędzie większą praktykę... I jeszcze jedno... Z Różeną pomówię już z drogi, ale potem ty się z nią połącz. Uderz się w piersi, to ci dobrze wychodzi, i przeproś ją, powiedz, że to ty mnie zmusiłeś. Doktor Łaizariewa popatrzyła na Bolla z jawnym zainteresowaniem. Kostin mruknął: - Dobra, nie pierwszyzna to. A więc szczęśliwej drogi! 2. - Naprawdę obcy? - nie wytrzymał iSzoraik. - Czego pana uczono w Akademii, stażysto - nie odwracając się powiedział z ironią Gullakian. - I oto mamy dzisiejszą młodzież, co, szefie? Boll wpatrywał się w sylwetę wolno przepełzającą po rufowym ekranie. Wydała mu się dziwna, a mimo to jakby zasmucające znajoma. Dwie doby kosmoskaf i towarzyszące mu „mirmeki” wisiały tu, oczekując gościa. I teraz on napędził je trafiwszy już w pole widzenia rufowego radiolokatora. - Zostaw stażystę w spokoju, Gework. A propos, Kareł skończył Akademie Łączności, a nie Astrogacji, weź to pod uwagę. Prędkość? - Boll miał na myśli prędkość gościa, i Gework zrozumiał. - Sześćset sześć na sekundę. Idzie siłą bezwładu. Sylweta nieznanego statku niepostrzeżenie przepełzła z ekranu rufowego na burtowy. - Wyrównaj prędkości. Odległość sto do trawersu. - Jest, szefie-pilocie! - Gullakian, kiedy się czuł obrażony, zawsze zwracał się do Bolla tak, jak nakazywał regulamin. Jego ręce zatrzepotały nad pulpitem sterowniczym. - Szarak! „Mirmeki” w układ trójkąta, odległość pięćdziesiąt, powtarzaj za mną. Szarak dziarsko zatrajkotał w mikrofon: - KSG burta 73 k M213, M222. Podaję zmianę układu... - A idźże ty! - uśmiechając się zgromił go Gullakian, i Szorak przeszedł na szyfr. Tymczasem obraz gościa zamarł na ekranie lewej burty i teraz Boll mógł obejrzeć go bardzo szczegółowo. Statek był niewątpliwie ziemskiej budowy. Tylko co to są te żeberkowe dyski, rozmieszczone dokładnie tam, gdzie w krążownikach serii „S” znajdują się łopatki pierścienia? Przypominają okrągły kołnierz. - Gerwork? - Nie wiem. To wygląda jak... - Romanowowski, Gework? Gullakian skinął twierdząco. To był jeden z nielicznych statków zbudowanych w krótkim okresie między odkryciem kanałów Romanowa, wąskich, naturalnych tuneli w zwyrodniałej przestrzeni, analogicznych do outspace, i pojawieniem się prawdziwych outspace-statków, przekształcających na swej drodze zwykłą przestrzeń w outspace, w których ruch jest możliwy tylko i jedynie z szybkością ponadświetlną. Takich krążowników zbudowano niewiele i ich charakterystyczną cechą były te ogromne żeberkowe dyski, spełniające funkcję obecnych pierścieni łopatkowych. Tylko jak się one nazywały, te „protołopatki”? Boll w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć. Zresztą to nieważne. - Światło! Nieuchwytny ruch ręki Gullakiana - i na burcie gościa zabłysł jaskrawoniebieski owal. - Na rufę! Świetlna plama denerwująco wodno popełzła po pancerzu gościa. Jeśli Bolla nie zawodziła pamięć, to nazwa i dopisek powinny być umieszczone gdzieś zaraz za tymi „protołopatkami”. - Powiększenie, Karel! Obraz drgnął i popłynął na spotkanie. Boll odczul lekkie przeciążenie - tak bywa zawsze, nawet po trzydziestu latach lotów: kiedy obraz nakłada się na ciebie, wydaje ci się - z powodu nieruchomych punktów orientacyjnych - że to twój własny ruch, i ciało z przyzwyczajenia reaguje nań. Miejsce dla napisu było wybrane z wyrachowaniem: tuż za dyskami (one się nazywały synchratorami, przypomniał sobie jednak). Pancerz stracił najmniej, mimo to można było przeczytać tylko: ,W...os Ziem...dia”. Ziemlandia, to było oczywiste. Ale jak się on nazywał, ten statek? - Połącz się z Kostinem, Karel. Przekaż mu obraz drogą translacji. Kostin pojawił się na ekranie po dwudziestu sekundach. - No i złowiliście „dinozaura”, Boria! Takiego widziałem tylko w „Historii astrogacji”. - Ja też - odezwał się Boll. W żaden sposób nie mógł oderwać oczu od „dinozaura”, w starych statkach jest coś urzekającego... - Skąd on się tu wziął, Misza? - Wyjaśnimy to. Czekajcie! - Kostin wyłączył się. Na wyjaśnianiu upłynęła przeszło godzina. - To „Welos” - powiedział Kostin pojawiwszy się na ekranie. - Pierwszy z romanowowskich statków... i sadząc po wszystkim, ostatni, jaki się zachował. Zbudowany dwieście osiemdziesiąt osiem lat temu w stoczniach Hanimeda. A propos, „Welos” w którymś z dawnych języków znaczy „Bystry”. W którym? Ledwie-ledlwie przekroczył barierę świetlną. Weszli do kanałów Romanowa i zaraz „Bystry”! A wiesz, skąd idzie? - w jego głosie pojawiło się coś szczególnego, co zmusiło Bolla do oderwania oczu od starego krążownika i zwrócenia się w kierunku koordynatora Bazy. - Z Kwarantanny! Gullakiam zagwizdał. Boll poczuł, jak go zabolały szczęki od silnego zwarcia, I tylko Szorak na razie nic nie rozumiał. Kwarantanna. Gullakian, tak, ten wie o niej ze słyszenia. I to, co cichutko opowiada teraz Karelowi, to tylko sucha, obiektywna informacja. Bollowd w okresie stażu, takiego jaki terafc odbywa Szorak, nadarzyła się okazja przepracować kilka miesięcy w patrolu orbitalnym w pobliżu Kwarantanny. Wtedy jeszcze nie było elektronowej zapory balonowej, która nie pozwalała statkom na lądowanie, nawet na wejście w orbitę atmosfery, niezależnie od woli załogi. Kwarantanna! Jedyna planeta, która się okazała nie tylko zgubną pułapką, ale i dotychczas wciąż jeszcze zagadką nie do rozwiązania. Pierwszym statkiem wysłanym do NIS-981, którego drugą planeta jest właśnie Kwarantanna, był „Welos”, nie wiadomo jak zabłąkany teraz tutaj. Jego los pozostał nieznany. Startował z Pionierskiego Kosmodromu na Plutonie. Ziemlandia. To wszystko. Siedemdziesiąt lat temu wyszedł outspace-krążownik pierwszego stopnia - „Hammer”. Zostawił wtedy na orbicie satelitę-kapsułę, w której trzecia ekspedycja znalazła informację o jego locie, przebiegającym pomyślnie. I to wszystko. Po dziewięćdziesięciu trzech latach trzecia ekspedycja znalazła „Hammera” całym i nie uszkodzonym, lecz po załodze złożonej ze stu dwudziestu ludzi nie pozostało żadnego śladu. „Welosa” na Kwarantannie ani wtedy, ani później nie udało się odszukać, co zresztą jest bardziej oczywiste niż dziwne: znaleźć na planecie statek w warunkach całkowitego milczenia można jedynie przypadkiem lub po wieloletnich systematycznych poszukiwaniach. Trzecia ekspedycja składała się z outspace-krążownika pierwszego stopnia - „Krista” i z dodanego do pomocy kargobota SD-717-bis, który został na orbicie, kiedy „Krista” zeszła do lądowania. „Krista” podówczas była w pełni nowoczesnym statkiem, a o jej szefie-pilocie Juwanie Szajginie Boll niemało słyszał od dziadka, latającego z Szajginem jeszcze na „Oceanie”. Ekspedycja miała za zadanie przeprowadzić szczegółową sondę i następnie osiąść i uruchomić procedurę „A”. Ale sonda przekazywały tylko biały szum, a na planecie nie uratowały ekspedycji ani obronne pole siłowe, ni nieprzebijalność pancerza, ani też wiedza załogi. W pierwszym przekazie wiadomości donoszono o ujawnieniu „Hammera” i skończono na tradycyjnym „wszystko w porządku”, W drugim, po sześciu godzinach, było tych oto kilka słów: „Wyjście ze statku niemożliwe... to straszne... lądowania zabraniam (to ostatnie dotyczyło SD-717bis)... Tylko automaty”. Od tego czasu nie próbowano więcej lądowania na Kwarantannie, którą ogłoszono strefą zakazaną. Utworzono orbitalną stację. Wokół planety zorganizowano patrole, ponieważ legiony entuzjastów ruszyły tam na najdziwniejszych statkach, aż po jednoosobowe wyścigowe „arsy” włącznie. Na planecie pracowały automaty, lecz dotąd nie udało się niczego wyjaśnić, co choćby w małej mierze wytłumaczyło zgubę trzech ekspedycji. Kiedy zamiast ludzi tradycyjnie wysadzono psy, te po prostu znikły. Nie zginęły, lecz znikły, jakby ich w ogóle nigdy nie było. I co najdziwniejsze - nie chroniły od tego nawet skafandry wyższego stopnia obrony. Skafandry pozostawały całe, a żywe istoty w nich ukryte - znikały. Zagadka. Same zagadki. Czemu na Kwarantannie ginęły biostruktury? Czemu trzeciej ekspedycji udało się jednak przetrzymać dobę? Czemu automaty, sprawdzone na dziesiątkach innych planet, zamiast sensownej informacji przekazywały stacji tylko biały szum? I oto teraz nawinęła się jeszcze jedna zagadka: zaginiony „Welos” zjawił się tu, w systemie NIS-641, w odległości 357 parseków od Kwarantanny i 98 od Ziemlandii. - Co robimy, Misza? - spytał Boll. I po raz pierwszy od wielu lat usłyszał: - Nie wiem. Trzeba zwołać zebranie. Sam jeden decydować tu nie mogę. Obaj zresztą nie możemy. 3. Biedny stażysta nauwijał się zwołując to zebranie. Ale w końcu na mozaice czarno-białych ekranów AS-łączności pojawili się wszyscy uczestnicy: Kostin, zasiadający za stołem w swoim gabinecie; koordynator Rady Transportu - Dubach, i jego prawa ręka - generalny dyspozytor Siwerdluf, których udało się uchwycić w Centrum Badawczym; członek Rady Światowej - Niels Brun; Joa Perejra - kseniobiolog; a na końcu - ktoś z Rady Geohigieny, obecny niewidzialnie, ponieważ znaleziono go gdzieś, gdzie nie było ekranu, toteż włączył się przez specjalny kanał. Geohigienistę nazywano Wacławem, był jednymi z nowych i Boll go nie znał. Kostin naszkicował sytuację, jak mógł najzręczniej, po czym zabrał głos Dubach: Ponieważ niniejsze zebranie nie dotyczy bezpośrednio interesów Rady. Transportu, a w miarę swych sił udział w organizacji spotkania „Welosa” Rada już wzięła, przydzieliwszy swój kosmoskaf, uczestnictwo członków Rady w tym i tak dostatecznie reprezentatywnym zebraniu wydaje się jemu, Dubachowi, niecelowe. Jeśli się okaże, że Rada Transportu może w realizacji decyzji niniejszego zebrania zapewnić jakąkolwiek bądź pomoc, to jego, Dubacha, w ciągu całego dzisiejszego dnia można będzie zastać w Badawczym, a w ostatecznym przypadku odszukać poprzez kanał specjalny. Co powiedziawszy wyłączył się, a razem z nim znikła z ekranu zażenowana fizjonomia Swerdlufa. Brun zaproponował ulokować „Welosa” gdzieś na północnych krańcach Pasyfidy, skąd do najbliższego osiedla jest przeszło piętnaście tysięcy kilometrów, ale kiedy Kostin wypowiedział się wyczerpująco na temat niebezpieczeństwa zarażenia, zaraz się wycofał. - W tej sytuacji według minie jedynie słuszne jest zostawać statek na odpowiednio wysokiej orbicie, aby następnie poddać go badaniu przez specjalną komisję, którą na pewno zorganizuje Rada Astrogacji. - Na kseniocentrycznej orbicie nie można zostawić „Welosa” - wtrącił się Wacław. - Zbyt blisko planety i zbyt ożywiona to strefa. A w ogóle problem niebezpieczeństwa, które może sobą przedstawiać „Welos”, jest w kompetencji Instytutu Ksemiobiologii. Może doktor Perejra powie coś konkretnego na ten temat? Doktor Perejra, niestety, nic konkretnego powiedzieć nie może. Przede wszystkim dlatego, że nie wiadomo, czy w ogóle problem Kwarantanny dotyczy dziedziny kseniobiologii, czy jakiejś innej. Ponieważ jednak wykluczyć możliwości biologicznego zagrożenia - jeśli „Welos” rzeczywiście był na Kwarantannie - nie można, najlepiej zakonserwować statek na dostatecznie neutralnej orbicie. - Szefie-pilocie, a ludzie? - cichutko powiedział Szorak. - Jeśli są tam ludzie? Boll wyłączył mikrofon. - Nie ma tam ludzi, Kareł - uśmiechnął się miękko, patrząc na pobladłą twarz stażysty. - Nie ma i być nie może. Są w kosmosie bez mała trzysta lat. Załoga składała się z samych mężczyzn. I wanien do anabiozy nie mieli. - A więc - wyciągnął wnioski Kostin - można uważać za jednomyślną następującą decyzję: kosmoskaf szefa-pilota Bolla przy pomocy automatycznych holowników „mirmeka M222” odholuje „Welosa” na orbitę, której parametry określi Centrum Obliczeniowe naszej Bazy i którą zatwierdzi Rada Transportu. Wszyscy się zgadzają? Brun się zgadza. Doktor Perejtra w całości akceptuje taką decyzję. Podziela jego zdanie Wacław - geohigienista. - Przygotować holowniki, szefie? - spytał Gullakian. Boll przytaknął: - To w każdym przypadku trzeba zrobić. - A jeśli oni nie byli na Kwarantannie? - zauważył Gullakian. - Przecież romonowowska astrogacja to rzecz niepewna, i niepojęte, jakby się oni mogli tu znaleźć, gdyby ładowali na Kwarantannie? - W odróżnieniu od dwu ostatnich ekspedycji, mogli przed lądowaniem na Kwarantannie włączyć automaty startowe - zaoponował Kostin. - Najważniejsze - powiedział Boll - najważniejsze rzeczywiście, czy oni tam byli. - Na statku przecież - wtrącił się do ogólnej rozmowy Szorak - może być najcenniejsza informacja! I dla zdobycia jej warto ryzykować. Niech ktoś jeden tam się wybierze. W najgorszym razie narażamy tylko jednego człowieka. Ochotnika. - Zawahał się chwilę. - Mnie... - A jeśli tej cennej informacji tam nie ma? - spytał Kostiln. - Czyż w ogóle istnieje informacja, dla której warto byłoby oddawać życie? - chłodno spytał Boll. - Przecież i panu zdarzało się ryzykować, szefie-pilocie... - A jednak jak dotąd żyję. Co chyba nie byłoby możliwe tak ryzykując. - Zebranie skończone - ogłosił Kostin. - Dziękuję. Obliczenia stacjonarnej orbity „Welosa” będą wam podane... - Nie - ostro przerwał Boll. - Obliczenia te nie są nam potrzebne. Pełne napięcia oczekiwanie w ciągu ostatnich godzin wywołało w nim teraz chłodny, gniewny upór. Jeśli się wszyscy uchylą od tej decyzji, ktoś musi wziąć całą odpowiedzialność na siebie. Kostin wybałuszył oczy z ekranu, jakby mu pokazano człowieka z obcej planety: - To znaczy? - Nie zamierzam odholowywać „Welosa” na orbitę stacjonarną, Misza. - Dlaczego? - Dlatego, że to nie gwarantuje bezpieczeństwa. Dlatego, że zawsze się znajdą entuzjaści, w rodzaju naszego stażysty, którzy będą się pchali po tę hipotetyczną informację. - Po tak samo, nota bene, hipotetyczną zgubę - wtrącił Gullakian. - Ja się ze stażystą zgadzam, Boria. - Bunt na statku... - Boll się uśmiechnął, ale był to uśmiech typowo odruchowy. - Teraz rozumiesz, Misza, że trzeba go... - Unicestwić? Ostatni z romanowowskich statków? Zrozum, trzeba go zachować jako muzealny zabytek chociażby! Przecież zagrożenie w istocie jest hipotetyczne, natomiast wartość statku niewątpliwa. Z niebezpieczeństwem potrafimy sobie kiedyś dać radę, na razie zapewnimy dobrą ochronę, z czasem zbudujemy zaporę balonową. Kiedyś... Z czasem... Boll znał cenę tego „z czasem”. Było jeszcze bowiem czwarte ładowanie na Kwarantannie. Lądowanie, o którym wiedział tylko Boll. Patrolowy kosmoskaf zszedł do lądowania i Boll nie mógł go zatrzymać. Drugi pilot „Sindbada”, Wagin, który przepracował w patrolu miesiąc, kierunkowym promieniem przekazał na kosmoskaf Bolla: „Chcę spróbować. Inaczej nie mogę. Ktoś przecież powinien...” Oficjalnie Boll oświadczył, że kosmoskaf Wagdna uległ awarii na skutek zderzenia z ciałem meteorytowym. Powiedzieć bowiem prawdę, znaczyło sprawić ból nazbyt wielu, o wiele większy niż ten, jaki przyniosła wiadomość o przypadkowej śmierci. I odtąd Boll był ostrożny. - Misza, nazywam się Borys Boll, moja carte blanche XXVI-A-029. - Chcesz... - Tak. I rozliczać się z tego będę tylko przed Radą Astrogacji. Piloci Pionierów i Dalekiego Zwiadu nieraz musieli podejmować decyzje wychodzące poza zakres kompetencji zwykłych dowódców statków. Toteż najbardziej doświadczeni spośród nich otrzymywali carte blanche dającą im autokrację na nie zbadanych planetach i nawet w neutralnych przestrzeniach znanych już systemów - poza stumilionowokilometrową strefą terytorialną, w obrębie której, zgodnie z prawem kosmicznym, każdy statek był podporządkowany miejscowym Radom. Kosmoskaf znajdował się sto dwadzieścia siedem milionów kilometrów od Ksenii, i Boll postanowił skorzystać ze swojej carte blanche. Kostin zrozumiał to. - Boria - powiedział. - Ech, Boria... - i wyłączył się. - Szarak! - Boll mówił urywanie i sucho. - Podłączy pan „mirmeki” do „Welosa”. - Ależ szefie-pilocie... - Regulamin wyprawy, paragraf 17.3! - Tak jest, szefie-pilocie! - martwym głosem powiedział Szarak i zabębnił: - KSG burta 73 do M-213, M-217, M-222. - Gullakian, proszę dać trajektorię na NIS-641. Gullakian milcząc odwrócił się. Po ekranie trajektografu popełzły różnokolorowe krzywe. Ich ruch wciąż zwiększał szybkość. Stopniowe robiło się ich coraz raniej, zlewały się i nagle zamarły jedną wyraźną zieloną krechą, która pojawiła się też i na kursografie. Boll położył ręce na klawiaturze pulpitu sterowniczego. Gullakdan, gwałtownie odsunąwszy swoje krzesło, zmierzył Bolla chłodnym jak kamień, ciężkim spojrzeniem. - To tchórzostwo - powiedział bardzo cicho i bardzo wrogo. - Pan jest po prostu tchórzem, szefie-pilocie. Odpowie pan za to. - Odpowiem - zgodził się Boll. 4. Wspólnym wysiłkiem trzy „mirmeki” nieuchronnie wlokły „Welosa” ku MIS-641, Słońcu Ksenii, a w odległości dwu dziesiątych megametra szedł równoległym kursem kosmoskaf. W kabinie pilota królowało milczenie napełnione owadzim brzęczeniem grawitatorów, z rzadka tylko przerywanym krótkimi dialogami, złożonymi ze ściśle regulaminowych fraz. Boll nawet nie próbował przerywać tej ciszy, oddzielającej go od załogi, wiedząc, że teraz byłoby to bez sensu. Może później. Szorak dwukrotnie łączył się z Bazą, i Boll rozmawiał z Kostinem. Chociaż ten widać już ochłonął, rozmowa miała charakter nieco napięty i wyraźnie oficjalny. Zresztą Boll zdziwiłby się raczej, gdyby było na odwrót. Wiedział, że nie od razu go zrozumieją. I nie wszyscy. W piątej dobie Boll zaczął manewr rozejścia. „Welos” i „mirmeki” kontynuowały poprzedni kurs, wciąż przyspieszając - już nie tylko na rachunek energii gnaiwitatorów, ale i na skutek przyciągania gigantycznej masy gwiazdy. Kosrnoskaf powoli zostawał w tyle, nie gubiąc ich z pola widzenia radiolokaltorów. Trzech w kabinie pilota nie spuszczało oczu z ekranu, na którym powoli topniał w ogniowym rozpasaniu chromosfery punkcik ostatniego romanowowskiego statku. Potem Boll przekazał sterowanie Gullakianowi i polecił wracać. - To znamienity grobowiec, Gework - powiedział z wyrazem zmęczenia. W ciągu tego tygodnia rzeczywiście bardzo się wyczerpał. - Najlepszy, jaki mogli mieć. Ani słowa, ani ton, jakim one zostały wypowiedziane, nie przerzuciły nawet nikłego pomostu między nim a jego milczącą załogą. Boll zresztą nie liczył na to. Szorak, cudowny chłopak! Oby więcej takich. Gullakian, wspaniały pilot, choć dla dowódcy nazbyt krewki. Obaj oni nie mogli się pogodzić z gorzką słusznością jego decyzji. Ale byli jeszcze inni. Szajgin, szef-pilot „Kristy”. Tressel, który prowadził swego „Hamimera” do ostatniego lądowania tylko dlatego, że czekało go nie - wiadome niebezpieczeństwo, lecz po prostu - n i e w i ad o ni a. I prawdopodobnie załoga „Welosa” - ona by go zrozumiała. I tam, w Ziemlandii, w Rajdzie Asfaogacji, niemało się znajdzie takich, co rozumieją nie tylko umysłem, ale i sercem, że minęły te czasy, kiedy za każde ziarno wiedzy Ludzkość składała w ofierze życie człowieka. Że dziś, kiedy życie ludzkie stało się największą wartością, przyszedł czas na kontrolę wielu kryteriów oceny i pojęć. Nazbyt to duża cena za wiedzę - krew. Mogli nią płacić wtedy, kiedy Ludzkość była zamknięta na jednej planecie, i z niepojętym wprost marnotrawstwem szafowało się wtedy wszystkim: człowiekiem, naturalnym środowiskiem - gubiąc przy tym nieomal siebie. Ale teraz to jest niemożliwe. Kto będzie się czuj uprawniony do korzystania z wiedzy zdobytej za taką cenę? I jeśli to prawda, że jednostka w swoim rozwoju powtarza historię swego gatunku, wtedy jest zrozumiałe, skąd w młodych tak dużo tej reliktowej ofiarności, tej która skłoniła Szoraka do gotowości pójścia na „Welos”. To można zrozumieć, lecz nie należy do tego dopuścić. - Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli odejdę z „Syrrusa”, szefie-pilocie? - przerwał milczenie Szarak. Mógłby o to nie pytać, ale gdyby inaczej postąpił, byłoby to wbrew etyce, a zresztą w ogóle nie leżałoby to w charakterze stażysty. Boll pokręcił głową. - Nie ma potrzeby, Szarak. A pana, Gework, proszę o przygotowanie się do objęcia „Syrrusa”. Doczekał się pan... Trzy lata temu, kiedy mianowano Bolla dowódcą „Syrrusa”, Gullakian był już od dłuższego czasu pierwszym pilotem i miał nadzieję, że sam zajmie to miejsce. Bo rzeczywiście, któryż z pilotów nie chciałby mieć swego statku? I chociaż ani jeden, ani drugi ani razu nie mówili o tym, trzeba było niemal dwu lat, żeby ich wzajemne stosunki z obcych stały się prawie przyjacielskie. Nie na długo zresztą. - Co pan chce przez to powiedzieć, szefie-pilocie? - spytał Gullakian. - Odchodzę z „Syrrusa”, Gewiork. Nie będziecie już musieli latać z grabarzem. Tak, słyszałem waszą wczorajszą rozmowę. Szarak mocno się zaczerwienił. Boll mówił dalej: - Za półtora miesiąca wychodzi do Ziemlandii „Dajna”, więc polecę zreferować to Radzie Astrogacja. Razem z Kostinem prawdopodobnie. Potem zostanę na Ziemi. Proponowano mi, żebym wykładał w Akademii, i chyba przyjmę tę propozycję. Boll najchętniej poszedłby do kajuty i postarał się zasnąć, obojętne, czy byłby na „Syrrusie”, czy na jakimś innym statku. Ale kosmoskaf to kosmoskaf i tu nie ma gdzie się podziać poza swoim krzesłem. Więc dalej siedział milcząco, patrząc na ekran dziobowy, gdzie pobłyskująca kropka Ksenii wolno przemieniała się w dysk. Przetłumaczyła Ryszarda Wilczyńska