Guillermo Martinez Oksfordzka seria amięci mojego ojca @@1 Teraz, gdy upłynęło tyle lat i wszystko uległo zapomnieniu i gdy otrzymałem ze Szkocji lakoniczny e-mail powiadamiający mnie o śmierci Seldoma, pomyślałem, że mogę złamać obietnicę, o której dochowanie on nigdy mnie nie prosił, i powiedzieć prawdę o wydarzeniach, opisywanych latem 1993 roku w gazetach angielskich w tonie makabryczno- sensacyjnym. My z Seldomem określaliśmy je, może przez skojarzenie z matematyką, ciągiem lub oksfordzkim ciągiem. Wszystkie morderstwa zostały bowiem dokonane w obrębie Oxfordshire. Doszło do nich na początku mojego pobytu w Anglii; mnie spotkał wątpliwy zaszczyt być blisko pierwszego z nich. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata i byłem młodym człowiekiem, któremu prawie wszystko się jeszcze wybacza. Właśnie ukończyłem studia matematyczne na Uniwersytecie w Buenos Aires, obroniłem pracę z topologii algebraicznej i dostałem roczne stypendium w Oksfordzie. Zamierzałem zająć się logiką lub przynajmniej uczestniczyć w słynnym seminarium Angusa Macintire’a. Emily Bronson, profesor i fellow* [*Fellow (ang.) – wykładowca, tu: członek dyrekcji college’u (przyp. tłum.).] w college’u St. Anne, która miała tam być moją szefową, poczyniła przygotowania na mój przyjazd, z drobiazgową dokładnością zwracając uwagę na każdy szczegół. W e-mailach, które wymienialiśmy przed moim przyjazdem, sugerowała, bym zamiast zamieszkać w niezbyt przytulnym pokoju gościnnym w college’u, wynajął sobie, jeśli stypendium mi na to pozwoli, pokój w domu pani Eagleton z łazienką, małą kuchenką i osobnym wejściem. O wdowie po swoim dawnym profesorze Emily napisała, że jest osobą miłą i dyskretną. Dokonałem odpowiednich podliczeń i jak zwykle z nadmiernym optymizmem wysłałem czek, opłacając z góry pierwszy miesiąc, co było jedynym warunkiem właścicielki mieszkania. Piętnaście dni później leciałem nad Atlantykiem, pozostając w stanie niedowierzania, który zawsze opanowuje mnie przed podróżą. Zastanawiałem się, czy decydując się na skok bez siatki ochronnej, postąpiłem słusznie. Bardziej prawdopodobna i oszczędniejsza wydawała mi się hipoteza – brzytwa z Ockham, jak by powiedział Seldom – że defekt maszyny w ostatniej chwili przywróci mnie do poprzedniej rzeczywistości lub strąci na dno morza, niż to, że tam w dole pojawi się ziemia. Czy w tym obcym kraju, gdzie rozpocznę nowe życie, ktoś wyciągnie do mnie pomocną dłoń? Punktualnie o dziewiątej rano następnego dnia samolot przebił się przez warstwę chmur i bez cienia wątpliwości ukazały się zielone wzgórza Anglii. Światło dnia nagle osłabło lub może powinienem raczej powiedzieć: uległo degradacji. Odniosłem bowiem wrażenie, że w miarę jak się zniżamy, światło nabiera cech nietrwałości, jakby słabło i zamierało po przejściu przez rozrzedzający filtr. Moja szefowa poinstruowała mnie w e-mailu, że z Heathrow kursuje bezpośredni autobus do Oksfordu, i przeprosiła, że nie spotka się ze mną zaraz po przyjeździe, ponieważ w tym czasie będzie w Londynie na trwającym tydzień kongresie algebraicznym. Wcale mnie to nie zmartwiło i wydało się sytuacją wręcz idealną: w ten sposób zyskiwałem parę dni, aby zapoznać się z miejscem i zwiedzić miasto, zanim rozpoczną się zajęcia. Nie miałem dużego bagażu i gdy autobus zatrzymał się na końcowym przystanku, bez trudu przeniosłem walizki przez plac do taksówki. Był początek kwietnia. Ucieszyłem się, że nie zdjąłem płaszcza, bo wiał lodowaty wiatr, przeszywający na wskroś, a słońce jeszcze słabo grzało. Mimo to zauważyłem, że zarówno mężczyźni na bazarze przy placu, jak i pakistański taksówkarz, który otworzył mi drzwiczki, nosili koszule z krótkimi rękawami. Podałem adres pani Eagleton, a kiedy ruszył, zapytałem go, czy nie jest mu zimno. – Ach nie, przecież już wiosna – odparł radośnie, wskazując rachityczne słoneczko, jakby to był dowód nie do podważenia. Czarna taksówka toczyła się powoli ku głównej ulicy. Kiedy skręciliśmy w lewo, przez uchylone drewniane bramy i żelazne kraty zobaczyłem zadbane ogrody i nienagannie przystrzyżone trawniki przed budynkami college’ów. Minęliśmy kościół z otaczającym go małym cmentarzykiem z nagrobkami pokrytymi mchem. Wspięliśmy się w górę Banbury Road, a następnie skręcili w Cunliffe Close – tak jak napisała w instrukcji Emily. Droga wiła się teraz pośród imponującego parku. Znad żywopłotów wyłaniały się okazałe domy, pełne spokojnej elegancji, które od razu przywiodły mi na myśl wiktoriańskie powieści z ich podwieczorkami, partyjkami krykieta i spacerami po ogrodach. Odczytywałem numery domów, choć wydawało mi się mało prawdopodobne, sądząc po wysokości kwoty przekazanej czekiem, by dom, którego szukam, mógł być którymś z tych, które mijaliśmy. Wreszcie na końcu ulicy zobaczyłem kilka jednakowych domków, o wiele skromniejszych, chociaż równie sympatycznych, z drewnianymi balkonami jak w domkach letniskowych. Pierwszy z nich należał do pani Eagleton. Wyciągnąłem walizki z bagażnika, wszedłem po schodkach i zadzwoniłem do drzwi. Wiedziałem, sądząc po dacie doktoratu i pierwszych publikacjach, że Emily Bronson ma około pięćdziesięciu lat, zastanawiałem się więc, w jakim wieku może być wdowa po jej dawnym profesorze. Kiedy drzwi się otworzyły, ujrzałem wysoką, szczupłą dziewczynę, niewiele starszą ode mnie, która z uśmiechem wyciągnęła do mnie dłoń. Miała twarz o ostrych rysach i niebieskie oczy. Spojrzeliśmy na siebie mile zaskoczeni, choć wydawało mi się, że ona z odrobiną nieufności cofnęła swoją dłoń, którą ja, być może, przytrzymałem dłużej, niż powinienem. Powiedziała, że ma na imię Beth. Usiłowała powtórzyć moje, co nie do końca jej się udało. Zaprosiła mnie do przytulnego salonu z dywanem w czerwone i szare romby. Z kwiecistego fotela wyciągała do mnie ramiona i uśmiechała się szeroko pani Eagleton. Była to staruszka o iskrzących się oczach i żywych ruchach. Siwe włosy miała starannie zaczesane do góry i upięte w dumną koronę. Przechodząc przez salon, zauważyłem złożony i oparty o tył fotela wózek inwalidzki oraz pled w szkocką kratę, który okrywał nogi pani Eagleton. Uścisnąłem wyciągniętą do mnie dłoń, czując drżącą kruchość jej palców. Przytrzymała serdecznie moją rękę, drugą zaś ręką lekko poklepała mnie po ramieniu, pytając jednocześnie o podróż i czy jestem po raz pierwszy w Anglii. – Nie oczekiwaliśmy kogoś tak młodego, prawda, Beth? – powiedziała zdziwiona. Beth tylko się uśmiechnęła. Zdjęła z haczyka klucz i czekała, aż odpowiem na pytania. – Nie myślisz, babciu – zasugerowała nieśmiało – że pan chciałby obejrzeć teraz pokój? Jest na pewno bardzo zmęczony po podróży. – Oczywiście – powiedziała pani Eagleton. – Beth wszystko panu objaśni i jeśli nie ma pan żadnych planów na wieczór, będzie nam bardzo miło gościć pana na kolacji. Poszedłem za Beth na zewnątrz domu i dalej kręconymi schodkami w dół do sutereny. Wpuszczając mnie przez niskie drzwi, musiała nieco pochylić głowę. Pokój był przestronny, wysprzątany na wysoki połysk, z dwoma wysokimi oknami sięgającymi sufitu, przez które wpadało wystarczająco dużo światła. Beth oprowadziła mnie po mieszkaniu, wysuwając po drodze szuflady w komodzie i otwierając drzwi do szaf w ścianie. Naczynia w kuchni i ręczniki w łazience miały ścisłe przeznaczenie. Mówiła o tym w sposób, który wskazywał, że objaśniała to już wiele razy. Tak jak mi kazała, sprawdziłem, czy łóżko jest wygodne i czy prysznic działa, ale robiłem to jakby mimochodem. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Miała wysuszoną cerę, jak człowiek, który dużo czasu spędza na świeżym powietrzu, co nadawało jej zdrowy wygląd, ale zarazem budziło obawę, że skóra na jej twarzy szybko się pomarszczy. Na początku myślałem, że Beth ma dwadzieścia trzy-dwadzieścia cztery lata, ale teraz, w innym świetle, wydawała się starsza. Miała niezwykłe oczy: niebieskie, patrzące nieruchomo, zupełnie pozbawione wyrazu. Suknia, którą miała na sobie, długa i luźna, z okrągłym dekoltem jak w sukniach wieśniaczek, nie pozwalała dostrzec zbyt wiele, oprócz tego, że ciało pod nią jest szczupłe. Patrząc z większą uwagą, można było stwierdzić, że na szczęście owa szczupłość nie wszędzie jest jednakowa. Zwłaszcza od tyłu jej figura wydawała się miła do objęcia; miała w sobie coś z bezbronności wysokich dziewcząt. Napotykając moje spojrzenie, Beth zapytała – myślę, że bez ironii – czy chciałbym jeszcze coś obejrzeć. Zawstydzony odwróciłem wzrok i pospiesznie powiedziałem, że wszystko wydaje mi się w znakomitym porządku. Zanim wyszła, zapytałem, chyba zbyt okrężną drogą, czy naprawdę powinienem czuć się zaproszony na kolację, a ona odparła ze śmiechem, że tak, oczywiście, i że oczekują mnie o szóstej trzydzieści. Rozpakowałem rzeczy, które przywiozłem. Na biurku ułożyłem kilka książek i kopie mojej pracy, bieliznę i koszule poukładałem w szufladach i wyszedłem przejść się po mieście. Przy St. Giles zlokalizowałem Instytut Matematyki: kwadratowy i brzydki budynek. Popatrzyłem na wejściowe schody, obrotowe szklane drzwi i zdecydowałem, że tego pierwszego dnia mogę sobie darować wchodzenie do środka. Kupiłem sandwicza i zjadłem go nad Tamizą, przyglądając się regatom na rzece. Wstąpiłem do kilku księgarń i zaraz wyszedłem, pogapiłem się na gargulce na gzymsach teatru, powlokłem za grupą turystów zwiedzających jeden z college’ów, a później długo spacerowałem po wielkim uniwersyteckim parku. W osłoniętym przez drzewa sektorze człowiek w roboczym kombinezonie kosił przy samej ziemi duży prostokątny trawnik, inny malował wapnem linie. Przyglądałem się z nostalgią temu małemu widowisku, a kiedy robotnicy zrobili sobie przerwę na odpoczynek, zapytałem, kiedy przeciągną siatkę. Porzuciłem tenis na drugim roku studiów i bardzo tego żałowałem. Wprawdzie nie przywiozłem ze sobą rakiety, ale postanowiłem ją kupić i znaleźć partnera do gry. W drodze powrotnej zaszedłem do supermarketu po parę drobiazgów. Trochę dłużej zeszło mi w dziale z alkoholami, gdzie wybrałem butelkę wina do kolacji. Do domu wróciłem parę minut po szóstej. Ściemniło się już całkowicie. W oknach wszystkich domów paliło się światło. Byłem zdziwiony, że ludzie nie używają tu zasłon. Zastanawiałem się, czy wynikało to z zaufania, być może nadmiernego, do angielskiej dyskrecji, która nie pozwala na zniżenie się do podglądania cudzego życia, czy też dlatego, że w życiu prywatnym nie czynili niczego, co byłoby godne podglądania. Nigdzie nie dostrzegłem krat, a ponadto miałem wrażenie, że drzwi pozostają niezamknięte na klucz. Wziąłem prysznic, ogoliłem się, włożyłem koszulę, która wydała mi się najmniej pognieciona, i punktualnie o szóstej trzydzieści wszedłem po kręconych schodkach na górę. Z butelką w ręku nacisnąłem dzwonek. Kolacja przebiegała w serdecznej atmosferze, z zachowaniem dobrych manier. Beth była nieco bardziej zadbana, choć nadal bez makijażu. Miała na sobie czarną jedwabną bluzkę, włosy zaczesała uwodzicielsko na bok. Nie zrobiła tego dla mnie. Z rozmowy wynikło, że gra na wiolonczeli w orkiestrze kameralnej Sheldonian Theatre, w półokrągłym budynku z gargulcami we fryzach, które widziałem podczas spaceru, i tego wieczoru ma próbę generalną. Za pół godziny miał po nią przyjechać pewien szczęściarz o imieniu Michael. Kiedy zapytałem, zakładając odpowiedź twierdzącą, czy to jej narzeczony, nastąpiła konsternacja. Obie panie spojrzały na siebie znacząco, a pani Eagleton zapytała, czy nie mam ochoty na więcej sałatki z ziemniaków. Po tym incydencie Beth stała się jakby nieobecna i nieco roztargniona. W rezultacie pani Eagleton i ja rozmawialiśmy niemal wyłącznie ze sobą. Kiedy zadzwonił dzwonek i Beth wyszła, pani domu wyraźnie się ożywiła, jakby pękła niewidzialna nić napięcia. Sama nalała sobie drugi kieliszek wina i zaczęła opowiadać o swoim istotnie zadziwiającym życiu. W czasie wojny była jedną z wielu kobiet, które uczestniczyły w krajowym konkursie krzyżówek. W nagrodę zwyciężczynie wyjechały do całkowicie odizolowanego miasteczka pomóc Alanowi Turingowi i jego zespołowi matematyków w rozszyfrowaniu nazistowskich kodów Enigmy. To tam właśnie poznała Eagletona. Opowiedziała mi nie tylko o samej wojnie, ale także o wszystkich okolicznościach głośnego otrucia Turinga. Odkąd osiadła w Oksfordzie, wyznała, porzuciła krzyżówki na rzecz gry w scrabble. Gra w tę grę z przyjaciółkami, gdy tylko czas jej na to pozwala. Uruchomiła wózek, podjechała do niskiego stoliczka w salonie. Poprosiła, bym jej towarzyszył i nie myślał o zebraniu naczyń – tym zajmie się Beth, kiedy wróci. Z niechęcią przyglądałem się, jak wyciąga z szuflady planszę i rozkłada ją na stoliku. Nie mogłem powiedzieć „nie”. I w ten oto sposób resztę mojego pierwszego wieczoru spędziłem, starając się formułować angielskie zdania, w towarzystwie niemal wiekowej staruszki, która cieszyła się jak dziecko, gdy pierwsza ułożyła ze swoich literek krzyżówkę i znalazła słowo na siedem liter do nowej układanki. @@2 Po kilku dniach zgłosiłem się do Instytutu Matematyki, gdzie przydzielono mi biurko w części dla visitors, kod e-mail i kartę magnetyczną, tak abym mógł wchodzić do biblioteki poza oficjalnymi godzinami otwarcia. W pracowni miałem tylko jednego współtowarzysza, Rosjanina o nazwisku Podorow, z którym wymienialiśmy zaledwie dwa słowa powitania. Człowiek ten chodził przekrzywiony pod ciężarem książek to na jedną, to na drugą stronę, rozkładał je na biurku i nisko pochylony bazgrał coś w wielkim zeszycie o twardych okładkach, który przywodził na myśl księgę psalmów. Regularnie co pół godziny wychodził na papierosa na malutkie patio wyłożone kafelkami, które znajdowało się pod oknem. Na początku następnego tygodnia miałem pierwsze spotkanie z Emily Bronson. Była to malutka kobieta o prostych, zupełnie siwych włosach, podpiętych nad uszami jak u uczennicy żabkami. Przyjeżdżała do instytutu na rowerze, zbyt dla niej dużym, z koszykiem książek i lunchem zawieszonym na kierownicy. Wyglądała jak mniszka, nieco nieśmiała, ale później miałem się okazję przekonać, że stać ją na ostry i celny żart. Myślę, że pomimo swej skromności ucieszyła się, iż moja praca nosi tytuł „Przestrzenie Bronson”. W czasie naszego pierwszego spotkania dała mi odbitki swoich dwóch ostatnich prac, bym mógł je zacząć studiować, oraz foldery i mapy okolic Oksfordu, które miały mi ułatwić zwiedzanie, zanim – jak powiedziała – rozpocznie się semestr i nie będę miał na to czasu. Zapytała, czy jest coś, czego będzie mi szczególnie brakować z mojego życia w Buenos Aires, a kiedy napomknąłem, że chciałbym powrócić do gry w tenisa, zapewniła mnie z uśmiechem, świadczącym, że nawykła do spełniania życzeń o wiele bardziej ekscentrycznych, że to nie będzie trudne do załatwienia. Dwa dni później znalazłem w skrzynce zaproszenie do klubu Marston Ferry Road. Korty znajdowały się w odległości parominutowego spaceru od Cunliffe Close i były wysypane ceglaną mączką. Grupa deblowa, do której dołączyłem, składała się z Johna, amerykańskiego fotografa o długich ramionach, Sammy’ego, kanadyjskiego biologa, prawie albinosa, energicznego i niezmordowanego, oraz Lorny, pielęgniarki z Radcliffe Hospital, z pochodzenia Irlandki, o długich rudych włosach i rozświetlonych, uwodzicielskich zielonych oczach. Byłem szczęśliwy, gdy pod stopami znów poczułem ceglaną nawierzchnię. Po wstępnej rozgrywce z radością odkryłem, że dziewczyna po drugiej stronie siatki jest nie tylko piękna w każdym calu, ale także potrafi pewnie i elegancko posyłać piłkę z głębi kortu. Zagraliśmy trzy sety, każdy z każdym. Stworzyliśmy z Lorną duet, uśmiechnięty i groźny, i przez następny tydzień liczyłem dni dzielące mnie od ponownego wejścia na kort, a potem punkty przybliżające zmianę, która przywiodłaby ją na miejsce obok mnie. Niemal co rano spotykałem panią Eagleton, czasami bardzo wcześnie. Kiedy wychodziłem do instytutu, ona już pracowała w ogródku. Innym razem spotykałem ją na Banbury Road, w drodze na targ, gdy kupowałem sobie coś na lunch. Sunęła na elektrycznym wózku z amortyzatorami jak po tafli jeziora i wdzięcznym skinieniem głowy pozdrawiała ustępującym jej miejsca studentów. Beth natomiast widywałem bardzo rzadko i rozmawiałem z nią ponownie tylko raz. Było to pewnego popołudnia, gdy wracałem z tenisa. Lorna zaproponowała, że podwiezie mnie swoim autem do rogu Cunliffe Close i właśnie się z nią żegnałem, gdy zobaczyłem Beth wysiadającą z autobusu. Dźwigała wiolonczelę, podbiegłem więc, by jej pomóc. Tego dnia zaczęły się prawdziwe upały i po kilku godzinach spędzonych na korcie twarz miałem zaczerwienioną od słońca. Spojrzała na mnie oskarżycielsko. – Widzę, że już się zadomowiłeś. Czy ty przypadkiem nie przyjechałeś tu po to, żeby studiować matematykę, a nie grać w tenisa i odbywać przejażdżki z dziewczynami? – Mam na to zgodę mojej szefowej – odpowiedziałem ze śmiechem i wykonałem gest rozgrzeszenia. – Żartowałam. W głębi duszy zazdroszczę ci. – Czego? – Nie wiem. Chyba tego, że jesteś wolnym człowiekiem: jednego dnia zostawiasz swój kraj, porzucasz dotychczasowe życie, a dwa tygodnie później zadowolony i opalony grasz sobie w tenisa na innym kontynencie. – Ty też tak możesz. Potrzebne jest tylko stypendium. – Starałam się, starałam. – Pokręciła ze smutkiem głową. – Jestem już za stara. Oczywiście nikt mi tego nie powiedział, ale stypendia dostają młodsi ode mnie. Niedługo skończę dwadzieścia dziewięć lat – wyznała z miną skazańca i dodała z goryczą: – Czasami oddałabym wszystko, by stąd uciec. Popatrzyłem na domy z zielonymi żywopłotami, szpice średniowiecznych kopuł, na widoczne w oddali prostokątne ząbkowane wieże. – Uciec z Oksfordu? Trudno mi sobie wyobrazić piękniejsze miejsce! – Może... masz rację – powiedziała i spojrzała na mnie zamglonym wzrokiem. – Pod warunkiem, że nie musisz opiekować się inwalidką i robić rzeczy, które już od dawna nie mają żadnego znaczenia. – Nie lubisz grać na wiolonczeli? – zapytałem zaskoczony. Z niedowierzaniem popatrzyłem jej w oczy, starając się odczytać w nich prawdę. – Nienawidzę – powiedziała i źrenice jej pociemniały. – Coraz bardziej tego nienawidzę i coraz trudniej mi to ukryć. Czasami boję się, że dyrygent lub kolega z orkiestry zorientuje się, jak bardzo nienawidzę każdą nutę, którą gram. Koncert się kończy, ludzie biją brawo i nikt nie wydaje się tego zauważać. Czy to nie zabawne? – Wydaje mi się, że nic ci nie grozi. Nie przypuszczam, by w twojej grze można było wyczuć jakieś specjalne wibracje świadczące o nienawiści. W tym sensie muzyka jest tak samo odległa od rzeczywistości jak matematyka: nie uwzględnia kategorii moralnych. Bądź wierna partyturze, wtedy nikt cię nie rozszyfruje. – Bądź wierna partyturze... Robię to całe życie – westchnęła i położyła rękę na klamce drzwi wejściowych. – Nie zwracaj uwagi na to, co mówię – powiedziała. – Miałam zły dzień. – Dzień się jeszcze nie skończył. Czy mógłbym coś zrobić, żeby poprawić ci nastrój? Spojrzała na mnie ze smutkiem i wzięła ode mnie wiolonczelę. – Oh, you are such a Latin man* [*Oh, you are such... (ang.) – Och, jesteś tak bardzo latynoski (przyp. tłum.).] – szepnęła z taką miną, jakby to oznaczało coś, czego powinna się bać. Mimo to, zanim zamknęła drzwi, pozwoliła mi po raz ostatni spojrzeć w swoje niebieskie oczy. Upłynęły dwa tygodnie. Powoli nadchodziło lato ze swoimi łagodnymi i coraz dłuższymi wieczorami. W pierwszy wtorek maja, wracając z instytutu, pobrałem pieniądze z bankomatu, żeby zapłacić za wynajem pokoju. Zadzwoniłem do drzwi pani Eagleton i kiedy czekałem, aż ktoś je otworzy, zobaczyłem na krętej drodze prowadzącej do domu zbliżającego się wielkimi krokami człowieka, o twarzy poważnej i skupionej. Przyjrzałem mu się uważnie. Czoło miał szerokie i wysokie, oczy małe, wpadnięte i widoczną bliznę na podbródku. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt pięć lat, chociaż pewna powściągliwa energia w ruchach przydawała mu młodzieńczości. Chwilę staliśmy razem pod zamkniętymi drzwiami, wreszcie on przerwał niezręczne milczenie i z wyraźnym szkockim akcentem zapytał, czy już dzwoniłem do drzwi. Odpowiedziałem twierdząco i zadzwoniłem jeszcze raz. Powiedziałem, że możliwe, iż pierwszy dzwonek był zbyt krótki. Gdy usłyszał mój głos, wyraz napięcia na jego twarzy zelżał, uśmiechnął się serdecznie i zapytał, czy jestem Argentyńczykiem. – Wobec tego – powiedział, przechodząc na doskonały hiszpański z miłym akcentem rodem z Buenos Aires – musi być pan uczniem Emily. Potwierdziłem zdziwiony i zapytałem, kiedy nauczył się hiszpańskiego. Uniósł brwi, jakby patrzył w daleką przeszłość, i odpowiedział, że wiele lat temu. – Moja pierwsza żona pochodziła z Buenos Aires – wyjaśnił i wyciągnął do mnie rękę. – Arthur Seldom – przedstawił się. W owym czasie niewiele osób budziło we mnie większy podziw niż człowiek o tym nazwisku. Ściskałem oto dłoń żywej legendzie wśród matematyków. Przez wiele miesięcy zgłębiałem jego najsłynniejsze twierdzenie: kontynuacja filozoficzna założenia Gödla* [*Gödel Kurt (1906-1978) – austriacki matematyk, udowodnił twierdzenie o niezupełności i nierozstrzygalności teorii aksjomatycznych zawierających elementarną arytmetykę (przyp. konsult.).] z lat trzydziestych. Uważano je za jeden z czterech filarów logiki i wystarczyło przejrzeć tytuły prac Seldoma, by zauważyć, że był on jednym z rzadkich przypadków summa mathematicae: pod tym wysokim i spokojnym czołem burzyły się i przetasowywały najgłębsze myśli stulecia. Podczas drugiej wyprawy do miejscowych księgarń usiłowałem kupić jego ostatnią książkę – dzieło popularyzatorskie na temat ciągów logicznych – i zaskoczyło mnie to, że już od dwóch miesięcy nakład był wyczerpany. Ktoś mi mówił, że od opublikowania tej książki Seldom nie bierze udziału w kongresach. Zaszył się w swoim gabinecie i nikt nie wie, nad czym teraz pracuje. Ja nie wiedziałem nawet, że profesor mieszka w Oksfordzie, a tym bardziej nie spodziewałem się spotkać go pod drzwiami pani Eagleton. Powiedziałem, że wystąpiłem na seminarium z referatem na temat jego twierdzenia i wydało mi się, że mój entuzjazm ucieszył go. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jest czymś zmartwiony, co odwraca jego uwagę od naszej zdawkowej rozmowy. – Pani Eagleton powinna być w domu – powiedział. – Nie myśli pan? – Owszem – odparłem. – Widzę jej wózek. Chyba że ktoś zabrał ją samochodem... Seldom ponownie zadzwonił i przyłożył ucho do drzwi. Potem podszedł do okna, które wychodziło na ganek, i usiłował zajrzeć do środka. – Nie wie pan, czy jest wejście od tyłu? – zapytał. – Boję się, że mogło jej się coś stać – dodał po angielsku. Na jego twarzy widać było prawdziwy niepokój, jakby wiedział, że są ku temu powody. – A może – zasugerowałem – po prostu otworzymy te drzwi. Wydaje mi się, że w ciągu dnia nie są zamknięte na klucz. Seldom nacisnął klamkę i drzwi powoli otworzyły się. Weszliśmy w milczeniu. Pod stopami zaskrzypiała podłoga z desek. W przedpokoju słychać było przytłumione tykanie zegara. Weszliśmy do salonu i zatrzymaliśmy się przy stole na środku pokoju. Ruchem ręki wskazałem Seldomowi szezlong przy oknie wychodzącym na ogród. Spoczywała na nim pani Eagleton. Wydawała się pogrążona w głębokim śnie. Na dywanie leżała poduszka, jakby wysunęła się spod głowy podczas snu staruszki. Koronę siwych włosów podtrzymywała siateczka, okulary leżały na stoliczku obok planszy scrabble’a. Pani Eagleton grała chyba sama z sobą, ponieważ oba stojaki z literami znajdowały się po jej stronie. Seldom zbliżył się do fotela i delikatnie dotknął ramienia starszej pani, a wtedy jej głowa ciężko opadła na bok. Oczy miała otwarte i przerażone. Z nosa spływały dwie strużki krwi. Bezwiednie postąpiłem krok do tyłu i stłumiłem okrzyk. Skonsternowany Seldom mruknął coś, czego nie usłyszałem. Podniósł poduszkę z dywanu i odwrócił ją bezwiednie. Po drugiej stronie widniała pośrodku czerwona plama, już prawie sucha. Stał tak przez chwilę z opuszczoną jedną ręką, w drugiej trzymając poduszkę, pogrążony w głębokim zamyśleniu, jakby zgłębiał problem odgałęzienia liczb zespolonych. Wydawał się mocno poruszony. Odważyłem się zasugerować, byśmy wezwali policję, na co on machinalnie się zgodził. @@3 – Kazali nam czekać na zewnątrz – powiedział Seldom lakonicznie, odkładając słuchawkę. Wyszliśmy na malutki ganek przed wejściem, niczego nie dotykając po drodze. Seldom oparł się o poręcz schodów i w milczeniu zaczął skręcać papierosa. Palce zatrzymywały się co chwila na fałdce papieru lub powtarzały w nieskończoność ten sam ruch, jakby w odpowiedzi na zatrzymania i wahania łańcucha myśli, które powinien starannie zweryfikować. Udręczenie sprzed kilku minut ustąpiło teraz intensywnemu wysiłkowi, by znaleźć sens albo racjonalność w czymś niezrozumiałym. Nadjechały dwa wozy policyjne i cicho zaparkowały obok domu. Zbliżył się do nas wysoki, siwy mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu, w ciemnogranatowym mundurze. Uścisnął nam mocno dłonie i zapytał o nazwiska. Miał wystające kości policzkowe i pobrużdżone policzki. Był spokojny, lecz zdecydowany, jakby przyzwyczajony do podporządkowywania sobie sceny, na której się znajduje. – Inspektor Petersen – przedstawił się i wskazał na człowieka w zielonym fartuchu, który przechodząc obok nas, lekko skinął głową. – A to nasz lekarz sądowy. Proszę wejść z nami na chwilę do środka. Chcemy zadać panom parę pytań. Fotograf zrobił kilka zdjęć pani Eagleton. Lekarz naciągnął gumowe rękawiczki i pochylił się nad szezlongiem. Z pewnej odległości widzieliśmy, jak bada ciało, pobiera próbki krwi i skóry. – Proszę mi powiedzieć – zwrócił się do nas i gestem nakazał zbliżyć się – w jakiej dokładnie pozycji panowie ją znaleźli? – Twarz miała zwróconą w kierunku oparcia – powiedział Seldom. – Ciało było bokiem... trochę bardziej... Nogi wyprostowane, prawe ramię zgięte. Tak, myślę, że właśnie tak. – Spojrzał na mnie pytająco, jakby chciał, bym potwierdził jego słowa. – Poduszka leżała na podłodze – dodałem. Petersen wziął poduszkę i pokazał lekarzowi plamę krwi pośrodku. – Czy pamiętają panowie, w którym miejscu leżała? – Na dywanie na wysokości głowy, tak jakby spadła podczas snu. Fotograf pstryknął trzy kolejne zdjęcia. – Myślę – powiedział lekarz, zwracając się do Petersena – że morderca zaskoczył ją, gdy spała, i udusił, nie pozostawiając śladów. Potem ostrożnie wyciągnął poduszkę spod głowy, tak aby siateczka pozostała na włosach, albo poduszka leżała już na podłodze, gdy przyszedł. Przycisnął ją do twarzy staruszki, która obudziła się i możliwe, że zaczęła stawiać opór. Wtedy przestraszył się i przycisnął poduszkę mocniej niż powinien. Stąd trochę krwi z nosa. U osób w tym wieku naczynia krwionośne są słabe. Kiedy podniósł poduszkę i zobaczył zakrwawioną twarz, tak go to przeraziło, że upuścił ją na dywan tam, gdzie stał, niczego nie aranżując. Może doszedł do wniosku, że to nie ma znaczenia, i oddalił się najszybciej, jak to było możliwe. Powiedziałbym, że zabił po raz pierwszy. Jest praworęczny. Prawdopodobnie – wyciągnął ramiona nad głową pani Eagleton, aby nam to zademonstrować – pozycja poduszki na dywanie wynika z takiego właśnie działania, najbardziej naturalnego dla osoby trzymającej poduszkę w prawej ręce. – Kobieta czy mężczyzna? – zapytał Petersen. – Ciekawe pytanie – powiedział lekarz. – Mógł to być silny mężczyzna, który zranił ją, zwiększając po prostu nacisk, albo kobieta, która przycisnęła poduszkę ciężarem swojego ciała. – Która to mogła być godzina? – Między drugą i trzecią po południu – odparł lekarz i zwrócił się do nas: – O której panowie tu przybyli? Seldom porozumiał się błyskawicznie spojrzeniem ze mną. – Czwarta trzydzieści – odpowiedział, a następnie zwracając się do Petersena, dodał: – Wydaje mi się, że została zamordowana o trzeciej. Inspektor spojrzał na niego z błyskiem zainteresowania. – Jak to? Dlaczego pan tak myśli? – Przyszedłem tutaj – odparł Seldom – z powodu karteczki, którą znalazłem w swojej skrzynce w Merton College. Niestety, z początku nie poświęciłem jej wystarczającej uwagi, chociaż myślę, że i tak było już za późno. – A co było napisane na tej karteczce? – Pierwszy z serii – powiedział Seldom. – Dużymi drukowanymi literami, pisanymi odręcznie. Poniżej był adres pani Eagleton i godzina, jak gdyby chodziło o spotkanie: trzecia po południu. – Czy mogę ją zobaczyć? Ma pan tę karteczkę przy sobie? Seldom zaprzeczył ruchem głowy. – Kiedy wyjąłem ją ze skrzynki, było prawie pięć po trzeciej i śpieszyłem się na wykład. Przeczytałem ją po drodze do gabinetu. Szczerze mówiąc, pomyślałem, że liścik napisała osoba z zaburzeniami psychicznymi. Kiedyś wydałem książkę o ciągach logicznych i niefortunnie dołączyłem rozdział o zbrodniach seryjnych. Od tamtej pory otrzymuję listy ze zwierzeniami o popełnionych zbrodniach... Wyrzuciłem karteczkę do kosza, gdy tylko wszedłem do gabinetu. – Może jeszcze tam jest? – zapytał z nadzieją Petersen. – Obawiam się, że nie – odparł Seldom. – Kiedy po wykładzie wychodziłem z auli, przypomniałem sobie, że na Cunliffe Close mieszka pani Eagleton. Nie byłem pewien numeru domu, więc chciałem to sprawdzić, ale woźny już sprzątnął mój gabinet i kosz na śmieci był pusty. Dlatego tu przyszedłem. – Co nam szkodzi spróbować – powiedział Petersen i zawołał jednego ze swych ludzi: – Wilkie, proszę pójść do Merton College i porozmawiać z woźnym. Jak on się nazywa? – Brent – odparł Seldom. – Ale chyba nic z tego. O tej porze już na pewno śmieciarka zabrała śmieci. – Jeśli się nie uda jej znaleźć, to zadzwonimy do pana, by podał naszemu rysownikowi opis liter. Na razie zachowajmy to w tajemnicy. Proszę obydwu panów o dyskrecję. Czy zapamiętał pan jeszcze jakiś szczegół? Rodzaj papieru, kolor atramentu czy coś w tym rodzaju, co zwróciło pana uwagę? – Atrament był czarny. Myślę, że liścik był napisany wiecznym piórem. Papier biały, zwykły, formatu papieru listowego. Litery duże, wyraźne. Karteczka leżała w skrzynce starannie złożona we czworo. Aha, był pewien intrygujący szczegół: pod tekstem narysowany był bardzo wyraźnie okrąg. Mały, doskonały okrągły, również w czarnym kolorze. – Okrąg – powtórzył w zamyśleniu Petersen. – Jakby zamiast podpisu? Albo rodzaj pieczęci? Jak się panu wydaje? – Możliwe, że ma to związek z rozdziałem o seryjnych morderstwach – powiedział Seldom. – Twierdzę, że jeśli pominąć filmy i powieści kryminalne, logika seryjnych zbrodni – przynajmniej tych historycznie udokumentowanych – jest bardzo prosta i wiąże się przede wszystkim z patologiami umysłowymi. Mordercy postępują szablonowo, wręcz schematycznie, i w przytłaczającej większości przyczyn ich postępowania należy szukać w traumatycznych doświadczeniach z dzieciństwa. Są to więc sprawy raczej z zakresu psychiatrii niż logiki. W konkluzji rozdziału napisałem, że zbrodnia z powodów intelektualnych, z czystej próżności, jak w przypadku, powiedzmy, Raskolnikowa, czy artystycznych, jak w przypadku Thomasa de Quincey, moim zdaniem, nie może się wydarzyć w świecie rzeczywistym. Żartem dodałem, że autorzy tych morderstw byli tak inteligentni, że do dziś nie udało się ich złapać. – Rozumiem – powiedział Petersen. – Sugeruje pan, że ktoś, kto przeczytał pańską książkę, podjął wyzwanie. W tym wypadku okrąg oznaczałby... – Pierwszy symbol logicznej serii – wpadł mu w słowo Seldom. – Byłby to dobry wybór. Symbol ten, historycznie rzecz biorąc, miał najwięcej interpretacji, nie tylko w matematyce, ale także poza nią. Może oznaczać wszystko. W każdym razie pomysł, żeby rozpocząć serię symbolem najbardziej nieokreślonym, zmusza do szukania po omacku ewentualnej kontynuacji. – Czy uważa pan, że morderca może być matematykiem? – Nie, nie, absolutnie tak nie uważam... Wydawca był zaskoczony, że książka zainteresowała tak różnych czytelników. Nie jestem pewien, czy symbol użyty w liściku należy interpretować jako okrąg. Ja zobaczyłem okrąg, bo jestem matematykiem. Równie dobrze może to być symbol ezoteryczny albo coś zupełnie innego. Dla astrologa będzie to pełnia Księżyca, a dla pańskiego rysownika owal twarzy... – Zostawmy to – powiedział Petersen. – Wróćmy jeszcze na chwilę do pani Eagleton. Znał ją pan dobrze? – Gdy byłem studentem, opiekunem mojego roku był Harry Eagleton. Po studiach kilka razy zostałem zaproszony do nich na kolację. Przyjaźniłem się z synem państwa Eagletonów, Johnnym, i jego żoną Sarah. Oboje zginęli w wypadku, kiedy Beth była dzieckiem. Wychowywała ją babcia – pani Eagleton. Ostatnio rzadko je widywałem. Starsza pani od pewnego czasu walczyła z rakiem i częściej przebywała w szpitalu niż w domu... Kilka razy spotkałem ją w Radcliffe Hospital. – A ta dziewczyna, Beth, jeszcze tu mieszka? Ile ma teraz lat? – Ze dwadzieścia osiem, może trzydzieści. Tak, mieszkają razem. – Powinniśmy jak najszybciej z nią porozmawiać. Chciałbym zadać jej parę pytań – powiedział Petersen. – Czy któryś z panów wie, gdzie ona teraz jest? – Powinna być w Sheldonian Theatre – odparłem. – Na próbie orkiestry. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – powiedział Seldom – chciałbym jako przyjaciel rodziny powiadomić ją o tym, co się stało. Może będzie potrzebowała mojej pomocy przy załatwianiu spraw związanych z pogrzebem. – Oczywiście, bardzo proszę – odparł Petersen. – Ale pogrzeb nie odbędzie się tak szybko. Najpierw musimy dokonać sekcji zwłok. Proszę powiedzieć pannie Beth, że czekamy tu na nią. Zespół daktylografów dopiero przystępuje do pracy, a roboty ma na kilka godzin. To pan do nas zatelefonował, prawda? Czy dotykali panowie czegoś jeszcze? Obydwaj zaprzeczyliśmy ruchem głowy. Petersen wezwał jednego ze swych ludzi, który podszedł z małym magnetofonem. – Chcę panów prosić, by zechcieli zostawić krótkie zeznanie porucznikowi Sacksowi na temat swych działań, poczynając od godzin południowych. To zwykła rutyna, potem będą panowie wolni. Choć obawiam się, że w ciągu najbliższych dni będę zmuszony naprzykrzać się panom, by zadać jeszcze parę pytań. Seldom odpowiedział na pytania Sacksa w ciągu dwóch czy trzech minut. Kiedy przyszła kolej na mnie, stanął dyskretnie z boku, jakby czekał, aż skończę. Myślałem, że chce się ze mną pożegnać, ale gdy się do niego zbliżyłem, dał mi znak, byśmy wyszli razem. @@4 – Pomyślałem, że może moglibyśmy pójść razem do teatru – powiedział Seldom, skręcając papierosa. – Chciałbym wiedzieć... – zawahał się, jakby szukał odpowiedniego słowa. Ściemniło się już całkowicie i w mroku nie widziałem wyrazu jego twarzy. – Chciałbym mieć pewność – powiedział w końcu – że obydwaj widzieliśmy to samo. To znaczy, zanim przybyła policja, przed wszystkimi wygłoszonymi hipotezami i wyjaśnieniami: ten pierwszy kadr, który obaj ujrzeliśmy. Interesuje mnie pana wrażenie, gdyż jedynie pan był nieuprzedzony. Przez chwilę zastanawiałem się, starając się przypomnieć sobie i odtworzyć każdy szczegół. Zdawałem sobie sprawę z tego, że bardzo chciałem się wykazać spostrzegawczością, by nie rozczarować Seldoma. – Myślę – powiedziałem ostrożnie – że prawie wszystko zgadza się z wyjaśnieniami lekarza, prócz bodaj jednego szczegółu na końcu. Powiedział on, że zabójca na widok krwi upuścił poduszkę i pośpiesznie wyszedł, niczego nie aranżując. – A pan nie myśli, że tak było? – Możliwe, że rzeczywiście niczego nie aranżował, ale zrobił przynajmniej jedną rzecz, zanim wyszedł: odwrócił głowę pani Eagleton na bok. I tak ją znaleźliśmy. – Ma pan rację – przytaknął Seldom i lekko skinął głową. – Według pana, na co by to wskazywało? – Nie wiem. Może nie mógł znieść widoku otwartych oczu pani Eagleton? Jeśli ta osoba, jak sugerował lekarz, dokonała zabójstwa po raz pierwszy, dopiero wtedy zdała sobie sprawę ze swego czynu. – Czy uważa pan, że morderca znał panią Eagleton, czy wybrał ją na swoją ofiarę przypadkowo? – Nie sądzę, by to było całkowicie przypadkowe. Powiedział pan, że pani Eagleton była chora na raka. Może zabójca wiedział, że ona wkrótce umrze. To wiązałoby się z intelektualnym wyzwaniem, tak jakby starał się wyrządzić jak najmniejszą krzywdę. Nawet sposób, w jaki ją zabił, byłby dość litościwy, gdyby pani Eagleton się nagle nie obudziła. Morderca musiał wiedzieć – teraz mi to przyszło na myśl – że pan znał panią Eagleton i że z pewnością zaangażuje się pan w tę sprawę. – Możliwe – powiedział ostrożnie Seldom. – Zgadzam się z panem, że chciał zabić w sposób możliwie najłagodniejszy. Właśnie o tym myślałem, gdy słuchaliśmy wywodu lekarza: co by było, gdyby wszystko szło po myśli zabójcy i pani Eagleton nie zaczęłaby krwawić z nosa. – Tylko pan by wiedział, że nie była to śmierć naturalna. – No właśnie – powiedział Seldom – policja nie miałaby tu nic do roboty. Myślę, że taka była intencja zabójcy: wyzwanie prywatne. – Skoro tak – powiedziałem z wahaniem – to nie mam jasności co do tego, kiedy zabójca napisał tę kartkę do pana: przed zabójstwem czy po nim? – Możliwe, że napisał ją wcześniej – odparł Seldom. – Wrzucił kartkę do mojej skrzynki i klamka zapadła. Nie mógł się już wycofać. – Jaki będzie, pana zdaniem, jego następny krok? – Teraz, kiedy policja już wie? Nie wiem. Myślę, że następnym razem będzie bardziej ostrożny. – To znaczy, dopuści się kolejnej zbrodni, która nie będzie wyglądała na zbrodnię? – Tak, właśnie – powiedział Seldom jakby do siebie. – Właśnie tak. Zbrodnia, która nie będzie wyglądała jak zbrodnia. W tym tkwi sedno: zbrodnia doskonała. Milcząc, doszliśmy w pobliże parku uniwersyteckiego. Na chodniku przed restauracją parkowała wielka limuzyna. Wysiadła z niej panna młoda, ciągnąc za sobą tren sukni, a drugą ręką przytrzymując wianek zdobiący jej głowę. Wokół kłębił się tłum gości i błyskały flesze. Seldom wydawał się nie widzieć tej sceny, całkowicie pochłonięty swoimi myślami. Mimo to zdecydowałem się mu przeszkodzić, aby zapytać o coś, co mnie bardzo zaintrygowało. – Powiedział pan inspektorowi o okręgu i logicznym ciągu. Czy sądzi pan, że istnieje jakiś związek między symbolem i wyborem ofiary, czy choćby sposobem zadania śmierci? – Tak, oczywiście – powiedział z pewnym roztargnieniem Seldom, jakby tę kwestię analizował już wcześniej. – Ale problem tkwi w tym, jak już powiedziałem Petersenowi, że nie mamy pewności, czy to rzeczywiście jest okrąg. Równie dobrze może to być, powiedzmy, wąż gnostyków zjadający własny ogon, lub duża litera „O” z wyrazu Omertá. Na tym polega trudność: znalezienie pierwszego wyrazu z serii. Aby to było możliwe, należy ustanowić kontekst, w którym powinien być odczytany symbol. Chodzi mi o to, czy należy to rozstrzygać z punktu widzenia czysto graficznego, powiedzmy tylko jako figurę syntaktyczną, czy w płaszczyźnie semantycznej – według znaczenia. Istnieje pewna dość znana seria, którą podaję jako przykład na początku mojej książki w celu wyjaśnienia tej dwuznaczności. Zaraz... – powiedział i wydobył z kieszeni pióro i notes. Wyrwał kartkę, położył ją na notesie i nie przestając iść, narysował starannie trzy figury. Wyciągnął kartkę w moją stronę, bym na nią spojrzał. Doszliśmy właśnie do Magdalen Street i w żółtym rozproszonym świetle latarni mogłem przyjrzeć się figurom. Pierwsza była z całą pewnością dużą literą M, druga wydawała się sercem narysowanym nad kreską, trzecia zaś cyfrą osiem. – Jaka pana zdaniem będzie czwarta figura? – zapytał Seldom. – M, serce, osiem... – powiedziałem, starając się doszukać w tym rebusie jakiegoś sensu. Seldom spoglądał na mnie nieco rozbawiony. – Jestem pewien, że rozwiąże pan tę łamigłówkę w domowym zaciszu – powiedział. – Chciałem panu po prostu zademonstrować, że na karteczce, którą znalazłem w skrzynce, został podany pierwszy symbol – powiedział i przykrył dłonią serce i ósemkę na kartce z notesu. – Jeśli widziałby pan tylko tę figurę, tę literę M, co by pan pomyślał? – Że chodzi o ciąg liter lub o pierwszą literę słowa zaczynającego się na M. – Właśnie – powiedział Seldom. – Nadałby pan temu symbolowi znaczenie nie tylko litery w ogóle, ale litery konkretnej, czyli dużej litery M. Gdy jednak zobaczy pan drugi symbol tej serii, wszystko ulega zmianie, prawda? Już pan wie, że nie ma co oczekiwać wyrazu. Drugi symbol jest w odniesieniu do pierwszego niejednoznaczny. Jest innego rodzaju i może się odnosić na przykład do talii kart. Do pewnego stopnia podważa początkowe znaczenie, jakie przypisaliśmy pierwszemu symbolowi. Nadal myślimy, że jest to litera, ale niekoniecznie duże M. A kiedy dochodzimy do trzeciego symbolu, znowu chcemy wszystko zmienić, zgodnie z tym, co już wiemy. Jeśli interpretujemy go jako ósemkę, to jesteśmy skłonni myśleć o ciągu, który zaczyna się literą, w środku jest serce i na końcu cyfra. Ale proszę zwrócić uwagę, że cały czas rozmyślamy nad znaczeniem symboli, które nadajemy im niemal automatycznie. Odczytujemy je tak, jak są przedstawione. To jest właśnie ta złośliwość serii: pierwsza z trzech figur narzuca interpretację najoczywistszą. Jeśli jednak spojrzy pan na te symbole jako na figury, odnajdzie pan stałą, która zburzy ich potoczne znaczenie i da klucz do rozszyfrowania. Minęliśmy rozświetlone okno The Eagle and Child. W środku tłoczyli się ludzie przy barze i jak w niemym filmie śmiali się bezgłośnie, unosząc kufle z piwem. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i obok jakiegoś pomnika skręciliśmy w lewo. Dotarliśmy do okrągłego budynku teatru. – Czy chce pan przez to powiedzieć, że w naszym wypadku, aby określić kontekst, musimy mieć co najmniej o jeden znak więcej... – Tak – powiedział Seldom. – Teraz poruszamy się po omacku. Nie wiemy nawet, czy symbole są tylko rysunkami na papierze, czy też mają jakieś znaczenie. Na nieszczęście, nie pozostaje nam nic innego jak czekać. Mówiąc, wchodził jednocześnie po schodach teatru, a ja szedłem za nim, nie będąc do końca przekonany, czy powinienem pozwolić mu iść dalej. Hol był pusty. Kierując się tonami skocznej muzyki, weszliśmy na piętro i znaleźliśmy się w korytarzu wyłożonym dywanem. Seldom uchylił pierwsze z brzegu drzwi obite materiałem w romby i wsunęliśmy się do loży, skąd było widać małą orkiestrę pośrodku sceny. Muzycy ćwiczyli jakiś utwór, chyba węgierski czardasz. Beth siedziała na krześle pochylona do przodu, ciało miała napięte, smyczek podnosił się i opadał na struny w zawrotnym tempie. Dźwięki brzmiały jak uderzenia bata po końskim zadzie. Lekkość i radość rozbuchanej muzyki kontrastowała z wysiłkiem wykonawców. Przypomniałem sobie, co Beth powiedziała mi parę dni temu. Teraz ze skupioną miną śledziła nuty. Palce poruszały się błyskawicznie po strunach, mimo to było coś w jej sylwetce, co kazało się domyślać, że duchem jest zupełnie gdzie indziej. Wycofaliśmy się z Seldomem na korytarz. Na jego twarzy malowała się powaga i powściągliwość. Zdałem sobie sprawę z tego, że jest zdenerwowany. Machinalnie skręcił papierosa, choć nie wolno było tutaj palić. Wymruczałem parę słów pożegnania, Seldom uścisnął mi mocno dłoń i podziękował za towarzystwo. – Jeśli będzie pan miał czas w piątek w południe – powiedział – chciałbym pana zaprosić na obiad do Merton. Może nam coś jeszcze przyjdzie do głowy. – Oczywiście. Piątek mam wolny – powiedziałem. Zszedłem po schodach i znalazłem się na ulicy. Było zimno i zaczęło padać. Pod latarnią w alejach wyjąłem z kieszeni kartkę, na której Seldom wyrysował trzy figury, i chroniąc atrament przed drobnymi kroplami deszczu, ponownie im się przyjrzałem. Roześmiałem się w głos, gdy w połowie drogi do domu odkryłem, jak proste jest rozwiązanie. @@5 Kiedy pokonałem ostatni odcinek pofałdowanego terenu i zbliżyłem się do domu, zobaczyłem, że policjanci jeszcze tam są, jak również mały ambulans i niebieska furgonetka z logo „Oxford Timesa”. Właśnie zamierzałem zejść po schodkach do swojego pokoju, gdy zatrzymał mnie jakiś drągal z siwymi loczkami opadającymi na czoło, z magnetofonem i notatnikiem w ręku. Zanim zdążył się przedstawić, inspektor Petersen wychylił się przez okno wychodzące na ganek i dał mi znak, bym się zbliżył. – Wolałbym, żeby pan nie wymieniał nazwiska Seldoma – powiedział cicho. – Dziennikarzom powiedzieliśmy, że to pan znalazł ciało. Kiwnąłem głową na znak zgody i wróciłem na schodki. Odpowiadałem właśnie na pytania dziennikarza, gdy zobaczyłem zatrzymującą się taksówkę. Wysiadła z niej Beth. Przeszła obok, taszcząc wiolonczelę, nie widząc nas. Musiała podać swoje nazwisko policjantowi pilnującemu wejścia, by wpuścił ją do środka. Mówiła cichym i nieco przytłumionym głosem. – Więc to jest ta dziewczyna – powiedział dziennikarz i spojrzał na zegarek. – Z nią też muszę porozmawiać. Myślę, że z dzisiejszej kolacji nici. Jeszcze jedno pytanie: co powiedział panu przed chwilą Petersen, gdy poprosił, by pan do niego podszedł? Zawahałem się, zanim odpowiedziałem. – Że jutro prawdopodobnie będą mi bardziej dokuczać, zadając więcej pytań. – Niech się pan nie martwi – powiedział. – Nie podejrzewają pana. Roześmiałem się. – A kogo podejrzewają? – zapytałem. – Nie wiem. Myślę, że dziewczynę. To chyba najbardziej naturalne, nie sądzi pan? Ona dostanie pieniądze i dom. – Nie wiedziałem, że pani Eagleton była bogata. – Otrzymywała rentę wojenną. Żadna fortuna, ale dla samotnej kobiety... – Ale czyż Beth nie była na próbie, kiedy popełniono zbrodnię? Drągal przekartkował swój notes. – Spójrzmy na to: według raportu lekarza śmierć nastąpiła między drugą a trzecią. Parę minut po drugiej sąsiadka widziała, jak Beth wyszła z domu i skierowała się do Sheldonian Theatre. Dzwoniłem tam: przyszła na próbę punktualnie o drugiej trzydzieści. Niemniej jednak upłynęło kilka minut, zanim wyszła z domu. To znaczy, że mogła to zrobić. Jest jedyną beneficjentką. – I to zasugeruje pan w swoim reportażu? – zapytałem nagle rozgniewany. – A czemu nie? To bardziej interesujące niż przypisywanie winy złodziejowi i ostrzeganie pań domu, żeby nie otwierały drzwi nieznajomym. Postaram się teraz z nią porozmawiać. – Przesłał mi złośliwy uśmieszek. – Niech pan jutro przeczyta moją notatkę w gazecie. Zszedłem do swojego pokoju i nie zapalając światła, zdjąłem buty i rzuciłem się na łóżko, przysłaniając ramieniem oczy. Starałem się jeszcze raz odtworzyć w pamięci moment, w którym weszliśmy z Seldomem do domu, oraz wszystko to, co robiliśmy potem, ale wydawało się, że nic szczególnego – nic, czego mógłby szukać Seldom. I tylko powracał obraz błyskawicznego przemieszczenia głowy pani Eagleton w chwili, gdy się osunęła, i jej oczu, otwartych i przerażonych. Usłyszałem odgłos odjeżdżającego samochodu i uniosłem się na rękach, by popatrzeć przez okno. Zobaczyłem, jak wynoszono na noszach ciało pani Eagleton i wsuwano do ambulansu. Obydwa wozy policyjne z zapalonymi światłami manewrowały, żeby wyjechać z podjazdu na ulicę. Żółte światła rzuciły snop cieni, złudnych i ulotnych, na ścianę domu. Furgonetka z logo „Oxford Times” odjechała wcześniej, a kiedy i te auta zniknęły za zakrętem, cisza i ciemność Cunliffe Close po raz pierwszy wydały mi się przytłaczające. Zastanawiałem się, co robi Beth, siedząc sama na górze. Zapaliłem lampę. Na biurku leżały prace Emily Bronson z moimi notatkami na marginesie. Przygotowałem sobie kawę i usiadłem z zamiarem powrócenia do pracy w miejscu, w którym przerwałem. Pracowałem ponad godzinę, nie posuwając się zbytnio naprzód. Również nie spłynęło na mnie litościwe ukojenie, ten szczególny balsam intelektualny, złudzenie porządku w chaosie, który przychodzi, gdy postępuje się zgodnie z założeniami jakiegoś twierdzenia. Nagle usłyszałem ciche pukanie do drzwi. Odsunąłem się na krześle i odczekałem chwilę. Pukanie, tym razem głośniejsze, powtórzyło się. Otworzyłem drzwi i w ciemności dostrzegłem zmieszaną i nieco zawstydzoną Beth. Miała na sobie fioletowy peniuar i ranne pantofle na nogach. Włosy przytrzymywała opaska, co mogło świadczyć, że coś ją zmusiło do wstania z łóżka. Zaprosiłem ją do pokoju, ale zatrzymała się przy drzwiach ze skrzyżowanymi ramionami i nieco drżącymi wargami. – Czy mogę cię o coś prosić? Czy mogłabym zostać u ciebie do rana? Tylko tę jedną noc – powiedziała urywanym głosem. – Nie mogę zasnąć... – Oczywiście – powiedziałem. – Zaraz rozłożę dla siebie fotel. Podziękowała i z ulgą opadła na krzesło. Rozglądała się trochę oszołomiona. – Uczyłeś się – powiedziała domyślnie, gdy zauważyła papiery rozłożone na biurku. – Nie chciałabym ci przeszkadzać. – Nie, nie przeszkadzasz mi – zaprzeczyłem. – Właśnie miałem zrobić sobie przerwę. Nie mogłem się skoncentrować. Zrobić ci kawy? – Wolałabym herbatę – powiedziała. Czekałem, aż woda się zagotuje, i zastanawiałem nad stosowną formułką kondolencyjną. Oboje milczeliśmy. Ona przemówiła pierwsza. – Mówił mi wuj Arthur, że byłeś z nim, kiedy... To musiało być straszne! Ja też musiałam ją zobaczyć: kazali mi rozpoznać ciało. Boże mój! – powiedziała i jej oczy zrobiły się przejrzyste jak błękit i rozedrgane – nikt nie zadał sobie trudu, by zamknąć jej powieki. – Przekręciła głowę na bok i uniosła nieco, jakby chciała przytrzymać łzy. – Naprawdę bardzo mi przykro – szepnąłem. – Wiem, co czujesz. – Nie możesz wiedzieć. Nikt nie może wiedzieć. Spodziewałam się tego od dawna. Od paru lat. To okropne, ale oczekiwałam tego, od kiedy dowiedziałam się, że ma raka. Wyobrażałam sobie, że ktoś wejdzie do sali w połowie próby i przekaże mi tę straszną wiadomość. I tak się stało. Nie chciałam widzieć, jak ją wynoszą, ale inspektor poprosił, bym rozpoznała ciało. Nikt jej nie zamknął powiek! – powtórzyła szeptem ze zgrozą. – Stanęłam przy niej, ale nie mogłam na nią popatrzeć; bałam się, że jeszcze w jakiś sposób może mi zrobić krzywdę – złapie mnie za rękę i nie puści albo coś w tym rodzaju. I myślę, że to jej się udało. Podejrzewają mnie – powiedziała przygnębiona. – Petersen zadał mi mnóstwo pytań tonem udającym szacunek, a potem ten okropny dziennikarz, który nawet nie starał się niczego udawać. Powiedziałam im to, co wiem: kiedy wychodziłam z domu o drugiej, ona spała na fotelu obok stolika z planszą do gry w scrabble. Czuję, że nie będę miała sił bronić się. Jestem tą osobą, która najbardziej pragnęła jej śmierci, myślę, że bardziej niż ten, kto ją zabił! Wydawała się rozstrojona nerwowo. Ręce jej się trzęsły i gdy zauważyła moje spojrzenie, ukryła dłonie pod pachami, krzyżując ramiona. – W każdym razie – powiedziałem, podając jej filiżankę z torebką herbaty – nie przypuszczam, by Petersen istotnie tak myślał: oni wiedzą coś więcej, ale nie chcą o tym mówić. Profesor Seldom nic ci nie mówił? Zaprzeczyła ruchem głowy, a ja pożałowałem, że to powiedziałem. Gdy jednak spojrzałem w jej niebieskie wyczekujące oczy, w których lęk mieszał się z nadzieją, zdecydowałem, że latynoska niedyskrecja jest bardziej na miejscu niż angielska rezerwa. – Mogę ci powiedzieć tylko tyle, ponieważ proszono nas o zachowanie tajemnicy, że ten, kto zabił, zostawił Seldomowi list w skrzynce. W liście podał adres tego domu i godzinę: trzecią po południu. – Trzecią po południu – powtórzyła wolno, jakby ciężar spadł jej z serca. – Ja już byłam wtedy na próbie. – Uśmiechnęła się lękliwie, jakby długa i trudna batalia wydawała się do wygrania. Upiła łyk herbaty. Spojrzała na mnie z wdzięcznością znad filiżanki. – Beth – powiedziałem. Trzymała rękę na oparciu blisko mojej i musiałem się powstrzymać, żeby jej nie dotknąć. – Chodzi mi o to, co przedtem powiedziałaś... Jeśli mógłbym ci w jakiś sposób pomóc przy załatwianiu pogrzebu albo w czymkolwiek innym, to powiedz mi bez wahania. Z pewnością profesor Seldom lub Michael już... – Michael? – przerwała mi i zaśmiała się sucho. – Nie sądzę, bym mogła na niego liczyć. Jest tym wszystkim przerażony – powiedziała i dodała z pogardą, jakby opisywała jakiś szczególnie tchórzliwy gatunek mężczyzn: – On jest żonaty. Wstała i nim zdołałem jej przeszkodzić, podeszła do umywalki obok biurka i opłukała filiżankę. – Na wuja Arthura zawsze mogę liczyć. Matka ciągle mi to powtarzała. Ona jedna wiedziała, jaka z babki była czarownica pod tą jej maską. Kładła mi do głowy, że jeśli kiedyś zostałabym sama i potrzebowała pomocy, to powinnam zwrócić się do wuja Arthura. „O ile znajdziesz sposób, by wyrwać go z jego formuł!” – dodawała. On jest geniuszem matematycznym, prawda? – zapytała w zamyśleniu z nutką dumy. – Jednym z największych – potwierdziłem z mocą. – Moja mama też tak uważała. Patrząc teraz wstecz, przypuszczam, że była w nim potajemnie zakochana. Ale cicho, sza! Niech to pozostanie rodzinną tajemnicą. – To ciekawe – powiedziałem. – Czym jest kobieta bez tajemnic? – zanuciła początek starej walijskiej pieśni. Zdjęła opaskę z głowy i położyła na nocnym stoliku. Odrzuciła włosy do tyłu, unosząc je nieco i pozwalając opaść na plecy. – Och, nie zwracaj na mnie uwagi – powiedziała. Zbliżyła się do łóżka i odrzuciła kołdrę. – Odwróć się, proszę. Chciałabym zdjąć peniuar – wyjaśniła. Podszedłem z filiżanką do umywalki. Kiedy zakręciłem kran i woda przestała lecieć, postałem jeszcze chwilę, odwrócony do niej plecami. Z trudem wymówiła moje imię, łamiąc sobie język na podwójnym l. Leżała już w łóżku, z włosami uwodzicielsko rozsypanymi na poduszce. Kołdrę podciągnęła pod brodę. Jedno ramię położyła na wierzchu. – Czy mogę cię prosić o jeszcze jedną uprzejmość? Czy możesz potrzymać mnie za rękę, zanim zasnę? Robiła to moja mama, gdy byłam mała. – Jasne – odparłem. Zgasiłem lampę i usiadłem na brzegu łóżka. Światło księżyca oświetlało jej nagie ramię na kołdrze. Położyłem dłoń na jej dłoni i jednocześnie spletliśmy palce. Jej ręka była ciepła i sucha, gładka w dotyku, z długimi palcami i krótko obciętymi, czystymi paznokciami. Moją uwagę zwrócił jej kciuk, dziwnie cienki i mały, jak u małej dziewczynki. Beth otworzyła oczy i patrzyła na mnie. Chciała cofnąć rękę, ale ścisnąłem ją mocniej i pogładziłem swoim kciukiem jej malutki paluszek. – Poznałeś mój największy sekret – powiedziała. – Ciągle jeszcze ssę palec przed zaśnięciem. @@6 Kiedy następnego ranka obudziłem się, Beth już nie było. Spojrzałem speszony na wgłębienie, które jej głowa odcisnęła na poduszce, i sięgnąłem po zegarek leżący na nocnym stoliku: była dziesiąta. Jednym susem wyskoczyłem z pościeli. Byłem umówiony z Emily Bronson przed dwunastą w instytucie, a jeszcze nie przeczytałem jej prac. Włożyłem do torby rakietę i strój tenisowy. Był czwartek i w planie tego dnia miałem po południu partię tenisa. Przed wyjściem rzuciłem okiem na biurko i na łóżko. Oczekiwałem od Beth przynajmniej kilku słów wyjaśnienia, dlaczego zniknęła tak nagle, i zadałem sobie pytanie, czy właśnie to nie stanowi najlepszego wyjaśnienia. Ranek był ciepły i łagodny, co czyniło miniony dzień nieco nierealnym, ale kiedy znalazłem się w ogrodzie, nie spotkałem pani Eagleton porządkującej grządki, a żółte policyjne taśmy nadal otaczały ganek. Zanim wszedłem do instytutu, w kiosku po drugiej stronie ulicy Woodstock Road kupiłem słodki obwarzanek i gazetę. W pracowni nastawiłem elektryczny ekspres do kawy i rozłożyłem na biurku gazetę. W dziale lokalnym wybijała się główna wiadomość zatytułowana „Morderstwo bohaterki ostatniej wojny”. Zamieszczono też zdjęcie młodej pani Eagleton, na którym była nie do poznania, oraz frontu domu z żółtymi taśmami na pierwszym planie i zaparkowanymi samochodami policyjnymi. W głównej notatce była wzmianka o tym, że ciało znalazł lokator, argentyński student matematyki, i że ostatnią osobą, która widziała wdowę żywą, była jej jedyna wnuczka, Elisabeth. W relacji nie było niczego, o czym bym nie wiedział. Przeprowadzona w nocy sekcja zwłok również, jak się wydaje, nie wniosła niczego nowego do sprawy. W niepodpisanej notatce była mowa o prowadzonym dochodzeniu policyjnym. Po bezosobowym stylu rozpoznałem dziennikarza, który przeprowadzał ze mną wywiad. Według jego słów policja raczej wyklucza, że morderstwa dokonał ktoś z zewnątrz, mimo że drzwi nie były zamknięte na klucz. Niczego w domu nie ruszono ani nie ukradziono. Inspektor Petersen trzyma w tajemnicy szczegóły śledztwa. Reporter zaryzykował twierdzenie, że podejrzenie o dokonanie zbrodni może dotyczyć „członków najbliższej rodziny pani Eagleton” i w następnym zdaniu uściślił, że jedynym najbliższym członkiem rodziny pani Eagleton jest Beth, która może otrzymać w spadku „ładną sumkę”. W konkluzji notatki znalazło się zalecenie inspektora Petersena, skierowane do pań domu, pod którym podpisała się redakcja „Oxford Times”, by zapomniały o starych dobrych czasach i trzymały drzwi wejściowe stale zamknięte na klucz. W dziale nekrologów znalazłem kondolencje podpisane przez długą listę osób. Wyrazy współczucia złożyło między innymi Brytyjskie Towarzystwo Scrabble’a oraz Instytut Matematyki, podpisany przez Emily Bronson i Arthura Seldoma. Stronę z nekrologami schowałem do szuflady biurka. Zrobiłem sobie jeszcze jedną filiżankę kawy i pogrążyłem się w pracy nad tekstami mojej szefowej. O pierwszej zszedłem do jej gabinetu i zastałem ją jedzącą sandwicza nad papierową serwetką rozłożoną na książkach. Gdy otworzyłem drzwi, wydała okrzyk radości, jakby ucieszyła się, że widzi mnie całego i zdrowego powracającego z wyprawy pełnej niebezpieczeństw. Przez kilka minut rozmawialiśmy o zbrodni. Powiedziałem jej to, co uznałem za stosowne, nie wspominając ani słowem o Seldomie. Wydawała się zaskoczona i nieco zmartwiona, że zostałem w to zamieszany. Zapytała, czy policjanci bardzo mi dokuczyli, bo – jak powiedziała – potrafią być bardzo nieprzyjemni wobec cudzoziemców. Bałem się, że zacznie mnie przepraszać za to, iż zasugerowała mi wynajęcie tego pokoju. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, dopóki nie skończyła jeść sandwicza. Trzymała go palcami obu rąk i odgryzała po kawałeczku, równiutko jak pod sznurek. – Nie wiedziałem, że Arthur Seldom jest w Oksfordzie – odezwałem się. – Nigdy stąd nie wyjeżdżał – odparła Emily z uśmiechem. – Arthur jest tego zdania co ja, że jeśli tylko poczekać cierpliwie, to okaże się, że wszyscy matematycy pielgrzymują do Oksfordu. Ma stałą pracę w Merton. To prawda, że niełatwo go spotkać. Gdzie go widziałeś? – Widziałem jego nazwisko w kondolencjach od instytutu – powiedziałem ostrożnie. – Jeśli chciałbyś go poznać, to mogę ci to ułatwić. Zdaje się, że mówi bardzo dobrze po hiszpańsku. Jego żona była Argentynką – wyjaśniła. – Pracowała jako konserwator w Muzeum Ashmolean przy wielkim fryzie asyryjskim. Przerwała, jakby popełniła niedyskrecję. – Czy ona... umarła? – odważyłem się zapytać. – Tak – odparła Emily. – Wiele lat temu. Zginęła w wypadku samochodowym razem z rodzicami Beth. Znajdowali się we czwórkę w aucie. Byli nierozłączni. Jechali do Clovelly na weekend. Ocalał jedynie Arthur. Złożyła serwetkę i wrzuciła ją ostrożnie do kosza, tak by nie rozsypać okruszków. Pociągnęła z butelki łyk wody mineralnej i poprawiła okulary na nosie. – No i co powiesz? – zapytała, starając się skoncentrować na mnie wyblakłe niebieskie oczy. – Znalazłeś trochę czasu, by przeczytać materiały? Kiedy wyszedłem z instytutu, była już druga. Po raz pierwszy tego lata upał był dokuczliwy i miasto zdawało się drzemać w skwarnym słońcu. Koło czerwonego budynku Keble College przejechał czerwony dwupiętrowy autobus przegubowy Oxford Guide Tours z niemieckimi turystami w środku – wszyscy w czapeczkach z daszkiem, osłaniającym oczy przed słońcem. Gapiłem się, jak autobus wolno i ociężale skręca za róg. W parku uniwersyteckim studenci urządzili sobie piknik na trawniku. Ogarnęło mnie przygnębiające wrażenie, że śmierć pani Eagleton była jak kamień wrzucony do wody. Zbrodnia doskonała, powiedział Seldom. Właściwie każda zbrodnia, każda śmierć zaledwie wzburza wodę i zaraz powierzchnia się wygładza. Od makabrycznego odkrycia nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, a życie toczyło się nadal, jak gdyby nigdy nic. Czyż ja sam nie szedłem jak w każdy czwartek pograć w tenisa? A jednak, mimo wszystko, coś się zmieniło. Zaskoczył mnie niezwykły spokój, gdy szedłem krętą drogą prowadzącą do Marston. Słychać było tylko pojedyncze rytmiczne uderzenia piłki o ścianę. Na parkingu nie było samochodów Johna ani Sammy’ego, ale na trawniku przy ogrodzeniu kortu zauważyłem czerwone volvo Lorny. Obszedłem budynek szatni i ujrzałem Lornę, zawzięcie ćwiczącą return o ścianę. Nawet z tej odległości mogłem podziwiać piękną linię jej nóg, mocnych i szczupłych, których nie zakrywała krótka spódniczka, oraz piersi, które napinały się i uwypuklały pod bluzeczką przy każdym uderzeniu rakiety. Gdy mnie zauważyła, zatrzymała piłkę i uśmiechnęła się. – Myślałam, że już nie przyjdziesz – powiedziała. Grzbietem dłoni otarła pot z czoła i pocałowała mnie szybko w policzek. Zdawało mi się, że chce mnie o coś zapytać, jakbyśmy oboje uczestniczyli w jakimś spisku i nie bardzo wiadomo, jaki jest w nim udział każdego z nas. – Co się dzieje z Johnem i Sammym? – zapytałem. – Nie wiem – odpowiedziała i spojrzała niewinnie swymi wielkimi zielonymi oczami. – Żaden nie zadzwonił. Już myślałam, że wszyscy trzej umówiliście się, by wystawić mnie do wiatru. Poszedłem do szatni i szybko się przebrałem, nieco zaskoczony nieoczekiwanym sam na sam z Lorną. Wszystkie korty były wolne. Lorna czekała na mnie przy drucianej furtce. Uniosłem rygiel, przepuściłem ją. Nim doszliśmy do ławki, odwróciła się i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. W końcu nie wytrzymała i wypaliła: – Czytałam w gazecie o morderstwie. – Coś na kształt entuzjazmu rozbłysło w jej oczach. – Mój Boże, ja ją znałam – powiedziała jakby zdziwiona lub jakby znajomość z nią powinna ochronić biedną panią Eagleton. – Kilka razy widziałam w szpitalu jej wnuczkę. Czy to prawda, że to właśnie ty znalazłeś ciało? Przytaknąłem, wyciągając rakietę z futerału. – Przyrzeknij mi, że potem mi wszystko opowiesz – poprosiła. – Musiałem przyrzec, że nic nie powiem – odparłem przekornie. – Naprawdę? Tym bardziej jestem ciekawa. Wiedziałam, że tam się coś wydarzy! – wykrzyknęła. – Tego nie zrobiła wnuczka, prawda? Ostrzegam cię – powiedziała, dźgając palcem moją pierś – żadnych sekretów przed ulubioną partnerką w deblu. Musisz mi powiedzieć! Roześmiałem się i posłałem jej piłkę ponad siatką. W ciszy pustego klubu wymienialiśmy długie piłki z głębi kortu. Moim zdaniem w tenisie od zaciętej rozgrywki na punkty lepsza jest rozgrzewka, bo chodzi o utrzymanie piłki w grze jak najdłużej. Podziwiałem Lornę. Z gracją odbierała moje mordercze piłki, biegając niezmordowanie wzdłuż końcowej linii, aż do momentu, gdy uzyskawszy wystarczającą przestrzeń mogła ruszyć do kontrataku z narożnika głęboko po krosie. Odbijaliśmy piłkę to bliżej, to dalej i na zmianę dobiegaliśmy do niej, z każdym uderzeniem zwiększając tempo. Lorna dzielnie się broniła, coraz bardziej rozgorączkowana, pozostawiając długie ślady na ceglanej nawierzchni, gdy z poślizgiem wyhamowywała. Po każdym punkcie wracała na środek, nabierała powietrza w płuca i wdzięcznym ruchem odrzucała do tyłu koński ogon. Słońce świeciło jej prosto w twarz i nadawało połysku długim opalonym nogom widocznym spod spódniczki. Graliśmy w milczeniu, skupieni, jakby coś ważnego działo się na korcie. Liczyliśmy tylko niedobre piłki. Podczas najdłuższych wymian, gdy ona powróciła na środek kortu, ja niespodziewanie posłałem piłkę mocno ku narożnikowi. Żeby ją odebrać, zrobiła gwałtowny skręt. Jedna noga ugięła się, Lorna upadła ciężko na bok, przewróciła się na plecy i odrzuciła daleko od siebie rakietę. Zbliżyłem się do siatki, nieco zaniepokojony, choć zdawałem sobie sprawę, że nie mogła się mocno potłuc. Oddychała ciężko, z ramionami wyciągniętymi nad głową, jakby nie miała siły powstać. Przeszedłem nad siatką i pochyliłem się nad nią. Spojrzała na mnie, jej zielone oczy błyszczały w słońcu jakby kpiąco i wyczekująco. Kiedy uniosłem jej głowę, dźwignęła się na łokciu i drugim ramieniem objęła mnie za szyję. Jej usta znalazły się blisko moich, poczułem ciepłe tchnienie jej urywanego oddechu. Pocałowałem ją, wtedy ona opadła powoli na plecy, pociągając mnie za sobą. Nie przestawałem jej całować. Rozdzieliliśmy się na moment i popatrzyliśmy na siebie spojrzeniem kochanków: głębokim, szczęśliwym i nieco zdziwionym. Znów ją całowałem, czując, jak czubki jej piersi wbijają się we mnie, gdy ją przytulałem. Wsunąłem rękę pod jej koszulkę. Pozwoliła mi pogładzić sutek, ale zatrzymała drugą, przestraszona, którą usiłowałem wsunąć pod spódniczkę. – Zaraz, chwileczkę – szepnęła, rozglądając się na boki. – W twoim kraju ludzie kochają się na kortach? – Delikatnie odsunęła moją rękę i szybko pocałowała w policzek. – Jedźmy do mnie. – Podniosła się, wygładzając spódniczkę i strzepując ceglaną mączkę. – Idź po swoje rzeczy, ale nie bierz prysznica – szepnęła. – Czekam na ciebie w samochodzie. Prowadziła w milczeniu, uśmiechając się do siebie i od czasu do czasu odwracając głowę w moją stronę. Na światłach pogładziła mnie pieszczotliwie po twarzy. – Tak więc – zapytałem ją w pewnej chwili – ta historia z Johnem i Sammym... – Nie! – odparła, śmiejąc się, ale z mniejszym przekonaniem niż poprzednio. – Nie miałam z tym nic wspólnego. Czyż matematycy nie wierzą w przypadki? Zaparkowaliśmy w bocznej uliczce prowadzącej do Summertown. Weszliśmy na drugie piętro po wyłożonych dywanem schodach. Mieszkanie Lorny znajdowało się na poddaszu wielkiego wiktoriańskiego domu. Zaprosiła mnie do środka i już za drzwiami zaczęliśmy się znów całować. – Idę na chwilę do łazienki, dobrze? – powiedziała i przeszła korytarzem ku drzwiom ze szlifowanego szkła. Stałem w malutkim salonie, rozglądając się dokoła. Różnokolorowy i sympatyczny bałagan, zdjęcia z podróży, lalki, plakaty filmowe i mnóstwo książek w bibliotece, która już pękała w szwach. Pochyliłem się, by odczytać tytuły. Same kryminały. Zajrzałem do sypialni. Łóżko byto starannie zasłane, przykryte za dużą kapą, opadającą do podłogi. Na nocnej szafce leżała grzbietem do góry otwarta książka. Podszedłem i odwróciłem ją. Przeczytałem tytuł i nazwisko autora. Osłupiałem: było to dzieło Seldoma o ciągach logicznych. Tekst był gęsto popodkreślany, z trudnymi do odczytania notatkami na marginesach. Słyszałem szum prysznica, a potem odgłos bosych stóp Lorny w korytarzu. Zawołała mnie. Odłożyłem książkę na miejsce i wróciłem do saloniku. – A cóż to? – powitała mnie od drzwi, stojąc nago na środku pokoju. – Ty jeszcze w spodniach? @@7 – Istnieje różnica między prawdą a częściową prawdą, którą można dowieść. Taki wniosek wysnuł Tarski* [*Alfred Tarski (1901-1983) – matematyk, logik i filozof, jeden z najbardziej znanych uczonych polskich XX w. Od 1946 r. profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley (przyp. tłum.).] z teorii Gödla – powiedział Seldom. – Sędziowie, lekarze sądowi, archeolodzy znali go naturalnie o wiele wcześniej niż matematycy. Na przykład zbrodnia z dwoma podejrzanymi. Obaj znają prawdę. Każdy z nich może powiedzieć: „To ja” lub „To nie ja”. Ale sprawiedliwość nie może na tym poprzestać; musi uciec się do żmudnej drogi pośredniej: zebrać dowody, odciski palców, przesłuchać świadków, sprawdzić alibi... Często zebrane dowody nie pozwalają uznać winy jednego i niewinności drugiego podejrzanego. W gruncie rzeczy to, co dowiódł Gödel w 1930 roku w swym twierdzeniu limitacyjnym, jest dokładnie tym samym, co w matematyce. Mechanizm ustalania prawdy, datujący się od czasów Arystotelesa i Euklidesa, opiera się na podstawowych i niezbitych zasadach i polega na dochodzeniu do tezy ściśle logicznymi krokami. Jednym słowem, to, co nazywamy systemem aksjomatycznym, może niekiedy nie wystarczyć, podobnie jak niejasne są kryteria przybliżenia sprawiedliwości. Seldom zamilkł na chwilę i wyciągnął z pudełka papierową serwetkę. Myślałem, że chce zapisać na niej jakąś formułę, ale on wytarł nią kąciki ust i mówił dalej. – Gödel dowiódł, że już na poziomie podstawowej arytmetyki istnieją tezy, których nie da się ani dowieść, ani obalić. Stanowią one aksjomaty, które są poza zasięgiem mechanizmów formalnych i które kpią sobie z każdej próby przeprowadzenia dowodu. Na takiej podstawie żaden sędzia nie wyda wyroku, prawdziwego czy fałszywego, o winie lub niewinności. Pierwszy raz analizowałem to twierdzenie, gdy nie miałem jeszcze ukończonych studiów. Eagleton był moim formalnym opiekunem. Tym, co przykuło moją uwagę wtedy, gdy już zrozumiałem, a przede wszystkim zaakceptowałem to, co rzeczywiście to twierdzenie głosi, i co wydało mi się niezwykle ciekawe, było to, że matematycy długo kierowali się intuicją tak drastycznie fałszywą. A na dodatek wszyscy początkowo uwierzyli, że Gödel popełnił błąd i że wkrótce ukaże się skaza w jego dowodzie. Nawet Zermelo* [*Ernest Zermelo (1871-1953) – matematyk niemiecki (przyp. tłum.).] porzucił swoje prace badawcze i dwa lata życia poświęcił na obalenie twierdzenia Gödla. Zadałem sobie pytanie: dlaczego nigdy w ciągu wieków matematycy nie potykali się, i nadal nie potykają, na niepewnych tezach, dlaczego również teraz, po Gödlu, matematyka może się rozwijać spokojnie we wszystkich dziedzinach? Siedzieliśmy w stołówce dla profesorów w Merton College. Zostaliśmy sami. Wszyscy rozeszli się już do sal wykładowych. Na ścianie na wprost w równym rzędzie wisiały portrety wybitnych uczonych, niegdyś studentów tego college’u. Na plakietkach z brązu umieszczonych pod obrazami rozpoznałem tylko nazwisko T. S. Elliota. Kelnerzy dyskretnie uprzątali naczynia ze stołów. Seldomowi udało się pochwycić szklankę, zanim kelner ją zabrał. Pociągnął długi łyk i mówił dalej. – W owym czasie byłem dość płomiennym komunistą i pozostawałem pod wielkim wrażeniem myśli Marksa, pochodzącej, zdaje się, z Przyczynka do krytyki ekonomii politycznej, która głosiła, że ludzkość od zarania dziejów stawia sobie jedynie takie cele, które może osiągnąć. Przez jakiś czas myślałem, że to może wszystko wyjaśniać: matematycy chyba rzeczywiście zadawali sobie tylko takie pytania, na które mogli znaleźć odpowiedź. Oczywiście, nie dlatego, by ułatwić sobie sprawę, lecz dlatego, że intuicja matematyczna – i to było moje przypuszczenie – była już na wskroś przeniknięta, nazwijmy to, kantowskim sposobem dochodzenia do prawdy lub do jej obalenia. Myślenie intuicyjne przebiega skokowo i przypomina ruch konika szachowego. Nie są to, jak zwykło się uważać, iluminacje ani nagłe objawienia, lecz zmierzanie do celu w żółwim tempie. To wtedy poznałem Sarah, matkę Beth. Sarah właśnie rozpoczęła studia na fizyce i zaręczyła się z Johnnym, jedynym synem Eagletonów. Chodziliśmy we trójkę pograć w kręgle i popływać. Sarah pierwsza powiedziała mi o wątpliwościach w fizyce kwantowej. Pan, naturalnie, wie, o czym mówię: jasne i ścisłe formuły rządzące zjawiskami fizycznymi na wielką skalę, takimi jak mechanika kosmosu czy zderzenie kul, w świecie subatomowym, nieskończenie drobnym, gdzie wszystko jest o wiele bardziej złożone, nie sprawdzają się. I to jest paradoks logiczny. To spowodowało, że zmieniłem całkowicie kierunek poszukiwań. Dzień, w którym Sarah powiedziała mi o zasadzie Heisenberga* [*Werner Karl Heisenberg (1901-1976) – fizyk niemiecki. Laureat Nagrody Nobla w 1932 r. (przyp. tłum.).], był niezwykły pod każdym względem. Myślę, że to był jedyny dzień, który mógłbym odtworzyć godzina po godzinie. Gdy tylko to usłyszałem, miałem przeczucie, „skok konika szachowego”, jeśli pan woli – dodał z uśmiechem – że dokładnie ten sam rodzaj zjawiska zachodzi w matematyce, i że w gruncie rzeczy wszystko jest sprawą skali. Niepewne tezy, które sformułował Gödel, mogą dotyczyć świata subatomowego, o wielkościach nieskończonych, a nie zwykłej matematyki. Reszta to zdefiniowanie pojęcia odpowiedniego do skali. Dowiodłem, w zasadzie, że jeśli pytanie matematyczne można zadać w ramach tej samej „skali” co aksjomat, to będzie się ono mieścić w zakresie matematyki i można je udowodnić lub odrzucić. Ale jeśli jego zapis wymaga innej skali, grozi niebezpieczeństwo przynależności do owego świata, ale ukrytego wszędzie, czego nie można ani dowieść, ani obalić. Jak pan może sobie wyobrazić, najtrudniejszą częścią pracy, która pochłonęła trzydzieści lat mojego życia, było dowiedzenie, że wszystkie pytania sformułowane przez matematyków – od czasów Euklidesa do chwili obecnej – można uzyskiwać w skali zbieżnej z systemami aksjomatów. W końcu udowodniłem, że zwykła matematyka, uprawiana codziennie przez naszych ciężko pracujących kolegów, należy do rzędu „widzialnych” pod mikroskopem. – Ale to chyba nie jest przypadek – przerwałem mu. Starałem się powiązać wyniki, które przedstawiłem na seminarium, z tym, co teraz usłyszałem, i znaleźć ich miejsce w wielkiej figurze, którą Seldom dla mnie rysował. – Nie, naturalnie, że nie. Moja hipoteza utrzymuje, że ma to związek głęboko tkwiący w estetyce, która przechodziła z epoki na epokę i była z gruntu niezmienna. Nie ma przymusu kantowskiego, ale jest estetyka prostoty i elegancji, która rządzi również sformułowaniami przypuszczeń; matematycy uważają, że piękno twierdzenia wymaga pewnych boskich proporcji między prostotą aksjomatów w punkcie wyjścia a prostotą tezy w punkcie końcowym. Trudności, zawiłości zostawia się na drodze między oboma punktami, czyli dowodowi. I dopóki ta estetyka się utrzymuje, nie ma powodu, by pojawiały się „naturalnie” niepewne tezy. Kelner powrócił z dzbankiem kawy i napełnił nasze filiżanki. Seldom milczał, jakby nie był pewny, w którym momencie przerwał, albo zawstydził się, że za dużo mówi. – To, co zwróciło przede wszystkim moją uwagę – odezwałem się – i co przedstawiłem w Buenos Aires, to były wnioski, które nieco później opublikował pan na temat systemów filozoficznych. – W gruncie rzeczy to było o wiele łatwiejsze – powiedział Seldom. – Jest to rozwinięcie, w zakresie mniej lub bardziej oczywistym, twierdzenia o niezupełności Gödla: każdy system filozoficzny, który wychodzi od pierwszych zasad, ma z konieczności ograniczony zasięg. Niech mi pan wierzy, o wiele prościej było przewiercić wszystkie systemy filozoficzne niż tę jedną sztancę myślenia, której się od zawsze uczepiają matematycy. Po prostu dlatego, że każdy system filozoficzny stawia sobie za duże cele. W gruncie rzeczy wszystko jest kwestią równowagi: powiedz, ile chcesz wiedzieć, a powiem ci, z jaką pewnością możesz to potwierdzić. Kiedy po trzydziestu latach spojrzałem na ten problem jeszcze raz, odniosłem wrażenie, że ta pierwsza myśl, którą zasugerował mi Marks, nie była wcale taka błędna. Pozostała, jak by powiedzieli Niemcy, uchylona i zarazem podjęta w ramach twierdzenia. – Tak – rzekł w zamyśleniu – kot nie analizuje ot, tak sobie, myszy. Robi to po to, by ją zjeść. Kot nie analizuje jako przyszłego jadła wszystkich zwierząt, lubi tylko myszy. W ten sam sposób historyczna myśl matematyczna kieruje się pewnym kryterium, w gruncie rzeczy estetycznym. Ta zamiana wydawała mi się ciekawa i nieoczekiwana w stosunku do przesłanek kantowskich. Warunek mniej sztywny i nie tak bardzo konieczny, ale – jak dowiodło moje twierdzenie – wystarczająco spójny. – Widzi pan – powiedział tonem usprawiedliwienia – nie jest łatwo wyzwolić się z tej estetyki: my, matematycy, lubimy mieć poczucie, że to, co mówimy, ma sens. Jakkolwiek było, poświęciłem się wtedy studiowaniu tego, co na swój użytek nazywam estetyką rozumowania. Zacząłem, jak zwykle, od tego, co wydało mi się najprostsze, a w każdym razie najbliższe: logiką badań kryminalistycznych. Podobieństwo z twierdzeniem Gödla jawiło się w sposób najbardziej jaskrawy. Każda zbrodnia ma zawsze, niewątpliwie, swoją prawdę, jedno jedyne prawdziwe wyjaśnienie spośród wszystkich możliwych. Z drugiej strony, istnieją także ślady materialne, niezbite fakty, pozostające – jak by powiedział Kartezjusz – poza wszelką wątpliwością: to są aksjomaty. Tak oto znaleźliśmy się na znajomym terenie. Czym jest dochodzenie kryminalne, jeśli nie wymyślaniem przypuszczeń, naginaniem faktów, aby udowodnić winę. Zacząłem systematycznie studiować historie rzeczywistych zbrodni, przeglądałem raporty, które prokurator pisał do sędziego, badałem sposób oceniania faktów, porządkowałem wyroki – skazujące lub uniewinniające. Powróciłem, jak w czasach młodości, do lektury powieści kryminalnych. Stopniowo nauczyłem się rozpoznawać interesujące różnice w dochodzeniu kryminalnym. A także błędy, to znaczy, błędy teoretyczne kryminalistyki, bardziej bodaj ciekawe. – Błędy? Jaki rodzaj błędów? – Pierwszy, najbardziej oczywisty, to przecenianie dowodu rzeczowego. Pomyślmy tylko o tym, co się dzieje w związku z obecnym dochodzeniem. Pamięta pan, jak Petersen wysłał swojego podwładnego, by odzyskał karteczkę, którą dostałem od mordercy? Tu dochodzimy do typowego błędu, występującego między tym, co prawdziwe, a tym, co trzeba udowodnić. Ja widziałem tę karteczkę, i to jest prawda, do której oni nie mają dostępu. Moje świadectwo nie zostanie zamieszczone w protokole, bo nie ma tej samej wagi co dowód rzeczowy, którym jest ten świstek papieru. I proszę, człowiek wykonał jak najrzetelniej swoją pracę. Przesłuchał Brenta i wypytał go o wszystkie szczegóły. Brent pamiętał doskonale papierek złożony na pół leżący na dnie kosza, ale oczywiście nie zainteresował się jego treścią. Pamiętał także, że policjant zapytał go, czy istnieje sposób, by odzyskać karteczkę, a Brent powtórzył to, co powiedział mnie: włożył zawartość kosza do prawie pełnego worka i wyniósł na patio. Kiedy Wilkie przybył do Merton College, śmieciarka pół godziny wcześniej zabrała śmieci. Petersen chciał i temu zaradzić, wysłał więc wóz policyjny, by zatrzymał śmieciarkę na trasie. Ale, jak wiadomo, śmieciarka w czasie jazdy miele śmieci i w konsekwencji ostatnia nadzieja na odzyskanie karteczki zamieniła się dosłownie w miazgę. Wczoraj zadzwonił do mnie Petersen i poprosił, bym podał policyjnemu rysownikowi opis litery. Zauważyłem, że był zmartwiony. Uważa się, że to najlepszy inspektor, jakiego mieliśmy od wielu lat. Miałem dostęp do kompletu materiałów związanych z prowadzonymi przez niego sprawami. Jest dokładny, wnikliwy, bezlitosny. Ale to tylko inspektor, to znaczy, że można przewidzieć jego tok myślenia. Na nieszczęście, takim sposobem myślenia rządzi zasada „brzytwy z Ockham”: dopóki nie pojawią się niezbite dowody rzeczowe, policjant zajmuje się prostą hipotezą i odrzuca bardziej skomplikowane. To jest trzeci błąd. Nie tylko dlatego, że rzeczywistość zwykle bywa bardziej złożona, ale zwłaszcza dlatego, że zbrodniarz, jeśli jest inteligentny i starannie przygotował zbrodnię, zostawi na użytek policji proste wyjaśnienie, taką zasłonę dymną, jak wycofujący się ze sceny iluzjonista. W tej ubogiej logice rozumowanie jest następujące: po co zakładać coś, co uważa się za dziwne i niecodzienne, jak na przykład morderca działający z pobudek intelektualnych, skoro pod ręką jest inne wyjaśnienie, prostsze? Niemal mogłem odczuć fizycznie, jak Petersen wycofuje się i ponownie rozważa swoją hipotezę. Myślę, że zacząłby i mnie podejrzewać, gdyby nie sprawdził, że od pierwszej do trzeciej miałem konsultacje z doktorantami. Jestem pewien, że zweryfikowali również pańskie zeznanie. – Owszem. Byłem wtedy w bibliotece Bodleiana. Byli tam wczoraj i pytali o mnie. Na szczęście bibliotekarka zapamiętała faceta mówiącego z dziwnym akcentem. – Studiował pan księgi w godzinie zbrodni? – Seldom uniósł ironicznie brwi. – Choć raz wiedza nas ratuje! – Sądzi pan, że teraz Petersen rzuci się na Beth? Po wczorajszym przesłuchaniu była przerażona. Myśli, że inspektor ją podejrzewa. Seldom zastanawiał się chwilę. – Nie, nie sądzę. Petersen nie jest taki tępy. Ale istnieje niebezpieczeństwo wystąpienia zasady „brzytwy z Ockham”. Proszę pomyśleć: morderca, gdziekolwiek się znajduje, uznaje, że zabijanie mu się jednak nie podoba, lub że zabawę popsuł mu epizod z krwią i interwencją policji. I co wtedy? Można założyć, że z tych lub innych powodów postanowi zejść ze sceny. Wtedy rzeczywiście Petersen rzuci się na Beth. Wiem, że dziś rano znów ją przesłuchiwał, ale może to być zwykły manewr odwracający uwagę mordercy lub forma prowokacji: działać tak, jakby to był pospolity przypadek – rodzinna zbrodnia, jak sugerują dziennikarze. – Pan naprawdę myśli, że morderca może porzucić tę grę? – zapytałem. Seldom wydawał się rozważać moje pytanie bardziej poważnie, niżbym tego oczekiwał. – Nie, nie przypuszczam – powiedział na koniec. – Myślę tylko, że będzie się starał być bardziej... niezauważalny, jak to określiliśmy. Ma pan coś teraz do roboty? – zapytał i spojrzał na zegar wiszący na ścianie. – O tej godzinie zaczynają się wizyty w Radcliffe Hospital, właśnie tam idę. Jeśli zechce pan pójść ze mną, to byłbym rad kogoś panu przedstawić. @@8 Wyszliśmy na zewnątrz przez galerię o kamiennym łukowym sklepieniu na tyłach college’u. Seldom pokazał mi jako relikwię historyczną kort Royal Tennis z XVI wieku, na którym grywał Edward VII. Gdyby mi nie powiedział, mógłbym pomylić go z boiskiem do squasha. Przecięliśmy ulicę i znaleźliśmy się w wąskim, jakby przeciętym szpadą przejściu między dwoma budynkami. – Skrócimy sobie trochę drogę – mruknął Seldom. Szedł szybko, nieco mnie wyprzedzając, ponieważ w kamiennym tunelu nie było miejsca dla dwóch osób. Wyszliśmy na ścieżkę nad rzeką. – Mam nadzieję, że szpital nie robi na panu specjalnego wrażenia – powiedział. – Radcliffe może być trochę deprymujący. Ma siedem pięter. Może zna pan włoskiego pisarza Dina Buzzatiego* [*Dino Buzzati-Traverso (1906-1972) – włoski pisarz i dziennikarz. Cytowane opowiadanie powstało we wczesnych latach czterdziestych. Umiejscowienie go w nieco innym czasie jest zabiegiem autora niniejszej powieści, wynikającym z potrzeb akcji (przyp. tłum.).]? Napisał opowiadanie pod takim właśnie tytułem: Siedem pięter. Inspiracją było wydarzenie, do którego doszło po przyjeździe autora do Oksfordu, gdzie miał wygłosić wykład. Tego dnia było bardzo gorąco i po wyjściu z sali Buzzati zasłabł. Zaniepokojeni organizatorzy wezwali karetkę pogotowia. W Radcliffe Hospital został zawieziony na siódme piętro, zarezerwowane dla niegroźnych przypadków. Tam wykonano mu podstawowe analizy i badania. Wszystko jest w porządku, powiedziano, ale dla całkowitego spokoju trzeba zrobić badania specjalistyczne, piętro niżej. Na szóstym piętrze zobaczył na korytarzu i na ławkach w poczekalni ludzi o poparzonych twarzach, w bandażach, chorych cierpiących, niewidomych, okaleczonych. Jego też położono na łóżku w celu dokonania prześwietlenia. Gdy chciał się podnieść, radiolog powiedział, że dopatrzył się drobnej anomalii, prawdopodobnie nic poważnego, ale dopóki nie będzie wyników wszystkich badań, powinien leżeć. Przez kilka godzin pozostanie pod obserwacją. Zwieziono go na piąte piętro i umieszczono w pojedynczym pokoju. Na tym piętrze nie było już chorych na korytarzach, ale drzwi do sal były otwarte. Zajrzał do jednej z nich i zobaczył leżących nieruchomo pacjentów, podłączonych do kroplówek. Coraz bardziej zaniepokojony, leżał kilka godzin na szpitalnym łóżku. W końcu weszła pielęgniarka z nożyczkami na tacy. Przysyłał ją lekarz z czwartego piętra, doktor X, żeby przed badaniem ogoliła mu głowę. Buzzati zapytał ją, kiedy przyjdzie doktor. Pielęgniarka uśmiechnęła się, jakby to było coś, co tylko cudzoziemcowi mogło przyjść na myśl, i odpowiedziała, że lekarze przyjmują chorych na swoich piętrach. Powiedziała, że zwiezie go po rampie piętro niżej. Oczekując na badanie, będzie mógł sobie wyglądać przez okno. Budynek miał kształt litery U i z wysokości czwartego piętra, patrząc w dół, Buzzati widział pierwsze piętro. Opisuje to w swoim opowiadaniu. Niektóre okiennice były otwarte, ale większość – zamknięta. Zapytał pielęgniarkę, kto znajduje się na pierwszym piętrze, i otrzymał odpowiedź, którą cytuje w opowiadaniu: tam na dole pracuje tylko ksiądz. Buzzati pisze, że w tej strasznej godzinie, gdy czekał na lekarza, męczyła go obsesyjnie jedna myśl. Zdawał sobie sprawę, że czwarte piętro znajduje się dokładnie w połowie budynku i przesądny strach mówił mu, że jeśli znajdzie się jeszcze jedno piętro niżej, to po nim. Z niższej kondygnacji dochodził od czasu do czasu przytłumiony krzyk osoby pogrążonej w delirium bólu. Zdesperowany postanowił, że za nic nie pozwoli zwieźć się piętro niżej. Wreszcie przybył lekarz. Nie był to doktor X, lecz doktor Y, lekarz główny. Mówił trochę po włosku i znał dorobek Buzzatiego. Rzucił okiem na wyniki analiz oraz prześwietlenie i zdziwił się, że jego młody kolega, doktor X, kazał ostrzyc go na zero; możliwe, że chciał mu profilaktycznie zrobić punkcję, ale w żadnym wypadku nie jest to potrzebne. Wszystkie wyniki są w jak najlepszym porządku. Doktor Y przeprosił Buzzatiego, wyrażając nadzieję, że nie zaniepokoiły go krzyki dochodzące z piętra niżej. Wydawała je jedyna ofiara, która przeżyła wypadek drogowy. „Trzecie piętro potrafi być bardzo hałaśliwe – powiedział. – Pielęgniarki muszą zatykać sobie uszy watą”. Seldom ruchem głowy wskazał ścianę z ciemnych cegieł, która wyrosła przed nami. Po chwili, jakby kończąc opowieść, powiedział tym samym spokojnym i metodycznym tonem: – Notatka została zamieszczona w gazecie 27 czerwca 1970 roku, w dwa dni po wypadku, w którym straciłem żonę i przyjaciół Johna i Sarah. Człowiekiem, który na trzecim piętrze krzyczał z bólu, byłem ja. @@9 Weszliśmy w milczeniu po kamiennych schodach do holu i przeszliśmy przez duży westybul. Seldom pozdrawiał napotykanych po drodze lekarzy i pielęgniarki. – Przeżyłem tu prawie dwa lata – powiedział. – A potem przez rok musiałem się co tydzień meldować. Czasami budzę się w środku nocy, przerażony, że znowu tu jestem. – Wskazał zniszczone kręcone schodki i powiedział: – Tędy szybciej dojdziemy na drugie piętro. Korytarz na drugim piętrze był długi i jasny i miał w sobie coś z ciszy i skupienia katedry. Nasze kroki niosły się nieżyczliwym echem. Świeżo nawoskowana podłoga błyszczała, jakby nieskalana ludzką stopą. – Pielęgniarki nazywają to miejsce akwarium lub oddziałem wegetariańskim – powiedział Seldom i otworzył drzwi do sali. Stały tam dwa rzędy łóżek, ciasno obok siebie, jak w szpitalu polowym. Na łóżkach leżały ciała podłączone do aparatury oddychającej za nie. Efektem tego było miarowe bulgotanie, które przywodziło na myśl podwodny świat i pływających w nim nurków. Gdy przechodziliśmy między rzędami, zauważyłem, że od ciał odchodzą rurki połączone z torebkami na wydaliny. Człowiek, pomyślałem, został zredukowany do swych podstawowych funkcji. Seldom podchwycił moje spojrzenie. – Raz obudziłem się w nocy – powiedział cicho – i usłyszałem, jak pielęgniarki narzekały na „brudnych”, że napełniają torebki dwa razy dziennie i one mają przez to dodatkową pracę, bo muszą je zmieniać również po południu. Niezależnie od tego, jaki jest ich rzeczywisty stan, „brudni” nie przebywają tu długo. W jakiś sposób załatwia się, wie pan, żeby im się pogorszyło, i wtedy są przenoszeni gdzie indziej. Witajcie w kraju Florence Nightingale! Uchodzi im to bezkarnie, ponieważ rodziny o niczym nie wiedzą. Na początku przyjdą raz lub dwa, a potem wcale. To jest taka przechowalnia. Niektórzy przebywają w tej sali całymi latami. Dlatego staram się tu przychodzić każdego popołudnia. Od jakiegoś czasu Frankie przeistoczył się, niestety, w „brudnego”, a ja nie chciałbym, żeby mu się przytrafiło coś dziwnego. Zatrzymaliśmy się przy jednym z łóżek. Człowiek lub to, co pozostało z człowieka, który tam leżał, miał łysą czaszkę z paroma siwymi prostymi włosami opadającymi na uszy i nabrzmiałą żyłę przez środek czoła. Ciało pod prześcieradłem było wychudzone, łóżko wydawało się dla niego za duże i pomyślałem, że możliwe, iż jest ono pozbawione nóg. Cienki biały materiał ledwie poruszał się na piersi, nozdrza drgały, słabiutki oddech nie mógł nawet zaparować szklanego respiratora. Jedno ramię chorego wystawało spod przykrycia. Miedzianą obręcz na przegubie wziąłem początkowo za przyrząd do kontrolowania pulsu. W rzeczywistości odchodziła od niej uprząż, która podtrzymywała rękę na bloku papieru. Między kciuk i palec wskazujący włożono mu krótkie pióro i zmyślnie przymocowano. Bezwładna dłoń z długimi, szponiastymi paznokciami leżała bez życia na czystej kartce. – Może pan o nim słyszał? – powiedział Seldom. – To jest Frank Kalman, kontynuator prac Wittgensteina* [*Ludwig Wittgenstein (1889-1951) – filozof austriacki (przyp. tłum.).] na temat reguł i gier słownych. Odpowiedziałem grzecznie, że coś mi to nazwisko mówi, ale niewiele. – Frank nie był logikiem profesjonalistą – powiedział Seldom. – Nie opublikował żadnej pracy ani nie uczestniczył w kongresach. Po studiach podjął pracę w wielkiej firmie consultingowej. Do jego obowiązków należało przygotowanie i ocena testów osób aspirujących do danego stanowiska. Przydzielili go do sekcji symbolicznej manipulacji i testów na inteligencję. Parę lat później powierzono mu ocenę egzaminów wstępnych do liceum. Całe życie zajmował się przygotowywaniem ciągów logicznych, prostszych niż ten, który panu pokazałem: mając sekwencję trzech symboli, dopisać czwarty. Czy też: mając cyfry 2, 4, 8, dopisać następną. Frank był obsesyjnie dokładny. Przeglądając karty egzaminacyjne, zdał sobie sprawę z ciekawego zjawiska. Część testów była rozwiązana perfekcyjnie, w sposób, który pozwalał skonstatować – jak napisał Frank z cudowną ostrożnością – że inteligencja kandydata zbiega się z oczekiwaniami egzaminatora. W przytłaczającej większości były jednak takie odpowiedzi, które Frank nazywał normą: kandydaci popełniali błędy, których należało się spodziewać. Ale była też trzecia grupa, najmniejsza, jak magnes przyciągająca uwagę Franka. Testy były rozwiązane perfekcyjnie, prócz jednej odpowiedzi. Błąd na pierwszy rzut oka wydawał się absolutną niedorzecznością, rozwiązaniem wybranym na chybił trafił albo przypadkowo. Ten rodzaj błędów różnił się od zwykłych pomyłek. Powodowany ciekawością Frank wpadł na pomysł, by poprosić zdających, znajdujących się w tym wąskim przedziale, by uzasadnili swoje odpowiedzi, i wtedy spotkała go niespodzianka. Odpowiedzi, które on uznał za niepoprawne, były w rzeczywistości innym możliwym rozwiązaniem, i to znakomitym, pozwalającym kontynuować ciąg, tyle że z bardziej skomplikowanym uzasadnieniem. Najciekawsze było to, że te nieprzeciętnie inteligentne osoby pomijały rozwiązania podstawowe, których oczekiwał Frank, i skacząc jak na trampolinie, sięgały po rozwiązania o większym stopniu trudności. Porównanie z trampoliną też wymyślił Frank. Trzy symbole lub cyfry odpowiadały, według niego, wyścigowi pływaka na desce. Z tego punktu widzenia analogia wydaje się nasuwać pierwsze wyjaśnienie: dla tego typu inteligencji, wyskakującej w górę ponad przeciętność, bardziej naturalne jest dalsze rozwiązanie niż to bliższe. To odkrycie podważało sens pracy całego jego życia. Frank nagle poczuł się zdezorientowany. Rozwiązanie jego ciągu nie było więc jedyne; odpowiedzi, które dotąd uznawał za błędne, mogły być rozwiązaniami alternatywnymi i w jakimś sensie „naturalnymi”. Nie wiedział jednak, jak odróżnić odpowiedź przypadkową od celowo wybranej, którą podała osoba wyjątkowo inteligentna i przebojowa. Gdy wtedy przyszedł do mnie, miałem dla niego złą wiadomość. – Paradoks Wittgensteina na temat reguł ograniczonych – domyśliłem się. – Właśnie. Frank odkrył w praktyce, w czasie rzeczywistego eksperymentu, to, co przed paroma dekadami Wittgenstein udowodnił teoretycznie: niemożność ustalenia nieomylnej reguły i porządków „naturalnych”. Ciąg 2, 4, 8 może być kontynuowany przez 16, ale też przez 10 lub 2007; zawsze można znaleźć regułę, która uzasadni dodanie cyfry 4. Nie ucieszyłoby to inspektora Petersena, a Franka doprowadziło niemal do szaleństwa. Miał wtedy ponad sześćdziesiąt lat, ale poprosił mnie o referencje i miał odwagę wstąpić, jakby ponownie był studentem, w tę jaskinię, którą stanowią prace Wittgensteina. Wie pan chyba, jak wygląda zejście w ciemność Wittgensteina? W pewnym momencie czuł się jak na brzegu przepaści. Zdał sobie sprawę, że nie może ufać nawet tabliczce mnożenia. Ale wyszedł z ideą dość podobną do tej, nad jaką i ja się zastanawiałem. Frank trzymał się kurczowo, niemal fanatycznie, ostatniej deski ratunku: statystyki swoich eksperymentów. Uznał, że wyniki Wittgensteina były w pewnym sensie teoretyczne, w pewnym sensie platoniczne, ale że sposób myślenia konkretnych osób był trochę inny. Mimo wszystko, proporcjonalnie tylko niewielka część osób dawała odpowiedzi nietypowe. Przypuszczał więc, że chociaż w zasadzie wszystkie odpowiedzi były porównywalne, coś w ludzkiej psychice kazało im prowadzić swoistą grę: aprobować albo odrzucić symbol, co zdecydowaną większość prowadziło w to samo miejsce – do odpowiedzi, która jawiła się jako najprostsza, najbardziej przejrzysta. Myślał podobnie jak ja, przyjmujący pewne zasady a priori, że dopuszczalny jest wybór spośród paru możliwości. Sformułował więc definicję tego, co nazywał rozumowaniem normalnym. Obrał jednak drogę doprawdy dziwną. Zaczął odwiedzać szpitale psychiatryczne i poddawać testom pacjentów po lobotomii. Zbierał pojedyncze wyrazy i symbole, które pisali somnambulicy, uczestniczył w seansach hipnozy, studiował symbole, które piszą pacjenci pozostający w stanie wegetatywnym, z uszkodzonym mózgiem. To, czego szukał, było w gruncie rzeczy niemożliwe do zdefiniowania: pragnął prześledzić, co zostaje z rozumu, kiedy on już praktycznie nie funkcjonuje. Myślał, że uda mu się dostrzec jakiś ślad pozostawiony przez lata nauki. Wydaje mi się, że Frank miał chorobliwą skłonność doprowadzania do końca wszystkiego, co sobie zaplanował. Nieco wcześniej stwierdzono u niego nowotwór złośliwy, który najpierw atakuje nogi: tu nazywają go rakiem drwali. Lekarze mogą tylko po kawałku odcinać zmienione chorobowo fragmenty. Przyszedłem go odwiedzić po pierwszej amputacji. Wydawało się, że jest w dobrym humorze, jak na stan, w jakim się znajdował. Pokazał mi książkę, którą podarował mu lekarz, z fotografiami czaszek uszkodzonych w wypadkach, próbach samobójczych, po uderzeniu kijem bejsbolowym. Zdjęcia opatrzone były wyczerpującym opisem klinicznym skutków tych uszkodzeń. Kazał mi zwrócić uwagę na stronę, na której widoczna była lewa półkula mózgu, z płatem skroniowym uszkodzonym przez pocisk. Poprosił, bym przeczytał tekst pod fotografią. Niedoszły samobójca był w stanie śpiączki, ale jego ręka – głosił tekst – pisała dziwne symbole. Wyjaśnił mi wtedy, że w swych wędrówkach po szpitalach odnalazł ścisły związek między symbolami a rodzajem działalności, jaką prowadził w swoim życiu człowiek, obecnie pozostający w śpiączce. Frankie był niesłychanie nieśmiały. Powiedział mi – i był to jedyny raz, kiedy pozwolił sobie na prywatny komentarz – że bardzo żałuje, że się nie ożenił. Ze smutnym uśmiechem wyznał, że niewiele zrobił w życiu. Przez czterdzieści lat zajmował się symbolami logicznymi. Był pewien, że nie ma lepszego kandydata do jego eksperymentu niż on sam. Z uporem twierdził, że w symbolach, które pisał, można odczytać kodyfikację tej pozostałości rozumu, której szukał. W każdym razie nie myślał znajdować się tam, gdzie się znajdował, gdy zechcą odjąć mu drugą nogę. W istocie miał do rozwiązania tylko jeden problem, a mianowicie, jak się zabezpieczyć, żeby uszkodzenie mózgu przez pocisk nie było nadmierne i żeby odłamki nie dosięgły ośrodka ruchu. W owym czasie miałem dla niego dużo sympatii. Powiedziałem, że w tym względzie mu nie pomogę, a wtedy zapytał, czy jeśli sprawę załatwi sam, to czy będę przy nim, by odczytywać symbole. Obaj z Seldomem jednocześnie popatrzyliśmy na Franka. Jego ręka drgała spazmatycznie, przyciskając ołówek do kartki, jakby pod wpływem impulsów elektrycznych. Przerażony, nie mogłem oderwać wzroku od powolnych i niezgrabnych ruchów ołówka bazgrzącego na papierze. Seldom wydawał się nie zwracać na to szczególnej uwagi. – O tej porze zaczyna pisać – powiedział, nie ściszając głosu. – Robi to prawie przez całą noc. Frankie był rzeczywiście inteligentny i znalazł rozwiązanie: zwykły pistolet, nawet małego kalibru, mógł spowodować zbyt duże spustoszenie. Potrzebował czegoś, co przebiłoby kość czołową i trafiło dokładnie prosto w punkt, jak mały harpun. Ten pawilon szpitalny był wtedy w remoncie i wydaje mi się, że pomysł podsunął mu jeden z robotników, z którym rozmawiał o narzędziach. Ostatecznie dokonał tego za pomocą pistoletu na gwoździe. Bezładne znaki ciągle ukazywały się na papierze. – Ta pisanina jest coraz trudniejsza do odczytania – powiedział Seldom. – Jakiś czas temu można było jeszcze coś zrozumieć. W rzeczywistości stale pisze te same cztery litery. Cztery litery składające się na imię. W ciągu tych wszystkich lat Frankie nie napisał ani jednego symbolu logicznego, ani jednej cyfry. Jedyne, co w kółko pisze, to imię kobiety. @@10 – Wyjdźmy stąd na chwilę, chcę zapalić – powiedział Seldom. Wyrwał z bloku kartkę papieru, na której pisał Frank, i zanim wyrzucił ją do kosza, spojrzał na nią. Wyszliśmy z sali w milczeniu i przeszliśmy pustym korytarzem, szukając otwartego okna. W naszą stronę zmierzał wolno pielęgniarz pchający łóżko. Kiedy przechodził obok nas, zauważyłem, że na łóżku leży ciało przykryte prześcieradłem. Z odkrytej ręki zwieszała się karteczka z nazwiskiem i godziną śmierci, przywiązana sznurkiem do przegubu. Pielęgniarz zgrabnie skręcił łóżkiem i ze zręcznością mistrza pizzy wmanewrował je w wąskie oszklone drzwi. – Tam jest kostnica? – zapytałem. – Nie – odparł Seldom. – Na każdym piętrze jest specjalny pokój. Kiedy pacjent umiera, wywożą go natychmiast z sali, aby jak najszybciej zwolnić łóżko. Główny lekarz na danym piętrze przychodzi stwierdzić zgon, wypisuje akt zgonu i dopiero wtedy przenosi się zmarłego do szpitalnej kostnicy, która znajduje się w podziemiu. – Seldom wskazał ruchem głowy salę, w której leżał Frank. – Zostanę jeszcze, dotrzymam mu towarzystwa. To dobre miejsce do rozmyślań, jak każde inne. Pan pewnie ma ochotę wstąpić do pracowni radiologicznej – powiedział z uśmiechem, a kiedy zobaczył moje zdziwienie, w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. – Oksford to małe miasto. Moje gratulacje! Lorna to świetna dziewczyna! Poznałem ją przed kilku laty, pożyczała mi kryminały ze swoich zbiorów. Widział pan jej bibliotekę? – Uniósł brwi z udawanym podziwem. – Nie znam nikogo, kto by z taką pasją jak Lorna pochłaniał powieści kryminalne. Musi pan wjechać na ostatnie piętro – dodał. – Tymi windami na prawo. Winda wznosiła się z ciężkim pneumatycznym jękiem. Szedłem labiryntem korytarzy, kierując się strzałkami. W poczekalni przed pracownią radiologiczną siedział jakiś człowiek o nieco zagubionym spojrzeniu, z książką opuszczoną na kolana. Za szklanym przepierzeniem dojrzałem Lornę ubraną w uniform pielęgniarki, pochyloną nad łóżkiem i cierpliwie coś wyjaśniającą jakiemuś dziecku. Patrzyłem przez szybę. Nie odważyłem się jej przeszkodzić. Lorna ułożyła misia na poduszce przy głowie dziewczynki, bardzo bladej, mniej więcej siedmioletniej, o przestraszonych oczach, ale dzielnie grzecznej. Główkę miała całą w lokach rozrzuconych na poduszce. Lorna powiedziała coś i dziewczynka mocno objęła misia. Zastukałem lekko dwa razy w szybę. Lorna spojrzała w moją stronę, roześmiała się zaskoczona i wydała niesłyszalny dla mnie okrzyk. Wskazała mi drzwi z boku i wykonała ruch jakby rakietą, wyjaśniając w ten sposób dziewczynce, że jestem jej partnerem do tenisa. Otworzyła na chwilę drzwi, pocałowała mnie szybko i poprosiła, żebym zaczekał. Cofnąłem się do poczekalni. Mężczyzna czytał teraz książkę. Zauważyłem, że był nieogolony i miał zaczerwienione oczy, jakby z niewyspania. Ze zdziwieniem odczytałem tytuł książki: Od pitagorejczyków do Jezusa. Człowiek oderwał się od lektury i spojrzał na mnie. – Przepraszam – powiedziałem – zainteresował mnie tytuł książki. Czy pan jest matematykiem? – Nie – odparł – ale skoro zaciekawił pana tytuł, to znaczy, że pan nim jest. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem potakująco głową. Mężczyzna popatrzył na mnie z uwagą. – Czytam od końca – powiedział. – Chcę wiedzieć, jak się miały sprawy na początku. – Popatrzył na mnie spojrzeniem fanatyka. – Ciekawych rzeczy się człowiek dowiaduje. Czy pan wie, ile sekt, grup religijnych było w czasach Chrystusa? Pomyślałem, że uprzejmie byłoby odpowiedzieć i podać jakąś liczbę, ale zanim zdołałem to zrobić, człowiek już mówił dalej. – Dziesiątki, wiele dziesiątek – powiedział – nazareńczycy, akareńczycy, szymonici, fibioniści. Apostołowie stanowili niewielką grupę, jedną spośród wielu. Sprawy równie dobrze mogły rozwinąć się w zupełnie innym kierunku. Nie byli najliczniejsi ani najbardziej wpływowi, ale sprytnie potrafili wyróżnić się i wynieść ponad innych. Kierowali się jedną myślą: prześladować i zniszczyć pozostałe grupy. Kiedy wszyscy mówili o zmartwychwstaniu duszy, oni obiecywali także zmartwychwstanie ciała. Powrót do życia w swym własnym ciele. Pomysł, który już wtedy wydawał się absurdalny, był na tamte czasy prymitywny. Chrystus trzeciego dnia wstał z grobu i prosi, by Go dotknąć, i je pieczoną rybę. No dobrze, ale co się z nim działo podczas czterdziestu dni? Jego ochrypły głos miał w sobie zaciekłość osoby świeżo nawróconej albo samouka. Gdy nachylił się do mnie, poczułem ostry zapach potu. Odruchowo odsunąłem się, ale trudno było uwolnić się od jego uporczywego spojrzenia. Znów wykonałem gest wskazujący na moją ignorancję. – Właśnie. Pan tego nie wie, ja tego nie wiem, nikt nie wie. Tajemnica. Wydaje się, że tylko to zrobił: pozwolił się dotknąć i wskazał Piotra na swojego następcę na ziemi. To dobrze dla Piotra, prawda? A czy pan wie, że aż do tamtych czasów umarłych tylko okrywano całunem? Nie balsamowano zwłok. Ciało był ostatecznie tym, co religie uważały za część najsłabszą, najbardziej ulotną, najbardziej narażoną na grzech. No i co? Ileś tam drewnianych trumien dzieli nas od tamtych czasów. Mam rację? Świat umarłych pod światem żywych! Na obrzeżach miast drugie miasta podziemne, z trumnami porządnie ustawionymi w szeregu. Ale my wiemy, co się dzieje wewnątrz trumien. Przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny, aż po rigor mortis, trwa odwodnienie. Krew przestaje dostarczać tlen, rogówka traci przejrzystość, tęczówka i źrenice deformują się, skóra się marszczy. Drugiego dnia zaczyna się proces gnilny w jelicie grubym i na skórze pojawiają się zielone plamy. Organy wewnętrzne psują się, tkanki wiotczeją. Trzeciego dnia rozkład postępuje dalej, gazy wzdymają brzuch i zielony marmur atakuje członki. Z ciała wydobywa się przenikliwy odór befsztyka, który zbyt długo pozostawał poza lodówką: zaczyna się bal padlinożerców. Każdy z tych procesów jest nieodwracalny. Nie ma sposobu, by przywrócić jakąkolwiek życiową funkcję. Więc jeśli trzeciego dnia Chrystus by zmartwychwstał, byłby niezdolny do niczego, cuchnący i ślepy. Taka jest prawda! Ale kogo interesuje prawda, czyż nie mam racji? Pan przed chwilą widział moją córkę – powiedział i jego głos zniżył się i nabrał tonu bezradności i smutku. – Czeka na przeszczep płuca. Od roku czekamy na to płuco. Ona jest teraz na krajowej liście nagłych wypadków. Pozostało jej nie więcej niż trzydzieści dni życia. Dwa razy mieliśmy szansę. Prosiłem i błagałem, ale rodziny ofiar wolały po chrześcijańsku pochować swe dzieci. – Spojrzał na mnie wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. – Czy wie pan, że prawo brytyjskie nie pozwala, żeby organy rodziców-samobójców mogły być przeszczepione ich dzieciom? Dlatego – powiedział, stukając palcem w okładkę książki – warto czasem wrócić do początku. Ludzie starożytni mieli inne podejście do transplantacji, teoria pitagorejczyków na temat przechodzenia dusz... – urwał nagle i wstał. Drzwi się otworzyły i ukazała się w nich Lorna popychająca łóżko. Dziewczynka wydawała się spać. Mężczyzna porozmawiał chwilę z Lorną i teraz on pchał łóżko po korytarzu. Lorna z dwuznacznym uśmiechem, z rękami w kieszeniach czekała, abym się zbliżył. Cienki materiał fartucha pięknie opinał jej piersi. – Co za miła niespodzianka! – Chciałem cię właśnie taką zobaczyć: w pielęgniarskim fartuchu – odparłem. Uniosła zalotnie ramiona i okręciła się wokół siebie, ale pocałować pozwoliła się tylko raz. – Co nowego? – zapytała i otworzyła szeroko oczy z zainteresowaniem. – Żadnej nowej zbrodni – odparłem. – Właśnie poznałem drugie piętro. Seldom zaprowadził mnie do pokoju Franka Kalmana. – Widziałam, że dopadł cię tatuś Caitlin – powiedziała. – Mam nadzieję, że cię nie zamęczył. Założę się, że opowiedział ci o Spartanach i przeklinał chrześcijan. On jest wdowcem, Caitlin to jego jedyne dziecko. Wziął urlop w pracy i od trzech miesięcy prawie stąd nie wychodzi. Czyta wszystko, co mu wpadnie w ręce, na temat przeszczepów. Myślę, że jest trochę – popukała się w czoło – stuknięty. – Pod koniec tygodnia wybieram się do Londynu – powiedziałem. – Pojechałabyś ze mną? – W ten weekend to niemożliwe, mam nocny dyżur. Chodźmy do kawiarni, przygotuję ci listę niektórych bed and breakfast* [*Bed and breakfast (ang.) – pokój ze śniadaniem (przyp. tłum.).] i miejsc godnych zobaczenia. – Hej! – zawołałem, gdy szliśmy do windy – nie wiedziałem, że był u ciebie Arthur Seldom. Spojrzałem na nią niedbale, a ona uśmiechnęła się po chwili, rozbawiona. – Był, żeby dać mi swoje książkę. Mogę ci też zrobić drugą listę – wszystkich mężczyzn, którzy byli u mnie, ale byłaby to lista o wiele dłuższa od tamtej. Kiedy wróciłem do Cunliffe Close i zszedłem do mojego pokoju, znalazłem pod zeszytem kopertę z pieniędzmi dla pani Eagleton. Przypomniałem sobie, że nie zapłaciłem za wynajem. Włożyłem do torby ubranie, bieliznę na zmianę i z kopertą w ręku wszedłem po schodkach na górę. Beth zawołała przez zamknięte drzwi, żebym chwilę poczekał. Kiedy wreszcie otworzyła, wyglądała na rozluźnioną i spokojną. Chyba właśnie wyszła z kąpieli, bo miała wilgotne włosy i bose stopy, a na sobie aksamitny szlafrok, starannie ją okrywający. Zaprosiła mnie do salonu. Ledwo go rozpoznałem. Zmieniła dywan, meble, zasłony. Pokój stał się bardziej przytulny, urządzony z pewnym wyrafinowaniem, zapożyczonym z magazynu poświęconego dekoracji wnętrz, i choć tak odmieniony, nadal wydawał się miły. Pomyślałem, że jeśli postanowiła pozbyć się pozostałości po pani Eagleton do końca, to się jej udało. Powiedziałem, że na weekend wybieram się do Londynu, a ona odpowiedziała, że nazajutrz po pogrzebie wyjeżdża z orkiestrą do Exeter i Bath. Z łazienki dał się słyszeć plusk wody, jakby ktoś korpulentny wychodził z wanny. Beth zmieszała się, jakbym ją przyłapał na czymś niestosownym. Zapewne przypomniało się jej, podobnie jak mnie, z jaką pogardą mówiła o Michaelu zaledwie dwa dni temu. *** W Londynie spędziłem dwa dni, spacerując po mieście w łagodnym słońcu. Czułem się beztroski jak turysta. W sobotę kupiłem „Oxford Times”. W malutkiej notce zapowiadano pogrzeb pani Eagleton i przedstawiono pokrótce zaszłe wypadki, żadnych nowych szczegółów. W niedzielę już nie było żadnych odniesień do tego tematu. Na Portobello Road wybrałem, z myślą o Lornie, nieco zakurzony, ale w dobrym stanie egzemplarz wspomnień Lukrecji Borgii i ostatnim nocnym pociągiem wróciłem do Oksfordu. W poniedziałek rano wyszedłem z domu nieco zaspany. Przy wjeździe do Cunliffe Close leżało na chodniku zwierzątko, prawdopodobnie przejechane w nocy przez auto. Musiałem przejść obok niego i z trudem powstrzymałem odruch wymiotny. Zwierzątko, jakiego nigdy w życiu nie widziałem, miało długi ciemny ogon, całkowicie zgnieciony łepek, z rozdętymi dziurkami nosa, jak u świni. Wypukły brzuch świadczył o tym, że w środku musiało być małe. Bezwiednie przyspieszyłem kroku, starając się uciec od tego, co przecież i tak zobaczyłem, i od gwałtownego, niewytłumaczalnego przerażenia, w jakie mnie ten widok wprawił. Przez całą drogę starałem się o nim zapomnieć. Wszedłem po schodach do instytutu i na drzwiach obrotowych ujrzałem kartkę przyczepioną taśmą przylepną do szyby: był na niej schematyczny rysunek ryby, wykonany czarnym atramentem. Nad rysunkiem był napis z liter wyciętych z gazety: Drugie z serii. Radcliffe Hospital, 2.15. @@11 W sekretariacie była tylko Kim, nowa asystentka. Udało mi się gestem nakłonić ją, by zdjęła z uszu słuchawki discmana, podniosła się z krzesła i poszła ze mną do drzwi wejściowych. Spojrzała na mnie zdziwiona, kiedy zapytałem ją o kartkę przylepioną do szyby. Owszem, widziała ją, wchodząc do budynku, ale nie poświęciła jej uwagi. Myślała, że chodzi o działalność dobroczynną na rzecz Radcliffe, turniej brydżowy albo wycieczkę na ryby. Miała zamiar powiedzieć później sprzątaczce, żeby ją stamtąd odlepiła i przykleiła na tablicy. Z pakamery pod schodami wynurzył się stróż Kurt, już ubrany do wyjścia. Zbliżył się do nas, jakby obawiając się jakiegoś problemu. Kartka znajdowała się w tym miejscu od niedzieli, widział ją, gdy poprzedniego wieczoru przyszedł do pracy. Nie oderwał jej, bo pomyślał, że ktoś dostał zgodę na jej przyklejenie, zanim on przyszedł na dyżur. Powiedziałem, że powinniśmy powiadomić policję i że ktoś powinien dopilnować, żeby nikt nie dotykał szyby ani nie zerwał kartki, bo to może mieć związek z zabójstwem pani Eagleton. Wbiegłem dwoma susami do swojej pracowni, zadzwoniłem na policję i poprosiłem, by pilnie połączono mnie z Petersenem lub Sacksem. Zapytano o moje nazwisko i numer telefonu, z którego dzwonię, i kazano poczekać na linii, aż ktoś się ze mną połączy. Po upływie paru minut posłyszałem z drugiej strony głos inspektora Petersena. Pozwolił mi mówić, nie przerywając, a na koniec poprosił, bym powtórzył to, co powiedział stróż. Zdałem sobie sprawę z tego, że tak jak ja, podejrzewa, iż zbrodnia już została popełniona. Powiedział, że natychmiast wyśle do instytutu wóz policyjny i ekipę do zabezpieczenia śladów. On pojedzie do Radcliffe Hospital, aby sprawdzić wczorajsze zgony. Potem chciałby porozmawiać ze mną i jeśli to możliwe, również z profesorem Seldomem. Zapytał, czy mógłby się z nami spotkać w instytucie. Powiedziałem, że o ile się orientuję, Seldom wkrótce ma się tu pojawić: jeden z jego doktorantów miał wykład, zapowiedziany na dziesiątą. – Kartka została umieszczona w taki sposób, by profesor ją zobaczył, wchodząc. – Nie wiem, dlaczego przyszło mi do głowy, żeby o tym powiedzieć. – Tak, możliwe – odparł Petersen. – Seldom, ale także i inni matematycy. – Nagle wydał się dotknięty. – Porozmawiamy o tym później – powiedział sucho. Kiedy ponownie zszedłem do holu, zobaczyłem Seldoma przy drzwiach obrotowych. Stał pochylony, jakby nie mógł oderwać wzroku od wizerunku rybki. – Czy pan myśli to, co ja? – zapytał na mój widok. – Boję się zadzwonić do szpitala i zapytać o Franka. Chociaż godzina – powiedział, jakby dostrzegł w tym nadzieję – wydaje się nie mieć sensu: byłem wczoraj w szpitalu o czwartej po południu i Frankie żył. – Możemy zadzwonić do Lorny z mojej pracowni – powiedziałem. – Miała dyżur aż do dziś w południe, powinna jeszcze tam być. Mogłaby z łatwością to sprawdzić. Seldom zgodził się skwapliwie. Weszliśmy na górę. Pozwoliłem, by to on zadzwonił. Po pokonaniu przeszkód w postaci całego łańcucha operatorów telefonicznych uzyskał połączenie z Lorną. Zapytał ją ostrożnie, czy mogłaby zejść na drugie piętro i sprawdzić, jak się czuje Frank. Lorna zadawała mu pytania; z drugiej strony linii dochodził mnie jej zaintrygowany ton. Seldom powiedział jej tylko, że w instytucie pojawiła się kartka, która go nieco zatroskała. Możliwe, że ma ona związek z morderstwem pani Eagleton. Porozmawiali jeszcze chwilę i Seldom powiedział jej, że jest teraz w mojej pracowni. Gdy wróci od Franka, może tu do niego dzwonić. Odłożył słuchawkę, skręcił papierosa i podszedł do okna, by go zapalić. Po chwili odwrócił się, podszedł do tablicy i w zamyśleniu narysował dwa symbole: najpierw okrąg, a potem dwiema liniami przypominającymi nawias – rybę. Stał nieruchomo z pochyloną głową, z kredą w ręku, co jakiś czas w geście bezradności stawiał kreski kredą na brzegu tablicy. Minęło prawie pół godziny, zanim zadzwonił telefon. Seldom słuchał Lorny w milczeniu, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, odpowiadając monosylabami. – Tak – powiedział w pewnym momencie – to jest dokładnie ta godzina, która figuruje na kartce. Odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie z rozpogodzoną na chwilę twarzą. – Frank żyje – powiedział – ale zmarł pacjent, który leżał na łóżku obok. Inspektor Petersen poszedł do szpitalnej kostnicy i dowiedział się, że zmarły w niedzielę pacjent był starym człowiekiem, ponad dziewięćdziesięcioletnim. Zgon zgłoszono wczoraj o drugiej piętnaście. Przyczyna śmierci naturalna. Ani pielęgniarka, ani główny lekarz piętra nie zauważyli małego śladu na ramieniu, jaki pozostawia igła. Sekcja powinna to wyjaśnić. – Widzi pan, mieliśmy rację. Zbrodnia, która początkowo nie wygląda na zbrodnię. Śmierć, która wydaje się naturalna, i wszystko zmienia jeden maleńki punkcik na ramieniu... Prawie niezauważalny. Z pewnością morderca wybrał rodzaj substancji, która nie pozostawia śladów w organizmie, i mogę się założyć, że sekcja zwłok nic nie wyjaśni. Śmierć, która tylko jednym punkcikiem różni się od śmierci naturalnej. Jednym punktem, jednym punktem – powtarzał cicho, jakby bał się, że może to spowodować tysiące nieprzewidzianych konsekwencji. Znów zadzwonił telefon. Kim powiadamiała mnie z parteru, że inspektor właśnie idzie na górę do mojej pracowni. Otworzyłem drzwi i stanąłem u szczytu schodów. Patrzyłem na wysoką i szczupłą sylwetkę Petersena. Jego mina wyrażała sprzeczne uczucia. Wszedł do pracowni i witając się z nami, zerknął na tablicę, na której widniały narysowane przez Seldoma figury. Usiadł na krześle. – Na dole jest istne zgromadzenie matematyków – powiedział oskarżycielskim tonem, jakbyśmy ponosili za to winę. – W każdej chwili należy się spodziewać dziennikarzy... Musimy podać prasie oświadczenie w tej sprawie, ale proszę, żeby zachowali panowie w tajemnicy pierwszy symbol ciągu. W przypadku zbrodni seryjnych staramy się uniknąć, dopóki to możliwe, rozgłosu. Wracam z Radcliffe. Tym razem był to człowiek bardzo stary, niejaki Ernest Clark. Był w stanie śpiączki, od wielu lat podłączony do respiratora. Nie miał, jak się wydaje, żadnej rodziny. Jak dotąd jedynym łącznikiem z panią Eagleton jest to, że Clark również uczestniczył w wojnie. Ale, naturalnie, to samo można by powiedzieć o każdym człowieku w jego wieku: cała ta generacja przeżyła wojnę. Pielęgniarka znalazła go martwego podczas obchodu o drugiej piętnaście i tę godzinę zanotowała na taśmie. Przed wywiezieniem zmarłego z pokoju przywiązała mu ją do ręki. Wszystko wydawało się normalne, nie było żadnych oznak przemocy, niczego niezwykłego. Stwierdziła brak pulsu i napisała: „Śmierć z przyczyn naturalnych”. Dotąd trudno wytłumaczyć, w jaki sposób ktoś mógł wejść do sali; o tej godzinie dopiero zaczynały się wizyty. Główny lekarz drugiego piętra przyznał, że nie dokonał dokładnych oględzin zmarłego. Przyszedł późno do szpitala, była niedziela i chciał jak najszybciej wrócić do domu. Zwłaszcza że śmierci Clarka oczekiwano już od kilku miesięcy. W gruncie rzeczy bardziej dziwne wydawało się to, że jeszcze żył. Tak więc zaufał adnotacji pielęgniarki, wpisał do aktu godzinę zgonu oraz jego przyczynę, tak jak było napisane na taśmie, i wydał zgodę na odesłanie ciała do kostnicy. Teraz czekam na wyniki sekcji. Właśnie zobaczyłem kartkę tam, na dole. Przypuszczam, że nie napisał jej teraz, gdy wie, że jesteśmy na jego tropie. Ale to, oczywiście, utrudnia sprawę. Ze względu na typografię, powiedziałbym, że litery zostały wycięte z „Oxford Timesa”, bodajże z notatki, która ukazała się na temat pani Eagleton. Ale ryba jest narysowana odręcznie. – Petersen zwrócił się do Seldoma: – A jakie są pańskie odczucia? Czy sądzi pan, że znaki narysowała ta sama osoba? – Skąd mogę wiedzieć! – żachnął się Seldom. – Papier wydaje się taki sam, rozmieszczenie i wielkość znaków również. W obu wypadkach użyto czarnego atramentu... Jest jeszcze coś, o czym powinien pan wiedzieć. Prawie codziennie chodzę do Radcliffe odwiedzać pacjenta z drugiego piętra, Franka Kalmana. Clark leżał na sąsiednim łóżku. I jeszcze jedno: na ogół nie przychodzę do instytutu codziennie. Dziś rano byłem tu przypadkowo. Ten, kto mnie śledzi, sporo wie na mój temat. – W samej rzeczy – powiedział Petersen, wyciągając notes – wiedzieliśmy o pana wizytach w Radcliffe. Rozumie pan – dodał tonem usprawiedliwienia – musieliśmy trochę popytać o obu panów. Proszę spojrzeć: na ogół przychodzi pan z wizytą około drugiej po południu, ale w niedzielę przyszedł pan po czwartej... Co się stało? – Byłem na proszonym obiedzie w Abingdon – odparł Seldom – i nie zdążyłem na autobus o pierwszej trzydzieści. W niedzielę są tylko dwa autobusy po południu i musiałem poczekać na ten o trzeciej. Seldom wyjął z kieszeni bilet autobusowy i z chłodnym wyrazem twarzy podał Petersenowi. – Och, to niepotrzebne – powiedział Petersen nieco zawstydzony. – Tylko zadawałem sobie pytanie... – Tak, ja też o tym myślałem. Na ogół jestem jedyną osobą, która wchodzi do tego pokoju podczas wizyt. Gdybym przyszedł o zwykłej porze, siedziałbym obok trupa Clarka, to pan miał na myśli? Że gdybym tam był, kiedy pielęgniarka podczas obchodu odkryła jego zgon, zauważyłbym coś? Pielęgniarka nie zauważyła ukłucia i uznała zgon za naturalny. Ja przyszedłem dużo później i nawet nie spostrzegłem, że na sąsiednim łóżku zmienił się pacjent. Dla mnie był to zupełnie normalny dzień wizyty. – A może morderca chciał, by ten zgon został uznany za naturalny – powiedziałem. – Może przygotował tę scenę z myślą o panu? – zwróciłem się do Seldoma. – Żeby pokazać, że mord może pozornie wyglądać na śmierć naturalną? Myślę, że powinien pan powiedzieć inspektorowi to, co powiedział pan mnie. – Ale nie możemy być co do tego pewni – zaprotestował Seldom. – Nie możemy wyciągać wniosków na podstawie dwóch przypadków. – Mimo wszystko – nalegał Petersen – chciałbym posłuchać. Seldom nie wydawał się przekonany. – W obu wypadkach – powiedział w końcu z rozwagą, jakby nie chciał wybiegać dalej, niż pozwalają na to fakty – zbrodnie te są najdelikatniejsze z możliwych, jeśli tak można powiedzieć. Jakby same zgony nie były w tym najważniejsze. Zbrodnie te mają znaczenie symboliczne. Nie wydaje mi się, by morderca był zainteresowany wyłącznie dokonaniem zbrodni, on chce nam coś przekazać, coś związanego z ciągiem figur, które rysuje na kartkach, ciągiem, który zaczyna się okręgiem i rybą. Zbrodnie są tylko sposobem na zwrócenie uwagi na ten ciąg. Ofiary wybiera z mojego bliskiego otoczenia, jakby chciał jedynie mnie nimi zainteresować. Myślę, że w gruncie rzeczy jest to problem czysto intelektualny. Ciąg zbrodni zostanie powstrzymany tylko wtedy, gdy w jakiś sposób zdołamy dowieść, że jesteśmy w stanie odnaleźć w nim sens. To znaczy, przewidzimy symbol, czyli zbrodnię, do której dojdzie w następnej kolejności. – Dziś po południu poproszę o charakterystykę psychologiczną sprawcy, chociaż nie wierzę, by w chwili obecnej można było wiele o nim powiedzieć. Mniejsza o to! Może teraz mógłby pan odpowiedzieć na pytanie, które panu przedtem zadałem? Czy myśli pan, że mamy do czynienia z matematykiem? – Skłonny jestem przypuszczać, że nie – powiedział ostrożnie Seldom. – W każdym razie nie z zawodowym matematykiem. Powiedziałbym raczej, że jest to osoba, która wyobraża sobie, że matematycy stanowią coś w rodzaju wzorca inteligencji, i dlatego szuka możliwości porównania jej ze swoją inteligencją. Taki rodzaj megalomana intelektualnego. Nie sądzę, by przypadkowo wybrał dla swojego drugiego posłania drzwi wejściowe instytutu. Myślę, że jest w nim ukryte jeszcze jedno przesłanie dla mnie: jeśli ja nie podejmę wyzwania, podejmie je inny matematyk. Jeśli dalej ciągnąć domysły, to powiedziałbym, że jest to osoba niesprawiedliwie odrzucona na egzaminie z matematyki, albo straciła szansę swojego życia przez test na inteligencję, w rodzaju tych, które wymyśla Frank. Ktoś, kto został wyłączony z uznanego przez siebie królestwa inteligencji, człowiek, który podziwia matematyków i zarazem ich nienawidzi. Możliwe, że wymyślił ciąg jako zemstę na egzaminatorach. W pewnym sensie teraz on jest egzaminatorem. – Czy mógłby to być student, który nie zdał u pana egzaminu? – zapytał Petersen. Seldom nieznacznie się uśmiechnął. – Już dawno nikogo nie oblałem – powiedział. – Prowadzę tylko doktorantów, wszyscy są wspaniali! Raczej byłbym skłonny myśleć, że chodzi o kogoś, kto nie studiował matematyki w sposób formalny, przeczytał tylko rozdział mojej książki o seryjnych zbrodniach i uważa, na nieszczęście, że to ja jestem tą osobą, której należy coś udowodnić. – No dobrze – powiedział Petersen – mogę polecić, w charakterze pierwszego punktu przybliżającego nas do sprawy, aby mi przysłano listę osób kupujących pana książkę i numery kart kredytowych ze wszystkich księgarni w mieście. – To nic nie da – odparł Seldom. – W ramach promocji książki wydawcy udało się opublikować w „Oxford Timesie” właśnie ten rozdział o seryjnych zbrodniach. Wiele osób myślało, że to nowa forma powieści kryminalnej. To dlatego tak szybko został wyczerpany pierwszy nakład książki. Petersen podniósł się nieco zniechęcony i przez chwilę przypatrywał się obu figurom na tablicy. – Czy teraz mógłby pan powiedzieć mi coś więcej na ten temat? – Drugi symbol serii daje na ogół wskazówkę, jak powinno się czytać następne: czy jako przedstawienie przedmiotów lub faktów z rzeczywistego świata, czy też w znaczeniu ściśle syntaktycznym, jako figury geometryczne. Drugi symbol jest niejednoznaczny, ponieważ rybę narysowano w sposób schematyczny. Pozwala to odczytać symbol na oba sposoby. Ciekawe jest to, że rybę narysowano pionowo. Oczywiście, jeśli słusznie interpretujemy ten znak jako rybę, bo jest naturalnie wiele innych możliwości. – Akwarium – powiedziałem olśniony, kiedy Petersen odwrócił się zdziwiony, Seldom przytaknął w milczeniu. – Od początku tak myślałem. Tak nazywają piętro, gdzie leżał Clark – powiedział. – Ale to wskazywałoby na kogoś związanego ze szpitalem. Nie sądzę, by wybrał symbol, który w tak oczywisty sposób wskazywałby na niego. A ponadto, jaki związek ma okrąg z panią Eagleton? – Seldom przechadzał się po pracowni ze spuszczoną głową. – Ciekawe – powiedział – że z przesłania wynika przekonanie, iż matematycy potrafią rozwiązać ten ciąg. To znaczy, jest coś w symbolach, co odpowiada intuicji matematycznej. – Czy mógłby już pan powiedzieć, jaki będzie następny symbol? – zapytał Petersen. – Mam pewien pomysł – powiedział Seldom – ale widzę też wiele innych możliwości. W testach podaje się przynajmniej trzy symbole. Dwa dopuszczają zbyt wiele dwuznaczności. Wolałbym mieć jeszcze trochę czasu, by o tym pomyśleć. Nie chciałbym się pomylić. To on jest teraz egzaminującym i nasz błąd mógłby oznaczać kolejne morderstwo. – Czy pan rzeczywiście myśli, że on się zatrzyma, jeśli znajdziemy rozwiązanie? – zapytał Petersen sceptycznie. „Ale nie mamy rozwiązania” – pomyślałem. I to jest powód do rozpaczy! Wkrótce zrozumiałem, dlaczego Seldom chciał, bym poznał Franka Kalmana i drugi wymiar problemu, który go nurtował. Zastanawiałem się, jak wyjaśni Petersenowi skokową inteligencję Wittgensteina, paradoksy reguł granicznych i zmienność tego, co nazywa normą. – Zatrzyma się – powiedział wolno Seldom – jeśli to będzie rozwiązanie, które on ma na myśli. @@12 Petersen podniósł się z krzesła i z rękoma założonymi na plecach przeszedł kilka kroków wzdłuż pokoju, po czym zdjął z oparcia marynarkę, wbił wzrok w tablicę i wierzchem dłoni starł koło. – Proszę pamiętać: za wszelką cenę musimy utrzymać w tajemnicy pierwszy symbol. Nie chciałbym kusić copycata* [*Copycat (ang.) – naśladowca (przyp. tłum.).]. Czy panowie myślą, że matematycy mogliby ten symbol odgadnąć, znając drugi? – Nie, nie myślę – powiedział Seldom – a ponadto nie jestem pewien, czy są tym na tyle zainteresowani, żeby próbować. Dla matematyka jedyny problem, który się liczy, to ten, którym się aktualnie zajmuje. Może trzecie morderstwo zwróci ich uwagę. – Czy w pana wypadku również? – Petersen popatrzył badawczo na Seldoma; słychać było w tym pytaniu zimny wyrzut. – Powiem szczerze, że jestem trochę... rozczarowany – powiedział, dobierając z namysłem słowa. – Nie oczekiwałem, naturalnie, że dziś da mi pan ostateczną odpowiedź, ale spodziewałem się czterech lub pięciu alternatywnych możliwości, które moglibyśmy w toku śledztwa potwierdzić lub odrzucić. Czyż nie tak pracują matematycy? A może i pana te morderstwa nie interesują? – Jak już mówiłem, mam pewien pomysł – powiedział Seldom, wytrzymując spojrzenie inspektora. – I obiecuję, że skupię się całkowicie na jego analizowaniu, ale chcę mieć pewność, że się nie mylę. – Nie chciałbym, by czekał pan na kolejne morderstwo, aby się przekonać – powiedział z sarkazmem Petersen i dodał pojednawczym tonem: – Jeśli rzeczywiście chce pan z nami współpracować, to proszę przyjść jutro po szóstej do mojego biura. Będziemy mieć już portret psychologiczny sprawcy. Chciałbym go panu odczytać, może coś pan sobie przypomni. Pan też może przyjść – zwrócił się do mnie, wyciągając rękę na pożegnanie. Po wyjściu Petersena zapanowało długie milczenie. Seldom podszedł do okna i zaczął skręcać papierosa. – Czy mogę pana o coś zapytać? – odezwałem się w końcu ostrożnie. Zdawałem sobie sprawę, że również i mnie prawdopodobnie nie powie wszystkiego, ale pomyślałem, że może warto spróbować. – Pomysł czy też przypuszczenie, o którym pan mówił, dotyczy następnego symbolu czy następnego morderstwa? – Myślę, że mam pomysł co do kontynuacji ciągu... co do następnego symbolu – powiedział z wolna Seldom. – W żadnym razie nie pozwala on wyciągać wniosku na temat następnego morderstwa. – Wobec tego, czy nie uważa pan, że sam symbol mógłby bardzo pomóc Petersenowi? Czy istnieje jakiś inny powód, dla którego nie chce mu pan tego powiedzieć? – Chodźmy do parku – powiedział. – Mam jeszcze kilka minut do wykładu mojego ucznia, a chcę wypalić papierosa. Przy głównym wejściu nadal kręcili się policjanci, zajęci zdejmowaniem śladów z szyby. Wyszliśmy więc bocznymi drzwiami. Po drodze spotkaliśmy Podorowa, który pozdrowił mnie od niechcenia, zapatrzony w Seldoma, jakby oczekiwał, że ten go rozpozna. Okrążyliśmy laboratorium fizyki i żwirowaną alejką weszliśmy w głąb parku uniwersyteckiego. Seldom palił w milczeniu. – Dlaczego został pan matematykiem? – zapytał nagle. – Nie wiem – odparłem. – Może się pomyliłem, bo zawsze myślałem, że odbędę studia humanistyczne. Sądzę, że pociągała mnie prawda zawarta w twierdzeniach: ponadczasowa, nieśmiertelna, samowystarczalna i absolutnie demokratyczna. A co pana skłoniło? – Nieszkodliwość – odpowiedział Seldom. – Świat matematyki nie jest zbieżny z rzeczywistością. Wie pan, kiedy byłem dzieckiem, przydarzyły mi się przerażające rzeczy, a potem w ciągu całego życia miałem znaki, zbyt straszne, żeby je zbagatelizować. – Znaki? Jakie znaki? – Powiedzmy... łańcuch skutków, który wywoływało nawet małe działanie z mojej strony w świecie rzeczywistym. Prawdopodobnie był to zbieg okoliczności, prawdopodobnie nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ale wystarczająco niszczycielski, żeby sparaliżować mnie całkowicie. Ostatnim z tych znaków był wypadek, w którym zginęła para moich najlepszych przyjaciół i żona. Trudno mi o tym mówić, bo może to zabrzmieć absurdalnie, ale już we wczesnym dzieciństwie zauważyłem, że wszystko, o czym pomyślałem, spełnia się, zawsze się spełniało, ale dziwnymi drogami, w straszny sposób, jakby przestroga, bym trzymał się od tego świata z daleka. W młodości bywałem naprawdę przerażony. To właśnie wtedy odkryłem matematykę i po raz pierwszy poczułem, że stąpam po pewnym gruncie. Po raz pierwszy mogłem snuć przypuszczenia, tak jak chciałem, i ścierając tablicę lub przekreślając stronę z omyłką, wrócić po prostu do początku, bez żadnych konsekwencji. Teoretycznie istnieje analogia między matematyką i kryminalistyką. Jak powiedział Petersen – obydwaj stawiamy hipotezy. Ale kiedy pan przedstawia hipotezę co do świata rzeczywistego, wprowadza pan, bez możliwości uniknięcia tego, element nieodwracalny, który nie pozostanie bez konsekwencji. Kiedy patrzy pan w jedną stronę, nie patrzy pan w drugą, kiedy idzie pan jedną drogą, czyni pan to przez pewien czas, a potem może być za późno, by pójść drugą. Najbardziej się boję nie tego, jak powiedziałem Petersenowi, że się pomylę, ale tego, co zdarzało mi się przez całe życie: że to, co pomyślę, stanie się rzeczywistością w najbardziej monstrualny sposób. – Ale milczenie, odmawianie ujawnienia symbolu, czyż nie jest to zaniechanie działania, co także może mieć nieobliczalne skutki? – Możliwe, ale na razie wolę nie podejmować ryzyka. Nie mam tyle animuszu co pan, by bawić się w detektywa. Jeśli matematyka jest demokratyczna, to kontynuacja jest widoczna dla każdego – dla pana, dla Petersena. Wszyscy mają do dyspozycji te same elementy układanki. – Nie, nie – zaprotestowałem – ja chciałem powiedzieć, że w matematyce istnieje moment demokratyczny, kiedy linijka po linijce wykłada się dowód. Każdy może podążyć pokazaną drogą. Ale istnieje, oczywiście, chwila uprzedniego oświecenia: to, co pan nazywa skokiem konika szachowego... Tylko niewielu, czasami jeden na setki lat, zdoła zrobić jeden prawidłowy ruch w ciemności. – Dobrze powiedziane – mruknął Seldom. – „Jeden na setki lat” – to brzmi rzeczywiście dramatycznie. W każdym razie kontynuacja, o której myślę, jest bardzo prosta i naprawdę nie wymaga znajomości matematyki. To, co wydaje się o wiele trudniejsze, to ustanowienie związku między symbolami a dokonanymi zbrodniami. To może być całkiem niezły pomysł ten portret psychologiczny. No cóż – powiedział – powinienem wracać do instytutu. Powiedziałem, że zostanę w parku i pospaceruję jeszcze trochę. Na pożegnanie wręczył mi wizytówkę, którą otrzymał od Petersena. – Tu ma pan adres wydziału policji, na wprost sklepu Alice in Wonderland. Moglibyśmy się tam spotkać o szóstej, jeśli ma pan ochotę. Poszedłem dalej alejką. Zatrzymałem się w cieniu drzew, by popatrzeć na partię krykieta. Nie znam reguł tej gry. Przez chwilę wydało mi się, że oglądam przygotowania do gry albo rozgrzewkę. W pewnym momencie rozległy się entuzjastyczne oklaski kobiet w kapeluszach z wielkim rondem, które popijały poncz, siedząc na skraju boiska. Widać rozgrywka na moich oczach osiągnęła swój szczyt, a ja nie byłem zdolny zobaczyć nic ponad denerwującą niemrawość. Przeszedłem przez mostek, tam gdzie zaczynała się dzika część parku i znalazłem się nad rzeką, wśród pożółkłych łąk. Co chwila mijały mnie łodzie z parami trenującymi punting* [*Punting (ang.) – popychanie łodzi długą żerdzią odbijaną od dna rzeki (przyp. tłum.).]. Męczyła mnie jakaś myśl jak bzyczenie natrętnej muchy – byłem o krok od jej sformułowania i nie mogłem do niej dojść. Pomyślałem, że gdybym znalazł się w odpowiednim miejscu, to może mógłbym uchylić rąbka i złapać tę myśl. Jak to się zdarza i w matematyce, nie wiedziałem, czy powinienem ją dogonić i zatrzymać, czy też poczekać, aż sama do mnie przyjdzie. Coś w spokoju pejzażu, łagodnym plusku wody wyrzucanej wiosłami, w uprzejmych uśmiechach studentów na pokładzie mijanych łodzi wydawało się niweczyć wszystkie moje starania. Nie był to w każdym razie klucz do rozwiązania zagadki zgonów i morderców. Wróciłem do pracowni na skróty. Mój rosyjski towarzysz wyszedł na obiad, więc skorzystałem z okazji i zadzwoniłem do Lorny. Dobiegł mnie jej głos dźwięczący podnieceniem i radością. Owszem, miała mi coś nowego do powiedzenia, ale najpierw chciałaby wysłuchać mnie. Nie, Seldom powiedział jej tylko tyle, że pojawiła się dziwna karteczka przyklejona do szyby. Musiałem jej opowiedzieć, jak tę kartkę znalazłem, opisać symbol, a potem odtworzyć rozmowę z Petersenem. Lorna wypytała mnie o wszystkie szczegóły, zanim opowiedziała mi swoją część. Nie przewieźli ciała do policyjnej kostnicy, bo lekarz sądowy wolał zrobić sekcję na miejscu, przy pomocy lekarza ze szpitala. Udało jej się namówić tego lekarza, by jej o tym opowiedział w czasie obiadu. – Trudno było go do tego nakłonić? – zapytałem z uczuciem zazdrości. Cóż, przedtem wiele razy zapraszał ją do swego stołu i tym razem przyjęła zaproszenie. – Obydwaj lekarze byli zdezorientowani – powiedziała Lorna. – To, co było w strzykawce, nie pozostawiło żadnego śladu w organizmie Clarka. Nie znaleźli absolutnie nic. Lekarz powiedział, że on też napisałby w akcie zgonu, że przyczyna śmierci była naturalna. Pozostaje jeszcze jedno wyjaśnienie: niedawno otrzymano substancję – wyciąg z grzyba meksykańskiego Amanita muscaria. Jest nie wykrywalna. Zaprezentowano ją w ubiegłym roku podczas zamkniętego kongresu medycznego w Bostonie. Co ciekawe, o wyciągu wiedzą lekarze sądowi, ale podobno złożyli przysięgę, że utrzymają w tajemnicy nawet nazwę tego grzyba. Czy to nie sugeruje, że mordercy należałoby szukać wśród lekarzy sądowych? – Lub wśród pielęgniarek, które jadają z nimi obiady – zakpiłem. – A ponadto wśród sekretarek prowadzących akta kongresu, chemików i biologów, którzy zidentyfikowali tę substancję, możliwe że i wśród policjantów... Podejrzewam, że im też powiedziano o tym grzybie. – Nie śmiej się – powiedziała Lorna nieco dotknięta. – Poszukiwania można bardzo zawęzić. To nie jest coś, co można kupić w każdej aptece. – To prawda – powiedziałem pojednawczym tonem. – Czy możemy dziś wieczorem zjeść razem kolację? – Dziś wychodzę bardzo późno, ale moglibyśmy jutro. O szóstej trzydzieści w The Eagle and Child? – Przypomniałem sobie, że jestem umówiony z Seldomem do Petersena. – A może być o ósmej? Jeszcze nie przyzwyczaiłem się jeść tak wcześnie kolacji. Lorna roześmiała się. – Okey-dokey, zjedzmy więc kolację w porze, kiedy jadają ją gaucho* [*Gaucho (hiszp.) – argentyński mieszkaniec pampy, trudniący się hodowlą bydła (przyp. tłum.).]. @@13 Bardzo szczupła, wręcz zasuszona policjantka, która niemal ginęła w swoim mundurze, poprowadziła nas po schodach do biura Petersena. Weszliśmy do dużego, pomalowanego na intensywny łososiowy kolor pokoju, który zachował wyniosłą surowość angielską z lat powojennych, bez żadnych ustępstw w kierunku luksusu. Znajdowały się w nim wysokie metalowe półki na archiwa i drewniane, zaskakująco skromne biurko. Jednoskrzydłowe okno wychodziło na Tamizę. Widać było studentów wylegujących się na brzegu i wystawiających twarze do ostatnich promieni słońca i nieruchomą, połyskującą srebrzyście wodę, jak na obrazach Rodericka O’Connora, które widziałem w Londynie w galerii Barbican. W swoim biurze, rozparty w swoim fotelu Petersen wydawał się łagodniejszy, mniej czujny, a może dlatego, że przestał nas uważać za podejrzanych i chciał nam pokazać, że jeśli chce, potrafi zastąpić maskę policjanta maską brytyjskiej politeness* [*Politeness (ang.) – uprzejmość, grzeczność (przyp. tłum.).]. Podniósł się, by podsunąć nam wysłużone krzesła z wysokim oparciem, obite wytartym materiałem. Kiedy wracał na swoje miejsce za biurkiem, zerknąłem na zdjęcie w srebrnej ramce. Petersen był na nim bardzo młody, zwrócony profilem, i pomagał małej dziewczynce zsiąść z konia. Oczekiwałem raczej, sugerując się tym, co opowiadał Seldom, zobaczyć stosy dokumentów, wycinki prasowe, fotografie, ale nie prywatne, lecz związane z prowadzonymi sprawami. W tym anonimowym biurze trudno było odgadnąć, czy Petersen był skromny, czy raczej skryty. Otworzył szufladę biurka, wyjął z niej okulary i przetarł starannie szkła kawałkiem flaneli. – A więc – powiedział – przeczytam panom końcowe wnioski raportu. Nasza psychiatra sądzi, że sprawca jest mężczyzną około trzydziestu pięciu lat. Nazywa go w raporcie Panem M. – chyba „M” jak „Morderca”. M urodził się prawdopodobnie w rodzinie wywodzącej się z niższej klasy średniej, w małym miasteczku lub na peryferiach wielkiego miasta. Możliwe, że był jedynakiem. W każdym razie wcześnie objawiła się jego wysoka inteligencja. Jako mały chłopiec grał z dorosłymi w szachy, przejawiał wybitne zdolności matematyczne, dużo czytał, jednym słowem, był dzieckiem niezwykłym. Rozwijał się szybciej od rówieśników, przedwcześnie dojrzały, traktowany w rodzinie jako geniusz, odizolowany od kolegów, nie brał udziału w zabawach i harcach typowych dla wieku dziecięcego. Jako młodzieniec był wyśmiewany, być może z powodu słabości fizycznej, dziewczęcego głosu, okularów, otyłości... Kpiny ze strony dzieci pogłębiły jego samotność i wywołały chęć zemsty. M wyobrażał sobie, co jest typowe, że dzięki swojemu talentowi osiągnie sukces i pognębi tych, którzy go upokarzali. Wreszcie przychodzi czas próby. Może wyczekiwany całymi latami egzamin wstępny na uczelnię da mu szansę wybicia się, ucieczki z miasteczka i skok w inne życie, do czego w skrytości przygotowywał się przez cały okres dorastania. Na nieszczęście egzaminatorzy popełniają błąd w ocenie testu kwalifikacyjnego i M ponosi klęskę. To powoduje uraz – od nazwiska pisarza, który pierwszy opisał tego rodzaju obsesję, nazywany syndromem Ambere’a. Petersen wyjął z szuflady i położył na biurku gruby słownik psychiatryczny, z zakładką włożoną między pierwsze strony tomu. – Zapoznałem się z jego przypadkiem – wyjaśnił, otwierając słownik. – Jules Ambere był francuskim pisarzem z początku dwudziestego wieku, żyjącym w nędzy. W 1927 roku wysłał rękopis swej pierwszej powieści do wydawnictwa G., w owym czasie najważniejszego we Francji. Pracował nad nią wiele lat, poprawiając ją z fanatyczną obsesją. Mija sześć miesięcy i Ambere dostaje list podpisany przez wydawcę, w którym zapewnia go o swym podziwie dla autora przysłanej powieści i zaprasza do Paryża, aby omówić warunki umowy. Ambere zastawia w lombardzie ostatnie wartościowe rzeczy ze swego dobytku i kupuje bilet do Paryża. W stolicy czuje się źle. W restauracji jego ubranie wyróżnia się na niekorzyść, zachowanie przy stole nie jest takie, jak być powinno, a na dodatek krztusi się ością. Niby nic poważnego, ale umowa nie zostaje podpisana i Ambere wraca upokorzony do swego miasteczka. Nosi stale przy sobie list i opowiada swym przyjaciołom w kółko tę samą historię. Obsesyjne powracanie do jednego tematu jest charakterystyczne dla początkowego okresu choroby, która w takim stadium może pozostawać przez wiele lat. Inni autorzy nazywają to syndromem „utraconej możliwości”, aby podkreślić ten właśnie element: niesprawiedliwość spotyka daną osobę w momencie dla niej decydującym, w punkcie zwrotnym, który może zupełnie odmienić jej życie. W okresie inkubacji choroby dotknięta nią osoba obsesyjnie wraca do tego momentu i albo nie udaje jej się podjąć poprzedniego życia, albo pozornie adaptuje się i zaczyna miewać mordercze fantazje. Okres inkubacji kończy się, kiedy pojawia się to, co w literaturze psychiatrycznej nazywa się „drugą szansą”: powstają okoliczności do pewnego stopnia odtwarzające tamten moment lub dające takie złudzenie. Wielu autorów widzi w tym analogię do opowieści o rybaku i dżinnie z „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. W przypadku Ambere’a druga szansa pojawia się w trzynaście lat po tamtym odrzuceniu. Podczas przeprowadzki wydawnictwa nowo zatrudniona redaktorka znajduje przypadkowo maszynopis Ambere’a i zaprasza go do Paryża. Tym razem Ambere ubiera się nienagannie, uważa na swoje zachowanie przy stole w czasie obiadu, rozmowę prowadzi w tonie niedbałym i światowym, a kiedy podają deser, dusi redaktorkę, zanim kelnerzy zdołają temu zapobiec. Petersen uniósł brew i zamknął księgę. Przebiegł wzrokiem kolejną stronę raportu i pierwszy ustęp następnej strony. – O, tutaj notatka nawiązuje do tego, co nas interesuje. Psychiatra zapewnia, że nie mamy do czynienia z psychopatą. Psychopata nie ma wyrzutów sumienia. Jego zachowanie cechuje coraz większe okrucieństwo, które wynika z pewnego rodzaju tęsknoty za czymś, co mogłoby go wzruszyć. W przypadku M przeciwnie. W jego postępowaniu daje się zauważyć pewna delikatność, troska o wyrządzenie jak najmniejszej krzywdy... Pani doktor, podobnie jak pan – powiedział, podnosząc wzrok na Seldoma – zwróciła uwagę na interesujący szczegół. W jej opinii rozdział pana książki na temat zbrodni seryjnych stworzył M „drugą szansę”. Nasz człowiek powraca do życia. Poszukuje zemsty i zarazem podziwu. Podziwu grupy, do której zawsze chciał należeć i z której został niesprawiedliwie wykluczony. I w tym miejscu pani doktor podaje ryzykowną interpretację znaków. M, w swych megalomańskich zapędach, czuje się stwórcą. Chce dać własną nazwę rzeczom. Doskonali się sam i doskonali swoje dzieło. Symbole, jak w Piśmie Świętym, oznaczają etapy jego ewolucji. Następnym symbolem, sugeruje pani doktor, może być ptak. Petersen zebrał kartki i popatrzył na Seldoma. – Czy zgadza się pan z tym? – Nie, jeśli chodzi o symbol. Nadal myślę, że jeśli wyzwanie skierowane jest do matematyków, to kluczem również powinna być w jakimś sensie matematyka. Czy w raporcie jest jakieś wyjaśnienie tej charakterystycznej „lekkości” poszczególnych zgonów? – Tak – odparł Petersen, wracając do stron, które odłożył. – Cóż, przykro mi, ale psychiatra uważa, że zbrodnie są formą kokietowania pana. W M miesza się chęć zemsty z pragnieniem o wiele intensywniejszym, by należeć do świata, który pan reprezentuje. Chce być podziwiany przez tych, którzy go odrzucili. Dlatego wybiera taką formę zabijania – na razie – jaką w jego mniemaniu zaakceptowałby matematyk: sterylną, bez okrucieństwa, niemal abstrakcyjną. M wydaje się – tak jak w pierwszym etapie zakochania – zalecać do pana; zbrodnie są swoistym prezentem. Psychiatra skłania się ku opinii, że M jest homoseksualistą, ale nie akceptuje swojej orientacji. Mieszka sam albo z żoną i prowadzi konwencjonalne życie rodzinne, które maskuje jego potajemne działania. Dodaje też, że po wstępnym etapie uwodzenia, jeśli w odpowiedzi nie otrzyma od pana żadnego znaku, może dojść do drugiego etapu, wybuchowego, w którym zbrodnie będą bardziej krwawe albo wymierzone przeciwko osobom bliższym panu niż dotychczasowe ofiary. – Pani doktor pisze o nim, jakby znała go osobiście! Tylko tego brakuje, żeby powiedziała, że M ma znamię pod lewą pachą! – wykrzyknął Seldom, ale z jego tonu nie mogłem wywnioskować, czy była to tylko ironia, czy powstrzymywana irytacja. Zastanawiałem się, czy zaszokowała go wzmianka o homoseksualnych skłonnościach sprawcy. – Obawiam się, że my, matematycy, możemy snuć o wiele skromniejsze przypuszczenia. Wracając do tego, co pan powiedział, może rzeczywiście, powinienem zapoznać pana z moim tokiem rozumowania... Poszukał w kieszeni notesu, wziął leżące na biurku wieczne pióro i nabazgrał coś, czego nie byłem w stanie dostrzec. Wyrwał kartkę, złożył ją na pół i podał Petersenowi. – Teraz ma pan dwie możliwe kontynuacje serii – powiedział. W sposobie złożenia kartki i geście jej podania było coś poufnego, co Petersen chyba zauważył. Rozłożył kartkę, rzucił na nią okiem i bez słowa schował do szuflady biurka. Możliwe, że w tym pojedynku obu mężczyzn Petersen zadowolił się na razie tym, że wydusił z Seldoma symbol i nie chciał zmuszać go do niczego więcej lub pozostawił to na później. Pomyślałem, że może powinienem zostawić ich samych, ale w tym momencie Petersen podniósł się, aby pożegnać nas z nieoczekiwanie serdecznym uśmiechem. – Czy są już wyniki drugiej sekcji? – zapytał Seldom, idąc w stronę drzwi. – To też jest bardzo dziwne i tajemnicze – odparł Petersen. – Lekarze sądowi byli początkowo zdezorientowani: w organizmie Clarka nie było śladu żadnej znanej substancji, wysnuli więc hipotezę, że mają do czynienia z najnowszym, niewykrywalnym preparatem, o którym ja nigdy nie słyszałem. Ale to, jak myślę, zostało wyjaśnione – powiedział i po raz pierwszy w jego oczach zobaczyłem coś na kształt dumy. „On może sobie myśleć, że jest bardzo inteligentny, ale my też mu nie ustępujemy” – zdawało się mówić jego spojrzenie. @@14 Wyszliśmy w milczeniu z budynku policji i nadal milcząc, dotarliśmy przez St. Aldates do Carfax Tower. – Muszę kupić tytoń – odezwał się Seldom. – Potowarzyszy mi pan do Covered Market? Skinąłem głową i milcząc, skręciliśmy w High Street. Seldom uśmiechnął się do siebie. – Czuje się pan dotknięty, że nie podzieliłem się z panem moim poglądem w sprawie symbolu? Ale proszę mi wierzyć, mam ku temu powód! – Czy to inny powód niż ten, który podał mi pan wczoraj w parku? Teraz, gdy pokazał go pan Petersenowi, nie wiem, dlaczego konsekwencje mojej wiedzy na ten temat mogą być poważniejsze? – Mogą być... inne – powiedział Seldom – ale nie o to chodzi. Chcę uniknąć tego, by moje przypuszczenia były sprzeczne z pańskimi. Tak samo postępuję z moimi doktorantami: staram się ich nie wyprzedzać w rozważaniach. Najcenniejszy w rozumowaniu matematyka jest samotny moment pierwszego rozbłysku iluminacji. Choć może mi pan nie wierzyć, ale bardziej ufam panu niż sobie, jeśli chodzi o znalezienie trafnego rozwiązania: pan tam był od początku, a początek, jak powiedział Arystoteles, jest wszystkim. Jestem pewien, że zauważył pan coś, choć może jeszcze nie wie co, a przede wszystkim nie jest pan Anglikiem. W pierwszej zbrodni znajduje się główny powód: okrąg jest jak zero – liczba naturalna, symbol najbardziej nieokreślony, owszem, ale który jednocześnie określa wszystko. Dotarliśmy do marketu, gdzie Seldom długo wybierał mieszankę tytoniu w trafice. Właścicielka, Hinduska, podniosła się na jego widok z taboretu i stała w długiej do ziemi jedwabnej sukni. Na czole miała znak w kolorze szmaragdowym, z lewego ucha zwisał srebrny kolczyk. Gdy mu się przyjrzałem uważnie, rozpoznałem oprawiony w srebro wizerunek żmii. Przypomniałem sobie, co powiedział Seldom o wężu gnostyków. Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem Hinduskę o symbolikę klejnociku. – Shunyata – powiedziała, dotykając delikatnie głowy gada. – Pustka i całokształt. Pustkę każdej rzeczy oddzielnie i całokształt, który je otacza. Trudne to, trudne do zrozumienia. Rzeczywistość absolutna ponad wszelkimi negacjami. Wieczność – to, co nie ma początku ani końca... Reinkarnacja. Zważyła na precyzyjnej wadze pokrojone liście tytoniu i odliczając resztę, zamieniła z Seldomem kilka słów. Wyszliśmy stamtąd, klucząc między stoiskami na ulicy, i natknęliśmy się na Beth, siedzącą przy malutkim stoliku z napisem Sheldonian Theatre i rozdającą ulotki. Orkiestra organizowała koncert dobroczynny i muzycy na zmianę sprzedawali bilety. Seldom wziął do ręki program. – Koncert z 1884 roku z autentycznymi dziełami z tego okresu i pokazem ogni sztucznych przed pałacem Blenheim – przeczytał. – Obawiam się, że nie uda się panu wyjechać z Oksfordu i nie być na koncercie z pokazem sztucznych ogni. Pan pozwoli, że go zaproszę – powiedział ze staroświecką galanterią i wyciągnął z kieszeni pieniądze na dwa bilety. Nie miałem okazji rozmawiać z Beth od czasu mojej podróży do Londynu. Gdy szukała bloczku i wpisywała w nim numery krzeseł, odniosłem wrażenie, że unika mojego wzroku. W każdym razie wydawała się speszona naszym spotkaniem. – Czy wreszcie będę mógł zobaczyć cię grającą? – zapytałem. – Myślę, że to będzie mój ostatni koncert. – Jej spojrzenie skrzyżowało się na chwilę ze spojrzeniem Seldoma, jakby to było coś, o czym z nim dotąd nie rozmawiała, i nie była pewna, czy on to zaaprobuje. – Pod koniec miesiąca wychodzę za mąż i mam zamiar poprosić o urlop... Nie przypuszczam, bym potem wróciła do gry. – Szkoda – powiedział Seldom. – Że przestanę grać, czy że wychodzę za mąż? – zapytała Beth i uśmiechnęła się niezbyt radośnie. – I tego, i tego! – powiedziałem. Roześmiali się szczerze, jakbym swoim wtrąceniem się rozładował napiętą atmosferę. Widząc ich śmiejących się, przypomniało mi się, co powiedział o mnie Seldom: że nie jestem Anglikiem. W ich spontanicznym śmiechu było coś powściągliwego, jakby pozwolili sobie na swobodę, której nie powinni nadużywać. Seldom był wprawdzie Szkotem, jednak w gestach obojga, czy raczej starannej oszczędności gestów, był niewątpliwie wspólny rys. Wyszliśmy przez Cornmarket Street i zatrzymali przed słupem ogłoszeniowym. Wisiał na nim afisz, taki sam jak przy wejściu do biblioteki Bodleiana: informował o okrągłym stole, z udziałem inspektora Petersena i autora powieści kryminalnych. Temat spotkania: „Czy istnieje zbrodnia doskonała?”, spowodował, że Seldom zatrzymał się na chwilę. – Czy myśli pan, że to jakiś haczyk Petersena? – zapytał. – Nie, spotkanie było zapowiedziane już miesiąc temu. I myślę, że jeśliby chcieli zastawić pułapkę, to zaprosiliby i pana. – Zbrodnia doskonała... Mam w domu książkę pod takim tytułem. Zaglądałem do niej, gdy szukałem analogii między logiką i dochodzeniem policyjnym. Znalazłem w niej dziesiątki nigdy nierozwiązanych przypadków. Najbardziej interesująca, w związku z tym, czego szukałem, wydała mi się wypowiedź lekarza Howarda Greena, który chciał zabić swoją żonę. Green prowadził dziennik, w którym w sposób prawdziwie naukowy przeanalizował szczegółowo wszystkie komplikacje. W konkluzji stwierdzał, że wcale nie jest trudno zabić w taki sposób, by policja nie mogła mu niczego udowodnić. Wymyślił czternaście sposobów zamordowania żony, niektóre bardzo pomysłowe. To, co było o wiele trudniejsze, to postawienie siebie poza wszelkim podejrzeniem. Prawdziwym niebezpieczeństwem dla zbrodniarza, jak twierdzi, nie jest śledztwo dochodzące po nitce do kłębka – temu można zapobiec, zacierając ślady lub myląc tropy – lecz pułapki, w które można wpaść. Prawda, pisał, używając terminologii matematycznej, jest zawsze jedna: każde odstępstwo od niej da się obalić. Green miał alibi, oczywiście fałszywe, ale przy odpowiedniej dozie cierpliwości można to było wykazać. Żadna z alternatyw, które rozpatruje, nie przekonuje go: uciec się do płatnego zabójstwa, upozorować samobójstwo lub wypadek etc. Dochodzi do wniosku, że powinien podstawić policji innego sprawcę, kogoś, kto będzie oczywistym i najbliższym podejrzanym i kto zamknie dochodzenie. Zbrodnia doskonała, jak pisze, to nie ta, która pozostaje nierozwiązana, lecz ta, która wskazuje na fałszywego sprawcę. – I co, zabija ją w końcu? – Ach, nie! Ona zabija jego! Pewnej nocy znajduje dziennik, kłócą się strasznie, ona w obronie własnej chwyta za kuchenny nóż i zadaje śmiertelny cios. W każdym razie tak przedstawiła to sądowi. Sąd, przerażony lekturą dziennika i zdjęciami z obdukcji, oświadcza, że było to zabójstwo w obronie własnej i uznaje ją za niewinną. Właściwie to z jej powodu przypadek ten znalazł się w książce. Wiele lat po śmierci pani Green studenci grafologii dowiedli, że charakter pisma w rzekomym dzienniku jej męża został doskonale podrobiony. Odkryli również inny fascynujący szczegół: człowiek, za którego wdowa wyszła za mąż, był wziętym kopistą. Dałbym wiele, żeby się dowiedzieć, które z nich pisało dziennik i tak po mistrzowsku podrobiło naukowy styl doktora. Oboje byli niewiarygodnie odważni. Dziennik został odczytany podczas rozprawy i linijka po linijce odkrywał to, czego się dopuścili. Kłamać prawdziwie to jak w sztuce iluzjonisty – z pustych rąk wyłożyć karty na stół... A propos, zna pan argentyńskiego maga René Lavanda? Kto choć raz go widział, nigdy go nie zapomni. Zaprzeczyłem ruchem głowy. Nazwisko to nawet nie obiło mi się o uszy. – Nie? – zdziwił się Seldom. – Musi go pan zobaczyć na scenie. Wiem, że wkrótce ma przyjechać do Oksfordu, możemy pójść razem. Czy pamięta pan naszą rozmowę w Merton College o estetyce rozumowania? Logika policyjnego śledztwa była dla mnie, jak powiedziałem, pierwszym wzorem. Drugim była magia. Cieszę się, że go pan nie zna – powiedział z dziecinnym entuzjazmem. – Będę mógł zobaczyć jego występ jeszcze raz. Doszliśmy do drzwi The Eagle and Child. Przez okno dostrzegłem Lornę. Siedziała tyłem do nas, z rozpuszczonymi rudymi włosami i z roztargnieniem obracała w palcach okrągłą kartonową podstawkę do szklanek. Seldom mechanicznie wyciągnął woreczek z tytoniem i poszedł za moim wzrokiem. – Niech pan idzie – powiedział. – Lorna nie lubi czekać. @@15 Minęły prawie dwa tygodnie bez żadnych nowości, które by do mnie dotarły. Wtedy też straciłem kontakt z Seldomem. Przypadkowo dowiedziałem się od Emily, że wyjechał do Cambridge organizować seminarium na temat teorii liczb. „Andrew Wiles wierzy, że może udowodnić ostatnią hipotezę Fermata”, powiedziała rozbawiona, jakby chodziło o niepoprawne dziecko, oraz: „Arthur jest jednym z niewielu, którzy go traktują poważnie”. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem nazwisko Wiles. Myślałem, że już żaden zawodowy matematyk nie zajmuje się teorią Fermata. Po trzystu latach batalii, a przede wszystkim po Kummerze, teoria przekształciła się we wzorzec czegoś, co matematycy nazywają problemem nie do rozwiązania, ponieważ rozwiązanie znajdowało się poza znanymi instrumentami. Teoria była tak trudna, że niszczyła karierę i życie każdego, kto podjął wyzwanie. Kiedy coś w tym rodzaju powiedziałem Emily, potwierdziła, jakby dla niej również było to oczywiste. „A jednak – powiedziała – Andrew był moim uczniem i jeśli jest ktoś na świecie, kto to może rozwiązać, to postawiłabym na niego”. Zdecydowałem się w tym czasie przyjąć zaproszenie do Szkoły Teorii Wzorów w Leeds, ale zamiast słuchać wykładu, przyłapałem się na pisaniu na marginesach zeszytu jakby inwokacji do pustki, symboli okręgu i ryby. Starałem się coś wyczytać między wierszami z wiadomości zamieszczonych w gazecie w następnych dniach po śmierci Clarka, ale możliwe, że na skutek interwencji Petersena ewentualne związki między tymi dwoma zabójstwami były wzmiankowane jakby mimochodem i wprawdzie opisywano symbol ryby, ale dziennikarze skłaniali się ku poglądowi, że jest to rodzaj podpisu. Poprosiłem Lornę, by mnie powiadomiła, gdyby zaszło coś nowego, ale to, co otrzymałem od niej, nie było raportem, lecz listem, z rodzaju tych, jakich już dzisiaj się nie pisze, a na pewno nie Lorna. Był to długi i czuły list miłosny. Ktoś na seminarium omawiał eksperyment chiński i podczas gdy kolejny raz czytałem list Lorny, który wydawał się napisany w jakimś porywie bezwstydu, myślałem o tym, że najtrudniejszym problemem przy tłumaczeniu jest wiedza, co autor oryginału rzeczywiście chce powiedzieć. W odpowiedzi przepisałem dla niej fragment poematu Kajsa ibn al-Mulawwaha, skierowany do Lali: „Panie, uczyń, by miłość między nią i mną była jednakowa, by jedno nie przewyższało drugiego. Uczyń, by nasza miłość była identyczna Jak obie strony równania”. Wróciłem do Oksfordu w dniu koncertu. W skrzynce w instytucie znalazłem plan, który zostawił mi Seldom wraz ze wskazówkami, jak dojechać do pałacu Blenheim, oraz godziną spotkania. Po południu, gdy kończyłem się przebierać, posłyszałem pukanie do drzwi. To była Beth. Przez chwilę stałem oniemiały, zdolny tylko na nią patrzeć. Miała na sobie czarną suknię z głębokim dekoltem, rękawiczki do łokci, całkowicie odkryte ramiona i włosy zaczesane do tyłu. Nowa fryzura podkreślała mocną linię podbródka oraz długą i smukłą szyję. Pierwszy raz widziałem ją umalowaną i to jej przeistoczenie podziałało na mnie bulwersujące Pod wpływem mego wzroku uśmiechnęła się nerwowo. – Pomyśleliśmy z Michaelem, że może chciałbyś zabrać się z nami, jeśli nie przeszkadza ci, że będziesz tam trochę wcześniej. Właśnie wyjeżdżamy. Zabrałem cienki bawełniany pulower i poszedłem za nią drogą wokół ogrodu. Michaela widziałem dotąd raz, i to z daleka, z okna mojego pokoju. Właśnie układał wiolonczelę Beth na tylnym siedzeniu i kiedy się wynurzył, żeby się ze mną przywitać, zobaczyłem pogodną i niewinną twarz, w aureoli rudych włosów i policzkach czerwonych jak u chłopa lub szczęśliwego piwosza. Bardzo wysoki i przy kości, miał w sobie coś miękkiego, co przypomniało mi pogardliwe zdanie Beth. Nieco zmięty frak nie dopinał mu się na brzuchu. Na czoło opadał długi prosty kosmyk, który odrzucał nerwowym ruchem. Pomyślałem złośliwie, że już łysieje. Auto ruszyło i powoli wjechaliśmy w pofalowaną close. Kiedy zbliżaliśmy się do skrzyżowania, reflektory oświetliły rozbebeszone na chodniku zwierzątko, którego nikt nie sprzątnął. Michael wykonał gwałtowny ruch kierownicą, aby po nim nie przejechać, ale otworzył okno, żeby popatrzeć na bebechy w wielkiej kałuży wyschniętej krwi. Szczątki były teraz zupełnie rozpłaszczone. – To opos – powiedziała Beth. – Widocznie spadł z drzewa prosto pod koła. – Leży tu od paru dni – wyjaśniłem. – Musiałem przejść obok niego, gdy był świeżo rozjechany. Wydaje mi się, że to była samica z małym. Nigdy dotąd nie widziałem takiego zwierzątka. Beth wychyliła się ponad ramieniem Michaela i rzuciła krótkie spojrzenie bez większej ciekawości. – To torbacz, przypomina szczura. Myślę, że żyją też w Ameryce na mokradłach Południa. Małe musiało wypaść z torby i matka skoczyła za nim. Opos zrobi wszystko, by ocalić swoje małe – powiedziała. – Dlaczego nikt nie uprzątnie szczątków? – zapytałem. – Śmieciarze są przesądni. Nie odważą się dotknąć oposa, bo wierzą, że przyciąga śmierć. Michael przyśpieszył, aby przejechać przez skrzyżowanie, zanim zmienią się światła, i kiedy zajął właściwy pas jezdni, odwrócił się do mnie i zaczął mi zadawać te same, co wszyscy, uprzejme pytania. Przypomniałem sobie, że pewna pisarka angielska, możliwe, że Virginia Woolf, tłumaczyła swych rodaków, wyjaśniając, że podczas rozmowy wstępnej o pogodzie ustalają granice wspólnego terytorium i badają grunt, zanim przejdą do tematów ważnych. Zadałem sobie pytanie, czy ten drugi etap w ogóle istnieje, czy kiedyś uda mi się dowiedzieć, jakie są te ważniejsze tematy. Zapytałem, jak się poznali. Beth na to, że siedzieli w orkiestrze obok siebie, jakby to wszystko wyjaśniało, i rzeczywiście, im częściej na nich spoglądałem, tym bardziej rozumiałem, że mogła to być jedyna odpowiedź. Nie był to nawet, jak mogłaby powiedzieć inna kobieta: „pierwszy, który mi się trafił”, było to coś wynikającego z sąsiedztwa: „siedział najbliżej”. Oczywiście, co ja wtedy wiedziałem? Nic, bo nie mogłem wiedzieć, ale podejrzewałem, że atrakcyjne w Michaelu było jedynie to, iż wcześniej wybrała go inna kobieta. Zjechaliśmy z obwodnicy na autostradę. Michael zwiększył prędkość, mijaliśmy reklamy z szybkością błyskawicy i wreszcie poczułem, że wracam do nowoczesnego świata. Skręciliśmy na Woodstock. Jechaliśmy teraz wąską asfaltową drogą, z drzewami po obu stronach. Gałęzie tworzyły nad nami zielone sklepienie. Przejechaliśmy przez małe miasteczko, potem jakieś dwieście metrów boczną drogą i minąwszy kamienny łuk, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca zobaczyliśmy jezioro i wielki park z majestatyczną sylwetką pałacu z pozłacanymi kulami na dachu i marmurowymi figurami na balustradach. Zostawiliśmy auto na parkingu przy wejściu. Beth i Michael poszli z instrumentami przez ogród do altany, gdzie rozstawione były pulpity i krzesła dla muzyków. Krzesła dla publiczności, jeszcze wolne, zostały czyjąś lubującą się w szczegółach ręką ustawione w koncentryczne półkola. Zastanawiałem się, jak długo się ten geometryczny dziw utrzyma i czy ktoś oprócz mnie będzie podziwiać tę robotę. Do koncertu pozostało pół godziny. Postanowiłem przejść się po lesie nad jeziorem. Nadchodził zmierzch. Jakiś staruszek w szarym mundurze zaganiał ogrodowe pawie do wojlery. Wśród drzew pasły się konie. Drogę przeciął mi mężczyzna z dwoma psami i pozdrowił mnie, uchylając kapelusza. Kiedy doszedłem do jeziora, zrobiło się już całkiem ciemno. Spojrzałem w stronę pałacu; cały fronton był oświetlony. W łagodnym blasku pałac wyglądał jak antyczny klejnot. Połyskujące odbitym światłem jezioro wydawało się rozpościerać o wiele dalej niż w rzeczywistości. Oparłem się chęci okrążenia go i wróciłem tą samą drogą. Większość krzeseł była już zajęta. Goście ciągle napływali małymi grupkami – panowie pachnący dobrą wodą po goleniu, panie – perfumami. Idąc, ciągnęły za sobą treny długich sukni. Z pierwszego rzędu Seldom dawał mi znaki, machając programem. W smokingu i czarnej muszce był zaskakująco elegancki. Przez chwilę rozmawialiśmy o seminarium, które organizował w Cambridge, o tajemnicy, jaką otaczano wykład Wilesa, i krótko o mojej podróży do Leeds. Za nami dwóch pracowników pospiesznie dostawiało dodatkowy rząd krzeseł. – Nie sądziłem, że koncert będzie cieszył się takim zainteresowaniem – powiedziałem. – Tak – odparł Seldom – prawie cały Oksford jest tutaj. Proszę spojrzeć tam – i wskazał krzesła. Obejrzałem się dyskretnie i zobaczyłem Petersena w towarzystwie bardzo młodej kobiety, prawdopodobnie tej samej blond dziewczynki z fotografii, tylko o dwadzieścia lat starszej. Inspektor pozdrowił nas nieznacznym ruchem głowy. – Jest jeszcze ktoś, kogo spotykam ostatnio na każdym kroku – powiedział Seldom. – Dwa rzędy za nami siedzi mężczyzna w szarym ubraniu i udaje, że czyta program. Poznaje go pan? To porucznik Sacks w cywilnym ubraniu. Wydaje się, że Petersen boi się, iż nasz człowiek może tym razem zechcieć zbliżyć się bardziej bezpośrednio. – Czyżby pan znów z nim rozmawiał? – zapytałem. – Tylko przez telefon. Prosił mnie, bym mu jak najprościej uzasadnił trzeci symbol – prawo tworzenia ciągu – tak jak ja to widzę. Wysłałem mu wyjaśnienie z Cambridge. Tylko pół stroniczki wobec raportu tak... pełnego imaginacji, który nam odczytał. Myślę, że on ma jakiś plan, ale jeszcze się waha. Zadziwiająca jest uwodzicielska moc spekulacji psychiatrycznych. Chociaż fałszywe, a nawet absurdalne, zawsze są bardziej atrakcyjne niż rozumowanie czysto logiczne. Ludzie mają pewien naturalny opór, instynktowny brak zaufania do schematów logicznych. Studiując jednak procesy myślowe zachodzące w ludzkim mózgu, można dostrzec, że mimo całej błędnej argumentacji istnieje dla tego oporu, być może, jakieś uzasadnienie. Seldom zniżył głos. Szepty wokół nas umilkły, światła przygasły. Potężny biały snop oświetlił dramatycznie muzyków w altanie. Dyrygent uderzył krótko dwa razy batutą w pulpit, wyciągnął rękę w kierunku skrzypka i popłynęły samotne dźwięki sonaty otwierającej program. Łagodnie, jakby zbierając w powietrzu niewidzialne delikatne nici, dyrygent zaprosił do gry Beth i Michaela, instrumenty dęte, pianistę i na koniec perkusistę. Spojrzałem na Beth, choć w rzeczywistości, nawet kiedy słuchałem Seldoma, nie przestałem na nią patrzeć. Oboje z Michaelem wydawali się absolutnie pochłonięci grą i zapatrzeni w nuty na pulpicie. Co jakiś czas brutalne uderzenie w kotły zmuszało mnie do zwrócenia wzroku na perkusistę. Z pewnością był najstarszy w orkiestrze, wysoki, przygarbiony przez wiek, z białymi wąsami, nieco pożółkłymi na końcach. Z wigorem uderzał talerzami o siebie, co stało w sprzeczności z jego wyglądem. Zauważyłem, że po każdym uderzeniu chowa ręce do tyłu, jakby chciał ukryć ich drżenie, świadczące o początkach choroby Parkinsona. Dyrygent komicznie dawał mu znaki, by łagodził swe wejścia. Nastąpiło majestatyczne crescendo i maestro energicznym ruchem zaznaczył koniec utworu. Potem odwrócił się i lekko ukłonił, przyjmując aplauz publiczności. Poprosiłem Seldoma o program. Następnym utworem była Wiosna Czejenów Aarona Coplanda, trzecia część cyklu na trójkąt i orkiestrę. Zwróciłem program Seldomowi, który tylko rzucił na niego okiem. – Może teraz – powiedział szeptem – puszczą sztuczne ognie. Poszedłem za jego wzrokiem ku górze, ku dachom pałacu, gdzie między rzeźbami we fryzie widać było sylwetki ludzi, którzy przygotowywali pokaz. Zapadła głęboka cisza, światła zgasły i krąg reflektora oświetlił tylko starego perkusistę, który trzymał w górze trójkąt, niczym zjawiskową figurę. Rozległy się dźwięczne tony, przywodzące na myśl szemranie strumyka pod cienką warstwą lodu topniejącego pod wpływem wiosennej odwilży. Pomarańczowe światło, które miało oznaczać świt, pozwoliło zobaczyć resztę orkiestry. Trójkąt zwarł się w kontrapunkcie z fletami, reflektor przesunął się na fortepian, który zainicjował drugą melodię. Stopniowo dołączyły kolejne instrumenty; dźwięki przypominały powolne budzenie się kwiatów. Dyrygent wskazał batutą puzony, które oddały rozbuchany rytm dzikich koni galopujących po prerii. Do tego szalonego pościgu dołączyły pozostałe instrumenty, dopóki batuta nie wzniosła się ponownie ku podium perkusisty. Snop światła znów skierował się na niego, jakby stamtąd miał przyjść najgłośniejszy ton kulminacji, ale w białym świetle reflektora zobaczyliśmy, że stało się coś strasznego. Stary muzyk nadal trzymał trójkąt w ręku i wydawał się na próżno czynić wysiłek, by zaczerpnąć powietrza. Wypuścił trójkąt z ręki, który, upadając, wydał ostatnią fałszywą nutę, i zszedł, zataczając się, z podium, odprowadzany przez reflektor, jakby oświetlający go mechanik nie mógł oderwać od niego oczu, zafascynowany okropnością sceny. Wyciągnął ramię w kierunku dyrygenta, jakby w niemej prośbie o pomoc, złapał się za szyję, jakby chciał oderwać niewidzialne ręce, które go bezlitośnie duszą, i upadł na kolana. Rozległ się chór zdławionych okrzyków. Ludzie z pierwszego rzędu podnieśli się z miejsc. Muzycy otoczyli wianuszkiem starego perkusistę, ktoś zdesperowanym głosem wzywał lekarza. Jakiś mężczyzna z naszego rzędu torował sobie drogę do altany. Wstałem, by go przepuścić, i nie mogłem się powstrzymać, by nie podążyć za nim. Na scenie był już Petersen. Sacks z bronią w ręku przeskoczył płotek ogradzający altanę. Muzyk leżał na brzuchu, w groteskowej pozycji, nadal trzymał się za gardło; jego twarz miała niebieskosiny kolor. Lekarz odwrócił ciało, położył dwa palce na szyi, by sprawdzić puls, i zamknął muzykowi oczy. Petersen, przykucnąwszy obok niego, dyskretnie pokazał mu swój identyfikator i chwilę z nim rozmawiał. Potem podszedł do podium, torując sobie drogę między muzykami, i podniósł przez chusteczkę trójkąt leżący na stopniu. Odwróciłem się i wśród ludzi, którzy tłoczyli się za moimi plecami, zobaczyłem Seldoma. Petersen dał mu znak, by spotkali się w rzędzie pustych już krzeseł. Stanąłem obok niego, ale wydawał się tego nie zauważać. W kompletnym milczeniu, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy wolno przesuwał się w kierunku naszych miejsc. Petersen zszedł z boku sceny i zbliżał się do niego z drugiego końca rzędu. Nagle Seldom zatrzymał się, jakby to, co zobaczył, poraziło go. Na siedzeniu krzesła leżały wycięte z programu litery, układające się w słowa. Nachyliłem się szybko, aby je odczytać, zanim inspektor mnie odsunie. Pierwsze zdanie brzmiało: „Trzeci z serii”, a poniżej wyraz „trójkąt”. @@16 Petersen wykonał ponaglający gest w kierunku Sacksa i porucznik, który ochraniał dotąd zmarłego, zaczął sobie torować drogę do nas, pokazując identyfikator – Niech nikt stąd nie wychodzi – polecił Petersen. – Chcę mieć nazwiska wszystkich obecnych na koncercie osób! – Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i razem z małym notesem podał Sacksowi. – Proszę połączyć się z parkingowym. Żadne auto nie może stąd odjechać. Proszę też wezwać ze dwunastu agentów do przyjmowania zeznań i wozy policyjne do zablokowania drogi do jeziora i drogi dojazdowej przez las. Trzeba policzyć wszystkie obecne tu osoby i porównać z liczbą sprzedanych biletów. Niech pan porozmawia z bileterami i dowie się, ile krzeseł dostawiono. Chcę mieć listę personelu pałacowego, muzyków i ludzi zajmujących się sztucznymi ogniami. I jeszcze jedno – dodał, kiedy Sacks miał już odejść – jakie pan miał zadanie na ten wieczór, poruczniku? Pod surowym spojrzeniem Petersena Sacks zbladł jak uczeń wobec trudnego pytania. – Zwracać uwagę na osoby, które zbliżyłyby się do profesora Seldoma – zameldował. – Wobec tego może pan wie, kto zostawił wydarte z programu litery na siedzeniu jego krzesła? Sacks patrzył przez chwilę na kawałki papieru i twarz mu się zmieniła. Przygnębiony, poruszył przecząco głową. – Panie inspektorze – powiedział – ja naprawdę byłem przekonany, że ktoś dusi tego człowieka. Z mojego miejsca tak to wyglądało. Zobaczyłem, że pan wyciąga broń i pobiegłem na scenę, by panu pomóc. – Ale nikt go nie udusił, prawda? – zapytał ironicznie Seldom. Petersen zawahał się, zanim odpowiedział. – Na pierwszy rzut oka był to samoistny zator płuc. Doktor Sanders, lekarz, który wszedł na scenę, operował przed paru laty tego człowieka z powodu rozedmy płuc i nie dawał mu więcej niż pięć-sześć miesięcy życia. Dziwne, że żył tak długo. Miał bardzo ograniczoną zdolność oddychania. Pierwsza opinia lekarza brzmi, że była to śmierć naturalna. – Tak, tak... – wymruczał cicho Seldom. – Śmierć naturalna... Czyż to nie zadziwiające, że on staje się coraz większym perfekcjonistą? Śmierć naturalna, oczywiście, logiczny koniec, zbrodnia doskonała. Petersen założył okulary i pochylił się ponownie nad wyciętymi literkami. – Miał pan rację co do symbolu – powiedział i spojrzał na Seldoma w taki sposób, jakby nie był jeszcze pewien, czy ma w nim sojusznika, czy przeciwnika. Rozumiałem go: w rozumowaniu Seldoma był to element niedostępny dla inspektora, a z kolei Petersen nie był przyzwyczajony do tego, by ktoś go wyprzedzał w śledztwie. – Tak, ale symbol w niczym nam nie pomógł. – Proszę zwrócić uwagę: tym razem morderca nie podał godziny, brzegi świstków są poszarpane, jakby litery były wydzierane z programu w pośpiechu... – Albo też – powiedział Seldom – chciał wywołać takie wrażenie. Czyż scena ze snopem światła i punktem kulminacyjnym nie wyglądała jak doskonałe dzieło iluzjonisty? W gruncie rzeczy ważna była nie śmierć perkusisty. Prawdziwą sztuczką miało być podrzucenie nam pod nosem tych papierków. – Ale człowiek na scenie nie żyje i nie ma w tym żadnej sztuczki – odparł Petersen zimno. – Tak – powiedział Seldom – to nadzwyczajne: odwrócenie rutyny, większy efekt na usługach mniejszego. Na razie nie rozumiemy figury. Możemy ją narysować, pociągnąć dalej rysunek, którego sens i wymowę zna tylko morderca. – Musimy go powstrzymać. Myślę, że powinniśmy już teraz w jakiś sposób powiadomić go, że znamy dalszy ciąg serii. – Przecież nie wiemy, kto to jest – powiedział Seldom. – W jaki sposób możemy mu wysłać wiadomość? – Myślałem o tym od chwili, gdy otrzymałem od pana karteczkę z wyjaśnieniem symboli. Mam pewien pomysł, jeszcze dziś wieczorem skonsultuję się z psychiatrą i później do pana zadzwonię. Jeśli chcemy go uprzedzić i zapobiec następnej śmierci, nie mamy czasu do stracenia. Posłyszeliśmy syrenę ambulansu i jednocześnie na parkingu zatrzymała się furgonetka z logo „Oxford Timesa”. Boczne drzwi otworzyły się i wysiadł z niej fotograf, a za nim ten sam dryblasowaty dziennikarz, który przeprowadzał ze mną rozmowę w Cunliffe Close. Petersen zebrał ostrożnie kawałki papieru z siedzenia krzesła i schował je do kieszeni. – Na razie jest to śmierć naturalna – powiedział. – Nie chcę, żeby ten dziennikarz widział nas razem. – Westchnął i odwrócił się do tłumu otaczającego scenę. – Muszę tym ludziom coś powiedzieć. – Myśli pan, że on tu jeszcze jest? – zapytał Seldom. – Wierzę, że go złapiemy, gdy dowiemy się o nim czegoś więcej. Petersen podszedł do blondynki, która na koncercie siedziała obok niego. Coś do niej powiedział i wskazał na nas. Ona kiwnęła głową, podniosła się z krzesła i zaczęła iść w naszą stronę, serdecznie się uśmiechając. – Ojciec powiedział, że przez jakiś czas taksówki i auta prywatne nie będą mogły stąd odjechać. Wracam do Oksfordu, mogę panów podwieźć. Poszliśmy za nią na parking i wsiedliśmy do samochodu z policyjnym identyfikatorem dyskretnie wetkniętym za wycieraczkę. Wyjeżdżając, minęliśmy się z wozami policyjnymi, o które prosił Petersen. – Pierwszy raz udało mi się wyciągnąć ojca na koncert – powiedziała, patrząc na nas w lusterku wstecznym. – Myślałam, że to go trochę rozerwie. Cóż, a teraz nie przyjdzie na kolację. Mój Boże, ten człowiek łapiący się za gardło... Nie mogę w to uwierzyć! Ojciec myślał, że ktoś zaciąga nieszczęśnikowi pętlę na szyi i był o krok od oddania strzału w kierunku sceny, ale krąg światła, oświetlający twarz perkusisty, nie pozwalał niczego dojrzeć. Pytał mnie, czy powinien był strzelać! – A co widać było z pani miejsca? – zapytałem. – Nic! Wszystko działo się tak szybko... Patrzyłam w górę na dach pałacu, bo wiedziałam, że po tym utworze zacznie się pokaz sztucznych ogni. Byłam tym pochłonięta bez reszty. Koledzy mnie proszą, żebym zdobyła proch do sztucznych ogni. Myślą, że córka policjanta może to zorganizować. – Ile osób widziała pani na dachu? – zapytał Seldom. – Dwie i może jeszcze kogoś ze straży pałacowej. – Jeśli się nie mylę – powiedział Seldom – miejsce, które zajmował perkusista, było najbardziej wysunięte w głąb altany, oddzielone od pozostałych muzyków niewysokim podium. On był jedyną osobą, którą morderca mógł zaatakować od tyłu i tak, by nikt z muzyków tego nie widział. Gdy zgasły światła, ktoś z widowni lub z pałacu mógł obejść altanę. – Ojciec powiedział, że przyczyną śmierci był zator płuc. – Nie wiem, nie wiem – wymruczał Seldom. – Mam nadzieję, że tak. Co chciał przez to powiedzieć? Właśnie miałem go o to zapytać, ale córka Petersena wciągnęła profesora w rozmowę o koniach, co niespodziewanie doprowadziło ich do poszukiwania wspólnych szkockich przodków. Przez chwilę analizowałem w myślach to krótkie, intrygujące zdanie, zapytując się w duchu, czy nie uciekła mi jedna z możliwych fleksji w angielskim wyrażeniu I hope so. Uznałem, że była to po prostu forma przypuszczająca i że atak był jedyną rozsądną hipotezą, że dla dobra sprawy tak byłoby najlepiej. Jeśli byłaby to śmierć w jakiś sposób sprowokowana, a nie naturalna, to powstaje pytanie, czy zrobił to człowiek niewidzialny, łucznik zen, a może sprawiły to siły nadprzyrodzone? Przekonałem sam siebie, że to, co powiedział Seldom, jest jednoznaczne, i już nie zapytałem go o to, ani wysiadając z samochodu, ani później, ilekroć rozmawialiśmy, a jednak w tym cicho wymruczanym zdaniu, z czego teraz zdaję sobie sprawę, była jakaś ukryta myśl. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że całą uwagę zwróciłem na inną kwestię: nie chciałem pozwolić, by Seldom mi tego wieczoru umknął, nie wyjawiając prawa tworzenia ciągu. Symbol trójkąta, przyznaję ze wstydem, nic mi nie mówił i gdy przysłuchiwałem się w roztargnieniu rozmowie toczącej się z przodu auta, na próżno starałem się nadać jakiś sens następującym po sobie znakom: okręgu, ryby i trójkąta. Bezowocnie usiłowałem wyobrazić sobie czwarty znak. Byłem zdecydowany wydobyć od Seldoma rozwiązanie, gdy tylko wysiądę z samochodu, i z niepokojem obserwowałem uśmiechy córki Petersena. Chociaż niektórych kolokwialnych wyrażeń nie rozumiałem, zdawałem sobie sprawę, że rozmowa przybrała bardziej intymny obrót, zwłaszcza gdy tonem rozkapryszonej dziewczynki powtórzyła, że tego wieczoru będzie musiała zjeść kolację sama. Wjechaliśmy do Oksfordu przez Banbury Road i córka Petersena zatrzymała auto przed skrętem do Cunliffe Close. – Tu wysiadasz, prawda? – zapytała z czarującym uśmiechem. Wygramoliłem się z samochodu, ale zanim ruszyła, zastukałem, powodowany nagłym impulsem, w szybę od strony Seldoma. – Musi mi pan powiedzieć – powiedziałem po hiszpańsku cichym, nalegającym tonem. – Proszę dać mi jakąś wskazówkę, powiedzieć coś więcej o rozwiązaniu ciągu. Seldom popatrzył na mnie zdziwiony, z odrobiną litości. – Czym jesteśmy my obaj, pan i ja, czym jesteśmy my, matematycy? – powiedział i uśmiechnął się melancholijnie, jakby na wspomnienie czegoś dawno utraconego. – Jesteśmy, jak powiedział pewien poeta z pana kraju, uciążliwymi uczniami Pitagorasa. @@17 Stałem na chodniku i patrzyłem na oddalające się w ciemności auto. Miałem w kieszeni, razem z kluczem do pracowni, klucz od bocznych drzwi instytutu i kartę magnetyczną, która o każdej porze pozwalała mi wejść do biblioteki. Było za wcześnie, żeby iść spać, ruszyłem więc w żółtym świetle latarni w stronę instytutu. Ulice były wyludnione; dopiero na wysokości Observatory Street zobaczyłem jakiś ruch: za szybą restauracji Tandoori dwóch pracowników ustawiało krzesła do góry nogami na stołach, kobieta w sari zaciągała firanki. St. Giles również była pusta, ale świeciły się światła w niektórych pracowniach instytutu. Na parkingu stało kilka aut. Wiedziałem, że niektórzy matematycy pracują tylko w nocy, inni wracają co jakiś czas, by śledzić przebieg powolnego programu komputerowego. Poszedłem na górę, do biblioteki; światła były zapalone, między regałami usłyszałem szmer czyichś kroków. Poszedłem do działu historii matematyki i przesuwałem palcem po tytułach na grzbiecie. Jedna z książek była nieco wysunięta, jakby ktoś niedawno ją przeglądał i niedbale włożył na miejsce. Książki stały ciasno jedna obok drugiej. Musiałem użyć obu rąk, by wyciągnąć tę, którą chciałem. Ilustracja na okładce przedstawiała dziesięciopunktową piramidę w płomieniach. Tytuł – Bractwo pitagorejczyków – był tuż nad płomieniami. Z bliska punkty wyglądały jak głowy zakonników z tonsurą, oglądane z góry. Płomienie nie oznaczały bynajmniej ognia namiętności, który mogłaby wzbudzać geometria, lecz ogień piekielny, w którym zginęła sekta. Podszedłem do biurka, otworzyłem książkę i zapaliłem lampkę. Nie przerzuciłem więcej niż dwie-trzy strony. To tam było! Znajdowało się tam przez cały czas. Najstarsze i podstawowe matematyczne pojęcie, jeszcze nieodarte ze swych mistycznych szat. Przedstawienie liczb w doktrynie pitagorejskiej jako prototypowej zasady potęgi bogów. Okrąg wyrażał Jeden, jedność w swej doskonałości, monada, początek wszystkiego, zamknięty i pełny w obrębie swej własnej linii. Cyfra dwa to symbol wielokrotności, przeciwieństw, dualizmu oraz zapłodnienia. Utworzone było z dwóch przecinających się okręgów. Figura owalna jak migdał, zamknięta pośrodku, nazywana była Vesica piscis – „pęcherz ryby”. Trzy – trójca – to związek między dwoma końcami, możność ustanowienia porządku i harmonii między różnicami. To duch, który otacza moralność i niemoralność, tworząc całość. Jeden to punkt; Dwa – prosta, która łączy dwa punkty; Trzy – trójkąt i zarazem płaszczyzna. Jeden, dwa, trzy – to wszystko. Ciąg stanowiły następujące po sobie liczby naturalne. Symbol, który wyrażało Cztery, omawiał tekst na następnej stronie: to był tetraktys, piramida z dziesięciu punktów, którą widziałem na okładce, emblemat i święta figura sekty. Dziesięć punktów stanowiło wynik dodawania: 1+2+3+4. Wyobrażał materię i cztery elementy. Pitagorejczycy wierzyli, że w tym symbolu jest zaszyfrowana cała matematyka. Był on jednocześnie przestrzenią trójwymiarową i muzyką niebios, zawierał liczby przypadkowe i liczby życia, które na nowo odkrył wieki później Fibonacci* [*Leonardo Fibonacci (ok. 1175- 1250) – matematyk włoski, jeden z najwybitniejszych uczonych średniowiecza. Wprowadził w Europie cyfry arabskie (przyp. tłum.).]. Znów posłyszałem kroki między regałami, teraz o wiele bliższe. Podniosłem wzrok i z niejakim zdziwieniem ujrzałem Podorowa, mojego rosyjskiego towarzysza z pracowni. Okrążył ostatni regał i widząc mnie przy biurku, zbliżył się z zaintrygowanym uśmiechem. To dziwne, jak inaczej wyglądał tutaj, jakby wśród książek czuł się w swoim żywiole, pomyślałem. W nocy był tu panem. Podszedł do mojego biurka z papierosem w ręku. Postukał nim lekko o blat i zapalił. – Tak – powiedział – o tej porze mogę palić w spokoju. Popatrzył na mnie i uśmiechając się nieco ironicznie, odwrócił okładkę książki, by zobaczyć jej tytuł. Podorow nosił brodę, jego oczy były błyszczące i miały twardy wyraz. – Ach, Bractwo pitagorejczyków. Z pewnością ma to związek z symbolami narysowanymi na tablicy w pracowni! Okrąg, ryba... Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to pierwsze symboliczne liczby sekty, tak? – wyrecytował jakby z dumą, że ma taką świetną pamięć. – Trzecim jest trójkąt, a czwartym – tetraktys. Spojrzałem na niego zdziwiony. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że ten człowiek, który widział, jak odczytuję symbole z tablicy, nie pomyślał, że mogłyby one dotyczyć czegoś innego oprócz ciekawego problemu matematycznego. Ten człowiek, który rzeczywiście nie wiedział nic o zbrodniach, mógł w każdej chwili narysować kontynuację ciągu. – Czy to problem zadany przez Arthura Seldoma? – zapytał. – To od niego po raz pierwszy usłyszałem o tych symbolach. Mówił o nich podczas wykładu na temat ostatniego twierdzenia Fermata. Pan, naturalnie, wie, że twierdzenie Fermata to nic innego jak uogólnienie problemu trójkątów Pitagorasa, sekretu najlepiej strzeżonego przez sektę. – Kiedy to było? – zapytałem. – Chyba nie teraz? – Nie, nie, wiele lat temu – odparł. – Na tyle dawno, że jak się przekonałem, Seldom już mnie nie pamięta. Oczywiście, on już wtedy był wielkim uczonym, a ja zaledwie miernym doktorantem z małego rosyjskiego miasteczka, w którym zorganizowano kongres. Zaniosłem mu swoją pracę na temat twierdzenia Fermata. To było jedyne, o czym w owym czasie myślałem. Prosiłem go, by pomógł mi nawiązać kontakt z grupą Teorii Liczb w Cambridge, ale wydaje się, że wszyscy byli zbyt zajęci, by przeczytać moją pracę. W rzeczywistości, nie wszyscy. Student Seldoma przeczytał, poprawił mój ułomny angielski i opublikował pod swoim nazwiskiem. Otrzymał za to medal Fields, honorujący najważniejszy wkład w ostatnim dziesięcioleciu w rozwiązanie problemu. Teraz Wiles jest na dobrej drodze, by dzięki tym twierdzeniom zrobić ostatni krok. Kiedy napisałem do Seldoma, odpowiedział mi, że moja praca zawierała błąd, który jego uczeń poprawił. – Roześmiał się sucho i wydmuchał do góry dym. – Jedynym błędem było to, że nie jestem Anglikiem. Chciałem w tym momencie mieć taką siłę, która zmusiłaby tego człowieka do milczenia. Poczułem znowu, jak podczas spaceru po parku uniwersyteckim, że byłem o krok, by coś zobaczyć i że być może, gdybym był sam, ten brakujący szczegół, który już raz mi umknął, wróciłby na swoje miejsce. Wymruczałem jakieś usprawiedliwienie i wstałem z krzesła, wypełniając jednocześnie fiszkę, by zabrać książkę ze sobą. Chciałem być już na zewnątrz, daleko stąd, pośród nocy, odcięty od wszystkiego. Zszedłem szybko po schodach i kiedy już miałem wyjść na ulicę, niemal zderzyłem się z czarną postacią, która nadeszła od strony parkingu. Był to Seldom, który na smoking narzucił płaszcz od deszczu. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że pada. – Jeśli pan teraz wyjdzie, zmoczy pan książkę – powiedział, zerkając na okładkę. – Więc znalazł ją pan! Po minie widzę, że znalazł pan również coś więcej. Mam rację? Dlatego chciałem, by pan to sam odkrył. – Spotkałem kolegę z pracowni, Podorowa. Powiedział mi, że poznali się panowie przed wielu laty. – Wiktor Podorow, tak, pamiętam. Zastanawiam się, co on mógł panu powiedzieć. Nie pamiętałem o nim, dopóki inspektor Petersen nie dał mi kompletnej listy matematyków z instytutu. Nie rozpoznałbym go z pewnością: pamiętałem chłopaczka o spiczastej brodzie, nieco przestraszonego, który uważał, że znalazł dowód na twierdzenie Fermata. Później sobie przypomniałem, że na kongresie w Rosji mówiłem o liczbach pierwotnych Pitagorasa. Jednak nie chciałem o tym wspominać inspektorowi Petersenowi, bo czuję się winny wobec Podorowa. Wiem, że usiłował popełnić samobójstwo, kiedy medal przyznano mojemu uczniowi. – W każdym razie – powiedziałem – to nie mógł być on, prawda? On był w bibliotece. – Nie, tak naprawdę nigdy nie myślałem, że to mógłby być on, ale wiedziałem, że był jedynym matematykiem, który potrafiłby wyznaczyć kontynuację ciągu. – Tak – powiedziałem. – On doskonale pamięta pana wykład. Staliśmy pod półokrągłym okapem nad wejściem, który nie chronił przed deszczem i porywami wiatru. – Przejdźmy pod gzymsem do pubu – zaproponował Seldom. Poszedłem za nim, osłaniając książkę przed deszczem. Wydawało się, że pub był jedynym czynnym lokalem w całym Oksfordzie. Przy barze było pełno ludzi, którzy rozmawiali, wybuchali gromkim śmiechem, z egzaltowaną, nieco sztuczną radością, którą Anglicy przejawiają po kilku piwach. Usiedliśmy przy stoliku z blatem poznaczonym śladami po kuflach. – Przykro mi – powiedziała kelnerka. – Nic nie poradzę, stracili panowie możliwość ostatniego zamówienia. – Nie będziemy tu długo siedzieć – powiedział Seldom do kelnerki, a do mnie: – Ciekawi mnie, co pan myśli teraz, gdy poznał pan ciąg. – To o wiele prostsze, niż matematyk mógłby sobie wyobrazić, prawda? Może to jest cecha geniuszu, ale mimo to nieco rozczarowuje. W końcu to nic innego jak jeden, dwa, trzy, cztery – ciąg symetryczny, który pokazał mi pan pierwszego dnia. Ale może nie jest to, jak sobie wyobrażaliśmy, rodzaj zagadki, lecz po prostu sposób liczenia zgonów: pierwszy, drugi, trzeci. – Tak – powiedział Seldom – to byłoby najgorsze, ponieważ mógłby zabijać w nieskończoność. Mam nadzieję, że symbole są wyzwaniem i że zatrzyma się, jeśli mu pokażemy, że je znamy... Petersen dzwonił do mnie z biura. Ma pewien pomysł, który może istotnie wart jest rozważenia i który zdaje się, przynajmniej pozornie, popiera też psychiatra. Zmienił całkowicie swoją strategię względem prasy: jutro na pierwszej stronie „Oxford Timesa” zostanie opublikowana wiadomość o trzecim zgonie, z rysunkiem trójkąta i wywiadem z Petersenem, w którym opowie również o dwóch pierwszych symbolach. Przygotują mu starannie pytania, tak by okazał się zupełnym ignorantem w sprawie zagadki i żeby zabójca poczuł nad nim intelektualną przewagę. To da sprawcy, tak twierdzi psychiatra, poczucie triumfu, którego tak bardzo potrzebuje. W wydaniu czwartkowym, w tym samym dziale, w którym opublikowano rozdział mojej książki o zabójstwach seryjnych, ukaże się mała notatka na temat tetraktysu, którą napisałem dla Petersena, podpisana moim nazwiskiem. To powinno wystarczyć, aby zademonstrować, że „ja wiem” i że mogę przewidzieć następny symbol, a tym samym kolejne morderstwo. W ten sposób wszystko pozostanie na płaszczyźnie pojedynku osobistego, tak jak on od początku chciał. – Powiedzmy – powiedziałem – że szczęśliwy przypadek zrządzi, że on przeczyta w czwartek notkę i w ten sposób, przy jeszcze większej dozie szczęścia, uda się go powstrzymać, jak ostatecznie Petersen zdoła go pojmać? – Petersen wierzy, że to tylko kwestia czasu. Wydaje mi się, że ufa, iż z listy osób zaproszonych na koncert zostanie na końcu jedno nazwisko. Wydaje się zdecydowany na wszystko, byle nie doszło do kolejnego zabójstwa. – To ciekawe, ale teraz, w jakimś sensie, mamy wszystko, co potrzeba, by zgadnąć następny krok: mamy trzy symbole, jak w serii Franka, więc powinniśmy postawić wniosek co do czwartej śmierci. Połączyć tetraktys... z czym? Tego jeszcze nie wiemy, jak powiązać te śmierci z symbolami. Myślałem nad tym, co powiedział ten lekarz, Sanders, i myślę, że jeden element powraca: ofiary żyły w jakimś sensie życiem darowanym, cudem uratowane od śmierci. – Tak, to prawda – zgodził się Seldom. – Nie zwróciłem na to uwagi. – Jego spojrzenie błądziło przez chwilę, jakby nagle poczuł się zmęczony albo przytłoczony wielowątkowością tej sprawy. – Przepraszam – powiedział, niepewny, jak długo milczał. – Mam złe przeczucie. Myślałem, że to był dobry pomysł napisać w prasie o ciągu, ale od jutra do czwartku może się wiele wydarzyć. @@18 Do tej pory przechowuję egzemplarz „Oxford Timesa” z owego poniedziałku, w którym została zamieszczona starannie przemyślana notatka, napisana z myślą o jednym wyimaginowanym czytelniku. Patrząc na nieco już wyblakłą fotografię nieżyjącego perkusisty, przebiegając wzrokiem po narysowanych atramentem symbolach i ponownym odczytaniu pytań przygotowanych dla Petersena, znów mam wrażenie, jakby dotykały mnie zimne palce. Przypominam sobie drżenie głosu Seldoma, kiedy szepnął w pubie, że od poniedziałku do czwartku wiele może się wydarzyć. Nasze hipotezy ożywały i stawały się rzeczywistością. Tego rozświetlonego słońcem poranka, w przeciwieństwie do Seldoma, nie miałem żadnych złych przeczuć. Czytałem notatkę podniecony, w poczuciu dumy i głupiej próżności, znałem jej treść, zanim została opublikowana. Lorna zadzwoniła do mnie rano, bardzo podekscytowana. Właśnie przeczytała w gazecie notatkę i koniecznie chciała ze mną o tym porozmawiać. „Musisz mi opowiedzieć absolutnie wszystko” – powiedziała. Nie mogła wybaczyć sobie ani mnie, że poprzedniego wieczora została w domu, podczas gdy ja byłem „tam”, na koncercie. Nienawidzi mnie za to, mimo to wyskoczyłaby w południe ze szpitala, żeby spotkać się ze mną we francuskiej kawiarni przy Little Clarendon St, więc żebym nawet nie myślał o obiedzie z Emily. Spotkaliśmy się w Café de Paris, śmialiśmy się, rozmawiali o zgonach i jedli naleśniki z szynką z tą nieco nieodpowiedzialną radością, nieczułą na nic, właściwą zakochanym. Opowiedziałem Lornie to, co nam powiedział Petersen: że perkusista przeszedł ciężką operację płuca i że jego lekarz był zdziwiony, że on jeszcze żyje. – Tak samo jak z Clarkiem i panią Eagleton – powiedziałem i czekałem, jaka będzie jej reakcja na moją teorię. Lorna zamyśliła się. – W przypadku pani Eagleton to jednak nie jest to samo – powiedziała. – Spotkałam ją w szpitalu dwa czy trzy dni przed jej zabójstwem. Była szczęśliwa, bo analizy wykazały częściową remisję raka, i lekarz powiedział, że będzie żyła jeszcze wiele lat. – No, dobrze – powiedziałem, jakby to niczego nie zmieniało – ale to była prywatna rozmowa między nią i lekarzem, morderca nie mógł wiedzieć, że wyrok został odroczony. – Czy on wybiera osoby, które żyją dłużej, niż powinny? Czy to chcesz mi dać do zrozumienia? Jej twarz pociemniała na chwilę. Wskazała na ekran telewizora w barze, który miała prawie na wprost. Obróciłem się na krześle i zobaczyłem uśmiechniętą buzię dziewczynki w loczkach, z numerem telefonu i prośbą skierowaną do całej Anglii, aby telefonowano pod podany numer. – Czy to dziewczynka, którą widziałem w szpitalu? – zapytałem. Potwierdziła skinieniem głowy. – Jest teraz pierwsza na krajowej liście przeszczepów, zostało jej najwyżej czterdzieści osiem godzin życia. Wyciągnęła rękę nad stołem i splotła ją z moją, jakby chciała oddalić tę czarną chmurę. Gestem przywołała kelnerkę i poprosiła o jeszcze jedną kawę. Wyjaśniłem jej, rysując na serwetce miejsce, w którym znajdował się perkusista w altanie, i zapytałem, czy można sztucznie spowodować zator płuc. Lorna zastanawiała się chwilę, mieszając jednocześnie łyżeczką kawę. – Przychodzi mi do głowy tylko jeden sposób, który nie zostawia śladów: ktoś dostatecznie silny zachodzi perkusistę od tyłu i zatyka mu jednocześnie usta i nos. Nazywa się to śmierć Burke’a, od Williama Burke’a; może widziałeś jego postać w gabinecie figur woskowych Madame Tussaud? Był Szkotem i miał gospodę. Zabił w ten sposób szesnastu podróżnych, a ciała sprzedał do celów badawczych. Osoba z upośledzoną czynnością oddechową dusi się po kilku sekundach. Przypuszczam, że morderca nie wiedział, że snop światła skupi się na nim. Reflektor oświetlił perkusistę i natychmiast się cofnął. Jednak zator płuc i prawdopodobnie serca już nastąpił. To, co widzieliście – ręce na szyi, jakby dusiła go jakaś zmora, to odruch warunkowy, typowy dla kogoś, kto nie może złapać tchu. – A teraz z innej beczki – powiedziałem. – Czy rozmawiałaś ponownie z lekarzem sądowym przeprowadzającym sekcję zwłok Clarka? Inspektor Petersen twierdzi, że ma inne wyjaśnienie. – Nie – odparła Lorna – ale kilkakrotnie zapraszał mnie na kolację. Czy uważasz, że powinnam przyjąć zaproszenie i postarać się wyjaśnić te sprawę? Roześmiałem się. – Nie, nie – odrzekłem – mogę żyć z tą tajemnicą. Lorna spojrzała zaniepokojona na zegarek. – Muszę wracać do szpitala – powiedziała. – Nie opowiedziałeś mi jeszcze o ciągu. Mam nadzieję, że to nie będzie trudne. Nic już nie pamiętam z matematyki. – Nie, to mnie właśnie zaskoczyło, że rozwiązanie jest takie proste. Ciąg nie jest niczym więcej, jak następującymi po sobie liczbami jeden, dwa, trzy, cztery... Oznaczane w sposób, którego używali pitagorejczycy. – Bractwo pitagorejczyków? – zapytała Lorna, jakby to przywodziło jej jakieś niejasne wspomnienie. Przytaknąłem. – Mówiło się o tym pobieżnie na wykładach z historii medycyny. Wierzyli w wędrówkę dusz, tak? O ile pamiętam, bardzo okrutnie obchodzili się z chorymi psychicznie, a po nich Spartanie i lekarze z Krotonu... Inteligencja była dla nich wartością najwyższą. Wierzyli, że upośledzeni psychicznie stanowią reinkarnację osób, które w swoich poprzednich wcieleniach popełniły najcięższe grzechy. Dzieci z zespołem Downa, które ukończyły czternaście lat, wiek krytyczny, i nie umarły, były używane jako króliki doświadczalne do badań medycznych. Pierwsi przeprowadzili transplantację organów... Sam Pitagoras miał kość udową ze złota. Byli też pierwszymi wegetarianami, ale nie wiadomo dlaczego nie jedli również bobu. A teraz muszę już iść – powiedziała z uśmiechem. Pożegnaliśmy się w drzwiach kawiarni. Wróciłem do instytutu, by zredagować pierwszy raport z mojego pobytu na stypendium, i dwie następne godziny spędziłem na przeglądaniu tekstów i przepisywaniu notatek. Za piętnaście czwarta zszedłem, jak każdego popołudnia, do common room* [*Common room (ang.) – świetlica (przyp. tłum.).], gdzie na kawie spotykają się matematycy. Sala była pełniejsza niż zwykle, jakby nikt tego dnia nie pozostał w swojej pracowni. Zewsząd dochodziły mnie podekscytowane pomruki. Widząc ich wszystkich razem, nieśmiałych, niedbale ubranych, uprzejmych, przypomniały mi się słowa Seldoma. Oto dwa tysiące pięćset lat później w kolejce po filiżankę kawy stali z monetami w ręku uciążliwi wyznawcy Pitagorasa. Na stolikach leżała gazeta otwarta na stronie z notatką Seldoma. Widocznie wszyscy komentowali narysowany przez niego ciąg symboli. Nie myliłem się. Podeszła do mnie Emily, dołączając do kolejki po kawę, i powiedziała z błyszczącymi oczami, jakby zdradzała tajemnicę: – Udało mu się – szepnęła, jakby jej samej trudno było w to uwierzyć, a widząc moją zdezorientowaną minę, dodała: – Andrew Wiles! Nie wiedział pan? Poprosił o dodatkowe dwie godziny na jutrzejszym wykładzie z teorii liczb w Cambridge. Będzie omawiał hipotezę Szimury-Tanijamy... Jeśli dobrze pójdzie, zostanie udowodniona teoria Fermata! Zebrała się cała grupa matematyków, którzy zamierzają pojechać jutro do Cambridge. To może być najważniejszy dzień w historii matematyki! Zauważyłem Podorowa. Wszedł jak zwykle z posępną miną i spojrzawszy na kolejkę, usiadł w fotelu i zaczął czytać gazetę. Skierowałem się w jego stronę, balansując filiżanką i talerzykiem z muffinką. Podorow podniósł wzrok znad gazety i spojrzał na kolejkę z grymasem lekceważenia. – I co? Zapisał się pan na jutrzejszą wycieczkę? Mogę panu pożyczyć aparat fotograficzny – powiedział. – Wszyscy chcą mieć fotkę przy tablicy z Wilesem, na której widnieją litery c.b.d.u.* [*c.b.d.u. – co było do udowodnienia (przyp. tłum.).]. – Jeszcze nie – odparłem. – Czemu nie? Przejazd jest bezpłatny, a Cambridge to również ładne miasto. Był pan tam już? Przewrócił w roztargnieniu stronę i jego wzrok spoczął na notatce na temat ostatnich zbrodni i ciągu symboli. Przeczytał dwie czy trzy linijki i popatrzył na mnie z pewną dozą niepokoju i niedowierzania. – Pan o tym wszystkim wczoraj wiedział, tak? Od kiedy mają miejsce te zgony? Odparłem, że pierwszy nastąpił prawie miesiąc temu, ale że dopiero teraz policja zdecydowała się powiedzieć o symbolach. – A jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Seldom? – Listy po każdym zgonie przychodzą do niego. Drugi list zawierający symbol ryby został przylepiony do szyby na wejściowych drzwiach obrotowych. – A, tak, przypominam sobie zamieszanie tamtego ranka. Widziałem policję, ale myślałem, że ktoś wybił szybę. Powrócił do lektury gazety i szybko dokończył czytanie notatki. – Ale tu nigdzie nie ma nazwiska Seldoma. – Policja nie chciała tego upowszechniać, ale wszystkie trzy listy były skierowane do niego. Znów spojrzał na mnie. Wyraz jego twarzy zmienił się, jakby coś go rozbawiło. – A więc ktoś bawi się w kotka i myszkę z Seldomem. Może więc, mimo wszystko, istnieje boska sprawiedliwość. Boga matematyki, naturalnie – powiedział enigmatycznie. – A jak pan wyobraża sobie czwartą śmierć? – zapytał. – Śmierć na miarę Tetraktys? – Potoczył wzrokiem dookoła. – Jeśli mnie pamięć nie myli, Seldom lubił grać w kręgle, przynajmniej za młodu – powiedział. – W tamtych czasach nie była to gra specjalnie w Rosji znana. Pamiętam, że w swej pogadance porównał punkty Tetraktys z wyjściowym ułożeniem kul. Jest taki ruch, w którym rozbija się wszystkie kule naraz. – Strike – podpowiedziałem. – Tak, właśnie, czyż to nie jest wspaniałe słowo? – i powtórzył z tym swoim silnym rosyjskim akcentem i z dziwnym uśmiechem, jakby wyobrażał sobie bezlitosną kulę i toczące się głowy: – Strike! @@19 O piątej zdołałem dokończyć brudnopis raportu i zanim wyszedłem z pracowni, jeszcze raz sprawdziłem pocztę elektroniczną. Znalazłem w niej parę zdań od Seldoma, który prosił mnie, byśmy – jeśli dysponuję czasem – spotkali się po jego seminarium przy wyjściu z Merton College. Musiałem się pospieszyć, żeby zdążyć na czas. Kiedy wszedłem po schodkach prowadzących do małych sal wykładowych, przez oszklone drzwi zobaczyłem Seldoma dyskutującego z dwoma studentami o problemie wypisanym na tablicy. Kiedy studenci wyszli, zaprosił mnie gestem do środka i chowając notatki do teczki, wskazał mi figurę narysowaną na tablicy. – Przypominaliśmy sobie metaforę geometryczną Nicolasa Cusy* [*Nicolaus Cusa – niemiecki kardynał (1401-1464) zajmujący się m.in. geometrią, logiką i astronomią (przyp. tłum.).]: prawda jako koło i wysiłki ludzi, aby ją osiągnąć, z wpisanymi w nie wielobokami. Ta metafora jest jeszcze optymistyczna, bo kolejne zbliżenia pozwalają przeczuć figurę końcową. Istnieje jednak inna możliwość, której moi studenci jeszcze nie znają, bardziej zniechęcająca. – Obok okręgu narysował szybko nieregularną figurę. – Niech pan sobie wyobrazi, że prawda ma formę, powiedzmy, wyspy Wielka Brytania, z porwaną linią brzegową. Kiedy zechce pan przybliżyć figurę wieloboczną, będzie pan miał do czynienia z paradoksem Mandelbrota* [*Benoit Mandelbrot – urodzony w Warszawie, mieszkający w Nowym Jorku. Obecnie profesor matematyki w Uniwersytecie Harvarda (przyp. tłum.).]. Brzeg jest zawsze nieuchwytny, z każdym nowym podejściem dzieli się na coraz więcej występów i ludzkie wysiłki, aby go określić, po prostu nie dają żadnego rezultatu. Prawda też mogłaby się sprowadzać do ludzkich przybliżeń. Co to panu przypomina? – Teorię Gödla? Wieloboki byłyby wówczas systemami ze stale rosnącą liczbą aksjomatów, ale jedna część prawdy zawsze będzie poza zasięgiem. – Tak, w pewnym sensie, ale też w naszym wypadku, w wypadku wniosku Wittgensteina i Frankiego znaczenie ciągu, dowolna liczba znaczeń, może nie wystarczyć... Z góry nie wiemy, z którą z tych figur mamy do czynienia. Wie pan – powiedział nagle – mój ojciec miał wielką bibliotekę, z wydzielonym regałem na książki, które zabraniał mi czytać. Regał miał drzwiczki zamykane na klucz. Zawsze, gdy je otwierał, udawało mi się dostrzec ilustrację przylepioną na drzwiczkach od wewnątrz: sylwetkę mężczyzny, który jedną ręką dotyka ziemi, a drugą nieba. Pod ilustracją było zdanie w nieznanym mi języku, jak się później okazało, po niemiecku. Z czasem odkryłem również książkę, która wydawała mi się cudowna: dwujęzyczny słownik, którego ojciec używał, nauczając. Odczytywałem hasła jedno po drugim. Pod literą C natrafiłem na tajemnicze zdanie: „Człowiek jest niczym więcej jak ciągiem swych czynów”. Miałem absolutną wiarę dziecka w słowo drukowane i zacząłem widzieć ludzi jako niekompletne figury; figury w brudnopisie, zawsze niedostępne. Skoro człowiek jest niczym więcej jak ciągiem swych czynów, to zdałem sobie sprawę, że nie zostanie on nigdy zdefiniowany. Ostatni czyn przed śmiercią może zaprzeczyć całemu jego życiu. I jednocześnie, przede wszystkim, to ciąg moich czynów był tym, czego najbardziej się bałem. Człowiek jest niczym więcej niż tym, czego się najbardziej boi. Pokazał mi ręce powalane kredą. Miał też śmieszną białą plamę od kredy na czole. – Pójdę umyć ręce i za chwilę jestem z powrotem – powiedział. – Zejdzie pan do kawiarni i zamówi dla mnie dużą kawę? Poproszę bez cukru. Zamówiłem przy barze dwie kawy. Seldom przyszedł akurat na czas, by zabrać swoją filiżankę i zanieść do stolika z widokiem na ogród. Przez otwarte drzwi widać było nieustanny przemarsz turystów, wędrujących korytarzem od wejścia do wewnętrznej galerii college’u. – Rano rozmawiałem z inspektorem Petersenem – powiedział Seldom. – Mieli wczoraj wieczorem problem z liczeniem. Dzięki odcinkom biletów dysponowali dokładną liczbą osób, które weszły do pałacowych ogrodów, i liczbą zajętych miejsc. Pracownik odpowiedzialny za przygotowanie miejsc jest szczególnie pedantyczny i zapewnia, że dostawiono tylko niezbędne krzesła. I tu ciekawostka: po podliczeniu wyszło, że było więcej osób niż miejsc. Trzy osoby, jak się wydaje, wysłuchały koncertu na stojąco. Seldom spojrzał na mnie, jakby oczekując, że mu to natychmiast wyjaśnię. Przez chwilę czułem się dość niezręcznie. – I uważa się, że w Anglii ludzie nie pchają się na koncerty – powiedziałem. Seldom roześmiał się szczerze. – Nie, a w każdym razie nie na koncerty dobroczynne... Och, niech pan się już nie wysila, bo w rzeczywistości to bardzo głupie! Petersen chciał się trochę zabawić moim kosztem, bo dziś po raz pierwszy był w dobrym humorze. Te trzy osoby ponad normę były upośledzone i przyjechały na wózkach. Na listach przygotowanych przez jego ludzi liczba osób i krzeseł była taka sama. Cieszy się, bo nie musi zajmować się piętnastoma tysiącami mieszkańców Oxfordshire, a jedynie ośmiuset osobami, które przyszły na koncert! I Petersen myśli, że zdoła szybko zredukować tę liczbę! – O trzy osoby na wózkach – zażartowałem. Seldom obdarzył mnie swym zniewalającym uśmiechem. – Tak, w zasadzie trzy wózki i grupa młodzieży z zespołem Downa ze szkoły specjalnej i kilka staruszek, które również mogłyby być potencjalnymi ofiarami. – Czy pan myśli, że zasadniczą sprawą w wyborze ofiary jest jej wiek? – Pan ma inny pomysł, prawda? Stawia pan na osoby, które w jakimś sensie żyją życiem darowanym. Tak, w tym wypadku wiek nie może być czynnikiem wyłączającym. – Czy Petersen powiedział panu coś więcej o wczorajszej śmierci? Miał już wyniki sekcji? – Tak. Chciał wykluczyć, że muzyk zażył przed koncertem lekarstwo, które mogłoby spowodować zator płuc. W istocie, nie znalazł nic. Nie było też śladów przemocy ani odcisków na szyi. Petersen skłania się ku opinii, że muzyk został zaatakowany przez kogoś, kto znał dobrze repertuar – wybrał najdłuższy moment, w którym nie uczestniczy perkusja. To dawało mu gwarancję, że muzyk znajdzie się poza snopem światła. Wyklucza, że mógłby to być inny muzyk z orkiestry. Biorąc pod uwagę to, że miejsce dla perkusisty znajdowało się w głębi altany i że na jego szyi nie ma śladów, to hipoteza, że morderca zakradł się od tyłu... – I zatkał mu jednocześnie nos i usta. Seldom spojrzał na mnie zdziwiony. – To wiem od Lorny. Pokiwał głową. – Tak, powinienem się domyślić: Lorna wie wszystko na temat zbrodni, prawda? Lekarz sądowy mówi, że szok wywołany zaskoczeniem też mógł spowodować zator. Ktoś podszedł od tyłu i w ciemności zaatakował perkusistę... Tak, to wydaje się jedynym rozsądnym wyjaśnieniem. Ale to nie było to. – Pan raczej skłania się ku hipotezie z duchami? – zapytałem ironicznie. Zdziwiłem się, że Seldom wydawał się poważnie rozważać moje pytanie. – Tak – powiedział – mając wybór między tymi dwiema możliwościami, wolę hipotezę z duchami. Wypił łyk kawy i po chwili znów spojrzał na mnie. – Chęć szukania wyjaśnień... nie powinna zakłócać panu wspomnień. Proszę rzucić na to okiem. Otworzył teczkę i wyjął kopertę. – Petersen pokazał mi te zdjęcia, kiedy byłem u niego rano. Poprosiłem, by mi je zostawił do jutra. Chciałem pokazać je panu. To są zdjęcia pierwszej zbrodni, początku wszystkiego. Inspektor zapytał mnie, jaki jest związek między śmiercią pani Eagleton i okręgiem z pierwszego listu. Wie pan, liczę na to, że na miejscu zbrodni widział pan coś, czego nie uznał pan za ważne i zepchnął do podświadomości. Pomyślałem, że może zdjęcia panu pomogą. Ma pan tu wszystko – powiedział i rozłożył zdjęcia – salonik, zegar z kukułką, szezlong, planszę do gry w scrabble. Wiemy, że dopuszczając się pierwszej zbrodni, „pomylił się”. To powinno nam powiedzieć coś więcej... – Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. Popatrzył w głąb korytarza i nagle wyraz jego twarzy zmienił się, jakby coś go zatrwożyło. – Jest coś w mojej skrzynce – powiedział. – To dziwne, listonosz był już dziś rano. Mam nadzieję, że inspektor Sacks jest tu gdzieś jeszcze. Proszę na mnie poczekać, pójdę go poszukać. Obróciłem się na krześle i rzeczywiście z kąta, w którym siedział Seldom, można było zobaczyć ostatni rząd skrytek na listy. Tam też był włożony pierwszy list. Zastanowiło mnie, że dostęp do skrzynki jest w college’u taki łatwy, w Instytucie Matematyki było podobnie. Kiedy Seldom wrócił, zajrzał do książki, którą otrzymał w kopercie, i przeglądając ją, uśmiechnął się szeroko, jakby spotkała go nieoczekiwana radość. – Pamięta pan, mówiłem panu o René Lavandzie? Wystąpi w Oksfordzie dziś i jutro. Dostałem bilety na dowolny dzień. Wolałbym pójść dzisiaj, bo jutro jadę do Cambridge. Przyłączy się pan do wycieczki? – Nie – odparłem. – Jutro Lorna ma wolny dzień. Seldom uniósł lekko brwi. – Rozwiązanie najważniejszego problemu w historii matematyki kontra piękna dziewczyna... Przypuszczam, że wygra dziewczyna. – A więc obejrzy pan występ maga dziś wieczorem. – Tak, tak – powiedział Seldom popędliwie. – Pan też musi koniecznie zobaczyć jego występ. Zaczyna się o dziewiątej. A teraz – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu – proszę wrócić do domu i uważnie przyjrzeć się zdjęciom. @@20 Kiedy wróciłem do swojego pokoju, przygotowałem sobie dzbanek kawy, wyciągnąłem się na łóżku i wyjmując kolejno zdjęcia z koperty, układałem jedno obok drugiego. Przyglądając się im, przypomniałem sobie słowa artysty malarza wykonującego malarstwo figuratywne: że na fotografii świat jest mniej rzeczywisty niż w malarstwie. Istotnie, czegoś mi w obrazie poprzestawianych zdjęć brakowało. Ułożyłem je w innym porządku, zamieniając niektóre miejscami. „Coś, co ja widziałem”. Spróbowałem jeszcze raz, układając zdjęcia, jak zapamiętałem, gdy weszliśmy do salonu. Coś, co ja widziałem, a Seldom nie. Dlaczego ja, a on? „Bo pan jest jedyną osobą nieuprzedzoną” – powiedział. Tak, może byłem jak te trójwymiarowe zdjęcia komputerowe, tak modne na placach Londynu, zupełnie niewidoczne nawet dla uważnego oka, które ukazywały się powoli, płochliwie, i znikały, gdy tylko przestało się zwracać na nie uwagę. Najpierw zobaczyłem Seldoma idącego szybko w moją stronę po żwirowej ścieżce. Nie było takiego zdjęcia, ale pamiętałem dokładnie rozmowę przy drzwiach. Zapytał mnie o panią Eagleton, a ja wskazałem elektryczny wózek inwalidzki stojący na ganku. On go też widział. Razem weszliśmy do salonu; pamiętałem jego rękę naciskającą klamkę i drzwi, które się cicho otworzyły. Potem... wszystko zaczynało się mieszać. Pamiętałem tykanie wahadłowego zegara, ale czy spojrzałem wtedy na zegar? Pierwsza fotografia tej sekwencji powinna więc przedstawiać drzwi od wewnątrz, wieszak przy wejściu i zegar. Ten obraz widział również morderca, wychodząc. Odłożyłem zdjęcie na miejsce. Które powinno być następne? Czy widziałem coś, zanim zobaczyliśmy panią Eagleton? Instynktownie szukałem jej w kwiecistym fotelu, tym samym, z którego powitała mnie po raz pierwszy. Podniosłem zdjęcie, na którym widoczne były dwa fotele i dywan w romby. Za oparciem jednego z nich błyszczały chromowane uchwyty wózka. Czy wtedy zwróciłem uwagę na złożony wózek oparty o fotel? Nie byłem pewien. Okropność, wszystko mi umykało, jedyne, co zarejestrowała moja pamięć, to wyciągnięte na szezlongu ciało pani Eagleton i jej otwarte oczy, jakby ten jedyny obraz świecił zbyt intensywnym blaskiem, przyćmiewając pozostałe. W miarę jak się zbliżaliśmy, ukazała się plansza do gry w scrabble i dwa stojaki z literami z boku. To zdjęcie zostało zrobione z bliska i przy pewnym wysiłku można było dostrzec ułożone na planszy wyrazy. Dyskutowaliśmy z Seldomem na ich temat. Obaj byliśmy zgodni co do tego, że nie zawierają niczego interesującego i nie wiążą się z symbolami. Inspektor Petersen również nie przywiązywał do nich znaczenia. W przekonaniu całej naszej trójki morderca wybrał symbol przed zabójstwem, a nie pod wpływem chwili. Mimo wszystko spojrzałem ciekawie na zdjęcie ze stojakami. Byłem pewien, że tego „nie widziałem”. Na jednym była tylko jedna litera: A. Na drugim dwie: R i O. To by znaczyło, że pani Eagleton grała do końca, dopóki nie zasnęła. Zabawiałem się przez chwilę, zastanawiając, jakie angielskie wyrazy można by utworzyć, dokładając te litery do wyrazów na planszy. Nie wymyśliłem żadnego, ale pani Eagleton z pewnością by je znalazła. Dlaczego przedtem nie widziałem stojaków? Starałem się przypomnieć, w jakiej pozycji znajdowały się one na stoliku. Z tej strony, gdzie przystanął Seldom, trzymając poduszkę. A może, myślałem, powinienem szukać czegoś, czego „nie widziałem”. Przeglądałem fotografie i analizowałem szczegóły, których przedtem nie dostrzegłem, aż doszedłem do ostatniej, z przerażoną twarzą martwej pani Eagleton. Wydawało się, że nie ma tam niczego, czego bym już uprzednio nie zobaczył. Na razie umknęły mi trzy rzeczy: litery na stojakach, zegar przy wejściu i wózek... Czy to nie było wyjaśnienie symbolu? Trójkąt dla muzyka, akwarium dla Clarka, a dla pani Eagleton okrąg: wózek. Według Seldoma mogłaby to być również litera „O”, od wyrazu Omertá. Tak, okrąg mógł znaczyć wszystko. Ale ciekawe, że właśnie na jednym stojaku pozostała litera „O”. Czy ma to jakieś znaczenie, czy był to zwykły przypadek, że Seldomowi litera „O” na stojaku skojarzyła się z wyrazem Omertá? Później, kiedy wchodziliśmy do Covered Market, powiedział, że ufa mojemu spojrzeniu, przede wszystkim dlatego, że nie jestem Anglikiem. Ale jaki to jest nieangielski sposób patrzenia? Podskoczyłem, słysząc szelest. Ktoś usiłował wsunąć kopertę pod drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem pochyloną Beth. Zarumieniona, szybko się wyprostowała. Miała w ręku cały plik kopert. – Myślałam, że cię nie ma – powiedziała. – Zapukałabym. Zaprosiłem ją do środka i podniosłem kopertę z podłogi. W środku znajdowała się karta z rysunkiem Alicji i Humpty-Dumpty* [*Alicja – bohaterka powieści dla dzieci Alicja w krainie czarów; Humpty-Dumpty – Jajo, bohater angielskiej piosenki dla dzieci (przyp. tłum.).] oraz tekst naśladujący dekret królewski: „Zaproszenie na nieślub”. Patrzyłem na nią zaintrygowany. – Chodzi o to, że nie możemy się jeszcze pobrać – wyjaśniła. – Sprawa rozwodowa się przeciąga... ale mimo to chcemy wyprawić przyjęcie. – Zobaczyła zdjęcia rozsypane na łóżku. – Rodzinne fotografie? – zapytała. – Nie, nie mam rodziny. To są fotografie, które zrobiła policja w dniu zabójstwa pani Eagleton. Pomyślałem, że Beth jest niewątpliwie Angielką i że jej spojrzenie może być reprezentatywne, a ponadto była ostatnią osobą, która widziała panią Eagleton żywą i mogłaby coś dostrzec na zdjęciach. Przywołałem ją gestem. Podeszła do łóżka z wyrazem przerażenia na twarzy i szybko przebiegła wzrokiem zdjęcia, jakby bała się zatrzymać spojrzenie na którymś z nich. – Czemu je dostałeś po tak długim czasie? Co oni jeszcze sprawdzają? – Chcą znaleźć związek pierwszego symbolu z panią Eagleton. Może patrząc teraz na nie, zauważysz coś więcej, może czegoś brakuje albo znajduje się w innej pozycji... – Ale ja już powiedziałam inspektorowi Petersenowi: nie pamiętam, gdzie znajdowała się dokładnie każda rzecz w chwili, gdy wychodziłam z domu na próbę. Kiedy zeszłam po schodach, zobaczyłam, że babcia śpi. Wyszłam najciszej, jak umiałam, nie patrząc w tamtą stronę. Już raz przez to przeszłam: tego popołudnia, kiedy wuj Arthur przyszedł do teatru, by mnie zawiadomić o jej śmierci. Czekali tu na mnie. W salonie jeszcze znajdowało się ciało. Jakby pokonując własny opór i lęk, podniosła zdjęcie, na którym widać było martwą panią Eagleton leżącą na szezlongu. – Zauważyłam tylko to – ciągnęła, dotykając palcami fotografii – że brakowało pledu na nogach. Zawsze, nawet w najgorętsze dni, okrywała nogi pledem. Nie chciała, by ktokolwiek zobaczył jej blizny. Szukaliśmy go wtedy po całym domu, ale nie znaleźliśmy. – To prawda – powiedziałem zdziwiony, że umknęło to naszej uwagi. – Ja też jej nie widziałem bez tego pledu. Czy zabójca chciał, żeby blizny były widoczne? A może zabrał pled na pamiątkę? Może ma też pamiątki po innych zbrodniach? – Nie wiem i nie chcę o tym myśleć – powiedziała Beth, kierując się do drzwi. – To był dla mnie koszmar... Chciałabym, żeby się to wreszcie skończyło. Kiedy podczas koncertu zmarł Benito i zaraz zjawił się Petersen, pomyślałam, że on w jakiś sposób zechce mnie znów obwinić. – Nie. Od razu wyłączył osoby z orkiestry. To musiał być ktoś, kto zakradł się od tyłu. – Jakkolwiek było – powiedziała Beth, kręcąc głową – niech go wreszcie złapią i niech się ten koszmar skończy! – Z rękę na klamce odwróciła się i powiedziała: – Twoja narzeczona może również przyjść na przyjęcie. To ta dziewczyna, z którą grałeś w tenisa, tak? Po wyjściu Beth włożyłem powoli zdjęcia do koperty. Zaproszenie pozostało na łóżku. Rysunek byłby bardziej odpowiedni na przyjęcie z okazji nieurodzin w domu Zająca. Trzysta sześćdziesiąt świąt z powodu nieurodzin. To logiczne, co powiedział Charles Dodgson* [*Charles Ludwig Dodgson; pseudonim: Carroll Lewis (1832-1898) – angielski pisarz i matematyk, profesor matematyki w Oksfordzie. Autor książek dla dzieci, najsłynniejsza to Alicja w krainie czarów (przyp. tłum.).], że każde twierdzenie zawęża pole widzenia. Pled był ostrzeżeniem. Czego jeszcze nie dostrzegliśmy? Właśnie tego Seldom oczekiwał ode mnie: żebym patrząc na zdjęcia, wyobraził sobie, czego na nich nie ma, a powinno być. Wyciągnąłem z szuflady bieliznę i poszedłem wziąć prysznic, ciągle myśląc o Beth. Zadzwonił telefon. To była Lorna: miała dodatkowy wolny wieczór. Zapytałem, czy zechciałaby pójść z nami na występ maga. – Jasne – odparła. – Nie mam zamiaru siedzieć sama w domu. Wolę już oglądać głupie króliki wyciągane z melonika. @@21 Gdy przyszliśmy do teatru, widownia była pełna. Seldom trzymał dla mnie miejsce w pierwszym rzędzie obok siebie. Uprzejmie ofiarował swoje miejsce Lornie, a sam usiadł gdzieś z tyłu. Scena pozostawała w cieniu. Oświetlony był tylko stół, na którym stał wielki kielich z wodą, i fotel z wysokim oparciem, ustawiony przodem do widowni. Stół otaczało półkolem dwanaście krzeseł. Weszliśmy na salę spóźnieni kilka minut i kiedy zajęliśmy nasze miejsca, zgasły światła. Ciemność, jak mi się wydawało, trwała ułamek sekundy. Gdy nad sceną zapaliło się światło, w fotelu siedział mag i osłaniając oczy przed blaskiem, spoglądał na publiczność. – Światło! Więcej światła! – zawołał, wstając. Obszedł stół, i cały czas z ręką nad czołem, zbliżył się do brzegu sceny. Bezlitosne światło, jak na sali operacyjnej, obnażyło jego przygarbioną sylwetkę. Dopiero wtedy zauważyłem, że nie ma jednej ręki. Wzniósł lewe ramię we władczym geście. – Więcej światła! – powtórzył. – Chcę, żeby wszyscy wszystko widzieli, tak żeby nikt nie mógł powiedzieć: „To był skutek dymu i ciemności”... Nie szkodzi, że widać moje zmarszczki. Moich siedem zmarszczek. Jestem bardzo stary, prawda? „Niewiarygodnie” stary. A jednak kiedyś miałem osiem lat. Miałem osiem lat, obie ręce, jak wszyscy państwo, i chciałem nauczyć się magii. „Nie, proszę nie pokazywać mi sztuczek”, mówiłem do mistrza. Pragnąłem być magiem, nie chciałem uczyć się sztuczek. Ale mój mistrz, który był niemal tak stary jak ja teraz, odparł: „Pierwszy krok to poznanie sztuczek”. Rozpostarł na wysokości twarzy palce ręki jak wachlarz. Powiem państwu, bo to już nie ma znaczenia, że moje palce były zwinne, bardzo szybkie. Miałem naturalny dar. Przemierzałem kraj, ja, mały prestidigitator, jako zjawisko cyrkowe. Gdy miałem dziesięć lat, zdarzył się wypadek. A może to nie był wypadek? Kiedy się obudziłem, leżałem w szpitalnym łóżku i miałem tylko lewą rękę. A tak chciałem być magiem! Miałem lewą rękę, a byłem praworęczny! Rodzice płakali, a mój mistrz powiedział: „To jest drugi krok. Kiedyś zostaniesz magiem”. Stary mistrz umarł i nigdy się nie dowiedziałem, jaki będzie trzeci krok. Od tamtej pory, zawsze gdy wchodzę na scenę, zastanawiam się, czy nadszedł ten dzień? Może państwo mi to powiedzą? Dlatego zawsze proszę o więcej światła. Tędy, tędy proszę. – Zaprosił na scenę połowę widzów z pierwszego rzędu, aby usiedli wokół stołu na krzesłach. – Bliżej, bliżej, chcę, by państwo pilnie patrzyli na moją rękę i nie dali się zaskoczyć, bo, proszę pamiętać, dziś nie chcę robić sztuczek. Wyciągnął rękę nad stołem, trzymając coś w dwóch palcach. – Pochodzę z kraju, o którym mówi się, że jest „spichlerzem świata”. Matka prosiła: „Nie odchodź, synu, tutaj nie zabraknie ci chleba”. Ja jednak wyjechałem, ale zawsze mam przy sobie miękisz chleba. – Zatoczył ręką koło. Uformował w palcach białą kulkę i położył ją ostrożnie na stole. Zrobił taki ruch, jakby ją wałkował. – Dziwne są drogi kawałka chleba! Drogi, po których można iść, ale z których nie ma powrotu. – Ręka wirowała hipnotycznie nad stołem. – Dlatego nie wyrzuciłem po drodze kawałków chleba. Gdziekolwiek jestem, zawsze je mam ze sobą... – Podniósł rękę z doskonale uformowanym chlebkiem w kształcie podwójnego stożka. – Bochenek chleba – powiedział. Wyciągnął rękę do pierwszej osoby w półkolu. – Proszę się nie bać i spróbować. – Zakręcił ręką jak wskazówką zegara i podszedł do drugiego krzesła. Z zamkniętej dłoni wystawał zaokrąglony koniec chlebka. – Może być większy kawałek. Proszę się częstować. Wszyscy odłamali po kawałku. – Tak – powiedział w zamyśleniu i pokazał na dłoni nietknięty mały chlebek. Wyprostował swoje długie palce i wolno zacisnął pięść, a kiedy ją otworzył, na dłoni znajdowała się znowu kuleczka, którą pokazał nam, trzymając między palcem wskazującym a kciukiem. – Nie trzeba wyrzucać po drodze wszystkich kawałków chleba. Stał na brzegu sceny, przyjmując oklaski. Pożegnał pierwszą grupę, która przed chwilą zajmowała krzesła w półkolu, i zaprosił na scenę drugą. W tej drugiej grupie znalazłem się ja z Lorną. Widziałem go teraz z profilu. Miał haczykowaty nos, wąsy bardzo czarne, chyba farbowane, włosy proste i siwe. Popatrzyłem na jego dłoń, wielką i kościstą, ze starczymi plamami na grzbiecie. Ujął od spodu kielich z wodą i wypił łyk, zanim przystąpił do dalszego ciągu pokazu. – Lubię nazywać ten numer spowolnieniem – powiedział. Wyjął z kieszeni karty i potasował w sposób fantastyczny swoją jedyną ręką. – Sztuczek się nie powtarza, mawiał mój mistrz. Ale ja nie chciałem robić sztuczek, ja chciałem robić magię. A czy można powtórzyć numer magii? Tylko sześć kart – powiedział i wybrał po jednej z talii – trzy czerwone i trzy czarne. Czerwone i czarne. Czarne od nocy, czerwone od życia. Kto rządzi kolorami? Kto podyktuje im porządek? – Ruchem kciuka zsunął je na stół, kolorem do góry. – Czerwona, czarna, czerwona, czarna, czerwona, czarna. – Karty leżały w rzędzie, kolorami na przemian. – A teraz uważajcie: zrobię to bardzo powoli. – Zebrał karty ze stołu. – Kto podyktuje im porządek? – powtórzył i zsunął karty z ręki na stół, tym samym ruchem kciuka. – Czerwona, czerwona, czerwona, czarna, czarna, czarna. Nie można tego robić wolniej, a może jednak można? Znów zsunął karty przeplatające się kolorami, pozwalając im wolniutko opadać: czerwona, czarna, czerwona, czarna, czerwona, czarna. Zwrócił głowę w naszą stronę i wykonał to samo jeszcze wolniej. Zebrał karty ze stołu i kiedy zsunął je po jednej na stół, ułożyły się następująco: czerwona, czerwona, czerwona, czarna, czarna, czarna. – Ten młodzieniec – powiedział, wbijając we mnie przenikliwy wzrok – jest jeszcze sceptyczny, może czytał jakiś podręcznik magii i wierzy, że sztuczka tkwi w sposobie, w jaki zbieram karty, albo w efekcie glide* [*Glide (ang.) – ślizganie (przyp. tłum.).]. Tak, tak bym to zrobił... Ja też tak to robiłem, gdy miałem obie ręce. Ale teraz mam tylko jedną. A może któregoś dnia nie będę miał żadnej? – Znów zrzucił karty po jednej na stół. – Czerwona, czarna, czerwona, czarna, czerwona, czarna. – Spojrzał na mnie rozkazująco. – Proszę je zebrać. A teraz – ja ich nie dotykam – proszę je obrócić jedna po drugiej. – Posłuchałem go i karty, w miarę jak je odkrywałem, wydawały się układać według jego woli: czerwona, czerwona, czerwona, czarna, czarna, czarna. Kiedy wróciliśmy na swoje miejsca i rozbrzmiewały jeszcze oklaski, zrozumiałem, jak mi się wydało, dlaczego Seldom nalegał, bym zobaczył ten występ. Każdy numer był nadzwyczaj prosty, a jednocześnie niesłychanie perfekcyjny, jakby rzeczywiście stary mag osiągnął w swej sztuce najwyższy punkt doskonałości i nie potrzebował już do tego rąk. Sprawiał wrażenie, że bawi go łamanie jedna po drugiej reguł zawodu. Powtarzał sztuczki, pozwalał widzom przyglądać się z bliska, zdradzał tajniki magii. Odwróciłem się i spojrzałem na Seldoma – był zafascynowany wyczynami czarodzieja, szczęśliwy jak dziecko, które nigdy się nie nudzi, oglądając raz po raz tę samą sztuczkę. Przypomniałem sobie, z jaką powagą powiedział, że w przypadku trzeciej śmierci postawiłby hipotezę z duchami, i zadałem sobie pytanie, czy on rzeczywiście wierzy w takie rzeczy. W każdym razie magowi trudno było nie ulec. Pokazywał swoje sztuczki i wyjaśniał sposób wykonania, niczego nie ukrywając. Nie było przerwy i nim zdołaliśmy się spostrzec, mag zapowiedział swój ostatni numer. – Państwo z pewnością zastanawiają się – powiedział – po co taki wielki kielich, skoro wypiłem z niego tylko jeden łyk? Jest w nim jeszcze tyle wody, że mogłyby w niej pływać ryby. Wyciągnął czerwoną jedwabną chustkę i otulił nią kielich. – Potrę teraz szkło materiałem, a państwo wyobrażą sobie kolorowe kamyczki na dnie i pływającą w środku rybę. – Zabrał chustkę i rzeczywiście między szklanymi ściankami kielicha pływał teraz carassius* [*Carassius (łac.) – karaś (przyp. tłum.).] czerwony, a na dnie leżały kolorowe kamyczki. – Jak państwo wiedzą, my, magowie, byliśmy zawsze prześladowani. Nasi najstarsi przodkowie, magowie pitagorejscy, zginęli w ogniu. Tak, matematyka i magia mają wspólne korzenie i przez wieki strzegły tego samego sekretu. Najbardziej bezlitosne prześladowania zaczęły się po pojedynku Piotra i Szymona Maga, w czasach gdy chrześcijanie oficjalnie zabronili uprawiania magii. Bali się, że jeszcze ktoś mógłby rozmnożyć chleb i ryby. To wtedy właśnie magowie wymyślili dla siebie strategię przetrwania: napisali i rozpowszechniali podręcznik z banalnymi sztuczkami, jak na przykład ta ze skrzynią i lustrem! Z czasem magowie przeobrazili się w magów salonowych i upodobnili do prestidigitatorów. W ten sposób, pod nosem swych prześladowców, mogli nadal potajemnie dokonywać cudu rozmnażania chleba i ryb. Tak, najtrudniejszą i delikatną sztuczką było przekonanie wszystkich, że magia nie istnieje. Ja sam użyłem chustki, chociaż prawdziwi magowie nie ukrywają sztuczek, ale to stary sekret. Proszę pamiętać – powiedział z przebiegłym uśmiechem – i nigdy o tym nie zapominać, że magia nie istnieje! – Strzelił palcami i druga czerwona ryba wyskoczyła na powierzchnię wody w kielichu. – Magia nie istnieje! – Znów strzelił palcami i w kielichu pojawiła się trzecia ryba. Przykrył go chustką, a kiedy ją ściągnął, pociągając za róg, nie było już ani kielicha, ani kamyków, ani ryb. – Magia nie istnieje – rzekł René Lavand i skłonił się nisko. @@22 Siedzieliśmy przy stoliku w The Eagle and the Child i Seldom z Lorną podśmiewali się ze mnie, że tak długo piję swoje pierwsze piwo. – Nie można pić wolniej... a może jednak tak, można pić jeszcze wolniej – powiedziała Lorna, naśladując ochrypły głos maga. Po występie poszliśmy do garderoby Lavanda i przez parę minut bez skutku namawialiśmy go, by tu z nami przyszedł. „Ach tak, młody sceptyk” – powiedział w roztargnieniu, gdy Seldom mnie przedstawił, a do mnie po hiszpańsku, którego chyba dawno nie używał: La magia está bien protegida gracias a los escépticos* [*La magia... (hiszp.) – magia jest dobrze strzeżona dzięki sceptykom (przyp. tłum.).]. „Jestem już bardzo zmęczony”, powiedział, przechodząc na angielski. „Coraz bardziej skracam swoje występy, ale starych kości nie da się oszukać”. Seldom był już przy drzwiach, gdy rzucił za nim: „Musimy porozmawiać, zanim wyjadę. Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukałeś w książce, którą ci zostawiłem”. – O co pytałeś maga? O jakiej książce on mówił? – zarzuciła go Lorna pytaniami. Piwo miało na nią dziwny wpływ, wyzwalało w niej poczucie koleżeństwa z Seldomem. Zauważyłem to w jej uśmiechu, gdy stuknęła się z nim kuflem. Zadawałem sobie pytanie, dokąd zaszła ich przyjaźń. – To ma związek ze śmiercią muzyka – powiedział Seldom. – W podobny sposób zginęła pani Crafford. – Pamiętam – powiedziała Lorna z entuzjazmem. – Przypadek telepatii. – Śmierć pani Crafford, bogatej staruszki, która kierowała kółkiem miejscowych spirytystów, była jedną z najgłośniejszych zbrodni, które badał Petersen – wyjaśnił Seldom, zwracając się do mnie. – Doszło do niej w czasach, kiedy odbywały się tu eliminacje do światowych mistrzostw w szachach. Do Oksfordu przyjechał pewien znany telepata hinduski i państwo Crafford zaprosili go do swojej willi, aby zademonstrował swój eksperyment. Dom Craffordów znajduje się w Summertown, blisko miejsca, gdzie teraz pan mieszka. Telepata miał się udać do Folly Bridge, na drugi koniec miasta. Pani Crafford zgłosiła się na ochotnika jako medium. Telepata założył jej na głowę coś w rodzaju hełmu, posadził na środku salonu i wyszedł z willi. O ustalonej godzinie w willi zgasły światła. Hełm fosforyzował i błyszczał w ciemności. Zaproszeni goście obserwowali twarz pani Crafford w zjawiskowej poświacie. Minęło trzydzieści sekund i rozległ się potworny krzyk, a po nim skwierczenie, jakby smażącej się jajecznicy. Pan Crafford zapalił światła. Jego żona spoczywała martwa na krześle, z głową całkowicie spaloną, jakby od wyładowania pioruna. Biedny Hindus został prewencyjnie umieszczony w areszcie, dopóki nie wyjaśnił, że hełm był całkowicie nieszkodliwym kawałkiem materiału pomalowanego fosforyzującą farbą, wymyślonym wyłącznie dla efektu scenicznego. Eksperymentator był zupełnie zdezorientowany, jak zresztą wszyscy. Numer z telepatią wykonywał w wielu krajach i w różnych warunkach atmosferycznych, a ten dzień był wyjątkowo pogodny i słoneczny. Petersen skierował swoje podejrzenia naturalnie na Crafforda. Wszyscy wiedzieli, że miał romans z kobietą dużo młodszą od siebie, ale to nie powód, by go oskarżyć o zamordowanie żony. W jaki sposób mógłby to zrobić? – zastanawiał się Petersen i znalazł wyjaśnienie. Tego feralnego dnia pani Crafford włożyła, jak ją nazywała, „galową perukę”, która pod sztucznymi włosami miała siateczkę z drutu. Zanim zgasły światła, wszyscy widzieli, jak Crafford podszedł do żony i serdecznie ją uścisnął. Petersen utrzymywał, że właśnie wtedy podłączył kabel, a usunął go, gdy kręcił się wśród innych osób koło porażonej prądem żony. Zrobił to niepostrzeżenie. Przymocowanie kabla do drucianej siateczki było możliwe, ale jak wykazano w toku śledztwa – dość skomplikowane. Adwokat Crafforda miał natomiast inne wyjaśnienie tej zagadki. Jeśli spojrzy pan na plan miasta, to dokładnie w połowie drogi między Folly Bridge i Summertown znajduje się The Playhouse, gdzie rozgrywano turnieje szachowe. W chwili śmierci pani Crafford było tam stu zawodników, skoncentrowanych wyłącznie na rozgrywce. Obrona twierdziła, że energia umysłu wyzwolona przez telepatę połączyła się z energią szachistów i jak bomba wybuchła w Summertown. To miało wyjaśnić, dlaczego to, co było zaledwie niegroźną falą wysłaną przez mózg, z siłą pioruna zgładziło panią Crafford. Sprawa Crafforda podzieliła miasto na dwa obozy. Obrona powołała całą armię jasnowidzów i parapsychologów. Jak można się było spodziewać, poparli oni tę teorię. Co ciekawe, im bardziej niedorzeczne były ich stwierdzenia, tym bardziej wierzył w nie nie tylko sąd, ale i całe miasto. Rozpocząłem właśnie studia nad estetyką rozumowania i byłem zafascynowany siłą perswazji, jaką ma atrakcyjna idea. Można oczywiście powiedzieć, że sąd składał się z ludzi niekoniecznie wyćwiczonych w rozumowaniu naukowym, z ludzi przyzwyczajonych ufać horoskopom i tarotowi, parapsychologom i telepatom. Całe miasto akceptowało tę ideę i wierzyło w nią nie z powodów irracjonalnych, lecz na podstawie rzekomo naukowych przesłanek. W pewnym sensie była to bitwa w obronie rozumu, a teoria szachistów wydawała się po prostu bardziej uwodzicielska, bardziej inteligentna, soczysta, jakby powiedzieli malarze, niż teoria kabelka pod peruką. Gdy wszystko wydawało się przemawiać na korzyść Crafforda, w „Oxford Timesie” został opublikowany list czytelniczki, Lorny Craig, dziewczyny, która była fanatyczną miłośniczką powieści kryminalnych – powiedział Seldom, wskazując kuflem na Lornę; uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, jak wspólnicy albo spiskowcy. – Czytelniczka napisała, że w opowiadaniu zamieszczonym w magazynie „Ellery Queen” był opisany podobny wypadek. Zgon nastąpił w ten sam sposób – telepatycznie, na odległość – z tą różnicą, że fala wysłana przez mózg telepaty przeszła przez stadion piłki nożnej w chwili oddawania strzału karnego, a nie przez salę szachistów. Śmieszne, ale opowiadanie to uznano za dostateczne wyjaśnienie zagadki. O, zmienna naturo ludzka! Gdy ludzie dowiedzieli się, że Crafford mógł skopiować pomysł, obrócili się przeciwko niemu. Adwokat bronił Crafforda, utrzymując, że nie był on czytelnikiem magazynu „Ellery Queen” i nie mógł znać tego opowiadania, ale wszystko na próżno! Skradziony pomysł stracił blask i wyglądał na absurd, który mógł przyjść do głowy tylko pisarzowi. Sąd, złożony z ludzi omylnych, jakby powiedział Kant, skazał Crafforda na dożywocie, mimo że nie znaleziono innych dowodów przeciwko niemu. Powiedzmy tak: jedynym dowodem, na który powoływano się podczas całego procesu, było opowiadanie, którego biedny Crafford nigdy nie czytał. – Biedny Crafford? On usmażył swoją żonę! – wykrzyknęła Lorna. – Widzi pan – powiedział Seldom z uśmiechem – są osoby całkowicie przekonane o winie Crafforda, które nie potrzebowałyby innego dowodu! Przypomniałem sobie tę sprawę wieczorem na koncercie. Pan pamięta, że muzyk zginął w chwili, gdy orkiestra grała crescendo – punkt kulminacyjny utworu. Chciałem zapytać Lavanda o rodzaj efektów, jaki można stworzyć na odległość. Wraz z biletami na swój występ przysłał mi książkę na temat hipnozy, ale nie miałem czasu jej przeczytać. Podeszła do nas kelnerka, żeby przyjąć zamówienie. Lorna poleciła mi klasyczne danie fish and chips* [*Fish and chips (ang.) – ryba z frytkami (przyp. tłum.).] i podniosła się, by pójść do toalety. Kiedy Seldom złożył zamówienie i kelnerka zostawiła nas samych, oddałem mu kopertę ze zdjęciami. – Udało się panu coś przypomnieć? – zapytał. Z mojej miny wyczytał odpowiedź. – Trudno wrócić do początku, jakby się nic nie wiedziało! Zatrzeć w pamięci to, co przyszło później. Zdołał pan zobaczyć coś, co nam przedtem umknęło? – Tylko to: nogi pani Eagleton, gdy ją znaleźliśmy, nie były przykryte pledem – powiedziałem. Seldom odchylił się w swym krześle do tyłu. – To... może być ciekawe – powiedział. – Tak, teraz sobie przypominam, że ona zawsze miała nogi okryte szkockim pledem. – Beth jest pewna, że kiedy o drugiej schodziła po schodach, pani Eagleton była jeszcze okryta pledem. Potem szukała go po całym domu, ale nie znalazła. Petersen nic nam na ten temat nie powiedział – zauważyłem z urazą. – No, cóż – powiedział Seldom z ironią – on jest inspektorem Scotland Yardu. To on kieruje śledztwem i nie czuł się zobowiązany do składania nam sprawozdań na temat każdego szczegółu. Nie mogłem się nie roześmiać. – Ale my wiemy więcej niż on! – Tylko w tym sensie – powiedział Seldom – że nam twierdzenie Pitagorasa jest bardziej bliskie. – Nachylił się ku mnie i powiedział poufnym tonem: – Jego córka twierdzi, że on nie śpi po nocach i czyta książki z zakresu matematyki. Dziś znowu do mnie dzwonił. Myślę, że tak jak ja boi się, że w czwartek wydarzy się coś złego. – To już pojutrze – powiedziałem. – Pasado manana* [*Hiszp. pojutrze; pasado – czas przeszły; manana – jutro (przyp. tłum.).]... – powtórzył Seldom, używając hiszpańskiego wyrażenia. – Ciekawa mieszanina czasu przeszłego z przyszłym... Jutrzejszy dzień nie będzie zwykłym dniem. Właśnie dlatego zadzwonił do mnie Petersen. Chce posłać paru swoich ludzi do Cambridge. – A co jest w Cambridge jutro? – Lorna właśnie wróciła do stolika. Przyniosła trzy piwa i postawiła na stole. – Obawiam się, że ma to związek z książką, którą pożyczyłem inspektorowi Petersenowi. Autor przedstawia w niej dość fantastyczną wersję twierdzenia Fermata. To najstarszy otwarty problem matematyczny – powiedział Seldom. – Matematycy zmagają się z nim od ponad trzystu lat i możliwe, że jutro w Cambridge zdołają je wreszcie udowodnić. W książce tej poszukuje się początków założeń twierdzenia Pitagorasa, jednego z sekretów pierwszej sekty, przed pożarem, kiedy jeszcze, jak mówi Lavand, nie nastąpił rozdział magii od matematyki. Pitagorejczycy uważali, że właściwości i relacje liczb są tajemnym kodem, boską wiedzą, do której dostęp mają tylko członkowie sekty. Rozgłaszali ogólnie znane przypuszczenie na temat twierdzenia, ale nigdy nie zdradzili dowodu. Podobnie jak magowie, którzy składają przysięgę, że nie wyjawią swoich sztuczek. Karą za sprzeniewierzenie się była śmierć. Autor twierdzi, że sam Fermat należał do loży nowoczesnej, ale równie surowej jak ta pitagorejczyków. W słynnej adnotacji na marginesie Arytmetyki Diofantosa* [*Diofantos (druga polowa III w. p.n.e.) – matematyk grecki (przyp. tłum.).] napisał, że ma dowód na swą hipotezę, ale po jego śmierci przeszukano papiery i żadnego dowodu nie znaleziono. Myślę, że Petersena niepokoi związek dziwnych zgonów z tajemnicą otaczającą twierdzenie Fermata. Jasne, w ciągu trzystu lat umarło wielu ludzi, niektórzy byli o krok od przeprowadzenia dowodu. Ale autor jest przebiegły i załatwia to w ten sposób, by niektóre przypadki wyglądały naprawdę podejrzanie. Na przykład samobójstwo Tanijamy, popełnione stosunkowo niedawno. Zostawił narzeczonej dziwny list. – Wobec tego te zgony byłyby... – ...ostrzeżeniem – wpadł mi w słowo Seldom. – Ostrzeżeniem pod adresem matematyków. Książka, jak już powiedziałem Petersenowi, mnie wydaje się zlepkiem niedorzeczności. Mimo wszystko jest coś, co mnie martwi. Przez ostatnie siedem lat Andrew Wiles pracował w absolutnej tajemnicy. Nikt nie wie, jaką drogą zmierza do przeprowadzenia dowodu. Nawet mnie nie pokazał swoich notatek. Jeśli coś mu się teraz przytrafi, znów może minąć trzysta lat, zanim ktoś podejmie jego dzieło. Mam nadzieję, że Petersen okaże rozsądek i wyśle tam któregoś ze swych ludzi. Gdyby coś się stało Andrew – powiedział i twarz mu się zachmurzyła – nigdy bym sobie tego nie wybaczył. @@23 W środę 23 czerwca obudziłem się koło południa. Z maleńkiej kuchni Lorny dochodził aromat kawy i boski zapach świeżo upieczonych gofrów. Sir Thomas, kot Lorny, leżał na podłodze owinięty kapą, która zsunęła się z łóżka. Przeszedłem obok niego do kuchni i objąłem Lornę. Na stole leżała otwarta gazeta i gdy Lorna nalewała kawę, przebiegłem wzrokiem wiadomości. Informacja o serii zabójstw opatrzonych tajemniczymi symbolami, donosił z dumą „Oxford Times”, znalazła się na pierwszych stronach najważniejszych dzienników wychodzących w Londynie. Przytaczano tytuły wczorajszych notatek i to wszystko. Nie było nic nowego w tej sprawie. Na wewnętrznej stronie znalazłem króciutką informację o seminarium w Cambridge, za to pod znaczącym tytułem: „Moby Dick matematyków”. Poniżej podano ułożoną chronologicznie listę niepowodzeń w przeprowadzeniu dowodu twierdzenia Fermata. Na końcu znalazła się wzmianka, że w Oxbridge czyniono zakłady, czy coś się wydarzy po południu na ostatnim z trzech wykładów Wilesa. Lorna zarezerwowała kort na godzinę pierwszą. Wstąpiliśmy do Cunliffe Close po moją rakietę. Graliśmy długo. Nikt nam nie przeszkadzał. Kiedy zeszliśmy z kortu, na klubowym zegarze dochodziła trzecia. Poprosiłem Lornę, by na chwilę zatrzymała się przed instytutem. Budynek był pusty i idąc po schodach, musiałem po drodze zapalać światła. Wszedłem do sali komputerowej, również pustej, i zajrzałem do mojej poczty elektronicznej. Znajdowała się tam krótka wiadomość, przesłana wszystkim matematykom na świecie: „Wilesowi się udało!”. Żadnych szczegółów na temat jego ostatniego wykładu, tylko informacja, że dowód przekonał specjalistów i po przepisaniu może liczyć dwieście stron. – Dobra wiadomość? – zapytała Lorna, kiedy wróciłem do samochodu. Powiedziałem jej, co znalazłem w poczcie. Chyba dostrzegła w moim głosie nutę podziwu i przekorną dumę z osiągnięć matematyków. – Chyba wolałbyś być tam dzisiejszego popołudnia? – zapytała i dodała ze śmiechem: – Jak ci to mogę wynagrodzić? Kochaliśmy się przez całe popołudnie. O siódmej, gdy leżeliśmy wyczerpani obok siebie, zadzwonił telefon. Aparat stał bliżej mnie. Lorna wyciągnęła nade mną rękę i podniosła słuchawkę. Na jej twarzy ukazał się najpierw wyraz zaniepokojenia, potem przygnębienia i wreszcie przerażenia. Dała mi znak, bym włączył telewizor, i przytrzymując ramieniem słuchawkę przy uchu, zaczęła się szybko ubierać. – Przy wjeździe do Oksfordu, w miejscu, które nazywane jest „ślepym trójkątem”, zdarzył się wypadek. Autobus przełamał barierę i runął z mostu. Do Radcliffe jadą karetki z rannymi. Będę potrzebna na radiologii. Zmieniałem kanały, aż natrafiłem na wiadomości lokalne. Reporterka podawała informacje, zbliżając się wraz z kamerą do wyłamanej bariery. Nacisnąłem dwa lub trzy guziczki, ale nie udało mi się pilotem wywołać dźwięku. – Dźwięk nie działa – uprzedziła mnie Lorna, już ubrana, szukając w szafie swojego uniformu. – Wiesz, że Seldom i pozostali matematycy mieli wrócić z Cambridge popołudniowym autobusem? – zapytałem. Lorna odwróciła się i stała, jakby porażona złym przeczuciem. – Mój Boże, musieliby jechać przez ten most. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w ekran telewizora. Kamera pokazywała odłamki szkła na moście i miejsce po wyrwanej barierze. Oko kamery skierowało się w dół. Z autobusu pozostała kupa złomu. Obraz poruszał się w rytm kroków kamerzysty, który schodził za reporterką po stromym zboczu. Kawałek podwozia leżał w miejscu, w którym autobus zaczął koziołkować. Kamera pokazała zbliżenie podnóża skarpy, gdzie stały karetki pogotowia ratunkowego. Na pierwszym planie pojawiły się okna autobusu z powybijanymi szybami, a następnie pomarańczowy fragment karoserii z emblematem, którego nie znałem. Lorna ścisnęła mnie za ramię. – To szkolny autobus – powiedziała. – Boże mój! Tam były dzieci! Czy myślisz, że... – Nie odważyła się dokończyć pytania, tylko popatrzyła na mnie przerażona, jakby zabawa, w którą się beztrosko bawiliśmy, przeobraziła się nagle w koszmar. – Pędzę do szpitala – powiedziała i pocałowała mnie szybko. – Jeśli będziesz chciał wyjść, drzwi zamykają się na zatrzask. Patrzyłem na ekran jak zahipnotyzowany. Kamerzysta pokazał autobus z drugiej strony i ekipę ratowniczą przy oknie. Jeden z ratowników wczołgał się do środka i starał się wyciągnąć stamtąd ciało dziecka. Najpierw pojawiły się chude gołe nóżki w błyszczących tenisówkach. Ranne dziecko miało na sobie krótkie gimnastyczne spodenki poplamione krwią i podkoszulek bez rękawów z wielkim numerem na piersiach. Kamera zwróciła się ponownie ku oknu. Czyjeś ręce podtrzymywały ostrożnie zakrwawioną głowę chłopca. Kamera najechała na jego twarz o mongoidalnych rysach, typowych dla zespołu Downa. Mężczyzna w środku autobusu otwierał bezgłośnie usta i wyciągał przed siebie zakrwawione dłonie w bezradnym geście, który mówił, że w środku nie ma już nikogo. Ktoś zagrodził drogę operatorowi, przez chwilę nic nie było widać, ale zaraz na ekranie telewizora ukazał się długi rząd noszy z ciałami okrytymi prześcieradłami. Ze studia pokazano fotografię drużyny małych koszykarzy ze szkoły dla chłopców z zespołem Downa, którzy wracali z meczu międzyszkolnego z Cambridge. U dołu ekranu szybko przesuwały się nazwiska zawodników. Było ich dziesięciu, w tym pięciu rezerwowych. Wszyscy zginęli. Na ekranie ukazała się kolejna fotografia. Twarz jeszcze młodego człowieka wydała mi się znajoma, lecz nazwisko Ralph Johnson nic mi nie mówiło. Był kierowcą tego autobusu. Udało mu się z niego wyskoczyć po zderzeniu z barierą, ale zmarł w drodze do szpitala. Na ekranie pojawiały się teraz zdjęcia tragedii, które w przeszłości wydarzyły się w tym samym miejscu. Wyłączyłem telewizor i leżałem z poduszką na oczach, usiłując przypomnieć sobie, gdzie widziałem twarz kierowcy. Możliwe, że zdjęcie było sprzed paru lat. Krótkie, kręcone włosy, wystające kości policzkowe, zapadnięte oczy... Widziałem go z pewnością, ale nie za kierownicą, lecz w innym miejscu... Gdzie? Podniosłem się ze złością z łóżka i poszedłem do łazienki wziąć prysznic. Stojąc pod strumieniem wody, starałem się przypomnieć sobie twarze wszystkich poznanych w tym mieście osób. Ubrałem się i wróciłem do sypialni po buty. Gdzieś już widziałem tego mężczyznę z krótkimi, przylegającymi do głowy loczkami, z wyrazem fanatyzmu w oczach... No tak! Usiadłem na łóżku oszołomiony. Nie mogłem się mylić, przecież nie poznałem tak wielu osób w Oksfordzie! Zadzwoniłem do szpitala i poprosiłem do telefonu Lornę. Gdy tylko usłyszałem ją w słuchawce, zapytałem, mimo woli zniżając głos: – Kierowcą autobusu był... ojciec Caitlin, tak? – Tak – odpowiedziała po chwili. – Czy myślimy o tym samym? – Nie wiem. Caitlin jest teraz na sali operacyjnej. Lekarze wierzą, że zdołają ją jeszcze uratować. @@24 – Na początku myślałem, że to pomyłka – powiedział Petersen. – Sądziłem, że celem powinien być autobus, który wiózł matematyków. Jechał tuż za autokarem z dziećmi. Podobno widzieliście wypadek? To prawda? – zapytał, zwracając się do Seldoma. Siedzieliśmy przy stoliku w kawiarence przy Little Clarendon. Petersen zaprosił nas tam, z dala od swojego biura, jakby chciał się z czegoś wytłumaczyć lub wyrazić nam wdzięczność. Ubrany był w czarny wizytowy garnitur, co przypomniało mi, że dziś miał się odbyć pogrzeb chłopców, którzy zginęli w wypadku. Tego dnia widziałem Seldoma pierwszy raz od jego powrotu z Cambridge. Miał poważny wyraz twarzy, był milczący, jakby nieobecny, i inspektor musiał powtórzyć pytanie. – Tak, widzieliśmy, jak autobus uderzył w balustradę, a potem przekoziołkował po skarpie. Nasz autobus natychmiast się zatrzymał i ktoś zadzwonił do Radcliffe. Podobno z dołu słychać było krzyki. Dziwne – powiedział Seldom. – Gdy wychyliliśmy się przez barierkę i spojrzeliśmy w dół, stały tam już dwie karetki. – Przyjechały, bo wiadomość o wypadku dotarła do szpitala, zanim do niego doszło. Morderca poinformował o zbrodni, którą dopiero miał popełnić. To po pierwsze. Po drugie, skierował wiadomość nie do pana, jak poprzednio, lecz bezpośrednio do szpitala. Zadzwonili, żeby mi o tym powiedzieć, w chwili, gdy karetki wyjeżdżały do wypadku. – A jaka to była wiadomość? – Czwarty z serii jest tetraktys. Dziesięć punktów w „ślepym trójkącie”. Morderca zatelefonował i wypowiedział takie właśnie zdanie. Wiadomość została nagrana. Mamy tę taśmę i inne nagrania jego głosu. Nie ma wątpliwości, że to ten sam głos. Wiemy nawet, skąd morderca dzwonił: ze stacji benzynowej na obrzeżach Cambridge, gdzie chyba tankował paliwo. I tu natykamy się na pierwszy intrygujący szczegół, na który zwrócił uwagę Sacks, sprawdzając paragony: nabrał bardzo mało benzyny, tak jakby nie zamierzał dojechać do Oksfordu. Oględziny wraku autokaru potwierdziły, że bak był prawie pusty. – Nie chciał spowodować pożaru – domyślił się Seldom. – Tak – potwierdził Petersen. – Poprzednio zawiadamiał nas o swoim następnym kroku z wyprzedzeniem, ponieważ podświadomie chciał, byśmy go powstrzymali. Teraz częścią jego gry był handicap. Nie chciał, żeby ciała ofiar wypadku się spaliły, i zadbał o to, żeby karetki były na miejscu i dostarczyły rannych jak najszybciej do szpitala. Z dziesięciu ciał choć jedno płuco powinno nadawać się do przeszczepu – taki był tok jego rozumowania. Myślę, że na swój sposób może czuć się zwycięzcą: operację podjęto natychmiast, tego samego popołudnia, gdy tylko otrzymano zgodę rodziców dawcy. Na dobrą sprawę ojca Caitlin zaczęliśmy podejrzewać dopiero wczoraj, gdy okazało się, że na liście osób obecnych na koncercie w Blenheim Palace znajduje się również jego nazwisko. Przywiózł grupę uczniów ze szkoły specjalnej i miał na nich czekać na parkingu. Okoliczności mu sprzyjały. Mógł od tyłu obejść altanę, udusić perkusistę i podczas zamieszania niezauważenie wrócić na swoje miejsce. W Radcliffe potwierdzono, że znał panią Eagleton – pielęgniarki wielokrotnie widziały, jak z nią rozmawiał. Wiemy, że pani Eagleton zabierała ze sobą do szpitala książkę o ciągach logicznych. Możliwe, że podczas pogawędki powiedziała mu, iż zna autora, pana Seldoma osobiście, nie wiedząc, że w ten sposób wydaje na siebie wyrok. W jego domowej bibliotece znaleźliśmy też książkę o Spartanach, pitagorejczykach i przeszczepach dokonywanych w czasach starożytnych, jak również podręcznik o rozwoju fizycznym dzieci z zespołem Downa; chciał się przekonać, czy płuca tych dzieci nadają się do przeszczepu. – A jak było z Clarkiem? – zapytałem. – Nie wiem tego na pewno, ale mogę się domyślać, że on Clarka nie zabił. Po prostu był tam, gdy z sali na drugim piętrze wytoczono łóżko ze zmarłym, tej samej, w której Seldom odwiedzał przyjaciela. Wiedział, że ciało pozostanie w specjalnej salce na tym samym piętrze, bez żadnego nadzoru, co najmniej kilka godzin. Gdy nikt nie widział, wszedł do salki i wbił Clarkowi w ramię samą igłę, bez strzykawki, aby pozostawić ślad i upozorować morderstwo. Ten człowiek naprawdę chciał wyrządzić jak najmniej szkód! Sądzę, że aby zrozumieć jego tok myślenia, musimy zacząć od początku. To znaczy, od grupy dzieci z zespołem Downa. Możliwe, że gdy po raz drugi odmówiono przeszczepu płuca jego córce, postanowił działać sam. Z wolna w jego głowie zaczął się krystalizować pewien pomysł. Co rano przywoził i po południu odwoził tę grupę szkolnym autobusem. Zaczynał patrzeć na tych chłopców jak na dawców płuc. Jego córka umierała – ta myśl stała się jego obsesją. Możliwe, że w pierwotnym zamyśle chciał zabić tylko jedno dziecko, ale wiedział, że nie każde płuca się nadają. Wiedział też, że większość rodziców dzieci w tej szkole, z uwagi na swe przekonania religijne, nie zgodziłaby się na pobranie płuca z ciała ich dziecka, w przekonaniu, że bez tego jednego organu nie będzie ono mogło powiększyć grona aniołków. Nie chciał ryzykować. – Johnson był zrozpaczony z powodu choroby córki. Wkrótce po umieszczeniu jej w szpitalu konsultował się w sprawie przepisów regulujących problem przeszczepów w Wielkiej Brytanii. Myślał bowiem o samobójczej śmierci i o sobie jako dawcy, ale prawo na to nie pozwalało. To był, wydaje się, jego dylemat, dopóki nie przeczytał rozdziału pana książki o seryjnych zabójcach. Wpadł wtedy na pomysł, którego mu brakowało. Zanim zabije chłopców z zespołem Downa, uśmierci dwie starsze osoby. Wszyscy uwierzyliśmy w istnienie seryjnego mordercy. – Czytał już prawdopodobnie o pitagorejczykach. Nietrudno mu było ułożyć ciąg symboli i jako wyzwanie podrzucić wybitnemu matematykowi. Drugi symbol, ryba – znak rozpoznawczy pierwszych chrześcijan – miał znaczenie prywatne. W ten sposób chciał pokazać, że jest mścicielem. Wiemy też, że szczególnie fascynował go symbol tetraktys. Widnieje narysowany ręką zabójcy na niemal każdej książce w jego domowej bibliotece. Możliwe, że ma ona również związek z liczbą 10 – tylu zawodników liczy drużyna koszykarska i tylu chłopców miał zamiar zabić. – Wybrał panią Eagleton, aby od niej zapoczątkować serię, bo trudno o łatwiejszą ofiarę – staruszka, inwalidka, która całymi popołudniami siedzi sama w domu. Nie chciał tak od razu postawić policji w stan pogotowia. To był element kluczowy planu: pierwsze zgony miały być dyskretne, niezauważalne, abyśmy się na niego nie rzucili natychmiast i żeby miał czas przygotować czwarte zabójstwo. Wystarczyło mu, żeby jedna osoba była zawiadomiona: pan! Coś mu nie wyszło tak jak oczekiwał z tą pierwszą śmiercią, ale w każdym razie był inteligentniejszy od nas i już nie powtarzał błędów. Tak, na swój sposób, zatriumfował! To dziwne, ale z trudem go potępiam. Ja też mam córkę. Nie można przewidzieć, do czego jest zdolny człowiek dla swego dziecka! – Czy pan myśli, że on chciał się uratować? – zapytał Seldom. – Nie znam odpowiedzi na to pytanie – odparł Petersen. – Przy oględzinach autokaru odkryto, że kierownica była lekko podpiłowana. Z drugiej strony, jeśli miał zamiar wyskoczyć, mógł to zrobić wcześniej. Tymczasem on skierował autobus na barierę i dopiero gdy miał pewność, że stoczy się w przepaść, zdecydował się wyskoczyć. Kiedy dotarli do niego ratownicy, był nieprzytomny. Zmarł w karetce, zanim dojechała do szpitala. No cóż, nie chciałbym spóźnić się na pogrzeb. Chciałem tylko powiedzieć, że doceniam panów pomoc. – Uśmiechnął się do Seldoma po raz pierwszy bez zastrzeżeń. – Przeczytałem książki, które mi pan pożyczył, ale matematyka nigdy nie będzie moją mocną stroną. Powstaliśmy razem z nim i patrzyliśmy, jak się oddala w kierunku kościoła St. Giles, gdzie już zebrał się tłum. Niektóre kobiety miały na głowie czarne welony, inne wchodziły do kościoła podtrzymywane pod rękę, jakby nie były w stanie pokonać samodzielnie schodów. – Czy pan wraca do instytutu? – zapytał Seldom. – Tak – odparłem. – Pilnie muszę dokończyć i koniecznie dziś wysłać raport naukowy. A pan? – Ja? – Spojrzał w kierunku kościoła. Wydał się bardzo samotny i bezradny. – Poczekam, aż skończy się msza. Chcę towarzyszyć konduktowi na cmentarz. @@25 Wypełnienie rubryk w raporcie zajęło mi kilka godzin. Pod koniec byłem tak zmęczony, jakbym uczestniczył w biegu przez płotki. O czwartej miałem to wreszcie za sobą. Włożyłem wydrukowane kartki do dużej koperty, zaniosłem do sekretariatu, poprosiłem Kim, aby popołudniową pocztą wysłała ją do Argentyny, i wyszedłem. Po drodze do Cunliffe Close przypomniałem sobie, że powinienem zapłacić Beth za mieszkanie. Zboczyłem nieco z trasy i znalazłem się dokładnie w tym samym miejscu i o tej samej porze co miesiąc temu. Popołudniowe powietrze miało w sobie to samo ciepło, co wtedy, ulice ten sam senny spokój – wszystko zdawało się przypominać dzień, w którym wszystko się zaczęło. Jak przed miesiącem szedłem Banbury Road, po nasłonecznionej stronie ulicy i ocierałem się o krzaki jałowca. Gdy doszedłem do skrzyżowania z Cunliffe Close, zobaczyłem coś, czego przed miesiącem nie było – przylepione do bruku szczątki oposa, a raczej to, co z niego pozostało. Samochody, deszcz, psy – wszystkie te czynniki po kolei miały na to wpływ. Krew wsiąknęła w piasek między szczelinami bruku. Została jedynie wysuszona skóra z najeżonym futerkiem, przypominająca pękniętą łupinę kasztana. „Opos zrobi wszystko, by uratować swoje małe”, powiedziała Beth. Czyż rano nie usłyszałem podobnego zdania? Tak, wypowiedział je inspektor Petersen: „Nie można przewidzieć, do czego jest zdolny człowiek dla swego dziecka”! Stanąłem jak porażony, ze wzrokiem wbitym w strzęp oposa, analizując w myślach słowa inspektora. Nagle zrozumiałem wszystko. Zobaczyłem to, co Seldom od początku chciał, żebym zobaczył. Powiedział mi, prawie litera po literze, a ja nie słyszałem, jakbym był głuchy. Powtórzył mi to na sto różnych sposobów, podsuwał pod nos fotografie, a ja przez cały czas widziałem tylko dużą literę M, serce i ósemkę. Zawróciłem i wracając aleją, myślałem tylko o jednym: muszę spotkać się z Seldomem! Minąłem targ, przeszedłem przez High Street, a potem na skróty przez King Edward, aby jak najszybciej dotrzeć do Merton College. Ale Seldoma tam nie było. Przez chwilę stałem zdezorientowany przed okienkiem recepcji. Zapytałem, czy wrócił w porze lunchu, ale nikt nie wiedział ani nie pamiętał, czy po przerwie widział go ponownie. Przyszło mi do głowy, że jest w szpitalu w odwiedzinach u Franka. Miałem drobne w kieszeni. Z telefonu w holu zadzwoniłem do Lorny i poprosiłem, żeby połączyła mnie z drugim piętrem. Nie, nikt w ciągu dnia nie odwiedzał pana Kalmana. Gdy pielęgniarka połączyła mnie znowu z Lorną, zapytałem: – Nie wiesz, gdzie on może być? Po drugiej stronie linii nastąpiła chwila ciszy i nie wiedziałem, czy Lorna po prostu zastanawia się, czy też nie chce mi powiedzieć, w obawie, że w ten sposób zdradzi prawdziwy charakter jej stosunków z Seldomem. – Jaki dziś dzień? – zapytała niespodziewanie. To był 25 czerwca. Powiedziałem to Lornie, a ona westchnęła. – To rocznica śmierci jego żony. Tego dnia zginęła w wypadku. Myślę, że znajdziesz go w Muzeum Ashmolean. Magdalena Street dotarłem do muzeum i wszedłem po schodach do holu. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Korytarzem z galerią portretów na ścianach, z Johnem Denweyem na czele, kierując się strzałkami, doszedłem do wielkiego fryzu Asyryjczyków. Seldom był jedyną osobą w sali. Siedział na jednej z ławek, ustawionych tam w pewnej odległości od ściany, którą całą zajmował fryz. Zbliżając się, bezwiednie starałem się stąpać jak najciszej. Seldom wydawał się pogrążony w głębokim zamyśleniu, zapatrzony w kamienne detale, nieruchomymi, pozbawionymi wyrazu, jakby niewidzącymi oczami. Przez sekundę zastanawiałem się, czy się nie wycofać i poczekać na niego na zewnątrz. Wtedy on niespodziewanie odwrócił się do mnie. Nie wydawał się zdziwiony, że mnie widzi. – Cóż – powiedział tym swoim charakterystycznym tonem – skoro przyszedł pan tutaj, to znaczy, że pan wie, lub wierzy, że wie. Mam rację? Proszę usiąść – wskazał mi miejsce obok siebie. – Jeśli chce pan zobaczyć cały fryz, musi pan usiąść tutaj. Usiadłem posłusznie. Przed oczami miałem pstrokaty obraz pola bitwy. Postacie były małe, wyryte w piaskowcu z godną podziwu precyzją. W pomnożonych scenach bitewnych tylko jeden wojownik wydawał się stawiać opór całej armii. Nosił długą brodę, a w ręku trzymał długą dzidę. Gdy patrzyło się na fryz od strony lewej do prawej, wielokrotnie powtórzona figura wojownika dawała wrażenie ruchu. Leżące figury po prawej stronie fryzu miały sugerować, że wojownik sam jeden zwyciężył całą armię. – Król Nissam, wielki wojownik – powiedział Seldom. – Tak nazwano ten fryz, który trzy tysiące lat później znalazł się tu, w Muzeum Brytyjskim. Kamień kryje jeszcze inną historię. Mojej żonie udało się ją zrekonstruować. Praca ta została zlecona Hassiriemu, najważniejszemu spośród rzeźbiarzy asyryjskich, dla upamiętnienia urodzin króla. Hassiri miał syna Nemroda, też rzeźbiarza, z którym razem pracował. Nemrod był zaręczony z Agartis. Tego dnia, kiedy ojciec i syn wygładzali kamień, aby rozpocząć prace nad fryzem, król Nissam, wracając z polowania, spotkał Agartis nad rzeką. Przestraszona dziewczyna, nie rozpoznawszy króla, zaczęła uciekać. Król dogonił ją, zgwałcił, a potem zabił. Wrócił do pałacu z głową Agartis przytroczoną do pasa, razem z upolowaną zwierzyną. Hassiri poszedł do jej matki przekazać tę smutną wiadomość, a w tym czasie jego syn, w wybuchu rozpaczy, wyrył w kamieniu figurę króla ścinającego głowę klęczącej kobiecie, co równało się wyrokowi śmierci. Wróciwszy od matki Agartis, Hassiri odsunął swego oszalałego syna od ściany i odesłał do domu, a sam stanął przed dylematem, jak uratować syna i jednocześnie ocalić jego dzieło. Z łatwością mógłby zetrzeć wyrzeźbioną w kamieniu scenę, ale był artystą i wierzył, że każde dzieło nosi w sobie boską prawdę, której nikomu nie wolno zniszczyć. Może też chciał, tak jak jego syn, żeby pamięć o tym zdarzeniu nie zginęła. Poprosił króla Nissama, by pozwolił mu pracować nad fryzem w tajemnicy, ponieważ pragnie, aby on pierwszy zobaczył efekt jego pracy. Sam na sam z wielką kamienną płaszczyzną Hassiri stanął wobec podobnego problemu jak kilka tysięcy lat później generał w Złamanej szpadzie Chestertona* [*Gilbert Keith Chesterton (1874-1936) pisarz angielski, autor m.in. powieści detektywistycznych (przyp. tłum.).]: gdzie najlepiej ukryć ziarnko piasku? Na plaży, zgoda, ale co zrobić, jeśli w pobliżu nie ma plaży? Gdzie najlepiej ukryć zabitego żołnierza? Na polu bitwy, zgoda, ale jak to zrobić w czasie pokoju? Generał może rozpocząć bitwę, a rzeźbiarz... może ją sobie wyobrazić. Król Nissam, wielki wojownik, nigdy nie uczestniczył w żadnej wojnie. Okres jego panowania był wyjątkowo spokojny. Możliwe, że w całym swoim życiu zabijał tylko bezbronne kobiety. Fryz z motywem wojennym wydał się królowi nieco dziwny, ale schlebił jego próżności. Uznał, że to dobry pomysł, aby ukończone dzieło wystawić w pałacu, by onieśmielało królów państw ościennych. Nissam, a po nim całe pokolenia, widział tylko to, co artysta chciał, żeby widzieli: przytłaczający szereg powtarzających się obrazów. Na każdy obraz patrzy się jak na odrębną całość, sprawia to obecna na każdym z nich postać z uniesioną dzidą w ręku. Ale jest coś, co na pierwszy rzut oka trudno dostrzec, co przeciwstawia się temu porządkowi i niweczy wszystko – coś, co samo w sobie stanowi odrębną całość. Ja nie mogłem czekać tak długo jak Hassiri. Pragnąłem, by choć jedna osoba odkryła prawdę i osądziła mnie. Cieszę się, że pan to w końcu zobaczył. Seldom wstał i stojąc przy otwartym oknie, skręcił papierosa. – Tego popołudnia, gdyśmy się poznali, otrzymałem wiadomość od bardzo bliskiej mi osoby. Było to przyznanie się do popełnienia zbrodni i rozpaczliwe wołanie o pomoc. Wiadomość znajdowała się w mojej skrzynce, tak jak powiedziałem Petersenowi, od chwili, gdy szedłem do auli, ale wyjąłem ją i przeczytałem w godzinę później, kiedy zszedłem do kawiarni. Natychmiast poszedłem do Cunliffe Close i przy drzwiach wejściowych spotkałem pana. Łudziłem się jeszcze, że list został napisany z pewną przesadą. „Zrobiłam coś strasznego” – twierdziła ta osoba, a ja wyobrażałem sobie wszystko, ale nie to, co zastaliśmy. Ktoś, kogo nosi pan na rękach jako małą dziewczynkę, pozostanie dla pana małą dziewczynką przez całe życie. Zawsze ją chroniłem. Myślę, że gdybym był sam, pozacierałbym ślady i usunął poduszkę. Byłem jednak z panem i musiałem zadzwonić na policję. Wiedziałem, że jeśli tą sprawą zajmie się Petersen – ona będzie zgubiona. Gdy czekaliśmy na policję – ciągnął Seldom – stanąłem jak Hassiri przed dylematem: gdzie ukryć ziarnko piasku? Na plaży. Gdzie ukryć postać z dzidą? Na polu bitwy. A gdzie ukryć zbrodnię? W przeszłości się nie da. Odpowiedź była prosta, ale straszna: pozostawała tylko przyszłość – ukryć ją w serii zbrodni, które dopiero nastąpią. To prawda, że po opublikowaniu książki pisały do mnie listy osoby z zaburzeniami psychicznymi. Zapamiętałem zwłaszcza jeden taki list, którego autor wyznał, że zabija homelessa* [*Homeless (ang.) – bezdomny (przyp. tłum.).] zawsze wtedy, gdy bilet, który skasował w autobusie, zawiera jedynkę. Wyobraziłem sobie zabójcę, który po każdej zbrodni zostawia jako wyzwanie dla mnie symbol ciągu logicznego. Nie miałem oczywiście zamiaru popełniać żadnego morderstwa. Nie wiedziałem jeszcze, jak to rozwiążę, a na myślenie nie miałem zbyt dużo czasu. – Kiedy lekarz sądowy stwierdził, że pani Eagleton zmarła między drugą a trzecią po południu, przeraziłem się i zdecydowałem na skok w przepaść. Tego popołudnia wyrzuciłem do kosza kartkę z jakimiś moimi zapiskami i potem, w obecności Petersena, bardzo chciałem ją odzyskać. Byłem pewien, że Brent opróżni kosz na papiery przed przybyciem policjanta. Wymyśliłem sobie krótki tekst, jakby umówienie na spotkanie. Nade wszystko chciałem dać jej alibi, najważniejszy był czas: trzecia po południu – najpóźniej o tej godzinie, jak określił lekarz, zginęła pani Eagleton. Odetchnąłem: o tej porze ona była na próbie. Kiedy inspektor wypytywał mnie o szczegóły, przypomniałem sobie, ale na głos tego nie powiedziałem, że gdy rozmawialiśmy z panem po hiszpańsku, zwróciłem uwagę na litery pozostałe na stojakach, które układały się w słowo aro* [*Aro (hiszp.) – obręcz, koło, kółko, kolczyk (przyp. tłum.).] – okrąg. O tym symbolu pisałem w swojej książce, jako najbardziej nieokreślonym dla zainicjowania ciągu. – Aro – powiedziałem w zamyśleniu. – To właśnie miałem dostrzec na zdjęciach. – Tak. Starałem się to panu powiedzieć na wszelkie możliwe sposoby. Tylko pan – nie-Anglik – mógł połączyć te litery w słowo, tak jak ja to uczyniłem. Gdy złożyliśmy zeznania i wybieraliśmy się do teatru, chciałem przede wszystkim wiedzieć, czy pan zwrócił na to uwagę lub na jakiś inny szczegół, który mi może umknął, a który mógłby rzucić na nią podejrzenie. Pan zwrócił moją uwagę na dziwne ułożenie głowy martwej pani Eagleton. Ona, ta bliska mi osoba, wyznała, że nie mogła znieść spojrzenia nieruchomych oczu. – A dlaczego zniknął pled? – Bo musiał. Poprosiłem, by mi wszystko opowiedziała, krok po kroku, dokładnie tak jak to zrobiła. Dlatego nalegałem, bym to ja ją powiadomił o zabójstwie. Chciałem, żeby porozmawiała ze mną, zanim stanie przed policją. Musiałem przedstawić jej mój plan i sprawdzić, czy ona czegoś nie zaniedbała. Powiedziała, że użyła rękawiczek, by nie zostawić śladów, ale podczas szamotaniny niechcący zahaczyła obcasem o pled i rozdarła go. Pomyślała, że na podstawie tego szczegółu policja zacznie podejrzewać, iż sprawcą jest kobieta, więc pozbyła się pledu. – Była straszliwie zdenerwowana. Myślałem, że nie wytrzyma pierwszej rundy z Petersenem. Wiedziałem też, że aby wprowadzić do śledztwa teorię ciągu, należy jak najszybciej postarać się o sfingowane morderstwo. Na szczęście, podczas naszej pierwszej rozmowy, gdy mówiliśmy o zbrodniach doskonałych, pan poddał mi pomysł, którego mi brakowało. – Zbrodnia, która nie jest postrzegana jako zbrodnia – ciągnął Seldom – to zbrodnia doskonała. Od razu pomyślałem o szpitalu. Odwiedzając Franka, poznałem procedury medyczne. Musiałem tylko zdobyć strzykawkę i jak zgadł Petersen, czekać cierpliwie, aż na korytarzu pojawi się łóżko ze zmarłym pacjentem. To była niedziela. Beth wyjechała wtedy w trasę koncertową. Sytuacja dla niej znakomita. Zwróciłem uwagę na godzinę śmierci odnotowaną na pasku, żeby zapewnić alibi również sobie, i wbiłem w ramię zmarłego samą igłę. Ślad po ukłuciu miał zasugerować lekarzowi sądowemu, że tego pacjenta zabiła tajemnicza substancja. Podczas moich skromnych studiów nad niewykrytymi zbrodniami dowiedziałem się, że ostatnie badania potwierdziły, iż niewielka ilość wyciągu z trującego grzyba meksykańskiego powoduje śmierć. Preparat po kilku godzinach rozkłada się w organizmie bez śladu. To mi wystarczyło. Policja zakładała, że zbrodniarz jest na tyle bystry, że rzuca wyzwanie kryminalistyce. Wymyśliłem, że drugim symbolem będzie ryba i że ciąg będzie taki jak pierwsze liczby pitagorejskie. Niezauważony przez nikogo wyszedłem ze szpitala i przykleiłem kartkę do szyby w drzwiach obrotowych. Inspektor podejrzewał mnie przez pewien czas o spowodowanie drugiej śmierci i dlatego Sacks zaczął za mną wszędzie chodzić. – Ale na koncercie pan tego nie mógł zrobić! Przecież był pan ze mną – powiedziałem. – Koncert... Koncert... tego najbardziej się bałem. Koszmar, który towarzyszy mi od dzieciństwa. Według mojego planu powinienem zaczekać, aż zdarzy się wypadek drogowy, dokładnie w tym miejscu, które wybrał Johnson, by stoczyć się z autokarem w przepaść; tam gdzie ja sam przed laty miałem wypadek. Jako trzeci symbol przyszedł mi do głowy trójkąt. Wiadomość wysłana a posteriori nakazywałaby uznać zwykły wypadek za zbrodnię. Zbrodnię doskonałą, niepozostawiającą śladu. To miała być ostatnia śmierć w serii. Potem zamierzałem ogłosić rozwiązanie ciągu, który sam zainicjowałem. Mój przeciwnik intelektualny, czyli rzekomy seryjny morderca, przyznałby, że został pokonany, i znikłby, zostawiając może fałszywy ślad, tak by policja jeszcze przez pewien czas poszukiwała widma. I wtedy zdarzyła się ta śmierć na koncercie. Czekałem na taką okazję! Z miejsca, gdzie siedzieliśmy, wydawało się, że rzeczywiście ktoś dusił perkusistę. Nietrudno było uwierzyć, że jesteśmy świadkami morderstwa. Najdziwniejsze jest to, że muzyk, który umierał, grał na trójkącie! Pomyślałem, że to dobry znak: mój plan został zaakceptowany przez siły wyższe i samo życie wskazuje mi drogę. Uwierzyłem, że mogę włączyć do mojego planu tę przypadkową śmierć, i kiedy pan pobiegł z innymi widzami na scenę, upewniłem się, że nikt mnie nie obserwuje, i wydarłem z programu słowa, z których ułożyłem na kartce wiadomość, położyłem ją na swoim krześle i poszedłem za panem. Kiedy inspektor dał nam znak i zaczął zbliżać się z drugiego końca naszego rzędu, specjalnie zatrzymałem się przed moim krzesłem, jakby mnie sparaliżował niespodziewany widok, tak żeby on zobaczył to samo, co ja. To był mój mały wyczyn iluzjonistyczny! Oczywiście miałem wielkie szczęście, że wypadki potoczyły się po mojej myśli – nawet Petersen był na miejscu zdarzenia. Lekarz, który wszedł na scenę, powiedział to, co dla mnie było oczywiste: śmierć nastąpiła w wyniku samoistnego zatoru płuc i mimo tak dramatycznych okoliczności była naturalna. Ja pierwszy zdziwiłbym się, gdyby sekcja wykazała coś innego. Pozostawał problem, który już raz rozwiązałem, jak przekształcić śmierć naturalną w zbrodnię i podsunąć Petersenowi przekonującą hipotezę, tak by również i tę śmierć włączył do serii. Tym razem było to trudniejsze, bo nie mogłem zbliżyć się do nieboszczyka i zacisnąć rąk na jego szyi. To, co mi przyszło do głowy, było następujące: zasugerować, że zachodzi tu przypadek hipnozy na odległość. Wiedziałem jednak, że byłoby prawie niemożliwe przekonać do tego Petersena, nawet jeśli miał jeszcze wątpliwości w związku ze śmiercią pani Crafford – nie mieściło się to, jeśli tak można powiedzieć, w estetyce jego rozumowania, pozostawało poza kręgiem rzeczy wiarygodnych. To nie byłby dla niego argument prawdopodobny, jak powiedzielibyśmy w matematyce. Ostatecznie nic nie musiałem wymyślać. Petersen zaakceptował hipotezę błyskawicznego ataku od tyłu. Zaakceptował, mimo że był na koncercie i widział to samo, co my, że mimo teatralności tej śmierci nikt nie przyłożył do niej ręki. Zaakceptował z takiego samego ludzkiego powodu co zawsze: bo chciał wierzyć. Co ciekawe, Petersen ani przez chwilę nie rozważał takiej możliwości, że mogłaby to być śmierć naturalna. Zdałem sobie sprawę, że jeśli dotąd miał jakieś wątpliwości, teraz był już absolutnie przekonany, że tropi seryjnego mordercę i wydawało mu się logiczne, że na każdym kroku napotyka zbrodnię, nawet tego wieczoru, gdy był z córką na koncercie. – A czy nie sądzi pan, że muzyka mógł zaatakować Johnson, jak wierzy Petersen? – Nie, nie sądzę. To byłoby możliwe tylko wówczas, gdybyśmy przyjęli argumentację Petersena, że Johnson zaplanował również śmierć pani Eagleton i Clarka. Aż do koncertu Johnson nie dostrzegał związku między dwoma pierwszymi zgonami. Ja myślę, że owego wieczoru Johnson zobaczył, tak jak ja, znaki. Możliwe, że nawet nie widział tej śmierci – miał przecież czekać na dzieci w autobusie – ale nazajutrz na pewno przeczytał o tym w gazecie. Skojarzył trójkąt z serią symboli, z ciągiem, którego kontynuację znał. Czytał w sposób fanatyczny wszystko, co się ukazało na temat pitagorejczyków, i czuł, podobnie jak ja, że jakieś siły wyższe pomagają mu w realizacji planu. Liczba chłopców z drużyny koszykarskiej była zbieżna z liczbą tetraktys. Jego córce pozostało czterdzieści osiem godzin życia. Wydawało się, że wszystko mówi mu: to jest twoja ostatnia szansa. To właśnie usiłowałem powiedzieć panu w parku, ten koszmar, który towarzyszy mi od dzieciństwa: konsekwencje, powikłania, upiory, które się rodzą, gdy rozum śpi. Chciałem ją uchronić przed więzieniem, a mam na sumieniu jedenaście zgonów. Zamilkł na chwilę ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko, za oknem. – Przez cały ten czas pan był dla mnie probierzem wiarygodności. Wiedziałem, że jeśli zdołam pana przekonać co do ciągu, to również przekonam Petersena. Miałem nadzieję, że jeśli coś umknie mojej uwagi, to pan mi to wskaże. Jednocześnie chciałem być z panem uczciwy, jeśli to słowo ma jakiś sens: chciałem przekazać panu wszystkie dane, by mógł pan odkryć prawdę... Jak w końcu ją pan odkrył? – zapytał znienacka. – Dziś rano – odpowiedziałem – Petersen powiedział, że trudno przewidzieć, co może zrobić ojciec dla swej córki. Tego dnia, gdy widziałem razem pana i Beth na targu, wydawało mi się, że łączy was coś szczególnego. Zaintrygowało mnie przede wszystkim to, że ona oczekiwała od pana aprobaty na swój ślub. Zastanawiałem się, czy to możliwe, by krył pan seryjnego zbrodniarza, gdyby był panu obojętny. – Tak – rzekł Seldom – doskonale wiedziała, do których drzwi zapukać. W rzeczywistości nie wiem i nie chcę wiedzieć, dlaczego zwróciła się do mnie o pomoc. Nie wiem, co matka opowiedziała jej o nas. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Możliwe, że znała prawdę i stąd czerpała pewność, że jej pomogę. Zrozpaczona rzuciła do gry swoją kartę atutową. – Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kartkę złożoną we czworo i podał mi ją. „Zrobiłam coś strasznego – głosiła pierwsza linijka tekstu, wykaligrafowanego dziwnie dziecinnym pismem. Druga linijka, napisana drukowanymi literami, wydawała się dopisana w akcie desperacji i była rozpaczliwym błaganiem o ratunek: „Proszę, proszę, potrzebuję twojej pomocy, tatusiu”. @@Epilog Kiedy późnym popołudniem schodziłem po schodach muzeum, słońce jeszcze jasno świeciło, jak to w lecie. Wracałem do Cunliffe Close, pozostawiając za sobą złoconą kopułę Obserwatorium. Szedłem powoli w górę Banbury Road, zastanawiając się, co powinienem zrobić z wyznaniem, którego wysłuchałem. W niektórych domach paliło się już światło i przez okna widziałem torby z zakupami, włączone telewizory – cywilizowane życie, które za żywopłotem toczyło się niezakłóconym rytmem. Na wysokości Rawlison Road posłyszałem za plecami krótki, wesoły dźwięk klaksonu, powtórzony dwa razy. Odwróciłem się, bo pomyślałem, że to Lorna. Zobaczyłem mały samochodzik z rozsuwanym dachem, lśniący, stalowoniebieski, z którego dawała mi znaki Beth. Podszedłem do krawężnika. Przytrzymała ręką rozwiane włosy i wychyliła się ze swojego fotela do okienka od strony chodnika, żeby ze mną porozmawiać. – Może cię gdzieś podrzucić? – zapytała z szerokim uśmiechem. Coś w wyrazie mojej twarzy ją zaniepokoiło, ponieważ ręka, którą wyciągnęła, by mi otworzyć drzwiczki, zawisła w połowie drogi. Automatycznie pochwaliłem nowe auto i spojrzałem jej w oczy. Oczekiwałem, że zobaczę w nich coś innego. Ale była tylko bardziej szczęśliwa, bardziej beztroska i bardziej piękna niż tego dnia, gdy ujrzałem ją pierwszy raz. – Czy coś nie tak? – zapytała. – Skąd wracasz? – Rozmawiałem z Arthurem Seldomem. W jej oczach mignęła iskierka niepokoju i zaraz zgasła. – Rozmawialiście o matematyce? – Nie – odparłem. – Rozmawialiśmy o zbrodniach. Powiedział mi wszystko. Jej twarz zachmurzyła się, ręce wróciły na kierownicę. Zesztywniała. – Wszystko? Nie wierzę. – Uśmiechnęła się wyraźnie zdenerwowana i przez chwilę w jej oczach czaił się jakiś zadawniony uraz. – Nie miałby odwagi. Widzę – powiedziała i spojrzała na mnie badawczo – że mu uwierzyłeś. I co teraz zrobisz? – Nic. Co miałbym zrobić? On także poszedłby do więzienia – powiedziałem. Wśród wielu pytań, które chciałem jej zadać, jedno było najważniejsze. Nachyliłem się do okna i spojrzałem prosto w jej nieruchome niebieskie oczy: – Czemu to zrobiłaś? – A po co ty przyjechałeś właśnie tutaj? – odpowiedziała pytaniem. – Nie przyjechałeś tu tylko studiować matematykę, prawda? Czemu wybrałeś właśnie Oksford? – Oczy nabiegły jej łzami. – Wszystko przez ciebie! Wiedziałam to od dnia, kiedy zobaczyłam, jaki jesteś szczęśliwy, gdy wysiadałeś z rakietą do tenisa z tamtego auta. Pamiętasz? Rozmawialiśmy o stypendiach, a ty powiedziałeś: „Powinnaś spróbować”. Bez przerwy o tym myślałam. „Powinnaś spróbować”. Liczyłam na to, że ona wkrótce umrze i pozwoli mi wreszcie pożyć inaczej. Kilka dni później lekarz powiedział, że nastąpiła remisja i z takimi wynikami badań może żyć jeszcze dziesięć lat. Dziesięć lat ze starą wroną... nie wytrzymałabym tego! Zawieszona na rzęsach łza stoczyła się po policzku. Otarła ją nieco wstydliwie papierową chusteczką, którą wyciągnęła ze schowka. Położyła ręce na kierownicy i przez chwilę widziałem jej zniekształcony kciuk. – To co? Nie wsiadasz? – Może następnym razem – powiedziałem. – Takie piękne popołudnie, chętnie się przejdę. Ruszyła i wkrótce jej auto zniknęło w oddali, za zakrętem do Cunliffe Close. Zadałem sobie pytanie, czy to, co Beth myślała, że Seldom nigdy nie odważy się mi powiedzieć, to było to, co on już powiedział, czy też było coś jeszcze, co nawet bałem się sobie wyobrazić. Zastanawiałem się, jaką część prawdy znałem i od czego powinienem zacząć mój drugi raport. Przy skręcie do Cunliffe Close spojrzałem w dół i już nie mogłem rozpoznać miejsca, gdzie leżał rozjeżdżony opos: ostatni strzęp skóry znikł i jezdnia, dokąd mogłem sięgnąć wzrokiem, była znowu czysta.