WIESŁAW WERNIC SIERŻANT KONNEJ POLICJI ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI CZYTELNIK • 1985 WARSZAWA Kim jest Owen? Wrzesień 1890 roku był, jak na tę porę roku, niezwykle ciepłym miesiącem. Zaskakujące upały, typowo letnie w jesiennej porze, zastały nas obu w południowej części Saskatchewanu — okręgu kanadyjskich Terytoriów Północno-Zachodnich1. Przybyliśmy tu najpierw koleją do stolicy okręgu, Reginy, a później dwukonna bryczka przez półtora dnia, przerwanego nocnym biwakiem wśród pustkowi bezkresnej prerii, dowiozła nas do wielkiego gospodarstwa hodowlanego, własności Jonathana Caldwella. Przyczyną tej niespodziewanej dla nas obu (Karola Gordona i mnie) podróży były przedziwne tarapaty, w jakie popadł właściciel „Alicji” (tak nazywała się farma Caldwella). O wyciągnięcie go z tych tarapatów Caldwell gorąco nas prosił za pośrednictwem znanego nam od lat porucznika (ongiś sierżanta) Północno-Zachodniej Konnej Policji — Gary Mitchella. Nie będę powtarzał historii, jaka się przydarzyła posiadaczowi „Alicji”. Nie ma ona bowiem nic wspólnego z tym, o czym mam zamiar opowiedzieć2. Ale do rzeczy! Na wstępie wspomniałem o letniej aurze tamtej jesieni. To właśnie jej zawdzięczałem możność wysłuchania i z kolei powtórzenia opowieści o przedziwnych życiowych perypetiach przypadkowo poznanego przeze mnie człowieka. Gdyby bowiem padały dokuczliwe deszcze i dęły wiatry sygnalizujące nadciąganie zimy, nie mógłbym tyle czasu spędzać w ogrodzie otaczającym budynek farmy, grzejąc się w słońcu i... nastawiając uszu, jak to się potocznie określa. Zaiste warto było słuchać! Nigdy dotąd podczas mych wypraw z Karolem Gordonem nie zawędrowałem tak daleko na północ amerykańskiego kontynentu. Stało się to dopiero rok później3. Wówczas jednak wydawało mi się, że przebywam jeśli nie w samym sercu Północy, to w jego pobliżu. Jakże fascynowały mnie tutejsze egzotyczne nazwy rzek, jezior, osad ludzkich! Oto Płaszczyzna Jeżozwierza, Jezioro Węża, Jezioro Kri (od nazwy indiańskiego plemienia), Jezioro Frobishera (głośnego odkrywcy i podróżnika), Cieśnina Pelikana, Jezioro Pian, Jezioro Ostatniej Góry. miasteczko o nazwie Hudson Bay. W jakiż to sposób i dlaczego przywędrowała tu nazwa Zatoki Hudsona, położonej w linii powietrznej o trzysta pięćdziesiąt mil na wschód od tej osady? A inne osiedla? Chociażby taka Marchew nad rzeką... Marchwią albo Indiańska Głowa, Żółta Trawa, Biały Las. Samo miano okręgu Saskatchewan wywodzi się od rzeki o tejże nazwie. Przekręconej nazwie, bo Indianie zwą tę rzekę Kisikatchewan, co oznacza „wolno płynąca woda”. Urok egzotyki takich nazw po prostu mnie oczarował. Jakże chciałbym napotkać któregoś z „ojców chrzestnych”, na przykład Jeziora Ostatniej Góry, aby mi wytłumaczył pochodzenie tej nazwy. Lub też — Cieśniny Pelikana. Przecież pod tą długością i szerokością geograficzną nigdy nie żyły pelikany! Na pewno mieszkali tu ludzie (a może nadal mieszkają) o bujnej fantazji i poetyckich skłonnościach. W następnym roku, jak już wspomniałem poprzednio, zrządzeniem losu przyszło mi poznać prawdziwą Północ, taką jaka nawet w lecie chłodem dmucha. Wówczas — przez porównanie — egzotyka równin Saskatchewanu wiele straciła w mych oczach. Tymczasem trafiła się okazja wysłuchania opowieści bywalca, który wydeptał ścieżki przez ziemie, o jakich wówczas nawet nie śniłem, mimo że — daleki od samochwalstwa — wielokrotnie wspominałem o swych wędrówkach przez pustacie Arizony. Nowego Meksyku, Oklahomy, Montany. Nie były mi obce bezdroża południa i zachodu, ale — północy nie! Mój przygodny informator uraczył mnie wspomnieniami, z których można ułożyć bardzo interesującą książkę. Zwróciłem mu na to uwagę. — Gdzież ja do pisania? Chętnie odstąpię panu wszystko, co naopowiadałem, a na życzenie służę dalszą porcją. Proszę, niech pan sam o tym napisze. No, i wspomni też o mnie. Nazywam się Owen Hove. Powyższe słowa nie wyjaśniają sprawy całkowicie. Muszę więc dodać, że Hove był sierżantem Północno-Zachodniej Konnej Policji4. Ta kanadyjska służba bezpieczeństwa została zorganizowana w 1873 roku celem zaprowadzenia porządku i zagwarantowania bezpieczeństwa nielicznej podówczas ludności zachodnich, preriowych obszarów Kanady, rozciągających się aż do podnóży Gór Skalistych oraz ziem leżących daleko na północy, po Ocean Arktyczny i granicę z Alaską. Olbrzymi ten teren do roku 1869 stanowił własność Kompanii Zatoki Hudsona, przedsiębiorstwa handlowego, jakie w 1670 roku, nadaniem króla Anglii Karola II, uzyskało około półtora miliona mil5 kwadratowych dziewiczych ziem. W 1869 roku tereny te zostały wykupione przez rząd Dominium Kanady za półtora miliona kanadyjskich dolarów. W konsekwencji należało nad nimi roztoczyć opiekę prawa, a przede wszystkim obsadzić strażą na tysiąc mil długą granicę państwową między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi. Tamtędy bowiem napływali ze Stanów włóczykije amerykańskiego Dzikiego Zachodu, przestępcy uchodzący przed wymiarem sprawiedliwości, łowcy skór wybijający ostatnie bizonie stada, handlarze-przemytnicy z wozami pełnymi beczułek kiepskiej whisky sprzedawanej Indianom za cenne skórki. Pewni bezkarności przybysze wznosili na ziemiach należących do Kanady obronne forty służące za składnice alkoholu, wywieszając na nich gwiaździste flagi swego kraju. Rząd Dominium chciał również ochronić robotników budujących linie kolejowe ze wschodu na zachód oraz nawiązać przyjacielskie kontakty z zachodnimi i północnymi plemionami Indian, jak również położyć kres ciągle wznawianym wojnom międzyplemiennym. Takiemu to działaniu miała podołać pierwsza, zaledwie trzystu ludzi licząca grupa konnej policji. I podołała! Historycy twierdzą, że był to cud, jaki się wydarzył w dziejach Kanady. 8 lipca 1874 roku ta skromna siła zbrojna zdała swój pierwszy egzamin. Z miejsca zbiórki (sześćdziesiąt mil na południe od Winnipegu) wyruszyła na zachód kawalkada dwustu siedemdziesięciu pięciu ludzi, trzysta dziesięć koni, sto czterdzieści dwa woły, dziewięćdziesiąt trzy sztuki bydła, sto czternaście lekkich dwukołowych wózków i siedemdziesiąt trzy ciężkie czterokołowe wozy. Ludzie otrzymali mundury: czerwone kurty (na wzór uniformu brytyjskiej armii) i granatowe spodnie z żółtymi lampasami. W okresie czterech miesięcy przebyto ponad tysiąc mil, podczas tego marszu zniszczono składnice wódki przemycanej ze Stanów, wzniesiono szereg posterunków obronnych i nawiązano łączność z Indianami. W tym czasie padło z pragnienia lub głodu sporo pociągowych zwierząt, lecz nie zginął ani jeden człowiek. Tak to wygląda w wielkim skrócie. Cóż jeszcze dodać? Chyba to, że służba w Konnej Policji nie była wysoko wynagradzana. Szeregowy policjant-konstabl otrzymywał zaledwie jednego dolara dziennie, subkonstabl — zaledwie siedemdziesiąt pięć centów, inspektor (dowodzący pięćdziesięcioma ludźmi) pobierał roczną pensję w wysokości tysiąca czterystu dolarów, czyli nieco ponad sto szesnaście dolarów miesięcznie. Co prawda po trzech latach nienagannego sprawowania obowiązków policjant mógł otrzymać darmo sto sześćdziesiąt akrów prerii na zagospodarowanie się, lecz tego rodzaju materialna zachęta miała raczej słaby wpływ na rekrutację kandydatów do nowej odmiany służby bezpieczeństwa. Niewielki tylko procent osiadł później na roli. Decydującym natomiast czynnikiem była chęć przeżycia wielkiej przygody. Gdzież łatwiej ją napotkać, jeśli nie wśród prawie bezludnych, dziewiczych ziem? W tym, co opowiadał Owen Hove, znalazłem potwierdzenie mego przypuszczenia. Wizja wielkiej przygody skłoniła wielu młodych Kanadyjczyków do przywdziania szkarłatnej kurty i poddania się rygorom ostrej dyscypliny. Kiedy Hove zdecydował się na wybranie zawodu? Na jak długo się z nim związał? Zagadnąłem go o to. — Ba — odparł — miałem wówczas osiemnaście lat, to znaczy prawie osiemnaście, brakowało kilku miesięcy. — Wiek w sam raz... — wtrąciłem. Pokręcił głową. — O, nie. Do konnej policji przyjmowano wówczas ludzi z dużym doświadczeniem. Najchętniej takich, którzy już służyli w armii, zwłaszcza w kawalerii. Na drugim miejscu stawiano kandydatów, którzy w swych traperskich wędrówkach przemierzyli mało znane ziemie Terytoriów Północno-Zachodnich i potrafili porozumieć się z Indianami. Niestety, nie należałem do żadnej z tych grup. Ot, byłem takim sobie szczeniakiem marzącym o przygodzie, lecz jakiż chłopak w moim wieku o niej nie marzy. Moje wyobrażenie o służbie w szeregach Północno-Zachodniej śmiechu było warte! Co mi się śniło? Nocne biwaki, czerwonoskórzy wojownicy, stada bizonów, a ja wśród takich dekoracji na wspaniałym rumaku przemierzający pustkowia, by nieść pomoc potrzebującym. — Piękne wyobrażenia — zauważyłem. — Ba, lecz odbiegające od rzeczywistości, gdy wreszcie oko w oko z nią stanąłem. Ale zanim do tego doszło, przekorny los wylał mi na głowę kilka kubłów zimnej wody. Do formującego się pierwszego oddziału Konnej Policji nie zostałem przyjęty. Nie, brałem więc udziału w wielkiej wyprawie na zachód. Mając osiemnaście lat czułem się bardzo stary. Śmieszne? Na pewno, ale taki nastrój wzbudziła we mnie odmowa przyjęcia w szeregi policji. Różne głupie myśli mogą narodzić się w głowie zawiedzionego w swych planach młokosa. Los jednak zlitował się nade mną. Mówię los, w rzeczywistości była to inicjatywa mego ojca. Nie nudzę pana? Zaprzeczyłem bardzo szczerze. — Widzi pan, mój ojciec przybył do Ameryki z Europy w 1854 roku. — Z Anglii? —- spróbowałem zgadnąć. Potrząsnął przecząco głową. — Zwiodło pana moje prawdziwie angielskie nazwisko. Czy nie tak? Przytaknąłem. — Ano właśnie. Lecz początkowo brzmiało ono zupełnie inaczej, mianowicie Chowerski. — Chowerski? — powtórzyłem zaskoczony. — A tak. Z wymową mały kłopot, lecz jeśli je napisać, żaden Anglik nie zdoła odczytać prawidłowo. Mój ojciec przybył do Kanady z Polski. Nie wiem, czy się pan orientuje... — Kościuszko, Puławski — wpadłem mu w słowo. — Wielki kraj, który zniknął z politycznej mapy świata rozszarpany przez trzech zachłannych sąsiadów... — ...i który kilkakrotnie usiłował odzyskać niepodległość. Między innymi w roku 1846. Wybuchło wówczas zbrojne powstanie6. Brał w nim udział mój ojciec. Zakończyło się klęską, ojciec musiał uciekać i po latach tułaczki wylądował w Kanadzie, w Halifax. Z zawodu był rymarzem. Rozumie pan, siodła, uprzęże i tym podobny sprzęt, bez którego nie sposób używać konia ani wierzchem, ani w zaprzęgu. Dla takiego fachowca znalezienie pracy nie jest problemem, lecz na przeszkodzie stanęła nieznajomość angielskiego. I znowu pomyślny traf: ojciec napotkał rodaka, i to wcale nie takiego, który podejmuje się wszelkiej pracy, byle tylko nie umrzeć z głodu. Był to starszy jegomość, osiadły w Kanadzie od trzydziestu lat, a więc świetnie zorientowany w warunkach tutejszego życia i posiadający nieźle prosperujące przedsiębiorstwo transportowe. Przyjął ojca do pracy, a w wolnych chwilach uczył go angielskiego. Po pół roku oświadczył, że ma dla niego zajęcie znacznie lepsze od ładowania towarów na wozy. Ojciec zmartwił się (jak mi później opowiadał) sądząc, że pracodawca po prostu pragnie się go pozbyć. Mylił się. Przedsiębiorca przewozowy pozostawał w dobrych stosunkach handlowych i towarzyskich z właścicielem zakładu rymarskiego. Wiadomo, kto zajmuje się transportem, ten, chce czy nie chce, musi korzystać z usług rymarza. Tam właśnie skierował mego ojca. Dlaczego nie wcześniej? Prosta sprawa. Należało minimalnie opanować angielski. W mowie i piśmie. Ojciec to osiągnął. W nowym miejscu pracy mógł wreszcie pokazać, co potrafi. I pokazał. Więcej nawet: stał się ulubieńcem nowego szefa. Ba, również jego córki! Sprawy potoczyły się szybko. Łatwo odgadnąć, w jakim kierunku, małżeńskim. W roku 1865 przyszedłem na świat. Tak to wszystko wygląda. — Nie wszystko — zaprzeczyłem. — Nadal nie wiem, w jaki sposób zdołał pan wreszcie wstąpić w szeregi Konnej Policji. — Prawda. Zbytnio się rozgadałem o nieistotnych szczegółach. — Bardzo istotnych, a teraz czekam na dalsze. — Dobrze. Po moim niepowodzeniu ojciec począł nalegać, abym ruszył w jego ślady. Nie bez przyczyny. Był już wówczas współwłaścicielem świetnie prosperującej firmy, znanej nie tylko w Halifax. Nie bardzo mi to odpowiadało. Jednak ojciec nie był aż tak uparty, by zmuszać mnie do nauczania nie chcianego zawodu. Matka również raczej oględnie zachęcała do nauki rzemiosła. Mnie przecież marzyły się prerie zachodniej Kanady. Marzeniami nie można jednak wypełnić życia, niebezpieczny to sposób, bo prowadzi prostą drogą ku lenistwu. — Słusznie — przytaknąłem. — Więc musiałem się podjąć jakiejkolwiek pracy, mimo tonie tracąc nadziei, że wreszcie wdzieję czerwoną kurtę. Ojciec, jak już mówiłem, początkowo pracował w firmie transportowej i obecnie skorzystał z nawiązanej wówczas znajomości z właścicielem. W wyniku tego zostałem przyjęty jako... pomocnik tragarza! Ciężka to była robota i dosłownie w pocie czoła wykonywana. Ileż razy chciałem ją rzucić! Tylko wstyd powstrzymywał mnie od takiego kroku. Czyż miałem nadal zbijać bąki? Martwić rodziców swą lekkomyślnością? Narażać się na kpiny znajomych? Zacisnąłem zęby i zostałem. Najgorszy był pierwszy miesiąc. Po roboczym dniu bolały mnie plecy od dźwigania ciężarów, skórę na dłoniach miałem startą od wiązania grubych lin na skrzyniach i workach. Wysiłki te dobrze musiał ocenić mój patron, bo w następnym miesiącu zostałem oddelegowany do lżejszej pracy. Awansowałem na pomocnika stajennego. Koni mieliśmy mnóstwo, ale robota znacznie ciekawsza i nie wymagająca tak wielkiego wysiłku, jak dźwiganie ciężarów. Wtedy nauczyłem się obrządzać i dbać o zwierzęta, jak dba się o dobrych i bliskich przyjaciół. Jakże mi się to później przydało! Los mi sprzyjał. Z pomocnika stajennego przeniesiono mnie na stanowisko pomocnika woźnicy. O, to już było coś zupełnie nowego. Prawdziwa frajda dla chłopaka w moim wieku, który nigdy dotąd nie wysunął nosa poza ulice Halifax, a marzył o dalekich podróżach. Parodniowe wyprawy do innych miast lub osiedli. Do farm samotnie stojących wśród łanów zbóż, po zakurzonych pyłem drogach, do dziwnie sennych, nic nie wiedzących o świecie miasteczek, które zamieszkiwali jeszcze dziwniejsi ludzie. A cóż dopiero nocne biwaki lub dzienne przerwy w podróży? Postoje na skrajach dziewiczych borów albo wśród łąk jeszcze pługiem nie tkniętych. Noce pod gwiaździstym niebem lub w srebrnej poświacie księżyca, przy ognisku, które długo żarzyło się purpurą węgielków. Wówczas sieć kolejowa była dość rzadka, więc wozy i konie odgrywały decydującą rolę w transporcie. Przecież nawet dzisiaj nie wszędzie można się bez nich obyć, a cóż dopiero tamtymi laty! I tak oto, przy boku woźnicy, z wysokości kozła poznawałem świat, jaki rozciągał się hen, daleko poza ostatnimi zabudowaniami Halifax. Kolorowy świat. Zachwycił mnie. Tu wtrącę, że używałem nazwiska Hove. Ojciec, za radą właściciela zakładu rymarskiego, zangielszczył swoje nazwisko. Stało się to jeszcze przed moim przyjściem na świat. A więc nie miałem na jego decyzję żadnego wpływu. — A gdyby pan miał? — Nie zastanawiałem się nad tym. Nadal czuję się Polakiem, takim kanadyjskim Polakiem. Proszę się nie dziwić, wyrosłem w pamięci o starym kraju. A nazwisko? No, cóż! Bardzo je przekręcano i ojciec miał z tym wiele kłopotów. Zadecydowały więc względy praktyczne. Nie nudzę pana? — Wprost przeciwnie. To wszystko jest niezwykle interesujące. A... czy włada pan językiem swego ojca? — Oczywiście! Ba, moja mama nauczyła się polskiego. Z trudem jej to przyszło, dziś jednak potrafi dogadać się z rodakami mego ojca. W Halifax mieszka grupa emigrantów z Polski, co miesiąc spotykają się w domu moich rodziców. Mój brat, bo mam młodszego brata, również umie mówić po polsku. Bardzo na tym ojcu zależało. Zawsze powtarza, że nadejdzie czas, kiedy wrócimy do starego kraju. No, ale nie o tym miałem mówić. Jeździłem ładownymi wozami na zachód, na północ, na południe. Powoziłem coraz lepiej i pewnie nie uszło to uwagi mego pracodawcy, bo gdy trafiła się okazja wielotygodniowej podróży na ziemie Terytoriów Północno-Zachodnich, prawie że karawaną, bo aż czterema wozami, i ja wziąłem w niej udział. Była to moja pierwsza tak daleka wyprawa. Nie do jakiegoś tam miasteczka czy miasta, lecz przez prerie ku zagubionej wśród pustkowi stanicy Konnej Policji. Wieźliśmy konserwy żywnościowe, mundury, a nawet amunicję. Mój pracodawca cieszyć się musiał dużym zaufaniem władz, jeśli powierzono mu tyle państwowego dobra. Dla ochrony oddelegowano do transportu dwu policjantów oraz najprawdziwszego trapera, aby nas zaopatrywał w świeże mięso. Z wielkim podziwem zerkałem na obie ^czerwone kurty” i na myśliwca w bobrowej czapie nie rozstającego się ani na chwilę ze swą niezwykle długą flintą. To byli dla mnie całkowicie nowi ludzie, przybysze z egzotycznego Zachodu. Woźniców wraz ze mną było ośmiu, po dwu na każdy wóz. Koni — aż dziewięć, bo jeden luzak. Wszyscy otrzymaliśmy broń palną, z której strzelać uczył nas, na tydzień przed wyjazdem, wąsaty policjant. Nie twierdzę, że w tym strzelaniu osiągnąłem godny uwagi sukces, ale napawał mnie dumą sam fakt posiadania strzelby i umiejętność jej ładowania. Ruszyliśmy wiosennego dnia, gdy czerwone zorze świtu przepędziły mroki nocy. Najpierw koła naszej karawany wesoło turkotały po twardych nawierzchniach bitych dróg, później prawie bezgłośnie poczęły się toczyć po piaszczystych, rozjeżdżonych szlakach, na koniec i te szlaki się skończyły. Zimowa, rudawa darń, znaczona wgłębieniami kolein, ciągnęła się przed nami, jak daleko wzrok sięgał. Bez przewodników, „czerwonych kurt”, kłusujących tuż przed pierwszym wozem, nigdy Tiie trafilibyśmy do celu. Właściwego kierunku jazdy nie znał żaden z woźniców. A co było celem? Jak już wspomniałem, stanica policyjna, położona była w pobliżu granicy ze Stanami, na samym południu prowincji Manitoba. Tu należy zauważyć, że dopiero w 1885 roku transkontynentalna linia kolejowa połączyła stolicę Manitoby — Winnipeg, najpierw ze wschodem, później z zachodem. Gdybym się urodził nieco później, nie byłoby już okazji do wędrówki z karawaną wozów. Towary pojechałyby po prostu wagonami. A ja najprawdopodobniej nigdy bym nie trafił w szeregi Północno-Zachodniej Konnej Policji. Policyjna stanica, jak mnie poinformowała jedna ż „czerwonych kurt”, wznosiła się w szczerym pustkowiu nad rzeczką bez nazwy. Pozornie zbudowanie jej na takim bezludziu nie wyglądało rozsądnie. Chociaż miało swój sens. Posterunek policyjny wznosił się niezbyt daleko od granicy ze Stanami, co należy podkreślić, bo właśnie granica zdecydowała o konieczności założenia posterunku. Na pewno słyszał pan o przemytnikach alkoholu i różnych przestępczych typach napływających do południowej Kanady z amerykańskiego Dzikiego Zachodu. Należało położyć kres takim wędrówkom. Nie będę mówił o szczegółach mojej podróży. I przez miesiąc gadania nie zdołałbym wyczerpać tematu. Któregoś wczesnego wieczoru z wysokości kozła woźnicy ujrzałem wyniosły, zielony pagórek, a na jego szczycie palisadę z pionowo ustawionych kloców. Nad palisadą sterczał fragment dachu oraz maszt, na którym łopotała kanadyjska flaga. Oto osiągnęliśmy cel podróży! Wszyscy moi towarzysze wrzaskliwie wyrazili swą radość. Mieli powody do zadowolenia. Policjanci — że doprowadzili nas bezbłędnie do miejsca przeznaczenia, woźnice — że bez uszkodzenia wozów i ładunku wykonali polecenie swej firmy, traper — że potrafił nas zaopatrywać w świeże mięso. A ją? Moją radość wywołał nie kres podróży, lecz widok fortu. Pierwszy raz przekroczyłem wrota budowli zamieszkanej przez ludzi, wśród których tak bardzo pragnąłem się znaleźć. Sam fort jednak nieco mnie rozczarował. W naiwnej fantazji widziałem potężne umocnienia ziemne otoczone fosą, a nad nimi groźne paszcze dział. Rzeczywistość okazała się skromniejsza. Zamiast bastionów — drewniana palisada, zamiast groźnych baterii — jedna polowa armatka. W obrębie palisady, na kwadratowym podwórcu stały dwa baraki zbite z nie okorowanych pni. W jednym mieściły się koszary, w drugim magazyn i stajnia. Załoga składała się z ośmiu ludzi dowodzonych przez sierżanta. Zaledwie ośmiu! Uznałem to za kpiny ze zdrowego rozsądku. Jakże ośmiu ludzi zza tak lichego umocnienia może się oprzeć atakowi hurmy uzbrojonych czerwonoskórych wojowników? Zagadnąłem w tej sprawie jednego z towarzyszących nam policjantów. Uśmiechnął się usłyszawszy, o co mi chodzi. „Mój chłopcze — odpowiedział, co mnie nieco obruszyło, bowiem uważałem się za dorosłego mężczyznę — z Indianami żyjemy w zgodzie, a żaden przemytnik, nawet w dużej grupie, nie ośmieli się nas niepokoić. Bo i po co? Będzie się raczej trzymał jak najdalej od tego miejsca. Uważasz, że palisada to zbyt mała przeszkoda dla przeciwnika? Lecz żeby ją obalić, potrzeba armatniej kuli. Ani Indianie, ani przemytnicy, ani włóczędzy z amerykańskiego Dzikiego Zachodu nie rozporządzają artylerią, więc ten fort taki, jaki jest, całkowicie zaspokaja nasze potrzeby. Zresztą... nie myśmy go zbudowali, lecz Kompania Zatoki Hudsona w latach, kiedy te ziemie stanowiły jej wyłączną własność. Powiadasz, że ośmiu ludzi załogi nie potrafi nadzorować tak wielkich obszarów powierzonych ich pieczy. Nie zapominaj, że każdy konny policjant liczy się za dziesięciu. Służba jest ciężka, ale też nie przyjmujemy do niej byle kogo”. Usłyszawszy to mimo woli westchnąłem. Popatrzał na mnie badawczo. „Próbowałeś się zaciągnąć?” Przytaknąłem: „W siedemdziesiątym trzecim...” „Ho, ho! — roześmiał się. — Mój chłopcze, wtedy wybierano najlepszych, przede wszystkim posiadających wojskowe doświadczenie. Nie wiedziałeś?” Przyznałem, że moje ówczesne informacje dalekie były od prawdy. I na tym zakończyła się rozmowa. Nie wyruszyliśmy w drogę powrotną natychmiast. Konie musiały odpocząć, wozy należało dokładnie sprawdzić, ludzie musieli odsapnąć i nabrać sił do nowej wędrówki. Miałem teraz sporo wolnego czasu, by ze szczytu wzniesienia godzinami gapić się na falujące trawy, podobne do morza, bo tak samo bezkresne. Ten widok mnie urzekał, skojarzyłem go /. opowieściami ojca o starym kraju. Niegdyś na południowo-wschodnich rubieżach Polski rozciągał się bezludny step, który zwano Dzikimi Polami. Nasz narodowy poeta, Adam Mickiewicz, nie wiem. czy pan o nim słyszał... — Owszem — pospieszyłem z odpowiedzią. — Przyjaźnił się z nim James Fenimore Cooper7, gdy przebywał przez jakiś czas w Europie. — Tym lepiej. Otóż Mickiewicz odbył podróż przez ten step i napisał wiersz, którego fragment, po okropnych wysiłkach (z pomocą ojca) zdołałem przetłumaczyć na angielski. Na pewno niedoskonale, ale wiernie z oryginałem i z sensem. Brzmi on tak: Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu, Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi; Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi, Omijam koralowe ostrowy burzanu8. I te właśnie słowa powtarzałem sobie spoglądając na prerię... — Porównanie stepu do oceanu jest nader trafne. — I ja tak uważam. No, ale wracam do głównego tematu. Otóż... w forcie przebywaliśmy przez okrągły tydzień. W przeddzień odjazdu przybyła tam ważna osobistość: oficer policji z Winnipeg. Że musiała to być ważna osobistość, poznałem nie po dystynkcjach munduru, lecz po zachowaniu się załogi fortu. Wszyscy prężyli się na baczność, a sierżant, jak zauważyłem, ani na krok nie odstępował gościa. Wieczorem, gdy już mościliśmy sobie legowiska w wozach (wszyscy woźnice, a ja wraz z nimi, spaliśmy w wozach), sierżant odwiedził nas informując, iż oficer ten jest inspektorem podokręgu, że udaje się do Ottawy, a więc będzie nam towarzyszył spory kawałek drogi, a teraz chce porozmawiać z „kierownikiem” karawany. Tym kierownikiem, a jednocześnie woźnicą wozu, na którym jechałem, był niejaki Davis, długoletni pracownik przedsiębiorstwa, zaufany człowiek szefa. Bardzo byłem ciekaw, co inspektor pragnie powiedzieć Davisowi. Niestety, Davis zabrał na tę rozmowę jedynie trapera. Zniknęli wewnątrz budynku. Czekaliśmy cierpliwie, aż wrócą, co trwało ponad godzinę. Ku naszemu zaskoczeniu przybył z nimi również inspektor. Porwaliśmy się z ziemi, powyskakiwali z wozów, jakby zjawił się wśród nas co najmniej gubernator prowincji. „Siadajcie, siadajcie — powiedział oficer. — Przez kilka najbliższych tygodni przyjdzie nam razem wędrować, dlatego musimy się zaznajomić”. Pamiętam to spotkanie tak, jakby odbyło się wczoraj, a nie przed laty. Inspektor nazywał się James Nicholson. Dziwny z niego Był człowiek. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię. Pogadawszy o tym i owym, pożartowawszy, że obecnie każdy z woźniców stanie się doświadczonym przewodnikiem, nagle zwrócił się do mnie: „No cóż? Nadal pragniesz zostać policjantem?” Jak to się mówi, zapomniałem języka w gębie. Dosłownie. Czekał cierpliwie, aż zdołam wykrztusić krótkie „tak”. Zapewne policjant, z którym rozmawiałem w forcie, powtórzył mu moje zwierzenia. Dlaczego tak postąpił? Nie wiem. Dlaczego moja osoba zainteresowała Nicholsona? Również nie wiem. Po tej odpowiedzi inspektor uśmiechnął się, ale nie drwiąco, tylko przyjaźnie. „Pogadamy na ten temat w drodze. Opowiesz mi o sobie. Zgoda? A teraz kładźcie się spać. Ruszamy o świcie. Dobranoc!” I odszedł. O drodze powrotnej mówić nie będę, nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Inspektor Nicholson okazał się niezwykle miłym kompanem, był bardziej przystępny, mniej służbowy od obu policjantów stanowiących naszą ochronę. Przegadałem /. nim wiele godzin przy wieczornych ogniskach. Interesował się mną, a ja opowiadałem mu o całym chyba swoim życiu i o rodzicach. „Wiesz — zauważył mimochodem któregoś z kolejnych wieczorów — że bardzo wiele, kto wie, może nawet wszystko, zawdzięczam jednemu z rodaków twojego ojca. Zaciągnąłem dług, jakiego do tej pory nie mogłem spłacić”. W pierwszej chwili, taki byłem naiwny, pomyślałem o zobowiązaniach pieniężnych. Szybko się jednak okazało, że wcale nie o to chodziło. „To stare dzieje — mówił inspektor po chwili zadumy. — Służyłem wówczas w armii jako podoficer pułku dragonów stacjonującego właśnie w Halifax. To był rok siedemdziesiąty trzeci. Zaproponowano mi zaciągnięcie się do nowej formacji sił bezpieczeństwa. Wiesz, o czym mówię?” „Wiem” — odparłem i mimo woli westchnąłem. „Byłeś zbyt młody, a Konną Policję tworzono przede wszystkim z tych, którzy mieli już za sobą służbę w wojsku. Nie masz co wzdychać, to nie twój życiowy pech, bo podobne rozczarowanie spotkało wówczas bardzo wielu twoich rówieśników. W pierwszej kolejności przyjęto do policji zaledwie sto pięćdziesiąt osób, głównie z prowincji nadatlantyckich, Quebeku i Ontario. W pół roku później doszło jeszcze stu pięćdziesięciu z Toronto. Więc powtarzam: nie narzekaj na swój los. Dlaczego zdecydowałem się na zmianę służby? Pobyt w Halifax to była jedna wielka nuda, a ja wiedziałem, że Konna Policja jest formowana po to, by pilnować dalekich, prawie bezludnych obszarów Zachodu. Zamarzyła mi się wielka wyprawa tam, gdzie słychać głos wiatru, szum traw i tupot uciekających antylop zamiast turkotu wozów. Coś niecoś słyszałem o tamtym kraju od starszych podoficerów, którzy brali udział w poskramianiu buntujących się Metysów znad Rzeki Czerwonej9, a również od traperów, lecz, jak później się przekonałem, co najmniej połowa tych informacji była gadaniną w rodzaju bajek wyolbrzymiających własne czyny i rzekomo wspaniałe warunki życia na preriach. W siedemdziesiątym czwartym, 8 lipca, ruszyliśmy w drogę z Fort Dufferin, na południe od Winnipegu. To wówczas poznałem twojego rodaka”. „Czy był bardzo młody?” — wyrwałem się z niemądrym pytaniem. Zaprzeczył. „Młodzików to u nas prawie nie było. I chyba dobrze, trzeba posiadać doświadczenie i dużą sprawność fizyczną, by przetrwać czteromiesięczną wędrówkę. Ta to luksus w porównaniu z tamtą. Świat się zmienia, minie jeszcze rok, a na zachód gnać będziemy pociągiem, tygodnie marszu zamienią się w godziny jazdy wygodnym wagonem”. Słusznie mówił. Sam przecież widziałem fragmenty nasypów pod tory, a po roku żelazne szyny połączyły Winnipeg z atlantyckim wybrzeżem. „Dzień po dniu wlekliśmy się na zachód. Paliło nas słońce, kurz dusił, ukłucia much i komarów sprawiały, iż twarze mieliśmy całe pokrwawione. Koniom nie wiodło się lepiej. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy prerię czarną od plam po pożarach i brakowało karmy dla zwierząt. Brakło i wody. Jej nieliczne zbiorniki często zawierały trujące sole. Ludzie zaczęli chorować, zwierzęta padały. Mimo letniego skwaru od czasu do czasu nawiedzały nas gradowe burze, byliśmy atakowani przez chmary szarańczy. W ciągu pierwszych szesnastu dni będąc u kresu sił przebyliśmy dwieście siedemdziesiąt mil. Wówczas nasz dowódca, komisarz George Arthur French, zarządził postój, który trwał cztery doby. Wtedy to najsłabsi zostali skierowani prosto ku Fort Edmonton, trasą wynoszącą dziewięćset mil, za to świetnie oznakowaną przez wędrownych handlarzy. Reszta ruszyła dalej na zachód. W początkach września byliśmy gromadą ludzi i koni ledwie powłóczących nogami. Brudni, głodni, marznący w pierwszych podmuchach północnego wiatru. Obuwie zdarło się nam do tego stopnia, że wartownicy pilnujący nocami obozu obwiązywali nagie stopy jutowymi workami. Podczas postojów okrywaliśmy konie kocami, które miały nas samych bronić przed chłodem, a przecież każdej nocy padało kilka czworonogów. Po przebyciu, licząc od Fort Dufferin, siedmiuset osiemdziesięciu mil dotarliśmy do rozwidlenia rzek Bow i Belly. W okolicy tych rzek, według naszych informacji, miała się znajdować siedziba przemytników alkoholu, znana jako Fort Whoop-Up. Była to błędna informacja. Zamiast fortu natrafiliśmy jedynie na trzy pozbawione dachów, bezludne chałupy. Kto i kiedy je zbudował, pozostanie tajemnicą. I tak oto, licząc na zapasy żywności zgromadzone w forcie, zdobyliśmy jedynie nieco drewna na rozpalenie ognisk, przy których nie było co ugotować. Znacznie później okazało się, że Fort Whoop-Up leżał siedemdziesiąt pięć mil na zachód od miejsca, w którym go szukaliśmy, ale to już inna historia... Jak dotąd nieźle znosiłem trudy wędrówki, służba wojskowa była dobrym przygotowaniem. Lecz na widok ruin chałup, zamiast magazynów żywności, załamałem się. Przestałem wierzyć, iż kiedykolwiek dowleczemy się w jakieś „ludzkie” strony, gdzie nie grozi śmierć z głodu, pragnienia lub zimna. Od wielu dni nocowaliśmy w namiotach, mimo to marzliśmy na kość. Rankami głos pobudki z trudem ściągał trzęsących się, połamanych ludzi i dopiero promienie słoneczne przywracały rzeźwość, jakże jednak pozorną. Odkąd zimne noce zmusiły nas do rozpinania namiotów, towarzyszem moim w porach odpoczynku stał się konstabl Joe Stok. Ja byłem subkonstablem, ale tak niewielka różnica rang wcale się nie liczyła, zwłaszcza w ówczesnych warunkach życia. Stok posiadał znacznie większe ode mnie doświadczenie. Przez kilka lat parał się traperstwem, a zaciąg do Konnej Policji uznał za jeszcze jedną okazję do przeżycia nowej przygody. Podobnie jak ja. I chyba zbliżył nas podobny stosunek do świata. Przegadaliśmy sporo wieczorów pod namiotowym płótnem i wiele godzin jadąc strzemię w strzemię w długiej kolumnie koni i wozów. Wówczas dowiedziałem się, że przybył przed laty z Europy, właśnie z Polski, podobnie jak twój ojciec. W dzień po odkryciu ruin chałup, mroźnym rankiem, gdy pora była zerwać się na poranny apel, nie mogłem wstać, nie mogłem ruszyć ani ręką, ni nogą. Tak mnie połamało. Szczękałem zębami niezdolny do wykrztuszenia słowa. Joe zerwał ze mnie wszystkie łachy i począł mnie masować, gnieść, potrząsać. Bolesna to była gimnastyka, lecz skuteczna. Podniosłem się. Stok pomógł mi się ubrać i zaprowadził na miejsce zbiórki, gdzie otrzymaliśmy po kubku lekko brązowego płynu, co oznaczało, że nasze zapasy kawy już się kończą. Taki posiłek miał nam wystarczyć aż do południa. Istotnie — dotąd mi starczał, lecz tego dnia już nie! Słońce wzeszło, ruszyliśmy. Stawało się coraz cieplej i coraz milej po mroźnej nocy, lecz tylko do pewnego czasu. Upał coraz mocniej dawał się we znaki. Czułem się nadal bardzo słaby. Zielona, pagórkowata preria wirowała w mych oczach i runąłbym z konia, gdyby nie dłoń Joego. Chwycił mnie pod ramię i tak pokierował obu końmi, że wyjechaliśmy z szeregu nie zatrzymując monotonnego ruchu kolumny. Właśnie mijał nas ostatni rząd jeźdźców, a za nim wlokły się wozy, prawie puste. Zamykał konwój ambulans. Joe zatrzymał go. Pomógł mi zeskoczyć z siodła i podprowadził do pojazdu, a następnie z pomocą sanitariusza wciągnął pod budę, gdzie spocząłem na twardym i wąskim wyrku. — Trzymaj się, James! — krzyknął. — Wkrótce cię odwiedzę. Usłyszałem jeszcze tupot końskich kopyt i ciemna mgła przysłoniła- mi oczy, a jednocześnie straciłem wszelkie czucie. To było nawet dość przyjemne. Jak długo trwałem w takim stanie, nie wiem, wystarczająco jednak długo, by przerazić sanitariusza. Podobno ratował mnie na wszystkie sposoby, a gdy odzyskałem przytomność, napoił sporą szklanką whisky. — Co mi jest? — zapytałem czując w gardle cierpki smak alkoholu. — Eh, kolego! Sprawa jest prosta: wycieńczenie organizmu. Niewiele mogę ci pomóc. Ani kapinki mięsa, które mogłoby cię postawić na nogi. Leż i odpoczywaj. leżałem więc, od czasu do czasu wstrząsany gwałtownym ruchem pojazdu, gdy koła wpadały w dziury porośnięte zielskiem lub podskakiwały na wystającym z ziemi głazie. Dobrze po południu, w najgorętszych godzinach dnia, przycwałował Stok. Byłem tak osłabiony, że nawet nie potrafiłem się ucieszyć z tej wizyty. — Jak się czujesz? — zagadnął wsuwając głowę pod budę. — Kiepsko — mruknąłem nie mając chęci do rozmowy. — Dostałem zwolnienie na dwa dni — wyjaśnił swe przybycie — żeby cię pielęgnować. Nie cieszysz się? Wystękałem, że bardzo się cieszę. W rzeczywistości byłem tak słaby i otępiały od upału, że wszystko stało się dla mnie obojętne. Joe musiał to zauważyć, bo po chwili milczenia powiedział: — Nie trać ducha, James. Jeszcze nadejdą lepsze dla nas wszystkich dni. Zatrzymamy się przy najbliższym zagajniku, albo kępie krzewów. Coś tam ciemnieje na horyzoncie. — Po co? — zainteresował się sanitariusz. — Po to — odpowiedział i wsunął, a raczej wrzucił do wnętrza jakiś przedmiot, który klapnął na deski z miękkim odgłosem. W sekundę później odgłos się powtórzył. — Zając! Dwa zające! Człowieku, gdzieżeś znalazł taki skarb? — zaśmiał się sanitariusz. — Na łączce pełnej kwiatów. Wracając do was odskoczyłem nieco w bok. Sam nie wiem, po co. Może to dobry duch prerii kazał mi tak postąpić? Patrzę, a wśród traw coś się rusza. Zające pewnie tak były zajęte zabawą, że nie zwróciły na mnie uwagi. Zatrzymałem wierzchowca, wyciągnąłem kolt. Miałem czas, zupełnie jak na strzelnicy. Więc spokojniutko dwa razy pociągnąłem za spust. Ot, i cała historia. — Bujasz, Joe — uśmiechnąłem się blado. — Jeszcze się taki myśliwy nie narodził. Z rewolweru do zajęcy? Któż w to uwierzy? — Tak? No, to przyjrzyj im się — podniósł zające. Zdumiewające! Obie sztuki zostały trafione kulami z kolta. — To jakiś cudowny przypadek! — zdumiał się sanitariusz. — Ani cudowny, ani przypadek. Piec lat buszowałem w prerii i w puszczy. Mam doświadczenie i chyba niezłe oko. Nie chwaląc się. — Boś się już pochwalił — zauważyłem. — I co chcesz uczynić z tą zwierzyną? — Upiec, gdy tylko znajdzie się nieco chrustu. Ruszajmy. Przez te kilkanaście minut naszego postoju wielka kawalkada koni i wozów oddaliła się od nas na jakieś pół mili. Kierunek wskazywała szara wstęga pyłu wiszącego w powietrzu i opadająca z wolna na zdeptane trawy. Woźnica szarpnął cugle i powlekliśmy się śladem tamtych. Znowu poczęło mnie podrzucać na wybojach, lecz gorsze katusze sprawiał mi widok zajęcy. Wróciła męka głodu. Tak, mój chłopcze. Gdy przerwa w przyjmowaniu posiłków trwa zbyt długo lub gdy porcje są zbyt małe, poczynasz cierpieć. Niekiedy są to bóle żołądkowe, niekiedy suchość gardła, poczynasz tracić sprawność fizyczną, a gdy zasypiasz, śnią ci się stosy pieczeni, szynek i kiełbas. Właśnie to. Widać organizm domaga się mięsa. Wprawdzie po takim dniu i po takiej nocy tracisz apetyt, tortury ustają. Jeśli jednak głodówka nie trwała zbyt długo, sam widok pożywienia powoduje nawrót przypadłości. Na koniec koła przestały skrzypieć, konie tupotać, a wehikuł trząść. — Wspaniałe miejsce — usłyszałem głos Stoka. Z trudem dźwignąłem się i spojrzałem na to „wspaniałe miejsce”. Ledwo mi sił starczyło, by wygramolić się z wozu. Nogi miałem jak z waty i natychmiast klapnąłem w bujną trawę. Nasz oddział już zniknął za horyzontem, lecz widać było mgiełkę kurzu. Stok, spętawszy swego wierzchowca, komenderował dwójką moich towarzyszy: sanitariuszem i woźnicą. Pod jego bacznym okiem oczyszczono z traw obszerne kolisko, by ogień nie rozszerzył się na prerię, wydobyto z wozu kociołek i zgromadzono opał. Miejsce na postój okazało się znakomite. Kilkanaście kroków od wozu rosła kępa krzaków, a wśród niej nawet trzy wątłe świerki. Drewna aż nadto, by upiec wołu. Tuż przy kępie ciurkał sennie i połyskiwał srebrzyście wąski strumyczek o łożysku złocisto-rudym. Płynął z dali i ginął w dali. Prawdziwy skarb dla zbłąkanych lub strudzonych wędrowców. Stok napełnił kociołek i zawiesił go na zaimprowizowanym stojaku. Pod nim rozpalił ogień. — Nie będziesz piekł? — zdziwiłem się. — Nie. Doszedłem do wniosku, że na tak wygłodzone żołądki, jak nasze, pieczeń byłaby zbyt ciężka do strawienia. Napijemy się rosołu. Chudy on będzie, bo chudy, ale taki właśnie nikomu nie zaszkodzi. Możesz mi zaufać, James. Doświadczyłem kiedyś skutków opchania się mięsem po dniach głodu. Obrzydliwych skutków. Pouczywszy mnie w ten sposób, zajął się sprawianiem zwierzyny. Ściągnął skóry, myśliwskim nożem poćwiartował sporą porcję zająca i wrzucił ją do kotła. Później zajął się gorliwie podsycaniem płomienia tak, by nie był zbyt wielki, a równocześnie odpowiednio podgrzewał naczynie. Przyszło mi czekać prawie godzinę, nim otrzymałem blaszany kubek pełen żółtawego wrzątku. Kiepska to była zupka, oj, kiepska, lecz nigdy przedtem ani później nie piłem nic wspanialszego. Ba, po tylu dniach przymusowej wstrzemięźliwości ! Gdy w kociołku pozostało już tylko rozgotowane mięso, załadowaliśmy je do wozu. Zgodnie z przestrogą Stoka nikt nawet go nie spróbował. Wypoczęte konie ruszyły szparko, więc wóz na nowo począł kolebać się i trząść. Mój koń żwawo kłusował przywiązany długą linką do tyłu pojazdu, a Joe jechał na czele. Uniosłem skraj brezentowej płachty, by obserwować otoczenie i oddychać świeżym, już bardziej rzeźwym powietrzem. W drugiej połowie dnia pochłodniało. Czułem się jeszcze słabo, lecz dawne otępienie minęło. Mogłem z zainteresowaniem przyglądać się falistej płaszczyźnie prerii. Pusta i cicha zielona przestrzeń zdawała się drzemać. Wjechaliśmy na szlak karawany. Bez trudu i żmudnych poszukiwań udało się znaleźć linię kolein, szerokie pasmo zdeptanych traw i wgłębień od końskich kopyt. Nie sposób było zbłądzić. Sądziłem, że zdołamy dognać towarzyszy wędrówki jeszcze przed zapadnięciem zmroku, gdy zatrzymają się na nocny postój. Nieprzewidziane zdarzenie opóźniło nasz powrót. Stok. dotąd jadący na czele, raptownie zatrzymał wierzchowca. Gdy zrównaliśmy się. zapytał: — Czy będziesz mógł dosiąść konia w razie czego... — W razie czego? — powtórzyłem tonem pytania. — Zdaje się. że czeka nas spotkanie, a spotkania na prerii kryją wiele niespodzianek. Uniosłem się z leżanki. — O co chodzi ? — Jakaś grupa konnych zdąża w naszym kierunku. — Pewnie ludzie z konwoju. Szukają nas. — Wątpię. Zbliżają się z zupełnie innej strony. —- Hej! zawołałem na woźnicę. — Zatrzymaj się! Stanęliśmy. Opuściłem wóz by przesiąść się na swego wierzchowca. — Jak się czujesz? zatroskał się Stok. — Nie martw się. nie zlecę z siodła. Gdzie ci wędrowcy? Wskazał ręką. Istotnie coś posuwało się wśród wysokich traw, lecz chyba wydało mi się — niesłychanie powoli. — Ależ oni wloką się noga za nogą. Nim przetną nasz szlak, będziemy stąd o milę. Popędźmy konie. Ruszyliśmy żwawo, a mimo szybszej jazdy moje poprzednie osłabienie nie powtórzyło się. Po raz pierwszy od wielu dni nie nękał mnie głód ani pragnienie, więc wrócił mi humor. Nie lękałem się spotkania z nieznajomymi; Czyżbym się jednak mylił? Bo w miarę jak gnaliśmy na zachód, ruchomy punkt na lewo od nas stawał się coraz wyraźniejszy. — To wygląda na wóz — powiedziałem do Stoka. — Nie mylisz się, jest wóz, a obok niego kilku konnych. Chyba nas zauważyli, bo posuwają się teraz znacznie szybciej. Skryjmy się za nasz pojazd. Czerwone kurty stanowią doskonały cel. — Uważasz ich za bandytów? — roześmiałem się. — Nie wiem, ale ostrożność jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Tak więc od tej chwili kłusowaliśmy w cieniu budy ambulansu. Co prawda w ten sposób ani ja, ani Stok niewiele mogliśmy widzieć, lecz woźnica oraz siedzący obok niego na koźle sanitariusz mieli pełne pole widzenia. To on nas ostrzegł po przebyciu jakiejś pół mili: — Gnają na złamanie karku. Trzech. — Pędźmy i my zaproponował Stok. Na nic się to zdało. Tamci mieli lepsze konie, a poza tym pozostawili swój wóz. Nam nie wolno było tak postąpić. Nie martwiła mnie ewentualność spotkania. Mogło być tylko rozrywką w monotonnej wędrówce. Ostrożność, jaką okazywał Stok, uznałem za zbędną. W kilkanaście minut później usłyszeliśmy daleki, a jednak wyraźny głos: — Hej, hej! Zatrzymajcie się! — Co robić? — zapytał woźnica. — Jedź rozkazał Stok, a do mnie — James, rób to co ja. Wołanie powtórzyło się. — Nie zwracajcie uwagi i wyciągnijcie broń. Nie spodobała mi się taka decyzja, lecz Joe był konstablem a ja tylko subkonstablem któremu przez wiele tygodni wbijano w głowę zasady dyscypliny. Więc milczałem. Przejechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt jardów i woźnica został zmuszony do zatrzymania pojazdu. Trzech jeźdźców przecięło mu drogę. — Dlaczego nie stanąłeś? zapytał obcy głos, A dlaczego miałem stanąć? Tak się nie postępuje wobec ludzi szukających pomocy. — Skąd mogłem wiedzieć? — Teraz już wiesz. Mamy na wozie ciężko chorego towarzysza i padł mu koń. Macie dwa, odstąpcie jednego. — Chory? — usłyszałem głos sanitariusza. — Choroba to mój fach. Mam tu sporo lekarstw. Podjedziemy do was. zbadam chorego. Pomyślałem o tym. jak bardzo Stok się mylił. Zerknąłem na niego. Tkwił w siodle nieruchomo, jakby skamieniał, zasłonięty budą naszego pojazdu. Na co jeszcze czekał, skoro sytuacja została wyjaśniona? — Nie. nie potrzeba! — wykrzyknął nieznajomy. Dajcie nam konia. W tym momencie Stok, a ja za nim, wyjechaliśmy zza zasłony brezentowej budy. Teraz już dokładniej mogłem się przyjrzeć przybyszom. Ich odzież nie nosiła śladów dłuższej wędrówki. A twarze? Ot, przeciętne, spalone słońcem oblicza myśliwych. — Chcemy wam pomóc — powiedział Stok. — Nasz sanitariusz zna się na rzeczy. — O! — zdziwił się stojący najbliżej naszego wozu jeździec. — Wojsko? Co tu robicie? Po takim pytaniu domyśliłem się, iż nic nie wie o powstaniu Północno-Zachodniej Konnej Policji ani o naszej wyprawie. Z czerwonej barwy kurtek mylnie wywnioskował, że stanowimy oddział regularnej armii. — Niesiemy pomoc tym, którzy jej potrzebują — odpowiedział Stok nie wyprowadzając go z błędu. — Czy to znaczy, że otrzymamy konia? — To znaczy, że zajmiemy się waszym chorym. Pod opieką naszego sanitariusza na pewno wydobrzeje. Ale co mu jest? — No... — zawahał się nieznajomy — chyba nic groźnego. — Jest po prostu przemęczony — dodał drugi z jeźdźców. — Na pewno — przytaknął trzeci. — Potrzebuje po prostu odpoczynku. Dlatego spieszymy do najbliższego miasteczka. Przydałby się nam jeszcze jeden koń, lecz skoro nie chcecie... — Nie możemy. Zwierzęta stanowią własność państwową, lecz chętnie zabierzemy pacjenta. W naszym ambulansie będzie mu na pewno wygodniej. — Musimy go zapytać, czy się na to zgodzi,! — powiedział pierwszy z jeźdźców. — Zapytamy razem — zaproponował Joe i ruszył. Ja za nim, a za mną ambulans. Wówczas wydarzyła się rzecz przedziwna: cała trójka poderwała wierzchowce, by w rozproszonym szyku pogalopować przez prerię. Lecz wcale nie w kierunku swego wozu. — Nie będziemy ich ścigać, James. I tak ich nie dogonili byśmy, bo ich konie są mniej zmęczone niż nasze. — A to heca! — krzyknąłem. Któż by się spodziewał? I dlaczego uciekli? — O tym zaraz się przekonamy. Od początku gadanie o chorym wydawało mi się kłamstwem. Konia to oni na pewno potrzebowali, lecz nie lekarza. Jedźmy, należy sprawdzić zawartość wozu. Dość szybko dotarliśmy do samotnego pojazdu krytego budą, jak nasz. Był to zaprzęg dwukonny, lecz z jednym tylko zwierzęciem, pewnie drugie padło w drodze. Zeskoczyliśmy z siodeł. Stok szarpnął plandekę. Wnętrze zastawione było beczkami i blaszankami. Ani śladu człowieka. — Co to jest? — krzyknął sanitariusz gramoląc się z kozła. Stok wskoczył na wóz. Widziałem, jak oglądał pojemniki. — Wódka — zauważył. — Teraz wiadomo, dlaczego uciekli. Wódka, przemyt. — A gdzie woźnica? — zapytałem. — Nie ma go i nigdy nie było. Sądzę, że powoził jeden z tych trzech jeźdźców. — No to po co szukali dodatkowego konia? — zdziwiłem się. — Widzisz, James, nie każdy czworonóg nadaje się do zaprzęgu. Oni mieli kłusaki wyłącznie do jazdy wierzchem. Zapamiętaj to sobie i nigdy nie próbuj skłonić lekkiego wierzchowca do pracy ponad siły. Zmarnujesz zwierzę, — Co zrobimy z tym skarbem? — zapytał ze śmiechem sanitariusz. — Ano cóż? Nie ma sensu wozić ładunku alkoholu. Jestem pewien, że komisarz French kazałby go zniszczyć. Możemy to zrobić już tutaj. Wydobądź rewolwer, James. Postrzelamy. Poszło to bardzo szybko, strugi whisky obficie zrosiły prerię. Zostawiliśmy wóz, zabrali konia i już następnego dnia dołączyli do konwoju. W kilka dni później French przeprowadził nas przez granicę Stanów, do Montany. Tam nabyliśmy prowiant na dalszą wędrówkę i zawrócili do Kanady. Po kolejnym marszu nastąpiło rozdzielenie konwoju na kilka mniejszych grup, które miały się zająć budową strażnic wzdłuż granicy. W ten sposób rozdzielono mnie ze Stokiem. Nigdy się z nim powtórnie nie spotkałem. W ubiegłym roku wspólny znajomy doniósł mi, że Stok porzucił służbę, otrzymał ziemię i teraz na niej gospodaruje, jakoby gdzieś w rejonie południowego Saskatchewanu. Dokładny adres, ani słowa! Jak widzisz, nie mogłem się odwdzięczyć za pomoc udzieloną mi w tak ciężkich chwilach. Może się odwdzięczę jego rodakowi. Daj mi swój adres, chłopcze. Nic nie obiecuję, lecz... kto wie?!” Dałem żądany adres, a po kilku dniach rozstaliśmy się. Gdy po powrocie do Halifax opowiedziałem rodzicom o zdarzeniu, ojciec przestrzegł mnie przed zbytnim przywiązywaniem wagi do słów inspektora. „On wkrótce o tym zapomni, jeśli już nie zapomniał. Wyzbądź się złudzeń, Owen”. Minęły dwa miesiące, podczas których coraz bardziej umacniałem się w przekonaniu, że inspektor Nicholson po prostu zażartował sobie ze mnie. Jednakże w połowie trzeciego miesiąca nadszedł list z Ottawy. Serce mi zabiło, gdy otworzyłem kopertę i ujrzałem pismo opatrzone nagłówkiem Północno-Zachodniej Konnej Policji. Było to wezwanie do stawienia się w ottawskiej komendzie celem wypełnienia formalności związanych ze służbą w tej formacji. Bardzo się uradowałem. Więc jednak Nicholson nie zapomniał! Rodzice mniej byli zadowoleni. Zrozumiałe. Udałem się do Ottawy wraz z ojcem. Wówczas po raz pierwszy przyszło mi skorzystać z pociągu. Dobry to sposób na szybkie pokonywanie przestrzeni, lecz ja nad ławkę wagonu przedkładałem wygodne siodło i rączego konia. W Ottawie przyjęto nas z wielkim respektem. Początkowo sądziłem, że to firma ojca cieszy się takim poważaniem, lecz szybko wyszło szydło z worka. Szydłem okazał się Nicholson. Nie wiem, z kim rozmawiał i jakie poruszył sprężyny, dość że z góry uznano moją osobę za wzorowego kandydata do Północno-Zachodniej. I oczywiście przyjęto. Ojciec odjechał, ja zostałem żeby odbyć przeszkolenie. Dobrze dało mi się we znaki. Zacząłem drwić ze swych marzeń, rzeczywistość okazała się całkowicie czymś innym, lecz honor nie pozwolił mi się wycofać. No i jakoś wytrzymałem wszystkie (ćwiczenia łącznie z nauką jazdy konnej. To były prawdziwe katusze. Jako środek na odparzenia i rany poradzono mi posypywać pewną część ciała... solą! Jakoby przyspiesza to gojenie i czyni skórę twardszą. Może to i prawda, lecz kiedy spróbowałem takiego „lekarstwa”, o mało nie wyskoczyłem z tej skóry! Wszystko ma swój kres, więc i moje udręki dobiegły końca, Odziany w piękny mundur kroczyłem ulicami miasta dumny jak paw, przekonany, że oczy wszystkich przechodniów są zwrócone na mnie. Uzyskałem tydzień urlopu na pożegnanie się z rodzicami i przyjaciółmi w Halifax. Tydzień minął jak z bicza trząsł, a w trzy dni później siedziałem już w wagonie pociągu gnającego na zachód. Wiózł mnie i czterech innych amatorów służby w czerwonych kurtach. Jechaliśmy pod troskliwą opieką sierżanta pouczającego nas przez całą drogę o obowiązkach, jakie na nas ciążą, co nie zjednało mu ani mojej, ani moich towarzyszy sympatii. Później, znacznie później, gdy sam awansowałem na sierżanta, wspomnienie tamtych pouczeń ustrzegło mnie przed udzielaniem rad młodszym stopniem kolegom tonem zadufanego TV sobie mądrali, a przede wszystkim przed traktowaniem ich lekceważąco. Dojechaliśmy do Reginy, stolicy okręgu Saskatchewan, gdzie mieściła się główna kwatera Północno-Zachodniej. Sądziłem, że natychmiast zostanę skierowany na jakąś placówkę, by rozpocząć normalną pracę. Nic z tego. Wzięto mnie w obroty: ćwiczenia z bronią, nudne egzaminy ze znajomości prawa i regulaminów, konne wyjazdy w najbliższe Reginie okolice. Ale był w tych monotonnych zajęciach jeden wyjątek: rozmowy z najprawdziwszym traperem. To on uczył piątkę nowicjuszy sztuki tropienia, odczytywania śladów, orientacji w terenie, przewidywania pogody na podstawie wyglądu nieba, kierunku wiatru oraz zachowania się ptaków. Dzień w dzień sprawdzał nasze umiejętności posługiwania się palną bronią. Trudna to była nauka i męcząca, zwłaszcza że musieliśmy bezszelestnie czołgać się wśród traw i krzewów. Z treningów (a słońce dobrze grzało) wychodziłem tak spocony, że za każdym razem musiałem zmieniać koszulę. Nie narzekałem jednak. Było to przecież znakomite przygotowanie do służby pełnej niebezpieczeństw na bezludnych, dziewiczych terenach. O takiej służbie marzyłem od lat. Traper nazywał się Jerry Potts. Dziwacznie się ubierał: niby „blada twarz”, niby Indianin. Głowę okrywał „miejskim” kapeluszem, lecz na nogi wciągał mokasyny. Nosił kurtę z jelonkowej skóry, za to spodnie sukienne, nabyte w jakimś sklepie. Był synem (jak sam twierdził) Szkota i Indianki z plemienia Blood. Cieszył się sławą znawcy prerii, celnego strzelca oraz przyjaciela Indian Blood i ich sprzymierzeńców — Czarnych Stóp. Jak mi opowiadano, Potts początkowo trudnił się dostarczaniem zwierzyny mieszkańcom nielegalnych składów alkoholu przemycanego ze Stanów, licznie rozsianych po prerii. Później jednak zaniechał tej współpracy. Na taką decyzję wpłynęło podobno zdarzenie, którego stał się świadkiem: podczas pijackiej orgii w jednym z indiańskich obozów młody wojownik zabił swą matkę i przyrodniego brata. Gdy Potts dowiedział się, że jednym z celów Północno-Zachodniej Konnej Policji jest walka z przemytnikami alkoholu, zgłosił swą gotowość pomocy jako przewodnik10. Okazał się znakomitym tropicielem, doskonale zorientowanym w terenie. Władał kilkunastoma indiańskimi dialektami i językiem francuskim. Z angielszczyzną miał kłopot, co zresztą sam stwierdziłem. Przekręcał słowa, wyrażał się niegramatycznie. Chwilami nie mogliśmy zrozumieć, o co mu chodzi. Wówczas pomagał sobie gestami. Tak były wyraziste, że natychmiast pojmowaliśmy sens polecenia. Był człowiekiem małomównym. Opowiadano mi, że któregoś dnia patrol policji napotkał grupę ginących z głodu Indian. Ich wódz wygłosił długie przemówienie, w którym prosił „białych braci” o pomoc. Potts nie przetłumaczył ani słówka. Zdenerwowany dowódca patrolu klepnął trapera po ramieniu. „Co on powiedział?” — zapytał. „Chcą żarcia” — odparł Potts swą koślawą angielszczyzną. Kiedy indziej, gdy wędrował prowadząc oddział przez monotonnie pagórkowatą prerię, znudzony dowódca zagadnął: „Jak sądzisz, Potts, co znajdziemy za tym pagórkiem?” „Następny pagórek”'— mruknął traper. Sylwetka Pottsa na zawsze utkwiła mi w pamięci. Nic dziwnego. Nauczył mnie przecież, jak postępować na bezludziu, by nie utracić życia, jak zachowywać się wobec Indian, jak rozkładać biwak, rozpalać ognisko, piec ptaki bez oskubania, jak wykrzesać ogień bez użycia zapałek lub krzesiwa. Mnóstwo .praktycznych rzeczy, które przydały mi się bardziej od znajomości regulaminu. Marzyłem wówczas o dniach, w których będę mógł zastosować nauki Pottsa. No, i wreszcie nadeszły. To była późna jesień, lecz słońce jeszcze mocno dogrzewało jak zwykle podczas indiańskiego lata11. Pewnego ranka po normalnym apelu sierżant Seeg (ten właśnie, który nas zanudzał podczas podróży koleją) powiedział: „Hove, podobno umiesz prowadzić zaprzęg”. Potwierdziłem. „Doskonale. Chodź do porucznika”. Zaprowadził mnie do budynku i kazał czekać na korytarzu. Trwało to niezmiernie długo. Wreszcie zaproszony zostałem do pokoju, w którym oprócz Seega znajdował się zapowiedziany porucznik (znany mi jedynie z widzenia) oraz jeszcze jeden sierżant i dwu konstabli. „To właśnie on” — poinformował Seeg, gdy przekroczyłem próg i stanąłem na baczność. Oficer przyjrzał mi się, uśmiechnął, doprawdy nie wiem, z jakiego powodu, i zbytecznie stwierdził: „Ach, więc to jesteś ty. Inspektor Nicholson twierdzi, że świetnie powozisz”. Osłupiałem. Inspektor wiedział, gdzie przebywam, lecz po co i kiedy zareklamował moje zdolności? „Będziesz kierował parą koni i czterokołową platformą. Oto twój przełożony, sierżant Nicholas Darnley. Poznajcie się. I jeszcze jedno: awansowałeś na konstabla, od jutra. Uznaliśmy, że na to zasługujesz”. Ucieszyłem się. Nie dlatego, że z tym awansem mój dzienny żołd wzrastał z siedemdziesięciu pięciu centów do jednego dolara, lecz ponieważ był to widomy znak dobrej opinii u przełożonych. Nieco później począłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest to jeszcze jedna akcja inspektora Nicholsona. Awans drogą protekcji wcale mi nie odpowiadał. Sierżant Darnley wyprowadził nas z biura. Siedliśmy we czwórkę na poboczu placu do ćwiczeń. Wówczas dowiedziałem się, po co i dokąd mamy jechać. Chodziło o posterunek Północno-Zachodniej znajdujący się w środkowej części okręgu Saskatchewan, nad rzeką Torch. Szmat drogi z Reginy. Była to mała osada o nazwie brzmiącej śmiesznie, a jednocześnie bardzo tajemniczo: Zagubiony Trop. Aż westchnąłem z radości, usłyszawszy tak romantyczne określenie. Chciałem nawet zapytać, skąd taka nazwa, lecz w porę ugryzłem się w język. Po co zawracać sierżantowi głowę głupstwami? Więc tylko słuchałem. Okazało się, że sierżant Darnley w tym Zagubionym Tropie już raz przebywał przez kilka miesięcy, pomagając budować tam mały forcik, siedzibę posterunku policji. Okolica piękna: woda, las, preria. Malutka osada z placówką handlową Kompanii Zatoki Hudsona, a dokoła kilka farm rolniczych i hodowlanych. Tyle wyjawił Darnley, a jeszcze dodał, że posterunek w Zagubionym Tropie jest obsadzony przez czterech policjantów, których mamy zluzować. Wrócą wraz z wozem do Reginy. Od zakończenia tej rozmowy nie mogłem sobie znaleźć miejsca, tak mnie ponosiła niecierpliwość. Nareszcie wizja dalekiej przygody stawała się faktem. Wśród naszej czwórki, poza sierżantem, znajdował się stary wyga, który już bawił na północy. Jego wzięliśmy na spytki. Owszem, chętny był do zwierzeń, których wysłuchiwaliśmy z zapartym tchem. Później się okazało, że połowa tego, co mówił, była bajką, obliczoną na naiwność słuchaczy. Za to w drugiej połowie tkwiła prawda. Zaspokoiwszy częściowo ciekawość na temat ludzi i zwierząt, dziewiczych jezior i rzek, traperów, lasów, przez które nie-można przejść, tak są zarośnięte, poszliśmy (ja i drugi podobny greenhorn12) do Pottsa. Wynik rozmowy okazał się mizerny, rozczarował nas. Stary przebiegacz lasów, znawca jak mało kto bezludnych ziem, na nasze pytania odpowiadał monosylabami, niezrozumiałą angielszczyzną lub po prostu mruknięciem. Co mogło być równie dobrze zaprzeczeniem jak i potwierdzeniem. Wydaje się, że nudziły go nasze nagabywania i jak najszybciej chciał się pozbyć ciekawskich, i pozbył się, bo szybko zrezygnowaliśmy z pytań. Resztę dnia wypełniły przygotowania do wyjazdu. Obejrzałem wóz i konie zaprzęgu, a później pomagałem ładować na wóz amunicję, żywność, broń, mundury, co zajęło nam czas aż do wieczornego apelu. Nazajutrz o świcie wyruszyliśmy pustymi jeszcze ulicami Reginy, dążąc prościutko na północ. Jakże ochoczo wyruszałem w drogę! Moje marzenia miały się spełnić. A jak się spełniły? O tym później, bo to jest już zupełnie inna historia. Stwór Nie mogę wziąć odpowiedzialności za wszystko, co opowiedział sierżant Owen Hove. Sądzę jednak, że nasza znajomość fauny współczesnego świata daleka jest od doskonałości. Być może żyją w głębinach oceanów, wśród niedostępnych gór, nieprzebytych borów i pustyń jakieś stworzenia, których do tej pory nie odkryło oko podróżnika, myśliwego czy badacza mórz. Ale do rzeczy. Czwórka policjantów i szóstka koni wraz z wozem wyjechała poza granice pogrążonego jeszcze we śnie miasteczka Regina. — Pamiętam, jakby wydarzyło się to wczoraj — zaczął swą opowieść Hove. — Na wschodzie biły w niebo zorze podobne różowym kolumnom, a na zachodzie jeszcze czerniała noc. Nieco później czerwony rąbek słońca wyjrzał zza horyzontu i prawie natychmiast pocieplało. Narodził się nowy dzień, taki jak każdy inny, lecz dla mnie był on początkiem nowego życia, innego życia. Jechaliśmy po czymś, co najpierw stanowiło końcowy odcinek ulicy, później tylko wiejską drogę, jeszcze później szlak odciśniętych w murawie kolein wozów, jakie widać często tędy wędrowały. Z wysokości furmańskiego kozła widziałem porozrzucane tu i tam zabudowania farm, niekiedy ścierniska po sprzątniętym zbożu podchodziły z obu stron, ograniczając szerokość szlaku. Posuwaliśmy się krajem ludnym i rolniczym, nieźle już zagospodarowanym. Przecinające nam drogę rzeczki i strumyki przejeżdżaliśmy po solidnie wyglądających mostach, a noce łatwo było spędzać pod dachem domostwa gościnnego farmera, dla którego „czerwona kurta” od kilku lat była symbolem bezpieczeństwa i gwarancją poszanowania prawa. Nic dziwnego, że witano nas serdecznie, a żegnano z nieukrywanym żalem. Jednakże równie często przychodziło biwakować wśród łąk, w cieniu przypadkowo napotkanej kępy drzew. Począłem poznawać traperskie zwyczaje, a chociaż do nich nie pasował wóz, jakim kierowałem, to przecież płonące ognisko z wiszącym nad nim kociołkiem, trzaskające polana, syk płomieni, cisza nadciągającego wieczoru — wszystko to razem (przy odrobinie wyobraźni!) tworzyło scenerię Dzikiego Zachodu. Zapominało się wówczas, że zaledwie o milę od biwaku wznoszą się folwarczne zabudowania, o pół mili leżą orne pola i łąki do wypasu bydła. Jakaż to była dla mnie frajda, kiedy wypadło mi objąć nocną wartę! Gdy nocowaliśmy pod gołym niebem, zawsze ktoś z nas strażował. Pewnej nocy po raz pierwszy usłyszałem dalekie poszczekiwanie kojota. Zabrzmiało w mych uszach niczym zew tajemniczej Pomocy. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że kojot przestał być symbolem dzikości, że niezwykle szybko przystosował się do obecności człowieka, ciągnąc z tego niemałe korzyści.” Chociażby w postaci odpadków jedzenia wyrzucanych do śmietników lub kur i gęsi, których porywanie było znacznie łatwiejsze od szukania nor dzikich królików i tropienia zajęcy. Gdy noce poczynały się stawać chłodniejsze, stawialiśmy namiot, lecz to nie zmieniało warunków noclegu i dlatego przez cały czas podróży czułem się bardziej westmanem, przebiegaczem ścieżek, traperem niż policjantem. Sprzyjało temu bardzo koleżeńskie zachowanie się naszego dowódcy, sierżanta Darnleya, oraz pozostałych dwóch członków wyprawy. Już po tygodniu jazdy stanowiliśmy zgraną paczkę wędrowców, jakby koleżeńskie grono, które wybrało się na dłuższą wycieczkę. Niekiedy, najczęściej podczas pełnienia nocnych wart, zastanawiałem się nad sensem istnienia placówki policyjnej w kraju tak rzadko zaludnionym, że nie było w nim nikogo i przed kim pilnować. Cóż mógł tu zdziałać przestępca, jeśli nawet potrafił dotrzeć tak daleko? Pokładów złota ani drogocennych kamieni nigdy tu nie odkryto. Owszem, nad Jukonem płynącym o setki mil od granic okręgu Saskatchewan13. W co więc mógłby tu obłowić się rabuś przybyły z Południa? Ani wielkich miast ze sklepami, ani banków. Nic wartościowego poza futrami, lecz te skupywały faktorie Kompanii Zatoki Hudsona i dobrze ich strzegły. Tak wówczas uważałem. Jednakże później okazało się, że funkcjonariusz Północno-Zachodniej może znaleźć się w sytuacji, o jakiej nawet nie śni się jego koledze patrolującemu ulice Ottawy czy Montrealu, i musi sięgać po broń dla zabezpieczenia porządku i zapewnienia bezpieczeństwa nielicznym mieszkańcom. Mila za milą posuwaliśmy się na północ. Szlak nadal był przetarty: wygniecione trawy i koleiny wyraźnie oznaczały kierunek. Znikły już mosty nad rzeczkami i tylko rozjeżdżone brzegi wskazywały na istnienie brodów. Nie stwarzało to większych kłopotów. Gdy wyobraziłem sobie jednak te ziemie pokryte grubą warstwą śniegu, strach mnie obleciał na myśl o podróży zimą. Wówczas bowiem szlak przestawał istnieć, a monotonna, biała płaszczyzna, bez śladu jakiegokolwiek kierunkowskazu, jakże łatwo mogła stać się grobem zbłąkanego wędrowca. Któregoś wieczoru wspomniałem o tym sierżantowi. Przyznał, że bez kompasu lub znajomości orientacji według położenia słońca, księżyca lub gwiazd niezwykle łatwo stracić z oczu właściwy kierunek marszu, co stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla wędrowca. I przestrzegł mnie: — Pamiętaj, Owen, nigdy nie wybieraj się w zimie na dłuższą wyprawę bez towarzysza, sanek i dobrego zaprzęgu! — i dodał po chwili: — Zdarzały się co prawda wypadki, w których samotny człowiek zwycięsko pokonywał śnieżną, pustynię, lecz z zasady był to doświadczony traper, myśliwy buszujący od lat po tych pustkowiach lub indiański wojownik. Któż inny chciałby ryzykować, skoro nawet podczas lata łatwo zabłądzić? Wysłuchawszy tego rodzaju informacji postanowiłem nigdy zimą nie wyruszać w drogę, a podczas lata — jedynie w towarzystwie człowieka doskonale zorientowanego w terenie. Śmieszna decyzja! Jakże policjant na służbie może przewidzieć, czy nagły rozkaz nie zmusi go do wyruszenia w drogę nie tylko w skwarny, letni dzień, lecz również podczas śnieżnej zawieruchy? Dni wlokły się nieco monotonnie, pierwsze wrażenia nowości zestarzały się i dopiero gdy zniknęły orne pola i farmerskie zabudowania, a na rudziejącej prerii od czasu do czasu poczęły pojawiać się stadka antylop, nowy duch we mnie wstąpił. Oto znalazłem się w samym sercu Dzikiej Północy, co oczywiście bardzo dalekie było od prawdy. W błędnym mniemaniu utwierdził mnie widok gromadki wielkich czworonogów pasących się spokojnie na stoku łagodnego wzniesienia porosłego trawą i niskimi krzakami. — Co to takiego? — zagadnąłem sierżanta. Zatrzymał kawalkadę i podał mi lornetkę. W jej szkłach ujrzałem potężne poroża, wielkie łby i długie nogi. — Czy to łosie? — zapytałem. — Nie, nie łosie, chociaż ich bliskie krewniaki. To karibu. — A więc mieszkańcy Północy! — wykrzyknąłem. — Mylisz się. Karibu należy do najbardziej rozpowszechnionych czterokopytnych Kanady. Jego tereny łowieckie ciągną się od bezdroży północnej tundry po puszcze południa i od pagórków Nowej Fundlandii na wschodzie po zbocza Gór Skalistych na zachodzie. Jedynie tylko prerie Manitoby, Alberty i południowego Saskatchewanu są pozbawione tych zwierząt. — Zapolujemy? — zagadnął jeden z policjantów. — Nie. Nie po to wieziemy żywność, by trącić czas na uganianie się za mięsem. W drogę! Westchnąłem. Skrzypnęły koła, ruszyłem szparko wprost na stado rogaczy. Długo tkwiły w tym samym miejscu i dopiero gdy znaleźliśmy się od nich o kilka zaledwie jardów, poderwały się do galopu, by zniknąć wśród traw i kępek krzewów. Było to moje drugie po antylopach spotkanie z dzikimi mieszkańcami prerii. Trzecie nastąpiło w dwa dni później, nad brzegami rzeczki bez nazwy. Malutkie zwierzątka, jakie spłoszyliśmy, to były norki. Niejeden raz oglądałem je na wschodzie kraju. Nigdy jednak w takiej ilości. Pod wieczór przybyliśmy nad rzekę Torch. Tu leżał cel naszej wędrówki — osada o nazwie Zagubiony Trop. Jakże dziwne wydały mi się teraz błyski świateł migocące za szybami domów, szczekanie psów, okrzyki ludzi, którzy wybiegli nas witać. Przejechaliśmy wolno drogą-ulicą, ograniczoną sztachetami przydomowych ogródków, odpowiadając na wołania. Dojechaliśmy na kraniec osady, gdzie po obu stronach gościńca wznosiły się dwa bardzo różniące się od innych budynki. Oba otoczone wysokimi palisadami o potężnych wrotach. Powyżej jednej z palisad sterczał maszt z granatowo-czerwoną flagą, znak, że tu właśnie mieści się posterunek Północno-Zachodniej Konnej Policji. Zauważono nasze przybycie. Wierzeje bramy otwarły się, wjechaliśmy na kwadratowy dziedziniec. Z prawej i lewej strony oraz naprzeciw wznosiły się trzy drewniane budynki o ścianach zbitych z okorowanych bali. W jednej z tych budowli, piętrowej, świeciły okna. W dwu pozostałych jedynie czerniały prostokątne otwory. Czterech mężczyzn w czerwonych kurtach otoczyło naszą kawalkadę. Pierwszy, który nosił na mundurze sierżanckie dystynkcje, zapytał: — Jak tam poszło? Wszystko w porządku? Nie czekając na odpowiedź uścisnął dłoń Darnleya, a nas wszystkich poklepał po plecach. — Będzie wam tu jak w raju — stwierdził i dodał: — Dopóki się tu nie znudzicie. Jesteście zmęczeni. Moi chłopcy zajmą się końmi i rozładują wóz. Ben — zwrócił się do jednego z policjantów — przypilnuje tego. Chodźcie! Wkroczyliśmy przez wąskie, masywne drzwi do korytarzyka, a z niego do sporej sali oświetlonej przez dwie naftowe lampy zawieszone na łańcuchach pod sufitem. Środek zajmował długi stół z ławami, a pod ścianą tkwiło kilka drewnianych zydli. Nad nimi rozpięte było futro czarnego niedźwiedzia, zaiste potężnych rozmiarów. Po obu jego stronach wisiały poroża antylop, wapiti i łosia. — Siadajcie. Za pół godziny będzie kolacja. Zapalcie, kto lubi. Wydobył z kieszeni kapciuch z tytoniem i cisnął go na stół. Tylko dwu z nas skorzystało z tego poczęstunku: sierżant Darnley i najstarszy nasz kolega, Gerard Ponsonby. Komendant posterunku gadał bez przerwy. — Jak ci się wiodło, Nicholas? — zwrócił się do naszego dowódcy. — Cieszysz się, żeś wrócił na stare śmiecie? Ledwie Darnley zdążył przytaknąć, gospodarz natychmiast odebrał mu głos: — Niewiele się tu zmieniło od tamtej pory, przybyły dwie chałupy i założono dwie nowe farmy w okolicy. Jest nowy kierownik faktorii Kompanii. Pamiętasz tamtego? Przezywaliśmy go Chudy Jack, bo był rzeczywiście chudy jak śledź. Jego następca to jegomość okrągły jak baryłka i człowiek do rzeczy. Poznasz go, myślę... — Przepraszam, Fred — wpadł mu w słowo Darnley — powiedz mi, jak spędziliście ostatni rok? Jedzenie, zwierzyna, zdrowie... — Znakomicie, nikt nie chorował, jedzenia po uszy, polowania nieco się popsuły. Zbyt wiele ludzi dokoła. (Jak się później dowiedziałem, dwie najbliższe farmy i sam Zagubiony Trop zasiedlało zaledwie sześćdziesiąt osób. Na dwu dalszych farmach gospodarowało dziesięć osób. Dalej rozciągała się bezludna głusza:) — A Indianie? — wypytywał nasz sierżant. — Żadnych kłopotów? — Jak zwykle. Raz spokojnie, raz awantura na całego. Ostatniej wiosny przywędrowała tu grupa Kri, by nabyć proch i kule, a sprzedać skórki. W kilka dni później nadciągnęło kilkunastu Czipewejów z północy. Zdziwiło mnie, bo dawniej nigdy tu nie zaglądali. Podobno obrazili się na swoją placówkę Kompanii, która rzekomo niesprawiedliwie oceniała skórki. Czy to prawda, czy nie, któż sprawdzi? Futra sprzedali tutaj, a później wynikła awantura. Czipeweje i Kri pobili się. Po prostu byli pijani. — Wódka? — zdziwił się Darnley. — Faktoria sprzedawała wódkę? Przecież to skandal! — Nie sprzedawała. Przeprowadziłem śledztwo. Znam kierownika placówki i jego poglądy na problem rozpijania Indian. Zgodne z moimi. Odkąd tu jestem, poza tym jednym przypadkiem, nie zdarzyło się, by ktokolwiek sprzedawał alkohol czerwonoskórym. — No to czym się upili? — Oczywiście wódką. Nikt z nas nie wie, kto im ją dostarczył. Indianie nie zdradzili dostawcy. Niech to piorun strzeli! Próbowaliśmy pociągnąć za język tutejszych osadników. Bez skutku. Podejrzewam, że Indianie przywieźli whisky nabytą w drodze od jakiegoś handlarza. Prawdopodobnie Kri napotkali przemytnika alkoholu, czasami się już tak zdarzało. — Lecz nie obecnie — zaprotestował Darnley. — Granica jest dobrze pilnowana. — Z pewnością, co nie zmienia faktu, że tej wiosny doszło tutaj do bijatyki między dwoma plemionami pijanych wojowników. Jeśli więc nie z przemytu, to skąd się tu wziął alkohol? Powiedz sam, Nicholas! — Może kupili od przypadkowo spotkanego trapera? — W takiej ilości? — Doprawdy to zagadka — Darnley wzruszył ramionami. — A z tego wniosek, że licho nigdy nie śpi. Zapamiętajcie to sobie — zwrócił się do naszej trójki — i bądźcie ostrożni i czujni. — Ą zwracając się do gospodarza: — I cóż jeszcze? — Et, głupstwo. Krąży po okolicy śmieszna plotka o pojawieniu się szarego niedźwiedzia. — Ależ to bzdura! Grizzly na tych równinach? Kto go widział? — Na dobrą sprawę nikt. Darnley roześmiał się: — Więc o co chodzi? — Chyba o to, że nie znalazł się chętny do sprawdzenia tej pogłoski. Kto ma trochę oleju w głowie, nie pójdzie szukać szarego niedźwiedzia. Prawda, Nicholas? — Oczywiście, oczywiście. Kto ci doniósł? — Na najbliższej farmie, której właścicielem jest niejaki Hopson, znaleziono zabitą i na pół pożartą krowę. Hopson mnie zaalarmował. — To żaden dowód. Równie dobrze mógł to zrobić czarny lub brązowy miś. — Ba, parobek Hopsona twierdzi, że nad ranem zauważył jakieś wielkie zwierzę zmierzające w stronę lasu. Nie było czarne ani brązowe, lecz szare. — A ślady? — Zanim przybyłem do farmy, wszystko zostało dokładnie zadeptane. Darnley powtórnie się roześmiał: — No, to rzeczywiście dokładne rozeznanie! — Nie gadaj tak, Nicholas — żachnął się gospodarz. — Dobrze wiesz, w jakich warunkach tu się pracuje. Dali mi znać dopiero na trzeci dzień. — No tak — zgodził się Darnley — wina nie twoja. A co wydarzyło się później? — Nic, jeśli pominąć gadaninę Czujnego Lisa. — Więc jej nie pomijaj. Kto to jest Czujny Lis? — Indianin z plemienia Kri. — Don (dowiedziałem się wtedy, jakie nosił imię komendant posterunku), bardzo cię proszę, nie kpij ze mnie. Domyślam się, że to nie właściciel sklepu w Reginie. — To traper. Często odwiedza faktorię. Zawsze ma w zanadrzu mnóstwo wiadomości, prawdziwych i zmyślonych. Bawił tu z końcem lata i wspominał o szarym niedźwiedziu. — Widział go? — Nie, lecz wędrując lasem trafił na ślady przypominające odciski niedźwiedzich łap. — Daleko stąd? — Ot, w tym borze, który stąd widać. — Niedźwiedzi na pewno tu nie brak, więc taka wiadomość to żadna niespodzianka. — Owszem, niespodzianka. Na korze jednego z drzew Czujny Lis znalazł strzępek siwych kłaków. Widać niedźwiedź się czochrał. — Pokaż mi te kłaki. — Niestety, nie mam ich. — Szkoda! — Widzisz... Czujny Lis nie przyniósł ani jednego włoska. — Cóż za niedołęga! — oburzył się Darnley. — Nie w tym rzecz. Indianin ględził, że zbieranie niedźwiedziej sierści przynosi nieszczęście zbierającemu. Mimo woli zachichotałem. Darnley spojrzał na mnie: — Nie śmiej się, Owen. Indianie chętnie poddają się przesądom. Niekiedy zupełnie dziwacznym, a gdy o nich mówią, lepiej udawać, że się w nie wierzy. W ten sposób zyskuje się zaufanie. Pamiętajcie o tym — zwrócił się do mnie i moich kolegów. — Naszym obowiązkiem jest żyć w przyjaźni ze wszystkimi plemionami. A poza tym... znam sporo sytuacji, w których pomoc Indian ocaliła od głodowej śmierci zbłąkanych policjantów, i drugie tyle, w których udało się schwytać niebezpiecznego przestępcę dzięki informacjom uzyskanym od indiańskich zwiadowców. I tak temat szarego niedźwiedzia został wyczerpany. Zastąpiły go informacje związane z technicznym stanem placówki i z charakterystyką mieszkańców Zagubionego Tropu. Mieli to być ludzie spokojni, utrzymujący się częściowo z traperki, częściowo z uprawy ziemi. Pomijam szczegóły. Nie są ważne. Po kolacji udaliśmy się na piętro, by przespać się na prowizorycznych pryczach, jako że w zbiorowej sypialni stało tylko tyle łóżek, ilu akurat kwaterowało policjantów. Nazajutrz zwiedzaliśmy okolice, poznali właściciela najbliższej firmy i pogadali z niektórymi mieszkańcami osady. Trzeciego dnia rankiem odbyło się pożegnanie starej załogi. Wracała do Reginy bardzo uradowana z tych przenosin. Ale i my byliśmy zadowoleni z odmiany życia i z wizji oczekujących nas przygód. Kubłem zimnej wody na rozgorączkowane głowy stał się rozkaz sierżanta, abyśmy zgromadzili opał na zimę. Dzień w dzień trzech z naszej grupy gnało do lasu ścinać drzewa, ładować na wóz i składać na placu apelowym. Z krótkimi przerwami na posiłki harowaliśmy prawie przez dwa tygodnie, aż wreszcie Darnley uznał, że sterta pni jest wystarczająco wysoka i że opału starczy do wiosny. — Pamiętajcie, chłopcy, że temperatura w tych okolicach czasami spada do minus 58 stopni14. Słysząc to poczułem zimne ciarki przebiegające mi po plecach, chociaż dzień był ciepły. — To w co będziemy się ubierać? — zapytałem przerażony. — W co? Chodźcie no, chłopcy. Darnley zaprowadził nas na piętro do swego pokoju (sypiał oddzielnie i w tej sypialni miał również urzędować, gdyby przybyli ważni interesanci, co zresztą dotąd się nie zdarzyło). Znalazłem się tu po raz pierwszy. Zauważyłem poza łóżkiem trzy fotele, stół, biurko, a za biurkiem dwie potężne szafy zajmujące całą szerokość ściany. Sierżant wydobył z kieszeni klucz i otworzył pierwszą z nich. Z naszych ust wyrwało się westchnienie zachwytu na widok niedźwiedzich półszubek używanych do konnej jazdy i długich futer. — Te są dla wartowników — wyjaśnił sierżant. — Możecie pomacać, chłopcy. Jakoż dotykaliśmy z uznaniem. Przy dokładniejszym przyjrzeniu się zdradziły ślady długiego już używania, lecz to nie osłabiło naszego zachwytu. Kogóż stać na kupno takiego przyodziewku? Pomyślałem, że ottawski rząd dobrze troszczy się o swych funkcjonariuszy policji. W drugiej części szafy odgrodzonej żelazną kratą, widniały w stojakach cztery polerowane lufy i lśniące kolby remingtonów. — A to dla kogo? — zapytał mój młodszy kolega. — Gdyby nastąpił jakiś napad, dla uzbrojenia ludzi z osady. Jak dotychczas nic takiego nie wydarzyło się w tych stronach. Indianie są łagodni jak baranki, a trzecia rebelia Metysów na pewno nie wybuchnie. No, chłopcy, do roboty! Nie odgadłem, o jaką to robotę chodzi. Okazało się, że o... piłowanie zwiezionych przez nas pni. Więc piłowaliśmy na przemian po dwu, przy czym sierżant okazał się znakomitym traczem. Czegóż on zresztą nie potrafił! Szkolił nas na przykład w gotowaniu najprostszych potraw. Nie mieliśmy kucharza, każdego dnia jeden z nas pełnił jego funkcję. Nie wyłączając samego sierżanta. Nigdy nie przypuszczałem, że tyle roboty spadnie na moje barki: kolejne warty w dzień i w nocy, dyżury w kuchni, sprzątanie pomieszczeń, obrządzanie koni, które codziennie należało wyprowadzać ze stajni, noszenie wody ze studni... Wydawało się, że przy takim nawale zajęć gospodarczych nigdy nie uda mi się wyjrzeć poza granice Zagubionego Tropu. W porównaniu z tą harówką niedawny pobyt w Reginie był odpoczynkiem w luksusowym hotelu. Od czasu do czasu odwiedzał nas kierownik faktorii lub jego zastępca. Sierżant wówczas zapominał gnać nas do kolejnej roboty, a my słuchaliśmy opowieści o Dalekiej Północy i Dzikim Zachodzie. Wiele w nich było (jak się później przekonałem) rzetelnej prawdy, sporo praktycznych rad. Pewnie dlatego Darnley pozwalał nam przysłuchiwać się pogawędkom, jakie prowadzili z Basilem Achesonem, kierownikiem hudsońskiej faktorii, lub z Peterem O'Grady, jego zastępcą. Obaj okazali się niezwykle sympatycznymi ludźmi, nie zadzierającymi nosa wobec szeregowych policjantów. Pod względem fizycznym stanowili przeciwieństwo: jeden dość niski, o zaokrąglonych kształtach, drugi wysoki i chudy jak patyk. Jednak gdy snuli wspomnienia, nie wiem, który z nich czynił to lepiej. Wbrew moim pesymistycznym przewidywaniom poczęliśmy wreszcie wyjeżdżać poza granice Zagubionego Tropu. Odbywało się to na raty, to znaczy po dwie osoby. Albo wyjeżdżał sierżant wraz ze mną lub moim młodszym kolegą, albo najstarszy z naszej trójki konstabli, Gerard Ponsonby, który nieraz gościł na Północy. Pierwszą swą wyprawę odbyłem przy boku sierżanta. Pojechaliśmy konno brzegiem rzeki Torch, później skrajem boru. Darnley wykorzystał jazdę, by przećwiczyć mnie w odczytywaniu przypadkowo dostrzeżonych tropów zwierząt, co wcale nieźle wypadło (zasługa Jerry'ego Pottsa!), w oznaczaniu na oko odległości, poznawaniu stron świata według położenia słońca i określaniu pory dnia według tegoż położenia. Przejechawszy skrajem boru skierowaliśmy się do najbliższej farmy. Wkrótce usłyszałem ryk bydła pędzonego do wodopoju, rżenie koni, wreszcie ujrzałem zabudowania i kilku ludzi krzątających się po ubitym jak klepisko placu przed domem mieszkalnym. Podobne farmy widziałem na południu kraju. Ta nie różniła się niczym od tamtych. Nieco mnie ten fakt rozczarował. W swej naiwności sądziłem, że zobaczę obronny blokhauz i uzbrojonych mężczyzn. Nic z tych rzeczy. Farmer, pan Hopson, przyjął nas z otwartymi ramionami, jak to zwykle bywa na słabo zaludnionych terenach, gdzie każdy gość przynosi najświeższe nowiny ze świata. Po powitaniach i przekazaniu ostatnich wiadomości Darnley zagadnął: — A cóż z tym grizzly? — O — ucieszył się gospodarz. — Już pan wie, sierżancie? — Wspominał mój poprzednik. — Ano tak, dawałem znać. Po tamtym wypadku z krową. Później nic się nie wydarzyło. To już ponad miesiąc, jak niedźwiedź nie pojawił się w okolicy. Pewnie wywędrował na zachód, w kierunku gór. Grizzly nie lubi równin. — Skąd pan wie, że to był grizzly, a nie na przykład czarny niedźwiedź leśny: barribal? — Hm...poczekajcie chwilę. Wyszedł z pokoju, aby po paru minutach wrócić z młodym chłopakiem. — To jest mój pracownik, Snog. Zna się na koniach i na krowach jak mało kto, chociaż jeszcze taki młody. No, Walt, opowiedz, jak to było z tym niedźwiedziem. Snog, szczupły blondynek w drelichach, stropił się na nasz widok. Wreszcie, przezwyciężając onieśmielenie, trochę niezdarnie i bardzo rozwlekle opowiedział o wypadku. Otóż pewnej sierpniowej nocy (Snog nie pamiętał dokładnej daty, Hopson również) śpiącego na stryszku obory przebudził ryk bydła. Krowy podczas całego lata przebywały w korralu — zagrodzie zbitej z drewnianych bali w niewielkiej odległości od obory. Snog, jak szczerze wyznał (co dobrze świadczy o jego prawdomówności), nie bardzo przejął się tym rykiem. Sądził, że to wszędobylskie kojoty włóczą się w pobliżu i niepokoją bydło, lecz przecież żaden kojot nie ośmieli się zaatakować rogatego przeciwnika. Gdy ryk nie ustawał, Snog, wściekły, że mu sen zakłócono, zerwał się z wyrka, omackiem zszedł po drabinie, wziął widły stojące przy wrotach i tak uzbrojony odemknął wierzeje. Na zewnątrz było nieco widniej, chociaż chmury pokrywały niebo, a księżyc nie świecił. Snog stał przez chwilę, aby wzrok oswoić z mrokiem. Jak długo trwała ta chwila, nie potrafił określić. Sądził, że jednak dość długo. Tymczasem ryk ustał. Chłopak ruszył w stronę korralu, nie spiesząc się, bo cały teren dokoła pełen był słabo widocznych dziur i wybojów. Kroczył podpierając się widłami. Wkrótce dostrzegł czarniejsze od nocy kształty zagrody, gdy nagle w odległości kilkunastu kroków zauważył sylwetkę przypominającą niedźwiedzia stojącego na dwu łapach. Przestraszył się. Ujął widły oburącz i zatrzymał się. Zwierzę nie zaatakowało go, lecz poczęło szybko się oddalać. Na krótką chwilę rozstąpiły się chmury, W blasku księżyca Snog wyraźniej dostrzegł oddalające się zwierzę. Jego sierść była siwawa. Później znowu zapadła ciemność. Chłopak dotarł do korralu. W gęstym mroku niewiele mógł rozpoznać, jednak zdołał zauważyć, że jedna sztuka leżała -tuż przy ogrodzeniu, a całe stado kłębiło się, bardzo niespokojne. Gdyby nie mocne bale ogrodzenia, na pewno doszłoby do stampede15. Dopiero rankiem zbadano padła krowę. Miała zdruzgotany kark, mnóstwo ran i wyrwany płat skóry wraz z mięsem z jednego boku. Wysłuchaliśmy uważnie tej relacji. — Chcę zadać kilka pytań — odezwał się Darnley — jeśli wolno. — Oczywiście, oczywiście! Proszę pytać, sierżancie. — A więc — zwrócił się Darnley do Snoga — twierdzisz, że niedźwiedź stał na dwu nogach. Jak wiadomo, w takiej pozycji niedźwiedzie atakują, lecz nie uciekają. Jesteś pewien, że się nie mylisz? — Przysiąc, to bym nie przysiągł, ale tak mi się wówczas wydawało. Noc była ciemna, a księżyc błysnął na bardzo krótko. — I ten niedźwiedź miał szarą sierść? W srebrnym blasku księżyca wszystko przybiera szarawą barwę. Chłopak zamyślił się. — Może rzeczywiście stałem się ofiarą złudzenia, ale... zwierz był siwawy. — A słyszałeś jego głos? Chrapanie czy coś w tym rodzaju. — Nie. — Czy na belkach korralu zostały strzępki futra? — Nie sprawdzaliśmy — tym razem odpowiedział farmer. — Ja nie zauważyłem. — No, to będzie wszystko — stwierdził sierżant. — Dziękuję. Snog odszedł, a dalsza rozmowa z Hopsonem nie przyniosła nowych informacji. W drodze powrotnej Darnley zagadnął mnie: — Co ty o tym myślisz? Pierwszy raz sierżant zwrócił się do mnie z tego rodzaju pytaniem. Byłem z tego dumny. — Uważam — odpowiedziałem — że ten chłopak nie zmyślał, nie wygląda na blagiera. Lecz trzeba wziąć pod uwagę, że noc była ciemna, a Snog ledwo wyrwany ze snu nie potrafił patrzeć bystro i widzieć dokładnie. Darnley uśmiechnął się: — Podzielałem twój pogląd, Owen. W tej sztuce głównym aktorem na pewno był niedźwiedź. Jednak nie grizzly. Szary niedźwiedź atakuje nawet nie sprowokowany. Ujrzawszy Snoga rzuciłby się na niego, nie do ucieczki. Sądzę, że niedźwiedź wyniósł się w inne strony, skoro od miesiąca nie daje znaku życia. Skręćmy w stronę lasu. Ucieszyła mnie taka propozycja, dzięki niej odpoczynek w siodle przedłużał się. Jechaliśmy powoli. Słońce chyliło się ku zachodowi, lecz do nocnych ciemności jeszcze było daleko. Nasza droga wiodła przez łąkę prosto ku czarnej linii boru. Na prawo, dość daleko, majaczyły zarysy zabudowań Zagubionego Tropu. Przebyliśmy jakieś dwie trzecie odległości dzielącej nas od lasu. Widać już było poszczególne pnie świerków i mroczną głębię, z której dmuchnął na nas zimny powiew wilgoci. — Popatrz no, Owen — zwrócił się do mnie sierżant — tam coś leży. — Gdzie? Wyciągnął rękę, lecz nadal nie potrafiłem nic dostrzec. Darnley skręcił koniem, ja za nim. Po przebyciu jakichś dwudziestu jardów, w naturalnym zielonym zagłębieniu łąki dostrzegłem coś czarnego. Zatrzymaliśmy wierzchowce. — Pies — stwierdziłem z rozczarowaniem. — Pewnie się czymś zatruł albo padł ze starości. — Oczywiście, że pies. A czego się spodziewałeś? Niedźwiedzia? Lecz padłych psów raczej nie znajduje się na prerii. To oczywiście kundel któregoś z mieszkańców osady. Ciekawe, co mu się przytrafiło. Zeskoczył z siodła, wydobył strzelbę z futerału i końcem lufy odwrócił zwierzę. — Przyjrzyj mu się bliżej, Owen. Niechętnie opuściłem grzbiet wierzchowca. Badanie psiej padliny uznałem za stratę czasu. — Co widzisz? — zagadnął sierżant. — Hm... doprawdy że... — zająkałem. — Czy ten pies jest ranny? Pochyliłem się. — Nie, nie widzę żadnej rany. Pewnie był chory albo zdechł z głodu — wyraziłem przypuszczenie. — Źle. Już ci mówiłem, że to pies z osady, a właściciel opiekowałby się chorym zwierzęciem. O głodzie nie ma mowy z tej samej przyczyny. — Padł od wścieklizny. — Możliwe — zgodził się Darnley. — Oj, niedobrze, przyszłoby wybić wszystkie psy w osadzie. Straszna to choroba i wielki dla nas kłopot. Nie dotykaj! — ostrzegł, gdy wyciągnąłem rękę. — Kiedyś traper zaraził się ściągając futro z wściekłego lisa. Lecz, jak mi wiadomo, wściekłe zwierzęta toczą z pyska pianę. Pomóż mi raz jeszcze przewrócić pieska. Nie ręką! Weź strzelbę. Pomogłem. Wówczas ujrzałem rzecz bardzo dziwną: głowa zwierzęcia przekręciła się prawie całkowicie pyskiem do grzbietu. — Co to jest, sierżancie?.— zdumiałem się. Darnley nie odpowiedział. Ukląkł i kolbą strzelby znowu parokrotnie przewrócił łeb psa: raz w prawo, raz w lewo, raz do tyłu. — Wygląda na to — powiedział —- że ktoś zwierzęciu ukręcił kark. Ten ktoś potężną musi mieć siłę. — Może niedźwiedź? — Ciągle ci po głowie chodzi grizzly? Dziwny to niedźwiedź, który gruchocze psu kark, nie zostawiając na ciele zabitego nawet śladu pazurów, ran. — Ale musiał chyba zostawić ślady łap na ziemi. — Powinny być — zgodził się sierżant. A — Poszukajmy. Wzięliśmy konie za uzdy i ruszyli w stronę pierwszych drzew. Szukałem, szukał sierżant. Bardzo długo i bezskutecznie. Na posterunku Darnley dokładnie opowiedział, co usłyszeliśmy od Snoga i Hopsona, a także o dziwnej śmierci psa. — To musiała być małpa! — wyrwał się najmłodszy z naszej grupy, jeszcze większy greenhorn niż ja. — Słyszałem, że goryle są niezwykle silne i atakując człowieka łamią mu kark. Parsknęliśmy śmiechem. — Tu nie Afryka — sierżant wzruszył ramionami i z politowaniem pokręcił głową. — Skąd by się tu wzięła małpa? — Uciekła z cyrku — tłumaczył się młodzik. — Jak dotychczas — wtrącił się Ponsonby — w tych stronach nie gościł żaden cyrk. A poza tym w cyrkach nie ma goryli. Te potężne i bardzo dzikie zwierzęta nie dają się oswoić. — Słusznie mówisz — przyznał sierżant. — Gadanie o małpach nie ma sensu. Zgromiony w ten sposób chłopak umilkł i milczał do końca rozmowy, w czasie której, rozważając wszystkie możliwe okoliczności śmierci psa, nie doszliśmy do żadnego wniosku. Poprzestaliśmy na podejrzeniu o tę sprawkę brunatnego lub czarnego misia, bo w obecność grizzly w tych stronach nikt z nas nie wierzył. W końcu sierżant przerwał naradę przypominając o obowiązku pilnego baczenia na wszystko, co się dokoła dzieje. — Niech was nie zwodzi widok ornych pól ani ryk domowego bydła. To wciąż jeszcze dzikie strony, cywilizacja ledwo poczęła tu wkraczać. Najdrobniejsze wydarzenie może wiele znaczyć, nie lekceważcie niczego. Po takiej przestrodze popędził nas do roboty. Na szczęście zapadł wieczór i zabraliśmy się do pitraszenia kolacji, pojenia koni i wzajemnego szorowania się nad korytem studni. Noc zapowiadała się ciepła, niebywale ciepła jak na koniec września. Zwykle przymrozki występują już w połowie tego miesiąca. Przez całą noc śniły mi się niedźwiedzie, same olbrzymy. Rzucały się na mnie z rykiem, od którego budziłem się spocony ze strachu. Dni płynęły monotonnie. Pod koniec miesiąca poczęli ściągać do Zagubionego Tropu przybysze z dalekich stron. Ich celem była faktoria Kompanii Zatoki Hudsona, niektórzy odwiedzili jednak i nasz posterunek. Dziwni to byli ludzie, przypominali mi Jerry'ego Pottsa. Odrębną grupę stanowili Indianie oraz Metysi, których niekiedy trudno odróżnić od czerwonoskórych. Jeden z nich zjawił się u nas z dziwaczną skargą. Posługiwał się językiem stanowiącym plątaninę Kri, języka angielskiego i typowej dla tak zwanych pograniczników gwary. Przysłuchując się jego rozmowie z sierżantem nic nie mogłem początkowo zrozumieć. Chyba i Darnley gubił się w tym bełkocie, bo co chwila zadawał pytania. Wreszcie coś niecoś począłem łapać, ciągle nie mogłem jednak odgadnąć, co oznacza często powtarzające się słowo „trepek”. Na koniec wyjaśniło się, że chodzi po prostu o „trapkę”, czyli o żelazną łapkę na zwierzynę. Gdy przybysz skończył wreszcie swe przemówienie, Darnley bardzo kwiecistym stylem (jednak całkowicie zrozumiałym) wyjaśnił, że policja jest przyjacielem wszystkich czerwonoskórych mężów, lecz w poruszonej sprawie powinien najpierw wypowiedzieć się wódz miejscowej grupy Kri. Interesant odszedł. Nie wiem, czy zadowolony czy nie, bo z jego twarzy nic nie zdołałem odczytać. — O co mu chodziło? — zapytałem. — Zrozumiałem piąte przez dziesiąte. — Wcale ci się nie dziwię. On się skarżył, że na jego łowieckim terenie ktoś inny zastawia sidła. Prosił o pomoc. Wiesz, jak daleko jest od nas do miejsca, w którym ten Indianin traperuje? Około stu mil! Bagatela! — Dlaczego nie zwrócił się do jakiegoś bliższego posterunku policji? — Może się i zwracał, kto tam wie. Może tamtejszy komendant nie bardzo się kwapił z rozstrzygnięciem problemu. Trudna to sprawa, nie istnieje przecież prawem ustalony podział terenów łowieckich między pojedynczych łowców. Stracilibyśmy chyba kilka miesięcy na zbadanie jego skargi, zaniedbując wszystko inne. Tego mi czynić nie wolno. Poradziłem mu, by zgłosił się do swego kacyka, on mu najszybciej pomoże. Innego dnia złożył nam wizytę biały traper. W rzeczywistości skóra jego twarzy wcale nie była biała, lecz spalona przez wiatr i słońce na mahoń. Przyszedł ot tak, żeby się wygadać. Traperzy spędzają samotnie tyle czasu, że nie przepuszczą okazji, by wreszcie ulżyć chęci wypowiedzenia się. Małomówny Jerry Potts stanowił wyjątek. Nasz gość najpierw zdziwił się nie zastawszy żadnego ze znajomych mu policjantów, a później zmartwił wiadomością, że na stałe opuścili Zagubiony Trop. Jednakże humor szybko mu wrócił. Przypuszczam, że pod wpływem whisky, której wonią chuchnął na mnie przy powitaniu. Zaniepokojony tym Darnley posłał do faktorii Gerarda Ponsonby, aby sprawdził, czy przypadkiem nie sprzedają tam alkoholu Indianom. W stosunku do nich istniał bowiem wyraźny zakaz, nie dotyczący białych. Lecz białym sprzedawano wódkę jedynie podczas nieobecności Indian. W przeciwnym razie czerwonoskórzy poczuliby się pokrzywdzeni, wtedy nietrudno o awanturę. Dlaczego tak „dyskryminowano” Indian? Powiem krótko — Indianie nie znają umiaru w piciu, alkohol działa na nich w stopniu znacznie silniejszym niż na białych i wyzwala agresję w stosunku do otoczenia. Wiele morderstw popełniono w wioskach indiańskich podczas pijackich orgii. W jaki więc sposób odwiedzający nas traper dokonał zakupu whisky w obecności Indian, nie zdołaliśmy odkryć. Darnley wypytywał go o to i owo, pragnąc zebrać jak najwięcej informacji o terenie, nad którym powierzono mu pieczę. Jak się okazało, traper mieszkał stosunkowo blisko, w głębi boru widocznego na horyzoncie, w chatce nad jeziorkiem ukrytym w lesie. Twierdził, że to nie dalej niż czterdzieści mil od nas. Sierżant zagadnął go o zwierzynę. — Coraz mniej, coraz mniej. Im gęściej ludzi, tym mniej czworonogów. Myślę, że za rok przyjdzie mi ruszyć dalej na pomoc. — A niedźwiedzie? — Ostatnią skórkę z misia ściągnąłem bodaj przed dwoma laty. Teraz Darnley opowiedział o zabitej krowie Hopsona i o wypadku z psem. — Szary niedźwiedź w tych okolicach? — zdumiał się myśliwy. — To kiepski dowcip. Nigdy nie natknąłem się na jego trop. Pewnie pies zwęszył rosomaka i zginął w walce. — Pies nie odniósł żadnych ran — wtrąciłem. — Tak? No, to dziw nad dziwy! Może rzeczywiście zabłąkał się tu jakiś brunatny miś. Mógł zabić i krowę, i psa. Muszę spenetrować las, kto wie, czy nie wrócę z futrem? A więc Snog musiał się mylić. Na opinii zawodowego myśliwego można było polegać. W tydzień później (wciąż trwał napływ interesantów do faktorii) przybiegł do nas bardzo podniecony zastępca kierownika faktorii, Peter O'Grady. — Słuchajcie! — wrzasnął od progu. — Widziano szarego niedźwiedzia! Na tak sensacyjną wiadomość porzuciliśmy zajęcia i skupili się wokół przybysza. — Kto go widział? — zapytał Darnley. — Siedzi u nas pewna czerwona skóra i tak twierdzi. — Musimy z nim pogadać — zdecydował sierżant. Ruszyliśmy całą grupą, bardzo zaciekawieni. Darnley to spostrzegł. — Nie, nie wszyscy. Co wy sobie wyobrażacie? — skinął na mnie — Pójdzie ze mną tylko Hove. Ucieszyło mnie, ale i zdumiało takie wyróżnienie. Czyżby nadal działała nie proszona protekcja inspektora Nicholsona? Od placówki Kompanii dzieliła nas odległość zaledwie kilkudziesięciu kroków, lecz z trudem powstrzymywałem się, żeby nie biec. Na podwórzu faktorii biwakował tuzin wędrowców dalekiego szlaku: rozgadani biali myśliwi, pomagający sobie gestykulacją przy opowiadaniu o swych sukcesach, oraz milczący i nieruchomi wojownicy indiańscy. — To ten — Peter O'Grady wskazał palcem siedzącego z podwiniętymi nogami. — Chodź! — zawołał, a do nas: — Porozmawiamy w kantorze, nikt nie będzie przeszkadzał. To Mała Foka, Czipewej znad rzeki Torch — dodał półgłosem.— Odwiedza nas co najmniej dwa razy w roku. Sądzę, że można mu wierzyć, no... oczywiście z pewną poprawką. Oni są skłonni do przesady. Wkroczyliśmy we czwórkę do wnętrza sklepu. Pod ścianami na półkach spoczywały najpotrzebniejsze i najchętniej nabywane przez myśliwych towary. Pociągnąłem nosem. Przedziwne zapachy niosły się ze wszystkich kątów. Górował odór świeżo wyprawionych skór pomieszany z ostrą wonią octu, tytoniu, kawy, bodajże smoły i chyba mydła na dokładkę. Gdy obecnie wspominam tamte czasy, niemal czuję jeszcze tak charakterystyczne dla sklepów Kompanii aromaty. O'Grady pchnął drzwi wiodące do następnej izby, w której za biurkiem tkwił szef placówki, Basil Acheson. — Uznałem, że sprawa ta może was zainteresować — odezwał się bez powitalnego wstępu. — Siadajcie. W pokoju stało kilka krzeseł, starczyło ich dla wszystkich, ale Indianin siadł na podłodze. Albo nie dowierzał wytrzymałości mebli, albo po prostu nigdy dotąd z nich nie korzystał. — Mów — zwrócił się Acheson do myśliwego. — Oni chcą usłyszeć, co widziałeś tamtego dnia. Nie umiem powtórzyć dosłownie opowiadania Małej Foki, więc tylko je streszczam. Zrozumiałem prawie wszystko, resztę, nieco później, wyjaśnił mi Darnley. Mała Foka, jak już wspomniał O'Grady, mieszkał wraz z niewielką grupą wojowników nad jeziorem, z którego wypływa rzeka Torch. Koczują tam od dziesiątków lat, głodując lub pławiąc się w dobrobycie, zależnie do wyniku polowań lub połowów. Otwarcie faktorii Kompanii w pobliżu (w tych stronach odległość nie przekraczającą pięćdziesięciu mil uznawano za „pobliże”!) i to nad samą rzeką, stało się dla gromadki Czipewejów dobrodziejstwem, o jakim nigdy nie marzyli. Odtąd z Zagubionego Tropu do ich wigwamów poczęła drobnym kroczkiem przemykać cywilizacja białego człowieka. Najpierw w postaci ciepłych, kolorowych koców wymienionych za skórki i futerka, później jako metalowe garnki, jeszcze później jako gotowa odzież, dzięki której nie musieli już szyć ubrań ze skór i można je było przehandlować. Broń palna i amunicja stanowiły niebagatelną część zakupów obok tandetnych świecidełek, szklanych paciorków, lusterek i wstążek, za którymi przepadały czipewejskie squaw. Tak więc Indianie znad rzeki Torch uzyskiwali towar (wartościowy... i bezwartościowy), o jakim nie marzyło się ich dziadom, czego zresztą część starszyzny nie pochwalała. I nie bez racji. Przecież nikt z młodych wojowników nie potrafi już polować przy pomocy łuku. Hucząca i płosząca zwierzynę broń palna przysparzała więcej mięsa niż pierzaste strzały. Mężczyźni tyli, a ich squaw stawały się leniwe jak nigdy, odkąd osiedlono się nad jeziorem. Przestały grozić Czipewejom głodowe zimy. Gdy zawiodła zwierzyna i nie dopisały połowy, można było zawsze liczyć na pomoc agencji (jak nazywano placówkę Kompanii) bądź w formie pożyczki, bądź nawet bezpłatnych darów. Kompania dbała przecież o swych dostawców futer, na nich w dużym stopniu opierając swe istnienie. Nie wszyscy Czipeweje jednak akceptowali nowy stan rzeczy. Starszyzna żyła ciągle jeszcze wspomnieniami dawnych czasów, kiedy to osada była gospodarczo samowystarczalna, kiedy nie znano słowa „pożyczka”, a jedynie „zdobycz” lub „dar”. Starszyzna dziwnie prędko zapomniała o klęskach głodu i straszliwym żniwie śmierci, zwłaszcza wśród niemowląt i dzieci. Wiedziała natomiast, że gdy agent Kompanii późną jesienią dostarczał mnóstwo jedzenia, to wczesną wiosną kazał sobie ten dar zwracać przeliczony na mięciutkie futra gronostai, bobrów, norek, skunksów, kun, szopów i niedźwiedzi. W obronie dawnych zwyczajów pamięć przywodziła je-. dynie obrazy dobrobytu i szczęścia, a nie głodu i klęski. Mała Foka wiedział o tamtych dniach tyle, ile opowiedział mu sędziwy brat matki. O zwycięstwach i sukcesach. Nie tęsknił do łuku i strzał, a faktorię odwiedzał tylko, by zaopatrzyć się w kule na zimowy sezon łowiecki, a przy okazji przysłuchać rozmowom bladych twarzy z Zagubionego Tropu. Teraz przybył nie tylko po to. Przyszedł z informacją, która miała zadziwić pracowników agencji, a że był tej informacji wyłącznym posiadaczem, napawało go to dumą. — Mów — powtórzył Basil Acheson. I oto jak zabrzmiała ta opowieść przełożona z gwary pograniczników na miejską mowę. Czipeweje łowili ryby najchętniej podczas widnych, ciepłych nocy, gdy księżyc rzucał blaski na wodę. Ryby podpływały pod samą powierzchnię, najłatwiej je było wówczas dosięgnąć ościeniem. Z pokrytej żwirem plaży wyruszyła wtedy na łowy flotylla zwinnych kanoe, by rozproszyć się po gładkiej tafli jeziora. Każdy łowił z dala od sąsiada, by mu nie płoszyć ryb. Podczas takiej to letniej nocy wypłynął w maleńkiej łódce Mała Foka. Śmignął pierwszy w kierunku odległej, wąskiej zatoki, gdzie ryby brały najlepiej. Klęcząc i wiosłując wyprzedził wszystkich i dotarł do miejsca, gdzie brzeg tworzył wąską cieśninę, ograniczoną z jednej strony dziką łąką, z drugiej wysokopiennym lasem. Za cieśniną akwen rozszerzał się tworząc jakby drugie jezioro, w rzeczywistości — zatokę. Mała Foka odłożył wiosło. Niewyczuwalny prąd powoli niósł łódź wzdłuż czarnej linii cienia rzucanego na wodę przez wyniosłe drzewa. Druga połowa zatoki, ta od strony łąki, jaśniała tysiącem gwiazd odbitych w wodzie. Od czasu do czasu gwiazdy poczynały drgać. Oznaczało to że ryba podpływa tuż-tuż pod powierzchnię. Wtedy Mała Foka opuszczał dłoń zbrojną w szpikulec na długim drzewcu, a gdy ją unosił, za każdym razem na końcu ościenia trzepotała się zdobycz. Trzy razy uderzył, za czwartym ręka zawisła w powietrzu. Znieruchomiał, zaniechał uderzenia. Noc była cicha, zaledwie delikatne szmery dochodzące z głębin leśnego ostępu mąciły spokój, lecz Mała Foka usłyszał niespodziewanie szmer inny, od strony łąki. Delikatnie odłożył oścień na dnie łodzi i przeczekał chwilę, skulony, prawie rozpłaszczony w łodzi. Potem ostrożnie zanurzył wiosło. Nawet nie plusnęło, mimo że dziób kanoe natychmiast skierował się ku trawiastemu wybrzeżu. Indianin podpłynął wolniutko i na odległość, jaką sobie umyślił. Wtedy dostrzegł w księżycowej poświacie kształt zwierza pochylonego nad wodą. Wzrok go nie mylił, sierść czworonoga miała barwę buroszarą. Mała Foka znieruchomiał. Nie miał ze sobą strzelby, a nocny przybysz nie mógł być niczym innym, jak grizzly. Skąd się wziął tutaj, na nizinach? Indianin nie zastanawiał się nad tym. Znacznie ważniejszym wydało mu się, czy miś wejdzie do wody czy nie? Grizzly nie unika wody, potrafi pływać i jest w niej tak samo napastliwy jak na lądzie. Mała Foka tkwił w swym kanoe nieruchomo. Tymczasem szary stwór zaspokoił widocznie pragnienie, bo nagle wyprostował się. — Był taki, o, taki wysoki. Mała Foka podniósł się z podłogi i wyciągnął rękę pionowo ponad głowę, by zademonstrować nam wielkość niedźwiedzia. Zwierzę odeszło, szybko, bardzo szybko, by wkrótce zniknąć z oczu Indianina w szaro-srebrzystej pomroce. Mała Foka znów przystąpił do łowienia ryb. — Dziękujemy ci — powiedział Acheson — twoja informacja jest dla nas bardzo ważna. Za tak piękną opowieść niech ci dadzą w sklepie butelkę piwa na mój rachunek. Ale tylko jedną — przestrzegł. — Pustą masz zwrócić. Idź. Faktoria, jak już wspomniałem, nie sprzedawała alkoholu czerwonoskórym, lecz piwo było niskoprocentowe, a Acheson nie uląkł się ryzyka złamania srodze przestrzeganych przepisów. Był pewien, że sierżant Darnley tym razem nie zgłosi sprzeciwu. Co się tyczy butelek, były one naczyniami i użytecznymi, i dość rzadkimi w tych stronach. Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. — I co wy na to? — zapytał szef faktorii. — Nie żałujecie, że was tu ściągnąłem? Sierżant zaprzeczył. — Czy Mała Foka to wielki blagier? — Nie większy od innych Czipewejów — odparł Peter O'Grady, a Acheson mu przytaknął dodając: — To, co przed chwilą usłyszeliśmy, niewiele różni się w szczegółach od tego, co nam opowiedział przed godziną. Moim zdaniem, nie kłamie. I cóż, sierżancie? — Hm... ano to, że zaczynam wierzyć w szarego niedźwiedzia buszującego po okolicy. Mała Foka dostrzegł go nad jeziorem pewnie ze dwa tygodnie temu. — Trzy — odparł O'Grady — dobrze to obliczyłem. — Być może, że grizzly przywędrował w nasze strony i zabił psa. Albo też kręci się tu i tam, bo przecież krowę Hopsona uśmiercił w samym środku lata. Chyba się nic mylę? — Ani o cal — zauważył Acheson. — Z tego wniosek, że nie wolno wychodzić z osady bez długiej broni w ręku. — Tu wszyscy mają flinty — poinformował agent — i sądzę, że potrafią ich używać. Ale grizzly to grizzly. Jeśli się wieść rozejdzie, nikt stąd nosa nie wysunie, nawet gdyby ujrzał pod lasem całe stado gronostajów. — E, na gronostaje złasi się nawet największy tchórz — mruknął O'Grady. Tą ostatnią uwagą zakończyła się nasza wizyta w budynku faktorii. Znalazłszy się po drugiej stronie drogi-ulicy Darnley skrzyknął resztę naszej szczupłej załogi, by przekazać jej wieść przyniesioną przez Małą Fokę. — Który z was widział szarego niedźwiedzia? Okazało się, że nikt. To znaczy — owszem, wypchanego, w muzeum. — No, to możecie sobie wyobrazić, jak wygląda żywy. Od dziś na wszystkie patrole piesze i konne zabieramy karabiny, gdybyście napotkali podejrzane tropy, zachowujcie największą ostrożność, najlepiej wycofujcie się. Pamiętajcie, że grizzly atakuje nawet nie sprowokowany, a na krótkim dystansie potrafi dogonić konia w galopie. Zapamiętajcie to dobrze i raz na całe życie, bo właśnie od tego może ono zależeć. Mówi się szary niedźwiedź, w rzeczywistości barwa jego futra najczęściej jest żółtobrązowa. Więc nie pomylcie go przypadkiem z brązowym. — Ale... — wtrąciłem i zamilkłem. — Chciałeś coś powiedzieć, Owen? — Oni wszyscy, to znaczy ten kowboj od Hopsona, tamten Indianin Kri, a teraz Mała Foka, twierdzą, że widzieli siwe albo szare futro. — Ot, po prostu złudzenie. Zresztą niekiedy grizzly porośnięty jest siwym włosem, chociaż nie na całej powierzchni ciała. Ale to mało ważny szczegół. Powtarzam: bądźcie czujni, przynajmniej do czasu, póki nic spadnie pierwszy śnieg i tropy nie staną się wyraźniejsze. Mam nadzieję, że nauki Jerry'ego Pottsa nie wywietrzały wara z głów i potraficie odróżnić odcisk pazurów grizzly od śladu zająca. To wszystko. A teraz do roboty, chłopcy! Od tej rozmowy nie rozstawaliśmy się z długą bronią, lecz ani razu nie okazała się potrzebna. Kończyła się ciepła jesień. Coraz częściej nocą i rankiem szron pokrywał łąki i dachy domostw. Na barki dyżurnego spadł jeszcze jeden obowiązek: utrzymywanie ognia w żelaznych piecykach naszych kwater. Opału było pod dostatkiem i w zasięgu ręki. Upływały dni, słońce grzało coraz słabiej i coraz krócej gościło na niebie. Założyliśmy kożuszki, a na dłonie wciągnęliśmy grube rękawice. Monotonia przerwana została nagłym alarmem, zasygnalizowanym aż z Reginy. Bo muszę wyjaśnić, że w osadzie Zagubiony Trop czynny był urząd pocztowy. A jakże! Jego personel składał się z jednej osoby pełniącej funkcję zarówno naczelnika urzędu, jak listonosza i woźnicy pocztowego ambulansu, który dwa razy w tygodniu przebywał sześćdziesięciomilową trasę dzielącą nas od miasteczka Garrick, skąd listy ekspediowano dalej. A jednocześnie przekazywano rzadkie przesyłki adresowane do mieszkańców Zagubionego Tropu. Taką drogą sierżant Darnley otrzymał pismo z Reginy. Był to list gończy informujący, że z tamtejszego więzienia uciekł niejaki Allan Ley. W jaki sposób uciekł, tego pismo nie podawało, natomiast mnóstwo informacji dotyczyło charakterystyki zbiega. Siedmiokrotnie karany był za kradzieże, włamania do sklepów i mieszkań. Obecnie dokonał „skoku” na bank w Montrealu. Tym razem po raz pierwszy użył broni palnej raniąc kasjera. Mimo alarmu zdołał uciec. Po trzech miesiącach został rozpoznany w okolicach Reginy, aresztowany i zamknięty w więzieniu do czasu rozprawy sądowej. Uciekł po tygodniu. Cechy poszukiwanego: „lat trzydzieści siedem, wzrost średni, włosy ciemne, oczy piwne, lewe ucho zwężające się ku górze, stąd przezwisko nadane Leyowi w świecie przestępczym: Ośle Ucho. Ubrany w ciemnoszary garnitur, buty czarne. Nie pali, nie używa alkoholu, nie gra w karty. Przed laty trudnił się traperstwem, stąd znajomość terenu, zwłaszcza południowych części Terytorium Północno-Zachodniego. Prawdopodobnie dobry strzelec. Wprawdzie nie posiada broni, ale mógł ją zdobyć po ucieczce z więzienia, dlatego zaleca się specjalną ostrożność przy próbach jego ujęcia”. Darnley odczytał nam list gończy, po czym udał się do faktorii powiadomić o sprawie Achesona. Z kolei list gończy został dokładnie przepisany w kilku kopiach i rozlepiony w najbardziej widocznych miejscach: na ścianach i płotach zabudowań osady. Bardzo przejąłem się tym listem i przy patrolowaniu okolicy wytrzeszczałem oczy na każdy ślad przypominający odbicie ludzkiej stopy. Lecz po kilkunastu dniach moja czujność osłabła i prawie że zapomniałem o wydarzeniu. Gerard Ponsonby, najbardziej z nas doświadczony, podczas wieczornych rozmów powiedział, że jest mało prawdopodobne, aby Ley skierował się na północ. — Cóż z tego, że to dawny traper? Przecież nie miał broni, a poza tym każda nowa twarz w tych stronach zwraca uwagę. Zbliża się zima, Ley nie posiada ciepłej odzieży. Moim zdaniem powędrował na wschód, żeby się zgubić wśród mieszkańców któregoś z wielkich miast. Na pewno ma tam znajomków, którzy mu pomogą. Kolejne dni utwierdziły mnie w przekonaniu, że obcy człowiek nie zawitał w te okolice. Nie otrzymaliśmy na ten temat informacji ani ze strony stałych mieszkańców Zagubionego Tropu, ani od właścicieli dalej leżących farm, ani od interesantów faktorii. Nie wiedział nic na ten temat nasz pocztmistrz, regularnie odwiedzający Garnek, tyle że teraz z nabitym remingtonem pod ręką. Grizzly również nie dawał o sobie znaku życia. Być może wywędrował hen, daleko. Być może znalazł sobie gawrę na zimowy sen. Którejś nocy spadł pierwszy śnieg, co Darnley natychmiast wykorzystał (zaiste nie brakło mu pomysłów), by nauczyć , nas chodzenia na rakietach śnieżnych. Sam potrafił to doskonale, Ponsonby również. Ja nie miałem żadnej wprawy, a mój młodszy kolega (miał na imię Dick, nazwiska nie pamiętam) rakiety oglądał po raz pierwszy w życiu. Rakiety, jak wiadomo, biali przejęli od północnych plemion Indian i od Eskimosów. Urządzenie bardzo proste: drewniane i okrągłe lub owalne obręcze przeplatane sznurem, przymocowane rzemieniami do nóg. Dzięki takiej powierzchni nie pozwalają idącemu zapadać się w śnieg. Wyglądają niewinnie, lecz spróbujcie założyć, nowicjusze! Ja byłem wówczas nowicjuszem. Darnley i Ponsonby pokazali nam, jak się w tym chodzi. Nogi trzeba podnosić wysoko, w zależności od tego, jak gruba jest warstwa śniegu. — Ot tak. ot tak. Uważajcie — pouczali nas na przemian sierżant i konstabl. Uważaliśmy, a jakże! Po czym przywiązano mi do butów rakiety. Raczej — ja zostałem do nich przywiązany, jak się natychmiast okazało. Zapragnąłem chwacko pomaszerować przez białą płaszczyznę. Wszystko mnie popychało do takiego marszu, lecz... nogi odmówiły posłuszeństwa. Runąłem. A podnieść się, mając rakiety przypięte, to nie lada sztuka! Runąłem po raz drugi. Dopiero Ponsonby pomógł mi wstać. Poczułem wstyd, że jestem aż takim niedołęgą, lecz i Dick po jednym niezdarnym kroku zwalił się w śnieg. — Nie martwcie się, chłopcy — pocieszył nas sierżant. — Ja podobnie zaczynałem. No, jazda, do roboty! Wydało mi się, że tym razem złapałem rytm. Lewa noga do góry. prawa noga do góry, raz dwa, raz dwa... Pot rosi czoło. Wydłuża się równa ścieżka owalnych odcisków. I nagle lewa rakieta zawadza o prawą. Tracę równowagę i ryję nosem w śnieg, dobrze, że miękki. W ciągu pierwszej godziny nauki przydarzyło mi się to kilka razy. Dickowi również. Nazajutrz takich upadków było mniej, a trzeciego dnia przeszedłem chyba z pół mili, co prawda bardzo wolno, ale to już spory sukces! Byłem mokry od potu, gdy wreszcie sierżant pozwolił zdjąć rakiety. Nauka chodzenia trwała, z przerwami na inne roboty, przez wiele, wiele dni. Poczęliśmy (Dick i ja) dawać sobie wreszcie radę z tym trudnym dla nas sposobem pokonywania przestrzeni. Ponieważ warstwa śniegu nie była gruba, sierżant zgodził się, abyśmy na piesze patrole nie zabierali rakiet. Zbyt absorbowały naszą uwagę. Dni były pochmurne, termometr wskazywał zaledwie 28 stopni16, nie odczuwaliśmy więc żadnych przykrych skutków niskich temperatur. Gdzież ten trzaskający mróz, którym straszył nas w Reginie Jerry Potts, ucząc sposobów zapobiegających odmrożeniom i zamarznięciu. Pamiętam, jak przestrzegał: „Przy temperaturze minus 50 stopni17 nie wyruszajcie w teren samotnie, chyba że do domu sąsiada, nie dalej niż kilka jardów!” Powiedziałem o tym Ponsonby'emu. — Poczekaj, poczekaj. Przyjdzie kolej na mrozy, niech tylko niebo ociupinkę się przetrze, a nadleci wiatr północno-zachodni. Wtedy temperatura w ciągu jednej nocy spadnie o dwadzieścia stopni. Jak myślisz, po co dano nam futrzane szuby? Przecież nie po to, aby je żarły mole. I nie mylił się. Nadciągała stopniowo zima. Słupki w termometrach kurczyły się dzień po dniu i noc po nocy. Śnieg przykrywał pola coraz grubszą warstwą, co dla sierżanta stało się nową okazją do dalszego ćwiczenia nas w marszach z rakietami. Teraz już nie padałem na nos, lecz do wprawy, z jaką poruszał się Ponsonby lub Darnley, daleko mi było: Te ćwiczenia przypadkowo pozwoliły dokonać nam odkrycia, które na długie tygodnie stało się tematem rozmów wszystkich mieszkańców Zagubionego Tropu. Tamtego dnia temperatura obniżyła się do czternastu stopni18, chociaż słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Ponsonby zabrał mnie na patrol. Przypięliśmy rakiety i najpierw pomaszerowaliśmy wzdłuż koryta skutej lodem rzeki Torch, a później prościutko w stronę ciemnej linii lasu. Nieźle dawałem sobie radę, prawidłowo udeptując śnieg. Mimo to na samym skraju boru złapała mnie zadyszka. Mój towarzysz musiał zauważyć te objawy zmęczenia, bo powiedział: — Postoimy tu chwilkę. Oddychaj głęboko, Owen, i nie patrz stale na śnieg. Zbyt wielkie dziś słońce, można oślepnąć. Jeszcze w Reginie słyszałem o „śnieżnej ślepocie” — bolesnych skutkach wpatrywania się w iskrzącą od słońca biel. Niekiedy wędrowiec ślepnął na kilka lub kilkanaście godzin, czemu towarzyszył dotkliwy ból oczu. Jeśli wędrował samotnie, rezultat mógł być tragiczny. Dlatego właśnie wyposażono policjantów w okulary z ciemnego szkła. Dziś jednak takich okularów nie zabraliśmy. Zgodnie z radą, zamiast na pole, spoglądałem w mroczną głębię lasu. Spoglądałem bliżej, spoglądałem dalej i nagle wydało mi się, że obok wykrotu powalonego leśnego olbrzyma widnieje ruda, a może nawet rudoczerwona plama. — Patrz — powiedziałem — coś tam leży, wygląda na padłego lisa lub sarnę... — Rzeczywiście... Pójdziemy sprawdzić. Zdjęliśmy rakiety, które w gąszczu leśnym stawały się bezużyteczne. Droga nie wiodła daleko. Im bliżej znajdowaliśmy się „celu, tym bardziej upewniałem się, że to ani lis, ani sarna. Lecz co, u licha?! Jeszcze dziesięć kroków, jeszcze pięć. poprzez splątane poszycie. Ponsonby ukląkł i pociągnął za skraj rudoczerwonej derki. Najpierw ukazała się futrzana czapeczka, później twarz człowieka. Wielkie nieba! — Zamarzł nieborak — westchnął mój towarzysz — a tak mu blisko było do dachu nad głową i gorącego pieca. Dlaczego nie doszedł? Hove, leć po sierżanta! Jeśli Acheson może przyjść, niech również przyjdzie on zna twarze wszystkich tutejszych. Gnaj! Wróciłem na skraj lasu i z rakietami w ręku pobiegłem wydeptaną poprzednio ścieżką. Uważałem, że bez rakiet szybciej dotrę do posterunku. Opowiedziałem o wszystkim sierżantowi. Sierżant pobiegł do faktorii, a stamtąd już we dwójkę (bo z Achesonem) ruszyli w stronę lasu, ale jeszcze przed odejściem krzyknął: — Owen, zostaniesz razem z Dickiem! Ten rozkaz wydał mi się okropną niesprawiedliwością. Przecież to ja odkryłem zmarzniętego wędrowca. Długo, długo przyszło mi czekać na dalszy ciąg wydarzenia. Dopiero po jakiejś godzinie przywieziono na saniach zwłoki nieszczęśnika. Prosto na posterunek. Nie mam pojęcia, w jaki sposób wieść o tym błyskawicznie rozniosła się między ludźmi i kilkunastu ciekawskich usiłowało dostać się na plac alarmowy. Na rozkaz Darnleya Dick z wielce dumną miną zamknął im bramę przed nosem, a później wartował przy niej służbiście, nieczuły na błagania, a nawet próby przekupstwa ze strony „co bardziej niecierpliwych. Wreszcie rozeszli się, gdy mróz nieźle poszczypał im uszy. Nasza gromadka (a wśród niej Basil Acheson) musiała dokonać smutnego obowiązku dokładnego zbadania zwłok. Sierżant ściągnął derkę. Ujrzeliśmy mężczyznę odzianego w ciemnoszary, mocno już sfatygowany i brudny garnitur. Na nogach miał czarne buty o bardzo zdartych obcasach. Darnley zdjął mu z głowy futrzaną czapeczkę. Ukazały się gęste, czarne włosy. — Zwróćcie uwagę — powiedział Darnley — na zniekształconą małżowinę lewego ucha. Przypomniałem sobie treść listu gończego. — To... chyba jest Allan Ley, ten z listu gończego — ośmieliłem się zauważyć. — Nie mylisz się, Hove. — Biedak — szepnąłem ze współczuciem — zamarzł. — Otóż to właśnie! — wykrzyknął sierżant. — Zamarzł, lecz nim zamarzł, został uduszony... lub też pozbawiony przytomności. — Przez kogo?! — nie zapanowałem nad okrzykiem zdumienia i przerażenia jednocześnie. Wstyd mnie ogarnął z powodu niezbyt mądrego pytania, lecz nikt mnie nie zganił. — Przyjrzyjcie się dokładnie, to także dla was nauka na przyszłość. Owen, sprowadź Dicka. Polecenie wykonałem z szybkością huraganu. — Popatrz tu, Dick — rozkazał sierżant — i ty, Owen. — Odchylił brudny kołnierz koszuli nieboszczyka. — Widzicie? Wyraźny ślad uduszenia. Nie wzdrygaj się tak, Dick. To wszystko należy do naszych obowiązków. Niestety, nie ma tu lekarza, by mógł stwierdzić, kiedy nastąpiła śmierć, lecz sądzę, że nie ma to większego znaczenia, natomiast, słuchajcie uważnie, odkrycie sprawcy przestępstwa to zadanie dla nas wszystkich. Prawo chroni człowieka, nawet gdy jest przestępcą, bo sprawiedliwość wymierzają jedynie sądy. Kto mógł napaść na tego nieszczęśnika? I Dick, i ja milczeliśmy jak głazy. Odpowiedzieć na pytanie sierżanta mógł, moim skromnym zdaniem, chyba tylko jasnowidz. Nie odważyłem się tej myśli wyrazić słowami. Czekałem, co jeszcze Darnley nam powie. — Przyjrzyjcie się jego odzieży. Jest zniszczona i brudna. Nic w tym dziwnego, przywędrował w niej z Reginy i na pewno nie najkrótszą drogą. A skąd koc? Pan Acheson twierdzi, że był nabyty w Kompanii. A więc należy przypuszczać, że przestępca krążył wokół ludzkich osad i zdołał ten koc ukraść. Najpewniej kradł i żywność. Przetrząsnęliśmy kieszenie ubrania. Nie ma w nich nic, ani dokumentów, ani broni. Pan Acheson, Ponsonby i ja bardzo dokładnie obejrzeliśmy ciało. Poza odciskami palców na szyi nie widać innych śladów, nic nie wskazuje na to, by zabity stoczył z kimkolwiek walkę. Jaki z tego wniosek? No, Dick, co o tym sądzisz? — Ja... on... ktoś go zaskoczył, może nawet zaszedł od tyłu i chwycił za szyję. — A ty, Owen. — Hm... — zakłopotałem się. — Przyszło mi do głowy, że Ley mógł mieć towarzysza, któremu ufał, a tamten wykorzystał to zaufanie, dlatego brak wszelkich śladów walki. — Z tego wynika, że obaj uznajemy śmierć Leya za wynik zaskoczenia przez nie znanego nam napastnika. Podzielam ten pogląd, podzielamy go wszyscy, lecz nie wyjaśnia on powodu zabójstwa. — Może Ley miał przy sobie pieniądze?— usiłowałem zgadnąć. — Umiesz rozumować logicznie, Owen, dlatego zastanów się chwilkę: czy mając pieniądze w kieszeni wędrowałbyś na północ, czy raczej usiłowałbyś przedostać się na wschód, tym bardziej że można by wówczas skorzystać z różnych środków komunikacji. Czy mając pieniądze nie postarałbyś się o kupno nowej odzieży i obuwia? Czy mając odpowiednie środki nie próbowałbyś schronić się w murach dużego miasta, by przeczekać zimę, a później uciec do Stanów? Zmuszony byłem przyznać, że tak właśnie bym postąpił. — Więc kto i po co zabił Leya? — zniecierpliwił się Dick. — Spokojnie, Dick, spokojnie. Takie pytania do niczego nie prowadzą. Na nas spoczywa obowiązek wykrycia sprawcy. Być może uciekł i nigdy go nie ujrzymy, być może jest jednym z mieszkańców Zagubionego Tropu, być może krąży po okolicznych lasach. To wszystko są tylko przypuszczenia, do naszych obowiązków należy wykazać, które z nich okaże się prawdą. Pomyślałem, że czeka nas spory wysiłek, i to w najpaskudniejszej porze roku. Pomyślałem również, że zamiast czterech policjantów do takiej akcji poszukiwawczej przydałoby się czterdziestu. — Ponieważ sprawcą zbrodni może być ktoś z mieszkańców osady — znowu odezwał się sierżant — zakazuję wam mówić komukolwiek o prawdziwej przyczynie zgonu, niech wszyscy sądzą, że Ley po prostu zamarzł. Przestrzegaliśmy tego zakazu i przez pewien czas przed pogrzebem i przez długi czas po pogrzebie wszyscy cywilni mieszkańcy Zagubionego Tropu rozmawiali tylko o tym, jak lekki mróz może wykończyć człowieka nie chronionego odpowiednio grubą odzieżą. Spisaliśmy protokół i wysłali go poprzez pocztę w Garrick do centrali w Reginie. Wkrótce nadeszło potwierdzenie odbioru z bardzo niemądrym (moim zdaniem) zakończeniem. Mianowicie zapytywano sierżanta Darnleya, czy jest pewien, że znaleziony nieboszczyk to istotnie poszukiwany Allan Ley. Doprawdy, zupełnie idiotyczne pytanie! W wysłanym przez nas raporcie bardzo dokładnie opisane zostały cechy fizyczne zmarłego, ba, nawet zmierzyliśmy jego wzrost, a już opis „oślego ucha” powinien był przekonać kogoś tam w centrali, że o pomyłce mowy nie ma. Sądziliśmy, że centrala (tak pełna wątpliwości!) przyśle nam oficera celem zbadania sprawy na miejscu, co proponował sierżant, ale propozycja widać została zlekceważona lub po prostu zapomniana. My jednak nie zapomnieliśmy, nie wolno było nam zapomnieć dopóty, dopóki morderca mógł znajdować się w rejonie Zagubionego Tropu lub nawet w samej osadzie. Bardzo nam pomagał Basil Acheson oraz jego zastępca, Peter 0'Grady, którego za zgodą sierżanta dopuszczono do tajemnicy. Zatrudnieni w faktorii mają zawsze najwięcej okazji do pociągnięcia za język swoich klientów, a było ich sporo przez cały okres zimy. Ludzie tu byli spokojni, bójki nie zdarzały się, nikt nikogo nie okradł przez cały czas mego pobytu w osadzie. A mimo to w pobliżu tej oazy uczciwości zabity został człowiek! Jeszcze w dniu znalezienia zwłok Leya przetrząsnęliśmy pogranicze lasu i łąk. Śnieg ułatwiał poszukiwania, ale nie znaleźliśmy innych śladów, prócz naszych własnych. Gorzej w lesie. W gąszczu krzewów, wśród wykrotów, na poszyciu stwardniałym od mrozu i pokrytym zaledwie cienką warstwą śniegu nawet doświadczony tropiciel niewiele potrafiłby odczytać, a wśród nas nie było doświadczonego tropiciela. Ba, gdyby Jeny Potts się tu zjawił! Darnley nie skapitulował jednak po pierwszym niepowodzeniu i zdołał nas zarazić swym nieubłaganym dążeniem do odkrycia prawdy. Odwiedziliśmy, to w pojedynkę, to we dwóch, wszystkie okoliczne farmy, bliższe i dalsze. Bardzo dokładnie i zgodnie ze wskazówkami sierżanta każdy z nas wypytywał pracowników gospodarstw rolnych o obcych wędrowców, jacy ostatnio pojawili się w okolicy. Osadnicy Zagubionego Tropu zgodnie twierdzili, że żaden włóczęga nie znalazł się w ostatnich tygodniach w pobliżu zabudowań. Lecz czy można polegać na takich twierdzeniach? Przecież ktoś zabił Leya! Głównym tematem wieczornych rozmów, prowadzonych w jadalni przy huczącym w żelaznych piecykach ogniu, stał się tajemniczy morderca Leya. Nic więc dziwnego, że całkiem zapomnieliśmy o szarym niedźwiedziu. Tymczasem faktoria Kompanii dzień w dzień zapełniała się kolorowym tłumem traperów: białych, Indian, Metysów. Po przerwie kilkunastodniowej, gdy już zdawało się, że wszystkie pilne potrzeby łowców futerek zostały zaspokojone, nagle nowa fala amatorów kul, broni, sideł, tytoniu, kawy i innych drobiazgów przypłynęła pod progi magazynu. Dziwiłem się, skąd w lak pustym kraju tylu się ich zebrało. Achesonowi i O'Grady'emu trafiła się nowa okazja do przepytywania interesantów. Lecz nie dowiedzieli się niczego, ani o grizzly, ani o jakimkolwiek przybyszu z południa. Powoli tłum rozchodził się, aż nadszedł dzień, kiedy na podwórzu faktorii zapanowała pustka. Pozwoliło to obu szefom handlowej placówki na częstsze odwiedzanie naszego posterunku, a nawet na osobiste włączanie się do akcji przeszukiwania terenu. Śnieg leżał warstwą grubą na kilka stóp i wszelki znak przejścia czworonożnych czy dwunożnych wędrowców był wyraźniejszy. Niestety, dwunożnych śladów nie było wokół Zagubionego Tropu po płaszczyznę łąki i rzekę Torch z jednej, a po linię lasu z drugiej strony. Las ten był najczęściej celem naszych wycieczek. Lecz w miarę upływu czasu czujność nasza słabła. Po prostu każdy z nas zadawał sobie pytanie: jak długo morderca Leya może zimą koczować pod gołym niebem? Tydzień, dwa? I w jakim celu? Raczej dawno już opuścił te strony, jeśli... jeśli nie jest jednym z mieszkańców Tropu. I tak mijały dni śnieżystej i mroźnej zimy. Na służbę wartowniczą zakładaliśmy niedźwiedzie szuby, na wyprawy poza osadę — krótkie półkożuszki i lisie czapy. Tak właśnie odziani wyruszyliśmy któregoś dnia — ja i Dick — poza opłotki Zagubionego Tropu. Sierżant uznał, że może już wysyłać na samodzielne patrole swych dwu najmłodszych podkomendnych. I nie mylił się. Wiele nas nauczyła codzienna praktyka; cenne wskazówki Jerry Pottsa, uzupełnione radami Darnleya, zdawały egzamin. Obaj — Dick i ja — przywykliśmy do rakiet, i w porę, bowiem śnieg leżał teraz na chłopa wysoko i o maszerowaniu bez rakiet mowy być nie mogło. Wyruszyliśmy więc rankiem na patrol w stronę lasu. Dzień był lekko pochmurny, lecz widoczność niezła. Cel tego patrolu nie został wyraźnie określony. Po prostu mieliśmy baczyć na wszystko co żywe. Chodziło więc zarówno o wilki, jak i o kojoty, które podczas większych mrozów podchodziły pod zabudowania w poszukiwaniu łupu. Chodziło również o ludzi. Lecz któż mógł nadejść od strony puszczy o tej porze? — A uważajcie na szarego niedźwiedzia — żartobliwie przestrzegł nas sierżant. — Od dawna nie dał o sobie znaku. — Przecież niedźwiedzie śpią o tej porze roku — odparłem. — Owszem, lecz ten grizzly wydaje mi się bardzo dziwny. Wciąż zastanawiam się nad śmiercią tego psa... — Miał skręcony kark — przypomniał Dick. — To jasne. Lecz dlaczego szary niedźwiedź nie zjadł swej zdobyczy lub nie zaciągnął do lasu? — Pewnie coś go przestraszyło i uciekł — naiwnie zauważył Dick. — Szary niedźwiedź nie ucieka. Wypadek z psem jakoś mi się stale kojarzy ze śmiercią Leya. Czy mógłby być to ten sam napastnik? Musiałem zrobić niemądrą minę, bo Darnley roześmiał się i dodał: — Ja tylko głośno myślę. No, ruszajcie! Opuściliśmy posterunek przekopaną drogą-ulicą osiedla.. Za ostatnimi opłotkami rozpościerała się płaszczyzna wysokiego śniegu. Musieliśmy przypiąć rakiety i posuwać się jeden za drugim. Szedłem pierwszy, jako że sierżant mnie mianował dowódcą dwuosobowego patrolu, co rozsadzało moją pierś dumą. A przecież niewiele brakowało, aby to uczucie zamieniło się we wstyd i rozpacz. Lecz o tym za chwilę. Dotarliśmy do lasu nie napotkawszy nikogo. Pusto było na ziemi, a jedynie w górze szybowały dwa kruki, ale i one szybko znikły wśród świerków. Po wypełnieniu zadania mogliśmy wracać do osady, lecz tak imponowało mi „dowództwo”, że postanowiłem nieco przedłużyć czas jego trwania. — Dick — powiedziałem tonem ni to propozycji, ni to rozkazu — spenetrujemy pobrzeże boru. Obaj zdjęliśmy rakiety. — Odmierz dwadzieścia kroków —- rozkazywałem dalej Dickowi. Usłuchał natychmiast. Odmierzył kroki z powagą i dokładnością, która wydała mi się śmieszna. No cóż, Dick pragnął wyrosnąć na doskonałego policjanta. Czy mu się to udało, nie wiem, b6 po roku wspólnej służby los nas rozdzielił. Lecz wracam do tamtego zimowego dnia. Kiedy mój towarzysz zatrzymał się, był ledwie widoczny wśród ciemnych pni drzew. — Idź równolegle ze mną, prosto w głąb lasu. Broń trzymaj w pogotowiu i uważaj. Naprzód! Ruszyłem prosto przed siebie. Spojrzawszy w prawo dostrzegłem sylwetkę Dicka przemykającą między drzewami. Od tej chwili przestałem nań zwracać uwagę. Z oczami utkwionymi w wykroty, chaszcze i przyprószone śniegiem pnącze nie bardzo mogłem uważać na wszystko, co się działo dokoła. Jak długo trwał ten mój powolny marsz, doprawdy nie wiem. Może pół godziny, może nieco dłużej. Wreszcie wyszedłem na malutką polankę, gdzie blasku słońca nie tłumiły gęste konary świerków. Ujrzałem białą, okrągłą płaszczyznę otoczoną szpalerem czarnych drzew. Przez środek tej płaszczyzny, poprzecznie do kierunku mojej drogi, biegł trop. Wyraźny, więc świeży! Stanąłem, by przyjrzeć się dokładniej odbiciom wielkich stóp. Mówię „stóp”, bo to nie były łapy lisa ani kopyta łosia, sarny czy jelenia. Przywołałem w pamięci wszystkie nauki Jerry Pottsa. Niedźwiedź? Lecz kształt tropu niezbyt zgadzał się z wielkością i konturem śladów, jakie pozostawia po sobie przeciętny miś, czarny lub brązowy. A więc to chyba grizzly! Mieli rację ci wszyscy, którzy opowiadali o szarym niedźwiedziu krążącym gdzieś po okolicy. Poczułem się niezbyt pewnie. Spotkanie z rozżartą bestią byłoby nie lada przeżyciem dla każdego trapera, a cóż dopiero dla takiego nowicjusza jak ja! Natychmiast sprawdziłem magazynek strzelby, zapas ładunków i to jakoś dziwnie mnie uspokoiło, tak jakby kule stanowiły gwarancję mego sukcesu. O, jakże byłem naiwny! Myślę, że brak doświadczenia potrafi uczynić człowieka odważniejszym. Brak doświadczenia i brak wyobraźni. W kilka lat później, przy szklance whisky w gospodzie „Pod Zdechłą Wroną”, opowiadał mi stary wyga kresowy (taki, co to buszował nad rzeką Czerwonego Kamienia, hen, na północy. Przewędrował góry Franklina i łowił ryby w rzece Wierzbowej — dopływie Mackenzie), że dopóty nie bał się grizzli, dopóki nie spotkał się z nim i nie powalił aż czterema kulami. Od tamtej pory paniczny lęk ogarniał go na wspomnienie przygody. Nie wiem, czy to był żart z jego strony, czy też szczerość sprowokowana alkoholem, gdy wyznał mi, że kiedy zwiedzał montrealskie muzeum historii naturalnej, na widok wypchanego grizzly w panicznym popłochu opuścił salę. Ja tamtego ranka nie czułem strachu, a lekki niepokój przyćmiewała wizja naszyjnika z kłów i pazurów szarego niedźwiedzia, co zawsze stanowiło szczyt marzeń każdego myśliwego, bez względu na barwę skóry. Więc mocniej ścisnąłem broń i ruszyłem ścieżką śladów. Czy powinienem był ostrzec Dicka? Krzyknąć? Lecz w ten sposób zaalarmowałbym również zwierzynę. Uznałem, że lepiej milczeć. Stawiałem kroki jak najdłuższe, ponieważ przy każdym z nich zapadałem się w śnieg powyżej kolan. Na szczęście polanka była niewielka, a przy pierwszych drzewach warstwa śniegu znacznie cieńsza. Tropy stały się więc mniej wyraźne, ale ich nie zgubiłem. Z głową opuszczoną, lecz co chwila, zerkając przed siebie w półmroczną głębię lasu, omijałem uschłe gałązki i ledwo widoczne doły. Ile jardów19 przebyłem w ten sposób? Ba, trudno zmierzyć, ponieważ ślady biegły raz w prawo, raz w lewo, zakręcały, by znowu się wyprostować. „Gdzież się podział Dick?” — ogarnął mnie nagle niepokój. Począłem biec nie bacząc na hałas, jaki powodowałem. I wówczas przeraził mnie krótki, urywany krzyk. Potykając się o korzenie, zaczepiając butami o płożące się po ziemi wyschłe pnącza pognałem w kierunku, skąd dobiegł mnie głos Dicka. Ciężko dysząc dotarłem do miejsca, z którego wreszcie dostrzegłem kolegę. Był to widok, jaki później przez wiele tygodni przeżywałem w koszmarnych snach. Dick stał nieruchomo, wyprostowany. Nad nim, nad jego głową sterczał jakiś potworny łeb, ni to zwierza, ni człowieka, pokryty szarą sierścią. Olbrzymie kosmate łapy zaciskały się na szyi Dicka. Z zapartym tchem przyłożyłem broń do ramienia, pociągnąłem za spust. Łomotnęło, aż echo poszło po lesie. Łeb zniknął. Dick osunął się na leśne poszycie. Szary wielkolud skoczył w gąszcz i gnał z trzaskiem łamanych gałęzi. Strzeliłem za nim po raz drugi. Wówczas ozwał się z głębi boru głos, jakiego nie potrafię przyrównać do żadnego głosu ani zwierzęcia, ani człowieka. Wysoki w tonacji, przejmujący jakimś straszliwym smutkiem. Tego nie da się opisać. Ukląkłem przy leżącym. Twarz Dicka była sina, ciało całkowicie bezwładne. Pamiętny nauk, udzielanych mi jeszcze w Reginie, gorączkowo przystąpiłem do ratowania nieprzytomnego. Na szczęście nie odniósł żadnej rany, a zemdlał jedynie na skutek straszliwego uścisku. Sądzę, że gdybym się spóźnił chociaż o pół minuty, na nic zdałyby się moje wysiłki. Po kilku próbach sztucznego oddychania Dick westchnął. Spojrzał na mnie i ochrypłym szeptem zapytał: — Co to było? — Potwór — odparłem zwięźle. — Gigantyczna małpa albo nieznany gatunek niedźwiedzia. Uciekł. Nie wróci. Jak się czujesz? — W głowie mi szumi, kark mam zdrętwiały... — Spróbuj się podnieść. Pomogłem mu, oparł się o pień drzewa. — Jak to się stało? — zapytałem. — Nie wiem. Rozglądałem się za tobą i nagle poczułem okropny ucisk na szyi. Chyba zdążyłem krzyknąć, a potem straciłem oddech i przytomność. — Oprzyj się na mnie. Musimy wracać. Przez las jakoś przebrnęliśmy, ale przejście przez zaśnieżone pole okazało się trudniejsze. Wydeptana poprzednio ścieżka była zbyt wąska dla dwu ludzi idących obok siebie. Puściłem więc Dicka przodem, przypiąwszy mu rakiety: Ledwo się wlókł i co kilka minut przystawał. — Wciąż jeszcze nie mogę złapać oddechu — poskarżył się płaczliwie. — Nie szkodzi, odpoczywaj. Mamy czas. — A jeśli ten potwór nas dogna? — Na pewno nie. Chyba go trafiłem. Do pierwszych domostw Zagubionego Tropu szliśmy trzykrotnie dłużej niż zazwyczaj. Nie zaczepieni przez nikogo przekroczyliśmy furtę posterunku. Zobaczyliśmy Darnleya. Sierżant spojrzał na nas i zapytał: — Co się stało? Dick, wyglądasz jak trup na urlopie. Chodźcie do budynku. Gdy usiedliśmy na ławach, rozkazał: — Hove, opowiadaj. Tylko dokładnie. Opowiedziałem. Darnley wysłuchał w milczeniu. Nie pochwalił mnie ani nie zganił. — Odprowadź Dicka do łóżka, za chwilę tam przyjdę. Wykonałem polecenie, a mój młodszy kolega z westchnieniem ulgi osunął się na pościel. Co prawda istniał wyraźny zakaz kładzenia się w ubraniu, lecz byłem pewien, że tym razem nikt nas za to nie zgani. Darnley zjawił się po kilku minutach. Nie sam. Towarzyszyli mu obaj szefowie faktorii: Acheson i O'Grady. Darnley kazał Dickowi ściągnąć bluzę i koszulę, po czym opukał go i ostukał niczym zawodowy chirurg, troskliwie przyjrzał się szyi, kazał kręcić głową w prawo, w lewo, do przodu. — Będzie cię kark bolał ze dwa, trzy dni. Na ten czas zwalniam cię ze wszystkich obowiązków. Hove, powtórz teraz, co mi powiedziałeś. Powtórzyłem. Acheson zadał mi kilka pytań o wygląd dziwnego stwora. Powiedziałem, co widziałem, niewiele tego było. — Sądzisz, że to nie był grizzly? — zagadnął O'Grady. — Chyba nie — odparłem po chwili namysłu. — Jak mi wiadomo, szare niedźwiedzie stają na tylne łapy jedynie w chwili bezpośredniego ataku, a ten uciekał na tylnych łapach, i to bardzo szybko. Uciekając wydał głos w niczym nie przypominający chrapania grizzly. — A słyszałeś kiedy chrapanie szarego niedźwiedzia? — No... nie. Lecz wielu traperów naśladowało ten głos i zapamiętałem. Ja myślę, że gdyby Dick wpadł w łapy szarego niedźwiedzia, zginąłby natychmiast. Chyba i ja nie uszedłby śmierci. — Mówisz, że go trafiłeś — wtrącił się Acheson. — Prawdopodobnie, lecz równie dobrze obie kule mogły chybić. — No tak — zakończył rozmowę Darnley. — Idziemy do lasu poszukać śladów. Na ten czas mianuję cię, Hove, komendantem posterunku. Zawrzyj furtę i nie wpuszczaj nikogo. Wyszli we trójkę, a przed bramą dołączył do nich Ponsonby. Unieruchomiłem zasuwy furty, sprawdziłem wrzeciądze bramy i wróciłem do Dicka. Przez szyby sypialni widać było cały plac. Wrócili po przeszło trzech godzinach. Rezultat wyprawy okazał się nieciekawy. Tropy dziwnego stwora odnaleźli bez trudu, lecz doprowadziły ich w głąb puszczy do miejsca, w którym matecznik uniemożliwił dalsze posuwanie się bez siekier. Jak wobec tego przedarł się przez gąszcz uciekający potwór? Ślady krwi na poszyciu, dość rzadkie, wiodły w tamtym kierunku.. Darnley sporządził wyczerpujący raport o tym zdarzeniu, a nasz pocztmistrz natychmiast wyruszył w drogę do Garrick. Następnego dnia sierżant zorganizował myśliwską nagonkę na ..zwierza”. Wziąłem w niej udział, a także kilku mieszkańców Zagubionego Tropu. Byli poinformowani o mojej i Dicka przygodzie. Sierżant bowiem uznał, że dla ogólnego bezpieczeństwa należy wszystkich wtajemniczyć. Poszliśmy z siekierami torować sobie drogę. Wyrąbaliśmy przez matecznik wąziutkie przejście długości około mili, aż do miejsca, gdzie gęstwina zamieniła się w rzadki brzozowy lasek. Okazało się, że to kres naszej wędrówki. Cienka pokrywa lodu poczęła pękać pod stopami, ukazała się czarna bagienna woda. Gdy śmielszy od innych Ponsonby usiłował zapuścić się dalej, zatrzęsła się pod nim ziemia i wpadł w grzęzawisko prawie po pas. To zniechęciło pozostałych. Zawróciliśmy, mimo że odciski wielkich łap wiodły prościuteńko przez bagnisko. Były w tym miejscu najwyraźniejsze. Cała nasza grupa przyglądała się im bardzo długo i bardzo dokładnie, dochodząc do jednomyślnego wniosku, że nie są to tropy niedźwiedzia. A czyje? Na to pytanie nikt nie znalazł odpowiedzi. Po dziś. Zaalarmowana Regina przysłała do nas dwu oficerów, chociaż — moim zdaniem — raczej przydaliby się traperzy, ot, chociażby Jerry Potts. Oficerowie męczyli mnie i Dicka pytaniami, po czym udali się w głąb puszczy. Wrócili wcale nie mądrzejsi od nas. Wysmażyli obszerny raport, wsiedli w sanie i odjechali, zapewne z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. W Reginie musieli narobić sporo hałasu, bo żądna sensacji prasa w tydzień później przysłała do naszej placówki trzech dziennikarzy. Znowu zaczęła się seria pytań, przede wszystkim skierowanych do mnie i Dicka. Darnley, pokpiwając sobie po cichu, nie sprzeciwił się udzielaniu informacji, lecz ja miałem już tego wszystkiego powyżej uszu. Wścibscy reporterzy, wymęczywszy nas, zajęli się innymi mieszkańcami Zagubionego Tropu. Mogłoby się wydawać, że nasza osada nagle stała się pępkiem Kanady. Ku uciesze i dumie jej nielicznych mieszkańców. Uszczęśliwieni możliwością wygadania się pletli smalone duby, skrzętnie notowane przez przybyszów. Z kolei cała ekipa przypuściła szturm do faktorii Kompanii Zatoki Hudsona, a że jej personel roboty miał niewiele, rozmowy toczyły się od rana do wieczora. Na koniec dziennikarze powędrowali do lasu z grupą nudzących się tubylców. Niczego tam nie odkryli, jako że śnieg dokładnie zatarł wszelkie ślady, zarówno nasze jak i potwora. Wreszcie harmider ustał, goście syci wrażeń odjechali na południe. Efekty ich wizyty wkrótce dały znać o sobie. Do Zagubionego Tropu poczęły napływać pocztową drogą gazety. Doczekaliśmy się uwiecznienia swych postaci na szpaltach prasy. A z Reginy nadszedł list pochwalny, w którym znalazło się również i moje nazwisko. W Zagubionym Tropie jeszcze bardzo długo rozprawiano o przedziwnym wydarzeniu, bo co śmielsi mieszkańcy na własną rękę udawali się do lasu w poszukiwaniu potwora. Oczywiście bez żadnego rezultatu. Sądzę, że i obecnie w godzinach nudy stary temat staje się przedmiotem długich dyskusji. Przez resztę zimy w osadzie nie przydarzyło się nic godnego uwagi. Wbrew oczekiwaniom niektórych nie przybył tu żaden przedstawiciel nauki. Być może, informację o „potworze” uznano po prostu za kaczkę dziennikarską. Tajemniczy stwór nie dał już więcej znać o sobie. Może zginął z upływu krwi, a może przeniósł się w bardziej odludne strony. Nigdy więcej o nim nie słyszałem, zwłaszcza że wiosną następnego roku odkomenderowano mnie na inną placówkę. Lecz niekiedy śni mi się ten szaro owłosiony stwór i budzę się z krzykiem przerażenia. Przygodni słuchacze, gdy o nim opowiadam, uśmiechają się niedowierzająco, szczególnie ci z dużych miast. U traperów trafiam na większe zrozumienie. Zgodnie przyznają, że w nie zbadanych dotychczas puszczach, Kanady mogą żyć zwierzęta, których ludzie nigdy nie widzieli. Podzielam ten pogląd. Przecież to, co przeżyłem, nie było snem! Łączka śmierci Na Dalekiej Północy, na Wyspie Księcia Patricka, okres wolny od mrozu wynosi tylko trzy dni, od 15 do 18 lipca. Jest to najkrótsze kanadyjskie lato. Klimat ten jednak, na ziemi stanowiącej część Terytoriów Północno-Zachodnich, nie jest miarodajny dla przeciętnego klimatu Terytoriów. A tak sądzi bardzo wielu. Dla mieszczuchów Południa i Krainy Wielkich Jezior Północ to wieczna zmarzlina gleby, to rzeki skute lodem, śniegi, porywiste zimne wiatry, które niejednego wędrowca zmusiły do odwrotu w cieplejsze strony. Skąd wywiodła się tak odstręczająca od Północy opinia? Po prostu z braku dogodnych szlaków komunikacyjnych. Liczne rzeki płynące z zachodu na wschód stanowią dla każdego podróżnika poważną przeszkodę. Lecz gdy przyjdzie mróz i rzeki skuje lodem, a wertepy wyrówna grubym kożuchem śniegu — świat staje otworem dla posiadacza sani i silnego zaprzęgu psów, tej jedynej rasy odpornej na zimno, na niedostatek jadła i trudy podróży, innymi słowy — dla husky. Tak więc najczęściej ruszano na północ zimą, gdy droga stawała się wygodna, futerkowa zwierzyna dostarczała najlepszych skór. Stąd zrodziła się legenda o krainie monotonnej bieli i trzaskającego mrozu. A przecież Północ posiada i drugie oblicze. Na południowych obrzeżach Wielkiego Jeziora Niewolniczego przeciętna temperatura lipca przekracza 56 stopni* ale podczas wielu dni sięga 86 stopni20. Tam lato trwa od 11 czerwca do 11 września. Im bardziej na północ, tym dłuższe są letnie dni. Zapewne dlatego nigdzie nie ma w Kanadzie bujniejszej roślinności, jak właśnie na północy. Przyroda stara się powetować szczupłą ilość upalnych dni i ciepłych nocy. Rzecz jasna, nie cała Północ tak wygląda. Na wschodzie, nad Zatoką Hudsona i powyżej koła arktycznego, rozciąga się tundra zaledwie mchami porosła, a ziemia w najcieplejsze dni rozmarza jedynie na powierzchni. To prawda, że zimą na północy czekają na śmiałka liczne niebezpieczeństwa. Nie oznacza to jednak, by i po stopnieniu śniegów i ruszeniu rzek kraina ta wolna była od groźnych niespodzianek, a wędrówka przez nią przypominała majową wycieczkę za miasto. Nie radzę wybierać się na północ, nawet tą bliższą, wierząc w tego rodzaju bajkę. Sam byłem świadkiem zdarzenia, które wielu wyda się nieprawdopodobne, ponieważ nigdy nie mogłoby się przytrafić turyście ani na zachodzie, ani na południu kraju. Moje pierwsze zetknięcie się z Północą (tą bliższą, stopniowo zasiedlaną i zaorywaną farmerskimi pługami) nastąpiło w roku 1878, po przeszło rocznej służbie w szeregach Północno-Zachodniej Konnej Policji. Była to osada Zagubiony Trop nad rzeką Torch. Zżyłem się z tą osadą, z jej mieszkańcami, z pracownikami faktorii handlowej Kompanii Zatoki Hudsona, z kolegami z policyjnego posterunku, a przede wszystkim z sierżantem Nicholasem Darnleyem. Sądziłem, że w ich towarzystwie przebywać będę jeszcze ze dwa, trzy lata. Los, za pośrednictwem najwyższych moich zwierzchników, zadecydował inaczej. Zresztą nie uskarżałem się. Z końcem zimy, gdy śnieg jeszcze okrywał ziemię, a kry na rzece Torch dopiero zaczynały spływać, do sierżanta Darnleya nadszedł list z Reginy. Nie od razu dowiedzieliśmy się, co zawierał. Zauważyłem tylko, że Darnley stracił humor, stał się małomówny i jakoś rzadziej gnał swych podkomendnych do prac porządkowych w naszym posterunku. Minęły dwa, może trzy dni od nadejścia poczty, gdy sierżant kazał mi się ciepło ubrać, wziąć broń i śnieżne rakiety. Sam również przygotował się do wyjścia, powierzając dowództwo nad posterunkiem Ponsonby'emu. Nie wiedziałem, w jakim celu i dokąd mamy się udać. Sierżant obrał kierunek na las, co mnie nieco rozczarowało. Tę trasę znałem już na pamięć. Wkrótce jednak okazało się, że trasa marszu nie ma żadnego znaczenia, że chodzi jedynie o rozmowę bez świadków. Przy pierwszych drzewach sierżant zatrzymał się. — Słuchaj, Owen — zwrócił się do mnie po imieniu. — To będzie nasza prywatna pogawędka, nie służbowa, bo chcę, abyś był szczery. Zdziwiło mnie takie zagajenie. Popatrzał na mnie uważnie i — co mu się chyba po raz pierwszy przydarzyło — mrugnął do mnie porozumiewawczo. Zupełnie jak kolega do kolegi. — Słuchaj, Owen — powtórzył. — Otrzymałem pismo z Reginy, o którym pewno wiesz. Skinąłem głową. — Otrzymałem w nim rozkaz udania się nad rzekę MacFarlane. To jeden z dopływów jeziora Athabasca. Nad tą rzeką znajduje się faktoria Kompanii Zatoki Hudsona, a obok niej mały forcik obronny, chyba z pięćdziesiąt lat sobie liczący. To pierwsza siedziba faktorii, obecnie posterunek Północno-Zachodniej. Dokoła pustka, bo zaledwie kilka chat. Nawet w porównaniu z Zagubionym Tropem jest to dziura, gdzie diabeł mówi dobranoc. Jeszcze dzisiaj. Osada, która właściwie jeszcze nie jest osadą, nosi bardzo imponującą nazwę: Fort Camsell. Tak ją ochrzczono przed wielu laty, nie wiem zresztą, dlaczego. Kiedyś bawiłem tam przez tydzień, załatwiając służbowe sprawy, więc znam ją jak własną kieszeń. Przerwał na chwilę, a później dodał: — Zapewne dziwisz się, po co ci o tym opowiadam. Otóż, Owen. z Fort Camsell Regina odwołuje dwu ludzi: komendanta, którego mam zastąpić, i jednego konstabla. W liście polecono mi dobrać sobie towarzysza spośród składu naszego posterunku. Pomyślałem o tobie. Pamiętaj jednak, że to nie jest mój rozkaz, jedynie propozycja. Jeśli odmówisz, nie będę do ciebie czuł żalu. Wezmę Ponsonby'ego albo Dicka. To wszystko. Zaszumiało mi w głowie z wrażenia. Propozycja sierżanta wydała mi się zaszczytnym wyróżnieniem. — Ja... ja... — odparłem, lekko jąkając się — myślę, że... Przerwał mi w połowie słowa: — Nie teraz, Owen, nie teraz. Musisz sprawę dokładnie przemyśleć. Wiem, że lubisz przygody, jak każdy młodzik, lecz pamiętaj, że Fort Camsell to zakazana dziura, dokąd poczta dociera tylko za pośrednictwem Kompanii, i nie częściej niż raz w miesiącu. Znajdziesz się bardzo daleko od rodziny, w dzikim kraju. Powtarzam: przemyśl to. I jeszcze jedno — zawahał się — razem z tym listem przesłano mi nominację na porucznika. Nie mów o tym nikomu. Sam ich zawiadomię. — Gratuluję! — wrzasnąłem, szczerze uradowany takim wyróżnieniem szefa. — Na pewno pan zasłużył. — Cii! — uciszył mnie żartobliwie. — Wracamy. Tego dnia w porze lunchu przybyli na nasz posterunek Basil Acheson i Peter O'Grady. Zasiedliśmy przy wspólnym stole (ku zdziwieniu Ponsonby'ego i Dicka). Darnley wstał i zawiadomił nas o swym awansie. Ryknęliśmy chórem na wiwat, a Acheson wyciągnął spod stołu flaszkę wina. Picie alkoholu w godzinach służbowych (przecież byliśmy na służbie!) jest zakazane, tym razem jednak porucznik Darnley (później kilkakrotnie tytułowałem go „sierżantem” i przepraszałem za paskudne przyzwyczajenie) zgodził się na pogwałcenie przepisu. Jedna butelka wina na sześciu mężczyzn nie mogła nikomu zaszkodzić. Cóż jeszcze dodać? Było bardzo wesoło, a ja czułem się jak w towarzystwie starych, dobrych kolegów. Porucznik Darnley kazał mi się namyślać, chociaż zdecydowałem się przyjąć propozycję w chwili jej usłyszenia. Napisałem do Halifax, do rodziców, że z wiosną zostaję przeniesiony dalej na północ, w rejon jeziora Athabasca, i że być może listy ode mnie docierać do nich będą rzadziej niż dotychczas. Po dwu dniach zameldowałem porucznikowi o swej decyzji. Zauważyłem, że się ucieszył. — Poznasz, chłopcze, kawał świata — powiedział — i różne inne sprawy, na przykład jazdę psim zaprzęgiem. W Fort Camsell mamy husky. Minęły dwa tygodnie i do Zagubionego Tropu przybył następca Darnleya, sierżant Higgs, z jakimś młodzikiem-subkonstablem. Zameldował się służbiście, a później przejął komendę nad placówką. Ja spod tej komendy (no i oczywiście porucznik) zostałem wyłączony. Praktycznie znalazłem się na urlopie — zwolniony ze wszystkich obowiązków z wyjątkiem tych, których miał prawo wymagać ode mnie Darnley. Śniegi stopniały, zginęła lodowa pokrywa na rzece Torch, a później słońce poczęło suszyć rozmokłą ziemię. Jeszcze tydzień, a opadł wiosenny przybór, grunt stwardniał. W połowie maja wyruszyliśmy, Darnley i ja, na dwukółce zaprzężonej w jednego konia. (Jest to najbardziej zwrotny pojazd bezdroży północnej Kanady.) Wieźliśmy namiot i zapasy żywności. Rozstanie z kolegami, jak zwykle bywa w takich sytuacjach, było dość smętne, jako że cała grupa bardzo polubiła Darnleya, a chyba również i mnie. Kawałek drogi odprowadzili nas Basil Acheson i Peter O'Grady. Później zostaliśmy sami. Jeszcze przez pierwsze trzy dni podróży spotykaliśmy na szlaku gospodarstwa rolne: samotne farmy, których gospodarze z nieukrywaną radością przyjmowali nas na nocleg. Każdy obcy, a cóż dopiero policjant, był przecież informatorem o tym, co działo się na świecie, skarbnicą plotek, a przede wszystkim nową twarzą tak rzadko oglądaną w tych odludnych stronach. To się także liczyło. Ale po trzech dniach wjechaliśmy w prawdziwą głuszę: w prerie, w lasy, w doliny rzek i rzeczek, które to rzeki musieliśmy przebywać po żmudnym odszukiwaniu brodów. Widziałem spalone pożarami pustacie: spopielałe trawy lub bory czarne, osmalone, z których uciekła zwierzyna. Od tej pory zaczęły się biwaki przy ogniskach, obchodzenie najbliższego otoczenia z bronią w ręku, czujne wsłuchiwanie się w odgłosy nocy: krzyk ptaka, trzask „roztrącanych gałęzi lub plusk strumienia, gdy go przekraczał lub przepływał niewidoczny czworonóg. Rankami zorze przekreślały niebo na wschodzie, ciszę przedświtu przerywał świergot ptactwa i rzeźwe rżenie naszego konia. Sądzę, że kto nie obserwował, nie słyszał i nie czuł świata przyrody, wiele w swym życiu stracił. Zgubiłem rachubę dni, gdy wreszcie dotarliśmy nad rzekę MacFarlane, a nieco później, posuwając się jej brzegiem, do Fort Camsell. Wyglądał właśnie tak, jak go opisał Darnley. Na północy —jak to później stwierdziłem — czas upływa wolniej, zarówno w lecie, gdy dzień jest dłuższy niż na południu, jak zimą. Tu wiekowe budowle wyglądają tak samo jak przed stu laty, ząb czasu bezskutecznie usiłuje nadgryźć potężne belki fortów, ściany domostw i myśliwskich blokhauzów. Kora odpadnie, wykruszy się mech i trawa zatykające szpary, może jeszcze przekrzywią się prymitywne zawiasy drzwi, lecz całość pozostanie nie naruszona, na przekór długotrwałym i ostrym zimom. Na przekór wiosennym burzom i skwarnym dniom lata. Może właśnie dlatego? Podobnie dzieje się z ludźmi. Siedemdziesięcioletni myśliwi buszujący po puszczach nie należą tu do rzadkości. Widocznie klimat jest tu zdrowszy, a życie wśród natury sprzyja długowieczności. Teraz, gdy o tym wspominam, napada mnie chętka wy-wędrowania na północ, lecz cóż bym tam robił nie będąc ani rolnikiem, ani myśliwym? A moi przełożeni jakoś nie kwapią się wysłać mnie raz jeszcze w krainę dziewiczych wód, nieprzebytych lasów i dzikich łąk, po których wędrują stada karibu. Ale do rzeczy! Fort Camsell niewiele się różnił od innych tego typu placówek Północno-Zachodnich Terytoriów. Kiedyś były one istotnie budowlami obronnymi. Dziś z chwały przeszłości pozostały jedynie nazwy, zbyteczne palisady, a niekiedy nawet działa, pięknie wyczyszczone, stojące na ziemnych nasypach — raczej zabytki niż nadająca się do użytku broń. Fort Camsell okazał się obszerniejszą placówką od posterunku w Zagubionym Tropie, a załoga dwukrotnie większa: dziesięciu policjantów pod dowództwem porucznika, którego Darnley właśnie miał zastąpić. Ongiś istniała tu jedynie placówka Kompanii Zatoki Hudsona i ona to wzniosła fort. Teraz jej agencja mieściła się w znacznie młodszym, bardziej dostępnym budynku, nieco przypominającym podmiejskie wille południa, tyle że z placem ogrodzonym wysokim płotem. Fort wznosił się na wysokim brzegu rzeki, co go podwójnie ubezpieczało. Zachował bowiem potężną palisadę ze strzelnicami i górującą nad nią wieżą strażniczą z daszkiem. Z przodu ograniczała go niby droga, niby ścieżka wydeptana wśród niskich traw przez nielicznych mieszkańców osady Fort Camsell. W obrębie ogrodzenia, za szerokim placem, stały budynki: piętrowy — w swej dolnej partii przypominający dawne blokhauzy, w górnej — normalną fasadę mieszkalnego domu; po prawej i po lewej stronie widniały dwa niskie baraki, a między nimi korral. Posterunek posiadał tylko pięć koni, za to aż dwadzieścia psów-husky. Każdy miał oddzielną budę i łańcuch. Czekał je obecnie wiosenno-letni okres przymusowego odpoczynku. Komendant posterunku oprowadzał Darnleya i mnie po swym królestwie. Kiedy podeszliśmy do szeregu budek ustawionych tuż przy palisadzie, powstał niesamowity jazgot. Psy powskakiwały na dachy swych domków i merdając ogonami gromkim szczekaniem witały przybyłych. — Nie podchodźcie blisko — ostrzegł komendant —jeszcze was nie znają. Zresztą i później wskazana będzie ostrożność! To półdzikie bestie, z którymi najlepiej dają sobie radę zawodowi poganiacze. Zimą są nie do zastąpienia, więc je trzymamy. — A konie? — zagadnął Darnley. — Czy w ogóle są potrzebne? Zapytany uśmiechnął się. — Moim zdaniem całkowicie zbędne. Wystarczyłby jeden zaprzęg do wozu. Koń w tych stronach używany być może jedynie od później wiosny do wczesnej jesieni. Mamy ich aż pięć. Całą zimę stoją bezużytecznie. — Ale musicie je ujeżdżać. — Oczywiście. Zwierzęta nie mogą się zastać. Ale to dodatkowa dla nas robota. No, skoro jednak Regina uznała, że Konna Policja musi mieć konie... Nie będę wspominał trwającego aż pięć dni zaznajamiania się ze stanem magazynów, z zaopatrzeniem w żywność, odzież, a nawet w lekarstwa. Okazało się, że jeden z policjantów jest dyplomowanym sanitariuszem. Dwu innych posiadało umiejętność kierowania sforą zaprzągniętą do sanek. Nad nimi bezpośrednio czuwał sierżant. Trochę mruk i trochę dziwak, ale jak się później przekonałem, jego dziwactwa nie były przykre dla otoczenia, a do mrukliwości szybko przywykłem. Reszta moich nowych kolegów to przeciętni policjanci, jakich wielu. W Camsell przebywali już drugi rok, a teraz czekał, ich trzeci. Początkowo odnosili się do mnie z rezerwą, rzecz zrozumiała wobec nowego przybysza. Później, jak to się określa, lody stopniały. A sierżant? Nazywał się Simon Fraser. Co za dziwny zbieg okoliczności! Sądziłem, że jest jakimś potomkiem podróżnika Simona Frasera, który w 1808 roku podróżował przez 850 mil rzeką nazwaną później jego imieniem, od źródeł w Górach Skalistych aż po jej ujście do Pacyfiku. A jednak sierżant nie miał nic wspólnego ze sławnym Fraserem ani z jego rodziną. Gdy przybyliśmy do Front Camsell, sierżant Fraser witał nas służbowo i bardzo ozięble. Wydało mi się to dziwne, ale wkrótce o przyczynie tej oziębłości poinformowali mnie koledzy. Sprawa była oczywista: Fraser liczył na awans. Myślał, że pozostanie w Camsell jako komendant placówki. Istotnie pozostał, lecz bez awansu. W jakiś miesiąc później Fraserowi wrócił humor. Niemała w tym zasługa Darnleya. Porucznik odgadł, o co chodzi, i potrafił tak bezpośrednio i koleżeńsko odnosić się do podkomendnego, radzić się w ważniejszych sprawach, zasięgać opinii o ludziach i rzeczach, że zjednał sobie niedoszłego konkurenta. Wspomniałem, że Fraser był dziwakiem. To prawda. I tak na przykład przywiązywał nadmierną, moim zdaniem, wagę do wyglądu obuwia. Na codziennym porannym apelu, jeszcze nim zjawił się porucznik, sierżant drobiazgowo oglądał nasze buty. Musieliśmy wysoko podnosić nogi, by pokazać, że podeszwy i obcasy nie są zdarte. Lecz to jeszcze nie wszystko. Wieczorami odbywało się dokładne pucowanie butów. Nie mogło być na nich ani jednej plamki, ani ździebełka kurzu, bo wprawiało to sierżanta w zły humor. Przyznaję, że czyste buty obowiązują każdego żołnierza i każdego policjanta, ale plac apelowy był piaszczysty i wystarczył lekki podmuch wiatru, by obuwie przestało błyszczeć. Musieliśmy je czyścić powtórnie. Zabawne, że w ciągu dnia buty przestawały Frasera interesować. Mogłeś nawet wleźć w błoto, sierżant ani mruknął. Drugie dziwactwo polegało na tym, że Fraser nie znosił dymu z fajki. Może miał jakieś uczulenie, lecz dlaczego tolerował dym z papierosów, które zresztą sam palił? Natomiast fajki wolno nam było kopcić wyłącznie poza pomieszczeniami budynku. Trzecia sprawa — to konie. Każdego ranka dwu policjantów zajmowało się czyszczeniem i obrządzaniem wierzchowców. Codziennie w południowej porze sierżant przychodził na inspekcję stajni. A odbywało się to tak: wyciągał z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę (zawsze była śnieżnobiała) i pocierał nią końskie zady. Biada, jeśli po takim zabiegu na chustce zostały szare plamy. Czyszczenie należało powtórzyć. Zarówno zwięzły sposób wydawania przez sierżanta poleceń, jak jego odpowiedzi na pytania mogły przysporzyć nie przyzwyczajonemu sporo kłopotów. Oto przykład: któregoś wieczoru zapytałem, czy mam zaraz dopełnić wodą beczki ustawione na piętrze budynku (na wypadek pożaru), czy odłożyć tę czynność do jutra. — Tak — odpowiedział krótko i odszedł. Zrozumiałem, że „tak” oznacza „odłożyć”, a okazało się, że „natychmiast dopełnić”. Czy wobec takich zwyczajów Fraser był człowiekiem trudnym dla otoczenia i przykrym dla podwładnych? Otóż nie! Widziałem, że od nikogo nie wymaga wysiłku ponad miarę fizycznych możliwości. Lubił uczyć swych podkomendnych, lecz czynił to w sposób taki, w jaki stary druh wtajemnicza przyjaciela. Za błąd popełniony rzadko karał, najczęściej martwił się i to było dla winowajcy boleśniejsze od kary. Tak, martwił się zupełnie szczerze. Widać to było po jego twarzy. Jeśli jednak komuś udało się doskonale wywiązać z polecenia, sierżant Fraser promieniał zadowoleniem i klepał po plecach szczęściarza powtarzając swe zwięzłe: — Tak, właśnie tak... Więc jakże tu nie wybaczać mrukliwości, codziennych oględzin obuwia, śnieżnej chusteczki lub uprzedzenia do fajki? Tyle o sierżancie. Lecz przecież muszę jeszcze wspomnieć o osadzie Fort Camsell. Była to — jak słusznie mnie uprzedzał porucznik Darnley — dziura, nawet w porównaniu z osadą Zagubiony Trop. Zaledwie dziewięć chat, okropnych blokhauzów zbitych z bali, z płaskimi dachami pokrytymi darnią, o ciemnych wnętrzach, w których stały żelazne piecyki obok prycz obitych żeglarskim płótnem. Nieco później dowiedziałem się, że te chaty dość często zmieniały właścicieli, lecz nie drogą kupna-sprzedaży. Po prostu dotychczasowy lokator opuszczał, i to na zawsze, Camsell, pozostawiając pryczę, piecyk i puste pomieszczenie. Dokąd się udawał? Najczęściej na południe, by tam wieść życie cywilizowanego człowieka dzięki pieniądzom otrzymanym za futra upolowanych tu zwierząt. Chata zostawała pusta aż do czasu, gdy zjawiał się w Camsell nowy bezdomny przybysz i niepisanym prawem zajmował wolny blokhauz. Na jak długo? To zależało od wyników polowań, zwłaszcza zimowych, gdy zwierzęta okryte są najgęściejszym futrem. Futra te bywały sprzedawane na miejscu, w faktorii Kompanii Zatoki Hudsona lub (czego faktoria bardzo nie lubiła) wywożone na południe, gdzie uzyskać można było wyższe ceny. Sprzedawca mógł w Camsell otrzymać zapłatę w czekach wystawionych na któryś z banków. Zabezpieczało to go przed kradzieżą, a także przed lekkomyślnym roztrwonieniem pieniędzy. Lecz na cóż można je było w Camsell roztrwonić? Na cukierki sprzedawane przez faktorię? Na whisky? Zauważyłem jednak, że mieszkańcy Camsell pili bardzo umiarkowanie, i to raczej podczas ciepłej pory roku. Zimą wyruszali na łowy, a wiadomo, co oznaczało upić się podczas trzydziestostopniowego mrozu. Śmierć. Gdy po raz pierwszy zajrzałem do jednego z blokhauzów, przeraziłem się. Dzień był ciepły, mimo to w twarz buchnęła mi zimna wilgoć, a nosem wyczułem odór gnijącego drewna czy pleśni. — Jak możecie tu mieszkać? — zapytałem właściciela. Uśmiechnął się. — Ty to musisz być cheechako — a po chwili dodał: — Podczas upałów jest tu chłodno i przyjemnie. — A w zimie? — W zimie tu nie mieszkam, buszuję w puszczy. Powtórzyłem tę rozmowę Darnleyowi. — Co znaczy cheechako? — zagadnąłem. Roześmiał się. — Indiańskie słowo, po prostu: „przybysz”, ale w tych stronach wśród białych posiada również inne znaczenie: „frajer”, „naiwniak” albo tak jak greenhorn — „żółtodziób”. Tutejsi ludzie są bardzo interesujący. Potrafili tak wrosnąć w ten kraj, że po roku lub dwu pobytu na południu wracają z luksusowych mieszkań do swych nor zbitych z bali. Chyba że się który ożeni i założy rodzinę, ale i wówczas wielu stara się o pracę w północnych faktoriach hudsońskiej Kompanii. Kończy z zawodowym polowaniem, lecz w zamian za to może tu ściągnąć żonę, otrzymuje stałe wynagrodzenie, mieszka po ludzku, a swe ukochane lasy ma tuż pod nosem. To są interesujący ludzie, powtarzam. Spotykałem wśród nich nie tylko nieokrzesanych traperów, ale i lekarzy, inżynierów, adwokatów... — A cóż ich tu przygnało? — Niekiedy są to skutki parotygodniowej wycieczki w głuszę, która niejednego oczarowała. Niekiedy wynik życiowej tragedii, niekiedy chęć dorobienia się na futerkach. Różne, bardzo różne są przyczyny, lecz nie staraj się pytać tych ludzi o powód. I tak się nie dowiesz, a narazisz na zarzut wścibstwa. W najlepszym wypadku. — A my, a policja? — My wiemy sporo, chociaż nie wszystko. To wystarcza, by z grubsza ocenić człowieka. Gdy w takiej dziurze, jak Zagubiony Trop lub ten Camsell, człowiek pobędzie rok lub dwa, orientuje się. Ludzie lubią gadać, gdy nie mają wiele roboty, i w ten sposób nie pytani zdradzają swą przeszłość. Zwykła sprawa. A poza tym policja otrzymuje nieco informacji od pracowników faktorii. Oni mają więcej okazji do rozmów z tubylcami. Tak się zakończyła rozmowa z Darnleyem, ale nie zaspokoiło to mojej ciekawości. Nadal nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego trzymano tu aż dziesięcioosobową załogę. Zaryzykowałem zapytać Frasera. — Po co? — powtórzył moje pytanie. — W roku 1875 w tym forcie pięciu ludzi Kompanii broniło się przez tydzień przed przybyłą z południa bandą włóczykijów. W dwa lata później ukrywał się w tych stronach niebezpieczny morderca ścigany listami gończymi. Tak to wyglądało. Odwrócił się uważając rozmowę za skończoną. — Przepraszam, sierżancie — ośmieliłem się. — Przecież obecnie nie ma napadów, faktoria wyprowadziła się z fortu. — A któż potrafi odgadnąć przyszłość? Wzruszył ramionami i odszedł. W ten sposób wzbogacił nieco zasób mych wiadomości. Jak na mruka, sierżant i tak powiedział sporo. Tymczasem do faktorii poczęli ściągać myśliwi wracający z zimowych łowów. Nie było to dla mnie nowością. W osadzie Zagubiony Trop widziałem przecież i białych, i czerwonoskórych traperów. Tutejsi jednak byli jacyś inni. Może to Daleka Północ tak ich ukształtowała? Im dalsza, tym bardziej wyciskająca piętno na twarzach, na sylwetkach, na sposobie poruszania się i mówienia. Gdy ujrzałem pierwszych wiosennych przybyszów na niby-ulicy Camsell, wydało mi się, że przybyła tu zgraja niebezpiecznych włóczęgów, tak odrażająco się prezentowali. Obrośnięci, dzicy, w odzieży niekiedy przypominającej łachmany, rozmawiali gwarą, z której wielu słów nie mogłem zrozumieć. Była to mieszanina angielsko-francusko-indiańska. Cuchnęli okropnie. Lecz jak ma nie cuchnąć człowiek, który przez kilka miesięcy nie zdejmował z siebie ubrania? Nie mył się? Któż by się mył podczas mrozu, w lodowatych przeręblach! Sądziłem, że człowiek, który nie korzysta z mydła przez miesiące długiej zimy, zapomina o nim i na wiosnę. Tymczasem okazało się, że rozumowałem błędnie. Do Camsell ściągali również Indianie. Sierżant Fraser wyjaśnił mi, że część z nich pochodzi z plemienia Bobrów, polujących na zachód od jeziora Athabasca, a pozostali to Czipeweje, z południa i ze wschodu. Wielu z nich przybyło tu ze swoimi squaw. W wolnych chwilach, wiedziony ciekawością, odwiedzałem obszerny dziedziniec faktorii, na którym, włócząc się niby bez celu, obserwowałem gromadki przybyszów, przysłuchiwałem się ich rozmowom. Niekiedy towarzyszył mi któryś ze starszych kolegów. Raz udałem się tam służbowo, jako asysta porucznika Darnleya, kiedy indziej zabrał mnie z sobą sierżant. Zgromadzeni na podwórcu interesanci Kompanii siedzieli bądź leżeli na mocno wypchanych workach, niekiedy na grubych pękach skór zwiniętych włosem do wewnątrz i opasanych rzemieniami. Zauważyłem, że wejście do sklepu i kantoru faktorii jest zamknięte. Zagadnąłem o powód Frasera. — Ostrożność — odparł zwięźle. — Bójki lub próby kradzieży. — No, to jak odbywa się handel? — Popatrz. W bocznej ścianie domu, na wysokości piersi dorosłego mężczyzny, znajdowało się malutkie okienko. Przed nim ustawiła się kolejka interesantów. Widziałem, jak wyciągali z worków futrzane skórki i podawali parze rąk, wyciągniętych przez okienko. Odbywało się to prawie bez wymiany słów. Futerka znikały, a po chwili te same ręce wręczały sprzedawcy jakieś papierki. Domyśliłem się, że są to czeki. Ich odbiorca dokładnie je liczył, a następnie ustępował miejsca kolejnemu interesantowi. Trwało to od świtu do zmroku. Część traperów rozchodziła się, część zostawała na podwórzu, koczując na belach futer. Co jedli? Chyba jakieś własne produkty, bo przecież w Camsell nie istniał ani bar, ani restauracja. Natomiast egzystował, co przypadkiem odkryłem, fryzjer! Rankiem następnego dnia większość przybyszów (oczywiście białych) paradowała pięknie ogolona i ostrzyżona. Część z nich nosiła świeżo zdjęte z półek, nowe ubrania, bo od świtu sklep Kompanii otworzył podwoje i sprzedawcy skórek nabywali niezbędne (ale niekiedy i całkowicie zbędne) artykuły przemysłowe. Dowiedziałem się, że fryzjerstwem dorywczo zajmował się w chwilach wolnych od obowiązkowych zajęć jeden z pracowników faktorii. Ruch na dziedzińcu faktorii trwał przeszło dwa tygodnie. Jedni odchodzili, drudzy przychodzili, lecz strumyczek ludzki stopniowo cieniał, choć nie wysechł całkowicie. Wiosna i lato io okresy nieprzerwanego handlu, który wzmagał się w pierwszych tygodniach jesieni, by urwać się wraz ze spadnięciem pierwszego śniegu. Wtedy to następował początek polowań. W połowie lata do Camsell zawitało dwu gości z Południa. Przybyli na dwukołowym wózku, z namiotem i zapasami żywności. Przyjezdni zajechali na podwórze faktorii, a w kilka godzin później zjawili się na naszym posterunku w towarzystwie Allana Beddoe, przedstawiciela tutejszej. agencji Kompanii Zatoki Hudsona. Zauważyłem, z jakim szacunkiem Beddoe odnosił się do swych gości. Nie byle kim musieli być! Później dowiedziałem się, że obaj przywieźli listy polecające z centrali Kompanii, a przybyli tu, by skorzystać z wędkarskich wczasów. Należeli do jakiegoś wędkarskiego klubu i wygrali szereg konkursów. O tym powiedział mi, już po ich odjeździe, porucznik Darnley, bowiem w rozmowach z gośćmi ja, prosty szeregowiec, udziału nie brałem. Wizyta tych panów w naszym posterunku była jedynie grzecznościowa. O ńic nie prosili z wyjątkiem informacji o najbardziej rybnych akwenach. Nie potrafił jej udzielić Darnley, zbyt mało znający okolice, ani Fraser nie interesujący się połowami. Na szczęście pan Beddoe od czasu do czasu zabawiał się wędkarstwem, choć jego informacje były bardzo skąpe z tej przyczyny, że łapał ryby w odległości zaledwie kilkudziesięciu jardów od faktorii. Na dalsze wyprawy nigdy się nie decydował. Pewnie nie tyle z braku chęci, co niemożności opuszczenia na dłużej własnej placówki. Tymczasem goście pragnęli udać się tam, gdzie „nikt dotąd nie zarzucił wędki”. Żądanie świadczące p powierzchownej znajomości północnych ziem. Bo chociaż są one miejscami istotnie bezludne, nie sposób zagwarantować, że płyną tam rzeki, nad brzegami których nikt nigdy nie rozpalał ognisk, nikt nigdy nie rozbijał namiotu i nie zarzucał wędki. Tego domagać się mógł zaiste tylko greenhorn, któremu w tych stronach nadawano miano cheechako. Czy do takiej kategorii ludzi należeli właśnie nowo przybyli? Darnleya bardzo zaniepokoiło żądanie gości. Począł ich dokładnie przepytywać ze znajomości zasad wędrówek po tych obszarach i jego niepokój nieco zelżał. Obaj wędkarze, jak zapewniali, niejeden już raz praktykowali rybne łowy na północy. Wieźli ze sobą nie tylko komplety wędek, lecz również broń palną oraz zapasy żywności wystarczające na miesiąc. A zresztą — od czego złowione ryby? Po krótkiej naradzie obu gości, Darnleya, Frasera i pana Beddoe, porucznik zwołał całą naszą załogę. Oczywiście, i ja brałem udział w tym zgromadzeniu, chociaż ani razu nie zabrałem głosu. — No, chłopcy — zachęcił nas Darnley — kto słyszał o dobrych łowiskach? Mogą być rzeki, mogą być jeziora, byle rybne i położone nie dalej niż o tydzień drogi od Camsell. Mówcie. Wśród naszej gromadki znalazło się dwu zapalonych wędkarzy. Przeważnie łowili w rzece MacFarlane, na granicy osady, lecz orientowali się również w dalej położonych wodach. — Ryba tu dobrze bierze, lecz kto szuka dziewiczych wód, powinien gnać na północ jakieś sto pięćdziesiąt mil stąd — stwierdził Joe Pratt. — Za daleko — sprzeciwił się Fraser. — Uciążliwy szlak. — No, to radzę przesiąść się na łódź i płynąć nurtem MacFarlane — zaproponował Pratt, a poparł go drugi z naszych wędkarzy. Tomasz Burnley. — To najlepszy pomysł. Jakieś pięćdziesiąt mil stąd MacFarlane przepływa przez małe jezioro. Dokoła zupełna pustka, więc jeśli istnieją gdzieś w pobliżu dziewicze wody, to tylko tam. Jeszcze sporo było na ten temat gadaniny, lecz stanęło na propozycji Pratta. Goście zanocowali w faktorii, a następnego dnia Beddoe wybrał im łódkę, najlepszą ze wszystkich, jakimi rozporządzał. Przypadkowo przyglądałem się, jak ją ładowano. Być może goście znali się na wiosłowaniu, lecz o właściwym rozłożeniu ładunku w łodzi słabe mieli wyobrażenie. Myślę, że gdyby nie Beddoe, nigdy nie zostałaby gotowa do drogi albo wywróciłaby się przy pierwszej próbie spływu. W sumie zmarnowano sporo czasu i odjazd nastąpił dopiero następnego dnia, i to nie rankiem. — Żeby nie wynikł z tego jakiś kłopot — mruknął Fraser, gdy poinformowałem go, że wędkarska wyprawa dopiero w południe opuściła Camsell. — Czemuż to, sierżancie? — Mamy obowiązek nieść pomoc wszystkim potrzebującym — odparł krótko i odszedł, nim zdążyłem zadać kolejne pytanie. Co to miało znaczyć? Czyżby sierżant uważał wędkarzy za niedołęgów, którym może zagrażać śmiertelne niebezpieczeństwo? Mijały dni. Wcale nie monotonne. Porucznik Darnley dbał, abyśmy się nie nudzili. Wyprawy nad rzekę, nauka wiosłowania, strzelanie do celu, szukanie tropów zwierzyny, jazda konna i utrzymywanie porządku w zabudowaniach i na placu alarmowym — to tylko niektóre z długiej listy obowiązkowych zajęć. Pogoda dopisywała^ deszcze lub burze zwykle nadciągały wieczorami i zasypialiśmy wśród huku gromów i plusku wody, by zbudzić się słonecznym rankiem. Minął już miesiąc od wyjazdu z Camsell obu wędkarzy, gdy odwiedził nasz posterunek pan Beddoe. Długo rozmawiał z porucznikiem, później wezwano Frasera i narada toczyła się jeszcze z jakieś pół godziny. W końcu cała trójka wyszła na plac alarmowy, Beddoe pożegnał się i odszedł. Wkrótce się wyjaśniło, jaki był cel jego wizyty. Darnley zarządził zbiórkę i wtajemniczył nas w sprawę. Oto szef faktorii zaniepokoił się tak długą nieobecnością wędkarzy. Powinni byli wrócić przed tygodniem. Z tego właśnie powodu prosił nas o pomoc. Porucznik sądził, że to przedwczesny alarm, wędkarze tylko nieco zamarudzili, co każdemu może się przytrafić, jednak... ponieważ obowiązkiem Konnej Policji jest niesienie pomocy każdemu, kto mógł zaginąć na północy, więc... Resztę już sami mogliśmy sobie dośpiewać. Porucznik stwierdził, że trafia się nam doskonała okazja popisania się swymi umiejętnościami, dlatego zarządza ekspedycję ratunkową, która wyruszy nazajutrz o świcie. Rzecz jasna, korytem rzeki MacFarlane, bo tylko w bliskości rzeki należało poszukiwać wędkarzy. Sądziłem, że cały nasz posterunek wyruszy w drogę, co okazało się przypuszczeniem bardzo niemądrym. Na poszukiwanie miało się udać tylko trzech ludzi, Darnley wywołał nas z szeregu: — Adam Dohey! Owen Hove! Wy dwaj. Waszym dowódcą będzie sierżant Fraser. Przygotować się do drogi. Poczułem się tak, jakby mi ofiarowano wór pełen złota. Oto czekała mnie wyprawa w głuszę, o czym marzyłem. Sierżant zaraz zagnał nas do roboty, lecz tym razem nie narzekałem. Wieczorem ładowaliśmy do łodzi paki z prowiantem, z amunicją, zwinięty namiot, składane nosze (wywołało to moje zdziwienie) oraz pudło z lekami. Dohey był sanitariuszem naszego posterunku. Dlatego Darnley wysłał Doheya. Ale dlaczego mnie? Czyżby ciągle jeszcze działała protekcja inspektora Nicholsona? Nazajutrz, gdy tylko pierwsze promienie słońca rozbłysły w nurcie rzeki, wsiedliśmy do łodzi i chwycili za wiosła. Ja i Dohey. Sierżant zajął miejsce przy sterze. Nasza łódź nie była zwinnym i lekkim kanoe, lecz ciężką krypą mieszczącą pięć osób. Zaopatrzoną oczywiście w ster. Plusnęła woda, odbiliśmy od brzegu. Długo jeszcze widziałem postać żegnającego nas porucznika, wreszcie zarośla i wysoki brzeg zakryły go. Słońce grzało coraz mocniej, więc na pierwszym krótkim postoju zdjęliśmy kurty. Sierżant nas nie popędzał, wprost przeciwnie, co jakąś milę nakazywał przybijać do brzegu, by zbadać dokładnie teren i być może odkryć jakieś ślady zaginionych. Jednakże żadnych śladów nie było. Dopiero nad wieczorem, gdy zatrzymaliśmy się na samej granicy lasu porastającego oba brzegi, czarna plama wypalonych traw, nieco zatarta i pozbawiona popiołu, zaświadczyła o obozowaniu tu ludzi. Oczywiście, poszukiwanych wędkarzy, bo któż inny mógłby się po tych okolicach włóczyć? Ktoś, o kim nie wiedziano by w Camsell. Na śladzie dawnego ogniska rozpaliliśmy świeże i pozostali na noc. Wartowaliśmy na przemian, jak zarządził sierżant, ale i on sam nie uchylił się od tego obowiązku. Nocą, wielokrotnie obchodząc nasz biwak, dostrzegłem między posępnymi świerkami dwa błyszczące punkty, co wprawiło mnie w stan podniecenia. Wyobraźnia podsunęła obraz drapieżnika czającego się wśród drzew. Przez kilkanaście jednak kolejnych minut światełka nawet nie drgnęły. Zbadać ich dokładnie nie zdążyłem, bo zjawił się Fraser, by objąć kolejną wartę. — Jak tam? — zagadnął. — Nic ciekawego, poza tymi ognikami. Popatrzał przez chwilę. — Próchno, kładź się spać, Owen. Następnego ranka płynęliśmy szybciej, nie zatrzymując się, bo las sięgał obu brzegów, nie pozostawiając miejsca na biwak. Dopiero nad wieczorem gęsta ściana drzew poczęła rzednąć. Pojawiły się samotne kępy brzóz i niskie krzewy rosnące tuż przy wodzie. Wyrąbaliśmy ich sporo, by zrobić miejsce na obozowisko. Tym razem moja kolej strażowania wypadła przed świtem. Gdy przedranne tumany mgieł poczęły wsiąkać w ziemię, ujrzałem na przeciwległym brzegu łosia, jak pochylał potężny łeb nad wodą. W chwilę później bezszelestnie oddalił się, rozpłynął w gęstwie białych oparów. Niby drobiazg, a przecież utkwił w pamięci tak dokładnie, że jeszcze dziś staje mi przed oczyma wyraźny obraz potężnego zwierzęcia. Przez następne trzy dni znowu towarzyszył nam las, wreszcie drzewa odbiegły na prawo i na lewo, by odsłonić pogorzelisko wypalonych łąk, osmalonych kęp brzóz, spopielałych krzewów. Zagadnąłem Frasera o przyczynę katastrofy. — Piorun — odparł krótko. Później przy wieczornym ognisku Dohey wyjaśnił mi, że w okresie lata, zwłaszcza podczas intensywnych upałów, drzewa „pocą się”, obficie wydzielając żywicę oraz olejki eteryczne. Wystarczy wtedy iskra, by pień zamienił się w gorejącą pochodnię. Fraser, który w milczeniu przysłuchiwał się naszej pogawędce, skomentował ją krótko: — Tak. Właśnie tak bywa... Czwartego dnia nad wieczorem koryto rzeki znacznie poszerzyło się, a nieco później ujrzałem wielki obszar prawie nieruchomej wody. Jej lustro błyszczało różowo zorzą zachodu. Tu, u ujścia MacFarlane, zatrzymaliśmy się na nocleg. Jak dotąd poza jednym śladem ogniska nie natrafiliśmy na żadne dodatkowe świadectwa bytności poszukiwanych wędkarzy. A przecież musieli niejeden raz obozować nad brzegami rzeki. Sytuacja komplikowała się. Którędy powinniśmy płynąć? Ba, dokładne oględziny ujścia rzeki nie dały żadnych wskazówek co do kierunku jazdy naszych poprzedników. Czy ruszyli wzdłuż prawego czy lewego brzegu jeziora? Długo zastanawialiśmy z Doheyem. Fraser w milczeniu przysłuchiwał się naszej dyskusji, w końcu oświadczył, że popłyniemy wzdłuż lewego brzegu. Tu muszę wspomnieć, że całą naszą trójkę porucznik Darnley wyposażył w lornetki. Po decyzji sierżanta wyraziłem przypuszczenie, że posiadając tak doskonałe szkła będziemy w stanie obserwować i prawy brzeg. Fraser zaprzeczył: — Jezioro ma kształt owalny, w części środkowej jego szerokość przekracza kilka mil. Skąd o tym wiedział, nie mam pojęcia. Zgodnie z decyzją sierżanta następnego ranka wypłynęliśmy na jezioro, posuwając się w odległości kilku jardów od lewego brzegu. Początkowo i prawy brzeg był doskonale widoczny, lecz po godzinie widniał już tylko jako ciemna smuga. Ludzi, gdyby na nim obozowali, nie sposób byłoby zauważyć. Przed nami w nieskończoność biegła tafla wodna migocąc w błyskach słonecznych promieni. Jej krańców nie obejmowały nasze szkła lornetek. Płynęliśmy początkowo wzdłuż niskiego, porosłego trawą brzegu. Od czasu do czasu miniaturowe półwyspy z kępkami drzew, brzozą lub leszczyną, sięgały burty naszej łodzi. Dohey twierdził, że takie przylądki stanowią wymarzone miejsce dla wędkowania, że ryby tu biorą najlepiej. Na żadnym z mijanych cypli nie dostrzegliśmy jednak śladów obozowiska. W samo południe, gdy skwar stał się szczególnie dokuczliwy, przybiliśmy do jednego z półwyspów poszukać ochłody w cieniu drzew. Od lądu dął łagodny zefirek niosąc zapach siana. Siadłem pod pniem potężnej brzozy i ze smętkiem oglądałem swe dłonie. Pełne były odcisków i zadrapań, mimo że Fraser przed każdym ujęciem wioseł kazał ręce smarować jakimś tłuszczem z potężnego słoja. Nie na wiele to się zdało. Dłonie piekły mnie, jakby przypalane ogniem, i jedyną ulgę stanowiła zimna woda, w której moczyłem je każdego wieczora. Sierżant szybko zauważył me zabiegi. — To na nic, Hove — powiedział. — Zmiękczasz naskórek, a powinien twardnieć. Niestety, twardnieć jakoś nie chciał. Rzecz zrozumiała, że podczas odpoczynków rozmawialiśmy o poszukiwanych przez nas ludziach. Obaj z Doheyem rozważaliśmy w kółko ten sam temat: co mogło przytrafić się doświadczonym wędrowcom, że do tej pory nie powrócili do Camsell. Sierżant przysłuchiwał się w milczeniu i tylko jeden raz mruknął, że w tych stronach wszystko może się przytrafić, jeśli nie zachowa się odpowiedniej ostrożności. Zdziwiły mnie jego słowa. Zapytałem, czy uważa obu wędkarzy za greenhornów. — To nie traperzy ani czerwone skóry. To ludzie z miasta, a cóż mieszczuch wiedzieć może o życiu w głuszy, jeśli nawet kilkakrotnie ją odwiedzał? Fraser na pewno posiadał bogate doświadczenie, a skoro tak mówił, miał do tego podstawy. Ogarnęły mnie ponure myśli. Czy odnajdziemy wędkarzy? A jeśli odnajdziemy, to w jakim stanie? Może martwych? Może ich porwał nieznany potwór leśny, może wywróciła się łódź lub zabójcze strzały indiańskiego wojownika położyły kres ich życiu? Moja fantazja przywodziła mi na myśl niesamowite obrazy. Pokpiwał z nich Dohey, gdy mu się zwierzałem. — Po prostu zabałaganili gdzieś — uspokajał mnie. — Fraser ma rację twierdząc, że to nie traperzy, choć w tych stronach letnią porą nic poważnego nie może grozić człowiekowi. Żaden drapieżnik go nie zaatakuje mając pełno innej zwierzyny pod bokiem. — A śmierć z głodu? Parsknął śmiechem: — Jakże wędkarz nad wodą może umrzeć z głodu? A poza tym zabrali mnóstwo prowiantu, sam widziałem. Ba, mają sztucery, więc mogą polować. Nie przejmuj się, Hove, wszystko dobrze się skończy. Nie miałem takiej pewności. Za płaszczyznami łąk, wzdłuż których płynęliśmy, pokazały się krzaki, a później oczerety i trzciny tak gęsto zarastające przybrzeżne płycizny, że nie było sensu szukać tu wędkarzy. Posuwaliśmy się wolno dalej. Szeleszczący i chwiejący się mur zarośli i trzcin ciągnął się bez przerwy. — Czółno — odezwał się nagle Dohey. Fraser przyłożył lornetkę do oczu. — To nie oni — odpowiedział — ale ruszmy naprzeciw. Dohey musiał posiadać wspaniały wzrok, bo ja zdołałem zauważyć jedynie małą czarną plamkę wśród bezmiaru wód. Bardziej podobną do wysepki niż do łodzi. Upłynęło prawie pół godziny, zanim podpłynęliśmy na odległość, z której udało mi się obejrzeć indiańskie kanoe, stojącego w nim wojownika i siedzącą squaw. Kanoe posuwało się bardzo wolno, popychane przez kobietę lekkimi uderzeniami krótkiego wiosła. Mężczyzna tkwiący na dziobie łodzi dzierżył w prawicy długi oścień. Co pewien czas uderzał nim w wodę i wyciągał na grocie trzepoczącą się srebrzystą rybę. — Hej! — krzyknął Fraser. Kanoe zatrzymało się. Ostrożnie przybiliśmy do jego burty. — Widziałeś dwie blade twarze? — zapytał sierżant. — Tak. — Kiedy? — Nim zgasła dzienna gwiazda. — Na wodzie? — Tak. — Łowili ryby? — Płynęli. — Dokąd? Ruch ręki wskazujący północ. — Powodzenia! Za wiosła, chłopcy. Plusnęła woda, łagodnie wzdęła się fala. Ruszyliśmy na północ. — Jeśli oni gdzieś wędkują — powiedział sierżant — dognamy ich przed wieczorem, a jeśli nie... Okazało się, że nie. Nasi wędkarze nie mogli tu przybić do brzegu. Między wodą a ziemią nadal wznosiła się przegroda trzcin uniemożliwiająca lądowanie. To groziło nam noclegiem w łódce. Na szczęście, gdy słońce już tylko rąbkiem widniało na horyzoncie, a na wschodzie gęstniała ściana ciemności, linia trzcin raptownie się urwała ustępując miejsca płaszczyźnie porosłej wysokimi trawami. Tu zatrzymaliśmy się. Jak dotychczas mocno byłem rozczarowany wynikami naszej wyprawy. Oczekiwałem przygód, a nie monotonnej podróży wodą, podobnej do podmiejskiej wycieczki, tyle że nieco dłuższej i nieco dalszej, a bezpiecznej do znudzenia. Jak bardzo się myliłem! Bieg wypadków wkrótce miał mnie o tym przekonać. I nauczyć, że to, co na zaludnionym południu i zachodzie Kanady jest mało znaczącym drobiazgiem, tu decyduje często o życiu człowieka. Następnego dnia wyruszyliśmy o świcie. Fraser siadł na burcie, z jedną ręką na drążku steru, drugą, uzbrojoną w lornetkę, co pewien czas przykładał do oczu. Jeśli informacja Indianina była rzetelna, lada godzina powinniśmy byli napotkać wędkarzy. Na lądzie, w łódce przy brzegu lub gdzieś bliżej środka jeziora. Lecz godziny mijały, a dokoła nas i w dalekiej pustce ziemi i wody nikogo nie potrafiliśmy dostrzec. W południe, gdy upał stężał, przybiliśmy do brzegu. Kiepski to był odpoczynek. Naga, niską trawą porosła płaszczyzna dyszała żarem niczym rozpalona blacha pieca. Po półgodzinie miałem tego dosyć. Sierżant chyba również, bo popatrzał na nas i swym lakonicznym tonem ni to stwierdził, ni zapytał: — Gorąco... — Jak w piekle — odezwał się Dohey. — Na wodzie chłodniej... — Wracajmy do łodzi. Wróciliśmy, by chwycić za wiosła. — Nie spieszcie się — mruknął Fraser. — Oni tu gdzieś powinni być. Zgodnie z takim poleceniem leniwie napieraliśmy na drągi. Wydało mi się, że duchota zwiększyła się, a lekki wiaterek całkowicie zamarł. Wiosłując siedziałem tyłem do dziobu, więc nie mogłem widzieć tego, co przed nami. Ale sierżant dostrzegł. — Burza — poinformował. — Widzę las, szybciej, chłopcy! Lasu nie dostrzegłem, lecz podniósłszy głowę zauważyłem na bezchmurnym dotychczas niebie czarne smugi, jakby macki potężnej ośmiornicy wysuwające się coraz dalej i dalej. Dosięgły słonecznej tarczy i wówczas pociemniało. Wiatr się przebudził, lecz tym razem począł dąć z siłą spiętrzającą fale przed dziobem łodzi. — Szybciej, chłopcy — ponaglił Fraser — jeśli nie chcecie zmoknąć. Pot spływał mi z czoła, plecy miałem mokre, a ręce zdrętwiałe, gdy wreszcie ujrzałem pierwsze drzewa rosnące tak blisko linii wody, że nie starczyło miejsca na wyciągnięcie łodzi. Pierwsza błyskawica rozjaśniła mrok kryjący się w głębi boru. W jej blasku dostrzegłem pas wolnej przestrzeni, coś w rodzaju leśnej przerywki. Jeszcze kilka mocnych uderzeń wiosłami, a dobiliśmy do zielonej łączki sięgającej brzegu. Pierwsze krople deszczu zwilżyły nam plecy. Skoczyliśmy na ląd i wciągnęli łódź. Wtedy deszcz zgęstniał spędzając nas pod najbliższe drzewo. Jego konary były tak gęste i tak splątane, że tworzyły dach, chroniąc nas przed przemoczeniem. A z nieba spadały już nie krople, lecz potoki. — Spójrzcie! — krzyknął nagle Dohey. — Tam, tam! To chyba namiot. Ostrożnie wysunąłem głowę spod konarów. Pas łąki biegnącej prostopadle od brzegów jeziora dalej, w głębi lasu, rozszerzał się w malutką polankę ograniczoną sporym pagórkiem porośniętym na szczycie krzakami. Nieco z boku tego wzniesienia majaczył biało połyskujący, trójkątny kształt. Istotnie przypominał namiot. — To muszą być oni — stwierdził sierżant. — Chodźmy, w namiocie będzie wygodniej. Poczęliśmy kluczyć między drzewami, unikając otwartej przestrzeni, by ustrzec się przed deszczem. Pociemniało jeszcze bardziej i tylko od czasu do czasu błyskawice napełniały wnętrze lasu krótkotrwałym błyskiem. Nagle Dohey, kroczący na czele naszej trójki, potknął się i runął między dwa pnie potężnych świerków. Skoczyłem na pomoc, lecz Fraser okazał się szybszy. — Co się stało, Adam? Nie dosłyszałem odpowiedzi, gdyż w tej samej chwili zamigotał żółty blask, a w sekundę później przeraźliwy grzmot prawie mnie ogłuszył. Piorun musiał uderzyć bardzo blisko, bo poczułem zapach siarki. Zapadła ciemność, a gdy oczy do niej przywykły, ujrzałem Frasera i Doheya pochylonych nad krzakami. — Owen — usłyszałem głos sierżanta. — Pomóż go stąd wynieść. Nie wiedziałem, o co chodzi. Kogo wynieść? Przecież Dohey sam się podniósł. — Rusz się — zagderał sierżant. Dopiero teraz zauważyłem, o co potknął się Dohey. Wśród połamanych gałązek krzewów i stłamszonego poszycia leżał człowiek. Nieruchomy jak trup. W kolorowej pidżamie, która swą barwą jasnoczerwoną podkreślała jeszcze okropność widoku. Chwyciłem leżącego za nogi. Stopy miał bose, jak gdyby przed chwilą zerwał się z pościeli. Fraser ujął go w pasie, a Dohey podtrzymywał głowę i ramiona. — Do namiotu — rozkazał sierżant. W blasku błyskawic, grzmocie piorunów i szumie ulewy z trudem przedarliśmy się poprzez ostatni skrawek boru, a później skąpani w potokach deszczu wpadli do wnętrza namiotu. Byłem mokry od stóp do głów. W namiocie leżały ciśnięte derki, kije od wędek, kociołek, obuwie i ubrania. Wyglądało to tak, jakby trąba powietrzna na sekundę wdarła się do wnętrza. Mieszkańcy musieli opuścić namiot w panicznym popłochu. Co było jego przyczyną? I gdzie się ukrył drugi z wędkarzy, bo ani na chwilę nie wątpiłem, że trafiliśmy na ich obozowisko. Dohey zbadał leżącego. — Żyje — stwierdził. — Co mu jest? — zapytał Fraser. — Omdlenie. Spójrzcie na jego twarz. Odstąpił w bok i wtedy mogłem przyjrzeć się, mimo mroku, obliczu chorego. Z trudem rozpoznałem w nim niedawnego gościa Camsell. Twarz i szyję miał spuchnięte. Zdumiała mnie siność skóry usianej drobniutkimi, czarnymi cętkami. Nie znam się na chorobowych objawach, dlatego pomyślałem, że tak zapewne wygląda czarna ospa. Powiedziałem o tym. — Nie — zaprzeczył Dohey — na szczęście mylisz się. On chyba się najadł jakichś trujących jagód. Pójdę po apteczkę. — Zaczekaj — rozkazał sierżant. — Czy deszcz jeszcze pada? Pytanie wydało mi się w takiej sytuacji zupełnie bezsensowne. — Leje jak z cebra — odparłem. — To dobrze. Sierżant ukląkł przy leżącym. Dotknął jego twarzy końcami palców. — Przyjrzyj mu się dokładnie, Dohey. Sanitariusz ukląkł obok sierżanta i pochylił się nisko, że jego twarz prawie dotykała twarzy zemdlonego. Wreszcie wyprostował się. — To nieprawdopodobne — westchnął. — Wygląda na użądlenia, tysiące użądleń... — Nie mylisz się, Dohey. Musimy stąd wyrywać, nim deszcz ustanie. Zabierajmy nieboraka, bo spotka nas podobny los. — Jak to, sierżancie? — Później wam wytłumaczę. Owińcie go w koce. Żywo, Adam! Pospiesz się, Owen! — Może poczekamy, aż ulewa zelżeje — zaproponował sanitariusz. — Nawet nie myśl o tym — zgromił go Fraser. — No, szybko, szybko! Adam, chwyć go pod ramiona. Z trudem wydostaliśmy się z namiotu pod strugi lodowatej wody. Przenieśliśmy bezwładne ciało w głąb lasu, pod zielone sklepienie gęstych konarów. Tu zaledwie siąpiło. — Sierżancie — odezwał się Dohey — skoczę po apteczkę. Nie wiem, kiedy on zemdlał, lecz przedłużające się omdlenie to prosta droga do śmierci. — Idź i szybko wracaj. Dohey prawie biegiem runął między drzewa i znikł. — Co mu jest? — zapytałem. — Och, Owen, Owen! Jeszcze nie pojąłeś? Ten człowiek został pokąsany przez dzikie pszczoły albo osy, albo trzmiele... Przez tysiące żądeł. — Czy... czy to niebezpieczne? — Przecież widzisz. Co za okropna historia! Tam, na południu nikt w nią nie uwierzy. — A gdzie jest drugi wędkarz? — Może zdążył uciec, a może spoczywa tak samo zemdlony jak ten? Poszukamy go, jak tylko Dohey wróci. Wrócił bardzo szybko i zajął się cuceniem chorego, a my dwaj skierowaliśmy się ku brzegowi jeziora. Wędkarze mieli przecież łódź, może do niej schronił się towarzysz zemdlonego?/ Myślę, że jedynie szczęśliwym przypadkiem tę łódź odnaleźliśmy, tak dokładnie została ukryta wśród krzaków. Sierżant ją zauważył dopiero w chwili przedzierania się przez krzaki. W kilka sekund później ja dokonałem drugiego i ważniejszego odkrycia: nad brzegiem wody spoczywało nieruchome ciało! Mężczyzna tak samo bosy i tak samo odziany jedynie w pidżamę (tylko innego koloru) i tak samo nie dający oznak życia. — Sierżancie! — wrzasnąłem. — Jest, jest tutaj! Przybiegł natychmiast i ukląkł. — To samo, Hove, to samo — powiedział po chwili. — Spójrz, jaką ma twarz opuchniętą. Uciekał w panicznej trwodze, by skoczyć do jeziora i... nie zdążył. — Skąd tu wzięły się dzikie pszczoły czy osy? — zapytałem niezbyt mądrze. — Skąd? Gdzieś w pobliżu mają swe barcie ogromnej wielkości. Tak sądzę, bo kilka czy nawet kilkadziesiąt pszczół nie mogłoby doprowadzić człowieka do takiego stanu. Przyłożył ucho do ust, później do piersi leżącego. — Żyje — stwierdził po chwili, która wydała mi się nieskończenie długa. — Musimy go przenieść do łodzi. Łódź znajdowała się tuż-tuż, więc całej operacji dokonaliśmy w ciągu kilku minut. Dłużej potrwało zepchnięcie łodzi, ale i z tym daliśmy sobie radę. Wystarczyło parę pchnięć wioseł, by znaleźć się obok miejsca, gdzie zostawiliśmy Doheya. Sierżant kazał mi czekać i zniknął w gąszczu leśnym. Po kilku minutach ukazał się wraz z sanitariuszem. Na pół nieśli, na pół prowadzili pierwszego ze znalezionych nieszczęśników. Od razu zauważyłem, że odzyskał przytomność: oczy miał otwarte i cicho jęczał. Wyobraziłem sobie, jaki ból sprawiały mu ukłucia żądeł, i zimny dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Z trudem usadowiliśmy go na dziobie łodzi, a Dohey natychmiast zajął się drugim ze swych pacjentów. Szybko podpłynęliśmy do naszej łodzi. Deszcz ustawał, jeszcze tylko trochę pokapywało, a po jakimś kwadransie ogromna tęcza kolorowym łukiem połączyła brzegi jeziora i ukazało się słońce. Lecz z ustaniem deszczu nie ustały nasze kłopoty. Mieliśmy pod opieką dwie osoby ciężko chore, a do ich ratowania jedynie podręczną apteczkę. A sam Dohey? Przecież nie był lekarzem, tylko sanitariuszem. Przyznam, że wówczas zwątpiłem w skuteczność jego zabiegów, chociaż przywrócił przytomność najpierw pierwszemu, a potem drugiemu z poszkodowanych. Lecz co dalej? Co może wydarzyć się w drodze powrotnej do Camsell, która trwać musi co najmniej pięć dni? Przecież mieliśmy teraz płynąć pod prąd rzeki, obciążyć naszą łódź dwoma dodatkowymi pasażerami i wlec jeszcze drugie czółno! Tymczasem wydobyliśmy z naszej łodzi składany namiot i rozstawili go na skraju lasu. Tam przenieśliśmy obu chorych. Nasze derki przemokły i Dohey nawet nie miał na czym położyć swych pacjentów. Posadził ich pod ścianką namiotu, półprzytomnych, ociekających wodą z przemoczonych pidżam. Ja zająłem się rozpalaniem ogniska. Zaiste, nigdy dotąd nie namęczyłem się tak bardzo, by z mokrych gałązek wykrzesać nikły ogieniek. Pomógł mi w tym sierżant: z pięciu ładunków strzelby wysypał proch na podpałkę i w ten sposób powstał płomień, który leniwie począł lizać gałązki świerkowe, dając więcej dymu niż ciepła. Na szczęście słońce grzało coraz mocniej, a do wieczora jeszcze było daleko. Tymczasem Dohey zdarł ze swych podopiecznych przemoknięte szmaty, począł ich masować, raz jednego, raz drugiego. Może to i pomogło, ale nadal wyglądali jak trupy na urlopie. Sierżant pobiegł do obozu wędkarzy i przyniósł ich koce, bieliznę i ubrania, na szczęście zupełnie suche. Z trudem ubraliśmy naszych pacjentów, potem troskliwie ułożyli na podściółce z podsuszonych traw i ich własnych derek (bo te nie zamokły). Dopiero nad wieczorem, obficie przez nas pojeni kawą i w miarę whisky, obaj wędkarze odzyskali mowę. Wtedy dowiedzieliśmy się o szczegółach ich okropnej przygody. Leśny dukt zakończony trawiastą polanką odkryli przypadkowo o zmierzchu, bardzo z tego faktu uradowani, ponieważ nie było innych miejsc dogodnych do lądowania, i już liczyli się z możliwością bardzo niewygodnego noclegu w łodzi. Po zachodzie słońca, w przednocnej szarówce wciągnęli łódkę na brzeg, a namiot na polance rozbili już w blasku księżyca. Jeszcze chwilę pogadali przy dopalającym się ognisku i poszli spać mając zamiar wczesnym świtem wypróbować swe wędki. Przebudzenie było okropne. Prawdziwy koszmar. Obu wyrwał ze snu straszliwy ból twarzy, jakby tysiące szpilek kłuło po policzkach, po czole, po szyi. Widać zaspali, bo przez odsłoniętą płachtę namiotu wpadał do wnętrza słoneczny blask. A jednocześnie było prawie szaro od ogromnego kłębu wirujących dokoła i brzęczących owadów. Siadały im na głowach, na twarzach, na dłoniach. Nie pomagało opędzanie się. Setki żądeł przebijały naskórek, potęgując ból. Zerwali się z posłań i wybiegli na łąkę skąpaną w słońcu. Lecz i tam trafili na piekło wirujących, brzęczących, atakujących pszczół. Bo to były dzikie pszczoły. Co je skłoniło do takiej furii? Prawie oślepli i prawie nieprzytomni z bólu pobiegli w las, starając się dosięgnąć jeziora, lecz widać nie obrali najkrótszej drogi, czemu trudno się dziwić. Gnali poprzez chaszcze i wykroty, padając, aż stracili z oczu jeden drugiego. Omdlenie musiało nastąpić później. Tymczasem deszcz przepędził roje. Sądzę, że gdyby pomoc spóźniła się o kilka godzin, nie byłoby już kogo ratować. Czemu jednak wędkarze nie powrócili do Camsell w oznaczonym terminie? Ot, widocznie nie przywiązywali do tego zbytniej wagi. Nawet im w głowie nie postało, że ktoś może zaniepokoić się i wysłać ekspedycję ratunkową. Usłyszawszy o tym, jakże jeszcze mało doświadczony w sprawach Północy przybysz, uznałem obu wędkarzy za stuprocentowych głupców, którym powinno się zabronić wszelkich wycieczek i wypraw w bezludną głuszę. Gdyby istniało tego rodzaju prawo. Powiedziałem o tym sierżantowi. — Jesteś zarozumiały — zgromił mnie, lecz po chwili milczenia uśmiechnął się i dodał półgłosem: — Z takimi jak oni mamy najwięcej kłopotów. Dzięki ustawicznym staraniom Doheya (moje mniemanie o jego wiedzy lekarskiej znacznie wzrosło) po trzech dniach obaj chorzy poczęli chodzić. Co prawda nadal opuchnięci i ciągle jeszcze jacyś niemrawi. Teraz należało udać się na polankę, by zwinąć namiot i sprawdzić, czy nie zostały na niej jeszcze jakieś bagaże. Późnym wieczorem we dwóch z sierżantem wybraliśmy się na polankę, którą w myślach nazwałem- polanką śmierci. Gdy namiot, wędki, zapasy żywności, broń i amunicja zostały przeniesione do naszej łodzi, którą podpłynęliśmy, by ułatwić sobie transport, Fraser pociągnął mnie za ramię. — Pokażę ci siedzibę skrzydlatego diabła.. Wróciliśmy na łączkę. Sierżant zaprowadził mnie pod pagórek, który ograniczał polankę. — To tu — powiedział. — Czujesz? Pociągnąłem nosem raz i drugi. Pachniało kwaśno, ale i słodko. Zupełnie jakby ktoś zmieszał ocet z miodem. — Widzisz tę czarną plamę u podnóża wzgórka? Przytaknąłem. — To jest wejście do jaskini. Teraz w jej wnętrzu śpią setki tysięcy dzikich pszczół. Piekielne miejsce i biada temu, kto w dzień bezdeszczowy tutaj zabłądzi. Od kilku lat siedzę w tych stronach, ale jeszcze nie słyszałem o podobnym zdarzeniu. Wracamy. Wsiedliśmy do łodzi i szybko przybiliśmy na miejsce biwaku, a następnego dnia obu łódkami rozpoczęliśmy powrotny spływ ku Camsell. Okropna to była harówka: jazda pod prąd dwiema łodziami i z dwoma ludźmi, którym jeszcze nie wróciła pełna sprawność fizyczna. Wreszcie dowlekliśmy się (tak to należy określić) do celu. Jakże teraz uroczą wydała mi się nędzna osada! Budynki Kompanii i naszego posterunku w różowym świetle zachodu wyglądały jak pałace. Cóż jeszcze dodać? Obaj wędkarze, po paru dniach pobytu w faktorii, odjechali swym wózkiem na południe. Myślę, że nie zapomną o przygodzie i swe wędkarskie wyczyny ograniczą teraz do znanych im rzek i jezior. Północ jest piękna, lecz jedynie sprawny fizycznie, a przede wszystkim mądry i roztropny człowiek może bez szkody dla siebie cieszyć się pięknem dziewiczej przyrody. George O’Brien W pierwszych dniach października spadł śnieg i okrył bielą całe Camsell, lecz w południe roztopił się w małe strumyczki ciurkające po jedynej tutejszej drodze-ulicy. To była tylko przygrywka zimy. Już następnej nocy w bezwietrznej ciszy poczęły spadać z szarego nieba wielkie płaty, aż powstały z nich lśniące czapy na dachach, aż rozjaśniły daleki las, a zieloną prerię zamieniły w podbiegunową pustynię. Śnieżyca trwała dwie doby, później błysnęło słońce i temperatura spadła poniżej pięciu stopni.21 Mieliśmy mnóstwo roboty z odśnieżaniem placu. Rad byłem, gdy wreszcie udało nam się odtarasować zawaloną śniegiem bramę. Jak się zaraz okazało, nie mogłem jednak liczyć na odpoczynek. Sierżant Fraser wyrósł jak z podziemia. —- Chodź, Hove! Zaznajom się z sankami. Sądziłem, że to będzie przyjemna rozrywka. I tak nawet początkowo wyglądało. Sierżant, ja i jeszcze jeden policjant poszliśmy do zagrody psów. Powitały nas chóralnym szczekaniem. Z magazynu wydobyto sanki, wąskie i długie, zaopatrzone w urządzenie nieco przypominające ster łodzi. Zjawił się porucznik Darnley. — No, Owen — powiedział klepiąc mnie po plecach — rozpoczniesz dziś naukę, jaka w tych stronach na pewno ci się przyda. Konstabl, który z nami przyszedł, zajął się psim zaprzęgiem. Nakładał czworonogom uprzęż przypominającą szelki opasujące pierś długimi rzemieniami biegnącymi wzdłuż boków zwierzęcia, łączącymi się z szelkami kolejnego psa. Później dowiedziałem się, że istnieją trzy rodzaje zaprzęgów. Jeden, stosowany przez północnych Indian i Eskimosów, polega na tym, że każdy pies przywiązany zostaje do sanek oddzielnym rzemieniem. Rzemienie takie mają różne długości i psy ustawione są wachlarzem. Drugi sposób polega na tym, że psy ciągną sanie szeregowo. Trzeci — kiedy zwierzęta ustawiane są parami, lecz na przodzie biegnie tylko jeden pies. Ten właśnie ostatni sposób formowania zaprzęgów stosowano na naszym posterunku. Przyglądałem się z zaciekawieniem formowaniu zaprzęgu, była to dla mnie nowość. Gdy wreszcie pięć psich olbrzymów utworzyło krótką linię, a poganiacz stanął za nimi z długim batem, Fraser rozkazał: — Ruszamy! A ty, Owen, skocz po rakiety. Podobno potrafisz posługiwać się nimi. Potrafiłem. Nauczono mnie przecież tej sztuki w Zagubionym Tropie. Czy jednak przez pół roku nie wyszedłem z wprawy? Sierżant przypiął rakiety i ja przypiąłem rakiety udając obojętność, ale tak naprawdę to ogarnął mnie strach. Będzie wstyd, jeśli się zbłaźnię. Wyszliśmy na drogę, a potem wprost na zaśnieżoną płaszczyznę prerii. — Uważaj, Owen — mruknął sierżant. — Idę pierwszy, ty dwa kroki za mną, ale nieco z boku. Będziesz poszerzał ścieżkę wydeptaną przeze mnie. Śnieg jest świeży i psy zapadły by się po szyję. Zastosowałem się do rozkazu, pilnie bacząc, by nie zawadzić rakietą o rakietę (najczęstszy błąd początkujących) i nie runąć. Udało się. Lecz z jakim wysiłkiem! Sierżant nie obejrzał się ani razu. Kroczył, miarowo podnosząc nogi i udeptując wąziutkie pasemko przejezdnego szlaku. Sądziłem, że mamy do przejścia jedynie kilkanaście jardów. Gdzież tam! Fraser niczym parowa maszyna niestrudzenie parł przed siebie w kierunku lasu. Nogi poczęły mi drętwieć, pot zalewał czoło mimo mrozu. Czułem, że jeszcze chwila, a zwalę się w śnieg. Zacisnąłem zęby i starałem się oddychać równomiernie, aby opanować bicie serca i ogarniającą mnie zadyszkę. W skroniach mi pulsowało, w uszach wzmagał się szum. Tak przebyłem, oceniając na oko, chyba połowę przestrzeni rozciągającej się między ostatnimi zabudowaniami Camsell a linią puszczy. W myślach począłem liczyć kroki. Jeszcze dwadzieścia, jeszcze dziesięć, jeszcze pięć i... zatrzymam się. Nie dam rady, nie dam rady... I nagle okazywało się, że jeszcze pozostawała we mnie jakaś odrobina siły. Maszerowałem dalej. Serce poczęło się uspokajać, nogi pozbyły drętwoty. Cud? Nie cud, lecz tak zwany „drugi oddech”. Zjawisko znane dobrym piechurom. Cóż to jest „drugi oddech”? Gdy już-już wydaje ci się, że runiesz na ziemię wyzuty z wszelkiej mocy, nagle twe ciało wpada w jakiś nowy rytm i czujesz, że możesz odtąd maszerować godzinami. Lecz strzeż się krótkich odpoczynków. Albo długie, albo żadne! Bowiem krótki odpoczynek nie usunie zmęczenia całkowicie, a jedynie pozbawi cię „drugiego oddechu”. Powtórnie poczniesz się męczyć, by ten „drugi oddech” na nowo złapać. Tak więc krok po kroku dotarłem, za przykładem Frasera, do granicy lasu. Oparliśmy się o pień leśnego olbrzyma i skierowali wzrok na dalekie Camsell. Na lśniącej słońcem płaszczyźnie, hen, tuż obok ciemnych zabudowań osady, ujrzałem nad ziemią obłoczek białego pyłu. Zwiększał się z każdą sekundą, na koniec wypadł z niego malutki pojazd. Gnał prosto ku nam wydeptanym szlakiem. Gdy znalazł się bliżej, usłyszałem głos poganiacza: — Wio, pieski! Hej, Bob, Samuel, Abraham! Naprzód! A więc psy posiadały imiona. Wśród takich pokrzykiwań sanki zatrzymały się przed pierwszymi zaroślami. — Jak tam? — zagadnął Fraser. — Wszystko w porządku, sierżancie. Psy nieco nabrały sadła i ciężko się ruszają, ale po tygodniu ubędzie im tłuszczu. Już ja się o to postaram. Hej, Bob! — nagle wrzasnął. W tej samej chwili długi rzemienny bat z krótką rączką trzasnął nad głową przewodnika zaprzęgu. Potężny husky warknął i odskoczył od moich stóp. Nawet nie byłem świadom niebezpieczeństwa. — On jest nadal nieco dziki — wyjaśnił poganiacz. — Uważaj na niego, Hove. Później, jak cię lepiej pozna, nie będzie już szczerzył zębów. Cofnąłem się o krok, by nie stwarzać zwierzęciu pokusy. A to dopiero bestia! — Ano, Hove, zawrzesz znajomość z pieskami już teraz. — Jak to, sierżancie? — zdziwiłem się nieprzyjemnie. — W jaki sposób? Sfora wyglądała groźnie, a ja nie miałem pojęcia, jak należy postępować z dzikimi wilczurami. — Nie. Nie będziesz prowadził zaprzęgu. Chodzi tylko o jazdę — uspokoił mnie Frąser. — Weź go na sanki, Graham, i gnajcie co sił do Camsell, niech się chłopak przejedzie, a psy pokażą, co potrafią. No, kładź się, Hove. A więc szło tylko o przejażdżkę. Na pewno przyjemną. Ległem na skórze sań. — Trzymaj się mocno — pouczył mnie Fraser, a do Grahama: — Pokaż mu, co potrafisz. Chłopak musi zdobyć doświadczenie. Co miały oznaczać te słowa, nie wiedziałem. Trzasnął bat, woźnica klęknął za mną i rozpoczęła się jazda. Czegoś podobnego nie oczekiwałem. Zaprzęg ruszył z miejsca gwałtownym zrywem i gnał jak parowy pociąg, tylko że ja nie znajdowałem się we wnętrzu wagonu, lecz na drżącej, podskakującej powierzchni pojazdu. Miałem się trzymać mocno. Ale czego ?(Fontanny śniegu biły spod płóz, a sanki niekiedy przechylały się grożąc wywrotką. Wreszcie stało się! Graham istotnie pokazał, co potrafi. To był gwałtowny skręt. Nie wiem, czy konieczny, czy raczej wynikający z fantazji poganiacza. Dość, że siła odśrodkowa wyrwała mnie z sanek i rzuciła w pole. Na moje szczęście, przykryte grubą warstwą śniegu. Padłem jak w puch, a jednak wściekły, lecz nie dałem tego poznać po sobie. Dalszą drogę przebyłem już bez żadnej przygody. — Jak poszło? — przywitał mnie pytaniem Darnley. — Ano, jakoś... — odparłem nieco zawstydzony. — Nieźle — dodał Graham. — Tylko raz wyleciał, i to na wirażu. — Po kilku jazdach — zauważył porucznik — nawet najsilniejszy huragan nie zmiecie cię z sań. Lecz musisz ćwiczyć, Owen. Jesteś jedyny na tej placówce nie umiejący korzystać z psiego zaprzęgu. Poczułem lekki niepokój. Czyżby Darnley uważał, że powinienem nauczyć się prowadzenia zaprzęgu? Po co, skoro na naszej placówce mieliśmy aż dwu doskonałych poganiaczy. Mówię „doskonałych”, ponieważ kierowanie sforą wydawało mi się czarodziejską sztuczką, jakiej nie opanowałem po dziś i wcale się tego nie wstydzę. Trzeba bowiem wiedzieć, że w tym zaprzęgu nie istnieją lejce, jak w końskim, a przecież psami trzeba kierować. I kieruje się. Z czasem zaznajomiłem się bliżej z tą trudną sztuką, lecz — jak powiadam — nigdy jej w pełni nie opanowałem. Niezmordowany Graham dzień w dzień ćwiczył ze mną jazdy i biegi za saniami. Jeden w tym wszystkim pewny osiągnąłem sukces: Bob przestał się na mnie rzucać. Pewnie uznał za swego. Któregoś dnia w początkach grudnia przybyło do Camsell trzech myśliwych. Nie byli to traperzy północnych puszcz, lecz amatorzy z Południa. Zatrzymali się u Beddoego, w faktorii. Zrozumiałe. Nasz posterunek nie przyjmował gości, zresztą nie byłoby im u nas wygodnie. Kiedy mi Fraser po? wiedział o ich przyjeździe, przypomniałem sobie pechowych wędkarzy. — Dokąd się udają? — zapytałem. — Na północ, na łowy. — Oby tylko nie wynikły z tego dla nas kłopoty. — Nie martw się, Owen. To chłopy na schwał. Wyglądają na wygi, które nie z jednego pieca chleb jadły. Czy wiesz, że przybyli tu psim zaprzęgiem? To nie cheechako. Jak na Frasera była to bardzo wyczerpująca odpowiedź, więc zaniechałem dalszych pytań. Następnego dnia mogłem naocznie sprawdzić twierdzenie Frasera. Oto szef faktorii, Beddoe, przyprowadził do nas swych gości. Nie brałem udziału w rozmowie, lecz mogłem przyjrzeć się dokładnie obcym przybyszom. Zaiste, żaden z nich nie mógł być zaliczony do gatunku cheechako. Wystarczył rzut oka, aby to stwierdzić. Sierżant nie mylił się. Nawet nowicjusz rozpoznałby w tych ludziach odważnych wędrowców lasów i prerii. Po czym rozpoznałby? Ba, trudno mi to dokładniej określić. Faktem jest, że mężczyzna, który przez dłuższy czas przebywa na Północy lub często ją odwiedza, nabiera cech, które bardzo go różnią od mieszkańców cywilizowanego Południa. Inaczej chodzi, inaczej się odzywa, inaczej zachowuje się w towarzystwie. A poza tym — czuje się w nim jakąś odmienność. Dla kobiet Południa taki mężczyzna to czysta egzotyka, a i wielu zasiedziałych domatorów lubi przyjmować u siebie takich ludzi. Czasem kulturalnych, czasem nieokrzesanych, lecz zawsze ciekawych. Po dwu dniach pobytu w Camsell myśliwi wyruszyli w dalszą drogę. Miała ich prowadzić wzdłuż koryta rzeczki MacFarlane aż nad brzegi jeziora Athabasca. Pożegnaliśmy ich życząc szczęśliwych łowów. Camsell wróciło do swych codziennych zajęć, a raczej do wyszukiwania zajęć, które pozwoliłyby przetrwać zimową nudę. Osada bardzo się wyludniła. Amatorzy futerek ruszyli na polowania, napływ interesantów faktorii całkowicie ustał. Tylko nas, załogę posterunku, nie mogła dręczyć nuda. Porucznik Darnley i sierżant Fraser wspólnie starali się o to. Jazdy sankami, obrządzanie koni, a nawet jazda wierzchem poprzez kopny śnieg — oto, co wypełniało nam znaczną część każdego dnia. Pozostało strzelanie do celu, uprzątanie śniegu i zwykłe porządki w pomieszczeniach budynku. Śnieg padał prawie codziennie, pokrywał gęstym kożuchem nasz plac alarmowy i jedyną ulicę osiedla. Dopiero wieczorami mogliśmy odsapnąć i ogrzać się przy kominku, w którym buzował złocisty płomień podsycany grubymi polanami. Podczas takich godzin każdy plótł, co mu ślina na język przyniosła. Ileż się wówczas nasłuchałem! Czy wszystkie te opowieści były zmyślone? Myślę, że sporo z nich zawierało prawdę. Jedna utkwiła mi w pamięci i dotąd nie zdecydowałem się, czy ją traktować jako żart gawędziarza liczącego na naiwność słuchacza, czy jako rzetelną relację z prawdziwego zdarzenia. Otóż... pewien traper, jakoby nazywał się Joe Buks, polował na północy naszego kraju wyłącznie na niedźwiedzie. Gardził mniejszą zwierzyną. Popularne u innych myśliwców bobry, gronostaje, norki lub skunksy uważał za niegodne uwagi i trudu. Był również zagorzałym wrogiem wszelkich sideł, przemyślnych pułapek i żelaznych szczęk, jakie kaleczą nieszczęsne zwierzę. Podzielam ten pogląd. Tak więc Joe Buks polował jedynie przy pomocy strzelby i do najbliższej faktorii hudsońskiej Kompanii dostarczał corocznie kilkadziesiąt doskonałych futer, wyłącznie niedźwiedzich. Mówię: doskonałych, to znaczy nie podziurawionych jak sito kulami, co przytrafia się niedoświadczonym myśliwym, wpadającym w popłoch na widok misia. Futra Buksa nigdy i nigdzie nie były podziurawione. Urzędnicy faktorii wiedzieli o tym, ceniąc wysoko zarówno towar, jak i jego dostawcę, zdumiewając się celnością trapera, bo — rzecz godna podziwu — każdy niedźwiedź, którego skórę przynosił, bywał trafiony jedynie w oko. Strzał śmiertelny, ale jakże trudny i ileż zimnej krwi wymagający od strzelca! Myśliwy musiał dopuszczać do siebie rozwścieczone zwierzę na kilka zaledwie kroków. Lecz oto prosty przypadek odkrył tajemnicę sukcesów Buksa. Traper miał chatę wzniesioną w głębi boru, wśród zupełnego bezdroża, więc raczej nie odwiedzaną przez podobnych mu amatorów łowów na grubego zwierza. Zdarzyło się jednak, że zabłąkany w puszczy wędrowiec odkrył tę samotnię, a jej gospodarz, jak zwykle w takich przypadkach, uczynił wszystko, by ugościć przybysza. A przybysz był człowiekiem bystrym i ciekawym. Zauważył, że blokhauz gospodarza posiada aż dwoje drzwi. Czegoś takiego jeszcze nie oglądał, jako że traperzy wznoszą swe siedziby z jak najmniejszą ilością otworów okiennych i drzwiowych. Ale to jeszcze nie koniec zdumienia gościa. Dostrzegł bowiem, że i jedne, i drugie drzwi otwierają się nie na zewnątrz, jak to się praktykuje, lecz do środka. Mało tego — zamykały się automatycznie. Dziw nad dziwy! Futrynę i drzwi łączyły sprężyny. Zrozumiałe, że przybysz nie poprzestał na zdumieniu, lecz zagadnął gospodarza o powód tak dziwacznych urządzeń. Ku swemu zdziwieniu dowiedział się, że wszystko to służy... polowaniu na niedźwiedzie! Odpowiedź zakrawała na kpinę, jednak gość cierpliwie pytał, aż słowo po słowie wyciągnął z gospodarza całą prawdę, jeśli to była prawda, a nie głupi żart. Właściciel chaty z dziwnymi drzwiami wyjaśnił, że polując na niedźwiedzie zawsze stara się tylko jedną kulą powalić misia, by futro było bardziej wartościowe. Najlepiej trafić w oko. Lecz jak tego dokonać, gdy rozwścieczone zwierzę gna na myśliwego? Traper wymyślił sposób całkiem bezpieczny. Właśnie z tymi drzwiami i sprężyną. Szedł w głąb boru szukać niedźwiedzia, zawsze jednak w bliskim sąsiedztwie swego blokhauzu. Znalazłszy i podrażniwszy zwierzę uciekał do chaty. Miś za nim. Traper pcha drzwi i wpada do izby, miś na nim. Traper uchyla drugie drzwi i wybiega na dwór, niedźwiedź; tego już nie potrafi, łomoce i pcha solidne odrzwia, lecz bezskutecznie. Droga odwrotu również zamknięta. Teraz myśliwy ma sporo czasu, by przez okienko w ścianie dobrze celować i trafić niedźwiedzia w głowę lub w oko. Jeden strzał zwykle wystarczał. Ot, i cała historia, dość nieprawdopodobna, chociaż opowiadający zaklinał się, że to najprawdziwsza prawda. Takich i innych opowiadań nasłuchałem się co niemiara, lecz nie wszystkie były tak interesujące jak przytoczona. Poza tym śpiewaliśmy piosenki. Któryś z kolegów recytował słowa i podawał melodię. Utkwiła mi w głowie jedna, o kowalu, który prowadził kuźnię na rozdrożu mało uczęszczanych szlaków. Tam przypadkowo odkrył samorodną żyłę złota, a gdy mu zabrakło żelaza, podkuwał koniom rzadkich jeźdźców złote podkowy! Ot, taka bajka. Jak już mówiłem, Camsell wyludniło się. Przywdziawszy grube futra, ująwszy w dłonie flinty i sztucery ruszyli w bór amatorzy cennych futer. Mijały tygodnie, podczas których nie wydarzyło się w osadzie nic godnego zapamiętania. Już bliżej było wiosny niż początków zimy, gdy niespodzianie porucznik Darnley zwołał nas wszystkich na służbową odprawę do jadalni. Kazał nam siąść, a następnie wyjaśnił, że nie będzie to służbowa odprawa, lecz coś w rodzaju narady. Zdziwiliśmy się. Okazało się, że chodzi o tych myśliwych, którzy w grudniu przybyli do Camsell i wkrótce wyruszyli dalej na północ. — Rozmawiałem dziś z panem Beddoe — poinformował nas porucznik. — Jest zaniepokojony przedłużającą się, jego zdaniem, nieobecnością myśliwych. — Przerwał na chwilę, popatrzył na nas i dodał: — Wiem, co teraz myślicie. Czy Północno-Zachodnia nie ma nic lepszego do roboty, oprócz ratowania amatorów polowań lub wędkarstwa? Dokoła stołu rozległ się cichy szmer, raczej wesoły. Darnley poczekał, aż się uciszyło. — Naszym obowiązkiem jest również ratowanie lekkomyślnych turystów. Służymy przecież ludziom i dla ludzi, niesiemy im pomoc bez względu na to, z jakich przyczyn popadają w tarapaty. Pan Beddoe ma powody do niepokoju. Południowe pobrzeże jeziora Athabasca, gdzie udali się myśliwi, jest całkowicie bezludne. To znaczy: prawie całkowicie. Według posiadanej przeze mnie informacji mieszka tam jeden tylko człowiek. Czy nie tak, sierżancie? — Zgadza się — odparł Fraser. — U ujścia MacFarlane do jeziora ma swą chatę niejaki George O'Brien, poza nim nikogo. Nie słyszałem, by w okresie ostatnich dwu lat ktokolwiek osiadł w tamtej okolicy. — George O'Brien — powtórzył porucznik. — To nazwisko nie jest mi obce. Czy znacie bliżej tego człowieka, sierżancie? — I tak, i nie. Darnley uśmiechnął się: — Podobno O'Brien to były przestępca. — Szczegółów nie znam, lecz wiem, że był sądzony za próbę napadu rabunkowego na pociąg — potwierdził sierżant. — Ponieważ nikt z pasażerów nie poniósł szkody, a O'Brien podczas przewodu sądowego okazał skruchę, sąd wydał łagodny wyrok, dwa czy trzy lata więzienia. Przed czterema laty O'Brien przywędrował w te strony i osiedlił się nad Athabasca. To chyba wszystko. Biorąc pod uwagę wrodzoną małomówność sierżanta informacja okazała się bardzo długa. Porucznik nie zrezygnował jednak z dalszych pytań. — A z czego on żyje, sierżancie? — Z traperki. Co mógłby tu robić? — Nie wiem — odparł Darnley. — Gdzie sprzedaje futra? — Podobno w faktorii w Fort Chipewyan, na prawym brzegu jeziora, przy ujściu Rzeki Niewolniczej. — Podobno, więc jednak nie jesteście pewni. Dlaczego O'Brien nie dostarcza skórek do Camsell? — Owszem, przepraszam... — wtrącił się nagle Dohey. — Mówcie, mówcie — zachęcił porucznik. — A więc... był tu z futerkami dwa razy. Gdy go zapytałem, czemu tak rzadko nas odwiedza, odparł, że do Fort Chipewyan ma znacznie bliżej. Uważam, że takie twierdze nie mija się z prawdą. — Co wy na to, sierżancie? — Dohey ma rację. Tam nie jest bliżej. Trzeba przepłynąć całe jezioro, a zimą gnać saniami po lodzie, Athabasca nie zawsze i nie wszędzie zamarza. O'Brien dla jakichś tam przyczyn nie chce sprzedawać futer w naszej faktorii. — Dziękuję. Z tego, coście powiedzieli, wynika, że ten O'Brien to tajemniczy człowiek, a do tego były skazaniec. Martwię się tym, bo pan Beddoe poinformował mnie, że trójka myśliwych miała obrać chatę O’Briena za punkt wypadowy dla wypraw w okolicę. — Panie poruczniku... — Słucham, sierżancie. Sierżant Fraser tego popołudnia, ku podziwowi słuchaczów, okazał się zdumiewająco rozmowny. Może dlatego, że tym razem chodziło o sprawy służbowe. — O'Brien wygląda na porządnego człowieka. Odkąd przebywa w tych stronach, nie było na niego żadnych skarg. — Ba, cóż można powiedzieć o człowieku, który zaledwie dwa razy bawił w Camsell. Dohey, rozmawiałeś z nim, jaki ci się wydał? — Hm... jakby to powiedzieć? Raczej sympatyczny, na mruka nie wyglądał. Postawił piwo. — Aha! I dlatego wydał ci się sympatyczny? — Ależ nie, panie poruczniku. — W porządku. Wezwałem was tutaj, bo bez względu na to, czy ten O’Brien jest człowiekiem o podejrzanej przeszłości, czy też uczciwym traperem, najprawdopodobniej będziemy zmuszeni go odwiedzić. Czeka nas wyprawa nad Athabascę i należy się do niej przygotować. Kto z was bawił nad Athabascą? Okazało się, że tylko Dohey, i to przed pięciu laty, a więc przed przybyciem w tamte strony O'Briena. — Jeśli w ciągu najbliższego tygodnia myśliwi nie wrócą, wyruszamy. Pojadą dwie pary sań oraz Dohey, Turner i Graham, no i... — chwilę zawahał się, spojrzał na mnie — no i Hove, jeśli nie zmęczyła go letnia wyprawa na pszczoły. Rozległ się cichy śmiech, co mnie nieco ubodło, więc głośno oświadczyłem: — Jestem gotów, panie poruczniku. — Doskonale! Nad całością dowództwo obejmę ja. Na ten czas komendę naszego posterunku sprawować będzie sierżant Fraser. Czy są jakieś pytania? Nie? Wobec tego narada skończona. W taki właśnie sposób zaczęła się moja nowa przygoda, w której, jak się okazało, niepoślednią rolę odegrać miał nie znany mi dotąd George O'Brien. Tydzień wydał mi się nieprawdopodobnie długi. Powiem szczerze: z niepokojem oczekiwałem, że któregoś ranka wjedzie w ulicę Camsell szczekający zaprzęg, a za nim ukażą się trzej zaginieni myśliwi. A wtedy... żegnaj wyprawo do dalekiego jeziora Athabaską! Minął jednak tydzień, a do Camsell nie zawitał nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą. Wobec tego w poniedziałek rano nasza grupa opuściła osadę. Tu dodam, że Turner i Graham byli wyszkolonymi poganiaczami psich zaprzęgów i oni to objęli pieczę nad naszym transportem. Ruszyliśmy w dwa zaprzęgi przy donośnych okrzykach poganiaczy: — Wio, pieski! Bob, Samuel, Abraham, Siwasz! Naprzód! Zaprzęgi od razu znacznie nas wyprzedziły, bo śnieg leżał twardą, równą pokrywą i nie było potrzeby ubijania go rakietami. Nawet ich nie założyliśmy. Darnley, Dohey i ja maszerowaliśmy żwawo, a przed nami biegły ślady płóz, coraz dalej i dalej wzdłuż brzegów MacFarlane, aż tam gdzie smużyła się jasna kurzawa. Słońce świeciło, a lekki mrozek pobudzał do szybkiego ruchu. Po raz pierwszy tej zimy psy miały pokonać tak wielką przestrzeń, więc chociaż nasza trójka mogła skorzystać z sań, zrezygnowaliśmy z tej wygody. Obaj poganiacze oświadczyli zgodnie, że należy wypróbować zaprzęgi, nim się je obciąży dodatkowym ciężarem. Pierwszego dnia marszu wszystko układało się znakomicie. Następnego natomiast temperatura skoczyła o parę stopni w górę. Twarda nawierzchnia zmiękła, nasze buty poczęły zapadać się w śniegu. Odczuły to i psy, więc musieliśmy zwolnić tempo. Nie była to tragedia, nic nam przecież nie zagrażało. Lecz trzeciego dnia już od świtu w otaczającej nas przyrodzie poczęło się dziać coś bardzo dziwnego. Mimo jasnego nieba słońce jakoś przygasło, przysłoniła je biała mgiełka. Powietrze, tak dotąd rzeźwe, jak gdyby stężało. Duchota przy 26 stopniach22, jakie wykazywał nasz podręczny termometr, była czymś anormalnym. Na tym nie koniec. W kilka godzin później zdumiewające zjawisko ujrzeliśmy na niebie. — Poruczniku! — wrzasnąłem. — Dwa słońca! Mój okrzyk bardzo dokładnie określił to, co zauważyłem. Na przymglonym niebie świeciło jakimś żółtawoczerwonym blaskiem nie jedno słońce, lecz dwa! Zatrzymała się cała karawana. Jak na rozkaz wszyscy zadarli głowy. — Bywa tak, bywa — Dohey pierwszy przerwał milczenie. — To złe słońce. Indianie powiadają, że zapowiada choroby, a kto dłużej na nie spogląda, ten ślepnie. — To chyba bajka — zauważyłem, lecz Dohey przecząco pokręcił głową. — Jest w tym coś z prawdy — odezwał się Darnley. — Nigdy nie zetknąłem się z tym zjawiskiem, ale znam je z opowiadań ludzi zasługujących na wiarę. Twierdzili, że przy pojawieniu się kilku słońc, a raczej kilku odbić słonecznych, powstaje silne promieniowanie, szkodliwe dla wszelkich organizmów. Zauważono, że podczas takiego dnia zwierzyna chroni się w najbardziej zacienione partie lasu, a człowiek nie powinien podróżować na otwartych przestrzeniach. Widzę na horyzoncie linię lasu. Tam się zatrzymamy. Ruszajcie! No, i ruszyliśmy tak szybko, jak w tych warunkach było można. Gdy dotarliśmy do pierwszych drzew, z trudem chwytałem oddech. — Rozbijamy namiot! — rozkazał porucznik. Skoczyliśmy ku saniom, by ściągnąć nieporęczny ładunek, a obaj poganiacze oswobodzili psy. Bardzo dziwnie zachowały się nasze czworonogi. Zamiast szczekać — skamlały, a gdy zdjęto z nich szleje, rozbiegły się i poczęły łapami odgarniać śnieg. Z taką szybkością, jakby nie miały za sobą paromilowej wędrówki. Po chwili znikły w wykopanych jamach. Potężny tłumok zwiniętego namiotu został zwalony z sań, teraz należało rozprostować płachtę, podsadzić pod nią aluminiowe kije i dźwignąć budowlę. Namiot na pięć osób, do tego namiot zimowy, a więc ocieplany potrójną warstwą nieprzemakalnej tkaniny, sporo waży i nawet dwu ludzi miałoby duży kłopot z jego ustawieniem. Na szczęście nas było pięciu, ale i tak ledwo uporaliśmy się z ciężkim i sztywnym pokrowcem. Może przyczyną naszej słabości było właśnie „złe słońce”. Jak wspomniałem, był to namiot zimowy, posiadał więc podłogę, czyli takie samo nieprzemakalne płótno jak na ścianach. Wygoda to i niewygoda — wyjaśnił mi później Dohey. Wygoda, ponieważ usuwa konieczność wykładania wnętrza warstwą świerkowych gałązek, celem izolacji od śniegu, niewygoda — ponieważ nie pozwala na ogrzewanie wnętrza przenośnym żelaznym piecykiem. Przy średnich temperaturach nie ma to znaczenia, lecz gdy słupek termometru spada poniżej 32 stopni23, należy przed snem grubo się ubrać. Wreszcie ustawiliśmy namiot. Spojrzałem ku niebu i przeraziłem się. W górze paliły się teraz jakimś przerażającym blaskiem aż cztery słońca. Poczułem ukłucia na policzkach, na czole, jakby tysiące drobniutkich szpileczek atakowało twarz. — Szybciej, chłopcy! — ponaglał nas Darnley. Ściągnęliśmy z sań derki oraz pojemniki z żywnością i wnieśliśmy do namiotu. — A teraz — komenderował porucznik — kładźcie się. Głowy nakryć kocami, nie wychodzić. Sam zasznurował wejściową płachtę. W namiocie zapanował mrok. Przestało mnie kłuć, ale duchota nie ustąpiła. I nie ustąpiło zmęczenie. Z westchnieniem ulgi rozciągnąłem się na derce, a drugą przykryłem się aż po czubek nosa. Podobnie postąpili moi towarzysze. Zapadła cisza i w tej ciszy zasnąłem. Połowę dnia i całą noc trwał mój sen. Nigdy jeszcze nie spałem tak długo, ale nie byłem wyjątkiem. Wszyscy spaliśmy do świtu następnego ranka, jak gdyby po zażyciu środka nasennego. Zbudził mnie gwar głosów i blask słońca wpadający przez wejściowy otwór. Zerwałem się, wyszedłem. Już dawno minął świt i zaczął się piękny, jasny dzień. Ani śladu duchoty, ani śladu czterech słońc. Psy powyłaziły ze swych nor i szczekaniem domagały się jedzenia. Z pakowaniem bagaży uwinęliśmy się dwa razy szybciej niż z ich rozładowaniem poprzedniego dnia. Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Śnieg zapadał się pod nogami, psy poczęły grzęznąć w zaspach. Trzeba było przypiąć rakiety i torować im drogę. Ciężka to robota, jednak nikt nie narzekał. Następnego dnia przyroda zlitowała się nad nami. Słupek termometru opadł, śnieżna powłoka stężała i rakiety okazały się zbyteczne. Pominę dalsze szczegóły wędrówki, nie zasługują na uwagę. Któregoś ze słonecznych popołudni ujrzeliśmy wreszcie muliste, szare wody Athabasca. Dzień był mroźny i bezwietrzny, więc nawet najdrobniejsza fala nie pluskała przy płaskim brzegu. Jezioro nie całe zamarzło. Przy brzegach ciągnęło się pasmo pokruszonego lodu, lecz dalej bielały kawały kry, a za nimi błyszczące słońcem lustro wody. Na lewo od nas toczyła się pod zwałami śniegu rzeka MacFarlane. Kilkadziesiąt kroków w prawo, na obłym pagórku, wznosił się parterowy budynek z kominem na dachu i z czarną kitą dymu bijącą w niebo. Dobry znak, gospodarz jest na miejscu. Zza budynku, z zapamiętałym ujadaniem, wyskoczyło kilka psów i pognało ku naszym zaprzęgom. W ciągu kilkunastu sekund powstał skotłowany, warczący i szczekający kłąb czworonogów. Przetaczał się obok nas pośród śniegowego pyłu. Napastnicy znajdowali się w lepszym położeniu, ponieważ ruchy naszych psów krępowały szleje i napierśniki uprzęży. Rzuciliśmy się rozdzielać walczące strony. Najsprawniej poszło to naszym poganiaczom. Z krzykiem runęli między rozżarte bestie, waląc z rozmachem i trzaskiem rzemieni długimi biczami po grzbietach i zadach walczącej sfory. Mogłoby się zdawać, że w ten sposób uspokoją husky raz na zawsze. Złudzenie. Przyglądałem się potem naszym psom, lecz nie odkryłem na ich futrze żadnych śladów lania! Graham zagadnięty w tej sprawie wyjaśnił, że rozpędzenie gryzących się psów wymaga specjalnej umiejętności. Przede wszystkim nie należy dać się bestii capnąć (powiedział: „capnąć”) potężnymi kłami za rękę lub łydkę. Po drugie, trzeba zadawać bolesne razy bez spowodowania ran, zwłaszcza na łapach, co mogłoby przecież uniemożliwić zwierzęciu dalszą podróż w zaprzęgu. — Pewnie nie uwierzysz — mówił — że rzemiennym batogiem dobry poganiacz potrafi posługiwać się niczym celną strzelbą. Uderza i trafia tam, gdzie chce. Pewnie wyczytał z mej twarzy wątpliwość, bo zaraz dodał: — Oczywiście, nie wierzysz, ale ja cię przekonam. Rozmawialiśmy stojąc przy pniu wyniosłej sosny. Graham popatrzał w górę. — Widzisz? — zagadnął. — O tam, na tamtej gałęzi. — Zeszłoroczna szyszka. — Ja ją strącę. Patrz. Rzemień biczyska świsnął, rozwinął się na całą swą długość i niby skaczący wąż pognał ku konarom. W sekundę później opadł. Do mych stóp spadła ciemnobrązowa szyszka. — Jesteś czarodziejem! — krzyknąłem. — Ależ ty masz oko! — I rękę. Rękę trzeba ćwiczyć tygodniami, niekiedy nawet miesiącami. To konieczne. Na przykład poganiasz zaprzęgi widzisz, jak jeden z husky udaje tylko, że ciągnie. Są takie chytrusy, a jakże. Nie będziesz zatrzymywał sanek, szkoda czasu, musisz w biegu ukarać nieroba. Dobrym klapsem. Ale bacz, byś się nie pomylił i nie uderzył niewinnego, bo z tego powstanie nie byle jaki harmider. Psy mają poczucie sprawiedliwości. Nie śmiej się. Husky to mądre bestie. Tak więc klęcząc na sunących saniach strzelasz z bata tak, by smagnąć po portkach lenia. Zaskowyczy albo odszczeknie, lecz szleja natychmiast się wypręży. Nie chwaląc się, znam i inne sztuczki. Potrafię strącić czapkę z głowy nie czyniąc jej posiadaczowi żadnej krzywdy. Chcesz się przekonać? — Nie, nie — pospieszyłem z odpowiedzią. — Wierzę ci na słowo. Odszedłem w bok i nagle coś delikatnie trąciło mą futrzaną czapę. Spadła w śnieg. — No i co? — zapytał Graham stojący w odległości czterech kroków ode mnie. — Jesteś genialny, lecz nie próbuj na mnie swych sztuczek... Ale wracam do kotłującej się sfory. Nie wiem, czy dalibyśmy radę z szybkim rozdzieleniem gryzących się czworonogów, gdyby nie pomoc obcych. Wypadli we trójkę z wnętrza chaty klnąc i wrzeszcząc na przemian. Trzy dodatkowe batogi poczęły ciąć powietrze i nie minęła minuta, a napastnicza gromada, podkuliwszy ogony, skowycząc pognała za chatę. Odetchnęliśmy. — Witajcie — powiedział wysoki i szczupły blondyn z rozwichrzonymi włosami, gęstym zarostem i opaloną na brąz twarzą. — Jestem George O'Brien. Jego towarzysz dodał natychmiast: — Policja, jeśli się nie mylę? W samą porę. Ale to chyba czysty przypadek? Czego tu szukacie? — Was — odparł Darnley. — Pan Beddoe bardzo się niepokoił. Mieliście wrócić do. Camsell przed dwoma tygodniami. — Prawda. Żałuję, że tak nie postąpiliśmy. Uniknęlibyśmy poważnego kłopotu. — Wypadek? — zapytał porucznik. — Miejmy nadzieję, że nie. Zaginął nasz towarzysz, Ned Chester. — Kiedy? — Przed pięcioma dniami. Szukamy go od świtu. — Dopiero teraz?! — Te słowa Darnley prawie wykrzyknął. — Chodźmy do chaty — zaproponował O'Brien. — Tam sobie wszystko opowiemy. Ruszyliśmy hurmem ku drzwiom, lecz w połowie drogi porucznik zatrzymał się. — Graham i Turner. Zostaniecie przypilnować psy. Tak więc jedynie we trójkę — porucznik, Dohey i ja — oraz dwaj myśliwi i gospodarz wkroczyliśmy do wnętrza budynku. Stanowiła je jedna izba, bardziej obszerna niż tego było można spodziewać się po tak niepozornej budowli. Długi stół, dwie ławy, kominek z buzującymi ogniem potężnymi szczapami, szafa, kredens, zakryte kapą łoże, a na ścianie — staromodny zegar oraz rozpięte futro z czarnego niedźwiedzia. Wręcz luksus, jak na te strony i zwyczaje traperów. Pomyślałem, że właściciel tych ruchomości musi być człowiekiem majętnym, skoro stać go na sprowadzenie, Bóg wie skąd, umeblowania/Ale już zdobienie ściany futrem misia było marnotrawstwem. Można je było przecież sprzedać w najbliższej faktorii handlowej. Zaiste, dziwny człowiek z tego O'Briena. — Siadajcie... — powiedział, gdy nasze buciory zastukały na deskach podłogi. Siedliśmy przy hurkocie odsuwanych ław. O'Brien przycupnął w samym rogu stołu. „Dziwny człowiek” — powtórzyłem w myślach. Ta jego chata z szybami w oknach i całym urządzeniem wnętrza nie pasowała ani do posępnych wód jeziora, ani do puszczy, której pierwsze drzewa rosły nie dalej niż o kilkanaście kroków od bocznej ściany budynku. Dlaczego tu stale mieszkał? Były przestępca — przypomniałem sobie. Może lubił ten krajobraz? A może... Może miał na sumieniu jeszcze inne, poza napadem na pociąg, sprawki? Nie wykryte! Napad na pociąg... a czym zajmował się przed napadem? Z czego żył? — Słucham — przerwał me rozmyślania donośny głos porucznika. Obaj myśliwi popatrzyli na siebie. — To już ty opowiedz, Peter — zaproponował siedzący bliżej mnie. — Dobrze. To było tak... po przybyciu nad jezioro i gościnnym przyjęciu przez George'a (mówił gospodarzowi po imieniu, czyżby pozostawali w tak zażyłych stosunkach?) mieszkaliśmy tu przez dwa dni. Później brzegiem jeziora udaliśmy się tam (dłonią pokazał ścianę), na wschód, — Daleko? — wpadł mu w słowo Darnley. — Trzy dni wędrówki, z przerwami. Nic nas nie zmuszało do pośpiechu. Trzy dni, aż zawędrowaliśmy w głuszę; roiło się w niej od tropów jeleni, karibu i łosi. Lecz na początek upolowaliśmy rysia. Miał fantastyczne futerko, może się pan przekonać, poruczniku... — Nie teraz — odparł Darnley, jakoś bardzo oschle. Nie zdziwił mnie ten ton. Opowiadanie o futrze rysia w sytuacji tak poważnej (przecież zaginął człowiek!) było co najmniej nietaktem, ba, wręcz czymś obrzydliwym. — Proszę mówić o wypadku — odezwał się powtórnie Darnley. — Nie przyszliśmy tu wysłuchiwać opowiadań o waszych sukcesach myśliwskich. Proszę się streszczać. — Przepraszam. Więc rozbiliśmy obozowisko na małym cypelku wrzynającym się w jezioro i wychodziliśmy na łowy lub opalali się, bo słońce mocno przygrzewało. — Proszę się streszczać — powtórzył Darnley. — Pozwól, Peter — odezwał się milczący dotąd towarzysz myśliwego. — Może ja opowiem? Peter tylko machnął ręką i zamilkł. — A więc, panie poruczniku, włóczyliśmy się tu i tam, zmieniając kilkakrotnie miejsca obozowisk. Wtedy to właśnie Ned upolował łosia i mieliśmy sporo kłopotu... Przepraszam, to nieważne... Miejsca na biwaki wybieraliśmy zawsze tam, skąd jeszcze dostrzec można było wody Athabasca, linia brzegowa stanowiła dla nas drogowskaz, nie chcieliśmy zabłądzić. Więc tu i tam, tu i tam, aż minęły tygodnie i termin powrotu do Camsell. Lecz żaden z nas nie liczył czasu. — Pięknie — wtrącił się Darnley — ale wszystko to, co nam obaj panowie powiedzieliście, nie wyjaśnia sprawy zaginięcia Neda Chestera. Chciałbym wreszcie coś na ten temat usłyszeć. — Oczywiście! Do tego zmierzam. Po kilku tygodniach wróciliśmy na miejsce pierwszego biwaku. Wtedy właśnie Ned powiedział nam, że kończą mu się ładunki. Sprawdziłem swoje zapasy, również były na wyczerpaniu. Wówczas Ned zaproponował, że wróci do chaty, czyli tutaj, po nowe naboje. Muszę dodać, że sporo bagażu pozostawiliśmy u George'a. Zauważyłem, jak Darnley spojrzał na O'Briena, a tamten skinął głową potwierdzająco. — Zaproponowaliśmy Nedowi, by wziął sanie z psami, zawszeć to dwa dni drogi. Odmówił twierdząc, że z psami tylko kłopot, przecież trzeba je żywić. Wobec tego zdecydowaliśmy odprowadzić Neda spory kawałek, a rozstać się dopiero, gdy do chaty pozostanie sześć do siedmiu godzin marszu. Droga prowadziła brzegiem jeziora i nie sposób było nie trafić do celu.” Ned obiecał nam, że wróci najpóźniej za trzy dni. Ale nie wrócił. To wszystko, panie poruczniku. — Jak długo czekaliście na powrót pana Chestera? — Cztery dni — odparł myśliwy o imieniu Peter. — Zaniepokojeni udaliśmy się do chaty O'Briena. Jednak nie zastaliśmy Neda. Nie dotarł. — A ślady? — pytał dalej Darnley. — Widzieliście ślady? — Nie, panie poruczniku. Trzeciej nocy zerwała się nawałnica śnieżna i wszystko przysypała. — Padał tutaj śnieg? — zapytał porucznik O'Briena. — Bardzo gęsty. — Jakim sposobem Chester mógł zabłądzić? Twierdzicie, że droga wiodła wzdłuż brzegów jeziora. Czy dobrze zrozumiałem? Zgodnie potwierdzili, lecz Peter natychmiast dodał: — Linia brzegowa nie jest prosta, wije się, jest mnóstwo zatoczek i cypli, które należy obchodzić. Być może Ned zapragnął skrócić trasę i ruszył na ukos przez las. — Czy miał broń? — Tak, i kilka nabojów. — Szukaliście go dzisiaj od świtu. Dlaczego nie wczoraj? — Wróciliśmy nocą — wyjaśnił Harry — więc spenetrowaliśmy tylko najbliższe otoczenie i kilkakrotnie sygnalizowaliśmy wystrzałami. Pan wie, poruczniku, że nocą w głębi boru nie da się niczego odszukać. Darnley coś tam mruknął niewyraźnie i zamyślił się. Zamyśliłem się i ja. Dziwna sprawa. Może istotnie Chester pragnął skrócić sobie drogę przez las i zabłądził, ale przecież musiał wiedzieć, w której stronie znajduje się jezioro. Czyżby aż tak bardzo stracił orientację? Nie był nowicjuszem, nie po raz pierwszy przemierzał bezdroża. Przypomniałem sobie teraz opowieść doświadczonego „przebiegacza ścieżek”. Wracając z polowania, już w niewielkiej odległości od swej chaty, ruszył nową trasą, na skrót. I zabłądził. Zapadła noc. Przedrzemał ją siedząc pod drzewem, oparty o pień. A rankiem dojrzał w prześwicie drzew polankę, na której wznosił się jego blokhauz, sto kroków od miejsca przymusowego noclegu! O czym to świadczy? Ano o tym, że nawet wytrawnym wędrowcom, znającym teren, zdarza się zabłądzić. Więc mogło się podobnie wydarzyć Nedowi Chesterowi. — O'Brien! — odezwał się porucznik tak nagle i tak głośno, aż drgnąłem. — Czy masz kawałek papieru i ołówek? Oczekiwałem odpowiedzi odmownej. Jakiż to traper para się pisaniem? Czytaniem — niekiedy. Opowiadano mi o dwu myśliwych, którzy w swej chacie na Dalekiej Północy przesiedzieli cztery tygodnie, prawie nie wychodząc, ze względu na ostry mróz i dokuczliwą wichurę. Posiadali jeden jedyny egzemplarz podniszczonego, starego ilustrowanego magazynu. Czytali go na przemian od początku do końca i od końca do początku, byle zabić nudę. Po czterech tygodniach każdy z nich potrafił dosłownie wyrecytować z pamięci cały tekst. — Zaraz przyniosę — powiedział O'Brien. Osłupiałem! Zaiste, nasz gospodarz musiał być nietypowym traperem. A on podniósł się z ławy, ruszył w kąt swej obszernej izby, tam gdzie stała wielka, okuta skrzynia. Skrzypnęły zawiasy wieka. Żądane przez porucznika przedmioty musiały spoczywać na wierzchu, bo zawiasy natychmiast skrzypnęły powtórnie. — Proszę, panie poruczniku. Spora ćwiartka papieru i ołówek znalazły się na stole, tak czyste, jakby je przed chwilą przyniesiono ze sklepu papierniczego. — O'Brien — powtórnie odezwał się Darnley — wiem, że znasz okolice jak własną kieszeń. Czy potrafisz narysować pobrzeże jeziora? Nie musi to być rysunek bardzo dokładny, ale pozwalający zorientować się z grubsza. — Spróbuję. Patrzyłem, jak koniec ołówka zaciśniętego w palcach wiódł po białym papierze czarną, krętą linię. Postawił kółeczko na początku tej linii. — Moja chata — wyjaśnił. Nieco dalej ołówek poprowadził krętą jak wąż linijkę, prostopadłą do brzegów jeziora. — Strumień — wyjaśnił O'Brien. — Pół dnia marszu od nas. Linia brzegowa dotarła wreszcie do krawędzi kartki. — Tu idzie się około trzech dni. Proszę, panie poruczniku. — Dziękuję. Obejrzyjcie. Kartka przewędrowała dokoła stołu, z ręki do ręki. Aż wróciła do Darnleya. — Co sądzicie o tej mapce? — zapytał myśliwych. — Chyba... chyba jest dokładna — odparł Peter. — Ale myśmy tylko dwa razy szli brzegiem. — Rozumiem. Dzisiaj już jest zbyt późno, lecz jutro ze świtem rozpoczniemy poszukiwania. Teraz czas na kolację, a po kolacji podzielę was na grupy i jutro każda przeszuka wyznaczony jej obszar. Wstaliśmy od stołu z hurgotem odsuwanych ław. Z przyjemnością wyszedłem na dwór, w izbie było już duszno. — Co ty o tym sądzisz, Hove? — zagadnął mnie szeptem Dohey. Wzruszyłem ramionami. — Bo ja myślę, że ten Chester wrócił. — Jak to, wrócił? — Ano... doszedł aż tutaj, a dopiero później zniknął. — A cóż to za zagadka? — oburzyłem się. — Nie zagadka, tylko... nie znana nam przeszłość O’Briena. — Ach, tak? Bacz, by cię fantazja nie poniosła. To jest przecież oskarżenie o zabójstwo. Bez śladu dowodów. — Kto wie, może się znajdą? Zobaczymy. Znowu wzruszyłem ramionami. Dohey odszedł, by zająć się kolacją. Spoglądałem na zachód słońca, na różową smugę biegnącą poprzez powierzchnię jeziora. Było cicho, prawie bezwietrznie i niezbyt mroźno. Po wieczornym posiłku raz jeszcze zgromadziliśmy się w izbie. Wówczas Darnley zaproponował, aby utworzyć trzy grupy szukających. W jednej mieli się znaleźć obydwaj myśliwi, w drugiej on sam oraz Dohey, w trzeciej... — Panie O'Brien — zwrócił się do gospodarza... — Zna pan te strony jak nikt z nas. Byłoby dobrze, gdyby jutro wykorzystał pan tę znajomość. — Bardzo chętnie. Czy mam iść sam? — Nie. Pójdzie z panem Hove. Zdumiałem się. Dlaczego właśnie ja? Lecz jeszcze większym zdumieniem napełniło mnie wyjaśnienie porucznika. Gdy już rozstawiliśmy namiot (w chacie dla tylu osób było zbyt ciasno), Darnley ujął mnie pod ramię i zaprowadził nad sam brzeg jeziora. — Pewnie się dziwisz? Ale ja wiem, że z ciebie chłopak bystry i masz dobre oczy. Będziesz towarzyszył O'Brienowi i bacznie go obserwował, a nie wracajcie przed zmierzchem. Twoja w tym głowa. Wyglądasz bardzo młodo, więc chyba O'Brien nie będzie zbytnio uważał. — Na co ma uważać? — zdziwiłem się. — Widzisz, rozmawiałem z tym Peterem. On mi sugeruje, że Chester, wbrew pozorom, wrócił do chaty, a o przyczynie zniknięcia najlepiej wie O'Brien. — Dowody? — Nie ma żadnych, lecz ponieważ wszyscy tu obecni, poza policjantami, są podejrzani, musimy sprawę zbadać dokładnie, nie odrzucając żadnej możliwości. Uważaj, czy O'Brien będzie rzeczywiście prowadził poszukiwania, czy też jedynie udawał, że szuka zaginionego. Westchnąłem. Jakże trudną zagadkę dano mi do rozwiązania! Nic dziwnego, że bardzo źle spałem tej nocy. O świcie byliśmy całą szóstką gotowi do drogi. Psich zaprzęgów nie zabieraliśmy, sanki w gęstym lesie jedynie przeszkadzałyby w marszu. Tak więc Turner i Graham pozostawali, by pilnować psów i strzec gospodarstwa trapera. Darnley wydobył z kieszeni kartkę z narysowanym pobrzeżem jeziora. Skupiliśmy się wokół niego, a on, trzymając papier tak, aby każdy z nas dokładnie mógł widzieć rysunek, powiedział: — Uważajcie! Wy — zwrócił się do myśliwych i pokazał palcem na mapce — ruszycie wzdłuż wybrzeża drogą, jaką już dwukrotnie przeszliście. Zwróćcie pilną uwagę na pobrzeże lasu. Doszedłszy do strumyka — znów wskazał palcem — nie będziecie go przekraczać, lecz ruszycie w głąb puszczy tak daleko, by wrócić tu przed zapadnięciem nocy. Ja i Dohey przekroczymy strumyk i będziemy prowadzić poszukiwania licząc od jego ujścia jakieś trzy lub cztery mile. Pan O'Brien i Hove udadzą się w głąb lasu i mają go penetrować po tamtej stronie rzeczki w kierunku wschodnim. Jak daleko, pozostawiam to waszej inicjatywie. Czy są jakieś pytania? Nie ma? No, to w drogę! Chwileczkę! Czy wszyscy mają kompasy? Okazało się, że O'Brien takiego nie posiadał. Uśmiechnął się: — Nie potrzeba mi kompasu. Jeśli przez kilka lat nie zabłądziłem, nie zabłądzę i dzisiaj. — Można i tak — stwierdził porucznik — lecz nie każdemu radzę naśladować. No, czas nam w drogę. — Idziemy — powiedział do mnie O'Brien. Początkowo prowadził mnie wzdłuż poszarpanej linii brzegu, później gwałtownie skręcił w las, w jakąś niby steczkę, najprawdopodobniej wydeptaną przez zwierzęta ciągnące do wodopoju. Szliśmy dość szparko, nie rozglądając się zbytnio, ponieważ teren ten mieli przeszukać dwaj myśliwi. Tak dotarliśmy do strumyka wijącego się wśród bezlistnych krzewów. Te krzewy wyznaczały koryto, bowiem śnieg, a zapewne pod spodem lód przykryły dokładnie cały nurt. — Uważaj — powiedział traper. — Idź po moich śladach. Dzisiaj jest zbyt zimno na kąpiel. Przeszedł pierwszy, ja za nim. Zatrzymaliśmy się na drugim brzegu i O'Brien bacznie począł rozglądać się dokoła. — Sądzi pan, że Chester żyje? — zapytałem, pomny polecenia porucznika. — Zdarzają się cuda — odparł nie przestając się rozglądać. — Jakie cuda? — Przed trzema laty w podobny sposób jak Chester zaginął inny myśliwy, taki wakacyjny, z rodzaju tych, którzy sądzą, że parotygodniowy pobyt w głuszy czyni z nich znakomitych tropicieli śladów. Bawił u mnie kilka tygodni. Przyjmuję takich gości, dobrze płacą, a mnie przyda się każdy cent. — I zginął? — Nie zginął, lecz zabłąkał się. Był zbyt pewny siebie. Szukałem go przez trzy dni. Widzisz, ja... — zawahał się — miałem dość kiepską u was (chyba myślał o policji) opinię, a zaginięcie gościa mogło ją jeszcze pogorszyć. Więc szukałem tego wariata, który kpił z moich przestróg. Nie znalazłem. Wpadłem w rozpacz. Ale piątego dnia zjawił się na progu mojej chaty. Och, to był cudowny dzień! Dla mnie. Głupi ma szczęście, powiada przysłowie. Nie wierzę w to, lecz tym razem się sprawdziło. On rzeczywiście zabłądził i po kilku godzinach włóczęgi i szukaniu drogi powrotnej tak się zagubił wśród bezdroży, że prawdopodobnie leżałby wśród nich do dziś. Jako szkielet. Odnalazł go przypadkowo indiański traper. Nakarmił i odprowadził do mego domu. Kto wie? Może i Chesterowi coś podobnego się przydarzyło? No, idziemy. Do strumienia Chester na pewno nie dotarł, bo przecież w ten sposób trafiłby bardzo łatwo do jeziora. Odeszliśmy od rzeczki. To, co wydawało mi się do tej pory gładką drogą, teraz zamieniło się w wertepy. Śnieg grubą warstwą pokrył leśne poszycie. Tym gorzej, bo pod tą białą, równą pokrywą kryły się rozliczne nierówności, niekiedy bardzo niebezpieczne wykroty; jakże łatwo na nich zwichnąć lub nawet złamać nogę! Takich niebezpieczeństw udało mi się uniknąć, lecz gdy przyspieszyłem kroku i zrównałem się z traperem, moja prawa noga wpadła w niewidoczny dołek. Runąłem, na szczęście bezboleśnie, tyle że sucha witka krzewu drapnęła mnie po twarzy. — Idź za mną — powiedział O'Brien — po moich śladach. Zastosowałem się do jego rady i dobrze na tym wyszedłem. Ten człowiek posiadał jakiś specjalny zmysł albo doskonały wzrok, który dostrzegał, co kryje się pod zdradziecką pokrywą śniegu. Maszerowaliśmy dość długo, a traper nie wykonał ani jednego fałszywego kroku. Szedł powoli, lecz bez wahania, jakby spacerował równą i twardą ścieżką, chociaż nie prostą. Skręcał to w prawo, to w lewo. Śnieg tłumił odgłos naszych kroków, żadna gałązka nie trzasnęła, więc posuwaliśmy się niczym dwa widma leśnego ostępu. Wkrótce las przerzedził się, między pniami sosen i świerków można było dostrzec głęboką dal, hen, tam gdzie ściana lasu ciemniała tworząc nieprzeniknioną szarą kurtynę. Po upływie prawie czterech godzin poczułem zmęczenie. Złożyły się na nie i długi marsz, i ustawiczne zwracanie uwagi na odciski butów O'Briena. Czy w takiej sytuacji można obserwować otoczenie lub pilnie szukać na śniegu śladów innych stóp? Ogarnął mnie pesymizm. Na cóż się zda tego rodzaju poszukiwanie? Zwątpiłem w słuszność decyzji porucznika. Szukać śladów przysypanych śniegiem przed kilku dniami? Obserwować zachowanie się trapera? Ano, zachowywał się tak, jak zachowałby się każdy w naszej sytuacji. Ned Chester najprawdopodobniej już od kilku dni nie żył, a my nawet nie odnajdziemy jego ciała. A jeśli nawet spotkał, cudownym trafem, innego trapera, który by znał okolicę — przetrząsanie tej okolicy przez nas również nie miałoby sensu. No, ale czy porucznik mógł inaczej postąpić? Nawet nie wierząc w sukces? Nie! Zrezygnować z prób niesienia pomocy innemu człowiekowi mógł tylko tchórz, sobek lub zwykły łotr. Ale nie oficer policji. — Zmęczyłeś się? O'Brien zatrzymał się tak raptownie, że o mało nie wpadłem na niego. — Mogę jeszcze iść — odparłem. — Ale ja muszę odpocząć — powiedział śmiejąc się cicho. — Starość poczyna bokiem mi wyłazić. Sam kiedyś to odczujesz. Była to oczywista przesada. O'Brien nie wyglądał na więcej niż czterdziestkę. Chociaż... chłodna Północ świetnie konserwuje swych mieszkańców. — Muszę chwilkę odsapnąć — powtórzył O'Brien. — Widzę zwalony pień, przysiądźmy na nim. Zwalony pień istotnie czerniał nie opodal. Przysiedliśmy. Tu, w głębi boru, nie czuć było najdelikatniejszego powiewu, las stał cichy, miejscami prześwietlony promieniami słońca, które padały ukośnie, tak że na śniegu powstały długie cienie. Przyłożyłem do oczu lornetkę. Obszar widoczności zogromniał, lecz nie stracił na monotonii. Szeregi drzew, ciągnące się daleko, bez końca. Gładkie pnie sosen przerywane kępami ciemnych świerków, a na gałęziach połyskiwały puszyste czapy śniegu. I nic więcej. Ani człowieka, ani zwierzęcia. Skierowałem lornetkę na prawo, na lewo. Wtedy niespodziewanie spostrzegłem w dali, między cieniami drzew, dwa poruszające się cienie. Cienie nieco zamazane, mimo to można było rozpoznać w nich sylwetki dwu ludzi. Podałem lornetkę O'Brienowi. — Popatrz tam — wskazałem palcem. — Czyżby Chester znalazł swego wybawiciela? — To nie Chester — odparł i zwrócił mi lornetkę. Sądzę, że O'Brien miał wzrok znacznie ode mnie bystrzejszy i na pewno nie mógł się mylić. A może... wiedział, że Chester nie żyje? — Jeśli to nie Chester — zauważyłem otrząsając się z ponurego podejrzenia — zawołajmy na tych wędrowców. — Po co? Przecież to są moi goście, to obaj myśliwi. Dlaczego tak daleko zapuścili się w głąb puszczy? — Można ich zapytać — zaproponowałem. Chwycił mnie za rękę. — Mów ciszej! — przestrzegł. — Nie powinniśmy zdradzać swej obecności. — Ależ... dlaczego? — Ponieważ bardzo mnie ciekawi, co powiedzą waszemu porucznikowi po powrocie ż poszukiwań. — Nie rozumiem — wyznałem. — Później ci wyjaśnię. Tymczasem dwa cienie posuwały się wolno, nieco w bok od miejsca naszego odpoczynku. Nagle jeden z nich zachybotał i znikł. Zapewne przewrócił się. Teraz usłyszałem jego głos. Przeklinał gramoląc się ze śniegu. — Po co nam to wszystko? — dobiegło bardzo wyraźnie mych uszu. Widziałem, jak zatrzymali się. Prawdopodobnie ten drugi odpowiadał na pytanie, ale tak cicho, że nic nie dosłyszałem. Znowu ruszyli przed siebie. Wyglądało na to, że wyjdą wprost na nas. Z każdą sekundą widziałem ich wyraźniej. Rozmawiali bez przerwy i w miarę zbliżania się urywki zdań zamieniały się w całe zdania, a sens stawał się coraz bardziej zrozumiały. — Boli mnie stopa. Te przeklęte wertepy... Nie uważasz, że możemy już wracać? — Nie. Zbyt wcześnie. Wyglądałoby podejrzanie. Dopiero, jak się pocznie zmierzchać... — Ojej, tyle godzin! — Mam zamiar tam dotrzeć. — Oszalałeś?! Śnieg wszystko przysypał, ale teraz zostawilibyśmy nowe ślady. Co za pomysł?! — Nie krzycz. Chcę sprawdzić. Znowu się zatrzymali. Nadal widziałem ich dokładnie, lecz głosu nie dosłyszałem. Stali przez kilka minut, potem ruszyli w innym niż dotąd kierunku. Wreszcie ich sylwetki znikły wśród drzew. — Co oni chcą sprawdzić? — zapytałem zdumiony. — Oto jest pytanie — żartobliwie zauważył O'Brien. — A ja dodam drugie: dlaczego prowadzą poszukiwania nie na swym terenie, wyznaczonym przez porucznika? — Właśnie! — przytaknąłem. — Może sami o tym powiedzą? A może... nie? — Zapytam ich zaraz po powrocie. — Nie czyń tego, Hove. Poczekaj cierpliwie, póki nie złożą porucznikowi dokładnej relacji ze swych poszukiwań. No, w drogę! — Jeszcze chwilkę — powstrzymałem go. — Mówisz tak dziwnie. Czy nie możesz wyjaśnić mi, o co chodzi? — Ba, a jeśli się mylę? — Podejrzewasz ich?! Ależ... — Sza! Jeśli cię język bardzo świerzbi, opowiedz swemu szefowi, coś tu widział i coś tu słyszał. Ale tylko jemu. Jesteś — dodał po chwili milczenia — jeszcze bardzo młody. Dotknął mnie, i to bardzo. Przez sekundę miałem na końcu języka złośliwą odpowiedź, lecz powstrzymałem ją. Dalszych pytań zaniechałem. Poszliśmy lasem, krążąc to tu, to tam. O'Brien co kilkanaście jardów przystawał, schylał się, jakby na gładkim śniegu coś było napisane tajemniczą ręką. Każde większe wybrzuszenie ziemi ściągało jego uwagę i jego kroki. W końcu trafiliśmy na długą i wijącą się ścieżkę śladów wydeptanych przez dwu myśliwych. — Chodźmy za nimi — zaproponowałem. — Nie dziś — odparł. — Jak to: nie dziś? — Pogoda ustaliła się na kilka dni — odparł, pozornie bez związku z moim pytaniem. — Tych śladów nikt nie zatrze, na nowy śnieg nie zanosi się, więc można je będzie zbadać jutro. — Czemu nie teraz? — Bo moglibyśmy natknąć się na myśliwych, a tego chcę uniknąć. Nic na to nie odpowiedziałem. Ostatecznie O'Brien to doświadczony traper i lepszy tropiciel ode mnie. Lecz czy mogę mu ufać? O zmierzchu wróciliśmy do chaty. Tam już czekali na nas obaj myśliwi. W pół godziny później zjawił się Darnley wraz z Doheyem. Z rozkoszą siadłem na twardej i niewygodnej ławie. Wydała mi się fotelem wypchanym puchem. Ba, po tylu godzinach włóczęgi! — No, więc jesteśmy... — zbytecznie stwierdził Darnley. — Teraz każda z dwójek opowie o swych poszukiwaniach, możliwie dokładnie. — Czy to konieczne? — zagadnął jeden z myśliwych. — Przecież nie znaleźliśmy Chestera, a mnie się oczy zamykają ze zmęczenia. — Konieczne — powiedział mój szef. — Właśnie dlatego, że nie odnaleźliśmy zaginionego. Ja zacznę. Wydobył z kieszeni kurty ćwiartkę papieru i rozłożył ją na blacie stołu. Był to ten sam papier, na którym O'Brien narysował linię brzegów jeziora i wpadający do niego strumyk. — Dajcie ołówek. O'Brien odszedł i zaraz wrócił z żądanym przedmiotem. — Więc tak... Porucznik nakreślił na papierze dwie długie linie, prostopadłe do brzegów jeziora, i pokazał nam rysunek. — To jest obszar, który staraliśmy się przetrząsnąć. Od strumienia na wschód około pięciu mil i drugie tyle w głąb puszczy. To obliczenie na oko, lecz nie sądzę, bym się mylił. Pomijam dalszy ciąg relacji. Fakt pozostawał faktem: nie odnaleziono Chestera, nie natrafiono na żaden ślad jego obecności w tamtych stronach. — Czy macie jakieś pytania? — zakończył porucznik. — Nie? No, to teraz kolej na ciebie — zwrócił się do mnie. Nim zdążyłem otworzyć usta, uprzedził mnie O’Brien: — Jeśli pan pozwoli, panie poruczniku, ja opowiem. Darnley popatrzał na mnie, popatrzał na trapera. — Niech tak będzie — zgodził się. Nie była to przyjemna dla mnie odpowiedź. Muszę przyznać, że O’Brien bardzo dobrze zrelacjonował nasze poszukiwania. Nie potrafiłbym lepiej. Ani słówkiem nie wspomniał, że widzieliśmy obu myśliwych. Zastanawiające. Lecz nie był to koniec moich zdziwień. Gdy nadeszła kolej myśliwych, zabrali głos uzupełniając wzajemnie swoje wypowiedzi, co wypadło nieco chaotycznie. Z ich opowiadania wynikało niezbicie, że spenetrowali całe pobrzeże jeziora i przylegający doń długi, wąski pas puszczy między chatą a strumieniem. Nie wspomnieli o przekroczeniu tego strumienia. Dlaczego? Należało o tym powiedzieć porucznikowi. Zdecydowałem, że uczynię to zaraz po naradzie, w cztery oczy. Jednakże na taką okazję przyszło mi długo czekać. Przedtem musiałem wysłuchać podsumowania wyników naszych poszukiwań, którego dokonał Darnley. Wypadło bardzo pesymistycznie, zgodnie ze stanem faktycznym, Darnley nie tracił jednak nadziei. — Być może — stwierdził — że Chester w głębi boru spotkał jakiegoś trapera, który go tu przyprowadzi. To tylko moje przypuszczenie, lecz bez względu na to, czy się mylę, czy nie, będziemy nadal szukać. Znam historię zabłąkanego wędrowca, który przebył w głębi puszczy aż tydzień, i to przy większym niż obecnie mrozie. W tej sprawie tkwi jednak coś, czego nie potrafię zrozumieć. Jak mogło dojść do tego, że człowiek, który przecież nie po raz pierwszy znalazł się w pierwotnym lesie, stracił orientację i zamiast w stronę jeziora, ruszył w zupełnie odwrotnym kierunku? Co sądzisz o tym, O'Brien? — Hm... jest to możliwe. Trafiały się takie przypadki i bardziej doświadczonym. Dziwi mnie tylko, że Chester zabłądził na tak krótkim odcinku drogi. — Co przez to rozumiesz? — Znam doskonale szlak wiodący brzegiem jeziora. Brzeg ten, jak wszyscy wiemy, obfituje w zatoczki wrzynające się w ląd, tak jak narysowałem to na kartce, i wymagające obchodzenia. Można tego uniknąć posuwając się lasem, dalej od brzegu, lecz nie tak daleko, by spomiędzy drzew nie można było dostrzec jeziora. Być może Chester niepotrzebnie zbyt głęboko wszedł w puszczę. Jaka była tego przyczyna, nie potrafię odgadnąć. — Dziękuję. A wy? — porucznik zwrócił się do myśliwych. Nie pamiętam dokładnie ich odpowiedzi, lecz utkwiło mi w głowie, że jeden z nich zauważył, iż Chester ostatnio, jeszcze przed przybyciem tutaj, skarżył się na zawroty głowy. Sądzili, że czyściejsze od miejskiego powietrze borów stanie się dobrym lekarstwem na tę przypadłość. Znali się od wielu lat i Chester niejeden raz wyjeżdżał z nimi na polowania. Nie był nowicjuszem, więc jego zaginięcie ich samych zdumiewa. Być może Ned w drodze powrotnej do chaty uległ zawrotom głowy i stracił orientację... Była to niezwykle ważna informacja. Niepotrzebnie zgodzili się na samotną wędrówkę Chestera. Co na ten temat sądził Darnley? Wreszcie zakończyliśmy naradę, a porucznik wyznaczył na dzień następny te same grupy poszukiwaczy. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy rankiem Darnley wezwał wszystkich do chaty i oświadczył, że zmienia wczorajszą decyzję. Na dalsze poszukiwania uda się tylko on, Dohey oraz O'Brien. — Turner i Graham zajmą się psami — dodał zbytecznie — a Hove... Pozwól ze mną, Owen. Poprowadził mnie ścieżką nad jeziorem, a gdy uszliśmy już tak daleko, że nikt z pozostałych przy chacie nie mógł usłyszeć naszej rozmowy, zapytał: — Opowiedz mi, jak to było wczoraj. Czy spotkaliście kogo? Opowiedziałem tak dokładnie, jakby chodziło o wyrecytowanie regulaminu służby. — Dziękuję ci. Kropka w kropkę powiedział mi to samo O'Brien. Chyba się pomyliłem w ocenie tego człowieka... No dobrze. Siedź tutaj i miej oko na wszystko. Dohey, O'Brien! — krzyknął donośnie. — Ruszamy! Zaraz na ścieżce pojawili się obaj, a traper — kiedyż będzie koniec moim zdziwieniom? — wiódł na długich linkach dwa psy. Nigdy dotąd nie słyszałem, aby husky używano do tropienia. Wróciłem do chaty i zagadnąłem o tę sprawę obu poganiaczy. Pokręcili głowami. Oni również nie widzieli nigdy psów pociągowych używanych do takiego celu. Przecież to wymaga zupełnie innej, specjalnej tresury. — Pomysł O'Briena — dodał Graham. — To on zaproponował porucznikowi, by wziąć psy. — Ale dlaczego — zmieniłem temat — porucznik zrezygnował z naszej pomocy? Nie wiecie? — A nie mówił tobie? Gadaliście tam na ścieżce dosyć długo. — Lecz nie na ten temat. Wzruszyli ramionami i pokręciwszy głowami poszli karmić psy, a ja siadłem na głazie i wystawiłem twarz do słońca. Przygrzewało coraz mocniej, a w jego promieniach nie czuło się mrozu. Po jakiejś godzinie zauważyłem, że myśliwi przyciągnęli sanie przed próg chaty, a później zaczęli wynosić z izby swoje manatki. Układali je na saniach. Zawołałem Turnera i Grahama, odprowadziłem ich na bok. — Widzicie, co się dzieje? — Ano — odparł Turner — odjeżdżają. Zdenerwował mnie swym beznamiętnym głosem. — I mamy się na to zgodzić?! — Przecież wolno im odejść. — Ale dokąd? To wygląda na ucieczkę — ściszyłem głos do szeptu. — Nie możemy do tego dopuścić. — Dlaczego? — wyraził wątpliwość Graham. — Bo to jest podejrzane. Zastanówcie się chwilkę. — No dobrze, ale co radzisz? — Powinni tu pozostać przynajmniej do czasu powrotu porucznika. — Jak to sobie wyobrażasz, Hove? — zaśmiał się Turner. — Chcesz ich zatrzymać siłą? Nie mamy prawa. A jeśli oni po prostu wybierają się na polowanie albo mają zamiar podjąć dalsze poszukiwania Chestera? — Zapytaj ich o to — zaproponowałem. Turner odszedł. — A ty co o tym sądzisz? — zwróciłem się do Grahama. Poskrobał się po głowie. — Może masz rację, a może nie — powiedział rozwlekle. — Ale jedno jest pewne: jeśli ich siłą zatrzymamy, porucznik dobrze nam głowy zmyje. Oni mogą później odwołać się do Reginy. Wiesz, co to oznacza? Nagana albo zwolnienie ze służby. — Słuchaj, Graham — odparłem siląc się na spokój — ci dwaj myśliwi stracili swego towarzysza nie wiadomo jak i gdzie, a teraz, po krótkiej próbie, chcą zaniechać poszukiwań. Czy to nie wygląda dziwnie? — Hm... no tak — zgodził się. — To po prostu świństwo, ale... ludzie są różni. Zjawił się Turner. — No i co? — zapytałem. — Wracają na południe. — Nie możemy do tego dopuścić! — Ależ, Hove! Czy zdajesz sobie sprawę, co to za sobą pociągnie? — Zdaję — odparłem ze złością — i biorę na siebie odpowiedzialność za skutki. Jestem tu najmłodszy, nie mogę wam rozkazywać, chcę tylko wiedzieć, czy mi pomożecie, czy mam działać sam? — To szaleństwo — szepnął Turner, lecz nie odpowiedział na moje pytanie. — No więc, jak będzie? Popatrzyli na mnie, jakbym był duchem puszczy, nie człowiekiem. — Co o tym sądzisz, Graham? — zagadnął Turner. — Do licha! Przecież się nie pokłócimy! Jeszcze się u nas nie zdarzyło, żeby policjant przeciw policjantowi występował. Tfu, do diabła! Ale zabiłeś mi ćwieka, Hove. — To nie jest odpowiedź — byłem wściekły i zdesperowany. — To nie jest odpowiedź — powtórzył Graham. — Dobrze, niech to strzeli grom, musimy działać wspólnie. Zgadzasz się, Turner? — Dobrze, na jednym wózku jedziemy, to i razem z niego spadniemy. — Nie będzie tak źle — ucieszyłem się. — Dziękuję! A teraz, jeśli się zgodzicie, ja z nimi porozmawiam. — Tylko delikatnie, Hove — przestrzegł Turner. — Nie ma obawy, zachowam się jak kawaler proszący damę do tańca. Pobiegłem ku chacie. Sądząc z wyglądu sań cały bagaż został już wyniesiony i spakowany. — Przepraszam — odezwałem się grzecznie. — Dokąd panowie się wybierają? — Pański kolega już o to pytał — odpowiedział jeden z nich. — Widzi pan — wtrącił się drugi — musimy już ruszać. Tam na południu czeka na nas mnóstwo roboty, pilnej roboty. Dłużej nie sposób zwlekać. „Ależ to dranie!” — pomyślałem, a głośno wyraziłem zdziwienie: — Jak to? Nie obchodzi was los towarzysza? Uważacie, że wasza pomoc na nic się nie zda? Myśliwy o imieniu Harry żachnął się: — Wasz porucznik sam zrzekł się naszej pomocy, widać nie jesteśmy potrzebni. — Panowie!— wykrzyknąłem szczerze oburzony. — Cóż powiecie rodzinie zaginionego? Czy godzi się rezygnować z pomocy koledze, który może czeka na ratunek? — To nasza sprawa — odparł Harry. Najlepiej określi ton jego odpowiedzi słowo „warknął”; tyle w nim zabrzmiało wrogości. — Chwileczkę, Harry — przerwał mu towarzysz. — Widzi pan, panie konstablu, uważamy, że Ned Chester musiał napotkać jakiegoś wędrowca, który zaprowadził go prosto do Camsell, skoro go tutaj nie ma. Widać było mu po drodze. Dlatego nie ma sensu, byśmy tu dłużej pozostali. Kto wie, czy Ned nie czeka na nas w Camsell? Zabrzmiało to bardzo nieprawdziwie, bardzo wykrętnie i wręcz... nieludzko! — Bardzo panów proszę o odłożenie wyjazdu do chwili powrotu porucznika Darnleya. Być może, że odkryje jakieś ślady i pomoc panów okaże się konieczna. — Zostań tu, Peter — mruknął Harry — idę zaprzęgać psy. — Nie będzie pan zaprzęgał psów! — zaprotestowałem energicznie. — Na odjazd musicie uzyskać zgodę porucznika. — Co takiego?! Jakim prawem? — Takim -— powiedziałem siląc się na spokój — że w wyjątkowych okolicznościach policja może zwrócić się do każdego o udzielenie pomocy i nie wolno wtedy odmówić. Wyjątkowa sytuacja właśnie się wydarzyła, a wasza pomoc może okazać się niezbędna. — Nie znam podobnego prawa ani takich przepisów, jeśli jednak... — Poczekaj, Harry — wpadł mu w słowo Peter. — Przepraszam na chwilkę. — Ujął Harrego pod ramię i poprowadził ku jezioru. — Co teraz będzie? — szepnął Turner. — Czy nie za bardzo zagalopowałeś się? Jeszcze dojdzie do bójki... — Nasza sprawa, by nie doszło. Jednak nie sądzę, aby się odważyli. Uważajcie! Wracają. Wyglądało na to, że Harry uspokoił się, pewno pod wpływem perswazji kolegi. Na jego twarzy nie dostrzegłem śladów poprzedniego wzburzenia. Pierwszy odezwał się Peter: — W porządku. Zaczekamy na powrót porucznika, ale zastrzegamy sobie wniesienie skargi do waszych władz nadrzędnych, bo to jest jawne bezprawie. — Zgoda — odparłem uradowany, że tak łatwo przystali na me żądanie. — Każdemu wolno składać skargi. — Wiemy o tym — powtórnie „warknął” Harry. — A teraz pójdziemy łowić ryby. Chyba nie zabronicie? — Oczywiście, że nie — odparłem. — Byle bez psów. Nie odpowiedzieli. Wyciągnęli z bagaży dwa składane wędziska i linki, przewiesili sztucery przez plecy i wolnym krokiem ruszyli nad-jeziorną steczką. Patrzałem za nimi, póki nie zniknęli za najbliższym zakrętem. Nie mogłem się jednak uspokoić. Teraz nadeszła chwila zastanowienia. Bo na przykład: jeśli uciekną? Bzdura — odpowiedziałem sam sobie. — Bez namiotu, bez sań? A jeśli moje podejrzenia są fałszywe? Niech to licho porwie! Spacerowałem tu i tam, nie mogąc ustać w miejscu. W końcu, by czymkolwiek zająć myśli, zabrałem się do czyszczenia broni. Ba, zajęło mi to ledwie godzinę. Co dalej? Wpadłem na nowy pomysł. — Słuchajcie — zwróciłem się do towarzyszy — pójdę ścieżką, sprawdzę, co tamci robią. Turner i Graham siedzieli pod ścianą domu na stosie porąbanych drewien i grzali się w słońcu. Parę kroków od nich leżały lub wałęsały się psy tak samo znudzone jak ludzie. Trzy wrogie sobie gromadki widać doszły do porozumienia, ponieważ ani nie gryzły się, ani nie warczały. Turner ziewał raz po raz, a Graham chyba drzemał. Na dźwięk mego głosu otworzył oczy. — Idź, a nie utop się. Więc poszedłem. Od razu mi ulżyło. Nie masz to na wszelkie kłopoty jak dobry marsz w pogodny dzień. Od razu człek odzyskuje ducha i jaśniej spogląda na świat. Zabawne? No, to radzę wypróbować. Trzy psy ruszyły trop w trop za mną, aż dostrzegł to Turner i gromko wrzasnął: — Bob, Siwasz, Abraham! Do nogi! Usłuchały. Wydało mi się, że mają strasznie znudzone miny. Czy husky może mieć znudzoną minę? W ogóle jakąkolwiek minę? Nie jestem pewien, ale wówczas tak to wyglądało. Szedłem sobie raźno, nawet cicho pogwizdując, jakby nagle rozwiały się wszystkie dręczące mnie wątpliwości. Cały czas patrzałem na jezioro. Gdzież oni się podzieli? Nad brzegiem nie było nikogo widać. Nie pomogła nawet lornetka. Dotarłem aż do ujścia strumyka. Pusto. Gdyby ścieżka nie została tak dokładnie rozdeptana butami wczorajszych i dzisiejszych wędrowców, spróbowałbym odszukać trop wędkarzy, lecz teraz równało się to znalezieniu szpilki w stogu siana. Zawróciłem. Marsz powrotny nie był już tak wesoły. Z komina chaty bił ku niebu słup dymu. Zjawiłem się w porę. Moi koledzy właśnie kończyli pitrasić popołudniowy posiłek. — No i co? Łowią? Przydałaby się nam spora rybka — zagadnął mnie Turner. — Nie łowią — odparłem. — Zniknęli bez śladu. — Ech, pewnie poszli dalej, bo w pobliżu jezioro zamarzło. — Dotarłem aż do ujścia strumyka, świetne miejsce dla wędkarzy: cypelek i otwarta woda. Myślę, że oni wcale nie na ryby poszli... — A co, może uważasz, że czmychnęli? — zaśmiał się Graham. — Dokąd? — Mniejsza z tym — odezwał się Turner. — Na pewno wrócą. Graham, daj garść soli, rosół poczyna kipieć. Ależ jestem głodny! A wy? W chwilę później zajęła nas bez reszty gorąca zupa, w której pływały kawałki wołowiny (konserwy przywiezionej z Camsell). Co prawda bardziej odpowiadałaby nam sarni-na lub pieczeń z łosia, lecz te przysmaki, którymi szczodrze poczęstował nas O'Brien, już się skończyły, a rezultaty polowań obu myśliwych musiały być nikłe. Po obiedzie ogarnął mnie niepokój. Turner ziewał narzekając, że nic się nie dzieje (a czegóż jeszcze oczekiwał?), że życie w Camsell jest milion razy ciekawsze, że wreszcie czas wracać. — Nie jestem drzewem, nie potrafię jak ono zapuścić korzeni. — Ale w Camsell zapuściłeś — zażartował Graham. — O, na to nie pozwoliłby Darnley. Dobrze nas gania każdego dnia, a ja to lubię. Tu siedzę i nudzę się. Żebym chociaż mógł kapinkę pochodzić po lesie. Ale nic z tego. Tkwij w miejscu i pilnuj psów. Niech to licho! Godziny się wlokły i nic się nie działo. Gdy zapadła szarówka, kilkakrotnie wychodziłem na ścieżkę, nie mogąc doczekać się powrotu Darnleya. Aż wreszcie, gdy siwa mgiełka poczęła gęstnieć zakrywając dalsze partie jeziora, ujrzałem ich. Szli nie spiesząc się. Musieli być dobrze zmęczeni, a na pewno i głodni. Krzyknąłem na swych towarzyszy, by zajęli się przyrządzaniem kolacji. Teraz rozpoznawać począłem twarze. Na czele kroczyli — co wydało mi się nieco dziwne — obaj myśliwi, bez wędek i bez strzelb. Za nimi szedł O'Brien prowadząc psy na linkach. Pochód zamykali Darnley i Dohey obładowani bronią. Dźwigali dodatkowo po sztucerze. Nikogo więcej wśród zbliżających się nie zauważyłem. Więc nie odnaleźli Chestera? Znów niepowodzenie! Jeszcze nie wiedziałem, że mimo wszystko wracający odnieśli sukces, choć nie taki, jakiego oczekiwałem... Szli w milczeniu, z bardzo smętnymi minami, a najbardziej ponure mieli myśliwi kroczący na czele. Minęli nas bez słowa i skierowali się ku chacie. Tylko porucznik przystanął. Wszystko to razem przypominało grono żałobników w pogrzebowym kondukcie. — Znaleźliśmy Chestera — poinformował Darnley, a twarz miał tak posępną, że natychmiast odgadłem przyczynę. — Zginął... — szepnąłem. — Tak, zginął. Od kuli. Ned Chester został zabity. Na jego towarzyszach ciąży podejrzenie o morderstwo. Aresztowałem ich. Chodźmy. Przy chacie nie było nikogo, dopiero gdy podeszliśmy bliżej, a porucznik siadł na głazie sterczącym kilkanaście kroków od drzwi, z domu wyszedł Dohey. — Wszystko w porządku — zameldował. — Siedzą za stołem i coś tam do siebie szepczą. Mam zabronić? — Nie trzeba. Wolno im. Zostań tu, Dohey, będziesz uzupełniał moją relację. Oni — kiwnął głową w naszą stronę — powinni o wszystkim dowiedzieć się szczegółowo. A oto, co odkryła trójka zwiadowców: Porucznik oraz Dohey i O'Brien skręcili w las dopiero po przejściu strumyka. Dzięki orientacji trapera szybko odnaleźli odbite w śniegu ślady butów, pochodzące z poprzedniego dnia. Poszli tymi śladami. Wiły się tu i tam, wciąż wyraźnie. Po godzinie marszu przez wertepy, zdecydowano się na odpoczynek. Psy przez cały czas zachowywały się bardzo spokojnie, węsząc dokoła, ale gdy natrafiono na ślady, parły naprzód, ledwo O'Brien mógł utrzymać końce linek. Podczas odpoczynku leżały u nóg swego pana. Przed wyruszeniem w dalszą drogę poczęły cicho warczeć! O'Brien uspokoił je i poprosił nas o odzywanie się jedynie szeptem i o bardzo ostrożne stawianie kroków. Twierdził, że gdzieś w pobliżu musi znajdować się człowiek. Wówczas Dohey zapytał, dlaczego człowiek, a nie na przykład czworonóg, którego wyczuły husky. — Powiedziałem wtedy — wtrącił się do relacji porucznika Dohey — że przecież nikogo nie słychać, a tym bardziej nie widać. Zaproponowałem jednak, byśmy chórem krzyknęli, aby nas usłyszano. Może to Chester — rzekłem. — Wraca nad jezioro prowadzony przez spotkanego przypadkiem wybawiciela. Z dalszego opowiadania wynikało, że O'Brien odrzucił taką możliwość. Zgodził się natomiast na sprawdzenie, kto błąka się po puszczy, lecz uważał, że należy uczynić to bez zbędnego hałasu, który mógłby spłoszyć tajemniczego wędrowca. Ruszyli starając się nie rozmawiać i stawiając stopy tak, jakby pod nimi leżał kruchy lód pokrywający nurt rzeki (tak się właśnie wyraził Darnley, zapamiętałem). Po jakiejś półgodzinie do starego tropu dołączył świeży. Bez trudu stwierdzili, że przywędrowało tu dwu ludzi, i to nie tak dawno. Krawędzie głębokich odcisków były jeszcze ostre, śnieg nie obsunął się na nie. Sprawdzian, na jakim nigdy dotąd nie zawiódł się żaden bystry tropiciel. Kim byli dwaj nowi przybysze? O'Brien przy pomocy patyczka zmierzył długość i starych, i nowych śladów. Były identyczne, a więc — pozostawili je ci sami wędrowcy, czyli obaj myśliwi. Tak wolno było sądzić, lecz przecież stopy jednakowej wielkości posiada bardzo wielu mężczyzn. A poza tym mierzenie przy pomocy patyczka odcisku w tak kruchym materiale, jak śnieg, może być bardzo niedokładne. I nie dawało pewnej odpowiedzi na pytanie: kto buszował w głębi puszczy? Tylko prześledzenie tropów do samego końca mogło wyjaśnić zagadkę. Trójka detektywów pomaszerowała dalej, zachowując zdwojoną ostrożność. Myślę, że wszystko to, co opowiedziałem, jest zrozumiałe. Staram się jak najdokładniej, a jednocześnie w sposób najbardziej prosty powtórzyć to, co usłyszałem z ust porucznika, a uzupełnione zostało wyjaśnieniami Doheya. Lata minęły od tamtej historii, a przecież niekiedy wydaje mi się, jakby to działo się wczoraj. Więc chyba relacja moja jest wierna. Mam nadzieję, bo któż by to dzisiaj sprawdził? Po dalszej godzinie leśnej włóczęgi tropy — i te stare, i biegnące do nich równolegle nowe — przywiodły ich ku dziwacznej kępie ponurych świerków tworzących pierścień gąszczu. Usłyszeli głosy ludzkie. Psy warknęły, a O'Brien, nie czekając zezwolenia Darnleya, spuścił je z linek. Pobiegły bezszelestnie i znikły pod zwisającymi nad ziemią gałęziami. Nie wiem, czy Darnley zganił (słowem, ruchem ręki, grymasem twarzy) postępek trapera. Może tak, może nie (nie wspomniał o tym ani sam Darnley, ani Dohey). W moim przekonaniu poszczucie takich bestii, jak husky, na człowieka powinno być ostatecznością, jedynie aktem samoobrony. Nigdy atakiem na nieznanego przeciwnika, a tym bardziej gdy nie wiadomo, czy to na pewno jest przeciwnik. Na usprawiedliwienie (słabe jednak) powiem, że O'Brien skoczył w gąszcz zaraz za psami. Za O’Brienem ruszyli Darnley i Dohey. Przedarli się między kostropatymi konarami drzew w chwili, gdy usłyszeli przeraźliwy krzyk. Ucichł, kiedy sforsowali przeszkodę. Czarny krąg świerków otaczał zwartym koliskiem miniaturową polankę, pośrodku której dźwigał się nieznacznie z leśnego poszycia mały czarny kopczyk. Czarny, ponieważ usypany ze świeżej ziemi. Spod tego kopca gramolili się dwaj mężczyźni, a O’Brien na nowo dzierżył końce linek, na których rwały się do skoku warczące psy. Dwaj mężczyźni to Harry Larson i Peter Bowen — myśliwscy towarzysze Neda Chestera. Dobrze zapamiętałem ich nazwiska. — To oni — miał wówczas powiedzieć (według relacji Doheya) O’Brien. Darnley nie odezwał się. Ruszył kilka kroków w bok, schylił się i podniósł z ziemi małą łopatę o krótkim stylisku. Jedną z takich, jakie stanowią niezbędną część ekwipunku zimowych wypraw myśliwskich. Jak opowiadał Dohey, obaj myśliwi mieli twarze bielsze „od śniegu, a wargi tak im drżały, że nie mogli wykrztusić słowa (aż żal mu się ich zrobiło). Wreszcie Harry Larson krzyknął ochrypłym głosem: — Co to ma znaczyć? Jakim prawem puszczacie na nas te bestie? Napaść? Porucznik podszedł do niego i podał łopatę. — Kop — powiedział i wskazał na usypisko. Larson wyciągnął ręce (według słów porucznika), lecz natychmiast je cofnął. — Nie, nie! — wrzasnął. Darnley wyprostował się. — Larson i Bowen! W imieniu Królowej aresztuję was. Jesteście podejrzani o zamordowanie Neda Chestera. Cokolwiek teraz powiecie, może zostać użyte przeciw wam. — To bezprawie! — zaprotestował Peter Bowen. — Nie jesteśmy winni śmierci Neda... — Więc jednak wiecie, że on nie żyje — podchwycił porucznik. — Nie powiem więcej ani słowa... nie macie żadnych dowodów! — Bardzo dobrze, a co się tyczy dowodów, to koronny dowód spoczywa tu, pod tym kopczykiem. Niedawno usypanym. Zaraz sprawdzimy. Na tym mógłbym zakończyć tę ponurą historię. Chyba wszystko jest jasne? Łatwe do odgadnięcia, lecz przecież nie mówi nic ani o przyczynach przestępstwa, ani o jego skutkach. Wówczas nie znaliśmy ich. Dopiero w wiele tygodni później, gdy Larson i Bowen zostali przez nas przewiezieni do Camsell, a z Camsell do Reginy — drobiazgowe śledztwo (o przebiegu i wynikach którego dowiedziałem się z ust porucznika oraz z obszernych i spóźnionych sprawozdań prasy codziennej) wiele wyjaśniło. Dodać muszę, że zarówno Darnley jak Dohey i O'Brien aż dwukrotnie odwiedzali Reginę. Raz, by eskortować obu podejrzanych i złożyć meldunek w komendzie policji, a także przed prokuratorem, a nieco później, by odpowiadać podczas procesu na pytania ławy przysięgłych. Mnie wyłączono ze sprawy. Ominęła mnie droga do Reginy. Zdołałem jednak odtworzyć sobie dokładny obraz wydarzeń. Więc jeszcze kilka słów. Neda Chestera, Harry Larsona i Petera Bowena łączyły od lat zażyłe stosunki towarzyskie i handlowe. Pierwsze wynikły z zamiłowania całej trójki do myślistwa. To latem, to zimą corocznie wybierali się na łowy. Niekiedy na północ, niekiedy na zachód Kanady. Ponieważ Larson i Bowen byli dostawcami Kompanii Zatoki Hudsona, zawsze uzyskiwali listy polecające do wszystkich faktorii Kompanii, co bardzo im ułatwiało problem noclegów i żywności. Z tego przywileju oczywiście korzystał również Chester. Larson i Bowen byli właścicielami małej fabryczki produkującej sprzęt rybacki: od ubrań i obuwia poprzez wędki aż do sieci służących do morskich połowów. Natomiast Chester posiadał niewielki banczek, z którego kredytów korzystali dwaj wspólnicy. Zarówno stosunki towarzyskie jak handlowe rozwijały się pomyślnie. Lecz nadszedł czas, gdy firmie groziło bankructwo. Nie całkowite, jednak właściciele musieli ograniczyć wydatki na cele osobiste. Do tego ani Larson, ani Bowen nie potrafili się przyzwyczaić. Po prostu żyli ponad stan w stosunku do posiadanych funduszów. Czy Ned Chester o tym wiedział? Na pewno. Jednakże nie odmówił kilkakrotnie pożyczki. Dług rósł, wreszcie Chester nie zgodził się na udzielenie kolejnego kredytu. Wprawdzie do zerwania stosunków towarzyskich nie doszło, bo Larson i Bowen wierzyli, że zdołają odzyskać zaufanie i kredyt swego wierzyciela. Obiecali jak najszybszą spłatę długów, z czego się jednak nie wywiązali. Mimo takiej sytuacji Chester zgodził się towarzyszyć obu myśliwym w zimowej wyprawie. Wtedy to właśnie cała trójka przybyła do Camsell, a stamtąd udała się nad jezioro Athabasca, do chaty O'Briena. Trudno dokładnie odtworzyć dalszy przebieg wydarzeń. Według zeznań obu oskarżonych doszło między nimi a Chesterem do sporu na temat spłacenia długów. Spór przekształcił się w kłótnię. Jakoby w wyniku tej kłótni Chester chwycił za broń. Chcieli mu ją odebrać i we wzajemnej szamotaninie padł strzał. Chester zginął na miejscu. Przerażonym wspólnikom zabrakło odwagi — a może sytuacja przedstawiała się nieco odmiennie — bo zamiast przetransportować zwłoki do chaty O'Briena, zakopali w głębi puszczy na-małej polance otoczonej gęstwą świerków. O'Brienowi opowiedzieli bajeczkę, jakoby Chester miał wrócić do jego chaty. Wyobrażam sobie, jakim zaskoczeniem dla nich stało się nasze przybycie! Początkowo udawali, że biorą udział w poszukiwaniach Chestera, później usiłowali oskarżyć O'Briena. Porucznik Darnley przez krótki czas nawet w to wierzył. Ja — również. Być może Larson i Bowen oczekiwali, że O'Briena zaaresztujemy. Gdy to się nie spełniło, gdy porucznik udał się na kolejne przeszukanie terenu właśnie z O’Brienem (i Doheyem), stracili do reszty głowy i postanowili uciec. Dokąd? Nie wiadomo. Faktem jest, że to ja, nie chwaląc się, uniemożliwiłem im ucieczkę. (Dostałem później za to specjalną pochwałę z Re-, giny!) Nie mogąc uciec, obaj wspólnicy w panicznym strachu udali się na grób Chestera, by go lepiej zamaskować (poszli tam już po raz trzeci!). I tam właśnie przyłapali ich porucznik i O'Brien. Nie jestem pewien, czy zeznania oskarżonych były prawdą, półprawdą czy też zwykłym kłamstwem. Przecież zabicie Chestera nie ratowało ich przed bankructwem, a tylko oddalało je na jakiś czas. Dług musiał być zwrócony spadkobiercom Chestera. Sąd również nie był pewien. Ponieważ jednak w wypadkach wątpliwych i przy braku świadków wyrokuje się zawsze na korzyść oskarżonych, więc i w tym przypadku ława przysięgłych stwierdziła jedynie, że nie ma dowodów umyślnego morderstwa, że Chester mógł zostać zabity przypadkowo podczas bójki. Kto do niego strzelił: Bowen czy Larson, nie zostało ustalone. Mimo to obaj oskarżeni skazani zostali na wieloletnie więzienie. Na tym mógłbym zakończyć. Należy się jednak kilka słów George'owi O’Brienowi. W imię właśnie sprawiedliwości. To przecież głównie on przyczynił się do odkrycia zabójców. To on podejrzewał obu sprawców przestępstwa, gdy wraz ze mną zobaczył ich w puszczy. To on zobowiązał mnie, abym nie wypytywał ich, co robili w tamtej części lasu, jak gdyby przewidując, że ich relacja o poszukiwaniach będzie kłamliwa. Tak więc ten. którego początkowo podejrzewaliśmy, okazał się inteligentnym detektywem i uczciwym człowiekiem. Niechże mu się wiedzie jak najlepiej. A morał z powyższego: nie wierzcie pozorom, lecz jedynie sprawdzonym faktom! Podróżnik Z przedziwnymi przypadkami może się zetknąć nawet zwykły, szeregowy funkcjonariusz Północno-Zachodniej Konnej Policji. Sądzę, że nie ma w tym nic zaskakującego. Przecież właśnie ten szeregowy funkcjonariusz, a nie wysoki rangą oficer, ma najwięcej okazji do odegrania roli głównego aktora w jakimś życiowym dramacie. Na pewno najmniej takich okazji trafia się na południu Kanady, gdzie sieć farm, osad, miasteczek i miast z roku na rok gęstnieje, dzięki rozbudowie linii kolejowych. Nie oznacza to jednak, że im więcej mieszkańców, tym mniej spraw, w które wkraczać musi policja. Niestety, dzieje się odwrotnie. W zbiorowości ludzkiej, jak w niedostępnej puszczy, ukrywają się przestępcy, by od czasu do czasu dać znać o sobie kradzieżą, oszustwem, rabunkowym napadem. Lecz są to najczęściej sprawy proste, łatwe do odkrycia, nie wymagające znaczniejszych wysiłków ze strony policji ani detektywistycznych zdolności. Natomiast na północy, gdzie rozciągają się obszary prawie lub całkowicie bezludne i gdzie — jak rozumują naiwni mieszkańcy Południa i Wschodu — policja rzekomo jest zbyteczna, tam właśnie rozgrywają się tajemnicze, niebezpieczne sprawy, nie znane na południu, wymagające od konstabli Północno-Zachodniej Konnej Policji dużej odwagi, wielkiego sprytu, tropicielskich zdolności i ryzykownych decyzji. Na Dalekiej Północy rodzą się przecież konflikty między białymi a indiańskimi myśliwymi, między wojownikami różnych plemion, między poszukiwaczami skarbów ziemi: złota lub srebra. I takie zatargi, często krwawe, musi uspokajać nieliczna Konna Policja. Lecz to jeszcze nie wszystko. Od czasu do czasu zjawia się na północy sprytny rzezimieszek, któremu na południu grunt począł się palić pod stopami. To człowiek wyjątkowo niebezpieczny, bo zdecydowany na wszystko, żyjący nadzieją zmylenia tropów, po których gna za nim policja. Mniej bowiem przedsiębiorczy pozostają na południu, by w końcu poprzez sale sądowe trafić do więziennych cel. Ale i tym zbiegłym na północ rzadko się udaje ujść sprawiedliwości. Ona go dosięgnie i tutaj. Chyba że zbrodniarz zaszyje się w całkowitej głuszy, skazując na zdziczenie i nędzną wegetację. Wątpliwy to sukces! I dlatego trudno pojąć, co skłania pewnych ludzi do popełniania przestępstw. Dla mnie jedyną zrozumiałą przyczyną może być głód, lecz — jak świadczą o tym zapiski policyjne i sądowe — nie z głodu ludzie dokonują kradzieży, włamań, napadów, ale z chciwości lub z chęci zapewnienia sobie łatwego życia bez pracy i trudu. Jakże naiwne chęci! Prędzej czy później przestępca trafia za kratki, a po wyjściu z więzienia, jeśli nie zmieni trybu życia, trafia doń po raz drugi, trzeci, dziesiąty... Czytałem książkę napisaną przez wybitnego kryminologa. Na podstawie kilkunastu zbadanych życiorysów złodziejaszków, oszustów i innego rodzaju niebieskich ptaków, co to ani sieją, ani orzą, autor wykazał, że wśród cywilizowanego społeczeństwa przestępca nie ma szans na spokojne życie, by korzystać z zagrabionych dóbr. Przeciętnie dwie trzecie, a nawet trzy czwarte swego żywota spędza w celi więziennej. Czemu więc po odbyciu kary wraca na swą starą ścieżkę? Ano, po prostu żywi nadzieję, że tym razem mu się „uda”. Naiwna nadzieja. Być może, psycholog wyśmieje moje rozważania. Cóż, rozumuję jak przeciętny policjant, lecz opieram się na faktach. Podczas mego pobytu w Reginie czytałem wiele na temat walki z przestępcami na amerykańskim Dzikim Zachodzie, zwanym tak nie bez słuszności. Otóż z licznego grona głośnych bandytów i łupieżców żaden prawie nie dożył starszego wieku. Ginęli od kul szeryfów albo od kul konkurentów w grabieży, albo z wyroku sądów. Szaleńcy, którzy tyle zła wyrządzili innym, a na koniec samym sobie. Ale dość tych rozważań. Zetknąłem się w swej praktyce z niejednym przestępcą, niejeden raz byłem świadkiem tragicznych skutków, jakie przestępstwo pociągało za sobą. Trafiały się jednak wypadki bardziej przypominające komedię niż dramat. Jeden z nich dobrze utkwił mi w pamięci. Była wówczas wiosna, kolejna wiosna w Camsell, gdzie przebywałem już dwa lata. Czerwcowego popołudnia trzymałem wartę przed bramą zamykającą wjazd na podwórze naszego posterunku. Przede mną, w prawo i w lewo, biegła jedyna w Camsell droga-ulica, o powierzchni rozjeżdżonej kołami wozów tak głęboko, że — jak twierdził jeden z dowcipnych osadników — podczas roztopów utopił się w nich dorosły człowiek. Przesada, lecz obrazująca stan rzeczy. Po przeciwległej stronie drogi-ulicy widniała siedziba faktorii Kompanii Zatoki Hudsona, cichej, jakby wymarłej. Handel futrami jeszcze się nie zaczął, sprzedaż amunicji zakończona została przed wieloma tygodniami. Stałem więc lub chodziłem (pięć kroków w prawo, pięć kroków w lewo) nudząc się okropnie i czekając, aż zjawi się kolega, by mnie zmienić. Nagle usłyszałem przytłumiony turkot wozu, a po chwili zza zakrętu wynurzył się koński łeb, za nim dwukółka z dwoma mężczyznami na koźle. Ta dwu-kółka znana była powszechnie w Camsell i nieco poza jego granicami. Był to nasz niezawodny łącznik ze światem, coś w rodzaju ambulansu pocztowego. Poczmistrz (bo to on siedział na koźle) zatrzymał wózek tuż przede mną, zeskoczył na ziemię i wyciągnął z wnętrza pojazdu wypchany, skórzany worek. Bardzo mnie ten fakt ucieszył. Ten worek, poza sporą ilością przesyłek urzędowych (najczęściej z Reginy), zawierał zawsze listy od rodzin policjantów, a do tego zawsze gruby pakiet ilustrowanych czasopism, niekiedy i książek. Cóż za frajda w chwilach wolnych od służby! Poczmistrz przerzucił worek przez ramię. Otworzyłem furtkę w bramie i zamknąłem, gdy wszedł na podwórze kierując się ku budynkowi mieszkalnemu — naszym koszarom. Moje zniecierpliwienie przedłużającą się wartą wzrosło. Byłem pewien, że wśród licznych przesyłek pocztowych znajduje się co najmniej jedna adresowana do mnie. Tymczasem poczmistrz jak przepadł, tak przepadł. Gapiłem się na dwukółkę, myśląc o spodziewanym liście, i obserwowałem pasażera pojazdu. Kim mógł być? Na pewno nie policjantem, bo niezwłocznie ruszyłby zameldować się naszemu dowódcy. I chyba nie urzędnikiem Kompanii, bo natychmiast poszedłby do budynku faktorii. Może więc był to krewny któregoś z nielicznych „cywilnych” mieszkańców osady? Moją uwagę przykuł strój nieznajomego. Dla mieszczuchów Południa i Wschodu byłby szczytem egzotyki. Ten nieznajomy na przechadzce po Halifaxie czy Montrealu wzbudziłby sensację wśród przechodniów. Dlaczego? Dlatego że tam, wśród ludzi odzianych w mało różniące się od siebie miejskie garnitury, wyglądałby jak paw wśród wróbli. Nosił bowiem szerokoskrzydły kapelusz z nieco podgiętym z boków rondem, _ barwy ciemnopiaskowej. Jedno z nakryć głowy, jakich używają zachodnioamerykańscy kowboje i jakie niekiedy można nabyć i w kanadyjskich sklepach z męską konfekcją. Jak wieść głosi, z takiego kapelusza można napoić konia, a przez sztywny filc nie przecieknie ani kropla wody. Nie sprawdzałem. Do kapelusza świetnie pasowała jasnobrązowa kurta ze skóry jelonka, na szwach rękawów obszyta czarnymi frędzelkami. Ubrania dopełniały spodnie z ciemnego sukna i czarne buty z cholewką sięgającą połowy łydki. Innymi słowy — traper lub westman udający się na daleką wyprawę. Brakowało mu tylko kowbojskiego pasa z dwoma wystającymi z kabur koltami! Ano, każdy ma swój gust, a że dotychczas tak odzianych mężczyzn w Camsell nie spotkałem, to jedynie zbieg okoliczności. Przybysz prezentował się niezwykle elegancko, aż zbyt elegancko. Nie pasował do otoczenia. Tak ubrać się mógł jedynie nowicjusz snobujący się na egzotykę Dzikiego Zachodu Północnej Ameryki, ale nie doświadczony traper lub „prze-biegacz lasów”, nie przywiązujący wagi do stroju, byle był praktyczny. W Reginie spotykałem traperów podobnych do przybysza, lecz w bardzo zniszczonych ubraniach, natomiast w Montrealu czy w dalekim Fredericton i jeszcze dalszym Halifax traper, gdy tam się zjawił, natychmiast przebierał się w miejskie szaty i tylko po ruchach i spalonym na mahoń obliczu można było poznać, że nie jest to lokator piętrowych kamienic. Sądzę, że niechęć traperów, aby się wyróżniać, pochodzi z myśliwskiego nawyku upodobniania się do otoczenia, od tego przecież w dużym stopniu zależą wyniki łowów. Odzienie przybysza siedzącego na koźle dwukółki było tak nowe, jakby je dopiero wczoraj uszył krawiec. Natychmiast pomyślałem: greenhorn, cheechako. Czego on tu szuka? Nieznajomy, który wydawał się drzemać, nagle odwrócił się w moją stronę. Wstał i żwawo zeskoczył z wózka. — Dobry wieczór — powiedział wymawiając słowa tak elegancko, jak tego nie potrafi żaden gruboskórny traper. — Dobry wieczór — odparłem. Podszedł do mnie. — Ciężka służba, co? Nie spodobała mi się taka poufałość. Cóż go obchodzi moja służba? — Komu zbyt ciężko, ten odchodzi do innej — odparłem oschle. Uśmiechnął się, wcale nie speszony. — No tak, no tak — mruknął rozglądając się dokoła. — Okolica chyba ładna? — Ładna — przytaknąłem zwięźle. — Rzeka MacFarlane, prawda? Wpada do jeziora Athabasca. — Wpada — przytwierdziłem. O co temu jegomościowi chodzi? Nadal uśmiechając się zagadnął: — A są tu... tah-tee-un? Spoglądał na mnie bacznie i prawie że chichotał. Osłupiałem, lecz tylko na mgnienie oka. — Tah-tee-un? — powtórzyłem. Chwila namysłu, głębokiego namysłu. A jednak nie wszystko wywietrzało mi z głowy! — Kah-kee wap-tah — odparłem spokojnie i siłą woli powstrzymałem śmiech. A był ku temu powód. Oto z twarzy nieznajomego błyskawicznie zniknęła wesołość. Na sekundę otworzył szeroko usta w bezgranicznym zdumieniu. Chrząknął jak gdyby mu w gardle utkwił gwóźdź. Aby go bardziej przygnębić dodałem: — Lecz więcej tah-we-in-ji-wah-katch! Zaczerwienił się, odsapnął. — Przepraszam za żart — powiedział. — To ja wyszedłem na durnia, lecz ani mi w głowie postało, że zna pan mowę Assiniboinów. — Piąte przez dziesiąte — zauważyłem skromnie. Była to prawda. Plemię Assiniboinów, zwanych również Stone, zamieszkuje ziemie okręgu Saskatchewan, więc w Reginie uczono mnie coś niecoś ich języka, chociaż przede wszystkim mowy gestów oraz indiańsko-angielsko-francuskiej gwary pograniczników. A co znaczyły słowa wymienione w obcym języku? Nieznajomy zapytał mnie, czy są tu antylopy. Odparłem, że za rzeką, a później dodałem, że więcej jest tu wapiti. — Jeszcze raz przepraszam — powtórzył. — Nazywam się Friday. Sądzę, że jeszcze nieraz się spotkamy. Przybyłem tu na kilka tygodni, a będę mieszkał tam — wskazał palcem na budynek faktorii. Powiedziałem swe nazwisko i wówczas rozmowa została przerwana powrotem poczmistrza. Nieznajomy, czyli pan Friday, rzucił jeszcze: „Hah-hay--be-wah-steig” — co oznacza „dobranoc” — i odszedł do dwukółki. Patrzyłem, co dalej nastąpi. Poczmistrz sięgnął do wnętrza wozu i wydobył stamtąd dwa potężne kufry. Odkąd istnieje Camsell, chyba nie przywieziono tu tak potężnych i tak błyszczących świeżością kufrów. Jeden z nich wziął poczmistrz, drugi — mój niedawny rozmówca. Musiały być bardzo ciężkie, bo szli wolno, aż zniknęli za bramą faktorii. Cóż za dziwny jegomość ten Friday! Co mu przyszło do głowy zagadać do mnie w języku Assiniboinów? Chciał mi zaimponować, to pewne. Cheechako, który chce uchodzić za westmana i „białego brata” czerwonoskórych. Lecz kiedy i gdzie nauczył się tych kilku wyrazów? Postanowiłem przepytać poczmistrza. Długo go nie było, a gdy wreszcie wrócił i podszedł do konia, zagadnąłem półgłosem: — Kto to jest? — To jakiś uczony z gatunku tych, którzy uważają, że posiedli wszystkie rozumy świata — zamruczał. — Ma dziwne nazwisko — zauważyłem. — Friday24. — Ano, prawda. Za to posiada listy polecające od wysokich urzędników Kompanii, a z Reginy również. Pokazywał mi. — Co będzie tu robił? — Ma prowadzić naukowe badania. — Czego? — zdumiałem się. — Wszystkiego. Ludzi, zwierząt, roślin. — Hm, to jakiś wszechstronny badacz, a sądząc ze stroju, wygląda na greenhorna. — Otóż to, otóż to właśnie! — poczmistrz energicznie pokiwał głową. — Ale zagadał do mnie językiem Assiniboinów. Więc chyba to naprawdę uczony. — A to dopiero! Zresztą zobaczymy. W Camsell nic się nie ukryje. Wskoczył na wózek, cmoknął na konia i powoli ruszył z miejsca. Miał rację. W Camsell nic nie mogło się ukryć, niewiele ludzi tu mieszkało. Gdy wreszcie upłynął czas mego wartowania i zjawił się zmiennik, pobiegłem, by podzielić się z kolegami nowiną. Pierwszym, którego napotkałem, był sierżant Fraser. Wysłuchał mnie, kiwnął głową i poszedł w kierunku stajni. / Fraser^ był mrukiem, a moja informacja widocznie wcale go nie zaciekawiła. Poczułem się tym mocno dotknięty. Jak tal Taka sensacja! Moi koledzy inaczej zareagowali. Poczęli wypytywać o szczegóły spotkania i o rysopis Fridaya. Powiedziałem, co wiedziałem. Dohey, który pełnił rolę naszego sanitariusza, zauważył, i nie bez racji, że każde przybycie do Camsell nieoczekiwanych gości staje się powodem bardzo poważnych dla policji kłopotów. — Przyjedzie taki żółtodziób — mówił — a później trzeba go ratować. I kto musi się tym zająć? Oczywiście my i tylko my. Faktoria uważa, że jej zadanie ogranicza się do handlu, a przecież to do nich, a nie do nas przyjeżdżają goście. Ileż to razy musieliśmy ich wyciągać z kłopotów. Było w tym stwierdzeniu nieco przesady. Odkąd przybyłem do Camsell, wydarzyły się zaledwie dwa wypadki, w które musieliśmy wkraczać wykonując nasz obowiązek ratowania człowieka przed śmiercią, zresztą w drugim przypadku, Neda Chestera, poszukiwany zginął, lecz nie na skutek naszego niedbalstwa. Minął dzień, drugi. W wolnych od zajęć godzinach często chodziłem nad rzekę lub spacerowałem drogą osiedla tam, gdzie koleiny wozów i ślady końskich kopyt ustępowały gęstej murawie porastającej dziką łąkę, ciągnącą się aż ku czarnej linii lasu. W czasie tych przechadzek nie natrafiłem na pana Fridaya. Zacząłem nawet przypuszczać, że opuścił Camsell, aby gdzieś tam, w głębi boru, prowadzić swe naukowe badania. Z błędu wyprowadził mnie spotkany przypadkowo poczmistrz. — Friday? — powtórzył, zagadnięty w tej sprawie. — Nie, nigdzie nie wyjechał. Prawdopodobnie siedzi w faktorii i odpoczywa. Bardzo narzekał na moją dwukółkę, że trzęsie. Pewnie się pochorował od tego trzęsienia. Ano, Camsell nie jest dla profesorów, którzy większość życia spędzają przy biurku. Wygłosiwszy taką opinię pomachał do mnie i pomaszerował w stronę lasu. Poczmistrzem był „dodatkowo”, bo główne jego zajęcie stanowiła uprawa warzyw. Widać znał się doskonale na ogrodnictwie. Obfite plony sprzedawane faktorii i naszemu posterunkowi przynosiły mu dochód chyba większy niż jego sąsiadom parającym się traperstwem. To właśnie Rockmanowi (tak się nazywał poczmistrz) zawdzięczaliśmy przez lato i jesień świeże ziemniaki, marchew, sałatę, kapustę, pomidory, bez czego nasza kuchnia stałaby się monotonna do obrzydliwości. Czwartego z kolejnych dni od chwili pojawienia się pana Fridaya ujrzałem go po raz drugi. Na placu ćwiczebnym' naszego posterunku. Nie zjawił się samotnie. Towarzyszył mu szef faktorii, Nataniel Beddoe. Rację miał poczmistrz mówiąc o listach polecających. To właśnie dzięki nim Beddoe zaprotegował swego gościa naszemu porucznikowi, prosząc go o udzielenie panu Fridayowi pomocy w zbieraniu materiałów związanych z historią Camsell i z życiem jego mieszkańców. Na czym miała ta pomoc polegać, dowiedziałem się wkrótce. Obaj przybysze siedzieli w kwaterze porucznika przez dobrą godzinę. Później, gdy już przekraczali furtkę w naszej palisadzie, pan Friday zauważył mnie, poznał i krzyknął: — Am-bo-wah-steig! — co w mowie Assiniboinów oznacza: „dzień dobry”. Tak mnie zaskoczył tym powitaniem, że, jak to się określa potocznie, zapomniałem języka w gębie i tylko zasalutowałem. Przez następne kilka godzin pokpiwali ze mnie koledzy, że muszę być wojownikiem Assiniboinów, na czym się pan Friday od razu poznał, a oni dopiero teraz. Przez te godziny zwracali się do mnie jako do „czerwonego brata”, a nawet przekręcili moje imię na „Oom-be-skah”, co oznacza „orzeł”. Nie było w tym nic obraźliwego, a że każdy z naszej załogi coś niecoś znał mowę Assiniboinów, używali sobie, jak mogli. Z początku bawiło mnie to, lecz później poczęło złościć. Nie wiem, jak długo potrafiłbym ukrywać zdenerwowanie. Na szczęście sierżant Fraser parokrotnie usłyszał te indiańskie odezwania. — Czyście oszaleli?! — wrzasnął. — Czy to placówka policji, czy obóz czerwonoskórych? — A odchodząc dodał: — Stare chłopy, a... — i machnął ręką. Na tym się skończyło. Od tej chwili postanowiłem unikać spotkań z panem Fridayem, aby nie prowokować go do tych śmiesznych pozdrowień. Los zdecydował jednak inaczej. I to szybko. Jeszcze tego samego dnia wieczorem wezwał mnie do siebie porucznik Darnley. — No, Owen, jak się czujesz? (Często zwracał się do mnie po imieniu.) Zdziwiony takim pytaniem odparłem, że czuję się normalnie, to znaczy: dobrze. — Doskonale — stwierdził uśmiechając się. — Czeka cię bowiem spory wysiłek, ale jestem pewien, że mu sprostasz. Cały czas mówił żartobliwym tonem, a ja nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. — No tak, Owen. Sądzę jednak, że raczej sobie odpoczniesz. On nie wygląda na zapalonego piechura. Gapiłem się na swego dowódcę usiłując odgadnąć, do czego zmierza. Kto nie wygląda na piechura? Musiałem mieć niezbyt mądrą minę, bo porucznik roześmiał się. — No, zdradzę ci tajemnicę. Otóż pan Friday, wiesz o kogo chodzi, zwrócił się do mnie, abym mu przydzielił na pewien czas policjanta znającego okoliczny teren, jako przewodnika i informatora. Beddoe przedstawił mi swego gościa jako znanego podróżnika i geografa, który pragnie obecnie napisać dzieło o Terytoriach Północno-Zachodnich. Ma być w nim sporo o naszej policji. Beddoe pokazał mi listy polecające Fridaya: jeden z jakiegoś uniwersytetu, drugi od kierownictwa Kompanii, a trzeci nawet od naszego dowództwa w Reginie. Przyznasz, że nie mogłem odmówić. Zapytałem Fridaya, czy ma jakieś specjalne wymagania. Odparł, że nie, ale gdybym mógł przydzielić mu tego młodego człowieka (tak się wyraził), który zna mowę Assiniboinów, byłby mi bardzo zobowiązany. Wszyscy tu po trochu władają tym językiem — lecz od razu odgadłem, o kogo chodzi. Przecież słyszałem jednym uchem, jak nazywano cię „czerwonym bratem”. W tym momencie cicho westchnąłem, widać nie dość cicho, aby tego nie usłyszał porucznik. — Nie kłopocz się. Nie będą z ciebie kpić. To się spodobało sierżantowi. Jednak nie zmuszam cię do opieki nad panem Fridayem, a tylko proponuję. Sprytny z ciebie chłopak i bystry, a mnie zależy, aby jego opinia o naszym posterunku wypadła najkorzystniej. Po prostu liczę się z listami polecającymi. Ot, i wszystko. Co ty na to, Owen? Nie spiesz się z odpowiedzią, mamy czas do jutra. — Wystarczy mi pięć minut — odparłem. — Tym lepiej. Wysunął szufladę biurka, wydobył z niej kapciuch i fajkę, napełniał ją powoli tytoniem. A ja rozmyślałem. W istocie rzeczy (gdyby nie obawa przed kpinami kolegów) propozycja była bardzo interesująca. Po pierwsze: zwolnienie na pewien czas (sądziłem, że na kilka dni) od nudnego obowiązku służby koszarowej; po drugie: okazja do nauczenia się czegoś od fachowca. Musiał nim być, jeśli uzyskał tyle listów polecających. Po trzecie: okazja do popisania się przed tym geografem (kto wie, może wspomni o mnie w swej książce?). — Zgadzam się, panie poruczniku. Dmuchnął błękitnym dymem w stronę sufitu. — Doskonale, Owen. Wiedziałem, że się na tobie nie zawiodę. Po tym oświadczeniu sprezentował mi coś w rodzaju „rozkładu zajęć”, z którego wynikało, że codziennie po porannym apelu mam się udawać do faktorii, do pana Fridaya. Mogłem wracać do koszar dopiero na apel wieczorny. Miałem także obowiązek zjawiania się na posiłki, chyba że zatrzymałby mnie pan Friday, ale wówczas powinien mnie nakarmić. — Szybko się zorientujesz, co ten człowiek chce od ciebie. Jeśli będą to zbyt uciążliwe żądania, zamelduj mi o tym natychmiast. No, życzę powodzenia! Nazajutrz po śniadaniu i apelu zgłosiłem sierżantowi swe odejście. — W porządku. Masz wrócić najpóźniej na wieczorny apel. Nie zjawisz się w porze lunchu, nie będziesz jadł. Idź. Więc poszedłem. Kilkadziesiąt kroków, na drugą stronę ulicy, na dziedziniec faktorii. Godzina była wczesna, słońce ledwie wzeszło, a dokoła panowała cisza. Podszedłem do budynku. Drzwi do kantoru były otwarte. Wszedłem po czterech drewnianych schodkach. Wewnątrz, za potężną ladą przedzielającą pomieszczenie na dwie części, nie było nikogo. Siadłem na drewnianym zydlu gapiąc się na uchylone drzwi, przez które wiodła droga do dalszych pomieszczeń budynku. Słyszałem odgłos powolnych kroków. Ktoś spacerował za drzwiami. Tam i z powrotem, tam i z powrotem, zapewne od ściany do ściany, bo co kilka sekund lekki odgłos stąpania na następnych kilka sekund cichł. Mogłem tego kogoś przywołać. Nie uczyniłem tego. Przyjemnie było siedzieć w pustym kantorze wiedząc, że te minuty bezczynności nie zostaną przerwane mrukliwym rozkazem sierżanta Frasera ani rześkim wołaniem porucznika Darnleya, abym natychmiast udał się do stajni czyścić konie, którą to pracę najmniej lubiłem. Przyjemnie było przyglądać się półkom załadowanym towarem i wciągać nosem powietrze pełne przedziwnych woni. Była to mieszanka zapachów: wyprawionej skóry, tytoniu, suszonych ryb, smoły, wełnianych derek, mydła, herbaty, kawy i jeszcze jakichś innych, trudnych do odgadnięcia. Z takimi zapachami zetknąłem się nie po raz pierwszy i nie ostatni. We wszystkich bowiem kantorach Kompanii, tam gdzie prowadzi się handel z białymi i czerwonoskórymi traperami, unoszą się podobne wonie. Nic w tym nadzwyczajnego, przecież Kompania dostarcza zawsze tych samych artykułów, a skupuje zawsze futra. Odgłos kroków na minutę ucichł. Ozwał się głos: — Jack! Gdzieś z głębi budynku padła mniej wyraźna odpowiedź: — Jestem, proszę pana... — Zdaje się, że ktoś czeka w kantorze. — Już idę. Znowu odgłos kroków, lekki skrzyp drzwi, fala ciepła i woń świeżo palonej kawy owiały mi twarz. Za ladą pojawił się sprzedawca, którego znałem z widzenia. Pucołowaty blondynek odziany w kamizelkę, z czarnymi zarękawkami na koszuli. Uśmiechnął się do mnie pytająco. — Porucznik Darnley kazał mi zgłosić się do pana Fridaya, lecz nie wiem, gdzie go szukać. Nie zdziwił się. Mruknął „aha”, jakby cel mego przybycia był mu znany. — Proszę poczekać. Pchnął drzwi i przez szparę powiedział półgłosem: — Przyszedł policjant od porucznika. W sprawie naszego gościa. Po takim zawiadomieniu drzwi natychmiast otwarły się szeroko. Ujrzałem pana Beddoe — szefa faktorii i przedstawiciela Kompanii na ileś tam setek kwadratowych mil lasów, prerii, rzek, jezior i głuszy, tym większej, im dalej na północ od Camseli. — Dzień dobry — powitał mnie radośnie. Okrążył kontuar i uścisnął mi rękę, w momencie gdy poderwałem się z zydla, by zasalutować. — Dzień dobry, panie Hove — powtórzył. — Wiem o wszystkim i cieszę się, że porucznik właśnie pana wyznaczył do tej funkcji. Przy pana zdolnościach nie sprawi ona” panu trudności, mam nadzieję. (Ciekawe, jakim zaletom zawdzięczałem tę pochlebną opinię? Pewnie Darnley tak mnie przedstawił.) Bo widzi pan — mówił dalej Beddoe — zależy nam bardzo na tym, aby pan Friday wyjechał z Camsell z dobrym o nas mniemaniem. Grzecznie przytaknąłem i zapytałem: — A gdzie jest obecnie pan Friday? — Pan Friday, hm... jeszcze pewnie śpi — Boddoe nie zdołał ukryć uśmiechu. — Poczekam — odparłem. — Pewnie wkrótce się obudzi. — Tak, hm... oczywiście. Raczej sypia długo. Pozwoli pan do mnie. Poszedłem za nim. Ujrzałem pokój z dwoma biurkami, a nieco z boku — okrągły stół. Stały na nim dwie filiżanki. Co zawierały, o tym natychmiast poinformował mnie zapach kawy. — Napijemy się? A może coś bardziej konkretnego! Grzecznie odmówiłem „czegoś konkretnego”, nie odmówiłem kawy. Nie dostajemy jej na śniadanie w naszych placówkach. — Widzi pan — odezwał się Beddoe — ten Friday to bardzo interesujący człowiek. Podróżnik, który chyba z pół świata objechał. Potrafi wyciągać ze swych doświadczeń wnioski, niekiedy bardzo oryginalne. Proszę sobie wyobrazić, że zapytał mnie, dlaczego Kompania nie rozszerza swego handlu na przykład na Afrykę. Twierdzi, że tamtejsze warunki sprzyjałyby takiemu przedsięwzięciu. Czym prędzej przełknąłem kawę. Kompania Zatoki Hudsona w Afryce! Niezły dowcip! Beddoe zauważył moje rozbawienie, bo natychmiast powiedział: — No, oczywiście taką propozycja wygląda na żart. Cóż? Pan Friday nie jest ekonomistą i obce mu są problemy gospodarcze naszego przedsiębiorstwa. Skończyliśmy pić kawę, a wówczas pan Beddoe zaproponował: „kieliszeczek koniaku, prawdziwy francuski Remy--Martin”. Podziękowałem — przecież znajdowałem się na służbie. Gospodarz jeszcze namawiał mnie na „szklaneczkę whisky” (marki „Old Canadian Club”), a wobec mego oporu — na wino. Ku memu zadowoleniu wszystkie te namowy przerwało ukazanie się w drzwiach pana Fridaya. — Am-bo-wah-steig — powiedział i uścisnął dłonie nam obu. Pomyślałem, że na punkcie języka Assiniboinów mój przyszły „podopieczny” ma widać bzika. Po kilku minutach wyszliśmy w towarzystwie Fridaya poprzez kantor, plac, aż na drogę. Na jego życzenie miałem mu teraz pokazać wszystkie wspaniałości Camsell. Ta prośba nieco mnie zdziwiła, jako że Friday od trzech dni mieszkał w faktorii, a na zwiedzenie osady wystarczy pół godziny. Czyżby więc przez cały ten czas nie wychodził z budynków Kompanii? Jak na podróżnika, sprawa wyglądała nieprawdopodobnie, ale postanowiłem nie szukać dziury w całym. Ruszyliśmy więc zwiedzać Camsell, w którym przecież poza budynkami Kompanii Zatoki Hudsona oraz Północno-Zachodniej Konnej Policji nie było nic do zwiedzania. Chociaż, kto wie, dla przybysza, urodzonego mieszczucha, przedziwne chaty mieszkańców osady mogły wydać się egzotyką. Lecz przecież Friday był podróżnikiem i — jak zrozumiałem — badaczem świata ludzi i zwierząt. Czyż nigdy nie oglądał blokhauzów czy kurnych chat? Skoro jednak życzył sobie „zwiedzić” Camsell... Podczas naszego spaceru Friday z nie krytym zainteresowaniem patrzył na zabudowania osady. Wielką ciekawość musiała w nim wzbudzić ta obrzydliwa architektura, to skrzyżowanie bud skleconych z belek z szałasami bez kominów i podłóg. Jakby to były pałace o wspaniałych fasadach lub malowane ręcznie tipi indiańskich wodzów. Zaciekawienie przybysza zwróciło uwagę nielicznych, wygrzewających się przed chatami lub kopiących grządki, mieszkańców. Jeden z nich, wcale nie zagadnięty, oświadczył, że szkoda czasu na oglądanie jego „domu”, ponieważ on nie zamierza ani go sprzedać, ani wydzierżawić. Nie reflektuje również na przyjęcie lokatora. Uspokoiłem go wyjaśniając, że ani ja, ani towarzysz nie mamy takich zamiarów. Buda była zresztą wyjątkowo obskurna, jej wnętrze brudne, cuchnące wilgocią i stęchlizną. Nie zamieszkałbym tam, nawet gdyby mi za to regularnie płacono. Chociażby z obawy szybkiego nabawienia się reumatyzmu. — No, to o co wam chodzi? — zainteresował się właściciel wysłuchawszy mego zaprzeczenia, wzruszył ramionami i zabrał się do dalszego kopania błotnistego gruntu. Poszliśmy dalej. Domek za domkiem, szałas za szałasem, blokhauz za blokhauzem, aż ulica urwała się, jej miejsce zajęła bezdrożna łąka o zrudziałej, jeszcze zeszłorocznej trawie. — Siądźmy na chwilę — zaproponował Friday. Siedliśmy. — Pięknie tutaj — stwierdził mój towarzysz. Chyba było pięknie: początek wiosny, niebo pokryte białymi obłoczkami, słońce przyjemnie grzało. Jednakże ja takich dni w podobnym otoczeniu przeżyłem zbyt wiele, by mogło to wzbudzić mój zachwyt. Nawet przeciwnie, łąka wydała mi się zbyt zrudziała i mało kolorowa, bo pozbawiona kwiatów. — Piękny to kraj — raz jeszcze powiedział Friday. — Możesz mi wierzyć, bo sporo świata zwiedziłem i posiadam miarę porównań. — Milczał przez chwilę, a potem zapytał: — Sporo tu zwierzyny? Odparłem, że istotnie sporo, zwłaszcza futerkowej. Dzięki niej przecież rozwija się tutejsza faktoria Kompanii Zatoki Hudsona. Kompania dobrze się orientuje, w jakich miejscach zakładać ma swe filie. — A jaka to zwierzyna? — Najmniej antylop. Żyją w większej ilości na samym południu, nad granicą z USA. Więcej mamy tu wapiti, czarnych niedźwiedzi, szopów, gronostai, nieco łosi, a bardziej na północ karibu. Zresztą, kto by tam zliczył pomniejszą zwierzynę. — No, to wspaniale! — wykrzyknął. —- Aż żałuję, że nie przywiozłem broni myśliwskiej, lecz nie na polowania tu przybyłem. Zresztą napolowałem się niemało. Na przykład na lwy w afrykańskich pustyniach. Sporo skór przywiozłem do domu, a do tego mnóstwo ciekawych wspomnień. Kiedyś opowiem, jak wespół ze swym przyjacielem ścigaliśmy w Sudanie karawanę niewolników, jak ją wreszcie dopadliśmy, uwolnili prawie setkę nieszczęsnych Murzynów, a ich chwilowego właściciela, Araba o nazwisku Abu-el-mot, przykładnie ukarali. Nigdy nie zapomnę tamtej przygody. A powiedz mir jak wyglądają tutejsi ludzie: traperzy, myśliwi, wędrowcy leśni, francuscy „przebiegacze lasów” i ludzie, którzy przewożą na czółnach towary w głąb kraju? Powolutku wciągnął mnie w pogawędkę. Opowiadałem, jak potrafiłem, i chyba ciekawie, bo mój towarzysz nie przerwał mi ani razu, słuchając z widocznym skupieniem. Mieszkańców Camsell poznałem już jako zbiorowość, więc mógłbym napisać niejedno opowiadanie. Proszę mi wybaczyć tych kilka słów samochwalstwa, więcej ich nie powtórzę! Gadałem chyba z godzinę, aż mi w gardle zaschło. Friday to zauważył. — Zmęczyłeś się. Może przejdziemy się w stronę lasu? Poszliśmy poprzez płaszczyznę traw. Teraz już mogłem milczeć. To Friday się rozgadał. — Nigdy nie oglądałem kanadyjskiej puszczy — stwierdził. — Zabawne, ale prawdziwe. Bo przecież wędrowałem poprzez dżungle nad rzeką Kongo i przetarłem nieco szlaków nad Amazonką. Lecz tu, na północno-amerykańskiej ziemi, poznałem jedynie prerie i góry Zachodu,, a na północy nigdy nie byłem. Pobyt w Camsell to początek mego planu. W innych wyprawach zamierzam dotrzeć aż do ujścia Mackenzie. — Pewnie napisał pan sporo książek? — O tak. Nie przywiozłem tu ani jednej, lecz po powrocie przyślę, na pamiątkę wspólnych rozmów. Doszliśmy do lasu i siedli pod rosochatym pniem wyniosłego świerku. Słońce stało już u szczytu nieba i jego promienie poczęły grzać jak gdyby to była pełnia lata. a nie początek wiosny. Siwa mgiełka unosiła się w dali nad równiną prerii, ziemia parowała i pachniała wilgocią. Podobna woń wraz z chłodem biegła ku nam z głębi mrocznego boru. W górze wiatr drżał wśród konarów, a mnie przypomniał się nagle fragment starej, rzewnej piosenki: „Szumiał wietrzyk i w drzew gałęziach drżał, śpiew daleki brzmiał w rzecznej przystani...” — Cóż się pan tak zamyślił? Podobno młodość nie ma wspomnień. — To nieprawda — odrzekłem — nie jestem wyjątkiem. Moi koledzy z posterunku, niewiele starsi ode mnie, mają wspomnień co niemiara, zwłaszcza... gdy ich fantazja poniesie. — Otóż to właśnie! Więcej fantazji niż prawdziwych wspomnień. Ale rozmowy między ludźmi, którzy wiele widzieli, muszą być interesujące. Potwierdziłem i jako dowód opowiedziałem o traperze polującym na niedźwiedzie we wnętrzu własnej chaty. — Znakomita historyjka, nawet jeśli nie jest prawdziwa. Nie zapomnę przytoczyć jej w mej przyszłej książce o kanadyjskiej Północy. Wiatr umilkł. W ciszy, jaka nas objęła, usłyszałem lekki trzask. Taki, jaki wydaje sucha gałązka pod ciężkim butem wędrowca. Odgłos powtórzył się. — Ktoś tu zmierza — powiedziałem półszeptem. — Być może pozna pan za chwilę prawdziwego „przebiegacza lasów”. — Chyba niegroźne to spotkanie — zauważył zniżając głos. Zdziwiły mnie te słowa w ustach podróżnika, który przecież niejedną musiał przeżyć przygodę. — Nie przypuszczam, aby mogło być groźne, lecz każdy obcy przybysz, nim go się dobrze pozna, potrafi wypłata nieostrożnemu nie lada figla. Ostrożność jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Lepiej wstańmy, w ten sposób zasłoni nas pień. Zastosował się do mojej rady bez słowa sprzeciwu. Żadna gałązka już więcej nie trzasnęła, gdy między krańcowymi drzewami ujrzałem tego, który nas zaniepokoił. — Hej! — krzyknąłem. — Kiepsko się skradasz. Narobiłeś tyle hałasu, co drwal przy ścinaniu drzewa. Przedarł się przez ostatnie krzaki i stanął przed nami. — Aż tak źle? Widać się starzeję. Słyszałem wasze głosy, niosły się po puszczy niczym pianie koguta i chciałem was zaskoczyć. Co tu robisz, Hove? Twoją czerwoną kurtę widać na milę. Co za pomysł nosić taki strój? — Policją nie potrzebuje się ukrywać — odparłem żartobliwie. — Co tu robię? Pokazuję piękno naszego lasu. A ty gdzie żeś się włóczył, Henry? Zapytany roześmiał się. Przez cały czas trzymał lewą rękę za plecami, a prawą ściskał długą lufę myśliwskiej pukawki. — Popatrz — powiedział i wyciągnął zza pleców śnieżno białe futerko z czarną plamką na końcu ogona, ze spiczastą, malutką głową i krótkimi uszkami. — Gronostaj! — zachwyciłem się. — Gdzieś go zdybał? — Widać mój krok jednak nie przypomina rąbania siekiery. Podszedłem to-to, gdy zabierało się do konsumowania biednego zajączka. Udało się, co? — Prawda — przyznałem. — Jeszcze nie zmienił barwy, weźmiesz za niego sporo w faktorii. Tu muszę dodać, że gronostaje są białe tylko w zimie, latem ich futro zmienia barwę na ciemnobrązową. Ten upolowany nie zdążył przystosować się do wiosennego kolorytu lasu. Musiał być widoczny jak latarnia podczas nocy. — Nie wiem, czy sprzedam faktorii. Z Beddoego zrobił się sknera i najlepsze futerka ocenia, jakby to były podarte szmaty. Teraz ja się roześmiałem. W całym Camsell, a pewnie i dalej, znana była „wojna”, jaką wiódł Henry z tutejszą filią Kompanii. „Wojna” przerywana miesiącami „pokoju”, podczas którego ten traper handlował z faktorią ku zadowoleniu obu stron. Wystarczyła jednak mała różnica w ocenie przyniesionego futra albo odwrotnie, zła rzekomo jakość sprzedawanej w kantorze kawy, a Henry obrażał się i rozpoczynał „wojnę” polegającą na tym, że zabierał się z naszym pocztmistrzem i wiązką skór, aby je sprzedać co prawda tej samej Kompanii Zatoki Hudsona, lecz innej faktorii, w innej miejscowości. Na złość Beddoemu! „Wojna” szybko zwykle wygasała. Wędrowanie z futerkami na sprzedaż, i to kilkanaście mil na południe od Camsell, nie należało przecież do przyjemności, a w zimie zabierało czas potrzebny na łowy. Tak więc Henry po parodniowych czy też parotygodniowych dąsach pukał do drzwi faktorii i w najlepszym usposobieniu, jakby nigdy nic, witał wylewnie szefa i nabywał dwa funty kawy. Tej samej, o której przed tygodniem wyrażał się jako o trocinach i której sprzedawanie biednym traperom jest oszustwem wołającym o pomstę do nieba. Beddoe — jak mi mówiono — szybko się poznał na humorach swego klienta. Cierpliwie znosił kaprysy i udawał, że nie pamięta kolejnej awantury z powodu jakoby stęchłego grochu, który „usiłowano wtrynić” Henry'emu. Po prostu Beddoe był dobrym handlowcem. A Henry Kean? Z tego, co opowiedziałem, mogłoby wynikać, że miał usposobienie kłótliwe, że był stetryczałym zrzędą. A to nieprawda. Kean na co dzień należał do ludzi, o których potocznie się mówi, że można ich do rany przyłożyć. Według mnie należał do najsympatyczniejszych mieszkańców Camsell. Poznaliśmy się przypadkowo, gdy stałem się świadkiem jego kłótni o wartość futerek paru bobrów. Sądziłem, że jest to typ okropnego zrzędy i pieniacza. Lecz już po krótkiej rozmowie (powiedział, że w „machinacje” Beddoego powinna wkroczyć policja!), jaką odbyłem z nim na dziedzińcu faktorii, zmieniłem swój pogląd. Później zmieniłem go jeszcze kilka razy na coraz bardziej dla Henry'ego przychylny. Chyba nawzajem przypadliśmy sobie do serca, mówiliśmy do siebie po imieniu, chociaż był ode mnie starszy co najmniej o dziesięć lat, a przygód w swym życiu doświadczył chyba sto razy więcej. Henry przewędrował szmat Kanady. Jak mi opowiadał, był współwłaścicielem sklepu futrzarskiego w Toronto. Pokłócił się ze wspólnikiem, sprzedał swój udział i postanowił z kupca przemienić się w dostawcę cennego towaru. Chyba lubił, jak to się określa, koloryzować, lecz czynił to z wdziękiem i humorem, co skłaniało słuchaczów do dawania wiary wesołym bajędom. Wątpliwości przychodziły później, po zastanowieniu się, ale i tak nie odstręczały od słuchania dalszych, przy lada okazji snutych wspomnień o rozlicznych przygodach. I ja, i Friday dokładnie-obejrzeliśmy i wymacali futerko. Było piękne, mimo wiosny wcale nie liniało, ani jeden włosek nie pozostał na mej dłoni, gdy przesunąłem nią od głowy po ogonek zwierzątka. — Piękna sztuka — nie taił podziwu Friday — czy nie odstąpiłby jej pan? Widać Keana zaskoczyło pytanie, bo nie od razu odpowiedział. Popatrzał na mego towarzysza, nim zapytał: — Chce pan kupić teraz? Nie radzę, chyba że pan potrafi ściągnąć skórę i zabezpieczyć przed skurczeniem. — No nie, nie teraz. Może później. — Dobra. A gdzie pana znajdę? — Mieszkam w faktorii. Moje nazwisko: Friday. — A moje: Henry Kean. No, to do zobaczenia. Odmaszerował w kierunku osady. — Traper? — Tak, oczywiście — odparłem. — Musi mi pan o takich ludziach coś więcej opowiedzieć. Obiecałem. Powałęsaliśmy się wzdłuż skraju lasu, ale wkrótce Friday zaproponował powrót do Camsell. Szliśmy powoli, nie spiesząc się. Nic mnie nie ciągnęło na posterunek, a sądziłem, że Friday na ten dzień będzie miał dosyć mego towarzystwa. Okazało się, że nie. Ba, zaprosił mnie do swego pokoju, by pokazać kilka książek podróżniczych. Sądziłem, że chodzi tu o książki, jakie wyszły spod jego pióra (chociaż poprzednio wspominał, że nie zabrał tu ani jednej), lecz nie były to jego dzieła. Po co prezentował mi te prace? Nie wiem. Być może nudził się i pragnął zatrzymać mnie przy sobie jak najdłużej. Na jedno wówczas zwróciłem uwagę: Friday podając mi jeden z pięknie oprawnych tomów, otworzył go i wyjął ze środka plik kolorowych banknotów. Niedbale cisnął je na stół. Po kolorze poznałem, że były to same pięćdziesiątki i studolarówki! „No, no — pomyślałem. — Ten jegomość zapewne nie liczy się z wydatkami i nie dba o pieniądze, skoro tak beztrosko się z nimi obchodzi”. Oglądałem pięknie ilustrowane tomy, a Friday od czasu do czasu wypowiadał jakieś uwagi związane z życiem mieszkańców Afryki. Dzieło poświęcone było właśnie temu tematowi. Oddałem je właścicielowi, a ten rzucił je na paczkę pieniędzy. — Nie będę pana dłużej zatrzymywał — powiedział. — Jeśli to możliwe, proszę wpaść do mnie jutro o dziesiątej. Uścisnęliśmy dłonie. Wyszedłem pierwszy, on za mną. — Pieniądze zostały na stole — zwróciłem mu uwagę. — Ach, rzeczywiście. Przepraszam. Wszedł do pokoju. Przez otwarte drzwi widziałem, jak plik banknotów wsunął między karty książki, którą cisnął do otwartej walizy. — Idziemy — zwrócił się do mnie. — Mam sprawę do pana Beddoe. Mój zmysł porządku i nawyk ostrożności kazały mi raz jeszcze zaprotestować: — Ja nawet kilku dolarów nie pozostawiam tak beztrosko. Roześmiał się: — Obawia się pan kradzieży? Tu, w faktorii? — Właśnie w faktorii. Różni tu ludzie przychodzą, a przecież niekiedy okazja stwarza złodzieja. Lepiej zatrzasnąć walizkę. Znowu się roześmiał. — Przemawia przez pana urodzony policjant — stwierdził żartobliwie. — Dam jednak dowód, że nie lekceważę przestróg. Zamknął wieko walizy, a gdy zatrzymaliśmy się na korytarzu, przekręcił klucz w drzwiach. — No, jest pan ze mnie zadowolony? — Nie chodzi o moje zadowolenie, lecz o to, by nie poniósł pan straty. Proszę mi wierzyć, że uganianie się za złodziejami, co należy przecież do naszego obowiązku, nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Proszę więc nie stwarzać nam sposobności do tego typu roboty. Co prawda, odkąd tu jestem, nie zdarzył się w Camsell przypadek kradzieży. Oby tak dalej. — Biorę pana przestrogę do serca. Zeszliśmy schodami na parter. Tam on pchnął jedne z drzwi mówiąc: „do zobaczenia”, a ja drugie i znalazłem się na podwórzu faktorii. Było prawie puste. Prawie, bo na prymitywnej ławce siedziało dwu znanych mi mieszkańców Camsell, kurząc krótkie fajeczki i o czymś tam gwarząc. Pozdrowiłem ich i skierowałem swe kroki ku furtce. Tkwił przy niej Henry Kean. — Czekasz na kogoś? — Właśnie na ciebie. Masz chwilę czasu? — Wyobraź sobie, że mam. — Nie na służbie? — Zdradzę ci tajemnicę, Henry — zażartowałem. — Co takiego? — Przydzielono mnie jako asystę dla tego jegomościa, który pragnie nabyć od ciebie futerko gronostaja. — Chyba kpisz? — Ani mi to w głowie. Formalnie i faktycznie zwolniony zostałem ze wszystkich obowiązków koszarowych. W zamian właśnie za te nowe. — A to ci dopiero! Czy to jakiś dygnitarz? — Nie sądzę, ma jednak listy polecające i teraz Beddoe wyłazi ze skóry, by mu dogodzić. — Niesłychane! A nie bujasz? — Ani na mysi ogonek. — Pięknie, lecz przecież Beddoe nie jest komendantem posterunku. — Ale zdołał przekonać porucznika Darnleya o konieczności roztoczenia specjalnej opieki nad przybyłym. — I ty się teraz nim opiekujesz. — No, nie w sensie dosłownym, nie jestem niańką. Raczej odgrywam rolę informatora. — O czymże go informujesz? — O wszystkim. On ma napisać książkę o północnej Kanadzie. — Biada mu — wykrzywił się zabawnie — jeśli będzie polegał na twoich informacjach. Cóż ty możesz wiedzieć o Camsell po tak krótkim pobycie? — Nie gadaj tak — oburzyłem się. — Wiem coś niecoś o życiu traperów i policjantów. — Och, policjantów na pewno. — Czego się mnie czepiasz, Henry? — Nie czepiam się, stwierdzam prawdę, ale mniejsza z tym. Chodź do mnie, mam doskonałe piwo. Odmówiłem. — Czemu? — Temu, że moja nowa służba nie przewiduje picia z tobą piwa, nie ma to nic wspólnego z naszym gościem. — A to się właśnie mylisz! — wykrzyknął i ściszając głos dodał: — Mam coś do powiedzenia o tym panu. Chodź! Uznałem, że w takim wypadku mam prawo rozciągnąć delegację służbową na wizytę. Więc poszedłem z Keanem. Mieszkał przy końcu osady w domku korzystnie różniącym sit; od sąsiednich. Co prawda była to również budowla nie z desek, lecz z drewnianych bali. Któż by bowiem tutaj chciał się trudzić cięciem bali na deski, gdy w Camsell nigdy nie było tartaku. Lecz bale miały tę wyższość nad deskami, że lepiej chroniły przed zimnem, oczywiście jeśli szpary między nimi zostały dobrze uszczelnione mchem. Mech co prawda miał pewną wadę, stanowił doskonałe schronienie, zwłaszcza w zimie, dla różnego gatunku robactwa. W przeciętnych blokhauzach pełno było na ścianach, na podłodze, na suficie tego utrapienia. Nigdy jednak nie słyszałem, aby mieszkańcy blokhauzów skarżyli się z tego powodu lub stosowali jakieś środki robakobójcze. Za to w chacie Keana panowała, jak na warunki Camsell, idealna czystość. Jego blokhauz można było zaliczyć do wręcz luksusowych budowli. Od zewnątrz widniały nie okorowane bale, lecz od środka ściany pokryto deskami. Prawdziwy luksus. Poza tym: drzwi zamykały się szczelnie i obracały na najprawdziwszych żelaznych zawiasach zamiast na kawałkach grubej skóry, która po pewnym czasie pękała. Okna, oszklone, można było otwierać. Dzięki temu Kean mógł wietrzyć chatę tyle razy, ile zapragnął, i nie czuć tu było spalenizny przyrządzanych na kuchence potraw, nie cuchnęło ani stęchlizną, ani wilgocią. Istny pałac osady Camsell ustępujący wspaniałością jedynie budowlom posterunku i faktorii. Z powyższego opisu wolno wywnioskować, że Henry Kean był znakomitym fachowcem w dziedzinie budownictwa i lokatorem dbającym o schludny wygląd swego mieszkania. Może rzeczywiście posiadał takie zalety, lecz ich dowodem wcale nie był wygląd budynku. Kean po prostu miał szczęście! Gdy zjawił się w Camsell, jeden z tubylców, młody jeszcze traper, właśnie wybierał się w podróż na południe, aby, jak mówił, znaleźć kandydatkę na żonę. Znudziła mu się samotność. Przez dwa lata budował i ulepszał swój domek z myślą o przyszłej wybrance. Wreszcie wszystko było gotowe na jej przyjęcie i kandydat na małżonka martwił się, czy znajdzie odpowiedniego użytkownika, który za bezpłatne mieszkanie troszczyłby się przez pół roku o stan z takim trudem wzniesionej budowli, a przede wszystkim przez całą zimę palił w piecu, by dom nie zwilgotniał, nie zarósł wstrętnymi i szkodliwymi dla zdrowia glonami i pleśnią. Wówczas zjawił się Kean. Przyszłemu żonkosiowi jakby spadł z nieba. I dla Keana los okazał się niezwykle łaskawy. Bezdomny wędrowiec cudownym trafem otrzymywał wspaniałe lokum. Co prawda tylko na pół roku, lecz Kean nie zawracał sobie płowy dalszą przyszłością, był z urodzenia optymistą i wiara, że , jakoś tam będzie”, nigdy go dotąd nie zawiodła. Wprowadziwszy przybysza w gospodarstwo, kandydat na męża ruszył w świat. Minęło zapowiedziane pół roku, minęło drugie pół. Właściciel nieruchomości nie wracał. Nie wrócił i w następnym roku kalendarzowym. Albo więc nadal szukał kandydatki na żonę, co było raczej wątpliwe, albo też przyszła małżonka nie zgodziła się na podróż „na kraniec świata” i z tego powodu traper musiał osiąść w innej miejscowości. Kean, gdy mi opowiadał tę historię, dodał, że nie chce nawet myśleć o innym jej zakończeniu: nagłym powrocie właściciela blokhauzu lub... jego śmierci. — To byłoby zbyt smutne — zauważył. Tak czy siak, Kean stał się dzieckiem szczęścia. Teraz zaprowadził mnie do swego „pałacu”. Nie po raz pierwszy. Siadłem za stołem, a gospodarz wydobył z piwnicy (pod częścią domu była mała piwniczka) dwie butelki piwa. Zapewne kupił je w faktorii, kiedy nie darł kotów z Beddoem. Nalał do szklanek (Kean nigdy nie pił prosto z butelki uważając taki zwyczaj za gruboskórność). Pociągnąłem łyk. Piwo było znakomite, musiała je faktoria niedawno sprowadzić. — Słucham cię — powiedziałem. — O czym to ja mówiłem? — Henry, nie próbuj mnie nabrać. Dobrze wiesz o czym mówiłeś, a jeśli to ma być tylko fortel, aby mnie tu zwabić, natychmiast wracam na posterunek! — Nie indycz się. Ot, zażartowałem. Słuchaj, jak się nazywa ten jegomość? — Friday. — Na pewno?. — Jak to, na pewno? Nazywa się Friday i już. Dobrze o tym wiedzą Beddoe i porucznik Darnley. — Zabawne nazwisko. A nie nosi on przypadkiem jeszcze innego? — Coś ty! — Bo widzisz, ja tego człowieka chyba znam, chociaż on mnie jakoś nie rozpoznał. Zdziwiłem się: — Znasz? Skąd? — Ba, tego nie pamiętam. — Ech! — machnąłem ręką — taka informacja niewiele warta. Pewnie ci się coś przywidziało. — Nie przywidziało, nie mam przywidzeń. — Pamięci również nie masz. — Musiało się to zdarzyć przed laty. Ja go spotykałem co najmniej kilka razy. — Gdzie? — Chyba w Toronto, jak jeszcze prowadziłem sklep z futrami. — Przypuśćmy — odparłem — lecz cóż z tego wynika? Nic. Friday sam mi opowiadał, że sporo podróżował. Mogłeś go spotkać, chociaż po tylu latach trudno zapamiętać twarz przelotnie widzianego człowieka. — Dla jednego trudno, dla drugiego łatwo, ale nie w tym rzecz. Mogę przysiąc, że nosił wówczas zupełnie inne nazwisko. — A to ciekawe — powiedziałem odstawiając próżną szklankę. — Jakże wtedy nazywał się pan Friday? — Ba, nie pamiętam. — Zastanów się Henry! Powiadasz, że przed kilku laty chyba zetknąłeś się Fridayem, że chyba było to w Toronto. Zbyt wiele tych „chyba”, abym mógł ci uwierzyć. Prawdopodobnie spotkałeś człowieka, który był podobny do Fridaya, no i rzecz jasna, miał inne nazwisko. Ot i wszystko. — Nie. Widzisz, tam pod lasem, gdzie was spotkałem, twarz tego Fridaya wydała mi się znajoma. Gdy mi zaproponował kupno gronostaja, byłem prawie pewien, że mam przed sobą dawnego klienta mego sklepu w Toronto. Cóż, nie pamiętam jego nazwiska, ale to pewne, że nie brzmiało ono „Friday”. — A ja myślę, że nie jesteś tego pewien. Skoro twierdzisz, że twarz Fridaya jest ci znana, to musiałeś ją oglądać nie jeden raz, to musiałeś z nim rozmawiać, a skoro tak, powinieneś znać jego drugie nazwisko, jeśli to wszystko nie jest fantazją. — Ależ... jeśli to był klient mego sklepu... hm, klienci nie podają swych nazwisk. Chyba, że są stałymi klientami. Więc ten musiał być starym. I przedstawił się. — Lecz nie wiadomo, jakim nazwiskiem, tak? — Czuję, Owen, że mi nie wierzysz. A ja przysięgnę, że go widziałem i że inaczej się wówczas nazywał. — Kupował futra? — A cóż by innego? Przysięgam... — Daj spokój! Zaczynam ci wierzyć. Jeśli cię pamięć nie zawodzi, to ciekawa historia. Jeśli Friday nie nazywa się Friday, to po co zmienił nazwisko? To może nie być związane z żadnym przestępstwem, lecz, powtarzam, jaki cel miałaby taka maskarada? — Może to jakiś wasz funkcjonariusz? Przyjechał tu zbadać, jak się sprawujecie. Dlatego przybrał inne nazwisko. — I nikt z nas, nawet Darnley, nigdy go nie widział? Masz fantastyczne pomysły. Jednak opowiem o tym Darnleyowi. Na pewno mnie wyśmieje. Zapłacisz mi za to jeszcze jedną butelką piwa. Zgodził się, a ja pospieszyłem na posterunek zameldować się ii porucznika. Uważnie wysłuchał mojej relacji z pierwszego dnia „służby'' u Fridaya. Gdy mu wspomniałem o pliku banknotów beztrosko wetkniętych między karty książki, pokiwał głową i cicho gwizdnął. — I to wszystko, Owen ? — Nie, jeszcze nie wszystko. — Nie wszystko? — zdziwił się. — Czy Friday powtórnie wezwał cię do siebie? — Nie, lecz spotkałem Keana. Teraz powtórzyłem rozmowę na temat Fridaya. — I piliście piwo — zauważył porucznik. Musiałem się zaczerwienić, bo Darnley szybko dodał: — Nie przejmuj się, nie udzielam ci nagany. Ja tylko myślę, że piwo pobudziło wyobraźnię Keana. Będę pamiętał o tym, co ci powiedział, lecz zachowamy to dla siebie. Czy Friday jest Friday, czy nie, jeśli Keana pamięć nie zwodzi, to tylko jego sprawa. Ostatecznie jest gościem Kompanii, nie naszym, a przypuszczenie, że to funkcjonariusz policji przebrany w cywilny strój... to bzdura nad bzdurami. Wierz mi, Owen, że ja rozpoznam policjanta, nawet gdyby się przebrał za diabła z krowimi rogami i ogonem na dwa jardy! Niemniej zwracaj uwagę na to, co mówi Friday. Już chciałem się odmeldować, gdy porucznik powiedział: — Jeszcze jedno. Powiedz Keanowi (wiem, że pozostajecie z sobą w zażyłych stosunkach), aby trzymał język za zębami. Wielki z niego gaduła, a publiczne głoszenie, że ktoś ukrywa się pod przybranym nazwiskiem, może być potraktowane jako oszczerstwo. To już wszystko. Opuściłem gabinet porucznika, a później budynek. Na swe utrapienie. Na placu zdybał mnie sierżant Fraser i gdy dowiedział się, że dopiero nazajutrz mam się zgłosić do Fridaya, natychmiast wetknął mi w ręce wielką konew. — Skropić podwórze. Straszny kurz. Tylko nie bierz wody z beczek przeciwpożarowych. Mam nadzieję, że uwiniesz się przed kolacją. No, ruszaj! Tak oto zakończył się mój pierwszy dzień „służby” u Fridaya. Było tych dni sporo. Nie wszystkie dostatecznie interesujące, by warto o nich wspominać. Opowiem więc tylko o niektórych. Otóż pewnego ranka Friday zapytał mnie, czy policja posiada łódź zdolną do żeglugi po MacFarlane. Oczywiście, że posiadaliśmy taką łódź, i to niejedną, lecz dlaczego policja miałaby wypożyczać swój sprzęt dla celów nie mających nic wspólnego z jej działalnością? Odparłem więc, nieco wykrętnie, że faktoria rozporządza równie doskonałymi łodziami i że pan Beddoe na pewno nie odmówi wypożyczenia jednej z nich. I istotnie Beddoe nie odmówił. Wsiedliśmy we dwójkę do trzyosobowej łódki. Miałem nadzieję, że Friday chwyci za wiosła, on jednak siadł przy sterze. Ściągnąłem z siebie kurtę i złapałem za drągi. Ruszyliśmy. Prąd był dość bystry, więc płynęło się łatwo. Gdy wypłynęliśmy poza ostatnie zabudowania Camsell, Friday poprosił, abym przestał wiosłować. Rozglądał się po obu brzegach, jakby chciał dokładnie zapamiętać otoczenie. Tak niemrawo płynąc dobiliśmy do pierwszych drzew lasu na prawym brzegu. Tu, w cieniu obwisłych konarów, panował miły chłód. Friday skręcił sterem i dziób łodzi cicho zaskrzypiał na piasku malutkiej plaży. — Ach, jak tu przyjemnie — objawił swój zachwyt. I zaraz począł opowiadać o podróży po Amazonce. Mówił tak obrazowo, aż chwilami doznawałem wrażenia, że kołyszemy się na wzburzonych wodach potężnej rzeki; że nie świerki i sosny rzucają na mnie cień, lecz wyniosłe drzewa o potężnych kształtach i przedziwnych koronach. W lesie rozlegał się świergot nielicznych ptaków, a-mnie w pewnej chwili wydało się, że słyszę wrzaski papug i krzyki małp. Podziękowałem wylewnie, gdy Friday skończył mówić. Zapewne zachęcony moim uznaniem przeszedł do opowieści o Pustyni Palikowej25, zwanej również Równiną Palikową, przez Hiszpanów — Liano Estacado, a przez tamtejszych Indian — Pasangua. Friday opowiadał, że nazwa pustyni, rozciągającej się na granicy amerykańskich stanów: Teksasu i Nowego Meksyku, wywodzi się według jednych od palików ustawianych dla oznaczenia szlaków komunikacyjnych, według innych — od rosnących gdzieniegdzie, gładkich jak słupy, pni juki. Tu i tam na płaszczyznach piasku rozciągają się pola zakurzonych, zbrązowiałych kaktusów. I nigdzie ani śladu wody. Friday opowiadał o wędrówce przez tę pustynię, o żarze słonecznym wytapiającym z człowieka ostatnie krople potu, a z nimi często i życie. Po Pustyni Palikowej grasują bandy rozbójników, doskonale orientujące się w terenie. Bandy te przestawiają znaki drogowe, by podróżnych, często całe karawany ciągnące na wschód, zmylić i doprowadzić do takiego osłabienia fizycznego, że nie są w stanie bronić się przed rabusiami. Słuchając tego opowiadania podziwiałem autora. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że Friday był wielkim podróżnikiem, że to, o czym mi mówił, musiał oglądać własnymi oczyma. Innego dnia Friday zaproponował przejażdżkę konną. Darnley zgodził się wypożyczyć dwa wierzchowce. Okazało się, że Friday jest kiepskim jeźdźcem. Na podwórzu naszego posterunku przydarzył mu się wypadek, który mógł stać się groźny w skutkach. Oto gdy Friday siedział już na końskim grzbiecie, a ja jeszcze dopinałem popręgów, gniadosz Fridaya gwałtownie opuścił łeb i w tej samej chwili Friday przeleciał mu przez kark. Na szczęście nie odniósł żadnych obrażeń, jedynie rozerwał prawą nogawkę spodni, zaczepiając nią o kulbakę. Przyglądający się wypadkowi parsknęli śmiechem, co zresztą nie wyprowadziło z równowagi niefortunnego jeźdźca. Pomaszerował do faktorii, by po kilku minutach wrócić z nowych spodniach. Wówczas wyjechaliśmy na drogę i skierowali w stronę puszczy. Obawiałem się, że przy lada okazji mój towarzysz powtórnie zwali się z siodła, dlatego starałem się ograniczyć szybkość, początkowo do, stępa, później do kłusa. Po zakończeniu przejażdżki Friday wyznał mi, że właśnie po raz pierwszy odbył dłuższą drogę na końskim grzbiecie. A więc miał zadatki na dobrego jeźdźca. Dni upływały. Zapoznawałem geografa, jak potrafiłem najlepiej, z życiem mieszkańców Camsell, warunkami pracy policji, z florą i fauną tej ziemi. Któregoś pięknego i słonecznego popołudnia padł grom z jasnego nieba. Nasz poczmistrz przywiózł świeży pakiet gazet i listów. Gdy pożegnałem się z Fridayem i wróciłem na posterunek, wezwał mnie do siebie porucznik Darnley. Siedział w gabinecie za biurkiem, a obok niego sierżant Fraser. Obaj — jak natychmiast zauważyłem — mieli bardzo niewyraźne miny. — Siadaj — rozkazał porucznik — i czytaj! Podał mi arkusz papieru, który okazał się listem gończym. Wcale mnie to nie zaskoczyło. Niejeden raz miałem w ręku listy gończe. Natomiast treść tego listu o mało mnie, jak to się mówi, z nóg nie zwaliła! Jakbym dostał obuchem w głowę! Listem gończym poszukiwano bowiem Johna Fridaya, pensjonariusza zakładu dla nerwowo chorych w Charlesville, pod Toronto. Przetarłem oczy i po raz drugi przeczytałem pierwsze zdania. Dalej następował rysopis na ogół zgodny z wyglądem naszego gościa. „Lat około trzydziestu pięciu, twarz pociągła, szatyn, nie ma na ciele znaków szczególnych. Rozmawia swobodnie, interesują go tematy związane z podróżami, zachowuje się normalnie. Nie jest niebezpieczny dla otoczenia. Nie używa alkoholu, nie pali tytoniu, nie gra w karty. Poszukiwany może mieć przy sobie większą sumę pieniędzy. Ubrany jest...” — tu następował opis odzieży całkowicie niezgodny z tą, którą nosił Friday. Pismo kończyło się znanym mi urzędowym zwrotem wzywającym wszystkich, którzy napotkaliby poszukiwanego człowieka, do zawiadomienia zakładu w Charlesville lub najbliższego posterunku policji. Ostrożnie odłożyłem papier na biurko. — Co ty na to, Hove? — zapytał porucznik. — Ależ... — wyjąkałem — to... to przecież niemożliwe! Oni chyba szukają jakiegoś innego Fridaya! Sporo osób nosi takie same nazwiska. — Powiadasz: „chyba” — podchwycił Fraser — ale przecież rysopis się zgadza. Twój Friday podaje się za podróżnika, lubi opowiadać o podróżach. Czy pali lub pije? — Nie — odparłem zgnębiony. — Więc wszystko się zgadza. — Lecz Friday posiada listy polecające od kierownictwa Kompanii i od naszych władz! Jakim cudem pacjent szpitala dla nerwowo chorych uzyskał takie pisma? — Tkwi w tym tajemnica, której sami nie odkryjemy. — Ależ... — usiłowałem dalej protestować — Friday jest najnormalniejszym człowiekiem na świecie. To nie może być pacjent szpitala dla umysłowo chorych! — Dla nerwowo chorych — poprawił mnie sierżant. — Musisz wiedzieć, Hove, że ludzie przebywający w takich zakładach niekoniecznie są wariatami. Często po prostu są nieco, jakby to nazwać, nienormalni, ale taką nienormalność może wykryć jedynie lekarz. Nie dziwię się, że nie zauważyłeś u Fridaya objawów obłąkania, on wcale nie jest obłąkany. — Macie rację, sierżancie — powiedział Darnley. — Musimy zawiadomić Reginę o miejscu pobytu poszukiwanego. — A jeśli to nie on? — uparłem się. — Dlatego — odparł porucznik — zachowamy ścisłą tajemnicę. Z zawiadomieniem pojedzie któryś z naszych konstabli, nie mam gwarancji, czy nasz poczmistrz z nudów nie zagląda do listów. — A Beddoe? — zagadnąłem. — Jemu ani słowa! Chociaż sądzę, że potrafi dochować tajemnicy, nie wiem, czy potrafiłby zachowywać się swobodnie wobec Fridaya i nie wzbudzić podejrzeń u poszukiwanego: Jeśli istotnie poszukiwanym jest „nasz” Friday, byłoby rzeczą fatalną, gdyby umknął z Camsell. — Czy wariat może być podejrzliwy? — mruknąłem. — Może tak, może nie. Ale nie upieraj się, Owen, Friday wcale nie jest wariatem, a kim jest, wkrótce się dowiemy. — O ile to chodzi o niego. — Sądzę, że o niego. Smutna sprawa. — A pieniądze! — prawie że krzyknąłem. — Skąd on ma pieniądze, jeśli uciekł ze szpitala? Sam u niego widziałem plik banknotów. — List gończy wspomina o pieniądzach. Skąd pochodzą, to jeszcze jedna tajemnica — stwierdził Darnley. — Musiał mieć pieniądze na kupno przyodziewku, jak zgaduję. List gończy opisuje zupełnie inne ubranie. Westchnąłem. — Jak ja mam teraz postępować z Fridayem? Wolałbym odmówić mu towarzystwa pod jakimś pretekstem. — Wykluczone. Nawet nie myśl o tym. Czeka cię trudne zadanie, Owen, ale wierzę, że mu podołasz. — A jeśli poczmistrz dowie się o liście gończym w najbliższym urzędzie pocztowym i zacznie o tym opowiadać? — Wówczas rozkażemy mu zamknąć usta na kłódkę — odparł Darnley. — Hm... — chrząknął sierżant — wydaje mi się, że nie mamy do tego prawa. — Tak? — zdenerwował się Darnley — to jaką macie rudę, sierżancie? Natychmiast aresztować Fridaya? — No... nie. Przepraszam, ale to bardzo skomplikowany wypadek. Westchnąłem po raz drugi. Musisz, Owen — mówił dalej mój przełożony — zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Najlepiej, żebyś na kilka dni zapomniał o liście. I uważaj na Fridaya. Piszą, że nie jest niebezpieczny dla otoczenia, ale licho nie kolba jego fuzji. Trafiłem. Dopiero teraz podniosłem się. — Siadaj — rozkazałem. Wykonał polecenie. Chyba przestraszył się celności mej dłoni. Chociaż dla mnie to był przypadek. — Odwróć się twarzą do ziemi. Uczynił to bardzo szybko. Siadłem mu na plecach i powtórnie skrępowałem ręce w przegubach, tym samym paskiem. Zawodny to środek, lecz nie miałem nic lepszego. Sznurek od worka był zbyt cienki i zbyt krótki. Podniosłem strzelbę i siadłem znowu na dziobie łodzi. Zaniechałem oglądania skórek. Należało cierpliwie czekać na powrót towarzyszy. Księżyc nadal błyszczał, chociaż przesunął się spory kawałek po niebie. Mój jeniec coś tam mruknął, a później odezwał się nieco przytłumionym głosem. Trudno mu było mówić leżąc twarzą na ziemi. — Słuchaj, czerwona kurto. Mam dla ciebie propozycję. Wiesz, ile są warte moje skórki? Odgadłem do czego zmierza, ale co mi szkodziło pogadać. — Na pewno bardzo dużo — odparłem. — Dam ci połowę, jak mnie puścisz. — Kradzione skórki — zauważyłem. Kradzione czy nie kradzione, będą twoje. Przez rok nie zarobisz tyle na służbie. Bardzo mi przykro, że musiałem cię kopnąć. Chyba nie masz do mnie żalu? Roześmiałem się, chociaż czułem tego kopniaka. — Jesteś bezczelny — stwierdziłem. — Ukradłeś futra, napadłeś na policjanta, a teraz usiłujesz go przekupić. — Źle mnie osądzasz. — Sądzić będzie cię ława przysięgłych. To stwierdzenie musiało go bardzo zdenerwować, bo krzyknął: — Jesteś głupi jak but z lewej nogi! Co mi dowiodą? Nic. Gdzie są właściciele tych skórek? Nigdzie. Najwyżej odsiedzę kilka miesięcy za tego kopniaka, ale przecież działałem w obronie własnej. To już był szczyt kłamstwa! Złość mnie ogarnęła, gdy słuchałem jego bredni, lecz nie dałem tego poznać po sobie. Spokój, opanowanie — to cechy, którymi musi się legitymować każdy dobry policjant. Tak mnie uczono w Reginie. — Właściciele tych skórek — odparłem spokojnie — znajdują się niedaleko stąd. Ciekaw jestem, czy ukradłeś w porozumieniu ze swymi kumplami, czy też, okradłszy Indian, z kolei okradłeś swych wspólników. — Nie mam żadnych wspólników. — Zgoda, niech będzie i tak, ale zapamiętaj sobie, że tylko szczere przyznanie się do winy może złagodzić twoją karę. Przysięgli lubią pokornych grzeszników. Nic na to nie odpowiedział, więc przestałem go pouczać Teraz już byłem pewien, że mój jeniec należy do trójki „diabłów” z Krzywego Rogu. Dlaczego uciekał? Czyżby zauważył Darnleya? Czy też — jak sądziłem — okradł wspólników? Dopiero powrót porucznika mógł dać odpowiedź na te pytania. Czekałem na jego powrót z trudną do opisania niecierpliwością. I — doczekałem się. Nastąpiło to, gdy już szarawy blask odchodzącej nocy począł się mieszać z blaskiem przedświtu. A mogło być gorzej! Moi towarzysze mogli spędzić resztę nocy, a nawet poranek w namiotach Czipewejów. Zrezygnowali z tego odpoczynku — jak mnie później poinformował Knox — na widok okropnego brudu i wstrętnych wyziewów, jakie biły z wnętrz tipi. Usłyszałem szelest gałęzi i trzaskanie chrustu. Pierwszy wyjrzał spomiędzy drzew porucznik Darnley. Natychmiast mnie zauważył i zapytał surowym głosem: — Co tu robisz, Hove? Dlaczego nie poszedłeś z nami? — Pilnuję jeńca — zameldowałem, wskazując na leżącego. — Kto to? W paru słowach streściłem swoją przygodę, a na zakończenie dodałem: — To chyba któryś z rabusiów? — Nie mylisz się, Hove — głos porucznika stracił swą ostrość. — Schwytaliśmy tylko dwu. Przysięgali, że nie wiedzą, co się stało z ich towarzyszem. Widać mówili prawdę. A co w tym worku? — Futerka. — Świetnie! Przyznam, że niezbyt dobrze się spisałeś i w zasadzie zasłużyłeś na naganę, ale skoro schwytałeś tego gagatka... — rnachnął ręką. Dopiero teraz mogłem spojrzeć na towarzyszy. Leahy i Knox wyprowadzili z lasu dwu obcych, odzianych w traperskie stroje. Obaj mieli skrępowane ręce, a twarze ponure, powiedziałbym — zbójeckie. Musieli zobaczyć mego jeńca, lecz nie odezwali się ani słowem. Nie odezwał się i on, dotąd tak rozmowny. Chyba poczuwał się do winy wobec swych wspólników, a targowanie się o wolność nie miało teraz żadnego sensu. Mieliśmy spory kłopot z rozlokowaniem w łodziach dodatkowych „pasażerów”. Z konieczności musieliśmy pożyczyć kanoe Psiego Ucha, o czym zawiadomił czarownika sierżant Leahy, a przy okazji zwrócił worek zrabowanych futerek. Wynikła z tego pewna zwłoka w odjeździe. Osiągnęliśmy przystań Fort Chipewyan, nim zapadła noc. Na tym zakończył się mój udział w wyprawie, lecz historia byłaby niepełna, gdyby pominąć w niej rolę sierżanta Leahy oraz akcję Darnleya i Knoxa. Sierżant Leahy, jak już poprzednio wspomniałem, popłynął ku cyplowi Krzywego Rogu trzymając się prowizorycznej tratwy dłońmi i pracując nogami, bo inaczej poszedłby pod wodę wraz z lichą tratewką. Płynął bardzo powoli — jak sam opowiadał — aby przypadkowy obserwator sądził, że wiązkę chrustu popycha prąd wody. Widoczność miał dobrą, w blasku księżyca dostrzegał coraz lepiej zarysy półwyspu. Skierował się ku krańcowi. Jeszcze bardziej zwolnił. W odległości kilku zaledwie jardów od spłachcia cypla poczuł grunt pod nogami. Zatrzymał się. Dostrzegł porośnięte krzaczkami brzegi, a poza nimi zupełnie nagą przestrzeń. Mógł więc ukryć się jedynie w zaroślach. Tymczasem wytężał wzrok, by wypatrzeć wartownika — jednego z trzech „diabłów” Krzywego Rogu. Nie zauważył. Cypel był pusty. Leahy podszedł pod sam brzeg. Ostatnie kroki przebył na kolanach, tak było płytko. Nie wysuwając głowy nad tratwę patrzył raz w prawo, raz w lewo. Wtedy zauważył wyciągnięte na brzeg łodzie. Podsunął się w ich stronę. Wówczas stwierdził, że w jednej z nich śpi człowiek. Twarz ma zakrytą lisią czapeczką. Strzelba o długiej lufie spoczywa również w łodzi, pod jego prawicą. Leahy nie odważył się wyjść z wody. Odepchnął tylko tratwę i czołgając się w przybrzeżnym mule dotarł do nabrzeżnych zarośli. Ukląkł i obserwował śpiącego, a wówczas śpiący obudził się. Leahy — jak później opowiadał — przeklął samego siebie za zbytnią ostrożność. Stracił świetną okazję do obezwładnienia przeciwnika bez walki. Człowiek z łodzi usiadł, a jednocześnie chwycił za broń. Wydało się sierżantowi, że nadsłuchuje. Później okropnie głośno ziewnął i wygramolił się z czółna. Przeciągając się i ziewając gapił się sennym wzrokiem na wodę. Widać jego uwagę zwróciła tratewka, która niezbyt daleko odpłynęła, ale trwało to bardzo krótko. Wartownik przeszedł kilka kroków tam i nazad, usiadł na ziemi zaledwie o dwa kroki od ukrytego sierżanta. Gdyby był mniej senny, na pewno dostrzegłby intruza. Wyciągnął z kieszeni kurty fajkę i kapciuch. Bardzo go zajęło nabijanie fajki i ten moment wykorzystał Leahy. Poderwał się, w dwu susach dopadł siedzącego, chwycił go za nogi i mocnym szarpnięciem ściągnął do wody. Zaatakowany nawet nie zdążył krzyknąć. Ponieważ znalazł się w pozycji leżącej, woda zalała mu twarz. Usiłował się odwrócić, lecz sierżant chwycił jego głowę i trzykrotnie zanurzył pod wodę. Krztuszącego się przeciwnika wyciągnął na brzeg, zabrał mu strzelbę i skierował lufę w jego piersi. Nie miał zamiaru strzelać — jak później opowiadał. — Gdyby tamten stawiał opór, chciał jej użyć jako maczugi. Ale zbój, ciągle jeszcze oszołomiony, nawet się nie poruszył. W tejże chwili rozległ się huk trzech strzałów Darnleya. Leahy nie mógł odejść od jeńca. Pilnował go aż do chwili, w której pojawił się Knox z wiadomością o ujęciu drugiego „diabła”. Tak to wyglądało. Przypuszczam, że relacja sierżanta nie jest ścisłym odtworzeniem faktów. Nie wiem, co mu nagadał jeniec, bo na pewno coś mówił. Lecz Leahy nie należał do ludzi rozmownych i pewnie ograniczył się do zasadniczych wydarzeń. I tak powiedział sporo, lecz tego wymagał służbowy raport. A teraz, żeby zakończyć sprawę, kilka słów o akcji Darnleya i Knoxa. Gdy w tak paskudny sposób zgubiłem ich trop — nawet tego nie zauważyli. Wina za to, jeżeli w ogóle można mówić o winie, obciążała Knoxa, jako że szedł przede mną. Usprawiedliwia go co prawda fakt, że całą uwagę musiał skupić na plecach poprzednika, by sam się nie zgubić. Kiedy doszli do skraju lasu, Psie Ucho kazał im zatrzymać się, lec między ostatnimi pniami drzew i czekać poty, póki nie usłyszą trzykrotnego wołania leśnej sowy. Wtedy mieli przeczołgać się przez łączkę i wyskoczyć tuż przy linii tipi. Czekali i oczywiście zauważyli moją nieobecność. Knox chciał zawrócić, by mnie odszukać, lecz porucznik nie zgodził się. Leżeli dobre pół godziny, na koniec usłyszeli zapowiedziany sygnał. Dotarli do linii namiotów. Czekał tam na nich Psie Ucho. Sprawa została, załatwiona szybciej i lepiej niż przewidywano. Obeszło się bez udawania bójki przez czerwonoskórych, bo „diabeł” spał w tipi tak mocno, że obudził się dopiero wówczas, gdy założono mu pęta na nogi i ręce. Był całkowicie zaskoczony i tak przerażony, że bez nalegań powiedział, gdzie podziewa się jeden z towarzyszy, ten który wartował przy łodziach na cyplu półwyspu, zaś ten, który z nim spał... Nie miał pojęcia, co się z nim stało, chociaż kładł się z nim razem do snu. Darnley, Knox i grupa Indian przeszukali całą wioskę i jej pobliże. Trzeciego „diabła” nie odnaleziono. Wówczas Darnley trzykrotnie wystrzelił z rewolweru, by dać znak sierżantowi, i natychmiast wysłał Knoxa na cypel półwyspu. Konstabl już nie był mu potrzebny. W tipi odkryto zabraną Indianom broń. Odkryto również worek pełen zrabowanych skórek i sporo jeszcze futerek ułożonych pod ścianą namiotu. Wszystko to zostało zwrócone prawowitym właścicielom. Wrócił Knox z sierżantem i jeńcem. Jeszcze raz przeszukano całą wioskę. I tym razem bez skutku. Darnley nabrał pewności, że trzeci z rabusiów zdołał uciec i schronić się zapewne w lesie, dał więc spokój dalszym poszukiwaniom. Jest pewne, że uciekinier zdołałby raz na zawsze opuścić okolicę wioski. Sądzę, że dlatego skierował się przez las ku wodzie, by powędrować brzegiem jeziora, gdzie puszcza była mniej gęsta, a widoczność doskonała. Cudownym zrządzeniem losu trafił na nasze łodzie. Nie przeraził się widokiem munduru sierżanta, który spoczywał na brzegu, być może, że go nie zauważył, i skoczył do łódki. Gdyby nie moje gapiostwo, zabłądzenie w lesie i mimowolny powrót w to samo miejsce, rabuś zabrałby łódź (prawdopodobnie odciągnąwszy pozostałe na środek jeziora, by uchronić się od pościgu) i mógłby z łupem zniknąć raz na zawsze. W przeprowadzonym później śledztwie wyjaśniło się, że zbieg nie przed nami uciekał. Nic nie wiedział o naszej „ekspedycji, nie widział ani Darnleya, ani Knoxa. Po prostu — jak słusznie przewidywałem — okradł swych wspólników i opuścił wioskę w tym samym czasie, w którym nasza czwórka zagłębiła się w las. Rabusiowi dopisało szczęście, bowiem idąc w stronę jeziora nie natknął się na nas. Spotkał go za to żałosny koniec. Musiał to być wstrętny typ, skoro nie poczuwał się nawet do złodziejskiej solidarności ze swymi wspólnikami skoro - po okradzeniu Indian - okradł swych kumpli' Ano, bywa i tak wśród ludzi pozbawionych wszelkich skrupułów. Co stało się z rabusiami? Łatwo odgadnąć. Zajął się nimi sąd I skazał na więzienie. Za kradzież i za morderstwa popełnione na dwa indiańskich wojownikach. Pocztylion z Fort Smith Styczeń 1889 roku nadciągnął zimą tak ostrą, jakiej nie pamiętano od dziesiątków lat w tych północnych stronach. Termometr spadł do minus 31 stopni28. Niedobra to temperatura dla myśliwego, gdy dotknięcie lufy strzelby gołą dłonią powoduje bolesną oparzelinę, gdy ciągnąć za spust wolno bezkarnie tylko wówczas, kiedy rękę chroni rękawica. W przeciwnym wypadku palec przyklei się do metalu, a nagłe cofnięcie zerwie naskórek i utworzy małą, lecz jątrzącą się ranę. Minus 31 stopni to przy mroźnym wietrze pękające wargi, odmrożony nos, szpilki kłujące w stopy, jeśli się zbyt długo stoi. Biada, gdy pod przechodzącym lód się załamie. W tak niskiej temperaturze, jeśli natychmiast nie zrzuci obuwia, nie rozpali ogniska, śmierć nadleci i porazi człowieka. Przy tej temperaturze psy niechętnie opuszczają budy, a w zaprzęgach na postojach natychmiast kopią głębokie jamy i zagrzebują się w śniegu. Łowna zwierzyna kryje się w najgęściej zarośniętych ostępach lasów, a na jego pobrzeżach często można znaleźć martwe ptaki. Mróz zmienił nasz koszarowy regulamin. Warty na placu apelowym skrócone zostały do godziny, a później nawet do pół godziny. W budynku ustalono dyżury przy żelaznych piecach, do których palacze mieli ciskać co pewien czas polana wydobyte ze stosów drewna. Grube rękawice, futrzane czapki, półkożuszki lub długie szuby (na czas wart) stały się teraz obowiązkowym strojem wyjściowym. Stałem odziany w taką właśnie szubę na naszym apelowym placu i przytupywałem albo maszerowałem szybko piętnaście kroków w prawo i w lewo. A potem znowu mocne tupanie, potarcie nosa, brody i policzków i znowu piętnaście szybkich kroków... Było pusto. Pusta droga ciągnęła się przede mną aż do jeziora. Ludzie skryli się w domkach i Fort Chipewyan wyglądał jak opuszczone przez mieszkańców osiedle. I nagle, w tej pustce ulicy biegnącej obok placu apelowego ku skutej lodem powierzchni Athabasca i drewnianemu pomostowi przystani, ujrzałem samotnego człowieka. Zmierzał ku mnie, widziałem to bardzo wyraźnie. Blask padał od czerwonej kuli słońca, wiszącej tuż nad horyzontem. W blasku tym otoczenie poróżowiało. Różowe stały się: pokryta śniegiem ulica i dachy domostw, i ich ściany. Tylko idący ku mnie człowiek stanowił jedyną czarną plamę. Gdy zbliżył się, dostrzegłem, że ciągnie sanie. Wysiłek musiał być wielki, bo ciągnący chwiał się za każdym krokiem. Sądziłem, że upadnie, jednak dotarł do mnie. Zobaczyłem szkarłatną od mrozu twarz, szron na wargach i grudki lodu na wąsach. Spojrzały na mnie oczy o tak dziwnym wyrazie, że poczułem, iż coś jest nie w porządku. W sekundę później przybysz zakołysał się i runął w śnieg. Pochyliłem się nad nim i w tym momencie dostrzegłem kątem oka starszego konstabla Knoxa przemykającego się od stajni ku budynkowi koszar. — Hej! — krzyknąłem. — Sebastian! Chodź tu! Szybko! Zawrócił w połowie drogi. Ledwie spojrzał na Jeżącego i wrzasnął: — Rany gorzkie! To pocztylion z Fort Smith. Znam go. Trzeba go szybko stąd zabrać, inaczej uświerknie na amen. Dźwignęliśmy bezwładne ciało i z dużym wysiłkiem wnieśli do wnętrza parterowej izby, która służyła nam za jadalnię. Była pusta i jedynie sierżant Dohey coś tam majstrował przy drzwiczkach żelaznego pieca. Na nasz widok przerwał zajęcie. — Kto to? — zapytał. Knox wyjaśnił, a ja niepotrzebnie dodałem: — Chyba zemdlał. Dohey, który był wykwalifikowanym sanitariuszem, z wielką energią zajął się przybyłym. — Knox! Hove! Pomóżcie ściągnąć futro (zmarznięty pocztylion odziany był w futro z rudych lisów). Tak, dobrze. Ten człowiek ledwie dyszy. Knox, leć do kuchni i przynieś gorącej kawy. Wrzątku! Szybko! Hove, pomóż go dźwignąć na piętro. Nie może tutaj zostać. No, żywo! Narobił takiego rwetesu, że ściągnął sierżanta Leahy. I już we trójkę, po bardzo niewygodnych schodach, wnieśliśmy zmarzlaka do pokoiku, który zwano izbą chorych. Stały w nim zaledwie dwa łóżka, ale pamiętam, że podczas całego mego pobytu w Fort Chipewyan żadne z nich nie było zajęte, z wyjątkiem tego właśnie przypadku. Rozebraliśmy nieboraka. Coś tam mamrotał. Usłyszałem, jak kilka razy wyraźniej powtórzył: „psy”. Legł w łóżku otulony stosem koców. W izbie było bardzo chłodno, w okrągłym piecyku ogieniek ledwo się żarzył. Nic dziwnego, należało oszczędzać opał. Zjawił się Knox z dzbankiem i kubkiem. Ale niełatwo było napoić chorego. Spróbował Dohey — łyżką. Wykonał to doskonale, co najmniej jak dyplomowana pielęgniarka. Połknąwszy zawartość kubka pocztylion znowu coś wymamrotał, przewrócił się na bok i najprawdopodobniej zasnął. Staliśmy koło łóżka, jak konsylium lekarskie, póki Dohey nie przegnał nas twierdząc, że pacjentowi potrzebny jest przede wszystkim spokój. Sam pozostał w izbie. Na korytarzu zameldowałem sierżantowi Leahy o wydarzeniu. Wysłuchał uważnie, a później kazał mi przynieść drzewa do izby chorych i podtrzymywać ogień w piecu. — To Quentin Gibbs — dodał. — Pocztylion z Fort Smith. Coś bardzo poważnego „musiało mu się w drodze przydarzyć. Nigdy go nie widziałem w takim stanie. Dlaczego przybył bez psów? Idź, Hove, po drewno, czas twojej warty już minął, a sankami się zajmę. Wykonałem polecenie z rekordową szybkością, tak byłem ciekaw tego, co powie pocztylion, gdy odzyska siły. Dlaczego sam ciągnął sanie i co się stało z psami? Nabrałem pełną naręcz grubych szczap i zaniosłem na górę. Dohey czuwał, przybysz spał. Wepchnąwszy dwa polana w palenisko zagadnąłem szeptem sierżanta o powód tego snu. — Prawie śmiertelne wyczerpanie. Sądzę, że osłabiło go nie tyle ciągnięcie sań, ile brak pożywienia. Idź do kucharza (w Fort Chipewyan mieliśmy na etacie kuchcika) i przynieś dwa cieniutkie plasterki słoniny. Jeśli ten człowiek nie jadł przez trzy dni, a na to wygląda, nic innego nie możemy mu dać na początek. Żołądek nie strawi. Znowu pognałem wykonać rozkaz. Wróciwszy zastałem w izbie naszego komendanta. Porucznik Darnley ściszywszy głos rozmawiał właśnie z sierżantem. Przerwał rozmowę i zwrócił się do mnie: — Owen — powiedział mi po imieniu, często tak czynił — zostaniesz tu razem z sierżantem. Do pomocy. Gdyby się coś wydarzyło, zawiadomisz mnie. Odwrócił się i wyszedł. Bardzo mi odpowiadał taki rozkaz. Dołożyłem do ognia jeszcze dwie szczapy i siadłem-na stołku, trzymając talerz z dwoma cieniutkimi płatkami słoniny. Dohey przyjrzał się im i z uznaniem pokiwał głową. — Bardzo dobrze — stwierdził. — Takie, jak potrzeba. Daj mi ten talerz i zapal lampę. Istotnie, w pokoju panował już głęboki mrok i tylko piec rzucał smugę różowego cienia na ściany i podłogę. Zapaliłem naftową lampę zwisającą na żelaznym łańcuchu z sufitu, Tęcz przykręciłem knot, aby blask nie raził śpiącego. Siedzieliśmy we dwu z oczami utkwionymi w łóżko, lecz leżący na nim nie poruszył się ani razu. Sierżant dwukrotnie pochylał się nad śpiącym, ujmował delikatnym ruchem dłoni przegub jego ręki i badał tętno. Za każdym razem na moje pytające spojrzenie odpowiadał uspokajającym kiwnięciem głowy. I tak upływały minuty. Czas począł mi się dłużyć. Po około godzinie czuwania zjawił się Knox z tacą i jedzeniem dla nas. Postał chwilę, pogadał i odszedł życząc nam dobrej nocy. Co zabrzmiało nieco ironicznie. Tkwienie na drewnianym stołku nie należy do najprzyjemniejszych form spędzania nocnego odpoczynku. Odczuwałem to coraz dotkliwiej. Jakże chętnie rozciągnąłbym się wówczas na wolnym łóżku! Koło północy śpiący przebudził się. Siadł, rozejrzał się i zapytał: — Gdzie jestem? — Na posterunku Północno-Zachodniej Konnej Policji w Fort Chipewyan — rzeczowo wyjaśnił Dohey. — Czy czujesz głód? Zapytany westchnął: — Kiedy to ja ostatnio jadłem? Chyba przed dwoma dniami i tyle, że nawet dla myszy byłoby zbyt mało. Sam nie wiem, czy jestem głodny. — Zaraz się przekonamy. Masz tu plasterek słoniny. Żuj go tak długo, jak długo starczy ci sił. Nie połykaj. Pusty żołądek zaraz by się zbuntował. — Słonina? Hę? Czuję, jak mi apetyt wraca. — Ale nie spiesz się. Coś tam odmruknął w odpowiedzi i począł poruszać szczękami. Długo to trwało, bardzo długo. Widać wziął do serca radę Doheya, a mnie język świerzbił, by zapytać, co mu się przytrafiło. Lecz ponieważ' sierżant milczał — milczałem i ja. A to trwało jeszcze kilka godzin. Bo gdy wreszcie nasz pacjent uporał się ze słoniną — odwrócił się plecami i zasnął, nie rzekłszy ani słówka. Oparłem głowę na rękach, łokcie na kolanach i w tak niewygodnej pozycji mimo woli zdrzemnąłem się. Że nie spadłem ze stołka podczas snu — to przypadek. Gdy otworzyłem oczy, w izbie nadal trwał mrok rozświetlony skąpym blaskiem lampy. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła szósta, a więc nadciągał już leniwy i posępny zimowy ranek. — Spałeś — stwierdził Dohey. — Dziw, żeś nie zleciał. Chyba nasz pacjent również się budzi. Spoczywająca. na łóżku postać drgnęła, przekręciła się raz w lewo, raz w prawo i usiadła. — Gdzie jestem? — pocztylion powtórzył poprzednie pytanie, lecz tym razem sam sobie odpowiedział. — Aha! Na posterunku policji w Fort Chipewyan. Pokiwał głową i dodał: — To cud prawdziwy, że się tu dowlokłem. Przez ostatni kawałek drogi chyba byłem nieprzytomny. O, na morsy Tobiego, cóż to była za wędrówka! — Jak się teraz czujesz? — Lepiej, znacznie lepiej, ale przecież nigdy nie czułem się tak źle, jak po przyjściu tutaj. — Spojrzał na mnie. — O, na morsy Tobiego, przecież to ten policjant, z którym chyba rozmawiałem. Co było dalej, nie wiem. Powiedzcie, jak długo spałem? — Prawie dziesięć godzin — odparł sierżant. — Dziesięć godzin! — wykrzyknął. — Słuchajcie! Nie ma czasu do stracenia. Oni mrą z głodu. — Kto mrze z głodu? Co ty gadasz? — Zabili moje psy, ale nie starczy tego na długo. Tam jest prawie sto osób: mężczyźni, kobiety i dzieci. Zjedli nawet własne mokasyny. Słyszycie? — Uspokój się — powiedział Dohey. — Mówisz tak chaotycznie, że nic nie mogę pojąć. Masz tu drugi kawałek słoniny. Zjedz i gadaj od początku. Nastała chwila ciszy i wówczas lekko skrzypnęły drzwi. Na progu stanął porucznik Darnley. Nigdy dotąd nie widziałem go przed poranną pobudką. Czemu zerwał się tak wcześnie? Czyżby niepokoił go stan zdrowia pocztyliona? Wstaliśmy ze stołków. — Siadajcie. Widzę, że pacjent ma się lepiej. — O, na morsy Tobiego — odparł pocztylion — znacznie lepiej. Czy nie mógłbym dostać do jedzenia czegoś więcej? Te dwa ociupinki słoniny dobre są dla myszy. — Jak sądzicie, sierżancie? — Uważam, że może zjeść normalne śniadanie. — Oj tak, tak! — westchnął leżący. — Zajmiesz się tym, Owen, jak nadejdzie pora. — Ależ... ja już mogę wstać. Na morsy Tobiego, czuję w sobie nowe siły. — Ha, skoro tak, tym lepiej. Co wam się wydarzyło w drodze? — Panie poruczniku, trzeba szykować pomoc. I to szybko. W przeciwnym wypadku tamci biedacy pomrą. Okropność! Zjedli moje psy a chyba niewiele brakowało, by zjedli i mnie razem z futrem i butami. — O kim mówisz, człowieku? — O Bobrach, tych znad rzeki La Butte, w połowie drogi między Fort Smith ą Chipewyan. Pomyślałem w tym momencie bardzo głupio, że chodzi o bobrze żeremie nad jakąś tam rzeczką o francuskiej nazwie, ale rychło, ku swemu wstydowi zostałem wyprowadzony z błędu! Sprawa dotyczyła Bobrów — Indian. To ich osada znajdowała się nad La Butte w miejscu, w którym wlewa ona swe wody do Rzeki Niewolniczej. Dodam jeszcze (o czym dowiedziałem się później), że tereny łowieckie Bobrów ciągną się wzdłuż doliny Rzeki Pokoju (również dopływu Niewolniczej) i sięgają ku północnym brzegom jeziora Athabasca. Quentin Gibbs (o, na morsy Tobiego!) — pocztylion z Fort Smith — od paru lat utrzymywał łączność pocztową na szlaku Fort Smith — Fort Chipewyan. Tu przekazywał swemu koledze po fachu wszystkie listy adresowane do miejscowości położonych w okolicy Fort Chipewyan lub też na dalekim południu. Latem jego podróże odbywały się w prawie luksusowych warunkach — korzystał z łodzi. Zimą łączność pocztowa nie ulegała przerwaniu. Interes kraju i jego mieszkańców wymagał sprawnej, całorocznej i możliwie szybkiej obsługi. Gibbs w zimie zamieniał łódź na sanie z psim zaprzęgiem. I spełniał swą powinność równie dobrze, jak w najbardziej sprzyjającej człowiekowi porze roku. Quentin Gibbs (o, na morsy Tobiego!) należał do tej nielicznej, lecz jakże dzielnej, armii pocztowców rzuconych na bliższą i dalszą Północ z własnej woli i nieprzymuszonej chęci służenia innym, a pewnie i chęci przeżycia Wielkiej Przygody. Ich służba była taką właśnie przygodą. Nie zarabiali jak traperzy na futrach ani jak eksplorerzy na odkrytych żyłach złota, srebra i innych minerałów. Ich wynagrodzenie nie było wysokie. Cóż więc innego, jak nie chęć przeżycia przygód, skłaniała tych ludzi do wstąpienia na państwową posadę? Pocztowcy: listonosze, pocztylioni byli ludźmi tak samo dzielnymi jak konni policjanci, jak traperzy czy wioślarze łodzi, które przewoziły towary z miast Południa do faktorii Kompanii Zatoki Hudsona, lecz na pewno górowali nad nimi pewną cechą charakteru. Aby stać się dobrym traperem, trzeba posiadać sporo odwagi, wytrzymałości fizycznej i umieć orientować się w terenie. Kanadyjski urzędnik pocztowy, pracujący na Dalekiej Północy, musiał odznaczać się podobnymi przymiotami plus jeszcze jednym, niezwykle ważnym — uczciwością. Przecież to jego pieczy powierzano nie tylko listy, ale i paczki z cennymi towarami oraz pieniądze. Do grona takich ludzi należał Quentin Gibbs (o, na morsy Tobiego!). Opuścił Fort Smith przed dziesięcioma dniami. Miał sanie wyładowane pocztą i żywnością dla siebie i dla ośmiu psów rasy husky, niezawodnych towarzyszy w każdej trudnej zimowej podróży. Mój dawny nauczyciel — Jeny 'Potts, przestrzegał, by podczas dotkliwych mrozów nie wybierać się w najkrótszą nawet drogę samotnie. Czyżby nic o tym nie wiedział Quentin Gibbs? A może był człowiekiem lekkomyślnym? Nie. Powód wyruszenia do Fort Chipewyan w pojedynkę był inny: choroba pomocnika Gibbsa, pilne przesyłki pocztowe oraz przeświadczenie, że minus 31 stopni nie stanowi temperatury groźnej dla kogoś, kto jest odziany w grube futro i kto posiada zaprzęg złożony z psów odpornych nawet na większe mrozy. A warunki atmosferyczne były wspaniałe: bezchmurne niebo i gęsty, twardy, nie przylegający do płóz śnieg. Gibbs znał szlak. Jadąc wzdłuż brzegu Rzeki Niewolniczej nie sposób było zabłądzić. Cztery dni dobrej jazdy wystarczały na przebycie całej trasy. Dlatego — w połowie drogi — nad rzeczką La Butte można było odpocząć w chatach Indian-Bobrów, zawsze niezwykle gościnnych wobec przybysza wiozącego pocztę. Nie potrafiąc ani czytać, ani pisać Bobry uznawały listy za odmianę czarów bladych twarzy, a ich strażnika-pocztyliona za wielce ważnego czarownika. Wszystko to w dużym stopniu usprawiedliwiało nieco lekkomyślną decyzję wyruszenia w pojedynkę. Gibbs opuścił Fort Smith późnym świtem. Pognał swe psy poprzez skute lodem łożysko Rzeki Niewolniczej. Bez przeszkód dotarł do przeciwległego brzegu, skąd miał prosty, nie do zabłądzenia śnieżny trakt, wiodący prawym brzegiem Rzeki Niewolniczej, a poprzez rzeczkę La Butte do krańców jeziora Athabasca i Fort Chipewyan. Gęsty bór towarzyszył tej drodze, lecz zarośla i drzewa nie dochodziły do wody, zostawiając spore pasmo łąki por krytej teraz śniegiem. Gibbs wskoczył na sanki, krzyknął na psy, świsnął długim biczem nad ich głowami, aż przyspieszyły biegu. Srebrzysty puch pryskał spod płóz i migotał w słońcu, które już zdążyło wspiąć się nad horyzontem. Jazda trwała prawie do południa. Wówczas pocztylion przerwał ją na pół godziny, jednak nie zdjął uprzęży z psów ani ich nie nakarmił. Sam zadowolił się zapaleniem fajki. Ciężki żołądek nie sprzyja przecież ani zwierzętom, ani człowiekowi w szybkim marszu. Oparty o pień siedział pod drzewem, wypuszczał dym ustami, a palenie przerywał od czasu do czasu energicznym pocieraniem nosa, policzków i brody dłonią odzianą w futrzaną rękawicę. Trwało to — jak sam opowiadał — jakieś piętnaście minut. Po upływie tego czasu zauważył jak psom, dotąd spokojnie leżącym na śniegu, jeży się sierść na karkach, a ciszę zimowego południa przerywa głuchy charkot. Od razu zrozumiał: wilki! Musiały być wściekle głodne, skoro podeszły tak blisko w pełni dnia i w obliczu groźnego przeciwnika. Osiem potężnych husky potrafi rozbić nawet sporą watahę leśnych zbójów. Gibbs popatrzał w głąb lasu. Nic nie dostrzegł poza szeregami pni i gęstwą przyprószonych śniegiem krzewów. Czworonożny nieprzyjaciel nie ośmielił się wyjrzeć z gąszczu. Jednakże Gibbsa zaniepokoiła wizja nocy. Szybko skończył palenie, schował fajeczkę, strzelił batem nad grzbietami psów i skoczył na sanie, gdy ruszyły. Kierował zaprzęgiem półleżąc, jak doświadczony poganiacz, starając się ciałem stawiać jak najmniejszy opór powietrzu. Myśl o nocy nie opuszczała go. Wiedział, że tam w głębi lasu gna teraz, równolegle do jego zaprzęgu, wataha burych krewniaków husky, by nocą podejść bliżej i zaatakować. Psy rwały po białym szlaku, jakby zdawały sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa, lecz nawet najszybszy bieg nie zdołałby doprowadzić sanek jeszcze tego samego dnia do La Butte i indiańskiej wioski. I człowieka, i zwierzęta nieuchronnie czekał nocleg na pustkowiu, między granicami boru a brzegiem Niewolniczej. Husky wydawały się być niewyczerpane w swej sile, jednak gdy czerwony krąg słońca rąbkiem tarczy dosięgną! horyzontu, na szlaku nie ukazały się ani wyniosłe brzegi La Butte, ani szpiczaste namioty Bobrów. Biała przestrzeń poróżowiała od wieczornej zorzy, gdy Gibbs wyprzęgał husky i stawiał namiot w cieniu gęstych konarów świerku, ścinając siekierą co grubsze konary i co cieńsze gałązki. Te pierwsze miały karmić ognisko przez całą, długą noc. te drugie — służyć za ściółkę wnętrza namiotu. Musiał zgromadzić spory stos opału, więc gdy zakończył robotę, zszarzało, a czerwony rąbek słońca zaledwie wystawał na krańcach zachodu. Gibbs wydobył z sań blok mrożonej ryby, porąbał go siekierą, rozpalił ognisko i z biczem w ręku (bo psy poczęły się niecierpliwić) czekał, aż zmarzlina odtaje. Następnie podzielił ją na osiem w miarę równych części i począł karmić zaprząg. Husky były dobrze wytresowane i podchodziły pojedynczo, na dźwięk swego imienia. — Aron! Masz! Kawał ryby nigdy nie zdążył upaść. Wywołany chwytał go w. powietrzu, po czym szybko odbiegał, by uniknąć ataku sąsiada. — Ralf! Trzymaj! Bob! To dla ciebie. Jos! Gdzie się pchasz? — i trzask rzemienia przywracał porządek. Po nakarmieniu psów pocztylion zajął się przyrządzaniem własnego posiłku. W tym celu musiał zdjąć rękawice, a ostrze mrozu smagnęło go po dłoniach jak batem. Przysunął sanie bliżej ognia, siadł na nich, by rozmrozić mięso i stopić śnieg w żelaznym kociołku. Gdy czerwony krąg słońca zniknął za horyzontem, a na niebie rozbłysły pierwsze gwiazdy, pocztylion dopijał ostatni łyk kawy. Rozejrzał się dokoła, dostrzegł tu i tam zagrzebane w śniegu psy, i nic więcej. Natężył słuch, lecz nocnej ciszy nie zakłócał żaden odgłos. Czyżby wilki odeszły? Zapalił fajkę, dorzucił kilka grubszych konarów do ognia. Ognisko gorzało na parę kroków od wejścia do namiotu. Gibbs wyciągnął z sanek futrzany śpiwór, cisnął go w głąb namiotu i położył się na nim. Myśl o wilkach nadal nie dawała mu spokoju, dlatego nie wszedł do śpiwora, lecz jedynie legł na nim, mając pod ręką wielostrzałowy remington. Doszedł do wniosku, że o normalnym spaniu nie ma co marzyć, najwyżej o lekkiej drzemce. I tak zdrzemnął się, sam nie wiedząc, kiedy. Całodzienna wędrówka dobrze dała się we znaki. Obudził się z zimna. Ognisko ledwie żarzyło. Roztarł policzki i nos i wypełzł z namiotu, rzucił naręcz suszu na czerwone węgle. Buchnął płomień. Gibbs siadł na sankach ze strzelbą w dłoni. Rozejrzał się dokoła. Było widno, prawie jak w dzień. Ogromny, blady talerz księżyca rzucał blask, którego siłę zwielokrotniała biel śniegu. Dostrzegł, że jego husky, zagrzebane dotąd w śniegu, popodnosiły głowy i ciszę nocy przerwał stłumiony charkot psich gardzieli. Zwietrzyły niebezpieczeństwo. Z jednej tylko strony mogło nadejść — od lasu. Więc Gibbs przesiadł się i czuwał z oczami utkwionymi w czarną ścianę boru. Nagle wydało mu się, że wśród czerni drzew dostrzega dwa świecące punkty. Przyłożył kolbę remingtona do ramienia i dwukrotnie pociągnął za spust. Punkty znikły. Psy przestały warczeć. Po chwili ciszy ozwał się przeciągły i smutny zew wilczej gromady. Najpierw pojedyncze wycie, później przyłączył się chór posępnych śpiewaków. — O, na morsy Tobiego! — powiedział do siebie Gibbs. — Tego już za wiele! Teraz ujrzał w dali na trasie, którą miał dopiero przebyć, szare cienie przemykające z lasu ku skutej lodem rzece. Półkolem wyskoczyły na płaszczyznę i znieruchomiały. Znajdowały się zbyt daleko nawet dla dobrego strzelca, więc pocztylion nie zrobił użytku z broni. Dorzucił jedynie drewien do ogniska, a ponieważ księżyc począł blednąc, a gwiazdy stopniowo znikać, sięgnął do sanek po następną porcję mrożonej ryby, położył ją na skraju ognia i dostawił do niej sporą puszkę konserwy boczku z fasolą. Teraz zajął się topieniem śniegu w kociołku. Co chwila zerkał przed siebie: szare cienie nie znikły, widział je dokładnie jak brudne plamy na białym tle. Lecz nie przerwał swych corannych obowiązków. Psy zostały nakarmione, konserwa podgrzana, woda na kawę zagotowana. Kilka minut zajęło palenie fajki, podczas którego Gibbs spokojnie rozważał swoje szansę i szansę wilków. Doszedł do wniosku, że ma przewagę, sprzyjał temu dzień, który leniwie przeganiał mroki nocy. Teraz zajął się zwijaniem namiotu, złożeniem śpiwora i umocowaniem bagażu na saniach. Czynił to wszystko bez pośpiechu i dokładnie. Fatalna bowiem sprawa, gdy ładunek podczas szybkiej jazdy zleci z sań. Skończywszy ładowanie popatrzał przed siebie. Ciemne punkty nie znikły. Prawdopodobnie wilki rozłożyły się na śniegu czekając na okazję ataku. Pogroził im pięścią. Nim mrok zapadnie, dotrze do osady Bobrów nad La Butte, a w dzień szare bestie nie są tak agresywne jak nocą. Zaprzągł psy, świsnął biczem i wskoczył na sanie. Wypoczęte husky szparko ruszyły z miejsca. Wtedy słońce wyjrzało zza horyzontu. Pojaśniało wszystko dokoła. I las, i droga wijąca się wzdłuż brzegów rzeki, i sama rzeka. Lecz po rzece gnały szare czworonogi. Dzień nie zniechęcił ich widać do łowów. Musiały być bardzo głodne. Tymczasem las począł się coraz bardziej oddalać od rzeki, aż w końcu urwał się raptownie. Jego miejsce zajęły kępy bezlistnych brzóz wyrastające z podmokłej, skutej lodem niziny-oparzeliska. Rzadko rosnące drzewa nie stanowiły przeszkody dla wilków w ich niestrudzonym galopie. Towarzyszyły Gibbsowi i od strony lądu, i od strony rzeki. Nie potrafił ich policzyć i tylko w przybliżeniu określił, że było ich dwadzieścia. Ta liczba wystarczała do pożarcia ośmiu husky i ich poganiacza. Lecz o takim zakończeniu wyścigu Gibbs nawet nie myślał. Z wilkami spotkał się nie po raz pierwszy w życiu, doceniał ich niebezpieczeństwo, ale i rączność swych psów, siłę i donośność kul remingtona oraz swą... szczęśliwą gwiazdę. W miarę upływu czasu wilki nie zbliżały się do sań. Trzymały się nadal na bezpieczną dla siebie i dla człowieka odległość. Trwało tak do południa. Potem krąg cwałujących napastników począł się ścieśniać. Dwie boczne kolumny zmniejszyły odstęp od sań, a kilka potężnych sztuk wysforowało się i gnało zaledwie o kilkanaście jardów przed wiodącą parą husky, jakby zachęcając je do jeszcze szybszego biegu. I rzeczywiście, psy gnały jakby pragnęły doścignąć Śmiertelnego wroga. Lecz wróg był chytry, co do tego Gibbs nie żywił wątpliwości. Znał sztuczki burych rozbójników. Polegały one na doskakiwaniu do psiego zaprzęgu, by korzystając ze skrępowania psów rzemienną uprzężą uderzyć i odskoczyć, pozostawiając jednego husky broczącego ranami, a cały zaprzęg skłębiony, wściekły i przerażony jednocześnie. Po przywróceniu porządku kolejny wilczy napastnik atakował następnego psa. W ten sposób powoli wykrwawiał się cały zaprzęg i czynił się niezdolnym do biegu. Dlatego Gibbs ciągle spoglądał na boki: w prawo i w lewo. Jednak nie zauważył żadnych prób nagłego ataku. Jeśli wilki nadał nie zbliżą się, pocztylion dotrze do brzegu La Butte w takiej eskorcie, a tam napastnicza wataha rozbiegnie się przed pierwszymi tipi Bobrów. Do La Butte jednak było daleko, a wilki nader blisko. Nie zwalniały biegu, jakby człowiek i jego psy stanowiły jedyną łowną zwierzynę na przestrzeni od Fort Smith do indiańskiej wioski. Około drugiej po południu Gibbs zdecydował się na krótki postój, husky były zmęczone. Nie wyprzęgał sfory, nie karmił jej. Zadowolił się wypaleniem fajki. Siadł na saniach i z filozoficznym spokojem obserwował napastników. Wilki zaniechały gonitwy. Dookoła, choć, nie mógłby ich dosięgnąć, celny strzał sztucera, widniały ciemne plamy. Policzył je dokładnie: osiemnaście sztuk. Były cierpliwe i oczywiście głodne. Gibbs był jednak pewien, że gdyby trafiły na świeży trop łosia czy karibu, natychmiast zaniechałyby pogoni za człowiekiem i groźnymi husky. Niestety, na śniegu nie było tropów ani świeżych, ani starych. Łosie i karibu oraz cała drobniejsza zwierzyna pochowały się przed dokuczliwym mrozem w niedostępnych gęstwach boru. Na bezdrzewnych płaszczyznach pozostały jedynie wilki. Minęło półtorej godziny. Gibbs zawołał psy. Zerwały się natychmiast. I znowu sanie pomknęły wzbijając płozami srebrny pył. Gdy ruszył, i wilki pokazały się w biegu. Przez następną godzinę sytuacja nie uległa zmianie. Potem nastąpiło to, czego Gibbs lękał się nie mniej niż ataku wilków. Trafił na kopny śnieg naniesiony prawdopodobnie przez nocną wichurę. Psy zapadły się po piersi i ustały w biegu. Zaklął, zeskoczył z sań, przywiązał do butów rakiety, przewiesił remington przez ramię i ruszył naprzód udeptywać ścieżkę. Husky pociągnęły sanie. Gibbs wiedział, że jeśli kopny śnieg ciągnąć się będzie z milę, to nie zdążą przed zmierzchem do brzegów La Butte. Jednakże szedł wytrwale i ubijał rakietami wąski przesmyk wśród pagórków śniegu, sypkiego jak sól lub cukier. Jak długo to trwało? Gibbs nie liczył godzin, nie liczył i wilków, których przez ten czas na pewno nie ubyło. Dostosowały swój bieg do szybkości maszerującego człowieka, a niekiedy wybiegały daleko do przodu, ustawiając się na linii trasy, którą musiał przebyć pocztylion. Gdy się zbliżał, rozpraszały się, lecz niechętnie, z widocznym ociąganiem. Powtórzyło się to kilkakrotnie, w coraz krótszych odstępach czasu, w miarę jak tarcza słoneczna czerwieniała i chyliła się ku zachodowi. Zanim ostatecznie znikła, Gibbs zatrzymał się na nocny postój. Wiedział już, że tego dnia nie dotrze do La Butte. Był przeraźliwie zmęczony wielogodzinnym ubijaniem ścieżki dla psów. Ledwie zdołał odwiązać rakiety, siadł na saniach ciężko dysząc. Widział, jak wilcza wataha zaprzestała biegu. Wilki posiadały kręgiem i od strony rzeki, i od strony porosłych rzadkimi brzozami zamarzłych moczarów. Widział je przed sobą i za sobą. Nie wykazywały chęci do ataku, lecz co będzie w nocy? Gibbs podniósł się z trudem i sięgnął po siekierę. Wiedział, że bez ogniska naraża się na nieuchronny atak, ruszył więc ku najbliższej kępie brzóz. Psy poczęły warczeć, nakazał im spokój i począł rąbać, oblewając się potem mimo mrozu. Drzewo było twarde jak żelazo, bo przemarznięte, a suszu wśród liściastych drzew nie znalazł. Niebo poszarzało, gdy wreszcie uporał się z czwartym pniem i wszystkie poprzyciągał ku saniom. Rozgarnął śnieg i ułożył pnie w kształcie gwiazdy tak, że ich czuby stykały się w środku koła. Poobłamywał gałęzie, cisnął na sam środek, dorzucił nieco zwiędłego mchu, wygrzebanego spod śniegu. Nie był nowicjuszem w rozpalaniu ognisk, ale tym razem zmarnował pół pudełka zapałek, nim z wilgotnego mchu i wilgotnych gałązek wydobył niewielki płomyczek i chmurę dymu. Nigdy dotąd nie nocował w tym miejscu, zawsze zdążył przybyć przed zmrokiem do La Butte. A miejsce było otwarte na wszystkie strony, nie chronione gęstwą leśną przed wiatrem i czworonogimi napastnikami. Psy spoczywające w uprzęży warczały od czasu do czasu. Przyczyna była oczywista: wilki i głód. Gibbs uspokoił je, wołając każdego po imieniu. Nie mógł przerwać podsycania ledwie tlącego się ogniska, a przecież potrzebny był wielki płomień. Stary, dobrze znany traperom Północy sposób układania ogniska w gwiazdę po to, aby na całą noc starczyło opału, by ogień gorzał równomiernie, by nie było kłopotu ciągłego dorzucania drewna. Cztery gorejące pnie starczały na podsycanie ognia od zmroku aż do świtu. Do takiego celu nadają się przesycone żywicą sosny, a brzoza to najgorszy opał. Niestety, świerkowo-sosnowy las pozostał daleko w tyle. Gibbs nie był ani cheechako ani greenhornem. Po wielu wysiłkach dał sobie radę z niesfornym płomykiem, który aż buchał, a raz niebezpiecznie przygasał. Wreszcie przybrał rozmiary gwarantujące ciepło na całą noc. Dopiero wtedy pocztylion zajął się rozmrażaniem karmy dla psów. Podczas tej czynności raz po raz spoglądał w stronę koliska wilków. Wydało mu się, że nieco się zmniejszyło. Wilki nadal jednak znajdowały się zbyt daleko na celny strzał. Wyprzągł psy, nakarmił, a gdy zabrał się do pitraszenia własnego posiłku, niebo zdążyło całkowicie pociemnieć. Skończył jeść, kiedy wzeszedł księżyc i błysnęły gwiazdy. Rozwinął namiot. Wiedział jednak, że spać w jego wnętrzu tej nocy nie będzie. Ustawiony namiot miał mu osłaniać plecy przed podmuchami nocnego wiatru, a równocześnie zabezpieczać przed nagłym atakiem czworonożnych wrogów. Przysunął sanie do otworu wejściowego, siadł na nich i zapalił fajkę. Musiał w tym celu zdjąć obie rękawice. Wydało mu się, że mróz nieco zelżał. Było to pocieszające. W blasku księżyca mógł obserwować wilki tak dokładnie jak w dzień. Siedziały lub leżały; co pewien czas, bez widocznej przyczyny, zrywały się i podchodziły bliżej ogniska, by błyskawicznie odskoczyć, jakby w przeczuciu niebezpieczeństwa grożącego im ze strony człowieka. Czas upływał monotonnie, pocztylion z trudem opierał się ogarniającej go senności. Raz nawet zdrzemnął się i ocknął, gdy wielki, bury cień znalazł się o kilkanaście kroków od ogniska. Gibbs chwycił strzelbę. Cień odskoczył w gwałtownym susie. Pocztylion pociągnął za spust. Pierwszy strzał chybił, drugi dosięgną! uciekiniera i rozpłaszczył go na śniegu. Gibbs czekał z kolbą przy ramieniu, lecz widząc nieruchomość zwierzęcia odłożył broń i zajął się nabijaniem fajeczki. Czuł zmęczenie i uznał fajkę za środek odpędzający sen. Istotnie, póki palił, poty miał oczy szeroko otwarte, baczne na to, co dzieje się dokoła. Lecz wypalił się tytoń, a życie ocaliły mu jedynie psy. Zbudził go wściekły charkot, skowyczenie, ujadanie. Wokół ogniska wznosił się i opadał tuman drobnego śniegu, kłębiły się i przewracały walczące zwierzęta. Wilki zaatakowały zaprzęg. Nie wiedział, dlaczego nie rzuciły się wpierw na niego, ale domyślił się, że to husky wystąpiły w jego obronie. Gromada czworonogów kotłowała się o kilka kroków od sań. Zerwał się. Wtedy ze środka kłębowiska wyskoczyły dwa wilczury. Nie miał czasu na mierzenie, nie miał czasu nawet na przyłożenie kolby do ramienia. Strzelił dwukrotnie z ręki. Jeden z wilków runął natychmiast, drugi zdążył wykonać skok i legł nieruchomo. — Później sprawdziłem — opowiadał Gibbs. — Oba dostały kulami prosto w łeb. O, na morsy Tobiego, to były chyba najlepsze strzały w moim życiu! Po strzałach splątany kłąb zwierząt rozpadł się, wilki pognały wielkimi susami. Gibbs strzelił po raz trzeci. Chybił. W chwilę później cienie znikły, rozproszyły się. Złowieszczy charkot ucichł, ozwały się psie jęki i skomlenia. Przyszła pora rachowania strat. Dwa psy leżały nieruchomo, Gibbs obejrzał je dokładnie. Były martwe, pokryte skrzepłą krwią, która już zdążyła zamarznąć. Straszliwe rany wzdłuż szyi, barków i boków, powyrywana sierść wraz z płatami skóry — oto jak wyglądały Bob i Jos. Lecz i z pozostałych przy życiu ani jeden nie wyszedł cało. Na szczęście wszystkie mogły biegać. Świtało, więc Gibbs wykonał to wszystko, co zwykł wykonywać każdego ranka, i ruszył w dalszą drogę. Wilki znikły, a od brzegów La Butte, jak kalkulował, nie mogło go dzielić więcej niż trzy mile. I kopny śnieg znikł ustępując miejsca twardej gładzi. Pocztylion nie siadł na sankach, huski były wyczerpane walką, poranione, a liczba ich zmniejszyła się do sześciu. Podróż odbywała się więc powoli, na szczęście bez żadnych przeszkód. Co stało się z wilkami? Ba, któż odgadnie? Na długo przed południem ujrzał na białej płaszczyźnie las, a za nim nierówną linię przyprószonych śniegiem zarośli. To była właśnie La Butte. Psy odezwały się rześkim poszczekiwaniem, poczuły ludzi. Wkrótce Gibbs także ich dostrzegł i zdumiał się. Śnieżnym polem zmierzała na przeciw rozproszona gromada ludzka. Tak się nigdy nie zdarzało. Zawsze najpierw obskakiwały go indiańskie kundle, próbujące wszcząć walkę z husky. Teraz ani śladu psów. Ukazali się za to ludzie. Szli dziwnie powoli, bezładnie, potykając się. Gibbs zachęcił zaprzęg do szybszego biegu. Co to znaczy? Kim są ci ludzie? Oczywiście to Indianie — odpowiedział sam sobie — bo któż inny mógłby się znaleźć nad La Butte tak licznie. Widział ich już całkiem dokładnie — Bobry. Cóż im się przytrafiło, że w tak mroźną pogodę opuścili swe tipi i dobroczynne ogniska? Ogarnął go niepokój, który wzrastał w miarę jak zbliżała się ta dziwna gromada wędrowców. Zauważył kobiety i dzieci obok mężczyzn. Rzecz niesłychana jak na indiańskie zwyczaje! Przybysza witali przede wszystkim wojownicy. Gibbs pomyślał, że na wieś spadła jakaś klęska, być może choroba, i poczuł się bardzo nieswojo. Cóż może pomóc wsi ogarniętej zarazą? Jest całkowicie bezradny. Umocnił się w swym podejrzeniu, kiedy dostrzegł, że kilku z wlokących się padło na śnieg i nie powstało. Byli coraz bliżej, tak blisko, że poczynał rozróżniać rysy twarzy. Znał ich wielu, a przede wszystkim wodza tej grupy, Ostrze Strzały. Spostrzegł go. Szedł przed innymi, zataczając się przy każdym kroku. Podpierał się ościeniem — długą lancą służącą do łowienia ryb. — Ostrze Strzały! — krzyknął pocztylion. — Co to znaczy? Co tu robią twoi wojownicy i dzieci, i squaw?! Wywołany otworzył usta, lecz nie padł z nich żaden dźwięk. Gibbs w tej chwili zauważył niezwykłą chudość wodza, ostre zarysy policzków, sine obwódki pod oczami, drżące wargi i ciało wstrząsane jakby atakiem febry. W końcu wódź przemówił: — Jeść! Był to prawie szept, ale wyraźny i Gibbs wszystko zrozumiał. Oto po raz pierwszy w życiu stanął oko w oko z ludźmi umierającymi z głodu. Odwrócił się, świsnął batem nad grzbietami warczącej sfory, aż legła nieruchomo na śniegu. Odrzucił strzelbę i począł rozplątywać sznury, którymi był przymocowany do sań zapas żywności. Dla niego i dla psów. Nagle spostrzegł dziesiątki rąk zrzucających jego ładunek. Husky zawarczały ostrzegawczo. — Ludzie! — wrzasnął Gibbs. — Poczekajcie! Nie pomogło. Wytrącono mu bicz z ręki, odepchnięto. Zwalił się pod naporem tłumu. Usłyszał strzały. Zerwał się usiłując pięściami utorować sobie drogę. Nie zdołał. Znowu odepchnięty upadł po raz drugi. Był wściekły i równocześnie bezradny. Dziesiątki rąk rozszarpywały jego dobytek. Remington gdzieś się zapodział, zresztą gdyby nawet go miał przy sobie, nie zrobiłby użytku. Strzelać do umierających z głodu ludzi, to gorsze od okrucieństwa, a Gibbs był człowiekiem łagodnym i lubił czerwonych braci. Gdy ponownie dźwignął się, począł wzywać Ostrze Strzały, by zapobiec rabunkowi. Wódz się jednak nie odezwał, a szukać go w skłębionym tłumie nie było sensu. Więc jeszcze raz skoczył między Indian, waląc kułakami na prawo i na lewo. Był silny, lecz było ich z pół setki. Przewrócił kilku i znowu został powalony, wielokrotnie podeptany. Chyba na krótki czas stracił przytomność, bo gdy się ocknął i dźwignął (a bolały go wszystkie mięśnie, jakby stratował go tabun mustangów), ujrzał sanie puste, walające się dokoła bagaże, ani śladu żywności i ani śladu psów, jedynie czerwone kałuże krwi na śniegu. Zrozumiał. To, co znajdowało się na saniach, nie mogło wystarczyć wioskowej, gromadzie. Zabito husky. Gibbs słyszał niejeden raz, że w dniach głodu Indianie zjadali własne psy. A tym bardziej cudze! Gibbs poszukał worka z pocztowymi przesyłkami. Leżał nie ruszony w śniegu. Podobnie jak namiot, siekiera, garnek. Za to uprząż została pocięta. Gibbs powiązał pokrajane rzemienie, sporządził z nich coś w rodzaju szelek, przerzucił je przez piersi i począł ciągnąć w kierunku wioski. Szlak był pusty. Napastnicy wraz z łupami znikli. Sanki stały się znacznie lżejsze, dzięki czemu Gibbs przebył drogę do wsi w pół godziny. Wkroczył między tipi przez nikogo nie zatrzymywany ani witany, chociaż paliło się kilka ognisk otoczonych kręgami siedzących Bobrów. Buchał płomień, buchała para z garnków zawieszonych nad ogniem, niósł się swąd przypalanego mięsa, Gibbs zauważył tu i tam prymitywne rożny obracane przez indiańskie squaw. Poczuł głód. Nie zaczepiany przez nikogo, jak gdyby był duchem niewidocznym dla ludzi, przeszedł między rzędami tipi, aż trafił na ognisko, przy którym siedział Ostrze Strzały. Wódz przyjaźnie wyciągnął doń rękę, a koło wojowników rozsunęło się robiąc mu miejsce. Pocztylion usiadł. Był jeszcze wściekły ni? niespodziewaną napaść, a równocześnie starał się ukryć niezadowolenie. — Dlaczego to zrobiliście? — zapytał. — Czy Bobry stały się bandą rabusiów? Czy zapomniano, że jestem waszym bratem? Paliłem z wami fajkę pokoju, gdzież się podziały wasze przysięgi? Ostrze Strzały ściągnął derkę, która zakrywała mu pierś i ramię. Gibbs zobaczył przeraźliwie chudą rękę z palcami kościotrupa. — Widzisz? — zagadnął wódz. — Od wielu dni żyjemy leśnymi korzonkami i zupą gotowaną na kawałkach skór, na rzemieniach i starych mokasynach. Giniemy z głodu, i gdyby nie twoje psy (Gibbs wzdrygnął się), wielu z nas nie doczekałoby jutra. Howgh! Pocztyliona opuściła resztka gniewu. Pomyślał, że sześć nawet najtłuściejszych husky nie na długo zaspokoi głód ponad pół setki mężczyzn, kobiet i dzieci. Ogarnęło go przerażenie. — Jak to się stało? — zapytał. Któryś z wojowników podał mu na końcu noża kawałek krwistego mięsa. Gibbs nie wyciągnął ręki. — Nie jestem głodny — skłamał, bo poczuł wstręt do pieczeni. Byłem wściekle głodny — opowiadał nam — ale straciłem apetyt. Czy psie mięso jest obrzydliwe? Nie wiem, nigdy go nie jadłem. Polędwica, którą mi podano, pochodziła z jednego z mych wiernych husky. To było okropne! O, na morsy Tobiego, żaden poganiacz nie będzie jadł swego zaprzęgu, nawet w obliczu głodowej śmierci. Dowiedział się o przyczynie tragedii, którą Ostrze Strzały przeżył wraz z gromadą współbratymców. Jesienne polowania nie powiodły się. Gdzieś poznikały jelenie, a karibu wędrujące corocznie swym jesiennym szlakiem zmieniły drogę, z nieznanych ludziom przyczyn. Zawiodły i łosie. Znikło więc główne źródło wyżywienia. Co prawda Bobry uprawiały na sporą skalę również rybołówstwo, ale tym razem — sprawa niepojęta — ryby prawie znikły! Żywiono się zatem drobniejszą zwierzyną, lecz. gdy nastały ostre mrozy, i ona skryła się w głębi niedostępnych mateczników. Widmo głodu zajrzało do wnętrz tipi Bobrów. Zjedzono wszystkie wioskowe psy, rozgotowywano skóry mokasynów i rzemieni na uprzęże, ale co to była za strawa! Poczęły umierać najmłodsze dzieci. Wysłano trzech najsilniejszych mężczyzn po pomoc do Fort Smith. Czy Gibbs ich nie spotkał? Pocztylion stwierdził, że wysłannicy nie zjawili się w Smith nie spotkał ich na szlaku, natomiast widział wilki, co było chyba najlepszym wytłumaczeniem zniknięcia trzech wojowników. Wysłuchawszy Ostrza Strzały. Gibbs postanowił natychmiast ruszać w dalszą drogę do Fort Chipewyan. Każdy dzień zwłoki pogarszał i tak już tragiczną sytuację Bobrów. Posiedziawszy kilka godzin w wiosce, zaprzągł się do sanek, przebył zamarzniętą La Butte i ruszył brzegiem Niewolniczej. Nikt go nie odprowadzał. Byli zbyt słabi. Gibbs zabłądzić nie mógł, przewodników nie potrzebował. Niebezpieczeństwa, jakie mu mogły grozić, to wilki, mróz i głód. Wilków nie napotkał, mróz zelżał, jednak trzeci przeciwnik: głód, z każdą milą przebytej drogi stawał się coraz silniejszy. Można go było jedynie oszukać. Gibbs oszukiwał głód, pijąc trzy razy dziennie gorący wywar z pozbieranych igieł sosnowych i świerkowych. Przynosiło to ulgę, ale na krótko. Począł tracić siły. Aż oto — co za traf! — któregoś ranka, ładując niezdarnie namiot na sanki, pod torbą pocztową, którą przypadkiem strącił, znalazł małą puszkę wędzonego boczku. W rabunkowym rozgardiaszu Bobry musiały przeoczyć maleńką konserwę. Jej widok o mało nie skłonił Gibbsa do odłożenia podróży, ale zdobył się na tyle silnej woli, że ruszył i maszerował aż do południa. Wtedy rozpalił ognisko, podgrzał puszkę i przy pomocy noża wydobył z niej skrawek wędzonego boczku. Żuł długo, prawie z pół godziny, i żeby zwalczyć pokusę zjedzenia następnego kawałka — zapalił fajkę. Bobry zostawiły mu cały zapas tytoniu. Co za szczęście! Po wypaleniu fajki natychmiast ruszył w dalszą drogę. Wytrzymał do wieczora, chociaż podczas marszu zamiast śnieżnego szlaku dostrzegał stosy szynek, pieczone udźce sarnie i setki bochenków chleba. Wieczorem zjadł dwa paski boczku i popił wywarem z sosnowych igieł. Z trudem rozpiął namiot, wsunął się w śpiwór i niepomny niebezpieczeństwa natychmiast zasnął. Gdyby teraz zjawiły się wilki, los Gibbsa zostałby przesądzony raz na zawsze. Ale się nie zjawiły. Nie napotkał ich następnego dnia i jeszcze następnego. Kiedy zawartość puszki wyczerpała się, Gibbs dostrzegł w różowym blasku zachodu pierwsze zabudowania Fort Chipewyan. Tak to wszystko w opowiadaniu pocztyliona wyglądało. A potem nastąpiły konsekwencje. Porucznik Darnley podniósł na nogi całą ludność Chipewyan. Zaalarmował hudsońską faktorię, a mnie, Doheyowi i Knoxowi polecił rozgłosić o umierającej wiosce Bobrów oraz o tym, że szykuje się ekspedycja ratunkowa. Nie wiem, ilu przyjaciół, a ilu wrogów Indian mieszkało w Fort Chipewyan, ale faktem jest, że tego dnia przed naszym posterunkiem zgromadziło się ponad pięćdziesiąt psich zaprzęgów i sań dobrze wyładowanych żywnością. Kto, jak kto, ale mieszkaniec pomocnego pogranicza dobrze wie, czym jest , głód! I nie pozostaje obojętny na niedolę głodujących. Obcemu można odmówić wszystkiego, lecz nie wolno odmówić żywności. Takie jest niepisane prawo Terytoriów Północno-Zachodnich, a kto je złamie, tego dosięgnie wzgarda ludzka i sprawiedliwa dłoń losu. Być może, że chęć przeżycia przygody stała się jedną z przyczyn takiego zgromadzenia sań, lecz przeważała wola ratowania ginących istnień ludzkich. Kawalkada sań. szczekających i gryzących się psów. ludzi, raz po raz rozdzielających rwące się do walki husky, głośne okrzyki, świst batogów — obraz okropnego rozgardiaszu, jaki przedstawił się moim oczom, zapamiętałem tak dokładnie, jakby to działo się wczoraj. Trzeba było, i to szybko, uporządkować ten nieład, jeśli mieliśmy wyruszyć w drogę. Darnley, Leahy, Dohey, Knox i ja prosząc, rozkazując, wrzeszcząc, by przekrzyczeć gwar, zdołaliśmy wreszcie — spoceni i zachrypli — uspokoić gryzące się psy i kłócących się poganiaczy, w końcu ustawić sanie z zaprzęgami, jedne za drugimi, w długą kolumnę. Policzyliśmy: pięćdziesiąt trzy pary sań! Stanowczo za wiele, tym bardziej że do kolumny dołączyć miało dziesięć sań stanowiących własność Kompanii Zatoki Hudsona. Faktoria pierwsza poczuła się w obowiązku niesienia pomocy swym czerwonoskórym dostawcom futer. Należało z tej gromady wybrać najsilniejsze, najszybsze zaprzęgi, a sanie doładować żywnością dostarczoną z faktorii. Tę decyzję podjął porucznik Darnley w porozumieniu z szefem faktorii — Benem Perleyem (zjawił się jako jeden z pierwszych wraz z dziesięcioma ludźmi). Znowu wybuchło zamieszanie i nowa strata czasu. Ludzie poczęli się spierać o wartość zaprzęgów. Każdy chciał ruszyć w drogę, a nikt przyznać się do słabości swych psów. Minęła godzina, zanim Darnley i Perley z pomocą pracowników faktorii i policjantów zdołali uformować kolumnę złożoną z dwudziestu dobrze wyładowanych sań. Właściciele odrzuconych zaprzęgów poczęli się odgrażać, że i tak ruszą w drogę, że czerwone kurty nie mają prawa zabronić im niesienia pomocy „biednym Indianom”. Istotnie nie mieliśmy takiego prawa, zdrowy rozsądek jednak nakazywał nam tak postąpić. Ostatecznie z konwoju wyłączone zostały słabsze zaprzęgi, a ich właściciele ostrzeżeni przed ryzykiem nieskoordynowanego działania. Niespodziewanie nieco kłopotu przysporzył nam Quentin Gibbs. Uznaliśmy go za zbyt zmęczonego ostatnimi przejściami, aby mógł wziąć udział w naszej ekspedycji. — Ja zmęczony? — zirytował się, gdy sierżant Leahy poinformował go o decyzji. — O, na morsy Tobiego, mogę jeszcze przewędrować ze dwadzieścia mil. Nie dacie mi zaprzęgu, pójdę piechotą. Po co mam tu tkwić, skoro pocztę już przekazałem, a do Fort Smith powinienem jak najszybciej wrócić. Przecież w waszym towarzystwie będę mógł bezpiecznie odbyć chociaż połowę drogi! Ten ostatni argument poskutkował. Gibbs dostał psy i sanie. A z La Butte— jak zdecydował porucznik Darnley — miała pocztyliona odwieźć do Fort Smith specjalna eskorta. W ten sposób wszystkie problemy zostały rozwiązane. Gdy wyruszaliśmy, słońce sięgnęło już szczytu nieba. Powiadam „ruszaliśmy”, ponieważ i ja wziąłem udział w ekspedycji. Oprócz mnie — Darnley, Leahy i Knox. Dohey pozostał w Chipewyan jako tymczasowy komendant posterunku. Leahy i Knox prowadzili pierwsze sanie, Darnley i ja drugie. Za nami ciągnął się, wśród pokrzykiwań poganiaczy i poszczekiwania psów, długi sznur pojazdów. Wydawać się mogło, że jest to wesoła przejażdżka, a nie wyprawa ratownicza. Nie wspomnę o jej przebiegu. Byliśmy zbyt liczni, by lękać się wilków. Nawet szary niedźwiedź, gdyby żył w tamtych stronach, nie mógł być dla nas groźny. Co wieczór rozpalaliśmy pięć dużych ognisk, co wieczór odbywało się karmienie psów, a później posilali się ludzie. Wreszcie Darnley i Leahy wyznaczali całonocną kolejkę wart. Widziałem po twarzach wielu towarzyszy, że niechętnie rezygnowali z całonocnego snu, uważając warty za zbędne. Jednakże szacunek dla czerwonych kurt był tak wielki, że nikt nie ośmielił się głośno zaprotestować. W wielkim porządku, prawie że w wojskowym ordynku, przebywaliśmy milę za milą, aż pewnego popołudnia ujrzeliśmy wzniesienia sygnalizujące bliskość La Butte. Wówczas Darnley zatrzymał konwój, wskoczył na sanie i krótko przemówił. Chodziło o to, by do indiańskiej wioski nie wjechały jednocześnie wszystkie sanie, to mogłoby spowodować zamieszanie lub powtórzenie sytuacji, w jakiej poprzednio znalazł się Gibbs. Co prawda eskorta była liczna, jednak nie sposób było przewidzieć, jak postąpią Bobry na widok żywności. Mogło dojść do niepotrzebnej walki. Sanie z ładunkami miały kolejno dojeżdżać do granic wioski i tam się rozładowywać. Kontrolę nad tą operacją musiała pełnić nasza grupa policyjna. Do pomocy wzięliśmy jeszcze pocztyliona. Na jego gorącą prośbę. Należało mu się takie wyróżnienie za wszystko, czego dokonał dla niesienia pomocy Bobrom. Z relacji Gibbsa wiedziałem, w jakim stanie fizycznym znajdują się Indianie, lecz to, co przyszło mi ujrzeć, przekroczyło moje najgorsze wyobrażenie. Dwojgiem sań wjechaliśmy w krąg utworzony przez spiczaste tipi. Było cicho, jakby wioska wymarła, a przecież płonęły ogniska, wokół których siedzieli okutani w derki mieszkańcy. Narobiliśmy sporo hałasu, psy poczęły szczekać, a jednak nikt nie ruszył się od ognisk. Wtedy sierżant Leahy krzyknął coś po indiańsku. Dopiero wówczas z kręgów siedzących ludzi dźwignął się jeden wojownik i bardzo powoli począł ku nam zmierzać. — To ich wódz, panie poruczniku — szepnął Leahy. — Znam go bardzo dobrze. A Gibbs dodał: — Nazywa się Ostrze Strzały. Spojrzałem na zbliżającą się postać i ciarki mi przeszły po plecach. Jakże okropnie wyglądała! Twarz z ostro wystającymi kośćmi policzkowymi, z brodą i policzkami, na których nie było ani uncji tłuszczu. Gdy wyciągnął ku nam nagie ramię, ujrzałem prawie piszczel kościotrupa. Leahy znowu coś niezrozumiale zagadał, a wódz wykonał jeszcze dwa chwiejne kroki i oparł dłoń na rękawie kurty porucznika. Widziałem, jak mu bezdźwięcznie drżą_ wargi, wreszcie wybełkotał cichym głosem przerywanymi słowami: — Czerwone kurty... dobrzy ludzie... my nie mieć co jeść... karibu precz, łosie precz. Nie ma ryb — zakończył żałosnym akcentem. — Dostaniesz żywność, ale każ swym squaw, aby podchodziły kolejno do tych sań. — Squaw? — szepnął wódz tonem pytania. — Tak — odparł Darnley. — Przecież one warzą wam strawę. Ostrze Strzały zwiesił głowę. Jakże godny był litości. Zrozumiałem ten gest. Indiańskie kobiety rzeczywiście gotują dla swych mężczyzn i dzieci, jeśli mężczyźni nie znajdują się na wyprawie wojennej, jednak dostarczycielami mięsa są wyłącznie mężczyźni. Darnley szybko zrozumiał swój błąd, bo dodał: — Mogą podejść wojownicy... Patrzyłem wówczas na sierżanta Leahy. Po pierwszych słowach porucznika oblicze sierżanta — trudno mi to określić dokładnie — skamieniało, po ostatnich wydało mi się, że sierżant odetchnął z ulgą. Sądzę, że jako Metys w mig zorientował się w uwłaczającej dumie Indian propozycji, a nie ośmielił się jej sprostować w obecności Ostrza Strzały. Z tego wniosek, że można być bardzo doświadczonym policjantem i w najlepszej intencji strzelić głupstwo podczas rozmowy z Indianami. Czerwonoskórzy są bardzo wyczuleni na to, co w pojęciu bladych twarzy uznane jest za drobiazg niewart chwili uwagi. Zapamiętałem to sobie. — O, na morsy Tobiego — mruknął stojący obok mnie Gibbs — tak właśnie należało od razu powiedzieć... Poczęli więc podchodzić wojownicy. Ostrze Strzały sterczał cały czas z boku, niby kontroler tego rozdzielnictwa darów. Najpierw przywlekli się starcy, ledwie potrafili stawiać kroki, niektórzy prowadzeni byli pod ręce przez młodych wojowników, potem mężczyźni w średnim wieku, wreszcie podrostki. Dzieci i squaw nie zbliżyły się. To było zgodne ze zwyczajami Indian. Opróżniliśmy pierwsze sanie rozdając zmarznięte połacie surowego mięsa wołowego, suchary, kawę i tytoń. Z kolei przyszło rozładować sanie drugie, trzecie, czwarte... W miarę rozładunku puste sanie sprawnie odjeżdżały, by ustąpić miejsca następnym. Wszystko to — aż trudno uwierzyć — odbywało się w całkowitej ciszy. Nawet psy przestały szczekać, a ludzie rozmawiali szeptem. Milczeli też Indianie, z osłabienia albo ukrywając swe uczucia. Rozdawaliśmy żywność do późnego zmroku, w blasku licznych ognisk. Gdy ostatnie sanie zostały opróżnione, Ostrze Strzały rzekł koślawą angielszczyzną do Darnleya: — My ci dziękować, nigdy nie zapomnieć... Na co Darnley, wskazując na Gibbsa: — Jemu dziękujcie... Cóż jeszcze dodać? Nigdy nie dowiedziałem się, o jakie to morsy chodziło pocztylionowi i kim był Tobi. Może rybakiem, może harpunnikiem? Ale Quentin Gibbs okazał się zuchem nie lada! Tak, na morsy Tobiego! Srebrny Kamień Tego ranka, wbrew obowiązującym regulaminom, nasz poranny apel odbył się nie na placu, lecz w izbie jadalnej koszar. A po apelu wartownik nie stanął przy chorągwianym maszcie, tylko przy drzwiach do budynku i to od wewnątrz. Przyczyną takiej rewolucji była burza, jaka przeszła nad Fort Chipewyan tuż przed świtem i która, po ustąpieniu błyskawic i grzmotów, zamieniła się w ulewny deszcz. Pierwszy wiosenny deszcz tego roku. Z szarego nieba spadała z szumem migotliwa ściana wody, tak nieprzejrzysta, że z okien naszych koszar nie było widać nawet masztu sztandarowego. Wszyscy mieszkańcy Chipewyan pochowali się po domach. Ulicami i ścieżkami płynęły rwące potoki, deszcz bębnił o dachy i okienne szyby, spadał z rynien niczym małe wodospady. Cały rytm naszego dnia został zakłócony. Poza czyszczeniem i pojeniem koni, co odbywało się pod dachem stajni, poza sprzątaniem koszar i karmieniem psów wszystkie inne przewidziane regulaminem zajęcia ^zostały zawieszone, aż do czasu ustania deszczowej nawały. Koledzy porozchodzili się, znikł gdzieś porucznik Darnley (pewnie zamknął się w swoim pokoju, by pisać kolejny raport), odeszli obaj sierżanci: Leahy i Dohey. W obszernej izbie zostałem sam wraz z Sebastianem Knoxem, pełniącym wartę przy drzwiach. Podszedłem do okna. — Widzisz coś, Sebastianie? — zagadnąłem. — Nic, ale się chyba poczyna przejaśniać. — To złudzenie. Nawet psy pochowały się w budach. — A jednak przejaśnia się. Już dostrzegam maszt chorągwiany, ba... chyba ktoś maszeruje ulicą. Wytrzeszczyłem oczy. Któż włóczyłby się podczas takiej pluchy? A jednak Knox nie mylił się, doprawdy musiał mieć doskonały wzrok. Za firanką wody drżącą za szybą, w pustce rozciągającej się wokół apelowego placu i ja zauważyłem jakiś bury kształt. Posuwał się wolno, jakby nic sobie nie robił ani z ulewy walącej z nieba, ani z rzeczki, w jaką przemieniła się droga, po której kroczył. — Wygląda jak niedźwiedź, widzisz? Potwierdziłem. Idąca istota wyglądała rzeczywiście jak kłąb futra posuwającego się na dwu łapach. Przeszła przez plac, minęła maszt sztandarowy i załomotała do drzwi. Knox wpuścił przybysza. Zaiste dziwnie wyglądał. Głowę miał zakrytą czapką z niedźwiedziej skóry z opadającymi nausznikami, a twarz tak zarośniętą, że dostrzegłem w niej jedynie nos i błyszczące oczy. Od brody aż poniżej kolan okrywało go futro z czarnego misia, a od kolan aż po stopy buty z cholewami, przedziwnego kształtu, również z futra sporządzone. Wszystko to błyszczało kroplami ściekającej wody. W miejscu, w którym zatrzymał się przybysz, powstała mała kałuża. — Ha! — wykrzyknął Knox. — Tyndale! Patrick Tyndale! Cóż cię tu przywiodło w tak okropną pogodę? Zapytany zdjął z głowy czapkę, wytrzepał ją, a kałuża na podłodze wyraźnie się powiększyła. — Ale zmokłeś! Ściągnij z siebie tę okropną szubę. Gdy tu zmierzałeś, sądziłem, że to niedźwiedź pragnie się schronić na naszym posterunku. — Zmokłem tylko po wierzchu. W środku jestem suchy jak pieprz. A szuba wcale nie jest okropna, niejeden chciałby ją mieć, nawet ty, Sebastianie. Podczas tej krótkiej przemowy człowiek nazwiskiem Tyndale zrzucił z siebie okrycie i cisnął je na stojącą w pobliżu ławę. Natychmiast poczęła się tworzyć druga, znacznie większa od poprzedniej, kałuża. Pomyślałem sobie, że ten gość musi być niechlujem od urodzenia i że któremuś z nas (może mnie właśnie) rychło przyjedzie szorować podłogę jadalni. Nic jednak nie rzekłem. Ten Tyndale musiał być dobrym znajomym Knoxa, a skoro tak, lepiej było powstrzymać się od uwag. Po zdjęciu futra siadł za stołem, wyciągnął zza pazuchy wiszący na rzemykach skórzany woreczek, wydobył z niego fajkę oraz garść tytoniu. Dokonawszy czynności nabicia fajki, resztę tytoniu rozsypanego zdmuchnął na podłogę. Aż mną zatrzęsło z oburzenia. Dobrze wiedziałem, jak dbał o czystość mój komendant, porucznik Darnley, i jak tego skrupulatnie pilnowali obaj sierżanci. Spojrzałem na Knoxa. Stał zwrócony bokiem do okna. Patrzał na przybysza i uśmiechał się. Nawet więc nie mruknąłem widząc, jak z futrzanych butów gościa skapuje woda, a małe kawałki śniegu, które odlepiły się od podeszew, wyznaczyły brudną ścieżkę od drzwi do ławy, na której siedział przybysz. Ale to jeszcze nie wszystko. Pierwszy kłąb dymu z jego fajki poczułem bardzo dotkliwie. Zapach rozszedł się po całej izbie. Mówię „zapach”, lecz to zbyt łagodne określenie okropnej woni. To był po prostu smród. — Ej, Patricku — odezwał się Knox — widzę, a raczej czuję, że nadal kopcisz to świństwo. — A tak. a tak, Sebastianie. Ten hudsoński tytoń jest dla mnie za słaby, muszę go wzmacniać odrobiną kory i jeszcze pewnym zielem, którego nazwy nie znam, lecz zawsze je rozpoznam na łące. — Ależ to okropnie cuchnie! — Do wszystkiego można się przyzwyczaić. — Betsy się przyzwyczaiła? — Od lat, od lat, mój drogi. — Przyjechałeś łodzią? — Człowieku! W taką pogodę? Poszedłbym na dno po dwu ruchach wioseł. — I w taką pogodę wybrałeś się na pieszą wędrówkę? Chyba nie przydźwigałeś futer dla faktorii? — Pewnie, że nie. Nasiąkłyby jak gąbki. — Może Betsy zachorowała? Fuj! Aż kręci w nosie od twego tytoniu. — Betsy jest dwa razy tak zdrowa jak najzdrowszy człowiek na świecie. Ale u mnie dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Długo zwlekałem, aż doszedłem do wniosku, że mam dobrego znajomka w Fort Chipewyan i on mi na pewno poradzi albo pomoże. — Myślisz o mnie? — A o kim by innym, Sebastianie? Jeśli na tobie się zawiodę, pozostanie jeszcze sierżant Leahy, lecz przyznam, że wolałbym uniknąć jego rad, ponieważ to Metys. Knox poruszył się niespokojnie, zerknął na drzwi wiodące w głąb budynku. — Sza! — szepnął. — Masz zbyt długi język, Patricku, a to niedobrze. Leahy jest najlepszym policjantem ze wszystkich, których znam, a to że jest Metysem, nie umniejsza jego zasług. Dziwię ci się, bo sam przecież wybrałeś za żonę Indiankę. — Dobrze, dobrze. Gadaj sobie zdrów, a co ja wiem, to wiem. Powiadasz, że mam żonę Indiankę. Któż by zaprzeczył, ale Metysi skupili w sobie najgorsze cechy obu ras. Podobno macie nowego komendanta, bardzo mi to odpowiada, bieda z tym, że go nie znam. Więc powiem tobie. Sam zdecydujesz czy warto kłopotać waszego dowódcę. Jeśli nie, zapomnij o tym. Zerknął na mnie i zamilkł, jakby zakłopotany moim widokiem. Podniosłem się z ławy, by odejść i nie przeszkadzać swą obecnością rozmowie dwu przyjaciół. — Zostań — powiedział Knox, a zwracając się do przybysza dodał: — To jest Owen Hove. Będzie milczał jak głaz, ręczę za to. Jeśli twoja sprawa, Patricku, jest bardzo ważna, a wierzę, że jest, bo głupstwem nie zawracałbyś mi głowy, warto, aby o niej usłyszało czworo uszu, a nie tylko dwoje. Gość pokiwał głową: — Niech tak będzie. Wiesz, Sebastianie, że posiadam pasiekę. Nieraz próbowałeś mego miodu ostatniej jesieni. — Próbowałem — przytaknął Knox. — No to wyobraź sobie, że przed tygodniem ktoś rozłupał jeden z uli. W nocy chwycił przymrozek i cały rój diabli wzięli. — Ktoś rozłupał? — powtórzył Knox tonem pytania. — Jak to mam rozumieć? — Tak, jak mówię. Rozłupał, czyli przeciął na dwoje. — Jesteś pewien? Twoje ule to przecież odcięte pnie drzew z dziuplami. Może potworzyły się szpary, dostała się do nich woda podczas odwilży, a później lód rozsadził kloc. — Twierdzisz tak, boś nie widział, a ja widziałem drzazgi, jakby od uderzeń siekiery. — A może to niedźwiedź? — Nawet grizzly nie potrafiłby rozedrzeć pazurami żadnego z moich uli. — No dobrze — zgodził się Knox — jeśli zostały rozłupane siekierą, musiałbyś słyszeć odgłosy rąbania. Twoja pasieka przecież znajduje się niedaleko domu, a na takim pustkowiu echo niesie się na mile. — Nic nie słyszałem, nic nie widziałem poza zniszczonym ulem. — Więc chyba zły duch zakrzątnął się koło twego gospodarstwa. — Zaczynam w to wierzyć, bo ten przypadek z ulem nie jest jedyny. Przedziurawiono moją łódź. To musiało stać się przed kilku tygodniami. Na jesieni wyciągnąłem czółno na brzeg, teraz chciałem je spuścić na wodę, ale nic z tego. W dnie powstała dziura wielkości dwu pięści. Poszycie strzaskano. Co ty na to? — Doprawdy... nie wiem. Czy zauważyłeś jakichś obcych w okolicy? — Nikogo, od jesieni aż po dzień dzisiejszy. — A ślady? — Żadnych śladów poza odciskami mokasynów Betsy i moich butów. — Myślę, że jednak ktoś cię potajemnie odwiedził, Patricku, i pozwolił sobie na złośliwy żart. — Ty to nazywasz żartem?! — wrzasnął traper. — Niech go tylko dostanę w swoje ręce! — Tylko bez żadnego samosądu! — ostrzegł Knox. — My zajmiemy się winnym. — Ba, ale gdzie jest ten winny? Czy mam zrezygnować z traperki i zamienić się w tropiciela śladów lub policjanta? Sądziłem, że mi pomożesz. — Chcesz usłyszeć prawdę, Patricku? — Po to tu przyszedłem. — A nie obrazisz się? Dostrzegłem, że zapytany wzruszył ramionami. — Więc dobrze. Moim zdaniem i ten zniszczony ul, i ta dziura w łodzi, to głupstwa niewarte godziny pracy policjanta. — Jakże to?! I to mówi mój przyjaciel? A to doskonałe! To tak czuwacie nad naszym bezpieczeństwem? — Owszem, czuwamy. Zastanów się chwilkę, Patricku. Ile dziur w łodziach powstaje w ciągu miesiąca albo ile uli ulega zniszczeniu w naszym tylko okręgu? Trzeba by mieć armię policjantów dla zbadania każdej przyczyny. Przecież nie jesteśmy od tego. Czy doprawdy coś ci zagraża? Czy napadł na ciebie zbój? Przed kim mamy cię bronić? W jakim nie bezpieczeństwie się znalazłeś? — Ech! — westchnął przybysz. — Widzę, że nic tu nie osiągnę. Podniósł się z ławy i począł wciągać na siebie futro, ciągle jeszcze polśniewające wilgocią. — Dokąd idziesz? Popatrz, jak leje. — Nie zmoczyło mnie przez trzy mile, nie zmoczy przez kilkadziesiąt kroków. Mam tu znajomka, który mnie przenocuje. Bywaj, Sebastianie! — Bywaj, Patricku! Ale... gdyby coś poważniejszego przytrafiło się twojej gospodarce albo tobie, albo Betsy, zawiadom nas. — Coś poważniejszego? Pewnie kula w mej głowie. — Nie bądź zgryźliwy. Gdyby na przykład podpalono twą chałupę... — Właśnie! Tylko tego brakuje mi do szczęścia... Otworzył drzwi i wkrótce zniknął z mych oczu w strugach deszczu. Nastała chwila ciszy, podczas której słychać było jedynie monotonny szum i pluskanie wody. — Porządny chłop z tego Patricka — zauważył Knox — lecz niekiedy ma zabawne pomysły. Ściągać policjanta, bo zrobiła się dziura w czółnie! A jeśli to jeleń uderzył rogiem w poszycie? Dopiero byśmy się wygłupili! Weź to sobie do serca, Owen. Niekiedy przychodzą do nas ludzie i proszą o pomoc, bo im się nagle wydało, że sami sobie nie potrafią poradzić. Później się okazuje, że dla oczywistego drobiazgu kilku policjantów straciło bezsensownie parę godzin lub nawet dni. Ładnie bym wyglądał kierując Tyndale'a do Leahy'ego lub do porucznika! — A ul? — zapytałem. — Chyba coś w tym tkwi? — Chyba zbudzony z zimowego snu niedźwiedź. Reszta to fantazja Tyndale'a. — Kim on jest? — Traperem, oczywiście. Dostarcza futer naszej faktorii i na dobrą sprawę zarobił już tyle, że mógłby mieć piękną willę w Chipewyan, a nie mieszkać na pustkowiu, gdzie diabeł mówi dobranoc. — Ma żonę? — A jakże. Indiankę z plemienia Assiniboinów, z Południa, podobno córkę któregoś z pomniejszych wodzów. — I nazywa się Betsy? Dziwne imię jak na Indiankę. Knox zaśmiał się cicho. — Pewnie, że dziwne, ale takie otrzymała na chrzcie. Naprawdę zaś nazywa się...poczekaj, muszę pomyśleć. O! Już wiem. Soo-ne-ah e-pah-been, co po naszemu oznacza Srebrny Kamień. — Jak pięknie! — Ale długo! — roześmiał się. — Podobno jeszcze jak dziecko znalazła bryłę rodzimego srebra, które doprawdy jest rzadkością. Jeśli Tyndale nie łże, bo z niego wielki fantasta. Ona jest bardzo ładna, po prostu indiańska piękność. Co ja mówię? Mogłaby konkurować z niejedną naszą kobietą z wielkich miast, a tu, w Chipewyan, nie znajdziesz podobnej. Aż szkoda, że się marnuje w tej głuszy. Gdyby trafiła nie na trapera, lecz na któregoś z „niedzielnych” myśliwych, pewnie teraz, nauczona innego życia, stałaby się ozdobą salonów w Montrealu czy Ottawie. A tak żyje na bezludziu, w warunkach może lepszych niż u czerwonoskórych wojowników, lecz nie najlepszych. — Dzieci nie mają? — Nie, na szczęście, bo w tym pustkowiu wyrosłyby na półdzikie stwory. Aż strach pomyśleć. Tyndale mieszka zaledwie trzy mile stąd, ale to zupełna głusza i bezludzie. Może gdyby Patrick doczekał się potomstwa, przeniósłby się tutaj? Srebrny Kamień, czyli Betsy, bardzo tego pragnie. Rozmawiałem z nią niejeden raz w cztery oczy. Chyba zyskałem zaufanie, bo powiedziała mi więcej niż swemu mężowi. Ona tęskni za rozmową z ludźmi, jest ciekawa świata i wszelkich o nim wiadomości. Jestem pewien, że gdy Tyndale targował się z jej ojcem (tak to najlepiej określić), musiała szaleć z radości. Chyba wiesz, Owen, jakie jest życie zamężnej Indianki? To codzienna służba swemu panu i władcy, którego nie interesuje nic poza walką lub myślistwem. Ona musiała wiedzieć coś niecoś o kobietach-Indiankach, które powychodziły za mąż za blade twarze. Że żyją inaczej i lepiej, że nie muszą godzinami siedzieć przy dymiących ogniskach, by warzyć strawę dla męża i dzieci lub zdzierać skórę na dłoniach szyjąc odzież dla wojowników. Tymczasem nowe życie okazało się co prawda lepsze, lecz nie takie, o jakim marzyła. Nie szyje ubrań ani dla Tyndale'a, ani dla siebie, strawy nie gotuje nad ogniskiem w pełnym dymu tipi, lecz na kuchennym piecu, ale przez cały czas swego tu pobytu rzadko kiedy mogła widzieć gości, a i to wyłącznie mężczyzn. No i co na to powiesz? — Ten twój Tyndale musi być okrutnikiem, człowiekiem pozbawionym ludzkich uczuć, chociaż na pierwszy rzut oka na takiego nie wygląda. — Bo też nim nie jest. Myślę, że go dobrze poznałem. To bardzo poczciwy jegomość. Poczciwy i uczciwy. — Lecz jego postępowanie wobec żony... — Nie sądź pochopnie, Owen. Jej na pewno jest lepiej niż w tipi czy indiańskim wigwamie. Nie wie, co to głód, co to brud, czym jest pijany mąż dla żony. Patrick nie używa alkoholu. Betsy ma się w co ubrać, a małżonek w stosunku do niej jest delikatny i przyjacielski. Niestety, Betsy jest wyjątkiem wśród Indianek. Innej wystarczyłoby to, co ma. Jej nie wystarcza. — Dlaczego Tyndale nie chce przenieść się do Chipewyan? Nadal mógłby zajmować się traperką, a jaką radość sprawiłby żonie! Wyobrażam sobie, jak się nudzi, gdy on rusza na polowanie. — Ha, sam delikatnie wspomniałem Patrickowi o przeprowadzce, ale to uparta sztuka. Widać, kocha odludzie lub może zraził się do naszej społeczności i teraz jej unika. Może przeżył jakąś tragedię? Któż odgadnie? On tu rzadko bywa i stara się bawić jak najkrócej. — I zawsze przybywa na piechotę? — Niekiedy przypływa łodzią, gdy przywozi futra lub gdy robi zakupy w naszej faktorii, najczęściej jednak wędruje pieszo. Jak już mówiłem, od jego chaty dzieli nas odległość zaledwie trzech mil. — Dawno mieszka na odludziu? — Kiedy mnie tu przysłano przed trzema laty, on już był. Budował wówczas swą chałupę, nawet sprowadził z Chipewyan dwu cieśli i zduna, żeby mu postawił miejski piec. A jak już skończył budowę, to zniknął. — Jak to? — No, po prostu odszedł. Wtedy sądziłem, że przytrafił mu się jakiś nieszczęśliwy wypadek. Dwa razy jeździłem do jego domku, bez skutku. Był na głucho zamknięty. Zaniechałem dalszych odwiedzin przypuszczając, że Tyndale wyruszył w inne strony dla sobie tylko wiadomych .powodów. Później, po trzech, czterech miesiącach (dokładnie nie pamiętam) zjawił się tutaj z młodą Indianką i przedstawił mi ją jako swoją żonę. Osłupiałem przekonany, że taki samotnik nigdy nie wstąpi w związki małżeńskie. Pamiętam, że bawił wówczas w Chipewyan aż trzy dni. Przez cały czas mieszkał u jakiegoś znajomka, ale większość czasu spędzał w sklepie faktorii kupując przedmioty, które zdumiały wielu z nas. Bo wyobraź sobie, że nabył serwis porcelanowy na sześć osób! Po co traperowi porcelanowy serwis! Do tego doszły garnki oraz damskie obuwie i suknie. Mówił, że na ślubną wyprawę swej żony. Zaiste pieniędzy nie żałował. — Taki bogaty? — Nieźle zarabia na futrach, znakomity z niego myśliwy, ale ja podejrzewam, że on zjawił się w Chipewyan już z pokaźną gotówką, w przeciwnym wypadku czym zapłaciłby cieślom i zdunowi? — A może to jakiś złodziej? — Co to, to nie! Na złodzieja nie wygląda, szulerem nie jest, bo nie gra w karty a uczciwy z kościami. Cóż jednak można powiedzieć o życiu ludzi, którzy przybyli tu nie wiadomo skąd? Wcale nie byłbym zaskoczony, dowiedziawszy się któregoś dnia, że nazwiska połowy mieszkańców Fort Chipewyan są przybrane, że przed laty używali zupełnie innych. — Przerażasz mnie, Sebastianie — roześmiałem się. — Czy uważasz, że co drugi mieszkaniec Chipewyan to dawny bandyta, oszust lub morderca? — Ależ nie! Różne powody mają ludzie decydując się na zmianę otoczenia, na ucieczkę w głuszę. Może i tu mieszkają dawni bandyci czy szulerzy, ale nam nic do tego. Odkąd jestem w Chipewyan, nie wydarzył się ani jeden wypadek kradzieży czy oszustwa. Nikt tutaj nikogo nie zabił. Więc wygląda na to, że naszą osadę zamieszkują ludzie najbardziej godni szacunku. Po co im zaglądać w przeszłość? — A ona? — zapytałem. — Co ona na to? To przecież obcy dla niej świat. — Myślisz o Betsy? — Właśnie. — Pewnie ją kiedyś zobaczysz. Wygląda na wielką panią póty, póki się nie odezwie. Mówi okropnie łamaną angielszczyzną, przeważnie bezokolicznikami. Pytasz: co ona na to? Cóż? Myślę, że jej obraz świata ciągle jeszcze jest obrazem dziecka albo dzikusa przeniesionego w całkowicie nowe strony. Ubiera się wspaniale, ma gust, jak to się określa, ale to chyba wrodzone. Tyndale nie żałuje pieniędzy na ciuchy. Spotkałem ją kiedyś w wieczorowej sukni, jakby się wybierała na raut. Ale na nogach miała... mokasyny! Nie może się przyzwyczaić do obuwia białych kobiet. Zdaje się, że to ją bardzo martwi. Pomyśl, Owen, wieczorowa suknia, a dokoła dzika puszcza i nikogo, przed kim mogłaby się pochwalić! Taka właśnie jest Betsy i taka jest jej sytuacja życiowa. Tyndale jest dobrym mężem, tyle że nie chce opuścić swej pustelni. Minął dzień, a wieczorem ustała ulewa. Nie miałem już okazji do rozmowy o Betsy, czyli Srebrnym Kamieniu. Tyndale się też więcej nie pojawił. Minęły dwa tygodnie i oto przypadkowo natknąłem się na trapera. Wyłaził z łodzi na pomost przystani. Zauważył mnie i poznał: — Halo! Nie widziałeś Knoxa? Mam do niego sprawę. Odparłem, że widziałem Sebastiana przed godziną, pełnił wówczas służbę, a teraz ma wolne do końca dnia. — Jest w koszarach? — Może tak, może nie. Ale pomogę go odszukać. Poszliśmy. Prawdę mówiąc moja pomoc była całkowicie zbyteczna. Knox nie przepadał za długimi spacerami. Wiedziałem, że jeśli nie ma go w koszarach, to na pewno znajduje się w pobliżu faktorii. Lubił ją odwiedzać, nie tylko dla piwa, lecz również dla pogawędki z odwiedzającymi faktorię interesantami. — To znakomity sposób na zebranie wiadomości o tym, co zdarzyło się ostatnio w Fort Chipewyan i jego okolicy — powiedział kiedyś. Więc ruszyłem wraz z Tyndalem prościutko do faktorii. Było wczesne popołudnie, kiedy napływ kupujących malał w porównaniu z godzinami porannymi. Dlatego przed budynkiem magazynu siedziało zaledwie pięć osób, wśród których sterczał poszukiwany przez nas starszy konstabl. — Halo! Sebastianie! — zawołał mój towarzysz. Knox odwrócił się i pomachał ręką. — Poczekajcie chwilkę! — krzyknął, po czym wdał się w bardzo ożywioną rozmowę z grupką mężczyzn. Chwilka okazała się chwilą, i to bardzo długą. Nie odszedłem jednak. Tkwiłem cierpliwie przy boku trapera, niezmiernie ciekaw, z czym przybył do Knoxa. Minęło dobre dziesięć minut, gdy starszy konstabl skończył wreszcie długą rozmowę. — Jak się masz, Patricku? Co nowego? — A jest nowe, jest. Niech to wszyscy diabli porwą! — Stało się coś? — Stało, stało. Chodźmy gdzieś na bok, bo to nie przeznaczone dla wszystkich uszu. Po takim oświadczeniu nie pozostało mi nic innego, jak pożegnać się. — To ja już sobie pójdę — powiedziałem nie bez żalu. Ku mej radości Tyndale zaprotestował: — Nie, nie! Zostań. Słyszałeś o moich poprzednich tarapatach, to posłuchaj o nowych. Chodźcie, chodźcie... Ruszyliśmy na sam kraj osiedla, do miejsca, w którym zwalone na ziemię belki świadczyły, że wkrótce Fort Chipewyan powiększy się o jeszcze jeden nowy budynek. Siedliśmy na belkach. Było cicho, słonecznie i ciepło. — No więc? — zaczął Knox. — No więc — powtórzył Tyndale — spalono mi chałupę. — Co takiego?! — Spalono mi chałupę i to aż dwa razy. — Jak to dwa razy? — zdumiał się Knox. — W jaki sposób można dom spalić dwa razy? Ejże, Patricku! Poniosła cię fantazja albo kręcisz. Nie próbuj mnie nabierać. Jakże to było z twoim domem? Tak naprawdę. — Nie gniewaj się, Sebastianie. Być może nieco przesadziłem. Moja chałupa stoi jak dawniej, lecz przysięgam ci, że dwa razy usiłowano ją spalić. — Aha, no to już brzmi bardziej prawdopodobnie. Co się spaliło? — Właściwie... nic. Nadwęglił się róg domu i nieco okopciły schodki od werandy. Pomyśl jednak. Sebastianie: co stałoby się, gdybym dwa razy w porę nie. przebudził się? Pięć dni temu, tak, to będzie pięć dni, gdzieś koło północy obudziła mnie Betsy mówiąc, że czuje dym. Zerwałem się. Rzeczywiście czuć było spaleniznę. Spojrzałem przez okno i cóż zobaczyłem? W ciemnościach połyskiwał ogień. Wyskoczyłem na dwór. Gorzały schodki werandy. Płomień był malutki, więc ugasiłem go jednym wiadrem wody. Lecz co by się stało, gdyby Betsy w czas mnie nie obudziła? Co o tym powiesz, Sebastianie? — Powiem, że sprawa istotnie wygląda poważnie. Czyś ty nie zadarł z kim, Patricku? Bo wygląda to na zemstę. Tyndale pokręcił głową. — Jestem człowiekiem zgodnym — odparł. — Unikam kłótni, nie gram w karty, piję w miarę i bardzo rzadko. Nie, nie! Mogę cię zapewnić, że w Chipewyan z nikim kotów nie darłem. — A może z kimś z poza Chipewyan? Może wlazłeś na obcy teren łowiecki? — Nie. Nigdy nie spotkałem nikogo w pobliżu mej chaty ani na przestrzeni dzielącej mnie od Chipewyan. To zupełna pustka. — Hm... jednak ktoś próbował podpalić twój dom, a poprzednio zniszczył jeden z uli. — Wreszcie doszedłeś do wniosku, że to nie niedźwiedź rozwalił barć. — Do żadnego wniosku jeszcze nie doszedłem, poza tym że ognia nie mógł podłożyć niedźwiedź. Chyba ktoś krąży w twoim sąsiedztwie. Mógł rozwalić ul, choć mógł to zrobić miś. Po prostu zbieg okoliczności. Ale powiadasz, Patricku, że ogień podłożono dwukrotnie. — Oczywiście. Pierwszy raz przed bodajże dziesięcioma dniami, również w nocy. — I obudziłeś się w porę? — Tak, chociaż właściwie nie. — Więc jak? — To Betsy ściągnęła mnie z łóżka. Ona ma bardzo czujny sen, a ja ostatnio jakoś mocno sypiam. Widać starzeję się. — I co się paliło? — Węgieł domu. Tak naprawdę to on się tylko okopcił, płonęły jedynie suche gałęzie, które ktoś zgromadził pod ścianą. — Z twego opowiadania wynika, że to nie ty, lecz Betsy zauważyła w obu wypadkach ogień. — Prawda, lecz cóż to za różnica? Knox nic nie odpowiedział. Zamyślił się, wreszcie rzekł: — Powinniśmy iść z tym do porucznika Darnleya. Nie wiem, co na to powie, może wyśmieje i wyprosi za drzwi, a może skieruje do ciebie policjanta, by zbadał sprawę. Lecz nie spodziewaj się szybkiego sukcesu. Ten twój podpalacz jest diablo sprytny. Jeśli ty, Patricku, taki znakomity tropiciel śladów, nic nie wykryłeś, co może wykryć policjant znający teren gorzej od ciebie? — Więc co mam robić? Czekać, aż mi chałupę spalą?! — Przede wszystkim nie krzycz! Chodź ze mną do Darnleya. Wstaliśmy z belek i poszli na posterunek. Zostałem na dole, Knox i Tyndale ruszyli na piętro. Uznałem, że moja obecność podczas rozmowy z porucznikiem jest zbędna Cóż nowego mogłem wnieść do sprawy? Bardzo ciekawy jej rozwiązania zdecydowałem się czekać. Długo to trwało. Wreszcie zeszli z bardzo zadowolonymi minami. — Owen, idź do porucznika — powiedział Knox. Pognałem, o mało nóg nie gubiąc. — Owen — zaczął Darnley — znasz kłopoty, które przydarzyły się temu traperowi. Dlatego popłyniesz wraz z Knoxem do jego chałupy. Zbadacie sprawę na miejscu. Knox otrzymał ode mnie wskazówki. Masz jakieś pytania? — Tak — potwierdziłem. — Co pan o tym sądzi, panie poruczniku? — Rzecz wydaje mi się błaha, przynajmniej z pozoru. Nie wierzę, aby ktoś nastawał na życie tego człowieka. Gdyby było inaczej, po prostu zastrzeliłby go przy pierwszej okazji, której w tamtych stronach nie brak. — A więc o co tu chodzi? — Ba, jedziecie, byście sami mogli odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że ktoś chce dokuczyć traperowi, może go nastraszyć, ale wcale nie pragnie wyrządzić wielkiej szkody. — A ogień? — Podejrzewam, choć nie ma na to dowodów, że gdyby traper lub jego żona nie obudzili się w porę, by ugasić płomień, ugasiłby go sam podpalacz. Aby nie stać się mordercą. — Może to jakiś odrzucony konkurent chce się na Tyndale'u zemścić? — Przypuszczasz? No, w takim razie byłby to Indianin. — Albo inny traper. — Albo inny traper — powtórzył porucznik. — Wszystko to zgadywanki nie oparte na żadnych faktach. Jesteś bystry chłopak i sprytny, a Knox ma duże doświadczenie, poza tym dobrze zna trapera, liczę więc, że obaj rozwiążecie zagadkę podpaleń, zniszczenia ula i przedziurawienia łodzi. Chociaż to ostatnie mogło być dziełem każdego czworonoga o mocnych kopytach i ostrych rogach. To wszystko. Masz jeszcze jakieś wątpliwości? Odparłem, że nie, i odmeldowałem się. Na parterze czekał Knox. — Jesteś zadowolony? — zagadnął. — Jeszcze jak! — wykrzyknąłem. — Kiedy ruszamy? — Jutro. Tyndale poszedł nocować do swego znajomka. Powtórzyłem mu rozmowę z porucznikiem. — Wszystko jest możliwe — zgodził się Knox — ale mnie się wydaje, że sprawa jest bardziej skomplikowana. — Z czego to wnioskujesz? — Tyndale zjadł zęby na traperstwie, a przecież dobry traper to równocześnie dobry tropiciel, jednak nic nie odkrył, żadnych śladów. Czy to nie zastanawiające? — Ma psy? — Nie. Nigdy ich nie trzymał. Twierdzi, że przeszkadzałyby mu w polowaniach. — Szkoda. Może psy okazałyby się lepszymi tropicielami od Tyndale'a. A tak można przypuszczać, że to złe duchy krążą wokół chaty trapera czyniąc szkody i znikając bez śladu. — Właśnie! Ale postaramy się podpatrzyć te duchy. Nie sądzisz? Przytaknąłem i na tym skończyła się nasza rozmowa. Nazajutrz wczesnym rankiem zjawił się Tyndale. Złożyliśmy porucznikowi meldunek o odjeździe, pożegnali się z sierżantem Leahy i z sierżantem Doheyem. Polecono nam wziąć łódź służbową. Poszliśmy na przystań. Tyndale wsiadł do swego czółna i ruszył pierwszy. My za nim. Piękna to była droga, a gdy dobiegała kresu, żałowałem, że trwała tak krótko. Przez cały czas świeciło słońce, od wody bił chłód, a od lasów porastających brzeg łagodny wietrzyk niósł zapachy żywicy i ziół. Nie spieszyliśmy się, od czasu do czasu przerywali wiosłowanie. Wówczas podpływał ku nam Tyndale, by przekomarzać się z Knoxem. W taki sposób koło południa dotarliśmy do celu. Bór tworzył tu polanę porosłą niską trawą, a brzeg załamywał się w kształt malutkiej zatoczki. Na polance, kilkadziesiąt jardów od jeziora, stał drewniany dom. Wyciągnęliśmy łodzie. Wówczas z domu wybiegła mała, drobna i bardzo kolorowa postać. — Patrick! — krzyknęła i zatrzymała się zaskoczona pewnie widokiem trzech mężczyzn. — Betsy! — zawołał Tyndale. — Chodź, chodź do nas. Mamy gości. Kobieta klasnęła w dłonie. W podskokach dopadła męża i zarzuciła mu ręce na szyję. Trwało to krótko, bo natychmiast cofnęła się, zawstydzona swym postępkiem. — To jest Betsy — powiedział do mnie traper, a zwracając się do żony wskazał na mni palcem — a to Owen Hove, poznajcie się. Sebastiana przecież znasz. Wyciągnęła ku mnie rękę, zupełnie jak biała kobieta. Stałem zaskoczony nie wyrzekłszy ani słowa. Gdy przed kilkunastu dniami Knox opowiadał mi o Betsy, czyli o Srebrnym Kamieniu, jego podziw dla urody traperskiej żony uznałem za oczywistą przesadę. Niewiele kobiet mieszkało w Fort Chipewyan i na pewno niewiele kobiet spotkał Knox w swym życiu. Sądziłem więc, że ujrzę przeciętną indiańską squaw, tyle że nieco ładniejszą od większości swych plemiennych sióstr. Przeważnie nie grzeszyły pięknością, a jeśli nawet były urodziwe, to uroda ich szybko więdła w codziennym trudzie, w warunkach życia prymitywnego i wyczerpującego. Palące słońce i mroźne zimowe huragany odciskały piętno na kobiecych twarzach, a ciężka fizyczna praca zniekształcała sylwetki. Teraz spoglądałem na rzeczywistą piękność i przyznawałem Knoxowi rację. Oprócz czarnych oczu, kruczoczarnych włosów i ciemniejszej cery mało było cech indiańskich w obliczu Betsy. Wystających kości policzkowych, tak charakterystycznych dla wszystkich członków indiańskich plemion, Betsy nie miała. Nos za to miała kształtny, usta drobne oraz mocno zarysowany podbródek, świadczący o silnej woli. Nosiła czerwony sweter w granatowe prostokąty, spódnicę żółtą, a na stopach ciemne mokasyny, obszyte kolorowymi paciorkami. — Witaj! — powiedziała do mnie miękkim, melodyjnym głosem i zwróciła się do Knoxa: — Jak się masz, Sebastianie? Ty nie być u nas od wielu, wielu słońc. — Ale teraz pozostanę przez kilka słońc — odparł mój towarzysz. Klasnęła w dłonie. — Go-zah! — zawołała, co w języku Assiniboinów znaczyło „chodź!”. Jeśli widok Betsy bardzo mnie zaskoczył, to dom Tyndale'a zdumiał. Spodziewałem się ujrzeć typowo traperską chatę z płaskim dachem, ze ścianami z nie okorowanych pni, z wąziutkimi otworami okiennymi. A oczom moim objawiła się willa, jakiej nie powstydziłby się Fort Chipewyan. Bo chociaż budowla wzniesiona została z pni, to przecież posiadała najprawdziwsze okna, a w tych oknach najprawdziwsze szyby. Słono kosztować musiał Tyndale'a taki luksus. Lecz to jeszcze nie wszystko. Wejście do budynku stanowiła mała werandka ze stromym dachem wspartym na czterech słupkach i ze schodkami. Te właśnie schodki usiłował podpalić nieznany sprawca. Nad całą budowlą sterczał komin, z którego wydobywała się cienka strużka szarego dymu. Po drewnianych schodkach, przez werandkę, wkroczyliśmy do wnętrza. Była to kuchnia — okazała izba z kamiennym piecem, w którym buzował ogień. Pod ścianami stały szafy, a na środku stół z dwiema długimi ławami. — Chodźcie, chodźcie... Tyndale otworzył kolejne drzwi. Za nimi znajdowała się druga izba, większa od kuchni. W niej dwa łóżka nakryte niedźwiedzimi futrami. Na ścianach wisiało kilką skór wilczych i jedna rysia, a między dwoma oknami przymocowano potężne poroże jelenia. — Oto wasz pokój — oświadczył traper, — Rozgośćcie się. Knox zaprotestował: — Ależ to wasza sypialnia, Patricku. Nam wystarczy kuchnia i para derek. — Chcecie spać na podłodze? Nic z tego. Nikt nie powie, że Patrick Tyndale potraktował gości jak psy, którym wystarczy wiązka słomy rzucona na klepisko. Nie, nie! Zresztą Betsy chce mieć pieczę nad kuchnią. Prawda, Betsy? — Tak, tak — odpowiedział kobiecy głos z sąsiedniej izby. Poczułem się głupio. Jakże to? Ja miałem spać na sprężynowym łożu, a gospodyni na deskach? — Myślę, że Sebastian ma rację — wtrąciłem nieśmiało. — Nie możemy sprawiać wam tyle kłopotu. Wystarczą mi dwa koce i grube futro. — Słusznie, Owen — przytaknął Knox. — Betsy nie powinna spać na podłodze. Jeśli mamy pozostać w tym wspaniałym pokoju, zabierzcie łóżka do kuchni. Nawet nie wiem czy potrafiłbym zasnąć na czymś takim. Powstał bardzo zabawny spór. Tyndale upierał się przy swoim, twierdząc, że przez całą zimę sypiają w kuchni ze względu na jedyny piec w domu. Knox obstawał przy swoim. Ja milczałem, a Betsy oczywiście stanęła po stronie męża. Nie mogłem oderwać od niej oczu, gdy z zapałem i gestykulacją koślawiąc straszliwie angielszczyznę tłumaczyła nam, że lubi spać na ziemi, bo tak sypiała przez wiele lat w skórzanym tipi swego plemienia. Spór toczył się i toczył, aż wreszcie obie strony poczyniły wzajemnie ustępstwa, w wyniku których jedno z łóżek przesunięto do kuchni, w której mieli nocować Tyndale'owie. Potem siedliśmy do lunchu. Wtedy dostrzegłem zdumiewające usprawnienie gospodarskie. W podłodze pod ścianą znajdowała się okrągłą dziura, z której Betsy czerpała wodę wiadrem. Zajrzałem tam i zobaczyłem na głębokości kilku stóp błyszczące lustro wody. — To mój wynalazek — pochwalił się Tyndale. — Gdy budowałem ten dom, kazałem równocześnie wykopać studnię tak, aby jej otwór znajdował się w kuchni. To znakomicie ułatwia czerpanie wody, zwłaszcza zimą. — Jest to doprawdy wspaniały wynalazek — stwierdziłem. — Prawdę mówiąc nie ja pierwszy go zastosowałem — przyznał traper. — Na Południu wielokrotnie widziałem takie studnie. Nie wiem, czy głód czy kulinarne zdolności Betsy sprawiły, że podane potrawy uznałem za wyborne. Kiedy dziś wspominam tamten dzień, czuję znowu smak rosołu z dzikiego królika oraz pieczeni z antylopy. To była prawdziwa uczta, tym bardziej że Betsy poczęstowała nas do tego wspaniale pachnącą nalewką własnej roboty. Jak wyjaśnił Tyndale, była to kupiona w faktorii whisky, którą zalano specjalny, znany Betsy, gatunek łąkowego ziela. Zaiste, żona naszego gospodarza była niezwykłą kobietą. Biesiadowaliśmy bardzo długo, a gdy zapadł zmrok, poczułem się tak senny, jakbym nie spał od tygodnia. Widać podróż tak na mnie podziałała. Okazało się, że nie tylko na mnie. Moich towarzyszy również ogarnęła śpiączka. Nieskorzy do rozmowy, ziewając powlekliśmy się do łóżek, życząc sobie dobrej nocy. Dawno nie spałem tak mocno i tak długo. Zresztą nie tylko ja. Wszyscy obudziliśmy się, gdy słońce stało wysoko nad horyzontem. Po śniadaniu Tyndale poprowadził nas w głąb, jak nazwał, swego majątku. Przede wszystkim do uli. Bardzo się chlubił swoją pasieką. Usprawiedliwiał go fakt, że na przestrzeni stu mil dokoła nie było nikogo, kto trudniłby się bartnictwem. Pasieka znajdowała się na porosłej trawą polance, oddzielonej od chaty Tyndale'a brzozowym młodniakiem, który wyrósł na miejscu pożaru. Nie rozszerzył on się na resztę boru, tylko strawił kilkanaście akrów. Tyndale osiadł w tym miejscu, gdy resztki spalenizny były już zaledwie widoczne. Przypuszczał, że las zapalił się od pioruna, a później spadł ulewny deszcz i zdusił ogień. Polanka barwiła się wczesnymi odmianami wiosennych kwiatów, wokół których latały brzęcząc złote pszczoły. Z lekkim strachem wstąpiłem na ten teren, lecz pracowite owady nie zwróciły uwagi na intruzów. Później jednak, podczas całego tu pobytu, nigdy sam nie wychodziłem na polankę i nie zbliżałem się do uli. W centrum polany szerokim łukiem rozstawione były pszczele domki, wcale nie takie, z jakimi spotykamy się na południu kraju, na preriowych łąkach. To, co ujrzałem, w niczym nie przypominało ogrodowych uli. Były to zwykle pniaki różnej wysokości i z otworami o różnej wielkości. Tyndale wyjaśnił, że zakładanie pasieki rozpoczął od wyszukiwania drzew z dużymi dziuplami, niekiedy nawet z zagnieżdżonymi w nich dzikimi pszczołami. Drzewo takie zrąbywał wysoko nad ziemią, a później piłą odcinał wierzchołek. W ten sposób powstawała prymitywna barć, którą traper przetaczał na upatrzone miejsce polanki. Czy go kiedykolwiek pogryzły pszczoły? Niejeden raz, ale obecnie, jak twierdził, już do niego przywykły, mimo to Tyndale, przy pobieraniu miodu, zakładał prymitywną siatkę na twarz, a rękawice na dłonie. Zapytałem, jak rozmnaża roje. Poczęstował mnie długim ą fachowym wykładem, z którego niewiele pojąłem, a jeszcze mniej zapamiętałem. Wynikało jedynie z opowieści, że Tyndale był zawołanym pszczelarzem. Gdzie i kiedy nauczył się tego fachu, nie zdradził, a pytać nie wypadało. Ale do rzeczy. Na polance, kurnemu zadowoleniu, nie bawiliśmy długo. Trarper pokazał nam rozwaloną barć, a później poprowadził wąziutkimi ścieżynami, wydeptanymi przez czworonożnych mieszkańców boru, ku wodzie. Przez dziesiątki lat, a może i dłużej, wędrowały tędy do wodopoju dzikie zwierzęta, przetarły zarośla, udeptały ziemię i uczyniły ścieżki wygodne dla człowieka, Wbrew temu, co sądzą ludzie z miast, zwierzyna leśna lubi trzymać się tych samych terenów i wędrować przez nie utartymi szlakami. Mówił mi o tym pewien leśnik, a teraz Tyndale potwierdził. — Chyba tylko pożar lasu lub powódź może zmusić czworonogi i ptactwo do zmiany terenu żerowiska. Jedną ze ścieżek wdarliśmy się więc w głąb boru. Bacznie obserwowaliśmy poszycie, krzaki, a nawet pnie drzew. Wydawało się nam, że w ten sposób natrafimy na ślad obecności człowieka. Nie natrafiliśmy. Owszem, na ścieżce tu i ówdzie widniały wgłębienia od racic sarn i jeleni, lecz nigdzie nie było charakterystycznego odcisku buta z wysokim obcasem. Nasza wędrówka trwała kilkanaście minut, aż wreszcie, krążąc tu i tam, wydostaliśmy się nad jezioro. W miejscu między brzegiem a linią lasu rozpościerała się długa, niską trawą porosła łąka. Przeszliśmy spory kawałek, kierując się ku miejscu, gdzie nad małą zatoczką spoczywały dwie łodzie: nasza oraz Tyndale'a. Dobrze czułem w nogach marsz i miałem nadzieję, że usiądziemy nad wodą. Łodzie spoczywały w tych samych miejscach, w których wczoraj je zostawiliśmy, dlatego zdziwił mnie nagły okrzyk Tyndale'a. — Znowu! — wrzasnął. — Jak złapię drania... Nie dokończył, wyprzedził nas dwoma susami i dopadł łodzi. — Patrzcie! No, popatrzcie tylko! Czy człowiek nie może wyskoczyć ze skóry? Stanęliśmy z Knoxem nad burtą czółna, w której widniała spora, nieregularna dziura. — I cóż teraz powiesz, Sebastianie? — złościł się traper. — Czy nadal twierdzisz, że to jeleń kopytami skakał po mej łodzi? — Uspokój się, Patricku. Słychać cię pewnie aż w Chipewyan. — Uspokój się — powtórzył traper już bardziej opanowanym głosem. — Łatwo ci mówić, obejrzyj swoją łódź, może ją również uszkodził ten drań. Obejrzeliśmy, bardzo dokładnie. Nie była uszkodzona. — To chyba przypadek — stwierdził Knox. — Sądzę, że i tym razem dziurę w łodzi zrobił czworonóg. Bo złośliwy człowiek wywarłby swą złość i na naszej łodzi. Jakiś uparty jeleń odwiedza cię, Patricku, ale my się nim zajmiemy. Tyndale tylko się zaśmiał. Pomyślałem, że może Knox ma rację. W puszczy dzieją się przedziwne rzeczy. Przekonały mnie o tym opowiadania przygodnie spotkanych traperów, w gawędach których połowa była fantazją, lecz połowa prawdą. Jednakże nie tylko czółno Tyndale'a zostało dwukrotnie uszkodzone, usiłowano przecież podpalić jego dom, a tego nie mógł dokonać najmądrzejszy nawet czworonóg. A barć? Czy Knox istotnie był pewien, że to niedźwiedź pazurami rozorał i rozszarpał pień? Nie zaprzeczałem mu, posiadałem mniejsze doświadczenie, jednak kloc wyglądał na rozrąbany siekierą. Wieczorem tegoż dnia ciągnęliśmy losy wyznaczające kolejność nocnych wart. Bo wszyscy byli zgodni, że wartę należało pełnić. Mieliśmy żyć jak na myśliwskim biwaku wśród pustkowi. Wyglądało to nieco śmiesznie, lecz jak mieliśmy uchronić się przed wizytą nieproszonego gościa, jak go wyśledzić i schwytać? W dzień każdy w pojedynkę miał penetrować pobliże lasu. Tak oto zapowiadało się życie pełne wrażeń i oczekiwań. Sprawowaliśmy nocne warty, wędrowaliśmy w głąb boru. Na próżno jednak wytrzeszczałem oczy, na próżno Knox wielokrotnie patrolował otoczenie chaty. Zgodnie stwierdzaliśmy, że w pobliżu nikt na pewno nie koczował, nie rozpalał ognisk. Przy wieczornym posiłku zdawaliśmy jeden drugiemu dokładny raport, zawsze taki sam, potwierdzający bezskuteczność poszukiwań. Pewnego wieczoru Tyndale odezwał się pół żartem, pół serio: — Zaczynam podejrzewać, że to ani zwierzę, ani człowiek. Tfu! Do licha! — A kto?— zagadnął Knox. — Nie wiem. Może duch? Duch puszczy! Przypomniałem sobie, co mi opowiadał pewien stary traper na Południu. — I cóż ci opowiadał? — Że wokół jego chaty, a mieszkał na skraju puszczy podobnie jak ja, coś nocami straszyło. Budziły go nieludzkie piski, charkoty i gwizdy. Spędził kilka nocy, czuwając na progu. A chociaż wielokrotnie noce były księżycowe i widne, nie dojrzał nikogo ani niczego, co mogło być przyczyną odgłosów. — Czy ten duch zniszczył mu pasiekę lub przedziurawił czółno? — zapytał Knox żartobliwym tonem. — Nie żartuj, Sebastianie. Wcale mi nie jest wesoło. Tamten człowiek nie był bartnikiem i nie miał czółna. — A chałupy mu nie podpalono? — Nie. — No to, o co chodzi? — O to, że po paru miesiącach traper miał dość wszystkiego i wyniósł się w inne strony. — Ej, Patricku — Knox pokiwał głową — skoro tak rozumujesz, to dam ci radę, najlepszą z najlepszych. Rzuć wszystko i przenieś się do Fort Chipewyan. Możesz przecież kupić lub wynająć któryś z tych pięknych domków stojących nad wodą. Będzie ci łatwiej żyć, a Betsy na pewno się ucieszy. Spojrzałem na Indiankę. Jak zwykle nie brała udziału w rozmowie mężczyzn. Teraz na mgnienie oka twarz jej rozjaśniła się, a w czarnych oczach zabłysła radość. — Jak to?! — oburzył się Tyndale. — Mam wszystko zostawić. Moją pasiekę, w którą tyle trudu włożyłem? — Wolisz poczekać, aż ci ją ten „duch” do szczętu rozwali? Przecież możesz przetransportować swe ule do Chipewyan, u nas jest też wiele łąk i kwiatów. — A moja traperka? — Dobrze wiesz, ilu w Chipewyan mieszka traperów i nieźle im się powodzi. Mówię o tym, Patricku, wcale nie dlatego, że wierzę w istnienie, jakichś bzdurnych duchów. O, nie! Mówię, ponieważ nie możemy tu tkwić tygodniami. Ten twój przeciwnik jest diabelnie sprytny. Z czymś takim nie spotkałem się jeszcze w życiu. Od rozmowy tej minęły dwa dni penetrowania lasów i dwie noce pełnionych wart. Bez żadnego rezultatu. Trzeciego dnia, a raczej trzeciego wieczoru Betsy podała nam do posiłku nalewkę na ziołach. Podobno,, był to jeszcze smaczniejszy trunek niż ten, który piliśmy poprzednio. Mówię „podobno”, ponieważ, mimo nalegań towarzyszy a nawet samej Betsy, wstrzymałem się od picia. Mój nocny dyżur zaczynał się o północy, a po alkoholu czekał mnie głęboki sen i trudne przebudzenie. Upłynęłoby więc sporo czasu, zanim otrząsnąłbym się z resztek snu. A ile jest wart czuwający, gdy ledwie patrzy na oczy i nie może powstrzymać ziewania? Dlatego nie spróbowałem ani kieliszka. A moi towarzysze nie żałowali sobie. Po kolacji Tyndale poszedł spać do kuchni, ja do pokoju, a Knox na dwór, aby czuwać nad naszym bezpieczeństwem i może schwytać przeciwnika. W co, poza Tyndale'em, przestaliśmy wierzyć. Zasnąłem bardzo szybko. Spałem bez marzeń i zwidzeń, a przebudziłem się bez istotnej przyczyny. Była noc. Przez okno wpadały smugi księżycowego blasku. Sięgnąłem po zegarek. Dochodziła jedenasta. Miałem jeszcze godzinę do zmiany Knoxa, więc postanowiłem na nowo zasnąć. Sen jednak nie nadchodził. Mijały minuty. Usłyszałem lekkie skrzypienie zawiasów. Ktoś otworzył drzwi dzielące kuchnię i we-randkę. Ktoś wyszedł na dwór. „Pewnie Tyndale”... — pomyślałem sennie. Powtórnie zerknąłem na zegarek. Było już dwadzieścia po jedenastej. Począłem się ubierać. Ostrożnie i cicho, by nie zbudzić sąsiadów. Przez kuchnię przemknąłem w skarpetkach. Drzwi od ganku były uchylone. Siadłem na stopniach werandki i wciągnąłem buty. Panowała kompletna cisza, żaden odgłos nie dobiegał z głębi lasu ani od strony jeziora. Ze szczytu nieba księżyc • wyczarował długie cienie drzew i krzewów. Postanowiłem odszukać Knoxa i zwolnić go z warty. Rozejrzałem się dokoła. Nikogo. Ruszyłem ku jezioru. Nigdzie nie dostrzegłem wartownika. Zatrzymałem się bezradnie. Wtedy usłyszałem jakiś dziwny, regularnie powtarzający się odgłos uderzeń. Takich dźwięków nie potrafiłoby wydawać żadne zwierzę, a więc musiał być to człowiek. Pomyślałem o Knoxie. Co on tam robił? I w jakim celu? Ejże, czy to na pewno Knox. Stuki przypominały odgłos siekiery uderzającej w pień drzewa. Stałem kilka minut nasłuchując. Z całą pewnością odgłos uderzeń dobiegał z głębi boru. Dałem spokój dalszym poszukiwaniom, okrążyłem dom, zagłębiłem się w las. Nawet tu, w cieniu drzew, było widno, więc mogłem kroczyć swobodnie i szybko. Przekroczyłem brzozowy młodniak, stanąłem na skraju polanki. Tu postukiwania słychać było najwyraźniej. Widziałem cienie barci ustawionych półkolem na zalanej księżycowym blaskiem łące. Przy jednej z barci pochylała się i prostowała jakaś postać. Zrozumiałem, co tu się dzieje. Jakiś człowiek siekierą rozwalał jeden z uli! Czynił to tak beztrosko, jakby -w okolicy nif było nikogo, a przecież dom Tyndale'a wznosił się w odległości zaledwie kilkudziesięciu jardów. Jakże musiał ryzykować niszczyciel pasieki. Wydobyłem rewolwer z kabury. Wolno, wolniutko, do taktu uderzeń siekiery, począłem podchodzić. Dziwny drwal był odwrócony do mnie plecami, a miękkie poszycie tłumiło odgłos moich kroków. Wreszcie znalazłem się tak blisko, że lufą rewolweru prawie dotknąłem pleców rąbiącego. Odwrócił się, siekiera wypadła mu z rąk. O mało nie zrobiłem tego samego z rewolwerem. Na kilka sekund straciłem zdolność mówienia, a kiedy ją odzyskałem, moje usta z trudem wymówiły kilka zaledwie słów: — Betsy, co tu robisz? Pytanie było głupie, bowiem to Betsy niszczyła jeden z uli swego męża. Pomyślałem, że oszalała. Wydała cichy okrzyk i zasłoniła twarz dłońmi. Widziałem, jak ciałem jej wstrząsnął dreszcz. Szlochała. Nie miałem pojęcia, co powinienem był uczynić. Odejść? Zabrać ją do domu? Przywołać Knoxa? Schowałem broń do kabury. — Betsy — powiedziałem — Betsy, uspokój się. Na nic więcej nie potrafiłem się zdobyć. Opuściła ręce. W blasku księżyca widziałem jej twarz mokrą od łez. — Wszystko na nic...— szepnęła.— Ty powiedzieć Patrickowi... Na nic — powtórzyła. — Po co to robiłaś? — Patrick, on wierzyć w różne leśne duchy, a ja chcieć mieszkać tam, gdzie wiele domów i mnóstwo ludzi. W Fort Chipewyan. Ja go prosić, ale on uparty. Ja go próbować nastraszyć. Ja teraz ah-u-stum-be. Powiedziała słowo, które w języku Assiniboinów znaczyło „stracona” lub „zgubiona”. Domyśliłem się wszystkiego, a ona już zbytecznie przyznała się do dwukrotnego uszkodzenia czółna, dwukrotnego podpalenia domu i zniszczenia ula. Kiedyś Patrick opowiedział jej o przygodzie trapera uciekającego przed leśnymi „duchami”. To ją natchnęło pomysłem, który uznała za doskonały. — I wszystko to robiłaś nocą? — spytałem. — Hah-hay-be29— potwierdziła. — Zawsze wtedy, kiedy Patrick bawił w domu? — Tak, żeby mnie nie podejrzewać. — A gdyby się zbudził? — On nigdy się niezbudzić. On zawsze spać jak e-pah-been30. Ja mu dawać nalewkę na ziołach. Dobrych ziołach. Na sen. — I dzisiaj dałaś — łatwo zgadłem. — U-h-m — przyznała. — Dlatego teraz Patrick śpi i Sebastian również? — U-h-m. — Ale ja nie piłem. Nie bałaś się? — Ja się bać, ale ja iść. I co teraz stać się z Betsy? Znowu zakryła twarz dłońmi. — Betsy — powiedziałem kładąc rękę na jej ramieniu. — Patrick nigdy się o tym nie dowie. Przyrzekam ci. — A Sebastian? — Sebastian będzie milczał — zapewniłem ją lekkomyślnie, bo przecież wcale nie byłem pewny, czy taki służbista jak Knox zgodzi się zataić sprawę, jeśli nie przed Tyndale'em, to przed zwierzchnikami. Wówczas diabli wezmą całą tajemnicę. — Betsy, wracaj do chaty i ani słówka Patrickowi, ja poszukam Sebastiana. Kiwnęła głową. — Hah-hay-be-wah-steig31. Oddaliła się bezszelestnie jak leśny duszek. Dopiero teraz chwyciłem się za głowę. O rany! Co za kabała! i jak z niej wybrnąć? Betsy okazała się sprytna nad podziw, lecz nie przewidziała, że odmówię poczęstunku nasenną nalewką. A jednak postanowiłem Betsy ocalić. Dla osiągnięcia celu należało porozmawiać z Knoxem. Czy musiałem tak postąpić? Przecież mogłem zataić całą sprawę. Lecz byłby to bardzo brzydki postępek — oszukanie kolegi, rzecz nie licująca z honorem policjanta Północno-Zachodniej. Nigdy bym sobie nie darował takiego czynu. Co na to powie Knox? Czy nie będzie się upierał przy konieczności złożenia służbowego raportu? Sprawa stanie się głośna, dotrze do uszu Tyndale'a, ośmieszy go w oczach innych, kto wie, czy nie skłoni do opuszczenia chaty nie po to, by się przenieść do Fort Chipewyan, lecz by zaszyć się w jeszcze głębszej głuszy. Biedna Betsy! Co począć? Kogo się poradzić? Tak mi się to wszystko kotłowało w głowie, gdy krążyłem tu i tam w poszukiwaniu Knoxa. Znalazłem go wreszcie. Siedział pod samotnym klonem, na skraju puszczy, plecami oparty o pień i drzemał. Ba, nawet chrapał! Śpiący policjant na posterunku. Po prostu hańba! Złamanie regulaminu. Postanowiłem wykorzystać ten fakt w obronie Betsy. Siadłem obok śpiącego, nie zachowując żadnej ostrożności. Szelest, który spowodowałem, nie zbudził go. Mocna musiała być ta nalewka. Zagwizdałem. I to go nie zbudziło. Szarpnąłem za ramię. Najpierw delikatnie, później mocno. Usłyszałem, jak westchnął, ujrzałem, jak otworzył oczy. — Co to? — zapytał jakimś drewnianym głosem. — To ty, Owen? Gdzie jestem? Och, widać zasnąłem. Muszę być chory, bo mi się nigdy nic takiego nie przytrafiło. Czy coś się stało? — nagle się zaniepokoił. — Nic a nic — odparłem. — Po prostu odechciało mi się spać i postanowiłem zluzować cię wcześniej. — Słuchaj, Owen, bardzo cię proszę po starej znajomości, nie mów o tym nikomu. Przecież to hańba! Ja naprawdę muszę być chory, ale zawistni ludzie nie usprawiedliwią mnie, tylko wezmą na spytki. Bardzo cię proszę.... — Nie jesteś chory — zapewniłem go. — Wiem dobrze, dlaczego zasnąłeś. — Dlaczego? Jak wytłumaczyć mój nagły sen? — Dowiesz się za chwilkę, mamy sporo czasu, wiem, że Tyndale nie obudzi się przed świtem. — Co ty gadasz? — zdumiał się. Widziałem, że już ocknął się na dobre i nie straci ani jednego słowa z tego, co mu powiem. — Sebastianie — rzekłem — będę milczał jak głaz i nikt nigdy nie dowie się, że konstabl Knox zasnął na warcie. — Dziękuję. Co za szczęście, że nie zaskoczył mnie ten diabelski pociotek, co niszczy czółna i rozwala ule. — Nie mógł cię zaskoczyć. — Jak to? — Powiem, lecz jeśli chcesz znać prawdę, którą niedawno odkryłem, musisz dać mi słowo, że bez mej zgody nie zdradzisz tego nikomu. Ani Tyndale'owi, ani Darnleyowi. Rozumiesz? — A to coś nowego! — Nowego i ważnego. Jeśli nie przyrzekniesz zachowania tajemnicy, nie mamy o czym mówić i chodźmy lepiej spać. Popatrzał na mnie, wreszcie skinął głową: — Przyrzekam — powiedział. — Masz moje słowo. A teraz mów, bo wyskoczę ze skóry z niecierpliwości. — Wiem, kto jest tym złym „duchem” Tyndale'a. — O, do licha! Widziałeś go? — Nawet rozmawiałem. — Gdzie on? — Teraz śpi obok Tyndale'a. — Co? Co takiego? Chyba nie Betsy?! — Właśnie ona. — Do stu piorunów! Nie kpisz ze mnie, Owen? — Nie kpię. Zbyt poważna to sprawa. Musimy coś wymyślić, coś bardzo mądrego, w przeciwnym wypadku Tyndale wyjdzie na idiotę, a Betsy straci wszelkie nadzieje na wyrwanie się z tej głuszy. — Co za historia... — stęknął. — Co jej do głowy strzeliło? — Wiem, co strzeliło. To sprytna mała kobietka i gdybym się tej nocy nie przebudził, nadal szukalibyśmy nie tam, gdzie należało. — Opowiedz, Owen, wszystko od początku, bo mi się w głowie kręci i nie bardzo jeszcze rozumiem. Opowiedziałem. Wolno i dokładnie, nie pomijając sprawy nasennej nalewki. Knox słuchał uważnie nic nie mówiąc, a gdy skończyłem, nadal milczał. — Oto, Sebastianie, cała historia. Tak dziwna, że nawet mnie trudno w nią uwierzyć. — I co teraz? — zagadnął żałosnym tonem. — Doprawdy, mózg mi nagle wysechł. Wiem tylko jedno: Tyndale nie może się o tym dowiedzieć. — Hm... tak. Chyba tak. Więc nadal musimy pełnić nocne warty i szukać tego, co nie istnieje. Ale jak długo? Przecież w końcu Darnley się zaniepokoi i przyśle gońca, żeby nas odwołać. — Oczywiście, oczywiście. — I co wówczas powiemy Darnleyowi? Że nic nie odkryliśmy, że nadal nie wiemy, kto próbował podpalić dom, kto zniszczył dwa ule i przedziurawił łódź! Wyobrażasz sobie, Owen, jaka czeka nas pochwała za taki sukces? A nie daj Bóg, by kiedykolwiek prawda wypłynęła na wierzch. Wówczas przyjdzie pożegnać się ze służbą w Północno-Zachodniej. — Diabeł ogonem zamieszał w tej sprawie — stwierdziłem ponuro. — Że też akurat nam musiało się to przydarzyć! — Ale przydarzyło i na to nie ma rady. Słuchaj, Owen, znasz Darnleya lepiej niż ja. Zdecyduj, czy możemy zaryzykować. — Jak to rozumiesz? — Powiedzieć mu wszystko licząc na to, że zachowa tajemnicę. — Czy zechce ją zachować? Ale mi zabiłeś ćwieka! Przecież nie jestem Darnleyem. Jaki on jest? Sądzę, że bardzo ludzki dla podkomendnych. Chyba sam to zauważyłeś? Myślę, że jest sprawiedliwy i zrównoważony. Odkąd go poznałem, nie pamiętam, by kiedykolwiek uniósł się gniewem. — Czy ma poczucie humoru? — A jakże — przytaknąłem bez wahania. — To dobrze. A... a ciebie, Owen, lubi? — Hm... pewnie tak. Kilka razy spotkało mnie z jego strony wyróżnienie, na które chyba nawet nie zasłużyłem. Przecież to na jego propozycję tutaj przyjechałem. — Bardzo dobrze. Myślę, że wszystko to pomoże nam zrzucić ciężar z serca, a Darnley, jeśli jest tak bardzo ludzki, nie piśnie przed obcymi ani słówka, aby nie skrzywdzić Tyndale'a i jego żony. — Obyś się nie mylił, Sebastianie. Rozpoczynamy ryzykowną grę. Pomyśl, że są jeszcze Leahy i Dohey. Co im powiemy? — Nic. Raport złożymy tylko Darnleyowi. Nikomu więcej. Mamy do tego prawo ze względu na wagę sprawy. Czy nie mam racji? — Masz, lecz nie zaznam spokoju, dopóki nie usłyszę decyzji Darnleya. Niby się nie boję, a jednocześnie boję. Okropne uczucie. — Nie bądź dzieckiem, Owen. Ludziom trafiają się gorsze sytuacje. Teraz zastanówmy się, jak mamy postępować. — Myślę, że powinniśmy pozostać tu jeszcze jakieś trzy — cztery dni. Tyndale się wścieknie na widok nowej, zniszczonej przez Betsy, barci. Bardzo zdziwiłby się, a nawet rozgniewał, usłyszawszy o naszym zamiarze odjazdu. — Zgadzam się z tobą. — Teraz druga sprawa: spróbuj, ale delikatnie, tak niby mimochodem, napomknąć Tyndale'owi o dziwnych, nigdy nie wyjaśnionych przygodach traperów. On jest nieco przesądny, więc uwierzy. — Jak to?! — oburzył się Knox. — Mam ze starego kumpla robić idiotę? Serce mnie boli na samą myśl. To zły pomysł. — Wymyśl lepszy sposób — zirytowałem się. — I pomyśl o Betsy, sam mi wspominałeś... — Prawda — przerwał mi. — Bardzo mi jej żal, a Patrickowi nie zaszkodzi przenieść się do Fort Chipewyan. — No więc? — Interesuje cię los Betsy? — zapytał jakimś podejrzliwym głosem, co nie przypadło mi do smaku. — Nie więcej niż ciebie — odparłem szorstko. — I jeśli sadzisz... — Daj spokój, Owen. Ja tylko żartowałem. — Posłuchaj, Sebastianie. Przecież w puszczach naprawdę dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Pamiętasz, co ci opowiadałem o zagadkowym stworze, jakiego napotkałem w lasach Zagubionego Tropu? Przysięgam, że to była szczera prawda. Gotów jestem powtórzyć Tyndale'owi całą historię. — Pomysł chyba niezły. Napędzi Patrickowi strachu i być może skłoni do przeprowadzki. — Właśnie o to chodzi. A poza tym trzeba jakoś usprawiedliwić nasze niedołęstwo. No, bo kto potrafi pokonać leśnego diabła? — Zgoda — odparł z westchnieniem. — Nie ma innej rady, ale ciężko mi na sercu, że musimy oszukiwać uczciwego człowieka. — To tylko dla jego dobra. A teraz idź spać, Sebastianie. Ja tu jeszcze kilka chwil pokręcę się na wypadek, gdyby Tyndale się przebudził i chciał sprawdzić, czy pilnie czuwamy. Knox podniósł się z ziemi. — Dobranoc — powiedział. Zrobił kilka kroków, zatrzymał się raptownie i zawrócił. — O co chodzi? — zapytałem. — Przyszła mi myśl do głowy, że gdyby naprawdę pojawił się w okolicy jakiś włóczęga i na przykład ukradł jedną z łodzi, machnęlibyśmy ręką sądząc, że to sprawka Betsy. Nie mam racji? — Nie masz! Ani-za centa. Czy nie pojmujesz, że w takim wypadku Betsy mnie lub tobie powiedziałaby prawdę? — Słusznie! Coś kiepsko z moim mózgiem. Machnął ręką i odszedł. Pochodziłem jeszcze jakieś pół godzinki tu i ówdzie, lecz gdy gwiazdy zaczęły blednąc, a światło księżyca przygasło, wróciłem do domu. Po nocy tak pełnej wrażeń zasnąłem szybko, mówiąc sobie dla uspokojenia, że uczyniliśmy wszystko, co można było uczynić. Przebudzenie nie było przyjemne. Zza zamkniętych kuchennych drzwi dobiegły mnie (i pewnie zbudziły) głośne, aż nazbyt głośne biadania i przeklinania na przemian. To nasz gospodarz wyładowywał swój gniew. Co mu się stało? Nigdy dotąd nie bywał tak hałaśliwy. Obudziłem Knoxa. No i rychło dowiedzieliśmy się, w czym rzecz. Tyndale zerwał się z łóżka o świcie i gnany niepokojem poszedł obejrzeć okolicę domu. Oczywiście nie omieszkał odwiedzić pasieki. — Chyba nie bardzo czuwaliście tej nocy? — powitał nas wymówką. — Znowu zrąbany ul! Można się wściec! — Uspokój się, Patricku. Daję ci słowo, że podczas całej swej warty nie zauważyłem nic podejrzanego — zapewnił go Knox. — A ty? — zwrócił się traper do mnie. — Ja również daję słowo, że nie spotkałem nikogo obcego. Obaj powiedzieliśmy prawdę, lecz była to wykrętna prawda. Niestety, tylko w taki sposób można było uchronić Betsy przed gniewem małżonka. Niechże więc nasze dobre intencje usprawiedliwią niezbyt rzetelne postępowanie. — Dlaczego mnie nie zbudziliście? — Nie było potrzeby — odparł Knox. — Noce są coraz krótsze i dwie osoby całkowicie wystarczą. Zresztą, spałeś tak smacznie... — A przez to straciłem jeszcze jeden ul! — Kto wie, czy przez to — mruknął Knox. — O czym myślisz? — Tu się dzieją jakieś dziwne rzeczy — odpowiedział mój towarzysz. Tyndale nagle uspokoił się: — Co podejrzewasz, Sebastianie? — Sam nie wiem, co podejrzewać, ale Owenowi na przykład zdarzyła się niegdyś równie dziwna historia. — Tak? Sam się śmiałeś z duchów, Sebastianie, a teraz chcesz mi wmówić, że te psikusy to nie jest ludzka robota? — Niczego nie chcę wmówić, posłuchaj jednak o przygodzie Owena. Podczas śniadania opowiedziałem o zdarzeniu, które spotkało mnie w osadzie Zagubionego Tropu, co uspokoiło gniew trapera, a jednocześnie wpędziło go w ponury nastrój. — Jak tak dalej pójdzie, przyjdzie mi stąd uciekać — zauważył smętnie. Spojrzałem na Betsy krzątającą się przy piecu. Na mgnienie jej twarzy rozbłysła uśmiechem. Tyndale odwrócił się do Knoxa, a ja w tym momencie przymrużyłem lewe oko. Zrozumiała, bo nieznacznie skinęła głową. Postąpiłem tak, by ją uspokoić i zapewnić o swoim poparciu. Wyobrażałem sobie, jak ciężko musiała przeżywać tę przygodę i jak niepokoił ją dalszy bieg sprawy. Po śniadaniu ruszyliśmy w nasz codzienny obchód. Tyndale, baczny i skupiony, rozglądał się tu i tam, ja tylko udawałem, a Knox myszkował po krzakach, niby szukając, śladów. Po przejściu kilkunastu jardów rozdzieliliśmy się, by sprawdzić rozleglejszy teren. Zostałem sam. Łukiem ominąłem polankę z ulami i siadłem pod pniem potężnego klonu, pewien, że Patrick tutaj mnie nie zaskoczy. Spokojnie przesiedziałem około dwóch godzin nudząc się jak kot przed pustą mysią dziurą. Później przeszedłem kawałek leśną steczką, skręciłem w stronę jeziora i tam, nad zatoczką, spotkałem Tyndale'a; Oglądał swą łódź, czy znowu nie padła ofiarą „ducha”. Wróciliśmy do domu, w którym czekał na nas Knox. Jak mi później zdradził, wykorzystał ten czas na rozmowę z Betsy. Będę się streszczał, ponieważ do końca naszego pobytu nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Przesiedzieliśmy jeszcze cztery dni, po czym Knox oświadczył gospodarzowi, że musimy wracać do Fort Chipewyan. — Jak to?! — zaperzył się Tyndale. Chcesz mnie zostawić samego na pastwę... — Na czyją pastwę? — wpadł mu w słowo mój towarzysz. :— No... tego łotra, który mi niszczy gospodarstwo. — Posłuchaj, Patricku, bawimy tu przeszło dwa tygodnie, a więc poświęciliśmy ci sporo czasu. Chyba nie zaprzeczysz? A z jakim skutkiem? Wstyd powiedzieć... z żadnym. Przecież nie szczędziliśmy starań, sam widziałeś. Łaziliśmy tu i tam, szukali ludzkich tropów. I co osiągnęliśmy? Nic. Jaki z tego wniosek? Taki, że w najbliższej okolicy nie ukrywa się żaden człowiek. Te ule i twoja łódka musiały zostać uszkodzone przez zwierzęta, nie przez ludzi. A skoro przez zwierzęta, ty sam jako traper najlepiej dasz sobie radę. — To tak?! — wrzasnął Tyndale. — A co powiesz o dwukrotnej próbie podpalenia mej chałupy?! To także sprawka niedźwiedzi lub saren? — Powiem, że jest to istotnie sprawa dla mnie niezrozumiała. Ale i ona w końcu da się wytłumaczyć. Ogień mógł podłożyć tylko człowiek, to jasne. Uczynił to zapewne jakiś włóczęga, który dla sobie tylko wiadomych powodów chciał cię stąd wykurzyć. Ja twierdzę, że już go od dawna tu nie ma. Odszedł, może przed naszym przyjazdem, a może po nim. Po prostu przestraszył się mundurów. Przecież nie znaleźliśmy żadnych śladów. Dawno musiały się zatrzeć. — Brak tropów to żaden dowód—sprzeciwił się Tyndale. — Puszcza jest wielka. — Prawda — zgodził się Knox — lecz szukaliśmy śladów przez wszystkie dni naszego tutaj pobytu. I co? I nic. Przecież nie jesteśmy ślepi. — Widać, te ślady sami zadeptaliśmy. Co się tyczy uli, gotów jestem przysiąc, że zniszczyła je siekiera, a nie niedźwiedzie pazury. — Lepiej nie przysięgaj, Patricku. Dobrze obejrzałem ule i nie mam pewności, czym je zniszczono. Powtórzę jeszcze raz: od naszego przyjazdu w tej okolicy nie pojawił się żaden obcy człowiek. I dlatego ani dla mnie, ani dla Owena nie ma tu nic do roboty. — Więc chyba duchy! — wykrzyknął Tyndale. — Skoro nie było tu człowieka, tylko leśny diabeł mógł mi wyrządzić tyle psikusów. Bo ani niedźwiedź, ani jeleń. Zbyt długo param się traperstwem, by się nie poznać na zwierzęcych sprawkach. Począłem się lękać, że dojdzie do kłótni, a z kłótni nigdy nic dobrego nie może wyniknąć. Jednakże stara znajomość przeważyła szalę. Jakoś się uspokoili, chociaż każdy pozostał przy swoim. W dwie godziny później pożegnaliśmy się. Betsy była w radosnym nastroju, Patrick — rzecz zrozumiała — bardzo ponury. Wcale nie rozchmurzył się na zapewnienie Knoxa, że ,,w razie czego” przyjedziemy tu powtórnie. Po krótkiej przejażdżce przybiliśmy do pomostu przystani Fort Chipewyan. Cóż za zbieg okoliczności! Pierwsza osoba, na którą natknęliśmy się, to porucznik Darnley. Przywitał się, a my zameldowaliśmy swój przyjazd. Trochę to było śmieszne, ale tego wymagał regulamin służbowy. — Pięknie — zauważył nasz komendant. — Mam nadzieję, że spisaliście się na medal. Nie? Zdacie raport sierżantowi Leahy, jest teraz w koszarach. Obaj zdrętwieliśmy. Sierżant Leahy, ze swym całkowitym brakiem poczucia humoru, był człowiekiem najmniej stosownym dla wysłuchania naszej opowieści i dla podjęcia stosownej decyzji. — Panie poruczniku... — odezwałem się nieśmiało. — Prosimy... to jest meldujemy, że chcemy złożyć sprawozdanie wyłącznie panu. — O co chodzi? — Mamy bardzo ważne powody. — Ooo! — popatrzał na nas przenikliwie. — Dobrze. Chodźcie ze mną. I poszliśmy. Reszta tej historii kończy się niczym dobra bajka, to znaczy bardzo optymistycznie. Darnley, w przeciwieństwie do Leahy'ego, miał poczucie humoru. Wysłuchał nas w swym gabinecie, chwilami nie kryjąc wesołości. — Uważacie, że ten traper nie powinien o niczym wiedzieć? I ja tak sądzę. Publiczne ujawnienie sprawy nikomu nie wyjdzie na dobre. Ale historia jest rzeczywiście nieprawdopodobna! A ta Betsy! Cóż za sprytna osoba! Muszę ją poznać, jak tylko nadarzy się okazja. No, cóż? Spisaliście się doskonale, zwłaszcza ty, Owen. Zagadka została rozwiązana. Dla mnie. Bo innym wydawać się będzie, że nic nie odkryliście. Trudno, musicie to przecierpieć. Dla dobra tej Betsy i jej małżonka. Gdyby Leahy lub Dohey was wypytywali, odeślijcie ich do mnie. Im mniej się będzie o tej sprawie mówić, tym lepiej. No, to już chyba wszystko. Istotnie było to już wszystko. Lecz jeszcze należy dodać, że przed nastaniem jesieni Tyndale i Betsy przenieśli się na stałe do Fort Chipewyan. Później Tyndale opowiadał niesamowite brednie na temat „duchów puszczy” i zawsze znajdował chętnych słuchaczy. Niektórzy nawet dawali wiarę jego bajędom. Naiwnych na naszym świecie nie brak. A Betsy? Ano dopięła swego. Nie bez naszej, Knoxa i mojej, pomocy. Chyba zasłużyła na nią. List W pierwszych dniach lipca nie znane od lat w tych okolicach upały ogarnęły Fort Chipewyan, pobliskie lasy i puste, bezkresne łąki. Słupek rtęci termometru zawieszonego w cieniu padającym od okapu domu sięgał w popołudniowych godzinach 95 stopni32. Narzekaliśmy sprawując kilkugodzinną wartę przy sztandarowym maszcie, na placu skąpanym w słońcu od wczesnego ranka do późnego zachodu. W takiej sytuacji zezwolono nam na zdjęcie grubych, sukiennych czerwonych kurt. Niestety, nie zezwolono na zrzucenie butów z cholewkami po kolana ani na zamianę czarnych masywnych spodni na szorty. Tak liberalnych przepisów mundurowych nigdy nie wprowadzono. Ich twórca nie mógł przewidzieć, że w rejonie jeziora Athabasca, gdzie średnia lipca od lat nie przekraczała 59 stopni33, nagle nastaną tropikalne skwary. Czuliśmy się sennie, poruszali jak muchy w miodzie i nawet do pogawędek w godzinach wypoczynku brakło chętnych. Nie stanowiliśmy wyjątku. W południe Chipewyan wyglądało jak osiedle opuszczone przez całą ludność. Przesiadywano w domach, otwierając na przestrzał drzwi i okna, by chłodniejsze podmuchy powietrza ciągnące znad jeziora obniżały temperaturę wnętrz. A jednocześnie nie było suszy. Na szczęście! Nocami, nad osadą i jeziorem, zrywały się gwałtowne burze, zlewające potokami wody rozgrzaną ziemię. Rankiem widać było jeszcze rozległe kałuże, zmniejszające się w promieniach słońca nieledwie z minuty na minutę, tak że w kilka godzin po świcie gleba stawała się sucha jak pieprz sprzedawany w sklepie hudsońskiej faktorii. Piliśmy piwo częściej niż kiedykolwiek, lecz rychło się okazało, że trunek ten pity nad miarę, mimo że zimny, wcale nie chłodzi, lecz powoduje silne pocenie się, choć pociliśmy się wystarczająco i bez piwa. Pozostawała kąpiel. Co prawda ile razy dziennie i jak długo można się pluskać wśród leniwych -fal jeziora, gdy regulamin ustala ściśle, godzina po godzinie, zajęcia każdego dnia, a wolnego czasu nie pozostaje wiele. Leniwie, sennie i monotonnie upływały dzień za dniem i tylko noce przynosiły lekkie ochłodzenie. Jednego z takich upalnych dni, około południa, zawitał do koszar pocztmistrz Fort Chipewyan. Wizyta wydawała się mało znacząca, bo co kilka dni w ten sposób trafiały do naszych rąk listy od rodzin lub znajomków oraz urzędowe przesyłki wysyłane do naszego posterunku aż z dalekiej Reginy. Pocztmistrz lub jego zastępca zawsze doręczali pocztę dyżurnemu policjantowi i na tym sprawa się kończyła. Jednak tym razem przybysz zażądał widzenia się z komendantem posterunku, czyli z porucznikiem Darnleyem. Wydarzenie bez precedensu. Nie byłem przy tym obecny, o sprawie poinformował mnie starszy konstabl Sebastian Knox. Co to była za przesyłka, którą pocztmistrz jedynie porucznikowi zapragnął przekazać? Tego samego dnia wieczorem, tuż po apelu, na rozkaz Darnleya zebraliśmy się wszyscy w jadalnej sali. Niezwykła to była sytuacja, ponieważ apel wieczorny z zasady kończył każdy z naszych pracowitych dni, a co było do załatwienia, załatwiało się przed apelem. Zdaje się, że tylko obaj sierżanci: Leahy i Dohey wiedzieli w czym rzecz, a reszta głowiła się nad przyczyną tak niezwykłego zebrania o tak niezwykłej porze. Nie czekaliśmy długo. Na wstępie porucznik kazał nam zająć miejsca za stołem. Nie potrafię powtórzyć dokładnie wszystkiego, co wówczas nam powiedział, lecz w przybliżeniu brzmiało to tak: — Wszystko, o czym za chwilę się dowiecie, jest tajemnicą służbową i bez mojej zgody, pod karą regulaminową, nie może być przekazane żadnej osobie spoza naszego grona. Tu przerwał, my popatrzyliśmy jeden na drugiego rozumiejąc, że chodzi o jakąś niezwykle ważną sprawę. Więc bacznie nastawiliśmy uszu. — Czy któryś z was — mówił dalej porucznik — zna lub znał człowieka o nazwisku Kester Erskine? Powtarzam: Kester Erskine. Zwracam się przede wszystkim do tych, którzy najdłużej pełnią służbę w Fort Chipewyan. Zastanówcie się chwilę. Znowu popatrzyliśmy jeden na drugiego, ale nikt nie otworzył ust, — Spodziewałem się tego — stwierdził Darnley. — Jednak że być może wśród mieszkańców Chipewyan znajdą się osoby, dla których nazwisko to nie będzie obce. Dlatego polecam wam, abyście podczas rozmów prowadzonych z mieszkańcami pytali o Kestera Erskine'a. Czyńcie to w sposób nie zwracający uwagi, ot, tak mimochodem. Gdyby któryś z was usłyszał cokolwiek o tym Erskinie, ma mi natychmiast meldować. Dodam jeszcze, że wiele przemawia za tym, że Erskine używa obecnie innego nazwiska z przyczyny nam nie znanej. Być może jego nazwisko niegdyś wiązało się z jakimś przestępstwem popełnionym na południu kraju, ale to jest tylko mój domysł. Dlaczego o tym mówię? Dzisiaj pocztmistrz przyniósł list adresowany właśnie do Kestera Erskine'a. Pocztmistrz twierdzi, że taka osoba nie mieszka w Chipewyan, Pocztmistrz co prawda może się mylić, a Erskine żyje wśród nas pod przybranym nazwiskiem. Ponieważ na liście nie było adresu nadawcy, pocztmistrz, zgodnie z przepisami, miał prawo otworzyć kopertę, by zapoznać się z treścią listu. Chciał sprawdzić, czy z treści nie da się ustalić adresu nadawcy lub odbiorcy. List ten został przekazany mnie-Nie ma w nim nic, co ułatwiłoby doręczenie lub zwrot osobie piszącej. Autor podpisał się tylko imieniem. Odczytam wam list, byście zrozumieli, o co chodzi. Pamiętajcie jednak, że obowiązuje was zachowanie ścisłej tajemnicy. O treści listu nie może się dowiedzieć nikt spoza naszego grona. Nawet policjant z innego posterunku. A teraz uwaga: „Kester! Wreszcie trafiłem na twój trop i już go nie stracę z oczu. Będę szedł za nim krok po kroku, aż cię dopadnę, a wówczas nastąpi twój koniec. Ale daję ci ostatnią szansę. Nim nadejdzie jesień, przybędę do Fort Chipewyan, by załatwić z tobą stare porachunki. Wiem, że nieźle się urządziłeś, ale nie jestem wyzyskiwaczem. Przygotuj pięć tysięcy. a rozstaniemy się w zgodzie. I nie próbuj znowu uciekać. W ucieczce znajdziesz tylko własną śmierć. Roland”. — To wszystko. List może być kiepskim dowcipem, pogróżką bez dalszych skutków lub też zapowiedzią tragedii, która wydarzy się w Chipewyan, nim nadejdzie jesień. Musimy się liczyć z najgorszym. Taki jest nasz obowiązek. Dlaczego? Właśnie dlatego że list został zaadresowany do osoby, której poczta nie potrafi odnaleźć. Czy rozumiecie? Dowcipniś dokładnie sprawdziłby miejsce pobytu adresata, w przeciwnym bowiem wypadku dowcip nie udałby się. Więc to nie jest dowcip. Człowiek, który list ten wysłał, nie wie, że odbiorca zmienił nazwisko, wie natomiast, że on tu mieszka. Chyba... chyba że cały adres jest pomylony. Ale nie mamy podstaw, aby tak sądzić. Dlatego musimy dołożyć starań, by zapobiec zapowiedzianej w tym liście zbrodni. Cóż jeszcze wynika z listu? Ano to, że piszący i adresat są dobrymi znajomkami. Ten jakiś Roland zwraca się do Erskine'a po imieniu. Co więcej? To, że Erskine'owi nieźle się powodzi. Nie jest więc biedakiem i nie powinniśmy go szukać wśród grupy starych traperów, żyjących dziś wyłącznie z zapomóg Kompanii Zatoki Hudsona. Nie należy go również szukać w gronie ludzi niedawno tu przybyłych ani tu urodzonych. Sądzę bowiem, że jest to człowiek w średnim wieku i dość zamożny. Wszystko to ogranicza krąg naszych poszukiwań. Czy macie jakieś pytania? Wstał Knox. — Panie poruczniku — powiedział — jeśli rozgłosimy, a najlepiej zrobi to pocztmistrz, że na tego Erskine'a czeka list, to on sam się zgłosi. — Wątpię. Być może Erskine ujawniłby się, gdyby znał treść listu, ale treści tej nie możemy ogłosić publicznie. Nie mamy prawa i, poczta również takim prawem nie rozporządza. Wyobraź sobie, Knox, co by poczęło się dziać w Chipewyan, gdyby tutejsi ludzie dowiedzieli się, że jednemu z nich grozi śmierć. Ile plotek, ile podejrzeń, ile bałamutnych informacji. Drzwi nie zamykałyby się w naszym budynku od chętnych podzielenia się informacjami bez znaczenia. Czy wówczas Erskine ujawniłby się? Może tak, może nie. Jeśli ma jakieś poważne grzeszki na sumieniu, zrezygnuje z odbioru listu. Knox usiadł, wstałem ja. — Co powiesz, Owen? — Chcę zapytać, jak powinien postąpić pocztmistrz w wypadku, gdy zgłosi się do niego człowiek podający się za Kestera Erskine'a. — Jak powinien postąpić? Ależ to proste! Wręczyć mu list. — Ale w jaki sposób pocztmistrz stwierdzi, że zgłaszający się jest naprawdę Erskine'em? — Zapytaj o to pocztmistrza, ja doprawdy nie orientuję się w pocztowych przepisach. Wokół stołu rozległ się lekki szmer wesołości, a ja czym prędzej usiadłem zadowolony, że natychmiast po mnie inni koledzy poczęli zadawać pytania. Najróżniejsze. Nie pamiętam wszystkich, lecz wiem, że dotyczyły głównie sposobu przepytywania znajomych o Kestera Erskine'a. Rozstaliśmy się późnym wieczorem. Przyznam, że nie bardzo przejąłem się tą sprawą. List zaliczyłem do pogróżek, jakie nigdy nie zostaną wykonane. Podejrzewałem również, że nadawca pomylił miejscowość, a w Fort Chipewyan nigdy żaden Kester Erskine nie mieszkał. Przed położeniem się spać zwierzyłem się z wątpliwości Knoxowi. On miał podobne. — Nie wiem — powiedział — dlaczego porucznik tak wielką wagę przywiązuje do listu. Dla mnie jest to głupi dowcip jakiegoś pomyleńca. Przecież Fort Chipewyan to mała osada, wszyscy się tu dobrze znają i każdy nowy przybysz zwraca na siebie uwagę. Czy w takich warunkach w ogóle jest możliwe dokonanie zbrodni ? — Hm — odrzekłem — sporo jest racji w tym, co mówisz, ale sam kiedyś stwierdziłeś, iż wcale nie byłbyś zaskoczony dowiedziawszy się, że nazwiska połowy mieszkańców Chipewyan są przybrane. Więc może i ten Erskine... — Daj spokój! — przerwał mi. — Sam przed chwilą mówiłeś, że pewnie ten Erskine nigdy tu nie bawił. — A jeśli pewnego dnia zgłosi się na pocztę? Przecież nie każdy, kto zmienia nazwisko, jest przestępcą. Przyczyn może być mnóstwo, i to takich, w których nic do gadania nie mają sądy ani policja. — Tak uważasz? Ano, zobaczymy. Nazajutrz, ku naszemu zdumieniu, wezwano nas do porucznika Darnleya. Nie sądziłem, aby to miało jakiś związek z listem, raczej przewidywałem dodatkową robotę, co w takiej temperaturze (rankiem termometr wskazywał już 77 stopni34) nie napawało mnie radością. Z kwaśną miną i zwieszoną głową powlokłem się na pięterko, gdzie mieściła się kwatera porucznika. Knox człapał za mną mrucząc coś pod nosem i ucichł dopiero przed drzwiami pokoju. A za drzwiami, ku memu zaskoczeniu, ujrzałem nie tylko Darnleya, lecz również sierżanta Leahy. — Siadajcie — zakomenderował porucznik. — Wezwałem was w sprawie, o której rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. Zdumiałem się. Czyżby w ciągu nocy nastąpiło coś niezwykłego? Może nie znany nam Kester zginął z rąk równie nam nie znanego Rolanda? Porucznik, jakby odgadł me myśli, szybko dodał: — Nie, nie zaszły żadne nowe okoliczności. Niczego więcej nie dowiecie się ode mnie. Chodzi o to, byście dowiedzieli się od innych. Wszyscy wasi koledzy, jak to ustaliliśmy wczoraj, będą się wypytywać o Erskine'a, lecz to może nie wystarczyć. Dlatego postanowiłem powołać trzyosobową grupę specjalnie do tej sprawy. Knox i Hove pod dowództwem sierżanta Leahy. Odtąd, aż do odwołania, macie wykonywać polecenia sierżanta, nawet gdyby były niezgodne z regulaminem służby koszarowej. Zrobiło mi się nieco raźniej, bo słowa porucznika nie oznaczały nic innego, jak ewentualne zwolnienie od nudnych obowiązków: sprzątania budynku, czyszczenia koni, karmienia psów i odprawiania samotnych wart w skwarze pełnego południa. Wyszliśmy we dwójkę, bo Leahy jeszcze został. — Poczekajcie na mnie na dole — powiedział, kiedy zamykałem drzwi. Poczekaliśmy, a później, ku naszemu zdziwieniu, Leahy poprowadził nas nad jezioro, pod kępę świerków, gdzie był cień i gdzie docierał lekki, chłodny wiaterek znad wody. — Siadajcie. Tu nam nikt nie przeszkodzi. A teraz, sprawa listu. Nasi koledzy będą przepytywać o Erskme'a. Może się dowiedzą, może Erskine sam się zgłosi, a może nie. Jestem jednak pewien, że nie. Dlatego my zajmiemy się czymś innym. Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej złożoną w czworo kartkę. Zapisaną, jak zdołałem zauważyć. — Mam tu — powiedział — listę dziesięciu najstarszych mieszkańców Chipewyan. Wszyscy są obecnie na utrzymaniu Kompanii. Odwiedzimy każdego z nich, by pogadać o dawnych czasach. Oni to lubią. Lecz zalecam ostrożność w rozmowie. Większość tych weteranów traperki jest mocno podejrzliwa, życie ich tego nauczyło. Więc uważajcie, bo inaczej rozmowa będzie krótka i nie da żadnych , wyników. Zrozumieliście? — Nie bardzo — zdobyłem się na odwagę. — No to pytaj, Hove. — O czym mamy z nimi rozmawiać? — Już powiedziałem: o dawnych czasach. Bardzo dobrych czasach. Dla nich wszystko, co dawne, jest bardzo dobre. Pamiętajcie, że większość z nich przekroczyła osiemdziesiątkę. Mocni ludzie, ale czas zatarł wspomnienia klęsk lub niepowodzeń, a pozostawił jedynie pamięć o sukcesach. A może rzeczywiście, co stare, to dobre? W tym momencie uświadomiłem sobie, że Leahy jest Metysem, a więc jego pytanie nie jest tylko retorycznym zwrotem. Dla niego „stare, dobre czasy” znaczyły nielicznych białych traperów i setki tysięcy czerwonoskórych rządzących się własnymi prawami na obszarach od Atlantyku aż po Pacyfik. — Więc —- mówił dalej sierżant — macie gadać o starych czasach. To będzie tylko pretekst do zapytania o Kestera Erskine'a. A teraz się podzielimy. Wydobył drugą, czystą kartkę. Przedarł ją na pół i na każdej z połówek coś tam napisał. Po czym wręczył mnie i Knoxowi po jednym świstku. Spojrzałem na swój. Widniały na nim trzy nazwiska. — To wszystko — zakończył Leahy. — Bierzcie się do roboty. Nie za szybko, bo pośpiech może popsuć całą sprawę. Rozmawiajcie długo, nie licząc się z czasem, obojętne: godzinę czy cztery, nawet cały dzień. Ci staruszkowie są gadatliwi. Starają się odrobić przymusowe milczenie samotnej traperki. Powodzenia. I odszedł. Odczekaliśmy chwilę w milczeniu, a potem Knox zagadnął: — Co ty o tym sądzisz? — Hm... — zawahałem się. — Pomysł chyba nie jest głupi. — I uważasz, że w ten sposób trafimy na ślad Erskine'a? — Być może. Jeśli ten Erskine w ogóle istnieje lub istniał. — A widzisz! Potwierdzasz moje przypuszczenia. — Wcale nie potwierdzam, ale dopuszczam istnienie takiej możliwości. Być może, że człowiek, który niegdyś nazywał się Erskinem, dziś już nie żyje. Spojrzałem na zapisany papierek. Na czele krótkiej listy nazwisk widniał Josiah Gardner. Pokazałem papierek Knoxowi. — Kto to jest? Znasz go? — Od lat. Gardner to najstarszy z żyjących mieszkańców Chipewyan. Na pewno musiałeś go widzieć, ma bardzo charakterystyczną twarz. Wzruszyłem ramionami. W mej pamięci nie utkwiła żadna charakterystyczna twarz. — Widzisz...Gardner przypomina świętego Mikołaja tak, jak go sobie wyobrażają dzieci. Ma siwe włosy i białą brodę, prawie do pasa. — Gdzie on mieszka? — Pójdziesz do przystani, a później w prawo. Dziesiąty domek, licząc od pomostu. — Kim on jest? — Starym traperem żyjącym na emeryturze Kompanii. Prawdę mówiąc, sam się wpędził w tarapaty. Jakieś pięć lat temu, po śmierci żony, wydał wreszcie swą córkę za mąż. Cud to prawdziwy, jako że panna była już dobrze posunięta w latach. Ale znalazł się amator. Oprócz żony uzyskał elegancką willę, którą mu Gardner zafundował. Pewnie to zdecydowało o ożenku. Gardner wtedy spłukał się do nitki. — To córka go nie utrzymuje? — Owszem, trochę pomaga, lecz jej się też nie przelewa. Dlatego Kompania, wziąwszy pod uwagę zasługi Gardnera (podobno był jej najlepszym dostawcą) wypłaca mu co miesiąc okrągłą sumkę, pozwalającą na życie bez kłopotów. — A jaki on jest? Gościnny? — Możesz być spokojny, nie wyrzuci cię za drzwi. Zresztą nudzi się i lubi gadać. Następnego dnia ruszyłem odwiedzić Gardnera. Po całym dniu przepytywań bliższych i dalszych znajomków moi koledzy nie natrafili na żaden ślad Kestera Erskine'a. Dlatego też szedłem na wizytę pełen pesymizmu. Knox nie mylił się. Stary traper mieszkał w dziesiątym licząc od pomostu przystani domku, w długim szeregu wzniesionych na wysokim brzegu budynków, z oknami zwróconymi na dalekie wody jeziora. Wszystkie stały wśród małych ogródków otoczonych białymi sztachetami. Uchyliłem skrzypiącą furtkę. Posypana żwirem ścieżka doprowadziła mnie, między dwoma szmaragdowymi trawnikami, do werandki, w cieniu której w głębokim fotelu siedział, a może drzemał, jakiś mężczyzna. Gardner, nie Gardner? — zastanowiłem się. Gdybym pomylił domki, wynikłaby dla mnie komplikacja. — Dzień dobry — powiedziałem, zatrzymując się przy drewnianych stopniach. — Przepraszam, że przeszkadzam. Ranek taki gorący. Czy mógłbym otrzymać szklankę wody? Siedzący podniósł głowę, prawdopodobnie drzemał. Zgodnie z rysopisem Knoxa był to na pewno Gardner. Miał siwą głowę pokrytą bujnym włosem i białą brodę. Istotnie do pasa. Twarz jego przypominała przyrumienione pieczone jabłko. — O, policjant! Witaj, młodzieńcze — odezwał się nad podziw rześkim głosem. Żachnąłem się nieco na „młodzieńcze”, od dawna uważałem się za dojrzałego mężczyznę. — Nikomu dotąd nie odmówiłem szklanki wody. Od czasu, gdy na tym miejscu rosła jeszcze puszcza. Ale zaproponuję ci, synu, (znowu wzdrygnąłem się) coś lepszego. Co byś rzekł na szklankę piwa? Nie czekając na odpowiedź dźwignął się z fotela i szybko zniknął w drzwiach prowadzących w głąb nieco mrocznego domu. Piwo! Pewnie, że było lepsze od wody. Co prawda znajdowałem się na służbie, podczas której obowiązywał zakaz picia wszelkich alkoholi, jednak sytuacja tłumaczyła mnie i byłem przekonany, że nawet taki służbista jak Leahy nie odmówiłby poczęstunku. Staruszek zjawił się po kilku minutach z dwiema butelkami i dwiema szklankami. Wręczył mi to wszystko i znowu zniknął, by po chwili zjawić się z trzcinowym fotelem. — Siadaj — zaprosił. — Nie będziemy pili jak w przydrożnej karczmie. Siadłem. Butelki były już odkorkowane, napełniliśmy szklanki. — Dziękuję — powiedziałem po pierwszym łyku. Piwo było zimne i dobre tak, jak może być w miejscowości, do której przywozi się je z odległości stu mil. Nie wiedziałem, jak mam dalej prowadzić rozmowę. Gardner wspomniał o lesie, który ongiś rósł w tym miejscu. Nawiązałem do tej uwagi. — A jakże! — ożywił się. — Puszcza, mój chłopcze (znowu „chłopcze”!), prawdziwa puszcza przeglądała się w wodach Athabasca. Niejedno drzewo sam ściąłem. Była nas tu spora gromadka zuchów, traperów i pracowników Kompanii. Tak, tak. Stare to dzieje, chyba sprzed pół wieku. — To domów nie było? — zagadnąłem nieco naiwnie. — Tu, to znaczy nad brzegiem jeziora, nie. Ale stały nieco dalej. Bo musisz wiedzieć, mój synu, że Fort Chipewyan został wzniesiony nie przez Kompanię Zatoki Hudsona, ale przez Kompanię Północno-Zachodnią. Nie było mnie jeszcze wówczas na świecie, a kiedy tu przybyłem, Północno-Zachodnią już nie istniała. Połączyła się z hudsońską. — A wy, ojcze (dostosowałem się do jego „synu”), od razu zbudowaliście sobie dom? — Gdzież tam! Ech, wy młodzi niewiele wiecie o tamtych czasach. Powiadam ci, wspaniałe to były lata, mimo że nie od razu stanęły domy i wielu z nas mieszkało w norach wygrzebanych w ziemi, gdzie wilgoć i zimno szły z sobą w zawody i ja tak się gnieździłem, a przecież przeżyłem osiemdziesiąt pięć lat. Pamiętam, tu nad wodę przychodziły sarny i jelenie, a żeremia bobrów wydawały się leżeć tak blisko, że tylko ręką sięgnąć. Teraz puszcza cofnęła się, a zwierzyna odbiegła. Nadejdą lata, w których las całkiem opustoszeje, traperka w Chipewyan przestanie istnieć, a po skórki przyjdzie wędrować hen, na Daleką Północ. Myślę, że już nie doczekam takiej klęski. Na szczęście. — A pamiętacie, ojcze, tych, którzy tu z wami przybyli? — Czy pamiętam? Ho, ho! Pamięć mam jeszcze dobrą. Wielu z nich od lat poluje w Wiecznych Ostępach, inni ruszyli na północ, na zachód, na południe, ale dwu moich starych druhów mieszka w Chipewyan i już stąd nie wyruszy, chyba w ostatnią podróż. — A znaliście, ojcze, niejakiego Kestera Erskine'a? Byłem pewien, że usłyszę zaprzeczenie. Gardner uśmiechnął się, przesunął dłonią po srebrnych włosach, po brodzie. — Erskine! — zawołał. — Skąd ci to do głowy przyszło? Erskine! Ba, razem zawitaliśmy w te strony, razem ścinaliśmy nabrzeżne drzewa na budulec, razem zastawialiśmy pułapki na bobry i sobole. Ech, gdzież te czasy? Na chwilę odjęło mi zdolność mówienia. — Jesteście pewni, ojcze? — zapytałem w osłupieniu. — Mam ja swoje lata, ale nadal dobrze w głowie. — I ten Erskine mieszka w Chipewyan? — Nie. On już nigdzie nie mieszka, a raczej, źle powiedziałem, zamieszkał w swej wiecznej kwaterze na tutejszym cmentarzyku. Och, stare to dzieje. — Dawno umarł? — Będzie ze czterdzieści lat. Kester mógłby żyć po dziś, ale za słabą miał głowę i zbyt nieostrożnie sobie poczynał. Nie pojąłem, co miała słaba głowa wspólnego ze śmiercią Erskine'a, lecz Gardner zaraz mi to wyjaśnił — Widzisz, Kester lubił zaglądać do butelki. Kto nie lubi? Ale on nie zawsze czynił to w porę. I to go zgubiło. Mając dobrze w czubie poszedł na polowanie, nawet niedaleko. Gdyby poszedł dalej, nie dowiedzielibyśmy się, co z nim się stało. Spotkał niedźwiedzia tam, gdzie obecnie stoją ostatnie zabudowania Chipewyan. Takie to były czasy. Kester był pijany, a niedźwiedź trzeźwy, więc z góry było wiadomo, jak to się skończy. Niedźwiedź odszedł w bór, a Kester pozostał. Znaleźliśmy go w kilka godzin później i uczciwie pochowali. — Kester miał dzieci? —- Nie. Zmarł, a raczej zginął jako kawaler. — A może jakichś krewnych o tym samym nazwisku? — Nic mi o tym nie wiadomo. W każdym razie nie tu, w Chipewyan. Ale o co ci chodzi, synu? Począł patrzeć na mnie spod przymrużonych powiek nie jak sędziwy starzec, lecz jak młodzieniec podejrzewający jakąś tajemnicę. Cóż, nie mogłem jej zdradzić, nie wolno mi było nawet wspomnieć o liście, ale przecież coś musiałem powiedzieć. — Pytał się mój dawny znajomy, czy w Chipewyan mieszka Kester Erskine. Z tego, co powiedzieliście, wynika, że Erskine nie żyje od czterdziestu lat, ale może żył jakiś inny Erskine lub ktoś o podobnym nazwisku? — O podobnym, czy o takim samym? — zagadnął uśmiechając się. — O takim samym — odparłem spostrzegłszy, że strzeliłem głupstwo. — Nie, na pewno nie. Nie było innego Kestera Erskine'a w Fort Chipewyan, chyba... chyba że zawitał tu w ostatnim roku. Ja już mało przebywam wśród ludzi, więc nie znam tych najmłodszych osiedleńców. Tak jak nie znałem ciebie. No, ale się poznaliśmy. Przez przypadek oczywiście — dodał z chytrym uśmieszkiem. Czyżby czegoś się domyślał? — Wiem, że w Chipewyan mieszka paru starych traperów. Czy któryś z nich znał Erskine'a? — Czy znał? — zastanowił się i odpowiedział: — Tak. Jeszcze żyje Peter Bromley. Niejeden raz polował wspólnie z Erskinem. Powinien go pamiętać. Ale jeśli ciebie interesują szczegóły z życia Erskine'a, pytaj mnie. Znałem go najlepiej. Nie chciałem więcej pytać. Wiadomość, że adresat listu zmarł przed czterdziestu laty, nieźle zamąciła w mej głowie. Musiałem to jakoś przemyśleć w samotności i spokoju. Pożegnałem się więc wykrętem, że czeka mnie służba. — A wpadnij tu kiedy. Nie zapomnij dać znać, jeśli policja odnajdzie Kestera Erskine'a! — zaśmiał się. — Powodzenia, chłopcze, i nie goń za duchami! — krzyknął, gdy już otwierałem furtkę. Stary spryciarz czegoś się domyślał. Odszedłem w samą porę. Powędrowałem na wysoki brzeg i siadłem pod samotnym drzewem. Było jeszcze goręcej niż przed wizytą u Gardnera. Musiałem uporządkować myśli, aby złożyć odpowiedni raport sierżantowi Leahy. Gapiąc się na spokojną toń Athabasca usiłowałem znaleźć odpowiedź na pytanie: w jakim celu napisano list do człowieka zmarłego przed czterdziestu laty? Czy piszący nie wiedział o śmierci Erskme'a? Ile lat miał ten Ronald? Pewnie był równolatkiem Kestera, skoro znali się od dawna, jak wynikało z listu. Starzec grożący śmiercią innemu starcowi? Ta myśl wydała mi się absurdalna. Więc co? Jakiś inny Erskine ukrywający się pod przybranym nazwiskiem? Dwu Erskme'ów w Fort Chipewyan? Odrzuciłem i taką możliwość. Wyglądała nieprawdopodobnie. Zagadka nie do rozwiązania. Przeze mnie. Niech się nad nią głowią inni. Poszedłem szukać sierżanta Leahy, aby mu przekazać uzyskane od Gardnera informacje i zwierzyć się ze swych wątpliwości. Znalazłem go nadspodziewanie szybko i złożyłem raport. Jak już mówiłem, sierżant Leahy był Metysem i nawyki miał indiańskie. Jego oblicze zawsze stanowiło nieprzeniknioną maskę. Nie sposób było z niej odczytać, czy sierżant się martwi czy cieszy. Lecz tym razem, gdy opowiedziałem o wizycie u Gardnera, po raz pierwszy, choć tylko na mgnienie oka, dostrzegłem wyraz osłupienia na twarzy sierżanta. — Tego nie oczekiwałem — powiedział bardziej do siebie niż do mnie. — Zdumiewającą wiadomość zdobyłeś, Hove. Muszę z nią iść do porucznika. Czekaj tu na mnie i trzymaj język za zębami. Odszedł. Nie minęło pięć minut, gdy w drzwiach wiodących na plac alarmowy pojawił się Knox. — Gdzie Leahy? — Poszedł do porucznika, ale ma tu wrócić. — To dobrze. Wyobraź sobie, Owen, że przychodzę z sensacyjną wiadomością! Zdumiesz się — ściszył głos. — Przed chwilą opuściłem domek Petera Bromleya. Miałem go na liście. To niedołężny staruszek, ale powiedział mi rzecz zaskakującą. Czy wiesz, że on znał Erskine'a? — Tego się spodziewałem. Knox wytrzeszczył na mnie oczy. — A to jakim cudem? — Takim, że dziś byłem u Gardnera. On również znał Erskine'a. Gdy go zapytałem, kto jeszcze spotykał się z Erskinem, wymienił właśnie Bromleya. I cóż ci ten Bromley powiedział? — Rzecz niesłychaną i aż trudną do uwierzenia. Wyobraź sobie, że Erskine zginął przed czterdziestu laty. Podobno ruszył pijany na polowanie i rozszarpał go niedźwiedź. — To samo powiedział mi Gardner. — Jeden facet pisze do drugiego faceta list z pogróżkami i zapowiada swój przyjazd. A ten drugi już od czterdziestu lat nie żyje. Czy ty coś z tego rozumiesz, Owen? — Nie rozumiem, Sebastianie, i jeśli w Chipewyan nie ukrywa się człowiek noszący również nazwisko Erskine, to rozwiązanie zagadki przerasta moje siły. — A może jest to po prostu głupi żart? Ktoś chce się zabawić naszym kosztem. — Nie rozumiem — wyznałem szczerze. — Pomyśl, a zrozumiesz. Zakładam, że wysyłający list wie, że w przypadku gdy poczta nie może odnaleźć adresata i brak jest nadawcy, przysługuje jej prawo rozpieczętowania koperty. No i tak się stało. A my mamy pełne ręce roboty. — Ach, tak — zgodziłem się. — Ale cóż z tego przyjdzie dowcipnisiowi? Nie mieszka w Chipewyan i nie może przyglądać się naszym kłopotom. — A jeśli mieszka? Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w drzwiach prowadzących na schody ukazał się Leahy. — O! — ucieszył się na widok Knoxa. — Trafiłeś na jakiś ślad? Knox powtórzył znaną mi już relację. Sierżant kiwnął głową. — Chodźcie do porucznika. Darnleyowi musieliśmy dokładnie opowiedzieć o rezultatach swych poszukiwań. — Zdumiewające — stwierdził. — A co pan na to, sierżancie? — Myślę, panie poruczniku, że obecnie w Fort Chipewyan nie mieszka żaden człowiek o nazwisku Erskine. Jednakże należy plan doprowadzić do końca, to znaczy porozmawiać z resztą naszych emerytów-traperów. Hove rozmawiał dopiero z jednym, Knox również z jednym, ja z dwoma. Pozostało jeszcze sześciu. Bez tych rozmów nie uzyskamy pełnego obrazu sprawy. Tym bardziej że ci, z którymi przeprowadziłem rozmowy, nie potrafili przypomnieć sobie osoby Kestera Erskine'a. — Zgadzam się — zadecydował porucznik. — Ruszajcie na zwiady. Moje dwie następne wizyty nie przyniosły rewelacji. Pierwszy ze staruszków bardzo dokładnie pamiętał historię tragicznej śmierci Erskine'a, drugi nic o niej nie wiedział. Dwaj. inni sędziwi traperzy w podobny sposób poinformowali Knoxa. Nie inaczej wypadły wywiady Leahy'ego, ale o tym dowiedziałem się dopiero następnego dnia. Na kolejnej naradzie u porucznika milczeliśmy ponuro, a sam porucznik wydał mi się smętnie usposobiony. Streścił w kilku słowach stan rzeczy i zadecydował, że osiągnięte przez nas wyniki zagmatwały tylko sprawę, a nie przybliżyły nas ani o krok do prawdy. — A teraz mówcie. Cokolwiek wam ślina na język przyniesie, nie krępujcie się. Znam sytuacje, w których nawet z chaotycznego i pozornie bezsensownego gadania wyłania się mądra myśl. Milczeliśmy nie wiedząc, o co porucznikowi chodzi. — Nie rozumiecie? Przed laty miałem szefa, który, gdy śledztwo gmatwało się, zwoływał naradę wszystkich biorących w nim udział i kazał im mówić na temat popełnionego przestępstwa, cokolwiek im przyjdzie do głowy, chociażby to było największe głupstwo. Proponuję wam to samo. — Myślę, że ten jegomość, który wysłał list, mieszka w Chipewyan. On wie, że przy niedokładnym adresie poczta zapoznaje się z treścią listu. I alarmuje policję. — Dlaczego przypuszczasz, że nadawca tu mieszka? — Dlatego że jest to dowcipniś, który chce się zabawić naszym kosztem. Gdyby mieszkał gdzie indziej, nie mógłby być świadkiem naszych kłopotów. Teraz na pewno wie, że szukamy Kestera. Erskine'a, i śmieje się z nas w kułak. To wszystko. Porucznik sięgnął po papier i zanotował coś ołówkiem. — Kto następny? — zapytał. Zerknąłem na sierżanta. Siedział sztywny jak kołek, z nie-odgadnionym wyrazem twarzy. — Czy mogę, panie poruczniku? — odezwałem się nieśmiało. — Mów, Owen. Przecież po to was wezwałem. Śmiało! — A gdyby tak przypuścić — zacząłem z wahaniem — że list przeleżał na poczcie czterdzieści lat. Gdzieś zawieruszył się, utknął w jakiejś szparze szuflady, pozostał na spodzie pocztowego worka i odnaleziony przypadkiem, teraz dopiero dotarł do Chipewyan. Przecież to możliwe. Słyszałem o podobnym wypadku z listem, który dotarł do adresata po paru latach. Może powiem głupstwo, ale jeśli mamy mówić o wszystkim... Przerwałem, przerażony własną śmiałością. — Mów, mów, Owen. — Więc... tak mi po głowie się plącze, że groźba zawarta w liście spełniła się. — Przecież Erskine'a zabił niedźwiedź — wtrącił się Leahy. — Któż może dziś wiedzieć — odparłem — jak było naprawdę? Gardner opowiadał, że Erskine ruszył na polowanie pijany. Jak bardzo był pijany? Dlaczego nikt go nie powstrzymał? A jeśli tajemniczy wysłannik listu przybył do Chipewyan i „pomógł” niedźwiedziowi? Umilkłem. Porucznik pokiwał głową. — Bardzo interesująca teoria — stwierdził i znowu coś zanotował. — I cóż wy na to, sierżancie? — Częściowo zgadzam się z Knoxem — odparł zapytany. — Uważacie, że to żart? — Nie, nie to. Podzielam jedynie pogląd, że nadawca listu jest mieszkańcem Fort Chipewyan i że wiedział, iż list zostanie przeczytany. Ale nie zgadzam się, z Knoxem w sprawie żartu. Szykuje się u nas jakieś poważne przestępstwo. — Na czym opieracie swe twierdzenie, sierżancie? — Posłużę się przykładem, oczywiście fikcyjnym. Oto mamy list z pogróżkami i któregoś dnia czy którejś nocy jeden z mieszkańców Chipewyan zostaje ograbiony, ranny, zabity... A sprawca znika. Co będziemy o tym sądzić, zakładając, że nie przeprowadziliśmy żadnych rozmów i nic nie wiemy o losach Erskine'a? Ano to, że napastnikiem jest przybysz, autor listu, podpisany imieniem Ronald. A napadniętym, bez względu na nazwisko, jakie obecnie przybrał, właśnie Kester Erskine. I teraz zaczniemy szukać tego Rolanda wszędzie, ale nie tu. O stworzenie takiej sytuacji postarał się autor listu, adresowanego celowo do nie żyjącej już osoby. Trzeba posiadać wiele sprytu, by wymyślić coś tak diabelskiego. — Jednakże — zauważył porucznik — list istotnie nadszedł do Chipewyan. — Czy tak trudno wyjechać na Mika dni, by nadać list z innego urzędu pocztowego? I nawet nie wiemy, z którego, bo na kopercie nie ma stempla poczty nadającej. — Słusznie — przytaknął Darnley. — Jakoś to uszło mej uwadze. Czy jeszcze ktoś chce zabrać głos? Nie? Szkoda. No, rozpatrzymy teraz kolejne przypuszczenia. A więc: najpierw Knox. Jeśli jego koncepcja jest prawdziwa, to znaczy: żart dowcipnisia, nie mamy nic do roboty. Wolno machnąć ręką na całą sprawę. Zgadzacie się? Trzy głowy pochyliły się w geście potakiwania. — Pięknie. A teraz Hove. List istotnie mógł przeleżeć w jakimś zakamarku biurka poczty. Dziwne, lecz przecież możliwe. Co prawda papier nie zżółkł, a atrament nie przyblakł, chociaż powinno się to było stać. Jednak nie wezwiemy eksperta, by zbadał sprawę. Bo po co? Kto dziś dojdzie, jak było naprawdę ze śmiercią Erskine'a? Zginął zaatakowany przez niedźwiedzia. Czy temu niedźwiedziowi ktoś „pomógł”, jak przypuszcza Hove, pozostanie zagadką. Nie będziemy się nad nią głowić ani rozpatrywać wydarzeń, których miejscem był Fort Chipewyan przed pół wiekiem. To jest ostatecznie zakończona sprawa i nie pociąga za sobą żadnych dalszych następstw. Zgadzacie się ze mną? Zgodziliśmy się. — Świetnie! Więc teraz pozostało nam do rozważenia jeszcze przypuszczenie sierżanta. I tego nie możemy zlekceważyć. Może się nie sprawdzić, lecz równie dobrzy może się sprawdzić. Chociaż na pierwszy rzut oka przedstawia się dość fantastycznie, przy dokładniejszym rozważeniu wygląda poważnie. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że w niedalekim czasie w Fort Chipewyan popełnione zostanie przestępstwo. Liczmy się z tym. Mniejszym bowiem błędem stanie się nadmiar ostrożności niż zbagatelizowanie tej dziwnej historii. A teraz pytanie: czy potrafimy cokolwiek przedsięwziąć, by zapobiec przestępstwu? Taki był sens wypowiedzi porucznika Darnleya, bowiem przemówienie było znacznie dłuższe, lecz co najmniej połowa uleciała z mej pamięci. Zaczęliśmy radzić. Niestety, z żałosnym rezultatem. Czy oznaczało to, że byliśmy głupi? Na pewno nie! Ale cóż może zdziałać skromny posterunek policji, zdany wyłącznie na - własne siły i odcięty od cywilizowanego świata setką mil bezludzia? W jaki sposób zapobiec przestępstwu, gdy się nie zna ani przestępcy, ani ofiary? Gdy niewiadomy jest termin, miejsce i cel, do którego dąży przestępca? Jedyna sprawa, jak ustaliliśmy, to nocne patrole po całym Chipewyan. Środek zapobiegawczy wątpliwej, jak sądziłem wówczas, wartości, przedsięwzięty raczej dla samouspokojenia. Bo na nic innego nie potrafiliśmy się zdobyć. Patrolowaliśmy osadę we dnie, lecz przede wszystkim w nocy. Bez żadnego rezultatu. Tak minęły dwa tygodnie. Któregoś wieczoru rozpocząłem nocny dyżur wraz z Knoxem. Było gorąco, upały nie ustąpiły. Niebo pociemniało. Gdzieś z zachodu, już o zmierzchu, nadciągnęły chmury i przysłoniły księżyc i gwiazdy. Wyszliśmy w dwóch zaopatrzeni w ręczne naftowe latarki, rzucające słaby blask pod nasze stopy. Kiepskie to było oświetlenie. Najpierw ruszyliśmy brzegiem jeziora, skąd ciągnął w stronę lądu leciutki powiew chłodniejszego wiatru. Po prawej stronie ciągnął się szereg domków w ogródkach, widocznych dzięki mdłym światełkom błyskającym zza okiennych szyb. Światełka te powoli gasły. Mieszkańcy Fort Chipewyan, przywykli do wstawania o świcie, kładli się spać wcześnie. Nim doszliśmy do ostatniego budynku, za którym rozciągało się nagie pole, znikły wszystkie odblaski. Prawie w tej samej chwili niebo na wschodzie zajaśniało żółtą poświatą, a z dalekiej czerni nocy nadpłynął przytłumiony odgłos grzmotu. — A bodaj to! — żachnął się Knox. — Znowu będzie burza. Pamiętasz, jak nas zmoczyło? Przed czterema dniami zaskoczył nas na krańcach Chipewyan nagły huragan deszczu i przemoczył od stóp do głów I w mgnieniu oka. — Nic na to nie poradzimy, Sebastianie — mruknąłem. — Chodźmy skrajem zabudowań i bliżej drzew. Może zdążymy pod nie uskoczyć. Nocne patrole, a brałem w nich już kilkakrotnie udział, były okropnie nudne, a przez to i męczące. Co prawda początkowo chętnie na nie chadzaliśmy. To była nowość. Lecz szybko nam się ta nowość przejadła. Chipewyan w dzień spokojne, nocami było jeszcze spokojniejsze. Nie istniały tu żadne spelunki pijackie, nie było knajp wyrzucających o świcie ostatnich rozwrzeszczanych lub bijących się klientów. Nocnej ciszy nie przerywał żaden dźwięk, poza szumem konarów drzew lub pomrukiem nadciągającej burzy. Taka właśnie cisza otaczała nas — mnie i Knoxa —- tej bardzo ciepłej, prawie tropikalnej nocy. Od czasu do czasu połyskiwało na wschodzie. Daleka burza, głosem podobnym do głosu rozdrażnionego niedźwiedzia, dawała znać o zbliżaniu się. Lecz tu, między domkami, między długimi szopami magazynów Kompanii trwało nadal czarne milczenie pogrążonego we śnie świata. Maszerowaliśmy bardzo powoli, raczej wałęsali się, skręcając to, w prawo, to w lewo. Przystawaliśmy, zaglądaliśmy do zakamarków między palisadami płotów lub podchodziliśmy pod same okapy domostw, aby z ich cienia wypłoszyć... kota. Byliśmy czujni, byliśmy baczni, bo tego nauczyła nas wieloletnia służba w szeregach policji. Jednak ani ja, ani Knox nie liczyliśmy na jakikolwiek sukces. Napad, rabunek? To mogło się wydarzyć gdzieś na pustkowiu, ale nie w samym centrum dość gęsto zabudowanej osady. Kto zresztą i kogo miał napadać, jeśli całe Chipewyan spało snem sprawiedliwych, a jedynymi istotami, które nie spały byli: policjant dyżurny na placu koszarowym, my dwaj, no i ...koty. Tak dotarliśmy do przeciwległego krańca Chipewyan, wyznaczonego polem uprawnym, a za nim ścianą pierwotnego lasu. Ktoś tu zwiózł budulec. Stos desek, a obok niego ledwo co okorowane, pachnące żywicą bale. Siedliśmy na jednym z bali, a latarki umieścili za deskami tak, że blask ich nie mógł być widoczny od strony głównej drogi Fort Chipewyan. Było nadal parno i duchota czyniła mnie sennym. Knox milczał, wsparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach. O czym dumał? Zapomniałem go o to zapytać. Raz jeszcze niebo rozgorzało przeraźliwie żółtym światłem i znowu, po pół minucie, rozległ się przeciągły grzmot. Potem uczyniło się jeszcze ciszej niż przed błyskawicą. A wówczas... Knox podniósł głowę. — Słyszysz? — szepnął mi do ucha. To był zgrzyt, jaki wydaje żwir przygnieciony podeszwą buta. — Ktoś tu się zbliża — stwierdziłem zbytecznie. Chciałem powstać, lecz Knox położył dłoń na mym ramieniu i lekko je przycisnął. Znieruchomiałem. Kroki, nadal ciche, lecz coraz bardziej wyraźne, zbliżały się ku nam, aż w końcu, na tle białej ściany przeciwległego domu, dostrzegłem zamazany cień. Spóźniony przechodzień wracał w domowe pielesze. Dlaczego tak późno? Nieprawdopodobnie późno jak na zwyczaje mieszkańców Chipewyan. Według moich obliczeń dochodziła północ. Nocny wędrowiec na pewno nas nie zauważył. Sądzę, że gdyby zauważył, nie nastąpiłoby to, co nas obu poderwało na nogi. Najpierw usłyszeliśmy piskliwy odgłos otwieranej furtki w jednym z pobliskich płotków. Widoczny dotąd cień zniknął z mych oczu, rozpłynął się w czerni nocy. Po chwili ozwał się inny odgłos, chyba stukanie do drzwi. Stukanie powtórzyło się trzykrotnie. W oknie domku zabłysło mdłe, żółte światełko. Widać ktoś z domowników zapalił naftową lampkę. Chwila ciszy, coś jakby szmer rozmowy, a potem charakterystyczny dla krótkiej broni trzask wystrzału. Porwaliśmy za latarki i pobiegli, a raczej skoczyli, długimi susami w kierunku przerażającego odgłosu. Kolejna błyskawica rozjaśniła niebo. W jej blasku ujrzałem otwartą furtkę, żwirową ścieżkę, a na jej końcu, na malutkim ganku, wysoką, czarną postać. Rzuciłem się tam i wówczas błyskawica zgasła. Na chwilę oślepłem. Poczułem uderzenie w prawy bark, latarka wyleciała mi z ręki i runąłem na żwir. Usłyszałem krzyk, zerwałem się natychmiast. Niebo znowu zapłonęło. Ujrzałem czarną sylwetkę, która przeskakiwała ogrodzenie. Ruszyłem za nią i straciłem z oczu, gdy odblask błyskawicy zgasł. Słyszałem jednak bardzo wyraźnie tupot nóg. Gnałem w tym kierunku. Nagle z czarnego nieba lunęła rzeka deszczu. Oślepiła mnie do reszty, zatarła głos kroków uciekającego. Drżąca ściana wody otoczyła mnie nieprzenikliwą ciemnością. Nie widziałem, nie słyszałem, poza szumem i pluskiem. Zawróciłem. W odległości kilkudziesięciu jardów mrugało do mnie malutkie światełko. Jedyny widoczny punkt wśród czerni. Minąłem furtkę, wbiegłem na ganek i w oświetlony korytarzyk. Stał tam Knox i jakiś nie znany mi mężczyzna w szlafroku. — Uciekł — wydyszałem, otrząsając się z wilgoci. — Przeklęty deszcz! Czemuś za mną nie pobiegł? Obaj pewnie dali byśmy radę. — Nie mogłem. To była próba zabójstwa i niewiele brakowało, a stałaby się faktem dokonanym. Proszę — zwrócił się do mężczyzny w szlafroku — dobrze zamknąć drzwi i nikomu nie otwierać. A rano proszę zgłosić się na posterunek. Dobranoc. — A może panowie u mnie przenocują? Leje jak z cebra. — Dziękujemy, to niemożliwe. Idziemy, Owen. — Jak to? — zapytałem niemile zdziwiony. — Nie dowiemy się... — Pan Smith już wszystko opowiedział — przerwał mi w połowie zdanie — a w tej ciemnicy nic więcej nie odkryjemy. No, to dobranoc — powtórzył i prawie wypchnął mnie za drzwi. Ruszyliśmy przez mokrą czerń w kierunku koszar. Moja latarka leżała gdzieś tam w ogródku Smithów, a latarka Knoxa ledwie smużyła nędznym poblaskiem. Dlatego wlekliśmy się noga za nogą, nie bardzo pewni, czy posuwamy się we właściwą stronę. Byłem zły jak osa i czekałem tylko na chwilę, w której wyładuję się na towarzyszu. Byłem zły, ponieważ przestępca uciekł, a Knox całkowicie zlekceważył moje prawo do przesłuchania osoby napadniętej. Teraz jednak musiałem milczeć. Wędrówka w falach deszczu i przy odgłosach grzmotów nie nadawała się do rozmowy. W końcu dotarliśmy do celu. Było tu nieco widniej. Wielka lampa zamontowana pod przeciwdeszczowym okapem rzucała smugi blasku na koszarowy plac. Drzwi budynku były uchylone. Za nimi wartował dyżurny policjant. — Już? — zdziwił się na nasz widok. — Jest dobrze po drugiej — odparł Knox. — W taką noc nawet diabeł nie opuszcza piekła. Dobranoc. Weszliśmy na piętro, do pokoju, który obaj zajmowaliśmy, i szybko poczęliśmy zrzucać z siebie ociekające wodą ubrania. Dopiero teraz dałem upust swej złości. — Nic z tego nie rozumiem! — wrzasnąłem. — Dlaczego... — Mów ciszej, Owen. Wszyscy śpią. — Dobrze — opanowałem się. — Będę mówił ciszej. Dlaczego nie przebadałeś tamtego jegomościa? — Owszem, przebadałem. I to możliwie dokładnie, zresztą on tu przyjdzie jutro, czyli właściwie dziś, by powtórzyć zeznanie. — Dlaczego nie pobiegłeś za mną? — Musiałem ratować człowieka, który wydawał się ranny. Na szczęście kula nawet go nie drasnęła. Gdy skoczyłem ku drzwiom, a napastnik przewrócił cię, ujrzałem Smitha leżącego na podłodze sieni. Rozumiesz więc... — Rozumiem — odparłem już spokojniejszym tonem. — Czemu ten Smith leżał na podłodze? — To był przypadek, szczęśliwy przypadek. Gdy Smith zobaczył napastnika z rewolwerem w dłoni, rzucił się, by wyrwać mu broń. Wówczas poślizgnął się i runął. W tym samym momencie padł strzał. Tak to wyglądało. — Czy Smith mieszka sam? — Z żoną i synem, ale właśnie wczoraj wyjechali do krewnych. Sądzę, że napastnik musiał o tym wiedzieć. — Na to wygląda. Lecz dlaczego Smith tak lekkomyślnie otworzył drzwi w samym środku nocy? — Przybysz, na pytanie gospodarza, oświadczył, że przychodzi z urzędu pocztowego z ważną wiadomością. — I Smith w to uwierzył. Zdumiewające! — Nie tak bardzo. Smith istotnie oczekiwał wiadomości z poczty, co prawda w dzień, a nie w nocy. — Czego napastnik chciał od Smitha? — Wszystko wygląda na próbę morderstwa i chyba rabunek. — Dziwi mnie, że rabuś od razu strzelał, nie próbując sterroryzować napadniętego. — Dla mnie to wcale nie jest dziwne. Widać nie przyjrzałeś się dokładnie Smithowi. Wygląda na siłacza i jeden człowiek nie dałby mu rady. — Pewnie jest bardzo bogaty. — Pytałem i o to. Nie ma w kieszeni więcej niż ty lub ja, ale, jak mi powiedział, odziedziczył spadek. Poważną sumę, około piętnastu tysięcy dolarów. Ma je otrzymać lada dzień przesyłką pocztową. Przypuszcza, że napastnik o tym wiedział. Być może sądził, że Smith te pieniądze już otrzymał. No, teraz już wiesz tyle, co i ja. Idziemy spać, Owen. Rankiem czeka nas nie byle jaka robota. Knox trafnie przewidział. Zaraz po śniadaniu złożyliśmy Darnleyowi i sierżantowi Leahy dokładny raport z nocnych wydarzeń. W godzinę później zjawił się Smith. W obecności naszej czwórki (Darnley, Leahy, Knox i ja) poinformował o napadzie. Mniej więcej tak samo, jak już mi opowiedział Knox. Przy okazji poruszona została kwestia pieniędzy, na które czekał Smith. Według jego oświadczenia wiadomość o zakończeniu postępowania spadkowego otrzymał przed dwoma miesiącami. Pieniądze miały być wysłane najpóźniej z końcem czerwca. Nie nadeszły. Smith dwukrotnie pisał w tej sprawie do adwokata, lecz nie otrzymywał odpowiedzi. Czy miało to jakiś związek z napadem? Tak, jeśli napastnik uzyskał wiadomość (błędną!) o nadejściu pieniędzy. Któż mógł mu udzielić informacji? Dla wyjaśnienia sprawy Darnley wezwał na przesłuchanie poczmistrza. Ku naszemu zdziwieniu stawił się jedynie jego zastępca. Oświadczył, że poczmistrz wyjechał rano z przesyłkami pocztowymi na południe. O pieniądzach dla Smitha zastępca poczmistrza nic nie wiedział. Cóż, musieliśmy czekać na powrót poczmistrza. Tymczasem śledztwo utknęło w ślepym zaułku. Wieść o nocnym napadzie, pewnie za sprawą Smitha, rozeszła się po Chipewyan, rodząc mnóstwo plotek, nieuzasadnionych podejrzeń i nie dających się sprawdzić przypuszczeń detektywów-amatorów. Minęły dwa tygodnie, poczmistrz nie wrócił. Nowy kłopot spadł na nasze głowy. Znowu rozszalała się plotka. Mówiono. że urzędnik pocztowy stał się ofiarą tego samego bandyty, który napadł na Smitha. Rozesłaliśmy informacje o zaginięciu poczmistrza do posterunków policyjnych oraz do rejonowego okręgu pocztowego. Nadeszły ostatnie dni upalnego lipca. I dopiero wówczas cała ta zagmatwana historia poczęła powoli się wyjaśniać. Zaiste nikt z nas policjantów i chyba nikt z mieszkańców Port Chipewyan nie przewidywał takiego zakończenia. Chociaż... chociaż sierżant Leahy, w swym fantastycznym przewidywaniu, bliski był prawdy. Myślę, że do rozwiązania zagadki w dużym stopniu przyczyniły się władze pocztowe, ale i my — policjanci — również. Wobec zaginięcia poczmistrza przeprowadzona została dokładna inspekcja urzędu pocztowego w Fort Chipewyan. Wyszły wtedy na jaw sprawy zupełnie nieprawdopodobne. Okazało się, że poczmistrz w tajemnicy przed swym zastępcą obracał pieniędzmi przesyłanymi za pośrednictwem poczty. Za pieniądze te kupował od traperów futerka, płacąc więcej niż płaciła Kompania. Skórki wywoził na południe i sprzedawał z dużym zyskiem. Taki obrót cudzymi pieniędzmi powodował w swych skutkach znaczne opóźnienia w wypłatach przekazów pieniężnych, ale jakoś nikt się nie skarżył. Człowiek otrzymujący gotówkę macha ręką na opóźnioną wypłatę. Sumy zresztą były niewielkie. Od paruset do tysiąca dolarów. Dopiero przy przesyłce dla Smitha pocztylionowi noga się pośliznęła. Użył tych pieniędzy na zakup wiosennych skórek, lecz nie potrafił szybko znaleźć nabywców. Na dodatek — jak wykazało śledztwo — przegrał znaczną sumę w karty (był, twierdzili wtajemniczeni, wielkim amatorem pokera!). Kiedy Smith począł go nachodzić, pytając o przekaz, niezmiennie odpowiadał, że jeszcze nie nadszedł. Zatrzymał też oba listy Smitha adresowane do adwokata, który likwidował spadek, i sfałszował pokwitowanie odbioru pieniędzy przez klienta. Prawdopodobnie sądził, że wreszcie skórki sprzeda lub odegra się w pokera. Był jednocześnie tak nieostrożny albo roztrzepany, że listów wysłanych przez Smitha nie zniszczył. Oba zostały znalezione podczas rewizji. Sprawa stawała się coraz bardziej jasna. I zwróciła naszą uwagę na okoliczności nocnego napadu. Czy nie pozostawał on w związku z listem? Od Smitha dowiedzieliśmy się, że opowiedział poczmistrzowi o wyjeździe żony i syna do krewnych. Żona miała sprawdzić, przy okazji, dlaczego pieniądze spadkowe dotychczas nie dotarły do Chipewyan. Można sobie wyobrazić, jakim przerażeniem napełniła poczmistrza ta informacja. Prawdopodobnie już wówczas zdecydował się na usunięcie Smitha z listy żyjących i wpadł na pomysł stworzenia sobie wiarygodnego alibi. W tym celu napisał Ust (ekspertyza pisma to wykazała) adresowany do nie żyjącego od czterdziestu lat (o czym wiedział) Kestera Erskine'a i list ten — jakoby z mylnym adresem — sam rozpieczętował.) Przerażony rzekomo jego treścią przyniósł go na nasz posterunek. Gdyby nie badania przeprowadzone przez policję, uwierzylibyśmy, że niejaki Erskine żyje w Chipewyan pod przybranym nazwiskiem, a na jego życie czyha nie znany i nie mieszkający w Chipewyan — Ronald! Gdyby wreszcie nie nasze nocne patrole, Smith zostałby zabity, a my uwierzylibyśmy, że Smith to właśnie Erskine, a zabójcy należy szukać poza granicami Fort Chipewyan. Co chciał jednak uzyskać poczmistrz zabijając Smitha? Pragnął zapewne usunąć spośród żyjących człowieka, który mógł stwierdzić sfałszowanie swego podpisu na pokwitowaniu odbioru pieniędzy. No tak, lecz przecież temu zaprzeczyłaby żona Smitha. To prawda. Sprawa jednak mogła się zagmatwać, gdyby na przykład poczmistrz stwierdził, że Smith prosił go o zachowanie tajemnicy odbioru pieniędzy przed własną żoną. Jak wówczas postąpiłby sąd? Zaiste trudno mi odgadnąć. I ostatnie pytanie: dlaczego poczmistrz uciekł z Chipewyan? Można tylko przypuszczać, że sądził, iż Smith go poznał. Można również przypuszczać, że poczmistrz lękał się, iż cała afera wyjdzie szybko na jaw. Żona Smitha odwiedzi adwokata prowadzącego postępowanie spadkowe, dowie się, że pieniądze do Chipewyan zostały wysłane, i zawiadomi męża. Nastąpi śledztwo, a w konsekwencji — aresztowanie poczmistrza. Natomiast nie było żadnych dowodów (ani świadków!), że napadu na Smitha dokonał poczmistrz. To tylko domniemanie, wynik logicznego rozumowania i skutek rewizji przeprowadzonej w urzędzie pocztowym. Napadu na pewno dokonał poczmistrz, w to ani chwili nie wątpiłem. Obawiałem się jednak, że dla ławy przysięgłych wszystko to będzie nie wystarczające, aby skazać poczmistrza za napad i próbę morderstwa. Chyba że sam przyznałby się do winy. Po kilku miesiącach dowiedziałem się, że poczmistrz został odnaleziony i aresztowany, że oskarżono go o kradzież. Został skazany na wieloletnie więzienie. Ale mnie już wówczas w Fort Chipewyan nie było. Ja, porucznik Darnley i sierżant Dohey zostaliśmy odwołani do Reginy. I wówczas otrzymałem nominację na sierżanta. Moją radość znacznie pomniejszyło rozstanie ż porucznikiem Darnley'em. Został odkomenderowany na placówkę na Dalekiej Północy. W kilka tygodni później los rozłączył mnie i z Doheyem. Wysyłano go na zachód. Nigdy nie zapomnę tych dwu ludzi. Byli nie tylko moimi zwierzchnikami, ale i przyjaciółmi. I tak oto ostatecznie zakończyła się moja ostatnia przygoda w Fort Chipewyan. Tegoż autora: 1965 Tropy wiodą przez prerię (2 wyd.) 1966 Szeryf z Fort Benton (2 wyd.) 1967 Słońce Arizony (2 wyd.) 1969 Colorado (2 wyd.) 1970 Płomień w Oklahomie (2 wyd.) 1970 Łapacz z Sacramento 1972 Człowiek z Montany (2 wyd.) 1973 Gwiazda trapera 1973 Wędrowny handlarz 1974 Przez góry Montany 1975 Na południe od Rio Grandę 1976 Ucieczka z Widii ta Falls 1977 Barry Bede 1978 Old Gray 1981 Skarby Mackenzie 1982 Znikające stado 1983 Wołanie dalekich wzgórz 1 Saskatchewan uzyskał prawa prowincji Kanady dopiero w 1905 r. 2 Historia ta została opisana w powieści pt. „Znikające stado". 3 Historia ta została opisana w powieści pt. „Skarby Mackenzie". 4 W 1904 r. ta formacja otrzymała nazwę Królewskiej Północno-Zachodniej Konnej Policji, a w 1920 r. — Królewskiej Kanadyjskiej Konnej Policji. Pod taką nazwą istnieje do dziś. 5 Mila angielska -- ponad 1600 metrów. 6 Mowa tu o powstaniu w zaborze austriackim. 7 James Fenimore Cooper (1789—1851) — słynny powieściopisarz amerykański, m.in. autor ..Pięcioksięgu Sokolego Oka”. 8 „Sonety krymskie”: Stepy Akermańskie. 9 Głośne w historii Kanady pierwsze powstanie Metysów pod wodzą Ludwika Riela (w 1869 r.), zakończone klęską rebeliantów. 10 Jerry Potts pozostawał na usługach policji przez 22 lata. Zmarł w 1896 r. 11 Indiańskie lato — odpowiednik polskiego babiego lata. 12 Greenhorn (ang.) — żółtodziób. 13 Prawdziwy złoty run nad Jukonem rozpoczął się w sierpniu 1896 r. 14 -58° w skali Fahrenheita = -50° w skali Celsjusza. (1F = 5/9C; w skali F temperatura zamarzania wody wynosi 32°, wrzenia wody: 212). 15 Stampede (ang.) — popłoch w stadzie bydła; krowy gnają na oślep, dopóki naturalna przeszkoda lub zmęczenie nie zahamują ich biegu. 16 28 F = — 2 C 17 -50 F = — 45.5 18 14 F = — 10 C 19 Jard —angielska jednostka długości. 1 yd=0,9144m. 20 56°F= + 13°C 86°F=+30°C 21 5°F=—15°.C 22 26°F=-3°C 23 32°F=0°C 24 Friday (ang.) — piątek 25 Stacked Plain (ang.) — dosłownie: równina palikowa 26 150 mil = 240 km. 27 Kompania Zatoki Hudsona powstała w 1659 r. 28 -31°F = -35°C. 29 Hah-hay-be (ind.) — noc. 30 E-pah-been (ind.) — kamień. 31 Hah-hay-be-wah-steig — dobranoc. 32 95°F = +35°C. 33 59°F = +15°C. 34 77° F = +25° C ?? ?? ?? ??