WIESŁAW WERNIC PŁOMIEŃ w OKLAHOMIE ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI CZYTELNIK* 1977* WARSZAWA Zastępca szeryfa Czy możecie sobie wyobrazić? Izba dość przestronna, bardziej szeroka niż długa, z dwoma oknami, w których umocowano kraty. Pod ścianą — zbite z ledwo obłupanych belek dwa stoły. Jeden bliżej, drugi dalej od wejścia. A za tym dalszym — właśnie ja. Siedzę za tym stołem i szczypię się w policzek. Podobno znakomity sposób na przebudzenie. Ale nie budzę się. Widocznie to jednak nie sen! Przede mną, na przybrudzonym blacie spoczywa sześcioramienna gwiazda szeryfa. To jest właśnie najtrudniejsze do zrozumienia. Gwiazda niby moja, a przecież nie moja. Na progu, w otwartych, wąskich drzwiach siedzi — z długą rusznicą położoną na kolanach — wuj Jonathan. Nie, to nie mój wuj! Nawet nie wiem, czy jest czyimkolwiek wujem. Ale tak go tu powszechnie nazywają. Prawdopodobnie dlatego, że uchodzi za najstarszego osadnika w tym miasteczku. Jednakże to tylko domysł. W tej chwili nie mógłbym odpowiedzieć nawet na pytanie, jak się nazywa ta miejscowość. Wyleciało mi z głowy. Aż wstyd się przyznać. Muszę wyjaśnić, że na kilka godzin, a może nawet na cały dzień obarczony zostałem funkcjami szeryfa, a „prawdziwy” szeryf akurat znajduje się w areszcie, skąd poprzez kraty spogląda na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. Wcale mu się nie dziwię. Natomiast dziwię się sobie i wszystko ciągle jeszcze wygląda mi bardziej na sen niż na rzeczywistość. Dlatego siedzę bezczynnie za stołem i staram się uporządkować wypadki według kolejności, w jakiej następowały w ciągu ostatniego tygodnia, a przede wszystkim podczas wczorajszego ranka. Żeby wytłumaczyć wszystko dokładnie, muszę się cofnąć w czasie. Aż do ostatnich dni marca 1885 roku. Zima wówczas wydawała swe gasnące, mroźne oddechy, a ja systematycznie spełniałem funkcje lekarza w rodzinnym mieście Milwaukee nad jeziorem Michigan. Jeśli nie orientujecie się, weźcie mapę i zobaczcie, jak wielkie odległości dzielą tamto miasto od południowych krańców stanu Kansas, na terenie którego obecnie przebywam. Ale do rzeczy. Któregoś wieczoru, właśnie w Milwaukee, odwiedził mnie, a raczej wpadł, bo to lepiej określa sytuację, Karol Gordon. Ongiś mój pacjent, później, przez lata całe, serdeczny przyjaciel. Niegdyś farmer w jednym z południowo-wschodnich stanów, następnie — zrządzeniem losu — łowca skórek, traper, myśliwy, który przemierzył w swych wędrówkach setki mil wiodących przez bezdroża Gór Skalistych i równin Północnej Ameryki. Wrzasnęliśmy obaj z radości, spoglądając jeden na drugiego tak, jakbyśmy się nie widzieli od wieków. A przecież były to tylko miesiące. — Bałem się, że cię nie zastanę, Janie — powiedział Karol opadłszy na najwygodniejszy z moich foteli. — Skąd ta obawa? — zapytałem rozbawiony. Kto jak kto, ale Karol doskonale wiedział, że zimą przebywałem zawsze w mieście, nie wysuwając nosa poza ostatnie zabudowania Milwaukee. — Uwierzyłem w złą gwiazdę — odparł. — Twoja nieobecność pasowałaby do serii moich niepowodzeń jak kołek do kołka w płocie. Ach, nie masz pojęcia... — Nie mam pojęcia — przytaknąłem. — Ale może mnie wtajemniczysz. Okazało się, że „seria nieszczęść” nie była wcale tak bardzo katastrofalna. Poza zwichnięciem nogi podczas zimowego polowania w północnych rejonach Kanady najbardziej dopiekło Karolowi zniszczenie, a raczej samozniszczenie się jego ulubionej broni. Ten wypadek skrócił, i to znacznie, okres łowieckiej wyprawy. Przypuszczam, że Gordon musiał być bardzo zmęczony tamtego zimowego dnia, jeśli nie zauważył, że lufa jego sztucera zapchana jest śniegiem. Jaki był skutek tego przeoczenia — łatwo odgadnąć. Przy wystrzale broń została po prostu rozsadzona, ale Karolowi nic się nie stało. Znajdował się wówczas daleko od wszelkich siedzib ludzkich, więc o nabyciu jakiejkolwiek innej strzelby mógł tylko marzyć. — Gdyby to było lato — opowiadał z nieukrywaną goryczą — mógłbym karmić się korzonkami traw, leśnymi jagodami, w ostateczności... żabami. — Nie miałeś sideł? Spojrzał na mnie jednym okiem. — Nie. Wiesz, jak nie lubię tego rodzaju łowów. Trzeba dawać zwierzętom jakąś szansę, a poza tym ja poluję na upatrzonego i nie zadowala mnie to, co przypadkowo wpadnie we wnyki. Tak więc Karol w połowie zimy musiał wracać. Nie miał czym polować i nie bardzo miał co jeść. Wlókł się aż gdzieś znad rzeki Pokoju i jeziora Athabaska1 na południe najprostszą drogą, jaką mógł obrać. Z jedzeniem zresztą sprawa nie przedstawiała się tak tragicznie. Miał suchary i nieco sproszkowanego mięsa, a po kilku dniach spotkał grupę Indian z plemienia Kri polującą jak on, tyle że z lepszym skutkiem, i mógł uzupełnić żywnościowe zapasy. Drugie spotkanie wydarzyło mu się znacznie dalej, na południu. Zetknął się z samotnie polującym traperem. Spędzili razem dwa dni, podczas których mój przyjaciel dobrze przyjrzał się łowieckim sukcesom towarzysza. — Zanim go opuściłem, wiele rozmawialiśmy o Oklahomie — dodał. — Przecież nigdy tam nie byłeś — zauważyłem. — Ja nie, ale ten traper. Opowiadał mi mnóstwo szczegółów. Nie masz pojęcia, Janie, ile tam zwierzyny. Cudowny kraj! Spojrzałem podejrzliwie na Karola. Co miało oznaczać nagłe wychwalanie Oklahomy? Widocznie spostrzegł to i natychmiast zmienił temat. Opowiadał, w jaki sposób dotarł na tereny swych przyjaciół, Czarnych Stóp (od których przed laty otrzymał zaszczytny przydomek Wielkiego Bobra), jak powitany został przez ich wodza, Wysokiego Orła, i czarownika plemiennego, Czerwoną Chmurę, i jak na samym progu obozowiska czerwonoskórych, zahaczywszy o jakiś korzeń tkwiący pod śniegiem, zwichnął nogę. To unieruchomiło go na dwa tygodnie. I tak do reszty zmarnował sezon zimowych polowań. Wyraziłem mu z tego powodu ubolewanie, proponując jednocześnie pożyczkę pieniężną aż do następnej zimy. Odmówił. Natomiast zaproponował mi wyjazd... do Oklahomy. Roześmiałem się: — Tak cię zaagitował tamten traper? — Nie tylko on. Przepytywałem innych. Wszystko się zgadza. To wspaniały teren łowiecki! — Może — powiedziałem beznamiętnie. — Jeśli jednak się nie mylę, jest to ziemia zamknięta dla białych.2 — Prawda. — I każdy, kto tam się udaje, łamie prawo i ryzykuje własną skórą. — No... niezupełnie tak. Nie wolno się osiedlać, ale przecież nie w takim celu tam się udamy. A co się tyczy ryzyka... Jak rozpakuję swój tobołek, to ci coś pokażę. — Ciągle nie bardzo rozumiem, Karolu, dlaczego ci tak zależy właśnie na Oklahomie? Chyba coś przede mną ukrywasz... — Nic, a nic. Po prostu wiem, że żyje tam borsuk, piżmowiec, szary i czerwony lis, wilk, kojot, bóbr, antylopa, łoś, bażant, kura preriowa i... soból! Pomyśl tylko, Janie, jak cenne jest futerko sobola! — W lecie? Chyba żartujesz. — Oczywiście, że nie w lecie, ale ja chcę dokładnie zbadać teren przed zimową wyprawą. — Obawiam się, że czerwonoskórzy nie będą zbyt zadowoleni z twoich łowów. — Już ci mówiłem, że w tobołku mam coś, co pomoże nam zjednać przychylność czerwonych plemion. Jedziemy, Janie? I tak oto, po raz pierwszy w życiu miałem zwiedzić Oklahomę. Dlaczego ustąpiłem? Po prostu dlatego, że corocznie wiosną właśnie w towarzystwie Karola opuszczałem na kilka miesięcy Milwaukee, aby odpocząć po zimowych trudach z dala od ludzi, z którymi na co dzień się stykałem, w warunkach zupełnie odmiennego życia. W ten sposób zwiedziłem część Kanady, Arizonę, Nowy Meksyk... Oklahoma w gruncie rzeczy była dla mnie tak samo dobra, jak każda inna część kraju, a jeżeli miałem co do niej pewne zastrzeżenia, to tylko z powodu Indian. O czym już wspomniałem. Mój upór został złamany, gdy Karol po wieczornym posiłku wyjął z tobołka zdumiewająco piękny, wąski i długi pas wyprawionej mistrzowską ręką skóry antylopy. Była miękka i delikatna w dotknięciu, różnokolorowa, a do tego przetykana perłami. Znam się coś niecoś na takich przedmiotach. Jeden rzut oka wystarczył: to był indiański wam-pum. Przebywając z Karolem wśród plemion Czarnych Stóp, Nawajów czy Apaczów niejeden już raz oglądałem wampumy, ale tak pięknego chyba nigdy nie widziałem. Wampum — to coś w rodzaju glejtu gwarantującego posiadaczowi bezpieczeństwo osobiste; może być również dowodem, że jego okaziciel przemawia w imieniu osoby, która mu wampum wręczyła. Karol otrzymał go od wodza Czarnych Stóp w Kanadzie. Było to zaszczytne wyróżnienie, dowód specjalnego zaufania. Wypadek niesłychanie rzadki w stosunkach między Indianami a Fałymi. Jednakże nie zdziwiło mnie to — Karol Gordon cieszył się sławą przyjaciela „czerwonych mężów”, a zwłaszcza Czarnych Stóp. — Komu chcesz to wręczyć? — zapytałem patrząc na mieniący się kolorami pas. — Jeszcze nie wiem. Zobaczymy w Oklahomie. Najchętniej skorzystałbym z gościny Komanczów. Łatwiej się porozumieć. Ich mowa podobna jest do języka Czarnych Stóp.3 Ale równie dobrze możemy przypadkowo natrafić na Czejenów, Apaczów, Kiowa, Seminolów... Na tamtejszych obszarach mieszka chyba z tuzin rozmaitych plemion. Tak właśnie wyglądał początek historii, której ciąg dalszy doprowadził mnie do wnętrza szeryfowskiego budynku. Dodam, że przed wyruszeniem w drogę z naciskiem oświadczyłem Karolowi: — Ale pamiętaj, tym razem jadę dla przyjemności, tylko po to, by odpocząć; będę się kąpać w dziewiczych strumieniach, będę opalać się na złocistych plażach, może czasem zechce mi się upolować antylopę albo złowić trochę ryb, których w wodach Oklahomy żyje podobno aż sześćdziesiąt gatunków... Stawiałem sprawę jasno, mając w pamięci odbytą przed dwu laty podróż do Arizony. Wówczas dopiero na miejscu dowiedziałem się, że mój towarzysz obarczony został przez władze państwowe specjalną misją, której ciężar dźwigania przypadł mnie w — nieproszonym — udziale. Wywiązaliśmy się z zadania znakomicie, ale niewiele brakowało, a ziemia arizońska przytuliłaby nas raz na zawsze! Nie życzyłem sobie, by coś podobnego miało się powtórzyć. Jednakże Karol energicznie zaprzeczył istnieniu jakichkolwiek ukrytych przede mną zamiarów. — Odpoczywamy, Janie, i tylko odpoczywamy! — Właśnie to mi odpowiada. I tylko to! — Więc do Oklahomy? — Niech będzie Oklahoma! Decyzja zapadła. Przez kilka tygodni, gdy obowiązki zawodowe nie dawały mi chwili wytchnienia, Karol przesiadywał w bibliotekach i czytelniach, wyszukując wszelkich wiadomości związanych z Oklahoma. Dziwne, jak na trapera. Ale trzeba wiedzieć, że Karol Gordon nie był pospolitym łowcą skórek. Jego umiejętności i wiedza nie ograniczały się do rozpoznawania tropów zwierzęcych i do celnych strzałów. Sądzę, że w swym zawodzie (jeśli to wolno nazwać zawodem) należał do wyjątków. Był miłośnikiem książki, poświęcał jej wiele czasu, gdy przebywał w mieście. Poznałem go przed paru laty i od pierwszych chwil zaskoczył mnie swym oczytaniem. Nade wszystko przedkładał tematykę geograficzną, co było zresztą zrozumiałe. Znał się na mapach i sam w razie potrzeby potrafił sporządzać podręczne szkice. A jego znajomość czerwonoskórych pozwoliłaby mu pisać dzieła o nieprzeciętnej wartości, gdyby... chciało mu się tym zająć. Na długo więc przed wyjazdem głowę miałem nabitą Oklahoma, o której Karol wciąż mi opowiadał podczas długich godzin wieczornych, udzielając szczegółowych informacji. Kraj to rzekomo bajeczny, klimat doskonały. Nawet w zimie rtęć termometru nie spada poniżej zera, a latem nie wznosi się powyżej stu stopni4. Dwie trzecie powierzchni zajmują łąki i lasy. Żadnych osad, żadnych miasteczek, żadnych saloonów ani białych włóczęgów spod ciemnej gwiazdy. Pierwotna przyroda i pierwotni mieszkańcy tej ziemi. — Czego jeszcze wymagać? — kończył triumfalnie Karol każdą swą informację. Szybko uporaliśmy się z koniecznym ekwipunkiem. I ja, i Karol posiadaliśmy niezłą kolekcję myśliwskiej broni, zebraną w moim domowym „arsenale”, więc tylko wysłuchałem narzekań (raz jeszcze!) na nieszczęsny pech kanadyjskiej zimowej wyprawy ią mój przyjaciel zdecydował się na inny sztucer. W końcu zaopatrzyliśmy się w potrzebną odzież i zapas lekkich, trwałych konserw. Konie mieliśmy zakupić — jak zwykle — u osadników, by móc bez kłopotu część podróży odbyć koleją, wioząc ze sobą tylko uprząż i siodła. Żelazny szlak miał nas doprowadzić z Milwaukee przez Chicago, Saint Louis, Kansas City aż ku południowej linii granicznej, oddzielającej stan Kansas od terytorium Oklahomy. Od tej bowiem strony postanowiliśmy przekroczyć granicę nie znanego nam kraju, już konno i zbrojno, zasięgnąwszy, ile się da, informacji od osadników kansaskiego pogranicza. I tak, zgodnie z planem, dotarliśmy do końca kolejowej drogi. O tym to właśnie teraz myślałem (z braku innego zajęcia) siedząc za stołem i patrząc jak sroka w gnat w chudą postać wuja Jonathana. Tak wyglądał początek naszej wyprawy do Oklahomy, do której — koniecznie muszę to dodać — wciąż jeszcze nie zdołaliśmy wjechać, zatrzymały nas bowiem na samym wstępie nieprzewidziane trudności. Od dawna mówiłem Karolowi, że minął się z powołaniem, że powinien był zostać szeryfem i wprowadzać na ziemiach Dzikiego Zachodu poszanowanie prawa, porządek i sprawiedliwość. Odpowiadał na to, że jego znajomość przepisów prawa równa się zeru i że nie znosi siedzącego trybu życia. — Raczej pasowałoby to do ciebie, Janie. Taki jesteś roztropny, zrównoważony i przecież trochę otrzaskany z warunkami życia na Dalekim Zachodzie. Nic na to nie odpowiedziałem traktując tego rodzaju rozważania jako oczywisty żart. Teraz się okazało, że Karol w jakąś złą dla mnie godzinę wypowiedział swe uwagi. Jego słowa nabrały cech przepowiedni. Spełnionej, niestety. Tkwiłem przecież za szeryfowskim stołem, w szeryfowskim budynku, z szeryfowską sześcioramienną gwiazdą spoczywającą w zasięgu mojej ręki. Wiem, że wszystko, co dotąd opowiedziałem, nie wyjaśniło jeszcze najważniejszej sprawy: w jaki sposób znalazłem się w tej zapomnianej dziurze na pograniczu południowego Kansasu. Ażeby to wytłumaczyć, muszę znowu cofnąć się w przeszłość. Tym razem nieco mniej odległą. Na granicy Leżałem wśród traw, zwrócony twarzą ku słońcu. Pachniały zioła, pachniał dym, który wąską strużką wił się nad dogasającym ogniskiem. Odwróciłem głowę, aby ujrzeć szerokie rozlewisko płytkiej rzeczki, sączącej się wśród krzewów i szuwarów. Na małej, złocistej plaży klęczał Karol i piachem szorował okopcony garnek. Ciągnęliśmy losy i na niego przypadła kolej. Po obfitym śniadaniu czułem się nieco ociężale, nieco sennie wśród porannej ciszy, pod niebieszczejącą kopułą nieba. Minęła pierwsza noc spędzona przez nas na otwartej przestrzeni, a teraz oto pierwszy biwak rozbity tuż nad strumieniem stanowiącym granicę Kansasu i Oklahomy, w głąb której za chwilę mieliśmy ruszyć. Ostatniego wieczoru, kiedy rzeczka błyszczała różowo odbiciem zachodu, a konie piły wodę parskając i potrząsając łbami, Karol wskazał przeciwległy brzeg. — Opisano mi dokładnie ten strumień. Jesteśmy na krok od celu, Janie. Za tą wodą zaczyna się kraina czerwonego ludu...5 Co nas tam czeka? — rozmyślałem leniwie obserwując niebo i słysząc, jak Karol, pobrzękując blaszanką, wolno zbliża się ku mnie. Jak przyjemnie! Możesz leżeć, możesz wstać, chodzić na czworakach lub skakać. Nikt ci w tym nie przeszkodzi. Nie potrzebujesz spoglądać na zegarek i martwić się, że na nic nie starcza ci czasu. Począłem mówić półgłosem: — ...Twarz jego wykrzywił potworny skurcz. Ręka opadła niepokojącym ruchem na kolbę rewolweru, ale zanim go wyszarpnął, lewą dłonią obtarł pot występujący mu na czoło... — Janie, czyś ty nie chory? — Nie — odparłem przerywając swój monolog — czuję się znakomicie. — Myślałem, że majaczysz... — Obmyślam pierwszy rozdział mojej książki. Blaszany garnek stuknął o ziemię. — Chyba nie mówisz poważnie? — Jak najpoważniej. Ostatecznie dość dobrze poznałem Dziki Zachód i na pewno popełnię mniej błędów od autorów różnych powieścideł o Indianach. — Co ci przyszło do głowy? — To tak... trochę z nudów. — Postaram się, w miarę swoich możliwości, dostarczyć ci nieco wrażeń. Ale papieru ze sobą chyba nie zabrałeś? — spytał zaniepokojony. — Nie. — To znaczy, że nie będziesz mógł robić notatek. Zanim powrócimy do Milwaukee, wywietrzeje ci to z głowy, mam nadzieję. — Czyżbyś nie wierzył w moje literackie zdolności? — Nad tym się nie zastanawiałem, ale dreszczem przejmuje mnie myśl, co mógłbyś o mnie napisać. Roześmiałem się. — Zresztą — dodał Karol — tym razem nie miałbyś nawet o czym pisać. To będzie taka sobie zwykła myśliwska wyprawa. Żadnych pościgów za przestępcami, żadnych walk z bandytami. Mamy przecież odpoczywać. Znacznie, znacznie później przypomniałem Karolowi te jego słowa. Zrobił wówczas bardzo niewyraźną minę. Ale tymczasem — przed nami upragniona Oklahoma, kraina „czerwonego ludu”, nie zbadanych przez traperów prerii, gór, lasów i wód. Krążyły o niej legendy, a zakaz osadnictwa zwiększał jeszcze jej egzotykę. Za rzeczką rozciągał się kraj nieznany, graniczący na północy ze stanami Kansas i Kolorado, na wschodzie — z Missouri i Arkanzasem, na zachodzie — z Teksasem i terytorium Nowego Meksyku. Potężny szmat ziemi.6 Nad wspomnianą graniczną rzeczkę dotarliśmy na wierzchowcach nabytych w kansaskiej farmie, leżącej w odległości zaledwie pół mili od samotnej stacyjki kolejowego szlaku. Jak ona się nazywała?... Aha... Silver Creek. Nasze konie — jak zapewniał Karol — miały być „w sam raz” dla pary myśliwych planujących spokojny spacerek. Pomylił się jednak. I to dwukrotnie. Spacerek okazał się męczącą wyprawą, a konie — dzielnymi sprzymierzeńcami ludzi, wytrzymałymi na trudy i szybkimi w biegu. Koło południa spakowaliśmy bagaże i wygasili ognisko. Można było ruszać, ale że słońce dosięgło szczytu nieba i grzało zbyt mocno jak na mój gust, wymogłem na Karolu jeszcze chwilę zwłoki. Przecież nigdzie się nam nie spieszyło! Ściągnąłem z siebie ubranie i wskoczyłem do wody, tak płytkiej, że tylko na samym środku leniwego nurtu mogłem się zanurzyć po pas. Brodząc tu i tam, zawędrowałem na przeciwległy brzeg, nieco wyższy od naszego i gęściej zarośnięty krzewami. Rozchyliłem pokryte świeżym listowiem gałązki i ujrzałem trawiastą równinę. Pustą i rozległą jak morze. Lekki wiaterek poruszał łodygami traw. — No i coś tam zauważył, Janie? — Nic. Poza pięknym krajobrazem. Ale... W tym momencie raptownie zsunąłem się z brzegu, plusnąłem w wodę i czym prędzej przebrnąłem płyciznę. — Człowiek! — wyszeptałem ubierając się gorączkowo. — Wygląda na samotnego wędrowca. Karol chwycił za sztucer. — Co za licho? Czy jedzie w naszym kierunku? — Idzie. Nie zauważyłem konia. — Idzie? — zdumiał się Karol. — To zapewne jakiś samotny myśliwy. Mamy szczęście. Jeśli oczywiście zbliży się w tę stronę. — A jeśli nie? — Dosiądziemy koni i pognamy za nim. Można będzie uzyskać najlepsze informacje. Weź lornetkę, warto sprawdzić, dokąd ten pielgrzym zmierza. Początkowo w okrągłych szkłach falowały tylko trawy. Czyżbym padł ofiarą złudzenia? A jednak nie. Odnalazłem ruchomy punkt. — Indianin — powiedziałem głośno. — Tym lepiej — oświadczył Karol. — Jeżeli się nie mylisz. — Sprawdź. Podałem mu lornetkę. Zajął się obserwacją. Przeprowadzał ją bardzo dokładnie i niesłychanie długo. — Indianin — stwierdził wreszcie. — Jeżeli się nie mylisz... — dodałem ze zjadliwą słodyczą. — A więc gonimy go? Nie trzeba. Idzie właśnie w naszą stronę. Poczekajmy, żeby go nie spłoszyć. Jest sam. Nigdzie nie dostrzegam jakiegokolwiek obozowiska. Konia zapewne gdzieś ukrył. Ale wolno się posuwa! Jakby tropił czyjeś ślady. Ciekawe... Nie dostrzegłem w tym fakcie nic ciekawego, więc tylko rozciągnąłem się i ucho przyłożyłem do ziemi. Przeciętny mieszczuch ma zazwyczaj słuch tak przytępiony i tak trudno mu skupić uwagę, że jego uszu na pewno uszłoby to, co mnie zaraz poderwało na nogi. Usłyszałem tętent i głuche dudnienie. — Konie albo bizony. Karol natychmiast przywarł do ziemi. — Konie — powiedział po sekundzie. — Bizonów w tych stronach od dawna już nie ma. Zasługa naszego znakomitego Buffalo Billa.7 A jak konie, to i jeźdźcy... — Mustangi? — Mustangów tutaj nie znajdziesz. To ludzie tak gnają. — Może towarzysze naszego samotnego wędrowcy? — Jeszcze trochę cierpliwości, a zobaczymy, kto i dlaczego tak pędzi. Ponieważ przeciwległy, nieco wyższy brzeg utrudniał obserwację, przeszliśmy w górę rzeczki i ukryli się w dobrze osłoniętym miejscu, skąd widać było całą okolicę. Zacząłem przez lornetkę wypatrywać naszego wędrującego Indianina, ale bezskutecznie. Dokoła falujące trawy i pustka. Po chwili dopiero ujrzałem ciemny, nieregularny punkt, posuwający się wskroś prerii, i rozpoznałem rozproszoną grupę jeźdźców. — To biali — stwierdziłem ze zdumieniem. — Może ścigają tego Indianina? — Nie wygląda na to. Pędzą zupełnie innym szlakiem. — Skąd biali na terenie Oklahomy? Może to kawaleria federalna? — Ale natychmiast sam sobie zaprzeczyłem. — Nie, to nie żołnierze... — Oczywiście, że nie. Karol uważnie spoglądał przez lornetkę, zbyt długo, jak na moją cierpliwość, aż wreszcie zauważył: — Nie podoba mi się to wszystko. Nie wychylaj się, Janie. Wolałbym, aby nas nie zauważyli. Patrz: czterech, pięciu, sześciu — liczył półgłosem. — Siedmiu, ośmiu... Cała wyprawa. Dziewięć, dziesięć... Ależ gnają! — Są zupełnie blisko — powiedziałem, mimo woli zniżając głos do szeptu. — Jeśli rozbiją obóz nad rzeczką... — Ano cóż, wówczas będziemy musieli zawrzeć z nimi znajomość. Prawdę mówiąc, wolałbym tego uniknąć. O, patrz! Rozproszona grupa dopadła brzegu w odległości zaledwie kilku jardów od naszego stanowiska. Przebyli nurt wśród chlupotu wody rozbryzgiwanej na wszystkie strony. Potem ziemia na nowo zatętniła, coraz bardziej oddalającym się, cichnącym odgłosem. Wreszcie wszystko umilkło. Po paru minutach wstaliśmy i wrócili do koni. — Indianina nadal nie widać — stwierdził Karol i zajął się poprawianiem popręgów u siodła. — Patrz! — krzyknąłem. Na szczycie łagodnego wzniesienia przeciwległego brzegu ukazała się postać wojownika. Posuwał się wolno, niezdarnie, jak człowiek śmiertelnie zmęczony lub ranny. Uczynił jeszcze kilka kroków, jakimś teatralnym ruchem osunął się na kolana, potem padł na twarz i stoczył się poprzez zarośla na sam kraniec złocistej plaży. I tak pozostał z rękami odrzuconymi na boki, z podgiętą jedną nogą. Zerwałem się, przebiegłem rzeczkę, nie zwracając uwagi na nieostrożność tego kroku. Ukląkłem przy nieruchomej postaci, chwyciłem za przegub dłoni. Nie wyczułem tętna. Rozchyliłem pokrwawioną kurtkę. Nie usłyszałem bicia serca. Na prawej piersi ujrzałem czerwoną, zakrzepłą ranę. — Co z nim, Janie? Karol pochylił się nad leżącym. — Na ratunek zbyt późno — odparłem. — Ten człowiek został zabity. — Musimy się zająć... — przerwał, chwycił mnie silnie za ramię i pociągnął w stronę rzeki. — Co takiego? — Na koń! Szybciej! Gdy Karol tak mówił, należało go słuchać i o nic więcej nie pytać. We własnym interesie. Biegłem więc teraz przez wodę, przez piasek, przez łąkę. Zdyszany wskoczyłem na siodło w chwili, gdy mój towarzysz podrywał swego wierzchowca do galopu. Spojrzałem za siebie. Szeroka linia koni i jeźdźców w gwałtownym pędzie zbliżała do wody. — Przecież to Indianie! — krzyknąłem. — Chcesz się z nimi spotkać, teraz?! Szybciej, Janie! Na wyjaśnienia nie było czasu. Jechaliśmy galopem tak długo, aż pyski końskie pokryły się pianą. Dopiero wówczas mój towarzysz zwolnił biegu. — Chyba rozumiesz, Janie — powiedział oddychając głęboko — byłby to bardzo niefortunny moment spotkania. Przypuszczam, że wojownicy ścigali grupę jeźdźców, którą obserwowaliśmy, i jestem pewien, że wzięto by nas za towarzyszy uciekinierów. Zanimby sprawa się wyjaśniła... Przerwał, popatrzył przez lornetkę. — Nikogo — stwierdził z wyraźną ulgą w głosie. — Rzeczka jest granicą, której czerwonoskórzy nie ośmielają się przekraczać. Przynajmniej w obecnej sytuacji. Bo później może zdarzyć się... — Ze ją przekroczą? — Aha. To, co oglądaliśmy, było na pewno zakończeniem jakiejś akcji: może napadu, na pewno pościgu. Czy ja wiem zresztą? „— I co teraz? — Pojedziemy tropem. Patrz, jak stratowali prerię. Wstrzymałem konia. — Bardzo mi się to nie podoba, Karolu. Po licha mamy się wplątywać w jakąś zagadkową historię? Granice Oklahomy można przekroczyć w każdym innym miejscu, albo... w ogóle z tego zrezygnować. Nie jedna Oklahoma na świecie. — Ho, ho! Tak łatwo decydujesz się na zmianę naszych planów. Sądzę, że przed każdą decyzją warto zbadać sytuację. Po prostu wymaga tego rozsądek. Pojedziemy kawałeczek za tymi tajemniczymi jeźdźcami, chcę sprawdzić, czy w jakimś dogodnym dla nich miejscu i czasie nie zawrócili. Ustąpiłem, nie bardzo przekonany. Skręciliśmy nieco i jechali, znacznie już wolniej, skrajem szerokiego szlaku wyznaczonego przez naszych poprzedników. Prawie trzy godziny minęły, zanim dostrzegliśmy jakieś zabudowania, a przed zabudowaniami kilka zagród dla bydła — corrali. Trawiasty step zmienił się nagle w piaszczystą drogę porzniętą koleinami wozów, zrytą kopytami koni i racicami bydła. Przy pierwszych budynkach stała grupa mężczyzn, która rozstąpiła się na nasz widok. Kiedy wjechaliśmy w środek, czyjeś ręce chwyciły za uzdę mego konia, a nieznany głos wrzasnął: — To oni! Zostałem otoczony przez kilku brodaczy i kilku gołowąsów. Karola spotkał podobny los. Z głębi drogi-ulicy nadbiegła następna gromada. — Ludzie! — zawołałem. — Czego chcecie? Buchnęła wrzawa tak gwałtowna, iż nie zdołałem wyłowić z niej żadnej odpowiedzi. Zupełnie poszaleli! Odwróciłem się na siodle. Za mną znajdował się teraz tylko jeden człowiek. Gdyby tak nagle wspiąć konia? Ucieczka mogła się udać. Rzut oka w stronę Karola kazał mi zaniechać tego zamiaru. Mój przyjaciel znajdował się w samym środku tłumu. Był co prawda znakomitym jeźdźcem i mógł się wyrwać z pułapki gwałtownym skokiem, ale nie obeszłoby się chyba bez stratowania najbliższych. Byłem pewien, że w takich warunkach nie zdecyduje się na ten ryzykowny krok. A moja samotna ucieczka pogorszyłaby tylko jego położenie. Zrezygnowałem z odwrotu i tylko zapytałem podniesionym głosem: — Gdzie jest szeryf? Czego od nas chcecie? Uciszyło się nieco. Zapewne ci, co stali dalej, zapragnęli usłyszeć, co mówię. Teraz uprzedził mnie Karol: — Sprowadźcie szeryfa i przestańcie gadać wszyscy naraz — powiedział ostrym, rozkazującym tonem. — Czy wreszcie ktoś nam wytłumaczy, o co chodzi? Teraz umilkli nawet najbardziej gadatliwi. Ale tylko na bardzo krótką chwilę, bo zaraz wybuchnął gromki śmiech, a czyjś chrapliwy głos zapytał: — Słyszeliście, ludzie? Szeryfa mu się zachciewa! Teraz znowu zapanowała wrzawa. Poczułem się jak w domu wariatów. O co nas posądzano? Zrezygnowałem z następnych prób przekrzyczenia tłumu. Może wreszcie się zmęczą. Tkwiłem nieruchomo na siodle, klepiąc konia po szyi, aby się nie spłoszył. Ujrzałem, jak przez gęstwę tłumu poczyna się przepychać jakiś człowiek z długą flintą w garści. Kiedy dotarł do mnie, wrzasnął, aż koń przysiadł na zadzie: — Posłuchajcie mnie! Powtórzył to kilka razy, zanim odniosło skutek. Bo na koniec uciszyło się. Już tylko pojedynczy głos zawołał: — Niech mówi wuj Jonathan! W takiej właśnie okoliczności poznałem Jonathana, wysokiego, kościstego farmera, z głową przyprószoną siwizną. W długich, opadających na buty, podniszczonych spodniach, w kraciastej, rozpiętej koszuli, na którą narzucił czarną, błyszczącą kamizelkę. Zatrzymał się obok mnie. — Nie ma po co tu stać i krzyczeć — powiedział gromkim głosem. — Zejdźcie z koni! — To było do nas. Karol bez słowa zeskoczył z siodła. Uczyniłem to samo. — Dobrze — stwierdził Jonathan. — Rozstąpcie się! Czterech wystarczy. Reszta niech się cofnie. Zaprowadzimy ich do biura szeryfa, tam pogadamy. No, naprzód — to było znowu do nas. Ruszyliśmy wolno, prowadząc konie za cugle, w towarzystwie Jonathana i czterech jeszcze drabów. Karol milczał, wobec czego milczałem i ja, nadal nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. Spacer nie trwał długo. Przemaszerowaliśmy wzdłuż różnej wielkości i różnego kształtu budynków — wszystkich drewnianych — i stanęliśmy przed najskromniejszym z nich. — Do środka! — rozkazał Jonathan. — A nasze konie? — zapytałem. — Rzeczywiście... Ej, chłopcy — zwrócił się do idących za nami. — Dwaj popilnują zwierząt. I uważajcie, aby nikt nie grzebał w jukach. A dwaj staną przed drzwiami. Nikogo nie wpuszczać! We wnętrzu, którego wygląd już poprzednio opisałem, znajdowały się trzy osoby: jakiś jegomość nieokreślonego wieku o czerwonorudawych włosach, siedzący w głębokiej wnęce oddzielonej od reszty izby solidną kratą. Innymi słowy: więzień. Poza nim — dwu bardzo wąsatych mężczyzn w wypłowiałych kapeluszach, z twarzami spalonymi na mahoń. — Wszystko w porządku — powiedział im Jonathan. — To właśnie ci — wskazał kciukiem lewej ręki w naszą stronę. — Siadajcie, nie lubię gadać na stojąco. Skorzystaliśmy z zaproszenia, grzecznie siedliśmy na ławie. Widziałem teraz, jak nasza „straż” usiłowała zawrzeć drzwi od ulicy. Niesporo im to szło. Wreszcie dali spokój. Przyczyną niepowodzenia były na wpół wyrwane zawiasy. Jonathan zajął miejsce z drugiej strony stołu, a wąsacze siedli z obu jego stron. Wyglądało to niby posiedzenie jakiegoś sądu. Tyle że oskarżonym zapomniano odebrać broń. Co prawda nasze strzelby wisiały u siodeł, ale obaj z Karolem mieliśmy przy pasach rewolwery. — Może nam teraz powiecie, o co chodzi — odezwał się mój towarzysz.— Daliśmy się tu przyprowadzić jak łagodne baranki, więc chyba należy się wyjaśnienie? Jonathan spojrzał na swoich sąsiadów: — Co wy na to? — Ano, cóż? — odezwał się ten z lewej strony. — On ma prawo... — Dobrze — stwierdził Jonathan. — Znacie go? — zwrócił się do nas, wskazał palcem na kratę. Wzruszyłem ramionami. — Czy wy jesteście szeryfem? — zapytałem. — Szeryf siedzi za kratą. Nie udawaj, że go nie znasz. — W ten sposób nie dojdziemy do żadnego mądrego końca — odezwał się Karol. — Pierwszy raz jesteśmy w tej osadzie i nigdy dotąd nie oglądaliśmy ani waszego szeryfa, ani żadnego z tutejszych ludzi. Wbijcie sobie to w głowę. I powiedzcie nareszcie, czego od nas chcecie. — Czego od was chcemy? A to dobre! Owszem, powiem. Chcemy, żebyście zapłacili za cztery ukradzione konie. Wtedy was puścimy i machniemy ręką na całą sprawę. — Nie kradliśmy koni. Skąd takie posądzenie? — Nie wy, tylko wasi towarzysze. Te chabety, które nam zostawiono, nie są warte nawet skóry, jaką na sobie noszą. Wyglądacie na zamożnych, możecie zapłacić. Załatwmy tę sprawę polubownie. Sytuacja wyglądała poważnie, a przecież parsknąłem śmiechem. — Nie zabraliśmy niczyich koni, nie mamy żadnych towarzyszy — odparł spokojnie Karol. — To jakieś nieporozumienie, bierzecie nas za kogoś innego. — Tak? To się jeszcze okaże. Skąd jedziecie i dokąd? — Mógłbym na to pytanie nie odpowiadać — rzekł mój przyjaciel. — Dobrze chyba wiecie, że w tych stronach nie ma zwyczaju tłumaczenia się przed kimkolwiek, chyba że przed szeryfem. Ale wy nim nie jesteście Nie mamy jednak nic do ukrywania. Wyruszyliśmy z Milwaukee... — tu Karol streścił pokrótce przebieg naszej podróży. Wiadomość, że jest traperem, przyjęto w milczeniu, informacja o moim zawodzie wywołała śmiech, ale gdy Karol wyjawił cel naszej drogi, obaj mężczyźni poruszyli się gwałtownie; — Słyszysz, wuju? Jechali do Oklahomy! To te same draby, z tej samej bandy! Spojrzałem porozumiewawczo na Karola. W lot pojął, o co mi chodzi. — Widzieliśmy ludzi z bandy — powiedział i dokładnie zrelacjonował naszą przygodę, wspominając oczywiście również i o zabitym Indianinie. — Tego jeszcze brakowało! — wykrzyknął Jonathan, a jego sąsiad warknął: — To na pewno oni sami zastrzelili czerwoną skórę! Może być kłopot. Trzeba natychmiast posłać po sędziego, a chyba i do fortu... — Spokojnie, Nick — odparł wuj. — Jeszcześmy wszystkiego nie rozgryźli. Więc powiadacie, że było ich ośmiu? — zwrócił się do Karola. — Mówiłem, że naliczyliśmy dziesięciu — sprostował Karol. — Ale kto tam by potrafił dokładnie sprawdzić. Gnali jak wariaci. — Hm... Wuj Jonathan poskrobał się za uchem. Dostrzegłem, iż nieco stracił na pewności, ale dwaj jego towarzysze nadal spoglądali na nas ponuro, niby na groźnych przestępców. Daremnie głowiłem się, jakie znaleźć wyjście z przykrej sytuacji i przekonać tych upartych rolników, że mówimy prawdę. — Uwięziliście szeryfa — odezwał się Karol — ale czy nie ma tu innego przedstawiciela władzy? — My jesteśmy takimi przedstawicielami — odparł jeden z wąsaczy — a wykręty nic wara nie pomogą. Zapadła długa cisza. Trójka naszych „sędziów” przypominała teraz puszczyki pogrążone w dziennym śnie. Odgadłem, że nie bardzo wiedzą, jak dalej z nami postępować. Dwaj wąsaci farmerzy spoglądali na Jonathana, on zerkał na nich, oczekując widać jakiejś inicjatywy, ale zawiódł się. Zrozumiałem to po westchnieniu, jakie wyrwało się niespodziewanie z jego piersi. Przerwał wreszcie milczenie. — Doktorze — zwrócił się do mnie (aż drgnąłem ze zdziwienia) — czy może pan udowodnić, że jest lekarzem? — Chyba przeprowadzając na kimś operację — odparłem na pół żartem. Nawet się nie uśmiechnął. — Tego nam nie potrzeba — mruknął. — No, to może... — zacząłem niepewnie — zaświadczy o tym moja apteczka. Mam ją w jukach. Nie był to przekonujący dowód — apteczkę podręczną mógł sobie przecież skompletować każdy. Co prawda normalni traperzy czy inni westmani nie troszczyli się o taki dodatkowy bagaż. Jednakże wuj Jonathan przyjął moje oświadczenie z powagą. — Sprawdzimy — odparł. — Chodźmy, doktorze. Najlepiej, jeżeli pan sam poszuka. Nasi ludzie nie mają zgrabnych rąk, mogliby jeszcze co zniszczyć. Zeszliśmy po kilku schodkach na piach drogi. Dopiero teraz zauważyłem, że słońce chyli się już ku zachodowi. Zniechęcony i znużony podszedłem do mego wierzchowca, wyciągnąłem z juków drewniane, płaskie pudełko. Wniosłem je do budynku, złożyłem na stole. — Niech pan otworzy. Pochyleni, przyglądali się z takim zainteresowaniem, jak gdyby spodziewali się ujrzeć grudki rodzimego złota. Wreszcie popatrzyli na siebie, na mnie — podejrzliwie — na Karola... — Chyba to i prawda — mruknął Jonathan — co? — To niczego jeszcze nie dowodzi — obruszył się pierwszy z wąsaczy. — Obojętne, lekarz czy nie lekarz, może do bandy należeć — poparł go drugi. Jonathan widać bardzo liczył się z opinią towarzyszy, bo natychmiast przytaknął: — Hm, to prawda. Gdyby tak mógł kto poświadczyć... — spojrzał na mnie pytająco. Żądanie było zupełnie bezsensowne. Poświadczyć! Skąd mogłem mieć znajomych w tej przeklętej dziurze? Szykowałem się do odpowiedzi, gdy usłyszeliśmy gwar na dworze. — Uwaga, chłopcy! — zakomenderował Jonathan. — Pilnujcie drzwi. Co tam się wyrabia? I cała trójka zerwała się od stołu. Ujrzałem przez okno tłum ludzi i człowieka, który właśnie dwoma susami przeskoczył drewniane schodki i wtargnął do wnętrza. — Co tu się dzieje? — krzyknął zwracając się do wuja. — Podobno aresztowaliście szeryfa? Przyszedłem poskarżyć się. Kto mnie teraz wysłucha? — Nie powinieneś tak się spieszyć, Piotrze — odparł z powagą Jonathan. — Niewiele brakowało, a wziąłbym cię za któregoś z tamtych. — Jakich tamtych? — zapytał nowo przybyły i odwrócił się ku mnie. Wytrzeszczył zabawnie oczy i otworzył szeroko usta, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył. — Jak się masz, Piotrze? — powiedziałem wesoło, choć nie mniej zdumiony. — Co cię tak przeraziło? Odetchnął pełną piersią: — A to dopiero! Niech mnie posiekają! Doktorze, co za spotkanie? O, i pan Gordon! — Spadł nam pan jak z nieba — odparł Karol, a zwracając się do mnie: — Twoi pacjenci, Janie, chodzą za tobą po całym świecie i pojawiają się zawsze w krytycznym momencie. Jak ty to robisz? Historia się gmatwa Niespodziewane przybycie Piotra zmieniło naszą sytuację. Oczywiście, gdyby Piotr należał do takich jednodniowych przybyszów, jak Karol lub ja, nie mógłby nam w niczym pomóc. Ale on bawił w tych stronach od kilku tygodni, a więc w mniemaniu mieszkańców osady zasługiwał na zaufanie. Piotra poznałem w Milwaukee w roku 1880. Trafił wówczas do szpitala, w którym pracowałem, z powikłanym złamaniem lewego przedramienia i dwu żeber. Został wpisany do rejestru chorych jako Piotr Carr. Jak się okazało, uprawiał zanikający już zawód poszukiwacza szlachetnych metali. Przewędrował dalekie i jeszcze mało znane przestrzenie Północnej Ameryki. To właśnie skutki jednej z eksplorerskich wypraw przywiodły go do bram szpitala. Podczas wędrówki w Górach Skalistych, zaskoczony gwałtowną burzą, zleciał ze stromego zbocza. Że zdołał dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej, a później odbył długą podróż — zawdzięczał niesłychanej wytrzymałości organizmu na ból i fizyczne zmęczenie. Podczas kuracji w wolnych chwilach prowadziłem z nim długie rozmowy. Carr, którego inni pacjenci przezwali Czarnym Piotrem z powodu długiej, czarnej brody, był niewyczerpaną kopalnią tematów z Dzikiego Zachodu. Gdy wyzdrowiał, znikł mi z oczu. Po roku spotkałem go powtórnie w tym samym Milwaukee, a później — raz jeszcze — na przestrzeniach dalekiej Arizony, gdzie oddał mnie i Karolowi pewne usługi. Był to człowiek sprytny, gadatliwy, choć nie grzeszący nadmiarem wiedzy, z wyjątkiem wiadomości dotyczących geologii i mineralogii. W tym był mocny. Można sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem na jego widok. Sytuacja zmieniła się niby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. — Jeżeli Piotr Carr tak mówi, to musi być prawda — stwierdził Jonathan — i nie ma o czym dłużej rozprawiać. Czy nie tak? — zwrócił się do towarzyszy. Przyznali, chociaż niezbyt chętnie, że zaszła pomyłka. — Chodźcie, panowie, do mnie — zaproponował Jonathan. — Już się zmierzcha. Nie będziecie po nocy ruszać w drogę. — A zwracając się do człowieka pilnującego drzwi: — Ty, James, zostaniesz tu na noc. Dajcie mu jeść i spróbujcie zamknąć te przeklęte drzwi. Idziemy, panowie! Ujął nas pod ramiona, pchnął delikatnie w kierunku wyjścia, a widząc, że Carr nie bardzo wie, co z sobą począć, zaprosił i jego. Na dworze szarzało. Zerwał się wiatr i podnosił z piaszczystej drogi chmurki drobnego kurzu. Grupka ciekawskich zmalała do kilku zaledwie osób. — Nie macie tu po co sterczeć — odezwał się Jonathan. — Oni są w porządku. Jutro zobaczymy, co począć z Darnleyem. Nie wiedziałem, kto to taki ten Darnley, pewnie jednak chodziło o człowieka siedzącego za kratą. Przeszliśmy kawałek, dość spory, bo zabudowania Jonathana wznosiły się na samym krańcu osady. Powitały nas dwa psy, wielkie jak pumy, szczerząc zęby, ale wcale nie szczekając, co wyglądało jeszcze groźniej. Jonathan krzyknął na nie i natychmiast odbiegły. — Złe bestie — wyjaśnił — ale mam przynajmniej spokój. — Wyglądają na husky8 — stwierdził Karol. — Mają w sobie coś z tej rasy. To mieszańce. Wejdźcie, panowie. Tupocąc nogami po deskach małego ganeczku, przez wąskie drzwi dostaliśmy się do wnętrza. Za korytarzem ciągnącym się prawdopodobnie wzdłuż całego domu, znajdował się pokój, dość obszerny, którego urządzenie stanowiło obraz zaskakujący. Bo oto, gdy środek zajmował długi stół zbity z surowych desek, przed kamiennym kominkiem stały dwa głębokie, skórą obite fotele. Ściany izby przeglądały się w wiszącym nad kominkiem lustrze ledwie oskrobaną z kory nierówną powierzchnią. Między otworami okien, przypominającymi strzelnice blokhauzu, wisiało futro amerykańskiego lwa — pumy. Na stole umieszczono lampę naftową o zbiorniku błyszczącym jak złoto, pokrytym siateczką drobnych, jasnych, jak gdyby srebrnych żyłek. Na jednej ze ścian wisiała prosta sosnowa półka, na której stały w dwu rzędach kryształowe szklaneczki, sprowadzone na pewno z dalekich miast wschodnich. W tych szklaneczkach podano nam whisky rozcieńczone wodą. Pomyślałem sobie, iż w miarę wzrostu zamożności gospodarza przybywały tu przedmioty coraz cenniejsze, coraz droższe, kontrastujące ze sprzętem pierwszych zapewne lat pobytu. Kiedy wypiliśmy, otworzyły się skrzypiące drzwi i wkroczył przez nie jakiś człowiek z wielką, metalową tacą w rękach. Jonathan kazał mu zapalić lampę i nakryć do posiłku. Zauważyłem, że nowo przybyły był Metysem. Zdradzały go wystające kości policzkowe, bardziej nawet niż barwa skóry, bo i sam Jonathan miał twarz spaloną na mahoń. — Siadajcie, panowie — zaprosił gospodarz. Nie daliśmy na siebie czekać ani zbyt długo spoczywać na półmisku świeżej, soczystej pieczeni wołowej. Chyba nigdy nie zjadłem na raz tyle mięsa. Kiedy wreszcie napojono nas mocną i słodką herbatą, poczułem się nieco ociężały i całkowicie zapomniałem o niedawnych wydarzeniach. Przypomniał je Piotr Carr zapytując: — Co tu się działo, wuju Jonathanie? — Opowiem. Takie wyjaśnienie należy się przecież naszym gościom. Dobrze będzie, jeśli i ty posłuchasz. Z rozwlekłego nieco opowiadania Jonathana warto zapamiętać kilka szczegółów. Otóż przed tygodniem przybyło do osady kilku ludzi na koniach. Wypadek rzadki, niecodzienny w tych stronach. Obstąpiono ich, wypytując o wieści ze świata. Nie byli zbyt rozmowni. Poszli hurmem do saloonu Fagina (jedynego karczmarza w tych stronach), gdzie pili mocno, a gadali półgębkiem. — Ja tam nie chodzę — zaznaczył Jonathan — nie znoszę tej dziury, a Fagin... to nie wiadomo kto. Nieznani jeźdźcy zabawili dobrą godzinkę, po czym odjechali. Przed opuszczeniem osady któryś z nich wspomniał, że pochodzą z Teksasu, a tu przybyli szukać pastwisk dla bydła. — Kiedy mi to powtórzono, od razu nie wierzyłem. No bo gdzie Teksas, a gdzie Kansas? Przecież te dwa stany przedziela Oklahoma. Kto by się wlókł taki szmat drogi dla jakichś pastwisk? Ale naszych ludzi zaniepokoiło zupełnie co innego. Bo chociaż wolnej ziemi mamy sporo, hodowca bydła to zły sąsiad dla rolnika. Wiadomo. Bydło włazi w szkodę, a jak robią przepęd, żadne ogrodzenie nie stoi na przeszkodzie. Nasz szeryf zainteresował się tymi obcymi, rozmawiał z nimi dużo. Stwierdził, że to porządni ludzie. Ano, minęło kilka dni i o wszystkim zapomnieliśmy. Dopiero dzisiaj rano... — westchnął — zwaliła się na nas ta banda. Musieli żwawo gnać, bo konie były pokryte pianą. Znowu się zatrzymali przed saloonem Fagina. Akurat stałem przy drodze i wszystko dobrze widziałem. Byli zziajani, czarni od brudu. Trzy wierzchowce ociekały krwią, aż litość brała. Źle im z oczu patrzało. — No i co dalej? — rzuciłem niecierpliwie, bojąc się, iż osobiste wrażenia Jonathana przedłużą opowiadanie w nieskończoność. — Dalej? Ci obcy poczęli oglądać konie stojące przed werandą Faginowskiej budy. To były zwierzęta tutejsze, wcale nie na sprzedaż. Od razu mi się to nie spodobało. Wpadłem więc do saloonu i krzyknąłem, żeby uważać na konie. Ludzie wybiegli gromadą. Doszłoby do awantury, gdyby nie Darnley. — To właśnie szeryf — wtrącił się Carr. — On ma dobrze w głowie. — Dobrze, ale tylko dla siebie — burknął Jonathan. — Chytry łeb, uspokoił nas i nieco zmitygował przybyszów. Zaraz pogrzecznieli. Zaczęli gadać, że chcą kupić kilka koni, że dobrze zapłacą. I Darnley ich poparł. A przecież u nas koni nie ma za wiele. Kto by tam sprzedawał? Nawet za worek złota... — Za tyle to bym sprzedał — szepnął Carr. Jonathan nie zwrócił na to uwagi i opowiadał dalej: — Darnley znowu począł namawiać, a gdy nie poskutkowało, powiedział, że ma nam coś ważnego do zakomunikowania, i poprosił nas do biura. Ruszył się spory tłumek. Ludzie tu ciekawi jak dzieci. Wepchała się gromada do izby szeryfa, część została na dworze. Czekamy, co nam powie. Ale on się nie spieszył. Pyta, czy nikogo nie brak. Nie tak łatwo się policzyć. Byłem wtedy w izbie. Nagle słyszę krzyk na dworze. Co się stało? Odpowiadają, że nam kradną konie. Rzuciliśmy się do wyjścia, wszyscy naraz! Więc zanim przepchaliśmy się, minęło trochę czasu. Gnamy do saloonu Fagina, ale tamci okazali się szybsi. Gdy dopadaliśmy celu, tylko kurz wisiał w powietrzu, a po złodziejach ani śladu. Sprytni, zamiast jechać drogą, skręcili od razu między opłotki, później w pole. Nawet nie było sensu gonić. Tak to nas Darnley urządził! Wszyscy byli wściekli. Najbardziej ci, którym skradziono konie. Pobiegliśmy z powrotem, a nasz szeryf właśnie siodłał wierzchowca. Rzuciło się kilku na niego. Odepchnął ich, skoczył do drzwi i zatrzasnął za sobą. Począł się odgrażać przez okno, że każdego, kto ośmieli się wejść, zastrzeli. Drzwi mocne, a w oknie kraty, mógł narobić siekaniny. Krzyknąłem, żeby się uspokojono, i wdałem się w pogawędkę z Darnleyem. Ostrzegłem, że jeśli choć raz strzeli, podpalimy budę. Od razu się zmitygował. „Darnley — powiedziałem — zastanów się. Przeciw gromadzie nie wygrasz. Wpuść nas i wytłumacz się.” „Co mi zarzucacie?” — pyta. „To, że byłeś w zmowie z koniokradami. A może i coś jeszcze więcej.” „Jakie macie dowody?” „Chciałeś uciekać, to najlepszy dowód.” „Nie uciekałem. Siodłałem konia, żeby ich schwytać.” Na to wszyscy się roześmieli. Bałem się, że go zlinczują. Odprowadziłem na bok paru rozważniejszych, tłumaczyłem, że trzeba rozbroić szeryfa, ale nie może mu się stać nic złego. Sprowadzi się sędziego, niech sprawę rozstrzygnie. Zgodzili się ze mną. Ba, ale jak to załatwić? Zmówiliśmy się, że ja będę zagadywał szeryfa przy oknie, a paru silnych chłopaków spróbuje wyłamać drzwi. Więc na nowo począłem namawiać Darnleya, żeby ustąpił. Że mu nic złego nie zrobimy. Ale on uparcie twierdził, że nie miał nic wspólnego z „tamtymi”, że może się zrzec stanowiska, byle mu tylko dać spokój. Ale na to nie mogłem przystać. Nikt by się nie zgodził. — Przepraszam — wtrącił się Karol — od jak dawna Darnley jest szeryfem? — Będzie z pół roku... — A odkąd tu mieszka? — Właśnie od pół roku. — Łatwo się u was zostaje szeryfem. — Nie ma kandydatów. W kolejce nie stoją. Wynagrodzenie kiepskie, a praca niebezpieczna — stwierdził poważnie Jonathan. — Przecież to pogranicze, moi panowie. — Tyle napadów? — zagadnąłem. — No... raczej nie, ale można się wszystkiego spodziewać w takich stronach. — Rozumiem. Niech pan mówi dalej. — Kiedy dostrzegłem, że Darnley podniósł lufę swej strzelby, dałem znak. Skoczyło pięciu najtęższych zuchów. Skoczyłem i ja, poprzez kraty okna chwyciłem szeryfa za rękę. Tego momentu najbardziej się obawiałem. Jeśli od jednego uderzenia nie sforsują wejścia, Darnley wyrwie mi się i zacznie strzelać. Na szczęście wyważyli zawiasy. Dwu od razu przewróciło się na progu, pozostała trójka wpadła do środka. Darnley zamierzał trzasnąć mnie w głowę, gdy go dopadli. Reszta poszła gładko. Teraz szeryf siedzi w areszcie, oskarżony o pomaganie koniokradom. Ja myślę, że chodzi o coś większego. Ale o co? Spojrzał pytająco na mnie i na Karola. — Nie obawiacie się napadu? — zagadnął mój przyjaciel. — Napadu? Sądzi pan, że ta banda wróci? — Nie o nich myślę, ale o tym zabitym czerwonoskórym. — Indianie? Tu? Od lat nie przekroczyli granicy. Kiedy to było? Ho, ho! — Ba, sytuacja uległa zmianie. Przecież gromada białych wdarła się na teren Oklahomy. Na pewno nie w pokojowych zamiarach. I teraz można oczekiwać z tamtej strony odwetu. Oni nie darują tego wojownika! — Więc co pan radzi? — Zebrać uzbrojonych ludzi i rozstawić straże na noc. — Hm, pewnie. Ostrożność nie zawadzi. A co sądzisz o tym, Piotrze? — To samo — odparł krótko. — Podziękujcie losowi, że wam zesłał taką pomoc. Któż tu lepiej zna się na rzeczy od pana Gordona? A doktor nie przy jednym ognisku czuwał. I chcieliście ich uwięzić! Jak można było do tego dopuścić, Jonathanie? — Pomyłka, przykra pomyłka. Wybaczcie! Teraz jednak zostawię was na chwilę samych. Muszę zebrać ludzi. Piotrze, zajmij się gośćmi. Ten pokoik na górze będzie w sam raz. — Czy wuj jest zastępcą szeryfa? — zapytałem, kiedy się drzwi za gospodarzem zamknęły. — Nie, tu nie było zastępcy. Ale jego wszyscy słuchają. Chodźmy. Carr poprowadził nas na poddasze. Po drabinie. Znajdował się tam najzwyklejszy strych, wypełniony rozgrzanym powietrzem, zapachem drzewa i siana, w połowie swej długości przegrodzony ścianą z desek. Było tak ciemno, że szedłem po omacku, dopóki struga przyćmionego światła nie padła przez szparę. Piotr otworzył niewidoczne drzwi. — To tu — objaśnił. — Będzie wam wygodnie. Pokoik był w miarę przestronny, z dwiema drewnianymi pryczami, ze stołem pod oknem, a nawet z wiadrem pełnym wody. Z sufitu zwieszała się na grubym łańcuchu lampa. — Będzie wam wygodnie — powtórzył Piotr — a ja zajmę się waszymi końmi i przyniosę tobołki. Opadłem ciężko na pryczę. — Co o tym wszystkim myślisz, Karolu? — Myślę, że nie możemy stąd się ruszyć bez zebrania wiadomości o tych tajemniczych jeźdźcach. — Już to sobie wyobrażam — odparłem z goryczą. — Zaczniemy załatwiać cudze sprawy, wyręczać szeryfów i bronić tej dziury, której nazwa wciąż mi wylatuje z głowy. A może wcale się nie nazywa? — Przesada Janie, przesada... — roześmiał się Karol. Na tym przerwaliśmy rozmowę, bo zatrzeszczały szczeble i wszedł Piotr, obładowany jak wielbłąd siodłami, uprzężą i kocami. — Po co to wszystko, Piotrze? Wystarczyło przynieść pledy. — To takie moje przyzwyczajenie. Uprząż zawsze na prerii kładę pod głowę, a w mieszkaniu pod łóżko. — Nie dowierzasz wujowi Jonathanowi? — zdziwił się Karol. — Jak on się właściwie nazywa? — Na dwa pytania, dwie odpowiedzi. Wujowi można ufać. To porządny jegomość. Nazywa się Booth, ale wszyscy tytułują go wujem. Podobno przybył w te strony, gdy jeszcze bizon nie był rzadkością. Tak powiadają. Może to i prawda, bo kiedy przed laty bawiłem w Montanie... — Przepraszam, Piotrze — przerwałem wiedząc, że bardzo lubił wracać do przeszłości, w której Montana odgrywała niepoślednią rolę. — Czy Jonathan to człowiek samotny? — Gdzie tam! Ma żonę, córkę i syna. Ale teraz cała trójka bawi poza domem. Pojechali obsprawiać się do Kansas City. Wuj jest bardzo zamożny. Siedzę tu od kilku tygodni, a on nie chce przyjąć jakiejkolwiek zapłaty. — Myślę — odezwał się Karol — że nie z powodu zamożności. Jonathan jest wierny starej tradycji pierwszych osadników. Jakże od gościa brać pieniądze? — Na pewno tak — powiedziałem. — Ale... z czym to, Piotrze, przyszedłeś skarżyć się do szeryfa? — Ach — machnął ręką. — Teraz to już nic z tego. Szkoda czasu na gadanie. — Nie mamy nic lepszego do roboty — zauważył Karol. — Bo to było tak: właśnie wracałem tutaj z wyprawy. Nie bardzo mi się udała. Ziemia jałowa. Nic i nic. Uśmiechnąłem się. Dla Piotra jałową ziemią była taka gleba, która nie zawierała żadnych minerałów. Najchętniej wybierał się w góry lub na pustynie. Nawet mnie zdziwiło, że zapuścił się w głąb Kansasu, gdzie — moim zdaniem — możliwość odkrycia jakichś złóż była raczej mało prawdopodobna9. — Więc — mówił dalej Piotr — miałem zamiar powędrować jeszcze dalej, ale z żywnością było krucho, a szkapa bardzo zmęczona. W powrotnej drodze dotarłem nad jakiś strumyk. Tyle w nim znalazłem wody, co kot napłakał. Jednakże starczyło, by się napić. Dobre i to, bo pamiętam, jak w Montanie, w podobną spiekotę, odkryłem źródło zimne jak lód... — Piotrze — powiedziałem groźnie. — Co to ma do rzeczy? Zmieszał się. — Nic a nic, doktorze. Chciałem tylko zauważyć, że jak się napiłem lodowatej wody, miałem chrypkę przez tydzień. Ale już mówię dalej. Więc rozpaliłem ognisko, rozsiodłałem konia. Zjadłem skromnie, podciągnąłem siodło pod głowę i zasnąłem jak suseł w norze. Ale sen mam bardzo czujny. I tym razem nie zawiódł mnie. Obudziłem się koło północy. Zacząłem nasłuchiwać. Cisza. Jednakże coś mi się nie podobało, chociaż nie wiedziałem co. Wstałem, poszedłem w prawo, w lewo. Już chciałem się na nowo położyć, gdy zauważyłem, że mój konik, który leżał w trawie, podniósł głowę i strzyże uszami. Niedobrze, myślę. Zaciągnąłem uprząż w krzaki, usiadłem obok i czekam. To nie trwało długo. Usłyszałem tętent. A później zobaczyłem jeźdźców. Wpadli na prerię gdzieś z boku. Przestraszyłem się takiej gromady pędzącej nocą wprost na mnie. Później zwolnili biegu, wreszcie zatrzymali się niedaleko mej kryjówki i zsiedli z koni. Zrobiło mi się jeszcze. mniej przyjemnie. Postanowiłem wyjść do nich, to lepsze, niż gdyby mnie mieli przypadkiem odkryć. Wstałem. Zaraz mnie obskoczyli. „Skąd się tu wziąłeś?” Wskazałem na wygasłe ognisko i na konia. Dziwne, że tego do tej pory nie zauważyli. „Jestem eksplorerem — odparłem. — Jeżdżę tu i tam, zbieram różne próbki minerałów.” „Dlaczegoś się ukrył?” „Zbudził mnie tętent. Myślałem, że to Indianie...” Moje słowa wywołały poruszenie. „Gdzie widziałeś czerwone skóry?” Wzruszyłem ramionami: „Wcale nie widziałem.” „Jesteś pewien?” „Tak jak tego, że was widzę.” „Możesz tu zostać do rana.” Więc zostałem. Kalkulowałem sobie, że jeślibym wtedy dosiadł konia, wzbudziłbym ich podejrzenie. Odsunąłem swój bagaż nieco w bok i prawie natychmiast zasnąłem. Obudziłem się o świcie. Dwu drabów już krzątało się koło ognia, reszta pakowała manatki i siodłała wierzchowce. Teraz mogłem się im dobrze przyjrzeć. Dziesięciu ludzi, cała zbrojna wyprawa! — Słyszysz, Karolu? — szepnąłem. — Może to cl sami? Mów dalej, Piotrze, słuchamy z zainteresowaniem. — Zaprosili mnie na śniadanie. Siadł obok mnie taki brunet wyglądający na Hiszpana. Podał mi kubek kawy i wetknął w rękę kawał suchara. „Znaleźliście dużo” — pyta. Odparłem, że nie bardzo. Pokiwał głową. „W Kansasie ziemia dobra, ale nie ma za czym kopać. Wiedziałbym coś o tym. Ale tam...” — wskazał palcem za siebie. „No, no, Rick, uważaj!” — mruknął mój sąsiad i lewej. Spojrzał na niego i powiedział ostro: „Pilnuj siebie.” Nie mogłem zrozumieć, o co chodzi, ale od czego język w ustach. „Tam? — zapytałem. — Cóż tam jest?” „Jedź z nami, a dowiesz się. W pojedynkę niczego nie zdziałasz. Minęły czasy, kiedy to poszukiwacz odkrywał żyłę złota i sam ją eksploatował. Potrzeba nam znającego się na rzeczy człowieka.” „Wolę jednak sam — odparłem. — Nie podoba mi się taka umowa.” „Hm, zobaczymy. Daj no ten kamyk, Sim” — zwrócił się do sąsiada. Tamten podał coś w garści. Już zacząłem podejrzewać, że odkryli złotą żyłę. Wziąłem to coś do ręki i z trudem stłumiłem śmiech. „Widzicie, panowie — powiedziałem — istnieje grupa minerałów zwanych mikami. To jest właśnie odmiana miki, muskowit. Na nic się nie przydaje. Gdy słońce świeci, wygląda z daleka jak ruda srebra. Ale tylko głupiec się pomyli.” Powiedziałem to wszystko i myślę: czy chcą mnie wypróbować, czy rzeczywiście są przekonani, że znaleźli skarby? „Jesteś pewien?” „Najpewniejszy.” Spostrzegłem, że spochmurnieli i poczęli na mnie spoglądać jak na grzechotnika. „Kłamie” — odezwał się ten, który przyniósł kamyk. „Spokojnie, Sim — zmitygował go Hiszpan. — Może się myli.” „Ja się nie mylę. Zęby na tym zjadłem.” „Pojedziesz z nami” — zdecydował Rick. Tacyście mocni? — pomyślałem, ale postanowiłem być łagodny. Jeden na dziesięciu — nie miałem żadnych szans! „Gdzież to mam jechać?” — zapytałem. „Pokażemy ci złoże tego, co nazywasz miką. Ale ponadto znajduje się tam coś, co chyba łatwiej rozpoznasz. Chcemy się upewnić.” Poczęli się śmiać. „To jakaś zagadka — odparłem — a ja się nie znam na zagadkach. Znajdźcie sobie kogo innego.” — Streszczaj się, Piotrze — przerwał mu Karol. — Przepraszam. Już to robię... Dalej było tak: kiedy Piotr ostatecznie odmówił zgody, rzucili się na niego, skrępowali i przytroczyli do konia. Wędrował w tak niewygodnej pozycji prawie przez cały dzień. Zatrzymano się na nocleg wśród zupełnego bezludzia. Piotr został rozwiązany tylko na czas posiłku, później znowu założono mu pęta. Jednakże zanim wstał nowy świt, Czarny Piotr znajdował się już kilka mil od obozowiska, na grzbiecie własnego konia. Jak to się mogło stać? Wspomniałem już, że Piotr był człowiekiem niezwykle odpornym i nieprzeciętnej siły. Napastnicy popełnili błąd: zamiast rzemieniem, skrępowali go sznurem, nie najlepszej chyba jakości. Carr potrafił rozluźnić pęta. Czy trzeba więcej tłumaczyć? Noc była ciemna, wszyscy spali. Tak oto Czarny Piotr — po trzech dniach jazdy — dotarł do osady, w jakże szczęśliwym dla nas momencie. Jeniec Zgodnie z umową wuj Jonathan zbudził nas na godzinę przed świtem. Bardzo energicznie. Ale nie miałem do niego o to żalu. Równie bowiem energicznie zmobilizował na tę noc całą zdolną do noszenia broni ludność osady. Z pierwszym zmrokiem rozstawiono warty w miejscach wybranych przez Karola. Nasza trójka (bo i Piotr również) zgłosiła się ochotniczo na przedranne godziny, najniebezpieczniejsze. Bo są to godziny — wiem o tym z własnego doświadczenia — podczas których najtrudniej zwalczyć senność. Zmysły jakoś tępieją, słuch zawodzi, wzrok traci ostrość. Zapewne dlatego czerwonoskórzy zwykle napadają nad ranem, strona atakująca ma wówczas większe szansę. Karol twierdził, iż banda koniokradów na pewno nie wróci. Podzielał mój pogląd, że Piotra chcieli porwać ci sami ludzie, których widzieliśmy na pograniczu Oklahomy i którzy odwiedzili osadę. A przecież Piotr spotkał ich daleko stąd. — Więc po co te warty? — zapytałem. — Indianie. Obawiam się Indian. — Jonathan mówił... Co tam Jonathan! Czerwonoskórzy mogą sądzić, że ich nieproszeni goście albo zatrzymali się chwilowo właśnie tutaj, albo że tu mieszkają. Dlaczego nie gonili ich w dzień? Przyznaję, nie wiem, ale przypuszczam, że obawiali się tak jawnie przekraczać granicę swych ziem, wbrew przyjętym zobowiązaniom. — A w nocy mogą się nie obawiać... — mruknąłem wcale nie przekonany. — Ryzyko jest znacznie mniejsze. Kto tam w nocy będzie alarmował posterunki fortów, a zanim dzień zaświta, napastnicy znajdą się daleko stąd. Obym się mylił. Jeśli jednak tamci ostro im zaleźli za skórę, można się spodziewać wszystkiego... najgorszego. Bądź na to przygotowany, Janie. Wstałem ze swej pryczy ziewając jak hipopotam i przecierając oczy. Dopiero gdy wyszliśmy na dwór, przedranny chłód wypłoszył ze mnie resztę snu, wraz z resztą ciepła. We czwórkę posuwaliśmy się w ciemnościach, które wydawały mi się gęste jak sadze z komina. Raczej czułem, niż widziałem plecy Karola idącego przede mną zaledwie przecież o krok. Domyślałem się istnienia opłotków, wzdłuż których kroczyliśmy, póki trawa nie zaczęła chłostać mnie po nogach, a wiatr nie dmuchnął w twarz zapachem ziół. Zatrzymaliśmy się na czyjś niewidoczny dla mnie sygnał. — Co tam, doktorze? — zaszeptał zza moich pleców Piotr Carr. Dwa cienie wyłoniły się nagle z ciemności. — Przed nami jest wzgórek... — to mówił wuj Jonathan. — Widzisz coś, Janie? — poznałem głos Karola. — Nie dostrzegłbym nawet góry na milę wysokiej — odparłem. Usłyszałem cichy śmiech, a później słowa wymówione szeptem: — Doktor ma rację. W samym piekle nie jest chyba czarniej. — Tam jest widno, palą się diabelskie ognie. W głosie wuja Jonathana wyczułem naganę. — Ale póki jesteście na ziemi, weźcie oczy w ręce. Uwaga, Piotrze, staniesz z lewej strony... Nie, nie tu! Trochę dalej. — Nie widzę... — Podaj mi rękę. Zaszeleściła trawa, później wszystko ucichło i Jonathan niczym duch znów pojawił się przede mną. — Doktorze, proszę iść prosto przed siebie, teren wznosi się aż na szczyt. Tam pan stanie. Z przeciwległej strony wzgórze opada stromo. Trzeba uważać. Wzruszyłem ramionami. Jakże, u licha, miałem dostrzec, w którym miejscu kończy się szczyt, a zaczyna przepaść? Na szczęście Jonathan zorientował się w sytuacji: — Podprowadzę pana kawałek. Ruszyliśmy po omacku. Cudownym zrządzeniem losu nie przewróciłem się ani razu. Szeleszcząc trawą i zawadzając butami o jakieś występy, drapałem się pod górę za towarzyszem. W końcu zatrzymał się. — Niech się pan tu położy, doktorze. Na lewo ma pan Piotra, na prawo pana Gordona. Jak się rozjaśni, łatwo ich będzie zauważyć. Idę skontrolować posterunki. Przysiadłem w trawie, nadal nic dokoła nie widząc. Ani rąbka księżyca, ani jednej gwiazdy nad głową. Przenikliwe zimno. Czułem, jak drętwieją mi nogi, ręce i ramiona. Gdzieś z odległej czarnej dali dobiegały wysokie tony szczekających kojotów. Przetarłem oczy. Nie-przenikliwa ciemność powoli, bardzo powoli przechodziła w brudną szarość. Zbliżał się czas powrotu do legowisk nocnych łowców. Rozjaśniło się, tak że zerknąwszy raz w prawo, raz w lewo mogłem, choć z trudem, rozpoznać ciemne sylwetki Karola i Piotra. Postanowiłem zbadać, co znajduje się przede mną. Czołgając się dotarłem do miejsca, w którym głowa moja znalazła się nad pustką, a wysunięte dłonie trafiły w próżnię. Spojrzałem w dół. Zamglona przestrzeń spadała pionowo ku ciemniejszej płaszczyźnie. Urwisko. Cofnąłem się i przy warowałem za jakimś skalistym występem. Niespodziewanie począł kropić drobniutki, zimny deszczyk. Tego jeszcze brakowało! Ale już dostrzegłem poprzez drżącą kurtynę wilgoci daleki obszar zielonkawej równiny, poznaczonej rzadkimi kępkami czarnych drzew i krzewów. Podpełzłem znów do krawędzi. Szarożółta ściana urwiska nie była tak stroma, jak mi się w ciemności wydawało. Zręczny piechur, chwytając się sterczących gdzieniegdzie głazów, mógł się tędy wspiąć. Któż jednak chciałby się tędy wspinać mając nie opodal gładką przestrzeń prerii? Dokoła było cicho i spokojnie. Deszczyk wciąż siąpił. Miałem już mokre spodnie, strugi wilgoci ciekły mi za kołnierz, po twarzy, po rękach. Postanowiłem porozumieć się z Karolem. Dalsze czuwanie nie miało przecież sensu. Cofnąłem się jeszcze dalej, za mały krzaczek, którego liście nieco osłoniły mi głowę. I wówczas usłyszałem delikatny szmer. Nastawiłem uszu. Po paru sekundach szmer powtórzył się. Znowu cisza. I znów, po raz trzeci, ten sam odgłos. Zapomniałem o deszczu, o niewygodnej pozycji, o wodzie lejącej się po plecach. Po chwili ujrzałem ponad źdźbłami skąpej trawy, porastającej samą krawędź urwiska, czarny, lśniący od wilgoci węzeł włosów. Serce zabiło mi mocniej. Rozprostowałem i skurczyłem zgrabiałe palce rąk. Dostrzegłem już czoło, oczy, wystające kości policzkowe... Dłonie wojownika wsparły się na krawędzi. Uniósł się do połowy piersi. Jeszcze sekunda, a zauważy mnie. Nie czekałem dłużej. Zerwałem się jednym potężnym skokiem. Moja wyciągnięta lewa ręka chwyciła za gardło przeciwnika, ale prawa spóźniła się o mgnienie oka. Otrzymałem błyskawiczny cios w głowę, a kiedy mimo tego nie rozluźniłem uścisku, drugi — w skroń. Nieco mnie to zamroczyło, a przecież jakoś udało mi się złapać przeciwnika za czuprynę i... zwaliłem się jak długi. Jak przez watę usłyszałem głos Karola: „Puść go, Janie” i uwagę Piotra: „Doktor chyba zemdlał...” — Nie... — wybełkotałem i siadłem. Brudnoszary, mokry świat wirował mi przed oczami. W głowie huczało. — Znakomicie, Janie. Jak się czujesz? — Czy może pan wstać, doktorze? Wstałem, ale niewiele brakowało, a byłbym się przewrócił. Carr wsparł mnie ramieniem. Wykonałem kilka głębokich oddechów i jakoś mi przeszło. Dopiero teraz rozejrzałem się dokoła. Poza Karolem i Piotrem nie było nikogo. Przepraszam, u mych stóp leżał, dokładnie skrępowany, indiański wojownik. — Co z nim robimy? — zapytałem. — Trzeba zaalarmować Jonathana. — Jeszcze nie teraz. Musimy sprawdzić, czy nie miał towarzyszy. Siądź przy nim, Janie. Siadłem ze sztucerem w dłoni, spoglądając na przemian to na jeńca, to na milczącą w dole płaszczyznę. Podczołgałem się na samą krawędź. Nikogo. Wróciłem do jeńca. Leżał z kneblem w ustach. To był bardzo młody wojownik. Zdziwiłem się, że właśnie jego wysłano na tak niebezpieczną wyprawę. Chociaż uwalany był gliną i ziemią, od razu zauważyłem piękno jego stroju, zwłaszcza jelonkowej kurty, prawie nowej, pokrytej lśniącym od wilgoci, srebrnobrązowym krótkim włosem. Spodnie, wykonane z takiego samego materiału, zostały obszyte frędzlami, a wiszący na rzemyku woreczek leków mienił się od różnokolorowych paciorków. Broni nie zauważyłem, poza nożem tkwiącym za rzemiennym paskiem. Karol go nie zabrał, a ja tylko pomyślałem, że gdybym zamiast pięścią otrzymał cios... Uff... Poczułem coś podobnego do wdzięczności dla tego chłopaka. Z jakiego mógł pochodzić plemienia? Mało się na tym znałem, nie zetknąwszy się dotąd nigdy z Indianami zamieszkującymi Oklahomę. — Memu bratu nie stanie się nic złego — powiedziałem pogłosem. — Jesteśmy przyjaciółmi czerwonych mężów. Czy mój brat mnie rozumie? Skinął głową. Jego oczy przyglądały mi się badawczo, ale nie drgnął ani jeden muskuł twarzy. Zupełnie jak u egipskiej mumii. Przyszło mi na myśl, aby go zapytać w taki sposób, by musiał mi udzielić odpowiedzi poruszeniem głowy. — Wichita? — powiedziałem wskazując nań palcem. Zaprzeczył. — Czejen?... Arapaho? To samo zaprzeczenie. — Komańcz? Potwierdzające skinienie. Bardzo mnie to ucieszyło z dwu powodów. Po pierwsze — Karol miał zamiar odwiedzić właśnie Komanczów. Po drugie — język Komanczów podobny jest do mowy Czarnych Stóp, którą wcale nieźle zdołałem już przed laty opanować. Szkoda, co prawda, że zetknęliśmy się na początku jako wrogowie. Zbyt ostre potraktowanie więźnia mogło nam obu (Karolowi i mnie) przysporzyć sporo kłopotów. Postanowiłem więc przyczynić się jakoś do nawiązania przyjacielskich stosunków z przedstawicielem plemienia, które zamierzaliśmy odwiedzić. — Czego tu szukał mój czerwony brat — zapytałem starając się jak najwierniej oddać akcent jego mowy. Zamrugał oczami. Zrozumiał i to go zaskoczyło. — Mój brat nie może odpowiedzieć — mówiłem. — Zapewne chciał sprawdzić, czy tutaj zatrzymali się ludzie, którzy wtargnęli na pastwiska Komanczów. To są również i nasi wrogowie. Uciekli stąd. Nie uczynił ani jednego ruchu, ale wyczułem, iż trafiłem w sedno rzeczy. Nie było potrzeby dalej pytać. Sprawdziłem więzy na rękach i nogach, knebel w ustach, zabrałem nóż i wetknąłem za własny pas. Podczas tej krótkiej rozmowy deszcz nagle przestał padać. Uczyniło się nieco widniej, ale na niebie wisiała szarobura płachta niskich chmur. Spojrzałem na daleką przestrzeń rozciągającą się pode mną. Dwa ciemne punkciki wędrowały w moim kierunku. Za nimi tuż-tuż posuwał się trzeci, nieco większy. Skręcili w bok, na chwilę zniknęli z pola widzenia. Później ukazał się na zboczu Karol. — Chodźmy się wysuszyć — powiedział krótko. — Jonathan już pościągał posterunki. Narzekał, że ludzie śmiać się będą z niego, bo nic się nie zdarzyło. — A o nim wie? — wskazałem na jeńca. — Nie mówiłem. Zaraz rozgadałby innym. Prosiłem nawet Piotra, aby tak prowadził konia... — Co za koń? — Mustang naszego jeńca. Nie było tu więcej nikogo. Piotr ma zwierzę umieścić w stajni wuja tak, aby nikt tego nie zauważył. — Po co to wszystko? — Po to, abym miał czas pogadać z jeńcem, zanim zwali się na nas hurma ciekawskich. Schylił się, wyjął knebel z ust leżącego i rozciął mu pęta na nogach. — To Komańcz — powiedziałem. — Oczywiście — odparł Karol tonem tak swobodnym, jak gdyby moje odkrycie nie zasługiwało na najmniejszą uwagę, jak gdyby nie posiadało żadnego znaczenia. — Nie próbuj uciekać — zwrócił się do jeńca. — Jeśli cię złapią tamte blade twarze — wskazał w kierunku widniejących w dali domostw — zostaniesz powieszony. Śmierć przez powieszenie to — w rozumieniu czerwonoskórych — hańba, której nie ma równej. Oczywiście, że nic takiego nie mogłoby się stać w naszej obecności, ale ten młodzik musiał uwierzyć. Pobladł. — Rącza Antylopa nie będzie uciekać — a po chwili milczenia dodał jedno króciutkie słowo: — teraz... To „teraz” oznaczało pewnego rodzaju zawieszeni broni, na pewien bliżej nie sprecyzowany okres czasu. Znaczyło również, że „później” jeniec będzie się starał uciec. Ucieczka jest obowiązkiem każdego wojownika, jeśli wpadnie w ręce wrogów. Rącza Antylopa. W tym imieniu brzmiało dla nas ostrzeżenie. Nie nadano go z czystej fantazji. Byłem o tym przekonany, znając zwyczaje czerwonoskórych. Ten młody wojownik musiał być mistrzem dalekich i szybkich biegów, wyróżniającym się z grona innych. Gdyby raz zdołał się nam wyrwać — szansę schwytania równałyby się zeru. Warto zauważyć, że indiańskie przydomki — trudno je uznać za nazwiska w naszym rozumieniu — pozostają zawsze w ścisłym związku bądź z dominującą cechą charakteru lub z rzucającą się w oczy sprawnością fizyczną, bądź z jakimś wybitnym czynem popełnionym przez danego osobnika. Taki czyn może nawet spowodować zmianę przydomku, jeśli rozgłos nim wywołany jest odpowiednio wielki. Zdarza się, że i biali myśliwi uzyskują od Indian nazwania, co równoznaczne jest z jakimś zaszczytnym wyróżnieniem. W ten właśnie sposób Karol Gordon uzyskał tytuł Wielkiego Bobra, a ja — w wiele lat później — Orlego Pióra. Zwyczaj nadawania przydomków-przezwisk przejęli traperzy Dzikiego Zachodu. Pod przezwiskiem Buffalo Bili przeszedł do historii William Cody, słynny myśliwy, który tak bardzo przyczynił się do wytępienia bizonów. Przeprowadziliśmy Rączą Antylopę boczną steczką, wiodącą na tyły zabudowań wuja Jonathana. Indianin został umieszczony na stryszku, w zajmowanym przez nas pokoiku. Prawie równocześnie nadszedł Piotr i poinformował, że schwytany mustang znajduje się już w stajni. — Musiałem go postawić z dala od innych koni. To bestia. Kopie i gryzie, ale jak się ujeździ... Nie będziemy ujeżdżać — przerwał mu Karol, a zaskoczony tym Carr tylko coś mruknął do siebie i zamilkł. Indianin został na nowo skrępowany i przymocowany do stołka. Nasz mały pokoik wypełnił się znajomym mi zapachem dymu, traw, końskiego potu i tego, co Karol nazywał, „smakiem wiatru”. Cóż? Indianie nie używają lawendowego mydła, nie używają w ogóle mydła, a chociaż przestrzegają zasad czystości kąpiąc się nawet w zimie, wędrujący wojownik nie ma czasu na osobistą toaletę. Poza tym — czerwonoskórzy śpią w ubraniach, które nasiąkają potem. W sumie wszystko to stwarza „bukiet woni” niezbyt przyjemnych dla nosa przeciętnego mieszczucha, ale żaden traper nie zwraca na to uwagi. Usłyszałem trzeszczenie drabiny. — Jonathan — szepnąłem. — Co zrobimy? Karol uśmiechnął się. — Piotrze — powiedział półgłosem — proszę tak stanąć, żeby nie dostrzegł jeńca. Energiczna dłoń uchyliła nieco drzwi. — Czas się rozgrzać, moi panowie — powiedział farmer od progu. — Zmokliśmy wszyscy jak wodne szczury. A głodny jestem jak wilk! — My też! — zapewniłem. — Niepotrzebna była cała ta nocna krzątanina — mówił dalej wuj. — Ludzie tu mają ostre języki i nigdy mi tego nie zapomną. — Zapomną, zapomną — zaprzeczył Karol. Jonathan jeszcze bardziej spochmurniał. — Łatwo się panu śmiać, ale jak stąd odjedziecie, śmiać się będą inni, i to ze mnie. Wyszedłem na głupca. — Był pan już w stajni? — zapytał mój przyjaciel. — W stajni? A co to ma do rzeczy? — popatrzył na nas zdumiony. — A może... może skradziono konie korzystając z naszej nocnej warty? Jeśli tak, jestem skończony! — złapał się za głowę. — Niech pan sprawdzi. Pośpiesznie zaczął schodzić po drabinie, która zatrzeszczała wręcz alarmująco. Wycofaliśmy się do izdebki. — Po co te żarty, Karolu? — To z kościami dobry chłop — wtrącił się Piotr. — Ale chyba zarozumiały i próżny — uzupełnił Karol. — Teraz uważa, że spotkała go klęska, ponieważ przeżyliśmy tę noc bez napadu. Przypuszczam, że wolałby, aby spłonęła cała osada... Zbliżyłem się do okna. Dostrzegłem, jak farmer długim, posuwistym krokiem gna w stronę stajennego budynku. — Ciekaw jestem, jaką będzie miał minę — powiedziałem. Na zaspokojenie ciekawości należało nieco dłużej poczekać. Wuj, który w pierwszej chwili musiał osłupieć ze zdumienia, z pewnością zaczął szczegółowo oglądać mustanga. Wszyscy farmerzy to przecież koniarze. Wreszcie stanął na progu stajni. — Idzie — ostrzegłem. — Piotrze — odezwał się Karol — jeszcze raz zasłoń naszego jeńca. Ot, tak właśnie. W tym mroku wuj go chyba nie dostrzeże. — Wcale nie ma oka — stwierdził Carr — chybia z dwudziestu kroków do pięciocentówki. Farmerzy to kiepscy strzelcy. Umieją trafiać tylko w zatłoczonym saloonie, i to nie zawsze tam, gdzie chcą... Idzie! Przez otwarte drzwi ujrzałem wyłaniającą się z otworu głowę. — Skąd ten mustang? — głos Jonathana zdradzał wielkie podniecenie. — Przecież Indian ani śladu! — Ślad jest — zażartował Karol. — Zawdzięczamy go panu. — Jak to? — Bo ustawił nas pan na wzgórku, a nie gdzie indziej. Miał pan nosa, wuju Jonathanie. Farmer wydawał się skonsternowany. — Nie rozumiem. O co tu chodzi? — O czerwonoskórego, właśnie wyszedł na nas jak bizon oderwany od stada. — Schwytaliście? — To jasne. — Gdzie jest? — Tu — odparł Piotr i uczynił krok do tyłu. — Och, więc jednak napad! — Bez przesady! Nie było żadnego napadu. Samotny zwiadowca. Dobrze zbadaliśmy tropy. — Niechże mu się przyjrzę. Patrzcie go! Czerwona skóra! Skąd się tu wziął? Od lat nie oglądaliśmy Indian. Żaden nie śmie nawet palca wyściubić poza Oklahomę. Wie, co by go tu spotkało... Chciałem zauważyć, że Rącza Antylopa właśnie przybył z Oklahomy, ale w porę ugryzłem się w język. Karol mógłby mieć pretensje, gdybym mu przypadkowo-pomieszał szyki, bo przecież nie wyjaśnił mi jeszcze, jakie ma zamiary w stosunku do jeńca. — I co on mówi? — dopytywał się Jonathan. — Nic a nic — odparł mój przyjaciel. — Jeszcze z nim nie rozmawiałem i chyba odłożymy to na później. Jesteśmy zmęczeni i piekielnie głodni. — Tak, tak — przytaknął Jonathan — no to chodźmy, ale — zastanawiał się chwilę — jeśli on — wskazał palcem na jeńca — może udzielić jakichś ważnych wiadomości? Może grozi nam napad lada chwila? — Nic nam nie grozi — zapewnił Karol. — Teraz nic nam nie grozi, a jeśli nawet on posiada ważne wiadomości, to nam ich nie przekaże. — Więc nasze warty były jednak potrzebne — ucieszył się nagle Jonathan. — Głupcy, zawsze tak twierdziłem! Ostatnie zdanie było skierowane — jak należało się domyślać — pod adresem mieszkańców osady. Miał rację Piotr Carr: wuj nie należał do ludzi grzeszących skromnością. — Nie możemy stąd wszyscy odejść — ostrzegł Karol — nie wolno zostawić takiego jeńca bez straży, jeśli chce się go na nowo ujrzeć. — Przyślę tu Ludwika. — Kto to taki? — Zaufany służący. Prawie domownik. Poczekajcie chwilkę. Wkrótce farmer wrócił z towarzyszem. Był nim ten sam Metys, którego widzieliśmy już poprzedniego dnia. Jonathan z wielką uwagą udzielił mu paru wskazówek, a Karol ze swej strony zabronił rozmawiać z jeńcem. Zeszliśmy wreszcie na dół do gościnnego pokoju, gdzie teraz obsługiwała nas Murzynka dwa razy czarniejsza od wszystkich Murzynek świata. Pewnie dlatego, że przybrana w olśniewającej białości fartuch. — Musimy i jego nakarmić — zauważył Karol kładąc na talerz wielki płat zimnej pieczeni. — Da mu się cośkolwiek — mruknął Carr sięgając po półmisek. — Nie cośkolwiek — obruszył się mój przyjaciel. — To samo — wskazał palcem na mięso. — Byłoby dobrze — tu spojrzał na Piotra — gdyby... Carr, ociągając się, nałożył porcję na talerz i wstał od stołu. — No i cóż dalej, moi panowie? — odezwał się Jonathan, gdy zaspokoiliśmy pierwszy głód. — Myślę, że należałoby przebadać jeńca. — Zrobię to sam — odparł Karol. — Ale nie spodziewajcie się wiele po takiej rozmowie. Jeśli nie uda mi się odgadnąć wszystkich niedomówień, mało z tego wyniknie. — A może — zaproponował Jonathan — i ja mógłbym uczestniczyć w rozmowie? Ludzie będą chcieli wiedzieć, jak rzecz wygląda. — Obawiam się, że pana obecność nie ułatwi mi sprawy. Ludzie mogą poczekać. A poza tym: znacie język Komanczów? — Hm, to jest... tak, nieco... Ale przecież można się dogadać i po naszemu. — Można. Wolę jednak rozmawiać z Indianami w ich ojczystym języku. To budzi zaufanie. Jonathan ciężko westchnął: — Wszystko spadło na moją głowę. Gdyby był szeryf. — Świetnie pan sprawuje jego funkcję — zauważyłem. — Sądzi pan? — uradował się. — Może to i prawda, ale nie chcę tego dłużej. Nie dla mnie zajęcie. — Zwołajcie zebranie — zaproponował Karol. — Wybierzcie jakiś komitet akcji czy coś w tym rodzaju. Zresztą... — wzruszył ramionami — róbcie, jak chcecie. Idę do jeńca. Ucieczka To, co później się wydarzyło, zaliczam do najbardziej nieprawdopodobnych zdarzeń w moim życiu. Ale nie uprzedzajmy faktów! Kiedy udałem się na stryszek, nie zastałem już tam Metysa-Ludwika. Był tylko Karol. Oczywiście z jeńcem. Mój przyjaciel miał bardzo zadowoloną minę. — Janie, dobrze żeś przyszedł. Masz nóż Rączej Antylopy? Daj mi go. Wyciągnąłem trzonek z jeleniego rogu, w który oprawiono srebrzyste ostrze. — Piękna broń — stwierdził Karol — niech wraca na swoje właściwe miejsce. To rzekłszy wetknął nóż za rzemień, którym był opasany młody wojownik. — Nie miałeś nic więcej? — zagadnął Indianina. — Rącza Antylopa nie wzięła strzelby, żeby mu nie przeszkadzała przy wspinaniu się. — To znaczy, że znałeś drogę na wzgórek? Skinął głową. — Najtrudniejsze przejście — zauważył Karol. — Czemu mój czerwony brat taką właśnie wybrał drogę? — Z góry widać wszystkie drewniane wigwamy i tamtędy nikt nie chodzi. Ale blade twarze stały się chytrzejsze... Karol spojrzał na mnie znacząco, jakby chciał powiedzieć: „a nie mówiłem?” Wynikało z tego, że Rącza Antylopa nie po raz pierwszy zjawił się tutaj. I na pewno właśnie dlatego wysłano go na zwiady, mimo młodego wieku. Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem. — Co się stało, Piotrze? — zapytałem. — Heca! Witam, szeryfie — zwrócił się w stronę Karola. Tamten popatrzał na przybysza wzruszając ramionami. — O co chodzi? — Niemądry żart. I nie w porę — skarciłem Piotra. — Doktorze, przysięgam, to nie żart! Pan Gordon został wybrany szeryfem! Zerwałem się ze stołka, aż przewrócił się na podłogę. — Zwariowali?! — wrzasnąłem. — Bez porozumienia, bez zgody? Chyba źle zrozumiałeś? — Zrozumiałem bardzo dobrze, chociaż hałas był nie mały. Postawiłem stołek i siadłem na nowo. — Przecież odmówisz, Karolu? To czyste szaleństwo! — Nie irytuj się, Janie. Jeśli przyjmę, to pod warunkiem, że ty zgodzisz się zostać moim zastępcą. Odetchnąłem z ulgą. Włażenie w szeryfowskie funkcje tej zakazanej dziury byłoby szczytem głupstwa. Nie mówiąc już o tym, że przekreślało plan naszej wyprawy do Oklahomy. — Znakomicie — odparłem żartem. — Jak zostanę twoim zastępcą, zacznę stosować, jako karę, płukanie żołądka. — Doskonały pomysł. Warto go rozgłosić wśród wszystkich szeryfów pogranicza i dać im na zastępców... lekarzy. Dostrzegłem, jak Carr sposępniał. Czyżby wyobrażał sobie, że zdumiewający wybór Karola przyjmiemy z okrzykami entuzjazmu? Zatrzeszczała drabina i zaszurgotały posuwiste kroki. — Dowiemy się teraz dokładnie, co tam było — zauważyłem. Jonathan wkroczył do pokoju promieniejący radością. — Winszuję! — wykrzyknął od progu. — Wszyscy są zachwyceni. Pewnie was Piotr już zawiadomił? Karol spojrzał nań ponuro: — O co chodzi? — Wybraliśmy pana szeryfem. Pomysł Piotra był doskonały. Co prawda chcieli mnie, ale ja się na to nie zgodziłem. — Jakaś zawikłana historia — przerwałem mu poirytowanym głosem. — Co ma z tym wspólnego Carr? Przecież nie jest mieszkańcem osady? — Prawda. Ale udzieliliśmy mu głosu. Zgodnie ze zwyczajem. Zresztą Piotra nie uważamy za obcego. — No więc co z tego? Niech pan się streszcza. Kiedy indziej doszłoby pewnie do scysji — Jonathan był niesłychanie czuły na wszelkie ponaglania. Ale teraz musiało go zaskoczyć moje niezadowolenie. Musiało zaskoczyć i zdumieć jednocześnie. I to do tego stopnia, że nie zwrócił uwagi na — przyznam się szczerze — nieco obraźliwy ton mego głosu. — Właśnie mówię... Na wniosek Piotra wybraliśmy pana Gordona szeryfem. Trzeba się zastanowić, co teraz począć z Dornleyem i przesłuchać czerwoną skórę. — Już to uczyniłem — przerwał mu dość ostro Karol. — Zejdźmy na dół omówić sprawę bez zbędnych świadków. Piotrze, proszę zostać przy jeńcu. Wychodząc z pokoju rzekłem do wyraźnie zgnębionego Carra: — Jeszcze ze sobą pogadamy... Kiedy zasiedliśmy na dole za stołem, Jonathan na nasze wspólne żądanie opowiedział dokładnie przebieg zebrania ludności osady. Ludności — to znaczy: mężczyzn. Kobiety nie miały prawa głosu. Wysłuchawszy szczegółowej relacji, doszedłem bardzo szybko do wniosku, że męska połowa osady składa się z samych wariatów, ale największym pomyleńcem jest Piotr Carr. Wylazła z niego cała natura wielkiego dziecka. Teraz przypomniałem sobie, jak mu imponowały tytuły i stopnie wojskowe. Tytuł szeryfa — świadectwo społecznego wyróżnienia jednostki — był w pojęciu Piotra niezwykle cenny. Pewnie sam marzył o nim, ale w swej skromności nigdy nie próbował po niego sięgnąć. Nie miał zresztą żadnych szans ku temu. Był przecież przelotnym ptakiem, spędzającym trzy czwarte roku wśród pustkowi, a jedną czwartą — na zimowym odpoczynku w miastach, gdzie bawił się, jak umiał, najczęściej w saloonach o niezbyt wybrednej klienteli. Kiedy to wszystko sobie przemyślałem, moja złość na Piotra nieco zelżała. Ba, począłem go żałować. Biedak! Jakże musiał czuć się dumny „promowawszy” na szeryfa Karola? I teraz spotyka go rozczarowanie! Jonathan opowiedział, że na zebraniu osadników, bardzo burzliwym, domagano się zakończenia sprawy Darnleya przez wybranie nowego szeryfa. Ludzie wiedzieli już o schwytaniu indiańskiego wywiadowcy, ale pantoflowa poczta wyolbrzymiła ten fakt, tworząc z niego symbol jakiejś zagłady nadciągającej na osadę. Domagano się od Jonathana dokładnej relacji ze schwytania, a później przesłuchania jeńca. To, co powiedział, nie zadowoliło nikogo. A więc — zrozumiałem z jego własnej opowieści — po prostu obraził się. Doszło do słownego sporu i już, już wydawało się, że zebranie spełznie na jałowej gadaninie lub nawet przekształci się w bójkę. Wówczas na widownię wstąpił Piotr Carr. Znano go tu powszechnie i lubiano, jako znakomitego gawędziarza. Czarny Piotr poprosił o głos i odmalował Karola i mnie przy sposobności tak pociągającymi wyobraźnię ludzką barwami, jako „męża opatrznościowego” i w ogóle jedynego człowieka, który potrafi wyciągnąć z tarapatów osadę, że cały tłum popadł w entuzjazm i jednogłośnie wybrał Karola Gordona szeryfem. W rozgorączkowaniu zapomniano o bagatelce — zapytaniu o zgodę zainteresowanej osoby. Podejrzewam jednak, że była to w jakimś stopniu sprawka Jonathana, urażonego w swej ambicji. Sądził, że „w razie czego” będzie można taki wybór unieważnić. Czy sam chciał zostać szeryfem? Może od dawna miał taką ambicję? Jak się teraz zachowa? Chyba nie będzie nalegał na przyjęcie wyboru? — Czy masz zamiar ustąpić, Karolu? — zapytałem już tylko dla formy. Byłem pewien, że mój przyjaciel odmówi, ale, jak już wspomniałem, był to dzień pełen niespodzianek. — Nie róbcie nam, panowie, zawodu — błagalnym tonem odezwał się Jonathan. — Sam was popierałem. A więc o to chodziło! Autorytet wuja został mocno podważony. Chciał go teraz wzmocnić naszym kosztem. To było dla mnie zaskoczenie. Ale jeszcze większym stały się słowa mego przyjaciela. Zastanawiał się dość długo, zwiększając niepokój naszego gospodarza. Wreszcie rozjaśnił oblicze, klepnął się po kolanie, spojrzał na mnie zagadkowo i rzekł: — Zmartwię cię, Janie, ale zdecydowałem się przyjąć funkcję szeryfa. Aż podskoczyłem na krześle. — Wracam do Milwaukee! — krzyknąłem. — Nie zrobisz tego, Janie. — Tak uważasz? No, to ja ci pokażę! — Nie powinieneś... — I czemu to? — przerwałem poirytowanym głosem. — Ponieważ... ponieważ mianuję cię moim zastępcą. Zamilkłem z oburzenia, po czym z szyderczym śmiechem oświadczyłem: — Zachowaj swą nominację dla innych. Nigdy się na nią nie zgodzę! — Zgódź się, Janie. Dla mnie i dla siebie, a zniżając głos do szeptu, dodał: — Wyjaśnię ci potem wszystko. Od razu zmiękłem. Łatwo to wytłumaczyć: po prostu ufałem Karolowi. W czasie naszych dawnych wędrówek po preriach Dzikiego Zachodu niejeden raz trafiały się sytuacje niezwykle trudne, z których wychodziliśmy cało jedynie dzięki mądrym przewidywaniom Karola. Widocznie i tym razem mój przyjaciel coś chciał przedsięwziąć. Więc po dłuższej chwili z rezygnacją machnąłem ręką, co zostało uznane za zgodę. Tak oto chirurg z Milwaukee niespodziewanie stał się zastępcą szeryfa miejscowości, której nazwa wciąż wylatywała mi z pamięci. W chwilę później odbyła się narada nowego szeryfa, jego zastępcy i Jonathana, reprezentującego w danym wypadku ludność osady, o której dwaj pierwsi mieli zaledwie mgliste wyobrażenie. Teraz przypomniałem sobie, jak przed laty, w odległej stąd mieścinie nad granicą Kanady i Stanów, rozentuzjazmowany tłum chciał wybrać Karola zastępcą szeryfa i jak mój przyjaciel stanowczo odmówił. Opowiadano mi o tym ze wszystkimi szczegółami. Jeśli więc obecnie Karol przyjął godność, przed którą się niegdyś tak wzbraniał, widać miał ważne ku temu powody. Ale jakie? Aby uzyskać na to pytanie odpowiedź, musiałem uzbroić się w cierpliwość. Nie chciałem pytać przy obcych, zresztą — istniały sprawy pilniejsze. Co począć z Darnleyem? Oto był pierwszy problem, jaki należało natychmiast rozwiązać. Godność szeryfa mu odebrano, ale nie przesłuchano oskarżonego. Czy tak wolno postępować? Obaj z Karolem kręciliśmy głowami na znak dezaprobaty, aż Jonathan zdenerwował się i waląc łapą po kolanie przysiągł na głowę największego bizona, jakiego widział w życiu, że Darnley jest przestępcą będącym w zmowie z tajemniczą bandą; że fakty zostały udowodnione, a przesłuchanie byłego szeryfa — to tylko formalność, której winien dopełnić sędzia. Sędziego, oczywiście, w osadzie nie było, nigdy nie było. A więc należy odwieźć Darnleya do sędziego albo sędziego sprowadzić na miejsce. Doszliśmy do zgodnego wniosku, że lepiej ściągnąć sędziego niż przewozić Darnleya. Przecież będą potrzebni świadkowie. A gdzie ten sędzia? W miasteczku, które jakoby było ogromne w porównaniu z tutejszą dziurą. Jonathan stwierdził ten fakt jednym krótkim zdaniem: — Cztery saloony i jeden hotel, moi panowie, nie byle co! — Wyjaśnił również, że tamto miasteczko o czterech saloonach i jednym hotelu nazywa się Green Hill. Jak tam daleko? Jonathan kręcił głową. Pojęcie odległości u osadników jest najczęściej bardzo względne. Dodajmy: nikt jeszcze nie dokonywał pomiaru dróg w tych stronach. Po długim namyśle farmer oświadczył, że niezbyt daleko. Starczy jeden dzień, od świtu do zmroku, żeby przebyć całą drogę tam i z powrotem. Jeśli konie są dobre. Para koni — bo Jonathan myślał o farmerskiej bryce. Z takiego wyjaśnienia nic właściwie nie wynikało. Ale Karol był optymistą. Mimo że świt dawno minął, zaproponował natychmiastowy wyjazd. Jonathan stropił się nieco. Znalazły się zaraz jakieś „pilne roboty w polu” i to, że „tyle już czasu zmarnował”. — Piotr zna świetnie drogę — dodał natychmiast, spostrzegłszy zdziwienie na naszych twarzach. Nie bardzo nam to odpowiadało. Ostatecznie Piotr był człowiekiem obcym całej sprawie. Już chciałem zaprotestować, ale przeszkodziło mi w tym przybycie dwu nowych osób. Poznałem ich natychmiast. To właśnie oni eskortowali Karola i mnie podczas przechadzki do szeryfowskiego aresztu. Wczoraj. Byli wówczas ponurzy, ostrzy i nieprzystępni. Teraz zachowywali się zupełnie inaczej. Miażdżyli nam dłonie w uściskach, bez przerwy uśmiechając się szeroko. — O co chodzi? — zagadnął rzeczowo Jonathan. Starszy, czerwony na twarzy i barczysty, zaczął bez żadnego wstępu: — Przyszliśmy powitać szeryfa, bo już wszyscy wiedzą, że się zgodził. Zaraz pomyślałem, że tu widocznie ściany mają uszy, bo przecież o zgodzie Karola poza nim samym, wujem Jonathanem i mną nie wiedział jeszcze nikt! — Ludzie się pytają — rzekł drugi z przybyłych — co będzie z przesłuchaniem złapanej czerwonej skóry? — Nie wiem, jak działo się za Darnleya — odparł Karol — ale teraz ja jestem szeryfem i do mnie należy sprawa przesłuchania. Stropili się i na chwilę zapomnieli języka w gębie. — Ludzie się jeszcze pytają — zaczął znowu pierwszy — czy im nic nie grozi? — Nic a nic. Aż do świtu. Później się okaże. Powiedzcie to wszystkim. Mogę z nimi jutro pogadać, nie teraz. Ten czerwonoskóry był tylko zwiadowcą. To Komańcz. Szukał koniokradów. — Czerwone skóry nie mają prawa przekraczać granic Oklahomy — zauważył drugi z przybyłych. — Prawda. Ale i białym nie wolno tego czynić. A granica została przekroczona, prawo pogwałcone, no i padły ofiary, sam jedną widziałem. Zapamiętajcie to sobie. Dobrze wiem, jakim wzrokiem spoglądają w tamtą stronę niektórzy rolnicy. Myślicie, że nie idą po nowe ziemie tylko z szacunku dla prawa? — My się nie wybieramy do Oklahomy... — Wierzę — odparł Karol. — Ale nie dlatego, że nie wolno, lecz że się boicie. A teraz... pozwólcie... musimy spokojnie przemyśleć całą sprawę. Wyszli szurając butami. Pokorni jak baranki. Nawet tego trochę żałowałem. Awantura na samym początku może by skłoniła Karola do rezygnacji z całej imprezy. — Straciliśmy mnóstwo czasu — powiedział, kiedy się drzwi zamknęły. — Wuju Jonathanie, proszę przygotować konie dla mnie i dla Piotra. A ty — zwrócił się do mnie — zostaniesz w szeryfówce, razem z wujem. — Ze mną? — zdziwił się Jonathan. — Tak. Takie jest moje polecenie. Jeśli będziecie się wszystkiemu dziwić i sprzeciwiać, wyjadę stąd natychmiast i na zawsze. Radźcie sobie sami. Doktor mało tu kogo zna i musi mieć pod ręką zaufanego i mądrego człowieka. Ostatnie słowa pochlebiły farmerowi i więcej się nie opierał. — Jeśli Piotr jedzie z tobą, Karolu — powiedziałem — kto ma pilnować Indianina? Może go zamknąć razem z Darnleyem? — Nie, nie! — zaprotestował wuj. — Czerwony razem z białym w jednej klatce? — Rącza Antylopa pozostanie w naszym pokoiku. Wuju Jonathanie, proszę znaleźć ochotnika do pilnowania. Na tym nasza narada się zakończyła. Jonathan poszedł do stajni przypilnować siodłania koni, my obaj z Karolem udaliśmy się na strych, gdzie znudzony Piotr ziewał raz po raz, a młody wojownik w milczeniu spoglądał w okno, za którym rozciągała się daleka preria i gdzieś w dali niewidoczne ziemie jego ojczystej Oklahomy. Zapowiedź wyjazdu bardzo uradowała Carra. — Green Hill! To taka sama dziura, tylko trzy razy większa, ale zawsze się człowiek nieco rozrusza. Kto mnie tu zastąpi? Zastępujący właśnie się zjawił w towarzystwie gospodarza. Był to wyrostek o włosach barwy słomy i nieco śpiącym wyrazie oblicza. Karol przyjrzał mu się bacznie, a potem wskazał na skrępowanego jeńca. — Będziesz go pilnował do mego powrotu — rozkazał. — Nikomu nie wolno tu wejść. Najlepiej zamknij drzwi od strony strychu i siedź przy nich. Rozumiesz? — Tak, panie. Zdumiała mnie zgoda Karola na tego strażnika, który wcale nie wyglądał na sprytnego. A jeszcze bardziej dziwne polecenie. Ma siedzieć za drzwiami nie widząc jeńca? To po prostu kpiny! Kiedy zeszliśmy na dół i sprowadzono konie, mój przyjaciel — już z siodła — nachylił się ku mnie z dziwnym wyjaśnieniem. — Ten chłopak wygląda na gapowatego — szepnął. — Nie przejmuj się tym. Pilnuj Darnleya, o resztę się nie kłopocz. Do zobaczenia. Zadudniły po podwórku kopyta. Wyjechali na ulicę i puścili się kłusem, wkrótce przesłonił ich tuman kurzu. Powlokłem się wraz z Jonathanem do szeryfówki, gdzie zastaliśmy śpiących: za kratą — Darnleya, przed kratą — młodzieniaszka chyba siedemnastoletniego, z długaśną rusznicą spoczywającą tuż obok. Dziwne, jak często wyręczano się tu niedorostkami przy sprawach, które powinny być powierzone pieczy ludzi doświadczonych. Ale może znowu stały na przeszkodzie „roboty w polu”? Chłopca natychmiast zwolniliśmy, a Jonathan również odszedł, by przynieść coś do jedzenia więźniowi. Uff! Tak oto dobrnąłem — jak rak — do tego miejsca opowieści, od którego ją zacząłem. Do szeryfowskiej izby, gdzie właśnie siedzę i patrzę jak sroka w leżącą na stole sześcioramienną gwiazdę szeryfa. Darnley rozbudził się i siadł na wyrku, rozglądając się dokoła rozespanymi oczyma. Wreszcie chrząknął. Pewnie chciał zwrócić na siebie uwagę. I tak widziałem go kątem oka, ale rozmawiać z nim nie miałem wcale ochoty. Począłem się zastanawiać, czego szukali na ziemiach Oklahomy ,,ci z końmi”? Dlaczego chcieli zabrać ze sobą Carra? Może obawiali się, że doniesie, w jakim kierunku uciekli? Albo z tą miką! Widać nie mieli pojęcia o kopalinach. Same zagadki. Dalsze rozważania przerwał mi Darnley. Ni z tego, ni z owego zawołał: — Hej tam! Kto wy jesteście? Grubiańską, moim zdaniem, zaczepkę pominąłem milczeniem. — Ej — odezwał się znowu — Pytam, kim jesteście? Przecież nie z tej osady? Nie znam was. Co to za heca? Odwróciłem się i pokazałem mu szeryfowską gwiazdę. Gwizdnął głośno. — Darnley — rzekłem z kamienną powagą— zachowujcie się przyzwoicie. — Szeryf? — zdumiał się. — Przepraszam, szeryfie. Skąd was sprowadzili? — Z Milwaukee — odparłem zgodnie z prawdą. — Zaraz wam przyniosą jedzenie. — Z Mil... — roześmiał się głośno. — A to dobry kawał! — Żartownisi Co ma być ze mną? — I zaraz dodał tonem pretensji: — Jestem piekielnie głodny! Miałem okazję przyjrzeć mu się dokładnie. Był średniego wzrostu, z okrągłą jak kula bilardowa głową, pokrytą krótkimi, sztywno sterczącymi włosami. Usta miał wąskie, nos haczykowaty, oczy malutkie o świdrującym spojrzeniu. W sumie oblicze niezbyt sympatyczne, ale pozory mogą mylić. — Kiedyście tu przybyli, Darnley? — zagadnąłem. — I skąd? — Ja... — zająknął się. — Sporo już czasu... różnie się wędrowało. Raz tu, raz tam... Spojrzałem na niego ostro i nagle pojąłem jego nieoczekiwany wybuch śmiechu. — Przyjechaliście z Milwaukee — powiedziałem. — Ale pewnie nie od razu tutaj. Nic nie odpowiedział. — Mieliście tam — ciągnąłem — jakieś nieporozumienie z policją. Udział w bójce... Podniósł się z pryczy, stanął przy kracie i począł mi się przyglądać ze skupieniem. — Na lewej piersi macie ślad po ranie. Nóż ześliznął się po żebrach... Patrzył na mnie ponuro i podejrzliwie. — To prawda — mruknął. — Nie będę się zapierał. Stare to dzieje. Skąd je znacie, szeryfie? Może byliście łapaczem? Potrząsnąłem przecząco głową. Słowo „łapacz” w tych stronach, gdzie nie istniała policja, oznaczało pewien bardzo dziwny i nieco... przerażający zawód. Zdarzało się, że za niebezpiecznymi opryszkami rozsyłano listy gończe i wyznaczano nagrody za schwytanie lub... zabicie. W takim przypadku należało zwłoki sprezentować sędziemu lub szeryfowi celem rozpoznania. Uczynić to mógł każdy, kto podjął się ryzyka pościgu. Przecież tu szeryfowie nie rozporządzali odpowiednio liczną siłą zbrojną dla egzekucji postanowień prawa. Wojsko, skupione w nielicznych i odległych fortach, odmawiało zwykle swego udziału w podobnych awanturach, chyba że chodziło o jakąś zorganizowaną bandę. Zazwyczaj zgłaszali się do szeryfów ludzie znęceni nagrodą. Nagroda była zawsze spora, ale ryzyko wysokie. Niekiedy wywodzili się z równie podejrzanych kręgów, jak ci ścigani, niekiedy byli to na wskroś uczciwi ludzie, których oburzało bezkarne buszowanie opryszków. Takich to właśnie osobników przezywano „łapaczami”. Miano bynajmniej niezaszczytne. „Łapacz” żył w klimacie ledwie maskowanej niechęci otoczenia. Wprawdzie był jakby zbrojnym ramieniem szeryfa — funkcji wysoko cenionej w społeczeństwie, jednakże uznanie dla szeryfa nie sięgało „łapacza”. A przecież poznałem byłego „łapacza”, człowieka najuczciwszego z uczciwych, zmuszonego opinią otoczenia do opuszczenia rodzinnych stron. Na drugim krańcu Stanów wybrano go szeryfem. To już coś mówi. Darnley, mówiąc „łapacz”, miał jednak na myśli po prostu funkcjonariuszy tajnej policji, nazywanych tak w przestępczych kołach wielkich miast. — Nie — odparłem — nie byłem nigdy „łapaczem”. — No to skąd?... — Szkoda pytać i tak się nie dowiecie. Siadł na pryczy i nad czymś głęboko się zadumał. Skąd wiedziałem, że były szeryf mieszkał przez pewien czas w Milwaukee? Otóż przed kilku laty w moim rodzinnym mieście zdarzyło się, że zostałem wezwany do aresztanta, którego życiu groziło niebezpieczeństwo. Ranny przez kilkanaście dni przebywał w szpitalu. Dobrze sobie zapamiętałem jego twarz. To była twarz Darnleya. Czy jednak nazywał się wówczas Darnley? Tego nie mogłem sobie przypomnieć. Zjawił się Jonathan z Metysem-Ludwikiem. Pierwszy dźwigał wielki dzban kawy, drugi — kubek, bochen chleba i nóż. Pełen urzędowej godności, bo po raz pierwszy, otworzyłem kluczem zamek szeryfowskiego aresztu. Darnley zabrał się energicznie do posiłku, przerywając go co pewien czas, aby zapytać Jonathana, kiedy wreszcie skończy się „ta cała heca”? — Szeryf pojechał do sędziego. Już on się tobą zajmie — surowym tonem poinformował go Jonathan. — Szeryf? — zdziwił się aresztant. — A ten tutaj, to kto? — Zastępca szeryfa. Musieliśmy cię pozbawić twojej godności, Darnley. Zarobiłeś na to. — Nie ukradłem koni. Niczego nie udowodnicie. — Wszyscy widzieli, jak szachrowałeś z tymi włóczęgami. Zresztą, niech sędzia się o to martwi. A teraz nie gadaj wiele i ciesz się, że masz co do gęby włożyć. — To wasz obowiązek — mruknął aresztant. — Znam się na tym. — Patrzcie go, jaki mądry — szepnął do mnie Jonathan, a do Darnleya: — Pospiesz się, nie będę tu sterczał godzinami. Kawa została wypita, chleb zjedzony. Kiedy przekręciłem klucz w zamku, więzień znowu się odezwał: — Wszystko przez ciebie, wuju Jonathanie. Nie dałbym się... — Głupstwa gadasz, Darnley! Człowieku! Przecież to ja ocaliłem ci życie. Rozumiesz? Gdybyś dłużej się opierał, dostałbyś kulką. Ludzie są wściekli. Ludwik zabrał puste naczynia, farmer siadł na progu ze swą rusznicą na kolanach. — Wuju Jonathanie — zapytałem po długiej chwili milczenia. — Jak się nazywa ta osada? Ani rusz nie mogę zapamiętać. Męczy mnie to od wielu godzin. Za kratami zachichotał niespodziewanie Darnley, a wuj poruszył się niespokojnie. — Peace Village — ale my tej nazwy raczej nie używamy. Ta osada jest bowiem znana również jako Frontier Point10. Mogło się więc panu wszystko pokręcić, bo jedni mówią tak, drudzy inaczej. — Dwie nazwy? Właśnie. Kiedy stało już kilka domów, a mój był pierwszy (powiedział to z nie ukrywaną dumą), należało jakoś nazwać osadę. Ponieważ na południe stąd nikt już nie mieszka, postanowiliśmy nadać jej nazwę Frontier Point. Ale później, gdy przybyło ludzi, nie spodobała się. Więc zgłosiliśmy oficjalnie u sędziego w Green Hill nową. Właśnie Peace Village. Piękna nazwa, ja ją wymyśliłem, ale niektórzy wolą starą. — Ładna — przyznałem szczerze — oby była prawdziwą. Nie wiem, czy pojął sens mej uwagi, bo nie odezwał się. Za to Darnley: — Peace Village! — powiedział głośno. — Napada się na uczciwych ludzi, a potem ich więzi. Ani spokoju, ani pokoju! Wzruszyłem ramionami. Siedzieliśmy w milczeniu, robiło się coraz goręcej. Przez otwarte drzwi wpadał do wnętrza podmuch jak z rozpalonego pieca. — Wuju Jonathanie — powiedziałem. — Może warto by popatrzeć, jak sprawuje się nasz jeniec? Jego strażnik wygląda na niezbyt rozgarniętego. Podniósł się z ociąganiem, ale poszedł. Wrócił bardzo szybko. Mocno zadyszany, z wypiekami na twarzy. Nie wszedł do środka, tylko przywołał mnie gestem ręki. — Szeryfie — szepnął — czerwonoskóry uciekł! — Co takiego? — Nie ma Indianina... Ani w pokoju, ani dookoła. Teraz dopiero będzie heca... Za radą szeryfa Pędziłem, jakby się za mną paliło. Ucieczka Rączej Antylopy mogła nam przysporzyć wiele kłopotów. Ale powtórne schwytanie czerwonoskórego groziło równie przykrymi konsekwencjami. Jeśli złapią go farmerzy — czy zdołam obronić jeńca przed samosądem? Poznałem dobrze tych ludzi pogranicza, bardzo prędkich w czynach, znacznie wolniejszych w myślach. Dopadłem drabiny. Że szczeble nie popękały pod naciskiem moich stóp, to był chyba tylko szczęśliwy przypadek. Na stryszku czekał słomianowłosy młodzieniec o obliczu jeszcze bardziej bez wyrazu niż poprzednio. Zapewne ucieczka powierzonego mu człowieka bardzo go przeraziła. Jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi. Pusty stołek, nikogo. Chwyciłem za zwisające strzępki rzemienia. Zostały gładko poprzecinane, jak nożem. Oczywiście — nożem! Przecież Karol zwrócił jeńcowi jego sztylet. A nierozgarnięty blondyn? Siedział cały czas na strychu, krokiem się stąd nie ruszył. Polecenie Karola wykonał jak najbardziej dosłownie, odgrodziwszy się od więźnia drzwiami zamkniętymi na klucz. Uważał bowiem, że jedyna droga wyjścia tędy prowadzi. Jeniec — rzecz jasna — wydostał się przez okno. Nierówna, zbita z grubych bali ściana szczytowa okazała się wygodną drabiną. Natychmiast zbadałem ślady na podwórzu tuż przy domu. Znalazłem dwa odciski mokasynów, dalej wszystko zostało zadeptane. Z tego by wynikało, że od ucieczki Rączej Antylopy upłynęło sporo czasu. Jak wspominałem, zabudowania Jonathana wznosiły się na krańcu osiedla. Jakże łatwo było wydostać się stąd niepostrzeżenie na prerię! A jednak uważałem, że istniała szansa doścignięcia zbiega. Pobiegłem do stajni. Mój koń stał spokojnie, ale mustanga nie było! Zaiste diabeł wcielony. Jak zdołał wierzchowca przeprowadzić przez podwórze? Czy w tej sytuacji miała sens jakakolwiek pogoń? A Darnley? Pamiętałem, że Jonathan wybiegł za mną. Były szeryf został bez dozoru. Nagle przypomniałem sobie, że w biurze zostawiłem klucze od kraty. Zrobiło mi się najpierw bardzo gorąco, a później bardzo zimno. Tego jeszcze brakowało, aby jakiś znajomek Darnleya wypuścił go z aresztu! Pobiegłem. Wpadłem do izby, głośno tupiąc butami. Jeden rzut oka wystarczył: Darnley siedział za kratą, klucze leżały na stole. Opadłem na stołek, ciężko dysząc. Dopiero teraz zjawił się Jonathan. — Ale pan gnał? Co robimy? — Ściągnij pan kilku ludzi, niech przetrząsną okolicę. I przyślij mi tego Ludwika. Tylko szybko! Posłusznie pognał w kierunku swej zagrody. Wrócił po chwili wiodąc Ludwika oraz trzech jeszcze, nie znanych mi ludzi. Szybko wytłumaczyłem, o co chodzi, podałem przypuszczalny kierunek ucieczki (w stronę granicy Oklahomy) i prosiłem o pośpiech. Nie wywarło to na nich wrażenia. Kiedy odchodzili, wydało mi się, że mają nogi z ołowiu. Na pewno pierwsi osadnicy Frontier Point z innej byli ulepieni gliny, ale ci obecni... — Obawiam się, że niewiele wskórają — powiedziałem Jonathanowi, gdy znikli. — Gdyby był tu chociaż jeden westman... — To dzielne chłopaki — stwierdził. Spojrzałem na Ludwika. Uśmiechał się. — Siadaj — rozkazałem wskazując mu stołek. Natychmiast spoważniał. Nie bardzo na rękę był mi fakt, że naszej rozmowie przysłuchiwać się będą Jonathan i Darnley. Ale nie miałem pretekstu, by tego pierwszego stąd odesłać, ani możliwości, by temu drugiemu zatkać uszy woskiem. A postanowiłem nie opuszczać szeryfówki. — Opowiadaj, jak to było! — zapytałem ostro. Powtórzył wszystko to, o czym już wiedziałem. Pewnie go wuj poinformował. — Która to mogła być godzina? Gdzie wtedy byłeś, co robiłeś? — zasypałem go pytaniami, nie dając czasu na zastanowienie się. W końcu wrzasnąłem: — Gdzie go ostatni raz widziałeś?! Na po... — urwał w połowie słowa. — No... na strychu, kiedy przyniosłem jedzenie. — Więc widziałeś go na podwórzu. To jasne. I pozwoliłeś wyprowadzić mustanga ze stajni! Metys począł przysięgać, że „czerwoną skórę” widział tylko i jedynie w pokoiku, na stryszku. — Kłamiesz! — Szeryfie — wtrącił się Jonathan — on na pewno mówi prawdę, znam go tyle lat... — Być może, ale w tym wypadku kłamie. Nie wiem jeszcze, czy pomógł jeńcowi w ucieczce, czy tylko udawał, że jej nie dostrzega, ale że go widział na podwórzu, daję głowę. W przeciwnym wypadku Indianin nie zdołałby wyprowadzić konia ani wyjechać poza obręb gospodarstwa. — Możesz odejść — zwróciłem się do Ludwika. A kiedy opuścił izbę, rzekłem szeptem do Jonathana: — Radzę mieć go na oku. On się sam wygadał z tym podwórzem. Gdyby tak ludzie dowiedzieli się o tej sprawie, pański służący miałby sporo kłopotu. Będę milczał do powrotu szeryfa. Darnley chyba nie zorientował się, o co chodzi — w tym miejscu zerknąłem w stronę więźnia. Ale on spał albo udawał, że śpi. — Przeciw Ludwikowi nie ma właściwie żadnych dowodów — począł tłumaczyć Jonathan. — To tylko pański domysł... Nie ma świadków... — Nieprawda — zaprzeczyłem. — Masz tobie, znowu ktoś idzie! Ten okrzyk wyrwał mi się na Widok sporej gromadki zmierzającej wprost ku naszym drzwiom. Widziałem, jak gestykulowali, słyszałem fragmenty zdań, ale całości jakoś nie mogłem zrozumieć. Zatrzymali się przed progiem, zdjęli nakrycia głowy, bardzo onieśmieleni, aż zabawni. — Czego chcecie? — zapytał wuj. — Chodzi o Darnley a? Siedzi tam i dobrze się czuje. — Nie, wuju. My w sprawie tego czerwonoskórego. — Walker i Spitt pojechali za nim. Dopóki nie wrócą, nie ma o czym gadać. — Przepraszam — odezwałem się nieco ostro. — Przyszliście do mnie czy do Jonathana? — Do pana, szeryfie — odparł niski, śmieszny człowieczek z długą, jasną brodą i takiej samej barwy wąsikami. Głowę miał łysą i wyglądał jak krasnoludek. — Jestem Samuel Sand — przedstawił się — a to — wskazał ręką — Wilkie, Rudy Jack, Lowell, Candy i Abel Ślepowron. Z trudem zachowałem powagę wobec takiej mieszaniny nazwisk, imion i przezwisk. Ale to wszystko byli zasiedziali obywatele Peace Village. Ani jednego młodzika. Należało im okazać szacunek. — Chcemy wiedzieć, szeryfie, czy nam nie grozi nowy napad. Ludzie się niepokoją — zapytał Sand. — Nowy napad? Nie było do tej pory żadnego. Jeśli macie na myśli tego Indianina, jesteście w błędzie. To samotny zwiadowca. — Ale uciekł — zauważył najwyższy z całej grupy. — Poczekaj, Candy — przerwał Sand — jeszcze nieskończyłem. — Jak szeryf wróci z Green Hill, wszystko wam wyjaśni — rzekłem pragnąc skrócić rozmowę. — Więc napadu nie będzie? Westchnąłem. Skąd mogłem wiedzieć? — Indianin zjawił się tutaj tylko po to, aby zbadać, czy konna banda już opuściła Peace Village, czy jeszcze tu przebywa. Teraz już wie i jeśli go nie schwytamy, doniesie swoim, co tu dostrzegł. Sądzę, że napadu nie będzie, ale nie mogę przecież na to przysiąc. — To może lepiej go nie schwytać? — Wilkie — wtrącił się gwałtownie Jonathan — gadasz głupstwa. Ależ nie... — stropił się zaatakowany — ja tylko tak... — A ci ludzie — zabrał znowu głos Sand. — Ci ludzie, którzy ukradli konie? Czy oni byli w Oklahomie? — Na pewno. — I po co tam jeździli? Roześmiałem się: — Sam chciałbym to wiedzieć. Mielibyśmy wówczas o połowę kłopotów mniej. Ale bądźcie spokojni. Szeryf Gordon zna się na rzeczy, a przede wszystkim zna na wylot wszystkie indiańskie sztuczki i jeśli kto potrafi wyciągnąć was z biedy, to tylko on. Rozpromienili się. Pewni, że tak mądrego dokonali wyboru. Kolejno uściskali mi dłoń i poszli. Od razu zauważyłem, że Jonathan poweselał. Klepnąłem go po ramieniu i poprosiłem, aby siadł ze mną na progu. — Skąd on się tu wziął? — zapytałem wskazując palcem za siebie. — Darnley przyjechał pół roku temu. Mieliśmy wówczas pewne kłopoty — zawahał się — ot, jak tu się zdarza... — Nie było chętnych na stanowisko szeryfa? — Skąd pan to wie? Ale rzeczywiście. My tu wszyscy rolnicy, zajęcia szeryfa wymagają czasu. — Chyba nie u was? Tu przecież spokojnie. Jonathan zaśmiał się. Ale jak? Aż echo zahuczało po izbie, aż samotny przechodzień zatrzymał się na pustej ulicy. Ale dostrzegłszy nas ukłonił się i ruszył dalej. — Doktorze, to świetny kawał! W Peace Village spokojnie! Proszę policzyć. Bawi pan tu tylko dwa dni, a ile awantur? Po pierwsze: banda koniokradów, po drugie: uwięzienie Darnleya, po trzecie: zatrzymanie was obu, po czwarte: schwytanie czerwonej skóry i jej ucieczka. Przyzna pan, że to niemało. — Przyznaję, ale czy to nie wyjątkowy zbieg okoliczności? Sami twierdzicie, że nie było tu napadów Indian, a wizyta koniokradów wydarzyła się po raz pierwszy od wielu lat. — No, niezupełnie tak. Przeżywaliśmy i napady czerwonoskórych. Co prawda dość dawno. Pamiętam taki jeden. To było... zaraz, zaraz, niech policzę... — Mniejsza z tym. Machnął ręką. — Wtedy mieszkało nas tu zaledwie pięciu. Trzech żonatych, dwu kawalerów. Zwaliła się wówczas na nas chyba z setka wojowników Kiowa. Ale daliśmy im nauczkę! — W piątkę? — zauważyłem sceptycznie. — W piątkę — potwierdził. — Tylko że nasze żony również umiały obchodzić się z bronią. Trzymaliśmy ich pod ogniem dwie godziny. Potem nadjechała kawaleria z fortu Westland... — Rozumiem. — Przegnali ich na południe. Później był spokój. — No i co z tym Darnleyem? — wróciłem do przerwanego tematu. — Nie wie pan, że szeryf, który był przed Darnleyem, po prostu zniknął. — Jak duch? — zażartowałem. — Zupełnie jak duch. Któregoś ranka nie znaleźliśmy już ani jego, ani konia. Czekaliśmy jeszcze dwa dni. Nie wrócił. Wówczas przetrząsnęliśmy okolicę. I nic, jak kamień w wodę. Peace Village zostało bez szeryfa. Na całe trzy miesiące. Nie było amatorów. Później zjawił się Darnley. Jak ktoś nowy przybywa, zawsze jest poruszenie. Rzadko bawią tu goście. Darnley gadał, że wędrował ze wschodu z małą karawaną, że napadli ich Czejenowie, a on, jak powiadał, cudem ocalał. Zdarzały się takie wypadki, więc dlaczego nie uwierzyć. Pomyślałem, jak bardzo prostoduszni i naiwni byli tutejsi farmerzy. — I co dalej z Darnleyem? Kręcił się tu przez parę dni bez celu. Widać niesporo było mu ruszać dalej. Godzinami przesiadywał u Fagina. Potem przestał go odwiedzać. Pewnie skończyły się pieniądze. Przyszedł wreszcie do mnie pytając, czy nie znalazłaby się jaka robota. Akurat miałem stawiać nową oborę, więc go zgodziłem do zwożenia drzewa. Kawał drogi stąd do lasu. Z początku jakoś mu szło, ale później spostrzegłem, że po prostu się leni. Zamiast ściągać pnie, zaczął przywozić zwierzynę. Musiał być dobrym strzelcem, ale przecież nie na tym mi zależało. Już mu chciałem wymówić pracę, kiedy sam się zgłosił. „Wuju Jonathanie — powiedział — nie macie szeryfa.” „A nie mamy” — przytwierdziłem. „Wybierzcie mnie. Na gospodarstwie się nie znam, ale porządek potrafię utrzymać.” Parsknąłem śmiechem: — Bardzo łatwo u was zostać szeryfem. No i jak się spisywał? — Hm, jak by tu rzec? Nie był najgorszy. — Siedział cały czas? — Wyjeżdżał. — Często? — Dość często, ale na krótko. — Dokąd? — Kto go tam wie?' Chyba najczęściej do Green Hill. — Spotykał się z kim obcym? O tym wuj Jonathan nie wiedział. Niewiele więc skorzystałem z usłyszanych informacji. Darnleyowi zarzucano współudział w kradzieży koni. Jeśli oskarżenie było prawdziwe — a wszystko na to wskazywało — musiał dobrze znać złodziei, a może sam był członkiem bandy? Ale znowu — jak mówił wuj — w ostatnim półroczu nie wydarzył się ani tutaj, ani w okolicy żaden napad rabunkowy. — U nas ludzie są uczciwi. Może pan, szeryfie, wybrukować drogę srebrnymi dolarówkami. Jeżeli nie wdepczą ich w piach końskie kopyta, znajdzie pan i po roku te same monety w tych samych miejscach. Bardzo to był obrazowy przykład, ale mnie nie przekonał. Wśród baranków mógł ukrywać się wilk. Niejeden. Darnley bardzo mi przypominał takiego właśnie wilka. Widać uzyskanie nowych koni dla towarzyszy (chyba to byli jego towarzysze?) musiało być sprawą niezwykłej wagi, jeśli zdobył się na takie ryzyko. Bo przecież zdemaskował się. Ale po co ta banda najechała ziemie Oklahomy? Tej sprawy nie potrafiłem rozgryźć. Zrezygnowawszy więc z dalszych pytań siedziałem nadal przy Jonathanie, sennym okiem obserwując nikły ruch na jedynej ulicy Peace Village. Dopiero teraz poczynałem odczuwać skutki nie przespanej nocy. — Może by pan kapinkę się przedrzemał, szeryfie? — zatroskał się Jonathan. Zrobiło mi się wstyd — przecież on spał jeszcze mniej! No tak, ale ja nie zdążyłem odpocząć po przebytej podróży: Milwaukee — Peace Village. Spojrzałem w głąb szeryfowskiej izby. Darnley leżał na pryczy z zamkniętymi oczami. — Dobrze — zgodziłem się — ale pod warunkiem, że wejdzie pan do środka i zamknie drzwi, ile się da... Uczynił natychmiast zadość memu żądaniu. Podsunąłem stół do ściany i rozciągnąłem się na tym twardym posłaniu. Zasnąłem natychmiast i spałem kilka godzin, aż do obiadu. Zwlokłem się cały zdrętwiały, ale przecież wypoczęty. Później nie działo się nic. Z radością więc powitałem zachód słońca, ale przede wszystkim bryczkę zatrzymującą się przed domkiem. Karol wrócił! Siedział na koniu, tuż obok bryki. Nieco dalej Piotr Carr zeskakiwał z siodła. Z bryczki wygramoliło się dwu panów. Jonathan poszedł ich przywitać. — Wszystko w porządku, Janie? Przywieźliśmy nie tylko sędziego, ale i szeryfa z Green Hill. To nam bardzo pomoże. Nie zastanawiałem się nad ostatnim zdaniem, lecz korzystając, że znajdowaliśmy się w izbie tylko we dwu (bo Darnleya nie liczyłem), szepnąłem Karolowi: — Indianin uciekł. Strażnik okazał się do niczego... Nie wyglądał na zaskoczonego tym faktem. — Indianin uciekł — poinformował Piotra, który na te słowa aż poczerwieniał z oburzenia. — Jak to? — wykrzyknął i kilkoma epitetami (nie nadającymi się do powtórzenia) określił dosadnie całe Peace Village, Jonathana, a przede wszystkim płowego wyrostka, który tak pięknie strzegł naszego jeńca. — Spokojnie, spokojnie — pohamował go mój przyjaciel — nic nam to nie pomoże. Opowiedz lepiej, Janie, jak to było. W kilku słowach streściłem całe wydarzenie. — Czy pogoń wróciła? — Nie. — Wątpię, aby go schwytali. A ten Ludwik... ciekawe. Porozmawiamy o tym później. — I wyszedł przed próg, uprzejmym gestem zapraszając przybyłych. — Wejdźcie, panowie, proszę... Janie, pozwól, pan Simon Lucas, sędzia Green Hill... pan Jack Trevor, szeryf miasta. W milczeniu uścisnęliśmy sobie dłonie. Usiedli na stołkach. Sędzia spojrzał w stronę okratowanej wnęki. — Czy jest tu jaki drugi pokój? Muszę przesłuchać więźnia na osobności, a później kolejno świadków. Popatrzyliśmy na siebie w zakłopotaniu. Oczywiście, drugiej izby nie było. — Radzę przejść do mojego domu — odezwał się Jonathan. — Tam nikt nie przeszkodzi. — Hm, dobrze. Skoro nie może być inaczej. A teraz przesłucham więźnia. Zostawcie nas samych. Wyszliśmy. Jonathan objął wartę przy drzwiach. Przed domem Jonathana stał Ludwik. Zaprowadził nas do reprezentacyjnej izby, a po chwili został odesłany do Jonathana po ewentualne nowe zlecenia. Rozsiedliśmy się wygodnie — czułem w kościach nocleg na stołowych deskach. — Powtórz, Janie — zagaił mój przyjaciel — wszystko, co mi mówiłeś. Ze szczegółami. Wykonałem polecenie bardzo dokładnie. — No tak — odezwał się szeryf. — Sprawa jest jasna. Ludwik na pewno widział ucieczkę. Czy to ten Metys, który nas tu wprowadził? Przytaknęliśmy. — Metys, więc albo jego matka, albo ojciec byli czerwonoskórymi. To wiele tłumaczy. A gdyby znał Rączą Antylopę? Co wy na to? — Indiański wojownik musiał tu być nie po raz pierwszy — poinformował Karol — chociaż po raz pierwszy został zauważony i schwytany. — A więc kontakty są prawdopodobne. Jednakże Metys mógł się po prostu przestraszyć. Może czerwonoskóry miał jakąś ukrytą broń? Już otwierałem usta, by powiedzieć o nożu, ale Karol spojrzał na mnie surowo. Ugryzłem się w język. — A ta banda? — zastanawiał się Trevor. — Nie, nie wydaje mi się prawdopodobne, by Indianie zaatakowali Peace Village. Groziłoby to interwencją załogi najbliższego fortu. Na pewno dobrze zdają sobie z tego sprawę. Wreszcie doszliśmy do zgodnych wniosków: napadu Indian raczej nie należy się obawiać; przeciw Ludwikowi nie ma ani faktów niezbitych, ani świadków — niech sobie z nim radzi wuj Jonathan; sprawę zaś Darnleya musi rozstrzygnąć sędzia; natomiast niespodziewanej wizyty konnych w Peace Village i przygody Piotra Carra — nie da się tymczasem wyjaśnić. Sądziłem, że na tym rozmowa się zakończy, ale zabrał głos Karol: — Warto zastanowić się nad wyborem nowego szeryfa — powiedział bez żadnego wstępu. — Ja i mój towarzysz nie możemy przebywać tu dłużej niż kilka dni. Na pewno lepiej niż my zna pan tutejszych ludzi, więc proszę zaproponować jakiegoś kandydata. Ucieszyłem się, bo dotychczas nie mogłem się połapać w zamierzeniach Karola. — Wolałbym nie zmieniać tego ostatniego wyboru — odparł Trevor. — Z drugiej znów strony... rozumiem, nikt was nie może zmusić do pozostania... Ale wciąż jeszcze nie mogę pojąć, jak to się stało z tym wyborem. Zaczarowaliście ich czy jak? — Pewnie dlatego, że nie ubiegaliśmy się o takie zaszczyty — wtrąciłem żartobliwie, a Karol dodał: — Przyjąłem wybór, żeby pomóc tym ludziom. Zupełnie potracili głowy. — Trochę mnie dziwi, że Jonathan nie ubiegał się o tę funkcję. — To spryciarz — odezwał się nieoczekiwanie Carr. Milczał dotąd i prawie zapomnieliśmy o jego obecności. — Byłem na tym zebraniu i Jonathan głośno oświadczał, że nie mógłby zostać szeryfem z powodu nawału zajęć, obiecał natomiast swą pomoc każdemu, kto zostanie wybrany. Mnie się jednak wydaje, że po prostu nie był pewien sukcesu i wolał się z góry wycofać. A więc — zwrócił się do Trevora — żadnych tu czarów nie było. Pana Gordona dawno poznałem, nie ma lepszego westmana od morza do morza. A doktor? Takiego chirurga jeszcze nie widziano w Ameryce. Gdyby nie on, nie siedziałbym teraz między wami. — Co to wszystko ma wspólnego z wyborami szeryfa? — zaprotestowałem energicznie. — Jeszcze nie skończyłem — Carr spojrzał na mnie z wyrzutem. — Opowiedziałem tutejszym ludziom, jak ci dwaj (wskazał w stronę mnie i Karola) pogromili w Arizonie bandę rabusiów. — W Arizonie? — zainteresował się szeryf. — Czy nie przed dwoma laty? — Właśnie! — przytaknął skwapliwie Piotr. (Ach ten Carr! Pewno chciał się pochwalić, jakie to znakomite towarzystwo stanowimy.) — Tam działał pewien traper, podobno wielki przyjaciel Indian. — To pan Gordon! — wykrzyknął Carr z dumą. — Ho, ho! Teraz się już niczemu nie dziwię. No, ale odbiegliśmy od tematu. — Nikt mnie tu nie znał — zauważył Karol — i żeby nie gadanina Carra... Zresztą mniejsza z tym. Prośba do pana, szeryfie: należy wynaleźć innego kandydata na moje miejsce, a drugiego na miejsce doktora. — Nie będzie to łatwe. Wprawdzie liczą tu się trochę z moim zdaniem, ale przecież Green Hill to Green Hill, a Peace Village ma własne ambicje. — To znaczy, że nie chce nam pan pomóc? — zapytałem. — Ależ nie, doktorze. Nie tak. Ja myślę tylko, że takich dwu, jak wy, to prawdziwy skarb dla osiedla. Jakże pozbywać się go dobrowolnie, i to w takiej chwili? Dodam: mnie również obchodzi spokój w Peace Village i okolicy. — Nie można nas zmuszać — mruknąłem. Oczywiście, że nie. Gdybyście jednak zgodzili się na odłożenie swego wyjazdu? Choćby na miesiąc? Co? — i nie czekając na odpowiedź dodał: — Rzecz w tych stronach nie spotykana, aby szeryf już po paru dniach sam rezygnował ze stanowiska. Pan Gordon mówił mi, że wybieracie się do Oklahomy. Niezbyt to bezpieczna eskapada. Co prawda przepisy zabraniają tylko osadnictwa, ale najprawdopodobniej i polowanie na tamtych terenach poróżni was z czerwonoskórymi. Hm, wierzę jednak, że wam się uda. A gdyby tak połączyć przyjemne z pożytecznym? Spojrzał na nas bacznie. Nie mogłem pojąć, o co mu chodzi. — Bo jeżeli nie możecie poczekać z miesiąc... Zaprzeczyliśmy gwałtownie i równocześnie. — No, to ruszajcie w drogę oficjalnie! Wtedy nikt nie będzie miał prawa was zatrzymać. W stosunku do przepisów nie popełnicie żadnego wykroczenia. Po prostu interes społeczny wymaga waszej obecności w Oklahomie. — Co to znaczy? — nie zrozumiałem. — To znaczy, że proponuję, abyście udali się do Oklahomy nie rezygnując ze swych godności. Bezpieczeństwo osiedla zależy przecież w jakimś stopniu od tego, co się dzieje lub co się będzie dziać w najbliższym czasie po tamtej stronie. Dla mnie osobiście Peace Village to wciąż jeszcze Frontier Point. Ani chwili o tym niezapominam. Zbadacie sytuację. No? To „no” miało być przypieczętowaniem sprawy. Spojrzałem na Karola, Karol zerknął na mnie i odpowiedział: — Zgadzamy się. Chodzi tylko o to, aby pan nas poparł. — Dobrze niech tak będzie, jeśli dacie mi słowo, że przed odjazdem w dalekie strony zawitacie raz jeszcze do Peace Village, aby zdać sprawozdanie i formalnie zrzec się swych godności. — Z tego wynika, że osada na kilka miesięcy zostanie bez szeryfa — zauważyłem. — Oni się na to nie zgodzą. Potrząsnął energicznie głową: — Pomyślałem o tym. Mam pewien wpływ na Jonathana i sędzia mnie poprze. Namówię wuja, aby was zastępował. To mu bardzo pochlebi. Tak więc, moi panowie, zbadacie sytuację w Oklahomie. Jeśli wyglądać będzie groźnie, natychmiast tu wrócicie. Nie wątpię. I wówczas ściągniemy wojsko. To ostateczność. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie, a wasza wyprawa okaże się jedynie rozrywką i przyjemnością. No, zagadałem się. Chodźmy sprawdzić, co tam słychać z Darnleyem. Wyszliśmy na podwórze. Za ostatnimi zabudowaniami czerwoną purpurą powitało nas zachodzące słońce. — Pięknie! — stwierdziłem. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem — zdziwił się Carr. — Na pewno, Piotrze. Nie co dzień można zobaczyć jednocześnie dwa zachody — stwierdził Karol. — A cóż to za dowcip? — Nie dowcip. Spojrzyjcie za siebie. Odwróciłem się i dostrzegłem hen, hen ognistą kulę, naszej dziennej gwiazdy, powoli zapadającą za horyzont, i od razu wszystko pojąłem. To, co wziąłem pierwotnie za zorze zachodu, było łuną pożaru. — Preria płonie! Głos strzelby Początkowo dzień zapowiadał się jasny, przejrzysty i chłodny. Ale gdy słońce wspięło się na szczyt nieba, ogarnął nas żar tropikalny. Po kilku godzinach widnokrąg pokrył się ciemną oponą chmur i duchota stała się nie do wytrzymania. Wreszcie wśród dojmującej ciszy nad daleką równiną, posępną teraz i szarą, zamigotał pęk błyskawic. W ich żółtym blasku ujrzałem stadko antylop gnających z głośnym łomotem racic. W tym momencie zagrzmiało i natychmiast lunął deszcz. Ale jaki! Rzeka wody lunęła z szumem przypominającym huk Niagary. W sekundę zostałem przemoczony od czubka głowy po pięty. Nie sposób było jechać dalej. Zsiedliśmy z koni i trzymając je za uzdy trwali w miejscu, mrużąc oczy przed błyskiem świateł na atramentowym niebie. Pioruny biły to tu, to tam, a my stanowiliśmy jedyny na tej płaszczyźnie punkt sterczący ponad przyduszonymi przez burzę trawami. Tak wyglądało powitanie Oklahomy. Z Peace Village wyruszyliśmy wczesnym świtem. Ulica była pusta, psy szczekały, a saloon Fagina jeszcze na głucho zamknięty. Jechaliśmy stępa aż do granicy ornych pól i pastwisk, gdzie budziły się stada domowego bydła. Później ruszyliśmy galopem. Tak, to była zasługa Jacka Trevora! Tylko dzięki jego pomocy zdołaliśmy się wyrwać tak gładko z osady. Jakże nam pomógł szeryf z Green Hill! On i... pożar prerii. Napędził wiele strachu farmerom Peace Village Osadzie co prawda nic nie groziło. Otoczona szerokim pasem zaoranych pól, nie musiała lękać się ognia. Obawiano się jednak o los bydła pasącego się na krańcach łąk. Tamtego wieczoru, gdy łuna pożaru poczęła olbrzymieć, wskoczyliśmy na konie i we czwórkę (Karol, szeryf, Piotr i ja) pognali w stronę gorejącego horyzontu. Pożar musiał płonąć gdzieś ogromnie daleko. Nie dotarliśmy do granicy ognia, natomiast spotkaliśmy wysłanych w pogoń za Rączą Antylopą ludzi, którzy wracali z bezowocnej — jak się okazało — wyprawy. Kiedy dobrze po północy zjawiliśmy się w osiedlu, nikt z mieszkańców jeszcze nie spał. Karol zwołał nocne zebranie i potrafił przekonać zgromadzonych, by rozeszli się do domów, a tylko kilku ochotników pozostało na warcie. Najmocniejszym argumentem okazało się zapewnienie, że nie grozi tej nocy napad czerwonoskórych, którzy musieliby się przedzierać przez morze płomieni. Nad ranem spadł ulewny, krótkotrwały deszcz i łuna znikła. O ostatnim dniu naszego pobytu w Peace Village powiem jeszcze tylko: do południa trwało przesłuchiwanie świadków w sprawie Darnleya i ponad kwadrans ciągnęło się oświadczenie Simona Lucasa, sędziego z Green Hill, który stwierdził, że decyzja gromady odwołująca Darnleya ze stanowiska szeryfa była zgodna z prawem i obwiniony musi się z nią pogodzić. Trudno natomiast oskarżyć Darnleya o kradzież koni, o współudział z bandą lub działanie na szkodę mieszkańców Peace Village. Wobec czego należy zwolnić z aresztu byłego szeryfa. Nie potrafię ani odtworzyć, ani opisać awantury, jaka wybuchła po tym oświadczeniu. Gdyby nie Karol, doszłoby może i do samosądu nad więźniem. Bo nawet Jonathana zakrzyczano. Mój przyjaciel starał się wyjaśnić, że istnieją ważniejsze sprawy od uwięzienia czy wypuszczenia na wolność byłego szeryfa. Że sam wcale nie jest przekonany o niewinności Darnleya, ale że z braku dowodów nie można wydać wyroku, a ponieważ lepiej uwolnić stu winnych niż skazać jednego niewinnego, więc... Nie uspokoiło to jeszcze farmerów. Dopiero Jack Trevor dał sobie z nimi radę. I przy jednym ogniu upiekł dwie pieczenie: nie tylko przekonał wszystkich o słuszności stanowiska sędziego, ale również skłonił do wyrażenia zgody na nasz wyjazd. Wykazując wiele dobrej woli i prawdziwy talent oratorski, tłumaczył, że nasza wyprawa do Oklahomy będzie istnym dobrodziejstwem dla mieszkańców Peace Village, bo pozwoli na zbadanie przyczyn dziwnych odwiedzin konnej bandy; przypuszczał, że pożar prerii miał z tym jakiś związek. Wreszcie odniósł szczytowy sukces: namówił Jonathana, by podjął się sprawowania funkcji szeryfa do czasu naszego powrotu. Po zakończeniu tej narady Karol wypuścił Darnleya z aresztu. Wyszedł z triumfującą miną, która natychmiast mu zrzedła na widok kręgu ponurych twarzy. Jeszcze bardziej pognębiły go słowa Jacka Trevora: — Radzę natychmiast spakować manatki i wyjeżdżać z Peace Village. Tu niezdrowy klimat... Darnley w mig spokorniał i grzecznie poprosił, by sędzia i szeryf zabrali go bryczką do Green Hill. Pewnie lękał się, że po ich odjeździe mógłby znów trafić do aresztu albo... jeszcze gorzej. Następnego ranka obaj z Karolem również opuściliśmy osadę, tyle że udając się we wręcz przeciwnym kierunku. Ruszyliśmy prosto, jak strzelił, poprzednim naszym szlakiem. Za pograniczną rzeczką, nad którą odkryliśmy wypaloną plamę naszego starego ogniska, ciągnął się zielony step. Znacznie później trafiliśmy na obszar zrudziałej spalenizny. Właśnie wtedy spotkała nas burza. Kiedy ulewa ustała i kłęby czarnych chmur pognały na północ, ukazało się słońce i preria poczęła parować. Nim wieczór nadciągnął, znaleźliśmy się w zupełnym pustkowiu, pozbawionym najmniejszego źródełka wody. Dlatego właśnie nalegałem, by mimo ciemności jechać dalej. Kiedy gwiazdy rozbłysły na niebie, trafiliśmy nad malutki, okrągły stawek, obrośnięty sitowiem, z wodą o lekko bagiennym posmaku i uginającym się pod nogami pobrzeżem. To miejsce uniknęło pożogi, stając się zieloną oazą wśród spopielałej burorudej przestrzeni. Księżyc wspinał się po niebie i błyszczał jak wielka srebrna lampa. Było mi ciepło, pełno w żołądku i nieco sennie. Na prerię spłynęła cisza, rzadko przerywana bardzo dalekimi poszczekiwaniami kojotów. Z westchnieniem ulgi zapaliłem fajeczkę. — A teraz słucham cię — zwróciłem się do Karola. — Należą mi się chyba jakieś wyjaśnienia. — Należą — przyznał zgodnie. — Na pewno już się domyśliłeś, że temu Indianinowi nieco... pomogłem. — Od dawna cię o to podejrzewałem. Dziwnie obojętnie przyjąłeś wiadomość o jego ucieczce. Bardzo to sprytnie zostało pomyślane: twoja nieobecność i moja warta przy Darnleyu odsuwały od nas wszelkie posądzenia. Ale jaki cel i sens tego wszystkiego? — Widzisz, przed wyjazdem do Green Hill rozmawiałem dość długo z Rączą Antylopą, pokazałem mu wampum i... nieco rozluźniłem więzy. Myślę, że mnie dobrze zrozumiał i teraz możemy na niego liczyć. — Gdzie? Na tym pustkowiu? — Nie zadawaj pytań, nie wysłuchawszy mnie do końca. Słusznie domyśliłeś się, Janie, że mój wyjazd i moja rada, abyś na krok nie odstępował Darnleya, pozostawały w ścisłym związku z przewidywaną przeze mnie ucieczką naszego jeńca. — Przewidywaną — powtórzyłem sarkastycznie. — Jesteś chytry jak całe stado lisów, ale gdyby nie Metys, nie udałby się ten plan. Ładnie byśmy wówczas wyglądali? — O, Rącza Antylopa nie pisnąłby ani słówka. Wierzę, ale gdyby plan się nie powiódł, więzień zostałby otoczony taką strażą, że nie wyrwałbyś go z rąk rozwścieczonych farmerów. Wszystko tak pięknie ułożywszy, tego jakoś nie przewidziałeś. A poza tym... przez ciebie wyszedłem na głupca! — A to czemu? — Jeszcze pytasz? Przecież o mało nie wsadziłem Ludwika do więzienia za to, że nam... pomógł. Nie mogłeś mnie wcześniej wtajemniczyć? — Biję się w piersi. Ze skruchą. — Nie błaznuj! — Sam wiesz, po prostu nie starczyło czasu, żeby z tobą dłużej i na osobności pogadać. Przyznaję, nie przewidziałem sprawy z Ludwikiem. Nie sądziłem, by Rącza Antylopa miał aż tyle fantazji i odwagi. Wyprowadzenie konia ze stajni w biały dzień to istne szaleństwo. Bez pomocy Metysa nie zdołałby tego uczynić. Musiał się z nim już dawno poznać, dlatego niewiele ryzykował. I słusznie postąpiłeś przesłuchując Ludwika, inaczej wyglądałoby to bardziej podejrzanie. — Innymi słowy, oszukaliśmy i wuja Jonathana, i wszystkich mieszkańców Peace Village! Zaiste masz powód do dumy! — Zastanów się, Janie. Czy mogłem ich przekonać, że wypuszczając Rączą Antylopę postąpią zgodnie ze swym interesem? Przecież zakrzyczeliby mnie, ba, posądzili o jakieś niecne sprawki. Może nawet o porozumienie z bandą koniokradów. A jaki sens było więzić Indianina? Jawnie nie mogliśmy go jednak zwolnić. Pojmujesz? — Doskonale. I cóż ci ten Indianin obiecał? — Pomoc przy spotkaniu z Komańczami. — To młody chłopak, jego słowa nie będą miały żadnego znaczenia. — Syn wodza Tokwi-tej, Czarnego Jelenia, a więc nie byle kto. — Poddaję się — rzekłem — chociaż nie podoba mi się cała ta heca. Wyjaśnij mi tylko, w jaki sposób chcesz odnaleźć Rączą Antylopę? — Będzie z tym nieco kłopotu. Rącza Antylopa dał mi pewne wskazówki, gdzie go szukać. Jadąc wciąż na południe, trafimy na sporą, szeroko rozlaną rzekę, na samej granicy lasu i prerii. Podobno nie sposób jej minąć, bo przecina drogę. Otóż nad tą rzeką, nad samym jej nurtem wznosi się potężny głaz, a brzeg w tym miejscu jest wyjątkowo stromy. Tam mamy czekać na chłopaka. — Wspaniała informacja — parsknąłem śmiechem. — Trafimy z zamkniętymi oczyma! — Niestety, nie mogę ci podać ani nazwy ulicy, ani numeru domu. Kiedy już staniemy nad rzeką, pokażę ci, jak się trafia do celu. Nic nie odpowiedziałem, ale pomyślałem sobie, że takich wielkich głazów możemy znaleźć tu dziesiątki, jeśli nie setki. Zapytałem więc tylko: — A co Rącza Antylopa mówił o tych koniokradach? Jak się okazało, młody Indianin wiedział o bandzie, ale nie mógł wyjaśnić Karolowi, w jakim celu najechała terytorium Oklahomy. Komańcze trafili na niespodziewanych przybyszów w pobliżu pewnego obszaru bagiennego, przechodzącego w głęboką dolinę przedgórza. Tam właśnie biali rozbili obozowisko. Komanczów było piętnastu. Postanowili otoczyć białych i ująć ich żywcem. Plan się nie udał. Próba zaskoczenia przekształciła się w walkę, w której najeźdźcy zyskali przewagę. Wówczas Indianie wycofali się i wysłali jednego wartownika po pomoc do najbliższej wsi, a drugiego na granicę Kansasu, aby zaalarmował o najściu najbliższy z fortów. Teren Oklahomy — przypominam — na mocy układu zawartego z Waszyngtonem w 1867 roku był zastrzeżony wyłącznie dla Indian. Za tym drugim wysłannikiem puściło się w pogoń dwu białych. Zastrzelili pod nim konia, jego ciężko ranili. Ledwie zdołał dowlec się do pogranicznego strumyka, gdzie padł, aby więcej nie powstać. To właśnie jego dostrzegliśmy tamtego pamiętnego dnia. Tymczasem pierwszy wysłannik bardzo szybko sprowadził na pomoc liczną grupę Komanczów. Sytuacja natychmiast uległa zmianie. Biali, ciągle się ostrzeliwując, pognali w kierunku ziem Kansasu. Za nimi pędzili czerwonoskórzy. Zatrzymali się nad granicznym strumieniem. Odnaleźli poległego wojownika i sprawili mu pogrzeb. Po czym wysłali Rączą Antylopę, aby przeprowadził zwiad. Dlaczego właśnie jego? Prawdopodobnie chłopak już niejeden raz odwiedził okolice Peace Village. Tym razem miał sprawdzić, w jakim kierunku uciekli napastnicy. Wynikało z tego, że nie chodziło wcale o odwet na białych osadnikach. No, więc nareszcie Karol wyjaśnił mi całą sprawę. Teraz zrozumiałem już sens jego dziwacznych na pozór decyzji. Aż do świtu troska o bezpieczeństwo nas obu przypadła moim uszom, moim oczom i mojej broni. Następnie Karol, z pokorną rezygnacją, przejął wartę. Kiedy otworzyłem oczy, słońce wtaczało się na nieboskłon. Śniadanie nie zajęło nam wiele czasu: kawa, kilka sucharów i kawałek wędzonego mięsa. Potem osiodłaliśmy konie i ruszyli zgodnie ze wskazówką kompasu wprost na południe, ku nieznanej wielkiej rzece zapowiedzianej przez Rączą Antylopę. Po drodze nie spotkaliśmy żadnych śladów — ani ludzi, ani zwierząt — pożar wszystko doszczętnie zatarł. Następnego dnia trafiliśmy — ku mojej radości — na malutką oazę leśną nad cichym parowem. Z kamienistej, mchem obrosłej ściany ciurkał sennie srebrzysty strumyczek. Ogień dotarł i tu. Wypalił trawy, osmalił pnie drzew, ale na dnie parowu ocalało nieco liściastych krzewów, mchu i traw. Niemal wzruszył mnie widok zgrabnie z kamieni ułożonego zbiorniczka, w którym zgromadza się zapas wody, a jej nadmiar ściekał wąską strużką przez szczelinę wyżłobioną w różowym piaskowcu, by kilka kroków dalej wsiąknąć w porosłą mchem ziemię. Kiedyś, kiedyś zawędrował tu pewno nieznany myśliwiec i musiał zadać sobie sporo trudu, by zbudować ten miniaturowy zbiorniczek, który miał odtąd służyć innym wędrowcom. Było wciąż jeszcze piekielnie gorąco i miałem nadzieję, że spędzimy tu noc. Jednakże Karol zaprotestował. Powiedział, że to miejsce... nie podoba mu się! Wzruszyłem ramionami, ale Karol dodał: — Siedzisz jak w klatce, bo zbocza zbyt strome, by je można sforsować, i nawet nie będziesz wiedział, kiedy cię tu przydybią, bo z tej dziupli nie widać świata. Miał rację. Siedząc w dole, nie mogliśmy obserwować prerii. Na wszelki wypadek co pewien czas drapałem się pod górę — nic się nie działo dokoła. Karol napoił konie, obejrzał im nogi, a ja rozdmuchałem ogień i zagotowawszy kawę siadłem pod ścianą parowu. Nie na długo jednak. Karol okazał się niezwykle energiczny: wypił kawę chyba jednym łykiem, zmył naczynia, zgasił ognisko, przygotował wierzchowce do dalszej drogi, a mnie polecił raz jeszcze zbadać horyzont. Patrzyłem uważnie przez lornetkę. Na południu nie dojrzałem niczego. Na wschodzie i zachodzie senna preria grzała się w słońcu. Na północy dostrzegłem natomiast jakiś ciemny, ruchomy punkt. Przywołałem Karola. Spojrzał raz i drugi. — Jeździec albo grupa jeźdźców — stwierdził bez wahania. — Nie wiadomo, co za niespodziankę zwiastuje nam ten ruchomy punkcik. Wziąłem sztucer i powlokłem się znów na górę. — Człowiek! — krzyknąłem. — Nie wrzeszcz — zmitygował mnie Karol. — Człowiek na koniu — powtórzyłem już spokojnie. — Biały. Indianie tak nie jeżdżą. Ale gna! Położyliśmy się na wypalonej trawie. — ...Ech, do stu tysięcy bizonów, to jakaś znajoma sylwetka! Przyjrzyj się, Janie, uważnie... Przyglądałem się, wytężając wzrok. W pewnej chwili podskoczyłem na murawie: — To chyba Piotr Carr? Tak, to on! Może coś się stało w Peace Village? Przy okazji muszę wyjaśnić, że Carr miał zostać w Peace Village, aby trochę jeszcze przeszukać okolicę, a później ruszyć w jakieś góry o diablo trudnej do za* pamiętania nazwie. Podnieśliśmy się z ziemi i poczęli wymachiwać strzelbami. Dojrzał nas natychmiast, bo zamachał ręką. W minutę później zeskakiwał z konia, ledwie dysząc. — Co się stało, Piotrze? — Co za piękny parów! — stwierdził prowadząc konia ku wodzie. — Pędziłem tu waszymi tropami, nie przypuszczałem jednak, że tak szybko się spotkamy. Ależ upał! — Może nam jednak wyjaśnisz... — Nic, doktorze, nic się nie stało takiego... Przepraszam, okropnie mi się pić chce... — i podszedłszy do kamiennego zbiornika pił długimi łykami. Aż zamilkłem z oburzenia. Cóż on sobie myśli, do licha! — Miałem przeczucie — począł wyjaśniać dość mętnie. — I nie omyliłem się. Trochę w tym zasługi wuja Jonathana. Po waszym odjeździe zaczął napomykać, że byłoby dobrze „sprawdzić, co się z nimi dzieje”. Z początku śmiałem się z tego, ale później coś mnie tknęło, już mówiłem: przeczucie... — A cóż to znowu za głupstwa? — zdenerwował się Karol. — Wytłumacz no po ludzku, po coś tu za nami przyjechał. — Pan nie wierzy w przeczucia? — Nie. Zaczniesz wreszcie mówić? — Sprawdziło się to, co czułem: spotkałem ich! Na szczęście oni mnie nie zauważyli. — Kto? — Ci konni. Albo oni sami, albo ich kompani. Któż inny włóczyłby się w tych stronach taką gromadą? Karol cicho gwizdnął i natychmiast spoważniał. — Gadaj wszystko po kolei — rozkazał — inaczej nie dojdziemy nigdy do ładu. Dopiero teraz Carr złożył szczegółową relację. Kiedy nękany — jak twierdził — złym przeczuciem ruszył naszym tropem, był piękny świt następnego po naszym odjeździe ranka. Później trop nieoczekiwanie urwał się. Piotr począł krążyć jak pies za wilczym śladem. Odnalazł go i ruszył dalej. Po kilku godzinach ujrzał przed sobą sporą gromadkę jeźdźców. Uznał, że jechać dalej nie jest sprawą bezpieczną. Natychmiast skręcił. — Nie miałem wówczas oczu — wyznał — żeby tak pomylić znaki na ziemi: was dwu i tamtych chyba z dziesięciu. Miał za to przysłowiową uncję szczęścia, a może po prostu poprowadził go dalej traperski węch, jaki wyrobił sobie przez lata samotnych wędrówek. Ten węch pomógł mu odnaleźć nasze ślady. Reszta — jak opowiadał — była głupstwem. Zamyśliliśmy się nad tą opowieścią. Znowu nieznani jeźdźcy! Czy ci sami, na których już raz natknęliśmy się? A może inni? Zamknięte ziemie Oklahomy zaczynały przypominać rojny trakt. A jeśli tak... należało się mieć na baczności. Powiedziałem o tym, sugerując Piotrowi — zresztą w bardzo delikatnej formie — powrót do Peace Village. — Myślę, Piotrze — dodałem — że nie żadne przeczucie, ale po prostu ciekawość przygnała cię w te strony, chcesz sprawdzić, czy ziemia Oklahomy nie kryje jakich skarbów. Musiałem trafić w sedno rzeczy, bo stropił się, ale nic nie odpowiedział. — A teraz — mówiłem dalej — trzeba się chwilę zastanowić nad naszym dalszym postępowaniem — tu spojrzałem na Karola. — Czy Carr wróci do Peace Village, czy nie, nie zmniejsza to w niczym naszego ryzyka — odparł. — Nie chciałbym spotkania z tą grupą białych, póki znajdujemy się w tak małej liczbie. — Liczysz na Komanczów — wtrąciłem, a Piotr szeroko otworzył oczy, jako że nic do tej pory o naszym planie nie wiedział. — Oczywiście. Nie wiem jednak, jak to prędko nastąpi. Myślę, że w interesie Piotra leży jego szybki powrót. Eksplorerstwo na tym terenie nie ma żadnego sensu, bez względu na to, czy tu znajdują się żyły złota, czy tylko mika. Zerknąłem na Carra. Jego twarz wyrażała najgłębsze przygnębienie. Zrobiło mi się go żal. — Mógłbym się jednak przydać — szepnął nieśmiało. — Na przykład, jak dziś... — Pewnie — przytaknąłem. — Twoje ostrzeżenie ma dla nas wielką wagę. — Dziwi mnie, że taki solidny eksplorer chce się mieszać w ryzykowną awanturę — odezwał się Karol. — A wy? — zapytał Carr. — Zapomniałeś, że doktor i ja jesteśmy tu oficjalnie, jako szeryf i wiceszeryf Peace Village, aby zabezpieczyć ludność przed niebezpieczeństwem napadu. — No to może mnie pan mianować swoim drugim zastępcą — zaproponował niespodziewanie. Roześmiałem się. Pomysł był zupełnie dziecinny. — Co to, to nie — mruknął Karol. — Jeśli jednak tak się upierasz, jedź z nami kawałek. Tylko bez żadnych eksplorerskich poszukiwań. Co innego mamy na głowie. A teraz zabierajmy się stąd. Jak twój koń, Piotrze? — Wspaniale. Może gnać do zmroku. Ruszyliśmy, znowu według kompasu, wprost na południe. Przybycie Piotra polepszyło naszą sytuację w zaopatrzeniu w sprzęt. Carr przywiózł skórzany bukłak na wodę, co uniezależniało nas od konieczności wybierania noclegów wyłącznie nad strumykiem czy źródłem. Jechaliśmy do wczesnego wieczoru. W połowie drogi urwała się raptownie ciemnobrązowa strefa wypalonej ziemi. Zielone kiście traw z charakterystycznym szelestem znów poczęły chłostać nogi koni. O zmierzchu trafiliśmy na potężną nieckę gruntu, z płytkim rozlewiskiem na dnie. Przez pewien czas posuwaliśmy się wśród rozbryzgów wody, a osiągnąwszy przeciwległy brzeg, wjechaliśmy na pagórek, z którego szczytu dojrzałem czarną linię lasu. W kilka minut później skryły nas gałęzie potężnych świerków. Miejsce na obóz było znakomite, bo ściana drzew zasłaniała od południa, a od północy — przebyte rozlewisko. Kiedy zapłonął ogień, siadłem przy nim i nabijając fajkę rzekłem: — Czy my naprawdę jesteśmy już w Oklahomie? Indian ani śladu, za to gromady białych. A ze zwierzyną zupełnie kiepsko. — Nieobecność czerwonoskórych wcale mnie nie martwi — odparł Karol przystawiając garnek do płomienia, a jeśli chodzi o zwierzęta... — urwał w połowie zdania — tam do licha! Zerwałem się, a Carr upuścił trzymany w ręku kubek. Brzęknął na jakimś kamieniu. Ten nikły dźwięk ucichł szybko, znacznie szybciej niż grzmiący głos strzelby, który napłynął do nas z głębi nocy. Na tropach wozu Przez całą noc czuwaliśmy przy wygaszonym ognisku. Głos strzału nie powtórzył się. Odjechaliśmy o świcie kierując się skrajem lasu, skryci w jego cieniu, pilnie obserwując prerię. Posuwaliśmy się jeden za drugim, indiańskim zwyczajem. Po kilku godzinach otworzyła się przed nami szeroka przerywka boru, wiodąca dokładnie na południe. Po przebyciu dobrej mili Karol, jadący na czele, raptownie wstrzymał konia. O powód nie potrzebowałem pytać. Wystarczyło jedno spojrzenie na zielony dywan murawy, z bardzo wyraźnie odciśniętym śladem w kształcie dwu równoległych pasm, jakie pozostawiają po sobie koła ciężkiego wozu. — A to coś nowego! — zdumiałem się. Karol pierwszy zeskoczył z siodła i począł krążyć to tu, to tam, pilnie badając niespodziewany trop. Piotr natychmiast ruszył w jego ślady. Ja zostałem na koniu, ale ze sztucerem gotowym do strzału, rozglądając się na wszystkie strony. — No i jak tam? — zapytałem. — Jadą w tym samym kierunku, co my — odparł Karol — i wyprzedzają o dobrych kilkanaście godzin. — Kto? — Zbyt wiele chciałbyś wiedzieć. — To są dwa wozy, doktorze — pochwalił się Carr przykucnąwszy nad jedną z kolein. — Bardzo ciężkie wozy. Znam się coś na tym. — I każdy zaprzęgnięty w czwórkę koni — dodał Karol. — Oprócz tego jeźdźcy. — Pięciu! — wykrzyknął Piotr. — To oni mogli strzelać. — Ale do kogo czy do czego? — zapytałem. Rozłożył bezradnie ręce: — Tego, doktorze, nie potrafię odczytać. — Doskonale stawiasz pytania, Janie — odezwał się Karol. — Spróbuj sam znaleźć na nie odpowiedź. Bardziej z przekory niż w nadziei odszukania czegokolwiek zeskoczyłem z siodła. Tropów nie było przecież po co oglądać, skoro zbadali je już tacy dwaj znawcy jak Karol i Piotr. Powędrowałem więc tam, gdzie murawa była świeża, nie splamiona żadnym odciskiem buta czy podkowy. I w pewnej chwili wzrok mój napotkał kształt cienki a prosty, przypominający oskrobany z kory patyk. Schyliłem się, wyprostowałem i... schyliłem po raz drugi. Znalazłem nie tylko patyk... — No i jak tam, Janie? — zagadnął Karol nieco ironicznym tonem. — Wiesz już, do kogo strzelano? — Wiem, czym były załadowane wozy. Wiozły między innymi takie właśnie przedmioty. Podałem na otwartej dłoni długą i grubą śrubę z nakrętką. — To chyba nie rośnie na prerii. — Gdzieżeś to znalazł? Wskazałem niedbałym ruchem. Stropił się nieco. — Tam nie szukałem — odparł, jakby się usprawiedliwiając. — Do czego potrzebne tu śruby? Do montowania jakichś większych całości — odpowiedział sam sobie. Może będą budować linię kolejową? — wyraził przypuszczenie Carr. — Nic o tym nie słyszałem. Mam jednak nadzieję, że Indianie powiedzą nam coś więcej na ten temat. — Tymczasem przesłali specjalną korespondencję przybyszom — i pokazałem znalezioną przed chwilą złamaną indiańską strzałę. Do jej końca umocowano pęczek czerwonego ptasiego puchu. Ten puch na czerwono — chyba krwią — zafarbowany, miał specjalne znaczenie. Stary, ciągle jeszcze przestrzegany zwyczaj wielu plemion czerwonoskórych. Taka właśnie strzała, nie wymierzona w nikogo, wypuszczona z łuku tak, aby ją znalazł adresat, oznaczała wojnę. Wypowiedzenie wojny! Karol do spółki z Piotrem obracali ją na wszystkie strony. Była złamana w połowie swej długości. — Myślę — powiedziałem — że wczoraj wieczorem strzelano właśnie do „nadawcy”. — Prawdopodobnie — zgodził się Karol. — Cenne to odkrycie, chociaż w tej chwili w niczym nie poprawia naszej sytuacji. Ciągle wiemy zbyt mało. Jedno mnie trochę dziwi: dlaczego tę strzałę wypuszczono z łuku wtedy, gdy było ciemno? Mogła zostać nie zauważona. — Może strzelec nie miał innej okazji? Zresztą spostrzeżono przecież człowieka, o czym świadczył huk strzelby, i samą strzałę, bo ktoś ją złamał, a na pewno nie łucznik. — Zaczekajcie chwilkę — powiedział Karol. — Muszę coś jeszcze sprawdzić. Ruszył szybko w kierunku leśnej ściany, przeszedł jej skrajem najpierw kilka kroków na prawo, później w lewo, wreszcie zniknął w gąszczu. Kiedy się ukazał, niósł coś w wyciągniętej ręce. — Deresz — stwierdził otwierając zaciśniętą dłoń. — Popatrzcie na te włoski. Koń stał przywiązany do drzewa i ocierał się o nie. Później oddalił się w głąb lasu. Tam musiała już panować głęboka noc. Dlatego nie ścigali. No, ruszajmy! Wskoczyliśmy na siodła, ale wkrótce zatrzymały nas dwa kręgi czarnej, wypalonej ziemi. Tu nieznani wędrowcy rozbili biwak. Dokoła zdeptana trawa, poznaczona śladami kopyt, kół i butów. Resztki jedzenia walały się porozrzucane bezładnie. Takiego śmietnika nie zostawiłby po sobie żaden uczciwy traper. — Dość późno rozbili obóz — zauważył Karol. — Musiała ich spłoszyć tamta strzała, dlatego posuwali się dalej, mimo zmroku. Nie udało nam się znaleźć nic więcej, co by chociaż w przybliżeniu określało, kim byli' nieznani konwojenci wozów. Pojechaliśmy dalej. Droga wiodła ciągle tą samą, szeroką leśną przerywką. Zdawało się, że ciągnie się ona aż po sam horyzont. Jednakże nim ściemniło się na dobre, prawa strona lasu urwała się raptownie, odsłaniając teren lekko falisty, o rzadkiej roślinności, poznaczony żółtymi plackami piasku i niskimi skałkami. W dali, w sinej mgle nadchodzącego wieczoru, rysowało się pasmo górskie. W tamtym właśnie kierunku skręcały koleiny. — Czeka ich diablo niewygodna przeprawa przez te wertepy — stwierdził Carr. — Za dwie, trzy godziny potrafimy ich dognać... Karol przecząco potrząsnął głową. — Zatrzymamy się tutaj lub gdzieś w pobliżu. Nie chcę ich dogonić. Wolę najpierw poznać. Za dnia zbliżymy się tak, by wieczorem móc podejść pieszo, bez zwrócenia na siebie uwagi. Będzie okazja przyjrzeć się dokładnie tym osobnikom. — Ale to nie jest nasz kierunek — zwróciłem uwagę mając na myśli rzekę, o której wspominał Rącza Antylopa. — Wiem. Skręcamy lekko na południowy wschód. Nie sposób jednak, byśmy ominęli rzekę. Musi nam przeciąć drogę. Tam są już góry. — Może ona właśnie z tych gór wypływa? Sądzę, Janie, że nasze własne bezpieczeństwo wymaga, abyśmy korzystając z nadarzającej się okazji zbadali wreszcie, kto przed nami się posuwa. — O jakiej to rzece mowa? — zapytał nagle Carr. Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie. Piotr do tej pory nie został wtajemniczony w wydarzenia związane z ucieczką Rączej Antylopy. — Powiem ci, Piotrze, przy ognisku. Historia nie jest krótka. — Oczywiście — przytaknął Karol. — Teraz musimy przede wszystkim wybrać miejsce na nocleg. — Ale nad wodą — zaznaczyłem. — Jestem brudny i zakurzony, mam pragnienie, a to, co zawiera bukłak Piotra, smakuje jak garbnik i cuchnie skórą. — Lepsze niż nic — zaprotestował Carr tonem szczerego oburzenia. — Nie wiem, czy twój warunek, Janie, da się spełnić. Nie możemy wędrować do rana chociażby dlatego, że nam konie ustaną. Zgadzam się na godzinną jeszcze jazdę, a później zsiadam z siodła, żeby to nawet był sam środek pustyni. Coraz więcej głazów pojawiało się na naszej drodze. Słońce zniżało się, a w różowym zachodzie niektóre skałki błyszczały kolorowo, niczym bryły srebra czy złota. — To jest mika — zwrócił nam uwagę Carr. — Pewnie właśnie stąd wieźli mikę — odparłem wspomniawszy przygodę Piotra. — Może, ale to bardzo pospolity minerał. Nadal nic nie zwiastowało obecności upragnionej przeze mnie wody. Po lewej ręce las ciągnął się w nieskończoność, coraz bardziej ciemny i posępny w swej ciszy. Już cienie kładły się nawet na otwartej przestrzeni. Już zacząłem się oswajać z myślą o noclegu wśród bezwodzia, gdy Karol ściągnął cugle i powiedział: — Patrzcie! Rozejrzałem się dokoła, ale nie mogłem pojąć, o co mu chodzi. — Zatrzymujemy się tutaj — zakomenderował Karol. — Piotrze, proszę zostać przy koniach i uważać. Janie, idziemy. Tylko ostrożnie i cicho. Zeskoczyłem z siodła. Karol z rewolwerem w ręku podbiegł do pierwszego z brzegu pnia i wskazując palcem w głąb głuszy szepnął: — Chatka. Widzisz? Wytrzeszczyłem oczy. Doprawdy, niczego nie potrafiłem dostrzec poza gęstwiną drzew. — Nie widzę — odparłem zgodnie z prawdą. Wzruszył ramionami i lekkim krokiem począł przeskakiwać od drzewa do drzewa. Naśladowałem go dokładnie. W końcu o kilkanaście kroków przed nami ujrzałem szary, niewyraźny kształt, odbijający barwą od dwu pni srebrzystych sosen. Ten kształt okazał się ścianą małego domku, raczej budy zbitej z pociemniałych od starości bali. Dokoła sterczały nisko nad ziemią pnie zrąbanych drzew. Chatka miała drzwi zamknięte i ani jednego otworu okiennego poza wąską szparą, tak wąską, że lufa strzelby z trudem dałaby się przez nią przecisnąć. Podeszliśmy bliżej. Karol energicznie szarpnął za prymitywny uchwyt sporządzony z wielkiego gwoździa. Drzwi zaskrzypiały przeciągle i nieprzyjemnie. Z czarnego wnętrza buchnęło na nas zatęchłą wilgocią. Poświeciłem zapałką. W jej migotliwym blasku ujrzałem stos gałęzi czy mchu w kącie i dwa pieńki, zapewne mające służyć jako stołki. Zapałka zgasła. Dokładne obejrzenie wnętrza należało odłożyć do następnego ranka. Wszystko jednak wskazywało na to, że budowla była nie zamieszkana już od dłuższego czasu. — Ja tam nie będę spał — powiedziałem. — Ani ja — dodał Karol. — I nie o tę chatę mi chodzi, ale o wodę. Lokator tej budy nie mógł wędrować po nią zbyt daleko, z tego wniosek: gdzieś w pobliżu znajduje się źródło. Szukajmy. Niełatwa była to sprawa. Długo krążyliśmy wokół chaty, ale kiedy już opuściła mnie nadzieja, Karol trafił na zarośniętą ścieżkę, która doprowadziła nas do płytkiej jamy, wypełnionej do połowy wysokości ciemnym, prawie czarnym płynem, ściekającym wolniutko spomiędzy wystających korzeni. — Masz swoją wodę! — powiedział Karol triumfalnie. — To nie moja woda — zaprotestowałem. — Moja woda jest zawsze krystalicznie czysta. A to przecież bajoro. Nawet krowa nie chciałaby pić... — Ale my będziemy pili, z braku czegoś lepszego. Myślę, że po przegotowaniu da się to przełknąć. W istocie płyn, nazwany przez Karola wodą, był w smaku ohydny. Nawet gorycz kawy nie zdołała zneutralizować odoru butwiejących liści, drzewnych szpilek i kawałków kory, jakie od bardzo dawna musiały się moczyć w tym dole. Noc upłynęła spokojnie. Dodam: zapomnieliśmy o wyjaśnieniu Piotrowi sprawy Rączej Antylopy. I on również zapomniał. Rankiem zerwałem się pierwszy i pobiegłem do chatki. Teraz stwierdziłem, że szpara przy drzwiach nie była jedyną. Podobne znajdowały się po jednej w każdej z czterech ścian i przez nie właśnie wpadało do wnętrza nieco dziennego blasku. Kto tu mieszkał i kiedy? Ułamanym patykiem grzebałem po kątach wypłaszając z nich jakieś wielkie czarne robaki, wreszcie patyk natrafił na coś, co wydało metaliczny dźwięk. Podniosłem łapki na zwierzynę. Tak mnie zastał Karol. Obejrzał pordzewiałe żelastwo i cisnął je z powrotem. — Jakiś traper — stwierdził — ale dawno stąd wyemigrował. Chodźmy. Dzień zapowiadał się pięknie. Lekkie chmurki na niebie i chłodny wietrzyk wróżyły pogodę niezbyt upalną i nie deszczową. Skręciliśmy na prawo, między błyszczące skałki, rozglądając się za śladami wozów. Odnaleźliśmy je bez trudu. Wyjeżdżony szlak ciągnął się przed nami i ginął w dali. Droga stawała się coraz uciążliwsza i stroma, a dalekie pasmo górskie coraz wy-raźniejsze. Jazdę utrudniały strumyki, płytkie, ale rwące z szumem białych pian. Wszędzie nad ich brzegami odnajdowaliśmy koleiny i półokrągłe wgłębienia po podkowach — oczywisty znak, że zmierzaliśmy we właściwym kierunku. Wreszcie zatrzymaliśmy się nad maleńkim wodospadem spływającym z progu skalnego. Ponieważ pora była południowa, Karol zarządził postój. Rozkulbaczyliśmy konie. Piotr znalazł gdzieś kilka pęków uschłych łodyg, przypominających trzciny, i zajął się ogniskiem. Przy okazji zwrócił nam uwagę, że warto by rozejrzeć się za świeżym mięsem. — Musisz trochę pocierpieć, Piotrze — odparł Karol. — Nie wolno nam teraz polować, chyba że przy pomocy... łuku. Ale ja się tego nie podejmę. — Pewnie — mruknąłem zgryźliwie — bo nawet gdybyś chciał strzelać, nie ma do czego. Odkąd przekroczyliśmy Oklahomę, nie dojrzałem ani jednego zwierzęcia na odległość strzału. Wbrew twoim barwnym opowieściom. Zdaje się, że wspominałeś również o kilkudziesięciu gatunkach ryb pływających w tutejszych wodach... — Dziękuję, żeś mi przypomniał. Tego nam wolno spróbować. Roześmiałem się. — Chcesz łapać ryby... kapeluszem? — Wędką — odparł poważnie i odszedł do koni. Gdy wrócił, ujrzałem w jego ręku dwa długie, splecione z sobą włosy z końskiego ogona. — Zaraz będzie wędka — oświadczył. — Chyba kpisz? — Nic podobnego. Jeszcze mi tylko potrzebny haczyk. — Tylko haczyk — powtórzyłem. Byłem ciekaw, co teraz wymyśli, a on wyciągnął z głębi jednej ze swych przepastnych kieszeni małą agrafkę. Wygiął ją w haczyk dość misterny, ale przecież odznaczający się jedną zasadniczą wadą: był zupełnie gładki, bez charakterystycznej dla takich haczyków „zadry”, nie pozwalającej rybie wypluć przynęty. (Jeśli to źle wyjaśniłem, proszę o wybaczenie wędkarzy. Nigdy nie łowiłem ryb.) Tak czy siak, agrafka stanowiła bardzo nędzną imitację rybackiego haczyka. Karol nadział po prostu na ostrze kawałek suszonego mięsa, przywiązał włosianą nitkę do długiego patyka i zarzucił na wodę. Te manipulacje obserwowaliśmy wespół z Piotrem, nie wróżąc powodzenia wysiłkom. Jednakże nastąpiła rzecz dla mnie najdziwniejsza z dziwnych: zaledwie błyszcząca agrafka zanurzyła się w nurcie, nastąpiło szarpnięcie. Karol uniósł rękę i oto na końcu prawie niewidocznej linki zabłysła rybia łuska. Skoczyliśmy obejrzeć nieoczekiwane trofeum. Jakiego gatunku była to ryba — nie wiedziałem. Piotr nie zastanawiał się nad tym, stwierdził, że „da się zjeść, tylko... mało”. — Zaraz będzie więcej — upewnił nas Karol. Zarzucił wędkę po raz drugi, trzeci i oto mieliśmy trzy ryby. Osłupiałem na widok takiego sukcesu. — Chyba cud? — powiedziałem. — Nie. Po prostu sprawdziły się moje przypuszczenia. To jest dziewicza rzeka. Nikt dotąd w niej nie łowił. — To znaczy, że ryby nie „poznały” niebezpieczeństwa haczyka, tak? — zauważyłem rozbawiony. — I nie zdołały ostrzec swego rybiego ludu? Niepotrzebnie się śmiejesz, Janie. Właśnie tak jest. Coś bardzo podobnego dzieje się ze zwierzyną w lasach. Im dłużej się poluje na tym samym terenie, tym bardziej płochliwi i ostrożni stają się czworonożni jego mieszkańcy. Nie wiem, kto tam kogo ostrzega, ale to fakt. Na takie stwierdzenie nie miałem co odpowiedzieć, a o całym zdarzeniu wspominam jako o ciekawostce związanej w moich wspomnieniach z Oklahomą. Ryby okazały się znakomite, gdy upiekliśmy je w gorącym popiele. Później kilka razy próbowałem powtórzyć sztuczkę Karola nad innymi rzeczkami. Nie udało się Widać nie były „dziewicze”. Gdzieś około trzeciej po południu rozpoczęliśmy drugą część drogi. Wiodła nas małymi dolinkami, to znów poprzez uskoki i załamaniu gruntu. W takich warunkach wozy mogły się posuwać bardzo powoli. Musieliśmy zwiększyć środki ostrożności, aby zabezpieczyć się przed niespodziewanym spotkaniem. Czujność była tym bardziej wskazana, że na naszym szlaku mnożyć się poczęły skalne zakręty utrudniające widoczność. — W razie czego — rozważał głośno Karol — moglibyśmy udać zbłąkanych traperów, ale... ale jeśli to są ci sami, z którymi rozmawiał Piotr? Mogą nas przyjąć niezbyt uprzejmie. Z drugiej znów strony tylko Piotr potrafi stwierdzić, czy to oni, czy nie oni. Poznałbyś ich, Piotrze? — Nawet w nocy. — Biorąc to pod uwagę, cóż, nie pozostaje nic innego, jak nadal posuwać się tym tropem. I mieć oczy i uszy otwarte. Była to rada tyle warta, co nic. Właśnie wjechaliśmy w wąwóz obfitujący w mnóstwo załamań, o stromych ścianach. Dlatego przystawaliśmy co pewien czas, nasłuchując, a przed każdym skrętem Karol podjeżdżał z bronią gotową do strzału. Cóż za męcząca jazda! Kres naszej wędrówki nastąpił nieoczekiwanie. W miejscu gdzie ściany wąwozu gwałtownie się rozstępowały, otwierając widok na daleką podgórską halę, rozległ się nagle huk karabinowego strzału i usłyszałem gwizd przelatującej kuli. Padliśmy plackiem między porozrzucane tu i tam głazy. Tylko konie sterczały w zupełnie idiotyczny sposób, stanowiąc znakomity cel. — Spostrzegli nas — powiedziałem — a my ich nie widzimy! Oto, jak wygląda nasza myśliwska wycieczka: to raczej my jesteśmy zwierzyną. Zaśmiał się cicho: — Brawo, Janie. Nie tracisz humoru. Zimna krew, połowa zwycięstwa. — Dziękuję. Drugą połową zajmiesz się ty... — Nie damy rady, doktorze — odezwał się Carr. — Trzeba stąd uciekać. Nas nie dostaną, ale konie... Miał rację. Utrata koni równałaby się klęsce. — Spróbujemy się przesunąć kawałek — polecił Karol. Tak uczyniliśmy. Z bardzo kiepskim wynikiem. Ledwośmy zdążyli przeskoczyć pod najbliższy głaz, kiedy rozległo się charakterystyczne „ping... ping” — i tuż przed nami w dwu miejscach prysnęły odłupane kawałki piaskowca. Przylgnęliśmy na nowo do ziemi. Niech to licho porwie! Obserwowano nas, dostrzegano dokładnie każdy ruch. — Trzeba wycofać się — szepnął Karol i nie czekając na odpowiedź, rzucił leżącemu za mną Piotrowi krótki rozkaz: — Do tyłu! Posłuchał natychmiast i począł się czołgać w kierunku koni. Obserwowałem go z niepokojem, jak zbliżył się do zwierząt na odległość wyciągniętej ręki, ba — podniósł się. I nikt nie strzelał. Ruszyłem za przykładem Carra. I nic! Gdy Karol do nas dołączył, pociągnęliśmy wierzchowce za uzdy i szybko odeszli za najbliższy zakręt wąwozu. — I co ty na to, Janie? — Ano cóż? Należy uznać strzały jedynie za ostrzeżenie. Nie chcą, abyśmy im deptali po piętach, ale widocznie nie żywią agresywnych zamiarów. Karol westchnął: — Czy jest sens ryzykować, jeśli takie ryzyko niczego nam nie da? Zawracamy. Ostatecznie dobrniemy do rzeki jakąś inną drogą. — Po raz drugi słyszę o tej rzece — zauważył Piotr — i nadal nie wiem, o co chodzi. — Prawda, Piotrze, prawda. Trzeba jednak znów odłożyć tę sprawą — odparłem — miejsce nie jest najwygodniejsze. Prowadząc konie dobre pół mili, bacznie nasłuchiwaliśmy, ale żaden dźwięk nie doszedł naszych uszu. Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli umiarkowanym kłusem. Szybszej jeździe przeszkadzały gęsto rozsiane głazy. Parokrotnie trafialiśmy na strome ścieżki wspinające się po skalnych ścianach, ale nie można było ich sforsować na grzbiecie konia. Miny nam zrzedły. Dopiero nad wieczorem opuściliśmy wąwóz i z miejsca ruszyli galopem. Po przebyciu dwu mil wyjechaliśmy na gładką równinę. Ona nas doprowadziła do brzegów szeroko rozlanej rzeki. Czy była to woda, o której mówił Rącza Antylopa? I zaraz następne pytanie: w jakim kierunku trzeba teraz się posuwać, aby odnaleźć stromy brzeg i wielki głaz, o którym wspominał Indianin? Określenia „stromy brzeg” i „wielki głaz” wskazywały raczej na okolicę podgórską niż na równinę, po której rzeki płyną szeroko rozlane wśród nizinnych, płaskich łąk. Z drugiej znów strony miejsce wyznaczonego spotkania musiało być charakterystyczne i kontrastować z otoczeniem. A więc — raczej na równinie. Rozważywszy wszystkie możliwości, postanowiliśmy ruszyć w górę, a nie w dół rzeki. Ku wielkiemu wydziwianiu Piotra Carra. Nie mógł zrozumieć, co nam tak zależy na trzymaniu się brzegów, nie mógł pojąć, o jaki to głaz chodzi. Czas nadszedł, by wtajemniczyć w te sprawy naszego towarzysza. Podjąłem się roli informatora. Opowiedziałem Piotrowi o rozmowie Karola z Indianinem, o wyznaczeniu miejsca spotkania. Wysłuchał tego w milczeniu, z miną niewyraźną, świadczącą o nurtujących go wątpliwościach. — Czy można tak ufać czerwonym skórom? — Pomyśl tylko, Piotrze: gdybyśmy zostawili Rączą Antylopę w rękach farmerów albo dokonaliby nad nim samosądu, albo przekazali Indianina do Green Hill lub do któregoś z fortów. I nic dobrego z tego by nie wynikło, bo naraziliby się na odwet Komanczów. A i nam by to zaszkodziło. Uwolnienie jeńca ustrzegło mieszkańców Peace Vilage przed groźnymi konsekwencjami. — Może i ma pan rację, doktorze — przyznał po chwili namysłu. — Zresztą... czas to pokaże. Nasza wędrówka okazała się bardzo monotonna. Ale że jechaliśmy brzegiem wód, że pogoda dopisywała, a noce nie były zbyt chłodne — nie narzekałem. Po pełnych niepokoju dniach spędzonych w Peace Village, po zwariowanym nieco pościgu za tajemniczymi wozami — teraz nareszcie mogłem odpocząć. Poczynałem nabierać przekonania, że — mimo wszystko — Oklahoma jest jednak krainą cichą i spokojną. Przyjemnie było tak myśleć siedząc przy ognisku z fajką w ustach, kładąc się spać czy kąpiąc się każdego ranka w nurtach rzeki, w promieniach wstającego słońca, czy ujmując w dłonie gorący garnczek kawy, która pachniała dwa razy przyjemniej niż w jakimkolwiek lokalu gastronomicznym wielkiego miasta. Czyż można się dziwić, że w takiej sytuacji wcale nie zależało mi na odszukaniu skały, przy której miał na nas czekać Rącza Antylopa? Zasadzka Nikt z naszej trójki nie przypuszczał, że kres podróży jest tak bliski, że okaże się nieoczekiwanie wśród nieoczekiwanego krajobrazu. Bo mimo że posuwaliśmy się przeciw prądowi, rzeczka była wciąż leniwie spokojna, a góry ledwo, ledwo widoczne na samych krańcach horyzontu i jedynie podczas godzin największego nasłonecznienia. Nic dziwnego, że zapowiedzianej skały czy głazu nie spodziewaliśmy się ujrzeć na tej równinie. Piątego dnia wędrówki ciemna linia lasów przecięła widnokrąg. Zgodnie z zaleceniem Karola zatrzymaliśmy się na prerii, a do granicy boru dotarli późnym wieczorem, przebywając ostatnią część drogi pieszo, z bronią gotową do strzału i z końmi prowadzonymi za cugle. Nie sposób było przewidzieć, kogo ukrywać mogą ciemne ostępy. Okazało się jednak, że nikogo nie kryły, bo dotarliśmy do skraju lasu bez przeszkód, gdy już pierwsze gwiazdy poczęły znaczyć niebo białymi punktami. Noc minęła spokojnie, a kiedy ranek zaróżowił obłoki, pobiegłem nad rzekę. Płynęła ściśnięta ścianami puszczy, nakryta zielonym cieniem padającym od wysokich drzew. Nie było tu piaszczystych plaż, nad wodą sterczały krzewy, splątane korzenie i... — Karolu — zawołałem — skała, jest skała! Pobiegliśmy we dwu. Na przeciwległym brzegu wznosił się wysoki wzgórek, porosły mchem i paprocią. Wyglądał jak nasyp ziemny, powstały dziwnym wybrykiem natury, jednakże poprzez ciemnozielony mech przebijała chropowata, jasna powierzchnia litej skały. Czy był to poszukiwany przez nas „wielki kamień”? Głaz narzutowy przyniesiony tu przed milionami lat przez górski lodowiec lub występ skalnego podłoża. Brzeg w tym miejscu był wyjątkowo stromy, co zgadzało się z informacją Rączej Antylopy. — Masz rację, Janie — powiedział Karol. — To chyba miejsce naszego spotkania. — Tylko że Indianina ani śladu — dodał Carr, który przybiegł za nami. — Trzeba zaraz sprawdzić, czy są jakie ślady. Piotrze, wracaj do koni i w razie czego alarmuj nas strzałami, Janie, zbadaj ten brzeg, ja zajmę się przeciwległym. I tak, jak stał, w butach i w spodniach, Karol wszedł do wody. Widziałem, jak posuwał się przez bulgocący nurt, wyszedł na brzeg, zamachał ku mnie ręką i zniknął w zaroślach. Teraz ja wkroczyłem w leśny gąszcz. Siady! Jakże trudne do wykrycia we mchu uginającym się pod stopą niczym gąbka. Łatwiej odczytać je wśród paproci — zawsze pozostaje jakiś złamany liść. Szedłem krok za krokiem, bacznie rozglądając się dokoła. Wreszcie zniechęcony bezpłodnym poszukiwaniem przysiadłem na brzegu. I wtedy wzrok mój padł na nadłamaną gałązkę na wysokości mego ramienia. Kto ją uszkodził? Ręka człowieka czy może rogi łosia? Zbadałem korę pnia, ale nie znalazłem ani źdźbła sierści. Obejrzałem gałązkę — rdzeń był jeszcze wilgotny. Fakt ten wzmógł moją czujność. Począłem krążyć z głową zwieszoną ku ziemi, niekiedy przyklękając, aby zbadać trawy i paprocie rosnące u mych stóp. I trafiłem! Jedna, druga, trzecia łodyga zgięta, a dalej już wyraźny ślad biegnący od strony wody w głąb lądu. Jeszcze kilka kroków i oto, nad samym brzegiem, w miejscu gdzie rzedła gęstwa krzewów, ujrzałem czółno — indiańskie canoe, zrobione z jednego płata kory, w całości zdartego z pnia. Nie każdy potrafi płynąć w takiej wywrotnej łupinie. Tylko doświadczony i dobry wioślarz. Uskoczyłem za gruby pień dzikiego orzecha, przykląkłem. Miałem stąd widok na rzekę i na las. Czyżby Rącza Antylopa? Indianin nie zostawiłby jednak łodzi na tym widocznym miejscu. Więc może jakiś wędrowny traper? Ot, zagadka! Jak powinienem teraz postąpić? Czy iść tropem ginącym w głębi lasu, czy cierpliwie czekać na właściciela łodzi? Postanowiłem zostać. To wydało mi się bezpieczniejsze. Liczyłem również na to, że ze swego stanowiska będę mógł dojrzeć Karola. Klęczałem zamieniony w słuch i wzrok, marząc o tym, by Karol zaniepokoił się moją długą nieobecnością i zaczął mnie szukać. Marzenie to spełniło się nadspodziewanie szybko: spostrzegłem cień przemykający między drzewami na przeciwległym brzegu. I spoglądając uważnie przez lornetkę stwierdziłem, że to mój przyjaciel. Wyjąłem z kieszeni chustkę, przywiązałem ją do czubka lufy sztucera i począłem machać. Zatrzymał się. Podszedł nad sam brzeg. Przywołałem go gestem ręki. Zrozumiał. Po chwili, mokry do pasa, przysiadł obok mnie. — Znalazłeś czółno? — powiedział szeptem. — Nawet widzę w nim wiosła. Któż mógł być tak nieostrożny? — Chyba nie Rącza Antylopa? — odparłem. — Na pewno nie. Daleki głos strzału przerwał jego wywody. Zerwałem się: — To Piotr! — Połóż się. Nie Piotr. Zbyt daleko i nie w tej stronie. Po chwili usłyszeliśmy drugi huk. Po nim nastała cisza. —- Piotr pewnie się niepokoi — zauważyłem. — Nie martw się teraz o niego. To nie greenhorn. Nie bardzo mnie uspokoił tym stwierdzeniem. Leżałem drżąc z niecierpliwości. Karol to zauważył. — No to już idź, byle cicho, i powiedz mu, jak sprawy stoją. — A ty? — Dam sobie radę. To samotny myśliwiec. Najwyżej dwu. W takim czółnie nie zmieściłoby się trzech ludzi. Podniosłem się, ale natychmiast ukląkłem na szept Karola. — Stój! Idą... Jak on to usłyszał, nie mam pojęcia. Znieruchomiałem. Cisza. Potem — przytłumiony szelest, jakiś trzask, na koniec — stłumione głosy. Wtedy ich dostrzegłem. Wracali tą samą wydeptaną ścieżką. Kroczyli wolno, nawet bardzo wolno, niosąc coś na długim drągu. Pierwszy szedł wysoki mężczyzna, w zielonej płóciennej czapce z daszkiem chroniącym oczy przed blaskiem słońca. Podobne nakrycia głowy widziałem u inżynierów wytyczających szlaki kolejowe przez równiny Dzikiego Zachodu. Natomiast nie używali ich traperzy. Nic dziwnego, taka czapka służyć może tylko latem, na zimę nie nadaje się. Karol podniósł się powoli. — Chyba niegroźni — stwierdził. — Myśliwi-amatorzy. Wstałem i ja, ale tamci ciągle jeszcze nas nie dostrzegali. Pomachałem ręką. Zatrzymali się. — Chodźcie, panowie, chodźcie! — zawołał Karol. — Wasze czółno jest tutaj. Zbliżyli się niepewnie. — Traperzy? — zagadnął idący na przedzie. — Co za spotkanie? Myślałem, że te strony to zupełne bezludzie. Ramię mi zdrętwiało, odpocznijmy! Ostatnie słowa były skierowane do idącego z tyłu towarzysza. Nie zwróciłem na niego uwagi, bo patrzałem z podziwem na myśliwskie trofeum. Nabrałem od razu lepszego mniemania o myśliwych. Upolowanym zwierzęciem był borsuk. Bardzo niebezpieczny przeciwnik nawet dla doskonałego strzelca. Raniony, nie ucieka, lecz atakuje z furią. Chciałem już złożyć gratulację, ale... zabrakło mi słów, bo w tym momencie ujrzałem twarz drugiego z myśliwych. Tak, to ten zaufany niby-domownik, niby-służący Jonathana, Metys Ludwik! Dostrzegłem, że pobladł, wykonał lekki ruch, jak gdyby chciał rzucić się do ucieczki, ale — znieruchomiał. „Uciekł!” — pomyślałem. Obawiał się pewnie, że zostanie ujawniona pomoc, jakiej udzielił Rączej Antylopie. Poczułem, jak Karol nieznacznie trąca mnie w ramię: — Później, Janie! — a zwracając się do przybyłych: — Niedaleko rozbiliśmy obozowisko, jeśli wam się nie spieszy... Dostrzegłem wyraz lęku na twarzy Ludwika, ale jego towarzysz odparł wesołym tonem: — Przydałoby się coś gorącego, zmarzliśmy podczas tej rannej wędrówki... I znowu — rozbiegane oczy Ludwika i błagalne chyba spojrzenie, jakie rzucił w moją stronę. — Janie, uprzedź Piotra, że mamy gości — zwrócił się do mnie Karol zupełnie naturalnym tonem, jakby nic w ogóle nie zauważył. Po chwili jednak zawołał: — Poczekaj! —- i podbiegłszy do mnie szepnął: — Niech Piotr nie zwraca uwagi na Ludwika, jakby go wcale nie znał... Ruszyłem szybkim krokiem, zastanawiając się, jak to wytłumaczyć Piotrowi, który tak był oburzony na Ludwika, kiedy dowiedział się o ucieczce Rączej Antylopy. Piotr wybiegł mi naprzeciw. — Słyszałem strzały, doktorze — wołał z daleka. — To nie my — uspokoiłem go. — Dwaj myśliwi. — Traperzy? — Jeden nie wygląda na takiego, a drugi na pewno nim nie jest. To nasz dobry znajomy. — Któż taki? — zdumiał się. — Służący Jonathana. — Ten Metys? — Zgadłeś. — Skąd się tu wziął? — Nie wiem. Musiał opuścić Peace Village Podejrzewam, że po prostu... uciekł. — No, to ja mu pokażę! — nasrożył się. — Nie, Piotrze, bardzo proszę, nie możesz się zdradzić, że go poznajesz. — Jak to? — Po prostu udasz, że Ludwika nie znasz. Karolowi bardzo na tym zależy, żeby go nie spłoszyć. — W głowie mam zamęt — poskarżył się żałośnie. — Nic z tego nie rozumiem. Najpierw chwytamy czerwoną skórę, później ją puszczamy. Teraz z tym Ludwikiem... Pan sam na niego się złościł. — Prawda, ale teraz obaj musimy się zastosować do życzenia Karola. Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Ludwik jest bardzo wystraszony. — Wierzę — mruknął. — Musisz udawać, że go nie poznajesz — powtórzyłem. — Ale przecież on mnie pozna. Och, Piotrze, chodzi o to, żebyś nie pytał go, skąd się tu znalazł. Nie wspominaj nic o Peace Village ani o Jonathanie. Więcej słuchaj niż gadaj. I bez jakichkolwiek wymówek. — Dobrze — zgodził się niechętnie. — Ale nie wiem, jak ja to długo wytrzymam? — Piotrze — powiedziałem surowym głosem — w każdej chwili możesz wracać do Peace Village. — Przepraszam, doktorze. Będę milczał jak głaz. Przyrzekam. — Cicho! — ostrzegłem. — Zbliżają się! Na czele kroczył Karol dźwigając koniec drąga, drugi jego koniec podtrzymywał Ludwik, obok szedł nieznajomy. Złożyli trofeum przed ogniskiem. Jak już wspomniałem, upolowaną zwierzyną był borsuk, niezwykłej jednak wielkości. Na oko mierzył ze trzy stopy, a musiał ważyć co najmniej osiemdziesiąt funtów. Piękny to był drapieżnik, o białoszarym grzbiecie, o brązowo-czarnym brzuchu, z dwiema czarnymi pręgami na głowie. — Wykurzyliśmy go z jamy pod pniem białego orzecha. Celny strzał, co, panie? — pochwalił się towarzysz Ludwika, z nie ukrywanym zadowoleniem pokazując wlot kuli poniżej łba. — Tak — powiedziałem niedbale — ale jaki sens polować wiosną na futerkową zwierzynę? Stropił się: — Poluję raczej rzadko, nie jestem łowcą skórek. — A pana towarzysz? — Och, świetnie wiosłuje, ale strzelec z niego żaden. W ogóle nie myśliwy. Za to kucharz... doskonały! — Kucharz? — zdziwiłem się. — Tak. Przyjęty został jako kucharz. Nie dowiedziałem się już, gdzie i przez kogo Ludwik został przyjęty, bo podszedł do nas Karol: — Kubek gorącej kawy i zimna pieczeń z antylopy. To wszystko, czym możemy służyć. Siadajcie! Rozłożyliśmy się wokół ognia, a Carr podjął się roli szafarza. Ludwik siadł nieco w tyle, poza naszym kręglem, i milczał przez cały czas. Wszystko to wyglądało jak w kiepskiej komedii. Znaliśmy się i niby nie znali. Ludwik zapewne oczekiwał jakichś pytań. Wyobrażam sobie, jak go musiało niepokoić nasze milczenie, ale widocznie jeszcze bardziej lękał się je przerwać. Udawałem, że go nie widzę, cały czas zwrócony w stronę nieznajomego pogromcy borsuka. — Dawno pan tutaj? — No... niezbyt. A wy? Polujecie? — Zakończyliśmy już polowania. Teraz nie pora. Futra pojechały koleją, a my skracamy sobie drogę do Little Rock w Arkanzasie — gładko skłamał Karol. — Pan dokąd zmierza? — Tu i tam. Jestem geologiem — odparł. — Badam tę ziemię. Dostrzegłem, jak Piotr poruszył się niespokojnie. — I co pan tu znalazł? — Jak dotychczas prawie nic. — Więc jednak coś? — Ślady węgla. — Którego nie można eksploatować na tych terenach. To przecież rezerwat. — Oczywiście, bez zgody rządu... No — powiedział odstawiając kubek — czas na nas. — Już? — zdziwiłem się szczerze. — Mamy przed sobą spory kawałek drogi. I to jazdy pod prąd. Idziemy — zwrócił się do Ludwika. — Nie lęka się pan czerwonoskórych? — spytał Karol. — Polowanie na ich terenach to sprawa niezbyt bezpieczna. — Przecież robicie to samo. Zresztą — tu zniżył głos — mój towarzysz to Metys, podobno ma tu swoich krewniaków, więc gwarantuje mi w pewnym stopniu bezpieczeństwo. Bądźcie zdrowi. Kawa była znakomita, pieczeń również. Odprowadziliśmy ich do łodzi i pomogli załadować zwierzynę. Ludwik ujął w ręce łopatkowate wiosła i odbili od brzegu. — Jak wam się to podoba? — odezwał się Karol, kiedy już zniknęli nam z oczu. — Ten geolog musi być strasznie naiwny — zauważył Carr. — Chciał coś ukryć, ale zrobił to tak niezdarnie, że nie sposób uwierzyć. Może on i geolog, ale dam sobie głowę uciąć, że nie przyjechał tu ot tak sobie, ale w zupełnie określonym celu. Musiał przestraszyć się pytań, doktorze, dlatego tak szybko nas pożegnał. — A co robi Ludwik przy jego boku? To podejrzana historia, Karolu — powiedziałem. — Chyba źle, że nie wzięliśmy go na spytki? — Pierwszy bym to uczynił, gdybym go złapał samego. Ale z tym obcym? Nie wiemy, kto to. Może Ludwik działa w porozumieniu z Rączą Antylopą? — To czemu nam nie powiedział, gdzie jest Indianin? — Zbyt wiele wymagasz ode mnie, Janie. Musimy cierpliwie czekać. Nic innego nam nie pozostało. Zresztą... okolica piękna: preria, las, woda. Czego jeszcze nam brak? Karol miał rację. Przez kilka dni, które spędziliśmy tutaj, zdołałem opalić się na brąz i odsapnąć po forsownej jeździe. Nawet zwierzęta teraz się pojawiły. Kiedy przypadkowo odkryłem ścieżkę wiodącą do wodopoju, odnalazłem na niej świeże ślady lisów, rysi, wilków i skunksów. Las był pełen uroku. Nigdy nie widziałem, by na niewielkiej przestrzeni rosło tyle rozmaitych odmian drzew iglastych i liściastych, krzewów i pnączy. Dla miłośnika przyrody to prawdziwy raj. Tylko Carr nie wyglądał na zadowolonego, chociaż ani słowem, ani gestem z tym się nie zdradzał. Rozumiałem go: nie miał czego szukać na tej równinie. Ani skał, ani kamieni, ani śladu cennych minerałów. Piasek nadrzeczny nie zawierał ni pyłku złota. Piotr badał go wielokrotnie w rozmaitych miejscach, wreszcie zrezygnował. Wstawaliśmy wczesnym świtem, kładli się spać, gdy gasły na niebie wieczorne zorze. Sześć godzin nocnej warty dzieliliśmy między siebie, więc nikt nie był zmęczony. Podczas dnia penetrowaliśmy raz bliższe, raz dalsze okolice, by sprawdzić, czy w sąsiedztwie nie przebywa jaki niepożądany osobnik: dwunożny lub czworonożny. Tak minął tydzień. Ósmego dnia zbudził nas Piotr pełniący właśnie wartę: — Jest, jest! Pewnie przybył w nocy. Widać dym! Pognaliśmy nad rzekę. Szarobłękitna smużka wznosiła się na tle czarnej ściany lasu, u podnóża wielkiego głazu, a obok stał czerwonoskóry wojownik. Nareszcie! Rącza Antylopa przybył w końcu. Podnieśliśmy dłonie na znak powitania. — Niech nasz czerwony brat podejdzie do nas — powiedział Karol niezbyt głośno, ale wymawiając wyraźnie każde słowo. Sądziłem, że nie dosłyszał, bo odpowiedź padła z dużym opóźnieniem. — Czekam tu na was. Przygotujcie się do drogi. — Boi się czy co? — mruknąłem. Karol raz jeszcze powtórzył zaproszenie, ale bez skutku. — No, trudno, wracamy do obozowiska — zadecydował. Piotr krzątał się gorączkowo przy ognisku. — Indianin? — zapytał. Przytaknąłem. — Ruszamy? — Zaraz po śniadaniu. — To świetnie. Już mi się znudziło siedzenie w jednym miejscu. Uwinęliśmy się szybko, spakowali manatki, konno przeprawili się na drugi brzeg rzeki. Rącza Antylopa czekał przy ogniu. Nie podniósł się na nasz widok, nawet wówczas gdy zsiedliśmy z wierzchowców. Nieco mnie to zdziwiło. Ten młodzik był stanowczo źle wychowany. Przecież Karolowi zawdzięczał, że nie siedzi teraz zamknięty w areszcie czekając na wyrok sędziego. Tak sobie pomyślałem, ale nie rzekłem ani słówka. Przywiązaliśmy konie do drzew i podeszli do ogniska. Rącza Antylopa nie wykonał ani jednego zapraszającego gestu. To już mnie oburzyło. Udałem jednak, że nic sobie z tego nie robią. Siadłem przed ogniem, obok mnie zajął miejsce Piotr. Karola nie widziałem, prawdopodobnie stał za nami. W sumie cała ta scena nie trwała dłużej niż kilka sekund. Gdy odwróciłem się, by spojrzeć na mego przyjaciela, ożyły nagle okoliczne krzewy. Zupełnie jakby spod ziemi, spoza pni drzew wyskoczyło kilkudziesięciu Indian. Leśną ciszę rozdarł przejmujący krzyk. Nim zdołałem sięgnąć po broń, powaliło mnie na ziemię kilku czerwonoskórych krępując mocno rzemieniami. Zawleczono mnie jak kłodę w głąb lasu i tam ciśnięto na poszycie. Leżałem przez chwilę zupełnie oszołomiony, potem obróciłem głowę w lewo, w prawo... Moja nadzieja, że Karol zdołał umknąć, rozwiała się. Leżał przy mnie, tak samo dokładnie skrępowany, a obok niego Piotr Carr. Zagadkowa sprawa Kto na nas napadł? Arapaho, Czejenowie, Wichita? Między plemionami zamieszkującymi te ziemie nie zawsze panowały braterskie stosunki. Mogło się więc zdarzyć, że wybuchł zatarg między Komańczami a którymś z sąsiednich plemion i my przypadkowo padliśmy tego zatargu ofiarą. Ale gdzie może być nasz Indianin? — Karolu — szepnąłem — gdzie jest Rącza Antylopa? Roześmiał się półgłosem jakimś wcale niewesołym śmiechem. — Domyślam się, o co ci chodzi. Napastnicy to Komańcze. I ręczę, że nasz dawny jeniec jest cały, zdrowy i spaceruje sobie na swobodzie. A jeśli się nam nie pokazuje, to tylko dlatego, że mu nieco wstyd. — Odwdzięczył się... — westchnąłem z goryczą. Carr, który to wszystko słyszał, dodał: — Mówiłem, że czerwonym skórom nie można ufać. — Na to z kolei Karol: — Coś w tym jest, czego nie mogę pojąć. Trudno mi uwierzyć w taką niewdzięczność Rączej Antylopy. W jakim celu chciał nas uwięzić? Przecież udawaliśmy się właśnie do jego plemienia... W jakim celu? — powtórzył Piotr. — Ot, po prostu jesteśmy intruzami na tej ziemi. Co im przeszkadza pobawić się z nami niby kot z myszą? Nie warto nad tym rozmyślać, lepiej zastanówmy się, jak z tego wybrnąć. Próbowałem już swoich więzów — tu jeszcze bardziej zniżył głos — wcale nie są takie mocne, ale chyba jeszcze nie pora... Miał rację. Pora była zupełnie nieodpowiednia do ucieczki. Nawet gdybyśmy zdołali zrzucić pęta, zostalibyśmy schwytani przy pierwszym kroku, co pogorszyłoby tylko sytuację. Widziałem wyniosły głaz nad wodą, a u jego stóp krąg wojowników przy ognisku. Kilka kroków przed nami siedział pod drzewem strażnik z długą flintą, a nieco w prawo — inny, z podobną bronią, czuwał oparty o drzewo. Znowu moje myśli zwróciły się ku Rączej Antylopie. Podzielałem wątpliwości Karola. Zagadkowa sprawa. Niezgodna z charakterem czerwonoskórych, z ich pojęciem o honorze i o wdzięczności. Rozmyślania moje przerwał widok zbliżającego się ku nam wojownika. Rącza Antylopa! Bez słowa wyjął zza pasa nóż, ten sam, który oglądałem w Peace Village, schylił się i kilkoma błyskawicznymi ruchami rozciął nam pęta. Zauważyłem, że strażnik siedzący pod drzewem drgnął, jakby chciał powstać, ale natychmiast oparł się z powrotem o pień i zapadł w poprzednią nieruchomość. Powoli dźwignęliśmy się z ziemi. Karol milczał, a ja go naśladowałem. Mój przyjaciel dobrze znał zwyczaje Indian. Jeden niewłaściwy gest, jedno słowo mogłoby pogorszyć sytuację. — Moi bracia są wolni. Broni nie mogę im zwrócić. Nie ode mnie to zależy — przemówił wreszcie Indianin. Do licha z taką wolnością! Wracać na prerię bez strzelby? Przecież to niechybna śmierć głodowa! Żaden z nas się nie odezwał. Młodemu wojownikowi należała się chociaż tego rodzaju nauczka. Przybyliśmy tu jako przyjaciele Komanczów, oddawszy niemałą usługę jednemu z nich. I oto, co nas spotyka: proponują nam wolność bez broni! Natychmiast jednak okazało się, że fałszywie zrozumieliśmy słowo „wolność”. — Moi biali bracia przyrzekną, że nie będą próbować ucieczki. Zaręczyłem za nich — powiedział Rącza Antylopa. — Gdy przybędziemy do Kaam-kulano, strzelby zostaną zwrócone. Rącza Antylopa zaświadczy prawdę i stanie u ich boku. A więc pozostaliśmy nadal jeńcami, tyle że bez pęt. Na jak długo? Nazwa Kaam-kulano znaczy Zajęcza Dolina. Jeśli dolina — to gdzieś w górach lub na podgórzu, spory kawał stąd. — Hm — chrząknąłem i spojrzałem na Karola. Niech decyduje. Byłem wściekły. Gdyby to ode mnie zależało, odmówiłbym chyba przyrzeczenia. Nie pragnąłem niczego zawdzięczać osobnikowi, który wciągnął nas w zasadzkę, jakakolwiek była tego przyczyna. Jednakże Karol miał widać nieco odmienny pogląd w tej sprawie, bo zapytał: — Jak daleko stąd do Kaam-kulano? — Dwa razy słońce wzejdzie, zanim tam dojedziecie. — Więc przyrzekam za siebie i za swych towarzyszy, że nie będziemy próbować ucieczki, ale gdy słońce wzejdzie po raz trzeci, nasze przyrzeczenie straci moc. — I dorzucił dla podkreślenia ważności swych słów: — Howgh! — Dlaczego mój biały brat stawia taki warunek? A jeśli podróż do Kaam-kulano potrwa dłużej... — Wojownicy Komanczów mogliby nigdy nie dojechać do Zajęczej Doliny. — Mój brat jest chytry jak lis i mądry jak bóbr. Słusznie nadano mu imię Wielkiego Bobra. A Rącza Antylopa powinien nazywać się Wielkim Lisem — odparł Karol. Młodzik przyjął to jako pochwałę i odetchnął głęboko, dumnie wypinając pierś. — Dlaczego Wielki Bóbr tak mówi? — Ponieważ Rącza Antylopa zdołał mnie wprowadzić w zasadzkę jak małego, niedoświadczonego chłopca. To rzekłszy odwrócił się plecami do zaskoczonego tymi słowami Indianina i powoli odszedł kilka kroków. Obaj z Piotrem postąpiliśmy tak samo, po czym we trzech siedliśmy pod drzewem. — Ale dał mu pan nauczkę!— szepnął Carr. — Jeśli jest dumny, a przecież każdy czerwonoskóry wysoko się ceni, będzie przeżywał to bardzo długo. Patrzcie... odchodzi. Rącza Antylopa, zbyt młody, by ukryć, co czuje, zraniony boleśnie słowami Karola, wracał ku ognisku z opuszczoną głową. — Musiałem tak postąpić — powiedział Karol — chociaż nie jestem przekonany o winie tego chłopaka. Zachowuje się jakby działał pod przymusem. — Ale działał — wtrąciłem. — Dlatego właśnie dałem mu odczuć, co o tym myślimy. Wiem jednak, że Indianie nie mają zwyczaju zapominać zarówno o wyrządzonych im krzywdach, jak i o przysługach. — Powiedział, że stanie u naszego boku, a więc ufa nam i chce, abyśmy mu ufali. — Ładne zaufanie! — oburzył się Piotr. — Napadli, zabrali broń. Po co dawał im pan słowo? — Po to, by wygodniej nam było jechać bez pęt na rękach i nogach. Usiądźmy. — Nasi strażnicy odeszli — zauważyłem. — Rącza Antylopa ma tu widocznie coś do powiedzenia. Sądzę, że bez jego wstawiennictwa nic by nam nie pomogło, żadne przyrzeczenia. Zapadliśmy w milczenie. Rozciągnąłem się na mchu, przymknąłem oczy. Pomyślałem już zupełnie spokójnie: kto wie, może dobrze się stało? Przestaniemy wreszcie błądzić po wertepach, bezskutecznie szukając Indian lub tajemniczych wozów. O nasz los byłem zupełnie spokojny. Cokolwiek stało się przyczyną naszego uwięzienia, sądząc ze słów młodego Indianina, nie musieliśmy się obawiać niczego groźnego. Po godzinie podeszli do nas trzej wojownicy, polecając nam udać się za nimi. Widziałem, jak gaszono ognisko, jak długi sznur ludzi zagłębiał się w las i nikł między szeregami pni. Zajęliśmy wśród nich miejsce, a za nami, prawie bezgłośnie, stąpało jeszcze kilkunastu czerwonoskórych uzbrojonych w łuki, strzelby i tomahawki. Wyszliśmy na wielką polanę, gdzie dobre pół setki mustangów szczypało wątłą trawę. Na uboczu, w cieniu konarów potężnego klonu, dostrzegłem trzy nasze konie. Obejrzeliśmy uprząż, sprawdzili zawartość juków. Niczego nie brakowało z wyjątkiem strzelb, a ponieważ już wcześniej zabrano nam rewolwery i noże, byliśmy całkowicie rozbrojeni. Gdy pierwsza partia jeźdźców znikała w lesie, kazano nam przyłączyć. Ruszyliśmy powoli — zarośla i nisko rosnące gałęzie uniemożliwiały nawet kłus. Długo to trwało, nim ujrzałem, jak ciemna zieleń poczyna się rozjaśniać, jak rozstępują się drzewa, a słońce prześwieca między konarami coraz intensywniejszym, migotliwym blaskiem. Na koniec oblała mnie fala światła, aż przymrużyłem oczy. Na prawo, na lewo, przed sobą ujrzałem prerię skąpaną w słońcu. Odtąd posuwaliśmy się kłusem, długim wężem koni i ludzi. W drugiej połowie dnia zarządzono godzinny postój, ale jedzenie dano nam dopiero podczas nocnego biwaku. Zgodnie z zapowiedzią Rączej Antylopy mieliśmy przed sobą jeszcze dwa dni jazdy. Jak dotąd — nikt z nami nie rozmawiał, nikt nie spoglądał w naszą stronę. Mogłoby się wydawać, że Indianie w ogóle o nas zapomnieli. Jedynie przed ruszaniem w dalszą drogę wskazywano nam miejsce w kawalkadzie jeźdźców. Nazajutrz wjechaliśmy w krainę pagórkowatą, pełną dolin i wzgórz, gdzie co chwila ukazywał się zaskakujący pięknością pejzaż: czarne puszcze na zboczach poprzecinanych białymi wstęgami: strumieni lub szachownice jasnych hal, znaczone kępkami ciemniejszych krzewów. Tu i tam z różowych skał staczały się miniaturowe wodogrzmoty, nad którymi słońce wyczarowywało malutkie tęcze, jakby kolorowe arkady bajkowych mostów. A hen, w dali sterczały grzbiety wysokich gór o cienistych przełęczach i migotliwych wierzchołkach. Wiatr dmuchał nam w twarze zapachem wiosennych ziół, woniami szałwii, mięty i leśnej żywicy. Trzeciego dnia wieczorem otworzyła się przed nami zielona brama wzgórz. Wjechaliśmy w rozległą dolinę. W głębi dostrzegłem wielkie stado koni pasących się pod nadzorem nielicznych jeźdźców. Indiańscy wartownicy, ze strzelbami opartymi o kolana, przypominali posągi odlane z brązu. Jechaliśmy wzdłuż doliny, aż ujrzałem kolistą przestrzeń łąki, gdzieniegdzie porosłą samotnymi drzewami, a otoczoną potrójną chyba linią chat indiańskich, zwanych tipi lub wigwam, w zależności od kształtu i od tego, czy pokryte były skórami albo korą, czy też wełnianymi derkami. A więc jesteśmy w Zajęczej Dolinie! Sądziłem, że pozwolą nam swobodnie poruszać się po wsi, ale srodze się zawiodłem. Zaprowadzono nas do okrągłej indiańskiej chaty-namiotu, bez okien, z derką zasłaniającą otwór wejściowy. We wnętrzu, mogliśmy spocząć swobodnie, przez nikogo nie obserwowani. Na zewnątrz dwu wojowników sprawowało wartę. Położyłem się na wiązce antylopich skór, zupełnie zrezygnowany. — No, to jesteśmy wreszcie w domu — odezwał się wesoło Karol. — Długo masz tu zamiar mieszkać? — zapytałem drwiąco. — Krócej niż sądzisz. Wzruszyłem ramionami, nie chciało mi się nawet rozmawiać. Zapadłem w drzemkę, zbudziły mnie dopiero dwie indiańskie squaw, które przyniosły nam wieczorny posiłek: gęstą zupę z kukurydzianej mączki, w której pływały kawałki mięsa. Nazajutrz rano otrzymaliśmy taką samą strawę. Nadal nic się nie działo. Z daleka słychać było rżenie koni, szczekanie psów, nawoływania dziecięcych głosów, ale w cieniu tipi panował grobowy spokój. To bardzo denerwująca sytuacja. Jakaż więc była moja radość, gdy około południa uchyliła się wejściowa derka i w prostokątnym otworze stanął Rącza Antylopa. Żaden z nas nie podniósł się, chociaż byliśmy zaskoczeni tą wizytą. Ba, Karol nawet ostentacyjnie odwrócił głowę i z głęboką uwagą przyglądał się ścianie namiotu. Indianin stał jakiś czas bez ruchu, niby posąg, wreszcie odezwał się prawie szeptem: — Muszę porozmawiać z białymi braćmi. Milczeliśmy. Odczekał chwilę, potem mówił dalej: — Moi biali bracia sądzą, że wprowadziłem ich w zasadzkę. Ale tak nie było. Rącza Antylopa pamięta, komu zawdzięcza wolność — tu zwrócił się w stronę Karola — i nigdy tego nie zapomni. Howgh! — Znowu pauza. — To Ludwik sprowadził na was nieszczęście, ale wszystko się wyjaśni. — Ludwik?! — nie powstrzymałem się od krzyku. — Tak, Ludwik — powtórzył patrząc na mnie. — Postąpił jak dziecko. Nic nie zrozumiał. Czyżby nasza niewola była zemstą ze strony Ludwika? Ale w jaki sposób zdołałby nas oskarżyć przed Komanczami? Jak ich skłonił do napadu? Co robił przy boku człowieka podającego się za geologa? Tysiąc pytań cisnęło mi się na usta, jednak milczałem. Zerknąłem tylko błagalnie na Karola. Dobrze to zrozumiał, bo odezwał się: — Niech Rącza Antylopa usiądzie. Nie przystoi wojownikom rozmawiać stojąc. Młody Indianin skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Zajął miejsce nie na środku, ale tuż przy ścianie tipi, co świadczyło o jego skromności. Czekał teraz na nasze pytania. Karol jednakże znów milczał jakiś czas, zanim się odezwał: — Co nam jeszcze Rącza Antylopa chce powiedzieć? Przyszedł do nas na pewno z jakimiś ważnymi wiadomościami, ale niech nie powtarza tego, o czym już wiemy. — Przerwał, uważnie obserwując twarz Indianina, i po chwili ciągnął dalej: — Wiemy, że Ludwik po naszym odjeździe z Peace Village uciekł od człowieka, którego zwą wujem Jonathanem. Bał się, że zostanie oskarżony o udzielenie pomocy Rączej Antylopie. I źle postąpił uciekając, bo tylko potwierdził podejrzenie. Spotkaliśmy Ludwika przed kilku wschodami słońca i nie czyniliśmy mu wyrzutów, ale ze słów Rączej Antylopy wynika, że odpłacił nam za to złym uczynkiem. Wiemy, że Rącza Antylopa niejeden raz spotykał się z Ludwikiem, aby dowiedzieć się, co myślą i co czynią biali w Peace Village, czy nic nie grozi Komańczom. Tamtego ranka, gdy schwytaliśmy Rączą Antylopę na szczycie wzgórza, również umówił się on na spotkanie z Ludwikiem. — Uff... uff... — wyrwało się z ust chłopaka na znak zdziwienia i uznania. Tak, Karol zawsze potrafił jakieś mało ważne szczególiki i drobne fakty poskładać w logiczną całość... — Matka Ludwika pochodziła z plemienia Komanczów... — mówił dalej. — Uff... uff... Oczy Wielkiego Bobra dostrzegają to, czego nikt inny nie jest w stanie dojrzeć... Karol uśmiechnął się. — Ludwik oskarżył nas przed Komańczami i oni mu uwierzyli. Uznali za wrogów, a Rącza Antylopa nie potrafił temu zapobiec. Czy tak było? — Uff... Wielki Bóbr wie wszystko. Ludwik opowiadał, że biały czarodziej — skinął w moją stronę (tak oto mój zawód lekarza wysoko został przez Indian oceniony) — chciał go uwięzić. — Kiedy będziemy uwolnieni? — zapytał Karol. — Gdy słońce wzejdzie. Rącza Antylopa już rozmawiał ze swym ojcem. Wielki Bóbr wypali fajkę pokoju z Tokwi-tejem. — Niech nas Rącza Antylopa zostawi samych. Musimy rozważyć jego słowa w spokoju. Indianin powstał, podniósł rękę na znak pożegnania i opuścił tipi. Odezwałem się, ledwie zapadła wyjściowa zasłona. — Musisz nam, Karolu, wszystko wyjaśnić, i to natychmiast! — Oczywiście. — Skąd o tym wszystkim wiedziałeś? Dlaczego mi nic nie mówiłeś? Cóż, wyjeżdżając z Peace Village miałem jeszcze pustkę w głowie. Dopiero później, znacznie później zacząłem pewne fakty z sobą zestawiać, ale nadal nie byłem pewien. Dlatego nic o tym nie wspominałem. Przecież mogłem się mylić. Pewności nabrałem dopiero teraz. Rącza Antylopa przyznał, że niejeden raz podchodził pod Peace Village. Było dla mnie sprawą wątpliwą, aby mógł tego dokonywać w dzień. Zbyt wielkie ryzyko. A więc czynił to nocą. Cóż jednak mógł wtedy zaobserwować? Niewiele, albo nic. Już tego dnia, kiedy schwytaliśmy go, zastanawiałem się, dlaczego wybrał tak trudną do przebycia drogę. Czy przypuszczał tylko, że tego stromego wzniesienia nikt nie pilnuje, czy też?... Rozmyślałem nad tym i przypomniałem sobie twoją, Janie, rozmowę z Ludwikiem. Na pewno nie myliłeś się. Ludwik pomógł Rączej Antylopie. Ba, czy po raz pierwszy? Czy przypadkiem nie był jego stałym informatorem? Czy nie spotykał się z nim co pewien czas w jakimś ustronnym miejscu? A może właśnie na wzgórzu? Nocą, żeby nie zwrócić uwagi Jonathana. I zaraz nasuwa się kolejne pytanie: dlaczego Ludwik pomagał Rączej Antylopie? Przecież nie dla pieniędzy, cóż mógł uzyskać od młodego wojownika? I gdzie się Metys z Indianinem poznali? Gdyby byli nieco starsi, miałbym prawo przypuszczać, że wypalili fajkę pokoju dla przypieczętowania jakiejś niebezpiecznej myśliwskiej przygody, obaj byli jednak zbyt młodzi. Pozostawała więc jedna możliwość: albo ojciec, albo matka Ludwika należeli do plemienia Komanczów. — Bardzo to sprytnie wykombinowałeś, ale skąd miałeś pewność, że twój domysł jest prawdziwy? Roześmiał się cicho: — Nie miałem żadnej pewności. Postanowiłem zaryzykować, no i Rącza Antylopa wszystko potwierdził. Teraz mnie uważa za jasnowidza. Zadowoliłem cię. Janie? — Nie. Zrobiłeś ze mnie wroga czerwonoskórych przez tą całą historię z Ludwikiem. — Przesadzasz! Gdybym wcześniej wiedział lub domyślił się, że Ludwik działa w porozumieniu z Komanczami, zupełnie inaczej przygotowałbym ucieczkę Indianinowi i wówczas nie doszłoby do twojej scysji z Metysem. Nie przywiązuj do tego wydarzenia zbyt wielkiej wagi. Wygląda na to, że Komańcze zrozumieli swą pomyłkę. — Hm — mruknąłem nieco rozbrojony — oby tylko dalej ułożyło się wszystko po twojej myśli... — Pamiętaj, że Rącza Antylopa to syn wodza. — Czy nie za bardzo na to liczysz? Wcale nie wiemy, co to za wódz ten Tokwi-tej. Może jakiś pomniejszy naczelnik wioski, którego słowo nie znaczy wiele. Mamy przeciw sobie Ludwika. Dlaczego jego oskarżenie okazało się ważniejsze niż informacja Rączej Antylopy, że w krytycznym momencie przyszedłeś mu z pomocą. Czyś się nad tym zastanawiał? — Sądzę, Janie, że gdy Metys nas oskarżał, nie było przy tym Rączej Antylopy i nikt nie dał świadectwa prawdzie. — Co mógł im Ludwik nagadać? — Wszystko. Musiał być wściekły na ciebie, a pewnie i na mnie. Jednego tylko nie rozumiem: jak to się stało, że Rącza Antylopa wziął udział w napadzie na nas. Carr, który do tej pory milczał, nagle westchnął głośno. — Co tam cię gnębi, Piotrze? Żałujesz, żeś opuścił Peace Village? — Och nie, doktorze. Gdybym nawet dotychczas nie opuścił, a dowiedział się o waszych tarapatach, natychmiast przybyłbym z pomocą... — Brawo, Piotrze! Dziękujemy! Tymczasem my wszyscy wpadliśmy w tarapaty i nie ma kto nam pomóc, poza Rączą Antylopą. Ale czy można na niego liczyć? — Uparty jesteś, Janie. Musisz być cierpliwy. — Jestem aż nadto — mruknąłem i odwróciłem się do Karola plecami. Tokwi-tej W samym środku wioski, na małym, zarośniętym trawą placyku wznosił się drewniany słup. Wysoki, obłupany z kory gładki pień, którego wierzchołek wyrzeźbiono w kształcie wielkiego ptaka o potężnym, zakrzywionym dziobie, człowieczych oczach, opuszczonych skrzydłach i łapach zakończonych długimi pazurami. Dziób lśnił jaskrawą czerwienią farby, tak świeżą, jak gdyby go przed chwilą unurzano w krwi. Czerwone były także pazury, oczy granatowe, a skrzydła białe. Poniżej tej rzeźby pień porznięto regularnymi, głębokimi nacięciami, w które napuszczono purpurę i czerń. To dzieło godne uwagi sztuki snycerskiej przedstawiało się groźnie i wspaniale zarazem. Tak wyglądał plemienny totem, jedno z licznych godeł Indian północnoamerykańskich. Totemy — wbrew opinii niektórych białych — nigdy nie odgrywały roli przedmiotów kultu. Były zawsze godłami, jak u białych rodowe herby czy gmerki średniowiecznych rzemieślników. Totemy wznoszono tylko w miejscach stałego pobytu, w wioskach i osadach indiańskich. Gapiłem się z zadartą głową, pewnie zbyt długo jak na cierpliwość mych towarzyszy, bo Karol trącił mnie: — Chodź, później obejrzysz... Ruszyliśmy dalej w poprzek wielkiego kręgu o granicach wyznaczonych przez stożkowate tipi. Szliśmy teraz bez opieki wartowników, towarzyszył nam jedynie Rącza Antylopa, który zawiadomił nas, że Tokwi-tej — Czarny Jeleń czeka na „białych braci”. Tego rodzaju oświadczenie trochę mnie zdenerwowało. Uważałem bowiem, że w tej sytuacji wódz powinien przede wszystkim nas przeprosić. Dlatego zapytałem: — Czy nadal jesteśmy jeńcami? — Biali bracia są wolni. — Jeśli tak, dlaczego Tokwi-tej nie przyszedł do nas i nie wyjaśnił... — Daj spokój! — przerwał Karol trącając mnie w ramię. Cała ta scena rozegrała się jeszcze wewnątrz tipi. — Tokwi-tej prosi moich białych braci, aby przyszli do niego — powtórzył Rącza Antylopa i spojrzał na mnie jakoś tak błagalnie, że od razu zmiękłem. — Idziemy! — przynaglił Karol. Dłużej się nie opierałem, a nawet trochę zawstydziłem swego wybuchu. Po przeciwległej stronie wielkiego placu stał namiot różniący się od sąsiednich nie tyle wielkością, co barwą. Okrywała go skóra ozdobiona kolorowymi rysunkami ludzi i zwierząt. Jak się później dowiedziałem, były to sceny z życia samego Tokwi-teja. Wódz siedział przed swym tipi przy małym ognisku, mając po prawej i lewej ręce po dwu wojowników. Czekałem, co zrobi Karol. Wbrew zwyczajom czerwo-noskórych — zajmowanie miejsca przy ogniu bez zaproszenia uważane jest za grubiaństwo — siadł naprzeciw Tokwi-teja, a ja i Piotr usadowiliśmy się obok niego. Domyśliłem się: Karol raz jeszcze chciał dać do zrozumienia Komańczom, że nie możemy pozwolić, by nas lekceważono. Milczeliśmy. Tokwi-tej obserwował nas bacznie, ale i ja przyglądałem się jemu z nie mniejszą uwagą. Część kruczoczarnych włosów miał podwiązaną indiańskim sposobem w wielki węzeł na czubku głowy, reszta opadała mu na ramiona. Kolor włosów nic jednak nie mówił o wieku wodza — Indianie siwieją bardzo późno, gdzieś koło osiemdziesiątki. Na czole Tokwi-tej nosił lśniącą metalową obręcz ze złota albo z miedzi, coś w rodzaju królewskiego diademu. Tors okrywała kurta, układająca się w miękkie fałdy, mieniąca się siwo, spięta pasem nabijanym błyszczącymi kółkami. Strój taki był dowodem wielkiej zamożności. Wzrok mój przykuła twarz pociągła, sucha, spalona, pokryta siecią drobnych zmarszczek. Zdawałoby się, oblicze starca, czemu jednak zaprzeczały oczy o żywym, bystrym spojrzeniu. Ostro zarysowany podbródek i mocno zaciśnięte wargi mogły świadczyć o silnej woli. Wreszcie Tokwi-tej odezwał się: — Witam moich białych braci w Kaam-kulano. Zabrzmiało to dźwięcznie, czysto i bardzo uroczyście. — Mój syn powiedział mi wszystko. Zawdzięcza wam wolność i Tokwi-tej nigdy tego nie zapomni. Broń swoją otrzymacie z powrotem i pozostaniecie mymi gośćmi tak długo, jak będziecie sobie tego życzyć. Zdjął zawieszony na szyi woreczek, a raczej zawiniątko z zamszowej skórki, rozwinął je, wydobył fajkę rzeźbioną w kształcie orlej głowy, o długim cybuchu. Powoli nabił fajkę mieszanką tytoniu, ziół i konopnych liści — tak zwaną „kinnikinik”, co znaczy właśnie „mieszanka” — i zapalił od węgielka zręcznie wygrzebanego z płomieni. A więc mieliśmy wziąć udział w obrzędzie indiańskiego kalumetu... Wypalenie fajki pokoju było dla nas gwarancją całkowitego bezpieczeństwa, ba, nawet pomocy ze strony Komanczów. Tokwi-tej podniósł się: — Słońce i księżyc, dzień i noc, wiosna i zima... wszystko wędruje do jednego miejsca, zmierza do jednego celu. Ścieżka moich białych braci przywiodła ich do siedzib Komanczów. Nasze tipi są odtąd ich tipi, nasze zwierzęta ich zwierzętami, nasze ogniska ich ogniskami. Howgh! Słowa te wypowiedział Tokwi-tej w języku Komanczów. Wiedział zapewne od Rączej Antylopy, że Karol włada tym językiem. Ale ja również wszystko zrozumiałem. Przed paru laty nauczyłem się języka Czarnych Stóp, a dialekt Komanczów niewiele się od niego różnił. Oba plemiona należą do tej samej grupy językowej Algonkinów. Tokwi-tej umilkł, zaciągnął się dymem i wypuścił go na cztery strony świata. Potem usiadł i podał cybuch sąsiadowi. Ten powtórzył ceremoniał w milczeniu. Z kolei fajka przewędrowała do rąk Karola. Mój przyjaciel wstał, zamyślił się chwilę, a potem rzekł: — Strumienie spadają z gór i łączą się w rzekę. Rzeka płynie spokojnie równiną, aż natrafia na przeszkodę. Burzy się i pieni, wreszcie skręca, omija ją i toczy się dalej ku ojcu wszystkich wód. Na naszej ścieżce, która wiodła do krainy Komanczów, wyrosła przeszkoda, ale oto ominęliśmy ją. Nigdy już nie stanie między nami a czerwonymi braćmi. Dmuchnął czterokrotnie dymem. Po nim musiałem uczynić to samo ja, wreszcie — Piotr. Fajka wróciła do wodza, który ją oczyścił i schował do zawiniątka. Muszę dodać, że Karol przemówił w języku Komanczów, co, jak zauważyłem, nie przeszło bez wrażenia. Jeden Piotr nie wyglądał na zadowolonego. Niewiele zrozumiał. Co do mnie, musiałem zapanować nad uśmiechem. Przemówienie Karola zawierało przecież aluzję, i to dość wyraźną, stwierdzającą, że do obozu czerwonoskórych nie przyszliśmy znowu tak dobrowolnie. Tokwi-tej dobrze to pojął, bo gdy zawiesił zawiniątko na szyi, powiedział: — Moim braciom należy się wyjaśnienie. Ludwik wprowadził nas w błąd, a wiadomość od mego syna nadeszła zbyt późno. Rącza Antylopa przebywał daleko stąd. Dopiero gdy stawił się na spotkanie pod wielkim kamieniem, dowiedział się, że macie zostać pojmani. Wybaczcie mu. Wybaczcie Ludwikowi, którego zwiemy Tusaga-saricz, Czarnym Psem. Jego matka była córką mego ojca — dodał jakby dla wytłumaczenia swej prośby. Wspomniałem na niedawne słowa Karola: Ludwik był półkrwi Komanczem, a mój przyjaciel chyba... jasnowidzem. Do Rączej Antylopy (stał cały czas kilka kroków od ogniska) nie czułem już żalu, chociaż wyjaśnienie Tokwi-teja było bardzo ogólnikowe. Podejrzewałem, że Rącza Antylopa po prostu odwlekał relację o swym uwolnieniu. I zrozumiałe. Uwolnić się samemu — to powód do dumy, ale być uwolnionym... Co się tyczy Ludwika, nadal nie żywiłem ku niemu przyjacielskich uczuć, no, ale to był przecież siostrzeniec wodza! Nic dziwnego więc, że skłoniliśmy głowy na znak aprobaty. — Moi biali bracia znajdą swą broń w tipi — dodał jeszcze Tokwi-tej. Oznaczało to zakończenie spotkania. Wstaliśmy, lecz przed odejściem Karol zwrócił się raz jeszcze do wodza: — Przybyliśmy tu z ważną sprawą do ciebie i nie możemy czekać. — Gdy słońce skryje się za góry, odwiedzę was. Widocznie — dla jakichś tam przyczyn — Tokwi-tej nie chciał teraz dłużej rozmawiać. Towarzyszył nam Rącza Antylopa. Od tej chwili mogliśmy korzystać z nieograniczonej swobody. W naszym tipi leżała broń starannie poukładana na skórze antylopy. Obok, pod ścianą spoczywały siodła i uprzęże. Niczego nie brakowało. — A gdzie są nasze konie? — zainteresował się Carr. — Zaprowadzę moich braci. Powiódł nas aż na sam kraniec wsi. Tam, powiązane na linkach, pasły się mustangi. Kilkanaście kroków od nich stały nasze wierzchowce. Tej niewielkiej stadniny pilnował wojownik siedzący w kucki na ziemi. — Tu zawsze stoją najlepsze konie mego ojca — wyjaśnił Rącza Antylopa, zapewne pragnąc podkreślić troskę, z jaką zajęto się naszymi wierzchowcami. — Czy moi biali bracia chcieliby coś jeszcze wiedzieć? Podziękowaliśmy grzecznie, a kiedy się oddalił, rzekłem: — Kim jest Tokwi-tej? Wodzem wioski, czarownikiem czy czymś jeszcze wyższym? — Myślę, Janie, że dojdziemy do tego sami, nie pytając nikogo. Mnie się wydaje, że piastuje jakieś bardzo wysokie stanowisko. Sądząc chociażby po stroju. — A ja — wtrącił się nagle Carr — jak spotkam tego Ludwika, to tak go stłukę, że przez tydzień nie wstanie... — Oszalałeś, Piotrze — żachnąłem się. — Jeszcze tego brakowało! Wybij sobie z głowy ten pomysł. — Więc mamy zapomnieć o tym, co nam zrobił? — Lepiej zapomnieć niż wpakować się w nowe kłopoty — zauważył Karol. — Sądzę, że Ludwikowi dobrze się dostało za tę całą historię, i niech ci to wystarczy. Przez dalszą część dnia chodziliśmy tu i tam, przez nikogo nie zaczepiani, nie przyciągający niczyjej uwagi — rzecz charakterystyczna dla sposobu zachowania się Indian — a kiedy pierwsza gwiazda zabłysła na niebie, wróciliśmy do naszego tipi. Tokwi-tej pewnie został uprzedzony o naszym powrocie i prawie natychmiast do nas przyszedł. Z jego ust dowiedzieliśmy się szczegółów związanych z pobytem na tych ziemiach tajemniczej grupy białych myśliwych. Jeszcze w ubiegłym roku wojownicy Komanczów parokrotnie napotykali drobne grupki jeźdźców zapuszczających się w wąwozy gór Wichita (Ouachita). Tokwi-tej początkowo sądził, że są to po prostu przygodni myśliwi, więc chociaż tereny należały do Komanczów, nie występował przeciw intruzom. Z nastaniem jesieni nieproszeni goście znikli. W ciągu zimy zupełnie o nich zapomniano. Obecnie, na kilka tygodni przed naszym przybyciem do Peace Village, pojawili się znowu. Następnie wódz opowiedział nam słowo w słowo to, co już znaliśmy z relacji Rączej Antylopy: w sąsiedztwie bagiennej doliny, na przedgórzu doszło do walki zakończonej ucieczką białych. Jednakże wkrótce powrócili, na nowo rozbili obozowisko w tej samej dolinie, miejscu — jak mówił Tokwi-tej — bardzo nieprzyjemnym, gdzie mało co rośnie poza nędzną trawą, gdzie nie ma zwierzyny, a bagniste obszary nie nęcą nawet łosi. — Jak moi czerwoni bracia nazywają to miejsce? — zapytał Karol. — Zła Woda. — Czy to oznacza, że nie nadaje się do picia? — wtrąciłem. — Ani człowiek, ani zwierzę nie zaspokoi tam pragnienia. — Związki siarki? — mruknąłem do Piotra. Skinął głową. — Prawdopodobnie, ale czego ci ludzie tam szukają? Siarki? Jeżeli znajduje się pod warstwą wody, bardzo trudno wydobywać. — Jaką barwę ma Zła Woda? — zagadnął Karol. — Gdy słońce świeci, błyszczy żółto, gdy niebo jest pochmurne, widać na niej błękitne koła. — Koła? — Tak. Gdy je dotknąć ręką, przylegają do skóry i czynią ją cuchnącą. — Jakiś tłuszcz — zauważyłem. — Co sądzisz o tym, Piotrze? — Niech pan mi da, doktorze, chociaż kubeczek tej wody, a powiem, co to jest, i na pewno się nie omylę. Tokwi-tej, który w milczeniu przysłuchiwał się naszej wymianie uwag, odezwał się: — Jeżeli potrzeba, dostarczymy białym braciom tej wody. Ludwik wstąpił na służbę u tamtych ludzi. Teraz dopiero pojąłem, dlaczego Metys był tak przerażony ujrzawszy nas nad rzeką. Nie chodziło mu ani o ucieczkę od wuja Jonathana, ani o zarzut udzielenia pomocy Rączej Antylopie. Po prostu bał się, że go zdemaskujemy wobec pracodawcy. Żeby przystać na służbę do obcych, prawdopodobnie wymyślił jakąś bajeczkę nie mającą nic wspólnego z Peace Village. Karol musiał ocenić rzecz podobnie, bo natychmiast opowiedział wodzowi o spotkaniu z Ludwikiem i poinformował go dokładnie, jak zachowaliśmy się w tak zaskakującej sytuacji. Wywołał tym krótki okrzyk zdziwienia: „Uff!” oraz pochwalną uwagę na temat naszej roztropności. — Gdyby biali bracia zdradzili się, że znają Ludwika, nie mógłby ani chwili dłużej przebywać nad Złą Wodą i nie wiedzielibyśmy, co czynią tamci ludzie. Z kolei Karol wyjaśnił cel, dla którego przybyliśmy w te strony, i okazał wodzowi swą gwiazdę szeryfowską. Jej znaczenia nie trzeba było tłumaczyć. Tokwi-tej zbyt często stykał się z osadnikami w minionych latach, aby nie wiedzieć, że „gwiazda” oznacza wśród białych „władzą”. Ta władza nie zawsze musiała być sprawiedliwą I przychylną Komańczom, bo odczułem, że wódz jakoś zesztywniał, a spojrzenie jego stało się nieufne. Mój przyjaciel natychmiast postarał się zatrzeć złe wrażenie. Jeszcze raz podkreślił cel naszego przyjazdu: zapobieżenie bezprawiu. Dla ostatecznego przekonania Indianina o naszych przyjacielskich intencjach, wydobył z juków siodła perłowy wampum i rozwinął go przed wodzem. To odniosło skutek. Otrzymaliśmy zapewnienie udzielenia pomocy, jakiej tylko zażądamy. Jednakże sprawa musiała zostać przedstawiona na naradzie plemiennej starszyzny, na którą zostaliśmy zaproszeni. Odbyła się w godzinę później. Przebiegu jej nie opisuję. Dodam tylko, że trwała niezmiernie długo. Przemawiał każdy z siedmiu obecnych na niej pomniejszych wodzów i znakomitych wojowników. Rzecz ciekawa: Indianie, tak małomówni na co dzień, podczas uroczystych zebrań czy narad stają się... straszliwie gadatliwi. Z naszej trójki przemawiał tylko Karol, i to językiem Komanczów, co wywarło odpowiednie wrażenie. Gdy rozwinął lśniący pas wampumu i obecnym przekazał pozdrowienia od wodzów Czarnych Stóp, widziałem, że przekonał najbardziej nawet nieufnych. Teraz rozpoczęła się druga seria przemówień pełnych pochwał pod naszym adresem. Ale niektóre sformułowania brzmiały niepokojąco, na co natychmiast zwróciłem uwagę. Przebijało w nich pragnienie walki, choćby krwawej, wypędzenia intruzów siłą i odnowienia starych tradycji. Nie mogliśmy przystać na tego rodzaju sugestie. Rzecz powinna się była rozegrać w sposób jak najbardziej zgodny z prawem, jakie przecież reprezentowaliśmy obaj, a nie przerodzić się w rebelię, której konsekwencje obróciłyby się przeciw samym Komańczom. Powiedział o tym Karol, bardzo oględnie, aby nie urazić gospodarzy, a jednocześnie nie podsycać szkodliwej dla sprawy namiętności. Tokwi-tej doskonale zrozumiał, o co chodzi memu przyjacielowi, i natychmiast go poparł. Następnego dnia, porozumiawszy się z wodzem co do dalszych kroków, opuściliśmy Zajęczą Dolinę. Rącza Antylopa miał nas poprowadzić ku Złej Wodzie, abyśmy mogli rozejrzeć się w sytuacji i popatrzeć na znajdujących się tam ludzi. Droga wiodła prosto ku dalekim graniom najwyższych wzniesień. Trzeciego dnia wędrówki, nad wieczorem, Indianin poinformował, że szybsza jazda mogłaby doprowadzić nas do doliny jeszcze przed świtem. Przerwaliśmy więc podróż i nie rozpalając ogniska spędziliśmy nocne godziny zmieniając się kolejno na warcie. Nazajutrz spotkała nas niespodzianka: spostrzegliśmy ślady kół. Zapewne tych samych wozów, na które trafiliśmy przed kilku dniami. Ostatecznie Oklahoma to nie ulica nowojorska i czterokołowy pojazd należy tu do rzadkości. Wywiązała się między nami krótka, ale burzliwa dyskusja. Bo jeśli wozy te same — to i ci sami ludzie, którzy nas już raz widzieli. Czy więc przyjeżdżając nad Złą Wodę mamy wystąpić otwarcie, narażając się na rozpoznanie, czy też z dogodnego miejsca obserwować, co dzieje się wewnątrz doliny? Ostatecznie doszliśmy do wniosku, który był połączeniem dwu sprzecznych z sobą propozycji: obserwacji z ukrycia, a także wjazdu do obozowiska. Ustaliliśmy, że najpierw podpatrzymy, co dzieje się w dolinie, a później — za dnia — wystąpimy jawnie. — Zjawimy się jako oficjalni przedstawiciele prawa, z szeryfowskimi gwiazdami na piersiach — orzekł Karol. — Nie mam gwiazdy — zauważył Piotr. — Toteż wcale z nami nie pojedziesz. Ciebie zapamiętali zbyt dobrze. Nie wątpię ani przez chwilę, że uciekłeś sprzed nosa jakiejś grupie tamtych... — Hm, to dla mnie nie ma tu już nic do roboty... — Mylisz się. Wraz z Rączą Antylopą będziecie stanowili nasz zbrojny odwód. Nie wiemy przecież, jak sprawy się ułożą. — Chyba kiepsko — powiedziałem. — Wątpię, czy uznają naszą władzę. Jesteś szeryfem Peace Village, Karolu, ale nie Oklahomy. To nie twój teren. — Prawda. Jednakże to, co tu się dzieje, wiąże się z bezpieczeństwem mieszkańców, którzy mnie wybrali. Któż się tym zajmie, jeśli w Oklahomie w ogóle nie ma szeryfów? Zresztą... może masz inny pomysł? Energicznie zaprzeczyłem. Na długo przed świtem ruszyliśmy dalej. Prowadził nas Rącza Antylopa tak pewnie, jakby w tych stronach był codziennym gościem. Dotarliśmy w końcu do pasma kopułowatych wzgórz, ciągnących się długim łańcuchem ze wschodu na zachód. Tu na żądanie Rączej Antylopy zeszliśmy z koni i postępowali dalej, trzymając zwierzęta za cugle. To był najbardziej uciążliwy odcinek naszej drogi. Wśród skąpej trawy leżały usypiska głazów i wąska ścieżka wiodła pod górę raz mniej, raz bardziej stromo, aż wyszliśmy na jakiś teren względnie równy. — Jesteśmy na przełęczy — wyjaśnił Indianin. — Po drugiej stronie to już Zła Woda. Konie trzeba zostawić. Niebo powoli szarzało. Dostrzegłem łagodne zbocza dwu sąsiednich wzgórz, tworzących przełęcz. Gdzież tu ukryć konie? Okazało się jednak, że nie opodal znajdowała się głęboka rozpadlina, wystarczająco obszerna dla naszych czterech wierzchowców. — Teraz poprowadzę moich braci dalej. Stamtąd, jak wstanie słońce, ujrzą całe obozowisko. — Czy tędy można zjechać w dolinę? — zapytał Karol. — Nie. Przełęcz kończy się urwiskiem. — Z przodu nie możemy więc zostać zaskoczeni — stwierdził mój przyjaciel — ale od strony prerii? — Tamtędy nikt nie jeździ. Nie ma przecież żadnej drogi, która prowadziłaby przez przełęcz. — Jednakże koni nie możemy zostawić samych. Piotrze, obejmiesz nad nimi straż. Usłyszałem ciche westchnienie Carra, a później jego zgnębiony głos: — Jak długo mam tu sterczeć? — Aż do naszego powrotu, oczywiście! Schodziliśmy coraz większą spadzistością, aż zatrzymaliśmy się przy gęstych zaroślach. Rącza Antylopa bezszelestnie rozchylił gałęzie. — Niech moi bracia spojrzą — powiedział stłumionym głosem. Zanurzyłem głowę w gąszczu. Kilka kroków przede mną przełęcz się urywała, tworząc burorudą stromiznę spadającą ku obszernej dolinie, której całości nie potrafiłem objąć wzrokiem. W dole kłębiły się tumany siwych mgieł, raz po raz rozrywane przedrannym wiatrem spadającym z okolicznych wzniesień. Widoczność stawała się wtedy lepsza, ale na krótko, bo ten sam wiatr napędzał nowe chmury. — Niezdrowa okolica — mruknął Karol. — Czujesz, Janie? — Wilgoć, zgniłą wilgoć. A oprócz tego jeszcze jakiś duszący zapach. Natężałem wzrok, aby ujrzeć cośkolwiek poprzez te ruchome mgły. Zdało mi się, że dostrzegam zarysy jakichś budynków, to znów stożkowate kontury namiotów, ale ani śladu ludzi. Najprawdopodobniej jeszcze spali. Czyżby nikt nie pilnował tego rozległego obozowiska? Na odpowiedź musieliśmy czekać dość długo. Kiedy pierwsze promienie słońca przydusiły mgły do ziemi, oczom naszym ukazała się rozległa przestrzeń doliny. Nic tam prawie nie rosło poza burą trawą i wątłymi krzaczkami nad brzegiem wąskiego strumyka ginącego wśród rudej powierzchni, rozciągającej się długim pasem u stóp kopulastych wzgórz. Prawdopodobnie było to bagnisko. Rącza Antylopa potwierdził ten fakt i dodał, że Ludwik opowie nam o tym dokładniej. — Ludwik? Jak to? — zdziwiłem się. — Ma tu spotkać się z nami. Usiedliśmy na mokrej od rosy trawie, tuż pod niewysoką ścianą gęstych zarośli. Tak ukryci obserwowaliśmy, jak budził się obóz. Teraz można było zauważyć posterunki rozstawione na szczytach wzgórz, nieruchome niby figurki ołowianych żołnierzy. Było ich sporo. Pilnowano doliny niczym wojskowego fortu. Ludwik nadszedł niepostrzeżenie, nawet nie wiem, z której strony, zupełnie jakby wyskoczył spod ziemi. — Dzień dobry panom — powiedział siadając obok. — Proszę mi wybaczyć. Gdybym wiedział... Karol nie dał mu dokończyć: — Nie czas teraz o tym mówić. Tokwi-tej wszystko nam wytłumaczył. Pomyślałem, że przeprosiny Ludwika brzmiały jakoś sztucznie, jak słowa wyuczonej papugi. Czy był siostrzeńcem wodza, czy nie — nadal nie potrafiłem wzbudzić w sobie uczucia sympatii dla tego chłopaka. — Pytajcie — szepnął Metys. — Nie mogą tu zostać długo. Zauważą moją nieobecność. — Co oni tam robią? — zagadnął mój przyjaciel. — Budują wieże. Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie. — Fortyfikacje? — zapytałem. Pokręcił przecząco głową: — Nie wygląda na to. Wznoszą tylko dwie wieże. Daleko jedna od drugiej i żadnych ścian między nimi. — Nie pytałeś? — Jestem tylko kucharzem, nie pozwalają mi chodzić po obozie, ale słyszałem, że mają wiercić dziury w ziemi. — Wszystko jasne — mruknął Karol, a głośno zapytał: — Co przywieźli na wozach? — Jakieś rury, śruby, kawałki żelaza. — Kto to był ten myśliwy, któremu towarzyszyłeś? — Inżynier Merton. On zbiera różne kamienie i bada ziemię. Pewnie szuka skarbów... Wyjaśnienie Ludwika brzmiało bardzo naiwnie, ale trudno było wymagać więcej od człowieka wychowanego częściowo w indiańskim obozie, częściowo wśród farmerów Dzikiego Zachodu. Cóż mógł wiedzieć o sposobach wydobywania ropy naftowej? Bo przecież te wieże, o których wspominał, były po prostu szybami wiertniczymi! — Ilu tam ludzi pracuje? — pytał dalej Karol. — Dziesięć razy po dziesięć i jeszcze kilku... Przyznam, przestraszyła mnie ta informacja. Jakim sposobem zdołano przemycić taką masę ludzi na ziemie Oklahomy? Teren przecież zamknięty dla białych. Czyżby ci przedsiębiorczy wiertacze uzyskali czyjąś zgodę na prowadzenie tu robót? Czyją? O to próżno było pytać Ludwika. Odpowiedzi musieliśmy szukać sami. W Dolinie Złej Wody — Hej! Wy tam, stać! Automatycznie ściągnęliśmy cugle. Przed nami, zza załamania pagórka, w pełnym galopie wypadło dwu jeźdźców. Osadzili wierzchowce jak na komendę. Szerokie ronda kapeluszy okrywały im czoła. Stanowiły jedyną część stroju jako tako wyglądającą. Kurty, koszule i spodnie przedstawiały widok pożałowania godny. Po prostu łachmany. — O co chodzi? — zapytał Karol. — Tędy nie ma przejazdu. — Nie chcemy przejeżdżać. Chcemy wjechać. — Obcych się nie wpuszcza. — Nie jestem obcy — powiedział mój przyjaciel. — Spójrzcie! — stuknął palcem w szeryfowską gwiazdę przypiętą do kurty. — Przepraszam, szeryfie, nie zauważyłem. Otrzymaliśmy rozkaz zatrzymywania wszystkich ludzi, którzy tu nie pracują. — Chcę widzieć się z kierownikiem robót. — Dobrze. To mogę zameldować. Zawrócił konia w miejscu — od razu poznać doskonałego jeźdźca! — i pognał galopem. Drugi pozostał, ściskając w garści strzelbę i obserwując nas spod oka. — Dawno tu? — zagadnąłem pragnąc przerwać milczenie i dowiedzieć się czegokolwiek. — Dla jednego dawno, dla drugiego nie. Co kto uważa. Była to grubiańska odpowiedź, ale nie zareagowałem na nią. Wszczynanie awantury nie leżało w naszych planach. Zająłem się więc milczącą obserwacją. Starałem się przeniknąć wzrokiem w głąb doliny, Doliny Złej Wody, ale niewiele mogłem dostrzec. Ścieżka, mocno rozjeżdżona kołami wozów i rozdeptana kopytami zwierząt, skręcała, omijając nie tyle wysoki, co szeroki pagórek wznoszący się w odległości kilku jardów od miejsca, gdzie nas zatrzymano. Ten pagórek przesłaniał nam widok, pozwalając dojrzeć zaledwie fragment łąki i kawałek pustego, zielonego zbocza. Zgodnie z podjętą decyzją wybraliśmy się tu obaj z Karolem. Ludwik wrócił do obozowiska sobie tylko wiadomą drogą, a Carr i Rącza Antylopa pozostali w odwodzie, jako ewentualna nasza odsiecz. Oczywiście, mogliśmy liczyć nie tyle na ich siłę, ile na spryt. Nie przypuszczałem zresztą, aby spotkało nas tu coś złego — szeryfowskie gwiazdy stanowiły w jakimś stopniu gwarancję bezpieczeństwa. A poza tym w tej dolinie znajdować się musieli inżynierowie, majstrzy, wykwalifikowani wiertacze ściągnięci gdzieś ze wschodu i nawykli do przestrzegania prawa. Zapewne tylko strażnicy, jeśli wyglądali tak, jak ci dwaj spotkani na wstępie, należeli do ludzi niebezpiecznych, zwerbowanych z pogranicza: ciemnych i okrutnych. Wobec tego groziłoby nam najwyżej brutalne wyproszenie. Staliśmy dość długo, zanim wreszcie ujrzałem na ścieżce dwu jeźdźców, jednego za drugim w odstępie kilku kroków. Ten drugi był strażnikiem. A pierwszy? — Co za spotkanie! — zawołał radośnie. — Traperzy! Akurat przydałoby się nam nieco świeżego mięsa. Peklowana baranina już mi w gardle kołkiem staje. Witajcie! To był nasz przypadkowy znajomy znad rzeki. Czy strażnik nie poinformował go o funkcji Karola? — Przykro mi, inżynierze — odparł Karol — że nie będziemy mogli zaspokoić pańskich pragnień. Nie jesteśmy traperami, chociaż na pewno polujemy częściej od pana. Ale tu przybyliśmy w zupełnie innej sprawie. Zdziwił się: — O co chodzi? — Chętnie wytłumaczę w jakimś... dogodniejszym miejscu. — Nie bardzo pojmuję — zakłopotał się. — Nie wolno tu wpuszczać nikogo obcego. — Czy pan jest kierownikiem robót? — Nie, tylko zastępcą. Nad całością ma pieczę inżynier Willburn. — Musimy się z nim widzieć. — Hm... — zakłopotał się powtórnie. — Co to za sprawa?... — Sprawa bezpieczeństwa was wszystkich. Wydało mi się, że oświadczenie Karola trafiło mu do przekonania. — Gdybym jeszcze wiedział, kim panowie jesteście... — Strażnik pana nie poinformował? — Nie. Karol wskazał na swą gwiazdę szeryfa. — Szeryf? Dobrze, wezmę to na swoją głowę i zaprowadzę was do Willburna. Inżynier Merton... — przedstawił się. Wymieniliśmy nasze nazwiska, uścisnęli dłoń. — Proszę za mną. Objechaliśmy pagórek. Teraz otworzył się widok na całą dolinę podługowatego kształtu, otoczoną falistą linią wzniesień. Posuwaliśmy się kłusem, aż wreszcie ukazały się baraki i kilka namiotów. Ludzi kręciło się tu sporo, po drodze rozjeżdżonej i błotnistej. W sumie — dolina robiła wrażenie małego osiedla. Mogłem teraz stwierdzić, że wszystkie zabudowania zostały naprędce sklecone z nie heblowanych desek i ledwie obrobionych bali, sprawiając wrażenie jakiejś prowizorki. Niemniej nawet taka robota wymagała pracy wielu rąk. — Teraz skręcimy w lewo — odezwał się Merton przerywając milczenie, i wskazał na wąską ścieżkę biegnącą w bok, nieco pod górę. Na łagodnym skłonie pagórka stał domek z małą werandą i błyszczącymi szybami w oknach, różniący się znacznie od nędznych baraków, jakie oglądaliśmy po drodze. Inżynier zatrzymał się na małym, porządnie utrzymanym placyku. — Zawiadomię o waszym przybyciu. Willburn powinien tu być. Zeskoczył z konia, wszedł na ganek i zniknął za drzwiami. — Dziwne zwyczaje — zauważyłem. — Przecież mogliśmy wejść razem. — Głupstwo. Ten Willburn to jakaś ważna figura. Coś zauważył, Janie? Powiedziałem o swych obserwacjach. Pokiwał głową. — Organizacja — powiedział. — Sprawna organizacja i sporo ludzi. Wszystko dokoła przypomina wojskowy obóz. Popatrz — wskazał na węgieł domku. Pod dachem narożnika, na grubym drucie wisiała żelazna sztaba. — Myślę, że dźwięk tego gongu reguluje tu zarówno czas pracy, jak i godziny posiłków. Dłużej nie mogliśmy rozmawiać. Na progu stanął Merton. — Inżynier Willburn czeka na panów. Zsiedliśmy z koni, wbili paliki w ziemię i przywiązali do nich wierzchowce. Po dwu stopniach weszliśmy na werandkę, a później do izby, której umeblowanie stanowiły najprostszej konstrukcji stoły, stołki i półki na ścianach, wypełnione tekturowymi teczkami. Ot, po prostu biuro. W tym mniemaniu utwierdził mnie widok czterech młodych ludzi gorliwie wertujących rozłożone papiery. Spojrzeli na nas ukradkiem i natychmiast wrócili do swych czynności. Merton otworzył następne drzwi. Sądziłem, że za nimi znajduje się gabinet Willburna, więc wyprostowałem się, obciągnąłem kurtkę, poprawiłem gwiazdę i w ślad za Karolem wkroczyłem do wnętrza. W małym, jednookiennym pokoiku, pachnącym świeżym drzewem, za biureczkiem ustawionym pod oknem siedziała... młoda kobieta. Merton odezwał się do niej po imieniu: • — Oto ci panowie, Eileen. Podniosła się lekko, podeszła do następnych drzwi, zapukała i znikła za nimi. Po chwili wróciła. — Dyrektor prosi, aby panowie chwilę zaczekali — powiedziała siadając znów przy biureczku. — Jest tam kto? — zagadnął Merton. — Tak. Yeats, ten majster z „dwójki”. Oczywiście, nie wiedziałem, co to za majster i co oznacza słowo „dwójka”. Natomiast zauważyłem coś, co mogło się nam później przydać. Merton widać nie lubił tego jakiegoś Yeatsa, a na pewno nie przepadał również za Willburnem, bo wysłuchawszy informacji skrzywił się i rzekł z przekąsem: — Dyrektor jak zwykle pragnie wszystko sam załatwiać... Zaraz jednak zmitygował się i uprzejmym gestem wskazując dwa wolne taborety poprosił: — Siadajcie, panowie. Obawiam się, że czekanie nieco się przeciągnie. Chętnie postoję, wysiedziałem się dosyć na końskim grzbiecie — powiedział Karol i zajął miejsce przy framudze okna (chciał na pewno przyjrzeć się dobrze okolicy). Siadłem na stołku i począłem obserwować Eileen, prawdopodobnie sekretarkę Willburna. Co ją skłoniło do przyjęcia pracy na takim odludziu? Czyżby należała do rzędu „niezastąpionych” sekretarek, bez których nie może obejść się dyrektor? Wystarczył rzut oka na jej strój, jakże bardzo miejski, aby stwierdzić, że musiała pracować w którymś z wielkich miast Wschodu. Siedziała za biurkiem, zwrócona do mnie bokiem. Widziałem profil jej twarzy o skórze opalonej na barwę ciemnozłocistą, o miękko zarysowanych policzkach i owalnym podbródku. Czarne lśniące włosy splecione miała w gruby, ciężki węzeł. Pomyślałem, że Willburn musiał mieć dobry gust... Milczeliśmy. Karol z nosem przylepionym do szyby, Merton — pochylony na taborecie, z głową wspartą na rękach, ja — rozmyślający nad tym, co nas tu jeszcze może spotkać. W ciszy, mąconej szelestem kartek przerzucanych przez Eileen, od czasu do czasu odezwał się z sąsiedniego pokoju czyjś przytłumiony głos. Wreszcie w otwartych drzwiach stanął wysoki, chudy mężczyzna w wypłowiałej koszuli i podobnie bezbarwnych spodniach usianych tłustymi plamami. Skłonił się Mertonowi, powiedział „do widzenia” i wyszedł. Wówczas Eileen odwróciła się — ujrzałem całą jej twarz. Trwało to sekundę, a przecież starczyło, abym stwierdził, że twarz ta nie jest mi obca. Nie, Eileen nie widziałem nigdy. To pewne. Jednakże... jakieś podobieństwo do kogoś... ale do kogo — nie mogłem sobie przypomnieć. — Proszę, niech panowie wejdą — powiedziała i znowu pochyliła się nad kartkami. Merton przepuścił nas przodem. Nie spodziewałem się ujrzeć tak wielkiego pomieszczenia. To była prawie sala, zajmująca całą szerokość domu, z trzema oknami, za którymi jaśniało zielone zbocze pagórka. Na ścianach wisiało kilka arkuszy z niezrozumiałymi dla mnie rysunkami. Na środku pokoju stał bardzo długi stół, a między dwoma oknami — mniejszy stolik. Siedział za nim mężczyzna tęgi, z potężną głową i szerokimi barami. Wstał na nasz widok. Opanowałem uśmiech. Nieznajomy wyglądał na postać żywcem wyjętą z opowiadań o bokserach, drukowanych w naszych gazetach, a ilustrowanych przez pozbawionych wyobraźni rysowników. Był właśnie takim typem boksera, i to najcięższej wagi. Szeroki podbródek, wysokie czoło, gruby nos i grube wargi, włosy przylepione do czaszki. Wszystko w nim było ciężkie i masywne. Dłonie miał wielkie jak łopaty. Kiedy mi uścisnął rękę, poczułem lęk o całość swych palców. — Witam panów — odezwał się głosem grubym i dudniącym. Potem, zwracając się już tylko do Mertona, co wydało mi się nietaktem, zagadnął: — O co chodzi? — Jestem szeryfem — uprzedził odpowiedź Karol. — Ludzie, którzy mnie wybrali, skarżą się na niepokoje panujące na granicy. — Niepokoje? — powtórzył Willburn. — Nic mi o tym nie wiadomo. Ktoś panu udzielił fałszywych informacji. Merton — zwrócił się do inżyniera — pan o tym nic nie wie. Pytanie zostało tak sformułowane, że w istocie rzeczy było tylko stwierdzeniem. Jak oczekiwałem, Merton przytaknął. O niczym podobnym nie słyszał. — No właśnie. Któż to się skarży? Przez cały ten czas staliśmy, ale teraz Karol przysunął sobie krzesło i bezceremonialnie usiadł. Uczyniłem to samo. Willbum spojrzał na nas, po czym... również siadł. — Mój czas jest bardzo cenny — stwierdził. Nie będziemy go nadużywać. Pytał pan, kto się skarży? Farmerzy, mieszkańcy Peace Yillage. Zaśmiał się grubym głosem. Wydawało mi się, że nie jest to szczery śmiech. — To chyba żart? — powiedział. — Gdzie my, a gdzie Peace Village? Jakim sposobem mogliśmy wam wejść w paradę? Myślałem, że jest pan szeryfem jakiejś pobliskiej miejscowości, ale wobec tego... — Pan dobrze wie, że w pobliżu nie ma nic poza pustkowiem — odezwał się Karol. — A ja, chociaż to daleko, jestem właśnie najbliższym pańskim sąsiadem. — Niech i tak będzie. Czy podejrzewa pan kogo z moich pracowników? Proszę wskazać. Nie będę go bronił. Słowo honoru. Nie znoszę ludzi przysparzających mi kłopotów. Zadałem sobie pytanie: czy pragnął nas zapewnić w ten sposób o swej lojalności, czy też po prostu ostrzegał? Bo właśnie my dwaj należeliśmy do ludzi mogących Willburnowi przysporzyć kłopotów. — Nie potrafię wymienić — odparł Karol — ani jednego nazwiska, ani przezwiska. Mieszkańcy Peace Village skarżyli się na bandę koniokradów, która uszła z łupem. Wszystko wskazywało na to, że złodzieje stąd właśnie przybyli. — Nie będę ich chronił, jak już powiedziałem. — Doskonale. Doszliśmy do porozumienia, byłem tego pewien. Czy możemy zwiedzić dolinę, obejrzeć konie i porozmawiać z ludźmi? — W zasadzie nie wolno mi tu wpuszczać nikogo obcego, ale w tym wypadku mam prawo uczynić wyjątek — podniósł się zza biurka. — Teren jest dość spory, więc im wcześniej wyruszycie, panowie, tym lepiej. Teraz najłatwiej spotkać pracowników. Inżynier Merton na ten czas będzie waszym przewodnikiem. Życzę powodzenia. Karol krótko podziękował. Kiedy przekraczaliśmy próg, usłyszeliśmy jeszcze: — Będę tu na panów czekał. — Oczywiście. Nie odejdziemy bez pożegnania. — Otrzymacie wówczas przepustki — dodał Willburn. — Przepustki? — odezwałem się po raz pierwszy, nie potrafiąc ukryć zdziwienia. — Musieliśmy przedsięwziąć pewne środki ostrożności. Dlatego nikt tu nie może wjechać ani opuścić doliny bez mojej wiedzy. Wyszliśmy. Konie stały przed domkiem tak, jak je zostawiliśmy. Ścieżka odprowadziła nas do drogi, a droga powiodła w głąb doliny. Podczas jazdy Merton rzucał zdawkowe uwagi na temat położenia obozu, wskazał kilka baraków stanowiących domy mieszkalne, zapytując, czy nie chcemy zwiedzić wnętrz. Ale to nas nie interesowało. Droga skręciła pod samo zbocze doliny omijając spory szmat prawie nagiej ziemi, pełnej zapadlin wypełnionych tłustą, nieruchomą wodą. Nieco dalej nikły strumyk sączył się z niewidocznego źródła i rozpływał wśród rozkisłych wysepek. Nad tym wszystkim unosił się odór zgnilizny zmieszany z duszącą wonią ropy naftowej. — Bardzo niezdrowa okolica — zauważyłem. — W innych warunkach byłaby siedliskiem malarii. — Oczywiście, ale tu nie ma malarii, bo nie ma komarów. Widzicie, panowie, te tłuste oka na wodzie? Tu owady nie mogą się wylęgnąć. — Ropa — stwierdził Karol. — Właśnie. Ale skąd wiecie, szeryfie, że tu jest ropa? Nie każdy od razu tak się pozna. — Przypadek. Ludzie z Kansas poczynają gadać o waszym przedsięwzięciu — gładko skłamał Karol. Merton spochmurniał: — Niedobra to dla nas wiadomość. Nie będę przed wami krył, że staraliśmy się pracować bez rozgłosu. A cóż wam to przeszkadza? — wtrąciłem się. — Gdyby znajdowały się tu złotodajne żyły, rozumiałbym pański niepokój. Poszukiwaczy złota jest mnóstwo i potrafią dotrzeć wszędzie. Ale nafta? Dla jej wydobycia potrzeba sporej wiedzy, dobrych fachowców i mnóstwa pieniędzy. Nie każdego stać na to. — Oczywiście, jednakże tereny roponośne stanowią również magnes dla wielu podejrzanych osobników. — Dużo tu ludzi pracuje? — Dokładnie może panów poinformować inżynier Willburn. Ja... to jest... chciałem powiedzieć, nie jestem do tego upoważniony. Nie pytałem więcej. W pobliżu przeciwległego skraju doliny, na twardym już gruncie, huczały topory i zgrzytały piły. Przy pomocy prymitywnych dźwigów podnoszono grube belki montując z nich tak charakterystyczną dla wszystkich obszarów roponośnych wieżę wiertniczą. Przystanęliśmy. — Ropa wypływa razem z wodą — zauważył Karol — nie potrzeba głęboko wiercić. — Prawdopodobnie, ale to nic pewnego. Te tłuste plamy na strumieniu i bagnisku o niczym jeszcze nie świadczą. Nie wiemy przecież, z jakiej głębokości bije strumień, nie wiemy, ile tej ropy spoczywa pod ziemią. Z ropą jak z loterią: jeden straci na niej majątek, inny będzie miał łut szczęścia i trafi. A jak trafi, może nie martwić się do końca życia. Ani on, ani jego dzieci. Między nami mówiąc, więcej to warte niż żyła rodzimego złota. I zauważcie, panowie: zaledwie trzydzieści lat minęło od założenia pierwszego przedsiębiorstwa eksploatacji ropy11, a ile już się ich namnożyło? I trudno się temu dziwić. Ropa ma wielką przyszłość. Myślę, że zastąpi nam węgiel i zamiast pary będzie poruszać motory. Muszę przyznać, że zafascynowały mnie proroctwa Mertona. Uwierzyłem w nie. Skalny olej znajdzie na pewno szersze zastosowanie nie tylko jako paliwo do naszych lamp. Wyraziłem głośno swój pogląd, czym zdaje się zjednałem sobie Mertona, bo zaraz się ożywił i począł wyjaśniać rozmaite sposoby wiercenia i rozpoznawania ropodajnych obszarów. To zainteresowałoby bardziej Piotra Carra. Ja nic się na tym nie znałem. Zauważyłem, że Karol słuchał nas, jak to się mówi, jednym uchem. Cały czas rozglądał się dokoła, nawet wyjął lornetkę i wodził nią po okolicznych wzgórzach. Merton jakoś tego nie spostrzegł prowadząc swój wykład z zapałem godnym lepszych słuchaczy. — Pracują tu sami mężczyźni — zauważyłem, gdy umilkł. — Tak. Warunki życia dość trudne, żadnych rozrywek. Musieliśmy nawet — tu uśmiechnął się — wprowadzić pewne ograniczenia w piciu napojów alkoholowych. — Prohibicja? — spytałem. — No, nie. Tak daleko nie posunęliśmy się. Wszyscy by wówczas stąd uciekli. — Mimo straży? — Straże zbiegłyby pierwsze — roześmiał się, ale natychmiast spoważniał i dodał przyciszonym głosem: — Mówiąc między nami, gorszej hałastry nie spotkałem w życiu. Zakazaliśmy więc picia napojów alkoholowych do godziny ósmej wieczór. — Ale skąd te napoje? Czyżby wasi pracownicy przywieźli z sobą jakieś pokaźne zapasy wódek? Przywieźli, ale już dawno się wyczerpały. Wódkę można kupić na miejscu, w sklepie. Mamy również coś w rodzaju małego baru, czynnego od ósmej do północy. Tego wymaga nasze bezpieczeństwo. Minęliśmy teren budowy pierwszej wieży. Kilkanaście jardów dalej wznosiła się druga, całkowicie zmontowana. Tu rozpoczęto wiercenie. Stalowy drąg wznosił się raz po raz dźwigany liną zwieszającą się z koła umocowanego na szczycie budowli i zagłębiał się w szerokim otworze rury wbitej w grunt. Stamtąd wydobywał przy pomocy żelaznej „łyżki” ziemię, którą wysypywano obok. Za każdym razem jakiś człowiek brał garść wilgotnego piachu, rozcierał go na dłoni i bacznie mu się przyglądał. Poznałem majstra Yeatsa, tego z „dwójki”. Spostrzegł nas, otrzepał dłonie i zbliżył się do Mertona. — Przepraszam, inżynierze, na chwileczkę... Merton zeskoczył z konia. Odeszli na bok. Korzystając z tej okazji przysunąłem się bliżej Karola. — Myślisz, że oni mają zezwolenie na roboty wiertnicze? Bardzo w to wątpię. — Ja również. Zaledwie dziesięć lat temu podpisany został dodatkowy układ z Komańczami. Waszyngton potwierdził ich wieczyste prawa do tej ziemi. Moim zdaniem, gdyby ten jakiś Willburn wiercił tu legalnie, musiałby w tym celu uzyskać zgodę Komanczów. Tokwi-tej wiedziałby o tym. Chyba jasne? — Jak słońce na niebie. Ale z tego Willburna ryzykant nie lada! — Ufa w swoje siły. Myślę nie tylko o tej zbrojnej straży, ale również o jakichś matactwach prawnych. Nie wiadomo, kto tam się kryje za jego plecami. Gdy ropa tryśnie, będą się starali zalegalizować tę imprezę. Niestety, Janie, niejeden raz prawo czerwonoskórych musiało ustępować przed siłą takich właśnie typów, jak Willburn i cała ta hałastra. — Przerażasz mnie. W takiej sytuacji cóż możemy począć? Najwyżej zapytać się Willburna o zezwolenie, którego nie posiada, i robiąc dobrą minę przy kiepskiej grze, opuścić Złą Wodę. — Nie tak prędko, Janie. Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski. Ja nie jestem takim pesymistą. Ropa jeszcze nie wytrysła, a Willburn robi wrażenie bardzo pewnego siebie. Tym lepiej dla nas. Pytać go o zezwolenie teraz, znaczyłoby: zaniepokoić, skłonić do jakiejś akcji przeciw nam. Lepiej, aby nas uważał nadal tylko za ludzi poszukujących skradzionych koni i nie interesujących się innymi sprawami. To nam pozwoli dłużej tutaj pobyć. — W jaki celu? — Chociażby dla zorientowania się, czy nie istnieją jakieś słabe punkty w ich nafciarskich planach. Warto również dowiedzieć się, czy zatrudnieni tu ludzie zdają sobie sprawę z zagrażających im niebezpieczeństw, czy wiedzą, że zostali wciągnięci w bardzo ryzykowną robotę dla napchania kieszeni Willburna i jego zleceniodawców, jeśli tacy istnieją. Dla takiego celu nikt nie nadstawiałby karku. Poza tym chciałbym się spotkać z Ludwikiem. Może on wie, kim jest Willburn i ludzie z kierownictwa robót. Jak widzisz, mnóstwo pytań, na które powinniśmy znaleźć odpowiedź. W przeciwnym razie upodobnimy się do ślepców pragnących dokopać się złota. Ślepcy złota nie znajdą, a zaryzykują własną skórą i... przegrają sprawę. — A Tokwi-tej? — Otóż to właśnie! Mamy poparcie Komanczów, nie chciałbym jednak likwidować tej naftowej imprezy przy pomocy tomahawków. Chyba mnie rozumiesz. — Oczywiście — przytaknąłem skwapliwie. — To byłoby straszne... — Dla tych wszystkich powodów nie postawiłem sprawy na ostrzu noża, nie pytałem Willburna o żadne zezwolenie, a jeśli... — Uwaga! Merton podszedł wolno, prowadząc konia za uzdę. — Przepraszam — powiedział i wskoczył na siodło. — Ruszamy. Kiedy ujechaliśmy kawałek, rzekł ni to do siebie, ni to do nas: — Wolę złych od głupich, bo po złych wiem, czego się spodziewać. A już nie znoszę ludzi złych i głupich jednocześnie. Niech to piorun strzeli! — Co się stało, inżynierze? — zapytałem. — Ach, to z tym majstrem... Wydaje mu się, że zjadł wszystkie rozumy świata, a ręczę, że moja klacz ma więcej zdrowego oleju w głowie od niego. Ale... co to panów może obchodzić? Szybko stąd odejdziecie, a ja zostanę ze swymi kłopotami. — Ma pan trudności z ludźmi? — wtrącił się Karol. — Raczej z nim jednym. — Jeśli to majster, można go zmienić — zauważył mój przyjaciel. — A gdyby popełnił jakieś przestępstwo... Przecież jestem szeryfem... — Rzecz w tym, że zmienić go nie mogę. A przestępstwo? Och, nie... Nie o to chodzi. Jechaliśmy w milczeniu, aż teren robót pozostał za nami. Dalej ciągnęła się ruda pustka: ani ludzi, ani budynków. Dolina się zwężała. Linia wzgórz zbiegała półkoliście, zagradzając drogę. Widok był posępny, mimo słońca oświetlającego całą przestrzeń. Dodam, że mój nastrój był również nieco posępny i chyba z uzasadnionych przyczyn. To, co mówił Karol, nie wyglądało wesoło. — Tu kończy się nasze królestwo — powiedział Merton wstrzymując konia. Zawróciliśmy. — Co chcielibyście, panowie, jeszcze zobaczyć? — Wierzchowce — odparł Karol. — Czy są zgromadzone w jednym miejscu, czy też każdy właściciel trzyma je oddzielnie? — Pojedziemy w bok. Tam jest corral. Koni zresztą mamy niewiele. Tylko niektórzy pracownicy przybyli tu na siodłach. — A straż? — wtrąciłem. — O, tamci wszyscy z zachodu. Dzikiego, jak to się mówi. Oni sami również nieco dzicy — uśmiechnął się. — Ale wspaniali jeźdźcy. Bez koni byliby dla nas zupełnie bezużyteczni. — To znaczy, że ich rola nie ogranicza się do pilnowania doliny. — Oczywiście, że nie. Są konwojentami naszych transportów. Wiele rzeczy musimy tu sprowadzać. Żywność i urządzenia wiertnicze. A okolica nie jest znowu, hm... tak bardzo bezpieczna. — Co pan ma na myśli? — zapytał mój przyjaciel. — Czerwonoskórych. — A kto werbował tę waszą straż? — Willburn, za pośrednictwem Yeatsa. — To pewnie ten Yeats ma tu szerokie znajomości. — Nie wiem. Sądzę, że sporo świata przewędrował, zanim do nas trafił. — Więc dopiero tutaj zgłosił się do pracy? Czyżby pochodził z pogranicza? — Och, nie. Znacznie wcześniej, słyszałem, że już przed dwoma laty. Interesuje to pana, szeryfie? Willburn mógłby na ten temat powiedzieć znacznie więcej. — Interesuję się ludźmi — odparł Karol. — Na tym polega mój zawód. — Rozumiem — stwierdził Merton. — O, proszę, tam stoją konie. To był właśnie corral — szmat zdeptanej ziemi ogrodzony barierą z poprzecznych i podłużnych drągów. Wewnątrz znajdowało się około czterdziestu zwierząt. Niektóre uwiązane do kołków ogrodzenia, inne puszczone luzem. Podjechaliśmy bliżej. — Czy to wszystkie? — zapytał Karol. — Nie, w tej chwili kilkunastu ludzi pilnuje doliny, na koniach oczywiście. — A co robią ci ludzie, tam? — Karol wskazał ręką na przeciwległy kraniec corralu, gdzie dwu pieszych ze strzelbami w dłoniach, spoglądało w naszą stronę. — Pilnują, szeryfie. Mamy trochę niespokojnego elementu, jak to zwykle w takim zbiorowisku. — Z tego wynika, że macie swoich własnych koniokradów. Były jakie wypadki? — Raczej próby. Nieudane. — A co stało się ze złodziejami? — Nic. Nadal pracują. — Co za dziwna łagodność, jak na te strony. Chyba pan wie, jak tu się karze koniokradów? — Hm... to nie byli złodzieje w ścisłym znaczeniu tego słowa. Oni chcieli uprowadzić... własne wierzchowce. — Zdumiewa mnie pan, inżynierze! Nie wolno odebrać własnego konia? Merton w widoczny sposób zmieszał się. Ton jego odpowiedzi zdradził krańcowe zakłopotanie: — Oczywiście, że wolno, ale... istnieje zawsze prawdopodobieństwo ucieczki człowieka, który przybył tu na własnym koniu. Wszyscy zgodzili się pracować do zimy. Musimy więc zabezpieczyć się przed zerwaniem umowy. — Niezbyt to zgodne z prawem — zauważyłem. — W takich warunkach, sami chyba rozumiecie, panowie? Mamy tak, hm... różny element. — Rozumiem — odparłem. — Ale jakże można stąd uciec, gdy wszystkie drogi ucieczki zostały zamknięte? — Lepiej nie stwarzać pokus. Bez konia nikt nie będzie ryzykował. No i jak tam, szeryfie — zwrócił się do Karola — rozpoznał pan? Karol przecząco potrząsnął głową: — Coś tutaj się nie zgadza — powiedział. — Jeśli waszym pracownikom nie wolno opuszczać doliny, to skąd w Peace Village znaleźli się koniokradzi? — A jeśli to nie ma żadnego związku z nami? Albo — zniżył głos — złodziejami byli strażnicy? Oni potrafią stąd wydostać się znacznie łatwiej. Kto ich tam skontroluje! — To znaczy, że może się tu kryć nawet banda przestępców. — Och, nie! — zaprotestował inżynier. — Takiej sytuacji nie moglibyśmy tolerować. — Gdybyście wiedzieli — mruknął Karol. — Czy wolno obejrzeć pozostałe konie? To znaczy te, na których w tej chwili siedzą wasi strażnicy? Chciałbym to zrobić dyskretnie, bez zwracania uwagi. — Rzecz bardzo trudna. Cóż, można by objechać posterunki? Ale to właśnie zwróciłoby uwagę. Doprawdy nie wiem... Chyba pan, szeryfie, wymyśli coś lepszego. — Spróbuję. Czy możemy u was przenocować? — Decyzja zależy od Willburna. Nie sądzę, aby się sprzeciwił. Dzień pełen rozmów Jak dotąd zdarzenia rozwijały się dla nas pomyślnie. Willburn — chociaż niechętnie — zgodził się na dalszy nasz pobyt w dolinie, po oświadczeniu Karola, że nie odnalazł skradzionych koni, ale będzie nadal usiłował sprawę wyjaśnić. Opuściliśmy biuro — domek na zboczu wzgórza — w towarzystwie nieodstępnego i niezastąpionego Merto-na. Powiódł nas najpierw do corralu, gdzie zostawiliśmy wierzchowce, a następnie — już pieszo — w kierunku jakichś zabudowań. Pociągnąłem nosem raz i drugi i natychmiast wiedziałem, dokąd zmierzamy. Za drzwiami bardzo długiego budynku ukazała się naszym oczom obszerna sala z ławami i wieloosobowymi stołami. Nikogo tu nie było. Przeszliśmy tę salę z jednego jej krańca po drugi, gdzie w ścianie znajdował się szereg malutkich okienek, a dalej drzwi. Merton otworzył je — uderzyła w nas fala gorąca i pomieszanych zapachów. To była kuchnia, z potężnym piecem zastawionym garnkami i kotłami, wokół którego kręciło się kilka osób. Kucharz w białym fartuchu i białej czapie podszedł do nas kołyszącym krokiem. V — Jakieś zmiany, inżynierze? — Ci panowie są naszymi gośćmi, przy dyrektorskim stole. Proszę to wziąć pod uwagę. A zwracając się do nas: — To Steve, szef naszej kuchni. Gdybyście pragnęli przekąsić coś ekstra, będzie na wasze usługi. Człowiek nazwany Steve skłonił się: — Śniadanie mamy o siódmej, obiad w południe, kolację o ósmej. Zawsze do usług. Skłonił się powtórnie i czekał spoglądając raz na nas, raz na Mertona. — To wszystko, Steve. Dziękuję. Wyszliśmy. — Teraz poszukamy intendenta — powiedział Merton. — Musi panom znaleźć jakieś przyzwoite pomieszczenie, najlepiej byłoby w tym budynku, na górce. — Och, to zbyteczne — zaprotestował Karol — Prześpimy się gdziekolwiek, na świeżym powietrzu. Inżynier roześmiał się: — W tej dolinie powietrze wcale nie jest świeże. Zbyt wiele oparów unosi się nad bagnem. Rankiem zawsze zbierają się mgły. Są zimne, mokre i okropnie cuchną. — Rozpalimy ognisko. — Zapomniałem panom powiedzieć: w dolinie nie wolno rozpalać ognisk. Istnieje pewne niebezpieczeństwo pożaru. Domyślałem się, o co Karolowi chodzi: o możność swobodnego poruszania się nocą po obozie. Ale wobec oświadczenia Mertona — ustąpił. Bez większych ceregieli przydzielono nam pokoiczek nad jadalnią. Nie bardzo mi to przypadło do smaku ze względu na zapachy, które biły z dołu, ale Karol wyraził zadowolenie, nie wiem, czy szczere, za to bardzo głośne. — Wybaczcie, panowie — odezwał się Merton, stojąc na progu pokoiku — że teraz was opuszczę. Mam jeszcze dzisiaj mnóstwo spraw do załatwienia. Spotkamy się podczas obiadu. W razie czego zwróćcie się do Eileen. To sekretarka Willburna. Będzie wiedziała, gdzie mnie szukać. Drzwi skrzypnęły. Zostaliśmy sami. Siedziałem na pryczy obciągniętej namiotowym płótnem, na które rzucono kiepsko wypchany siennik. — Wystarczy otworzyć okno, aby się dowiedzieć, co będzie dziś na obiad — rzekłem z przekąsem. — Jak mogłeś się zgodzić? — Nie myślisz chyba, Janie, wylegiwać się tutaj? Ten pokoik ma swoje dobre strony, właśnie dlatego, że blisko kuchni. Widziałeś Ludwika? — Nie. — A ja go zauważyłem. W kuchni. I on nas również spostrzegł. Jesteśmy sąsiadami i sądzę, że potrafi ten fakt wykorzystać. A teraz wolny czas do obiadu poświęćmy na przechadzkę. — Jestem głodny jak wilk — odparłem. — Doskonale. Pójdziemy poszukać tutejszego saloonu. Niech cię to radośnie nastroi. A flinty zostawimy. Dzisiaj nie będą potrzebne. Zwróciłem uwagę, że drzwi zamykają się tylko na haczyk i tylko od wewnątrz. Praktycznie więc pokój stoi otworem dla wszystkich nieproszonych gości. — Włóż sztucer pod siennik. — Chyba żartujesz? — Ani mi to w głowie. Ale Willburnowi na pewno nie zależy na awanturze z nami. Moim zdaniem, jest zbyt sprytny. Gdyby nawet skradziono nam broń, szybko ją odzyskamy. Byłby to zresztą niezły pretekst do dalszego przedłużenia naszego pobytu. Chodźmy. Z pięterka na parter wiodły schody bardzo prymitywne i bardzo strome. Kończyły się w rogu sali. Wyszliśmy na drogę i przystanęli dopiero przed trzecim czy czwartym z rzędu budynkiem. — Teraz trzeba odnaleźć saloon. Jesteś głodny, Janie, więc to w twoim interesie. — Lepiej kogo zapytać. — Lepiej właśnie nie. Nie zwracajmy na siebie uwagi. Dobrze nachodziliśmy się, zanim ujrzałem koślawe litery wymalowane na desce przybitej nad wejściem: „Pod Błyszczącą Lampą”. A niżej: „saloon”. Niestety, na głucho zawarte drzwi uniemożliwiały wstęp. Poczułem jeszcze większy głód, jeśli to jest możliwe. Pukanie na nic się zdało. Właściciel czy też zarządzający musiał przestrzegać zakazu sprzedaży wódki podczas dnia, a któż przyjdzie w innym celu, mając stołówkę pod nosem? — Cóż poczniemy? — zafrasował się Karol. — Chciałem uciąć pogawędkę z karczmarzem właśnie teraz, a nie wieczorem, kiedy tu będzie pełno. — Merton wspominał o sklepie — zwróciłem mu uwagę. — Może sklep jest otwarty? — Sklepikarz to nie to samo, co karczmarz, ale szukajmy. Obeszliśmy dokoła budynek, w którym mieścił się saloon. I słusznie postąpiliśmy! Sklepik znajdował się z przeciwległej strony. Oba przedsiębiorstwa mieściły się pod jednym,dachem. To drugie było właśnie czynne. Drewniane stopnie zawiodły nas do wnętrza niezbyt wielkiego, bardzo skromnego, wypełnionego prawie że bez reszty solidną, szeroką ladą i półkami, na których spoczywały towary. Za tą ladą stał chłopak chudy, z potarganymi włosami. Tak pochłonięty był wycinaniem przy pomocy kozika jakichś znaków na desce, że nie od razu nas spostrzegł i kiedy Karol zapytał o szefa, najpierw zaczerwienił się po czubki uszu, a potem zlustrował nas podejrzliwym wzrokiem. — Kredytu nie udzielamy — mruknął. — I słusznie — powiedział Karol. — Ale my nie w tej sprawie. O... — zdaje się, że dopiero teraz zauważył nasze gwiazdy, bo poczerwieniał jeszcze bardziej. — Przepraszam... ale tu tak jest, jak kto chce widzieć szefa, to wiadomo, że nie ma pieniędzy. Proszę zaczekać. Zniknął za drzwiczkami. Czekaliśmy. Pachniało tytoniem, piwem i smarowidłem do butów. Na gwoździach wisiały rzemienie, kowbojskie pasy i kapelusze. Na półkach dostrzegłem koce, jakieś puszki i kilka kolorowych koszul. W sumie niewiele tego było. — Halo! O co chodzi? Właściciel sklepu był bardzo chudy i bardzo wysoki, o inteligentnym wyrazie twarzy i przenikliwym spojrzeniu wyblakłych oczu. — Halo, szefie! Chcemy z panem porozmawiać w cztery oczy, a raczej w sześć oczu. Zawahał się, zmierzył nas wzrokiem, uchylił drzwiczek. — Proszę... Powiódł nas wąskim korytarzykiem, przez kolejne drzwi, aż na tyły wielkiego bufetu, za którym ciągnęła się salka zastawiona stołami. To był oczywiście nieczynny o tej porze saloon, a sklepikarz okazał się równocześnie karczmarzem. Nie mogliśmy lepiej trafić. — Usiądźmy. Tu nam nikt nie przeszkodzi. A kiedy zajęliśmy miejsca, dodał: — Słyszałem już o waszym przybyciu. Wiadomości szybko się rozchodzą. Zaprosił was Willburn? Przerwał i począł się nam przyglądać badawczo i chyba nieco podejrzliwie. — Willburna poznaliśmy dopiero przed paru godzinami — odparł Karol — i nie przychodzimy do pana z jego polecenia. W ogóle Willburn nic o tej wizycie nie wie. — Rozumiem. Czym więc mogę służyć? — Informacjami. Rzetelnymi informacjami o tym, co się tutaj dzieje, jeśli cokolwiek się dzieje. Jestem szeryfem Peace Village, chyba pan słyszał o takiej miejscowości, a to — Karol wskazał na mnie — mój zastępca. Może pan śmiało mówić o wszystkim, zachowamy to dla siebie. Sklepikarz gwizdnął cicho. — Peace Village! To szmat drogi. Myślę, że nie przyjechaliście tu na polowanie. Tereny łowieckie znajdują się znacznie bliżej. Chyba że chodzi o zwierzynę... dwunożną. — No więc? — ponaglił Karol. — Doprawdy nie wiem, od czego zacząć. — Wobec tego zaczniemy od pytań. Skąd pan tu przybył? — Z Topeka. Prowadzę tam razem z bratem hotel i saloon. Pomyślałem, że nie szkodziłoby zarobić coś ekstra, brat sobie sam da radę przez kilka miesięcy. Ale teraz... żałuję. — Dlaczego? — Przepraszam — powiedział szybko. Zerwał się ze stołka, podszedł do drzwi, otworzył je cicho, wyjrzał, a później delikatnie zamknął. — Tu ściany mają uszy — wyjaśnił. — Nie byłoby dla mnie dobrze, gdyby ktoś obcy usłyszał to, co mam zamiar opowiedzieć. — Obawia się pan, że tamten chłopak mógłby podsłuchać? — zapytałem. — Tim? Skądże! O niego jestem spokojny. Ale do sklepu wchodzą kupujący, a przepierzenia w tym budynku są dość cienkie, wszystko słychać. — Może przejdziemy gdzie indziej? — zaproponował Karol. — Nie, nie. Wystarczy mówić półgłosem. Zresztą w sklepie nikogo nie ma. Czy mogę liczyć na dyskrecję? — Na pewno. A teraz słuchamy. — Nazywam się Clement Hardy i jak już mówiłem, prowadzę interes w Topeka, w Kansas. Obiecywano mi złote góry, a tymczasem nie wiem, czy w ogóle wyjdę na swoje. — Handel nie idzie? — Idzie, owszem, ale odkąd tu siedzę, nie widziałem jeszcze ani jednego centa. — To znaczy, że sprzedaje pan na kredyt? — zauważyłem. — Nie udzielam nikomu kredytu. Jeszcze tego by brakowało! Wzruszyłem ramionami: — Nie rozumiem. — Pozwól, Janie — wtrącił się Karol — niech pan to lepiej wytłumaczy. — Rzecz polega na tym, że sprzedaję za... papierki. — Papierowe pieniądze? — Nie. Kwitki z wypisaną na nich sumą. One zastępują w tej dolinie pieniądze. Musicie, panowie, wiedzieć, że tu nikt nie dostaje pieniędzy. Przedsiębiorstwo płaci papierkami. Zaraz pokażę. — Obejrzymy później — powstrzymał go Karol. — Nie jest pan chyba stratny? Papierki przecież zostaną wymienione. — Właśnie, tylko kiedy? A co do strat, to muszę panom powiedzieć, że od każdego kwitka, którym płacą mi klienci, muszę oddawać pięć procent przedsiębiorstwu! Przecież to rozbój! — Dlaczego się pan na to zgodził? — Jak gadali ze mną w Topeka, nie było o tym mowy. Teraz jestem zupełnie bezradny. — Rada prosta — wtrąciłem się — pakować manatki i wracać do Topeka. — Oho, już tego próbowałem. Najpierw mi oświadczyli, że nie mają teraz wozów do przewiezienia mego towaru. Zaproponowałem, aby go odkupili. Nie chcą. Wobec tego poprosiłem o wymianę kwitków na pieniądze. Obiecali przy końcu jesieni! No i siedzę nadal i na dal się martwię. — Z kim pan rozmawiał? — Najpierw z tym jegomościem, który płaci tygodniówki robotnikom, oczywiście pap: erkami. Odesłał mnie do Willburna. Na tym się skończyło. — A skąd pan bierze towar? — Część kupiłem jeszcze w Topeka, za prawdziwe dolary. Teraz, jak mi czego zabraknie, wypisuję zamówienie i składam w biurze. Później mi przywożą. — Na kredyt? — Gdzie tam! Muszę płacić. — Kwitkami? — Tak — przyznał niezbyt chętnie. — Więc jednak kwitki na coś się przydają — stwierdził Karol. — Jak pan może tak mówić, szeryfie? — oburzył się. — Gdyby pan wiedział, co zamawiam i co dostaję? I po jakich cenach! — Nie to samo? — To samo, tylko w gorszym gatunku. Po prostu świństwo, a płacić muszę, jakbym kupował w najdroższym nowojorskim magazynie. Poza tym... przecież ja tu siedzę jak w niewoli! Nawet nosa nie wolno mi wytknąć poza dolinę. Zresztą, inni w podobnym znajdują się położeniu. To jest bezprawie! — Czyżby rzeczywiście było tak źle? Jak mi wiadomo, wszyscy pracujący otrzymują mieszkania i wyżywienie. — Tak, pewnie. Chodzi o to, aby nikt nie pitrasił sobie sam przy ognisku. Lękają się pożaru. Może i słusznie. Ale wyżywienie nie jest za darmo. Co tydzień potrącają przy wypłacie zarobków. A czy wiecie, panowie, że tym, którzy przybyli tu konno, zabrano konie? Jak mówią, tylko na przechowanie. Broń również zabrano do magazynu. — To nie najgorsze — zauważyłem. — Pewnie tu tęgo piją. Prawda. Są przecież tacy, którzy nie wierzą, by kwitki im kiedyś wymieniono. To piją. Za te kwitki właśnie, które ja muszę przyjmować. A myślę, że broń odebrano wcale nie dlatego, że pijani ludzie mogliby się postrzelać. Po prostu dlatego, że... — zniżył głos do szeptu — boją się buntu. — Jednakże nie wszystkim odebrano broń — zauważył Karol. — Widzieliśmy jeźdźców z karabinami. — To strażnicy. Tylko oni są uzbrojeni i tylko oni mają konie. Cóż można przeciw nim przedsięwziąć z gołymi rękami? O, Willburn to sprytny facet. Trzyma nas w garści. — A inżynier Merton? — zapytał Karol. — Hm, mało go znam. Rzadko tu przychodzi. Wiem tyle, co inni o nim mówią. Powiadają, że to nie jest zły człowiek, że sam dał się nabrać, ale milczy, bo mu wstyd. — A nafta? Jest tu nafta? — Jedyna rzecz prawdziwa w tej dolinie. Brałem na spytki majstrów. Wiadomo, po paru kieliszkach każdy rozmowny. Mówili, że nie będzie trzeba głęboko wiercić. — Pięknie — stwierdził mój przyjaciel. — Wiemy już coś niecoś. Kto pana tu ściągnął? — Mój stary znajomek-nafciarz. Nie przy jednym ognisku piekł mięso. Co pewien czas znikał z Topeki zapowiadając, że teraz odkryje pole naftowe i wróci jako milioner. Rzeczywiście, wracał. Zmizerowany jak siedem nieszczęść i bez centa w kieszeni. Wtedy zgłaszał się do pracy jako wiertacz. A kiedy ropa tryskała, rzucał wszystko, wściekły, że się innym udało, a jemu nie! To on mnie namówił. Przysiągł, że odkrył ropę. Tym razem miał rację, na moje nieszczęście. — Jak to? — zawołałem, zapewne zbyt głośno, bo sklepikarz szepnął: „ciii...” — To pański znajomy jest właścicielem tego terenu? Jak on się nazywa? — Yeats. Jest majstrem. Teraz pilnuje robót na „dwójce”, ale żeby to była jego własność... nie powiem. Jego chyba też nieco wykiwano, jeśli naprawdę trafił na tę dolinę. Nie miał chłop pieniędzy, musiał zawrzeć spółkę. Myślę, że mu jednak coś z tego kapnie... — A inni wspólnicy? — To Willburn, kto jeszcze... nie wiem. Yeats na ten temat nie chciał ze mną gadać. Ma swoje powody. — Lubią tego Yeatsa? — zapytałem. — Nie bardzo. On trzyma z Willburnem. Trudno się dziwić. Ech, do licha z tym wszystkim! Żeby pan nam coś poradził, szeryfie... — W czym? — W wydostaniu się z tej przeklętej doliny. Wszyscy mamy jej dosyć. — Ma pan tu jakichś zaufanych ludzi? — Oczywiście. — Chciałbym z nimi porozmawiać. Czy może ich pan ściągnąć w jakieś zaciszne miejsce, tak ze czterech, pięciu. Więcej nie trzeba. — Nie ma zacisznych miejsc. Te draby ze straży wszędzie wsadzają nosy i uszy. Czego nie wywęszą, to usłyszą. — Nie znamy tu ludzi, nie znamy dokładnie terenu. Chcemy wam pomóc, ale przecież we dwu czy trzech nie damy rady. Dolina przypomina wojskowy obóz. Organizacja, jak zauważyłem, jest świetna i w pojedynkę nie sposób się jej przeciwstawić. Trzeba stworzyć inną organizację, zebrać ludzi jednakowo myślących. Czy pan to pojmuje? — Jasne jak słońce. — Więc proszę urządzić takie zebranie. Więcej od pana nie wymagam. Hm... jedyny sposób... tylko tak. Można się zebrać u mnie, ale nie w ciągu dnia. Od razu zauważą. Najlepiej w nocy, późno w nocy. Mój saloon jest czynny do dwunastej. Straż przychodzi i wszystkich wyrzuca. Myślę, że o pierwszej moglibyśmy się spotkać. — Dzisiaj — stwierdził Karol. — Dzisiaj. — Świetnie. Więc proszę pamiętać: czterech lub pięciu godnych zaufania ludzi. I... żeby nie byli pijani. Z takimi nie będę rozmawiał. Niech pan uważa, panie Hardy. — Postaram się wszystko załatwić jak najlepiej, szeryfie. Przyjdźcie do sklepu, nie do saloonu. Okna będą ciemne, ale wystarczy zapukać. Wstaliśmy i uścisnęli sobie dłonie. W tej samej chwili dobiegł mych uszu przytłumiony dźwięk, przypominający bicie dzwonu. — Sygnał na obiad — stwierdził Hardy. — Idziemy. — Karol pociągnął mnie za rękę. — Powinniśmy zasiąść do stołu jednocześnie z Willburnem. Kiedy opuściliśmy sklepik, Karol odezwał się półgłosem: — No, odwaliliśmy sporo roboty... — Sporo gadania, chciałeś powiedzieć. — Nie bądź pesymistą, Janie. Informacje uzyskane od sklepikarza są bezcenne. A poza tym ten Hardy przypadł mi do serca. Myślę, że jego nazwisko nie kłamie12, że można na nim polegać. Teraz zaczynam mieć nadzieję, że obejdziemy się bez pomocy Komanczów. Trochę się jej lękałem. Przecież gdyby tak doszło do jakiejś masakry białych, wyobrażasz sobie, Janie, jak zawrzałoby na pograniczu? Na obiad przyszliśmy w samą porę. Posadzono nas przy stole dyrektorskim, w pobliżu Willburna i Merto-na. Nie bardzo nam to przypadło do smaku, ponieważ zarówno Willburn, jak i Merton natarczywie wypytywali o rezultat naszych poszukiwań. Karol informował przyciszonym głosem, że w tej sprawie nie może rozmawiać w tak licznym gronie słuchaczy. Poskutkowało. Zapanowało milczenie rzadko przerywane przez biesiadników, chociaż przy naszym stole siedziało ich z dobry tuzin, między innymi znany nam już Yeats i sekretarka Willburna, jedyna kobieta — jak spostrzegłem — na tej sali. Przy innych stołach wrzało od rozmów. Obiad trwał krótko, ku memu wielkiemu zadowoleniu. Willburn odszedł pierwszy. Mertona pozbyliśmy się twierdząc, że idziemy do naszego pokoiku nieco odpocząć. Zdziwiło mnie tylko, że reszta towarzystwa wcale nie zdradzała ochoty do nawiązania z nami rozmowy. A przecież, zdawało się, powinniśmy stanowić dla tych ludzi odciętych od świata kopalnię najświeższych wiadomości! Prawdziwa zagadka. — I co teraz? — zapytałem Karola, gdy wylądowaliśmy w swej klitce na pięterku. — Teraz radzę ci zdrzemnąć się nieco. Czeka nas zapewne pracowita noc, a poprzedniej prawie oka nie zmrużyłem. Ach... — ziewnął. Rozciągnął się na pryczy, a ja natychmiast poszedłem za jego przykładem. Spaliśmy jak dwa susły, bo kiedy się obudziłem i spojrzałem na zegarek, stwierdziłem ze zdziwieniem, że dochodzi godzina szósta. Karol drzemał nadal. Nie przeszkadzałem mu. Wyciągnąłem z kieszeni swą wierną fajeczkę, nabiłem ją tytoniem i pogrążyłem się w głębokiej medytacji nad wypadkami ubiegłych godzin. Jeśli Hardy mówił prawdę, Dolina Złej Wody (jak ją nazywali Komańcze) była obecnie czymś w rodzaju więzienia. Nieprawdopodobna historia! Mogła się wydarzyć tylko w tak dzikich stronach. Wspomniałem Carra i Rączą Antylopę. Czy starczy im cierpliwości, by tkwić tyle godzin na jednym miejscu? A jeśli Piotrowi coś strzeli do głowy? W jaki sposób można by im dać znać? Nie mieliśmy okazji porozumienia się z Ludwikiem, a tylko Ludwik mógł być naszym łącznikiem. Dmuchnąłem kilka razy błękitnym dymem, aż zrobiło się szaro w izdebce, w tym momencie usłyszałem lekkie pukanie do drzwi. Po krótkiej przerwie powtórzyło się. W sekundę znalazłem się na nogach. Bezceremonialnie szarpnąłem za ramię Karola i lekko uniosłem haczyk zastępujący klamkę. W półmroku, jaki panował za drzwiami, ujrzałem Ludwika. Stał nieruchomo, niosąc na tacy jakieś naczynia. Przybył rzeczywiście jak na zamówienie. — Wejdź — powiedziałem krótko, zaskoczony i uradowany jednocześnie. Karol podniósł się i przecierał oczy. — Przyniosłem panom małą przekąskę — wyjaśnił Metys. — Do kolacji jeszcze dwie godziny. — Postaw tacę na stole i siadaj — powiedział Karol, i zaraz spytał półgłosem: — Czy tu można spokojnie rozmawiać? — Ani na górze, ani w jadalni nikogo nie ma, ale Steve wie, że poszedłem do panów, nie mogę tu długo zostać. — Źle — zmartwił się mój przyjaciel. — Mam mnóstwo pytań. — Przyjdę w nocy. — O której? — Przed jedenastą albo trochę po. Muszę czekać, aż Steve wyjdzie z kuchni. — Pracowity jakiś facet — zauważyłem. — Zarabia na pochwały Willburna. To jego zaufany człowiek. — A dużo takich zaufanych ma tu inżynier? — Kilku, proszę pana. Nie licząc strażników, ale tych Willburn trzyma tylko pieniędzmi. — Kartkami? Ludwik uśmiechnął się: — To już pan wie? Strażnicy stanowią wyjątek, otrzymują do ręki prawdziwe pieniądze. To tajemnica. Zna ją zaledwie kilka osób. — Dziwne. Czyżby nic nie kupowali w sklepie ani nie odwiedzali saloonu? — Tam płacą tak, jak inni: kwitami. Otrzymują je specjalnie w tym celu. — No tak — wtrącił się Karol — ale ta informacja nie ma dla nas znaczenia. Powiedz nam, Ludwiku, jak się nazywa przedsiębiorstwo, które tu prowadzi roboty? Należy do Willburna?. A może są jacyś wspólnicy? — Nie ma żadnej nazwy, a kto należy do spółki poza Willburnem... nie wiem. — No to może wiesz, czy Willburn nabył od kogo tę dolinę? — Chyba od złodzieja — odparł z nie ukrywanym oburzeniem. — To ziemia Komańczo w, a oni jej nikomu nie odstąpili. Nic więcej nie wiem, szeryfie, przybyłem tu niedawno. Tokwi-tej przysłał mnie, abym go informował, co się tu dzieje. Musiałem się spodobać Stevemu, bo mnie przyjął jako pomocnika do kuchni. — Bez sprawdzenia, kim jesteś? — A co w tych stronach można sprawdzić? Powiedziałem strażnikom, że pracowałem jako pomocnik kucharza w małej oberży i że szukam teraz szczęścia po świecie. Widać potrzebowali kogoś takiego. Jeśli panowie chcieliby coś więcej wiedzieć, trzeba porozmawiać z osobą, która lepiej się orientuje. Znam taką. — Kto to jest? — zapytałem sądząc, że w odpowiedzi padnie nazwisko Hardy'ego. Ale pomyliłem się. — Sekretarka Willburna. — Eileen? — Tak. — To na nic — powiedział Karol. — Willburn od razu o wszystkim by wiedział. — Ona nie zdradzi. Mogę z nią tu przyjść w nocy. — Tak dobrze znasz Eileen? — Eileen jest moją siostrą, proszę panów, ale tu nikt o tym nie wie. Osłupiałem! Ta elegancka panna miałaby być siostrą Ludwika? Karol, sądząc z wyrazu jego twarzy, był niemniej zaskoczony. — Twoja siostra? — powtórzył. — Czy... — urwał i machnął ręką. — No oczywiście, skoro tak twierdzisz. Ręczysz za nią? — Jak za siebie, szeryfie. Dziś rano uprzedziłem Eileen o waszym przybyciu, wie, że jesteście przyjaciółmi. — Skąd się tu wzięła twoja siostra? — zapytałem nie mogąc ochłonąć ze zdumienia. — To na pewno ciekawe, Janie — wtrącił się Karol — ale nie możemy Ludwika przetrzymywać. Idź już — zwrócił się do Metysa — i przyjdźcie oboje o jedenastej. Gdyby się co miało zmienić, możesz do nas wpaść pod pozorem zabrania talerzy. I jeszcze jedno: trzeba zawiadomić Rączą Antylopę i Carra. Pewno się niepokoją. — Zawiadomię, ale najwcześniej w nocy lub jutro o świcie. — Dobrze. Idź już. Steve może cię potrzebować. Z tym jedzeniem to oczywiście twój pomysł, bardzo dobry. Nie brak ci sprytu! Odszedł. — Co na to powiesz, Janie? Okazuje się, że mamy mnóstwo sprzymierzeńców. Niewiele brakuje, a odkryjemy, że sam Willburn tylko się maskuje, a w istocie działa w porozumieniu z Tokwi-tejem. — Willburn, jak Willburn, ale na przykład Merton? — No, no, ostrożnie, Janie! Nie daj się ponosić fantazji. — Nie daję. Chociaż pełno tu niespodzianek. Co dalej zamierzasz? — Myślę, że jakkolwiek wypadną nasze nocne narady, musimy jutro opuścić dolinę. — Czy zapytasz Willburna, kto mu dał tutaj prawo wierceń? — Nie, jeszcze nie. Nie możemy sobie zamykać drogi powrotu. — Co? Chcesz tu wracać? — Nie krzycz. Przecież jutro wszystkiego nie załatwimy. Trzeba wrócić pod jakimkolwiek pozorem. Wiem, że Willburn nie będzie z tego zadowolony, ale słówka nie piśnie. Nie zależy mu na rozgłosie i na awanturze z szeryfem nawet tak dalekiej miejscowości, jak Peace Village. Pewnie nas uznał za nieszkodliwych niedołęgów marnujących czas na poszukiwanie skradzionych koni. Tym lepiej! — Jeśli w ogóle wierzy w tę kradzież. Obawiam się, że nie doceniasz sprytu Willburna. — On nie tylko wierzy, on wie! Przecież to ludzie jego straży skradli wierzchowce w Peace Village uciekając przed Komańczami. Jestem tego pewien. — I tak łatwo przystaje na schwytanie własnych ludzi? — Przystaje, bo na pewno tych koni tu nie ma. Willburn jest ostrożny. Nie mógł nam zabronić wstępu. Liczy, że po bezowocnych poszukiwaniach odjedziemy stąd raz na zawsze. — Może to i prawda, a może nie — odparłem. — Teraz nie rozstrzygniesz wątpliwości. Myślę, że jak przyjdzie Eileen, dowiemy się czegoś więcej ponad to, co nam powiedział Ludwik. — Informacje, jakich udzielił, okazały się przecież bardzo skromne. — Nie, sposób więcej od niego wymagać. Nie odmawiam mu sprytu, ale sądzę, że trudno mu się zorientować w tych sprawach. Skąd może wiedzieć, co to jest na przykład spółka handlowa czy przemysłowa. Poza tym, pracując w kuchni, nie ma dostępu do biura kierownictwa. No i wreszcie przebywa tu niezbyt długo. — Właśnie. Jak to się stało, że znalazł się w dolinie przed nami? — Po prostu zna krótszą drogę. A teraz, Janie, pozwól mi się jeszcze trochę zdrzemnąć... — Noc pełna niepokoju Do wieczora nudziłem się wściekle. Zły byłem na Karola za jego chęć spania, bo sam spać już nie mogłem, denerwując się oczekującymi nas spotkaniami. Dotychczas wszystko szło jak z płatka. Łatwo, zbyt chyba łatwo. Czy los okaże się nadal tak łaskawy? Nie bardzo w to wierzyłem. Do głowy przychodziły mi najbardziej fantastyczne pomysły. Zacząłem podejrzewać, że może Hardy jest człowiekiem Willburna. Przecież ściągnął go tu — jak sam powiedział — Yeats! Czy pozostawiona nam swoboda poruszania się po całym obozowisku nie jest przypadkiem pułapką, mającą nas sprowokować do nierozważnych kroków? Co prawda okazji do podejrzeń nie daliśmy wiele. Poza wyprawą do sklepiku nie chodziliśmy sami nigdzie więcej. Karol słusznie postąpił wystrzegając się rozmów z pracownikami. Wszystko to rozważyłem dokładnie. Doszedłem do wniosku, że nikt z kierownictwa robót nie odważy się wystąpić przeciw nam jawnie w obecności tak licznych świadków. Ale co się stanie, gdy opuścimy dolinę i znajdziemy się na pustej prerii? Jedyny ratunek to szybkie konie i towarzystwo Rączej Antylopy... Niewiele. A gdyby tak sprowadzić większy oddziałek Komanczów? Natychmiast odrzuciłem tę myśl. Nie zdążą na czas, a my wysyłając po nich Rączą Antylopę jeszcze bardziej zmniejszymy swe szansę. Około ósmej dźwięk gongu skłonił wreszcie Karola do opuszczenia pryczy. Zeszliśmy do jadalni. Wielka sala szumiała gwarem rozmów, ale przy dyrektorskim stole, jak i poprzednio, trwało milczenie. Powitał nas Mer ton zapytując półgłosem o wyniki poszukiwań. — Musieliście mieć panowie bardzo pracowity dzień — wtrącił Willburn. Kpił czy też dokładnie orientował się w naszej „pracy”? Kłopot odpowiedzi pozostawiłem Karolowi. Wybrnął z niego dość gładko, przyznając się z udanym' smutkiem do niepowodzenia i zapowiadając nasz wyjazd na dzień jutrzejszy. Nie wiem, czy mu uwierzono, czy nie. Willburn okazywał prawie że obojętny spokój. Wieczorny posiłek trwał znacznie dłużej niż południowy, tak że dopiero około dziewiątej zdołaliśmy się wymknąć, zapewniwszy uprzednio Mertona, że nic nam więcej nie potrzeba. Na krótkiej przechadzce i na długim oczekiwaniu upłynęły nam trzy następne godziny. Przez okno pokoiku widziałem, jak zapalały się i gasły w barakach blade światełka, jak mrok coraz gęściej otulał ziemię. Gdy wskazówki naszych zegarków dobiegły cyfry: jedenaście, księżyc błądzący po niebie skrył się za chmury. Siedząc na pryczy, z trudem dostrzegałem zarys twarzy Karola. Nie dano nam lampy, nie mieliśmy świec. Po jakimś czasie usłyszałem delikatne pukanie. Uchyliłem drzwi. Ludwik jak cień wsunął się do pokoju. Bezszelestnie założył haczyk na kółko, bezszelestnie podszedł do okna i zamknął je. — Gdzie Eileen? — zapytał Karol. — Czeka na dworze. — To zły pomysł, Ludwiku. Dlaczego jej nie przyprowadziłeś? — Kłopot. Postawili strażnika przy drzwiach. Moje wejście nie zwraca niczyjej uwagi, bo pracuję w kuchni, ale o jej wizycie jutro wiedziałby WillburlŚ... — To znaczy, że musimy zrezygnować z rozmowy — stwierdziłem smętnie. — Nie, proszę pana. Ja nie tak myślałem. — Więc co proponujesz? — Można się tu dostać przez kuchenne okno. Strażnik stoi tylko jeden, a okno znajduje się po przeciwległej stronie. — Trzeba było tak postąpić. Na co czekałeś? — Widzi pan, drzwi od jadalni nie mają zamka. Gdyby temu wartownikowi nagle zachciało się zajrzeć do sali, mógłby akurat zobaczyć Eileen i mnie, jak przemykamy się przez jadalnię. Gdybyście panowie mogli przy tych drzwiach chwilkę postać? — Oczywiście — powiedział krótko Karol. Omackiem zeszliśmy po schodkach do sali, która teraz, w mroku, wydawała mi się większa i pełna jakichś niepokojących tajemnic. We dwu odnaleźliśmy miejsce, gdzie powinny znajdować się drzwi. Wzrokiem nie sposób było tego stwierdzić. Wreszcie Karol namacał klamkę. — Spróbuję — powiedział. Nie wiedziałem, o jaką próbę mu chodzi, gdy zawiasy pisnęły leciutko, a w twarz powiał mi wiatr pełen zgniłych zapachów. To trwało kilka zaledwie sekund. Nie dostrzegłem nic, poza ciemnością, ale gdy klamka znowu szczęknęła, Karol mruknął: — Ludwik się nie mylił. Siedzi tam jakiś drab, wygląda na to, że drzemie. Willburn za bardzo chyba ufa swym ludziom, na nasze szczęście. Uff, czekajmy. Oparłszy się plecami o drzwi tkwiliśmy nieruchomo z czujnie nastawionymi uszami, pełni wewnętrznego napięcia. W końcu skrzypnęły deski, lekko zaszurały czyjeś stopy i przenikliwy szept: „Jesteśmy, szeryfie!” zawiadomił nas, że operacja zakończyła się pomyślnym wynikiem. Karol pociągnął mnie za rękę, prowadząc „w stronę schodów, aż dotknąłem chropowatej poręczy. Tak dotarłem do naszej klitki na pięterku, gdzie dla czterech osób ledwo starczało miejsca. — Wszystko w porządku — odezwał się półgłosem Ludwik. — To jest właśnie moja siostra. — Dobry wieczór panom — zaszeptał drugi głos. — Dobry wieczór... — odpowiedzieliśmy również szeptem. Wymiana grzeczności w tych warunkach wyglądała nieco zabawnie, ale Eileen należała widać do tych wzorowych sekretarek, które zawsze przestrzegają nienagannych form bycia. — Niech pani nam powie wszystko o tej dolinie — zagaił Karol. I tak oto zaczęła się szeptana opowieść. Nie przytaczam jej dosłownie. Przy okazji długiej i szczegółowej relacji o opanowaniu Doliny Złej Wody przez awanturników (bo nie ulegało już wątpliwości, że byli to w przeważającej większości awanturnicy!) poznaliśmy dziwną historię życia Eileen i jej brata. A może nawet dwie historie, bo losy rodzeństwa od dłuższego już czasu odmiennymi toczyły się drogami, które teraz dopiero na nowo się zbiegły. Eileen od kilku lat pracowała w Topeka, w biurze małej firmy zajmującej się handlem ziemią zawierającą cenne kopaliny. Znany nam już Yeats by jednym ze szperaczy przemierzających kraj w poszukiwaniu takiej ziemi. Ludwik mieszkał jeszcze wtedy ze swą siostrą, aż podniecony jej opowiadaniami o sukcesach Yeatsa, postanowił sam spróbować szczęścia. Przeliczył się jednak z siłami i z... zasobem wiadomości! Jak wywnioskowałem z opowieści Eileen, ukończyła ona szkołę średnią, a prócz tego specjalny kurs dla sekretarek biurowych. Natomiast Ludwik zbijał bąki, pók^nie wylądował jako pomocnik kucharza w. którejś z topeckich restauracji. Stało się to wtedy, gdy ojciec rodzeństwa nie powrócił z jednego ze swych kolejnych wyjazdów z Topeka, a bankowe konto, które im założył, stopniało do wysokości jednego centa. Kucharzenie Ludwika nie trwało długo. Jak już wspomniałem, wyruszył szukać szczęścia na Zachodzie. Nieudana wyprawa doprowadziła niefortunnego poszukiwacza skarbów na próg domostwa Jonathana Bootha, w Peace Village. Być może Ludwik nawiązał wówczas zerwane kontakty ze swym ojczystym plemieniem, Komańczami. Być może, stało się to jeszcze przed przybyciem do Peace Village, dość że podjął się roli indiańskiego zwiadowcy na terenie miasteczka i okolicy. Zapewne z namowy rodzonego wuja, Tokwi-tej — Czarnego Jelenia. Matka Ludwika i Eileen nie żyła od lat. Zmarła jeszcze przed ich wyjazdem z Oklahomy do Topeki, gdzie ojciec — przelotny ptak — umieścił dzieci w internacie i odwiedzał je co pewien czas, póki nie zniknął raz na zawsze. Nie pytaliśmy o jego nazwisko ani o to, czym się zajmował. Sądzę, że był eksplorerem i traperem zarazem. Że podczas jednej z wędrówek spotkał siostrę wodza Tokwi-tej, a że małżeństwa mieszane na Dzikim Zachodzie nie należały do wyjątków... Ale wracam do tematu, który nas — Karola i mnie — najbardziej interesował. Otóż Eileen pracowała (i nadal pracuje) w firmie noszącej nazwę: „Willburn i Smith. Przedsiębiorstwo Eksploatacji Terenów”. Nazwa niewiele mówiąca. Lecz nowa sekretarka okazała się osobą dość inteligentną i sprytną, by szybko zorientować się w interesach prowadzonych przez jej chlebodawców. Pierwsze transakcje, o których się dowiedziała, wyglądały bardzo poważnie i bardzo solidnie. Później stwierdziła, że ziemię skupywano za bezcen, korzystając z nieświadomości właścicieli. Dobroduszni farmerzy chętnie pozbywali się mało urodzajnych gruntów, nic a nic nie wiedząc o tym, że pod powierzchnią jałowej gleby spoczywają góry złota: rudy żelaza, ołowiu, manganu, miedzi czy też pokłady rodzimej siarki. Firma dobrze prosperowała, spokojnie i bez wstrząsów, aż do dnia, w którym rozgorączkowany Yeats przybył z wieścią o źródłach nafty. Dla Eileen było to początkowo sprawą zupełnie obojętną. Zainteresowała się nią dopiero wtedy, gdy usłyszała, że ropodajne tereny znajdują się w Oklahomie. Willburn nie krył tajemnicy przed zaufaną sekretarką. Dolina Złej Wody... Nazwa nie była dla Eileen obca. Oklahoma — ojczyzna jej matki. Dolina Złej Wody — cel kilku wycieczek odbytych wraz z rodzicami w tych dawnych dniach, gdy przebywała wraz z bratem w obozowiskach Komanczów, gdy ojciec wracał z dalekiego świata, by spędzić kilka tygodni czy nawet miesięcy razem z rodziną. Później, po śmierci matki, wywiózł dzieci do obcej i dziwnej Topeki — miasta kamiennych wigwamów i niezrozumiałych bladych twarzy. Wspomnienia zielonych prerii i lasów powoli zacierały się w pamięci młodej dziewczyny. Zdawały się dalekie i nieprawdziwe, jak bajka. I nagle odżyły. Eileen pojęła: Yeats i Willburn chcą okraść jej naród z bogactwa, o którego istnieniu nikt dotąd nie wiedział. Lecz Eileen, wychowana w innych warunkach niż indiańscy pobratymcy, potrafiła je dobrze ocenić. Cóż jednak mogła przedsięwziąć, by zapobiec kradzieży? Była sama, nawet brat ją opuścił, i zupełnie bezradna. Jej naturalni sprzymierzeńcy znajdowali się daleko, wśród bezdroży pierwotnej krainy, dokąd nie sposób było dotrzeć samotnej kobiecie. Z niepokojem obserwowała przygotowania firmy „Willburn i Smith”. Yeats odjeżdżał i zjawiał się na nowo. Werbowano ludzi, gromadzono sprzęt, poszukiwano doświadczonych nafciarzy. Wtedy to zgłosił się do biura Merton. On i Yeats uważani byli w Topeka za najlepszych specjalistów. Już wówczas zauważyła, że stosunki między majstrem Yeatsem a inżynierem Mertonem nie układały się przyjacielsko. Prawdopodobnie dlatego, że Yeats, uważający się za współwłaściciela spółki, niechętnie słuchał poleceń Mer-tona, a jako majster — słuchać musiał. Nadszedł Wreszcie dzień, w którym Willburn ze sztabem najbliższych doradców wyruszył do Oklahomy. A w tym sztabie znajdowała się również Eileen. Dla niej samej fakt ten był czymś najbardziej zdumiewającym, nie do wiary, najdziwniejszym z dziwnych wydarzeń, jakie przytrafiły się w jej życiu. Dążyła do tego sama, nie wierząc w sukces. Pomysł wyjazdu do Oklahomy był ryzykowny, a jego realizacja więcej niż wątpliwa. Przystąpiła do niej ostrożnie, z chytrośćią najprzebieglejszego wojownika. Lękała się, że Willburn ją wyśmieje albo wręcz odmówi. Znała szefa jako człowieka energicznego, upartego, nie liczącego się z nikim i nie znoszącego sprzeciwu. Jego słabą stroną był brak inteligencji i wyobraźni (Eileen nieraz zastanawiała się nad tym, czy Willburn jest rzeczywiście inżynierem, czy tylko sprytnym przedsiębiorcą). Aby przekonać szefa o słuszności swej propozycji, postanowiła działać okólną drogą. Szybko dostrzegła, że podoba się Merto-nowi, i fakt ten postanowiła wyzyskać. Któregoś dnia zwierzyła się inżynierowi ze swych marzeń o podróży na Dziki Zachód. Bardzo szybko zjednała dla tej myśli Mertona. Ale Merton był w firmie pracownikiem nowym, którego zdanie w sprawie nie musiało być brane pod uwagę. Więc należało również przekonać Yeatsa. Majster-eksplorer-traper, bo tym wszystkim był po trochu, stanowił typ człowieka prymitywnego, prostaka o nieskomplikowanym sposobie rozumowania. Nietrudno go było urobić. Niejeden raz spotykał na Dzikim Zachodzie kobiety, nawet samotne. Skoro więc na Zachodzie żyły kobiety — nie ma powodu, dla którego Eileen również nie mogłaby tam żyć. Willburn miał odmienne na ten temat zdanie. Kiedy wspomniał sekretarce o swym wyjeździe i dodał, szczerze czy nieszczerze: „Jak ja sobie dam radę bez pani?”, to na propozycję — natychmiast wysuniętą — wyjazdu Eileen, nawet nie odpowiedział. Gdy wspomniała o tym po raz drugi, wybuchnął śmiechem. Eileen odczekała kilka dni i po raz trzeci zgłosiła swą ofertę. Willburn już się nie śmiał. — Czy pani wie, co to jest Dziki Zachód? — Wcale się go nie lękam. — Domyślam się, czytała pani sporo opisów w gazetach lub książkach. Różnią się bardzo od rzeczywistości. Podróż na Zachód w niczym nie przypomina krajoznawczej wycieczki. — Ja się tam urodziłam. To zrobiło na nim wrażenie. — Nie wiedziałem — przyznał. — Proszę jednak zrozumieć, że sytuacja pani jako jedynej kobiety mogła by stać się nieco trudna i w ogóle... dziwna. — Dam sobie radę, dyrektorze, przy pana... pomocy. Uśmiechnął się i Eileen była już pewna, że wygrała sprawę. Pokiwał głową, co uznała za znak aprobaty. Jednakże nic więcej nie powiedział. Następnego dnia twardo oświadczył, że nie zgadza się na jej wyjazd. Ktoś inny w takim wypadku zrezygnowałby z planu, ale nie Eileen. Poskarżyła się Mertonowi i Yeatsowi, każdemu z osobna i w najgłębszej tajemnicy. Pomogło. Nie minął tydzień, gdy Willburn, przeglądając teczkę z listami do podpisu, zagadnął: — No i cóż? Nadal upiera się pani przy wyjeździe? Przytaknęła. — W takim razie... proszę być przygotowaną na paromiesięczną rozłąkę z Topeka. Na tym stanęło. Sukces? Oczywiście. Ale dla Eileen była to dopiero połowa osiągnięcia. Znalazła się wprawdzie w Oklahomie, w dolinie Złej Wody, wśród szałasów, namiotów i domków, jeszcze pachnących świeżym drzewem, ale co dalej? Przeraził ją półwojskowy rygor tego zbiorowiska ludzkiego, zaniepokoiła zbrojna straż blokująca wyloty doliny. Po cóż tu przybyła, jeśli nie mogła wydostać się poza linię okolicznych pagórków? Nie było możliwości porozumiewania się z Komańczami. W dodatku denerwowała ją demonstrowana przez najbliższe otoczenie opieka nad „jedynaczką przedsiębiorstwa”. Poczęła żałować wyjazdu, przemyśliwać nad powrotem do Topeki i nad zorganizowaniem w jakiś sposób własnej wyprawy na ziemie Komanczów. Zdawała sobie sprawę, że to mrzonki, a jednocześnie czuła, że w tej sytuacji obowiązkiem jej jest odwrócić klęskę od swego narodu. Słyszała o potyczce z oddziałem Indian. Co będzie dalej? Eileen znała siły „białych”: straż, czyli horda krwawych zabijaków, i robotnicy, którzy w obronie swego życia walczyliby z odwagą straceńców. Jedynie wspólna akcja kilku plemion indiańskich mogłaby przepędzić uzurpatorów z ojczystej ziemi. Czy z tego mógł sobie zdawać sprawę Tokwi-tej, rodzony wuj i mądry sahem13 plemienia? Wątpiła. I oto niespodziewanie zjawił się Ludwik. Ten fakt uznała Eileen w głębi swej indiańskiej duszy za widomy znak nadprzyrodzonych sił czuwających nad prerią i jej czerwonym ludem. Tak: okla homa — czerwony lud. Oklahoma! Z bratem spotkała się przypadkowo w zatłoczonej stołówce. Jakiś błysk w oczach Ludwika i wygląd jego twarzy nieruchomej jak maska kazały minąć go bez jednego słowa. Na poufną rozmowę zeszli się znacznie później. Wtedy dowiedziała się, jaką rolę tu spełnia. Cóż jednak Ludwik, zatrudniony w kuchni, nie orientujący się dostatecznie w zagadnieniach związanych z przedsiębiorstwem, mógł donosić swym pobratymcom? Bardzo niewiele. Ale teraz, kiedy się spotkał z Eileen, jego posłannictwo nabierało znaczenia. Informacje stawały się pewne, istotne dla dalszych losów Komanczów i ich sąsiadów. Jeśli zostaną prawidłowo zrozumiane. Eileen właśnie obawiała się, czy wiadomości, które przekazywała bratu, są doceniane przez odbiorców, czy Tokwi-tej przykłada do nich odpowiednią wagę. I dlatego nasz przyjazd — tego nie ukrywała — stał się drugim znakiem opiekuńczych bóstw tej krainy. Bo oto przecież przybyli ludzie rozumiejący się na rzeczy lepiej od niej! Ich pomoc jest nieoceniona! Tak brzmiała — w wielkim skrócie — opowieść, której wysłuchaliśmy w milczeniu, baczni jednocześnie na wszelkie odgłosy dochodzące z zewnątrz, ostrzegające o zbliżaniu się niepożądanego gościa. Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Karol zadał jeszcze kilka pytań. Odpowiedź potwierdziła informacje Hardy'ego. Robotnicy byli niezadowoleni z narzuconych im warunków życia i sposobu zapłaty. Nawet w kierownictwie istniały rozdźwięki, chociaż głośno o tym nie mówiono. Jednakże Eileen wiedziała, że Merton nie pochwalał systemu wprowadzonego przez Willburna i że niejeden raz spierał się z dyrektorem, jawnie nie podtrzymywany przez nikogo. W grupie inżynierów i techników lękano się Willburna i jego zbrojnej straży, której obawiano się więcej niż ewentualnego napadu czerwonoskórych, i to tym bardziej że nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, gdzie się znajdują. Wielu było przekonanych, ze Dolina Złej Wody leży w granicach Kansasu, nie w Oklahomie, a sam Willburn jeszcze utrzymywał ich w tym błędnym mniemaniu. Wreszcie okazało się, że ani Willburn, ani Yeats, ani nikt z pozostałych wspólników firmy nie uzyskał żadnych uprawnień na eksploatację złóż naftowych doliny. Była to zwykła grabież świadcząca nie tylko o nieuczciwości i tupecie, ale i o niedostatku wyobraźni. Przedsięwzięcie ostatecznie musiało się wydać. Na co więc liczyli jego kierownicy? Na to pytanie Eileen nie umiała odpowiedzieć. Karol podziękował za te bezcenne dla nas informacje. — I co pan teraz zamierza? — zaszeptała. — Wyjechać stąd. Najpóźniej jutro. Dłuższy pobyt może wzbudzić podejrzenia. Bawimy tu pod pozorem odnalezienia skradzionych w Peace Village koni. Trzeba stąd zmykać, póki Willburn w tę bajeczkę jeszcze wierzy. — Czy spotka się pan z Tokwi-tejem? — Oczywiście. I wrócimy, gdy sprawa dojrzeje. Sądzę, że uda się wyrzucić Willburna rękami jego własnych pracowników. Niech pani nadal przesyła wiadomości przez Ludwika. Trafią wprost do moich uszu. A teraz pożegnajmy się. — Nocy ciąg dalszy Ta wędrówka na długo pozostanie w mej pamięci. I ta noc czarna jak sadze w kominie. Gdyby nie kocie oczy Karola, prawdopodobnie niejeden raz wpadlibyśmy na kręcące się po obozowisku patrole. A przecież wystarczyło spotkać strażników, by projektowana wizyta w gospodzie nie doszła do skutku. Ani Karol, ani ja nie przypuszczaliśmy, że w nocy chodzą po obozie posterunki, i to bardzo liczne. Lękaliśmy się tylko człowieka pilnującego jadalni. Ale ten okazał się najmniej niebezpieczny. Po odejściu Eileen i Ludwika odczekaliśmy dobre pół godzinki, a później tą samą drogą — przez okno w kuchni — wymknęliśmy się na dwór. Zbyteczna ostrożność. Strażnik spał jak suseł, plecami oparty o ścianę. Nawet chrapał! Za węgłem budynku skręciliśmy w ciemność tak intensywną, że chyba nawet sowy czułyby się w niej nieswojo. Szedłem o krok od Karola, a przecież raczej wyczuwałem niż dostrzegałem jego sylwetkę. A w ogóle to czułem się jak otulony w watę: z powodu ciepłego, parnego powietrza i z powodu zupełnej ciszy. Wydawało mi się, że każde moje stąpnięcie rozlega się dokoła odgłosem gromu. W ciemności nie zwróciłem uwagi, że Karol zatrzymał się raptownie — o mało na niego nie wpadłem. — Idą — szepnął mi do ucha. W pierwszej chwili nic nie słyszałem. Potem dopiero rozległo się skrzypienie ciężkich butów na piasku. Coraz bliższe, coraz wyraźniejsze. Mój towarzysz pociągnął mnie za rękę: — Kładź się... Zbliżali się do nas jacyś ludzie. Poznałem, że było ich dwu. Przeszli obok nas, zaledwie o kilka stóp. Spociłem się z wrażenia. „Udało się” — pomyślałem. Kroki nagle ucichły. — Masz tytoń? — usłyszałem głos zupełnie blisko i przywarłem jeszcze mocniej do ziemi. — Zapalimy, zrobi się jaśniej... — strażnik roześmiał się z własnego dowcipu. Zamigotał żółtawy płomyczek. — Co za noc, Fred! — Żebyś nawet miał troje oczu, nic nie dojrzysz. — Po co to całe łażenie? — Za to ci płacą. Lepsze to niż włóczyć się po prerii z pustym brzuchem. Umilkli. Pomyślałem ze złością, że mogą tak sterczeć tu do samego świtu. — Fred, co to za szeryf przyjechał? — Słyszałeś? Hiszpan opowiadał. Szuka koni. Diabła tam znajdzie. — Jakich koni? — Ktoś zabrał konie farmerom, a nas podejrzewają. Willburn bardzo się zirytował, wezwał do siebie Hiszpana i zrobił mu małą awanturę. — A to prawda z tymi końmi? — Może prawda, może nie... Znowu cisza. — I co z tym szeryfem? — Jutro odjeżdża. Aaach — ziewnął. — Ruszajmy się. Czuję, jak mi nogi wrastają w ziemię. Odeszli. Odetchnąłem z wielką ulgą. — Co ty na to, Karolu? — Idziemy... Karol miał sowie oczy, a przecież co pewien czas przystawał. Wyobrażam sobie, jak w duchu musiał przeklinać te upiorne ciemności! Posuwaliśmy się niby żółwie. Jak tu trafić do gospody? Nagle Karol przyspieszył kroku. — Nie gnaj tak — zauważyłem. — Czuję, że znajdujemy się na samym środku drogi. Tu najłatwiej o nieoczekiwane spotkanie. — Ale ja nic nie wi... — nie dokończyłem zdania, bo zawadziwszy nogą o jakiś kamień^ wpadłem na Karola i obaj runęliśmy na ziemię. I zaraz usłyszeliśmy czyjś głos: — Hej tam! Co się stało? — A po chwili: — Czy to ty, Bob? — To pewnie koń, szefie... — odpowiedział drugi głos. — Jaki tam koń? Słyszysz coś? — Nie. — Dam głowę, że przed chwilą ktoś tędy biegł. — Któryś z tych pijaków. — Musimy sprawdzić. Idź po pochodnie. Czyjeś kroki oddalały się. Ale ten pierwszy musiał tu zostać. Słyszałem wyraźnie, jak chodził tędy i owędy. Dotknąłem ramienia Karola. Jego bezruch nieco mnie zaniepokoił. — Nic mi nie jest — wyjaśnił prawie bezgłośnie. — Chwyć za mój but. Idziemy na czworakach... Westchnąłem. Jakże będzie wyglądało ubranie po takiej wędrówce poprzez pozbawioną trawy, miejscami wilgotną ziemię? Ale cóż było robić! Wykonałem polecenie. But co chwila wymykał mi się z dłoni. Chwytałem go pełen lęku, że zostanę sam i już nie odnajdę Karola. To była niezwykle przykra wędrówka. Jeśli jeszcze dodam, że poruszać się należało szybko i bezgłośnie, a ciemność była wilgotna i ciepła jak wata — moje udręki psychiczne i fizyczne cierpienia staną się chyba zrozumiałe dla każdego. Czułem, jak strużki potu zraszają mi plecy, kark i czoło. Nagle but znieruchomiał w mej dłoni. Odetchnąłem. Ale radość okazała się przedwczesna. Groziło nam nowe niebezpieczeństwo. Z czarnej dali świetlisty punkcik zmierzał w naszą stronę. Rósł stopniowo, aż ujrzałem człowieka niosącego smolne polano buchające złocistymi iskrami. Zakaz palenia ognia jakoś nie obowiązywał. — Dlaczego przyniosłeś tylko jedną pochodnię? — odezwał się znany już nam głos. — No, trudno, szkoda czasu, przeszukajmy tu dobrze... Krąg blasku wędrował po ziemi, coraz bliżej nas... aż nagle skręcił i począł się oddalać. — Teraz — szepnął Karol. Ukląkłem, ale mój towarzysz jakoś jeszcze nie rozpoczynał wędrówki. Nie miałem pojęcia, czemu zwleka. — Poszukaj kamienia, koło mnie nie ma — odezwał się niespodziewanie. Ja także nie mogłem znaleźć. Szurając dłońmi po ziemi natrafiłem wreszcie na chropowatą wypukłość. — Mam — szepnąłem. — Zaraz... zaraz... strasznie głęboko siedzi... — Nie wykop skały! Grzebałem gorączkowo w ziemi, aż wyciągnąłem w końcu nieregularną bryłę, ważącą pewnie funt. — Mam — szepnąłem. — Daj! — Karol wyprostował się na mgnienie oka i znowu przypadł do ziemi. Prawie jednocześnie usłyszałem daleki odgłos, pacnięcie ciężkiego przedmiotu, a po nim okrzyk: — To tam! Światła poczęły się oddalać, ogarnęła nas na nowo nieprzenikniona ciemność. — Stary podstęp, ale niezawodny — mruknął Karol. — Idziemy! Jakże przyjemnie posuwać się w normalnej dla człowieka pozycji! Gdzieś za naszymi plecami ślizgało się światło pochodni. Rozmowa strażników zagłuszała odgłos naszych kroków. Byliśmy już pewni, że wszystkie przeszkody zostały przezwyciężone, i pewność ta o mało nas nie zgubiła. — Kto tu?! — usłyszałem nagle pytanie, prawie rzucone mi w twarz, tak blisko, że poczułem oddech pytającego i nie byłem w stanie udzielić odpowiedzi. Karol mnie błyskawicznie wyręczył. — Idź tam, gdzie się świeci. Hiszpan cię szuka. — Co się stało? — Dowiesz się. — Patrzcie go, jaki tajemniczy — burknął głos. Szybko uskoczyliśmy w bok. Po przebiegnięciu kilkunastu kroków zamajaczyła przede mną czarniejsza od nocy masa — ściana któregoś z domostw. Stanęliśmy obok, pilnie nasłuchując. Nic. Cisza. — Gdyby to był właśnie Hiszpan... — szepnąłem do Karola. — Domyśliłem się, że ten Hiszpan to przezwisko dowódcy straży. Z kimże innym mógł rozmawiać Willburn? A więc Hiszpan to ten sam człowiek, którego nazwano szefem i który kazał przynieść pochodnie. Jeśli znajdował się tam, nie mógł być tutaj. Chodź. Trzeba obejść ten dom. — Daleko jeszcze? — Nie poznajesz? Jesteśmy na miejscu. Wejście do saloonu od tej strony, z przeciwległej wejście do sklepiku. Szybko, Janie. Reszta drogi okazała się fraszką. Po schodkach wspięliśmy się na palcach. Nie skrzypnął ani jeden stopień. Karol zastukał i odczekał chwilę. Usłyszałem lekki zgrzyt i poczułem znajomy zapach tytoniu i piwa. Wkroczyliśmy do czarnego wnętrza. — Wszystko w porządku? — zagadnął Karol. — Lękałem się, że panowie nie przyjdziecie. Ludzie się niecierpliwią, już po pierwszej... — Mieliśmy pewne przeszkody — wyjaśnił Karol i w paru słowach opisał nasze perypetie. — Żeby tylko do mnie nie wpadli. Może odłożyć zebranie do jutra? — Jutro wyjeżdżamy, a dziś nie radzę nikomu zbyt szybko stąd wychodzić. Oni na pewno będą tam jeszcze szukać. — Hm, może to i racja. Przepraszam, chodźcie, panowie. Tędy, tędy... Nie zapalałem światła w sklepie, nie miałem czym zasłonić okien, ale tam dalej wszystko zostało przygotowane. Ruszyliśmy po omacku przez jakieś zakamarki, aż wreszcie ujrzałem przymglone źródełko światła. Sączyło się szparą nie domkniętych drzwi. Hardy pchnął je, kłąb tytoniowego dymu dmuchnął mi w twarz. W niewielkim pokoju ze szczelnie zamkniętym i zasłoniętym pledem oknem szaro było i duszno. Czterech ludzi siedziało rzędem na długiej ławie pod ścianą. Wszyscy trzymali fajki w zębach. Hardy wskazał nam jakąś pryczę po przeciwległej stronie. — Siadajcie. Trochę tu ciasno u mnie, ale pomieścimy się. To właśnie są ci dżentelmeni, o których wam wspominałem — przedstawił nas siedzącym. Kiwnęli głowami i cztery pary oczu skierowały się w naszą stronę. — To jest Rick, to Tom, to Hal, a tamten Gregory i — prezentował gospodarz. Wyglądali na pierwszy rzut oka dość interesująco. Pod ich zbiorowym portretem można by napisać: „Traperzy” albo coś w tym rodzaju. Jeden miał oblicze pomarszczone jak pieczone jabłko, drugi odznaczał się rozwichrzoną czupryną barwy cegły, trzeci miał czarne włosy i bujną czarną brodę, czwarty łysinę i szeroką bliznę na czole. Pykali energicznie z fajek, spozierając na nas dość — jak mi się zdawało — podejrzliwie. — No — zaczął Hardy — teraz mówcie! — O czym? — mruknął pierwszy z lewej. — Dobrze wiesz, Rick, po co cię tu ściągnąłem. — Niech gada Tom. Spojrzeli po sobie w milczeniu. Wyglądało na to, że są bardzo onieśmieleni albo przestraszeni. Nie, to nie byli traperzy, którym się usta nie zamykają w obecności jakiegokolwiek słuchacza. — Ludzie — zaczął znowu Hardy. — Znacifr mnie dobrze. Nikogo nie oszukałem, nikogo nie okłamałem i nie jestem człowiekiem Willburna, chociaż ściągnął mnie tu Yeats. Wcale tego nie ukrywam. Macie przed sobą najprawdziwszego szeryfa z Peace Village. Wiele mu powiedziałem o tym, co się w tej dolinie wyrabia. Jeżeli będziecie nadal milczeć, wyjdę na kłamcę. — Szeryf z Peace Village? — powtórzył brodacz. — Słyszałem, że to człowiek Hiszpana, przepraszam — tu zwrócił się do Karola — tak mi opowiadano. Umilkł i wypuścił ustami potężny kłąb dymu. Mój przyjaciel uśmiechnął się: — Macie pewno na myśli poprzedniego szeryfa, który opuścił Peace Village razem z sędzią z Green Hill. Posądzono go o współudział w kradzieży koni. Kto to jest Hiszpan? — Przezwisko — wyjaśnił Hardy. — Nazywa się Ernest Lorenzo, jeśli to prawda. Ale chyba tak, bo wygląda na Hiszpana. Dowodzi strażą. Przykro mi — odezwał się powtórnie brodacz — ale nigdy nic nie wiadomo... Krótko powiedziawszy, znaleźliśmy się w nie lada piekiełku i wszyscy chcą z niego wyrywać. Taka jest prawda, szeryfie. — Przesadzasz, Tom — odezwał się właściciel łysej głowy. — Niektórym tu dobrze, nawet bardzo... — Chyba tym wywłokom spod ciemnej gwiazdy — wyrwał się rudowłosy. Hardy, który przez cały czas podpierał drzwi, machnął rozkazująco ręką: — Takim gadaniem bez składu i ładu nie dojdziemy dobrego końca. Czy was gzy pokąsały? Trafia się okazja, a nie umiecie z niej skorzystać. Plotkujecie jak baby. Jeśli tak ma być dalej, nie chcę mieć z wami nic wspólnego, ani z tym wszystkim. Ty, Rick, nie przychodziłeś do mnie skarżyć się, że ci coś pokręcili przy wypłacie? A ty, Tom, czy już zapomniałeś, co ci powie dział Yeats, kiedy chciałeś się zwolnić? Ludzie, nie poznaję was! Człowiek z blizną uderzył się po kolanie, aż klasnęło: — Hardy ma rację! Trzeba wszystko opowiedzieć. Niech Tom gada dalej, bo ja nie potrafię tak dobrze. Trzech pokiwało głowami, a czwarty — właśnie Tom — wyjął fajkę z ust i mruknął: — Niech będzie. Jak źle powiem, poprawicie. — Wal, Tom, a ty Clement przyniósłbyś piwa. W gardle nam zaschło. — Będzie i piwo, ale najpierw niech Tom ruszy językiem. — Dobrze, powiem krótko: zła praca i zła płaca, szeryfie. Miejsce niebezpieczne i niezdrowe. To jeszcze nie wszystko. Wpakowali nas tu jak do gniazda os. Przecież te ziemie to Oklahoma. Dobrze wiecie, że tu nie ma żadnych fortów, żadnego wojska, żadnych osadników, za to mnóstwo czerwonych skór. Tylko patrzeć, jak nas opadną. Czym tu się bronić, jeśli Willburn zabrał nam wszystkie rusznice i rewolwery? Zamknął je w magazynie i nie daje dostępu. — Wiedzieliście, dokąd was sprowadzają? — zagadnął Karol. — Powiadali, że będziemy wiercić w Kansasie, i nie którzy głupcy wierzą, że to Kansas. Ale ja nie! Nie mam racji, szeryfie? — Macie racją — stwierdził Karol. — Słyszycie? Jeden napad czerwonoskórych wydarzył się jeszcze przed naszym przyjazdem. Poczekajmy trochę, a zobaczymy drugi. Niech nam pan pomoże stąd odejść. — Ale przedtem muszą zapłacić. Nie odejdę z papierkami — wtrącił się rudowłosy. — Cicho, Gregory. Wiadomo, że nikt nie chce być stratny. O tym pogadamy później — zwrócił mu uwagę Tom. — Tak to wygląda, szeryfie. Gdyby pan zechciał porozmawiać z Willburnem. — Nie łudźcie się. To nic nie pomoże, najwyżej stanie się sygnałem ostrzegawczym dla Willburna i zamknie mi drogę powrotu do doliny, a przecież powinienem jeszcze raz tu przyjechać. W waszym interesie. — Więc co mamy robić? — Zaraz powiem, ale najpierw chcę was zapewnić, że aż do mego powrotu nie przydarzy się żaden napad Indian na obóz. Pamiętajcie o tym, ale nie opowiadajcie nikomu więcej. Niech sobie ludzie myślą, co chcą. Popatrzyli po sobie, a Tom aż otworzył usta ze zdziwienia. — Z pana to jakiś czarnoksiężnik, szeryfie, jeśli potrafi przewidzieć taką rzecz nie do przewidzenia. — Mam swoje sposoby i na czerwonoskórych. — Czy aby pewne? — Najpewniejsze i szkoda czasu nad tym się zastanawiać. Mnie chodzi o coś innego: myślę o ludziach zdecydowanych. Was jest tu czterech, na ilu jeszcze można liczyć? — Hm, to zależy w jakim wypadku. Na przykład w wypadku konieczności rozbrojenia straży. — Ciężka sprawa, bardzo ryzykowna. Co myślicie o tym? — zwrócił się do towarzyszy. — Ja tam się nie boję — mruknął rudzielec. — Pewnie, pewnie Gregory. Dla ciebie połknąć kulę to jak dla innego kawałek pieczeni — zauważył posiadacz łysej głowy. — Taki jesteś bohater. Ano, sprawdzimy, gdzie się schowasz, gdy zaczną gadać strzelby. Ja tam więcej cenię własną skórę, ładnie na mnie leży, i nie chcę, aby mi ją podziurawiono. A na to wygląda. Słuchacze roześmieli się. — Jeśli rzecz dobrze przygotować — odparł Hardy — może się obejść bez pukaniny... — Chyba sam w to nie wierzysz! Trzeba by zaskoczyć wszystkich strażników jednocześnie. W środku obozu da się to zrobić. Ale jak podejść tych, którzy stoją na posterunkach dookoła? Z wysokości pagórków od razu wszystko zauważą. Lękam się, szeryfie, że ten pomysł się nie uda — powiedział Tom. — Lepiej zacząć od włamania się do magazynu z bronią, ludzie od razu poczują się pewniej. Wtedy bez żadnych tam sztuczek zlikwidujemy strażników, zanim się spostrzegą. — A ilu wówczas będzie rannych lub zabitych? — zapytał Karol. — Macie wśród swoich takich dobrych strzelców? Ja myślę, że strażnicy umieją lepiej obchodzić się z bronią niż wy. Przemyślałem tę sprawę. I upieram się przy swoim. Żeby wam ułatwić zadanie, podejmę się wywabienia grupy strażników na równinę albo, jeszcze lepiej... zdjęcia posterunków strzegących obozu. To spowoduje zamieszanie, z którego będziecie mogli skorzystać. — Zdjęcie posterunków? O czym pan myśli, szeryfie? — Och, to proste. Rozbrojenie i uwięzienie. — I my to mamy wykonać? — zapytał Tom. — Nie. Do przeprowadzenia takiej operacji trzeba dużej wprawy. Tego ja się podejmą. — — Sam? — zdziwił się Hardy. — Jest nas przecież dwu — zauważył z ledwie dostrzegalnym uśmiechem Karol. — To szaleństwo! — wykrzyknął Tom. — Nie takie wielkie, jak się wam wydaje, a poza tym... znamy w okolicy kilku dżentelmenów bardzo doświadczonych w takich sprawach i chyba skorzystamy z ich pomocy. Więc tym się nie martwcie. Ja od was wymagam, abyście zebrali co najmniej dwudziestu dzielnych ludzi, takich, co to potrafią język trzymać za zębami. Znowu popatrzyli po sobie, pełni wahań i nie dopowiedzianych myśli. — A może pan, szeryfie, po prostu sprowadzi tu tych ludzi,, o których wspomniał. Jeśli tacy doświadczeni... — powiedział człowiek z blizną. O mało nie parsknąłem śmiechem, wiedząc dobrze, kogo Karol ma na myśli. Ale mego przyjaciela trochę rozgniewała taka propozycja, bo odpowiedział nieco szorstkim tonem: — Chcecie po prostu, aby was oswobodzono. I będziecie się temu przyglądać, co? Trochę lepsze miałem o waswyobrażenie. A tamtych ludzi nie mogę sprowadzić. Dlaczego... to moja tajemnica. — Szeryf ma rację. Gadacie jak tchórzliwe baby. Myślę, że dwudziestu ludzi da się zwerbować — wybuchnął Tom. — Nareszcie odpowiedź godna mężczyzny! — stwierdził Karol. — Daję wam na to dziesięć dni czasu. Starczy? — Musi starczyć — odparł Hardy. — Ale co dalej? Przybędę tu po raz drugi i dam znać, jak sprawy stoją. Do tej chwili powinniście zbadać, gdzie w nocy rozstawiają posterunki, kiedy się je zmienia, ilu ludzi pilnuje magazynu z bronią. Wszystkich tych informacji dostarczycie Hardy'emu, a on mi je prześle. — Ja nie mogę opuszczać obozu — wtrącił się karczmarz. — Nikt z nas nie może. — Przyślę człowieka, któremu pan przekaże wiadomości. Tę sprawę omówimy później. We dwu. — Pan nam nie ufa, szeryfie? — zauważył Gregory. — Strasznie to wygląda tajemniczo — dodał posiadacz łysej głowy. — Nie podoba mi się. — Ludzie — rozzłościł się Tom. — Albo wierzymy szeryfowi, albo chodźmy lepiej spać. Ty, Rick, jak się boisz, maszeruj do łóżka. Po co masz tu sterczeć? Nikt cię nie zmusza. Rick poczerwieniał na twarzy i powstał z ławy. Ogarnął mnie strach, że dojdzie do kłótni i reszta naszej narady zamieni się w bezpłodną gadaninę. Na szczęście gospodarz w mig spostrzegł, na co się zanosi. Zanim ktokolwiek zdążył otworzyć usta, szepnął rozkazującym tonem: — Przestańcie. Wstyd mi za was. Rick nie jest tchórzem, znam go dobrze i nie od wczoraj. Rick, po co się dąsać? Siadaj. Tom nie chciał cię obrazić. Prawda, Tom? Rick jest tylko podejrzliwy i ostrożny. Zbyt wiele razy sparzył się w swym życiu. No, podajcie sobie ręce. Hardy musiał się cieszyć dużym autorytetem wśród tych ludzi, bo natychmiast został poparty przez pozostałych dwu świadków sporu. Rick klapnął z powrotem na ławę, a Tom odwołał obraźliwe słowa. Odetchnąłem. Och, ci ludzie przypominali mi dzieci spierające się o byle co i natychmiast zapominające o kłótni. — A teraz — powiedział Hardy — mam kilka pytań dla pana, szeryfie. — Słucham. — Kto tu ma kierować naszym przedsięwzięciem podczas pańskiej nieobecności? Przecież jak tu jest nas razem pięciu, nie może każdy działać na własną rękę. — Słusznie — podchwycił Tom. — Hardy to morowy chłop i jemu najłatwiej porozumiewać się z ludźmi bez zwrócenia uwagi. Kto głosuje na niego? — A może ty, Tom? — zaproponował karczmarz. — Nie, nie. I tak już Yeats spogląda na mnie podejrzliwym okiem. Do ciebie, Hardy, przychodzą prawie wszyscy, masz informacje z pierwszej ręki i mnóstwo okazji do wędrówek po całym tym piekielnym obozie. Zgódź się. — Dobrze, ale pamiętajcie, że to nie przelewki! — Ja tam się nie boję — mruknął powtórnie Gregory. Spotkania Znowu daleki horyzont zamiast nieregularnej linii postrzępionych pagórków i pachnący trawą wiatr prerii zamiast cuchnących zapachów doliny. Po dwu dniach, tak bardzo denerwujących, znowu siedziałem na koniu, który roztrącał kopytami morze zieleni. Nasz wyjazd z Doliny Złej Wody nie wyglądał tak prosto, jak można by sobie było wyobrazić. Nie, nie zatrzymywano nas! Wręcz przeciwnie. Inżynier Willburn wcale nie ukrywał zadowolenia, a wyrazy współczucia, jakie nam złożył z racji nieudanego śledztwa — wyglądały na drwinę. Nasze trudności rozpoczęły się dopiero wtedy, gdy minęliśmy posterunki strzegące naturalnej bramy doliny. Obawialiśmy się, że Willburn wyśle za nami ludzi ze swej straży, aby sprawdzić, w jakim kierunku jedziemy. Z konieczności więc obrać musieliśmy drogą okólną: wprost na północ ku granicom Kansasu, aż do punktu, w którym — korzystając z dogodnych warunków — moglibyśmy zawrócić. W wyniku takiej decyzji podróż nasza trwała bardzo długo, a ślady kopyt naszych wierzchowców przypominały bardzo zagadkową, wijącą się raz tu, raz tam steczkę. Takie kołowanie doprowadziło wreszcie do celu: do strumyka toczącego cicho swe wody korytem pełnym złocistego piasku. Tym korytem powędrowaliśmy pod prąd, w kierunku doliny, którą opuściliśmy rankiem. Przecież należało zawiadomić o wszystkim Piotra i Rączą Antylopę czekających na nasz sygnał. W dniu wyjazdu nie mieliśmy okazji porozumienia się ani z Ludwikiem, ani z jego siostrą. A musieliśmy dać znać Metysowi o naszych kontaktach ż Hardym i przekazać mu ustalone wczoraj hasło, z jakim ma zwrócić się do karczmarza. Brodziliśmy w strumyku dobre dwie godziny — tak ostrożny był Karol — ale za to ślady wielomilowej przestrzeni przebytej przez nas drogi zostały zatarte. Galopem ruszyliśmy ku południowi i gnaliśmy bez chwili wytchnienia, póki w szkłach naszych lornetek nie ukazały się wzgórza otaczające dolinę. Wówczas zsiedliśmy z koni i dopiero o zmierzchu odważyliśmy się ruszyć dalej drogą, która ^doprowadziła nas bez żadnych przygód prosto do celu — do miejsca, gdzie ukryli się dwaj nasi towarzysze. Tam, po krótkiej naradzie i równie krótkim odpoczynku przeznaczonym na sen, wczesnym świtem opuściliśmy wzgórza pędząc, ile sił w końskich nogach. Dopiero w południe zwolniliśmy biegu, by rozbić biwak nad srebrzystym strumykiem, omywającym wapienne skałki o fantastycznych kształtach. Te właśnie skałki ukazały się nam. na granicy prerii i uznaliśmy je za świetne schronienie. Obozowaliśmy we trójkę. Nie mogliśmy wszyscy czekać na Metysa, to byłoby zbyt ryzykowne. Rącza Antylopa pozostał więc, aby przekazać Ludwikowi odpowiednie polecenia. Karol kazał mu kilkakrotnie powtórzyć ich treść oraz hasło, które brzmiało: „Nieznajomy prosi o pomoc”. Potem wskoczyliśmy na siodła i ruszyli najkrótszą drogą ku wiosce Komanczów. Siedzieliśmy teraz u stóp kolorowej skały rzucającej cień aż na pobliskie lustro wody, od której bił rzeźwiący chłód. Byłem senny, zmęczony, a jednak nie mogłem usnąć — zbyt podniecony ostatnimi przeżyciami. Piotr Carr tkwił posępnie tuż obok mnie, ze wzrokiem wlepionym w strumyk. Nie mógł przeboleć godzin bezczynnie spędzonych na beznadziejnej — jak twierdził — obserwacji obozowiska nafciarzy. Niespodziewanie poruszył się, przetarł oczy, oblicze mu poweselało. Trącił mnie łokciem. — Pamięta pan, doktorze? — O co chodzi? — ziewnąłem. — Jak spotkaliśmy się w Arizonie... — Spotkaliśmy się — przytaknąłem apatycznie, bo prawdą było, że przed dwoma laty przypadkowo przydybałem Carra na arizońskich wyżynach, które penetrował w poszukiwaniu cennych minerałów. — Opowiadałem wtedy o Oklahomie. — Tak? Możliwe. — Niech pan sobie przypomni, doktorze. Mówiłem o odkryciu rudy cynkowej i o tym, jak musiałem uciekać przed Komańczami... — Jeszcze doigrasz się, Piotrze — tu znowu ziewnąłem. — Co za pomysł szukać cynku akurat w Oklahomie? Jakby gdzie indziej nie było. — Nie wiem, czy jest gdzie indziej, ale na pewno jest właśnie tutaj. Widzę, że pan nic nie pamięta... Roześmiałem się półgłosem: — Przepraszam, Piotrze. Jestem nieco senny i myślenie z trudem mi przychodzi. Coś sobie jednak przypomniałem: Karol wówczas powiedział, że tego cynku nie wywieziesz stąd ani funta, bo Oklahoma jest rezerwatem. — Tak właśnie było. — Może teraz myślisz, że Komańcze ci pomogą? To złudna nadzieja i nawet nie proś, abym na ten temat rozmawiał z Tokwi-tejem. — Pan ze mnie kpi, doktorze — powiedział żałosnym tonem. — Nie w głowie mi taki pomysł. Chciałem tylko zauważyć, że to właśnie... niedaleko stąd. Gdyby pan zechciał obejrzeć... Roześmiałem się po raz drugi: — Chcesz mnie wciągnąć do spółki? Nic z tego! — Ależ nie, gdzieżbym śmiał. Gdyby jednak kiedyś jaki pański znajomek z gotówką zainteresował się cynkiem... Dobrze znałem Piotra. Był uparty. A widać nie potrafił jak dotąd skojarzyć naszej akcji przeciw bezprawiu nafciarzy ze swym własnym pomysłem, równie bezprawnym. Ale nie chciało mi się spierać, więc aby przerwać tę rozmowę, zagadnąłem: — Daleko stąd ta cyna? — Za pół godziny będziemy z powrotem. — Co ty na to, Karolu? — zagadnąłem swego przyjaciela. — Ja się stąd nie ruszę, ale jak was podeszwy swędzą, idźcie. I uważajcie. Licho nie śpi. Poszliśmy prosto kilka jardów, a później skręcili pod prostym kątem. W tym miejscu teren począł się stopniowo obniżać, tworząc wąwozik otoczony kolorowymi skałami. — No i gdzie to? — Znajdujemy się w połowie drogi. Mam świetne oko, doktorze, co raz dojrzę, tego nie zapomnę. Dlatego nigdy nie błądzę. — Ej że — wyraziłem wątpliwość. — Spotkałem niegdyś pewnego zabłąkanego wśród arizońskiej pustyni wędrowca. Umierał z pragnienia. Czy to nie był przypadkiem... Piotr Carr, jeśli mnie pamięć nie myli? — To... hm... tak. Oczywiście ja. Nie miałem wówczas tak wyrobionej orientacji. — Niech tam — zgodziłem się. — Byle to się nie powtórzyło. Na pewno nie. Jeszcze maleńki kawałeczek. O, już widzę! Proszę spojrzeć. Czy ta skała nie przypomina swym kształtem człowieka? — Raczej niedźwiedzia stojącego na dwu łapach. — Nie będę się spierał, doktorze. Jednakże to niezwykła skała. — Niezwykła — potwierdziłem. — A teraz pokażę panu coś bardziej niezwykłego. Jeszcze tylko sto kroków. Zatrzymaliśmy się w kotlince o ściętych ścianach. — To tu. Niech pan spojrzy. Spojrzałem. Przypatrywałem się długą chwilę i... nic nie zauważyłem. — O co chodzi, Piotrze? — Nie widzi pan? Podszedł do pionowej ściany skalnej i począł stukać palcem w wielkie, brunatne, nieregularne plamy, występujące tu i tam na szarym tle wapienia. Pełno ich było dokoła. — To jest właśnie cynk14 — oświadczył z nutką triumfu w głosie. — Tkwi tu od milionów lat i dopiero ja go odkryłem! — Nie sądziłem, że to tak wygląda w naturze... No dobrze, Piotrze, ale teraz wracajmy. Karol może się niepokoić. — Jak to? Już? Był wyraźnie rozczarowany moim brakiem entuzjamu. — Chodźmy — powtórzyłem i nagle zastygłem w bez ruchu. Gdzieś, niezbyt daleko od nas, stukały podkowy po kamienistej ścieżce. Chwyciłem Piotra za-ramię i pociągnąłem go między załamania kamiennych ścian krętej steczki. — Pewnie pan Gordon, doktorze... Potrząsnąłem przecząco głową: — Nadjeżdża z przeciwnej strony. I to jeden koń, a nie trzy. Posłuchaj... — Jeden — przyznał po chwili milczenia. — Jak jeden, nie ma strachu. Pewnie jakiś czerwonoskóry. — Nie — zaprzeczyłem po raz drugi. — Jest podkuty. Poznaję po dźwięku. — Hm, rzeczywiście. Poczekajmy chwileczkę, a niespodzianka sama się ukaże. Przypuszczałem, że zobaczymy samotnego trapera, który niefortunnie zabłąkał się w tych stronach, ale rzeczywistość okazała się znacznie bardziej zaskakująca. Zza zakrętu wyłonił się jeździec posuwający się stępa. Jeszcze minuta i rozpoznałem rysy jego twarzy. O mało nie krzyknąłem. To był Darnley, były szeryf przepędzony z Peace Village! Czego tu szukał? Nagle przypomniałem sobie, jak któryś z uczestników naszej nocnej narady w karczmie Hardy'ego wspomniał o kontaktach Darnleya z dowódcą straży Willburna. Czyżby Darnley zmierzał teraz do doliny? Gdyby to miało okazać się prawdą, musiałoby nieuchronnie doprowadzić do zdemaskowania Ludwika, do ujawnienia, że przybył on do obozu nafciarzy wprost z Peace Village. Może Darnley wiedział, że Ludwik jest Metysem związanym węzłami krwi z plemieniem Komanczów? A co powie o Karolu i o mnie? Jeździec właśnie nas minął. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że posuwał się kamienistą dróżką, na której stopy nasze nie pozostawiły żadnych śladów. Skinąłem na Piotra i gdy zad koński zginął za najbliższym występem skalnym, ruszyliśmy. Począłem żałować, że — korzystając z zaskoczenia — nie ściągnęliśmy jeźdźca z siodła. Niechby później o jego losie zdecydował Karol. Teraz było na to zbyt późno. Na pewno usłyszałby kroki i zauważył nas z bezpiecznej dla siebie odległości. Nie pozostawało więc nic innego jak tylko dotrzymywać towarzystwa Damleyowi, i to w sposób bardzo dyskretny. Wąwóz począł się rozszerzać, a odgłos końskich kopyt przeszedł w rytm galopu. Pobiegliśmy ile tchu w piersiach. Tak, Darnley gnał wprost przed siebie szeroką i równą drogą, która wiodła... wprost na nasze obozowisko. Byłem pewien, że Karol nie da się zaskoczyć, że już w tej chwili słyszy tętent. I nie pomyliłem się. Oto ujrzałem błyszczącą strugę wody, a w chwilę później: konia, jeźdźca i Karola ze strzelbą w ręku. Stał oparty o chropowatą ścianę skały. Darnley również trzymał długą broń w dłoni, opierając kolbę na łęku siodła. — ...i powiadam wam, szeryfie — kończył właśnie jakieś dłuższe zdanie Darnley — ja pojadę dalej, czy będziecie chcieli, czy nie... — Darnley! —- wrzasnąłem doskakując. Odwrócił się i to go zgubiło — Karol w sekundę znalazł się przy końskim boku. Wyrwana z ręki broń brzęknęła na kamieniach, Darnley upadł na ziemię. To była dopiero sztuka! Aż mi dech zaparło! Zerwałem lasso wiszące u łęku. Karol już trzymał naszego jeńca za ramiona, Piotr za nogi. Reszta odbyła się bardzo szybko, mimo że Darnley rzucał się jak ryba wyjęta z wody i krzyczał, aż echo niosło się po skałkach. Nic mu to nie pomogło. Został dokładnie skrępowany, a gdy mu Carr pokazał pęk szmat, zamilkł. — Jeśli będziesz się dłużej darł jak wściekły kojot, wpakuję ci to do buzi — zagroził. Odeszliśmy nieco w bok, nie tracąc jeńca z oczu. Tu półgłosem opowiedziałem Karolowi o naszym spotkaniu. — Wykazałeś szybką orientację, Janie — stwierdził mój przyjaciel. — Szkoda, że nie wcześniej. Twój okrzyk bardzo mi pomógł, ale tam... to nie bardzo się spisałeś. Gdyby istniała jakaś inna ścieżka, Darnley ominąłby mnie i pogalopował wprost do doliny. — Wiem, wiem — przerwałem mu — chodzi o Ludwika. Tylko że... nie mamy przecież pewności, że Damley tam jechał... — Pewności nie ma, ale olbrzymie prawdopodobieństwo. Zwykła ostrożność wymaga, by go zatrzymać. — Co z nim zrobimy? — odezwał się Piotr. — Zabierzemy Darnleya do Komanczów. Niech się nim zaopiekują. — Do czego zmierzasz, Karolu? Nie mamy prawa pozbawiać tego człowieka wolności i przekazywać go Indianom. — Nie denerwuj się. Włos mu z głowy nie spadnie. Czeka go króciutka i pełna komfortu niewola. — O, na pewno! Już to sobie wyobrażam. Same rozkosze. — Ale innego wyjścia nie ma. Zresztą... czy warto tak rozczulać się nad tym podejrzanym typem? Jedziemy do Komanczów, zabieramy z sobą Darnleya i tam go zostawimy do czasu likwidacji afery naszych nafciarzy. Jeśli potrafisz coś innego wymyślić, słucham. Ponieważ niczego nie wymyśliłem, zauważyłem tylko, że Darnley wygrałby sprawę przeciw nam przed każdym sądem, i... wróciliśmy do jeńca. Darnley leżał spokojnie jak przydrożny kamień. Spojrzał na nas, ale już nie wrzasnął, tylko zapytał przytłumionym głosem: — Co pan mi zarzuca, szeryfie? Dlaczego mnie pan zatrzymał? To przecież najzwyklejszy napad. — Uspokój się, Darnley. Nie zaznasz krzywdy. Po prostu odpoczniesz przez kilka dni. — To bezprawie! — wrzasnął, ale natychmiast spuścił z tonu ujrzawszy, jak Piotr podnosi z ziemi złowrogi kłębek gałganów. — Przykro mi, Darnley. Jednakże inaczej być nie może. Gdyby można było ci wierzyć, odszedłbyś wolny, chociaż masz na sumieniu brzydką sprawę z tymi końmi. I brzydkie konszachty z koniokradami. — Sędzia mnie uwolnił. — Dokąd jechałeś? — A któż się tłumaczy na prerii? Powiem jednak: chciałem zapolować. — I dlatego zrobiłeś taki szmat drogi, aż z Green Hill? Ryzykując spotkanie z Indianami? Przecież to kłamstwo oczywiste. Jakiś inny, ważniejszy interes tu cię przygnał. Mniejsza z tym. Puszczę cię, ale nie teraz. — Szkoda czasu na rozmowę z tym typem — wtrącił Carr. — Słusznie. Tym bardziej że nie będziemy mogli szybko jechać z takim bagażem. Zajmij się końmi, Piotrze. Ty, Janie, pilnuj jeńca. Powiedziawszy to począł się wdrapywać na jedną ze skałek, a znalazłszy się na szczycie przyłożył do oczu lornetkę i długo rozglądał się po okolicy. — Nikogo nie widać. Uspokoję się jednak dopiero wtedy, gdy opuścimy ten labirynt wąwozów. Nawet z wysokości trudno byłoby zauważyć, gdyby ktoś chciał się tędy przemknąć. A teraz trzeba zabezpieczyć Darnleya. „Zabezpieczenie” polegało na tym, że jeniec został przywiązany do wierzchowca, jednakże w pozycji siedzącej. Cugle jego konia przedłużyliśmy rzemieniem lassa, którego koniec ujął Piotr jadący w środku naszej kawalkady. Karol ją otwierał, ja zamykałem. Ale rzeczywiście nie można było jechać szybko z naszym jeńcem. Kamienista droga miejscami zwężała się do rozmiarów ścieżki, miejscami rozszerzała tak, że dwa konie mogły swobodnie biec obok siebie. Na jednym z takich szerszych przejazdów ujrzeliśmy niespodziewanie trzech jeźdźców. Jeden zatarasował sam środek drogi, dwaj inni stali po bokach. Nie poznałem tych ludzi, ale oni, jak się zaraz okazało, nas poznali, a przynajmniej Karola. — Halo! Przecież to szeryf! — zawołał jeden z nich. — Rozstąpcie się chłopcy, dajcie drogę! — te ostatnie słowa były zwrócone do pozostałych jeźdźców. Odetchnąłem. To najbardziej przyjacielskie spotkanie, o jakim mogliśmy marzyć w takiej sytuacji. Kim byli ci trzej wędrowcy? Najpewniej strażnikami Willburna. Sprawa wyjaśniła się szybko, zbyt szybko, byśmy mogli zabezpieczyć się przed niespodzianką. — Sam! Oni mnie uwięzili! — wrzasnął na całe gardło Darnley. — Darnley? — zdziwił się mężczyzna nazwany Samem. — Skąd się tu wziąłeś? — Jechałem do was. Musicie mnie uwolnić! Napadli na mnie! — To chyba jakieś nieporozumienie. Szeryfie, co się stało? — Ten człowiek jest podejrzany o współudział w kradzieży koni. — Sędzia mnie uwolnił! — krzyknął znów jeniec. — Jeśli tak — odparł natychmiast Sam — powinniście go puścić, szeryfie. — Jesteście ze straży doliny, prawda? — zagadnął Karol. — Tak, ale co to ma... — Powiedzcie inżynierowi — przerwał mu Karol — że dopiero teraz wpadliśmy na trop koniokradów. Być może, że w tej sprawie jeszcze raz go odwiedzę. — No, to ruszajmy razem — zaproponował Sam. — Najlepiej sprawę omówić na miejscu. Było to przecież żądanie nie do przyjęcia. — No i jak będzie? — zapytał Sam. — Szybciej, chłopaki, nie traćcie czasu na gadanie! — ponaglał Darnley. — Rozwiążcie mnie! Oni wam nic nie zrobią. Wyszarpnąłem colta z pochwy i końcem lufy trąciłem jeńca pod łopatkę, przyznam, niezbyt delikatnie. — Będziesz ty cicho?! Skulił się na siodle i natychmiast zamilkł. — Jedyna moja propozycja — odparł spokojnie Karol — to rozjechać się w dwie przeciwne strony. Wierzę, że macie trochę rozumu w głowach i skorzystacie z tej rady. A Darnleya nie puszczę. Jeśli nawet moje szeryfowskie prawa tu, poza Peace Village, nie obowiązują, to istnieją jeszcze inne, niepisane zwyczaje prerii. A one głoszą, że człowiek eskortujący przestępcę będzie w po rządku, jeśli nie da go sobie odbić. Nawet takiej trójce zuchów, jak wy. Zrozumieliście? Dostrzegłem, że pomarkotnieli. Sam spoglądał na nas w ponurym milczeniu. Pewnie rozważał szansę walki. Okazały się widać zbyt małe, bo odwrócił się do swych towarzyszy: — Zawracać! — rozkazał. A do nas: — złożę o tym raport inżynierowi Willburnowi. Może się jeszcze spotkamy... Ostatnie zdanie zabrzmiało jak groźba. Zaszczekały kopyta po kamieniach. Echo długo jeszcze odbijało ten odgłos, chociaż trzej jeźdźcy zniknęli nam z oczu. Schowałem rewolwer do kabury i spojrzałem na Darnleya. Siedział milczący i spokojny, ale w kącikach jego ust dostrzegłem ledwo, ledwo widoczny uśmieszek. Zdarzyło się o świcie Odczekaliśmy, aż ucichło ostatnie echo. — Chłopaczki nieco się przestraszyły — rzekł Piotr. — Będzie spokój. Karol odwrócił się gwałtownie, jakby chciał coś powiedzieć, ale zerknął tylko na Darnleya i klepnął konia po zadzie. Ruszyliśmy. Skończyły się skałki i miniaturowe kaniony. Grunt stał się miękki i natychmiast pojawiły się na nim odciski kopyt. Przed nami przeszły trzy konie, ślad był zupełnie świeży. — Byłoby najbezpieczniej posuwać się tym tropem — zauważył Karol. — Mieć przeciwnika zawsze przed sobą i wiedzieć, dokąd zmierza. — Sądzisz, że nie jadą prosto ku dolinie? — Nie wiem. Jaka szkoda, że nie mogliśmy ich zatrzymać. — Willburn zdziwi się, gdy usłyszy, że nasza droga nie prowadzi do Kansas. Chwilka zastanowienia wystarczy, by dojść do takiego wniosku, a ci ludzie na pewno dobrze znają okolicę. — Zdziwienie Willbuma to jeszcze nic groźnego — wtrąciłem. — Może tak, a może nie. Pamiętaj, Janie, że jeszcze raz musimy odwiedzić dolinę. Co prawda mamy teraz pretekst: Darnleya. Właśnie dlatego oskarżyłem go przed Samem o kradzież koni. Czy jednak Willburn uwierzy, że odwieźliśmy jeńca do Peace Village, jeśli dowie się od swych strażników, że jechaliśmy w innym kierunku? Dlatego żałuję, że Sam i jego towarzysze nie znajdują się w pętach. Cóż, nie było sposobu. Ale teraz musimy zmylić trop. Z potrójnym śladem rozstaliśmy się bardzo szybko. Skręcał w lewo, a my pojechaliśmy w prawo, zlustrowawszy przy pomocy lornetek daleką przestrzeń aż po granice horyzontu. Dokąd wzrok sięgał, nie dostrzegliśmy śladów człowieka, jedynie stadko antylop wolno przesunęło się przez pustą prerię, zatrzymując się to tu, to tam. Widać nic ich nie płoszyło. Niestety, nie mogliśmy w tej sytuacji pozwolić sobie na polowanie. Dopiero po dwu dniach spokoju, gdy Karol doprowadził nas pod znajomy bór nad rzeką, ubiliśmy kilka sztuk z bażanciego stadka, które zabłąkało się w te strony. Na obozowisko Karol wybrał miejsce, gdzie spędziliśmy już kiedyś noc. Wystarczyło przebyć rzeczkę, zagłębić się w las, aby bezbłędnie trafić na ścieżkę wiodącą prosto do wioski Tokwi-teja. Prawdopodobieństwo, by strażnicy Wilburna mogli nas tu zaskoczyć, wydawało mi się tak nikłe, że nie brałem go w ogóle pod uwagę. Mina naszego jeńca potwierdzała mój pogląd. Uśmieszek znikł z jego warg. Darnley był teraz ponury, a nasze pytania, czy nic mu nie dolega, czy nie jest głodny lub spragniony — odpowiadał monosylabami. A przecież troszczyliśmy się o niego jak nikt jeszcze chyba nie troszczył się o swego jeńca. Mimo że nie był tego wcale wart. Pod wysokimi drzewami na brzegu strumyka rozpaliliśmy ognisko. Carr z wprawą zawodowego kuchcika piekł na ostruganych patykach naszą myśliwską zdobycz. Po sutej uczcie, resztę pogodnego wieczoru spędziliśmy siedząc wokół żarzących się czerwono głowni. Rozmowa się nie kleiła, bo ze względu na Darnleya nie mogliśmy mówić o tym, co nurtowało nas wszystkich. Jeńca nie chcieliśmy jednak zostawiać samego ani na chwilę. W czasie podróży i na postojach parę razy dziennie i w nocy sprawdzaliśmy pęta. Nie wolno nam było lekceważyć żadnych środków ostrożności. Ucieczka Darnleya mogłaby się okazać tragiczna w skutkach. Gdy zgasły wieczorne zorze i zapadł zmrok, Karol ułamał trzy różnej wielkości patyczki. Wyciągnąłem, na swe utrapienie, najdłuższy, co oznaczało wartę podczas najpóźniejszych godzin nocy. A niewiele jest rzeczy gorszych od konieczności wstania przed świtem, gdy chłód przenika do szpiku kości, powieki same opadają na rozespane oczy, a człowiek czuje się jakby otępiały i bezwładny. Przedranny czas to również ulubiona przez Indian pora napadów. Wiedziałem o tym wszystkim z własnego doświadczenia, dlatego niewesoło nastroił mnie wynik patyczkowej loterii. Z rezygnacją otuliłem się pledem aż po czubek nosa, pod głowę podsunąłem siodło i po chwili spałem już nieruchomy jak kamień. Karol zbudził mnie bezceremonialnie. Poczekał chwilę, aż oprzytomnieję, wskazał palcem na chrapiącego jeńca, szepnął: „Uważaj!” i bez słowa więcej zajął moje poprzednie miejsce. Przeciągnąłem się ziewając, aż w kościach zatrzeszczało, dorzuciłem wiązkę drewek na żar ogniska. Płomień buchnął wysoko. Zaraz uczyniło się cieplej, ale jednocześnie Karol, który leżał zbyt blisko, zerwał się jak oparzony i powędrował w bardziej odległe miejsce. — Ostrożnie — powiedział tonem nagany. — Czy chcesz zaalarmować straż ogniową w twoim Milwaukee? — Zmarzłem. — Pobiegaj trochę... Dobry sobie! Zapiąłem pas, podniosłem sztucer i podreptałem na brzeg strumyka. Płynął cicho po dnie usianym gwiazdami, na którym spoczywał teraz księżyc podobny do cynowej misy, zgubionej przez jakiegoś poszukiwacza złotego piasku. Wędrując brzegiem dotarłem do lasu. Oparłem się o pień, nasłuchując odgłosów nocy. Nad wodą było cicho, ale z głębi boru dobiegły mnie tajemnicze sygnały, świadczące o nocnym życiu leśnych mieszkańców. Najpierw usłyszałem kwilenie ptaka, a w sekundę później na tle nieba ujrzałem czarny cień o szeroko rozpiętych skrzydłach. Bezszelestnie przemknął nade mną i poszybował w głąb prerii — to sowa odprawiała swe łowy. Potem ozwał się chropawy dźwięk i jakieś zduszone warczenie zakończone jednym wysokim tonem. Któryś z drapieżników, może ryś, może wilk, polował wśród nocy. W oddali żałośnie nawoływał kojot. Szedłem dalej, zataczając wielki krąg, którego środek stanowiło żarzące się ognisko. W ten sposób znalazłem się znowu przy pasie krzewów rosnących nad rzeczką. I tu właśnie, w miejscu spokojnym i cichym, doznałem nagle dziwnego, niczym nie uzasadnionego uczucia lęku. Kiedy później wspomniałem o tym Karolowi i Piotrowi, obaj zgodnie przyznali, że tego rodzaju momenty „wewnętrznej czujności” znają bardzo dobrze. Karol nazwał je „traperskim zmysłem”, występującym niekiedy u ludzi przebywających często w samotności, w warunkach, kiedy jest się zdanym wyłącznie na własne siły. Czy to prawda, czy nieprawda... nie wiem. Faktem jest, że „głos niepokoju” kazał mi się skryć wśród gałęzi krzewów. Stamtąd poddałem bacznym oględzinom najpierw przeciwległy brzeg wody, potem sąsiednie zarośla, wreszcie — nasze obozowisko. Nawet policzyłem śpiących: raz, dwa, trzy... Nikogo nie brakowało. A las? Czarna ściana lasu wydała mi się złowroga. Co działo się za najbliższymi pniami drzew? Z mojego miejsca nie dojrzałaby tego nawet sowa — myślałem, niewygodnie usadowiony między dwiema gałęziami: jedna — wyższa — drapała mnie po szyi, druga — niższa — uciskała rękę, w której trzymałem sztucer. Nic jednak nie mąciło spokoju i ciszy; nawet liść nie zaszeleścił, nawet fala nie plusnęła o brzeg. Daremnie nasłuchiwałem, daremnie wytężałem wzrok. Po jakimś czasie zdecydowałem się powędrować znowu skrajem rzeczki i poprzez zarośla dotrzeć do miejsca, gdzie ginęła w lesie. Powoli, ostrożnie, starając się przedzierać bez szmeru poprzez gęste krzewy, dotarłem do celu spocony z wysiłku. Stanąłem przy jakimś grubym pniu, ciężko oddychając. To miejsce było znakomitym punktem obserwacyjnym. W zasięgu mego wzroku znajdowały się i rzeka, i obozowisko. A ja mogłem poruszać się swobodnie, niewidoczny i od strony prerii, i od strony lasu. Postanowiłem dotrwać tutaj do świtu i nie wracać do towarzyszy, dopóki pierwsze zorze nie rozjaśnią nieba. Uznałem, że stąd lepiej można czuwać nad bezpieczeństwem śpiących. Żaden napastnik nie mógłby mnie tu zaskoczyć. Pozbyłem się niepokoju, a prawdziwą radość poczułem na widok coraz wyraźniej rysujących się w mroku konturów drzew. Spojrzałem w górę: gasły iskierki gwiazd, bladł wąski rąbek księżyca. Nadchodził świt, tak bardzo przeze mnie upragniony. I wtedy właśnie wydało mi się, że słyszę w pobliżu, zupełnie wyraźnie, przytłumiony dźwięk ludzkiej mowy. Bezszelestnie osunąłem się na kolana. Znowu szept: — Hetete-sha enuka? W ostatnim słowie brzmiał akcent pytania. Po chwili ciszy, ten sam szept: — Hetete-sha enuka? Znaczyło to: „gdzie jesteś?”. W dialekcie Komanczów. Czy teraz powinienem był wyjść z ukrycia? Nie, na to zawsze czas. Jeśli Komańcze nas szukają, sami się ujawnią. Jeśli natomiast to zbieg okoliczności i jacyś wojownicy zapuścili się na łowy w tych stronach, nie należy im przeszkadzać. Z kolei usłyszałem: — Eiwe... (Tutaj) — Betę omi! (Chodź tu). Nastąpiła cisza. Klęczałem ze wzrokiem skierowanym w głąb lasu. Ale tam nadal było ciemno, nic się nie działo. Spojrzałem w stronę prerii i... zamarłem. Od strony rzeczki, poprzez wysoką, gęstą trawę skradał się w stronę naszego obozowiska pełznący po ziemi cień. Kojot? Nie, za wielki. Patrzałem w napięciu. Nie ulegało już wątpliwości — to człowiek! Indianin? Jeden z tych, których szept dotarł do mnie z lasu? Niemożliwe. Nie mógłby się znaleźć w tym miejscu, skoro przed chwilą był jeszcze w lesie. A może to trzeci wojownik A więc nie wróg, lecz Komancz--sprzymierzeniec. Chyba już pora pokazać się i wyprowadzić czerwonoskórych z błędu. Najprawdopodobniej brali nas za zupełnie kogoś innego! Postanowiłem jednak zaskoczyć czołgającego się zwiadowcę. Wydało mi się to sprawą łatwą i nie wymagającą specjalnego wysiłku. Oderwałem się od pnia, nurkując w trawy i zgięty wpół, czołgając się na rękach i kolanach, szybko posuwałem się naprzód, chociaż zawadzała mi strzelba. Tak przebyłem — sądząc na oko — połowę drogi. Ale mój przeciwnik również znajdował się w połowie drogi między rzeczką a obozowiskiem. Tylko że on musiał jednak poruszać się ostrożniej, zatrzymywać się co jakiś czas, nasłuchiwać. Podczas gdy ja czułem się bezpieczny i swobodny. Jeszcze chwila, a znajdę się obok tego pełznącego wśród traw Indianina, zerwę się bezszelestnie i zapytam spokojnym głosem: „Co tu robi mój czerwony brat?” Wówczas Komańcz... Uff! Przecież to nie Komańcz! Nie Indianin! Serce załomotało mi w piersi. Człowiek czołgający się ku ognisku mógł być traperem, kowbojem, włóczęgą. Czy to jakiś sprzymierzeniec ukrytych w lesie Komanczów, czy może wysłannik Willburna? Któryś ze spotkanej przez nas trójki? Mój przeciwnik tak był widocznie urzeczony bliskością obozowiska, że nie zwracał uwagi, co dzieje się wokół niego. Bardzo mi to ułatwiło zadanie. Gdy znalazłem się tuż obok niego, zerwałem się z ziemi i jednym skokiem runąłem na leżącego. Zdołał unieść głowę, ale go natychmiast przydusiłem. Nie stawiał oporu. Chwyciłem go za szyję — głowa opadła bezwładnie, robił wrażenie zemdlonego. Pociągnąłem go przez trawy. Przy naszym ognisku ktoś się podniósł. — Karol? — zapytałem półgłosem. — Co się stało? — usłyszałem szept przyjaciela. — Pomóż... We dwu uwinęliśmy się błyskawicznie. — On chyba zemdlał. Nie wiem, dlaczego... — Kto to? — Karol nachylił się nad leżącym. — Toś ty go tak urządził, Janie? Całą twarz ma we krwi. — Nic podobnego! — oburzyłem się. — Dajcie no jaką szmatkę. Prędzej, Piotrze! Akurat dostrzegłem Carra, jak z drugiej strony pochylał się nad moim jeńcem. Okazał się szybki. Nie tylko wetknął mi w dłoń czystą chustkę, ale równocześnie chlusnął kubkiem wody na twarz zemdlonego. Ukazała się podłużna rana na czole. Skoczyłem do siodła, wydobyłem z juków podróżną apteczkę i zabrałem się do zakładania opatrunku, ostrzegając jednocześnie towarzyszy: — Uważajcie na las. Tam są Komańcze. — Co takiego? — Słyszałem, jak rozmawiali ze sobą. — Jesteś pewien? — Oczywiście! Komańcze. Zrozumiałem, co mówili. — A ten? — Karol wskazał na leżącego. — Szeryfie — wykrzyknął Carr — to przecież ten facet, którego spotkaliśmy w drodze. Na imię ma Sam. — Do licha! Jeśli to Komańcze, nie ma strachu, ale ten tu może mieć w pobliżu towarzyszy. Skradał się z nożem w ręku. Kiedy na niego skoczyłeś, musiał trzymać rękę przy czole i sam się zranił. O, zaczyna się ruszać... W tej chwili ujrzałem niedaleko naszego obozowiska ludzkie sylwetki. Wyskoczyły spośród traw jak zabawki na sprężynach. Zerwałem się i ja. Dokoła rozległo się przejmujące zawołanie bojowe, coś w rodzaju przeciągłego „hiiii!”, o bardzo wysokich tonach. Nawet nie patrząc na towarzyszy, uniosłem sztucer nad głowę na znak pokojowych zamiarów. Nie pomogło. Obskoczyło mnie trzech czy czterech wojowników. Jednego obaliłem uderzeniem pięści, drugiego chwyciłem za przegub ręki, krzycząc: — Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów! Niestety, trzeci skoczył mi na plecy. Jednocześnie poczułem na nogach ciężar czyjegoś ciała, a na rękach żelazne chyba kleszcze. Nie miałem szans, a opór mógł tylko rozdrażnić przeciwników. Ostatecznie liczyłem na to, że sytuacja szybko się wyjaśni, i to na naszą korzyść. Zapanowała nagła cisza — i zaraz buchnął wysoki płomień na naszym ognisku — z pewnością sygnał zakończenia wyprawy. Dokonawszy dzieła czerwonoskórzy nie potrzebowali dłużej ukrywać swej obecności. Ilu ich było? Ze swej niewygodnej pozycji naliczyłem co najmniej dwudziestu. Teraz ujrzałem — bo i ranek czynił się coraz pełniejszy, i blask ognia płoszył resztki ciemności — że wszyscy wojownicy mieli twarze pomalowane jaskrawymi farbami, a więc... najformalniej-sza wyprawa bojowa. Przeraził mnie ten fakt. Co mogło się wydarzyć podczas naszej nieobecności w obozie Komanczów? Dlaczego Tokwi-tej zdecydował się na tak niebezpieczny krok, jak wykopanie topora wojennego? Należało jak najszybciej udać się do indiańskiej wioski, aby przeciwdziałać skutkom oczywistego szaleństwa naszych sprzymierzeńców, i wyjaśnić sytuację... — Bete omi! (Chodź tutaj) — zawołałem w języku Komanczów do przechodzącego obok wojownika. Ale Indianin nie zatrzymał się. Nawet nie spojrzał na mnie. Ogarnęła mnie złość. — Karol! — krzyknąłem, ile sił w płucach. — Po rozmawiaj z tymi durniami! Zanim padła odpowiedź, zbliżył się ktoś ku mnie i zanim zdążyłem otworzyć usta, spadły moje więzy, przecięte jednym ruchem. — Akwa-kuts przeprasza białego brata — powiedział szybko. — To była pomyłka. Pomyślałem, że taka pomyłka przytrafiła się Komańczom już po raz drugi, i pomaszerowałem w kierunku tańczących na wietrze płomieni ogniska. Na odgłos moich kroków poruszyły się dwie postacie: Karol i Piotr. — Jak się czujesz, Janie? Wszystko w porządku? Zawsze doceniałem troskliwość Karola, ale tym razem źle się z nią wybrał. — Dziękuję za taki porządek! — burknąłem wściekły. — Czy oni — tu zniżyłem głos do szeptu — nie mają krzty rozumu w głowach? — Nie sierdź się. Na pocieszenie coś ci pokażę. Ruszyłem za nim, zły jak borsuk, gdy go wykurzają z nory. Spacer był krótki. Kilka kroków zaledwie. Wśród wygniecionej trawy, pod strażą samotnego wojownika, leżało czterech skrępowanych ludzi. Pierwszym człowiekiem był Darnley. — Chcieli go rozwiązać — powiedział Karol — ale wytłumaczyłem, o co nam chodzi. Drugiego poznałem natychmiast po białej opasce bandaża na czole. To był mój jeniec. A pozostali? — Znowu oni! — krzyknąłem. — Doktorze — odezwał się Piotr — to przeciw tej zacnej trójce wyruszyli Komańcze, a Sama czekają nie byle jakie kłopoty. — Co się stało? — Zabił jednego wojownika. — Aha... — mruknąłem. — Nie interesuje cię to? — zagadnął Karol. — Uważam, że spotkanie z Komańczami to pomyślne dla nas wydarzenie. Nie sądzisz? — Nie sądzę — odparłem krótko. — Jeszcze czuję na rękach i nogach pręgi od rzemieni. Rozcierając bolące przeguby rąk odszedłem w stronę rzeczki. W dali pięły się ku niewidocznemu szczytowi purpurowe zorze dnia. Dolina po raz drugi Siedzieliśmy w milczeniu wielkim kręgiem wokół ogniska, po którym pełgał niski płomień. Za nami chwiały się w skąpym blasku zamazane cienie naszych postaci. Wszystko zostało omówione, plan postępowania uzgodniony. Jednakże ryzyko istniało nadal. Ogromne. Nieprzewidziany wypadek mógł pogmatwać wszystko. Kończył się czwarty dzień naszego — powtórnego — pobytu w wiosce Komanczów. Jutro o świcie wyruszy oddział wojowników w kierunku Doliny Złej Wody. Tam skryje się, czekając na znak wzywający do nocnego ataku na stanowiska strażników Willburna. Taki znak miał być przesłany bezpośrednio przez Karola lub za pośrednictwem Ludwika. Kiedy przybyliśmy z jeńcami i oddziałem wojowników do wioski, zastaliśmy w niej Rączą Antylopę. Opuścił swój posterunek na przełęczy, aby przywieźć — ku naszemu zdumieniu — list wręczony mu przez Metysa. — Kobieca ręka — stwierdziłem spoglądając na pismo. — Mówisz jak doświadczony grafolog. Treść tego listu potwierdza twoje przypuszczenie. Takich ilości informacji nie mógłby zdobyć ani Ludwik, ani Hardy. Przeczytaj. Istotnie, list zawierał mnóstwo szczegółów, z których większość była dla nas niezwykle cenna. Podawał nie tylko dokładny rozkład zajęć inżyniera Willburna i Mertona (co zresztą obchodziło nas mniej), ale również (rzecz niesłychanie ważna!) liczbę strażników obozu, sposób, w jaki zmieniano nocne i dzienne warty, oraz^ godziny tych zmian. Zupełnie bezcennym materiałem stał się — nakreślony na odwrocie listu — szkic obozu, ze specjalnym oznaczeniem budynku, w którym przechowywano broń i materiały wybuchowe stosowane niekiedy przy pracach wiertniczych. Ten szkic stał się tematem długiej narady, którą odbyła nasza trójka z Tokwi-tejem. Rącza Antylopa brał w niej również udział. Jeszcze jeden dowód, jak bardzo wódz starał się podkreślić rolę swego syna, a być może również zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie naszego pierwszego spotkania. Zresztą Rącza Antylopa najlepiej z nas wszystkich orientował się w położeniu obozu. Na samym końcu znajdował się dopisek, który stanowił najbardziej pocieszającą informację w tej trudnej sprawie. Otóż Hardy donosił, że ma czterdziestu „na wszystko gotowych” (te słowa zostały podkreślone) ludzi i czeka na dalsze polecenia. Prawdopodobnie Ludwik dopiero w ostatniej chwili powiadomił autora listu o tym, co mu zakomunikował karczmarz. — Oczywiście to wszystko pisała Eileen — stwierdziłem po przeczytaniu ostatniej linijki. — Mamy nie lada sprzymierzeńców... — Mamy — mruknął Karol — ale to jeszcze nie rozwiązuje wszystkich kłopotów. Wiedziałem, o czym myślał. Mnie również niepokoiła groźna i niebezpieczna możliwość. No, bo jeśli indiańska wyprawa przeciw strażnikom nie ograniczy się tylko do uwięzienia ich, ale przemieni w napad na obóz i jego mieszkańców? Bezbronnych... Wynik — przerażająca rzeź, do której nie wolno przecież dopuścić. A Indianie?... Czy nie poniesie ich temperament? Czy nie doprowadzi do bezsensownej walki przeciw „złodziejom ziemi”? Przed taką ewentualnością należało się dobrze zabezpieczyć. A najlepszym zabezpieczeniem było ograniczenie ilości wojowników mających unieszkodliwić straż. W rozmowie z Tokwi-tejem Karol kładł na ten warunek duży nacisk i został natychmiast przeze mnie poparty. W liście podano nam liczbę czterdziestu ośmiu strażników, z których pięciu za dnia, a dziesięciu nocą pilnowało granicznych wzgórz. Dla unieszkodliwienia dziesięciu ludzi nie trzeba przecież wielkiej wojennej wyprawy, wystarczy... piętnastu wojowników. Stanowiłoby to gwarancję, że napad nie przekroczy planowanych granic. Powiem szczerze: Tokwi-tej niezbyt chętnie skłaniał ucho ku naszym argumentom. Na pewno sądził, że mając poparcie trzech „białych”, z czego dwu sprawowało — w jego mniemaniu — wysokie godności (szeryfa i jego zastępcy), może działać bez ryzyka i bez ograniczeń. Sporo trudu kosztowało nas przekonanie wodza, że hałas, jaki by powstał w wyniku tak radykalnej likwidacji obozu przez czerwonoskórych, musiałby wywołać kontrakcję załogi któregoś z najbliższych fortów. Pierwszy alarm podniosą farmerzy z Kansas, zwłaszcza ci z nadgranicznych wiosek. Z Peace Village przede wszystkim! Aż się spociłem na myśl, jak wówczas oceniliby naszą rolę: Karola i moją. Potrafiliśmy wybić z głowy Tokwi-teja szaleńczy pomysł, by wysyłać całą setkę wojowników. Wódz dał się przekonać i przyznam sprawiedliwie — mocno stał po naszej stronie podczas narady starszyzny, a nawet przeciwstawił się zdaniu wioskowego czarodzieja, który energicznie domagał się pomsty za próbę zagrabienia ziemi. Ostatecznie nasze stanowisko zwyciężyło. Ale na tym nie wyczerpały się kłopoty podczas tych czterech dni pobytu w wiosce. Oto musieliśmy ocalić dwu z trójki schwytanych strażników. Groziła im — w najlepszym wypadku — dożywotnia niewola. Wymogliśmy to perswazją, to groźbą, że zostaną puszczeni na wolność, kiedy już zlikwidowany zostanie obóz nafciarzy. Z Darnleyem kłopotu nie było. Zgodnie z rzeczywistością uznano go za naszego jeńca i mieliśmy prawo dysponowania jego losem. Oczywiście, puścimy go, gdy sprawy ułożą się dla nas pomyślnie. Co prawda Darnley nie był niewiniątkiem i fakt, że sędzia Lucas nie położył na nim ręki, świadczył tylko o braku mocnych dowodów. O niczym więcej. Ale nie do nas należało wdrażanie śledztwa w sprawie tak kłopotliwej, jak kradzież koni, których przecież nie odnaleźliśmy. Znacznie gorzej, wręcz niebezpiecznie, przedstawiała się sprawa Sama. Okazało się, że zastrzelił wojownika Komanczów, spotkanego przypadkowo na prerii i wcale przez niego nie napastowany! Dlaczego to uczynił? Nie miał nic na swoją obronę. Nie mogliśmy domagać się bezkarnego uwolnienia mordercy. Zabity wojownik miał żonę. Tokwi-tej przedstawił sprawę jasno: albo Sam zgodzi się wstąpić w związki małżeńskie z wdową i zostać na resztę życia wojownikiem Komanczów, albo... stanie pod palem męczarni. Cóż mieliśmy począć wobec takiej decyzji? Uwolnić podstępem człowieka, który wcale na to nie zasłużył? Rozmawialiśmy z Samem dwukrotnie. Za pierwszym razem był ogromnie pewny siebie. Domagał się uwolnienia w imię... jednakowej barwy skóry! W ogóle nie mógł zrozumieć, na czym polega jego przestępstwo. — Za jedną czerwoną małpę mam tu gnić w pętach? — zapytywał ni to siebie, ni to nas. — Im mniej Indian, tym lepiej. Żebym mógł, to bym wydusił całe to paskudztwo jednego dnia. Pan ma, widzę, jakieś u nich wpływy — zwrócił się do Karola. — Proszę coś zrobić, żeby mnie puścili, albo... lepiej jeszcze: rozwiążcie mi pęta, dalej sam sobie dam radę. Zgoda? Odmówiliśmy, radząc zastanowić się nad małżeństwem. Wtedy wybuchnął stekiem najbardziej plugawych wyrazów. Na drugi dzień Tokwi-tej doniósł nam, że Sam pragnie raz jeszcze widzieć się z nami. Czułem wstręt do tego człowieka, jednak poszliśmy. Tym razem jeniec zachowywał się pokorniej. Udawał rozpacz i skruchę, ale w sposób tak niezręczny, że nawet ktoś głuchy i ślepy dostrzegłby jawny fałsz. Dowodził, że żona-Indianka to największa hańba, jaka może spotkać białego. Rozzłościł mnie tym nie na żarty! Znałem z opowiadań i z własnych obserwacji mieszane małżeństwa, bardzo zgodne, bardzo dobrze ze sobą żyjące. Wydaje się, że ucieczka ojca Eileen i Ludwika należała w takich wypadkach raczej do wyjątków. Przed dwoma laty zawarłem znajomość, ba — przyjaźń z jednym z pomniejszych wodzów Nawajów; był on synem Indianki i białego człowieka, który nie opuścił ich aż do swej tragicznej śmierci. Nie Indianie go jednak zabili, ale właśnie... pobratymcy. Słyszałem o podobnych sytuacjach, w jakiej znalazł się Sam: jeńcowi winnemu śmierci wojownika proponowano małżeństwo z wdową. Mało kto zdobył się na odwagę odmowy. Niektórzy zgadzali się pozornie, aby później, korzystając ze sprzyjających okoliczności, uciec jak najdalej. Gdyby bowiem trafili do niewoli po raz drugi, groziła im śmierć. Ale opowiadano mi również, że takie przymusowe małżeństwa żyły szczęśliwie przez długie lata. Mężczyźni stawali się „białymi Indianami”. Nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę poziom umysłowy i kulturalny olbrzymiej większości traperów, westmanów i różnych włóczęgów, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na wojennej ścieżce któregoś z licznych plemion Dzikiego Zachodu. Przeciętny traper, spędzający większość życia w pierwotnych warunkach pierwotnej przyrody, bez trudu umie się przystosować do sposobu życia pierwotnych mieszkańców tych ziem. Podobne warunki bytu kształtowały przecież podobny typ człowieka, bez względu na kolor skóry. I raczej biały nie dorasta później swym poziomem do poziomu tubylców, którzy wierni są swym prastarym zwyczajom, tradycjom oraz poczuciu własnej godności i prawom pojmowanym nieco inaczej, ale przecież pilnie przestrzeganym. Nawet dziwiłem się Komańczom, że chcieli przyjąć do swego grona Sama, który nie odznaczył się żadnym bohaterskim czynem ani nie zasłynął męstwem czy odwagą. Karol kręcił głową: — Ucieknie... — Oj — zaniepokoiłem się — byle to małżeństwo nie doszło do skutku zbyt szybko. Gdyby teraz uciekł... — Przekonam Tokwi-teja, żeby zbytnio nie nalegał na jeńca. Niech mu da czas do namysłu. — A jeśli Sam odmówi? — Uważasz go za tak... dzielnego? Odpowiedź na to pytanie padła z ust samego jeńca. Po jękach i wyrzekaniach na swój los, po zapewnieniach, że nigdy nie zgodzi się na żonę Indiankę, nagle i nieoczekiwanie — skapitulował. Zbyt szybko, aby można było uznać tę kapitulację za akt skruchy. Ba, zaczął nas nawet prosić o przyspieszenie terminu zaślubin. Jakże łatwo było odgadnąć, o co Samowi chodziło! Opuściliśmy go niczego nie obiecując. Karol zawiadomił Tokwi-teja o decyzji jeńca, proponując jednocześnie odłożenie uroczystości zaślubin do czasu zakończenia sprawy w Dolinie Złej Wody. Czy wódz domyślił się ukrytego celu tej propozycji — nie wiadomo. Zgodził się przecież z Karolem. No, streściłem wszystko, co wydarzyło się nam w wiosce Komanczów podczas czterech minionych dni. A co czeka nas jutro? Na pewno powrotna droga do doliny. Oby bez niespodzianek! Kiedy ogień przygasł całkowicie, udaliśmy się do przeznaczonego nam wigwamu, aby spocząć na stosach skór. Ale długo nie mogłem usnąć rozmyślając o nowej wyprawie, przedsięwzięciu najbardziej ryzykownym ze wszystkich, w których dotąd brałem udział. Przebudzenie było co najmniej... przykre. Wśród mroku panującego w wigwamie, Karol bezlitośnie szarpał mnie za rękę. Chociaż był to zaledwie przedświt i cała wioska drzemała jeszcze w ciszy i ciemnościach, Tokwi-tej, Rącza Antylopa, kilku z wioskowej starszyzny oraz piętnastu przeznaczonych do ekspedycji wojowników krzątało się wokół niemrawo płonących ognisk. W społeczności białych nawet tak niewielka grupa powodowałaby gwar rozchodzący się bardzo daleko. Tu panowała zupełna cisza. Ludzie poruszali się wśród przedrannych mgieł, ścielących się po ziemi, jak duchy. Niekiedy nikli całkowicie w białych tumanach. Patrzyłem na to wszystko grzejąc dłonie nad ogniem, aż Piotr podsunął mi gorącą blaszankę. — Niech pan spróbuje, doktorze. Doskonały środek na zimny ranek. Zapachniało kawą. Sen prysł ostatecznie. Wróciła chętka do rozmowy. — Dziękuję, Piotrze. Powiedz mi: nie żałujesz, żeś opuścił Peace Village? Zmarnowałeś sporo czasu. Zamiast szukać skarbów w Kansas włóczysz się z nami po Oklahomie bez żadnego dla siebie pożytku. — Och, nie, doktorze, niczego nie żałuję! A myślę, że ta sprawa teraz szybko się zakończy i wrócimy do Peace Village. Do zimy jeszcze sporo czasu i chyba nadrobię zaległości. — O jakich to zaległościach mowa? — zapytał Karol zjawiając się przy ognisku niczym mara wychodząca z gęstych mgieł. — O eksplorerskiej pracy Piotra — odparłem. — Przypuszczam, że w tym roku nie będzie miał się czym chwalić. — Jak to? A opowiadaniem o naszej wyprawie? Zresztą... trzeba ponieść konsekwencje. Chciałeś, Piotrze, nam towarzyszyć, nie powinieneś teraz narzekać. — Wcale nie narzekam, to tylko doktor użalił się nade mną, ale niepotrzebnie. Nie ma o czym gadać. Karol tylko kiwnął głową i odszedł. Widziałem, jak rozmawiał z wodzem, potem z Rączą Antylopą. Wreszcie długi szereg konnych wojowników wyjechał z wioski i skierował się wprost na prerię. Nasza trójka miała wyruszyć dopiero po paru godzinach — wracaliśmy przecież oficjalnie i jawnie do Doliny Złej Wody, i to najkrótszą drogą. Zwróciłem Karolowi uwagę, że nie było potrzeby zrywania się przed świtem... Ale odparł tonem przygany: — Wyśpisz się przy innej okazji, a brak zainteresowania z naszej strony byłby po prostu nietaktem. Cóż by pomyślał Rącza Antylopa, gdyby nie mógł zamienić z nami nawet paru słów przed odjazdem? Zresztą, nadmiar ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodził, chciałem sam na własne oczy przekonać się, czy wszystko w porządku. Było już zupełnie widno, gdy zaczęliśmy siodłać konie. Zaopatrzeni w odpowiednią ilość żywności, opuściliśmy wioskę o niezwykłej — jak na nasze zwyczaje porze: ani o świcie, ani nocą. Tak zaplanował Karol. Dalsza nasza podróż przypominała raczej turystyczną wycieczkę. W najgorętsze godziny dnia zatrzymywaliśmy się na krótkie postoje, a nocne obozowisko rozbijaliśmy nawet przed zapadnięciem zmroku, jeśli w pobliżu był dostatek drzewa i wody. Karol twierdził, że nie powinniśmy się zbytnio spieszyć, jeśli chcemy, by Willburn uwierzył w naszą opowieść o żmudnym szukaniu koniokradów. — A poza tym — dowodził — musimy coś niecoś odpocząć. Tego rodzaju podróż pozwoli nam na regenerację sił przed (jak to nazwał) generalną rozprawą. Bardzo mi to odpowiadało. Istotnie — odpocząłem. Pluskałem się w napotykanych rzeczkach, łowiłem ryby na zaimprowizowane wędki, polowałem na antylopy i łosie, które pewnego ranka wypatrzyliśmy w podmokłej dolince, porosłej wątłymi drzewkami. Na koniec — zwykłą koleją rzeczy — znudziło mi się to wszystko. I gdy pewnego wieczoru ujrzałem w szkłach lornetki pagórki otaczające Dolinę Złej Wody, uradowałem się, mimo że ten widok oznaczał koniec beztroskich dni i początek niebezpiecznej gry, w której stawką mogło być nawet nasze życie. W kilka godzin później, gdy mrok zgęstniał, podjechaliśmy bliżej, szukając znanej już nam przełęczy. Sprawa okazała się niełatwa i zmarnowalibyśmy pewnie całą noc na błądzeniu, gdyby nie pomoc spotkanego zwiadowcy z oddziału Rączej Antylopy. Porozsyłał on — godna pochwały ostrożność — konnych i pieszych we wszystkich kierunkach prerii, nakazując im zwracać baczną uwagę na to, co się dokoła dzieje. To nieoczekiwane dla nas spotkanie, którego w pierwszej chwili zlękły się obie strony: Indianin — bo wziął nas za ludzi z doliny, my — bo sądziliśmy, że jest to któryś ze strażników, pozwoliło nam bez zbędnej mitręgi dotrzeć do celu. I oto po raz trzeci znaleźliśmy się na przełęczy kończącej się urwiskiem, skąd widać było jak na dłoni cały obóz. Ale teraz panowała noc i nawet lornetki niewiele nam pomogły. W ich szkłach odbijały się jedynie nikłe światełka zapalonych gdzieniegdzie lamp, ale ludzi nie sposób było dostrzec. Przed udaniem się na spoczynek raz jeszcze uzgodniliśmy z Rączą Antylopą plan działania. Swoich ludzi, ukrytych na prerii (na przełęcz wziął tylko dwu wojowników), miał ściągnąć dopiero na sygnał dostarczony mu przez Ludwika lub któregoś z nas. Mimo wszystko niepokoiłem się. Rącza Antylopa był przecież młodym wojownikiem. Uspokoił mnie jednak widok jednego z towarzyszących mu Indian (drugim był jakiś młodzik, w ogóle nie zabierający głosu), znacznie starszego. Nawet dziwiłem się, że podporządkowano go Rączej Antylopie, póki nie zorientowałem się, jaką spełnia rolę. Senanda-khasi (tak się nazywał, co oznacza: Grzechotnik) był doradcą i opiekunem. Może nawet dano mu jakieś większe uprawnienia? Jeśli nie Tokwi-tej (faworyzujący własnego syna), to zapewne rada starszych. Senanda-khasi, przyznam, wykazał dużo rozsądku. Podczas rozmowy kilka razy dobrotliwie zmitygował młodzika, który wprost rwał się do rozpoczęcia walki. Prawdopodobnie Rącza Antylopa po raz pierwszy sprawował dowództwo i pragnął zabłysnąć inicjatywą oraz odwagą. Ustaliliśmy, że bez naszej zgody nie wolno niczego przedsięwziąć. Karol z naciskiem podkreślał, że muszą się dobrze maskować. Jeśli zauważą jakichkolwiek białych jeźdźców, mają natychmiast wycofać się w głąb prerii. Omówiwszy wszystko — co przytoczyłem jedynie w drobnych zarysach — poszliśmy spać. Tej nocy ani następnego ranka Ludwik się nie pojawił. Czekaliśmy na niego aż do południa, po czym we dwóch wskoczyliśmy na konie, aby dalekim łukiem objechać dolinę aż do jej naturalnej bramy wjazdowej. Piotr pozostał w towarzystwie czerwonoskórych. Coś nieoczekiwanego — Witam panów. Inżynier Willburn musiał być tego dnia w bardzo dobrym humorze. Jednakże z chwilą wkroczenia do dyrektorskiego gabinetu poczułem niepokój. Coraz mniej, w miarę rozmowy, podobał mi się uśmiech gospodarza, coraz bardziej wyglądał na ukrytą kpinę. — Czemu zawdzięczam wizytę panów? Znaleźliście skradzione konie? Karol przybrał smutną, prawie pokorną minę. (Bardzo mi się to nie podobało. Nie pasowała do Karola tak potulna postawa ani przemawianie strapionym głosem.) Jego informacja jeszcze bardziej rozweseliła inżyniera. Wyraził nam współczucie, nie przestając się zresztą uśmiechać. Czyżby domyślał się prawdy? Spoważniał dopiero wówczas, gdy mój przyjaciel, odczekawszy chwilę, zapytał już zupełnie normalnym głosem: — Kogo właściwie pan tu reprezentuje, inżynierze? Willburn zesztywniał. — O co chodzi? Wykrył pan jakieś nieporządki, szeryfie? — Nie w tym rzecz. Po prostu chcę wiedzieć, od kogo uzyskał pan prawo prowadzenia poszukiwań na tych terenach? Dostrzegłem, jak Willburn drgnął, a twarz mu nie mile się skurczyła. Nie był już tym wesołym gospodarzem serdecznie przyjmującym gości. — Co u licha... ma pan na myśli? Karol odpowiedział beztroskim tonem: — Och, nic takiego. Pytam, kto pana upoważnił doprowadzenia prac poszukiwawczych w Oklahomie? — Upoważnienie? Oczywiście, będę je mógł wkrótce przedstawić. — Wkrótce? — Tak. Pan chyba rozumie, szeryfie, ile formalności trzeba załatwić, aby uzyskać zgodę na prace eksplorerskie. Co za czasy! — westchnął. — Nie odpowiedział mi pan na pytanie: jaka firma prowadzi tu roboty? — Przepraszam. Oczywiście nasza firma: „Willburn i Smith. Przedsiębiorstwo eksploatacji terenów. Topeka”. Teraz już wie pan wszystko. — Niezupełnie Wydaje mi się sprawą wątpliwą, aby pańska firma mogła uzyskać zezwolenie władz na prawo wiercenia na tych ziemiach. Zapewne pan wie, że Oklahoma jest zastrzeżona wyłącznie dla kilku plemion indiańskich. Nie wolno się tu osiedlać, cóż dopiero pro wadzić prace wiertnicze. A może pan ma zgodę czerwonoskórych? — Czerwonoskórych? Żartujecie! Kiedy nafta tryśnie w dolinie, kto nas stąd ruszy? Zapewniam pana, iż wówczas otrzymamy wszystkie niezbędne dokumenty. — Jestem przeciwnego zdania. Dla uzyskania pańskich zezwoleń trzeba by zmienić treść i sens układu waszyngtońskiego.15 Wie pan, co mam na myśli? I wątpię, czy na żądanie jednej firmy z Topeki da się to przeprowadzić. — Och, niech się pan nie turbuje, szeryfie. — Wcale się nie turbuję. To ja pana muszę zmartwić, inżynierze. Willburn pochylił się nad stołem i powiedział ściszając głos: — Gdyby pan miał jakieś trudności z powrotem do Peace Village, gotowi jesteśmy pomóc. Nawet... pieniężnie. Niech pan tylko powie, ile potrzeba? W granicach rozsądku, oczywiście. Uważam pana za rozsądnego człowieka... Aż drgnąłem, wysłuchawszy tej bezczelnej próby przekupstwa. A ilu ludzi przyjęło pieniądze za obietnice milczenia? Ilu opłacił Willburn, aby się tu wepchać? Aby tak niepostrzeżenie zainstalować się w Dolinie Złej Wody? — Pan mnie nie rozumie, inżynierze — odparł Karol. — Nie jestem jasnowidzem, nie wiem, co będzie. Wiem natomiast, że dziś nie posiada pan żadnych praw do tej ziemi. A co się tyczy powrotu do Peace Village, proszę się tym nie kłopotać. — Więc co pan radzi? Karol milczał chwilę, a później spoglądając ostro na inżyniera, powiedział dobitnie: — Radzę zlikwidować to wszystko. Możliwie szybko. Czy nie zdajecie sobie sprawy z tego, co wam grozi? Willburn pobladł, zachwiał się jakoś na krześle. — To... to byłoby szaleństwem. Zbyt wiele pieniędzy wpakowaliśmy w ten interes, a jeśli chodzi o niebezpieczeństwo grożące nam ze strony Indian, potrafimy się obronić. W razie potrzeby mogę podwoić, a nawet potroić liczbę strażników. Chętnych nie zabraknie. — Czy to wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? Chyba tak, szeryfie. Dodam tylko, że oczywiście pańską radę rozważymy — tu uśmiechnął się. — Ale tylko... radę. Nie może pan nic żądać. Pańska władza nie rozciąga się poza granice Peace Yillage. — Nie będę się spierał. Stwierdzam jednak, że mieszkańcy Peace Village czują się zagrożeni w wyniku pańskiej działalności. I tu nie chodzi o kradzież kilku wierzchowców, chociaż na pewno dokonali tego pańscy ludzie. Peace Village leży bardzo blisko granicy Oklahomy i jakakolwiek indiańska ruchawka łatwo tę granicę może przekroczyć. Szukając nafty, prowokujecie Indian. Wiem, a pan, sądzę, wie również o tym, że doszło już do zbrojnych starć między ludźmi waszej straży a Komanczami. Wojna dosłownie wisi na włosku. Willburn znowu pobladł, a za chwilę poczerwieniał. — Skąd pan uzyskał taką informację? — To chyba dla pana obojętne. Źródło informacji jest jednak wiarygodne. — Wezmę to pod uwagę. Czym jeszcze mogę panom służyć? — Decyzją i noclegiem. — Jak już wspomniałem, decyzji sam nie mogę podjąć, to wymaga czasu, a co się tyczy noclegu... przepraszam, zaraz się dowiem... Wstał i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi^ Nie było go dość długo. Aż zacząłem przypuszczać, że ściąga swych głównych podkomendnych, aby się z nimi i równocześnie z nami naradzić. Pomyliłem się. Wrócił sam. Nie usiadł, tylko odezwał się oschłym głosem: — Przykro mi, że nie możemy panów przenocować. Brak miejsc. I proszę, abyście natychmiast opuścili dolinę. Dłuższy wasz pobyt mógłby wywołać wśród pracowników niepotrzebne plotki, które utrudniłyby mi pracę. Przed domem czeka dwu ludzi. Odprowadzą panów do samego krańca doliny. Wstaliśmy z krzeseł, a Karol już na progu odwrócił się i rzekł: — Postąpił pan bezprawnie i odpowiedzialność za to spadnie na pana. — Jestem pewien, że jej podołam. Żegnam panów. Opuściliśmy gabinet. W sekretariacie sterczało dwu zbrojnych drabów o twarzach, które mogą się pojawić w jakimś koszmarnym śnie. Eileen udawała, że coś pilnie czyta. Musiała już wiedzieć o wszystkim. Jakże wiele teraz od niej zależało! Czy domyśli się, że powinna wysłać Ludwika na przełęcz? Przed domkiem dyrektora stały cztery konie. Wsiedliśmy na swoje, a nasi dozorcy krok w .krok za nami. Tak dotarliśmy do granicy doliny. Czekałem, co teraz nastąpi. Ale nic nie nastąpiło. Strażnicy przepuścili nas bez słowa, a jadący za nami — wstrzymali wierzchowce. Widać Willburn albo bardzo pewien był siebie, albo liczył się jednak z funkcją szeryfa. Ani nas przecież uwięził, ani nie polecił odprowadzić do Peace Village! Jechaliśmy z początku wolnym kłusem, później pognaliśmy galopem. Po godzinie takiej jazdy Karol zatrzymał konia. — Wyciągnij lornetkę, Janie. Długo spoglądałem przez szkła, ale ani w pobliżu, ani w dalszej okolicy nic nie dostrzegłem. Zeskoczyliśmy z siodeł. Trawa rosła prawie do wysokości piersi, więc nawet konia — bez jeźdźca trudno było z większej odległości wypatrzyć. — Siadaj, Janie. Poczekamy trochę. Żeby sprawdzić, czy jednak nie ruszyli naszym śladem. — Willburn zareagował bardzo ostro — stwierdziłem melancholijnie. — Przewidywałem to, pamiętasz? — Oczywiście. Ale teraz to już prawdziwa wojna. — A czegoś się spodziewał? Rzecz w tym, aby rozegrała się możliwie bezkrwawo. Willburn nie ustąpi wobec żadnych słownych perswazji. To taki typ człowieka. Skapituluje tylko przed siłą. Nie możemy już wjechać do doliny. To diabelnie utrudni całą sprawę... — Przesadzasz. Możemy się tam dostać w każdej chwili, chociaż to ryzykowne... — Którędy? — Tą samą drogą, jaką wędruje Ludwik. — Prawda — przypomniałem sobie. — Ale, kto wie, może zbyt pospiesznie zadałeś mu tak kłopotliwe pytanie? Może należało jeszcze z tym zaczekać? — W jakim celu? Nie wolno trzymać Rączej Antylopy z jego wojownikami zbyt długo w tym niebezpiecznym terenie. Jeśli działać, to jak najszybciej. — Jednakże... — nie ustępowałem — pytanie postawione Willburnowi było fanfaronadą albo prowokacją. Ostatecznie, można się go było w ogóle o nic nie pytać. Wiadomo, że wtargnął tu bez niczyjej zgody. — Tak przypuszczałem. Pewności żadnej. Zresztą... jako szeryf, staram się trzymać przepisów prawa. Dlatego właśnie musiałem oficjalnie zadać takie pytanie. Ostrzegłem Willburna przed konsekwencjami i to było zgodne z prawem. Pomyśl chwilkę, a przyznasz mi rację. — Wydaje mi się, że to, czego wymaga się w cywilizowanych stronach, tu nie musi być przestrzegane. — Proszę, proszę... Co za podział! Jeśli mnie pamięć nie myli, jeszcze nie tak dawno uważałeś, że trzeba Willburna zapytać. — Prawda — odparłem zmieszany. — Jednakże sytuacja nasza przedstawiała się wtedy inaczej. — Sytuacje zawsze się zmieniają, Janie. Cała mądrość polega na tym, aby w porę przystosować się do takich zmian. I nie dać się zaskoczyć. — Pewnie, pewnie... — I dodałem tonem gorzkiej ironii — Ech, mieliśmy spędzić w Oklahomie przyjemne miesiące odpoczynku... — Więc uważasz, Janie, że należało przyglądać się biernie, jak Komanczów pozbawią własności? A zresztą naprawdę bezpieczeństwo Peace Village zależy od tego, czy tu wybuchnie jakaś ruchawka, czy nie. — Zgadzam się w tym punkcie. Uważam jednak nadal, że zbyt pospieszyłeś się z tym pytaniem... No, ale stało się. — Dalsza rozmowa na ten temat wydała mi się jałowym sporem, więc tylko machnąłem ręką: — Ruszajmy, Karolu. Bardzo się niepokoję o Carra i tamtych. Willburn mógł przedsięwziąć jakieś dodatkowe środki ostrożności. Gdyby tak natrafił na tropy Indian... — Lepiej, żeby jego ludzie znaleźli tropy Indian, niż gdyby mieli przyjechać za nami wprost na przełęcz. Odczekajmy jeszcze trochę. No, więc czekaliśmy — na mój rozum — aż za długo. Wreszcie wskoczyliśmy na siodła. Preria nadal była dokoła pusta. Ale to jeszcze nie uspokoiło Karola. Dlatego jadąc ku dolinie, kluczyliśmy jak lis ścigany przez gończe psy. Zacieraliśmy ślady niejeden raz i niejeden raz przystawali, by przez lornetki prześledzić horyzont. Dotarliśmy do celu dopiero nocą. Wypatrzył nas w ciemnościach indiański wartownik, poznał i odprowadził pod sam szczyt wzgórza. W myślach wyraziłem uznanie Rączej Antylopie: dobrze przestrzegał środków ostrożności (a może tego pilnował Grzechotnik?). Nasz powrót zaskoczył wszystkich. Piotr nie ukrywał zdziwienia. Indianie, jak zwykle, przybrali maskę obojętności, ale po oczach Rączej Antylopy i Grzechotnika poznałem natychmiast, jak niecierpliwie oczekują wyjaśnień. Usiedliśmy w piątkę poniżej przełęczy. Tam Karol zdał sprawozdanie z naszej eskapady. Nie wiem, jakie wrażenie odnieśli obaj Komańcze. Czy potraktowali szczerość Karola wobec inżyniera za dziecinadę, czy też — co wyglądało prawdopodobnie — uznali żądania mego przyjaciela za oficjalne wypowiedzenie wojny, wykopanie tomahawka. Sami tak przecież często postępowali. Tej nocy Ludwik nie przyszedł, a bez niego nie można było czegokolwiek przedsięwziąć, chyba... chyba żebyśmy sprowadzili Tokwi-teja z setką wojowników i zdecydowali się na otwartą walkę. Brrr! Dreszcz mnie przeniknął na samą myśl. Jestem przyjacielem Indian, ale poznałem ich niektóre okrutne zwyczaje i wiedziałem, jaki los czekałby robotników z doliny po takim napadzie. Nie pozostało więc nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. Gdyby jednak oczekiwanie miało się przedłużyć, groziło nam poważne niebezpieczeństwo. Przecież Willburn nie mógł zbagatelizować naszej wizyty. Jego uwaga o podwojeniu czy potrojeniu liczby strażników na pewno nie była czczą przechwałką. Wystarczyło wysłać do Kansas werbowników, aby ściągnąć do doliny parę tuzinów niespokojnych duchów, przedkładających darmowe wyżywienie i stałą płacę za prawo zastrzelenia kilku czerwonoskórych, nad ciężką pracę na roli. Co prawda, ściągnięcie takich ludzi wymagało — biorąc pod uwagę odległość — co najmniej kilku czy nawet kilkunastu dni. Mimo wszystko jednak — to sprawa dni. Istniało i drugie niebezpieczeństwo: odkrycie naszej kryjówki przez strażników doliny. Willburn na pewno porozsyła w różne strony zbrojnych ludzi. Zapadła więc decyzja, że jeśli Ludwik nie zjawi się w ciągu dwu najbliższych nocy, sami udamy się do obozu nafciarzy. Nie po to, aby odnaleźć Ludwika, to wydawało się zbyt ryzykowne, ale celem porozumienia się z Hardym. Jedynym dostępnym nam wejściem do wnętrza doliny była teraz droga, którą wędrował Metys. Nie znaliśmy jej dokładnie, wiedzieliśmy tylko tyle, że jest stroma. W dzień nie sposób było dobrze się jej przyjrzeć. Dostrzeżono by nas z głębi doliny. Nocą — niewiele mogliśmy zauważyć. Jednakże trzeba było się zdecydować na to ryzyko. Na szczęście Ludwik zjawił się następnym przedświtem, mocno zaniepokojony informacjami otrzymanymi od siostry. Przeraziła go myśl, że nas tu nie zastanie. Wiadomość od Eileen otrzymał dopiero w dzień po naszym odjeździe. Zbieg okoliczności spowodował, że nie mogła się wcześniej widzieć z bratem. Ludwik nie bawił wśród nas długo. Miał natychmiast uprzedzić oberżystę o naszej wizycie, a następnie, już późną nocą, zjawić się powtórnie, aby odegrać rolę przewodnika. Następny dzień okazał się dla mnie niezwykle nużący. Nie z nadmiaru, ale z braku wszelkich zajęć i niemożności swobodnego poruszania się. Tkwiliśmy w małym parowie poniżej przełęczy, jedynym miejscu, gdzie można było ukryć konie. Chociaż od tej strony doliny, na niezwykle stromych zboczach ani w dzień, ani w nocy nie wystawiano dotychczas posterunków, teraz należało się liczyć z różnymi niespodziankami. Z tego też powodu nie rozpalaliśmy ogniska. Łączność ze „światem” utrzymywaliśmy jedynie przez wysłanników oddziału Komanczów, który krążył po prerii w bezpiecznej odległości. Jak dotąd nie dostrzegli nic podejrzanego. Żaden człowiek, żadna grupa jeźdźców nie opuściła obozu nafciarzy. Wyglądało na to, że Willburn zbagatelizował ostrzeżenie Karola albo też oczekiwał przybycia swoich trzech wysłanników znajdujących się obecnie w obozie Komanczów. Kto wie, może Darnley miał mu przynieść jakieś ważne wiadomości? Z nudów zastanawiałem się nad tym pytaniem, ale nie znalazłem na nie odpowiedzi. Nie żałowałem jednak czasu poświęconego jałowym dumaniom. Pozwoliły mi one przeżyć w jakim-takim spokoju ducha długie godziny przymusowego odpoczynku, aż do chwili gdy wieczorny zmrok począł okrywać prerię. Wtedy dopiero wstałem z niewygodnego legowiska i rozprostowałem zdrętwiałe mięśnie. — No — odezwałem się z zadowoleniem. — Jeszcze parę godzin, a ruszymy. Już dojadło mi to odpoczywanie. — Widzę, że opuścił cię zły humor, Janie. To doskonale. Nie będziesz więc miał do mnie żalu... — O co chodzi? — przerwałem mu, zaniepokojony takim wstępem. — Zdecydowałem się wyruszyć sam. — Co? Dokąd chcesz iść sam? — Jak to dokąd? Tam — wskazał ręką w kierunku obozowiska nafciarzy. — Doszedłem do wniosku, że zupełnie wystarczy, jeśli sam zobaczę się z oberżystą. Wyprawa ryzykowna, im mniej osób weźmie w niej udział, tym lepiej. — A jeśli cię schwytają, Karolu? — Doceniam twe zdolności i twą pomoc. W tym wypadku jednak czy będę w pojedynkę, czy w twoim towarzystwie... na to samo wychodzi. I tak we dwóch nie damy rady, jeśli nas zaskoczą, i najwyżej zamiast jednej osoby schwytane zostaną dwie. Wówczas runie cały nasz plan. — Rozumiem — odparłem — po prostu uważasz mnie za niedołęgę, który tylko przysporzyłby kłopotu. Rób jednak, jak chcesz. — Mylisz się. Jeśli mnie złapią, cały ciężar roboty spadnie na twoje barki. Widzisz więc, jak na ciebie liczę. Sprawa musi zostać doprowadzona przez nas do końca, w przeciwnym razie inicjatywę przejmą Komancze. A wiesz, czym to grozi. — Wiem — mruknąłem wcale nie przekonany. Powlokłem się do swego kąta, otuliłem pledem i udawałem, że drzemię. Gdzieś koło północy przysunął się do mnie Piotr Carr. — Czy pan śpi, doktorze? — zapytał jakimś grobowym szeptem. Zabrzmiało to tak komicznie, że mimo woli roześmiałem się. — Ludwik już jest — zaszeptał po raz drugi w ten sam sposób. — Przecież ja nie idę — zamruczałem niechętnie i już chciałem zarzucić sobie pled na głowę, udając całą obojętność, ale zmieniłem postanowienie. — Dobrze — odpowiedziałem wstając. — Gdzie on? — Na przełączy. Ruszyliśmy kawałek pod górę. Tam, w cieniach nocy spoczywali na trawie: Ludwik, Karol, Grzechotnik i Rącza Antylopa. Kiedy zbliżyliśmy się, Karol i Ludwik właśnie powstali. — Karolu — odezwałem się półgłosem — uważaj na siebie, nie ryzykuj. Lepiej, żebyś nic nie załatwił, niż dostał się w ich łapy. — Bądź spokojny. Idziemy — zwrócił się do Ludwika. Machnął jeszcze ku mnie ręką, a później bezszelestnie przedarł się przez pas zarośli. Za nim — Ludwik. Zniknęli prawie jednocześnie. Wyjrzałem i ja: dostrzegłem spadzistą przestrzeń, a na niej dwa cienie, które wkrótce rozpłynęły się w mroku. Przysiadłem nad samą krawędzią, z oczami utkwionymi w dal, z uszami nastawionymi na każdy szmer. Ale nic więcej nie ujrzałem i żaden hałas nie dobiegł z dołu. Ani alarmującego gwaru, ani jeszcze bardziej niepokojącego głosu palnej broni. Minęło pół godziny. Musieli już dotrzeć do obozowiska. Czekałem nadal. Tam, w czarnej dali nic się jednak nie działo. Ukołysany ciszą sam nie wiem kiedy, zapadłem w pół sen, pół drzemkę. Męczył mnie jakiś koszmar, którego później ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć. Zbudziło mnie czyjeś delikatne szarpnięcie za rękaw kurtki. Świtało. Decydujące godziny Schodziliśmy we trójkę: Karol, Piotr i ja. Droga była diabelnie trudna. Stromizna przechodząca miejscami w niemal pionowe progi, co prawda niezbyt wysokie, ale wystarczające, aby dotkliwie się potłuc. Na dobitkę panowała prawie nieprzenikniona ciemność. Maszerowaliśmy, niekiedy podpierając się kolbami strzelb, niekiedy chwytając się za ręce z obawy przed upadkiem. Grunt, jak wyczuwałem stopą, był chwilami kamienisty, chwilami pokryty wysoką trawą, niekiedy tworzący gładką, zbitą, gliniastą polepę. Stąd najłatwiej było zjechać w dół. Karol powrócił do nas z nocnej wyprawy nad samym ranem. To on mnie właśnie obudził. Z wyników swej wycieczki był bardzo zadowolony. Czekał na niego Hardy, którego Ludwik uprzedził. Trzeba przyznać, że karczmarz spisał się znakomicie. Zebrał ludzi zdecydowanych na wszystko, jak twierdził. Potrafił za ich pośrednictwem odpowiednio podsycić niezadowolenie innych, i to tak skutecznie, że tylko oświadczenie Willburna wstrzymało samorzutny wybuch buntu. Willburn rozgłosił mianowicie, że lada dzień tryśnie nafta16. Wyglądało to na prawdę. Jak mówiono Hardy'emu z szybu oznaczonego numerem jeden począł wydobywać się gaz ziemny. Ponadto Willbum — za pośrednictwem majstrów — oznajmił, że z chwilą dowiercenia pierwszego szybu część robotników będzie mogła odejść, a wszystkim wymieni się kwitki na pieniądze. Czy rzeczywiście miał zamiar tak postąpić? Wielu w to wątpiło, przede wszystkim — sam Hardy. Gdyby jednak zapowiedź okazała się prawdą, szansę usunięcia uzurpatorów z doliny bez pomocy Indian całkowicie upadały. Ludzie zadowoleni z wypłaty nie zaangażowaliby się w naszą sprawę. Należało więc się spieszyć. Oto dlaczego Karol, w porozumieniu z Hardym, wyznaczył rozpoczęcie akcji na tę noc. Natychmiast po naszym odejściu Rącza Antylopa i Grzechotnik mieli przystąpić do zdejmowania obozowych straży, rozstawionych na wewnętrznych zboczach gór, a wreszcie spróbować unieszkodliwić również wartę ustawioną przy wjeździe do doliny. Karol położył specjalny nacisk nie tylko na szybkość działania, ale i na konieczność oszczędzania ludzi. Czy ten postulat uwzględnią nasi sprzymierzeńcy — Komańcze? Co do tego żywiłem pewne wątpliwości. Ludwik pozostał na przełączy. Miał nam później przynieść do gospody wiadomość, jak wypadła akcja Indian. Tak oto nasza trójka wędrowała po nocy: po urwistym zboczu, po błotnistej płaszczyźnie doliny, trafiając wreszcie (zasługa to Karola) bez żadnych przeszkód do budynku saloonu. Zastaliśmy tam znaną już czwórkę: Ric-ka, Toma, Hala i Gregory'ego. No i oczywiście — gospodarza. Powitali nas radośnie, ściskając mocno dłonie. — Jesteśmy gotowi — oświadczył Hardy. — Wszystko tak, jak ustaliliśmy wczoraj — zwrócił się do Karola. — Ludzie zebrali się w sali gospody. Czy nie będzie jakich zmian? — Nie. Czekamy na wiadomość od Ludwika. — Świetnie, szeryfie. Podzieliłem zebranych na piątki. Osiem piątek. Wyciągnął zmiętą kartkę z kieszeni. — Tu wszystko zanotowałem. — Nazwiska nas nie obchodzą — zastrzegł się Karol. — Oczywiście, i nie o to mi chodzi. Ja tylko spisałem punkty oznaczone z panem. — Słucham. — A więc pięciu ludzi dla rozbrojenia i pilnowania strażników przy budynku dyrekcji, pięciu ludzi dla rozbrojenia strażników dozorujących konie. Pozostali mają opanować magazyn z bronią, a potem zostawić tam pięciu ludzi i w piątkę udać się do baraku, w którym śpi straż. Powinno się udać, jeśli ich zaskoczymy. Nie spodobało mi się to słówko „jeśli”, więc wtrąciłem: — A jeśli nie... To i tak damy radę. Weźcie panowie pod uwagę, że na czterdziestu ośmiu ludzi obozowej straży aż dziesięciu sprawuje w nocy wartę przy wzgórzach, trzech przy wjeździe do doliny, trzech przy magazynie broni, dwu przy domku dyrekcji, dwu przy zagrodzie dla koni... I przez całą noc aż do świtu krążą po obozie dwa dwuosobowe patrole. Z tego wniosek, że w kwaterze straży zostało najwyżej dwudziestu czterech ludzi. — Uzbrojonych — zauważyłem. — Oczywiście. Ale i my będziemy już wtedy uzbrojeni, a gwarantuję panu, że ludzie, których zebrałem, potrafią strzelać. — Nie wątpię. Jednak wizja kilkudziesięciu trupów wcale nie napawa mnie radością. Hardy umilkł na chwilę, potem oświadczył: — Mnie również nie zależy na zabitych, a z rannymi byłby kłopot... — Zbyteczny spór — przerwał nam Karol. — Wszystkim nam chyba zależy, aby jak najmniej padło strzałów i obeszło się bez rozlewu krwi. Czy tego da się uniknąć, trudno przewidzieć. — Słusznie — potwierdził oberżysta. — Co wy na to? — zwrócił się do reszty zebranych. Poruszyli się niespokojnie, popatrzyli jeden na drugiego. Widziałem, że nikt nie chce zabrać głosu pierwszy. Wreszcie podniósł się z ławy Tom. — Mamy rozbroić straż, tak? — spytał i zaraz sam sobie odpowiedział: — To jasne, że musimy tego dokonać. Albo my ich rozbroimy, albo oni zostaną górą i nas wytłuką. Nie mam racji? — Mówisz samą prawdę, Tom — zgodnie pokiwali głowami. — No, właśnie. Dlatego powiadam: nie lubię strzelać do ludzi, ale wolę strzelić nawet kilka razy niż czekać, aż mnie zabiją. — Wszyscy powinniśmy dobrze zrozumieć, o co chodzi — zabrał głos Karol. — Musimy zwyciężyć przy jak najmniejszej liczbie ofiar. Szkoda czasu dłużej na ten temat rozmawiać. Kto kieruje piątką mającą zaatakować domek dyrekcji? Ja — odezwał się Rick. — Pamiętajcie, nie wystarczy uwięzić strażników, trzeba zabezpieczyć budynek i obezwładnić Willburna. On przecież tam mieszka. I niech mu włos z głowy nie spadnie. Mówię wam to jako szeryf! Ja i moi dwaj towarzysze przyłączymy się do grupy mającej zaatakować magazyn broni. Kto kieruje atakiem na kwaterę straży? — Ja — powiedział Hardy. — To najtrudniejsze przedsięwzięcie. Po rozbiciu magazynu z bronią przybiegniemy do was. Nie wolno więc zaczynać zbyt wcześnie. Chyba że udałoby się rozbroić strażnika bez hałasu... Ale gdyby były jakiekolwiek trudności, czekajcie na mnie. Teraz idźcie po ludzi. Ruszyli w milczeniu. Poszedłem za nimi wąskim korytarzykiem i zatrzymałem się dopiero na progu. W obszernej sali aż czarno było od zebranych. Niektórzy drzemali na ławach, inni pokładli się po prostu na deskach podłogi. Nie sposób było kroku zrobić, żeby kogoś nie potrącić. Wycofałem się do pokoiku gospodarza. Znajdowała się tam tylko nasza trójka i Hardy. W milczeniu zapaliliśmy fajeczki. Nie wiem, jak tam moi towarzysze, ja czułem ogarniające mnie podniecenie. Karol był spokojny jak głaz, a Piotr wydmuchiwał dym ustami, jednocześnie cicho pogwizdując. Najgorzej czuł się zapewne Hardy. Nie potrafił usiedzieć na ławie. Co chwila podnosił się i przemierzał izdebkę wielkimi krokami, od zasłoniętego pledem okna aż do drzwi i z powrotem. Spojrzał na zegarek. — Ludwika jakoś nie widać... — Czy usłyszymy pukanie? — zapytałem. Chłopak czuwa cały czas przy drzwiach sklepiku. Przyznam się, że mnie ta sprawa bardzo wzięła. Do licha! — klepnął się w czoło. — Panowie, nie powiedziałem wam o bardzo ważnej sprawie. To najlepszy dowód, że tracę głowę. — Nie przejmuj się, Clement — Karol po raz pierwszy użył imienia oberżysty. — Wszystko będzie dobrze. Zresztą dla nas to nie pierwszyzna. Uśmiechnąłem się. Jako żywo, nigdy jeszcze nie kierowaliśmy żadnym buntem w żadnym obozowisku. — Znam hasło — odezwał się Hardy. — Co noc strażnicy otrzymują hasło. — A to coś nowego! — zdziwił się mój przyjaciel. — Kiedy bawiliśmy tu poprzednio... — Rzecz jest zupełnie nowa, wprowadzona dopiero przed dwoma dniami, a dowiedziałem się o niej przed kilku godzinami zaledwie. — Od kogo? — Ludwik przyniósł mi karteczkę. — Eileen jest genialna — mruknąłem. — To na pewno ona. — Willburn przedsięwziął dodatkowe środki ostrożności po ostatnim widzeniu się z nami — smętnie zauważył Karol. — Pewnie — zauważyłem. — Przecież uzyskał tyle niepokojących informacji... — Nic mi panowie o tym nie wspominali — zatroskał się Hardy. — Ależ mówiłem, mówiłem... Chodzi o naszą rozmowę z dyrektorem. Mój przyjaciel zbyt wielką wagę do tego przywiązuje. — Ach, to to — uspokoił się oberżysta. — Nie takie groźne. Wzruszyłem ramionami i energiczniej zająłem się fajką. — Więc jakie jest to hasło? — zapytał Karol. — Nietrudne do zapamiętania, po prostu „Oklahoma” i nic więcej. — Nie wysilili się — zauważyłem. — Strażnicy to bardzo prości ludzie i niezbyt mądrzy, dlatego podano im takie łatwe słowo. — Która godzina, Clement? — Kilka minut po pierwszej. — Jak ten czas leci! Ludwik powinien się zjawić za jakieś dwadzieścia, trzydzieści minut. Jeśli wszystko dobrze pójdzie. A nawet jak się spóźni, nic nie szkodzi. Bylebyśmy zdążyli przed świtem. — Czy koniecznie musimy czekać na tego Metysa? — zapytał oberżysta. — Noc w sam raz ciemna... — Jak pan to sobie wyobraża? Jeśli zostawimy strażników na wzgórzach, nikt nie będzie mógł opuścić doliny. Gdy nastanie dzień, zaczną do nas strzelać jak do indyków. Nie, nie, Clement. Bez rozbrojenia strażników nie wolno zaczynać — stwierdził Karol. — A gdyby nie udało się ich podejść? — Nieprawdopodobne. Gdyby jednak... Cóż, odłożymy akcję. Do następnej nocy. Karczmarz westchnął ciężko. Rozumiałem go dobrze. Pewnie dopiero teraz uświadomił sobie sytuację, w jaką się wplątał. Może żałował własnej inicjatywy? Lepiej stracić pieniądze niż zarażać się na śmierć. Ten drobny sklepikarz nie mógł mieć przecież nic z ryzykanctwa westmanów. Rozmyślałem nad tym, gdy zjawił się w pokoiku Tom, a później po kolei: Rick, Hal, Gregory i jeszcze kilka osób, których nie znałem. Wszyscy zapytywali, czy już można. Ludzie poczynali się denerwować, a to nie było dobre. — Chodźmy do nich, Clement — odezwał się Karol. — Musimy ich uspokoić. Zostałem z Piotrem. — Świetny interes taka nafta — powiedział ni z tego ni z owego Carr. Uśmiechnąłem się: — Nie tak dawno słyszałem coś podobnego o cynku. Nic z tego, Piotrze. Na naftową spółkę również mnie nie namówisz, nawet gdyby można było wiercić poza Oklahomą. — Myślałem zupełnie o czymś innym. Niech pan zauważy: Willburn trzyma tu z półtorej setki ludzi, musi wszystkim płacić... — Kwitkami — wtrąciłem. — Ale na pewno je wymieni. Niech tylko tryśnie! Willburn zostanie milionerem. — Piotrze — powiedziałem nieco zirytowany. — Nie zapominaj, po co przyszliśmy tutaj. Cokolwiek tu tryśnie, nie będzie należało do Willburna. Począł usprawiedliwiać się zmieszany: — Pan mnie źle zrozumiał, doktorze: chciałem powiedzieć, że zostałby milionerem. Ba, gdyby umiał pogadać z Komańczami... — Jak to? —- No... na przykład zawarł z nimi umowę na prawo wydobywania ropy naftowej i płacił za to. Roześmiałem się: — Spróbuj, Piotrze. Ale wątpię, czy ci się powiedzie. Indianie stali się bardzo podejrzliwi i nie bez racji. Wątpię, czy wiedzą, co to jest ropa naftowa. Najpewniej podejrzewaliby jakieś nowe oszustwo mające na celu wywłaszczenie ich z ojcowizny. Twój pomysł to fan tazja...17 Przerwałem, bo drzwi wiodące do pokoiku od strony sklepu cicho się otworzyły, a w progu stanął Ludwik. Obaj zerwaliśmy się z ławy. — No!... Metys ciężko oddychając wykrztusił: — Bardzo się spieszyłem. Rącza Antylopa powiedział: „Otoczyliśmy dolinę, blade twarze są naszymi jeńcami. Co dalej mam czynić?” — Ilu zginęło? — zapytałem z niepokojem. — Nie wiem... nie słyszałem strzałów. — Nic to nam, doktorze, już nie zaszkodzi ani niczego nie zmieni — zauważył Piotr. — Chodźmy lepiej do pana Gordona. Karol wysłuchał informacji ze zmarszczoną brwią. — Wracaj natychmiast — powiedział do Ludwika. — Powiedz Rączej Antylopie, aby ściągnął posterunki i nie przeszkadzał robotnikom, gdyby próbowali ucieczki. Niech swych wojowników ukryje przed wjazdem do doliny i czeka na nasze polecenie. Idź! — A zwracając się do nas: — Mamy sporo szczęścia! Zaczynamy, Clement. Wypuszczaj ludzi. Nie wszystkich naraz. Piątkami, w odstępach minutowych. Wychodzili korytarzykiem, poprzez sklepik. Przy drzwiach czuwał Tom, otwierając je, to zamykając. — Trzymajcie się, chłopcy — powtarzał Karol od czasu do czasu, gdy nas mijali szeregiem. Niektórzy odpowiadali kiwnięciem głowy, inni, nie zatrzymując się, ściskali nam dłonie, jeszcze inni klepali się po piersiach na znak, że niczego się nie lękają i że będą się „trzymać”. Wreszcie nadeszła kolej na nas. Karol, Piotr i ja razem z pięciu ludźmi zagłębiliśmy się w ciemność nocy. Prowadził Tom, znający najlepiej drogę do magazynu broni. Posuwaliśmy się jak korowód duchów. Nikt się nie odezwał, nawet nie zaszeptał. Tylko niekiedy trącony butem kamyk cicho zaszurał. Jak długo trwała wędrówka — nie umiem określić. W końcu zatrzymaliśmy się. Dla mnie odbyło się to w ten sposób, że dosłownie uderzyłem nosem w plecy człowieka stąpającego przede mną i o mało nie wypuściłem broni z ręki. Tak cicho kroczyliśmy w tych nieprzeniknionych ciemnościach. Mruknąłem jakieś przeprosiny, pewnie nie dosłyszane, i tkwiłem w miejscu jak drąg. Jeśli drąg ma uszy. Bo ja cały zamieniłem się — jak to mówią — w słuch. Ale nic. Cisza trwała kilka minut. Coś tam się działo przede mną, jakaś przyczyna wstrzymała nasz pochód. Dopiero później powiedziano mi, że Karol, Tom i Piotr odłączyli od czoła grupy i podeszli pod drzwi magazynu broni. Wtedy to właśnie padł z ciemności wyraźny okrzyk wartownika: — Kto tam? — Oklahoma! Znowu milczenie. Wreszcie jakiś przytłumiony rumor, coś ciężkiego padło na ziemię. I ani jeden dźwięk więcej. Stojący przede mną zaszeptał: — Idziemy... Powtórzyłem słowo w czerń rozciągającej się poza mną nocy i drobnym kroczkiem ruszyłem przed siebie. Niedaleko uszedłem. Znowu przystanęliśmy. Usłyszałem zgrzyt, jakby wyłamywanych desek. Od tej chwili zatrzymywaliśmy się co kilka sekund. Na koniec znalazłem się twarzą na wprost czarniejszej od nocy ściany. Widniał w niej prostokąt drzwi. — Czy to ty, Janie? — zagadnął znajomy głos. Na potakujące stwierdzenie powiedział: — Stań z boku i czekaj. W ciemnościach coś pobrzękiwało, od czasu do czasu stuknęło twardo i bez echa. Pomyślałem, że dotarliśmy do celu i że właśnie wydają broń z wnętrza magazynu. — Chodź tu, Janie, trzymaj... Dłonie Karola — teraz ujrzałem je wyraźnie — wręczyły mi długaśną rusznicę, diabelnie ciężką. Po sekundzie otrzymałem drugą, podobnej wagi, wreszcie trzecią. — Dosyć — szepnąłem. — Nie jestem słoniem. — Dobrze już, dobrze, czekaj na mnie. Oparłem się plecami o ścianę, a podręczny arsenał postawiłem obok. Nie było mi jednak dane długo odpoczywać. — Dwu ludzi tu zostanie. Wciągnijcie wartowników do środka i zabarykadujcie drzwi. Nikogo nie wpuszczać. Reszta za mną! Tom, gdzie jesteś? Idziemy do kwatery strażników, byle szybko. Janie, trzymaj się mnie. Wszystko to zostało powiedziane głosem przyciszonym, ale wyraźnie. Poszliśmy w bok, ja zaraz za Karolem, a za mną znalazł się Piotr Carr. — Wszystko w porządku, doktorze — zaszeptał. — Oby tak dalej... Znowu wędrówka po omacku, tym razem nieco dłuższa, w ciszy i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Nie z naszej to winy okazały się one całkowicie bezużyteczne. Gdzie znajdowaliśmy się, w którym miejscu nafciarskiego obozowiska — nie wiem. Niespodziewanie powietrzem i ziemią wstrząsnął głuchy grzmot, przypominający wystrzał ciężkiego działa. Po nim nastało nieprzerwane dudnienie, jakby tysiąc ciężkich pociągów gnało po szynach. Zerwał się wiatr i dmuchnął nam w twarze ostrą, nieprzyjemną wonią. — Ropa — powiedział prawie głośno Carr. — Ropa trysnęła z szybu! Jednocześnie usłyszałem głos Karola: — Prędzej! Biegiem! Runęliśmy przed siebie, potykając się o nierówności gruntu, i gnali, ile sił w nogach i tchu w piersiach. Obciążony trzema dodatkowymi strzelbami pozostałem nieco w tyle. Muszę przyznać, że walczyłem z pokusą, aby nie cisnąć gdzieś tego kłopotliwego ładunku. Wtedy znów w ciemnej dali rozległ się odgłos drugiego wybuchu. Snop czerwonożółtego blasku wystrzelił z głębi doliny, a głuchy łoskot wzmógł się jeszcze. — Co to? — zawołałem przypuszczając w pierwszej chwili, że magazyn broni wyleciał w powietrze. — Ropa się zapaliła! — wrzasnął Piotr. Rzeka ognia Nagle uczyniło się widno, jakby nad doliną wzeszło czerwone słońce. W ponurym, krwawym blasku widziałem dokoła wszystko w promieniu paru jardów. Była nas spora gromadka biegnąca wprost ku piętrowemu barakowi. Stali tam już ludzie Hardy'ego, oparci plecami o ścianę. W ciemności trudno ich było dostrzec z okien baraku, ale teraz widoczni jak na dłoni. A okna na wysokim parterze i na piętrze otwierały się jedno po drugim. Łomot tryskającej ropy, a później łuna pożaru zbudziły wszystkich. Na nasze szczęście warta stojąca przy wejściu została rozbrojona i skrępowana jeszcze podczas ostatnich chwil ciemności, a wyrwani ze snu ludzie nie mogli się zorientować, co sprowadziło tu gromadę robotników. Pewnie myśleli, że przybyliśmy szukać pomocy. Karol postanowił natychmiast wykorzystać tę sytuację. — Hardy, Janie, Piotrze! Stańcie obok drzwi. Kto nie ma jeszcze broni, niech weźmie. (Natychmiast pozbyłem się swego ciężaru.) Uwaga, otwierają! Wąskie, zbite z grubych bali, przypominające furtkę w płocie drzwi odskoczyły nagle, pchnięte niewidoczną siłą. Z otworu wyszedł, a raczej wyskoczył, mężczyzna w kapeluszu o szerokim rondzie. — Hiszpan! — krzyknął Hardy starając się zapanować nad hukiem rozbrzmiewającym w dolinie. — Brać go, chłopcy! Wyrwałem się naprzód, lecz uprzedzono mnie. Hiszpan, szef straży, został powalony tak szybko, że nie zdążyłem nawet okiem mrugnąć. Ten sam los spotkał postępującego za nim człowieka. Gdyby drzwi były szersze i mogły przepuszczać po dwu-trzech ludzi naraz, nie poszłoby nam tak łatwo. Wąskie drzwi, które miały chronić mieszkańców baraku przed niespodziewanym napadem, przesądziły o ich zgubie. Łoskot buchającej ropy bardzo nam sprzyjał. Zagłuszył okrzyki człowieka, zwanego Hiszpanem, oraz drugiego z rozbrojonych członków straży. Dlatego inni po kolei opuszczali budynek, a że czynili to w popłochu, nie od razu mogli się zorientować w sytuacji. Aż któryś z pierwszego piętra, posiadający widocznie więcej zimnej krwi, zorientował się, że coś nie jest w porządku. — Ludzie, co robicie! — wrzasnął i zaraz cofnął się w głąb, skąd rozległ się jego następny krzyk, równie dobrze przez nas usłyszany: — Do diabła, chłopaki! Oni rozbrajają naszych. Łapcie za pukawki! — Cofnąć się pod ścianę! — zakomenderował Karol. — Uwaga na okna! Wetknąwszy następnie głowę w pusty obecnie otwór drzwi, huknął z całej piersi: — Wyłazić, chłopcy! Obóz się pali! Spieszcie się, bo ta buda zaraz stanie w ogniu! Oczywiście, był to zwykły bluff. Zakotłowało się we wnętrzu. Jakieś cienie-postacie, widoczne w blaskach purpurowej łuny, zaczęły się przesuwać za oknami, ale nikt nie ukazał się w drzwiach. Wreszcie ktoś zawołał do nas z góry: — Czego od nas chcecie? Hardy cofnął się od ściany, aby go lepiej widziano. — Przyjrzyjcie mi się dobrze! — zawołał. — Nic od was nie chcemy. Możecie sobie iść, gdzie oczy poniosą. No, żywo! Znowu buchnął gwar zmieszanych głosów. Dwa czy trzy naraz zapytały: — Gdzie jest Willburn?! — Idźcie poszukać go sami! — krzyknął ktoś z naszej grupy, a drugi wymienił nazwisko inżyniera wraz z dosadnym przymiotnikiem, którego nie powtórzę. Zbyt był wulgarny. Spostrzegłem, że uczyniło się jeszcze widniej. Czyżby już wstawał dzień? Tak szybko? Odwróciłem się, aby ogarnąć wzrokiem większą przestrzeń. To, co ujrzałem, zaniepokoiło mnie. W głębi doliny świeciła już nie tylko pochodnia tryskającej ku niebu ropy, blasku dodawały płonące w pobliżu zabudowania. Ale najbardziej przeraził mnie widok jakiejś rzeki ognia rozlewającej się między barakami. Wyglądało tak, jakby ziemia płonęła. Bluff Karola mógł stać się faktem! Nie powiedziałem nic, aby nie wywołać popłochu. Rozejrzałem się za Piotrem. Stał niedaleko drzwi. Pociągnąłem go bezceremonialnie za rękaw i wskazałem palcem groźne widowisko w głębi doliny. — Ropa spływa bokiem — stwierdził. — Musiał powstać jakiś dodatkowy otwór, z którego wypływa pod mniejszym ciśnieniem i rozlewa się dokoła... Jeszcze zdążymy... Nie słuchałem dłużej. Rzeka ognia płynęła powoli. Przed nią dostrzegłem teraz gromadki cieni biegnących w naszym kierunku. Odszukałem Karola. Szybko podjął decyzję: — Hardy! Zostaniesz tu z dziewięcioma, póki ogień nie zacznie zagrażać tej budzie. Potem ruszajcie na wzgórza. Ludzie — zwrócił się do pozostałych — możecie odejść. Radzę bez obawy opuścić dolinę, nikt was nie zatrzyma, Powiedzcie to innym. — A zwróciwszy się do mnie i do Piotra: — Chodźcie, ten wybuch bardzo nam wszystko ułatwił... — Dokąd? — zapytałem. — Do domu dyrekcji. Należy zająć się Willburnem. Teraz nie było już dokoła tak cicho i tak pusto. Raz po raz mijali nas ludzie spieszący to w tym, to w owym kierunku. Niektórzy wołali coś w popłochu, ale co — nie mogłem zrozumieć. Byliśmy już niedaleko celu. Coraz wyraźniej widziałem domek dyrekcji stojący na skłonie wzgórza. Tam nie mógł dotrzeć — właśnie ze względu na położenie — strumień płonącej ropy. Uwięzionemu inżynierowi (jeśli go oczywiście uwięziono) nic nie zagrażało. Kiedy poczęliśmy się wspinać po łagodnej pochyłości, ujrzałem, jak z domku wybiegły dwie osoby. Za nimi — jeszcze dwie. Pierwsza para pędziła wprost na nas. Przyspieszyliśmy kroku. Wówczas jeden z biegnących skręcił raptownie w bok i gnał dalej po nierównym zboczu porośniętym trawą. Drugi — natychmiast podążył jego śladem. Nic z tego nie zrozumiałem. Ale Karol zatrzymał się nagle i zawrócił. — To Willburn! — zawołał. — Musimy go zatrzymać. Inżynierze! Dokąd pan biegnie?! Uciekający nawet się nie obejrzeli i... okazali się szybsi od nas. Już wydostali się na równinę. Wówczas zdarzyło się coś, czego nikt ani ze ściganych, ani ze ścigających nie mógł przewidzieć. Konie! Rozszalałe stado koni ukazało się na drodze. Musiały się wyrwać pilnującym. Gnały z głuchym tętentem samym środkiem doliny. Krzyknąłem na uciekających. Za późno! Ruchliwa masa zakryła ich. Przewaliła się z rżeniem i kwikiem, runęła w stronę wyjścia z doliny. Na pustym, stratowanym placu leżały samotne dwa nieruchome ludzkie ciała. Ile jeszcze mogło być ofiar tej końskiej szarży? Dopiero teraz zbiegliśmy na sam dół. Ukląkłem. Tak, to był Willburn. A ten drugi... Yeats. Skąd się tu znalazł? Czyżby coś wyniuchał i przyszedł uprzedzić inżyniera? Zbadałem puls obu ofiar. — Jak tam, Janie? — zagadnął Karol. — Bardzo źle, trzeba ich przenieść do domku. — O, są nasi ludzie — powiedział na widok nadbiegających. — Ale spisaliście się... — Nie nasza wina, szeryfie. Skrępowaliśmy przecież Willburna. Ale Yeats gdzieś się ukrył, a potem wyskoczył razem z inżynierem tak szybko, że nie zdążyliśmy ich zatrzymać. — To znaczy, że nikt z was nie pilnował Willburna... Zwiesili głowy. — Pomóżcie ich wnieść do biura. Wolno ruszyliśmy powrotną drogą. Szedłem na końcu tego smutnego pochodu, rozglądając się na wszystkie strony. W dali płonęła ziemia, paliły się zabudowania. Położyliśmy bezwładne ciała na stołach. Raz jeszcze przeprowadziłem badanie. — Żadna sztuka lekarska nic im już nie pomoże — stwierdziłem zgodnie z prawdą. — Pilnujcie drzwi — rozkazał Karol niefortunnym wartownikom. — Nie wolno wam się stąd ruszyć, płomień tu nie dotrze, więc możecie być spokojni. — A po ich odejściu zwrócił się do nas: — Musimy przetrząsnąć pokój Willburna. Piotrze, zobacz, czy zmarły ma przy sobie jakieś klucze... Chodźmy, Janie. — Po co to? — zapytałem. — Im już nic nie pomoże. Trzeba myśleć o żywych, Janie. Tym biednym ludziom należy się wypłata zarobku, zanim stąd się rozbiegną. — Myślisz, że Willburn miał pieniądze? — Jestem tego pewien. Chodźmy szukać! On tu przecież mieszkał. Obeszliśmy cały parter: cztery niewielkie biurowe pokoiki. — Na strychu jest pewnie jeszcze jeden pokój — wyraziłem przypuszczenie. — Szukajmy wejścia... Znaleźliśmy je w jakimś zakamarku: prymitywne, wąskie schodki. Zawiodły nas w górę, nie na obszerny strych, jak tego oczekiwaliśmy, ale do wąskiego korytarzyka z dwojgiem drzwi. I jedne, i drugie stały otworem. Za pierwszymi ujrzałem pomieszczenie zupełnie puste, za drugimi pokój; w którym stał stół, szafa i łóżko. To było właśnie mieszkanie Willburna. Karol począł myszkować po kątach, zajrzał do szafy, później wsunął się pod łóżko, tak że wystawały mu tylko końce nóg. Wreszcie wypełznął stamtąd ciągnąc za sobą sporą, żelaznymi okuciami wzmocnioną skrzynię. Na czarnych antabach wisiały dwie wielkie kłódki. — Jeśli tam w środku — powiedział oddychając ciężko — nie znajduje się rzecz, której szukam, niech się nie nazywam Karol Gordon. — Niech... — przytaknąłem — ale czego szukasz? — Nie jesteś zbyt domyślny, Janie. Gdzie Piotr? Co tak marudzi? Wyjrzałem na schodki i przywołałem Carra. Zjawił się z dwoma kluczami związanymi sznurkiem. — Tylko to — powiedział. — Żadnych innych... — Daj, sprawdzimy! Pasowały. Obie kłódki odskoczyły ze zgrzytem, pisnęły zawiasy i oczom naszym ukazało się wnętrze skrzyni. Nie była pełna. Jej zawartość sięgała zaledwie trzeciej części wysokości. Na samym wierzchu leżało kilkanaście równo złożonych arkuszy papieru. Rozwinęliśmy. Były to jakieś plany. Jeden z nich stanowił — sądząc na oko — mapkę Doliny Złej Wody. Pod papierami znajdował się pas z futerałami, w których tkwiły dwa rewolwery, i kilka kartonów naboi ułożonych na warstwie zielonego płótna. Gdy Karol je ściągnął, ujrzeliśmy trzy rzędy równo rozmieszczonych, podłużnych paczek, obok których, w samym rogu, spoczywał pokaźny, pękaty worek ze skóry. Sięgnąłem po niego, ale musiałem sobie pomóc drugą ręką, tak był ciężki. — Jest — stwierdził triumfalnie mój przyjaciel. — Pokaż! Szybko rozsupłał rzemienie. Błysnęło srebro nowiutkich jednodolarówek. — A paczki? — zapytałem. Ale już Piotr rozerwał wierzchni papier. Ukazały się równo złożone banknoty. — Już wiemy, co trzeba — stwierdził Karol. — Kładźcie to wszystko z powrotem. Szybko, szybko! Uwinęliśmy się migiem. Skrzynia została zamknięta, klucze zabrane przez Karola. Zbiegliśmy po schodach. Na dole — jeden wewnątrz, drugi na zewnątrz budynku — sterczeli nasi wartownicy. Daleki dotąd płomień przybliżył się teraz, płynąca rzeka ognia stała się znacz nie dłuższa i szersza. Prawie podchodziła pod krańce wzgórz. Widziałem, jak dopalały się wiązania dachowe kilku budynków, a jeden z nich z suchym trzaskiem runął powodując gejzer iskier. W blasku ognia nie dostrzegłem ludzi. Nadal huczał gromowym głosem czerwony wulkan szybu. Spostrzegłem, że nasz wartownik kręcił się niepewnie przy schodkach. Szepnąłem o tym Karolowi. — Nie odchodzimy daleko — uspokoił go. — Nic wam tu nie grozi, ropa tak wysoko nie podpłynie. — Ale trawy się zapalą, płomień pójdzie górą i ogarnie dom — odparł człowiek. — Macie stąd do szczytu zaledwie kilka jardów, tam będziecie bezpieczni. Ale to w ostateczności... Pomyślałem z przerażeniem, że jeśli ogień powędruje trawami, łatwo przeskoczy grzebień pagórków i rozleje się po całej prerii. Milczałem jednak. Karol i Piotr już schodzili pochyłością. Dogoniłem ich. — Dokąd? — zawołałem. — Musimy się rozdzielić. Ja pójdę na drugą stronę doliny poszukać Rączej Antylopy. Trzeba zorganizować jakiś posiłek dla pogorzelców, potem wypłacić im pieniądze i szybko wysłać do Kansas. Wiele zależy od tego, czy Indianie zdołają schwytać konie. Temu, kto je wypuścił, należą się tęgie baty. Wy dwaj musicie odszukać Hardy'ego. Niech przyjdzie z kilkoma zaufanymi ludźmi pilnować domku dyrekcji. Jutro czeka nas piekielna robota... — stwierdził Karol. — Jutro? — zapytałem. — Chyba dzisiaj. Spójrz na niebo! Nie myliłem się. Nad naszymi głowami wisiała szarość pochmurnego świtu. Karol pomknął ku przeciwległym stokom doliny, my — ku niezbyt dalekiemu źródłu ognia. Coraz bardziej drażnił nozdrza ostry zapach ropy, palącego się drewna i rozgrzanej ziemi. Kłęby dymu raz po raz przysłaniały niebo. Oto już dom, który służył za koszary dla straży. Nikogo. Skręciliśmy w kierunku magazynu broni. Tu' ujrzałem pierwsze języki ognia. Dudnienie stawało się donioślejsze, ale poprzez jego ponury dźwięk dobiegło mnie czyjeś wołanie. — Piotrze! — zawołałem. — Słyszysz? — To tam — odparł wskazując rękę kierunek. — Biegnijmy! Nigdy nie gnałem równie szybko. Dojrzałem wreszcie na tyłach drewnianej budy sylwetki dwu osób. Wyglądało tak, jakby z sobą walczyły. Znowu krzyk. Teraz poznałem: kobiecy głos! Oto pojawiła się w polu widzenia sylwetka trzecia. Znalazłem się już tak blisko, że mogłem dokładnie rozpoznać osoby: Eileen, którą trzymał za ręce nie znany mi typ, i inżyniera Mertona. Okazał się szybszy ode mnie. To on właśnie przyskoczył z boku i trzasnął draba pięścią w głowę. Tamten zwalił się na ziemię jak kłoda. — Eileen! — krzyknąłem. — Co pani tu robi? — Dziękuję, bardzo panom dziękuję... — powiedziała, ciężko oddychając. — Szłam do domku dyrekcji i ten... — wskazała palcem na leżącego — rzucił się na mnie... A to drań! — oburzył się Piotr, który biegł za mną. — O, już się rusza! Ja bym mu lepiej przysolił! Co z nim zrobić? Wzruszyłem ramionami. — Nic. Chcesz się nim zaopiekować? — Nie nadaję się na pielęgniarza, doktorze... — Chodźmy stąd — przynaglił Merton. — Prędzej, Eileen. Niebezpieczne miejsce: zły ogień i źli ludzie. — Muszę poczekać na Ludwika, dźwiga moje drobiazgi. — Drobiazgi? — zapytałem zaskoczony. Roześmiała się. — Co tak pana dziwi? Mam trochę drobiazgów, tam — wskazała poza siebie — i szkoda mi było zostawić je na pastwę ognia. Przyszedł Ludwik i pomagał pakować. O... właśnie on... Z dalszych jej słów wynikło, że ruszyła przodem, kierując się ku domkowi — dyrekcji. Uznała go za najlepsze dla siebie schronienie. Ludwik miał ją dogonić. Zmarudził jednak ładując do tobołu zbyt wiele przedmiotów — czego można było się domyślić obserwując, jak się zbliżał z bagażem na plecach. Oto dlaczego w pewnej chwili Eileen znalazła się sama wśród pustkowia gorejących zabudowań. — Ludwiku — powiedziałem, gdy podszedł obładowany ciężarem — nie wolno było zostawiać Eileen. A teraz szybko do domu Willburna. — Willburn tam jest? — zapytał Merton. — Jest, ale... — zająknąłem się nie widząc, jak powiadomić sekretarkę o tragicznej śmierci szefa. Wyręczył mnie Piotr. — Willbum nie żyje... Merton zmarszczył się tylko, ale Eileen krzyknęła: — Och! co się stało? Zastrzelili go? Odzyskałem głos: — Nie, stratowały go rozpędzone konie. Jego i Yeatsa. Bardzo teraz na pana liczymy, inżynierze — dodałem. — Pana pomoc będzie bezcenna. Idźcie już. Rozstaliśmy się. Oni ruszyli ku skłonom wzgórz, my — samym skrajem doliny. W tym miejscu jej środek gorzał już płomieniem, na szczęście dość niskim, ale fala gorąca raz po raz parzyła twarze. Nieco dalej dogorywały drewniane resztki baraków. Żar stał się tak intensywny, że zrezygnowaliśmy z marszu w tym kierunku. Magazyn z bronią dawno już musiał spłonąć, a Hardy na pewno nie czekał, aż pożar przetnie mu drogę odwrotu. Postanowiliśmy zawrócić. Nagle za naszymi plecami ozwał się gromowy pogłos, zwielokrotniony echem, a w sekundę później zapanowała cisza. — Co to? — zapytałem starając się przekrzyczeć nie istniejący już hałas. Wypadło to bardzo zabawnie. — Zatkało się... — stwierdził Carr. — Co się zatkało? — Szyb. Niekiedy się zdarza. Wybuch powoduje wstrząsy, które zawalają otwór, i to tak dokładnie i mocno, że ciśnienie ropy zostaje zrównoważone. — A jeśli nie? — zapytałem zaciekawiony. — Ano, wówczas próbuje się dokonać takich wstrząsów sztucznie, przy pomocy materiałów wybuchowych. Czasem się udaje, czasem nie. Szyb potrafi wówczas płonąć miesiącami, ale w końcu wpuszczone w otwór rury stopią się, ziemia i kamienie obsuną i tak się kończy fajerwerk. No, ale myśmy mieli większe szczęście. Teraz już po kłopocie, doktorze. — Niezupełnie — odparłem wskazując na płomienie. — Pożar rozszerza się. Lękam się, Piotrze, aby nie przekroczył granic doliny. Widziałem już prerię w ogniu. Ja również. Czy płomień się rozszerzy, czy nie... zobaczymy. Na dobrą sprawę przydałby się deszcz. I wcale nie zdziwiłbym się, gdyby nagle lunęło. Słyszałem, że podpalanie kaktusowego pola, dzięki ogrzaniu powietrza, ściąga wodę na ziemię. Ten palący się szyb narobił więcej żaru niż sto pól kaktusowych, a do tego od rana chmury na niebie. Doktorze, chyba naprawdę już pada... Zadarłem głowę i poczułem na twarzy wilgoć kilku drobniutkich kropelek. Zanim dotarliśmy do domku dyrekcji, deszcz zgęstniał, a gdy wkroczyliśmy pod dach, otworzyły się upusty niebieskie i lunął na ziemię prawdziwy potop. W ciągu kilku sekund środek doliny przeistoczył się w górską rzekę. Drobne strumyki rwały zboczami wzgórz, niosąc kępy wymytych traw, warstwę tłustych sadzy po spalonej ropie i osmolone szczątki nie dopalonych budowli. Tak trwało dobre pół godziny. Przez ten czas cała nasza grupka zebrana pod dachem (Eileen, Merton, Ludwik, dwaj strażnicy oraz Piotr i ja) tkwiła przy oknach, a gdy deszcz ustał, wiatr rozegnał resztki chmur i błysnęło słońce, wraz z Merto-nem wybiegliśmy na dwór. Nigdzie ani śladu płomieni. Człapiąc po błocie zapuściliśmy się aż poza granice dawnych szybów, po których teraz pozostały tylko rumowiska. Na placach wierceń piętrzyły się resztki pogiętych, przepalonych metalowych części wież i stosy zamienionego w czarną maź popiołu. Tak oto w Dolinie Złej Wody przestały istnieć naftowe szyby, a Willburn zginął tragicznie. Pomyślny zbieg okoliczności pozwolił nam, znacznie łatwiej, niż przypuszczaliśmy, osiągnąć wyznaczony cel: zlikwidować groźne ognisko niepokoju w Oklahomie i zapewnić prawu zwycięstwo nad grabieżcami cudzej ziemi. * * * Przez dwa następne dni upadałem — jak to się mówi — na nos! Ze zmęczenia. Pięciu osobom musiałem udzielić natychmiastowej pomocy lekarskiej i czuwać nad ich stanem zdrowia. Czterech robotników zostało poparzonych, na szczęście lekko, ale są to przecież bardzo bolesne obrażenia ciała. Piąty — dostał kulę w ramię. Czy był to wypadek spowodowany nieostrożnością podczas ucieczki przed ogniem, czy też strzał został zamierzony — nigdy się o tym nie dowiedziałem. W opiece nad pacjentami bardzo mi pomógł Piotr Carr. Ale na tym nie kończyła się moja rola. Musiałem — wespół z Karolem, Hardym, Mertonem i Piotrem — wziąć udział w dokładnym obejrzeniu obozu, a raczej tego, co jeszcze zostało po pożarze. Dla ponad setki koczujących tu osób konsekwencje kataklizmu okazały się mniej groźne, niż można było przypuszczać. Sporo słów uznania należy się inżynierowi Mertonowi. Dopiero teraz dowiedziałem się, ile wysiłku poświęcił, by nie dopuścić do ofiar. W panice, jaka powstała po wybuchu i zapaleniu się ropy, zdołał skupić wokół siebie sporą gromadę przerażonych, zdezorientowanych ludzi i wyprowadzić ich poza zasięg ognia. Potem sam wrócił. Spotkaliśmy go w chwili, gdy oswobodził Eileen z rąk napastnika. Czy to był zbieg okoliczności? Nie sądzę... Inżynier okazał się nieoceniony i później. P6 śmierci Willburna objął kierownictwo ekspedycji. Przy jego energicznej pomocy na nowo zgromadziliśmy ludzi w dolinie i zapewnili im jaki taki nocleg oraz wyżywienie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie wszystko spłonęło. Poza nie tkniętym domkiem dyrekcji zachował się budynek kuchni i jadalni, budynek, a raczej barak straży oraz częściowo tylko nadpalony saloon Hardy'ego. Ocalały również dwa ciężkie wozy transportowe (rzecz nie bez znaczenia). Merton zainstalował się w domku dyrekcji — Eileen usiadła na dawnym miejscu jako sekretarka — zapędził do roboty rachmistrzów i tak się rozpoczęła likwidacja całego eksplorerskiego przedsięwzięcia. Nie bez trudności. Wyłoniły się one na samym prawie początku. Należało przecież kwitki, jakie posiadali robotnicy (a również i Hardy), wymienić na pieniądze. Ale wielu ludzi potraciło papierki podczas nocnej zawieruchy. Czyż mogliśmy tych ludzi pominąć i pozostawić bez centa? Z drugiej znów strony, jak sprawdzić, ile im tych kwitów spłonęło czy poginęło, a ile zdołali przedtem wymienić na jadło i na napoje w saloonie Hardy'ego? Długo debatowaliśmy nad tym zagadnieniem. W końcu inżynier Merton zdołał znaleźć wykaz wydanych już kwitów. Hardy, który ocalił swój „papierowy” majątek, podał nam sumę. Kiedy ją odjęliśmy od sumy kwitów wydanych przez dyrekcję, otrzymaliśmy właśnie to, co mogli mieć robotnicy. Ale niestety, po przeliczeniu kwitów wyszło na jaw, że nie mają one pełnego pokrycia w pieniądzach znalezionych w skrzyni Willburna! Jakże nieprzyjemnie i... niebezpiecznie było poinformować o tym zainteresowane osoby. Zwołaliśmy ogólne zebranie w centrum doliny i tylko dzięki Mertonowi, którego poparł swą szeryfowską godnością Karol, nie doszło do awantury. Ja nie uczestniczyłem w pieniężnych rozliczeniach. Nie miałem na to czasu. Moi pacjenci przysparzali mi dość kłopotu. W obecnej ciasnocie nie miałem ich gdzie umieścić, a to było konieczne. Teraz pomógł mi Hardy. Zamknął na cztery spusty swój saloon, wyciągnął skądsiś pięć prycz i rozłożył w sali swej karczmy. Tak powstał prowizoryczny szpitalik. Wyszło to na dobre i chorym, i zdrowym. Ustały wieczorne pijatyki, które obecnie, w atmosferze zrozumiałego rozprzężenia, łatwo mogły się przerodzić w masowe bójki. Wreszcie wszystkim wypłacono część należności. Na tyle było nas stać (a raczej — szkatułę Willburna). Nie obyło się bez głośnych narzekań, ale też i na tym się skończyło. Żeby niczego nie pominąć, wspomnieć muszę o Rączej Antylopie. Potrafił wraz ze swymi wojownikami schwytać i przygnać do doliny konie, jakie nam uciekły, a później — na żądanie Karola — wycofał się daleko na prerię. W ten sposób zabezpieczyliśmy się przed jakimkolwiek przypadkowym starciem. Ci, którzy mieli swoje konie, odzyskali je. Inni, wraz z moimi pacjentami, załadowani zostali do dwu wozów i podążyli ku granicom Kansas, nadzorowani z daleka i prawie niewidocznie przez wojowników Rączej Antylopy. Przyznam szczerze: ciężar spadł mi z serca, gdy wreszcie opuściliśmy terytorium Oklahomy. Odtąd nasza kawalkada zmniejszała się prawie z godziny na godzinę. Ci, co jechali konno — pojedynczo lub w większej grupce— puszczali się w cwał i znikali nam z oczu. Nasza trójka z dwoma wozami i już tylko garstką jeźdźców zmierzała prosto do Peace Village, ale zanim dotarliśmy tam... Któregoś ranka ujrzałem Eileen w stroju... kowboja, a może Indianina. W spodniach i w skórzanej bluzie. Nie zwróciła uwagi na mój zdziwiony wzrok. — Przyszłam się pożegnać, doktorze. W męskim przebraniu łatwiej jest podróżować w tych stronach, a zwłaszcza trzymać się na siodle. — Gdzież pani się wybiera? — Gdzieżby, jak nie do Topeki? — Sama? — O nie... — zawahała się przez sekundę — jadę z inżynierem Mertonem... — Wróci pani do pracy? — Nie wiem... ale jakoś się urządzimy... Liczba mnoga czasownika powiedziała mi tyle, że już nie pytałem o nic ani Eileen, ani Mertona. Rozstali się z nami w pół godziny później. Następnego dnia odjechał Hardy ze swym chłopakiem, a po nim Ludwik. Nie chciał pokazywać się wujowi Jonathanowi. Zrozumiałe. W Peace Village przyjęto nas gościnnie, a opowieść o Dolinie Złej Wody (jakież to pole do popisu dla Piotra Carra!) wzbudziła sensację. Pewnie ją po dziś dzień pamiętają i powtarzają przy lada okazji. Lękałem się, czy mieszkańcy Peace Village zechcą nas zwolnić z szeryfowskich obowiązków. Jednakże udało się. Wróciliśmy opromienieni (zasługa Piotra!) taką sławą, a Jonathan tak mocno nas poparł, że ustąpili. Jego wybrano szeryfem. Udawał, że się wzbrania, ale uległ prośbom. Życzę mu wszystkiego najlepszego. I niech mnie wybaczy, że na pytanie, czy widziałem „tego łajdaka Ludwika”, który, „tak bezczelnie uciekł” — odparłem przecząco. Piotr, chociaż gaduła, również się nie zdradził. Po paru dniach pobytu w osadzie rozstaliśmy się z jej mieszkańcami, aby udać się dc Kaam-kulano — Zajęczej Doliny. Piotr, którego nadal rozsadzała duma ze wspólnych sukcesów, postanowił nam towarzyszyć. Tokwi-tej powitał nas jak wojowników wracających ze zwycięskiej wyprawy. O wypadkach, w których braliśmy udział, dowiedział się już z ust Rączej Antylopy. W dniu naszego przybycia wypuszczono z niewoli dwu schwytanych przez Komańczo w dawnych strażników doliny. Puszczono i Darnleya. Otrzymali broń, konie i wskazówkę, jak mogą najkrótszą trasą wydostać się poza ziemie Oklahomy. Sądzę, że skorzystali z tej rady Czwarty więzień (właśnie ten Sam) doczekał się innego losu. Czy lepszego, czy gorszego — trudno mi sądzić. Został mężem indiańskiej squaw, wdowy po zabitym przez siebie wojowniku. Wśród Komanczów bawiliśmy kilka tygodni, jeżdżąc na myśliwskie wyprawy, łowiąc ryby i leniuchując do woli. Przez ten czas Sam nie opuszczał ani na krok indiańskiej wioski, ale mnie i Karola unikał. Nawet nie pożegnał się z nami, gdy wreszcie wyruszyliśmy na wschód. Może po dziś dzień żyje wśród Indian Oklahomy, może uciekł. Któż to odgadnie? 1 Rzeka Pokoju (Peace River) i jezioro Athabaska leżą w północnej części kanadyjskiej prowincji Alberta. 2 Na mocy układu między rządem Stanów Zjednoczonych a plemionami Komanczów, Kiowa, Czejenów, Arapaho, Apaczów i Wichita zawartego w 1867 r. Indianom zagwarantowano prawo wieczystej własności ziem Oklahomy. Dodatkowy układ z 1875 r. potwierdził to prawo w stosunku do Komanczów, którzy ze swej strony zobowiązali się do nieprzekraczania granic Oklahomy. Oba te układy zostały złamane w 1889 r., kiedy zezwolono osiedlać się w Oklahomie farmerom z sąsiedniego stanu Kansas. 3 Oba wymienione plemiona należą do tej samej grupy językowej. 4 Mowa o używanym w Ameryce termometrze Farenheltk Zero stopni F. równa się minus 17,8 stopnia w skali Celsjusza, a 100 stopni F. to plus 37 stopni C. 5 Nazwa „Oklahoma" powstała z dwu słów języka plemienia Choctaw (Czoktau). „Okla" — znaczy „lud", „humma" lub „homma" — czerwony. 6 Obecny stan Oklahoma ma 69.919 mil kwadratowych powierzchni (mila kwadratowa równa się 2,589 kilometrów kwadratowych). 7 Przezwisko Williama Fridericka Cody (1846—1917), głośnego łowcy bizonów. Gdy towarzystwo budowy kolei Kansas-Pacyfik zatrudniło go jako dostawcę mięsa dla robotników, zdołał w okresie zaledwie 18 miesięcy ubić 4800 bizonów. 8 Husky — psy z północnych krańców Ameryki, używane do zaprzęgu sań. 9 Doktor się nie mylił. Kansas po dziś dzień jest stanem rolniczym. 10 Peace Village — (ang.) Miasteczko Pokoju. Frontier Point — (ang.) Punkt Graniczny. 11 Pierwsze amerykańskie przedsiębiorstwo eksploatacji ropy powstało w roku 1855, pod nazwą „Pennsylvania Rock Oil Company”. 12 Hardy — oznacza w języku angielskim: odważny, śmiały, wytrzymały. 13 Sahem — wódz, przywódca, czarodziej. 14 Chodziło tu zapewne o odmianę kruszcu cynkowego o na¬zwie smitsonit i wzorze chemicznym ZnCOj, występującego w skałach wapiennych. 15 Mowa tu — raz jeszcze — o traktacie zawartym w 1867 r. z Indianami Oklahomy. 16 Mowa tu oczywiście o ropie naftowej. 17 A jednak pomysł Piotra wcale nie był fantazją. Zrealizowano go co prawda w wiele lat później na terenach rezerwatu Nawajów. Rezerwat ten obejmuje części stanów: Arizona, Nowy Meksyk i Utah. Tam odkryto w połowie bieżącego wieku ropę naftową. Rada plemienna podpisała umowy z firmami naftowymi. W 1953 r. Nawajowie otrzymali z tytułu dzierżawy i udziału w zyskach ok. 50 milionów dolarów. ?? ?? ?? ??