DAVID WINGROYE CHUNG KUO KSIĘGA III BIAŁA GÓRA II II. Zdruzgotana ziemia Przełożył Jan Pyka Dla Lily Jackson z okazji 95. urodzin od wnuka Davida z wyrazami miłości WSTĘP ł Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy pierwszy cesarz Chin, Ch'in Shih Huang Ti, zjednoczył siedem Walczących Królestw, tak właśnie „czarno- włosi", Han, czyli Chińczycy, nazywają swój wielki kraj. Państwo Środka — dla nich był to cały świat; świat na północy i zachodzie ograniczony potężnymi górami, na wscho- dzie i południu — morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło Pańs- two Środka, centrum świata ludzi, jego cesarz zaś był „Synem Nieba", „Jedynym Człowiekiem". Jednak w osiemnastym wie- ku w świat ten wtargnęły młode, agresywne mocarstwa Za- chodu, dysponujące doskonalszą bronią i niezachwianą wiarą w postęp. Walka, ku zaskoczeniu Han, była nierówna, i tak oto upadł mit o wszechmocy i samowystarczalności Chin. Na początku dwudziestego wieku Chiny — Chung Kuo — uwa- żano za chorego człowieka Wschodu; Karol Marks nazwał je „troskliwie zakonserwowaną mumią w zapieczętowanej her- metycznie trumnie". Ze zniszczeń tego stulecia podźwignął się jednak naród-olbrzym, zdolny rywalizować z Zachodem i z własnymi wschodnimi konkurentami, Japonią i Koreą, z pozycji niezrównanej potęgi. W wieku dwudziestym pierw- szym, który jeszcze przed jego początkiem nazywano „stule- ciem Pacyfiku", Chiny znowu stały się światem samym w so- bie, choć tym razem jedyną jego granicę stanowił kosmos. . GŁÓWNE POSTACI Ascher, Emily — z wykształcenia ekonomistka. Na przełomie wieku przyłączyła się do partii rewolucyjnej Ping Tiao, stając się jednym z członków Rady Pięciu, ciała okreś- lającego politykę partii. Namiętna bojowniczka o sprawied- liwość społeczną, była także kiedyś kochanką przywódcy Ping Tiao, Benta Gesella. DeVore, Howard — niegdyś major w Służbie Bezpieczeństwa T'anga, stał się wiodącą postacią w walce przeciw Siedmiu. Ten wysoce inteligentny, chłodny i logiczny człowiek jest reżyserem wszystkich wydarzeń w chwili, gdy „Wielka Woj- na Dwóch Kierunków" przybiera nowy obrót. Ebert, Hans — syn Klausa Eberta i spadkobierca ogromnej korporaqi GenSyn. Awansowany do stopnia majora w Słu- żbie Bezpieczeństwa Tanga jest ogólnie podziwiany i cieszy się zaufaniem swoich przełożonych. Ebert jest skompliko- wanym, młodym człowiekiem; będąc odważnym i inteligent- nym oficerem, jest także samolubny i ma skłonność do rozwiązłości oraz okrucieństwa. Wiążąc się ze sprawą De- Vore'a, ma ambicje stania się nie tylko księciem pośród ludzi, ale i ich władcą. Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", córka Yin Tsu, głowy jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych — najwięk- szych arystokratycznych rodów Chung Kuo. Niegdyś żona Han Ch'ina, zamordowanego syna Li Shai Tunga, poślubiła następnie jego brata, Li Yuana, który jest o dziewięć lat od niej młodszy. Ta obdarzona klasyczną urodą kobieta wygląda delikatnie i krucho, ma jednak silną wolę i ognisty temperament, czego dowiódł jej skryty romans z Tsu Ma, Tangiem Azji Zachodniej. Haavikko, Axel — porucznik Haavikko, zbrukany fałszywym oskarżeniem innych oficerów, przez prawie dziesięć lat oddawał się rozpuście i autodestrukcji. Dobry i uczciwy do szpiku kości człowiek przyłączył się do swego przyjaciela Kao Chena i z determinacją dąży do zdemaskowania tego, który oczernił go przed laty — Hansa Eberta. Kao Chen — niegdyś kwai, najemny morderca z Sieci, najniż- szego poziomu wielkiego Miasta. Mimo skromnego po- chodzenia wzniósł się wysoko i obecnie jest kapitanem Służby Bezpieczeństwa Tanga. Jako przyjaciel i pomocnik Karra oraz bliski towarzysz Haavikko, Chen jest jednym z szeregowych żołnierzy w wojnie przeciwko DeVore'owi. Karr, Gregor — obecnie major w Służbie Bezpieczeństwa Tanga, do której został zwerbowany przez generała Tolo- nena. Podobnie jak Kao Chen także pochodzi z Sieci i w młodości był „krwawym" zawodnikiem w walkach na śmierć i życie. Karr, olbrzymi mężczyzna, jest .jastrzę- biem", którego Li Shai Tung planuje rzucić przeciw swemu przeciwnikowi, DeVore'owi. Lehmann, Stefan — albinos, syn byłego przywódcy Rozpro- szeńców Piotra Lehmanna, stał się bliskim współpracow- nikiem DeVore'a. Zimny, nienaturalnie beznamiętny czło- wiek wydaje się prawdziwym archetypem nihilisty, a jego jedynym celem jest doprowadzenie do upadku Siedmiu i ich wielkiego Miasta. Li Shai Tung — z górą siedemdziesięcioletni Tang Europy i jeden z Siedmiu, Rady rządzącej Chung Kuo. Przez długi okres był centralną postacią Rady i nieoficjalnym przewod- niczącym Siedmiu. Jednakże zabójstwo jego następcy, Han Ch'ina, osłabiło go i skruszyło jego niegdyś zdecydowane przekonanie, iż za wszelką cenę należy zapobiec Zmianie. Li Yuan — drugi syn Li Shai Tunga. Po zabójstwie starszego brata został spadkobiercą Miasta Europa. Chociaż jest ponad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa namiętną naturę, której dowiódł, żeniąc się z ognistą Fei Yen, żoną swego zmarłego brata. Gdy stary Li Shai Tung umiera, Li Yuan zostaje Tangiem Europy. Mach, Jan — wysoki urzędnik w Ministerstwie Uzdatniania Odpadków, a w wolnym czasie członek rezerwy Służby Bezpieczeństwa Li Shai Tunga. Prowadzi tajne życie jako członek Rady Pięciu, ciała kształtującego politykę rewolu- cyjnego ruchu Ping Tiao. Jednakże rozczarowanie działal- nością partii doprowadza go do utworzenia własnej frakqi, Yu, której przeznaczeniem jest stanie się nową, jeszcze ciemniejszą siłą działającą w głębinach Miasta Europa. Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena, którą po śmierci matki wychowano w bardzo męskich warunkach. Jednakże autentyczne zainteresowanie sztukami walk i bronią prze- słania zupełnie inną, bardziej kobiecą stronę jej natury, stronę, która ujawniła się po nieudanym ataku na nią terrorystów Ping Tiao. Tolonen, Knut — marszałek Rady Generałów, niegdyś gene- rał Li Shai Tunga. Jest wielkim, twardym mężczyzną i naj- bardziej zagorzałym zwolennikiem wartości oraz ideałów głoszonych przez Siedmiu. Gwałtowny i nieustraszony, nie powstrzyma się przed niczym, aby chronić swoich panów. Jednakże długie lata wojny nawet u niego osłabiły przeko- nanie o konieczności zastoju. Tsu Ma — T'ang Azji Zachodniej i jeden z Siedmiu, Rady rządzącej Chung Kuo. Odrzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej zdecydowanych sojuszników Li Shai Tunga i później Li Yuana. Silny, przystojny mężczyzna po trzydziestce, wyplątał się z sekret- nego romansu z Fei Yen, który — gdyby został ujaw- niony — mógłby łatwo zniszczyć Siedmiu. Wang Sau-leyan — młody T'ang Afryki. Od czasu mordu popełnionego na jego ojcu porzucił swoje dawne poglądy, stając się inteligentnym i przebiegłym przeciwnikiem Li Shai Tunga oraz starej gwardii w łonie Siedmiu. Irytujący, wy- rachowany człowiek o sybaryckich zamiłowaniach jest zwia- stunem Zmiany w Radzie Siedmiu. Ward, Kim — urodzony w Glinie, ciemnym pustkowiu pod wielkimi fundamentami Miasta, ma błyskotliwy i niezwykle chłonny umysł, który wyróżnił go jako potencjalnie naj- większego naukowca w Chung Kuo. Jego sformułowana w ciemnościach wizja gigantycznej, rozciągającej się do gwiazd sieci, pchnęła go do tego, by dążyć do światła Góry. Teraz, po długim procesie rekonstrukcji osobowości, został umieszczony w zespole opracowującym Projekt Kontroli Myśli Li Yuana. Ywe Hao —urodzona i wychowana na najniższych poziomach Miasta Europa, Ywe Hao — „Piękny Księżyc" —po śmier- ci swego starszego brata, przyłączyła się do terrorystycznej organizacji Yu. Jest silną, ideową kobietą, która reprezentuje nową falę rebelii wzrastającą w głębinach wielkiego Miasta. SIEDMIU I RODZINY An Liang-chou — książę z Rodziny An An Sheng — głowa Rodziny An (jednej z Dwudziestu Dzie- więciu Rodzin Mniejszych) Chi Hsian — Tang Australii Chung Wu-chi — głowa Rodziny Chung (jednej z Dwudzies- tu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Fan Ming-yu — kurtyzana Fu Ti Chang — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Hou Tung-po — Tang Ameryki Południowej Hsiang K'ai Fan — książę z Rodziny Hsiang; najstarszy syn Hsiang Shao-erha Hsiang Shao-erh — głowa Rodziny Hsiang (jednej z Dwu- dziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) i ojciec Hsiang K'ai Fana, Hsiang Te-shanga oraz Hsiang Wanga. Hsiang Te-shang — książę z Rodziny Hsiang i najmłodszy syn Hsiang Shao-erha Hsiang Wang — książę z Rodziny Hsiang i średni syn Hsiang Shao-erha Lai Shi — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Li Feng Chiang — brat przyrodni i doradca Li Shai Tunga Li Shai Tung — Tang Europy Li Yuan — drugi syn Li Shai Tunga i następca tronu w Mieś- cie Europa Mień Shan — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Pei Ro-hen — głowa Rodziny Pei (jednej z Dwudziestu Dzie- więciu Rodzin Mniejszych) Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej Tsu Tao Chu — siostrzeniec Tsu Ma Wang Sau-leyan — Tang Afryki Wei Feng — Tang Azji Wschodniej Wu Shih — Tang Ameryki Północnej Yin Chan — książę z Rodziny Yin, syn Yin Tsu Yin Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", księżniczka z Rodziny Yin, żona Li Yuana Yin Han Ch'in — syn Yin Fei Yen Yin Sung — książę z Rodziny Yin, syn Yin Tsu Yin Tsu — głowa Rodziny Yin (jednej z Dwudziestu Dzie- więciu Rodzin Mniejszych) PRZYJACIELE, DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY SIEDMIU Auden, William — kapitan Służby Bezpieczeństwa ChanTeng — ochmistrz Wewnętrznej Komnaty w Tongjiangu Chang Li — naczelny lekarz Miasta Europa Chang Shih-sen — osobisty sekretarz Li Yuana Ch'in Tao Fan — kanclerz Tanga Azji Wschodniej Chung Hu-yan — kanclerz Tanga Europy Ebert, Berta — żona Klausa Eberta Ebert, Hans — major Służby Bezpieczeństwa i spadkobierca GenSynu Ebert, Klaus Stefan— właściciel GenSynu (Genetic Synthe- tics) i doradca Li Shai Tunga Fen Cho-hsien — kanclerz Tanga Ameryki Północnej Haavikko, Axel — porucznik Służby Bezpieczeństwa Haavikko, Vesa — siostra Axela Haavikko Heng Yu — minister Transportu Miasta Europa Hua — osobisty lekarz Li Shai Tunga Hung Mien-lo — kanclerz Tanga Afryki Kao Chen — kapitan Służby Bezpieczeństwa Karr, Gregor — major Służby Bezpieczeństwa Nan Ho — ochmistrz Wewnętrznej Komnaty Li Yuana Nocenzi, Vittorio — generał Służby Bezpieczeństwa Miasta Europa Peng Lu-hsing — minister T'ing Wei, Ministerstwa Nadzoru Sądownictwa Miasta Europa Scott, Anders — kapitan Służby Bezpieczeństwa i przyjaciel Hansa Eberta Sheng Pao — minister finansów Tanga Azji Wschodniej Shepherd, Ben — syn Hala Shepherda Shepherd, Beth — żona Hala Shepherda Shepherd, Hal — doradca Li Shai Tunga i głowa Rodziny Shepherdów Shou Chen-hai — Hsien L'ing, szef magistratu Hsienu Ha- nower. Sun Li Hua — ochmistrz Pałacu Cesarskiego w Aleksandrii Tolonen, Helga — żona marszałka Tolonena Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena Tolonen, Jon — brat marszałka Tolonena Tolonen, Knut — marszałek Rady Generałów Viljanen, Per — porucznik Służby Bezpieczeństwa, adiutant marszałka Tolonena Wang Ta Chuan — ochmistrz Pałacu Wewnętrznego Li Shai Tunga Wu Ye-lun — lekarz Służby Bezpieczeństwa w Hsienie Bre- ma Yen Shih-fa — stajenny w Tongjiangu Yen Tung — trzeci sekretarz w Ministerstwie T'ing Wei Yu — lekarz Li Yuana TRIADY Feng Shang-pao — „Generał Feng"; wielki szef 14K Ho Chin — „Ho Trzy-Palce", wielki szef Żółtych Sztanda- rów Hui Tsin — Czerwony Pal (426 albo Wykonawca) Zjedno- czonych Bambusów Li Chin — „Li Bez Powiek"; wielki szef Wo Shih Wo Lu Ming-shao — „Wąsacz Lu"; wielki szef Kuei Chuan (Czarnego Psa) Mi Li — „Żelazny Mu"; wielki szef Wielkiego Kręgu WongYi-sun — „Tłusty Wong"; wielki szef Zjednoczonych Bambusów Yao Tzu — „Chluba Przodków"; Czerwony Pal (426 albo Wykonawca) Wielkiego Kręgu Yun Yueh-hui — „Nieboszczyk Yun"; wielki szef Czerwo- nego Gangu PING TIAO Ascher, Emily — ekonomistka, członek Rady Pięciu Gesell, Bent — nieformalny przywódca Ping Tiao i członek Rady Pięciu Mach, Jan — urzędnik w Ministerstwie Uzdatniania Od- padków oraz członek Rady Pięciu; założyciel frakcji o na- zwie Yu Mao Liang — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych i członek Rady Pięciu Quinn, Richard — członek Rady Pięciu YU Chi Li — pseudonim Ywe Hao Edel, Klaus — brat Vasski Erika — członek komórki terrorystycznej Ywe Hao Vasska — członek komórki terrorystycznej Ywe Hao Veda — członek Rady Pięciu Yu Ywe Hao — „Piękny Księżyc"; terrorystka ze Średnich Po- ziomów INNE POSTACI Architekt — psycholog w Departamencie Rekonstrukcji Charakterów Barycz, Jiri — oficer łączności przy Projekcie Kontroli Myśli Beattie, Douglas — pseudonim DeVore'a Cherkassky, Stefan — emerytowany oficer służb specjalnych; przyjaciel DeVore'a Curval, Andrew — genetyk pracujący dla ImmVacu Debrenceni, Laslo — kierownik Stacji Kibwezi DeVore, Howard — były major Służby Bezpieczeństwa Li Shai Tunga Drakę, Michael — naczelnik Stacji Kibwezi Ebert, Lutz — przyrodni brat Klausa Eberta Ellis, Michael — zastępca dyrektora Projektu Kontroli Myśli Enge, Maria — kelnerka w herbaciarni „Smocza Chmura" Fan Tseng-li — lekarz w Hsienie Brema Fang Shuo — podwładna Shou Chen-hai'a Ganz, Joseph — pseudonim DeVore'a Złote Serce — młoda prostytutka, którą kupił Hans Ebert Hammond, Joel — urzędnik w Projekcie Kontroli Myśli Kao Ch'iang Hsin — córka Kao Chena i Wang Ti Kao Jyan — najstarszy syn Kao Chena i Wang Ti Kao Pang-che — osobisty sekretarz Ministra Henga Kao Wu — średni syn Kao Chena i Wang Ti Kung Lao — młody chłopiec; przyjaciel Ywe Hao Kung Yi-lung — młody chłopiec; przyjaciel Ywe Hao Kustow, Bryan — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera Lehmann, Stefan — albinos; syn byłego przywódcy Rozpro- szeńców Piotra Lehmanna, zastępca DeVore'a Lever, Charles — „Stary" Lever, właściciel koncernu farma- ceutycznego ImmYac; ojciec Michaela Levera Lever, Michael — Amerykanin; syn Charlesa Levera Leyden, Wolfgang — strażnik Straży Pokładowej w Hsienie Hanower Lo Wen — osobisty sługa Hansa Eberta Loehr — pseudonim DeVore'a Mu Chua — madame Domu Dziewiątej Ekstazy, burdelu Nowaczek, Lubos — kupiec; zaufany ministra Henga Reid, Thomas — sierżant w oddziałach zbrojnych DeVore'a Reynolds — pseudonim DeVore'a Schwartz — porucznik DeVore'a Shou He — druga żona Shou Chen-hai'a Schou Wen-lo — pierwsza żona Shou Chen-hai'a Spatz, Gustav — dyrektor Projektu Kontroli Myśli Stevens, Carl — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera Su Chen — żona Ywe Changa Słodki Flet — mui tsai (niewolnica) Hansa Eberta T'ai Cho — przyjaciel i opiekun Kima Warda Tarrant — właściciel jednego z wielkich towarzystw przemys- łowych Tong Chou — pseudonim Kao Chena Ts'ui Wei — jeden z mieszkańców Hsienu Brema Tuan Ti Fo — stary Han; mistyk i arcymistrz wei chi Tuan Wen-ch'ang — handlowiec kolonii marsjańskiej Turner — pseudonim DeVore'a Wang Ti — żona Kao Chena Ward, Kim — urodzony w Glinie sierota i naukowiec Wiegand, Max — porucznik DeVore'a Wong, Pao-yi — lokaj Shou Chen-hai'a Ywe Chang — wujek Ywe Hao Ywe Sha — matka Ywe Hao ZMARLI Berdyczow, Soren — właściciel SimmFicu, a później przywó- dca frakcji Rozproszeńców Chung Hsin — wasal Li Shai Tunga Feng Chung — wielki szef Triady Kuei Chan (Czarnego Psa) Fest, Edgar — kapitan Służby Bezpieczeństwa Hou Ti — Tan'g Ameryki Południowej; ojciec Hou Tung-po Hwa — „krwawy" mistrz; zawodnik w walkach wręcz pod Siecią Kao Jyan — zabójca; przyjaciel Kao Chena Lehmann, Piotr — podsekretarz w Izbie Reprezentantów i pierwszy przywódca frakcji Rozproszencow; ojciec Stefana Lehmanna Li Ch'ing — Tang Europy; ojciec Li Shai Tunga Li Han Ch'in — pierwszy syn Li Shai Tunga i następca tronu Europy; brat Li Yuana Li Hang Ch'i — T'ang Europy; pradziadek Li Shai Tunga Li Kou-łung — T'ang Europy; dziadek Li Shai Tunga Lin Yua — pierwsza żona Li Shai Tunga Shang — „Stary Shang"; nauczyciel Kao Chena z dzieciń- stwa Tsao Ch'un — despotyczny założyciel Chung Kuo Wang Ta-hung — trzeci syn Wang Hsiena; starszy brat Wang Sau-leyana WenTi — „Pierwszy Przodek" Miasta Ziemia / Chung Kuo, znany też jako Liu Heng; rządził Chinami w latach 180-157 p.n.e. Wyatt, Edmund — przemysłowiec Ywe Kai-chang — ojciec Ywe Hao CZĘŚĆ 1 — LATO 2207 ZDRUZGOTANA ZIEMIA „Ponad wąwozami błyszczy nitka nieba, W ich głębinach kaskady plotą tysiąc powrozów, Wysoko w górze drobny odprysk światła, A w dole spętana skałami mroczna kipiel. Oślepiający błysk, jeden, potem drugi: To iskry zamrożone w cieniu na wieki. Nawet w południe słońce nie sięga W gardziele tych groźnych, śliniących się łakomie cieśnin, Gdzie drzewa, których gałęzie łkają na mrozie W żałobnym rytmie, odległym, lecz donośnym, Wpijają korzenie w przegniłe trumny, Wyrywając ziemi skręcone szkielety". Meng Chiao, Smutek wąwozów, VIII wiek n.e. ROZDZIAŁ 1 Paszcza tygrysa Ebert rozejrzał się wokół, po czym popatrzył z uśmiechem na Mu Chua. — Dobrze się spisałaś, Mu Chua. Z trudem rozpoznaję to miejsce. Będą tu lada moment, a więc pamiętaj, że to moi ważni partnerzy w interesach i chcę wywrzeć na nich od- powiednie wrażenie. Czy nowe dziewczęta są ubrane tak, jak prosiłem? Mu Chua przytaknęła. — To dobrze. Wpuść je tu dopiero po moim wejściu. Te sprawy trzeba rozgrywać właściwie, prawda? Przed podaniem Równego dania należy najpierw pobudzić apetyt. — Oczywiście, generale. Czy mogę powtórzyć, jak jestem wdzięczna za to, że zaszczyciłeś swoją obecnością mój skrom- ny dom? Nie każdego dnia mamy okazję gościć szlachetnie urodzonych. Ebert pokiwał głową. — Tak... ale stawka jest nawet wyższa, matko Chua. Jeśli tym ch'un tzu spodoba się to, co zobaczą, jest bardzo praw- dopodobne, że otrzymasz zaproszenie. — Zaproszenie? — Tak. Na chao tai hui, zabawę, do jednej z rezydencji na Pierwszym Poziomie. Dziś po południu, jak mi mówiono, odbędzie się tam spotkanie młodych książąt. Będą oni po- trzebowali, jeśli można to tak ująć, specjalnych usług. Mu Chua pochyliła głowę. — Cokolwiek zechcą. Moje dziewczęta są najlepsze. To shen nu, boskie dziewczęta. Ebert przytaknął jej, ale tym razem jego myśli wyraźnie krążyły wokół innych spraw. Po chwili spojrzał znowu na Mu Chua. — Czy wino z piwnic mojego ojca już dotarło? — zapytał. — Tak jest, Ekscelencjo. — To dobrze. A więc zadbaj, by nasi goście pili tylko to, nic więcej. Mają dostać wszystko, co najlepsze. — Oczywiście, generale. — Nie życzę sobie żadnej podmiany, rozumiesz, Mu Chua? Jeśli wszystko będzie dobrze, wynagrodzę cię bardzo hojnie. Ty sama dostaniesz dziesięć tysięcy yuanów, a każda z twoich dziewcząt po tysiącu. Jako dodatek do normalnej stawki. Mu Chua ukłoniła się głęboko. — Jesteś aż nazbyt hojny, Ekscelencjo. Ebert roześmiał się z zadowoleniem. — Być może. Ale przez całe lata ty byłaś dla mnie bardzo dobra, matko Chua. I kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę propozycję, od razu pomyślałem sobie o twoim wspaniałym domu. Powiedziałem sobie: „Któż może być lepszy w zaba- wianiu gości od Mu Chua?". — Uśmiechnął się szeroko i przez moment wyglądał jak ktoś, kogo można by nawet polubić. — Jestem pewny, że mnie nie zawiedziesz. Mu Chua pochyliła głowę. — Twoi goście będą zachwyceni. Roześmiał się. — To doskonale. Kiedy Ebert już wyszedł, stała przez chwilę jakby w transie, w który wprawiła ją myśl o obiecanych dziesięciu tysiącach. Razem z tym, co zdołała wyciągnąć z porannej zabawy, będzie dosyć. Nareszcie dosyć, aby się stąd wydostać. Aby opłacić jej kontakty na Górze i wspiąć się na wyższy poziom. Tak. Wszystko już przygotowała. A teraz w końcu może rzucić to w diabły. Może porzucić Wąsacza Lu i przygnębia- jące ubóstwo wyzierające z każdego kąta tego miejsca. Może znaleźć i otworzyć na wyższym poziomie jakiś mały, dyskretny i przytulny domek. Coś zupełnie innego, z własną, wybraną klientelą i własnymi, ścisłymi zasadami. Poczuła, jak przebiega ją dreszczyk podniecenia, lecz wzięła się w garść i ruszyła do ostatnich przygotowań na przyjęcie obu mężczyzn, pilnując, aby dziewczęta właściwie nakryły do stołu, podały wino i specjalnie przyrządzone słodycze. Nie miała pojęcia, do czego zmierzał Ebert, ale było oczy- wiste, że przywiązywał wielką wagę do tego spotkania. Dwa dni wcześniej pojawił się tu jego człowiek i wręczył jej dwa- dzieścia pięć tysięcy yuanów na odnowienie wystroju wnętrza. Oznaczało to konieczność zamknięcia domu na jeden dzień i utratę klientów, ale i tak wyciągnęła z tego ładny grosz. A teraz wyglądało na to, że zarobi znacznie więcej. Mimo to jej nieufność wobec Eberta pozostała. Jeśli do czegoś zmierzał, to z pewnością nie było to nic dobrego. Ale czy to był jej problem? Jeśli tym ostatnim razem uda jej się zarobić wystarczająco dużo, to już wkrótce będzie mogła zapomnieć o Ebercie i jemu podobnych. To była jej szansa ucieczki. Od jutra nie będzie już musiała iść na żadne kom- promisy. Będzie tak, jak było przed śmiercią jej protektora, Feng Chunga. Sama myśl o tym wywołała uśmiech na jej ustach i napełniła ją optymizmem. No cóż, jeśli ma to być ostatni raz, zrobi to naprawdę wyjątkowo. Zrobi to tak, że nawet Hans Ebert będzie miał co wspominać. Zajęła się wszystkim, doprowadzając każdy szczegół do perfekqi, a następnie wezwała cztery dziewczyny, które miały zabawiać gości. Tak jak tego zażądał Ebert, były młode, żadna z nich nie skończyła trzynastu lat. Sprawdziła w lustrze swój wygląd, wytarła odrobinę pudru z policzka, po czym słysząc dzwonek, ruszyła do drzwi. Przy- byli goście. Wyszła naprzeciw dwóm mężczyznom, uklękła i dotknęła czołem swych kolan. Cztery stojące za nią młode dziewczyny zrobiły to samo, wstając dokładnie w tym samym momencie, co ona. Było to dokładnie przećwiczone i zauważyła, jak wielką przyjemność sprawiło obu przybyszom. Ebert powiedział jej wszystko, co musiała wiedzieć na ich temat, poczynając od rodzaju interesów, które prowadzili, a kończąc na preferencjach seksualnych. Mimo to była za- skoczona tym, jak bardzo się od siebie różnili. Hsiang K'ai Fan był wielkim, tęgim mężczyzną o sflacza- łych, prawie kobiecych piersiach. Pewną zniewieściałość było także widać w jego zachowaniu. Jego oczy zdawały się tonąć w szerokiej, tłustej twarzy o potrójnym podbródku i obwisłych policzkach. Mimo to poruszał się z wdziękiem, a ubranie, które miał na sobie, świadczyło o wybornym guście. Uszyto je z jedwabiu w kolorze lawendy zgodnie z modą Rodzin Mniej- szych — modą, która świadomie i celowo wykraczała poza to, co nosiło się wszędzie indziej na Górze. Jego ręce ginęły w długich rękawach, a sięgająca podłogi szata skrywała wyso- kie buty. Był mocno uperfumowany, ale dość powściągliwy w doborze biżuterii: najdroższym elementem jego stroju były dwie wysadzane rubinami i szmaragdami zapinki szerokiej, zrobionej z czerwonego aksamitu ta lian, torebki przyczepio- nej do pasa obejmującego jego ogromny brzuch. Paznokcie miał niezwykle długie, utrzymane w sposób przyjęty wśród Rodzin Mniejszych, widoczne teraz na rączce z kości słoniowej wachlarza, którym poruszał wolno, rozglądając się wokół. Natomiast An Liang-chou był małym, żylastym mężczyzną 0 szczurzej, zdumiewająco brzydkiej twarzy. Wyróżniał się szpetotą nawet na tle pewnych klientów, których Mu Chua musiała przez lata zabawiać. Oczy miał małe jak paciorki i był równie nerwowy, jak Hsiang ospały. Poruszał się gwałtownie 1 niezdarnie. Mu Chua spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się sztucznie, starannie ukrywając awersję, którą w niej wzbudził. Krążyły plotki, że pieprzył wszystkie swoje sześć córek, nie wyłączając najmłodszej, która miała zaledwie sześć lat. Wi- dząc go, nietrudno było sobie to wyobrazić. Od razu zauwa- żyła, jak na widok dziewcząt zaświeciły mu się oczy, jak pojawiło się w nich mroczne pożądanie. Przypominał drapież- nego owada zamierzającego właśnie ukąsić swoją ofiarę. W przeciwieństwie do Hsianga, An Liang-chou ubierał się bez gustu. Jaskrawokolorowe pau zwisało z niego luźno, jakby ukradł je komuś o zupełnie innych wymiarach. Podobnie jak Hsiang, perfumował się mocno, ale był to nieprzyjemny, słodki zapach, mieszający się z wonią jego potu. Zauważyła, że przesunął dłoń — której palce były ciężkie od drogocennych pierścieni — w kierunku krótkiego, ceremonialnego sztyletu i zwilżył sobie wargi, zastanawiając się, którą z dziewcząt weźmie jako pierwszą. — Wielmożni panowie... witam was w moim skromnym domu — powiedziała, pochylając ponownie głowę. — Czy zechcecie się czegoś napić? Hsiang zamierzał odpowiedzieć, ale zanim zdążył to zrobić, An Liang-chou minął ją i po obejrzeniu dwóch dziewcząt wybrał trzecią. Chwycił ją brutalnie za ramię i pociągnął za kurtynę z paciorków do znajdujących się dalej pokojów. Mu Chua popatrzyła za nim, po czym odwróciła się do Hsianga. Była uśmiechnięta: istne wcielenie uprzejmości. __Może wielmożny pan Hsiang chciałby coś na odświe- żenie? Hsiang uśmiechnął się wdzięcznie i pozwolił się zaprowadzić do następnego pokoju. Stanąwszy w progu Niebiańskiej Kom- naty, zatrzymał się i spojrzał na Mu Chua. — To doprawdy wspaniałe, Mu Chua. Generał nie mylił się, mówiąc, że jesteś kobietą o wyjątkowym smaku. Nigdy bym nie pomyślał, że można znaleźć takie miejsce gdzieś poza Pierwszym Poziomem. Pochyliła się nisko, ogromnie zadowolona z jego pochwały. — Nasz dom jest bardzo skromny, Ekscelencjo. — Jednakże — kontynuował, wchodząc do pokoju — mó- wiąc bez ogródek, miałem nadzieję na specjalne przyjem- ności. Zauważyła, jak na nią patrzył i natychmiast zrozumiała, że całkowicie źle go oceniła. Jego gładkie, jedwabiste maniery kryły naturę jeszcze bardziej odrażającą niż An Liang-chou. — Specjalne przyjemności, Ekscelencjo? Odwrócił się i poruszając powoli wachlarzem, usiadł w ogromnym, wyściełanym jedwabiem fotelu, który kupiła specjalnie po to, by mógł pomieścić w nim swoje cielsko. Rzucił na nią zimne spojrzenie swoich tonących w tłuszczu oczu. — Tak — odpowiedział swobodnie. — Mówi się, że pod Siecią można kupić wszystko. Absolutnie wszystko. Poczuła ogarniający ją chłód. Ebert o niczym takim nie mówił. Z tego, co się od niego dowiedziała, wymagania Hsian- ga nie różniły się zbytnio od wymagań innych mężczyzn. Ale to... Odprawiła gestem dziewczęta, zasunęła drzwi i odwróciła się w jego stronę. Cały czas przypominała sobie, że to jest jej przepustka do innego życia, że to ostatni raz, kiedy musi mieć do czynienia z kimś takim jak on. — Czego sobie życzysz? — zapytała, starając się mówić pewnym, silnym głosem. — Potrafimy tu zaspokoić wszystkie gusty, wielmożny panie. Uśmiechnął się, a wyglądało to tak, jakby w dolnej części jego twarzy otworzyła się szczelina, w której ukazały się zęby, jakby za małe, aby wypełnić tę przestrzeń. Jego głos był tak miękki, jak głos młodej kobiety. — Moje potrzeby są proste, Mu Chua. Bardzo proste. A generał obiecał mi, że potrafisz je zaspokoić. Uklękła i pochyliła głowę. — Oczywiście, Ekscelencjo. Ale proszę mi powiedzieć, cze- go właściwie chcesz? Zamknął z trzaskiem wachlarz, pochylił się w jej stronę i przywołał skinieniem ręki. Podniosła się, podeszła do niego i ponownie uklękła, tak że jej twarz znalazła się tuż przy jego kolanach. Przysunął się do niej jeszcze bliżej, tak blisko, że poczuła zapach anyżu w jego oddechu. — Mówiono mi, że istnieje bliski związek między seksem i śmiercią — wyszeptał — że najwyższą przyjemością jest pieprzyć kobietę w chwili, gdy ona umiera. Mówiono mi, że agonia kobiety daje mężczyźnie orgazm tak niezwykły, tak intensywny... Spojrzała na niego ze zgrozą, ale on patrzył gdzieś obok, a jego oczy zdawały się płonąć z rozkoszy, jakby widział już sceny, które opisywał. Pozwoliła mu dokończyć, prawie nie słuchając tego, co mówi, po czym znowu usiadła na piętach, czując, jak po plecach przebiegają jej ciarki. — Chcesz zabić jedną z moich dziewcząt, wielmożny panie? Chcesz, kochając się z nią, poderżnąć jej gardło? Popatrzył na nią i skinął głową. — Dobrze zapłacę. — Dobrze pan zapłaci... — Opuściła wzrok. To nie był pierwszy raz, kiedy słyszała takie życzenie. Nawet w dawnych czasach zdarzali się tacy jak Hsiang, którzy lubili łączyć swoją przyjemność z bólem innych. Jednakże nawet teraz, za rządów Wąsacza Lu, nigdy nie dopuściła do tego, by którakolwiek z jej dziewcząt umarła, będąc z klientem, czy to przypadkowo, czy też w jakikolwiek inny sposób. Już chciała powiedzieć temu łajdakowi — książę, czy też nie — by poszedł w cholerę, ale... Zadrżała, widząc, jak niecierpliwie oczekuje jej odpowiedzi. Odmowa znaczyła w najlepszym razie skazanie siebie na pozo- stanie tu na dłużej, a w najgorszym — gniew Hansa Eberta. A kto może wiedzieć, co on jej zrobi, mszcząc się za po- krzyżowanie swoich planów? Zgoda oznaczała jednak przy- zwolenie na zamordowanie jednej z dziewcząt. Równie dobrze mogła sama trzymać nóż i wbić go w jej ciało. .— To, o co prosisz... — zaczęła i zawahała się. — Tak? Wstała i ruszyła do drzwi. Dotarłszy do nich, zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. — Muszę pomyśleć, wielmożny panie Hsiang. Moje dziew- częta... — Oczywiście — powiedział, jakby rozumiał. — To musi być specjalna dziewczyna. Jego śmiech zmroził jej krew w żyłach. Brzmiało to tak, jakby dyskutowali o czymś zwykłym i naturalnym. A sama dziewczyna... Przez te wszystkie lata starała się myśleć, że to, co kupowali jej klienci, nie było dziewczyną, ale usługą, tak jak kupowało się usługi księgowego czy maklera. Ale ludzie w rodzaju Hsianga nie robili podobnych rozróżnień. Dla nich dziewczyna była rzeczą, której mogli używać i traktować tak, jak tylko mieli na to ochotę. Ale jak mu odmówić? Jaką wymówkę podać, wymówkę, która ułagodziłaby Hsianga K'ai Fana? W jej głowie szalała burza myśli. Jak znaleźć wyjście z tej sytuacji, jak rozwiązać ten straszny dylemat? Nagle rozluźniła się, wiedząc w końcu, co ma robić. Uśmiechnęła się, podeszła bliżej i ująwszy dłoń Hsianga, pomogła mu wstać z fotela. — Chodź — powiedziała, całując jego obrzmiałą szyję i przesuwając pieszczotliwie prawą dłoń w dół opasłego bo- ku. — Chciałeś specjalnych przyjemności, Hsiang K'ai Fan, i czeka cię coś speqalnego. Dobre wino, subtelna muzyka, najwspanialsze z dań... — A co potem? — Patrzył na nią wyczekująco. Mu Chua uśmiechnęła się, a jej ręka spoczęła na twardym kształcie, który zarysował się w okolicy jego lędźwi i popieściła go przez jedwabie. — Potem zrobimy wszystko, czego sobie zażyczysz. * * * Syn Charlesa Levera, Michael, siedział za biurkiem w swo- im ogromnym gabinecie i patrzył na Kima. — No i jak? Widziałeś już wystarczająco dużo? Kim rozejrzał się wokół. Ściany po lewej i prawej stronie zakryte były ogromnymi gobelinami, na których widniały panoramy Gór Skalistych i wielkich amerykańskich prerii. Z kolei tylną ścianę, za dębowym biurkiem Levera i jego obrotowym, skórzanym fotelem, wypełniało osiem rzędów ekranów, po dwanaście w każdym. Na środku wyłożonego miękkim dywanem pokoju, na wielkim, niskim stole, znaj- dowała się przykryta szkłem trójwymiarowa mapa wschod- niego wybrzeża Miasta Ameryka Północna, na której niebies- kim kolorem oznaczono wszystkie instalacje lmmVacu. Kim przysunął się do niej i zerknął w dół poprzez szkło. — Piekielnie tu dużo do oglądania. Lever roześmiał się. — To prawda. Ale sądzę, że widziałeś już to, co najbardziej interesujące. Kim skinął głową. Cały dzień spędzili na oglądaniu in- stalacji ImmVacu, ale zdołali obejrzeć jedynie małą cząstkę ogromnego imperium „Starego"Levera. Kim bardziej niż kie- dykolwiek uświadomił sobie, jak wielki jest świat, w którym się znalazł. Na dole, w Glinie, nie można sobie było nawet wyobrazić rozmiarów tego, co istniało a wartha — na Górze. Czasami czuł się tym wszystkim oszołomiony i marzył o ja- kimś mniejszym, ciemniejszym i przytulniejszym miejscu, w którym mógłby się ukryć. Ale to uczucie nigdy nie trwało długo. Był to, jak sądził, jakiś atawizm: ciemniejsza strona jego natury, ta strona, którą już z siebie zrzucił. Nie, to był teraz jego świat. Świat rozległych, rozciągających się na całych kontynentach miast i ogromnych kompanii walczących o swo- je rynki w Chung Kuo. Uniósł głowę. Lever szukał czegoś w jednej z szuflad swego biurka. Chwilę później wyprostował się, trzymając w ręce grubą teczkę. Zamknął kolanem szufladę, obszedł biurko i po- łożył ją obok Kima. — Masz. To może cię zainteresować. Kim patrzył, jak Lever przemierza pokój i zamyka wielkie podwójne drzwi staroświeckim kluczem. — Lubisz stare rzeczy, prawda? — zapytał. ~ Lever odwrócił się i uśmiechnął do niego. — Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zawsze postępowaliśmy w ten sposób. Ręcznie pisane raporty badaw- cze, klucze, drewniane biurka. Sądzę, że to odróżnia nas... od innych kompanii w Ameryce Północnej. Poza tym to jest zupełnie sensowne. Komputerom nie można ufać. Są zbyt łatwo dostępne i zbyt wrażliwe na wirusy. Podobnie jest z zamkami cyfrowymi i urządzeniami rozpoznawczymi. Ale dobry stary klucz jest nie do pokonania. W naszych czasach, gdy w najwyższej cenie jest spryt, podstęp i zdrada, ludzie niechętnie używają siły, aby wyłamać drzwi albo otworzyć w ten sposób szufladę. Ci, których nasze produkty interesują najbardziej, przywykli do popełniania swoich przestępstw zza biurka. Ryzyko związane z wejściem do któregoś z naszych pomieszczeń byłoby dla nich zdecydowanie za duże. — Roze- śmiał się. — Poza tym polityka mojego ojca polega na tym, aby uszczęśliwiać ich nieustanną powodzią dezinformacji. Nie- udane projekty, ślepe uliczki, drobne odpryski z ważniejszych programów badawczych, sprawy tego typu. Rzucają się na to i myślą, że trzymają rękę na pulsie. Kim wyszczerzył zęby w uśmiechu. — I niczego się nie domyślają? Lever pokręcił głową z rozbawieniem. — Do tej pory nie. Kim popatrzył na teczkę. — A to? — Otwórz i sam zobacz. Jeśli chcesz, przenieś to na moje biurko. Kim otworzył teczkę, spojrzał na pierwszą stronę, po czym uniósł gwałtownie głowę. — Skąd to masz? — Widziałeś już to przedtem? Kim ponownie opuścił wzrok. — Widziałem... oczywiście, że widziałem, ale nie w tej formie. Kto...? — I wtedy rozpoznał charakter pisma. Napi- sała to ta sama ręka, która podpisała unieważniony przez Li Yuana kontrakt SimFicu. —- Soren Berdyczow... Lever patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy. — Wiedziałeś o tym? Kim odetchnął z lekkim drżeniem. — Od sześciu lat. Byłem wtedy objęty Projektem Rekru- tacji. — Spotkałeś tam Berdyczowa? — Wykupił mój kontrakt. Dla swojej firmy, SimFicu. — Aha... Oczywiście. A zatem wiedziałeś, że napisał Plik? Kim roześmiał się dziwnie. — Myślisz, że Berdyczow go napisał? — A któż by inny? Kim odwrócił głowę. — A więc to tak. Twierdził zatem, że to jego dzieło? Lever pokręcił głową ze zdumieniem. — Próbujesz mi wmówić, że on to komuś ukradł? Kim cichym głosem zaczął recytować wstęp do Pliku Arys- toteles: historię Grecji z czasów przed Sokratesem i powstania dwuwartościowej logiki Arystotelesa. Lever patrzył na niego z rosnącym osłupieniem. — Czy mam kontynuować? Lever roześmiał się. — A więc znasz to. Ale skąd? Kto ci to pokazał? Kim oddał mu teczkę. — Znam, bo sam to napisałem. Lever spojrzał na plik papierów, które trzymał w ręce, a potem uśmiechnął się z niedowierzaniem. — To niemożliwe. Byłeś wtedy małym chłopcem. Kim popatrzył na niego z naciskiem. — Ten tekst skompilowałem ze starych zapisów kompute- rowych, które udało mi się wygrzebać. Myślałem, że Ber- dyczow go zniszczył. Nie przypuszczałem, że zatrzyma sobie kopię. — A więc ty nic nie wiesz o „siewie"? — Siewie? — Chcesz powiedzieć, że naprawdę nie wiesz? — Lever pokręcił głową ze zdumieniem. — To jest oryginał, ale w Eu- ropie krążą tysiące kopii, a każda z nich, podobnie jak ta, została napisana ręcznie. Teraz zamierzamy zrobić to tutaj: rozsiać je między tych, którzy sympatyzują z naszą sprawą. — Sprawą? — Sprawą, która łączy Synów Benjamina Franklina. Och, już jakiś czas temu dotarły do nas pogłoski o istnieniu tego Pliku, jednak do niedawna nie mieliśmy okazji, aby go prze- czytać. Ale teraz... — Roześmiał się i pokręcił głową z wyra- 2011 podniecenia na twarzy. — No cóż, ten tekst jest jak gorączka, która rozgrzała naszą krew. Ale ty to rozumiesz, prawda, Kim? W końcu to ty napisałeś tę cholerną rzecz! Kim przytaknął, czując równocześnie ogarniające go odręt- wienie. Nigdy by nie przypuszczał... — Popatrz tutaj... — Lever podprowadził go do jednego z gobelinów. — Zamówiłem go rok temu, zanim jeszcze zo- baczyłem Plik. Kazałem go wykonać na podstawie tego, co wiedzieliśmy o przeszłości. Widać na nim, jak wyglądało życie w Ameryce przed powstaniem Miasta. Kim popatrzył i pokręcił głową. — To wcale nie było tak. — Nie tak? — Wszystkie szczegóły są błędne. Popatrz. — Dotknął pal- cem wizerunku zwierzęcia leżącego na skałach na pierwszym planie obrazu. —To jest lew. Lew afrykański. Takie zwierzęta nigdy nie żyły w Ameryce. Albo te wozy jadące przez prerię. W rzeczywistości ciągnęły je konie. Silnik benzynowy został skonstruowany znacznie później. A te namioty, które tu widać, są mongolskie. Namioty Indian północnoamerykańskich wy- glądały zupełnie inaczej. Poza tym te pagody... — Ale w Pliku jest napisane... — Och, nie chodzi mi o to, że to wszystko nie istniało w ogóle. Nie istniało jednak w tym samym czasie i w tym samym miejscu. Poza tym nawet wtedy istniały Miasta, nawet tu, na wschodnim wybrzeżu. — Miasta? Ale ja myślałem... — Myślałeś, że to Han stworzyli Miasta? Nie. Miasta towarzyszyły człowiekowi od samego początku cywilizacji. Na przykład Centrala Służby Bezpieczeństwa w Bremie nie jest niczym innym, jak kopią wielkiego ziguratu w Ur zbudowa- nego ponad pięć tysięcy lat temu. Lever zamarł w bezruchu. Przez jakiś czas patrzył na Kima z jakimś dziwnym, intensywnym napięciem w oczach. Potem pokręcił głową i roześmiał się cicho. — Ty naprawdę to napisałeś, co? Kim skinął głową i ponownie zwrócił się w stronę gobelinu. — A to — powiedział, pochylając się nisko i wskazując na litery widniejące na samym dole obrazu. —To także jest błędne. Lever przysunął się i popatrzył na napis. — Co masz na myśli? — A. D. To wcale nie oznacza tego, co tutaj napisano. To jeszcze jedno z kłamstw Tsao Ch'una. On nigdy nie był spokrewniony z cesarzem Tsao He ani z pozostałymi. Wszys- tkie jego opowieści i twierdzenia o Dynastiach Przodków to kompletna bzdura. Podobnie B.C.* To wcale nie oznacza „przed Żurawiem"**. Prawdę mówiąc, Tsao He, „Żuraw", rzekomy założyciel dynastii Han i przodek wszystkich następ- nych dynastii, nigdy nie istniał. W rzeczywistości w owym czasie cesarzem był Liu Chi-tzu, inaczej znany jako P'ing Ti, i był on dwunastym z wielkich władców dynastii Han. Tak więc, jak widzisz, Han dokonali równie drastycznych zmian we własnej historii, jak w historii Zachodu. Musieli to zrobić, aby całość miała sens i była spójna. — Ale co naprawdę oznaczają te litery? — A. D. to skrót od Anno Domini. Po łacinie, w języku Ta Ts'in, oznacza to „w roku Pańskim". — Pańskim? — Jezusa Chrystusa. Wiesz, tego założyciela chrześcijań- stwa. — Aha... — powiedział Lever. Mimo to wciąż wyglądał na zupełnie zagubionego. — A co z B. C? Czy to także z łaciny? Kim pokręcił głową. — To oznacza „przed Chrystusem" Lever roześmiał się z niedowierzaniem. — Ale to wszystko nie ma sensu. Po co mieszać języki? I dlaczego, na bogów, Han przyjęli chrześcijański kalendarz? Kim uśmiechnął się lekko. Kiedy się nad tym zastanowić, to rzeczywiście nie miało zbyt wielkiego sensu, ale tak właśnie było. I to było jeszcze na ponad sto lat przed czasami, kiedy pojawił się Tsao Ch'un. To Ko Ming — komuniści — przyjęli zachodni kalendarz, a Tsao Ch'un, pisząc na nowo historię Chung Kuo, uznał, że wygodniej będzie utrzymać stary sposób pomiaru czasu. Zwłaszcza że dało to jego historykom poczucie prawdziwej ciągłości, szczególnie po tym, kiedy wpadł na pomysł, aby powiązać początek tego kalendarza z pierw- * B. C. — Before Christ — przed Chrystusem (przyp. tłum.). ** Żuraw to po angielsku Crane, stąd C w skrócie (przyp. tłum.). szą prawdziwą dynastiąHan, założoną, oczywiście, przez jego przodka Tsao He, „Żurawia". -— Poza tym — dodał Lever — nie rozumiem, dlaczego ten Chrystus był taki ważny. Wiem, co napisałeś o tych wszystkich wojnach toczonych w jego imieniu, ale jeśli on był taki ważny, to dlaczego Han nie włączyli go do swojej wersji dziejów? Kim opuścił głowę i głęboko westchnął. Przeczytali to, ale niczego nie zrozumieli. W rzeczywistości ich odczyt Pliku był równie zniekształcony, jak przerobiona historia świata w wer- sji Tsao Ch'una. Tak jak na tym gobelinie, przedstawiali sobie przeszłość według własnych wyobrażeń, a nie tak, jak było naprawdę. Spojrzał Leverowi w oczy. — Zapominasz, że ja nie wymyśliłem tego, co jest w Pliku. To tak właśnie było. A Chrystus... — Westchnął. — Chrystus był ważny dla Zachodu, ale nie był ważny dla Han. Dla nich był po prostu źródłem irytacji. Nie chcieli go w swoim Mieście podobnie jak owadów, a więc zbudowali coś na kształt siatki, aby utrzymać go na zewnątrz. Lever wzdrygnął się. — To mi przypomina określenie, którego używają, aby nas opisać. Te an tsan, „dziecinni ludzie z zachodu". Cały czas szukają sposobu, aby nas oczernić, by odebrać nam godność, by pozbawić nas tego, co nam się słusznie należy. — Być może... — Ale Kim myślał o prezentach od Li Yuana. Jemu przynajmniej oddano to, co do niego należało. Szeroko uśmiechnięty Ebert wszedł pewnym krokiem do Domu Dziewiątej Ekstazy, ale zaraz przystanął i zaczął się rozglądać wokół. Dlaczego nikt go nie witał? Co sobie, na bogów, myślała ta kobieta? Ukrywając gniew, który go ogarnął, zawołał: — Mu Chua! Mu Chua, gdzie jesteś? Przeszedł przez pokój i odsunął kotarę z paciorków. Jego oczom ukazał się obraz całkowitego chaosu. Krew była wszędzie. Szkło z potłuczonych kieliszków do wina chrzę- ściło pod stopami, słodycze z powywracanych tac walały się po wyłożonej dywanem podłodze. Po drugiej stronie po- koju, twarzą do dołu, jakby śpiąca lub pijana, leżała jedna z dziewcząt. Nagle powietrze przeszył rozpaczliwy krzyk dochodzący z pokojów po lewej stronie. Ebert obrócił się gwałtownie i wyciągnął nóż. Chwilę później do pokoju wbiegł mężczyzna. Był to Hsiang K'ai Fan. Wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle. Jego zazwyczaj spo- kojna twarz jaśniała, prawie płonęła z podniecenia, a oczy wydawały się wychodzić na wierzch z otaczającego je tłuszczu. Zwykle nieskazitelne ubranie miał w nieładzie, a lawendowe jedwabie były porozdzierane i poplamione krwią. W ręce trzymał swój sztylet lśniącym ostrzem do przodu. Spomiędzy fałd ubioru jak jakaś obsceniczna parodia noża, sterczał jego penis, sztywny i zakrwawiony. — Panie Hsiang... — zaczął Ebert, osłupiały na widok tej transformacji. — Co tu się stało? Hsiang roześmiał się, a jego śmiech zabrzmiał jak dziwny, mrożący krew w żyłach rechot. — Och, to było cudowne, Hans... po prostu cudowne! Miałem taką zabawę! Taką znakomitą zabawę! Ebert przełknął ślinę, nie bardzo wiedząc, co Hsiang rozu- mie przez „zabawę", ale był zupełnie pewny, że nie może to znaczyć nic innego oprócz kłopotów. — Gdzie jest An Liang-chou? Czy wszystko z nim w po- rządku? Hsiang wyszczerzył zęby w obłąkańczym uśmiechu i opuścił rękę ze sztyletem. Jego oczy były nienaturalnie jasne, a źrenice zwężone. Oddychał chrapliwie, a obwisła pierś podnosiła się i opadała w nieregularnym, szarpanym rytmie. — An czuje się świetnie. Pieprzy małe dziewczynki, jak zwykle. Ale, Hans... ta twoja kobieta... ona była wspaniała! Powinieneś zobaczyć, jak umierała. Och, a jaki miałem or- gazm! Był taki, jak mi opowiadano. Ogromny, wszechogar- niający. Wydawało się, że się nigdy nie skończy. A potem... Ebert zadrżał. — Co zrobiłeś? — Posunął się o krok do przodu. — Co ty mówisz? Mu Chua nie żyje? Hsiang skinął głową, rozgorączkowany, prawie oszalały z podniecenia. Kiedy mówił, jego penis podrygiwał w takt słów. — Tak, a potem pomyślałem sobie... dlaczego tego nie powtórzyć jeszcze raz? I jeszcze raz... W końcu sama mówiła, że po tym wszystkim będę mógł się dogadać z Wąsaczem Lu. Osłupiały Ebert kręcił głową w milczeniu. -— Bogowie... Poczuł, że palce same zaciskają mu się na rękojeści sztyletu, ale po chwili powoli rozluźnił uchwyt. Zabicie Hsianga niczego by mu nie dało. Nie, musi znaleźć najlepsze wyjście z tej sytuacji. Musi załagodzić Wąsacza Lu i wydostać stąd Hsian- ga oraz Ana tak szybko, jak to tylko jest możliwe. Zanim ktoś inny dowie się o tym, co się tutaj stało. — Ile z nich zabiłeś? Hsiang roześmiał się. — Nie jestem pewny. Tuzin. Piętnaście. Może więcej. — Bogowie!!! — Podszedł do Hsianga i wyjął z jego ręki nóż. — Chodź — powiedział zaniepokojony wyrazem dzikie- go oszołomienia widniejącego na jego twarzy. — Koniec za- bawy. Weźmy Ana i ruszajmy do domu. Hsiang przytaknął z roztargnieniem, po czym pochylił gło- wę i pozwolił się poprowadzić do drugiego pokoju. Początkowo wszystko zdawało się wyglądać normalnie. Jed- nakże kiedy Ebert zbliżył się do Niebiańskiej Komnaty, zwol- nił na widok wielkich smug krwi rozmazanych na ramie drzwi, odgadując, co znajdzie w środku. Odepchnął Hsianga na bok i wszedł. Przy drzwiach leżała dziewczyna z zakrwawioną twarzą i rozprutym brzuchem, z którego wylewały się jelita. Po drugiej stronie pokoju za- uważył Mu Chua. Leżała na wznak, na wielkim łożu, naga, z gardłem rozciętym od ucha do ucha. Jej ciało było popielate, jakby wybielone, a prześcieradła, na których leżała, ciemne od krwi. Stał tam i patrzył na nią przez chwilę, po czym potrząsnął głową. Wąsacz Lu oszaleje, kiedy o tym usłyszy. Dom Mu Chua był centralnym punktem jego imperium, dostarczał mu ciągle nowych kontaktów z Górą. Teraz, kiedy Mu Chua nie żyje, kto tu przyjdzie? Odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Tak, na dokład- kę Lu Ming-shao będzie za to winił jego, że ściągnął tu Hsianga i nie sprawdził go wcześniej. Za dopuszczenie do tego, by ten wariat zrobił tutaj jatkę. Gdyby tylko wiedział... Odwrócił się gwałtownie, ogarnięty nagłą wściekłością. — Ty pierdolony kretynie! Czy wiesz, co zrobiłeś? Hsiang K'ai Fan popatrzył na niego z osłupieniem. — Słuch...cham? — wyjąkał. — To! — Ebert wyciągnął rękę, pokazując ciało leżące na łóżku; następnie chwycił Hsianga za ramię i pociągnął go przez pokój. — Co cię, do cholery, opętało? Dlaczego to zrobiłeś? Będziemy teraz, kurwa, mieli wojnę! Chyba że jakoś załagodzisz tego człowieka. Oszołomiony Hsiang pokręcił głową. — Jakiego człowieka? — Lu Ming-shao. Wąsacza Lu. To wielki szef Triady dzia- łającej w tej okolicy. Wpadnie w szał, gdy się o tym dowie. Wynajmie zabójców, aby cię wytropili i ukatrupili. Zauważył, że Hsiang przełknął ślinę, a jego oczy rozszerzyły się ze strachu. Zachciało mu się śmiać na ten widok. Zaraz, zaraz, to może jeszcze okazać się korzystnym zbiegiem okolicz- ności. Tak, być może sprawy nie wyglądają wcale tak źle, jakby się mogło wydawać. Może uda mu się jeszcze to wszys- tko odkręcić i skorzystać z tej sytuacji. — Tak, rozszarpie ci za to gardło, chyba że... Hsiang pochylił się pełen trwogi. — Chyba że...? Ebert popatrzył na niego w zadumie. — To było jedno z jego głównych źródeł dochodu. Nie chodzi tylko o prostytucję, ale także o inne interesy: narkotyki, nielegalny handel, szantaż. Ten dom musiał mu przynosił piętnaście, może dwadzieścia milionów yuanów rocznie. A te- raz, po tym, jak się tu zabawiłeś, stracił wszelką wartość. — Ja nie wiedziałem... — Hsiang pokręcił głową, a jego ręce zaczęły się trząść. Słowa sypały się teraz z jego ust szybko i chaotycznie. — Zapłacę mu. Pokryję wszystkie koszty. Moja rodzina jest bogata. Bardzo bogata. Wiesz o tym, Hans. Możesz spotkać się z tym Wąsaczem Lu, możesz, prawda? Powiedz mu o tym. Proszę, Hans. Powiedz mu, że zapłacę tyle, ile zechce. Ebert pokiwał wolno głową i zmrużył oczy. — Być może. Ale ty także musisz coś dla mnie zrobić. Hsiang przytaknął skwapliwie. — Wszystko, Hans. Powiedz tylko, co mam zrobić. Hans popatrzył na niego z pogardą. — To drobiazg. Chcę, abyś wydał swoje przyjęcie dziś po południu, twoje chao tai hui, jakby nic się nie stało. Rozu- miesz? Wszystko, co ty lub An widzieliście tutaj, musi być zapomniane. Nie możecie nigdy, pod żadnym pozorem, roz- mawiać o tym. Musi być tak, jakby to nigdy się nie wydarzyło, ponieważ, jeśli wieści o tym się rozejdą, poniesiesz konsekwen- cje swoich czynów. Bardzo przykre konsekwencje. Rozumiesz? Hsiang skinął skwapliwie głową, a na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. — I jeszcze jedno, Hsiang. Nie martw się o dziewczęta na dzisiejsze przyjęcie. Ja je dostarczę. Ty tylko zrób wszystko, aby przyszli tam twoi przyjaciele. Hsiang pochylił głowę, uspokojony. Szaleństwo już go opu- ściło i wyglądał tak, jakby nagle zaczęło brakować mu sił. — Tak... Wszystko, czego chcesz. — To dobrze. Znajdź teraz swojego przyjaciela i znikajcie stąd. Weźcie moją lektykę, jeśli musicie, ale idźcie już. Będę w kontakcie. Hsiang ruszył do wyjścia, ale Ebert zatrzymał go po raz ostatni. — Hsiang... Hsiang przystanął i oparłszy jedną rękę na zakrwawionej listwie drzwi, odwrócił się. — Tak? — Jeśli zrobisz to jeszcze raz, to cię zabiję. Rozumiesz? Oczy Hsianga zamrugały w wielkiej masie mięsa, która była jego twarzą; następnie pochylił głowę i wycofał się. Ebert popatrzył w ślad za nim i odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na Mu Chua. To prawdziwa strata. W ciągu tych lat była tak użyteczna, tak bardzo użyteczna. Ale co się stało, to się nie odstanie. Teraz należało się zastanowić, jak załatwić sprawę z Wąsaczem Lu. I przygotować się do przyjęcia. Kiedy wcześniej tego dnia rozmawiał z DeVore'em, sprawa wydawała się prosta, ale Hsiang zrobił wszystko, co było w jego mocy, aby to popsuć. Gdzie o tej porze, tak późno, znajdzie kolejnych piętnaście dziewcząt — specjalnych dziew- cząt, o jakości, którą mogła mu zapewnić Mu Chua? Westchnął, a potem dostrzegłszy zabawną stronę tego wszy- stkiego, zaczął się śmiać. Przypomniał sobie Hsianga stojącego ze sterczącym penisem, który ze wszystkiego na świecie naj- bardziej przypominał miniaturę jego szczurzego przyjaciela, An Liang-chou. Wyglądało to tak, jakby malutki An Liang- -chou wystawił głowę spomiędzy fałd tłuszczu na brzuchu Hsianga. W porządku, oni i tak dostaną za swoje. Oni i ich wszyscy przyjaciele. Ale tym razem się upewni. Osobiście zaszczepi dziewczęta, które podeśle im na zabawę. Uśmiechnął się. Tak, zrobi to, a potem będzie się przy- glądał, jak kolejno umierają. Książęta, kuzyni i cała reszta: wszyscy padną ofiarą choroby, którą DeVore kupił od swego przyjaciela, Curvala. / Jakie to sprytne, pomyślał. Złapać ich w ten sposób. Bo kto domyśli się, że to jest właśnie to? Roześmiał się. Syfilis... Na Górze nie słyszano o tym od ponad wieku. Od czasu, kiedy Tsao Ch'un kazał ściąć swego syna, który zaraził własną matkę. Tak, a kiedy się zorientują, będzie już za późno. O wiele za późno. Choroba rozprzestrzeni się pośród wszyst- kich gałęzi wielkiego drzewa Rodzin Mniejszych i Większych, przeżre korzenie i wysuszy wszystkie żywotne soki. A wtedy to drzewo runie, jak zgniła i śmierdząca narośl, którą było. Wzdrygnął się, a potem odgarnął włosy z czoła martwej kobiety i zmarszczył brwi w zadumie. — Tak. Ale dlaczego to zrobiłaś, matko? Dlaczego, na bogów, pozwoliłaś, by ci to zrobił? To przecież nie mogły być pieniądze... Cofnął rękę i pokręcił głową. Nigdy tego nie zrozumie, nawet za dziesięć tysięcy lat. Leżeć tak bez ruchu, kiedy ktoś podrzyna ci gardło i równocześnie pieprzy. To nie miało sensu. A jednak... Roześmiał się gorzko. To było dokładnie to, co jego rasa robiła przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat. Ale teraz wszystko się zmieniło. Począwszy od teraz, sprawy będą wyglądały zupełnie inaczej. Odwrócił się i zauważył stojące w progu trzy dziewczęta Mu Chua. Tuląc się do siebie, patrzyły na niego szeroko otwartymi oczami. Zbliżył się do nich i chwycił najstarszą za ramię. — Wezwij Lu Ming-shao — rozkazał. — Powiedz mu, żeby przyszedł tu natychmiast, ale nie mów mu niczego więcej. powiedz tylko, że Hans Ebert chce z nim porozmawiać. O interesach. — Pozwolił jej odejść, po czym zwrócił się do dwóch pozostałych i położył im ręce na ramionach. — Po- słuchajcie, moje małe. Wiem, że sprawy wyglądają dość nie- pokojąco, ale mam dla was specjalne zadanie. Jeśli dobrze je wykonacie... * * * Hsiang Wang pochylił swoje ogromne cielsko w kierunku klęczącego posłańca i obruszył się z wyraźnym rozdraż- nieniem. — Co to znaczy, że mój brat jest chory? Rano czuł się dokonale. Co mu się stało? Posłaniec pochylił nisko głowę i podał mu odręczną notatkę. — Prosi cię o przyjęcie jego przeprosin, Ekscelencjo, i przy- syła ci tę wiadomość. Hsiang Wang wyrwał kartkę z jego ręki i rozwinął ją. Przez chwilę siedział nieruchomo, czytając, a następnie rzucił ją na bok, kiwając przy tym gniewnie głową i klnąc pod nosem. — Kazał powiedzieć, że wszystko zostało przygotowane, Ekscelencjo — kontynuował posłaniec, którego bliskość po- tężnych, grubych jak konary drzewa nóg Hsiang Wanga wpra- wiała w wyraźny niepokój. — Ostatnie z dziewcząt, te spe- cjalne, zostały wynajęte dziś rano. Posłaniec z własnego doświadczenia znał gwałtowny tem- perament brata Hsiang K'ai Fana i spodziewał się jego wściek- łej reakcji. Tym razem jednak Hsiang Wang bardzo szybko opanował swój gniew. Może wynikało to z faktu, że jego goście znajdowali się w odlegości zaledwie kilku ch'i i pod- słuchiwali przez cienką jak opłatek ścianę, a może z czegoś innego: z uświadomienia sobie, że w razie nieobecności star- szego brata to właśnie on będzie jedynym gospodarzem. Co- kolwiek by to było, najwyraźniej wpłynęło na niego uspoka- jająco. Odprawił posłańca wyniosłym gestem i ruszył w stronę wielkich, podwójnych drzwi Sali Czterech Wierzb. Zatrzymał się w progu i objął wzrokiem całą salę. Pięć szerokich, porośniętych trawą tarasów ciągnęło się z miejsca, gdzie stał, w dół, aż do wielkiego stawu w kształcie liścia wierzby oraz czterech starych drzew, od których sala wzięła swą nazwę. W środku znajdowało się ponad stu, zarówno młodych, jak i starych, męskich reprezentantów Rodzin Mniej- szych. Obecni byli przedstawiciele prawie wszystkich Dwu- dziestu Dziewięciu, a każdy z książąt pochodzących z tych wielkich rodów wyróżniał się wyraźnie widocznymi na swych jedwabnych szatach znakami. Większość zgromadzonych na- leżała jednak do pięciu wielkich europejskich rodzin: Hsiang, An, Pei, Yin i Chun. Między mężczyznami poruszały się uśmiechnięte dziewczyny. Przystawały, by porozmawiać, żar- towały, dotykały delikatnie ich ramion lub obejmowały w pa- sie. Właściwe przyjęcie jeszcze się nie rozpoczęło i wszystkie kontakty na razie były powściągliwe i uprzejme. Delikatne dźwięki erhu i k'un ti — wioli i bambusowego fletu — płynęły w powietrzu, mieszając się z zapachem kapryfolium i kwiatów śliwy. Na tarasach porozstawiano niskie stoły. Młodzi książęta rozsiedli się wokół nich na miękkich kanapach, rozmawiając i grając w Chou. Pod każdą ścianą rosły wysokie krzewy i inne rośliny. W połączeniu z lakierowanymi parawanami, których powierzchnie ozdobiono widokami lasów, gór, zielonych pas- twisk, zalanych światłem księżyca rzek, łamało to sztywną geometrię sali, nadając jej wygląd leśnej polanki. Zadowolony z efektu, Hsiang Wang uśmiechnął się i klasnął w dłonie. Na ten sygnał drzwi po obu jego stronach otworzyły się i do środka wlała się fala służących, którzy szybko roz- proszyli się po tarasach, roznosząc wszędzie tace z dzbanami wina, mięsnymi potrawami i innymi smakołykami. Ciągle uśmiechnięty Hsiang Wang ruszył w dół na prawo i dołączył do grupy młodzieży zgromadzonej wokół Chun Wu-chi. Chun Wu-chi był głową rodziny Chun: jedynym człowiekim tej rangi, który zaszczycił klan Hsiang swoją obecnością tego popołudnia. Był to wielki mężczyzna po siedemdziesiątce, o podłużnej twarzy i łysej głowie, lśniącej jak wypolerowana antyczna rzeźba z kości słoniowej, oraz rzadkiej, siwej brodzie rozdzielonej na dwa cienkie warkocze. Zbliżywszy się do niego, Hsiang Wang ukląkł w san k'ou i dotknął trzykrotnie czołem posadzki. Dopiero potem wyprostował się i powiedział: — Czynisz nam wielki zaszczyt swoją obecnością, Wasza Wysokość. Chun Wu-chi uśmiechnął się. __Dziękuję ci za powitanie, Ilsiang Wang, ale gdzie jest twój starszy brat? Bardzo chciałem się z nim znowu zobaczyć. Bardzo przepraszam, Wasza Wysokość — odparł Hsiang, pochylając głowę — ale K'ai Fan nagle zachorował. Przesyła wyrazy głębokiego szacunku i pokornie prosi cię o wyba- czenie. Chun popatrzył na swoich bliskich doradców, szukając w ich oczach odpowiedzi na pytanie, czy to mógł być jakiś rodzaj afrontu, następnie, uspokojony, spojrzał ponownie na Hsiang Wanga i z uśmiechem wyciągnął do niego obciążoną wieloma pierścieniami dłoń. — Bardzo mi przykro, że twój brat zachorował, Wang. Prześlij mu, proszę, moje najszczersze życzenia szybkiego po- wrotu do zdrowia. Hsiang Wang pochylił się w niskim ukłonie. — Zrobię to, Wasza Wysokość. Moja rodzina jest w naj- wyższym stopniu zaszczycona twoją troską. Chun odpowiedział nieznacznym pochyleniem głowy, a na- stępnie skierował wzrok w stronę leżących niżej tarasów. — Jest tu dzisiaj wiele nowych dziewcząt, Hsiang Wang. Czy są wśród nich jakieś ze... specjalnymi talentami? Hsiang Wang uśmiechnął się w duchu. Słyszał o apetytach Chun Wu-chi. Były rzeczywiście legendarne. Opowiadano, że kiedy był młodszy, założył się, że weźmie sto kobiet, jedną po drugiej. Podobno zajęło mu to trzy dni, a potem spał pięć- dziesiąt godzin po to, by po przebudzeniu zacząć od nowa. Teraz, gdy przekroczył już siedemdziesiątkę, trawiący go ogień przygasł i wolał oglądać innych. — Jest jedna dziewczyna, Wasza Wysokość... — zaczął Hsiang Wang, przypomniawszy sobie, co mówił mu K'ai Fan. — Słyszałem, że potrafi dokonać najbardziej niezwykłych czynów. — Doprawdy? — Oczy Chun Wu-chi rozjarzyły się w nie- cierpliwym oczekiwaniu. Hsiang Wang uśmiechnął się do niego. — Zaraz ją przyprowadzę, Wasza Wysokość. — Spojrzał na zgromadzonych wokół młodszych mężczyzn. — Może tymczasem chcielibyście się trochę zabawić, c/z'mm tzul — Na jego znak lampy wiszące nad ich głowami przygasły, muzyka zabrzmiała żwawiej, a znajdujące się pod sufitem wentylatory zaczęły nasycać powietrze pachnącymi słodko halucynogena- mi. Idąc w kierunku stawu, zauważył, jak szybko niektórzy mężczyźni, nie chcąc najwyraźniej marnować czasu, pociągnęli dziewczęta do siebie, na kanapy. Jednego z nich — księcia z rodziny Pei — obsługiwały dwie: pierwsza masowała mu kark i ramiona, podczas gdy druga klęczała między jego nogami. Hsiang Wang roześmiał się cicho. Nim dzień się skończy, będzie tu można zauważyć więcej szokujących scen. Znacznie więcej. Zwolnił i zaczął rozglądać się wokół. Po chwili do- strzegł dziewczynę, której szukał, i wezwał ją do siebie skinie- niem dłoni. Podeszła szybko i stanęła przed nim zgięta w niskim ukło- nie. Filigranowe maleństwo z włosami przyciętymi w krótką grzywkę. Spojrzała na niego, ukazując swoje idealne rysy i delikatne jak płatek róży usta. — Słucham, Ekscelencjo? Sięgnął do kieszeni, wyjął szton na tysiąc yuanów, który schował tam wcześniej, i podał jej. — Wiesz, co masz zrobić? Kiwnęła głową, a na jej ustach pojawił się uśmiech. — To dobrze. Idź tam zatem i przedstaw się. Każę moim służącym, by przyprowadzili zwierzę. Patrzył, jak odchodzi, zadowolony, że dwa dni temu razem z bratem sprawdzili to wszystko. Chory. Też wybrał sobie czas na to, aby zachorować! Musiał przecież wiedzieć, jak bardzo ważne dla rodziny było to wydarzenie. Otrząsnął się i opanował rosnącą irytację. Zapew- ne nic nie można było na to poradzić. Lecz jeśli będzie potrafił zadowolić starego Chuna, to kto wie, jakie korzyści w przy- szłości mogą z tego wyniknąć dla niego samego? Ruszył pospiesznie z powrotem i dotarł na miejsce akurat w chwili, kiedy służący wprowadzili zwierzę. Człowiek-wół stał bez ruchu, opuściwszy ręce zakończone trójpalczastymi dłoń- mi. Rozglądał się nerwowo, a jego prawie ludzkie oczy wypeł- niał lęk. Widząc go, niektórzy z młodych książąt zaczęli się śmiać i pochyliwszy się ku sobie, wymieniali uwagi. Hsiang Wang uśmiechnął się i stanął przy ramieniu Chuna. W tej samej chwili podeszła do nich inna dziewczyna, uklękła u boku Chuna, oparła swoje ciało o jego nogę, a jedną rękę położyła mu delikatnie na kolanie. Chun rzucił jej przelotne spojrzenie, uśmiechnął się i pono- wnie, z wyrazem głębokiego zainteresowania na swojej po- dłużnej, pomarszczonej twarzy, gładząc się po brodzie, skupił uwagę na pierwszej dziewczynie, która właśnie podeszła do stworzenia. Hsiang podniósł rękę. Na ten znak do przodu wystąpili służący, zerwali jedwabie z grzbietu człowieka-wołu i ściągnęli jego aksamitne spodnie. Przez chwilę duże, porośnięte czar- nym włosem zwierzę stało oszołomione i drżące ze strachu. Następnie z głębokim, podobnym do krowiego ryknięciem odwróciło swoją wielką głowę, jakby szukając drogi ucieczki. W tym momencie jednak zbliżyła się do niego dziewczyna i położywszy mu dłoń na piersi, zaczęła go uspokajać, szep- cząc słowa otuchy. Człowiek-wół zaryczał ponownie, ale tym razem jego oczy skierowały się ku dziewczynie. Z kanap po obu stronach Chun Wu-chi dobiegły śmiechy i ciche, podniecone szepty. Dziewczyna zaczęła powoli głaskać zwierzę. Jej dłoń prze- suwała się długimi, podniecającymi pociągnięciami od jego porośniętej sierścią piersi do dołu, między potężnie umięśnione nogi. Nie upłynęło wiele czasu, a jego ogromny członek pod- niósł się. Sterczący sztywno w powietrzu drąg drgającej, żywej materii — długi, wilgotny, połyskujący różowo w przyćmio- nym świetle — świadczył dobitnie o podnieceniu stworzenia. Kiedy dziewczyna zsunęła z ramion swoją szatę, wokół rozległ się szmer uznania. Naga, trzymała jedną ręką ogrom- nego fallusa zwierzęcia, a drugą wciąż głaskała jego pierś. W porykiwaniu człowieka-wołu można było teraz usłyszeć ton niepohamowanej, nieludzkiej niecierpliwości. Kręcił gło- wą, jakby w bólu, a jego ciało drżało tak, jakby w każdej chwili miał stracić nad nim kontrolę. Wyciągnął jedną rękę ku dziewczynie, po czym ją cofnął. Ona wszakże dobrze wiedziała, co robi, i uznawszy, że nadszedł właściwy moment, rzuciła uwodzicielski uśmiech w kierunku Chun Wu-chi, po czym pochyliła głowę i wzięła ten monstrualny zwierzęcy członek w usta. Wokół dały się słyszeć głębokie westchnienia zaszokowa- nych widzów. Hsiang zauważył, że dziewczyna, której polecił zająć się Chunem, pracowała już nad starcem, wsunąwszy głowę między jego szaty i robiąc mu dokładnie to samo, co ta druga robiła człowiekowi-wołu. Uśmiechnął się. Sądząc z wyrazu bolesnej przyjemności, który pojawił się na jego twarzy, Chun Wu-chi nieprędko zapomni ten wieczór. * * * Była właśnie dziewiąta wieczorem i wielką Salę Niebiańs- kich Przeznaczeń portu kosmicznego w Nantes wypełniał tłum podróżnych. Rakieta z Bostonu, która planowo powinna wy- lądować o 20.20 przybyła dziesięć minut przed czasem i od- prawa podróżnych już się skończyła. Lehmann stał przy postumencie wielkiej rzeźby, zdobiącej środek pomieszczenia, i czekał. DeVore skontaktował się z nim półtorej godziny wcześniej i powiedział, że przybędzie o 20.20. Jego głos zdradzał gniew i irytację, ale kiedy Lehmann zaczął się dopytywać o szczegóły związane z podróżą, wpadł w entuzjazm. Coś innego zatem popsuło mu nastrój — coś, co wydarzyło się tutaj w czasie jego nieobecności, a to mogło oznaczać tylko jedno: niepowodzenie zamachu na Tolonena. Czy właśnie z tego powodu DeVore chciał się z nim tutaj spotkać? Aby znowu spróbować? To miało sens, ponieważ mimo wszelkich środków zapobiegawczych, ostatnią rzeczą, której Służba Bezpieczeństwa mogła się obecnie spodziewać, była kolejna próba zabójstwa, która by nastąpiła tak szybko po pierwszej. Odwrócił się i popatrzył na gigantyczne postacie z brązu. Wiedział, że przedstawiona tam scena była kłamstwem, częś- cią Wielkiego Kłamstwa, na którym Han zbudowali swoje Miasta. Mimo to u podstaw tego wszystkiego leżała prawda, ponieważ Han rzeczywiście zatryumfowali nad Ta Ts'in, Kang Ying rzeczywiście pochylił głowę przed Pan Chao. A przynajmniej zrobili to jego potomkowie. Ale jak długo będzie się jeszcze zaprzeczać marzeniom Rzymu? Dla niego było to bez znaczenia. Han czy Hung Mao — nie było ważne, kto rządził Chung Kuo. Cokolwiek by się zda- rzyło w rezultacie wielkiego, nadchodzącego zmagania, jego cel tylko się przybliży. Niezależnie od tego, kto zwycięży, świat nie będzie już ten sam. Większość tego, co nienawidził, zo- stanie zniszczona, a z tego zniszczenia — oczyszczenia — wyłoni się nowy duch. Nowy, a jednocześnie zupełnie stary, pziki, a jednak czysty, jak orzeł krążący w czystym, zimnym powietrzu nad górami. Odwrócił się i spojrzał w bok. Nowy początek — to wszys- tko, czego ten świat potrzebował. Nowy początek, wolny od przesiąkniętej kłamstwem zgnilizny. przyglądał się mijającym go ludziom, wręcz przerażony pustką, którą widział w każdej twarzy. Oto byli — półmęż- czyźni, półkobiety i ich pozorne problemy, którymi zajmowali się w swych pospiesznych wędrówkach przez nic nie znaczące życia; w tych krótkich, pozbawionych sensu podróżach przez czas, kończących się zawsze tak samo, w piecach krema- toryjnych. A co potem? Wzdrygnął się nagle z odrazą, czując, że ścisk i ten ohydny, przesiąknięty perfumami zapach tłumu przyprawia go o mdło- ści. Ta chwila, ten przelotny moment, w którym wszystko miało się zacząć, przypominała sytuację, kiedy tygrys otwiera swą paszczę lub gdy otoczyło się już pionki przeciwnika, pozbawiając je możliwości ruchu. To był czas zanikających możliwości wyboru, czas szybkich i desperackich zagrywek. Kiedy na tablicach ogłoszeń na obu końcach sali pojawiła się informacja, że pasażerowie rakiety z Bostonu zostali już odprawieni, w sali dał się słyszeć szmer oczekiwania. Lehmann zaczął właśnie się przepychać w kierunku wejścia, gdy zauwa- żył dwóch mężczyzn robiących to samo. Mieli zacięte twarze, z których nie można było niczego wyczytać, a ich zachowanie różniło się nieznacznie od zachowania innych ludzi. Służba Bezpieczeństawa? Nie. Przede wszystkim, to byli Han. Co więcej, w sposobie ich poruszania się było coś miękkiego, płynnego — coś, czego nigdy nie było widać w sztywnych ruchach klasycznie wytrenowanych członków elitarnych oddziałów Służby Bezpieczeństwa. Nie. Bardziej już przypominali gangsterów, ludzi Triad. Zabójcy. Ale na kogo polowali? Kto jeszcze był na pokładzie rakiety, którą przyle- ciał DeVore? Któraś z głów wielkich kompanii? A może to były jakieś bandyckie porachunki? Podążył za nimi ukradkiem, zainteresowany, chcąc jedynie Podejrzeć metody ich działania. Brama wejściowa na końcu sali otworzyła się i do środka wlała się fala pasażerów. Oderwawszy wzrok od obu męż- czyzn, zauważył DeVore'a —jak zwykle starannie i schludnie ubranego — który szybko, ale i spokojnie przeciskał się przez tłum. Lehmann pojął swą pomyłkę, kiedy dostrzegł, że obaj mężczyźni są w połowie drogi między nim a DeVore'em, jakieś piętnaście ch'i od tego ostatniego. — Howard! Zaalarmowany DeVore uniósł głowę i natychmiast zro- zumiał, co się dzieje. Obaj zabójcy byli już tylko o dwie długości ciała od niego i tnąc wyciągniętymi nożami każdego, kto stanął im na drodze, parli w kierunku swej ofiary. Leh- mann przepychał się ich śladem, krzycząc na ludzi, by zeszli mu z drogi, wiedząc jednak doskonale, że upłynie jeszcze kilka sekund, zanim będzie mógł pomóc DeVore'owi. DeVore ruszył ostro do przodu i w momencie, gdy pierwszy z napastników wyłonił się z tłumu, uderzył go w twarz ak- tówką. Zabójca, skrępowany w swych ruchach przez stojącą obok kobietę, mógł jedynie przekręcić w bok głowę i nie zdołał sparować kopnięcia DeVore'a, które odrzuciło go do tyłu. Jednakże w tym samym momencie drugi z napastników miał już wystarczająco dużo miejsca i jego nóż o zębatym ostrzu zmierzał prosto w głowę DeVore'a. Szybkość, z jaką odwróciła się jego ofiara, zaskoczyła za- bójcę. DeVore zablokował jedną ręką nóż, a drugą zadał morderczy cios w żebra zdumionego mężczyzny, który upadł ze zduszonym okrzykiem. DeVore odwrócił się w stronę pierwszego z zabójców i wy- konał kilka markowanych ciosów pięściami, potem skręcił się lekko i kopnął nogą. Mężczyzna zręcznie uniknął uderzenia, ale zanim zdołał skontrować, osunął się na kolana z nożem Lehmanna w plecach. Ze wszystkich stron dochodziły teraz krzyki przerażonych ludzi. — Chodźmy stąd —powiedział spokojnie Lehmann, ujmując DeVore'a za ramię — zanim zjawi się Służba Bezpieczeństwa! Powalony przez DeVore'a morderca leżał bezsilnie na ziemi, przyciskając dłonie do piersi i jęcząc z bólu. Cios złamał mu żebra, które wbiły się w płuca. DeVore przykucnął przy nim i złapał go za gardło. ,__Kto was nasłał? Mężczyzn odwrócił się i plunął mu w twarz. PeVore starł krwawą ślinę z policzka i podniósł z podłogi oóż zabójcy. Następnie, nie zwracając uwagi na przerażenie, które pojawiło się w jego oczach, rozciął mu koszulę, szukając tatuaży. Nie znalazłszy niczego, spojrzał na Lehmanna. — Nie jest z żadnej Triady, nie jest też ze Służby Bez- pieczeństwa — zaczął, a jego twarz wykrzywiła się z wściek- łości. — Kim on, kurwa, jest...? W tym momencie pojawił się trzeci. DeVore nie miał czasu, aby zareagować. Uratował go tylko przypadek, a właściwie Lehmann, który odwrócił się i usiłując zasłonić sobą DeVore'a, sięgnął po uzbrojoną w nóż rękę napastnika. Ostrze, które przeszyłoby serce DeVore'a, zbo- czyło i trafiło go w ramię tuż obok szyi. Zabójca wyrwał brutalnie zębaty nóż z ciała, ale zanim zdołał zadać drugi cios, Lehmann zmiażdżył mu nos. Mężczyz- na upadł i leżał bez ruchu. DeVore osunął się na kolana i trzymając się jedną ręką za miejsce, gdzie weszło ostrze, rozglądał się wokół z wyrazem oszołomienia na swej pobladłej nagle twarzy. Tym razem Lehmann już o nic nie pytał. Jednym ciosem dobił drugiego napastnika, po czym odwrócił się i to samo zrobił z ostatnim. Potem zarzucił sobie DeVore'a na ramię i ignorując okrzyki próbujących powstrzymać go ludzi, zaczął go nieść w kierunku wejścia do tranzytu, modląc się w duchu, aby ich ludzie w Służbie Bezpieczeństwa zdołali powstrzymać swoich kole- gów jeszcze przez minutę. Znał już odpowiedź na pytanie DeVore'a. Ostatni z napas- tników był Hung Mao, a jego twarz widział już wielokrotnie w przeszłości. Był to jeden z tych, którzy zawsze stali z tyłu w czasie ich spotkań z Ping Tiao. Ochroniarz. Jeden z tych, którzy przeszli do Yu. A więc to Mach próbował zabić DeVore'a, Jan Mach. ROZDZIAŁ 2 Choroba wierzbowej śliwy Wokół grobu, na odkrytym, owiewanym przez wiatry zbo- czu wzgórza, zgromadziła się mała grupa ludzi. Chmura rzu- ciła swój cień na drugą stronę doliny: szybko poruszający się kształt, który zjechał w dół stoku, prześliznął się po powierz- chni wody i teraz mknął chyżo w górę, w ich kierunku. Ben obserwował zbliżający się cień, a kiedy słońce ukryło się za chmurą, poczuł, jak ogarnia go nagły chłód. Tak to jest, pomyślał. To przychodzi właśnie tak szybko. Drewniana trumna leżała na grubych, jedwabnych linach obok otwartego grobu. Ben stał naprzeciw niej, po przeciwnej stronie ciemnego dołu, zaledwie kilka cali od jego krawędzi. Ziemia. Czarna ziemia. Niedawno padało i kropelki wilgoci przywarły do łodyżek trawy porastającej ziemię nad grobem. Teraz, w promieniach słońca, wydawały się dziwnie nie na miejscu. To wszystko było ciągle nierzeczywiste. Albo niezupełnie rzeczywiste. Nie czuł jeszcze żadnego żalu, nie pojawiło się jeszcze żadne silne uczucie straty. Była tylko pustka, jakieś wrażenie własnej nieuwagi. Jakby coś przeoczył... Wszyscy byli ubrani na czarno, nawet Li Yuan. Czerń śmierci. Stary zachodni sposób okazywania żałoby. Matka stała przy trumnie. Twarz osłoniła welonem, by ukryć swoje cierpienie i żal. Obok niego stała jego siostra, a zaraz za nią kanclerz Li Yuana, Nan Ho. Zimny, południowy wiatr wiejący od szczytu wzgórza zmie- rzwił mu włosy. Morska bryza przesiąknięta zapachem soli. Poprawił fryzurę i pozostał na chwilę w tej pozycji, z palcami lewej ręki zanurzonymi w gęstych włosach, a dłonią przyciś- niętą do czoła. Jak ktoś, kto utracił pamięć, ktoś budzący się ze snu. Czuł się niczym aktor, który gra rolę kogoś zupełnie mu obcego: rolę „chłopca w czerni" stojącego nad grobem. Fał- szywy syn. Ani kochający, ani posłuszny. Kukułka w gnieź- dzie. Zbyt odległy od spraw życia, aby być synem swego ojca, bratem swego brata. Czy powiedział mu kiedykolwiek, że go kocha? Dwaj ludzie Li Yuana zbliżyli się i uchwyciwszy końce lin, podnieśli trumnę. Ben cofnął się, kiedy opuszczali ją w głąb ziemi. Kaseta śmierci wsunięta w zbocze wzgórza. Tylko że nie można jej cofnąć i puścić od nowa. Hal Shepherd istniał już tylko we wspomnieniach innych. A kiedy z kolei oni umrą? Czy to wszystko było po prostu długim procesem zapominania? Ślepnących oczu i zanikających ob- razów? Może... ale wcale nie musiało tak być. Ziemia zaczęła wpadać do grobu. Zamknął oczy, a mimo to widział ją, jak leci i przykrywa jasne drewno, z którego zrobiono trumnę. Słyszał, jak uderza o wieko, które wydaje pusty, dudniący dźwięk. Otworzył oczy. Dół był teraz tylko płytkim, ciemnym za- głębieniem. Ludzie Tanga przestali już go zasypywać. Poczuł nagłą potrzebę, by schylić się i dotknąć tej zimnej, ciemnej ziemi. By rozetrzeć ją między palcami i poczuć jej piaszczystą strukturę; jej chłodną, bezduszną istotę. Zamiast tego patrzył na Li Yuana, który wystąpił do przodu i wcisnął małe drzewko w pryzmę ziemi przykrywającą grób, a następ- nie cofnął się, pozwalając służącym dokończyć dzieła. Żadnych słów. Żadnych rzeźbionych kamieni. Taka była wola ojca. Tylko drzewko. Młody dąb. Ben zadrżał, a jego myśli pomknęły gdzieś indziej. Czy po drugiej stronie istnienia była tylko ciemność? Czy tam była tylko nicość? Tylko niezmierna, pusta ciemność? Wracali razem do domu nad zatoką — Li Yuan ujął jego matkę pod ramię i pocieszał ją; Nan Ho szedł obok jego siostry, a Ben podążał samotnie, kilka kroków za nimi. Śmierć ojca. Tak długo spodziewana spadła mimo to na matkę Bena jak cios złego losu. Słyszał, jak płakała w nocy, a JeJ głosu nie można było opisać, tylko usłyszeć i zapamiętać. Był to krzyk poczynający się głęboko w samym sednie jestestwa, tam, gdzie człowiek nie różni się już od cierpiącego zwierzę- cia — pierwotny jęk dochodzący z dalekich, ciemnych począt- ków naszego gatunku. Przejmująca swą samotnością skarga, która raz usłyszana nie mogła być już nigdy zapomniana. Odwrócił się i spojrzał za siebie. Nie było widać nawet śladu grobu i drzewka. Ciemnoszare chmury gromadziły się nad stokiem wzgórza. Za chwilę znowu będzie padać. Popatrzył na dom, na rozciągającą się za nim zatokę i ogar- nęło go nagle wrażenie, jakby wszystko widział na nowo. Gdzie jest model tego świata? Gdzie jest jego konstruktor? Siła kształtująca? Śmierć uwolniła te wszystkie pytania i nie potrafił już o nich zapomnieć. Westchnął i ruszył powoli w dół. Li Yuan stał pośrodku pokoju Bena i rozglądał się. Ben, pochylony nad biurkiem, pisał coś w dużym notatniku, któ- rego luźne kartki pokrywały dziwne diagramy. Li Yuan był tu po raz pierwszy i nie takiego widoku się spodziewał. Pokój był zagracony, nie posprzątany i, jak się zdawało, w tym bałaganie brakowało jakiejkolwiek metody. Stosy różnych rzeczy piętrzyły się to tu, to tam, jakby po- rzucone i zapomniane, a całą jedną ścianę pokrywały liczne, w połowie jedynie wykończone, ołówkowe szkice różnych części ludzkiego ciała. Li Yuan spojrzał na Bena i widząc, z jakim napięciem pochyla się on nad wielką, kwadratową księgą, poczuł się nieswojo. Taka intensywna praca w dniu pogrzebu ojca wy- dawała mu się czymś niestosownym. Zbliżył się do Bena i spojrzał na diagram, nad którym tamten pracował. Zobaczył jedynie niezborną gęstwinę linii, kształtów i zakodowanych instrukcji narysowanych w kilkunastu jaskrawych kolorach na pokratkowanej kartce. Wszystko to w jego oczach wy- glądało na dziecięce gryzmoły. — Co to jest? Ben dokończył to, co robił, po czym uniósł głowę i popat- rzył na młodego Tanga. __To szkic. __Szkic? — Li Yuan roześmiał się. — Szkic czego? __Nie... ja to tak nazywam. Wszystko, co tu widzisz, to instrukcje. Ciemne linie, te brązowe, pomarańczowe i czer- wone, to instrukcje dla mięśni. Te małe niebieskie, czarne i fiołkoworóżowe kółka to chemiczne instrukcje wejścia; ro- dzaj chemikaliów i dozy zaznaczone są wewnątrz kółek. Pros- tokąty oznaczają blokady. Wskazują, kiedy przez określony punkt węzłowy nie przechodzą żadne sygnały. — Punkty węzłowe? — Teraz Li Yuan był już naprawdę zagubiony. Ben uśmiechnął się. — Pai pi. No wiesz przecież, te stare eksperymenty ze sztuczną rzeczywistością. Pracuję nad nimi od piętnastu mie- sięcy. Nazywam je „muszlami". To diagram instrukcji wej- ściowych. Jak już powiedziałem, to jest szkic. Te osiemdziesiąt jeden horyzontalnych linii reprezentuje punkty wejścia, a te czterdzieści pionowych wymiar czasu: od dwudziestu sekund do sekundy. Li Yuan zmarszczył czoło. — Ciągle niczego nie rozumiem. Punkty wejścia do czego? — Do ciała odbiorcy. Chodź na dół. Pokażę ci. Zeszli do pracowni znajdujących się w piwnicy. Tam, na końcu długiego, niskiego pomieszczenia, prawie schowana za jakąś inną maszynerią, znajdowała się muszla. Była to wielka, kunsztownie zdobiona skrzynia z czarnym jak sadza, lakiero- wanym wiekiem. Ben stanął obok skrzyni i spojrzał na Li Yuana. — Odbiorca wchodzi do środka i jest podłączany do apa- ratury. Kable mocuje się do osiemdziesięciu jeden specjalnie wybranych punktów w mózgu i ważnych centrów nerwowych całego ciała. Następnie skrzynia zostaje szczelnie zamknięta, odcinając go w ten sposób od wszelkich bodźców zewnętrz- nych. Ten brak bodźców jest dla ludzkiego ciała stanem nienaturalnym: umysł zaczyna halucynować, jeśli przez zbyt długi czas nie odbiera doznań zmysłowych. Korzystając z dob- rze udokumentowanych danych na temat wrażliwości aparatu Rysiowego, możemy dostarczyć mózgowi fałszywych bodź- ców i sprawić, że będzie to dla niego całkowicie prawdziwe, alternatywne przeżycie. Li Yuan patrzył na aparaturę jeszcze przez chwilę, po czym zwrócił się do młodego Shepherda. — Całkowicie? Jak całkowicie? Ben obserwował go tak, jak jastrząb obserwuje królika. Z drapieżną intesywnością. — Tak całkowicie, jak coś rzeczywistego. Jeśli „film" jest wystarczająco dobry. — Film... rozumiem. — Li Yuan zmarszczył czoło. Jakie to dziwne robić coś takiego. Tworzyć sztukę, która tak per- fekcyjnie imituje życie. Sztukę,która zastępuje życie. Wy- ciągnął rękę i dotknął ramy w kształcie szkieletu, która zwisała z jednej strony muszli. Zauważył na niej wystające przekaźniki znajdujące się na wysokości głowy, piersi i bioder. Osiem- dziesiąt jeden przekaźników. — Ale dlaczego? — zapytał. Ben popatrzył na niego, jakby nie rozumiejąc pytania, po czym podał mu książkę podobną do tej, nad którą pracował w swoim pokoju. — To, jak już mówiłem, są szkice. Pokazują w postaci diagramów sekwencję wydarzeń tworzących jakąś historię. W rezultacie te wszystkie linie, krzywe i punkty staną się wydarzeniami. Zmysłową rzeczywistością. Nieprawdziwą, ale nie do odróżnienia od prawdziwej. Li Yuan popatrzył na otwartą stronę, pokiwał głową, ale ciągle nic mu to nie wyjaśniło. Skąd ta potrzeba fikcji? Po co usuwać to, co było, i zastępować czymś zupełnie innym? Czy samo życie nie jest wystarczająco skomplikowane? Ben zbliżył się do niego, patrząc mu prosto w twarz z in- tensywnością graniczącą z szaleństwem. — To tak, jakby się było bogiem — wyszeptał. — Możesz robić to, co zechcesz. Tworzyć to, na co ci tylko przyjdzie ochota. Coś, co nigdy się nie wydarzyło i co nigdy nie mogło się wydarzyć. Li Yuan roześmiał się nieswojo. — Coś, co nigdy się nie wydarzyło? Ale dlaczego chcesz robić takie rzeczy? Czy nasz świat nie jest i tak wystarczająco różnorodny? Ben popatrzył na niego z zaciekawieniem, po czym odwrócił głowę, jakby rozczarowany. — Nie. Nie uchwyciłeś tego, o co mi chodzi. Było to powiedziane spokojnie, jakby dotyczyło sprawy bez znaczenia. Jakby w tym krótkim momencie między spojrze- niem a słowami wyrobił sobie zdanie na pewien temat. __A zatem o co ci chodzi? — nalegał Li Yuan, odłożywszy książkę do miękko wyściełanego wnętrza skrzyni. Ben spojrzał w dół i dotknął ręką aparatury. Po raz pierw- szy Li Yuan zauważył, że jego ręka była sztuczna. Wyglądała iak prawdziwa, ale zdradzała ją głęboka zmarszczka skóry. Kiedy już raz zwrócił na to uwagę, dostrzegł jeszcze inne znaki, które potwierdziły jego obserwacje. Przypomniał sobie, ze w dotyku tej ręki była jakaś dodatkowa, nieuchwytna subtelność, a jej ruchy swoją szybkością i zręcznością wy- kraczały poza ludzkie możliwości. — Twoje pytanie jest ważniejsze i dotyczy większych spraw, niż sądzisz, Li Yuanie. To dotyczy nie tylko tego, co ja robię, ale całej sztuki, fikcji, wszystkich snów o innych stanach. Zmierza, ono do stwierdzenia, że to, co jest, jest wystarczające. Ja twierdzę, że to, co jest, jest dalece niewystarczające. Po- trzeba nam czegoś więcej niż to. Znacznie więcej. Li Yuan wzruszył ramionami. — Być może. Ale mam wrażenie, że to, co robisz, prowadzi zbyt daleko. Wyglądami to na rodzaj drwiny. Życie jest dobre. Po co nam ta fałszywa doskonałość? — Naprawdę w to wierzysz, Li Yuanie? Czy jesteś pewny, że rzeczywiście nie ma niczego, co moja sztuka mogłaby ci dać, a życie ci odmówiło? Li Yuan odwrócił się nagle, jakby ukłuty przez osę. Stał przez chwilę w milczeniu, po czym spojrzał na Bena z wyrazem ponurego wyzwania na twarzy. — Tylko iluzję, mój przyjacielu. Nic rzeczywistego, nic solidnego i trwałego. Ben pokręcił głową. — Mylisz się. Mógłbym ci dać coś tak realnego, tak ma- terialnego i trwałego, że mógłbyś objąć to ramionami, sma- kować to i czuć, ani przez chwilę nie wiedząc, że tylko śnisz. Li Yuan popatrzył na niego ze zdumieniem, po czym opuścił wzrok. — Nie wierzę ci — powiedział w końcu. — To nie może być tak dobre. — Ale będzie. Li Yuan uniósł gniewnie głowę. — Czy możesz oddać mi mojego ojca? Możesz to zrobić? Ben nawet nie mrugnął. Wbił wzrok w oczy Li Yuana i odparł: — Tak. Nawet to, jeśli tylko zechcę. * * * Kiedy dwie godziny później Li Yuan pojawił się w Tong- jiangu, wszędzie panował chaos, a salę audiencyjną wypełniał tłum rozgorączkowanych ministrów i doradców. W czasie, gdy T'ang zmieniał swoje szaty, Nan Ho ruszył między ludzi, aby się dowiedzieć, co takiego zaszło w czasie ich krótkiej nieobec- ności. Kiedy Li Yuan wszedł do swego gabinetu, Nan Ho czekał już tam na niego, czerwony na twarzy i ogromnie wzburzony. — O co chodzi, Nan Ho? Dlaczego moi ministrowie są w takim stanie? Nan Ho pochylił nisko głowę. — Nie tylko ministrowie, Chieh Hsia. Cała Góra się kot- łuje. Mówi się, że zachorowało już więcej niż dwieście osób, a kilkanaście umarło. Li Yuan wyprostował się w fotelu. — Chorzy? Umarło? Co ty mówisz? Nan Ho popatrzył na niego. — Jakaś epidemia szerzy się pośród Rodzin Mniejszych, Chieh Hsia. Nikt dokładnie nie wie, co to jest. Li Yuan zerwał się gniewnie z fotela i obszedł biurko. — Nikt nie wie? Czy mam w to uwierzyć? Gdzie są cesarscy lekarze? Każ im tu natychmiast przyjść! Nan Ho pochylił głowę. — Czekają na zewnątrz, Chieh Hsia, ale... — Żadnego ale, kanclerzu Nan. Wprowadź ich tu natych- miast. Jeśli to jest naprawdę epidemia, musimy działać szybko. Nan Ho wprowadził ich do środka, a następnie wycofał się, aby Tang mógł osobiście wypytać tych ludzi. Ośmiu starych mężczyzn stanęło naprzeciw Li Yuana. Po- chylili z wysiłkiem swoje ciała w ukłonach i czekali na pytania. — A więc? — zapytał Tang, patrząc na najstarszego z nich. — Co się dzieje, lekarzu Yu? Dlaczego nie potraficie znaleźć źródła tej choroby? __Chieh Hsia... — rozpoczął łamiącym się głosem sta- rzec. — Wybacz nam, ale fakty wykluczają się nawzajem. _— To nonsens! — warknął wyraźnie rozgniewany Li Yu- gjj — Znacie przyczynę choroby czy też nie? Stary człowiek ze zmartwieniem pokręcił głową. .— Wybacz mi, Chieh Hsia, ale to nie jest możliwe. Rodziny od urodzenia są uodpornione na wszelkie choroby. Od ponad stu pięćdziesięciu la... Li Yuan zirytował się. .— Niemożliwe? Nic nie jest niemożliwe! Właśnie wróciłem z pogrzebu Hala Shepherda. Zabili go, pamiętacie? To był rak. Coś, co zgodnie z waszymi twierdzeniami jest całkowicie niemożliwe. A więc co wymyślili teraz? Starzec popatrzył na swoich kolegów, po czym odezwał się ponownie: — Z naszych pierwszych testów możemy wnioskować, że chorzy cierpią na coś, co przypomina yang meiping, „chorobę wierzbowej śliwy". Li Yuan roześmiał się. — Zabawna nazwa, lekarzu Yu, ale co to znaczy? — To syfilis, Chieh Hsia — odpowiedział za starego czło- wieka Nan Ho. — Choroba przenoszona drogą płciową, która atakuje mózg i wpędza ofiarę w szaleństwo. W naszym przy- padku mamy jednak do czynienia z chorobą, która mimo że ma podobne objawy do syfilisu, jest wywołana przez wirusa, a nie bakterię. I to szczególnie zjadliwego i bardzo aktywnego wirusa. Poza tym, że omija naturalny system odpornościowy ofiary, ma wyjątkowo krótki okres inkubacji. Wielu chorych zmarło w ciągu trzydziestu godzin od momentu infekcji. Lekarz Yu spojrzał z wdzięcznością na Nan Ho i skinął głową. — Właśnie tak, Chieh Hsia. W dodatku wydaje się, że ten szczególny wirus atakuje tylko Han. O ile mogliśmy to stwier- dzić, żaden Hung Mao nie został zarażony. Li Yuan odwrócił się gwałtownie, zrozumiawszy natych- miast konsekwencje wynikające z tego faktu. Choroba wierz- bowej śliwy... Przypominał sobie coś na jej temat. Była jedną z wielu, które Hung Mao przywlekli ze sobą, kiedy otworzono Po raz pierwszy Chiny w siedemnastym i osiemnastym wieku. Ale to było gorsze, znacznie gorsze od wszystkiego, co dawni żeglarze roznosili pośród portowych kobiet, ponieważ tym razem jego rasa nie miała na to żadnej naturalnej odporności. Absolutnie żadnej. Popatrzył na starego człowieka. — Czy jesteś tego pewny, lekarzu Yu? — Tak pewny, jak to możliwe w tych okolicznościach, Chieh Hsia. — Dobrze. W takim razie chcę, abyście izolowali wszyst- kich chorych i wypytali ich, z kim spali w ciągu ostatnich trzydziestu dni. Następnie macie odnaleźć te wszystkie osoby i także izolować. Zrozumieliście? — Odwrócił wzrok od Yu i spojrzał na swojego kanclerza. — Nan Ho, chcę, abyś skon- taktował się z głowami wszystkich Rodzin Mniejszych i spro- wadził ich tu natychmiast. To mój bezpośredni rozkaz. Nan Ho pochylił głowę. — Chieh Hsia. Tymczasem połączy się z pozostałymi Tangami. Trzeba bowiem podjąć odpowiednie działania. Natychmiastowe dzia- łania, zanim stracą kontrolę nad wydarzeniami. * * * Karr właśnie zapinał guziki swojej tuniki, kiedy do jego pokoju wszedł Chen, nie zatrzymując się nawet, aby zapukać. Odwrócił się od lustra i znieruchomiał, widząc radość na twarzy Chena. — O co chodzi? Chen podał Karrowi teczkę z dokumentami. — To nasz przyjaciel. Nie ma najmniejszej wątpliwości. Masz tu pojedyncze klatki z filmu zrobionego kamerami nadzoru Służby Bezpieczeństwa w porcie kosmicznym Nantes trzydzieści dwie godziny temu. Karr otworzył teczkę, przeglądał przez chwilę fotografie, po czym z rozjaśnioną twarzą popatrzył na Chena. — A więc mamy go, prawda? Chen zmarkotniał i pokręcił głową. — Co? — Obawiam się, że nie. Wygląda na to, że jego człowiek, ten Lehmann, podniósł go i wyniósł stamtąd. — I nikt go nie ujął? Gdzie była Służba Bezpieczeństwa? r Czekali na rozkazy. Karr zaczął coś mówić, ale przerwał, zrozumiawszy. .— Bogowie... Znowu? Chen skinął głową. — A kapitan Służby Bezpieczeństwa? Pewnie popełnił sa- mobójstwo? Chen westchnął. .— Właśnie. Dokładnie ten sam schemat. Sprawdziłem ich zapisy- Komputer potwierdził, że człowiek odpowiadający rysopisowi DeVore'a przeszedł przez bramę portu Nantes cztery razy w ciągu ostatniego miesiąca. — I nie było alarmu Służby Bezpieczeństwa? — Nie. I nie mogło być. Maszyna została tak przeprog- ramowana, by ignorowała instrukcje przychodzące z Bremy. Jako że miał fałszywą siatkówkę, można go było dostać jedy- nie dzięki bezpośredniemu rozpoznaniu rysów twarzy, a po- nieważ oni tak bardzo polegają na alarmach komputerowych, szansa jego wpadki była minimalna. — To w jaki sposób zdobyliśmy te zdjęcia? Chen roześmiał się. — Wygląda na to, że w tej samej rakiecie, w której przy- leciał DeVore był dość ważny urzędnik jednego z ministerstw. Wystraszony incydentem złożył skargę bezpośrednio do cen- trali w Bremie. Kiedy odkryli tam, że nie mają żadnego doniesienia na ten temat, zaczęli natychmiastowe dochodzenie. To są właśnie wyniki tego dochodzenia. Karr usiadł ciężko i odsunąwszy na bok teczkę z dokumen- tami, zaczął wciągać buty. Milczał przez jakiś czas zadumany, po czym uniósł głowę i zapytał: — Czy wiemy, gdzie on był? — W Bostonie. Ale jeszcze nie wiemy, z kim się tam widział ani co tam robił. Nasi przyjaciele z północnoamerykańskiej Służby Bezpieczeństwa właśnie się tym zajmują. — A zabójcy? — zapytał Karr, wciągając drugi but. — Wiemy, kim oni byli? Chen wzruszył ramionami. — Dwaj Han wyglądali jak ludzie Triad, ale trzeci... no cóż, mamy go w kartotece jako prawdopodobnego sympatyka Ping Tiao. Karr uniósł brwi ze zdumieniem. — Ping Tiaol Ale oni już przecież nie istnieją! Przynajmniej tak twierdzą nasze wtyczki na dole. Nasz przyjaciel Ebert rzekomo całkowicie ich wykończył. Chen skinął głową. — Chyba nie sądzisz, że...? — zaczął. Karr roześmiał się. — Nawet Ebert nie byłby tak głupi, by nawiązać współ- pracę z Ping Tiao. DeVore by mu na to nie pozwolił. — Co zatem myślisz o tym wszystkim? Karr pokręcił głową. — Nie wiemy zbyt dużo, to pewne. Kto oprócz nas chciałby widzieć DeVore'a w grobie? — Ktoś, kogo on wykiwał. Karr wybuchnął śmiechem. — Tak. Ale to może być prawie każdy, prawda? Dosłownie prawie każdy. * * * Li Yuan popatrzył na ogromną, wyłożoną marmurem Sa- lę Siedmiu Przodków i pokiwał głową z zadowoleniem. Cała przestrzeń między smoczymi filarami była zapełniona. Po- nad dwa tysiące ludzi — wszyscy dorośli mężczyźni z Dwu- dziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych — zebrało się tutaj tego popołudnia. Wszyscy z wyjątkiem tych, którzy ulegli już chorobie. Siedział na Wysokim Tronie, ubrany w smoczą szatę w ko- lorze cesarskiej żółci, oblamowaną na brzegach błękitem. W jednej ręce trzymał edykt specjalny, w drugiej bambusową laskę o srebrnej rączce: prezent jego brata dla ojca. Z dołu dochodził cichy szmer rozmów, ale kiedy wstał, w sali zapanowała cisza, którą chwilę później przerwał głośny szelest drogich jedwabi, gdy ten wielki tłum ukląkł jednocześ- nie i wszyscy zebrani dotknęli trzykrotnie czołami podłogi w rytualnym b'u k'ou. Li Yuan uśmiechnął się lekko, przypo- minając sobie inny dzień — dzień sprzed dziewięciu lat, kiedy jego ojciec wezwał do tej samej sali przywódców Rozproszeń- ców i upokorzył ich, zmuszając Lehmanna, by wydał swego przyjaciela, Wyatta. Wiele zmieniło się od tego czasu, ale wola Tanga raz jeszcze musi być narzucona. Miał nadzieję, że odbędzie się to za zgodą zebranych, lecz jeśli okaże się to konieczne, przeprowadzi to siłą. Li Yuan zszedł na dół i zatrzymał się na trzecim stopniu od podstawy schodów, naprzeciwko pięciu starszych męż- czyzn* którzy wystąpili z tłumu. Kanclerz Nan Ho stał po jego prawej stronie, trzymając w ręce papier zwinięty w ciasny rulon. Za nim, tuż obok najbliższego smoczego filaru, czekał elitarny oddział gwardii osobistej Tanga. Ogolone głowy wszystkich żołnierzy były pochylone w niskim ukłonie. Spojrzał ponad pięcioma mężczyznami — głowami ro- dzin — na masę skupionych w tyle ludzi. Pochylone głowy i odwrócone oczy świadczyły o uznaniu jego supremacji. Teraz byli posłuszni, ale czy pozostaną takimi, kiedy poznają jego zamiar? Czy zrozumieją konieczność takich posunięć, czy też mu się przeciwstawią? Wzdrygnął się i spojrzał na tych pięciu, którzy stali najbliżej. Dostrzegł ręce siostrzeńców i kuzynów, którzy podpierali chwiejącego się Chun Wu-chi; zauważył, jak bardzo osłabł jego były teść, Yin Tsu. Nie umknęły jego uwagi pierwsze oznaki starczego zniedołężnienia na osiemdziesięciotrzyletniej twarzy Pei Ro-hena. Tylko An Sheng i Hsiang Shao-erh, obaj po pięćdziesiątce, wyglądali na mężczyzn w pełni sił. Mimo to Rodziny Mniejsze były w kwitnącym stanie — dziesięciu, piętnastu synów nie było pośród nich czymś wyjątkowym — podczas gdy rody Siedmiu zanikały. Po raz pierwszy zastano- wił się, dlaczego tak się działo. Czy wynikało to z napięć związanych z rządzeniem, z kosztów wojny i polityki, czy też było symptomem jakiejś znacznie głębszej słabości? Mimo że w sali panowała cisza, czuł presję ich zbiorowych oczekiwań. Choć wielu z nich słyszało pogłoski o cfiorobie, większość zastanawiała się, dlaczego zostali tu wezwani, dla- czego stali tu, w tej wielkiej sali w Tongjiangu, zebrani w tak bezprecedensowy sposób, i czekali na jego słowa. Zaraz będą wiedzieć. Zaraz położy kres wszystkim speku- lacjom. — Ch'un tzu\ — zaczął, a jego głos odbił się potężnym echem w ogromnej sali. — Wezwałem was tu dzisiaj, ponieważ stoimy w obliczu kryzysu, być może najpoważniejszego kry- zysu, jakiemu kiedykolwiek nasze rodziny musiały stawić czo- ło. — Popatrzył na morze pochylonych głów, świadomy za- równo władzy, jaką miał nad tymi ludźmi, jak i tego, na czym wspierała się ta władza. Byli mu posłuszni, bowiem zgodzili się na to. Jeśli nie będzie tej zgody, tego mandatu, to co pozostanie? Wziął głęboki oddech i kontynuował: — Więcej niż pięćdziesię- ciu z nas już nie żyje. Kolejnych trzystu, jak mnie poinformowa- no, jest chorych lub bliskich śmierci. A co jest przyczyną tej tajemniczej epidemii? Coś, o czym myśleliśmy, że pozbyliśmy się już tego dawno temu: yangmeiping. Choroba wierzbowej śliwy! W tłumie rozległ się pomruk zdziwienia, niektóre głowy zaczęły się gorączkowo poruszać, ale nikt jeszcze nie odważył się spojrzeć mu w oczy. Mówił dalej spokojnym głosem, wykorzystując cały autorytet swej pozycji, by nadać słowom odpowiednie znaczenie: — Powiedziano mi, że w przeszłości choroba ta zabijała po wielu miesiącach cierpień, prowadząc do ślepoty, a nawet do szaleństwa. To jednak, z czym mamy teraz do czynienia, wywołał nowy, znacznie groźniejszy wirus: wirus, na którego nasze rodziny nie są uodpornione. To niszczyciel mózgu. Potrafi zabić zdrowego mężczyznę lub kobietę w czasie krótszym niż trzydzieś- ci godzin. Jednakże, jak to zwykle bywa z takimi chorobami, nie wszyscy jej ulegają: część zarażonych staje się nosicielami. Już to, co powiedziałem, jest wystarczająco okropne, ale jak się wydaje, ten wirus jest szczególnie wstrętny z jeszcze jednego powodu. Z powodu swych rasowych preferencji. Atakuje tylko nas, Han. Szok był ogromny. Większość z obecnych, zapominając o wszelkich formach, uniosła głowy i spojrzała na niego w osłupieniu. Świadomie ignorując to uchybienie, Li Yuan ciągnął dalej, mówiąc to, co musiało być powiedziane: — Takie są fakty. Musimy sobie teraz zadać pytanie, co możemy zrobić, aby pokonać tę chorobę. Nie ma żadnego lekarstwa ani czasu, by je znaleźć. Żadnego lekarstwa, jedynie najbardziej drastyczne środki zapobiegawcze. Hsiang Shao-erh popatrzył na niego, a jego półprzymkniete oczy wyrażały głęboką nieufność. — Co masz na myśli, Chieh Hsial Li Yuan odpowiedział mu zdecydowanym spojrzeniem. — Mam na myśli to, że musimy poddać testom wszystkich obecnych w tej sali. Także ich żony i dzieci. Potem musimy odnaleźć tych mężczyzn i te kobiety, którzy mieli kontakt z członkami Rodzin. — Kontakt, Chieh Hsial Słowa te zostały wypowiedziane uprzejmie, ale Li Yuan zauważył wrogość Hsianga. Stracił on już swojego najstar- szego syna w wyniku choroby i było jasne, że zrozumiał, do czego zmierza Tang. Li Yuan nie zawahał się. .— Kontakt seksualny. A jak inaczej ta choroba może się rozprzestrzeniać? Ponownie wyczuł, jak przez salę przebiega fala szoku. Mi- mo nawiązania do choroby wierzbowej śliwy wielu z obecnych dopiero w tej chwili zrozumiało, o czym mówi. Wszędzie było słychać cichy szmer gorączkowych szeptów. — Ależ, Chieh Hsia, z pewnością... Li Yuan przerwał ostro Hsiangowi, czując, że traci cierp- liwość: — Cisza! Wszyscy milczeć! Jeszcze nie skończyłem. Sala zamarła, głowy pochyliły się ponownie, ale stojący zaledwie o krok od niego Hsiang z trudem panował nad swoim gniewem. Li Yuan zignorował go i zwrócił się do zgromadzo- nego w sali tłumu: — Musimy przetestować wszystkich. Musimy wytropić każ- dą ofiarę, a szczególnie nosicieli tej choroby. — I co, kiedy już to zrobimy? — To był głos Hsiang Shao-erha. Uparty, wyzywający. Li Yuan spojrzał ponownie na niego. — Wtedy będą musieli umrzeć. Sala eksplodowała burzą okrzyków. Tang popatrzył na wrzący z podniecenia tłum i zauważył, że jego słowa wzbudziły zarówno gwałtowne sprzeciwy, jak i silne poparcie. Kłótnie rozgorzały prawie wszędzie. Tuż obok niego Hsiang Shao-erh i An Sheng o twarzach pociemniałych z gniewu, protestowali głośno, gestykulując przy tym gwałtownie. Yin Tsu i Pei Ro-hen upominali ich i próbowali uspokoić. Li Yuan nie przerywał tego rozgardiaszu, wiedząc, że musi pozwolić, by ta fala burzliwych uczuć przepłynęła. Dopiero po upływie kilku minut podniósł rękę w uspokajającym geście. Ludzie Powoli milkli i po chwili w sali zapanowała cisza. Popatrzył w dół na Hsiang Shao-erha. — Czy chciałbyś coś powiedzieć, kuzynie? Hsiang zrobił krok do przodu i oparł nogę na pierwszym stopniu Wielkiego Tronu, zdając się prawie grozić swojemu T'angowi. Nie panując już nad sobą, zaczął krzyczeć z gnie- wem: — Protestuję, Chieh Hsia\ Nie możesz tego zrobić! Nale- żymy do Rodzin Mniejszych, nie jesteśmy hsiao jen\ Jeszcze nigdy w naszych dziejach nikt nie chciał nas tak upokorzyć! Zmuszenie nas do poddania się temu testowi będzie równo- znaczne z podważeniem fundamentów naszego świata, bę- dzie zakwestionowaniem naszego honoru jako ch'un tzu\ Przecież to tak, jak twierdzenie, że wszyscy jesteśmy cudzo- łożnikami! Li Yuan potrząsnął głową. — A te śmierci? A rozprzestrzenianie się choroby? Czy to tylko złudzenie i puste pogłoski? — Jest trochę takich upadków, przyznaję. Młode byczki... ale mimo to... — Trochę?! — Li Yuan wypluł te słowa gniewnie, prawie pogardliwie, po czym zrobił krok do przodu i zbliżając swoją twarz do twarzy Hsianga, zmusił go do cofnięcia się. — Jesteś głupcem, Hsiang, myśląc w takiej chwili o zachowaniu twarzy! Czy naprawdę myślisz, że zrobiłbym coś takiego, gdyby to nie było absolutnie konieczne? Czy myślisz, że narażałbym na szwank moje stosunki z wami, moimi kuzynami, gdyby nie groziło nam coś znacznie gorszego? Hsiang otworzył usta, ale zaraz je zamknął, zbity z tropu niespodziewaną gwałtownością riposty Li Yuana. — To jest wojna — mówił dalej T'ang, zwracając się już do wszystkich zebranych. — A od wyniku tej wojny zależy przyszły kształt Chung Kuo. Czy będzie w nim dobra, stabilna władza, władza Siedmiu wspomaganych przez Dwadzieścia Dziewięć Rodzin, czy też chaos. Myślenie, że możemy pro- wadzić taką wojnę, nie ponosząc strat, bez poświęceń, jest równocześnie śmieszne i nieodpowiedzialne. — Ponownie spojrzał na Hsianga. — Nie zrozum mnie źle, Hsiang Shao- -erh. Twarz, honor, słowo mężczyzny to podstawowe cnoty, które spajają nasze społeczeństwo w czasie pokoju i sam przed innymi będę ich bronił w każdej sytuacji. Jednakże w czasie wojny musimy czasem, choćby na krótko, odłożyć nasze szczy- tne ideały. Musimy pochylić się jak trzcina na wietrze albo runiemy jak wielkie drzewo w czasie wichury. Hsiang opuścił wzrok. __ Chieh Hsia... __Dobrze. A zatem podpiszesz dokument, Hsiang Shao- -erh? .... Hsiang ponownie spojrzał na niego. __ Dokument? Nan Ho przyniósł im zwój papieru. Li Yuan wziął go i pokazał Hsiangowi. — To. Przygotowałem ten dokument, aby nikt nie mógł powiedzieć, że złamałem pakt, który siedem Rodzin Więk- szych zawarło z Dwudziestoma Dziewięcioma Rodzinami Mniejszymi. Musi być między nami pełna zgoda, nawet w tej sprawie. Li Yuan wyciągnął rękę z papierem w stronę Hsiang Shao- -erha. Tym władczym gestem przypominał swego ojca. Wy- glądał jak prawdziwe ucieleśnienie cesarskiej potęgi: nieustęp- liwy jak słynna skała na Żółtej Rzece, która przez wieki skutecznie opierała się największym po wódziom. Hsiang patrzył w milczeniu na zwój, aż w końcu zapytał cicho, bardziej już zrzędliwie niż gniewnie: — A jeśli ktoś z obecnych tego nie podpisze? — Wówczas pakt zostanie zerwany, a Wielkie Koło złama- ne — odpowiedział bez wahania Li Yuan. Hsiang zadrżał. Jeszcze przez chwilę zastanawiał się, patrząc na dokument, po czym pochylił głowę. — Dobrze, Chieh Hsia. Podpiszę. Później, kiedy Rodziny ustawiły się w kolejkach do badania, Nan Ho wszedł do gabinetu Li Yuana. — Wybacz mi, Chieh Hsia — zaczął, pochyliwszy głowę — ale nie rozumiem tego. Dlaczego Hsiang Shao-erh przeciw- stawił ci się właśnie w tej sprawie? Spodziewałbym się raczej, że po śmierci swego najstarszego syna będzie pierwszym, który poprze twoje zamiary. Przecież dzięki temu może ochronić swoich pozostałych synów. Li Yuan westchnął. — Jestem pewny, że tak właśnie by było, gdyby nie fakt, 2e chao tai hui, na którym po raz pierwszy rozprzestrzeniła się ta choroba, odbyło się w posiadłości Hsianga. Och, on nie miał nic wspólnego z tym przyjęciem, zorganizował je jego syn, K'ai Fan, nie jest też w żadnej mierze odpowiedzialny za pojawienie się samej choroby. Jednakże wielu spośród człon- ków Dwudziestu Dziewięciu Rodzin wini go za to, aczkolwiek jest to zupełnie irracjonalne. To oznacza, że stracił twarz. Jego dzisiejsze wystąpienie było próbą jej odzyskania. Niestety, nie mogłem mu na to pozwolić. W rezultacie, obawiam się, zys- kałem sobie wroga. — Z pewnością będzie to można załagodzić, Chieh Hsia. Może jakiś prezent... Li Yuan potrząsnął głową. — Sprowokowałem go do wystąpienia przeciwko mnie, a potem złamałem na oczach innych, równych jemu. Musia- łem tak postąpić, ale teraz nie ma już żadnego sposobu, aby mu to w jakiś sposób zrekompensować. Tak więc musimy od tej pory bardzo uważać na możliwość uderzenia z tej strony. Wang Sau-leyan z pewnością dowie się o tym, co tu się wydarzyło. Bez wątpienia będzie usiłował wykorzystać roz- dźwięk między mną a Hsiangiem. Kanclerz pokręcił głową w rozterce, po czym ponownie po- patrzył na Li Yuana. — Wybacz mi, Chieh Hsia, ale czy nie uważasz, że kara śmierci jest może zbyt drastyczna? Ostatecznie to przecież nie jest ich wina, że zostali zarażeni. Czy nie pomyślałeś może o wykastrowaniu tych, którzy mają w sobie tego wirusa? Tych, którzy nie umrą w wyniku choroby? — Nie, Nan Ho. Gdyby oni byli zwykłymi ludźmi, może moglibyśmy tak postąpić, ale oni należą do Rodzin Mniej- szych. Taka hańba byłaby dla nich czymś gorszym od śmierci. Poza tym co z kobietami, które zarazili? Co mamy z nimi zrobić? Zaszyć je? Nan Ho zaśmiał się krótko, wyraźnie skrępowany i zbity z tropu, po czym pochylił głowę. — Nie pomyślałem o tym, Chieh Hsia. Li Yuan uśmiechnął się do niego ze smutkiem. — Mniejsza z tym. Idź już, Nan Ho. Pójdź tam i nadzoruj badania. Oczekuję cię za trzy godziny z pełnym raportem o wynikach. — Chieh Hsia... Li Yuan oparł się w fotelu. Były jeszcze inne sprawy, nad którymi należało się teraz zastanowić; inne choroby, od któ- rych trzeba uwolnić świat. Na przykład Młodzi Synowie i wirus pliku Arystoteles. Westchnął, pochylił się i wpisał kod, który otworzył mu połączenie go z Tsu Ma w Astrachaniu. * * * Wu Shih, T'ang Ameryki Północnej, podniósł wzrok znad małego ekranu wpuszczonego w jego biurko i spojrzał na wielki obraz twarzy Li Yuana, wypełniający ścianę, naprzeciw której siedział. Westchnął głęboko, po czym położył ręce na powierzchni biurka, wyraźnie zaniepokojony tym, co zobaczył. — No cóż, kuzynie, muszę ci podziękować. Ta taśma jest całkowicie rozstrzygająca. Mimo to nie czuję niczego oprócz żalu, że do tego doszło. Miałem nadzieję, że będę mógł w jakiś sposób wyperswadować im te lekkomyślne zabawy, ale to już jest coś więcej niż lekkomyślność, prawda? Więcej niż kaprys wynikający z nudy, czy też młodzieńczy wyskok. To może prowadzić tylko do jednego: do rebelii i obalenia władzy Siedmiu. Muszę działać. Rozumiesz to? Li Yuan skinął głową. — Oczywiście — powiedział ze współczuciem. — To dla- tego porozumiałem się już z Tsu Ma. On się zgadza. Im szybciej uderzysz, tym lepiej. Synowie Benjamina Franklina nie są jedyną taką grupą. Podobne frakcje, współpracujące z Synami, istnieją w innych Miastach. Jeśli mamy zacząć działać, to najlepiej będzie, jeśli zrobimy to równocześnie, dobrze? Dziś w nocy, jeśli to możliwe. Równo z dwunastym dzwonem. — A inni T'angowie? Li Yuan pokręcił głową. — Nie ma na to czasu. Poza tym gdyby Wang Sau-leyan dowiedział się o naszych planach, prawdopodobnie nie zdoła- libyśmy aresztować nikogo. Wang ma dość szczególny stosu- nek do utrzymywania takich spraw w tajemnicy. Wu Shih opuścił wzrok w zadumie, po czym pokiwał głową. — Dobrze. Dwunasty dzwon. A wy zaczniecie działać u sie- bie? Ty i Tsu Ma? — Tak. Równo z dwunastym dzwonem. Li Yuan sięgnął po wyłącznik, aby przerwać połączenie. — Li Yuan! Poczekaj! Co z chłopcem? Czy nie sądzisz, że oni mogą się domyślić, jaką rolę on w tym odegrał? Li Yuan roześmiał się. — Wykluczone. Nawet on nie wie, czym był przez te ostatnie kilka dni. Wu Shih odpowiedział mu cichym śmiechem. — Mimo to może powinienem poczynić jakieś kroki, aby go stąd wydostać? Li Yuan pokręcił głową. — Nie. Każde takie posunięcie mogłoby ich zaalarmować. Upewnij się tylko, że twoi ludzie nie zranią go przez pomyłkę. Wu Shih pochylił lekko głowę. Często okazywał tym gestem swój szacunek ojcu Li Yuana, Li Shai Tungowi; teraz, po- wtarzając go, uznawał w młodym T'angu prawdziwego przy- wódcę Siedmiu. Li Yuan uśmiechnął się. — A zatem dobrej nocy, kuzynie. Porozmawiamy rano. Wtedy będziemy już wiedzieli trochę więcej. Stojąca pośród drzew prywatnego lasu rezydencja Levera była wielkim, dwupiętrowyn budynkiem o stromym dachu. Na zewnątrz było ciemno, a światła domu odbijały się w czar- nej tafli pobliskiego jeziora. W centrum wyzywająco bogatej fasady rezydencji znajdowało się obramowane kolumnami wej- ście. Szerokie, podwójne drzwi były otwarte i światło z holu padało na wysypany żwirem podjazd. Ciemne limuzyny, po części autentyczne, po części reprodukcje antycznych pojaz- dów, zatrzymywały się kolejno przed rezydencją. Wszyscy kierowcy ubrani byli w czarne liberie pasujące do staroświec- kich herbów widniejących na drzwiach pojazdów. Przez cały wieczór krążyły one między domem a tranzytem znajdującym się w odległości około li. Złudzenie było prawie doskonałe. Ciemności ukrywały ścia- ny pokładów otaczających rezydencję, a gruby, ciemnoniebie- ski materiał maskował lód wyższego poziomu, skutecznie przy tym udając bezgwiezdne, nocne niebo. Kim stał między drzewami i patrzył na dom. Po raz trzeci odwiedzał rezydencję Levera w Richmond, ale pierwszy raz widział dom w ciemności. Dziś gospodarze wydawali bal. Zabawę dla elity Miasta, „boskich", jak sami siebie nazywali. Kim usłyszał to określenie po raz pierwszy i bawiła go myśl osobie, tak nisko urodzonym, przebywającym pośród tak wysokiego towarzystwa. Nie był pijany — nigdy nie tykał alkoholu ani narkotyków — ale sama atmosfera tego domu wystarczała, by wprawić go w stan lekkiej euforii. Powietrze było chłodne, orzeźwiające. Liście drzew szeleściły poruszane delikatnym, sztucznym wiater- kiem. Kim uśmiechnął się, rozkoszując się dziwnym, nie znanym mu dotąd nastrojem wywołanym widokiem tego wszystkiego i wyciągnąwszy rękę, dotknął gładkiej kory jednej z sosen. — Kim? Wołał go wysoki, elegancki, młody mężczyzna w staroświec- kim stroju wieczorowym. Stał na skraju podjazdu. Był to Michael Lever. — Jestem tutaj — odpowiedział, wychodząc spomiędzy drzew. — Chciałem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Lever przywitał się z nim. Wyższy od Kima o więcej niż chi, wyprostowany, jasnowłosy, wyglądał wspaniale; prawdzi- wy Amerykanin... — Chodźmy — powiedział z uśmiechem. — Ojciec pytał o ciebie. Kim wszedł za nim do środka. Przeszli przez pokój gościn- ny, salę balową i znaleźli się w niewielkim gabinecie. Światło w pokoju było przyćmione i wszędzie unosił się cierpki zapach dymu z cygar. „Stary" Lever i jego równie starzy przyjaciele siedzieli pod ścianą w wysokich fotelach, wokół jedynej lampy znajdującej się w pomieszczeniu. Przy oknie skupiła się gro- madka młodszych mężczyzn. Michael, zamknąwszy drzwi za Kimem, przyłączył się do swoich rówieśników, przyjął od jednego z nich drinka i spojrzał tam, gdzie patrzyli pozo- stali — w stronę swych ojców. Charles Lever zapalił nowe cygaro, a następnie skinieniem ręki przywołał Kima. — Podejdź, Kim. Usiądź z nami. — Wskazał na stojący obok niego fotel. —Jest tu kilku moich przyjaciół. Chciałbym, abyś ich poznał. Starzy ludzie, przemknęło przez głowę Kima. Starzy ludzie, którzy boją się śmierci. Kryjąc skrępowanie, usiadł w wielkim fotelu i kolejno, pochylając głowę, odpowiadał na powitania zebranych wokół mężczyzn, łącząc w myślach nazwiska z twarzami. Byli to wielcy ludzie. Potężni. Każdy z nich był równy Leverowi. Co Lever im powiedział? Co im obiecał? — Rozmawiamy — zaczął Lever, odwracając swój fotel tak, aby mógł widzieć Kima — i zastanawiamy się razem nad różnymi sprawami. Między innymi opowiedziałem moim przyjaciołom o twojej nowej firmie. O Chi Chu. To zupełnie milutka firma, potencjalnie rozwojowa, ale zbyt mała i nie- dokapitalizowana. Kim opuścił wzrok, zaskoczony tym, że starzec już wiedział. Lever chrząknął, po czym pokiwał głową, jakby zadowolony ze swej oceny sytuacji. ~v— I mówiłem im także, jaka to szkoda. Bowiem widywałem już podobnych do ciebie, Kim. Nowa własność, masa dobrych pomysłów, dużo energii i ochoty do pracy, ale żadnego zaple- cza. Wszystko powtarza się według tego samego schematu. Najpierw szybki rozwój, naprawdę szybki. Ale do pewnego momentu. A potem... — Pokręcił głową i popatrzył na żarzące się między jego palcami cygaro. — Potem próbują wejść do wyższej ligi. Próbują zacząć produkować. Bo to przecież wstyd, żeby wielcy przedsiębiorcy mieli dla siebie tak dużą część tego tortu. To takie gorzko niesprawiedliwe i irytujące. Młodzi ludzie spod okna obserwowali go ze skupionauwa- gą, prawie podejrzliwie. Kim czuł ich wzrok na swoich plec!fch, zdawało mu się, że może wręcz odczytać ich myśli. Co to może dla nich oznaczać? Bo jeśli ich ojcowie będą żyć wiecznie... — Widziałem wielokrotnie, jak próbowali zrobić ten krok — kontynuował Lever. — I widziałem, jak grzęzną, nie będąc w stanie poradzić sobie z samym ogromem tego rynku. Obserwowałem, jak potem wkraczały wielkie firmy i na po- dobieństwo tych rekinów, o których rozmawialiśmy, połykały ich. Ponieważ to jest właśnie to, o co chodzi, Kim. Nie pomysły, nie potencjał intelektualny ani chęć do pracy, ale pieniądze. Pieniądze i władza. — Przerwał i włożył do ust cygaro. Wszyscy zgromadzeni wokół starzy ludzie pokiwali głowami, ale ani na chwilę nie przestali wpatrywać się w twarz kima. —Tak więc zaproponowałem moim przyjaciołom, aby- śmy zrobili coś, co sprawiłoby, że tym razem wszystko potoczy się nieco inaczej. Użyjmy części naszych pieniędzy, naszej władzy i pomóżmy młodemu człowiekowi. Bo to przecież wielka szkoda, aby taki potencjał został zmarnowany. Choler- na szkoda, jeśli chcecie znać moje zdanie. Oparł się wygodnie w fotelu, włożył cygaro do ust i wy- dmuchnął wąską smugę dymu. Kim czekał w milczeniu, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Nie chciał niczego od tych ludzi. Ani władzy, ani pieniędzy. Ale tu nie chodziło o to. Ważne było to, czego o n is»ehcieli od niego. — CosTech zaproponował ci kontrakt. Tak? Kim otworzył usta ze zdumienia, ale zaraz je zamknął. To przecież oczywiste, że Lever musiał się o tym dowiedzieć. Miał swoich szpiegów. Oni wszyscy mieli szpiegów. Na tym pozio- mie tak właśnie się działa. Nie możesz utrzymać się w interesie bez dokładnego rozeznania się w zamiarach konkurencji. — Tak. Ale jeszcze się nie zdecydowałem — skłamał, chcąc się dowiedzieć, jaka będzie ich oferta. — Spotykam się z nimi za dwa tygodnie, aby omówić warunki. Lever uśmiechnął się, ale ten uśmiech zabarwiła gorycz. — Praca dla konkurencji, co? — Roześmiał się. — Lepiej, że to jesteś ty, a nie ja, chłopcze. Zebrani wokół starcy odpowiedzieli śmiechem. Tylko przy oknie panowała cisza. — Ale dlaczego, Kim? Dlaczego chcesz zmarnować życie harując dla CosTechu, kiedy mógłbyś przekształcić Eurekę w coś naprawdę wielkiego? Przedstaw swoją ofertę, pomyślał Kim. Czego chcesz? Co dajesz w zamian? Zawrzyjmy układ, starcze. Chyba że tak bezpośrednie podejście jest dla ciebie zbyt krępujące? — Czy pan wie, co oni mi zaoferowali? — zapytał. Lever skinął głową. — To grosze. Obraza dla twojego talentu. A poza tym podpisując ten kontrakt, będziesz związany. Ograniczy ci to możliwości innej pracy. Aha, pomyślał Kim, przechodzimy do sedna rzeczy. Pracu- jąc dla CosTechu, nie będzie mógł równocześnie pracować dla ImmVacu. A oni go potrzebują. Ci starzy ludzie potrzebują go, bowiem po osiągnięciu pewnego wieku nie można za- trzymać procesu starzenia. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Można to zrobić, zanim odpowiedni sygnał molekularny nie zapoczątkuje tego procesu. Później już nic nie da się zrobić. To, co udało się wyprodukować w laboratoriach ImmVacu, nie jest dobre dla żadnego z tych mężczyzn. Skomplikowany łańcuch zależności, zgodnie z którym odtwarzały się ich komó- rki, dawno już zaczął pękać, początkowo wolno, ale z szyb- kością rosnącą wykładniczo. W końcu uszkodzenia genetyczne staną się tak poważne, że w nieunikniony sposób sprowadzi to na nich najpierw zniedołężnienie, a potem śmierć. Cóż wobec tego warte były pieniądze i władza? — Jestem fizykiem — odpowiedział w końcu, patrząc star- cowi prosto w oczy. — Do czego mógłbym się wam przydać? Potrzebujecie biochemika. Kogoś, kto specjalizuje się w ba- daniu procesu powstawania uszkodzonych białek. Kogoś zaj- mującego się rekonstrukcją komórek. Na pewno nie fizyka. Lever pokręcił przecząco głową. — Jesteś dobry. Ludzie mówią, że najlepszy. I jesteś młody. Mógłbyś się nauczyć. Wyspecjalizować się w mechanizmach samonaprawy komórek. — Patrzył z napięciem na Kima. W jego ręce nie było już cygara. — Zapłacimy ci tyle, ile zechcesz. Dostarczymy wszystko, czego będziesz potrzebował. Kim potarł oczy. Dym z cygar podrażnił je i sprawił, że zaczęły łzawić. Korciło go, aby odmówić i skończyć z tym, ale wiedział, że nie byli to ludzie, którym mógłby tak zwyczaj- nie powiedzieć nie1." — Dwa tygodnie, Shih Lever. Niech mi pan da dwa tygo- dnie na odpowiedź. Lever zmrużył oczy i popatrzył podejrzliwe na młodego, wyglądającego jak dziecko mężczyznę. — Dwa tygodnie? — Tak. W końcu prosicie mnie, bym zupełnie zmienił swoje plany życiowe. A to jest coś, nad czym muszę się zastanowić. Muszę rozważyć, co to dla mnie znaczy. Co mogę zyskać, a co stracić. Teraz nie jest to dla mnie jeszcze jasne i dlatego muszę mieć czas na zastanowienie. Ale już się zastanowił i wiedział, że odrzuci tę propozycję. Wiedział, czego chciał; wiedział od pierwszej chwili, kiedy błysnęła mu wizja sieci. Śmierć — czymże jest śmierć w porów- naniu z tą wizją? Lever popatrzył na pozostałych mężczyzn i pokiwał głową. — W porządku, Shih Ward. Niech będą dwa tygodnie. * * * Było już późno. Tłum w sali balowej przerzedził się, ale tańce trwały dalej. Na balkonie górującym nad parkietem dziesięcioosobowa orkiestra grała walca. W przyćmionym świetle widać było ich wznoszące się i opadające smyczki. Kim stał oparty o ścianę obok Michaela Levera i patrząc na poruszające się po parkiecie pary, zdał sobie nagle sprawę z tego, że to również było złudzenie, marzenie o nieprzemija- niu. Tak jakby można było cofnąć czas, odwrócić jego bieg. — Podobają mi się ich suknie — powiedział, patrząc na wysokiego, młodego mężczyznę. — Wyglądają jak meduzy. Lever ryknął śmiechem, po czym odwrócił się do swoich przyjaciół i powtórzył im komentarz Kima. Po chwili ich śmiech zawtórował jego własnemu. Popatrzył ponownie na Kima i wycierając grzbietem dłoni łzy z oczu, wykrztusił: — To kapitalne, Kim! Cudowne! Jak meduzy! — I znowu wybuchnął śmiechem. Kim patrzył na niego ze zdumieniem. Co takiego powie- dział? To przecież była prawda. Podrygujące ruchy sukien składających się z wielu warstw zakończonych falbankami rzeczywiście przypominały falowanie meduz. — Chciałem tylko powiedzieć ... — zaczął, ale już nie skończył zdania. W tej właśnie chwili zapłonęły wszystkie światła. Orkiestra grała jeszcze przez moment, aż ucichła, kończąc walc chaotyczną kakofonią. Tancerze stanęli w bez- ruchu, patrząc w kierunku wejścia po drugiej stronie sali balowej. Nagle w środku zrobiło się znacznie zimniej. Z ze- wnątrz dochodziły gniewne krzyki. — Co jest, do cholery? — powiedział Lever, ruszając w stronę drzwi. Chwilę później jednak zatrzymał się jak wryty. Na balkonie ponad salą balową pojawili się żołnierze. Ich liczniejsza grupa wbiegała właśnie przez otwarte drzwi do samej sali. Były to uderzeniowe oddziały Służby Bezpieczeń- stwa. Żołnierze mieli na sobie błękitne mundury i czarne hełmy z opuszczonymi przyłbicami. Kim poczuł suchość w ustach. Działo się coś bardzo złego. Żołnierze ustawili się w szeregu wzdłuż balkonu i niżej, pod ścianami, kierując swoją broń na tancerzy. Kilku ruszyło między osłupiałych ludzi i podniósłszy przyłbice, przyglądało się kolejno każdej twarzy. W tym czasie stojący na balkonie porucznik odczytywał nakaz aresztowania piętnastu osób. W sali zapanował gniew i niedowierzanie. Jeden z młodych mężczyzn zaczął się szarpać z żołnierzem i został powalony silnym uderzeniem kolby karabinu. Kiedy Służba Bezpieczeń- stwa opuściła salę, zabrała ze sobą kilkunastu mężczyzn. Wśród nich był Michael Lever i reszta jego przyjaciół. Kim rozglądał się wokół i dostrzegł gniew na twarzach otaczających go ludzi. Więcej gniewu, niż kiedykolwiek wi- dział. I to innego gniewu, zupełnie innego niż występujący w Glinie. Ten gniew przypominał żar rozdmuchiwanego og- niska. Był głęboko zakorzeniony i trwały. Twarz stojącego obok Kima młodzieńca pociemniała i wy- krzywiła się z wściekłości. — On za to zapłaci! Ten skurwiel nam zapłaci! Inni, zacisnąwszy pięści, skupili się wokół niego i zapom- niawszy o tańcu, zaczęli wykrzykiwać groźby i wyzwiska pod adresem Tanga. Kim stał jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się i prze- szedł szybko przez salę. Wszystko się zmieniło. Nagle, w dra- matyczny sposób, zmieniły się zasady gry i nie był już tu bezpieczny. Szedł pospiesznie i zerkając na boki, widział tylko rozwścieczone twarze tych, których mijał. Znalazłszy się na zewnątrz, minął czekające na pasażerów limuzyny i ruszył w ciemności w kierunku tranzytu. Kiedy ochłoną, przypomną sobie o tym. „Stary" Lever będzie pamiętał. I nie wiadomo, jak zachowa się w gniewie. Ponieważ nadszedł czas na złożenie wyraźnej deklaracji, po czyjej stronie się stoi, a on stanął po stronie Li Yuana. Dostrzegł żołnierzy strzegących wejścia do tranzytu i ruszył ku nim biegiem, wiedząc, że wśród nich będzie bezpieczny. Kiedy jednak zbliżył się do bariery, zatrzymał się i popatrzył za siebie, na dom, przypominając sobie podrygujące w takt muzyki stroje i szelest wirującego w powietrzu jedwabiu. I krąg starych ludzi oferujących mu cały świat. ROZDZIAŁ 3 Bez niedomówień Tolonen stał przy łóżku Haavikka i patrzył na niego z lek- kim uśmiechem na ustach. Upłynęły zaledwie dwa dni od jego własnej operacji i wciąż czuł się słabo, ale musiał tu przyjść. Pielęgniarka przyniosła mu krzesło. Usiadł na nim i spokoj- nie czekał, aż młody mężczyzna się przebudzi. Nowe ramię, mimo podanych mu środków uśmierzających, bolało go w miej- scu połączenia z barkiem, ale czuł się już lepiej niż poprzednio. Poza tym żył. Dzięki Haavikko. Pielęgniarka kręciła się niezdecydowanie wokół niego, ode- słał ją więc skinieniem ręki i oparłszy się wygodnie, zaczął się przyglądać śpiącemu mężczyźnie. Przez całe życie polegał tylko na sobie. Przez całe życie toczył swoje własne boje, wyprzedzając zawsze wrogów o krok. Ale teraz zestarzał się. Miał tego dowód. Jego stare oczy nie zauważyły niezgodności w kolorach oznaczeń na piersiach żołnierzy, jego reakcje były o ułamek sekundy spóź- nione i w rezultacie stracił rękę. I omal nie stracił życia. Uśmiechnął się, spoglądając na młodego człowieka. Ha- avikko był zawinięty w specjalne, uzdrawiające bandaże, po- wodujące szybkie narastanie nowej skóry na jego paskudnie poparzonym ramieniu i plecach. Tolonen potrząsnął głową, czując równocześnie smutek i ra- dość. Powiedziano mu, co Haavikko dla niego zrobił. Zary- zykował dla niego życie, jak syn dla ojca, mimo że wszelkie więzy powinności i obowiązku, które istniały między nimi, dawno zostały zerwane. Tak, bardzo mylił się w ocenie tego chłopca: miał go za kogoś zupełnie innego. Haavikko poruszył się i otworzył oczy. — Marszałku... — Spróbował się podnieść, ale skrzywił się tylko z bólu i opadł z powrotem na poduszki, zamykając znowu oczy. Wybuch zerwał większość skóry z jego barku i oderwał ucho. — Leż spokojnie, chłopcze. Proszę. Musisz wypocząć. Haavikko ponownie otworzył oczy i spojrzał na marszałka. — Pańska ręka... — powiedział boleśnie przejęty tym, co zobaczył. Tolonen roześmiał się niskim głosem. — Podoba ci się? Troszkę teraz boli, ale to nie ma żadnego znaczenia. Żyję, i to jest ważne. — Oparł się na krześle i sięgnął prawą ręką do lewego policzka, by podrapać się po nie ogolonej od kilku dni brodzie. Był to niezgrabny, pełen zakłopotania gest, wskazujący na to, jak bardzo trudno było temu staremu człowiekowi pogodzić się z nową sytuacją. Ciepło, które wzbudzał w nim widok Haavikka, głębia tego na nowo obudzonego uczucia, doprowadziły go prawie do łez. Spojrzał na chwilę w bok, po czym, opanowawszy się, dokoń- czył to, co miał zamiar powiedzieć: — Dziękuję, Axel. Dzię- kuję ci. Axel uśmiechnął się. Jego dłonie leżały na prześcieradłach. Smukłe dłonie o długich palcach, które nie ucierpiały w czasie walki. Tolonen ujął jedną z nich i mocno uścisnął. — Tak bardzo myliłem się co do ciebie, chłopcze. Ja... Haavikko pokręcił głową i lekki grymas bólu wykrzywił mu twarz. — To nie ma znaczenia. Naprawdę, sir. Ja... — Przekręcił głowę i popatrzył w stronę wieszaka, na którym wisiało jego ubranie. — Jest jednak coś, co musi pan wiedzieć. Coś bardzo ważnego. Tolonen uśmiechnął się. — Odpoczywaj, chłopcze. Będzie jeszcze dużo czasu na inne sprawy... — Nie... — Haavikko przełknął z trudem ślinę. — Tam, w mojej tunice, znajdzie pan paczkę. Właśnie niosłem ją do pana, kiedy to się wydarzyło. Zebrałem wszystko w całość. Tolonen potrząsnął głową ze zdumieniem. — Co zebrałeś w całość? Haavikko spojrzał na niego błagalnie. — Niech pan to tylko przejrzy. Proszę, sir. Nie musi pan tego wszystkiego czytać teraz. Może później, kiedy poczuje się pan lepiej. Ale niech mi pan obieca, że pan to przeczyta, proszę, marszałku. Tolonen puścił rękę Haavikka, wstał z trudem i przeszedł przez pokój. Tak jak Axel powiedział, w wewnętrznej kieszeni tuniki znalazł małą paczuszkę. Wyciągnął ją i wrócił na swoje krzesło. Trzymając paczkę przed sobą, zapytał z wyrazem zacieka- wienia w oczach: — A więc co to jest? Haavikko ponownie przełknął ślinę, a Tolonen, zrozumiaw- szy jego niemą prośbę, odłożył paczuszkę, podniósł stojącą obok łóżka szklankę z wodą i pomógł rannemu wypić kilka łyków. — A więc? — Dawno temu prosił mnie pan, abym coś dla pana zrobił, abym przygotował listę ludzi, którzy mogli być związani z mor- derstwem ministra Lwo Kanga. Czy pan to pamięta? Tolonen roześmiał się. — Bogowie! To musiało być z jedenaście lat temu! I ty to zrobiłeś? Haavikko wykonał drobny, potwierdzający ruch głową. — Tak to się zaczęło. Ale ja to rozszerzyłem. Notowałem wszystko, co nie było normalne, wszystko, czego nie mogłem dokładnie zrozumieć. Potem, zupełnie niedawno, połączyłem siły z Kao Chenem i pańskim człowiekiem, Karrem. — To świetni ludzie — wtrącił Tolonen, kiwając z aprobatą głową. — Tak. — Haavikko uśmiechnął się, po czym znowu na jego twarzy pojawiła się powaga. — Ma pan tutaj wyniki naszego dochodzenia. Moją oryginalną listę, moje notatki i kilka innych rzeczy. Pliki komputerowe i hologramy. Tolonen podniósł paczuszkę, obrócił ją w dłoni, a potem położył na kolanie i wyciągnąwszy rękę, ujął ponownie dłoń Haavikka. — I chcesz, abym to sobie przejrzał? — Tak... Tolonen zastanawiał się przez chwilę. Obiecał Jelce, że zje z nią później obiad, ale może powinien to odwołać. Zawsze mógł powiedzieć, że jest zmęczony. Jelka to zrozumie. Uśmie- chnął się szeroko do Axela. — Oczywiście, że mogę to dla ciebie uczynić. Haavikko popatrzył na niego wilgotnymi ze wzruszenia oczami. — Dziękuję — odpowiedział prawie szeptem. — Dziękuję panu, sir. Tolonen siedział, ściskając dłoń młodego mężczyzny. Ból w lewym ramieniu znacznie się wzmógł. Prawdopodobnie nad- szedł czas na nową porcję leków, ale z prawdziwą niechęcią myślał o opuszczeniu Haavikka. — Muszę teraz iść — powiedział miękko. — Ale obiecuję ci, że przejrzę twój raport. Później. Kiedy wszystko się nieco uspokoi. Haavikko uśmiechnął się i zamknął oczy. Jego usta powoli rozluźniały się. Po chwili już spał. Tolonen delikatnie ułożył jego rękę na prześcieradłach, a następnie podniósł się sztywno na nogi. Dwukrotnie miałem szczęście, pomyślał, przypominając sobie atak w porcie kos- micznym w Nankinie. Podszedł do drzwi, odwrócił się i spoj- rzał jeszcze raz na Haavikka, zauważając po raz pierwszy, jak bardzo był on blady. Stał tak jeszcze przez chwilę, drapiąc się z roztargnieniem po opatrunku na ramieniu, po czym przestał, rozzłoszczony na siebie. Popatrzył na swoją srebrzyście połyskującą stalową rękę i westchnął, przypomniawszy sobie zdenerwowanie Jelki, kiedy ją po raz pierwszy ujrzała. Ale Jelka także miała w sobie stal. Taka się już urodziła. Podobnie jak ten młody mężczyzna. Och, zrobi wszystko, aby mu jakoś wynagrodzić te lata. Musi to zrobić. Znajdzie sposób, by wszystko było znowu dobrze. Ziewnął i uśmiechnął się do siebie ze smutkiem, po czym odwrócił się i wyszedł, zostawiając młodego oficera pogrążo- nego w głębokim śnie. * * * Tsu Ma uniósł czarkę i przesunął palcem po jej jedwabistej, rzeźbionej powierzchni. Był to przedmiot o niespotykanym pięknie; czarna laka przemieniona w obraz dwóch dzikich kaczek na tle kwiatu lotosu. Czternasty wiek, ostatnie lata dynastii Yuan. Uśmiechnął się do siebie i odwrócił w stronę li Yuana. __Zrobienie czegoś takiego zajmowało im dwa lata. Dwa lata z życia artysty rzeźbiarza. A na koniec to. Mały fragment ciemnej doskonałości. Li Yuan odpowiedział mu spojrzeniem, odrywając wzrok od widoku zatoki Rio de Janeiro i znajdującej się po drugiej stronie góry Głowa Cukru. Nie słuchał, ale zauważył czarkę z laki w dłoni Tsu Ma i skinął głową. .— To jest przepiękne. Hou Ti zrobił wiele cudownych rzeczy. Tsu Ma patrzył przez chwilę mu w oczy. — Obecnie niektórzy myślą o nich jako o prymitywnych, ciemnych ludziach. Barbarzyńcach. Ale spójrz na to. Czy to jest barbarzyńskie? — Pokręcił wolno głową, a jego wzrok powrócił do czarki. — Jakby zwykły upływ lat mógł sprawić, że nasz gatunek staje się bardziej wyrafinowany. Li Yuan roześmiał się i podszedł bliżej. — Jaki jest twój wniosek, Tsu Ma? Za ich plecami, na końcu długiej sali, rozmawiali między sobą pozostali Tangowie. Tsu Ma odłożył czarkę, przez chwilę gładził palcami jej płytkie wgłębienie, po czym spojrzał na Li Yuana. — Po prostu są tacy, którzy myślą, że przyszłość jest lepsza od przeszłości tylko dlatego, iż jest przyszłością. Myślą, że zmiana jest dobra, ponieważ jest zmianą. Nie mają czasu na porównania ani na kontemplację wartości w rodzaju takich jak ta, wyrażona w prostocie tego naczynia. Nie mają czasu, by docenić prawdziwy kunszt, nie rozumieją znaczenia samo- kontroli lub dyscypliny. — Tu zniżył nieco głos. — Uważam to za niepokojące. Nawet niebezpieczne. Li Yuan przyglądał mu się przez chwilę, po czym lekkim skinieniem głowy wyraził swoją zgodę. Omówili już wiele tematów tego ranka, ale jeszcze żadnego naprawdę znaczące- go. W sprawie nowych leków zapewniających długowieczność ugiął się jak trzcina na wietrze, nie starając się przeforsować własnego punktu widzenia, a jedynie upewniając się, by nie załatwiono jej ostatecznie. Niech się bawią w te gry z unika- niem śmierci, pomyślał; śmierć i tak ich znajdzie, niezależnie od tego, gdzie się ukryją. Nadejdzie jeszcze czas, kiedy prze- forsuje swoje stanowisko. — Jak bardzo niebezpieczne? Tsu Ma zastanawiał się przez chwilę, a następnie pochylił się ku niemu. — Bardzo, kuzynie. Na tyle niebezpieczne, by wprawiać mnie w niepokój. — Przeniósł wzrok i spojrzał przez okno na białą ścianę Miasta wypełniającą przerwy między wzgórza- mi. — Przydałaby im się odrobina powściągliwości. — Wy- ciągnął swoją długą szyję i uniósłszy podbródek, spojrzał prosto na Li Yuana. — Zobaczysz. Dziś po południu... Promień słońca padł na ramię i szyję Li Yuana. — To choroba naszych czasów. Zmiana i żądza zmiany. Ale nie myślałem... — Yuan uśmiechnął się i przerwał, spo- strzegłszy zbliżającego się Cni Hsinga, Tanga Australii. Obaj mężczyźni skinęli mu głowami. — Dlaczego nic nie jecie, kuzynowie? — Cni Hsing uśmie- chnął się do nich, po czym odwrócił się i ruchem ręki wezwał kelnerów. — Jest pewna sprawa, którą chciałbym z wami omówić, zanim wznowimy posiedzenie. Zaproponowano zmia- nę planu obrad. — Zmianę? — Li Yuan nieznacznie uniósł brwi, ale bar- dzo wyraźnie podkreślił to słowo. Stojący obok Tsu Ma ukrył swoje rozbawienie i patrzył z kamienną twarzą na Tanga Australii. Chi Hsiang nie słynął ani z inteligencji, ani z subtelności. Pod tym względem przypominał raczej swoją matkę, a nie ojca. Sam oczywiście także był już ojcem. Jego pierwsze małżeństwo zostało pobłogosławione dwoma synami — z któ- rych starszy miał zaledwie dwa lata — co bardzo go zmieniło. Był teraz mniej skłonny do pochopnych działań i chociaż w duchu popierał prześladowania, którym Li Yuan poddał Ping Tiao, to równocześnie takie działania budziły jego obawy. Obawiał się o swoich synów, gdyż pamiętał, co działo się w czasie wojny z Rozproszeńcami. Zemsta może i była czymś dobrym, ale on chciał jedynie pokoju. Pokój. Aby mógł widzieć, jak jego synowie rosną i stają się mężczyznami. Silnymi, wspaniałymi mężczyznami, takimi, ja- kim niegdyś był jego ojciec. — Wystąpił z tą prośbą Wang Sau-leyan — ciągnął, wpat- rując się w ich twarze. — Lecz inni także chcą pomówić o tej sprawie. — Tym razem skupił wzrok na Li Yuanie. __ Proszę dalej, kuzynie. Cni Hsing pochylił lekko głowę. __On chce przedyskutować sprawę aresztowań. Działań, które wraz z Wu Shihem podjęliście przeciwko Młodym Synom. jego zachowanie świadczyło, że oczekuje odmowy. I rze- czywiście Li Yuan miał prawo odmówić prośbie Wanga, tak jak to już kiedyś zrobił jego ojciec. Ale Li Yuan jedynie uśmiechnął się uprzejmie i powiedział: — Nie widzę żadnych przeszkód, byśmy się tym zajęli. A ty, Tsu Ma? — Ja też nie. Li Yuan dotknął ramienia Chi Hsianga. — Rzeczywiście byłoby lepiej, gdybyśmy takie sprawy omawiali między sobą otwarcie. Bez niedomówień. Chi Hsiang przytaknął, wciąż niepewny, jakby spodziewał się, że Li Yuan za chwilę zmieni zdanie. Po chwili jednak, kiedy zrozumiał, że osiągnął swój cel, uśmiechnął się i powie- dział: — To dobrze. Bardzo dobrze, Li Yuanie. Jak powiedziałeś, tak jest najlepiej. Przedyskutować wszystko bez niedomó- wień. — Pokiwał głową, tym razem zdecydowanie, i podszedł do Wang Sau-leyana, który stał obok ich gospodarza, Hou Tung-po, T'anga Ameryki Południowej. Wang słuchał go przez chwilę, po czym spojrzał w stronę Li Yuana i pochylił lekko głowę. — Bez niedomówień — mruknął pod nosem Tsu Ma. — Jesteś zupełnie jak twój ojciec, Yuanie. Równie przebiegły i podstępny. Li Yuan odwrócił się ku niemu zaskoczony, ale zaraz roześmiał się, dostrzegłszy, że pod tymi słowami kryło się rozbawienie. — Słowa są tylko słowami, Tsu Ma. Musimy je naginać i kształtować zgodnie z naszymi potrzebami. Tsu Ma skinął głową z zadowoleniem. — Tak musi być w tych trudnych czasach, kuzynie. Ale historia oceni nas według naszych działań. * * * Wang Sau-leyan pochylił się do przodu, oparł dłonie na udach i kierując swoją wielką, okrągłą twarz to na jednego, to na drugiego z zebranych, przemawiał. Wydawał się odprężony i spokojny, a jego głos przybrał miękkie, przekonywające tony. Do tej pory nie powiedział jeszcze zbyt wiele nowego w porów- naniu z tym, co zostało poruszone już poprzednio, ale właśnie przeszedł do spraw, które najbardziej go interesowały. — W tej komnacie, podobnie jak w domach Dwudziestu Dziewięciu i rezydencjach „boskich", jest wielu takich, którzy kwestionują wydarzenia ostatnich dni. Niektórzy z gniewem, inni ze smutkiem i niepokojem. Jeszcze inni ze strachem, wspominając to, co działo się w nieodległej przecież przeszło- ści. Każdy jednak jest głęboko zatroskany i zastanawia się, dokąd nas to wszystko zaprowadzi. Ja ze swojej strony uwa- żam, że sprawy zaszły już za daleko. Wu Shih chciał mu przerwać, ale Wang podniósł rękę. — Będziesz miał okazję odpowiedzieć, Wu Shih, i wtedy ja będę słuchał. Najpierw jednak posłuchajcie mnie. Trzeba to powiedzieć do końca, zanim będzie za późno na słowa. Tsu Ma sięgnął do kieszeni swojej szaty i wyjął z niej smukłe, srebrne pudełko. — Mów zatem, kuzynie. Posłuchamy, co masz do powie- dzenia. Nie skrywana wrogość brzmiąca w jego słowach zaskoczyła Li Yuana. Spoglądał ze zdumieniam na Tsu Ma, który spokoj- nie wyjął cygaro z pudełka, a następnie zamknął je i wsunął z powrotem do kieszeni. — Dziękuję, kuzynie — powiedział Wang, patrząc, jak nieco od niego starszy mężczyzna zapala cygaro i wypuszcza pierwszy obłok dymu. Uśmiechnął się sztucznie, po czym jego twarz przybrała znowu nieprzenikniony wyraz. — Jak już mówiłem, przeważają uczucia gniewu i smutku. Jest także sporo strachu. Wszystko to są bardzo niezdrowe sym- ptomy. Oznaki głębokiej i gorzkiej wrogości skierowanej przeciwko nam. Wu Shih mruknął coś z oburzeniem, ale nie odezwał się. Jego uczucia zdradzały jedynie poczerwieniałe policzki i wzrok wbity w zaokrągloną miękko twarz Wanga. — Posialiśmy gorycz i nasze zbiory też będą gorzkie — ciągnął Wang. — Mówię „my", ponieważ to dotknie nas wszystkich. Mimo to waham się przed użyciem liczby mnogiej, ponieważ sugeruje to, że z naszej strony istnieje zgoda w tej sprawie. Sugeruje istnienie wspólnie uzgodnionych ustaleń, które przedyskutowano i omówiono na posiedzeniu Rady Siedmiu, jak to zawsze było naszym zwyczajem. — Przerwał i rozejrzał się wokół, kręcąc przy tym głową. — Zamiast tego budzę się pewnego dnia i widzę, że świat jest już zupełnie inny od tego, jaki był, kiedy kładłem się spać. I jestem równie zaskoczony, jak każdy z tych, którzy przychodzą do mnie i błagają o audiencję, by zapytać: „Dlaczego mój syn został aresztowany?" Siedzący obok niego Hou Tung-po pokiwał żywo głową. — To samo dotyczy i mnie. Nie zostałem powiadomiony, Li Yuanie. Ty i Wu SbJh podjęliście działania, nie konsultując się ze mną. Zostawiliście mi doprawdy kiepski wybór: mogłem udawać łotra albo głupca. Nasze stosunki z Górą są złe. Najgorsze chyba od dziesięciu lat. Musimy rozładować sytua- cję, zanim wszystko wymknie się spod kontroli. Musimy wy- konać jakieś gesty, aby ich ułagodzić. Zapanowała chwila ciszy, po czym przemówił Li Yuan, ledwie skrywając gniew wywołany krytyką Wang Sau-leyana: — Kiedy człowiek ratuje życie brata, czy pyta najpierw: „Przepraszam, bracie, chciałbym ci uratować życie. Zgadzasz się?" Nie, on rzuca się i odpycha swojego brata na bok przed lecącą z góry skałą. On działa! Nie będę przepraszał za moje działania. Ani za brak konsultacji. Zaskoczenie przeciw- ników było koniecznością. Nie mogłem zaryzykować infor- mowania kogokolwiek. — Wstał, wszedł do środka krę- gu, który tworzyli, i spojrzał z góry na Wang Sau-leyana. — Może podoba ci się perspektywa śmierci, kuzynie Wang? Ja chciałbym dożyć w spokoju późnej starości i nie obawiać się, że w każdej chwili ktoś poderżnie mi gardło. Wang roześmiał się gorzko. — O tak, Li Yuanie, rzeczywiście zachowujesz się tak, jak ktoś, komu przeznaczone jest długie życie. Podczas gdy liczba twoich wrogów rośnie, twoi przyjaciele są już bardzo nieliczni. Li Yuan rzucił mu skąpy uśmieszek. — Tak to już jest na tym świecie. Ale lepiej jest ufać prawdziwym przyjaciołom i dobrze znać swoich wrogów. Le- piej działać, niż polegać na wykrętnych obietnicach. Wang Sau-leyan, porzuciwszy wszelkie pozory spokoju, wbił w Li Yuana wściekłe spojrzenie. — Ai ya\ Ale czy my wszyscy mamy cierpieć z powodu twojej pochopności, kuzynie? Czy m y mamy zbierać to, co t y posiałeś? Mówisz jak ten narwaniec, twój zmarły brat. Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza, po czym Li Yuan roześmiał się miękko. — Narwaniec, mówisz? — Pokręcił głową. — Niezupełnie tak, kuzynie. Niezupełnie. Prosisz o coś, czym mógłbyś ułago- dzić Górę, jak kobieta błaga o życie swego syna. Czy do tego już doszło? Czy jesteśmy tak słabi, że musimy błagać o pra- wo do istnienia? Czy nie powinniśmy raczej zmiażdżyć tych, którzy starają się nas zniszczyć? Wygląda na to, że zmieniłeś ton, Wang Sau-leyanie, bowiem kiedyś pouczałeś nas... Wang pokręcił przecząco głową. — Młodzi ludzie, Li Yuanie, to wszystko, czym oni są. Młodzi ludzie. Zagubieni, nadmiernie entuzjastyczni, to wszys- tko. — Popatrzył w bok z lekkim uśmiechem na ustach. — Gdybyśmy ich wypuścili, rozładowałoby to napięcie, a z cza- sem z pewnością wyszumieliby się. — Wyszumieliby się? — Li Yuan potrząsnął głową z nie- dowierzaniem. — Co oni muszą zrobić, abyś to zrozumiał, kuzynie? Czy muszą przyłożyć ci lufę do głowy? To nie jest działanie wynikające z nadmiernego entuzjazmu i młodzień- czej lekkomyślności. To jest rewolucja. Otwarta rebelia. Nie rozumiesz tego? Zaczyna się od idei, a kończy krwawą łaź- nią. — Przerwał, podszedł jeszcze krok i wskazując palcem na Wanga, kontynuował: — Oni by cię zabili, Wang Sau- -leyanie, T'angu Afryki, i sami zajęli twoje miejsce. Tak jak zabili twojego najstarszego brata. A może już zapomniałeś? — Stał, oddychając głęboko, i patrząc w dół na Wang Sau- -leyana, zmuszał go do spojrzenia sobie w oczy. — No więc? Czy nadal chcesz łagodzić nastroje? Wang skinął głową. — Kto jeszcze? — Li Yuan spojrzał na Hou Tung-po, a następnie na Chi Hsianga. Obaj przytaknęli, ale żaden nie spojrzał mu w oczy. — A ty, Wei Fengu? Co ty radzisz? — Popatrzył na starego T'anga Wschodniej Azji. —Ty z pewnością rozumiesz powagę tego problemu. .— Mówisz tak, jakbym miał tutaj głos rozstrzygający, Li Yuanie. — Masz — odpowiedział za Li Yuana Tsu Ma. Siedzący obok niego Wu Shih pochylił głowę w geście zgody. Wei Feng westchnął i opuścił wzrok. — Wiesz dobrze, co czuję — zaczął niskim, bezbarwnym głosem, powoli i metodycznie dobierając słowa. — Znasz moje antypatie i uprzedzenia. — Uniósł głowę i spojrzał na Li Yuana. — Musisz zatem wiedzieć, że to, co zrobiłeś, sprawiło mi wielką przyjemność. — Uśmiechnął się gorzko. — Jednak- że nie to jest tutaj kwestią sporną. Omawiamy teraz sposób naszego zachowania, Li Yuanie. Nie samą akcję, którą gene- ralnie popieram i którą, w każdych okolicznościach, popierał- bym całkowicie, ale sposób, w jaki działałeś. Jak to słusznie podkreślił Wang Sau-leyan, zrobiłeś to bez konsultacji z na- mi. — Przerwał, zastanawiając się, po czym podjął wątek: — Jesteśmy Siedmioma, Li Yuanie. Nie Jednym, ale Siedmioma. W tym jest nasza siła. Tak jest już od siedmiu pokoleń i dzięki temu na świecie panuje pokój. Jeśli złamiesz tę spójność, złamiesz wszystko. — A zatem uważasz, że należy ustąpić, Wei Fengu? Wei Feng przytaknął. — Uwolnij tych młodych ludzi. A potem zrób, jak mówi Wang. Spróbuj robić dobrą minę do złej gry i postaraj się załagodzić sytuację. Li Yuan stał jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ra- mionami. — Niech tak będzie — powiedział, patrząc na Wanga. — Przekażę moich więźniów tobie, kuzynie, abyś mógł z nimi postąpić wedle swej woli. Odwrócił się i popatrzył na widniejące za oknem wzgórza, ale cały czas w jego głowie brzmiały słowa: „Nie Jednym, ale Siedmioma. W tym jest nasza siła". Do tej pory nigdy tego nie kwestionował, ale teraz, stojąc pośród równych sobie, zaczął zadawać sobie pytanie, czy tak było rzeczywiście. Spojrzał na Wu Shiha i widząc, jak T'ang Ameryki Pół- nocnej opuścił głowę, hamując swój gniew, miał odpowiedź. Dni jedności skończyły się i to, co sprawiało, że Siedmiu było taką siłą, odeszło wraz z nimi. To, co powiedział Wei Feng, było może prawdą w czasach jego ojca, ale teraz? Siedmiu... to słowo brzmiało teraz pustką. Wielkie Koło było złamane. Wielka idea umarła wraz z jego ojcem. Czterech przeciwko trzem — to była nowa rzeczywistość. Popatrzył na Wang Sau-leyana i dostrzegłszy błysk tryumfu w jego oczach, zrozumiał. Skończyło się. Tutaj i tego dnia skończyło się. Teraz muszą znaleźć inną drogę, inny sposób sprawowania władzy. Taka była prawda. Ale tego nie można było powie- dzieć. W każdym razie jeszcze nie teraz i z pewnością nie tu, na posiedzeniu Rady Siedmiu. Uśmiechnął się, odprężony nagle, jakby z barków zdjęto mu wielki ciężar, i odwrócił głowę w stronę Tsu Ma. W jego oczach dostrzegł zrozumienie. — Może przejdziemy do kolejnych spraw — powiedział, patrząc na krąg T'angów. — Mamy mało czasu, a jest jeszcze wiele tematów do omówienia. Tak, pomyślał, ale żaden z nich nie ma już znaczenia. Ponieważ od tej chwili to będzie zwykła gra: maska kryjąca prawdziwe intencje. Począwszy od tego dnia, wszystkie praw- dziwe decyzje będą podejmowane w tajemnicy. Bez niedomówień. Roześmiał się w duchu, zrozumiawszy w końcu ironię tkwiącą w tym, co wcześniej powiedział, po czym ponownie spojrzał na Tsu Ma i uśmiechnął się, widząc w jego twarzy silne i pewne wsparcie. Tak. Tak właśnie będzie od tej pory. Bez niedomówień... W Rio było lato, a w Tongjiangu zima. Li Yuan stał na tarasie i patrzył na zamarznięte jezioro. Założył futro, rękawice i grube, skórzane buty, ale głowę miał odkrytą, więc płatki śniegu osiadały na jego wspaniałych, ciemnych włosach. Znajdujący się poniżej stok tonął w głę- bokim śniegu, a drzewa sadów po drugiej stronie jeziora tworzyły ciemne, zagmatwane wzory na bieli. Przeniósł wzrok ponad łagodnymi stokami pobliskich wzgórz i spojrzał w kierunku odległych gór. Ogromne skaliste turnie zdawały się dziurawić bezbarwne niebo. Zadrżał i od- wrócił się, uświadamiając sobie, że ponure piękno tego widoku raczej pogarsza jego nastrój. Popatrzył na pałac i na znajdujące się za nim stajnie. Jego ludzie czekali na werandzie pod wielkimi, zasłoniętymi żaluz- jami oknami i rozmawiali między sobą. Wiedział, że nie lubili tu przyjeżdżać. Przerażał ich ten bezmiar otwartej przestrzeni. Czuli się tu obnażeni i bezbronni wobec tych wszystkich pierwotnych ttsctj, od których odcinały ich mury Miasta. Dla niego jednak tylko to było rzeczywistością. Wszystko inne widział jedynie jako grę. Spodziewał się ją tu odnaleźć, a przynajmniej jej wspo- mnienie, ale nie znalazł nic. Pozostało tylko samo miejsce, pozbawione swych zapachów i żywiołowej zieleni. Wszelkie ślady ludzkiej obecności zniknęły. Tak jakby tego, co się tutaj wydarzyło, nigdy nie było. Zadrżał jeszcze raz i popatrzył na swoje stopy. Do jego prawego buta na wysokości kostki przylgnął liść. Zdjął ręka- wicę i wziął go do ręki. Był poczerniały i wilgotny. Wypros- tował się, czując na dłoni powiew lodowatego powietrza i wil- goć liścia. Co to wszystko mogło oznaczać? Wyrzucił liść, naciągnął rękawicę, po czym ruszył w stronę pałacu i czeka- jącego transportera. Nic, zdecydował. To nic nie oznacza. Leciał na południowy zachód ponad bezmiarem bieli. Tym razem nie był to śnieg, ale nie kończące się Miasto. Po przebyciu trzech tysięcy li dotarli do Kuang Chou, starożyt- nego Kantonu, przy ujściu rzeki Pei. Następnie biel Miasta zastąpił błękit Morza Południowochińskiego. Przed Hongkon- giem skręcili na południowy wschód w kierunku wyspy T'ai Yueh, na której znajdowała się posiadłość Yin Tsu. Odkładał to już zbyt długo. Teraz jednak nadszedł czas, aby zobaczyć dziecko. Aby przekazać podarunek synowi swo- jej byłej żony. Wymieniono zakodowane sygnały między statkiem a sys- temem obronnym wyspy i wylądowali. Yin Tsu powitał go w hangarze. Klęczał, przyciskając czoło do zimnej, metalowej siatki. Czekał, aż Li Yuan zejdzie na dół. Li Yuan przebrał się w czasie lotu. Zmienił futro, rękawice i ciężkie buty na jaskrawopomarańczową szatę z cienkiej satyny i pantofle z delikatnie wyprawionej koźlej skóry. Zbli- żywszy się do starca, zatrzymał się i podniósł jedną nogę. Yin Tsu ujął podsuniętą mu stopę z najwyższą czcią i po- całował ją raz, a potem jeszcze raz. — Yin Tsu, mój były teściu, proszę. — Pochylił się i ująw- szy ramię starego człowieka, pomógł mu wstać. Dopiero wówczas Yin Tsu spojrzał na niego. — Jestem bardzo zaszczycony twoją wizytą, Chieh Hsia. Co mogę dla ciebie uczynić? — Fei Yen... Czy ona jest ciągle z tobą? Starzec skinął głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. -— Tak, Chieh Hsia. Jest tutaj. I dziecko również. — To dobrze. Dobrze. — Zawahał się zakłopotany. — Chciałbym ją zobaczyć. I... dziecko także. Jeśli będzie chciała się ze mną spotkać. — Proszę. Chodź za mną. — Yin Tsu prowadził na wpół odwrócony w stronę Li Yuana, głęboko pochylony, z rękoma wysuniętymi do przodu, ale złożonymi razem w geście wyra- żającym najwyższy szacunek. Czekając na nią, zastanawiał się nad tym, co powiedzieć. Nie widział jej od dnia, w którym nalegał na przeprowadzenie testów. Czy wybaczyła mu to? Zacisnął zęby na to wspomnienie, po czym odwrócił się i zauważył ją stojącą w progu. Miała na sobie suknię w kolorze jasnej cytryny, a czarne, luźno rozpuszczone włosy opadały na jej ramiona. Nie miała ze sobą dziecka. — Ja... — zaczął, ale jej widok sprawił, że nie mógł wy- krztusić ani słowa. Wydawała się piękniejsza niż kiedykolwiek. Jej twarz była jakby bardziej wyrazista, a piersi pełniejsze od tych, które pamiętał. Kiedy odwrócił się, aby na nią spojrzeć, pochyliła się i uklękła na jedno kolano. Z opuszczonym wzro- kiem oczekiwała na jego rozkazy. — Fei Yen — powiedział, ale jego głos był tak miękki i cichy, że nie dosłyszała jego słów. Podszedł bliżej i dotknął delikatnie czubka jej głowy. Ogarnęło go tak silne pragnienie, by ją pocałować, tak ogromne napięcie wywołane jej blisko- ścią, że poczuł, jak zaczyna mu drgać policzek. Cofnął się i wyprostował. — Wstań, Fei Yen. Proszę... Podniosła się powoli, a jej ciemne oczy wypełniał lęk przed nim. Wiedziała, jak potężnym człowiekiem był teraz, widziała, jak jego poddani kładli szyje pod jego stopę. Widziała i bała się. To nie był ten chłopiec, którego znała. Nie, on już nie był dzieckiem, ale mężczyzną: młodym lwem w ognistej szacie. __Dobrze wyglądasz — odezwał się, zdając sobie sprawę tego, jak niewłaściwie brzmią jego słowa. — Zastanawiałam się, kiedy przyjedziesz. Wiedziałam, że to zrobisz. Pokiwał głową, zaskoczony jej wyraźną pokorą. Wydawała się zupełnie inna niż kiedyś. —- A dziecko? — Jest zdrowe. — Odwróciła wzrok i przygryzła wargę. — §pi teraz. Chcesz go zobaczyć? — Zerknęła na niego i zauwa- żyła jego wahanie. — Nie musisz. Wiem, co czujesz. Wiesz? pomyślał, ale milczał i tylko pokiwał głową. — Han — powiedziała. — Nazwałam go Han. Tak jak chciałeś. Patrzyła na niego, usiłując dostrzec, jak to przyjął. Mięsień policzka zadrgał mu jeszcze raz, ale zaraz uspokoił się i jego twarz ponownie przybrała kamienny wyraz. — Chodź — rzekła po chwili i poprowadziła go wzdłuż wysoko sklepionego korytarza do pokoju dziecinnego. Obok łóżeczka siedziała dziewczyna z rękoma złożonymi na kolanach. Na widok swojej pani wstała i ukłoniła się nisko. Potem dostrzegła Li Yuana i padła na kolana, dotykając czołem podłogi, jak to poprzednio zrobił Yin Tsu. Fei Yen odprawiła ją pospiesznie, po czym zwróciła się w stronę Li Yuana. — Nie budź go, Yuanie. On potrzebuje snu. Pokiwał głową i podszedł do łóżeczka, aby przyjrzeć się dziecku. Spało na boku, z jedną ręką przy ustach, a drugą opartą wygodnie o szczebelki łóżeczka. Gęste, czarne włosy pora- stały całą jego głowę, a na szyi miało wstążkę monitoru- jącą: mlecznobiały pasek, który pulsował w rytm bicia jego serca. — Ale on jest... taki malutki! — Li Yuan roześmiał się zaskoczony. Ręce dziecka i jego maleńkie, idealnie ukształ- towane stopki wyglądały jak miniaturki wyrzeźbione ze zma- towiałej kości słoniowej. — Nie ma jeszcze miesiąca — odpowiedziała, jakby to wyjaśniało piękno niemowlęcia. Li Yuan z całego serca prag- nął dotknąć jednej z tych drobnych dłoni, poczuć, jak te paluszki rozprostowują się i zamykają wokół jego kciuka. Odwrócił się i spojrzał na nią. Nagle cała stara gorycz i miłość wróciły, niszcząc uczucie ciepła, które przez chwilę wypełniło go na widok dziecka. Nienawidził jej za to. Niena- widził jej za to, że czuł tak wiele. Frustracja sprawiła, że zacisnąwszy zęby do bólu, przeszedł obok niej i zatrzymał się pod ścianą, usiłując opanować wzbierający mu w piersiach krzyk bólu. Zawsze tak było, zrozumiał nagle. Zawsze, kiedy był przy niej, czuł ból. Tak wiele brała dla siebie, a tak mało zostawiała dla niego. I to było złe. Nie może być T'angiem i jednocześnie cierpieć tak bardzo. Nie, już lepiej było nie czuć niczego, niż czuć tak wiele. Stał odwrócony do niej plecami, próbując się uspokoić, opanować zamęt panujący w sercu i wyrzucić go na drugą stronę lodu. Gdzie było jego miejsce. Gdzie musiało być jego miejsce. Czekała w milczeniu. Kiedy odwrócił się w jej stronę, wszelkie ślady wzruszenia zniknęły już z jego twarzy. Popat- rzył na łóżeczko ze śpiącym dzieckiem, potem na nią i odezwał się spokojnym, w pełni kontrolowanym głosem: — Chcę ci coś dać. Tobie i dziecku. To będzie jego, kiedy dorośnie, ale do tego czasu ty będziesz administratorką. Pochyliła posłusznie głowę. — Chcę, aby miał pałac w Hei Shui. Uniosła głowę, a w jej szeroko otwartych oczach było widać zdumienie. — Li Yuanie... Przerwał jej gestem ręki. — Dokumenty zostały już przygotowane. Nie życzę sobie żadnych sprzeciwów, Fei Yen. To naprawdę niewiele w porów- naniu z tym, co mógłby mieć. Odwróciła głowę, nie mogąc ukryć goryczy, po czym ski- nieniem głowy wyraziła zgodę. — Dobrze. — Odwrócił się i jeszcze raz popatrzył na łó- żeczko. — Wypłacana wam będzie także pensja. Tobie i jemu. Nie będzie ci niczego brakować, Fei Yen. Ani tobie, ani jemu. — Mój ojciec... — zaczęła, a w jej głosie pojawiły się dumne tony, zaraz jednak przerwała, gryząc się w język. Wiedziała, że nie musiał niczego dla niej robić. Warunki rozwodu były wystarczająco jasne. Jej przypadł wstyd. To ona ponosiła winę za wszystko. — A zatem niech tak będzie — powiedział, kończąc roz- mowę. — Twój ojciec dostanie wszystkie dokumenty. A Han... — wymówił jego imię; wymówił je i głęboko ode- tchnął, czując, że policzek zaczyna mu znowu drgać. — Han będzie miał Hei Shui. * # * Tolonen uniósł głowę. Jego podłużna twarz miała kolor popiołu, a w szarych oczach widać było głębokie cierpienie. Przez jakiś czas wpatrywał się nieruchomo w ścianę, po czym pokręcił głową. — Nie mogę w to uwierzyć — szepnął, odsuwając od siebie papiery. —Po prostu nie mogę uwierzyć. Hans... —Jego usta wykrzywiły się w grymasie bólu. — Co teraz powiem...? Co powie jego ojciec? — Pomyślał o Jelce, o zaręczynach i jęk- nął. — Bogowie, co za katastrofa. Jaka śmierdząca, przera- żająca afera. Dossier Hansa Eberta było cienkie i nie zawierało wystar- czająco wiele dowodów, aby móc mu wytoczyć proces. Było ich jednak dosyć, aby dowieść wagi zawartych w nim oskarżeń wobec każdego innego forum. Dla adwokata byłaby to zwykła zbieranina poszlak, ale wszystkie te poszlaki prowadziły do jednego wniosku. Tolonen westchnął i przetarł oczy. Hans był przebiegły, zbyt przebiegły. Jedyne ślady, jakie pozostawił, to brak śladów, wrażenie pustki, cień w miejscu, gdzie powinno znajdować się coś materialnego. Niezgodności w finansach GenSynu. Płat- ności dla kręgu najbliższych mu oficerów. Niewyjaśnione nieobecności zapisane w księdze służby Eberta — brakujące godziny i dni, które w trzech wypadkach pokrywały się z da- tami podanymi im przez człowieka DeVore'a, Reida. Zagu- bione akta pięciu z osiemnastu Młodych Synów aresztowa- nych na polecenie Li Yuana zaledwie dzień lub dwa wcześniej. Wszystkie te akta w pewnym momencie przeszły przez ręce Eberta. Było także zeznanie dziewczyny z domu Eberta, Zło- tego Serca, a na koniec hologramy. Hologramy wydawały się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, najbardziej rozstrzygającymi dowodami, ale wiedział, że z punktu widzenia prawa nie miały żadnego znaczenia. Dawno już bowiem przyjęto, że wszelkie fotografie i hologramy są niewiarygodne, gdyż GenSyn mógł wyprodukować idealną kopię każdego człowieka. To oraz cały problem weryfikacji obrazu sprawiło, iż tego typu „informacje" zostały uznane za drugorzędne z punktu widzenia procedury sądowej. Ale to nie było coś, co kiedykolwiek trafi przed sąd. Cho- dziło tutaj o ważniejsze sprawy i o starsze wzorce postępo- wania. Na jednym z hologramów widać było Hansa, który z weran- dy domku narciarskiego patrzy na stojącego poniżej w śniegu mężczyznę. Tym mężczyzną był DeVore. Zdjęcia były ziarnis- te, zrobione pod małym kątem — być może nie więcej niż dwadzieścia stopni — i w konsekwencji część trójwymiarowe- go obrazu rozmywała się w białą plamę; ale właśnie ta niedo- skonałość sugerowała, że wszystko było autentyczne. Naj- wyraźniej hologramy zrobiono ręcznymi kamerami, z dużej odległości, kto wie w jakim celu —może szantażu. Znaleziono je w magazynie twierdzy DeVore'a. Wyglądało to wręcz tak, jakby zostały tam pozostawione po to, aby ktoś je znalazł. Gdyby były jedynymi materiałami, mogłoby to skłonić Służbę Bezpieczeństwa do odrzucenia ich, jako subtelnej próby pod- ważenia pozycji Eberta. Dodane jednak do innych dowodów nabierały nowego znaczenia. Nie, nie było żadnego prawdziwego dowodu, ale po- szlaki niedwuznacznie wskazywały na to, że Ebert współ- pracował z rebeliantami. Dostarczał im funduszów, spotykał się z nimi, przekazywał informacje i w razie potrzeby zacierał ich ślady. Tolonen zamknął teczkę, po czym oparł się w fotelu, usi- łując opanować drżenie rąk. Zawsze ufał Ebertowi. Kiedy polecił Haavikko przeprowadzenie dochodzenia, myślał o trzech innych oficerach. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by zakwestionować lojalność Hansa Eberta. Nigdy, aż do tego dnia. Pokręcił głową. W jego oczach pojawiły się łzy i spłynęły po jego pobrużdżonych policzkach. Zacisnął zęby, napinając mięśnie twarzy, ale łzy wciąż płynęły. Mógł zrobić tylko jedno. Musiał pójść zobaczyć się z Klausem. W końcu to była sprawa jego rodziny. Kwestia honoru. Westchnął z drżeniem, po czym potrząsnął głową, przypo- mniawszy sobie coś jeszcze. Jelka... Obiecał Jelce, że tego wieczoru zje z nią kolację w domu. Spojrzał na ścienny chrono- netr, podniósł się z fotela i rzucił teczkę z dokumentami na łóżko. Już był spóźniony, ale ona to zrozumie. Zaraz połączy się z Helgą i wszystko wytłumaczy. A później może wyśle przez posłańca wiadomość dla Jelki. Ponownie zadrżał, czując się starszym, niż był w rzeczywis- tości. Tak bardzo się mylił. Tak bardzo. I to dwa razy. Najpierw był DeVore, a teraz... — Ach... — mruknął, a następnie, zły na siebie z powodu swej słabości, przycisnął guzik, aby wezwać adiutanta. Wyką- pie się i pójdzie odwiedzić starego przyjaciela. Bowiem ojciec powinien poznać prawdziwe oblicze swojego syna. Powinien się dowiedzieć, co to za kreatura. Kiedy Jelka obudziła się, było już po trzeciej. Apartament był ciemny i cichy. Przez jakiś czas leżała, próbując ponownie zasnąć, ale w końcu zrezygnowała z tych usiłowań. Włożyła szlafrok i przeszła do sypialni ojca. Jego łóżko było puste, a pokój posprzątany. Oczywiście... Zapomniała, że go nie było. Ruszyła dalej i zatrzymawszy się przed sypialnią wuja i ciotki, słuchała przez chwilę ich miękkiego chrapania. W kuchni znalazła odręczną notatkę opartą o maszynkę do kawy. Kartka była zgięta na pół, a na zewnętrznej stronie zauważyła swoje imię, wykaligrafowane starannym pismem ojca. Usiadła na krześle, przeczytała ją, a następnie uśmiech- nęła się, myśląc o nim. Zawsze tak się o niego bała, kiedy wyjeżdżał gdzieś w sprawach związanych ze swoją służbą. Szczególnie ostatnio, po niedawnym zamachu na jego życie. Rozejrzała się po ciemnej kuchni i poczuła nagłe napięcie, niecierpliwość. To uczucie niecierpliwości towarzyszyło jej bez przerwy w ciągu ostatnich dni i wydawało się już stanem prawie naturalnym. Niecierpliwość i niepohamowana ochota, by tłuc różne rzeczy. Nie powiedziała jednak o tym nikomu. Wiedziała, że ma to bezpośredni związek z Hansem oraz zbliżającym się małżeństwem i niewiele można było zrobić, aby złagodzić te uczucia. Jedyne, co jej pomagało, to ćwiczenia. Sala gimnastyczna była co prawda zamknięta, ale bez wiedzy ojca zapamiętała kombinację cyfr. Wcisnęła odpowiednie klawisze i weszła do ciemnego wnętrza. Drzwi automatycznie zamknęły się za nią. Po próbie ataku na Jelkę ściany zostały wzmocnione i wbu- dowano specjalny system zamków, ale poza tym sala wy- glądała zupełnie tak samo, jak poprzednio. Podeszła do tablicy rozdzielczej i włączyła trzy reflektory wiszące nad drabinkami ściennymi, a następnie zrzuciła szlafrok i zaczęła ćwiczyć, wiedząc, że od momentu zamknięcia drzwi nikt nie może jej usłyszeć. Na całej długości jednej ze ścian było wielkie lustro. Wy- konując kolejne elementy swego ćwiczenia, rzucała na nie przelotne spojrzenia i widziała swoją nagą sylwetkę porusza- jącą się między trzema strumieniami światła, swoje członki połyskujące jak włócznie z lodu, swoje ciało skręcające się i obracające w zawiłych kombinacjach ruchów. Tańcząc, czu- ła, że opuszcza ją napięcie, z precyzyjnych i zdyscyplinowa- nych ruchów swego ciała czerpała prawdziwą przyjemność. Wirowała szybciej i szybciej, jak derwisz, i krzyknęła z radości, kiedy jej stopy uderzyły w podłogę po wykonaniu salta, po czym uniosły ją w górę w wysokim skoku. Przerwała na chwilę ćwiczenia i oddychając głęboko, pró- bowała powstrzymać śmiech. Gdyby on mógł ją teraz zoba- czyć... Potrząsnęła głową i odrzuciła włosy z twarzy. Właśnie rozpoczęła kolejną serię ćwiczeń, kiedy zauważyła coś kątem oka. Zatrzymała się i patrząc na drzwi, zamarła w napięciu. Tablica nad drzwiami pulsowała w stałym rytmie. Był to gorączkowy, niemy puls, który mógł oznaczać tylko jedno. W apartamencie byli obcy. * * * Lehmann przeczytał szybko notatkę, po czym zgniótł ją w dłoni i rzucił do kąta. Nad życiem Tolonena czuwały chyba jakieś dobre duchy. Już trzy razy próbowali go dopaść i trzy razy im się nie powiodło. Dziś w nocy, na przykład, zgodnie z zapewnieniami Eberta, powinien być w domu, ale z jakichś powodów nie przyszedł. Lehmann zaklął pod nosem, odwrócił się i wrócił do pokoju, gdzie trzymali dwoje pojmanych. Leżeli na łóżku twarzami do dołu, a ich pulchne, nagie ciała były związane. Obok stało dwóch Han i czekało na rozkazy. __Coś nowego? — zapytał, widząc wielkie pręgi na plecach ieńców i ślady oparzeń na ramionach. — Nic — odpowiedział jeden z Han. — Zupełnie nic. Lehmann stał jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, czy oie powinien spróbować czegoś bardziej przekonywającego, ale w końcu wzruszył ramionami, wydał rozkaz i wyszedł, nie czekając, aż go wykonają. Na zewnątrz w korytarzu zatrzymał się i zaczął rozglądać się wokół. Coś mu nie dawało spokoju. Przeszukali dokładnie apartament i nigdzie nie znaleźli śladu dziewczyny, a więc może rzeczywiście gdzieś wyszła. Ale w takim razie po co ta notatka? Popatrzył na znajdujące się na końcu korytarza drzwi do sali gimnastycznej. Może tam? pomyślał. Było to mało praw- dopodobne, ale równie mało prawdopodobne było to, że dzie- wczyna gdzieś wyszła. Na pewno leżała dziś w łóżku, nawet jeśli pościel była już zimna. Stanął przed tablicą kontrolną i zaczął się jej przyglądać. To był nowy zamek, specjalnie wzmocniony. Bez szyfru nie było żadnej możliwości otwarcia go. Właśnie miał zamiar się odwrócić i odejść, kiedy nagle zdał sobie sprawę z tego, że nie musi się wcale dostać do środka, aby się dowiedzieć, czy tam ktoś jest. Obok wisiał ekran bezpieczeństwa. Co znaczyło, że w środku muszą być kamery. Zorientowanie się, jak działa ekran, zajęło mu tylko chwilę, po czym zaczął się wpatrywać w ciemną salę, podczas gdy kamery same poszukiwały ludzkich kształtów pośród cieni. Przejrzał całą salę raz, po czym jeszcze raz, uważniej. Nic. W środku nie było nikogo. Wyłączył ekran, usatysfakcjonowany i przekonany już te- raz, że jednak wyszła. Szkoda. Byłaby idealnym zakładnikiem. Ale i tak było nieźle. Śmierć brata i szwagierki powinna być ciężkim ciosem dla Tolonena. Wrócił do pokoju, w którym czekali jego ludzie. Skończyli już i byli gotowi do wyjścia. Popatrzył obojętnie na zwłoki. Pośrednio lub bezpośrednio służyli systemowi, który był prze- gniły. Zatem takie było ich przeznaczenie. Zasłużyli sobie na to. Pochylił się nad zwłokami mężczyzny i plunął mu w twarz. Następnie uniósł głowę i spojrzał w oczy Han. — W porządku. Skończyliśmy tutaj. Chodźmy już. Skinęli głowami w milczeniu i minąwszy go, ruszyli do wyjścia. Schowali broń i starali się nie patrzeć mu w oczy. Lehmann rozejrzał się wokół, wyciągnął swój nóż i podążył za nimi. Jelka czekała w ciemnościach, obawiając się najgorszego. Jej policzki były mokre od łez, a żołądek ściśnięty z trwogi. Koszmar powrócił, ale tym razem było znacznie gorzej niż poprzednio, bowiem tym razem nie mogła nic zrobić. Nic oprócz przykucnięcia pod zamkniętymi drzwiami i czekania. W ciągu ostatniej godziny dowiedziała się, jak okropna jest bezczynność — znacznie gorsza od samego strachu związane- go z ukrywaniem się. Kiedy balansowała na występie w ścianie nad kamerą, było jej w pewnym sensie łatwiej — dużo łat- wiej — niż później, w tej przerażającej otchłani niewiedzy o tym, co się stanie. Wtedy mogła myśleć: „Za chwilę to się skończy, kamery przestaną się poruszać i będę mogła opuścić się na podłogę". Ale późniejsze czekanie było już czymś innym. Zupełnie innym. Sam czas uległ subtelnej zmianie, stając się instrumentem tortur, wypełniając ciemność okro- pnymi wizjami, tworami jej wyobraźni. W końcu jej cierpliwość wyczerpała się i Jelka wyszła z sali. Była przerażona, prawie sparaliżowana obawą, że ciągle tam są, że schowani i milczący czekają na nią, ale nie mogła wytrzymać już ani chwili dłużej. Na korytarzu było ciemno i cicho. W powietrzu czuło się dziwny zapach. Szła powoli, macając ścianę, przyczajona, gotowa uderzyć lub kopnąć każdego obcego, ale nie było tam nikogo. Tylko jej strach. Przy pierwszych drzwiach zatrzymała się, węsząc z niepo- kojem. Zapach był tu silniejszy niż na korytarzu, bardziej mdlący. Zacisnęła szczęki i weszła do środka, ostrożnie sta- wiając stopy, wpatrując się w ciemność i usiłując rozpoznać majaczące przed nią kształty. Na podłodze tuż przed sobą zauważyła dwie niewyraźne postacie. Pochyliła się nad nimi, a następnie poderwała się z krzykiem, nie mogąc już dłużej opanować swych reakcji. nawet w ciemnościach wszystko było dla niej jasne. Wyczuła pętle z drutu zaciśnięte mocno wokół ich gardeł. Cofnęła się przerażona, z trudem łapiąc oddech. Jej ciało drżało gwałtownie, w nie kontrolowany, niepohamowany spo- sób. Oni nie żyli. Chciała wybiec stamtąd, ale nogi ją zawiodły. Potknęła się, jej wyciągnięte ręce nie trafiły na twardą, gładką powierzchnię podłogi, ale na okropną, ustępującą pod naciskiem miękkość martwych ciał. Wrzasnęła i zaczęła się gramolić, ale upadła znowu. Szamotała się pośród ciał, czując, że jej przerażenie narasta i zmienia się w histerię. Zamknęła oczy, wyciągnęła rękę i dotknąwszy ściany, za- częła się posuwać wzdłuż niej w stronę drzwi. Przechodząc nad zwłokami, starała się opanować ciche jęki pierwotnej, zwierzęcej grozy, które wydobywały się z głębi jej gardła. Doszła do oświetlonego skąpo korytarza. Przy zewnętrznej barierze nie było żadnego strażnika, a winda była pusta. Stała przez chwilę przy otwartych drzwiach, po czym weszła do środka i nacisnęła guzik. Na dole pokładu wszystko wyglądało tak samo. Nigdzie nie było żadnych straży, jakby cały oddział został wycofany. Weszła do centrum kontroli pokładu i usiad- ła przy konsoli, usiłując zrozumieć, jak uruchomić system łączności. Jej pierwsze próby nie dały żadnego efektu, ale później ekran rozjaśnił się i miękki głos MecVocu zapytał o jej kod bezpieczeństwa. Wyjąkała numer, który ojciec kazał jej zapamiętać, po czym jeszcze raz powtórzyła go na żądanie maszyny. Wreszcie na ekranie pojawiła się twarz. — Nu shi Tolonen — powiedział oficer dyżurny, rozpo- zna wszy ją. — Co się stało? Wygląda pani... — Posłuchaj! — krzyknęła, przerywając mu. — Nie ma tu żadnych straży. Apartament został zaatakowany. Oni... — umilkła, nie mogąc tego wymówić, ale on najwyraźniej zro- zumiał. — Niech pani pozostanie na miejscu. Natychmiast powia- domię generała. W ciągu dziesięciu minut będzie przy pani oddział specjalny. — Mówiąc to, odchylił się od ekranu i wpi- sał alarmowe kody na klawiaturze stojącego obok zestawu łączności. Następnie odwrócił się i ponownie popatrzył na Jelkę. — W porządku. Już są w drodze. Generał skontaktuje \ się z panią bezpośrednio. Proszę nie odchodzić od centrali łączności. — Przerwał i głęboko odetchnął. — Kiedy to się zdarzyło? — Około godziny temu. — Zadrżała, próbując nie myśleć 0 tym, co zostawiła za sobą na górze. — Myślę, że już poszli. Ale tam... — Przełknęła z wysiłkiem ślinę. — Tam leżą ciała. Mój wuj i ciotka. I jeszcze inni. Nie wiem kto. — Bliska łez, wciągnęła z drżeniem powietrze, czując, że jeszcze trochę 1 straci kontrolę nad sobą. — Posłuchaj mnie, Jelka. Zrób teraz dokładnie to, co mó- wię. W pokoju wypoczynkowym, który jest obok, powinna być apteczka. Znajdziesz tam tabletki uspokajające. Weź dwie. Tylko dwie. Potem wróć do centrali i czekaj tam. Dobrze? Przytaknęła i przeszła obok, jak jej kazał. W progu jednak zatrzymała się i spojrzała na ekran. Dlaczego nikogo tutaj nie było? Gdzie był oddział wartowniczy? Wszystko to wyglądało zbyt znajomo. Jak w czasie ataku na laboratoria Projektu Kontroli Myśli. Nagle zrozumiała. To wcale nie było tak, jak podczas poprzedniego zamachu na nią. Tym razem to był spisek. Robota od wewnątrz. Ktoś dał rozkaz Służbie Bezpieczeń- stwa, aby wycofała swoich ludzi. Musiał to być ktoś z samej góry. A to znaczyło, że musi się stąd wydostać. Natychmiast. Zanim znowu po nią przyjdą. Jeszcze kiedy ciągle o tym myślała, obraz na ekranie zmienił się. Pojawiła się na nim twarz Hansa Eberta. Był nie ogolony, a jego oczy nabiegłe krwią. Wyrwano go z łóżka. — Jelka? Czy to ty? Podejdź bliżej. Podejdź do tablicy. Poruszając się jak w transie, podeszła i stanęła, patrząc na ekran. — Zostań tam, gdzie jesteś. I nie obawiaj się niczego. Przyjadę tak szybko, jak tylko będę mógł. Stała tam, sparaliżowana lodowatą pewnością. Kiedy jego twarz zniknęła z ekranu, sięgnęła do wyłącznika i przerwała połączenie. Roześmiała się gorzko i nie oglądając się za siebie, pobiegła do tranzytu, weszła do środka i nacisnęła guzik, posyłając windę w dół. * * * Kiedy Tolonen wszedł do rezydencji Eberta, było już dzie- sięć po czwartej. W drzwiach powitało go jedno z koźlich stworzeń i poprowadziło do gabinetu. Następnie pochyliło się w niskim ukłonie i przeprosiwszy go głębokim, bełkotliwym głosem, poszło obudzić swego pana. Chwilę później inne z tych stworzeń weszło do gabinetu, wyższe, szczuplejsze od pierw- szego, ubrane w nieskazitelny strój. Podeszło do marszałka i zapytało, czy nie chciałby czegoś do picia. — Nie, dziękuję — odpowiedział, nie patrząc nawet na zwierzę. — A może chciałby pan coś do zjedzenia, marszałku? Stało tuż obok niego, prawie dotykając jego łokcia. Słyszał jego oddech i czuł ciężki zapach piżma, przebijający się przez opary wody kolońskiej, którą się obficie wyperfumowało. — Nie. Zostaw mnie teraz samego — powiedział, odpra- wiając je machnięciem ręki. — Czy jest coś, co mogę dla pana zrobić, marszałku? — nalegało stworzenie, jakby wcale nie słyszało tego, co powie- dział, ani nie dostrzegło gestu jego dłoni. Tolonen przecząco pokręcił głową, po czym spojrzał prosto w jego różowe oczy. Nigdy przedtem nie zauważył, jak od- rażające były te stworzenia, jak ohydna była ta kombinacja zwierzęcości i wyrafinowania. — Przykro mi — powiedział oschle, opanowując irytac- ję — ale proszę, byś zostawił mnie samego. Nie potrzebuję niczego, zapewniam cię. Popatrzył w ślad za stworzeniem, a następnie otrząsnął się i zamyślił. Zastanawiał się, czy to była jego ostatnia wizyta w tym domu, czy przez to wszystko skończy się jego długoletni związek z najstarszym przyjacielem. Rozejrzał się wokół, pró- bując myśleć o czymś innym — wiedząc, że ta chwila zbliża się coraz bardziej — ale nic z tego nie wychodziło. Słowa, które przyszedł tu powiedzieć, krążyły w jego głowie jak okropna, nie dająca się zapomnieć litania. Nie musiał długo czekać. Klaus Ebert spryskał twarz wodą, włożył szlafrok i zszedł na dół. Otworzył drugie drzwi i z uśmiechem na twarzy oraz szeroko otwartymi na widok Przyjaciela ramionami wszedł do gabinetu. — Przychodzisz piekielnie wcześnie, Knut, ale jesteś równie mile widziany jak zwykle. — Przycisnął Tolonena do piersi i odsunął się o krok. — Co cię sprowadza o tej godzinie, Knut? Mam nadzieję, że nic się nie stało ani tobie, ani twojej rodzinie? Tolonen uśmiechnął się blado, wzruszony bardziej niż zwyk- le ciepłem i otwartością powitania. Jednakże jego uśmiech był słaby i nie maskował już goryczy, której nie potrafił dłużej ukrywać. Pokręcił głową. — Kiedy ich opuszczałem, wszystko było dobrze, Klaus — odpowiedział z trudem. Odetchnął głęboko i potrząsnął gwał- townie głową. Rysy jego twarzy wykrzywiły się w bolesnym grymasie. — Powtarzałem te słowa, ale nie potrafię... — Wy- prostował się, próbując opanować targające nim uczucia. Następnie prawą ręką wyjął spod swego sztucznego ramienia pudełko z dokumentami i podał je przyjacielowi. Ebert zmarszył czoło. — Co to jest, Knut? — Nagle zaniepokojony szukał od- powiedzi na twarzy przyjaciela, ale nic tam nie znalazł. Jego szerokie usta wykrzywiły się w niecierpliwym grymasie, po czym podszedł do biurka i położył na nim pudełko. Usiadł, wyciągnął staroświeckie okulary i założył je. Otworzył pudełko, wyciągnął papiery i zaczął czytać. Tolonen stał po drugiej stronie biurka i obserwował twarz przyjaciela. Własnoręcznie sporządził kopię całego pliku, bio- rąc bezpośrednią odpowiedzialność za całą sprawę. Po chwili Ebert przerwał czytanie i spojrzał na niego. — Nie rozumiem tego, Knut. Tu jest napisane... — Roze- śmiał się krótko, nieswoim głosem, a następnie pokręcił głową, nie spuszczając jednak cały czas wzroku z Tokmena. — Nie sądzisz chyba... Opuścił głowę, ale zaraz znowu ją podniósł, a jego usta poruszyły się, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydał żadnego dźwięku. O tym, że znaczenie tego, co czytał, powoli torowało sobie drogę do jego mózgu, świadczyły dziwne zmia- ny zachodzące na jego twarzy — nagłe zaciśnięcie ust, przelot- ny błysk bólu w oczach. Tolonen stał w milczeniu, zacisnąwszy prawą pięść tak mocno, że paznokcie wbiły się w dłoń. Na jego napiętej twarzy malowało się cierpienie. Czekał. Ebert opuścił znowu głowę, ale tym razem widać było, że jego ręka, przesuwając się wzdłuż linijek tekstu, zaczyna coraz bardziej drżeć. Po chwili łza spłynęła mu po policzku i upadła ca kartkę. Odwrócił stronę i czytał dalej, a drżenie rozszerzyło aię na całą rękę i barki. Skończywszy, złożył powoli wszystkie kartki, zdjął okulary i spojrzał na Tolonena. Jego oczy były czerwone, wypełnione łzami, a cała twarz jakby odmieniona. __Kto oprócz ciebie wie jeszcze o tym, Knut? — Jego głos brzmiał miękko, a w oczach nie było nienawiści do starego przyjaciela ani oskarżenia, tylko głębokie, niewyobrażalne cier- pienie. Tolonen przełknął ślinę. .— Teraz jest nas trzech. — A Li Yuan? Czy już wie? Tolonen potrząsnął przecząco głową. — To jest rodzina, Klaus. To twój syn. Człowiek za biurkiem zamyślił się. W końcu pokiwał powoli głową, a na jego ustach pojawił się smutny uśmiech. — Dziękuję ci, Knut. Ja... — Jego ręce i barki ponownie zaczęły dygotać. Po chwili coś pękło w starym człowieku, twarz zmarszczyła się, a usta otworzyły w niemym, bolesnym krzyku. Przycisnął dłonie do blatu biurka, próbując opanować drżenie i cierpienie, które zdawało się rozdzierać go na czę- ści. — Dlaczego? — zapytał w końcu, patrząc na marszał- ka, szukając jego wzroku. — Czego on mógł jeszcze chcieć? Czego mu brakowało? Tolonen wzruszył ramionami. Nie potrafił na to odpowie- dzieć. Ani zrozumieć. W tym momencie drzwi po drugiej stronie gabinetu ot- worzyły się. W progu stało jedno z koźlich stworzeń, z tacą napojów w jednej ręce. Przez sekundę lub dwie Klaus Ebert nie reagował, a następnie odwrócił się w swoim fotelu i ryknął w jego stronę: — Wynoś się, ty cholerny stworze! Wynoś się! Pobladło ze strachu i pospiesznie uciekło. Z korytarza dobiegł ich brzęk tłuczonego szkła. Ebert odwrócił się i ciężko oddychając, czerwony na twarzy, popatrzył na marszałka. — Ile mam czasu, Knut? Kiedy musisz powiedzieć o tym Li Yuanowi? Tolonen zadrżał. Obaj wiedzieli, że to musi być zrobione. — Dwa dni — odparł cicho. — Mogę ci dać dwa dni. Ebert skinął głową, wyprostował się w fotelu i zacisnął obie dłonie. — Dwa dni — powtórzył, jakby do siebie, a następnie znowu spojrzał na Tolonena. — Przykro mi, Knut. Przykro mi z powodu Jelki. — Mnie też. Tolonen obserwował go jeszcze przez chwilę, odwrócił się i ruszył do wyjścia. Wiedział, że nie zostało już nic do powie- dzenia. Jego zadanie zostało wykonane, obowiązek spełniony, ale tym razem nie czuł żadnej satysfakcji. * * * Na zboczu góry widać było płomienie pożarów. W śniegu leżały nieruchome ciała. Wysoko nad górami wysmukłe, po- dobne w kształcie do ostrzy noży bojowe statki powietrzne Służby Bezpieczeństwa przesuwały się powoli na wschód, szukając najmniejszych śladów ciepła na tym lodowatym pus- tkowiu. W kabinie kontrolnej statku flagowego siedział Hans Ebert, generał Li Yuana. Był nie ogolony, a z braku snu jego oczy miały czerwone obwódki. Rozluźnił sobie kołnierzyk tuniki munduru i oparł stopy na stojącej przed nim konsoli. Dziewięć ekranów wiszących ponad jego głową pokazywało krajobraz gór, nad którymi lecieli. Dodatkowo przez centralny ekran przebiegały czerwone linie danych. Od czasu do czasu pojawia- ła się na nim mapa, pokazując aktualny zakres poszukiwań. Hans patrzył pustym wzrokiem na ekrany. Był zmęczony do szpiku kości. Mógł połknąć jakieś pigułki pobudzające, ale zrezygnował z tego i siedział teraz ponuro, przeżuwając swoje gorzkie rozczarowanie. W niskim pomieszczeniu było wraz z nim jeszcze pięciu ludzi, ale wszyscy milczeli, zdając sobie sprawę z nastroju dowódcy. Sprawnie i spokojnie zajmowali się swoimi zadania- mi, starając się nie przyciągać jego uwagi. Osiem twierdz zostało zdobytych. Kolejne pięć znaleźli opuszczone. Siatka DeVore'a była w strzępach, a ponad trzy tysiące jego ludzi zabitych. To, co rozpoczął Karr, on, w prze- ciągu sześciu krótkich godzin, dokończył. Jakby tego było mało, Jelka gdzieś zniknęła i prawdopodobnie już nie żyła, a wraz z nią zostały pogrzebane wszystkie jego marzenia, Marzenia o byciu królem. Królem świata. — Schronisko przed nami, sir! Uniósł gwałtownie głowę i zdjął nogi z konsoli. — Dobrze! — warknął wściekle, lecz zaraz złagodniał. Spojrzał na młodego oficera, który złożył mu raport. — Dzię- kuję- Oficer zasalutował, odwrócił się sprężyście i odszedł. Ebert siedział jeszcze przez chwilę, a następnie wstał i wąskim ko- rytarzem przeszedł do kokpitu. Na wielkim ekranie zobaczył wielką górę, do której się zbliżali, i chatę na jej zachodnim zboczu. Upłynęło zaledwie dwanaście miesięcy od czasu, gdy spot- kał się w niej z DeVore'em i teraz, wypełniając bezpośrednie rozkazy Li Yuana, zmuszony był tu powrócić jako architekt własnej klęski. Przeklął w duchu Li Yuana. Przeklął ten cały cholerny interes i w miarę jak patrzył na zbliżającą się coraz bardziej chatę, jego irytacja oraz frustracja narastały, prze- chodząc w gorączkowe podniecenie. Wylądowali w odległości pół li od celu, a podwójne działo flagowca skierowało się w stronę chaty. Hans zapiął mundur i zszedł na dół, w śnieg. Przeszedł powoli wolną przestrzeń dzielącą statek od schroniska. Jego samotna, czarna sylwetka z pękatym karabinem pod pachą wyraźnie rysowała się na tle białego otoczenia. Zatrzymał się pięćdziesiąt kroków od we- randy, oparł lufę karabinu na lewym przedramieniu i odbez- pieczył go. Następnie, bez słowa, opróżnił cały magazynek, strzelając w ścianę chaty. Powietrzem wstrząsnęły ogłuszające eksplozje. W ciągu kil- ku sekund schronisko zmieniło się w płonącą ruinę. Padające wokół niego szczątki syczały w zetknięciu ze śniegiem, a od- głosy wybuchów odbijając się echem między górami, wywo- łały wiele małych lawin. Hans opuścił broń i stał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w płomienie. Następnie zarzucił ciężki karabin na ramię i ruszył w drogę powrotną. ROZDZIAŁ 4 Zdruzgotana ziemia Klaus Ebert czekał w swoim gabinecie na syna. Odprawił wszystkich służących i siedział sam w wielkim, słabo oświet- lonym pokoju. Przed nim leżała teczka, jedyny przedmiot na ogromnym, pokrytym skórą biurku. Patrzył na nią nierucho- mo, a jego twarz nie wyrażała już niczego. Od wizyty Tolo- nena upłynęło piętnaście godzin i wiele w tym czasie zrobił, ale były to długie, okropne godziny wypełnione ponurym oczekiwaniem. Wzywał Hansa dwukrotnie. Za pierwszym razem odpowie- dział, że nie może przyjechać, gdyż Tang zlecił mu wykonanie pewnego zadania, a za drugim, że przybędzie w ciągu godziny. Między jednym a drugim połączeniem starzec przesłał mu zwięzłą notatkę: „Przybądź natychmiast albo będziesz dla mnie nikim". W korytarzu na zewnątrz rozległ się dzwonek: znak, że przybył jego syn. Ebert, czekający na szeroko rozstawionych nogach, z rękoma splecionymi z tyłu, wyglądał jak wcielenie siły i władzy. Krótkie, siwe włosy zaczesał do tyłu nad wyso- kim czołem, ale w jego zielonoszarych oczach nie było życia. Z zewnątrz dobiegły odgłosy kroków, a następnie rozległo się pukanie do wielkich, dębowych drzwi. Do środka wszedł Hans, któremu towarzyszyło dwóch adiutantów. Przeszedł szybko przez pokój i zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od swojego ojca. Dwaj oficerowie pozostali przy drzwiach. — A więc, ojcze? — W głosie młodego mężczyzny brzmiała niecierpliwość, prawie bezczelność. Klaus Ebert zmrużył oczy i ponad ramieniem syna popat- rzył na dwóch adiutantów. — To sprawa rodzinna — powiedział do nich. — Proszę, zostawcie nas samych. Na ich twarzach pojawiło się chwilowe wahanie. Spojrzeli na siebie, ale nie wykonali żadnego ruchu świadczącego o tym, że mają zamiar odejść. Ebert patrzył na nich jeszcze przez jakiś czas, a następnie spojrzał pytająco na syna. — Słuchają tylko moich rozkazów, ojcze. Nie wolno im mnie opuścić. Nawet na chwilę. — Jego głos był teraz protek- cjonalny, jakby zwracał się z łaskawym wyjaśnieniem do kogoś znacznie od siebie gorszego. Ebert popatrzył na syna, widząc w nim teraz to, czego nigdy dotąd nie zauważał: arogancję, z jaką się nosił, brutalną pewność siebie widoczną w zarysie szczęki i brak prawdziwej głębi w jego jasnobłękitnych oczach. Zachowywał się tak, jakby patrzył n a rozmówcę, ale nawet nie starał się wejrzeć w głąb niego. Widział tylko powierzchnie — tylko siebie od- bitego w twarzach innych. Poczuł, jak coś w nim zamiera. To był jego syn. Ta kre- atura. Wypuścił z sykiem powietrze, po czym ruszył w stronę drzwi, krzycząc do obu oficerów: — Wynosić się, do cholery! Już! Zanim każę was wyrzucić! Tym razem już się nie wahali. Podskoczyli, jakby ktoś ich uderzył, i pospiesznie opuścili pokój. IClaus patrzył przez chwilę na zamknięte drzwi, a następnie odwrócił się i spojrzał na syna. — Nie było żadnego powodu, aby tak krzyczeć, ojcze. — Były ważne powody! — warknął i zauważył, że jego syn lekko się wzdrygnął. -— Wzywam cię do siebie, a ty się wymawiasz! A potem masz czelność przyprowadzić ze sobą swoich marionetkowych przyjaciół. — To są oficerowie... — zaczął Hans, przerywając mu, ale starzec gwałtownym ruchem ręki nakazał mu milczenie. — Twoi... przyjaciele. — Spojrzał prosto w oczy syna i nie ukrywając już dłużej swego gniewu, mówił urywanym głosem: — Żeby przyprowadzić ich tutaj, Hans... — Wskazał na podłogę. — Tutaj, gdzie tylko my dwaj przychodzimy. Odwrócił się do niego plecami i ciężko oddychając, starał się uspokoić. Następnie podszedł do biurka i usiadłszy za nim, ponownie spojrzał na syna. Hans odwrócił głowę, z trudem tylko maskując swoją iry- tację. — A więc? O co chodzi, ojcze? — Jego słowa brzmiały szorstko, prawie obraźliwie. Popatrzył na ojca i stanął sztyw- no, ponury, całą swoją postawą demonstrując wyniosłość i butę, jakby zwracał się do wyższego rangą oficera, którego nie cierpiał. A więc do tego doszło? pomyślał Ebert, zamierając w bez- ruchu i przyglądając się uważnie własnemu synowi. Opuścił wzrok na teczkę z dokumentami i zacisnął zęby. Nie po- trzebował już starannie zebranych dowodów marszałka. Mógł to wszystko odczytać na twarzy młodego mężczyzny. — A więc? — nalegał Hans. — Oderwałeś mnie od moich obowiązków, grożąc odebraniem tego, co mi się należy zgod- nie z prawem, i obraziłeś moich oficerów. Chcę wiedzieć dlaczego, ojcze. Co takiego zrobiłem, aby zasłużyć na takie traktowanie? Ebert roześmiał się gorzko. — Mój syn. — To drugie słowo wypowiedział z całą iro- nią, na jaką mógł się zdobyć, ale jedyne, co czuł, to ból, głęboki, obezwładniający ból, i rozczarowanie, które sprawia- ło, że zdawało mu się, iż za chwilę straci rozum. Podniósł się, odszedł od biurka i okrążywszy syna, stanął plecami do drzwi. — Coś ty zrobił, Hans? Dlaczego to zrobiłeś? Młody mężczyzna odwrócił się twarzą do ojca. Zaciśnięte pięści przycisnął do ud i najwyraźniej z trudem panował nad sobą. — Właśnie, co takiego zrobiłem? Ebert wskazał na biurko. — Zauważyłeś tę teczkę? — Tak. I co z tego? — Hans nawet nie spojrzał w tamtą stronę. — Mogłeś mi ją przysłać. Przeczytałbym później. Klaus pokręcił głową. — Nie, Hans. Chcę, abyś przeczytał to teraz. W twarzy młodego mężczyzny coś drgnęło, pojawiła się na niej chwilowa niepewność, ale zaraz wszystko zniknęło. Poki- wał głową i zajął miejsce w fotelu ojca. Ebert podszedł do drzwi, zamknął je i wsunął klucz do kieszeni. Hans czytał właśnie pierwszą stronę, a z jego pobladłej nagle twarzy odpłynęła cała krew. Dlaczego? Klaus zadał sobie to pytanie tysięczny raz tego dnia. Ale tak naprawdę znał odpowiedź. Egoizm. Chciwość. Zimne wyrachowanie. To wszystko było głęboko zakorzenione w jego synu. Spojrzał na niego i zdało mu się nagle, że widzi dwóch ludzi: syna i nieznajomego w mundurze T'anga. I wte- dy, przepełniony uczuciem goryczy, zrozumiał. Berta, pomyślał. Jesteś dzieckiem Berty. Hans zamknął teczkę. Przez chwilę siedział w milczeniu z opuszczoną głową, patrząc na nie oznakowaną okładkę teczki, a następnie podniósł wzrok i spojrzał w twarz ojca. — A więc... — zaczął. W jego oczach było widać chłodną kalkulację, żadnego poczucia winy ani żalu, tylko przebiegłe, chytre knowanie. — I co teraz, ojcze? 1 — Nie zaprzeczasz? — W głosie Klausa nie było słychać pogardy, którą czuł. — A czy uwierzyłbyś mi, gdybym zaprzeczył? — Hans oparł się wygodnie i rozluźnił się. Stary człowiek potrząsnął głową. Hans zerknął na teczkę i ponownie popatrzył na ojca. — Kto poza Tolonenem wie jeszcze o tym? — Twój były porucznik, Haavikko. Klaus zbliżał się powoli, idąc po półokręgu, który powinien doprowadzić go za plecy syna. — A więc Li Yuanowi jeszcze niczego nie powiedziano? Stary człowiek skinął głową. Hans wyraźnie poczuł się pewniej. — To dobrze. Mogę zatem wyjechać jeszcze dziś wieczo- rem. — Odwrócił się, obserwując powolne zbliżanie się oj- ca. — Mógłbym złapać jakąś rakietę i ukryć się gdzieś w ko- loniach planetarnych. Ebert przystanął. Był tylko kilka kroków od syna. — Czy to jest to, czego chcesz? Wygnanie? Bezpieczna kryjówka? Hans roześmiał się. — A czegóż innego mógłbym chcieć? Trudno mi dyskuto- wać z czymś takim. — Przesunął czubkami palców po okładce teczki. — Li Yuan każe mnie zabić, jeśli zostanę. Klaus zrobił następny krok. Był już prawie przy plecach syna. — A co, jeśli powiedziałbym, że to nie wystarczy? Co, gdybym powiedział nie? Co wówczas byś uczynił? Młody mężczyzna zaśmiał się, zbity z tropu. — Dlaczego miałbyś to zrobić? — Odchylił głowę do tyłu i ze zdziwieniem popatrzył w twarz ojca. Ebert wyciągnął rękę i położył ją delikatnie na ramieniu syna. — Kiedy byłeś dzieckiem, nosiłem cię na rękach, patrzy- łem, jak uczysz się chodzić i słuchałem, jak wymawiasz pier- wsze słowa. Jako chłopiec znaczyłeś dla mnie więcej niż wszys- tko inne na świecie. Byłeś moją radością i sensem życia. Kiedy zostałeś mężczyzną, byłem z ciebie dumny. Wydawałeś się spełnieniem moich marzeń. Hans polizał górną wargę i opuścił głowę. Jednak nawet teraz nie zamierzał przepraszać. — Czy mogę już iść? Stary człowiek zignorował te słowa. Nacisk jego ręki wzmógł się, a palce wbiły się w ciało i trzymały. Drugą rękę położył na szyi Hansa i umieściwszy kciuk pod jego brodą, szarpnął ją gwałtownie do tyłu, zmuszając go do spojrzenia sobie w oczy. Kiedy się odezwał, jego słowa brzmiały gorzko i chrapliwie: — Ale teraz to wszystko już nic nie znaczy. — Potrząsnął głową, a jego twarz przybrała brutalny, bezlitosny wyraz. — Nic! Słyszysz mnie, Hans? Hans wyciągnął rękę, próbując uwolnić się z uchwytu ojca, ale starzec był nieustępliwy. Jego lewa ręka przesunęła się z ramienia i dołączyła do drugiej na szyi syna. Jednocześnie pochylił się do przodu i napierając z góry na młodszego mężczyznę, zacisnął z całej siły swoje wielkie dłonie. Hans zbyt późno zorientował się, co się dzieje. Wydał słaby, zduszony okrzyk i zaczął gwałtownie szarpać się na fotelu. Jego nogi kopały dziko we wszystkich kierunkach, ręce naj- pierw uderzały na oślep, a potem wpiły się w ramiona ojca i próbowały rozerwać miażdżący uchwyt. Nagle fotel wy- wrócił się do tyłu. Przez chwilę Hans był wolny. Leżąc na podłodze pod ciałem ojca, zdołał zaczerpnąć kilka oddechów, ale potem starzec znowu skoczył na niego i zacisnąwszy mu dłonie wokół szyi, całym swoim ciężarem wydusił tę reszkę powietrza z jego płuc. Przez jeden, jakby zamarły w czasie moment obraz twarzy starego człowieka wypełnił mózg Hansa: usta poruszające się w spazmatycznym oddechu; kropelki śliny na wargach; sze- roko otwarte oczy; nabiegłe krwią policzki i mokre od potu brwi. Po chwili obraz zniknął, przykryty ogromną, ciemną falą niezmiernego bólu. Płuca zapłonęły ogniem w jego piersiach, a oczy pękały, jakby ściśnięte imadłem. A potem ulga. Ciemność... Kaszląc i rzężąc, wciągał powietrze przez ściśnięte, po- ranione gardło. Ból zmiażdżonej szyi był tak ogromny, że głośno zajęczał. Był to chrapliwy, bardziej zwierzęcy niż ludzki odgłos. Chwilę później otworzył oczy i oparty na jednym łokciu uniósł się nieco. Jego ojciec leżał obok niego. Był martwy, a z dziury w tyle głowy wypływał strumień krwi. Hans rozejrzał się wokół, spodziewając się, że ujrzy swoich adiutantów, ale nie było ich w pokoju. Jednakże drzwi do prywatnego apartamentu jego ojca były otwarte i coś tam poruszało się w środku. Zawołał — a właściwie usiłował zawołać — i z wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej, walcząc z zawrotami głowy i mdłościami. W progu apartamentu ojca pojawiła się jakaś postać. Była równie wysoka jak człowiek, ale wcale nie ludzka. Marynarka i spodnie jego nieskazitelnie białego uniformu były zbryzgane krwią. Stworzenie popatrzyło na siedzącego mężczyznę swo- imi na wpół przymkniętymi oczami — oczami, które były równie czerwone jak krew na jego ubraniu — i wskazało na jedno z ubrań ojca, które trzymało w ręce. — Masz, włóż to — powiedziało swoim miękkim, zwierzę- cym głosem. Przeszło szybko przez gabinet, zatrzymało się nad nim i podało mu ubranie. Wziął je i patrząc na stworzenie, nie rozumiejąc jeszcze w pełni tego, co się stało, pozwolił mu poprowadzić się do apartamentu ojca. Doszedłszy do progu, zatrzymał się i od- wrócił się. Jego ojciec leżał twarzą do podłogi obok przewróconego fotela, a rana w tyle jego głowy wciąż połyskiwała wilgocią w przyćmionym świetle jedynej lampy palącej się w gabinecie. — Musimy już iść — oznajmiło stworzenie. Jego oddech pachniał starym słodem. Hans odwrócił się i spojrzał mu w oczy. Uśmiechało się do niego, ukazując swoje silne, proste zęby. Czuł jego satysfakcję. To, co zrobiło, było najwyraźniej kulminacją wielu lat urazy. Otrząsnął się i zamknąwszy oczy, usiłował powstrzymać ogar- niające go mdłości. — Mamy godzinę, najwyżej dwie — dodało, a jego trój- palczasta dłoń przesunęła się po szyi Eberta, muskając, lecz nie dotykając podobnych do pręg bruzd, na które tam na- trafiła. Przez chwilę w jego oczach pojawiło się coś, co wy- glądało prawie jak czułość. Hans skinął głową i pozwolił się wyprowadzić. Nie pozo- stało mu już tutaj nic. Zupełnie nic. Karr uniósł głowę znad szklanki i popatrzył na młodego oficera. — O co chodzi, kapitanie? — Proszę o wybaczenie, sir. Normalnie nie przychodziłbym do pana ze sprawą tego rodzaju, ale myślę, że to może pana zainteresować. Wyciągnął rękę, w której trzymał cienkie dossier. Karr odstawił szklankę, wziął je i otworzył. Chwilę później, wyraź- nie poruszony, pochylił się nad teczką. — Kiedy to nadeszło? — Dwadzieścia minut temu. Ktoś mi powiedział, że jest pan tu na dole, w kantynie, sir, a więc pomyślałem... Karr wyszczerzył do niego radośnie zęby. — Doskonale pan zrobił, kapitanie. Ale co w tym zwróciło pańską uwagę? — Nazwisko, sir. Michaił Boden. To nazwisko jednego z tych, których podejrzewaliśmy o udział w zamordowaniu sześć lat temu Fu Jen Maitland. Zdaje się, że przez jakiś czas była ona żoną podsekretarza Lehmanna. Spaliła się żywcem w swoim mieszkaniu. Znaleziono tam ślady po bombie zapa- lającej. Boden był tam krótko przed jej śmiercią. Zdjęcie jego siatkówki znajdowało się w kamerze zamontowanej przy drzwiach, która przetrwała pożar. Kiedy teraz ponownie po- jawił się ktoś o tym nazwisku, pomyślałem sobie, że dobrze będzie rzucić okiem na jego fotografię i sprawdzić, czy to jest ten sam człowiek. Jak pan widzi, nie jest. — Tak... — Karr zerwał się na nogi. Fotografie przed- stawiały dwóch różnych mężczyzn, a jednak wzory siatkówki były te same. — Ale jak to się stało, że komputer połączył te dwie twarze? — Okazuje się, że jedyny detal, który musi się zgadzać w stu procentach, to wzór siatkówki. To się nigdy nie zmienia. Reszta: rysy, proporcje mięśni i tłuszczu w twarzy, włosy, zmienia się z upływem lat. Komputer jest tak zaprogramowa- ny, aby to pomijał. Tak długo, jak podstawowa struktura kości będzie w przybliżeniu taka sama, komputer uzna dwie, nawet różne, twarze za tę samą, jeśli tylko będą miały iden- tyczny wzór siatkówki. Karr roześmiał się. — I wie pan, kto to jest? Młody oficer odpowiedział uśmiechem. — Czytam moje kartoteki, sir. To DeVore, prawda? — Tak. I to on właśnie pojawił się w hsien Salzburg dwadzieścia lub dwadzieścia pięć minut temu, tak? — Tak jest, sir. — Dobrze. I kazałeś go śledzić? — Tak jest, sir. Wysłałem za nim moich dwóch najlepszych ludzi. — Znakomicie. Karr popatrzył jeszcze raz na dossier. Tylko bogowie mogli wiedzieć, dlaczego DeVore popełnił tak podstawowy błąd, ale chwała im za to. Wyjął z kieszeni podręczny aparat łączności, wystukał szybko numer Chena i kiedy tamten się zgłosił, zachichotał. — To DeVore, Chen. Myślę, że go mamy. Tym razem naprawdę myślę, że go mamy. * * * Tolonen siedział skulony na środku pokoju. Ciała już wy- niesiono, jego ludzie skończyli swoją pracę, ale wciąż wyda- wało się, że całe wnętrze wypełnia lodowaty oddech śmierci. Uniósł ściągniętą w grymasie żalu twarz i spojrzał na młodego oficera. Niby patrzył na niego, ale jego wzrok był pusty, jakby skierowany zupełnie gdzie indziej. — Powinienem go zabić, kiedy miałem szansę. — Zadrżał, opuścił głowę i popatrzył na swoje wielkie, kwadratowe dło- nie. — Gdybym tylko wiedział, jakie łajdactwo planuje. — Wyśledzimy go, sir. Nie umknie nam — odpowiedział oficer, patrząc z troską na marszałka. Stary człowiek pokręcił głową i ponownie opuścił wzrok. Coś w nim pękło w czasie ostatnich kilku godzin. Jego ra- miona obwisły, a ręce — prawdziwa i sztuczna — bezsilnie spoczywały na kolanach. Cały jego gniew, cała ta niepoha- mowana wściekłość, która sprawiała, że funkcjonował i wal- czył, zniknęła. Niezależnie od tego, co można by na ten temat powiedzieć, nikt w żaden sposób nie zdoła odpłacić im za to, co się stało. Młody oficer widział poprzednio, jak starzec z wyrazem niezmiernego cierpienia i czułości na twarzy po- chylił się, by delikatnie dotknąć zaciśniętej drutem szyi swego brata. Był to okropny widok, to było więcej, niż można znieść. Młody mężczyzna przełknął ślinę i szepnął ze współczuciem: — Czy mogę panu coś przynieść, sir? Tolonen popatrzył na niego tak, jakby dopiero teraz go zauważył. Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, ale był to jedyny ślad ciepła na pustkowiu, którym stała się jego twarz. — Czy są jakieś nowe wiadomości? Młody człowiek pokręcił przecząco głową. Nie było żad- nego śladu Jelki. Jakby rozpłynęła się w powietrzu. Może nie żyła, a może miał ją Ebert. Miał nadzieję, że nie. Ale nie było jej nigdzie w Mieście. Osiemnastogodzinne poszukiwania pro- wadzone przez całą Służbę Bezpieczeństwa nie dały żadnego rezultatu. Oficer wyszedł z salonu i chwilę później wrócił z dwoma kieliszkami brandy. — Proszę — powiedział, podając jeden z nich marszał- kowi. — To panu dobrze zrobi. Tolonen patrzył przez chwilę na kieliszek, po czym wypił alkohol jednym haustem i zwrócił swoją skamieniałą, nie wyrażającą niczego twarz w stronę młodego oficera. — Ciężko było to powiedzieć Li Yuanowi. — Jego szerokie brwi zmarszczyły się na moment. — Czułem, że go zawiodłem. Zdradziłem. To było straszne. Gorsze niż śmierć Han Ch'ina. Znacznie gorsze. — To nie była pańska wina. Tolonen popatrzył mu prosto w oczy, a następnie odwrócił wzrok, kręcąc przy tym głową. __Jeśli nie moja, to czyja? Wiedziałem i nic nie zrobiłem. A to... — Jego usta zadrżały, a dłonie zacisnęły się w pięści. Wsiął głęboki oddech i uniósł głowę. — A to jest rezultat. Oficer miał właśnie odpowiedzieć marszałkowi, powiedzieć coś, co złagodziłoby cierpienie starca, kiedy w jego głowie rozległ się trójtonowy sygnał. Nadeszły jakieś wieści. Zmrużył oczy, słuchając, po czym uśmiechnął się szeroko, radośnie. — O co chodzi? — zapytał Tolonen, podnosząc się na nogi. — To Viljanen, z Jakobstad. Mówi, żeby panu przekazać, że znalazł tam Jelkę. Jest bezpieczna. Jelka czekała na niego na końcu starego, kamiennego na- brzeża. Fale uderzały w skały po drugiej stronie zatoki. Ciem- noszare niebo wypełniała ogromna chmura zwiastująca zbli- żającą się burzę; czarna i groźna. Zima trzymała wyspę w swoim uścisku. Śnieg pokrywał wszystko dookoła. Opatulona w futra Jelka stała ponad ciem- nozielonym, wzburzonym morzem i tylko jej twarz była wy- stawiona na lodowaty, kłujący wiatr. Widoczna w oddali mała łódź wznosiła się i opadała na falach, walcząc z żywiołem. Jeszcze dalej, pomniejszone przez odległość, widniało Miasto, podobne do białego urwiska. Jego najwyższe poziomy ginęły we mgle, przesłonięte przez nisko płynące chmury. Dopiero kiedy łódź zbliżyła się do brzegu, usłyszała warkot silnika — cienką nitkę regularności pośród chaotycznych po- dmuchów wiatru i uderzeń wzburzonych fal. Po wejściu do zatoki, kiedy łódź zwolniła, kierując się w stronę nabrzeża silnik zmienił ton, opadając o oktawę. Dostrzegła go stojącego na pokładzie i pomachała ręką. Objęli się nad pasmem wody, jeszcze zanim łódź do końca przycumowała. Starzec przycisnął Jelkę gorączkowo do piersi, jakby nie chciał jej już nigdy wypuścić. Zsunął kaptur z jej głowy i całował włosy, brwi i usta, a jego gorące łzy spływały na jej zmarzniętą twarz. — Jelka... Jelka... Tak się martwiłem. Zamknęła oczy i przytuliła się do niego. Zaczął padać śnieg, ale ciepło i bliskość ojca uspokajały ją. Znajomy zapach sprawił, że jej nękany koszmarami umysł odprężył się i po raz pierwszy od wielu dni poczuła się bezpiecznie. Pozwoliła mu się odwrócić i poprowadzić do domu. Ułożył stos drew na starym palenisku, zapalił je i zaj- mował się ogniem aż do chwili, kiedy rozpalił się na dobre. Jelka obserwowała go w słabym świetle dochodzącym z ma- łego okna. Jedną rękę zacisnęła na wisiorku zwisającym z jej szyi, małym smoku kuei, który zdawał się parzyć jej dłoń. Wciąż klęcząc, zajęty jeszcze rozpalaniem ognia, odwrócił się w jej stronę. Jego twarz wyglądała jak ruchoma, czarno- -pomarańczowa maska, a włosy połyskiwały srebrzyście w mi- gocącym blasku płomieni. — Jak się tutaj dostałaś? — zapytał łagodnie. — Moi lu- dzie szukali cię wszędzie. Uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Desperacja wydobywa z człowieka nadzwyczajne siły, a ona desperacko chciała się tutaj dostać. Poza tym sama nie była pewna. To było tak, jakby całą podróż do tego miejsca odbyła we śnie. Wiedziała tylko jedno: gdy huragan szaleje wokół, naprawdę , bezpiecznie jest w jego oku. I biegła do tego oka, do ciepła i bezpieczeństwa, które mogła w nim znaleźć. Patrzył na nią, a w jego wilgotnych oczach odbijało się migocące światło padające od ognia. Potem wstał. Był stary. Stary i do cna zmęczony. Podeszła do niego i objąwszy go wpół, przytuliła swój policzek do jego szyi. Przez jakiś czas odpoczywał tak, wsparty na niej, nie myśląc o niczym, nieru- chomy, po czym poruszył się i spojrzał z góry w jej oczy. — Ale dlaczego tutaj? Dlaczego przyjechałaś tutaj? W jej głowie trwało wspomnienie słonej wody, zapachu skór, olejów silnikowych i sosny; wspomnienie kręgu spalo- nych, poczerniałych drzew w głębi lasu i starożytnej kamiennej wieży górującej nad kotłującym się morzem. To wszystko, jak duchy, wezwało ją i przyprowadziło tutaj. Uśmiechnęła się. — Nie było innego miejsca. Pokiwał głową i głęboko westchnął. — No cóż... Już po wszystkim. — Po wszystkim? Przesunął dłonią po jej twarzy, dotknął miejsca, gdzie kość żuchwowa chowa się pod uchem i delikatnie pogłaskał kciu- kiwm miękki policzek. Jego własna twarz zesztywniała w wy- razie zakłopotania. — Myliłem się, Jelka. Myliłem się w wielu sprawach, ale najgorsze było to, że próbowałem zmusić cię do czegoś, czego nie chciałaś. Od razu zrozumiała, co ma na myśli. Hans. Kiedy o nim pomyślała, poczuła, że ogarnia ją chłód. — Byłem ślepy. Głupi. — Kręcił powoli głową. Mięśnie jego twarzy poruszyły się i ponownie zesztywniały w bolesnym grymasie. Cierpiał z tego powodu. Przynajmniej tak mocno, jak z powodu śmierci brata i bratowej. Chciała coś powiedzieć, ale jej usta były suche i nie potrafiła nic z siebie wykrztusić. Skinęła głową. — Zniknął — powiedział po chwili. — Hans zniknął. Zaskoczona, z wyrazem zdumienia w oczach, milczała przez jakiś czas. — Zniknął? Jej ojciec przytaknął. — Już po wszystkim. Koniec z nim. Jeszcze przez chwilę powstrzymywała się, napięta, pełna1 obawy, że to nie jest prawda. Potem, nagle, roześmiała się, czując, jak zalewa ją fala niezmiernej ulgi. Zadrżała i od- wróciła wzrok od ojca. Zniknął. Hans zniknął. Zaśmiała się znowu, ale po chwili jej śmiech nagle zamarł. Spojrzała na ojca. — Powiedział mi, żebym na niego tam czekała. Jechał do mnie. Ponownie zadrżała, tym razem gwałtowniej niż poprzednio, i przycisnęła się z całej siły do ojca. — Zabiłby mnie. — Wiem — odparł, obejmując ją mocno ramionami i opie- rając jej twarz na swojej szyi. Jego głos był pełen niepokoju, żalu i smutku. — Myliłem się, moja kochana. Tak bardzo się myliłem. Niech mi bogowie wybaczą, Jelka, ale ja nie wiedzia- łem. Ja po prostu nic nie wiedziałem... Tej nocy Jelkę prześladowały koszmary. Ołowiane, twarde niebo cisnęło na jej głowę. Rozszarpywały ją głosy o pazurach z metalu wykrzykujące skrzekliwie swój pierwotny gniew. Wszędzie panowała ciemność; ciemność obrębiona koronką purpury. Stała samotna na pochylonym, zdruzgotanym lądzie, a w każdym kącie ziemi szalał sztorm. Przy każdej błyskawicy czuła drżenie przenikające ją od stóp do głowy, ostre jak odłamek lodu. A kiedy rozlegał się grom, odbijał się echem w jej kościach, nagłe eksplozje spra- wiały, że dygotała jeszcze mocniej. Przez ciemność, znacząc swój powolny marsz oślepiającymi błyskami światła, zbliżała się wieża. Jej oczy były jak rozbite tafle szkła, a drewniane nogi, które przybliżały ją nieubłaganie, przypominały nogi pająka. Jelka stała, nie mogąc się ruszyć, i patrzyła na zbliżającego się potwora. Był jak prawdziwe ucieleśnienie zła: jego czarną paszczę wypełniały stosy pogruchotanych kości. Słyszała, jak stęka i sapie, ciągnąc swój ciężar po poszarpanej, nierównej ziemi. Był coraz bliżej i bliżej, podchodząc w ciemności na wzgórze, na którym stała. W nagłym błysku światła zobaczyła go. Był tuż przy niej i śmiał się okropnym śmiechem, a jego paszcza wykrzywiła się pożądliwie na jej widok. Śmierdzący oddech doszedł do szczytu wzgórza i owionął ją zapachem zgnilizny. Kiedy znowu przesłoniły ją ciemności, krzyknęła, wiedząc, że jest zgubiona. Jej krzyk zabrzmiał głośno, głośniej od burzy, i później przez chwilę zapanowała cisza. Światło zaczęło powo- li przenikać w tę ciszę, jakby jej krzyk rozerwał szwy ciemności. Rzeczy zaczęły przybierać postacie cieni, a wieża zatrzymała się. Stała tam, tuż pod nią. Jelka słyszała jej sapanie i szar- pany, nierówny głos, którym szeptała coś do siebie. Krzyk dziewczyny zaskoczył i wystraszył ją. Następnie widoczna w półmroku ziemia między wieżą a szczytem wzgórza pękła i rozstąpiła się. Przez chwilę wszystko było nieruchome i spo- kojne, po czym z czarnej szczeliny wyczołgało się coś ciemnego i małego. Było to przygarbione, niskie stworzenie o oczach jarzących się jak węgle. Miało wilgotną, ciemną skórę, która zdawała się jaśnieć wewnętrznym światłem, jego członki były krótkie, ale mocne, jakby przystosowane do przekopywania się pod ziemią. Patrzyła, jak stanęło na nogach i zwróciło się w stronę wieży. W jednej ręce trzymało oprawiony w srebro krążek szkła. Trzymając go przed sobą, ruszyło do przodu. Z krążka trysnęło światło i w miejscach, gdzie dotknęło wieży, rozkwitły małe pąki jasnoczerwonych płomieni. Wieża wrzasnęła i cofnęła się chwiejnie. Małe stworzenie nacierało jednak na nią dalej, błyskając światłem ze szklanego krążka, wzniecając nowe, małe ognie, aż połączyły się one w jeden wielki ogień. Wieża odwróciła się, skrzecząc, i zaczęła uciekać, a jej cienkie nogi plątały się niezgrabnie. Gęsty czarny dym wznosił się nad nią w powietrze, zbierając się w czarną warstwę pod chmurami zasnuwającymi ołowiane niebo. Huk ognia i trzaski pękającego w żarze drewna zdawały się wypełniać jasno teraz rozświetloną ciszę. Stworzenie odwróciło się i opuściwszy swoje szkło, popat- rzyło na nią. Jego ogniste oczy wydawały się jednocześnie czułe i smutne. Widziały ją na wylot, sięgały w głąb duszy, a nawet w mrok znajdujący się jeszcze głębiej. Ciemność powoli powracała, wypełniając przestrzeń między niebem a zdruzgotaną ziemią. W końcu Jelka widziała już tylko dopalającą się w oddali wy ^coną wieżę i — blisko siebie — dwoje płonących jak ogniste klejnoty oczu, które patrzyły na nią łagodnie i ciepło. Po jakimś czasie stworzenie uśmiechnęło się i skłoniło przed nią głowę. Następnie, poruszając się szybko i płynnie, po- wróciło do otwartej szczeliny i wsunęło się do mrocznego wnętrza ziemi. * * * Przez osiemnaście godzin DeVore nie zatrzymywał się ni- gdzie, widząc jedyną drogę ocalenia w nieustannym ruchu. Zmieniał ciągle przebrania i w zatrważającym tempie odbierał stare długi u starych przyjaciół, ale Karr ciągle był tuż za nim. W pewnym momencie jednak udało mu się go zgubić. Wydarzyło się to w Gdańsku i w zasadzie na tym mógł się zakończyć cały pościg, ale DeVore znowu stał się nieostrożny. Drugi raz w ciągu jednego dnia użył tej samej tożsamości. Jako dodatkowe zabezpieczenie Karr kazał zaprogramować kontrolne komputery Służby Bezpieczeństwa w ten sposób, aby reagowały na wszystkie znane nazwiska używane w prze- szłości przez DeVore'a — było ich w sumie osiem — syg- nalizując alarm pierwszego stopnia. Gdyby DeVore użył któ- regoś z tych nazwisk, dzwonki alarmowe natychmiast powin- ny się rozdzwonić. Szansa sukcesu była niewielka i nikt nie oczekiwał, aby to zadziałało, ale jednak tak się stało. Dzień po tym, gdy Karr zgubił jego trop, DeVore sam się wydał. Komputer zareagował na niejakiego Josepha Ganza, który pojawił się w jednej ze stref Amsterdamu. Patrol Służby Bezpieczeństwa rutynowo sprawdził jego dokumenty i nie- świadomy znaczenia przypisywanego temu nazwisku, przepuś- cił go dalej. Karr zjawił się tam w przeciągu godziny. Chen czekał już na niego wraz z całym batalionem żołnierzy. Odciął już wszys- tkie okoliczne strefy, poustawiał straże przy każdym wejściu do wind tranzytowych i zamknął drogi szybkiego ruchu. Wszy- stko było gotowe do podjęcia poszukiwań. Nie było najmniejszej szansy, aby DeVore mógł się znacznie oddalić. Wszystkie lokalne placówki Służby Bezpieczeństwa zostały od razu postawione w stan alarmu. Bowiem gdyby DeVore próbował się wydostać, zrobiłby to przy użyciu siły, a nie podstępu, gdyż zużył już swoje ostatnie „przebranie". Karr uśmiechał się złowrogo i zacierał swoje wielkie dłonie. — Nareszcie cię mam, stary duchu — mruknął. — Tym razem już mi się nie wymkniesz. Należało przeszukać pięć pokładów. Chen planował przejść przez nie powoli i systematycznie, od dołu do góry — w sumie pięćdziesiąt poziomów — ale Karr wiedział już, gdzie znajdzie DeVore'a. Na samym szczycie Miasta. Zostawił Chenowi dowództwo sił przeczesujących dolne poziomy, a sam pojechał do góry, na najwyższy pokład. Jego wygląd musiał robić ogromne wrażenie na każdym, kto go zobaczył: wychodzący z windy tranzytowej olbrzym, wysoki na siedem ch'i, ubrany w pełny uniform bojowy, obwieszony przerażającym arsenałem rozmaitych broni wy- dawał się zjawiskiem nie z tego świata. Szedł powoli, przy- glądając się twarzom, mimo że wiedział, że nie znajdzie De- Vore'a tu, w korytarzach. Jego ofiara będzie wyżej, ukryta gdzieś w jednym z luksusowych apartamentów na szczycie. Prawdopodobnie u jednego ze starych przyjaciół. Opuścił przyłbicę i wcisnął kod na podręcznym zestawie komunikacyjnym, który nosił na ręce. Na przezroczystej płycie przyłbicy pojawił się odczyt. Idąc, przeglądał dane, aż w końcu trafił na znajome nazwisko. Steven Czerkasski. Stary znajomy peVore'a i emerytowany oficer Służby Bezpieczeństwa. Pod- chodząc do wind międzypoziomowych, Karr sprawdził szcze- góły dotyczące miejsca zamieszkania Czerkasskiego. Jego apa- rtament był na samym końcu pokładu, na szczycie. Tak jak sądził od początku. DeVore tam będzie. Karr wciągnął głęboko powietrze i zadumał się. To nie będzie łatwe. DeVore należał do najlepszych. Był znakomitym majorem Służby Bezpieczeństwa. W swoim czasie na pewno zostałby generałem. Ale miał ambitniejsze plany. Karr wielo- krotnie studiował jego akta, oglądał filmy pokazujące go w akcji. Niewielu ludzi wzbudzało szacunek Karra, ale De- Vore go wręcz wymuszał. Szybkość, postura, wzrost i wiek były atutami młodszego mężczyzny, ale DeVore był przebieg- ły. I silny. Był jak lis obdarzony siłą tygrysa. Ludzie w pośpiechu schodzili Karrowi z drogi. Warknął rozkazująco i winda błyskawicznie się opróżniła. Kiedy ru- szyła w górę, wywołał przez zestaw komunikacyjny mapę, a potem zapis służby Czerkasskiego. Mógł przejść na emery- turę, ale zapewne ciągle był niebezpieczny. Zakładanie łatwych rozwiązań nigdy się nie opłacało. Czerkasski, Steven. Wyciąg z akt pojawił się na przyłbicy po dwusekundowej przerwie. Karr objął wszystkie szczegóły jednym rzutem oka, po czym wyczyścił ekran i zatrzymał się. Nie zdawał sobie sprawy... To była nowa, niespodziewana komplikacja. Stary człowiek został specjalnie wyszkolony. Po- dobnie jak on sam, też był zabójcą. Karr sprawdził swoją broń, patrząc cały czas na szeroki, opuszczony korytarz. Znajdował się teraz o mniej niż sto ch'i od apartamentu Czerkasskiego. Jeśli byli ostrożni — a nie było powodu, aby zakładać coś innego — wiedzieli już, że nadchodzi. Musieli mieć „oko" w pobliżu tranzytu: kogoś, kto miał im natychmiast donieść o wszelkich obcych. A to znaczyło, że będą na niego czekać. Przełączył się na specjalne soczewki. Obraz od razu się zmienił. Za pomocą tych soczewek mógł dostrzec owada z od- ległości pięciuset ch'i. Ściskając kąciki oczu, ustawił soczewki na średni zakres i zaczął sprawdzać wszystkie powierzchnie w zasięgu jego wzroku w poszukiwaniu pułapek i wszelkich zabójczych urządzeń. Wszystko wydawało się w porządku, ale tym razem zdecydował się nie ufać jedynie wynikom obserwacji wzrokowej. Ustawił jeden ze swoich podręcznych laserów na ładunek małej mocy i omiótł promieniem ściany, podłogę oraz sufit. Nic. A jednak ciągle czuł się nieswojo. Jakiś instynkt powstrzymywał go przed pójściem do przodu. Czekał, oddychając płytko i licząc w myślach do dwudzie- stu, gdy nagle usłyszał za sobą jakiś dźwięk — tak słaby, że łatwo byłoby go nie dosłyszeć. Cichutkie tykanie podo- bne do stukania kocich pazurów o brzeg porcelanowej mi- ski. Zesztywniał, słuchając i nabierając pewności, a następnie odwrócił się błyskawicznie i rzuciwszy się na podłogę, przetur- lał na bok. W tym właśnie momencie maszyna otworzyła ogień. Ściana za jego plecami, trafiona ciężkim pociskiem, eksplodowała. Zaklął i odpowiedział strzałami, najpierw cha- otycznie, później trafiając dokładnie w cel. Maszyna trysnęła jeszcze raz ogniem, po czym eksplodowała, a jej gorące kawa- łki przeleciały przez cały korytarz. Jeden z nich wbił się w jego bok, inny nadkruszył mu płytę przyłbicy. Nie miał czasu do stracenia. Maszyna przypominała tę, którą użyto do zamachu na Tolonena, ale była znacznie bardziej niebezpieczna. Zdalnie sterowana. A to znaczyło, że już go widzieli. Widzieli, jaki był dobry. W szybkim tempie tracił przewagę zaskoczenia. Biegnąc, oceniał sytuację. Wiedzieli, że nadchodzi. Wiedzie- li, jaki był szybki, jaki zręczny. On był jeden, a ich dwóch. Byli starsi, to prawda, ale jednocześnie bardziej doświadczeni od niego. Major Służby Bezpieczeństwa i zabójca do specjal- nych zadań. Ten ostatni miał teraz sześćdziesiąt osiem lat, ale na pewno był wciąż sprawny i gotowy do działania — co do tego Karr nie miał żadnych wątpliwości. Biorąc pod uwagę tylko te fakty, można było sądzić, że ma bardzo małe szansę na sukces. Był jednak jeszcze jeden czynnik, coś, czego oni nie wiedzieli, czego DeVore nie mógł być świadom, ponieważ nigdy nie zostało to wprowadzone do służbowych akt Karra. Jeszcze jako nastolatek, zanim został „krwawym" zapaśni- kiem, był lekkoatletą, prawdopodobnie najlepszym lekkoat- letą, jakiego kiedykolwiek widziano w Sieci. A teraz był nawet lepszy- W wieku dwudziestu dziewięciu lat był szybszy i spraw- niejszy niż kiedykolwiek przedtem. Zbliżywszy się do końca korytarza, zwolnił. Tym razem nie było żadnej taśmy do przerwania, ale jego czas był bliski dziewięciu sekundom. Nigdy nie pomyślą... Strzelił przed siebie i całym rozpędem przebiwszy się przez drzwi, wpadł do środka, okręcił się błyskawicznie i zobaczył Czerkasskiego wiszącego nad progiem w kołysce morderców. Stary zabójca próbował odwrócić się w jego stronę, odbijając się stopami od ściany, ale nie był wystarczająco szybki. Karr przestrzelił rzemienie, zrzucając go na podłogę, a jego oczy jednocześnie omiatały gorączkowo pokój w poszukiwaniu De- Vore'a. Nie dojrzawszy go, podskoczył do łapiącego z trudem oddech zabójcy i przykucnął nad nim. — Gdzie on jest? Powiedz mi, gdzie on jest? Stary człowiek zaśmiał się, po czym zakasłał krwią. Karr strzelił mu w kark. Zatem DeVore uciekł. Poświęcił swojego ostatniego przyjaciela. Ale nie mógł uciec zbyt daleko. Czer- kasski nie sterował maszyną. A więc... Szybko i dokładnie przejrzał pozostałą część mieszkania. Nigdzie nie było widać ani śladu pulpitu sterowniczego ma- szyny, a zatem DeVore musiał mieć go gdzieś indziej. Musiało to być gdzieś blisko, ale gdzie? Wysunął swój hełm na korytarz, a chwilę później wychylił głowę i rozejrzał się. Nic. W sąsiednim apartamencie krzyczała piskliwie jakaś kobieta, ale zignorował to i ponownie wyszedł na korytarz. Nie było wyjścia na górę. Dach był w tym miejscu szczelnie zamknięty. Sprawdził to wcześniej. Nie. Jedyna dro- ga wiodła w dół. Spojrzał na ręczny chronometr. Od czasu, kiedy stanął na końcu korytarza, upłynęły trzy minuty i czterdzieści osiem sekund. Czy ten czas wystarczył DeVore'owi, aby dostać się do windy? Możliwe. Ale Karr miał przeczucie, że jednak tego nie zrobił. DeVore raczej starałby się najpierw zapewnić sobie bezpieczeństwo, a to wymagało zaatakowania ścigającego go prześladowcy. Szedł wolno korytarzem, trzymając się blisko ściany, z wiel- kim karabinem, staroświeckim westinghouse-howitzerem, przyciśniętym mocno do piersi. Nie zamierzał ryzykować, kiedy wreszcie dopadnie tego sukinsyna. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że krzyk dobiegający z są- siedniego apartamentu umilkł, przerwany gwałtownie, jakby w połowie. Minęły prawie dwie sekundy, zanim to do niego dotarło, ale w końcu zrozumiał. Zawrócił, przykucnął, jakby gotując się do skoku i zaczął gorączkowo rozważać sytuację. Były to drugie drzwi od miejsca, w którym się znajdował. Przesunął się wolno w tę stronę, okrążając ostrożnie drzwi, i stanął po ich drugiej stronie, plecami do apartamentu Czer- kasskiego. Drżący palec cały czas trzymał na spuście karabinu. Miał dwie możliwości: zaczaić się tutaj albo wejść do środ- ka. Czego spodziewał się po nim DeVore? Czy czekał w środ- ku na jego wejście, czy też zamierzał wyjść? Przez chwilę Karr zastanawiał się w napięciu, po czym uśmiechnął się. Było jeszcze trzecie wyjście: przepalić ścianę i zobaczyć, co się za nią znajduje. Spodobał mu się ten pomysł. Znaczyło to, że nie będzie musiał przechodzić przez drzwi. Położył się na podłodze i wyjął ze swego wielkiego karabinu standardowe, wybuchające pociski, zastępując je magazyn- kiem ładunków przeciwlodowych. Następnie nacisnął spust i wystrzelił serię pocisków w górę ściany, a potem wzdłuż linii, gdzie łączyła się ona z sufitem. Ściana zadrżała jak coś żywego i zaczęła się odwijać na boki od linii dziur wybitych przez kule. Ze środka mieszkania nie dochodził żaden dźwięk; sły- chać było jedynie syk topiącego się lodu. Karr czekał w napięciu, to zwiększając, to zmniejszając nacisk palca na spust. Po chwili lód zwinął się zupełnie, ukazując wnętrze zrujnowanego pokoju. Karr szybko przebiegł wzrokiem po wszystkich szczegółach, notując je w pamięci i oceniając ich znaczenie. Na kanapie leżała młoda, martwa kobieta. Z nienor- malnego kąta, pod którym zwisała jej głowa, wywnioskował, że została uduszona, prawdopodobnie garotą. Ani śladu DeVore'a, ale on musiał tu być. Kobieta żyła jeszcze przed minutą. Karr wczołgał się do pokoju. W końcu korytarza zaczęła wyć syrena. Alarm sprowadzi Chena i pomoc, ale on chciał zakończyć to sam. DeVore należał do niego. Ścigał go już tak długo, że niezależnie od rozkazów tym razem upewni się, iż wszystko zostanie doprowadzone do końca. Zatrzymał się i krzyknął: — Poddaj się, DeVore! Podnieś ręce i wychodź! Będziesz miał sprawiedliwy proces. To była szarada. Część sztuki, którą musieli odegrać. Ale DeVore nie dał się nabrać. Obaj wiedzieli, że ich spotkanie musi się skończyć śmiercią. Trzeba to jednak było powiedzieć. jak ostatnie słowa jakiegoś rytuału. Odpowiedź otrzymał chwilę później. Drzwi po jego prawej stronie odsunęły się odrobinę i do środka wpadł granat. Karr dostrzegł go, kiedy jeszcze leciał w powietrzu i rozpoznał w nim granat burzący. Rzuciwszy karabin, zasłonił dłońmi uszy i przycisnął twarz do podłogi. Eksplozja wyrwała dziurę w podłodze i podrzuciła wszystko, co znajdowało się w środ- ku, wysoko do góry. Gdyby wybuch nastąpił w zamkniętym pokoju, rezultat mógłby być straszny. Tym razem jednak większa część energii uwolniła się na korytarz. Ogłuszony Karr podniósł się, czując ból w uszach, ale poza tym nietknięty. W tym właśnie momencie drzwi zaczęły się ponownie uchy- lać. Karr nie myślał, tylko działał odruchowo. Ugiął nogi w kolanach i przetoczył się do przodu, chwytając po drodze swoją broń. DeVore wychylił się już do połowy przez drzwi, a pistolet, który trzymał na wysokości biodra, właśnie zaczął pluć ogniem, kiedy kolba karabinu Karra uderzyła go w gło- wę. Cios był źle wymierzony i kolba ześliznęła się wzdłuż szczęki na wysokości ucha, ale wystarczająco silny, by od- rzucić go do tyłu i wytrącić pistolet z ręki. Karr podbiegł do niego, wznosząc karabin do następnego uderzenia, ale nie było to już potrzebne. DeVore był martwy: fragmenty roztrzas- kanej szczęki ukwiły mu w mózgu. Karr patrzył przez chwilę na swego starego wroga, czując, jak ponownie wzbiera w nim wściekłość i gniew. Zadygotał i nie mogąc dłużej opanować targających nim uczuć, uderzył kolbą trzy razy, rozbijając czaszkę trupa na kawałki, roz- chlapując jego mózg po całej podłodze. — Ty sukinsynu... Ty śmierdzący, pierdolony sukinsynu! Następnie wyjął małą chusteczkę z kieszeni na piersi, roz- wiązał ją i rozsypał na zwłokach kamienie. Trzysta sześć- dziesiąt jeden czarnych kamieni. Za siostrę Haavikka, Vesę, za przyjaciela Chena, Pawła, za Kao Jyana i Han Ch'ina, za Lwo Kanga i Edmunda Wyatta, i tych wszystkich innych, za których śmierć DeVore był odpowiedzialny. Zadrżał jeszcze raz i rzucił chusteczkę. Jego zadanie zostało wykonane. Teraz mógł iść do domu i wyspać się. * * * Li Yuan stał w głębokim cieniu na skraju sadzawki z kar- piami. Kończył się długi i męczący dzień, ale jego umysł wciąż był niezmącony i jasny. Patrzył w dół, śledząc ospałe ruchy karpi. Miał wrażenie, że w ich powolnych, rozważnych poru- szeniach może odczytać najgłębsze znaczenie własnych myśli. Wiele się wydarzyło. W oślepiającej jasności jego gabinetu wszystko to wyglądało jak obraz chaosu. DeVore nie żył, a system jego górskich fortec został zniszczony. Z drugiej jednak strony, nie żył także Klaus Ebert, a jego syn, generał, zdołał uciec. To ostatnie wydarzenie było dla Li Yuana praw- dziwym szokiem i podminowało jego świeżo osiągniętą pew- ność siebie. Jednakże tutaj, w mroku, widział te sprawy inaczej, w lep- szym świetle. Przetrwał najgorsze, co jego wrogowie zdołali przeciw niemu rzucić. Fei Yen i mały Han byli bezpieczni. Wkrótce znajdzie generała, któremu będzie mógł zaufać. Takie myśli przynosiły ulgę. W porównaniu z tym nawet ustępstwa Wang Sau-leyana wobec Młodych Synów wydawały się spra- wą mniejszej wagi. Odsunąwszy od siebie na jakiś czas sprawy związane z rzą- dzeniem, pogrążył się we wspomnieniach. To ponownie pogor- szyło jego nastrój. Smutek i żal przygniotły mu serce nieznoś- nym ciężarem, a świadomość koniecznych poświęceń dyktowa- nych przez życie wydała się torturą nie do zniesienia. Miał przyjaciela w Tsu Ma i trzy żony dbające o zaspokojenie jego cielesnych potrzeb. Wkrótce będzie miał dziecko — może następcę. Ale to nie wystarczało. Tak wiele mu brakowało w życiu. Fei Yen. Han Ch'ina, za którym tęsknił tak mocno, że czasami budził się na poduszce mokrej od łez. Najgorsze jednak były nocne koszmary, w których pojawiał się obraz ciała ojca, obnażonego, bezbronnego w swej nagości i tak wycieńczonego, że skóra napinała się ciasno na szkielecie kości. Los królów. Odwrócił się i popatrzył na lampę stojącą przy drzwiach. Jej światło, przebiwszy się przez zieleń palm i paproci oraz przydymioną czerń szklanych szyb, dochodziło jakby z głębi wody. Gdy patrzył na nią, przypomniał sobie coś innego — światło na smaganym wiatrem zboczu wzgórza w Domenie i małą grupkę ludzi skupioną wokół nie oznaczonego grobu. Słoneczne promienie na trawie i cienie w głębi ziemi. Tamtego dnia był tak pewny siebie; tak przekonany, że nie chce za- trzymać biegu czasu i przywrócić przeszłości, nowej i wolnej od wszelkich błędów. A może jednak to Ben miał rację? Czyż nie tego właśnie ludzie pragnęli najbardziej? Były dni, które chciałby przeżyć na nowo. Pragnął tego tak mocno, że aż bolało. Przeżyć je znowu, w pełni i do końca. Najlepsze z nich. Te, które były przed czasem, gdy wszystko nadgryzł rak. Zanim robaki zagnieździły się w kościach. Pochylił głowę, uśmiechając się do siebie ze smutkiem. Poddanie się temu pragnieniu było gorsze od samego prag- nienia. Świadczyło o słabości, której nie można było tolero- wać. Należało posuwać się naprzód, a nie marzyć o powrocie. Coś przesłoniło światło. W progu stanął jego nowy och- mistrz Wewnętrznej Komnaty, Chan Teng, i czekał w mil- czeniu na to, by zostać zauważonym. — O co chodzi, ochmistrzu Chan? — Przybył już twój gość, Chieh Hsia. — To dobrze. — Podniósł rękę, aby go odprawić, ale zmie- nił zdanie. — Chan, powiedz mi, czy gdybyś miał okazję przywrócić jakąś chwilę z twojej przeszłości, gdybyś mógł ją mieć całą, idealnie oddaną w każdym szczególe, chciałbyś tego? Mężczyzna milczał przez jakiś czas, a następnie odpowie- dział: — Rzeczywiście, niekiedy chciałbym jeszcze raz przeżyć coś z przeszłości. Ale to byłoby trudne. Trudne byłoby życie w chwili obecnej, podczas gdy to, co było, znajdowałoby się w zasięgu ręki. Niedoskonałość ludzkiej pamięci jest błogo- sławieństwem. To była dobra odpowiedź. Satysfakcjonująca odpowiedź. — Dziękuję, Chen. W twoich słowach jest głęboka mą- drość. Chan Teng skłonił głowę i odwrócił się, aby odejść, ale w drzwiach zatrzymał się i ponownie spojrzał na swego pana. — Jeszcze jedno, Chieh Hsia. Taki dar równie dobrze mógł- by okazać się użyteczny. Mógłby być dla nas błogosławień- stwem. Li Yuan wystąpił z cienia. — W jaki sposób? — Czy dzięki swej doskonałości nie mógłby okazać się klatką, więzieniem dla umysłu? Czy nie moglibyśmy zwabić do tej lepkiej sieci naszych wrogów? Li Yuan zmrużył oczy. Wydawało mu się, że wie, do czego zmierza Chan Teng, ale chciał się upewnić. — Mów dalej, Chan. Co sugerujesz? — Tylko jedno. To marzenie jest łańcuchem. Jeśli podobna rzecz istnieje, można by jej użyć nie jako błogosławieństwa, ale przekleństwa. Zrobić z tego zatruty podarek. To byłoby najsilniejsze, absolutne uzależnienie. Tylko nieliczni mogliby się oprzeć takiej pokusie. Jeszcze mniej liczni zrozumieliby, czym to naprawdę jest. Narkotykiem. Sposobem ucieczki od tego, co jest tutaj, jest rzeczywiste i jest teraz. Li Yuan odetchnął głęboko i skinął głową. — Porozmawiamy jeszcze o tym, Chan. Tymczasem poproś tu mojego gościa. Przyjmę go przy sadzawce. Chan Teng ukłonił się i wyszedł. Li Yuan popatrzył na lampę, po czym przesunął dłoń wzdłuż jej zaokrąglonych kształtów, czując przyjemne ciepło, które promieniowało wraz ze światłem. Jakie to by było uczucie, przeżyć jeszcze raz wspomnienia? Czy właśnie tak? Czy okazałoby się to równie rzeczywiste jak to ciepło? Westchnął. Być może Chan miał rację i sztuka Shepherda mogłaby się okazać użyteczna. Mo- głaby sprawić, że złudzenia służyłyby rzeczywistości. Odsunął dłoń i zauważył, że między palcami pojawiły się cienie, a lśnią- ce poprzednio linie dłoni zmatowiały. Mieć znowu Fei i Hana. Zobaczyć uśmiechniętego ojca. Potrząsnął głową, przejęty nagłą goryczą. Lepiej nie mieć nic. Lepiej już umrzeć, niż przeżywać taką słodką torturę. Zauważył poruszenie na korytarzu. W progu pojawiła się postać mężczyzny. Li Yuan podniósł wzrok i napotkał spoj- rzenie Shepherda. — Ben... Ben Shepherd rozejrzał się wokół siebie, po czym z nie- znacznym uśmiechem na ustach popatrzył na młodego T'anga. — Jak się masz, Li Yuanie? Biorąc pod uwagę to wszystko, co się ostatnio działo, nie byłem pewien, czy nie zapomnisz o naszym spotkaniu. Li Yuan uśmiechnął się i podszedł do niego. — Nie. Cieszę się, że przyjechałeś. W gruncie rzeczy nasze spotkanie jest mi potrzebne. Chcę cię o coś zapytać. O coś, co tylko ty mi możesz pomóc rozwiązać. Ben uniósł brwi. — Lustro? Li Yuan skinął głową, kolejny raz zdumiony przenikliwoś- cią Bena Shepherda. Tylko on, jeśli w ogóle było to możliwe, potrafił sprawić, że wszystko stawało się jasne i przejrzyste. Ben podszedł do brzegu sadzawki. Przez chwilę wpatrywał się w mroczną wodę, śledząc powolne ruchy ryb, po czym ponownie spojrzał na Li Yuana. — Chodzi o Fei Yen i dziecko, prawda? Li Yuan zadrżał. — Dlaczego tak myślisz? Ben uśmiechnął się. — Ponieważ, jak mi się wydaje, nie ma niczego innego, w czym mógłbym ci pomóc. Gdyby chodziło ci o politykę, masz tuzin odpowiednio przygotowanych ludzi, z którymi mógłbyś porozmawiać. Jednakże sprawa twojej byłej żony 1 dziecka to zupełnie coś innego. No cóż... z kim na twoim dworze mógłbyś o tym porozmawiać? Komu mógłbyś zaufać? Kto z nich nie wykorzystałby tego, co mu powiesz, dla uzys- kania jakichś małych korzyści? Li Yuan pochylił głowę. To była prawda. Nie myślał o tym w podobnie wykalkulowany sposób, ale taka właśnie była prawda. — A więc? — zapytał, patrząc Benowi w oczy. Ben przeszedł obok niego, przykucnął przy wielkiej skorupie żółwia i zaczął przyglądać się starym znakom na jej po- wierzchni. — Przebywanie na zewnątrz kręgu wydarzeń daje pewną korzyść — zaczął, skupiwszy wzrok na subtelnej siateczce pęknięć widocznych pod szklistą, zewnętrzną warstwą skoru- py. — Widzisz wtedy wypadki jaśniej niż ci, którzy biorą w nich udział. Co więcej, potrafisz zadać właściwe pytania. — Odwrócił głowę i spojrzał na Li Yuana. — Na przykład: jeśli Li Yuan naprawdę wie, kim jest ojciec dziecka, to dlaczego nie zrobił niczego w tej sprawie? Dlaczego nie próbował mścić się na tym człowieku? Oczywiście cały czas istnieje założenie, że Li Yuan nie jest ojcem dziecka. Ale czy to koniecznie musi być prawda? Wszyscy przyjęli, że Li Yuan rozwiódł się z Fei Yen, aby upewnić się, że dziecko innego mężczyzny nie odzie- dziczy Smoczego Tronu, ale czy to właśnie tak musiało być? A co, jeśli to wszystko było jedynie pretekstem? W końcu kiedy jest się Tangiem, uzyskanie rozwodu nie jest wcale łatwą sprawą. Niewierność, jakkolwiek sama w sobie jest poważną sprawą, nie jest wcale wystarczającym powodem. Natomiast ochrona czystości rodu... Li Yuan patrzył na niego jak zahipnotyzowany, nie mogąc odwrócić głowy. W końcu, kiedy Ben uwolnił go z obezwład- niających petów własnego wzroku, drżący odsunął się o krok. — Wiedziałeś to od samego początku, prawda, Ben? — Tak. — I czy miałem rację? — Rozwodząc się z Fei? Tak. Ale dziecko... No cóż, jeśli mam być szczery, ta sprawa wprawia mnie w pewne za- kłopotanie. Ostatnio często o tym myślałem. On jest twoim synem, prawda, Li Yuanie? Li Yuan skinął głową. — A więc dlaczego go wydziedziczyłeś? Li Yuan opuścił głowę, myśląc o tamtym wieczorze, kiedy podjął tę straszną decyzję, wspominając burzę szarpiących nim wtedy uczuć. Oczekiwał najgorszego — przygotował się na to, by stawić czoła okropnej prawdzie o jej zdradzie — ale kiedy dowiedział się, że dziecko było jego, bez wątpienia jego, ze zdumieniem zdał sobie sprawę z tego, że zamiast ulgi ogarnęła go rozterka, bowiem w myślach już się rozstał z Fei Yen. Odrzucił ją jak pękniętą czarkę. Siedział później przez długi czas rozdzierany bolesnym niezdecydowaniem, nie potrafiąc spokojnie i chłodno ocenić całej tej sytuacji. I wtedy w jego umyśle pojawiło się wspomnienie Han Ch'ina, dawno zmarłego brata, siedzącego w sadzie, z białymi kwia- tami w swoich kruczoczarnych włosach, i zrozumiał, co musi uczynić. Popatrzył ze łzami w oczach na Bena. — Chciałem go chronić. Rozumiesz to? Trzymać go z dala od niebezpieczeństw. Widzisz, on jest dla mnie Hanem. Na- rodzonym na nowo Han Ch'inem. — Pokręcił w udręce gło- wą. — Wiem, że to brzmi bezsensownie, ale tak właśnie czułem. I ciągle tak czuję za każdym razem, kiedy o nim myślę. To... — Odwrócił się, próbując odzyskać kontrolę nad sobą, jakoś opanować niezmierne cierpienie rozdzierające mu serce. Po chwili zrezygnował z tych bezowocnych usiłowań i spojrzał otwarcie na Bena, wiedząc, że tamten odczyta z jego oczu ten ból, żal i nadzieję. — Nie mogłem ocalić Han Ch'ina. Byłem zbyt młody, zbyt słaby. Ale mój syn... — Przełknął ślinę i popatrzył w bok. — Jeśli chociaż jedna dobra sprawa może wyniknąć z tego, co się stało między mną a Fei Yen, niech to będzie szansa dla mojego syna. Szansa, by mógł wzrastać z dala od niebezpieczeństw. Ben opuścił wzrok, a następnie poklepał lekko skorupę i wstał. — Rozumiem. — Podszedł znowu do brzegu sadzawki i odwrócił się twarzą do Li Yuana. — Mimo to musisz mieć synów. I rzeczywiście w tym właśnie celu wziąłeś sobie żony. Czy będziesz w stanie ocalić ich wszystkich? Czy potrafisz im wszystkim zapewnić bezpieczeństwo? Li Yuan patrzył na niego ze spokojem. — Będą synowie... — A syn Fei Yen? Czy on jest inny? Na twarzy Li Yuana pojawił się ślad goryczy. — Nie igraj ze mną, Ben. Myślałem, że ze wszystkich ludzi ty jeden właśnie będziesz potrafił mnie zrozumieć. Ben skinął twierdząco głową. — Och, ależ ja rozumiem. Chciałem tylko wiedzieć, czy ty także rozumiesz. Czy nie próbujesz sam siebie oszukać, fał- szywie interpretując prawdziwe motywy swojego postępowa- nia? Mówisz, że chłopiec przypomina ci Hana. Być może, więc doskonale rozumiem przyczyny, dla których pragniesz uchro- nić go przed niebezpieczeństwami. Ale jest jeszcze coś, praw- da? Ciągle kochasz Fei Yen, czyż nie? A dziecko... dziecko jest jedynym prawdziwym owocem tej miłości. Li Yuan popatrzył na niego z wdzięcznością. Ben westchnął. — Och, rozumiem cię zupełnie dobrze, Li Yuanie. Chciałeś być nią, prawda? Stać się nią. A w dziecku... zrealizowałeś w pewnym sensie to pragnienie. Li Yuan zadrżał, potwierdzając prawdę zawartą w słowach Bena. — A zatem postąpiłem słusznie? Ben odwrócił się i śledząc ciemne kształty karpi porusza- jących się powoli w głębinie, odpowiedział: — Czy pamiętasz, co dla ciebie narysowałem w dniu uro- czystości zaręczynowych? Li Yuan przełknął ślinę. — Pamiętam. Był na nim pan Li i dziesięć słońc, dziesięć czarnych ptaków i drzewo fu sang. — Tak. No cóż, przewidziałem to. Przewidziałem, co wy- niknie z tego wszystkiego. — Do samego końca. Ben popatrzył na młodego Tanga i zobaczył w jego twarzy zrozumienie. — Tak. Pamiętasz. No cóż, błąd został popełniony właśnie wtedy. Nigdy nie powinieneś się z nią żenić. Powinieneś zo- stawić ją sobie jako marzenie, nie spełniony ideał. — Wzruszył ramionami. — Reszta, obawiam się, była nieunikniona. I nie- stety niektóre błędy nigdy nie będą naprawione. Li Yuan przysunął się bliżej i położywszy ręce na ramionach Bena, spojrzał mu w twarz. Wbił wzrok w jego oczy, jakby błagał o coś, czego tamten nie mógł mu dać. — Ale co innego mógłbym zrobić? — Nic — odparł Ben. — Nie było niczego, co mógłbyś zrobić. Ale to ciągle nie jest właściwe. Próbowałeś zestrzelić księżyc, jak wielki pan Li z legendy. A co oprócz bólu i żalu może wyniknąć z czegoś takiego? Był zimny alpejski świt, a lodowaty, północny wiatr wiał wzdłuż doliny. Opatulony w futra Stefan Lehmann stał na otwartym, skalistym zboczu i wytężając wzrok, wpatrywał się w skryte w cieniu podnóże góry. Próbował rozpoznać znajome szczegóły, ale to było prawie niemożliwe, bowiem nieomal wszystko uległo zmianie. Tam, gdzie przedtem były pokryte śniegiem stoki i gęsty, sosnowy las, teraz widać było jedynie nagą skałę — spaloną skałę, miejscami stopioną w szklistą, połyskującą w słońcu masę. W miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się wejście, był teraz krater, szeroki na prawie // i głęboki na pół li. Schodził w dół odrętwiały i oszołomiony. W pewnym mo- mencie przystanął i oparł się o skałę. Wokół niego stały same kikuty drzew, nadpalonych i potrzaskanych przez eksplozje, które rozdarły górę. Zadrżał i łapiąc z trudem oddech, wy- szeptał: — Wszystko stracone... — a podmuch mroźnego po- wietrza porwał te słowa z jego ust. Wszystko stracone... Zaczął padać śnieg. Zmusił się do dalszego marszu i zsunąw- szy się w dół zdradzieckiego stoku, stanął na krawędzi krateru. Zatrzymał się tam i spojrzał w wielki krąg tej pełnej popiołów czary. Cień wypełniał krater jak czarna ciecz. Błyszczące w słońcu płatki śniegu opadały w nią, wirując i dotarłszy do tej mrocznej granicy, zdawały się znikać jak iskierki z ogniska gasnące w zetknięciu z wodnym pyłem. Lehmann patrzył na to, dziwnie poruszony ich pięknem. Przez jakiś czas jego umysł odmawiał przyjęcia do wiadomości tego, co tu się wydarzyło. Łatwiej było stać, nie myśląc o niczym i pozwolić, by zimne, delikatne piękno tego dnia przenikało w głąb jego duszy. Wiedział jednak, że jest to tylko maska, zwodnicza, kłamliwa maska. Szybko gęstniejąca warstwa bieli, która pojawiła się na czar- nej, szklistej powierzchni, przesłaniała ją tylko, nie zmieniając wcale złowrogiej prawdy. Za jego plecami skaliste góry sięgały wysoko w rzadkie i mroźne powietrze. Popatrzył na szare chmury, a następnie zwrócił wzrok w stronę najbliższych szczytów. W rozproszo- nym świetle poranka rysowały się wyraźnie na tle nieba. Ich ogromne, poszarpane sylwetki wyglądały jak połamana szczę- ka olbrzyma. Poniżej szczytów reszta skalistych masywów kryła się w cieniu, w rozległej, zabarwionej błękitem nie- przeniknionej szacie ciemności. Między górami płynęły chmu- ry, otulając czasem całe białe stoki, rozmazując ostro zaryso- wane kształty. Lehmann patrzył na to w zadumie, świadomy absolutnej ciszy panującej na tym pustkowiu, a jego ciepły oddech zamieniał się w parę w lodowatym powietrzu. Po jakimś czasie odwrócił się gwałtownie i zaczął ponownie wspi- nać się po stoku. Surowość tego miejsca przerażała tę część jego duszy, która pragnęła ciepła i bezpieczeństwa, jednakże pozostała, większa część — ta, którą nazywał swym prawdziwym ja — rozpo- znała siebie w tym otoczeniu. Nie było to miejsce dla życia, a jednak żywe stworzenia potrafiły tu przetrwać. Wyostrzyły swoje instynkty, aby znieść surowość klimatu, a konieczność uczyniła je elastycznymi i przebiegłymi. Podobnie było z nim. Wolał to od martwoty Miasta — tego bezpłodnego łona, z którego nic już nie mogło się narodzić. Dotarł do grani i jeszcze raz popatrzył za siebie. Przeszłość z jej wszystkimi skomplikowanymi planami odeszła. Została za nim. Od tej chwili będzie wszystko robił po swojemu: stanie się czymś w rodzaju ducha, posłańca z zewnątrz, który samo- tny — i śmiertelnie niebezpieczny — przemyka się między poziomami. Blady uśmiech pojawił się w jego oczach albinosa i dotknął kącików wąskich ust. Nie czuł żalu z powodu tego wszyst- kiego, co się stało, a jedynie wzmożoną determinację. To nie tyle zmieniło postać rzeczy, ile raczej wyklarowało sytuację. Wiedział teraz, co ma robić; jak okiełznać i zużytkować tę całą drążącą go nienawiść. Nienawiść na tyle wielką, że wy- starczy jej, aby wypełnić śmiercią całe Chung Kuo. Chmura przesunęła się na południe. Nagle znalazł się znowu w pełnym słońcu. Odwrócił się w prawo i spojrzał na szczyt. Tam, nad nagą skałą, jakby na szczycie świata, krążył orzeł, rozłożywszy szeroko swoje wielkie skrzydła. Był to widok niespodziewany, a jednak pełen znaczenia: kolejny znak, który mógł odczytać. Patrzył jeszcze przez chwilę, po czym ruszył do przodu, schodząc w dolinę, na północ, do swej ubogiej, prowizorycznie zagospodarowanej jaskini. Będzie mu ciężko, ale wiosną wyłoni się znowu, szczuplejszy i głodniejszy niż kiedykolwiek, ale także oczyszczony. Jak na nowo zahar- towany miecz, rozgrzany w ogniu i ochłodzony w lodzie. Roześmiał się — zimnym, pozbawionym radości głosem — po czym zacisnął zęby i podjął marsz, patrząc uważnie pod nogi, starając się nie upaść. INTERLUDIUM — ZIMA 2207 ZĘBY SMOKA „Brak gotowości sprawia, że przewaga nie jest prawdziwą przewagą i prowadzi do utraty inicjatywy. Uświadomiwszy sobie ten fakt, siła, która jest słabsza, ale przygotowana, może często zaskakującym atakiem pokonać silniejszego wroga". — Mao Tse Tung, O przewlekłej wojnie, maj 1937 Zbliżał się typowy marsjański zmierzch. Na Równinie Eli- zejskiej było minus 76 stopni i temperatura jeszcze się ob- niżała. Z północy, ze stoków Chaosu, powoli spełzała zwarta masa cienia i nieubłaganie zbliżała się do wielkiej kopuły Miasta Kang Kua. Na horyzoncie widniała Ziemia, krążek błyszczącej bieli. Nazywano ją tutaj gwiazdą wieczorną. Chung Kuo. Miejsce, skąd przybyli przed stuleciami. DeVore stał przy oknie wieży i patrzył przez wielką kopułę Kang Kua w kierunku północnej pustyni i zachodzącego słońca. Godzinę wcześniej przybył posłaniec z wieściami z Zie- mi. Uśmiechnął się. I tak to się skończyło: jego grupa została otoczona i wszystkie pionki zdjęto z planszy. Mimo to był zadowolony z tego, w jaki sposób potoczyła się ta gra. Nie- często można było zyskać tak wiele przy tak małej ofierze. Odwrócił się i popatrzył w głąb pokoju. Morf siedział przy stole, a jego ciasno opinająca mięśnie skóra połyskiwała w przyćmionym, czerwonym świetle. Pochylił się do przodu i oparł ręce po obu stronach planszy, jakby zastanawiając się nad następnym ruchem. Był tak cierpliwy — wydawał się uosobieniem nieludzkiej czujności i niewyczerpanej zdolności do czekania. DeVore podszedł do stołu, usiadł w fotelu i popatrzył na pozbawione twarzy stworzenie. Było jego ostatnim dziełem, najbliższym człowiekowi. Najbliższym, a jednocześnie i naj- dalszym, bowiem niewielu ludzi mogło się z nim równać intelektem lub siłą fizyczną. Wyjął biały kamień z miseczki i pochyliwszy się, położył go w shang, punkcie południowym, przecinając linię czarnych kamieni, która ciągnęła się od rogu. — Twój ruch — powiedział, siadając ponownie na fotelu. Każdy kamień, który umieszczał na planszy, uaktywniał znajdujący się pod planszą obwód, który przekazywał dane do umysłu stworzenia. Mimo to złudzenie, że morf rzeczywiś- cie widział, jak kładzie ten kamień, było niezwykle silne. Mięśnie jego ramion stężały, przysunął się bliżej, jakby stu- diując rozkład kamieni na planszy, po czym pokiwał głową i uniósł ją, jakby chciał spojrzeć przeciwnikowi w oczy. To znowu była tylko kopia — imitacja — gestu, bowiem jego gładka, okrągła czaszka nie była niczym naznaczona: była jak glina czekająca dopiero na uformowanie. Podobnie jak jego osobowość. DeVore spojrzał w bok z lekkim uśmiechem na ustach. Nawet w ciągu tych kilku krótkich chwil zrobiło się znacznie ciemniej. Światła wielkiej kopuły, poprzednio prawie niewido- czne, teraz jaśniały ciepłem w tym zimnym, mrocznym pust- kowiu. — Czy wzniosłeś toast z okazji mojej śmierci, Li Yua- nie? — rzucił miękko w noc. — Czy naprawdę myślałeś, że między nami wszystko zostało zakończone? Ale nie zostało. I do końca było jeszcze daleko. Wrócił myślami do tego dnia, kiedy w dwa tygodnie po oddziale zabójców wysłał „kopię". Ona nigdy się nie dowie- działa, nigdy, nawet przez moment nie sądziła, że nie jest prawdziwym DeVore'em. Znała się pod takim nazwiskiem i była przekonana, że tak zawsze było. I — w pewnym sen- sie — miała rację. W końcu czy to nie jego materiału genetycz- nego użyto do stworzenia tej istoty? Czy to nie jego myśli, jego uczucia i zachowania zostały użyte do uformowania jej umysłu? Tak więc może w zupełnie realnym znaczeniu tego słowa ta istota była nim. Może niezbyt doskonałą kopią, ale wystarczająco dobrą, by wyprowadzić w pole tych wszys- tkich, z którymi musiała się stykać, a nawet, po spojrzeniu w lustro, samą siebie. Przyjrzał się ruchowi, który zrobił morf. Zlikwidował jedną jego linię, a jednocześnie zabezpieczył połączenia między włas- nymi grupami pionków. DeVore uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem. To było właśnie posunięcie, które sam by wykonał. Cieniowanie... to była ważna część gry. Może nawet tak ważna, jak każda z kończących rozgrywkę potyczek. Należało z góry dokładnie rozplanować położenie na własnym obszarze, przygotowując się jednocześnie do rozbicia wszelkich przy- sztych planów przeciwnika i do zdobycia nad nim subtelnej przewagi. Wyjął kolejny kamień z miseczki i potrzymał go przez chwilę w ręce, znajdując dziwną przyjemność w zetknięciu z jego zimną, gładką powierzchnią. Następnie pochylił się nad planszą i położył kamień w ping, punkcie wschodnim, rozpo- czynając nową fazę rozgrywki. Wstał i ponownie podszedł do okna, by popatrzeć na migotliwą półkulę kopuły i rozciągającą się poza nią ciemność. Nigdy nie wrócił z Marsa na Ziemię. To, co wylądowało przed dziesięciu laty w Nankinie, było kopią — czymś tak prawdziwym, że nazwanie tego sztucznym zmieniało sens ta- kiego określenia. On sam pozostał tutaj, doskonaląc grę i ob- serwując z tego zimnego i odległego świata, jak ta rzecz radzi sobie w jego skórze i na jego miejscu. Działanie tej istoty robiło wrażenie. W gruncie rzeczy wy- kroczyła ona znacznie poza najśmielsze oczekiwania. Jak wy- nikało z raportów, odziedziczyła jego przebiegłość i wiele innych cech. Ale w końcu jej możliwości okazały się niewystar- czające. Była tylko pojedynczym człowiekiem, kruchym i wra- żliwym na ciosy jak każdy pojedynczy człowiek. Kolba Karra rozbiła jej czaszkę, kładąc kres wszelkim planom i pragnie- niom, które się w niej narodziły. I zawsze tak będzie, kiedy występuje się w pojedynkę. Teraz jednak, niejako uzupełniając słowa zapomnianego poety Whitmana, przemieni się w wie- lość: będzie jak zęby z uciętej głowy smoka, które posiane dadzą zbiór nowych smoków, doskonalszych i bardziej żąd- nych krwi od swego protoplasty. Odetchnął głęboko i ponownie popatrzył na morfa. Wkrót- ce nadejdzie czas. Wezmą tę nie ukształtowaną istotę i ufor- mują jej ciało oraz umysł, tworząc istotę górującą nad tymi, których przyjdzie jej spotkać w Chung Kuo. Szybszą, bardziej podstępną bestię, nie skrępowaną uczuciami litości, miłości lub wdzięczności. Nowy model, lepszy od poprzedniego. Ale tym razem będzie miał inną twarz. Podszedł bliżej i położył rękę na ramieniu stworzenia. Jego ciało było ciepłe, ale było to ciepło tego rodzaju, które od- czuwa się dopiero po chwili: w pierwszym momencie wydawało się zimne i martwe. No cóż, takie właśnie było, a jednak, kiedy zakończą pracę nad nim, będzie myślało, iż jest żywe; r będzie tak o tym przekonane, że nawet gdyby spotkało samego Boga, odrzuciłoby Jego stwierdzenie: „Ja cię stworzyłem". Ale czyją mu dać twarz? Czyją osobowością wypełnić puste zakamarki jego umysłu? Pochylił się, wykonał nowy ruch, wydłużając swoją linię na ping i przygotowując się do roz- winięcia pionków w kierunku tsu, północy. Tanga? Generała? A może zrobić coś subtelniejszego — coś jeszcze bardziej nieoczekiwanego? Uśmiechnął się, wyprostował i zanim odszedł, uścisnął zna- jomym gestem ramię stworzenia. Obejrzenie tej istoty po zakończeniu procesu formowania będzie bardzo interesującym doświadczeniem. Ciekawe, jak będzie wyglądała? Bowiem ona jest zupełnie inna od ostatniej. Jest tym, o czym marzyła jego niedoskonała kopia. Spadkobiercą. Pierwszym z nowej rasy. Istotą czystszą i doskonalszą od człowieka. Ząb smoka. Nasienie zniszczenia lecące przez kosmiczną próżnię. Pierwszy kamień rozpoczynający nową, straszniejszą grę. Roześmiał się, wyczuwając, że morf zbliżył się do jego pleców, reagując na dźwięk. Tak, pierwszy... ale nie ostatni. CZĘŚĆ 2 — LATO 2208 BIAŁA GÓRA „Chi K'ang Tzu zapytał Konfucjusza o sposób rządzenia, mówiąc: «Co byś pomyślał, gdybym po to, aby zbliżyć się do tych, którzy posiedli Drogę, zaczął zabijać tych, którzy nie postępują zgodnie z Drogą?» Konfucjusz odpowiedział: «Czy musisz zabijać, aby dobrze rządzić? Podążaj za głosem dobra w swym sercu, a prości ludzie będą dobrzy. Moc władcy jest jak wiatr, a moc prostych ludzi jest jak trawa. Niech wiatr wieje nad trawą, a ona z pewnością się ugnie»". Konfucjusz, Analekta, Księga XII >,U podstawy każdej zwycięskiej wojny leży podstęp". Sun Tzu, Sztuka wojny, Księga I, Oceny I ROZDZIAŁ 5 Między światłem a cieniem Chen klęczał cierpliwie przed lustrem, a Wang Ti, stojąc nad nim, czesała jego włosy i rozdzielała na pasma. Patrzył, jak przymocowała mu trzy z nich do skalpu, zawiązując zręcznie malutkie węzły. Następnie, zerknąwszy z uśmiechem na jego odbicie w lustrze, zaczęła, zaplatać czwarte, w ciasny, elegancki warkocz. Jak zwykle zdumiewała go siła jej rąk, ich sprawność. Uśmiechnął się do siebie. Była dobrą kobietą. Najlepszą, jaką mężczyzna mógł sobie wymarzyć. — O czym myślisz, Kao Chen? — zapytała, napotkawszy w lustrze jego wzrok. Jej palce zaczęły właśnie zaplatać drugi warkocz. — O tym, że mężczyzna potrzebuje żony, Wang Ti. I o tym, że gdyby wszyscy mężczyźni mieli żony tak dobre jak moja, to świat byłby lepszy. Zaniosła się miękkim, lekko chropowatym, wiejskim śmie- chem, który —jak wiele innych robionych przez nią rzeczy — sprawiał, że czuł, iż całą jego duszę ogarnia fala ciepła. Opuścił wzrok, myśląc o tych dniach, kiedy jej jeszcze nie znał. Był wtedy martwy. A przynajmniej niewiele różnił się od mart- wego człowieka. Tam, w dole, pod Siecią, po prostu egzys- tował, trwał dzień po dniu jak zagubiony duch, zgorzkniały i nie przywiązany do niczego. A teraz? Uśmiechnął się, śledząc wzrokiem w lustrze wydat- ną wypukłość jej brzucha. Za miesiąc — najdalej sześć tygo- dni — urodzi się ich czwarte dziecko. Dziewczynka, jak twier- dzą lekarze. Druga dziewczynka. Odwrócił lekko głowę, usi- m łując dojrzeć prezent, który kupił żonie poprzedniego dnia, ale ona przytrzymała go zdecydowanym ruchem dłoni. — Siedź spokojnie. Skończę za minutę. Uśmiechnął się, rozbawiony tonem jej głosu, takim samym tonem, jakim zwracała się do dzieci, gdy były niegrzeczne, i znieruchomiał, pozwalając jej dokończyć pracę. — Już — powiedziała, odstępując o krok i patrząc z satys- fakcją na swoje dzieło. —A teraz załóż tunikę. Leży na łóżku i jest świeżo wyprasowana. Zaraz wrócę i pomogę ci zapiąć getry. Chen odwrócił się, chcąc zaprotestować, ale ona już wyszła, by zobaczyć, co robią dzieci. Z salonu dobiegały ich głosy. Bawiły się w rozwiązywanie zgadywanki, a drugi syn, sześcio- letni Wu, spierał się z najmłodszą Ch'iang Hsiu, przedrzeźnia- jąc ją, jak to często robił. Chen roześmiał się, po czym obszedł stół i podniósł czarkę z laki, którą kupił Wang Ti. Przesuwając palcem po gładkiej powierzchni oraz wizerunkach bogów ogniska domowego, przypomniał sobie wyraz radości, który pojawił się na jej twarzy, kiedy rozpakował prezent. Sprawy wyglądały dobrze. Nie, pomyślał, sprawy nigdy jeszcze nie wyglądały tak dobrze. Czasami odnosił wrażenie, że stał się wybrańcem bogów. Najpierw Wang Ti. Następnie dzieci. A teraz to wszystko. Rozejrzał się po swoim nowym apartamencie. Mieli osiem pokoi. Osiem pokoi! I to zaledwie cztery strefy od bremeńskiej Centrali! Roześmiał się, ciągle zdumiony tym wszystkim, obawiając się, że w każdej chwili obudzi się i stwierdzi, że ciągle jest tam, pod Siecią, że ten sam wszechobecny smród wypełnia jego nozdrza, a po ciele łazi jakiś ślepy robak. Wtedy szczytem jego marzeń było po prostu wydostanie się z tego piekła. Natomiast coś takiego — wynajęcie apartamentu na Poziomie 224 — wydawało się tak daleko poza jego zasięgiem, jak gwiazdy na niebie. Wstrzymał oddech, myśląc o tych dawno minionych dniach, po czym potrząsnął głową. Ta wspinaczka po dachu sola- rium — kiedy to było? Dziesięć lat temu? Nie, dwanaście. A jednak pamiętał to, tak jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Ten widok gwiazd i oblanych światłem księżyca ośnieżonych gór. I koszmar, który nastąpił później. A jednak żył, w przeciwieństwie do swego towarzysza, Kao Jyana. Był człowiekiem T'anga, nagrodzonym za lojalność. Odłożył czarkę i nałożył swój mundur. Skończywszy, obej- rzał się w lustrze. Pierwszy raz miał na sobie lazurowoniebieski galowy uniform i czuł się w nim nieco nieswojo. ' __ Gdzie podział się ten szubrawiec, Kao Chen? — zapytał swego odbicia, zauważając, jak dziwnie wyglądały teraz jego zaplecione w warkocze włosy, jak bardzo jego bezbarwna, nijaka twarz zdawała się nie pasować do tak eleganckiego ubrania. — Wyglądasz bardzo dobrze — odezwała się z progu Wang Ti. — Częściej powinieneś nosić swój mundur, Chen. Pasuje do ciebie. Niepewnie przesunął palcami po naszywkach na piersi, wyczuwając sylwetkę młodego tygrysa — oznakę rangi kapi- tana w Służbie Bezpieczeństwa T'anga — po czym pokręcił głową. — Nie czuję się w tym dobrze, Wang Ti. Mam wrażenie, że jestem nadmiernie wystrojny. Nawet moje włosy... Głęboko wciągnął nosem powietrze, nieświadomie naśla- dując tym gestem marszałka, po czym ponownie pokręcił głową. Nie powinien dać się namówić Wang Ti na zrobienie sobie wszczepów. W ciągu całego dorosłego życia z dużym zadowoleniem golił sobie głowę i łysina była czymś w rodzaju jego znaku rozpoznawczego. Raz jednak postanowił żonie ustąpić, świadomy, że prosiła w końcu o bardzo niewiele. Upływał właśnie czwarty miesiąc od operacji, która dała mu gęstwinę długich, połyskujących czernią włosów. Wang Ti podobały się one oczywiście od początku i to przez jakiś czas mu wystarczało, ale teraz jego niezadowolenie ujawniało się coraz częściej. — Wang Ti... — zaczął i zaraz zamilkł. Podeszła bliżej, dotknęła jego ramienia z uśmiechem takiej dumy na twarzy, że poczuł się nieswojo. — O co chodzi, mężu? — Nic... — odparł. — Nic takiego. — A więc stój nieruchomo. Zapnę ci getry. ¦ * * Kiedy Leyden, starszy z dwóch strażników Straży Pokła- dowej, wszedł do środka komory z czajniczkiem ch'a, po- chylona nad otwartym przewodem kobieta dotykała go właś- nie cienkim drucikiem, strojąc system. Wyprostowała się na widok mężczyzny, odłożyła drucik i ściągnęła długie do łokci rękawice. — Dziękuję — powiedziała miękko, przyłożywszy parują- cy dziobek czajniczka do ust. — Jak długo jeszcze, Chi Li? Ywe Hao podniosła wzrok, reagując na fałszywe nazwisko widniejące na jej plakietce identyfikacyjnej, i uśmiechnęła się. Był to piękny uśmiech: ciepły, otwarty, zabarwiający jej po- spolitą, raczej podłużną twarz dziwnym wdziękiem. Stary strażnik nie mógł się oprzeć i odpowiedział uśmiechem, a po- tem odwrócił się, dziwnie podniecony. Wybuchnęła głośnym śmiechem, wiedząc, o czym myśli, ale w jej głosie nie było drwiny i kiedy ponownie spojrzał na nią, ciągle zarumieniony aż po swą bladą szyję, także już się śmiał. — Gdybyś była moją córką... — zaczął. — Mów dalej. Co byś zrobił? Na ustach młodej kobiety ciągle błąkał się uśmiech, ale w jej oczach pojawił się wyraz nie skrywanej, prawdziwej ciekawo- ści. Patrząc wciąż na niego, przechyliła głowę i przesunęła palcami po swych krótkich, ciemnych włosach. — No, powiedz mi, Wolfgangu Leydenie... Gdybym była twoją córką...? — I znowu wybuchnęła śmiechem, jakby nie zadawała już przedtem tego pytania z tuzin razy. — No cóż... Zamknąłbym cię, moja dziewczyno. To bym właśnie zrobił! — Musiałbyś mnie najpierw złapać! Popatrzył na nią, a siateczka zmarszek wokół jego oczu zesztywniała na chwilę w jasnym świetle wiszącej u góry lampy, po czym pokiwał głową, uspokajając się. — I tak bym zrobił... Tak właśnie bym zrobił... Skończywszy ten conocny rytuał, spoważnieli i zamilkli. Opróżniła czajniczek, naciągnęła rękawice i przykucnąwszy nad kablem, zajęła się znowu swoją pracą. On ukląkł obok, przyglądając się, jak jej zręczne ręce przeszukują drucikiem ciasno zwinięte pęki włókien, szukając słabych sygnałów. Istniało między nimi coś w rodzaju naturalnego porozu- mienia. Oboje znajdując się tutaj, na samym szczycie strefy, byli znacznie powyżej poziomu, na którym normalnie żyli; oboje byli umundurowani, on w bladozielonym kombinezonie Straży Pokładowej, ona w żółto-pomarańczowym Służby Kon- serwacyjnej. Od pierwszego spotkania — przed ponad trzema tygodniami — wyczuwał w niej coś, co różniło ją od innych. Może wynikało to ze sposobu, w jaki na niego patrzyła. A może dlatego, że będąc o dwadzieścia lat od niego młodsza, w ogóle na niego patrzyła, zauważała go i uśmiechała się tym swoim pełnym uroku uśmiechem, sprawiając, że czuł się jed- nocześnie młody i stary, szczęśliwy i smutny. Od pierwszego dnia zaczęła się ta ich gra, to żartobliwe przekomarzanie, które przynajmniej dla niego zbyt nabrzmiało już znaczeniem, aby być niewinnym. — Już! — powiedziała, podnosząc wzrok. — Jeszcze jeden z tych małych, próżnujących leniuchów załatwiony! Leyden skinął głową, ale myślał jedynie o tym, jak w chwili koncentracji jej górne zęby przygryzały delikatną, dolną war- gę; jak jej oczy zapalały się z dziwną, prawie namiętną inten- sywnością. Jakby widziała wszystko inaczej. Bardziej jasno i klarownie niż on. — Ile jeszcze zostało? Usiadła na piętach i głęboko odetchnęła, zastanawiając się. — Osiemdziesiąt siedem połączeń, sto szesnaście kabli, jedenaście przełączników i cztery główne tablice rozdziel- cze. — Uśmiechnęła się.—Dwa tygodnie pracy. Może nawet trzy. Była częścią zespołu składającego się z trzech osób — dwóch kobiet i mężczyzny — przysłanego tu dla dokonania przeglądu konserwacyjnego całego pokładu. Był to standar- dowy przegląd, robiony co dwa lata. Pozostałe dwie osoby z jej grupy pracowały gdzie indziej: szukali wad w sieci trans- portowej, reperowali systemy hydrauliczne i usługowe, oczysz- czali szerokie kanały wentylacyjne. Ich praca była ważna, ale jej — niezbędna. Była specjalistą od łączności. Od niej zale- żało, czy skomplikowana sieć komputerowych połączeń, która sprawiała, że pokład żył, będzie działała. Oczywiście istniały systemy zabezpieczeń i trudno było spowodować poważne uszkodzenie, ale to wciąż była bardzo delikatna praca — bardziej chirurgia niż sztuka inżynierska. Sama mu to powie- działa. — To jest jakby wielka głowa — mówiła. — Pełna delikat- nych nerwów przenoszących wiadomości. I trzeba do niej podchodzić jak do żywego umysłu. Ostrożnie i z uwagą. Można ją zranić. Przypomniał sobie, jak wtedy spojrzała na niego: z praw- dziwą czułością i troską w oczach, jakby rzeczywiście mówiła o żyjącej istocie. I co teraz? pomyślał, patrząc na nią. Trzy tygodnie. Czy to wszystko? I co wtedy? Co ja pocznę, kiedy odejdziesz? Zauważywszy jego spojrzenie, pochyliła się i dotknęła de- likatnie jego ramienia. — Dziękuję za ch'a, ale czy nie powinieneś już iść? Czy nie powinieneś sprawdzać czegoś tam? Roześmiał się. — Tu nigdy nic się nie dzieje. Ale wyczuł, że zasiedział się tu zbyt długo, że chciała, by już sobie poszedł. Odwrócił się zatem i ruszył do wyjścia. Doszedłszy do końca długiego, ciemnego szybu, zatrzymał się, by jeszcze raz spojrzeć na nią Przesunęła się do przodu, w stronę środka. Wisząca na przymocowanej do sufitu szynie lampa, połączona z jej bio- drami cienkim jak pajęcza nitka przewodem, rzucała jasne, złote światło na jej ciemną, schludną główkę, którą właśnie pochyliła, zaczynając pracę nad kolejnym kablem. Patrzył jeszcze przez chwilę na jej głowę, która podobnie do głowy pływaka to zanurzała się w cień, to pojawiała w świetle, po czym westchnął i zaczął schodzić po szczeblach. * * * Chen siedział, patrząc na znajdujący się w rogu ekran, podczas gdy Wang Ti ubierała dzieci. Odbiornik był przełą- czony na lokalny kanał MidTextu i pokazywał grupę dziesię- ciu lub więcej dygnitarzy stojących na trybunie przed wielkim, zgromadzonym na Promenadzie tłumem ludzi. Był to przekaz na żywo z Hanoweru, około dwustu li na południowy wschód od Bremy. Na czele grupy dostojników widać było kanclerza T'anga, Nan Ho, który w imieniu swego władcy otwierał pierwsze z nowych Centrów Zdrowia Nefrytowego Feniksa. Za jego plecami stał Hsien L'ing Shou Chen-hai, szef magistratu Hsie- mu Hanower, wielki mężczyzna o wyglądzie patrycjusza i wy- soko sklepionej czaszce, połyskującej wilgocią w świetle wi- szących u góry lamp. Kanclerz przemawiał, trzymając przed sobą wielki zwój papieru, wyjaśniając plan „Nowego Ładu" Li Yuana dla mieszkańców niższych poziomów, koncentrując się szczególnie na tym jego punkcie, który przewidywał znacz- ne rozszerzenie opieki zdrowotnej w czasie następnych pięciu lat, dzięki budowie na najniższych poziomach stu pięćdziesię- ciu nowych centrów zdrowia. — Najwyższy czas — skomentowała to Wang Ti, nie pod- nosząc nawet głowy, zajęta zawiązywaniem koronki na sukien- ce córeczki. — Zbyt długo już zaniedbywali te sprawy. Pamię- tasz te problemy, jakie mieliśmy, kiedy urodził się Jyan? Mało brakowało, a urodziłabym go w sali przyjęć. A to było dość dawno temu. Od tego czasu sytuacja jeszcze się pogorszyła. Chen burknął coś pod nosem, przypomniawszy to sobie, jednakże jej pośrednia krytyka Tanga wprawiła go w za- kłopotanie. — Li Yuan pragnie wszystkiego, co najlepsze dla ludzi — powiedział. — Są tacy, którzy nie zrobiliby nawet jednej dziesiątej tego, co on robi. Wang Ti popatrzyła na niego badawczo, po czym odwróciła wzrok. — Jestem pewna, że tak właśnie jest, mężu. Krążą jednak plotki... Chen odwrócił gwałtownie głowę, a sztywny kołnierzyk munduru zaczął uciskać jego szyję. — Plotki? O Tangu? Wang Ti roześmiała się, zawiązała koronkę i odsunęła Ch'iang Hsin od siebie. — Nie. Oczywiście, że nie. A jednak jego słudzy... Chen zmarszył czoło. — Jego słudzy? Wang Ti podniosła się powoli, masując dłońmi krzyż. — Mówi się, że niektórzy z nich obrastają tłuszczem dzięki hojności Tanga, podczas gdy inni dostają jedynie okruchy z jego stołu. — Nie nadążam za tobą, Wang Ti. Przechyliła lekko głowę, wskazując widniejącą na ekranie postać i powiedziała, nieznacznie ściszając głos: — Choćby ten. Nasz przyjaciel, Hsien L'ing. Mówi się, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy kupił sobie wiele pięknych rzeczy. Brązowe posągi i jedwabie dla konkubin. Tak, a nawet żonę, dobrą żonę urodzoną na Pierwszym Poziomie. I jeszcze wiele innych... Twarz Chena stwardniała. — Czy wiesz to na pewno, Wang Ti? Czy jesteś tego całkowicie pewna? — Nie, ale ludzie mówią... Chen podniósł się gniewnie. — Ludzie mówią! Niech nas Kuan Yin chroni! Czy zary- zykowałabyś to wszystko, co mamy, dla jakiejś pozbawionej podstaw paplaniny? Trójka dzieci patrzyła na niego ze zdumieniem. Sama Wang Ti opuściła głowę w geście pokory i posłuszeństwa. — Wybacz mi mężu, ja... Uciszył ją gwałtownym ruchem ręki. Ciągle poruszony podszedł do odbiornika i gniewnie nacisnął guzik wyłącznika. W pokoju zapanowała cisza. Odwrócił się i popatrzył na żonę, a jego twarz wciąż płonęła ze wzburzenia. — Zadziwiasz mnie, Wang Ti. Zniesławiać tak dobrego człowieka, jak Shou Chen-hai? Kto nakładł ci takich głupstw do głowy? Czy wiesz dokładnie, co Hsien L'ing sobie kupił? Czy byłaś w jego rezydencji? Poza tym to bogaty człowiek. Dlaczego nie miałby posiadać takich rzeczy? Dlaczego tak łatwo wierzysz w to, że używa do zakupów pieniędzy T'anga, a nie swoich? Jakie masz dowody? — Prychnął niecierpli- wie. — Czy nie potrafisz zrozumieć, jakie to głupie? Jak niebezpieczne? Bogowie, gdybyś powtórzyła komuś niewłaś- ciwemu to, co właśnie powiedziałaś mnie, wszyscy popadlibyś- my w kłopoty! Chcesz tego? Czy chcesz, byśmy stracili wszys- tko, co tak długo i z takim trudem budowaliśmy? Bowiem niezależnie od tego, co myślą twoje przyjaciółki, brukanie reputacji człowieka fałszywymi oskarżeniami wciąż jest zbrod- nią. Mówię o degradaqi, Wang Ti. Degradacji. O powrocie pod Sieć. Wang Ti zadrżała nieznacznie i pokiwała głową. Kiedy ponownie się odezwała, jej głos brzmiał cicho i pokornie: — Wybacz mi, Kao Chen. Nie powinnam tak mówić. Nigdy już nie będę powtarzała takich pogłosek o Hsien L'ingu. Chen patrzył na nią jeszcze przez chwilę, uspokajając się, po czym pokiwał głową, usatysfakcjonowany. — Dobrze. Nie będziemy już o tym mówić. A teraz po- spiesz się. Obiecałem Karrowi, że będziemy tam równo z dru- dzwonem. * * * Shou Chen-hai rozejrzał się nerwowo po sali bankietowej, po czym usatysfakcjonowany tym, że wszystko wydawało się właściwie przygotowane, zmusił się do odprężenia. Kanclerz Tanga odjechał godzinę temu, ale choć Nan Ho był wysoko, wystarczająco wysoko, by mieć dostęp do ucha Tanga, następny gość Shou — człowiek nigdy nie pokazywa- ny w środkach masowego przekazu, człowiek, którego twarz była zupełnie nie znana miliardom zamieszkującym Miasto Europa — był pod wieloma względami znacznie od niego ważniejszy. Dla Shou wszystko zaczęło się rok temu, kiedy został mianowany przewodniczącym komitetu finansowego nowego centrum zdrowia. Od razu zrozumiał, gdzie to go może za- prowadzić... jeśli będzie wystarczająco sprytny i wystarcza- jąco zuchwały. Jakiś czas temu usłyszał o tym kupcu i — podjąwszy natychmiast decyzję — zrobił wszystko, aby zdo- być jego przyjaźń. Ale dopiero kiedy Shih Nowaczek, ujęty raczej jego wytrwałością niż prezentami, złożył mu wizytę, zdołał przekonać go do swych projektów. I teraz właśnie, tego popołudnia, owa przyjaźń miała przynieść pierwsze owoce. Shou klasnął w dłonie. Usługujące dziewczęta natychmiast zajęły swoje miejsca, a kucharze zaczęli przygotowywać po- siłki. Nowaczek dokładnie poinformował go, jak ma się zacho- wywać. Mimo to ręce Shou trzęsły się z podniecenia i obawy na myśl o zabawianiu Czerwonego Pala, prawdziwego 426. Wezwał do siebie szefa służby i wytarł ręce w ręcznik, który tamten mu podał, a następnie przyłożył go sobie do czoła. Kiedy po raz pierwszy rozważał możliwość spotkania z 489, wyobrażał sobie siebie siedzącego twarzą w twarz z wielkim szefem przy jakimś wielkim stole, gdzieś na dole, pod Siecią. Widział siebie z jakąś miską delikatesów pod ręką, wyjaś- niającego swemu rozmówcy te wszystkie wielkie plany, które rodziły się w jego głowie. Jednakże Nowaczek szybko rozwiał te złudzenia. Szefowie Triad rzadko spotykali się z ludźmi, z którymi załatwiali interesy. Nie. Byli ostrożni — bardzo ostrożni — i używali pośredników. Ludzi w rodzaju Nowacz- ka lub Czerwonych Pali, „wykonawców" Triad; kulturalnych, dyskretnych mężczyzn o manierach mandarynów i instynktach rekinów. Właśnie krzątał się przy jednym ze stołów, poprawiając dekoracje, kiedy kotara z drugiej strony sali odsunęła się i do środka weszło czterech młodych, muskularnych Han, a za nimi Nowaczek. Głowy mieli przewiązane żółtymi opaskami, które pośrodku miały wyhaftowane niebieską, jedwabną nicią symbole Triady Wielkiego Kręgu. Nowaczek popatrzył na Shou i uśmiechem dodał mu odwagi. Shou był przygotowany na to wszystko, a jednak myśl o tym, że będzie sprawdzany przez Czerwonego Pala, sprawiała, iż czuł się nieco zaniepo- kojony. Patrzył, jak młodzi mężczyźni rozdzielają się, roz- glądając się czujnie w poszukiwaniu czegokolwiek, co wygląda podejrzanie; jak zaglądają pod stoły, sprawdzają ściany, szu- kając fałszywych tablic, za którymi mógłby ukryć się zabójca, a nawet podnoszą wazony z kwiatami, by upewnić się, że pod nimi nie ma żadnych mikrourządzeń. Pracowali z robiącą duże wrażenie sumiennością i dokładnością, jakby powodowało ni- mi coś znacznie ważniejszego niż zwykła ostrożność. Potwier- dzało to słowa Shih Nowaczka. Ich świat, tam na dole, był światem rzezimieszków i morderców, a ci, którzy odnosili w nim sukces, byli nie tylko najsilniejsi, ale także najostroż- niejsi. Kiedy skończyli, dwóch z nich stanęło przy stole, a dwóch udało się do kuchni, by kontynuować przeszukiwanie. W cza- sie, gdy to robili, Nowaczek przeszedł przez salę i ukłonił się Shou Chen-haiowi. — Dobrze pan to przygotował, Hsien L'ing Shou — po- wiedział na powitanie, wskazując ręką na dania, które Shou przygotował dla swego gościa. Shou oddał ukłon Nowaczkowi, ogromnie zadowolony z pochwały kupca. — Obawiam się, że to będzie tylko bardzo skromny po- siłek. Nowaczek zbliżył się do niego. — Pamiętaj, co mówiłem — powiedział ściszonym gło- sem. — Nie uśmiechaj się do naszego przyjaciela, kiedy tu przyjdzie. Unikaj wszelkich gestów poufałości. Yao Tzu, jak większość z Czerwonych Pali, jest dumnym człowiekiem, cie- szy się ogromnym szacunkiem, ale to zupełnie zrozumiałe. Nie zostaje się Czerwonym Palem dzięki egzaminom czy też ko- neksjom rodzinnym. Hung Mun, Tajne Stowarzyszenia, są zupełnie innymi rodzajami szkół: najcięższymi ze szkół, można by powiedzieć, a nasz przyjaciel, Czerwony Pal, jest ich naj- wybitniejszym absolwentem. Gdyby jakikolwiek inny człowiek kwalifikował się na jego stanowisko, to on byłby teraz Czer- wonym Palem, a nasz przyjaciel Yao Tzu byłby martwy. Rozumiesz? Shou Chen-hai pochylił głowę, przełknął nerwowo ślinę i kolejny raz zdał sobie sprawę z tego, jak wiele ryzykuje, spotykając się z takim człowiekiem. Spojrzał prosząco w oczy Hung Mao. — Czy usiądzie pan przy mnie, Shih Nowaczek? Nowaczek uśmiechnął się do niego uspokajająco. — Nie obawiaj się, Hsien L'ing Shou. Postępuj tak, jak ci mówiłem, a wszystko będzie dobrze. Będę tu, przy twoim boku, przez cały czas. Shou Chen-hai zadrżał lekko, a następnie ukłonił się, wdzię- czny kupcowi za to, że zgodził się zrobić mu tę przysługę. Wiedział, że będzie go to słono kosztować, ale jeśli jego plan się powiedzie, to suma ta zwróci mu się wielokrotnie. Przy drzwiach prowadzących do kuchni stanął jeden z ochroniarzy i przesłał nieznaczny sygnał ręką swoim towa- rzyszom. Prawie natychmiast jeden z młodych ludzi odwrócił się i zniknął za kotarą. — Wydaje się, że wszystko jest dobrze — skomentował to Nowaczek, odwracając się. — Podejdźmy do drzwi. Nasz przyjaciel, Czerwony Pal, będzie tu lada moment. W czasie posiłku mówiono niewiele. Yao Tzu siedział z ka- mienną twarzą naprzeciw Shou Chen-haia przy głównym sto- le, a dwaj jego ludzie zajęli miejsca po obu jego bokach. Jeśli to, co mówił Nowaczek, było prawdą, sam Czerwony Pal przyszedł bez broni, ale to wcale nie znaczyło, że nie był przygotowany na kłopoty. Jego ochroniarze byli wielkimi typami, wyglądającymi na groźnych i brutalnych. Siedzieli nieruchomo, nic nie jedząc, i tylko wpatrywali się w Shou. Wpatrywali się, wpatrywali, aż jego początkowe zakłopotanie zmieniło się w coś innego — w lodowatą, paraliżującą trwogę sączącą się powoli po jego kościach. To było coś, na co Nowaczek go nie przygotował. Zastanawiał się, dlaczego tego nie uczynił, starając się jednocześnie niczego po sobie nie pokazywać. Swój lęk i złe samopoczucie, swoją niepewność i zwątpienie w siebie skrył za maską, w którą przeobraziła się jego twarz. W końcu Czerwony Pal wytarł starannie usta chusteczką i spojrzał na niego. Yao Tzu miał prawie dziecięce rysy: jego nos, usta i uszy były tak drobne, jak u młodej kobiety, a oczy na tle ospowatej twarzy, która była prawie tak blada, jak u Hung Mao, przypominały kuleczki pomalowanego mar- muru. Patrzył na Shou Chen-haia z bezosobową, bezintere- sowną wrogością, która wydawała się wręcz częścią jego oso- bowości. Napotkawszy jego wzrok, Shou zdał sobie sprawę z tego, że nie było rzeczy, której ten człowiek by nie zrobił. Żaden wyrzut sumienia nie pozbawiłby go nawet chwili snu. To właśnie czyniło go tak dobrym w tym, co robił — to właśnie uczyniło go 426, wykonawcą. Shou prawie się uśmiechnął, ale zdążył powstrzymać ten uśmiech, czekając, jak mu powiedziano, by Yao Tzu odezwał się pierwszy. Ten jednak, zamiast mówić, prztyknął palcami, wzywając jednego ze swych ludzi. Mężczyzna podbiegł natych- miast i położył przy lewej ręce Yao Tzu małe pudełko. Yao Tzu uniósł głowę i popchnął pudełko w stronę gos- podarza. Shou, zerknąwszy na Nowaczka, przyciągnął je do siebie, patrząc jednocześnie pytająco na Czerwonego Pala. Widząc kiwnięcie głową, otwarł zatrzaski i uniósł wieczko. W środku, we wgłębieniach wyściółki z jasnoczerwonego jedwabiu, leżały trzy rzędy niewielkich, czarnych pakietów. Na opakowaniach wytłoczono piktogramy Han w trzech kolorach: czerwonym, niebieskim i żółtym — po jednym na każdy rząd. Shou patrzył na to przez chwilę, po czym podniósł głowę i napotkawszy wzrok Czerwonego Pala, zrozumiał. Ponownie musiał zwal- czyć impuls, by uśmiechnąć się do tego człowieka, by spró- bować nawiązać z nim jakiś rodzaj osobistego kontaktu — ale w środku nie posiadał się z radości. Jeśli to było tym, czym spodziewał się, że jest, oznaczało to, iż już się zgodzili. Zerknął na Nowaczka, szukając u niego potwierdzenia, po czym po- nownie zwrócił się do Czerwonego Pala i pochylił głowę. W tym momencie, pierwszy raz od ponad godziny, Yao Tzu odezwał się: — A zatem zrozumiałeś, Shou Chen-hai? Masz tu kom- pletny zestaw naszych najnowszych narkotyków, zaprojek- towanych tak, by zaspokajały każde potrzeby i wyproduko- wanych w naszych laboratoriach z zachowaniem najwyższej jakości. — Mówiąc to, pochylił się nieznacznie do przodu. — Obecnie nie ma im równych w całym Chung Kuo. Przez pierwsze dwa miesiące będziemy ci za darmo dostarczać, ile zechcesz, a ty z kolei przekażesz kapsułki swoim ludziom na Górze, nie pobierając przy tym żadnej opłaty. Jednakże po jakimś czasie zaczniesz nam płacić za nasze dostawy. Będą to oczywiście niewielkie sumy, znacznie mniejsze od tych, jakimi będziesz obciążał swoich przyjaciół, ale wystarczające, abyśmy wszyscy byli zadowoleni. Shou Chen-hai skinął lekko głową. W gardle mu zaschło, a leżące po obu stronach pudełka ręce drżały. — A mój pomysł? — Twój projekt zyskał naszą aprobatę, Hsien L'ing Shou — odpowiedział Yao Tzu. — Pokrywa się z naszymi planami przyszłej ekspansji. Od pewnego już czasu zamierza- liśmy ruszyć w tym kierunku. To bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, że mamy zbliżone interesy, prawda? Shou poczuł przebiegający go dreszcz ulgi. — A inni szefowie... czy oni nie przeciwstawią się wam w tej sprawie? To była jego najgłębsza obawa — jedyna sprawa, która powodowała, że nocami dręczyła go bezsenność — i teraz wygadał się. Przez chwilę myślał, że powiedział coś złego, ale siedzący obok Nowaczek milczał, a na twarzy Czerwonego Pala nie zauważył niczego, co by wskazywało na to, że czuł się obrażony. Mimo to Shou wyczuł, że przy stole zapanowało jakieś nowe napięcie. — To będzie załatwione — odparł sztywno Yao Tzu, pat- rząc mu w oczy. — Kiedy studnia jest głęboka, wielu może z niej czerpać, prawda? Poza tym lepiej jest zarabiać pieniądze, niż toczyć wojny. Jestem przekonany, że inni szefowie będą myśleć tak samo. Shou wciągnął głęboko powietrze, czując, jak opuszcza go napięcie. A zatem miał ich zgodę. Ponownie zalała go fala uniesienia. Yao Tzu patrzył na niego chłodno. — Ty, oczywiście, będziesz odpowiedzialny za swoją dział- kę. Zajmiesz się rekrutacją i marketingiem. Zapewnisz także wszystkie herbaciane pieniądze. Shou pochylił głowę, ukrywając rozczarowanie. Miał na- dzieję, że pomogą mu z „herbacianymi pieniędzmi" — łapów- kami; zakładał, że dobrze zapłacą za odstąpienie jego kontak- tów, ale było jasne, że oni widzieli te sprawy inaczej. Trzeba przyznać, że jego fundusze były bardzo duże, szczególnie od czasu, gdy podłączył się do finansów centrum zdrowia, ale jednak dalekie od niewyczerpanych, a on miał już duże do- świadczenie w kontaktach z urzędnikami. Byli jak dziwki, tyle że dziwki były tanie. Z wciąż opuszczoną głową rozmyślał gorączkowo o sytua- cji. Zapłacenie łapówek prawie zupełnie wyczerpie jego zapasy, ale chyba da sobie z tym radę, nawet jeśli będzie musiał pożyczać. Bowiem zysk, kiedy się pojawi, będzie przeogromny. Zostanie człowiekiem Wielkiego Kręgu na Górze. Będzie pro- wadził ich legalne interesy, kupował akcje koncernów, zawie- rał przyjaźnie i docierał tam, gdzie ludzie w rodzaju Nowaczka nie mieli dostępu. A ta druga sprawa — ten nieoczekiwany interes z narkotykami — także może być zyskowna. Zro- zumiał to natychmiast. Będzie rekrutował graczy, spłacał ich długi, a oni w zamian zostaną jego ludźmi i będą działać w jego imieniu. Tak, widział to wyraźnie: mógł sobie wyobrazić wiel- ką sieć koneksji i siebie w jej środku. Uniósł głowę i wytrzymał spojrzenie Czerwonego Pala z na- głą pewnością siebie, wiedząc już teraz, że nie mylił się przez te wszystkie ostatnie miesiące. Jemu, Shou Chen-haiowi, prze- znaczona była wielka przyszłość. A jego synowie też będą wielkimi ludźmi. Może nawet ministrami. Kiedy wyszli, siedział samotnie przy stole, przyglądając się uważnie zawartości pudełka. Jeśli prawdą było to, co słyszał, same te pakuneczki były warte pół miliona. Dotknął w zadu- mie językiem przednich zębów i podniósł jeden pakiecik. Był dokładnie tego samego rozmiaru co pozostałe, a jego woskowane, czarne jak sadza opakowanie było na odwrocie szczelnie zapieczętowane niebieskim kołem, znakiem Wielkie- go Kręgu. Pakuneczki różniły się tylko oznaczeniami na wierz- chu. Na tym, na przykład, piktogramy były czerwone i two- rzyły słowa pan shuai ch'i, „pólżycie". Inne miały równie dziwne nazwy: leng tuan, „zimna noga"; ting tui, „wyłączenie"; fisian hsiao ying, „punkt załamania". Odłożył ostrożnie paku- nek na miejsce i oparł się na krześle, patrząc w zadumie przed siebie. Siedział tak ciągle, kiedy wrócił Nowaczek. — Co to jest? Nowaczek zawahał się, po czym wybuchnął śmiechem. — Wiesz przecież, co to jest. — Wiem, że to narkotyki, ale dlaczego one są tak wyjąt- kowe? Powiedział, że w całym Chung Kuo nie ma czegoś podobnego. Dlaczego? Muszę to wiedzieć, jeśli mam je sprze- dawać. Nowaczek przyglądał mu się przez chwilę, aż w końcu pokiwał głową. — W porządku, Shou Chen-hai. Pozwól, że ci wytłumaczę, co się dzieje... co naprawdę się tutaj dzieje. * * * — Teraz to już tylko rury — odezwał się gdzieś z pobliskich ciemności Vasska. — Gówno płynie w dół, a woda w górę. Woda i gówno. Wzrost i rozkład. Odwieczny proces, tyle że teraz zmechanizowany. Wciśnięty w wąskie rury. W reakcji na komentarz Vasski z mroku dobiegł ciepły, gardłowy śmiech. — Przecież o tym wiemy — powiedziała Eryka i przesu- wając się w tym ciasnym pomieszczeniu, nacisnęła kolanem Ywe Hao. — Sami się oszukują — kontynuował Vasska, rozgrzewa- jąc się tym tematem. — To nie jest prawdziwa przestrzeń życiowa, ale cholerna maszyna. Wystarczy ją wyłączyć, a oni po prostu umrą, tak bardzo są odcięci od normalności. — A my niby tak bardzo się od nich różnimy? Rzucona ostrym tonem uwaga Ywe Hao wynikała tak z irytacji, którą wzbudzał w niej Yasska, jak i z obawy, że ktoś może ich usłyszeć. Byli bardzo wysoko, na szczycie strefy pod samym dachem, ale kto mógł wiedzieć, jak w tym skom- plikowanym systemie wentylacyjnym niosły się głosy? Zerknę, ła na jarzącą się nikłym światłem liczbę na nadgarstku i zacis- nęła zęby. — Tak, różnimy się od nich — odparł Vasska, zbliżywszy się do niej tak bardzo, że poczuła na swym policzku jego oddech. — Jesteśmy inni, bowiem chcemy to wszystko roz- walić. Chcemy to zrównać z ziemią i wrócić na nią. To była prawie obelga. Jakby ona miała zapomnieć — ona, która uczestniczyła w ruchu dobre pięć lat dłużej od tego... tego chłopaczka! Jednakże czasem naprawdę tak myślała. Oni także byli odcięci. Oni także żyli w środku maszyny. Co więc, jeśli tylko myśleli, że są inni? Miała właśnie odpowiedzieć, ale Eryka pochyliła się ku niej i dotknęła delikatnie jej ramienia, jakby chciała powiedzieć: „Nie zwracaj na niego uwagi. Znamy takich jak on". Głośno jednak zapytała: — Jak długo jeszcze, Chi Li? Duszę się tu. To była prawda. Komory nie zaprojektowano dla trzech osób i chociaż była dobrze wentylowana, to w środku było ciasno i gorąco, a powietrze zdawało się gęstnieć od miesza- niny niezbyt przyjemnych zapachów. — Jeszcze przynajmniej pięć minut — odpowiedziała, przykrywając dłonią rękę Eryki. Lubiła tę kobietę mimo jej wszystkich wad, podczas gdy Vasska... Vasska był jak wrzód na tyłku. Widywała już takich jak on. Fanatycy. Bigoci. Używali ideologii Yu jako substytutu własnego myślenia. Re- szta była zwykłym gadaniem. Gówno i woda. Wąskie rury. Te frazesy przejął od starej inteligencji Ping Tiao. Jakby potrzebowała takich przypomnień. Zamknęła na chwilę oczy i zamyśliła się. Ich troje działało jako zespół od zaledwie sześciu tygodni. Byli pierwszą grupą przygotowującą się do tej misji i obecnie znajdowali się na etapie, który nazwali „asymilacją". Vasska, Eryka — to nie były ich prawdziwe imiona, tak zresztą, jak i ona nie nazywała się Chi Li. Były to imiona i nazwiska martwych pracowników Służby Konserwacyjnej: ludzi, których tożsamości zostały skradzione przez Yu na ich użytek. Nigdy nie pozna praw- dziwych nazwisk swoich towarzyszy. Sprowadzono ich z in- nych komórek Yu tylko dla przeprowadzenia tej misji. Kiedy skończą, nigdy już ich nie zobaczy. Taki system był koniecznością i chociaż w ogólności się sprawdzał, miał jednak swoje wady. Od samego początku Vasska rzucał jej wyzwania. Nigdy nie powiedział tego otwar- cie, ale było oczywiste, że nie akceptował jej przywództwa. Mimo że w ich ruchu miała panować z założenia równość między mężczyznami i kobietami, mężczyźni wciąż spodzie- wali się, że to oni będą przywódcami — wykonawcami i ideo- logami, umysłami formułującymi politykę i kierującymi wy- konywaniem jej wytycznych. Vasska był jednym z nich. Po- wstrzymywał się przed otwartym buntem, ale niewiele mu do tego brakowało. Był gburowaty, ponury i kłótliwy. Wielokrot- nie była zmuszona do wydawania mu bezpośrednich rozka- zów. A on, jakby w rewanżu, kwestionował jej oddanie sprawie i wiarę w podstawowe dogmaty ideologii Yu; kwestionował to tak często i konsekwentnie, że w końcu sama, w spokojniej- szych momentach, zaczęła siebie pytać: „Czy wierzę w to, co robię? Czy wierzę w wizję nowego porządku Macha, który ma nadejść po zrównaniu z ziemią Miasta?" I chociaż wierzy- ła, to coraz trudniej przychodziło jej to wypowiedzieć —jakby takie wyznanie miało uczynić ją podobną do takich jak Vasska. Przez chwilę słychać było tylko ich oddechy i cichy, ciągle obecny szum systemów podtrzymujących życie. Następnie, poprzedzając swoją uwagę nieprzyjemnym chichotem, Yasska odezwał się ponownie: — A jak tam twój chłopak, Chi Li? Co u... W o 1 f-ganga? Wymówił imię starszego mężczyzny z pogardą, tak, aby brzmiało śmiesznie. — Zamknij się, Vasska — powiedziała Eryka, starając się rozładować nagłe napięcie. Następnie, pochyliwszy się ku Ywe Hao, szepnęła: — Otwórz kanał wentylacyjny. Popatrzmy tam. Już prawie czas. Ywe Hao uśmiechnęła się w ciemności, wdzięczna Eryce za interwencję, po czym odwróciła się i przesunęła rygiel. Do środka ciasnej komory wtargnęło światło, wyrywając z mroku plątaninę ich kończyn. — Co widzisz? Przez chwilę było zbyt jasno, aby widzieć cokolwiek. Na- stępnie, kiedy jej oczy przystosowały się do światła, zorien- towała się, że z wysokości pięćdziesięciu, sześćdziesięciu ch'i patrzy na Promenadę. Było już późno — ponad godzina po pierwszym zmroku — i tłumy, które w ciągu dnia przewalały się przez tę główną arterię pokładu, zniknęły już dawno, zostawiając jedynie garstkę spacerowiczów i kilku robotników, którzy udawali się do swych nocnych zajęć. Ywe Hao spojrzała w lewo, w stronę małych drzwi znajdujących się na końcu Promenady. Ledwo je było widać z miejsca, gdzie się znajdowa- ła, mimo to zauważyła postać, która właśnie wyszła przez nie na zewnątrz, podnosząc rękę w geście pożegnania. — To on! — szepnęła gorączkowo. — Vasska, ruszaj. Chcę, by ta winda została zabezpieczona. — Odprawiwszy go, spojrzała na silną, kobiecą twarz obok siebie. — I co? Co o tym myślisz? Eryka zastanowiła się, a następnie kiwnęła głową. Jej rysy rozjaśnił pełen napięcia uśmiech. — Jeżeli to będzie tak, jak za ostatnim razem, mamy trzydzieści, najwyżej czterdzieści minut. Dosyć czasu, aby zabezpieczyć to miejsce i wszystko przygotować. — Dobrze. Zatem ruszajmy. Nieprędko będziemy mieli równie dobrą okazję. * * * Ywe Hao rozejrzała się wokół siebie i pokiwała z zadowo- leniem głową. Pokoje wyglądały normalnie. Nie było widać nawet śladu stoczonej tu wcześniej walki. Czterej służący, związani i uśpieni, leżeli zamknięci w spiżarni. W następnym pokoju umieściła kobiety i dzieci: dwie żony Shou, jego nową konkubinę i dwóch małych chłopców. Im także zaaplikowała środki nasenne, szczególnie uważając na dawki, które wstrzyk- nęła malcom. Odwróciła się i spojrzała na ostatniego jeńca, szefa służby, z numerem yi — jeden — wyhaftowanym czerwoną nicią na zielonej naszywce zdobiącej jego śnieżnobiałe pau. Patrzył na nią szeroko otwartymi z przerażenia oczami, z lekko opusz- czoną głową, najwyraźniej zastanawiając się, co ma zamiar teraz zrobić. Wcześniej zamocowała mu na karku bombę samoprzyczepną, obiecując, że przy najmniejszym znaku lub słowie ostrzeżenia z jego strony natychmiast ją zdetonuje. — Pamiętaj — dodała uspokajająco — że to nie ciebie chcemy, szefie Wong. Rób, co mówię, a będziesz żył. I odpręż się. Shou Chen-hai nie może niczego podejrzewać. Wkrótce wróci z wizyty u dziewczyny. Masz mu przygotować kąpiel i zająć się nim jak zwykle. Pamiętaj jednak, że będziemy obserwować każdy twój ruch. Na najmniejszy znak... Wong pochylił głowę. — Doskonale. Odwróciła się, sprawdziła jeszcze raz wygląd pokoju, po czym poklepała kieszeń swojej tuniki. W środku miała pa- piery — ulotkę wyjaśniającą powody egzekucji i oficjalny wyrok śmierci podpisany przez wszystkich pięciu członków Wysokiej Rady Yu. Położy te papiery przy ciele Shou, po to, aby Służba Bezpieczeństwa mogła je znaleźć. Jednocześnie przyjaciele sympatyzujący ze sprawą będą rozprowadzać kopie ulotki na niskich poziomach. W sumie ponad milion kopii sporządzonych za pieniądze z kufrów dawno nie istniejącej Ping Tiao. Pieniądze, które Mach ukrył po Helmstadt, a przed katastrofą bremeńską. Katastrofą, która spowodowała upa- dek Ping Tiao. — W porządku. Wiesz, co masz mówić? Dobrze. A więc ruszaj do pracy. Chcę, by wszystko było przygotowane na jego powrót. Dołączyła do Eryki, siedzącej przy biurku w malutkim pokoju nadzoru. Od razu zauważyła sylwetkę szefa służby idącego wzdłuż korytarza do łazienki. Obserwując to, co robił, zerkała jednocześnie na inne ekrany, ponownie czując naras- tającą odrazę na widok panującego tu luksusu, świadczącego o bezmyślnej wręcz rozrzutności. Rodzina Shou nie była wcale liczniejsza od większości rodzin ze średnich i niższych pozio- mów, a jednak posiadała to wszystko: dwadzieścia cztery pokoje, dwie kuchnie i trzy prywatne łazienki. To było hanieb- ne. Policzek wymierzony tym, którym Shou powinien służyć. Ale nie dlatego znajdowała się tutaj. Było jeszcze wielu innych, którzy żyli tak, jak żył Shou, nie zdając sobie nawet sprawy z całej nędzy i cierpienia, które powodowała ich chciwość. Nie, były konkretne powody, dla których wybrano Shou Chen-haia. Zadrżała, a oburzenie ponownie wzmogło jej gniew. Shou Chen-hai był oszustem i złodziejem. I to nie jakimś zwykłym złodziejem. Kradł na ogromną skalę i powodował tym cier- pienia, których nie można było nawet ująć w słowa. Były to cierpienia chorych dzieci, które nie mogły doczekać się po- mocy; mężczyzn wykrwawiających się w przepełnionych kli- nikach powypadkowych; kobiet umierających w czasie poro- du, bowiem ośrodki zdrowia obiecane przez Tanga nie zo- stały wybudowane. Roześmiała się zimno. Ceremonia, która odbyła się wcześniej, była zwykłym cyrkiem. Kanclerzowi Tanga pokazano nowe oddziały i sale operacyjne, sugerując, że były one typowe dla całego centrum. Ale ona widziała, jak jest w rzeczywistości. Na własne oczy widziała puste oddziały, nieistniejące sale, nagie przestrzenie, gdzie powinno już stać coś konkretnego i trwałego. Wybudowano zaledwie piątą część obiecanej całości. Reszta nie istniała — i nigdy nie będzie istnieć — bowiem Shou i jego przyjaciele przejęli przeznaczone na to fundusze. Pokręciła powoli głową, wciąż zdumiona skalą tego oszustwa. Nie było czymś zaskakują- cym, że urzędnicy defraudowali dziesięć, nawet piętnaście procent pieniędzy przeznaczonych na każdy projekt państ- wowy. Tego się nawet po nich, w tym ich zwariowanym świecie, spodziewano. Ale osiemdziesiąt procent!? Czte- ry miliardy yuanówl Ywe Hao zacisnęła zęby. Tego nie można było tolerować. Shou Chen-hai musi być przy- kładnie ukarany, gdyż w innym wypadku niezliczone rzesze będą cierpiały, podczas gdy podobni do Shou będą obrastać tłuszczem, żywiąc się tą męką. Spojrzała na Erykę. — Kogo odwiedza dziś Shou? Eryka uśmiechnęła się, nawet na moment nie odrywając wzroku od ekranu. — Córkę jednej ze swoich podwładnych. To trzynastoletnia dziewczynka. Matka wie, i się zgadza. Czy potępisz ją za to? — Nie... A jednak Ywe Hao poczuła mdłości na samą myśl o tym. To był kolejny przykład, jak zepsuty, przegniły był Shou, w jak nienaturalny sposób wykorzystywał daną mu władzę. Władza... Władza przekazana w ręce małych ludzi bez skru- pułów. Ludzi, którzy nie nadawali się nawet do prowadzenia burdelu, a tym bardziej hsienu. Ludzi nie lepszych od jej wujka Changa. Wyciągnęła swój nóż i patrzyła przez chwilę na jego ostrze, zastanawiając się, jakie to będzie uczucie, kiedy zatopi je w ciele Shou Chen-haia i czy to wystarczy, aby załagodzić szarpiący nią gniew. Nie. Mogłaby zabić milion takich jak Shou i to wciąż by nie wystarczyło. A jednak to był początek. Znak, który miał być zrozumiany zarówno na Górze, jaki i na Dole. Obróciła nóż w dłoni, przesunęła palcem po ostrzu i włożyła go ponownie do pochwy. — Jesteś gotowa? Eryka roześmiała się. — O mnie się nie martw. Martw się, czy Vasska wykona swoją robotę i załatwi windy. — Tak... — odparła, a następnie stężała w napięciu, za- uważywszy chrakterystyczną sylwetkę Shou Chen-haia, który pojawił się na końcu korytarza prowadzącego do jego apar- tamentu. — Tak. Ale najpierw zajmiemy się naszym człowiekiem... * * * Ceremonia zbliżała się do końca. Kiedy oficjał nowokon- fucjański zwrócił się w stronę młodej pary, w małej, przepeł- nionej salce zapadła pełna oczekiwania cisza. Karr miał na sobie swój galowy uniform, a dobrze dopa- sowana lazurowoniebieska tunika uwypuklała jego potężną sylwetkę. Jego krótko przyciętych włosów nie zasłaniało żadne przykrycie głowy, a szyję oplatał wielki łańcuch ze smoczym medalionem chia ch'eng. Podarował mu go osobiście sam T'ang w czasie prywatnej uroczystości, która odbyła się dwa miesiące wcześniej, i Karr nałożył go z dumą, wiedząc, że jest to najwyższy zaszczyt, jaki może spotkać osobę nieszlachec- kiego pochodzenia. Czyniło go to honorowym asystentem domu cesarskiego. Przy boku Karra stała kobieta, która wkrótce miała zostać jego żoną. Była to Maria Enge, którą przed sześciu miesiącami spotkał w herbaciarni „Smocza Chmura". W przeciwieństwie do narzeczonego miała na sobie prostą, jednoczęściową, prze- wiązaną w pasie suknię z jasnoszkarłatnego jedwabiu. Efekt, aczkolwiek osiągnięty nieskomplikowanymi środkami, był oszałamiający. Idealnie pasowała do swego wielkiego męż- czyzny. Karr odwrócił lekko głowę i z uśmiechem spojrzał jej w oczy, po czym ponownie wrócił wzrokiem do oficjała, słuchając z uwagą, jak ten stary, pomarszczony człowiek wymienia wszystkie małżeńskie powinności. — Muszę wam przypomnieć, że publiczne okazywanie wa- szej miłości nie jest ani właściwe, ani stosowne. Wasze rozmo- wy muszą być powściągliwe i powinny brać pod uwagę uczu- cia tych, którzy są w pobliżu. — Tu starzec spojrzał surowo na Karra. — Miłość musi być trzymana w karbach. Nie można dopuścić do tego, by przeszkadzała mężowi w jego pracy oraz spełnianiu obowiązków wobec rodziny. — Kiwnął nieznacznie głową i przeniósł wzrok na pannę młodą. — A jeśli chodzi o ciebie, Mario Enge, musisz wypełniać swoje domowe obowiązki jak dobra żona, bez szukania wymówek oraz narzekania. W czasie spotkań towarzyskich nie powinnaś siadać przy mężu, ale trzymać się z daleka. Zostając żoną, zrywasz wszelkie więzy krwi. Stajesz się częścią domostwa swojego męża. Stary człowiek przerwał, stając się na chwilę mniej oficjalny. — Podobno pośród młodzieży przyjęło się, że taki sposób patrzenia na sprawy małżeństwa jest już niemodny, wiele jednak można powiedzieć w obronie naszych tradycji. Dają one stabil- ność i spokój, a spokój rodzi zadowolenie i szczęście. Jak wiem, w waszym szczególnym wypadku, Gregorze Karr i Mario Enge, nie ma rodzin, które trzeba by brać pod uwagę. Nie z waszej winy długi łańcuch krwi został przerwany. A jednak te tradycje także mają znaczenie w waszej sytuacji, bowiem z czasem i wy będziecie mieli dzieci. Stworzycie rodzinę. I w ten sposób łańcuch zostanie złączony, a więzy odbudowane. Dzięki tej uroczystości włączacie się w wielką falę życia Chung Kuo. Biorąc udział w tym antycznym rytuale, potwierdzacie jego siłę i cel. Chen, stojący po lewej stronie Karra, słysząc te słowa, poczuł, jak ciarki przebiegają mu po grzbiecie. Tak właśnie stało się z nim, odkąd poślubił Wang Ti. To było tak, jakby urodził się na nowo. Nie był już zwykłym Chenem, ale K a o Chenem. Głową rodziny Kao, połączonym z przyszłoś- cią poprzez przyszłych synów. Synów, którzy zasypią jego grób i odprawią wszystkie rytuały. Dzięki małżeństwu stał się założycielem rodu. Uśmiechnął się, głęboko wzruszony, cie- sząc się ze sposobu, w jaki jego wielki przyjaciel patrzył na swoją wybrankę, wiedząc już na pewno, że to małżeństwo zostało przygotowane w Niebiosach. Po zakończeniu ceremonii podszedł do nich, złożył życze- nia, po czym gwałtownie przycisnął Karra do piersi. — Jestem tak szczęśliwy, Gregor. Zawsze miałem nadzie- ję.. — Przerwał, gdyż nagły przypływ uczuć odebrał mu głos. Karr roześmiał się i odsunął go na długość ramienia. — Cóż to takiego, przyjacielu? Łzy? Nie... to czas wielkiej radości, gdyż dzisiaj moje serce jest szczęśliwsze niż kiedykol- wiek. — Odwrócił się i podniósł rękę. Na ten sygnał drzwi za jego plecami zostały szeroko otwarte, ukazując oczom ze- branych długi, wysoko sklepiony pokój, cały w kryształach i koronkach, oraz stoły zastawione dla kilkuset osób. — Moi drodzy przyjaciele, wejdźmy do środka. Jest jedzenie i picie, a później będą tańce. — Popatrzył na swoją żonę i uśmiecha- jąc się szeroko, wyciągnął do niej rękę. — Tak więc... witajcie, każdy z was. Dziś w nocy będziemy się bawić. Złote oko kamery przesunęło się wewnątrz paszczy smoka, śledząc nadchodzącego Shou Chen-haia. Chwilę później drzwi zamknęły się z sykiem. Za nimi, w wyłożonym płytkami przedpokoju, czekał szef służby. Nisko pochylił głowę, a przez rękę przewiesił sobie jedwabną, domową szatę pana. Shou Chen-hai wszedł do środka, pozwolił Wong Pao-yi zdjąć z siebie wyjściowe ubranie, po czym założył lekkie pau. Przez chwilę oddychał głęboko, rozkoszując się chłodem i ciszą panującą w przedpokoju, po czym spojrzał na służącego. — Gdzie się wszyscy podziali? Wong Pao-yi pochylił głowę jeszcze niżej i powtórzył słowa, które kazano mu powiedzieć: — Twoja pierwsza żona, Shou Wen-li, pojechała z wizytą do swojej matki, Ekscelencjo. Wróci rano. Twoja druga żona, Shou-he, wzięła chłopców i wybrała się na zakupy, aby spra- wić im nowe ubrania. Niedawno dzwoniła i powiedziała, że będzie za godzinę. Shou pokiwał głową usatysfakqonowany. — A Yue Mi? Stary sługa zawahał się. — Śpi, Ekscelencjo. Czy chcesz, abym ją obudził i przysłał do ciebie? Shou roześmiał się. — Nie, Wong. Może później. Teraz chcę wziąć kąpiel. Wong Pao-yi pochylił ponownie głowę. — Już jest przygotowana, Ekscelencjo. Pozwól za mną, a ja osobiście o wszystko zadbam. — Nie ma takiej potrzeby. Przynieś mi tylko drinka. Znalazłszy się w łazience, zrzucił szorty, odstawił na chwilę kieliszek z winem i ściągnął przez głowę pau. Przepe- łniony dobrym samopoczuciem, przeciągnął się, ciesząc oko widokiem swego muskularnego ciała odbijającego się w wie- lkim, wiszącym na ścianie lustrze, a następnie podniósł kieliszek i wychylił toast za swoje zdrowie. Dziewczyna była dobra. Znacznie bardziej odprężona niż ostatnim razem, bardziej chętna, by go zadowolić. Była to bez wątpienia zasługa jej matki. No cóż, być może powinien ją jakoś wynagrodzić. Wysłać jakiś mały prezent w uznaniu jej wysi- łków. A może następnym razem weźmie do łóżka obie, matkę i córkę. Ta myśl sprawiła, że się roześmiał, ale zaraz odwrócił się, wyczuwając obecność kogoś obcego na korytarzu. — Wong Pao-yi? Czy to ty? Zrobił krok do przodu, po czym zatrzymał się, a ciężki, porcelanowy kielich z winem wypadł z jego ręki, uderzając o bok wanny. — Co jest, do cholery...? W progu stał mężczyzna w pomarańczowo-żółtym kom- binezonie Służby Konserwacyjnej. W ręku trzymał pistolet. Broń była skierowana w niego. — Wong Pao-yi! — krzyknął Shou, patrząc na nieznajo- mego, świadomy swej nagości i bezbronności. — Wong Pao- -yi, gdzie jesteś? Mężczyzna roześmiał się miękko i pokręcił głową. — Bawimy się, Shou Chen-hai? Pieprzymy małe dziew- czynki, co? Gniew sprawił, że Shou zrobił dwa kroki do przodu, zanim przypomniał sobie o pistolecie. Zatrzymał się i zmarszczył brwi, widząc na twarzy nieznajomego jakieś dziwaczne roz- bawienie. — Czego chcesz? — zapytał. — Wszystko, co mam, jest w sejfie w gabinecie. Karty, gotówka i trochę różnych kosz- towności... Mężczyzna pokręcił głową. — Nie jestem rabusiem, Shou Chen-hai. Gdybym był, za- brałbym się do ciebie wcześniej, jeszcze na korytarzu. Shou pokiwał głową, zmuszając się do zachowania spokoju. Jeśli była to próba ze strony jednego z szefów pozostałych Triad, by siłą wcisnąć się w układ, który zawarł z Wielkim Kręgiem, to nie mógł okazać śladu lęku w obliczu jednego z drobnych posłańców. Wypiął pierś, używając swej nagości jak oznaki odwagi. — Kto cię wysłał? Tłusty Wong? Li Bez Powiek? A może Wąsacz Lu? Nieznajomy pomachał niecierpliwie pistoletem i rzucił w je- go stronę kawałek papieru. Shou Chen-hai odwrócił lekko głowę, nic nie rozumiejąc, ale ponaglony gestem uzbrojonej dłoni, podniósł kartkę. Kiedy na nią spojrzał, poczuł, że włosy ze strachu stają mu dęba na głowie. Była to ulotka terrorystów, mówiąca o jego wszystkich zbrodniach, wyjaśniająca przyczyny, dla których musieli go zabić. — Posłuchaj, ja... — zaczął. Ale nie miał żadnych argu- mentów. Z tymi skurwielami nigdy nie można było dojść do porozumienia. Jego jedyną szansą była walka. Ale tamten, jakby wiedząc o tym, cofnął się właśnie o krok i odbezpieczył broń. Patrzył na Shou z uwagą, a jego oczy zdawały roz- koszować się widokiem nagiego i przerażonego człowieka. — Mieliśmy zabawę — powtórzył z naciskiem, a pistolet w jego dłoni poruszał się gwałtownie to w jedną, to w drugą stronę, sprawiając, że Shou podskakiwał, pojękując cicho ze strachu. — Pieprzyliśmy małe dziewczynki, co? O co tu chodzi? Czy to był ktoś wynajęty przez jego podwładną, Fang Shuo? A cała reszta, wraz z ulotkami, była po prostu mydleniem oczu? Podniósł rękę, jakby chcąc za- słonić się przed tym człowiekiem. — Zapłacę ci. Dużo zapłacę. Znacznie więcej niż Fang Shou. Posłuchaj, zaprowadzę cię teraz do sejfu. Ja... — Zamknij się! Usta mężczyzny wykrzywił grymas, ale jego oczy pozostały zimne i bezlitosne. Shou Chen-hai zrozumiał natychmiast, że się mylił. To b y ł terrorysta. Ten pełen szaleństwa błysk w je- go oczach i widoczny w nich bezkompromisowy fanatyzm nie pozostawiały śladu wątpliwości. — Tacy jak ty przyprawiają mnie o mdłości — ciągnął morderca, podnosząc pistolet i wymierzając go w czoło Shou. — Myślicie, że można kupić wszystko. Myślicie... — Przerwał i odwrócił się, podążając za wzrokiem Shou. W korytarzu pojawiła się jeszcze jedna postać. Kobieta, także ubrana w pomarańczowo-żółty kombinezon Służby Konserwacyjnej. Jednym spojrzeniem objęła całość sytuacji, po czym podniosła pistolet i weszła do środka. — Ty głupi bękarcie! Co ty tu, kurwa, robisz? Mężczyzna zadrżał z wyraźnym gniewem, a następnie zno- wu zwrócił się w stronę Shou Chen-haia. Wyraz jego twarzy uległ jednak zmianie: zniknęło z niej to odrażające rozbawie- nie. Shou natychmiast pojął, jak wyglądają ich wzajemne stosunki — wyczuł pełną gorzkiej zawiści niechęć mężczyz- ny — i chciał wykorzystać to na swoją korzyść. Było jednak za późno Ywe Hao wycelowała i wystrzeliła dwukrotnie, a następ- nie — stanąwszy nad leżącym bezwładnie, martwym ciałem — jeszcze raz, aby się upewnić. Krew bryzgnęła na kafelki ła- zienki i zabarwiła czerwienią przezroczystą jak szkło wodę, która wypełniała wannę. Odwróciła się i popatrzyła na Vasskę, a szarpiący nią gniew sprawił, że w jej głosie pojawiły się piskliwe tony. — Ty pierdolony idioto! Musiałam wysłać Erykę, żeby zrobiła to, co ty miałeś zrobić. A teraz znikaj stąd! Biegnij do niej. Natychmiast! Mężczyzna obruszył się gniewnie, ale opuścił broń i ruszył do wyjścia. Zrobił jednak zaledwie dwa kroki, kiedy stanął i odwrócił się w jej stronę. — Ktoś tu biegnie! Słyszę kroki. Spojrzała na niego i pokręciła głową. Był takim idiotą. Takim cholernym amatorem. Dlaczego musiała go mieć w swoim zespole?! Położyła szybko papiery na ciele, po czym wyprostowała się, minęła Vasskę i wyszła na korytarz. Na drugim końcu dostrzegła mężczyznę — bosego i jak się wy- dawało, odzianego w domowe ubranie. Kiedy się zbliżył, rozpoznała go. To był stary strażnik Leyden. — Nie... — powiedziała cicho. — Proszę, nie... Ale on zbliżał się szybko do niej. Stanął w odległości kilku kroków i zapytał: — Chi Li... Co tu się dzieje? Wydawało mi się, że słyszałem strzały. Ja... — Dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Marszcząc czoło, patrzył na pistolet w jej ręce. Część jego umysłu już rozumiała, podczas gdy inna nie chciała tego pojąć. Potrząsnęła głową. Nie było już czasu, aby go związać. Nie było czasu, by próbować się z nim porozumieć. Wyszkolenie i instynkt mówiły jej, aby go zastrzelić i uciekać, ale coś ją powstrzymało. Vasska zbliżył się do niej i patrząc na starego człowieka, uniósł swój pistolet. — Nie... — powiedziała i wyciągnęła rękę, aby go po- wstrzymać. — Daj mu odejść. Nie jest uzbrojony. Vasska roześmiał się. — Jesteś głupia i miękka — powiedział z szyderstwem w głosie, zapomniawszy, co właśnie zrobiła w łazience. — Zabijmy go i zwiewajmy. Leyden wyglądał teraz na wystraszonego. Patrzył to na jedno, to na drugie i zaczął się cofać. Vasska, odrzuciwszy rękę Ywe Hao, wystąpił do przodu i wymierzył w niego swój pistolet. Nie miał jednak szansy otworzyć ognia. Rozległy się jeszcze dwa wystrzały i martwy padł na twarz. Osłupiały z przerażenia Leyden spoglądał szeroko otwar- tymi oczami na Ywe Hao. — Odejdź — powiedziała, patrząc na niego błagalnie. — Odejdź, zanim będę musiała zabić także ciebie! — I skierowała na niego pistolet: pistolet, z którego zastrzeliła Shou Chen- -haia i Vasskę. Wahał się tylko przez chwilę, a następnie zawrócił i pobiegł w drugą stronę korytarza. Patrzyła, jak biegł — słyszała jego kroki jeszcze później, kiedy zniknął jej z pola widzenia — po czym przeskoczywszy ciało Vasski, ruszyła wolno korytarzem, trzymając przed sobą broń. Światło w sali balowej przygasło, a parkiet opróżniono dla tancerzy. Mały zespół muzyków Han, który ustawił swoje instrumenty w jednym z rogów sali, grał teraz skoczną melo- dię, a ich twarze jaśniały z zadowolenia na widok wirujących na parkiecie ludzi. Chen stał z boku i patrzył, jak Karr prowadzi w tańcu żonę. Nigdy jeszcze nie widział, by ten wielki mężczyzna był tak szczęśliwy; nigdy nie widział, by te szerokie usta śmiały się tak szczerze i często, ani by te niebieskie oczy błyszczały tak żywo. Maria, patrząc na niego, wydawała się prawie nieprzytomna ze szczęścia. Z trudem łapała od- dech, śmiała się i odrzuciwszy głowę do tyłu, piszczała z radości. Zebrany wokół tłum garnął się do nich, dzieląc tę radość. Chen wyszczerzył zęby w uśmiechu i odwrócił głowę, szukając wzrokiem swojej rodziny. Jyan i młody Wu siedzieli przy pobliskim stole, sącząc soki przez słomki i obserwując wszystko, co się wokół nich działo. Obok nich była Wang Ti, a jej ciężki brzuch zmuszał ją do sie- dzenia z wyprostowanymi plecami i rozstawionymi nogami. Mimo to zdawała się nie zwracać uwagi na niewygodę i trzymając na ręce Ch iang Hsin, kołysała córeczkę w rytm muzyki. Chen uśmiechnął się i wypił łyk piwa. Przyjemnie było się rozluźnić, odprężyć się i nie myśleć, co przyniesie następny poranek. Ostatnie sześć miesięcy było mordercze. Przygoto- wanie nowego oddziału do aktywnej służby zabierało im cały czas. Jednakże po dzisiejszej nocy wraz z Karrem będą mieli tydzień urlopu. Chen ziewnął, po czym uniósł rękę, by po- głaskać się po głowie, i zamarł na moment zaskoczony, kiedy dotknął nie ciała, lecz miękkiej czupryny. Opuścił rękę i zasępił się. Trudno było zmienić przyzwyczajenia całego życia. Wciąż zapominał... Wypił do końca zawartość swojej szklanki i poszedł do baru, by ją znowu napełnić. Po drodze przyglądał się stosom prezentów piętrzących się na stole. Tolonen przysłał sztukę najlepszego jedwabiu, Tang srebrny talerz wygrawerowany przez jego własnego złotnika. Były jednak jeszcze setki in- nych — żywy dowód szacunku, jakim powszechnie darzono Karra. Wziął swoje piwo i ruszył w drogę powrotną, a pochwyciw- szy spojrzenie wirującego w tańcu Karra, pozdrowił go unie- sioną szklanką. — Czy dobrze się czujesz? — zapytał Wang Ti, kucając przy jej boku. — Jeżeli jesteś zmęczona... Uśmiechnęła się. — Nie, czuję się świetnie. Uważaj tylko na chłopców. Upe- wnij się, czy nie piją czegoś, czego nie powinni. Zwłaszcza Wu. To prawdziwy mały psotnik. Chen wyszczerzył zęby. — W porządku. Ale jeżeli czegoś będziesz potrzebować, daj mi znać, dobrze? A jeśli poczujesz zmęczenie... — Nie gderaj, mężu. W końcu kto nosi ten brzuch, ty czy ja? Kiedy będę chciała iść, sama ci powiem. Dobrze? Chen przytaknął usatysfakcjonowany i wyprostował się. W tym samym momencie drzwi z drugiej strony sali otworzyły się i do środka wszedł umundurowany żołnierz. Chen zmrużył oczy, gdyż natychmiast rozpoznał w nim kuriera Służb Spe- cjalnych. W ręce trzymał teczkę z pieczęcią Służby Bezpieczeń- stwa. Kiedy był już w środku, rozejrzał się i rozpoznawszy Karra, zdjął czapkę. Chen przeszedł przez salę i zatrzymał kuriera. — Jestem kapitan Kao — powiedział, zasłaniając Kar- ra. — W jakim celu tutaj przybyłeś? Kurier pochylił głowę w ukłonie. — Proszę o wybaczenia, kapitanie, ale przyniosłem zapie- czętowane rozkazy dla majora Karra. Od marszałka Tolone- na. Powiedziano mi, że mam je przekazać bezpośrednio do rąk majora. Chen pokręcił głową. — Ale dziś jest jego wesele. Z pewnością... — I wtedy dotarło do niego to, co ten człowiek powiedział. Od Tolone- na... Zmarszył czoło. — Co się stało? Kurier wzruszył ramionami. — Proszę o wybaczenie, kapitanie, ale nie znam zawartości teczki. Wiem tylko, że chodzi o sprawę najwyższej wagi. Chen odsunął się i przepuścił żołnierza, który przeszedł wśród tancerzy i zatrzymał się przed Karrem. Karr zasępił się na jego widok, po czym wzruszywszy z rezygnacją ramionami, otworzył teczkę i wyciągnął pj zadrukowanych papierów. Przez chwilę skupiony czytał je w milczeniu, potem z ponurą twarzą podszedł do Chena. — O co chodzi? — zapytał Chen, zmartwiony nagłą zmia- ną nastroju przyjaciela. Karr westchnął i wręczył mu fotokopię ulotki terrorystów która znajdowała się pośród dokumentów. — Przykro mi, Chen, ale dla nas zabawa się już skończyła. Mamy robotę. Wygląda na to, że Ping Tiao znowu zaczęło działać. Zamordowali wysokiego urzędnika państwowego. Człowieka nazwiskiem Shou Chen-hai. — Shou Chen-hai... — Chen uniósł głowę znad ulotki, a jego usta otworzyły się ze zdumienia. — Hsien L'ing z Ha- noweru? Oczy Kara rozszerzyły się ze zdumienia. — Właśnie. Znałeś go? Ale Chen odwrócił się i patrząc na Wang Ti, przypomniał sobie, co powiedziała rano i kłótnię wywołaną plotkami na temat skorumpowania tego człowieka. A teraz on nie żył, zamordowany. Spojrzał na przyjaciela. — Ale twoja noc poślubna...? Karr uśmiechnął się i uścisnął jego ramiona. — Maria zrozumie. Poza tym oczekiwanie sprawia, że wszystko jest jeszcze słodsze, prawda? — I odwróciwszy się, poszedł w kierunku żony. Pierwsze zwłoki leżały na podłodze łazienki. Twarz ofiary była nietknięta, oczy zamknięte jak we śnie, ale klatka piersio- wa wyglądała strasznie. Dwie kule o dużej mocy rozerwały żebra i rozbryzgały serce oraz dużą część lewego płuca na ścianie za jego plecami. Ktokolwiek zabił tego człowieka, chciał mieć absolutną pewność. Trzeci strzał oddano w brzuch, kiedy już leżał. Ta kula rozerwała żołądek, dużą część wnęt- rzności i zniszczyła lewą nerkę. Chen widział już komputerową symulację przygotowaną przez lekarza sądowego na miejscu zbrodni, chciał jednak zobaczyć rany na własne oczy; spróbować wyobrazić sobie przebieg wydarzeń. Klęczał tam jeszcze przez chwilę, przy- glądając się martwemu mężczyźnie, badając jego jedwabny szlafrok, po czym spojrzał na leżący obok kielich do wina i lekko zaróżowioną wodę w niskiej, marmurowej wannie. Badanie lekarskie wykazało, że Shou Chen-hai odbył na krót- ko przed śmiercią stosunek płciowy. Nie zdążył się nawet wykąpać po nim. Jeśli chodzi o wino, to wypił zaledwie łyczek, po czym upuścił kielich, zapewne zaskoczony, bowiem naczy- nie upadło w pewnej odległości od ciała, odkruszając po drodze odrobinę kamiennej płyty wanny. Chen podniósł się, cofnął się o krok i jeszcze raz objął wzrokiem całość. Następnie odwrócił się i wyszedł na kory- tarz, gdzie twarzą do podłogi leżało drugie ciało. Ten z kolei miał na sobie pomarańczowo-żółty kombinezon Służby Kon- serwacyjnej z plamą krwi dokładnie na wysokości cyfry 8, w miejscu, gdzie obie rany nałożyły się na siebie. Chen pokręcił głową, usiłując wyobrazić sobie przebieg wydarzeń, ale na razie nic nie układało się w sensowną całość. Były to najpraw- dopodobniej zwłoki terrorysty. W jego kieszeni znaleziono fałszywe dokumenty osobiste i kopię ulotki, a na szyi miał, jak się zresztą tego spodziewano, wisiorek z wizerunkiem ryby. Ale jeśli to właśnie mieli znaleźć? Jeśli tak naprawdę było to zabójstwo z wyroku Triady, a to wszystko miało skierować ich na fałszywy trop? To by mogło tłumaczyć uwagi na temat interesów, jakie Shou prowadził z Wielkim Kręgiem, zamiesz- czone w ulotce. Jeśli jacyś szefowie konkurencyjnych Triad chcieliby zdyskredytować Żelaznego Mu albo — co bardziej prawdopodobne — odstraszyć tych, którzy mogli myśleć o za- warciu z nim jakiegoś układu, to czy był lepszy sposób od wskrzeszenia starych lęków przed fanatycznymi terrorystami, którzy jak duchy przemykają między poziomami? Ponieważ Ping Tiao to były duchy. Zostali zniszczeni — ich komórki zmiażdżone, przywódcy zabici — przed prawie sześcioma miesiącami. Nie było żadnej możliwości, aby zdołali tak szybko odbudować swoje struktury. Chen wyjął kopię ulotki z kieszeni swojej tuniki i rozłożył ją. Nigdzie tam nie było najmniejszej wzmianki o Ping Tiao, ale piktogram słowa „ryba" — Yu — symbolu starej Ping Tiao, występował wyraźnie w kilku miejscach kartki; także sposób druku i styl tekstu nosiły cechy charakterystyczne dla tej organizacji. Jeśli nawet Ping Tiao nie przetrwała w całości, J jakiś ważny jej element — może jeden człowiek, mózg i oko wywodzące się z pierwotnej struktury — ocalał. Chyba że to wszystko było jakimś skomplikowanym oszustwem, zasłoną, która miała wprowadzić ich w błąd i ściągnąć z właściwego tropu. Ale po co ktoś miałby to robić? Obszedł trupa i ruszył wzdłuż korytarza. Pierwszy Poziom był podobno całkowicie zabezpieczony przed takimi ataka- mi — miał być czymś na kształt rezerwatu wolnego od wszel- kich aktów gwałtu. Ale ten mit właśnie prysł. Ten, kto to zrobił, ktokolwiek to był, Ko Ming, czy też Triada, wywołał właśnie falę lęku w całym Mieście Europa. Karr wychylił się z pokoju po jego prawej stronie. Zauwa- żywszy Chena, wezwał go gestem ręki do środka. Tu, przy głównym wejściu, urządzili swoje centrum opera- cyjne. Przedtem w tym pomieszczeniu znajdowała się spiżar- nia, ale usunęli wszystko i wnieśli do środka swój sprzęt. Biurko Karra, które stało w samym końcu malutkiego poko- iku, prawie ginęło pod stosem papierów i taśm. Na stojącym przed nim krześle siedział mężczyzna w średnim wieku, ubrany w mundur Straży Pokładowej. — To jest Wolfgang Leyden — przedstawił go Karr, zaj- mując miejsce po drugiej stronie biurka. — Wygląda na to, że on zna grupę odpowiedzialną za to wszystko. Co więcej, był świadkiem jednego z zabójstw. Chen popatrzył z niedowierzaniem na mężczyznę. — Nie rozumiem. Karr zwrócił się do strażnika. — Leyden, powtórz kapitanowi Kao to, co właśnie mi opowiedziałeś. Powoli, drżącym głosem, Leyden powtórzył swoją historię. — No i co? — odezwał się Karr. — Słyszałeś kiedyś coś podobnego? Chen pokręcił głową. — Nie. Ale to ma sens. Zacząłem właśnie podejrzewać, że to może być jakaś rozgrywka wewnątrz Triad, że jeden z wiel- kich szefów próbuje wcisnąć się na siłę w układ innego. Ale teraz... — Teraz już rozumiał. Ping Tiao rzeczywiście po- wróciło. Była to ta sama organizacja lub jakaś inna podob- na. — Co jeszcze mamy? Karr uniósł głowę. —- Zadziwiająco mało. Ta kobieta wykonała niezłą robotę z pokładowym systemem łączności. Spędzili tu trzy tygodnie i nie ma żadnego wizualnego zapisu ich obecności. Chen roześmiał się. — To przecież jest niemożliwe. — Też tak myślałem. Są strażnicy, którzy cały czas obser- wują ekrany. Powinni natychmiast zauważyć, gdyby któryś z nich przestał działać, prawda? Ale ona zrobiła coś zupełnie innego. Kamery pracowały cały czas, ale nic nie zostało zapisane w pamięci komputera pokładowego. To się nazywa wybielenie. Sprawa mogłaby się wydać jedynie wówczas, gdy- by ktoś chciał sprawdzić coś na taśmach. Ale że ogólnie mało tu się dzieje, straż rzadko musi sprawdzać cokolwiek. Przej- rzałem ich dziennik. Upłynęło już prawie dziewięć tygodni od czasu, kiedy po raz ostatni ściągali coś z pamięci komputera. Na tej wysokości zbrodnia nie występuje, a przynajmniej coś, co można nazwać zbrodnią. A więc jeśli tylko Straż Po- kładowa trzyma niewłaściwych ludzi z dala od tych pozio- mów... Chen zmarszczył czoło. — Powiedziałeś „kobieta", kiedy wspomniałeś o manipu- lacjach z systemem komputerowym. Skąd o tym wiemy? Zamiast Karra odpowiedział Leyden: — Była świetnym fachowcem. Widziałem ich przedtem wielokrotnie, ale żaden nie był tak dobry jak ona. Siedziałem i przyglądałem się jej pracy. Wyglądało to tak, jakby była częścią systemu. — Przerwał i spojrzał w bok z nagłym wy- razem tęsknoty oraz smutku na twarzy. — Ona była taką miłą dziewczyną. Nie mogę uwierzyć... — Popatrzył na swoje drżą- ce ręce. — Dlaczego? Nie rozumiem... Chen pochylił się nad nim. — Jesteś pewien, że wszystko odbyło się tak, jak nam powiedziałeś? Czy ten drugi, mówisz, że miał na imię Vasska, rzeczywiście wyciągnął już swój pistolet, kiedy ona go za- strzeliła? Leyden skinął głową. — Chciał mnie zabić, ale ona mu nie pozwoliła. Jego pistolet był już we mnie wycelowany. W moją głowę. — Zadrżał lekko i podniósł wzrok, szukając oczu Chena. — Zabijecie ją, prawda? Wytropicie i zabijecie? Chen opuścił głowę, zakłopotany oskarżeniem brzmiącym w głosie tego człowieka. — Czytałem ich ulotkę — ciągnął Leyden — i to wszystko prawda. Widziałem ich, jak przychodzili tu na spotkania. Biznesmeni. I inni. Inni, którzy nie mieli żadnego normalnego powodu, by tu bywać. Widziałem rzeczy, które kupił sobie w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy. Rzeczy, których wartość wykraczała poza jego finansowe możliwości. A więc może oni mieli rację. Może... Karr podniósł rękę, przerywając mu. — Uważaj, co mówisz, przyjacielu. Kapitan Kao i ja... my rozumiemy, co czujesz. Dziewczyna uratowała ci życie i jesteś jej wdzięczny. Są jednak inni, którzy będą mniej wyrozumiali. Wezmą twoją wdzięczność za sympatię dla ideałów, którym ona służy. Radzę ci, abyś tą swoją opinią o Hsien L'ing z nikim się nie dzielił, Shih Leyden. A jeśli chodzi o twoje zeznanie... — Karr zawahał się, zauważywszy żołnierza, który stanął w drzwiach. — Proszę o wybaczenie, majorze, ale przybył urzędnik z biura T'ing Wei. — Cholera — syknął pod nosem Karr. — Tak wcześnie? T'ing Wei, Superintendentura Sądownictwa, było odpowie- dzialne za utrzymanie w ruchu machiny sprawiedliwości w Mie- ście Europa. Jednakże inna jego rola — oficjalnego rzecznika państwa — była tą, w której wyróżniało się ono największą aktywnością. Karr spojrzał na Leydena. — Przepraszam, ale muszę się tym zająć. Jednakże, jak właśnie miałem zamiar powiedzieć, twoje zeznanie zostanie wciągnięte do oficjalnego raportu i jeśli dojdzie do rozprawy sądowej, może być użyte na korzyść tej kobiety. Mówiąc to, obawiam się, że nie mogę ci zagwarantować, iż ona kiedykol- wiek stanie przed sądem. Polityka państwa wobec terroryzmu jest, i musi być, bardzo surowa. Ujawnienie przestępstw Shou Chen-haia byłoby zupełnie inną sprawą, niż zamordowanie go. Leyden zadrżał, po czym wstał i ukłonił się najpierw Kar- rowi, a potem Chenowi. Kiedy już wyszedł, Chen popatrzył na Karra. — Ci z T'ing Wei zjawili się tu cholernie szybko. Jak myślisz, czego mogą chcieć? Karr prychnął z niesmakiem. .— Mieszać się we wszystko, jak zwykle. Pieprzyć sprawy I komplikować najprostsze wnioski. Do czego innego mogą się nadawać? Chen roześmiał się. — A zatem zaoferujemy im naszą pełną współpracę? Karr przytaknął. — I spuścimy jeszcze spodnie, aby wiedzieli, że niczego nie ukrywamy, dobrze? Obaj mężczyźni ryknęli śmiechem. Ciągle jeszcze się śmiali, kiedy do pokoju wszedł urzędnik z T'ing Wei w towarzystwie czterech młodzieńczych, wyglądających bardzo kobieco, asys- tentów. Cała piątka była Han i wszystkich charakteryzowała typowa dla ich urzędu arogancja oraz pewność siebie — rodzaj brutalnej elegancji widocznej tak w ich ubraniach, jak i w spo- sobie zachowania. Urzędnik rozejrzał się wokół z odrazą, po czym zaczął mówić, nie racząc nawet spojrzeć na Karra. — O ile mi wiadomo, rozprowadza się pamflety, w których łączy się Hsien L'inga z pewnymi nikczemnymi, zbrodniczymi organizacjami. Karr podniósł kopię ulotki i podał mu ją, ale urzędnik go zignorował. — Naszym zadaniem jest dopilnowanie, aby prawda ujrzała światło dzienne. Aby to obrzydliwe pasmo kłamstw zostało przerwane i zdemaskowane, a reputacja nieodżałowanej pamię- ci Shou Chen-haia odzyskała swój poprzedni, chlubny blask. Karr patrzył na niego przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem. — Obawiam się, że w tej sytuacji twoje zadanie będzie dosyć trudne, Shih...1 — Nazywam się Yen T'ung — odpowiedział chłodno urzę- dnik, a następnie odwrócił się i wziął teczkę z ręki jednego ze swoich asystentów — i jestem trzecim sekretarzem ministra Peng Lu-hsinga. — No cóż, trzeci sekretarzu Yen, muszę cię poinformować, że wydaje się, iż te oskarżenia są prawdziwe. Nasz przyjaciel, Hsien L'ing, spotykał się z ludźmi, z którymi człowiek o jego... reputacji... spotykać się nie powinien. Jeśli zaś chodzi o fun- dusze centrum zdrowia... Yen T'ung zrobił krok do przodu i położył ostrożnie, prawie delikatnie, teczkę na krawędzi biurka Karra. — Proszę o wybaczenie, majorze Karr, ale w środku znaj- dzie pan oficjalny raport na temat zabójstwa Shou Chen-haia. Są tam odpowiedzi na wszystkie zadawane tu i ówdzie pytania, a także na kilka innych. Co więcej, odmalowano w nim zdrowy i budujący wizerunek nieboszczyka. — Yen T'ung odsunął się i potarł ręką swoje jedwabie, jakby chcąc je oczyścić. — Kopie tego raportu zostaną rozpowszechnione przez środki masowego przekazu jutro równo z dwunastym dzwonem. Krótko potem wygłoszę osobiście oświadczenie na temat pojmania sprawców tej obrzydliwej i odrażającej zbrodni. — Oświadczenie? — Po raz pierwszy Karr wyglądał na zaskoczonego. — Chce pan powiedzieć, że na znalezienie win- nych mamy czas do jutra do dwunastej? Yen T'ung prztyknął palcami. Inny z jego asystentów ot- worzył natychmiast trzymane przez siebie pudełko i podał trzeciemu sekretarzowi zwój papieru. Yen T'ung zaczął go rozwijać i czytać: — „Zostaliśmy poinformowani przez nasze źródła w Służ- bie Bezpieczeństwa, że czteroosobowy oddział zabójców Tria- dy, który jest odpowiedzialny za zamordowanie Hsien L'ing Hanoweru, Shou Chen-haia, został we wczesnych godzinach rannych otoczony przez siły lojalne wobec T'anga i po krótkiej walce pokonany oraz pojmany". — Rozumiem — powiedział po chwili Karr. — A zatem mamy zostawić tę sprawę? — Absolutnie nie, majorze Karr. Wasze dochodzenie ma być prowadzone nadal. Ale, poczynając od tego momentu, wszelkie odkrycia, których dokonacie, będą weryfikowane przez moje biuro. Mam tutaj pełnomocnictwa, które mnie do tego upoważniają. — Wziął dokument od kolejnego asystenta i wręczył go Karr owi. Karr studiował przez moment upoważnienie, zauważając, że zostało one podpisane przez kanclerza Tanga, Nan Ho, i potwierdzone przez Tolonena, po czym uniósł głowę. — A zatem mamy przedstawiać jako białe to, co jest czarne, czy o to chodzi? — Yen T'ung milczał z uśmiechem przylepionym do twarzy. — A zeznanie strażnika Leyde- na? — Yen T'ung uniósł pytająco brwi. — Mamy świadka, który widział wszystko, co się wydarzyło. Jego zeznanie... — Zostanie zweryfikowane przez moje biuro. A teraz, jeśli mi pan wybaczy, majorze Karr, mam jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Karr popatrzył, jak trzeci sekretarz i jego orszak wycofują się, po czym usiadł ciężko i rzekł do Chena: — Czy uwierzyłbyś w coś takiego? Arogancki mały gó- wniarz. I wszystko już sobie opracowali. Do ostatniego szczegółu. Chen pokręcił głową. — To się nie uda. Nie tym razem. — Dlaczego nie? Ci z T'ing Wei są bardzo dobrzy w tym, co robią, i nawet jeśli ci się to nie podoba, ich praca jest koniecznością. Trzeba bowiem kontrować propagandę terro- rystów i osłabiać jej skuteczność. Zmiękcza to opinię publicz- ną i ułatwia nam wykonywanie naszych zadań. — Może to i prawda, ale mam wrażenie, że tym razem zmierzą się z ludźmi, którzy są od nich lepsi. Karr zmrużył oczy. — Co masz na myśli? Chen zawahał się, po czym powiedział to, co niepokoiło go przez cały czas: — Wang Ti. Ona wiedziała o Shou Chen-haiu. Kiedy się dzisiaj przygotowywaliśmy do wyjścia, rzuciła kilka uwag o jego skorumpowaniu. To było w najwyższym stopniu do niej niepodobne. Zazwyczaj nie zwraca uwagi na babską ga- daninę, ale wydaje się, że tym razem było szczególnie dużo plotek na ten temat. Podejrzewam, że ktoś je rozsiewał na długo przed zabójstwem. No i poza tym są te ulotki. Karr pokiwał w zadumie głową. Tak, trudno będzie zneutra- lizować wrażenie, jakie wywołają te ulotki. W przeszłości rozpowszechniano takie rzeczy na małą skalę, tym razem jednak dochodziły do niego raporty o milionach kartek krążą- cych na najniższych poziomach. Wszystko to wskazywało na działanie na znacznie większą skalę niż poprzednio. A samo zabójstwo było bardziej subtelne i lepiej zaplanowane od poprzednich ataków Ping Tiao. Znacznie bardziej zuchwałe. Ktokolwiek stał za tym, dużo się nauczył na błędach przeszłości. Chen podszedł do drzwi. Zamknął je i spojrzał na Karra. — I co teraz? Skąd zaczynamy? Karr podniósł ulotkę. — Rozpoczniemy od tego. Chcę wiedzieć, ile z tego, co tu napisano, jest prawdą, a także jak nasi przyjaciele terroryści zdobyli te informacje. — A te dwie kobiety? Karr uśmiechnął się. — Z kilku źródeł dostaliśmy ich dobre rysopisy. Od Ley- dena, od żon i służby oraz od trzech strażników, którzy próbowali złapać je w windzie. Niech jeden ze specjalistów spróbuje dopasować twarze i zobaczymy, co wyjdzie z kom- putera. Potem pokopiemy trochę głębiej i przekonamy się, jak to wszystko wygląda. — A potem? Wydawało się, że jest to niewinne pytanie, ale Karr wiedział, o co chodzi Chenowi. Jeśli złapią tę dziewczynę, co z nią zrobią? Czy ją zabiją? Czy przekażą ją dalej, by została torturowana i zlikwidowana zgodnie z zachciankami urzęd- nika T'ing Wei, Yen T'unga? A może jest coś innego, co mogliby zrobić? Coś, czego nie ma w przepisach? Karr oparł się na krześle i westchnął ciężko. — Nie wiem, Chen. Znajdźmy ją najpierw, dobrze? Potem podejmiemy decyzję. * * * Było to ciemne i puste miejsce, w którym głosy odbijały się cichym echem od zaginionego gdzieś wysoko, w ciemności, sufitu. Skupili się przy jednej ze ścian, wokół jedynej lampy stojącej w środku kręgu tworzonego przez krzesła, na których siedzieli. Było ich dziewięciu, włączając w to Ywe Hao, i móvL wili miękkimi głosami, pochylając się w stronę lampy. Ich i twarze, anonimowe w ciemności, wyłaniając się z cienia, otrzy- mywały konkretne rysy, które zaraz znikały, gdy znowu, przestając mówić, zanurzali się w mroku. Właśnie odezwał się ten, którego nazywali Edel: — Czy są jeszcze jakieś wątpliwości? — zapytał, patrząc na Ywe Hao. —Wielu już słyszało opowieść strażnika. O tym, jak zabiła mojego brata, jak strzeliła mu w plecy, i darowała życie wrogowi. — To ty tak twierdzisz — odparł Mach, a jego podłużna, chuda twarz pojawiła się w kręgu światła. — Ale czy masz jakichś świadków, których możesz nam przedstawić? Pisemne zeznania? Edel roześmiał się zjadliwie i odsunął w cień. — Tak jakby ktoś chciał tu przyjść! Jakby ktoś chciał zaryzykować swój podpis na takim papierze, aby usatysfakc- jonować sąd Yu\ — A więc nie masz nic, prawda? — naciskał Mach. — A może mamy ci wierzyć na słowo? Chi Li zaprzecza twoim oskarżeniom. Bez dowodu jest to tylko twoje słowo przeciw jej słowu. Twój zmarły brat nie ma głosu. — Wyślijcie kogoś. Zdobądźcie dowód. Kobieta, jeden z członków Rady Pięciu, pochyliła się do przodu. Jej twarz, wyglądająca w tym świetle jak drewniana rzeźba, miała silne i zdecydowane rysy. Jej głos także brzmiał twardo i bezkompromisowo: — Wiesz, że nie możemy tego zrobić. Wiesz także, że złamałeś nasze najsurowsze zakazy, idąc tam osobiście. — On był moim bratem! — Wszyscy jesteśmy braćmi. — Najwyraźniej nie wszyscy. Niektórzy z nas są morde- rcami. Zapadło chwilowe milczenie, po czym Mach ponownie po- chylił się do przodu. — Prosiłeś o to przesłuchanie, Edel. To twoje prawo. Ale zacząłeś rzucać oskarżenia bez żadnych dowodów. Zakwes- tionowałeś lojalność dobrej i sprawdzonej towarzyszki. Od- powiedziała otwarcie na wszystkie twoje zarzuty, ale ty mimo wszystko wciąż trwasz w swoim uporze. Ktoś mógłby powie- leć, że taki jest twój braterski obowiązek. Ale nie dodawaj szczelności do listy swoich przewinień. Edel wstał. Jego głos zagrzmiał i odbił się echem w tej pustej, ciemnej przestrzeni. — A więc to źle, gdy ktoś domaga się sprawiedliwości? To źle, kiedy się dąży do zdemaskowania tej morderczej suki? — Jego palec wymierzony w przeciwną stronę kręgu nieomylnie wskazywał Ywe Hao, która siedziała z opuszczoną głową, tak że lampa oświetlała jedynie jej ciemne, starannie uczesane włosy. Pełna napięcia cisza trwała jeszcze przez chwilę, po czym Edel, nie mówiąc już nic więcej, usiadł i oparł drżące ręce na kolanach. Sądząc z wyrazu niepohamowanej nienawi- ści widocznego w jego oczach, nie było wątpliwości, że wierzy w to, co mówi. — Chi Li? — zapytała kobieta, zwracając się do niej. — Podtrzymujesz swoje zeznanie? Ywe Hao uniosła głowę, a światło lampy odbiło się w jej ciemnych, wilgotnych oczach. — Vasska był głupcem. Eryka i ja ledwie uszłyśmy z ży- ciem. W windzie, którą miał zabezpieczyć, był patrol. Musia- łyśmy torować sobie drogę ogniem. Eryka została ciężko ran- na. To są fakty. Gdybym mogła, zabiłabym go za to. Za ryzykowanie życia innych. Ale nie zrobiłam tego. Zabił go Shou Chen-hai, zanim go dostałam. Taka też była oficjalna wersja Służby Bezpieczeństwa po- dana w środkach masowego przekazu. Edel nie zdołał zrobić niczego, dostarczyć żadnego dowodu, który mógł poważnie podważyć taki opis przebiegu zdarzeń. Jego zarzuty opierały się na pogłoskach, plotkach, na czymś w rodzaju romantycz- nej legendy, którą często łączono z takimi zdarzeniami. Rada Pięciu podjęła decyzję i ogłosiła ją: — Nie jesteś w stanie udowodnić swoich oskarżeń — po- wiedział Mach i podniósł się z miejsca. — Musisz przeprosić, Edel, albo opuścić Yu. Takie jest nasze prawo. Edel także wstał, ale zamiast przeprosić, pochylił się i plu- nął ponad lampą w stronę Ywe Hao. Nie trafił, ale Veda, żeński członek Rady, zareagowała natychmiast i odepchnęła go do tyłu. Następnie przemówiła szybko, ochrypłym z gniewu głosem: — Dosyć tego! Dowiodłeś właśnie, że nie ma dla ciebie miejsca wśród nas. Odejdź! I pamiętaj: milcz. Nie rób niczego, co mogłoby przynieść szkodę Yu. Najmniejsze słówko, i my się o tym dowiemy. A wtedy... — Przeciągnęła palcem po szyi. — A więc idź stąd i bądź cicho. Łypiąc ponuro na Ywe Hao, Edel opuścił krąg i powlókł się po pustej podłodze hali fabrycznej. Zatrzymał się jeszcze raz w oświetlonym z zewnątrz progu i obejrzał się za siebie, jakby chcąc powiedzieć, że to jeszcze nie koniec. Kiedy zniknął, Mach dał sygnał jednemu z ludzi stojących przy jego boku. — Najlepiej to zrobić teraz, Klaus. Ostrzeżenie Vedy nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Zupełnie postradał rozum. Mężczyzna kiwnął głową i pobiegł śladem Edela, wyciąga- jąc po drodze nóż. Mach odwrócił się i spojrzał na Ywe Hao. — Przykro mi, Chi Li. To był smutny dzień dla nas wszys- tkich. Ale Ywe Hao obserwowała mężczyznę, który w pościgu za Edelem zniknął właśnie z pola widzenia i pytała siebie, czy jej życie było warte życia jeszcze jednego człowieka; czy ten handel — jego życie za jej — mógł być w jakikolwiek sposób usprawiedliwiony. Jakby w odpowiedzi zobaczyła przerażoną twarz Leydena stojącego naprzeciw brata Edela, człowieka, którego znała tylko jako Vasskę, i zrozumiała, że miała rację, oszczędzając strażnika i zabijając swego towarzysza. Tak jak miała rację, zabijając Shou Chen-haia. Veda podeszła do niej i ująwszy jej rękę, powiedziała mięk- ko, pocieszająco: — Wszystko w porządku, Chi Li. To nie twoja wina. Prawda był jednak taka, że zabijając Vasskę, czuła przyjem- ność. Chciała go zabić. I jak teraz miała z tym żyć? — Posłuchaj — powiedział Mach, odwracając jej twarz ku sobie. — Mam dla ciebie nowe zadanie. Jest takie miejsce, gdzie bywają młodzi synowie arystokratycznych rodów. Na- zywa się „Klub Ważka"... ROZDZIAŁ 6 Ważki Pawilon Wytwornego Brzmienia stał na wielkiej skale. De- likatnie rzeźbione końcówki sześciu szerokich szczytów jego dachu wyglądały jak ramiona ubranych na biało olbrzymów, wzniesione w proszącym geście ku Niebiosom. Po obu stro- nach budynku bliźniacze mosty spinały brzegi wąwozu, a an- tyczne drewno, z którego zrobiono poręcze, było tak wypo- lerowane przez ręce milionów pielgrzymów, że wyglądało jak gładki nefryt. Ciemna, bujna zieleń pokrywała zbocze góry Emei, otacza- jąc starożytną budowlę i filtrując docierające do niej promienie porannego słońca. Skała, na której stał pawilon, sięgała aż do zanurzonego w cieniu dna wąwozu. Jej ciemne, postrzępione przez erozję kształty lśniły wilgocią wodnego pyłu, unoszącego się nad dwoma małymi wodospadami, które spotykały się w dole w szaleńczym wirze mgły i bieli. Nieco dalej widać było ogromny, czarny jak noc głaz w kształcie serca, leżący spokojnie w środku lodowatego, krystalicznie czystego po- toku. Li Yuan stał przy niskiej balustradzie i patrzył w wodę. Od ponad tysiąca lat podróżni w trakcie swej długiej wędrówki do świętej góry zatrzymywali się tu, aby odpocząć i nasycić oczy doskonałą harmonią panującą w tym miejscu. Spotykały się tu dwa strumienie, czarny smok łączył się z białym, dając w wyniku wspaniałą grę światła i cienia — idealne i naturalne tai ch'i. Odwrócił się i spojrzał na swego gospodarza. Tsu Ma stał przy stole znajdującym się po drugiej stronie pawilonu i na- lewał wino. Byli tu sami, najbliżsi służący zajęli pozycje w od- ległości pięciuset ch'i i pilnowali dostępu. Z wąwozu dochodził melodyjny szum wodospadów, a na okolicznych drzewach słodko śpiewały dzikie ptaki. Li Yuan oddychał głęboko, czując, że zapachy sosen, cyprysów i cynamonu, którymi powietrze wydawało się tutaj nasycone, uderzają mu do głowy. Było cudownie: to miejsce, pełne idealnej harmonii i spokoju, koiło jego duszę. Uśmiechnął się do siebie. Jakże charakterys- tyczne dla Tsu Ma było to, że właśnie ten przepiękny zakątek wybrał na miejsce ich spotkania. Tsu Ma podszedł i podał mu kieliszek z winem. Stał przez chwilę obok Li Yuana, napawając się pięknem wąwozu, po czym odwrócił się i oparł mu lekko rękę na ramieniu. — Życie jest piękne, prawda, Li Yuanie? Li Yuan uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi. — Stojąc tu, można marzyć o dawnych wiekach, kiedy wszystko było prostsze. — Ci, którym było dane rządzić, nigdy nie natykali się na proste sprawy — powiedział w zadumie Tsu Ma. — Niektóre problemy są odwieczne, czyż nie? Mówi się nawet, że wielki Hung Wu, założyciel dynastii Ming, kiepsko sypiał po nocach. Kłopoty z nadmiernym zaludnieniem, klęskami głodu, bun- tami ludności, korupcja urzędników, dworskie intrygi, ambitni rywale... miał dokładnie te same problemy co my teraz. Nie można także powiedzieć, aby odniósł wiele sukcesów w roz- wiązywaniu tych trudności. Li Yuan zmarszył czoło. — A więc uważasz, że powinniśmy nic nie robić? — Wręcz przeciwnie. Celem życia Tanga jest usiłowanie dokonania niemożliwego: zaprowadzenia porządku w chaosie tego świata. Gdybyśmy tego nie robili, nie byłoby żadnego uzasadnienia dla naszego istnienia. I gdzie byśmy się wówczas znaleźli? Li Yuan roześmiał się, po czym wypił mały łyk jasnożółtego wina i ponownie spoważniał. — A co z jutrzejszym posiedzeniem Rady? Jak to roze- gramy? Tsu Ma uśmiechnął się. Następnego dnia miało się odbyć ważne spotkanie, być może najważniejsze od dziewięciu mie- sięcy od śmierci Li Shai Tunga. — Jeśli chodzi o GenSyn, myślę, że masz rację. Trzeba przeciwstawić się propozycji Wang Sau-leyana. Jego pomysł, by ustanowić zarządzający komitet składający się z siedmiu przedstawicieli każdego z Tangów, aczkolwiek w teorii spra- wiedliwy, w praktyce może doprowadzić do paraliżu całego koncernu. Ten, którego mianuje Wang Sau-leyan, będzie po prostu jego marionetką. Będzie on wykorzystywał najdrob- niejsze powody, najmniejsze wewnętrzne różnice w sprawie polityki firmy, aby użyć prawa weta. W rezultacie GenSyn upadnie, a ponieważ w Mieście Afryka znajduje się stosun- kowo mało jego fabryk, nasz kuzyn wyjdzie z tego względnie nietknięty, podczas gdy ty zostaniesz ugodzony bardzo boleś- nie. To dlatego będę popierał twoją kontrpropozycję miano- wania pojedynczego, niezależnego zarządcy. — A mój kandydat? Tsu Ma uśmiechnął się. — Nie widzę powodu, dla którego Wang miałby oponować przeciwko zajęciu tego stanowiska przez Shenga, człowieka Wei Fenga. Nie. To doskonały wybór. Wang nie ośmieli się sugerować, że minister Sheng nie nadaje się do tej pracy. — Roześmiał się rozbawiony. — Przecież to byłoby równoznacz- ne z ubliżeniem panu Shenga, T'angowi Azji Wschodniej! A tego nie zaryzykowałby nawet nasz okrągłolicy kuzyn. Li Yuan roześmiał się także, ale w głębi serca nie był wcale taki pewny siebie. Wang Sau-leyan był nieobliczalny. Jego poczucie hsiao — synowskiego posłuszeństwa — było małe. Jeśli człowiek ośmielił się zabić ojca, a brata popchnąć do samobójstwa, to czy było coś, czego by nie zrobił? A poza tym problem GenSynu był najmniej ważny z tych, które mieli poruszyć. Tsu Ma dobrze wiedział, że Li Yuan był przygoto- wany, by trochę ustąpić na tym polu, jeśli Wang w zamian dałby mu jakieś koncesje w sprawach znacznie ważniejszych. — Czy myślisz, że Rada będzie przeciwko nam w pozo- stałych kwestiach? Tsu Ma popatrzył w głąb swojego kielicha, po czym wzru- szył ramionami. — Trudno powiedzieć. Próbowałem wysondować Wu Shi- ha i Wei Fenga w sprawie proponowanych zmian, ale byli dziwnie powściągliwi. W każdej innej sprawie, nawet ponow- nego otwarcia Izby, mógłbym zagwarantować ci ich poparcie, ale na to, obawiam się, patrzą inaczej. r Li Yuan sapnął z irytacją. Bez koncesji wynikających ze zmian w Edykcie i otwarcia Izby nie było nadziei na zawarcie układu z Górą w kwestii kontroli populacji. Te trzy punkty były jednym pakietem. Mogły być zaoferowane razem albo wcale. Zmiany w Edykcie miały osłodzić całość poprzez stwo- rzenie nowej prosperity i nowych możliwości rozwoju dla klasy średniej. Ponowne otwarcie Izby miało nie tylko być odpo- wiedzią na wciąż ponawiane i coraz głośniejsze żądania właś- ciwej reprezentacji Góry w rządzie, ale także zapewnić po- wstanie mechanizmu ułatwiającego wprowadzanie nowych praw. Praw ograniczających liczbę dzieci w każdej rodzinie. Praw, które mogły okazać się zbyt trudne do wprowadzenia bez poparcia Góry. Tsu Ma spojrzał ze smutkiem na Li Yuana, domyślając się, o czym on myśli. — A najbardziej dziwaczne w tym wszystkim jest to, że Wang Sau-leyan będzie nam się przeciwstawiał nie dlatego, że się z nami nie zgadza, w końcu on sam całkiem otwarcie napomykał o konieczności zmian Edyktu i otwarcia Izby, ale dlatego, że jego wolą jest przeciwstawianie się każdej naszej propozycji. Li Yuan pokiwał głową. — Być może. Ale jest jeszcze coś, kuzynie Ma. Coś, o czym jeszcze nigdy nie wspominałem. Tsu Ma uśmiechnął się, zaintrygowany i świadomy jakichś nowych, mrocznych tonów brzmiących w głosie Yuana. — To znaczy? Li Yuan zaśmiał się cicho, ale jego twarz pozostała po- ważna. — Najpierw napełnij mój kielich, a potem opowiem ci historię o pewnym arystokracie i Tangu, i o planie, który uknuli po to, by wszystkie moje zamiary okazały się czczą gadaniną. * * * Wszystko było jeszcze brudniejsze, niż to pamiętała. Brud- niejsze i bardziej zatłoczone. Ywe Hao stała oparta o barierę i wolno oddychała. Dwóch chłopców nie sięgających głowami nawet do jej kolan zatrzymało się obok i patrzyło na nią. Ich twarze były czarne od brudu, a ostrzyżone do skóry głowy pokrywały wrzody. Małe rączki podnieśli do góry i żebrali. Nie mówili nic, ich oczy były wystarczająco wymowne. Mimo to odepchnęła ich, wiedząc, że nakarmienie tych dwóch ściąg, nie jej na głowę setkę innych. Promenada zamieniała się w coś na kształt obozu. Sklepy, które pamiętała z dzieciństwa, stały się teraz schroniskami dla bezdomnych, a puste okna wystawowe zasłonięto prześcierad- łami. Zamiast sklepów stały toporne i prymitywne stragany, na których sprzedawano rzeczy prawie nie warte kupienia. Wszędzie walały się śmieci, a czyste i proste ściany, które pamiętała z dzieciństwa, były pokryte teraz graffiti i plakatami setek politycznych ugrupowań. A czasem rysunkiem ryby wykonanym czerwoną jak krew farbą. Wszystko tu śmierdziało. Grupy łobuziaków o ogolonych głowach biegały pośród kłębiącego się tłumu dorosłych. Właś- nie jakaś stara kobieta wepchnęła z powrotem do windy pusty wózek, którym dostarczano zupę dla ubogich. Ciągnął się za nim kawałek luźnego drutu, a podrapane i potłuczone boki nosiły napisy świadczące o tym, że podarowała go jedna z wielkich firm z Góry. Nigdzie nie było widać nawet śladu Służby Bezpieczeństwa, jednakże jej miejsce zajęły najwyraźniej inne grupy. Na skrzy- żowaniach ulic i na samej Promenadzie stali mężczyźni uzbro- jeni w groźnie wyglądające pałki. Na rękach mieli opaski i wydawali się lepiej odżywieni od innych ludzi. Pod ścianami kuliły się lub leżały całe rodziny: rodzice po obu stronach, a dzieci w środku, między nimi. W większości były to rodziny Han. Nazywano je tutaj z okrutną ironią „małymi fangami". Ci „fangowie" nie mieli nic — jedynie jałmużnę dawaną im przez Górę. A i to tylko niewielka jej część trafiała do ich rąk. Odkąd stąd odeszła, minęło osiem lat. Jak w tak krótkim czasie wszystko mogło się tak bardzo zmienić? Ywe Hao szła przez Promenadę, potrącana przez gburowa- tych, szpetnych mężczyzn, przyglądających się jej z nie skrywa- nym zainteresowaniem. Coraz bardziej zirytowana odpowiadała im groźnymi spojrzeniami. W pewnym momencie jeden z nich zbliżył się i złapał ją za ramię. Uwolniła się bez trudu, a potem płynnym, szybkim ruchem, który wprawił go w zdumienie, chwyciła go za podbródek i odepchnęła mu głowę do tyłu. — Nie próbuj... — syknęła, wzmagając nacisk. Cofnął się i szacunkiem, zrozumiawszy, kim była. Inni też to zauważyli i wokół dały się słyszeć pełne podniecenia szepty. Nie czekając oa wynik tych narad, skręciła w boczny korytarz, który W przeciwieństwie do innych, wydawał się prawie nie zmieniony. Na samym końcu było mieszkanie jej matki. Pokój był brudny i zatłoczony. W środku tłoczyły się trzy rodziny. Nie znała żadnej z nich. Zła i zaniepokojona wyszła na korytarz i przystanęła, czując, że serce wali jej jak młot. Nie pomyślała... I wtedy z drugiej strony korytarza zawołał do niej stary człowiek: — Czy to ty, Ywe Hao? Czy to naprawdę ty? Roześmiała się i przeskoczywszy przez raczkujące na pod- łodze dziecko, podbiegła do niego. Ze wszystkich stron obser- wowali ją ludzie. Stali w progach swych mieszkań lub na samym korytarzu i najwyraźniej nie uznawali prawa człowieka do prywatności. To był wujek Chang, brat jej matki. Przycisnęła go mocno do siebie, tak szczęśliwa na jego widok, że na chwilę zapom- niała, iż rozstali się w gniewie. — Wchodź, dziewczyno! Zejdźmy im z oczu! — Popatrzył prawie wyniośle na twarze obserwujących ich ludzi, pociągnął głośno nosem, po czym wprowadził ją do pokoju i zasunął drzwi. W środku było spokojniej. Wujek przykucnął przy kangu, aby przygotować ch'a, a ona w tym czasie rozglądała się wokół. Większą część podłogi zajmowały trzy składane łóżka, które teraz były starannie zasłane. Na lewo od niej, tuż przy zasuwanych drzwiach, stał mały stoliczek, na którym dostrzeg- ła hologramy i zwykłe dwuwymiarowe zdjęcia rodziny. Przed nimi leżał mały talerzyk z ogarkiem świecy. Cały pokój wy- dawał się przesycony zapachem taniego kadzidła. — Gdzie jest mama? — zapytała, widząc wszędzie ślady jej obecności. Wujek rozejrzał się wokół i odpowiedział z uśmiechem: — Na targu. Razem z Su Chen. — Su Chen? Odwrócił wzrok z zakłopotaniem. — To moja żona — wyjaśnił. — Nie słyszałaś? Prawie wybuchnęła śmiechem. Słyszała? Jak mogła o tym usłyszeć? Przez całe lata nie wiedziała nic o swojej rodzinie. Drżała ze strachu, aby nikt się o nich nie dowiedział. Nigdy jednak nie przestała o nich myśleć i zastanawiać się, jak sobie radzą. — Co u niej? — Jest starsza — odpowiedział z roztargnieniem, po czym mruknął z satysfakcją, kiedy udało mu się uruchomić kang. Ywe Hao zauważyła, że niewiele tutaj robił. W rogu stał stary vid, ale najwyraźniej nie działał. Popatrzyła na to urządzenie i wróciła wzrokiem do wujka, zastanawiając się, czym wypeł- niał swoje dni. Miała rację, opuszczając ten świat. Życie tu było powolnym umieraniem, duszeniem się. Ta myśl przywiodła wspomnienie ostatniego dnia, który tu spędziła. Kłótni. Odwróciła się i za- cisnęła zęby. Jak oni mogli żyć w ten sposób? Na szyi miała łańcuszek z maleńką, srebrną rybką. Wisiała między jej piersiami, chłodząc ciało swym metalowym do- tknięciem. Była jak talizman chroniący ją przed tym miejscem, obietnicą czegoś lepszego. I chociaż noszenie jej było głupim ryzykiem, nie mogła bez niej stawić czoła panującej tu atmo- sferze. Wujek skończył się krzątać i usiadł na brzegu najbliższego łóżka. — A co u ciebie? Mierzył ją wzrokiem od stóp do głowy. Jego słabe, za- łzawione oczy patrzyły na nią ze starej, pomarszczonej twarzy. Kiedy widziała go ostatni raz, był młodszy i silniejszy, ale wyraz jego oczu był taki sam. Widać w nich było głód rzeczy. Był słabym człowiekiem i ta słabość zrobiła go złośliwym. Przeżyła całe dzieciństwo, unikając jego złośliwości, unikając chciwości widocznej w tych oczach. Z jego małostkowości wykuła swoją wewnętrzną siłę. — U mnie wszystko w porządku — odpowiedziała. Co jeszcze mogła powiedzieć? Że była teraz ekspertem w zabija- niu? Jedną z osób najbardziej poszukiwanych w całym Mieście? — Nie masz mężczyzny? Dzieci? Znowu prawie roześmiała mu się w twarz. Nigdy nie rozu- miał. Coś jednak z pogardy, którą w niej wzbudzał, musiało ukazać się na jej twarzy, bowiem dotknięty odwrócił wzrok. — Nie. Nie mam mężczyzny, nie mam dzieci — odparła po chwili. — Jestem tylko ja. Przykucnęła przy stoliku i zaczęła przyglądać się małej kolekcji portretów rodzinnych. Na jednym z nich dostrzegła siebie, młodszą, tak młodą, że aż prawie nie do poznania, obok swojego zmarłego brata. — Myślałam, że matka tego nie potrzebuje. Jej wujek odetchnął głęboko. — Czerpie z tego spokój i ukojenie. Z pewnością możesz to zrozumieć, co? Był tam także hologram jej ojca; podobizna, której nigdy nie widziała. Matka musiała kupić to w archiwum publicznym. Na dole była data, z której dowiedziała się, że hologram został zrobiony prawie osiem lat przed jej przyjściem na świat. Miał wtedy — ile? — dwadzieścia lat. Zadrżała i wyprostowawszy się, spojrzała na wujka. — Potrzebujecie pieniędzy? Natychmiast zauważyła, że była zbyt bezpośrednia. Unikał jej wzroku, ale dziwne napięcie, które w nim zauważyła, mówiło o tym, że od chwili, gdy się pokazała, nie myślał o niczym innym. Ale przyznać się do tego... to było coś zupełnie innego. Ciągle był jej wujkiem. W jego oczach była ciągle małą dziewczynką, która od niego zależała. Wzruszył ramionami, starając się nie patrzeć jej w oczy. — Może... Miło byłoby kupić kilka rzeczy. Chciała coś jeszcze dodać, ale w tym właśnie momencie drzwi odsunęły się i do środka weszła jej matka, a za nią kobieta Han w średnim wieku. — Chang, ja... — Starsza z kobiet przerwała i zaskoczona zwróciła się w stronę Ywe Hao. W pierwszej chwili zdawała się nic nie rozumieć; po chwili jednak zmieniła się na twarzy, jakby rozjaśniło ją jakieś wewnętrzne światło. Upuściła pa- kunki, które przyniosła i otworzyła szeroko ramiona. — Hao! Moja mała Hao! Ywe Hao roześmiała się i uściskała mocno matkę. Musiała przy tym znacznie się pochylić. Już zapomniała o tym, jak niska była jej matka. — Mamo... —- powiedziała, patrząc w jej oczy z uśmie- chem. — Jak się czujesz? — Jak się czuję? — Stara kobieta pokręciła głową. Drżała ze wzruszenia, a jej oczy wypełniły się łzami. — Och, dobrzy bogowie, Hao, tak się cieszę, że cię widzę. Te wszystkie lata... — Załkała cicho, po czym pociągnęła nosem i roze- śmiała się, wskazując na łóżko. — Siadaj. Zaraz ci coś ugotuję. Musisz być głodna. Ywe Hao znowu się zaśmiała, ale zrobiła, co matka jej kazała, i usiadła obok wujka. Stojąca w progu Su Chen, której jej nawet nie przedstawiono, patrzyła na to wszystko ze zdu- mieniem. Nikt jednak nie pomyślał, aby coś wyjaśniać. Stała jeszcze przez chwilę, po czym zamknęła drzwi i usiadła na- przeciw męża. Tymczasem stara kobieta zajęła się kangiem i odwracając co chwilę głowę, aby popatrzeć na córkę, wy- cierała łzy z oczu, śmiejąc się cicho do siebie. Później, po posiłku, siedzieli i rozmawiali. O tym, co wy- darzyło się dawno temu, w czasie jej dzieciństwa; o szczęśliw- szych, prostszych dniach, kiedy wystarczało po prostu, że się żyje. A jeśli starali się w tej rozmowie omijać przykre spra- wy — te wielkie, trudne pytania, które jak postrzępione, zę- bate skały zalegały w poprzek strumienia czasu — to przecież zrozumiałe, bowiem po co niszczyć chwile szczęścia? Po co brudzić wodę błotem starych cierpień i żalów? Przez jakiś czas wydawało się, jakby tych długich lat rozstania nigdy nie było; jakby ten dzień i poprzedni były tak podobne do siebie, że aż nie do rozróżnienia. Ale kiedy w końcu pożegnała się z nimi, obiecując wrócić, zrozumiała z paraliżującą pewnoś- cią, że nie było dla niej powrotu. Za daleko już stąd odeszła. Dotarła tam, skąd nawet miłość matki nie mogła jej ściągnąć. Rozglądając się po Promenadzie, dostrzegała wszędzie ślady zmian. Czas poranił to miejsce i nie było sposobu, aby je uleczyć. Najlepiej było rozwalić to wszystko. Poziom po po- ziomie. Może wtedy będą mieli jakąś szansę. Kiedy wreszcie pozbędą się Miast. Drżąc, czując się bardziej samotna niż kiedykolwiek w cza- sie ostatnich lat, odwróciła się i weszła do tranzytu. Pojechała w górę, zostawiając przeszłość za sobą. * * * Czarny głaz w kształcie serca osiadł głęboko w ziemi. Przypominał ostatni ząb jakiejś antycznej szczęki. Jego po- wierzchnie znaczyły liczne szczeliny i wgłębienia, ciemniejsze w jednych miejscach, jaśniejsze w innych. Z jednej strony, tej wróconej w stronę pawilonu, był bardziej gładki niż z drugiej. Miało się wrażenie, że jego powierzchnia jest czarnym, wypo- lerowanym szkłem, które pokryła mgiełka pyłu wodnego uno- szącego się nad dwoma małymi wodospadami. Podnóże głazu obmywała zimna, czysta woda spokojnie już płynącego poto- ku, który powstał z burzliwego połączenia obu spadających strumieni. Stojąc w tym miejscu, można było dostrzec dwóch ludzi znajdujących się w pawilonie; można było zauważyć ich gesty i wśród huku spadającej wody dosłyszeć pomruk ich głosów. W tej właśnie chwili mówił Tsu Ma. Zbliżał przy tym często rękę do ust i wypuszczał z nich za każdym razem wąską chmurę dymu. Wydawał się bardzo podniecony, nawet roz- gniewany, a jego głos podnosił się chwilami tak wysoko, że przebijał się przez grzmot wodospadów. — Wiedza jest czymś bardzo dobrym, Li Yuanie, ale jak zdobędziesz dowód? Jeśli to prawda, sprawa jest niezmiernie poważna. Wang Sau-leyan musi za to odpowiedzieć. Jego zachowanie jest oburzające! Nie do zaakceptowania! Li Yuan popatrzył na drugiego Tanga i odpowiedział: — Nie, kuzynie Ma. Pomyśl, ile szkód przyniosłaby otwar- ta konfrontacja z Wangiem w tej sprawie. W najlepszym wypadku zostałby zmuszony do abdykacji, a to postawiłoby nas przed problemem wyboru następcy, problemem, wobec którego kwestia zarządzania GenSynem okazałaby się zwyk- łym drobiazgiem, a bogowie wiedzą, ile mamy z tym trudności! W najgorszym wypadku mógłby nam się przeciwstawić. Gdy- by to zrobił, a Hou Tung-po i Cni Hsing poparliby go, mogłaby między nami wybuchnąć wojna. — To nie może się stać. — Nie. Może jednak sama groźba zdemaskowania Wanga byłaby skuteczną formą nacisku. Jeśli okazałoby się, że tak, to moglibyśmy wykorzystać te informacje. Tsu Ma prychnął wzgardliwie. — Chcesz się z nim targować? Li Yuan roześmiał się twardo. — To zbyt subtelne. Chcę zaszantażować tego bękarta. Zmusić go do tego, by dał nam wszystko, czego chcemy. — A jeśli nie ustąpi? — Ustąpi. Podobnie jak nam wszystkim, podoba mu się bycie T'angiem. Poza tym wie, że jest za słaby, a jego przy- jaciele nie są przygotowani do takiej wojny. Och, będzie walczył, jeśli go do tego popchniemy, ale tylko w ostateczności. Tymczasem prowadzi swoje gierki i zyskuje na czasie, liczy na to, że odniesie korzyść z naszych niepowodzeń i wzmocni swoją siłę, osłabiając jednocześnie naszą. Ale tym razem prze- liczył się. Tym razem go mamy. Tsu Ma skinął głową. — Dobrze! Ale jak zamierzasz użyć tych informacji? Li Yuan skierował wzrok w pustą przestrzeń za barierą, a jego twarz stwardniała w wyrazie namysłu. — Po pierwsze, musimy pozwolić, by sprawy toczyły się swym naturalnym biegiem. Za godzinę Hsiang Shao-erh spot- ka się z naszym kuzynem w jego posiadłości Tao Yuan. Mój przyjaciel z otoczenia Wanga będzie obecny na tym spotkaniu. Dziś w nocy będę wiedział, co zostało tam uzgodnione. A jut- ro, po posiedzeniu Rady, będziemy mogli przedstawić Wan- gowi to, co wiemy. To znaczy: jeśli będzie taka potrzeba, jeśli nie osiągniemy naszych celów innymi, bardziej bezpośrednimi środkami. — A twój... przyjaciel? Czy będzie bezpieczny? Czy nie uważasz, że Wang może się domyślić obecności szpiega w swo- im otoczeniu? Li Yuan roześmiał się. — Pomyślałem o tym. Przygotowałem to tak, że Hsiang Shao-erh zostanie aresztowany w chwili powrotu do domu. Będzie to wyglądało tak... jakby z własnej woli udzielił nam tych informacji. Co zresztą i tak zrobi. Tsu Ma pokiwał głową w zadumie. — Dobrze. Wracajmy teraz. Nasza rozmowa przywróciła mi apetyt. Li Yuan uśmiechnął się, po czym rozejrzał się wokół siebie, napawając się pięknem zanurzonego w cieniu wąwozu, har- monią drzew, skał i wody. A jednak to całe piękno wydawało się niewystarczające. Nie wystarczało go, by jego dusza znalaz- ła spokój. Za dużo się w niej działo. Nawet w tak cudownie harmonijnym otoczeniu nie potrafił się uwolnić od szalejącej w jego głowie burzy myśli. Zacisnął dłoń na gładkiej powierzchni drewnianej poręczy i patrząc na wielki głaz w kształcie serca, spoczywający tak pewnie i trwale w środku strumienia, poczuł lekki dreszcz. To oświetlone promieniami porannego słońca miejsce dawało mu poczucie wielkiego spokoju i jedności ze światem. Jednocześnie jednak kipiała w nim mieszanina obaw, oczekiwań i nadziei. Te dwa tak różne stany sprawiały, że miał wrażenie jakiegoś dziwacznego wyobcowania. Czuć spokój i jednocześnie tak wielką niecierpliwość, czy to nie było dziwne? A jednak czy nie taki właśnie jest naturalny stan wszystkich rzeczy? Czy nie tego uczy Tao? Być może, ale mimo wszystko tak intensywne i sprzeczne uczucia były czymś rzadkim. Tsu Ma, stojąc na moście, popatrzył na niego. — Yuanie, idziesz? Li Yuan odwrócił się, ciągle jeszcze pogrążony w zadumie, po czym kiwnął lekko głową i podążył za przyjacielem. A może spokój nigdy nie przychodzi? Może, jak twierdzili starożytni buddyści, wszystko, łącznie z życiem, jest tylko iluzją? A może tu chodzi o niego? Może to w jego życiu nie ma równowagi? Doszedłszy do mostu, zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał na to wielkie zawirowanie spienionej bieli spły- wające w czerń, na to gwałtowne wyładowanie energii, którą głaz brał w karby. Potem odwrócił się i ruszył drogą w cieniu drzew, ale obraz tej skały, tego czarnego serca ściągającego ku sobie wir bieli, na stałe wyrył się w jego pamięci. Minęło właśnie południe. Niebo nad północnym Hunanem było czyste i tak błękitne, jak to jest możliwe tylko wczesną wiosną. Wang Sau-leyan siedział na wysokim tronie w ogro- dzie pałacu Tao Yuan i wybierając leniwie smakołyki z czarek leżących na małym stoliku, słuchał człowieka, który stał przed nim z nisko opuszczoną głową. Tron został umieszczony na starożytnej lektyce, której dłu- gie ramiona wyrzeźbiono w kształt stających dęba smoków, a masywną podstawę uformowano na podobieństwo mapy Państwa Środka z czasów, zanim świat uległ zmianie. Wang kazał go ustawić w samym sercu ogrodu. Dzięki temu po prawej stronie miał białą, pełną subtelnej elegancji trzypięt- rową Pagodę Głębokiego Znaczenia, a po lewej strumień z jego ośmioma delikatnie wygiętymi w górę mostami, częś- ciowo przesłoniętymi przez stare jałowce. Obok tronu w cieniu jałowców stał Sun Li Hua, niedawno mianowany ochmistrzem Pałacu Cesarskiego. Dłonie ukrył w szerokich, jasnobłękitnych rękawach i z pochyloną głową czekał na wezwanie swego pana. Stojący przed Wangiem mężczyzna był wysokim, elegancko wyglądającym Hanem w średnim wieku. Miał na sobie szatę z drogiego, ciemnozielonego jedwabiu ozdobionego haftami kwiatów i motyli. Był to niemodny, tradycyjny strój świad- czący o tym, że jego właściciel należy do jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych. Nazywał się Hsiang Shao-erh i był głową rodziny Hsiang z Miasta Europa, wasalem Li Yuana — wasalem związanym więzami krwi. Jednakże dzisiaj przybył on tutaj i mówił do wroga swego pana. Ofiarowywał mu swą przyjaźń. A nawet więcej... Przez godzinę Hsiang omijał sedno sprawy, mówił o wielu sprawach, ale ani razu nie poruszył tematu, który go tu sprowadził. W końcu Wang Sau-leyan, zmęczony jego grzecz- nymi unikami, uniósł głowę i wytarłszy palce w szmatkę z czerwonego jedwabiu, odezwał się: — No dobrze, kuzynie, ale dlaczego właściwie tu przybyłeś? Czego chcesz ode mnie? Po raz drugi tego dnia Hsiang zapomniał języka w ustach. Pierwszy raz poczuł się straszliwie zakłopotany, kiedy Wang zaprosił go na rozmowę do ogrodu. Usłyszawszy tę propozycję, zaczął poruszać bezradnie ustami, usiłując znaleźć słowa, które nie obraziłyby Tanga, a jednocześnie sprawiły, że zrozumiał- by, iż o takich sprawach najlepiej dyskutować w cztery oczy za zamkniętymi drzwiami lub nie poruszać ich wcale. Ale Wang nalegał i Hsiang, nie widząc innego wyjścia, pochylił głowę, po czym podążył za nim do ogrodu, ukrywając skrępowanie. Jednakże teraz Hsiang czuł coś więcej niż tylko zwykłe skrępowanie. Podniósł na chwilę wzrok, po czym spojrzał w bok, zakłopotany bezpośredniością Wang Sau-leyana. Dla niego był to bardzo ważny krok. Raz zrobiony, był nie do cofnięcia. Nawet jego obecność tutaj była swego rodzaju zdradą. Posunąć się dalej... Opanował lekkie drżenie i przeszedł do rzeczy: — Wybacz mi, Chieh Hsia, ale przybyłem tutaj, bowiem sądzę, że mogę ci oddać wielką usługę. — Uniósł lekko głowę i popatrzył badawczo w oczy Wanga. —Jest ktoś, kogo obaj... ogromnie nie lubimy. Ktoś, kto śmiertelnie nas obraził. On... Wang uniósł brwi pytająco, wyjął z czarki kolejnego daktyla i zaczął go głośno żuć. — Mów dalej, Hsiang Shao-erh... Hsiang opuścił głowę. — Wiesz, co się wydarzyło, Chieh Hsia1 Wang przytaknął z lekkim uśmiechem na ustach. Rzeczy- wiście wiedział. I, choć to może dość zaskakujące, była to jedna z niewielu rzeczy, za które podziwiał Li Yuana. Po- stawiony wobec podobnej sytuacji — wybuchu epidemii śmie- rtelnej odmiany syfilisu — postąpiłby dokładnie tak samo, nawet jeśli miałoby to obrazić głowy jego własnych Rodzin Mniejszych. Ale nie o to tu chodziło. Hsiang Shao-erh przybył tutaj, ponieważ założył — całkiem słusznie — że Wang nie- nawidził Li Yuana równie mocno jak on sam. Ale chociaż utrata twarzy przez Hsianga była poważną sprawą, była jed- nak niczym w porównaniu z tym aktem zdrady. Hsiang podniósł wzrok, a jego głos stwardniał na wspo- mnienie przeżytego upokorzenia, gniew chwilowo zagłuszył strach. — A zatem rozumiesz, dlaczego tu jestem, Chieh Hsial Uśmiech na ustach Wanga jeszcze się poszerzył. — Musisz mówić jaśniej, kuzynie. Wspomniałeś o kimś, kto obraził ciebie i mnie. Czy możesz to sprecyzować? Hsiang patrzył na niego z napięciem, ale Wang obojętnie odwrócił się bokiem i wyjąwszy z kosza brzoskwinię, wgryzł się z wyraźną przyjemnością w jej słodki, soczysty miąższ. Jedząc, zwrócił się ponownie ku Hsiangowi. — A więc? Hsiang potrząsnął lekko głową, jakby budząc się ze snu, i wyjąkał: — Li Yuan. Mam na myśli Li Yuana. — Aha... — Wang pokiwał głową. — Ciągle jednak nie nadążam za tobą, kuzynie. Powiedziałeś o jakiejś dużej przy- słudze, którą mógłbyś mi oddać. Głowa Hsianga opadła na pierś. Absolutnie nie spodziewał się, że to będzie takie trudne. Przez jakiś czas zdawał się walczyć z jakimś tkwiącym w nim demonem, a następnie wyprostował się i wypychając przesadnie pierś do przodu spojrzał w oczy Wanga. — Jesteśmy skrępowani, ty i ja. Skrępowani przez niena- wiść do tego człowieka. Musi być jakiś sposób, aby spożyt- kować tę nienawiść, prawda? Wang zmrużył lekko oczy. — To prawda. Nie lubię mojego kuzyna. Nienawiść to być może zbyt mocne słowo, ale... — Pochylił się do przodu i wypluł pestkę. — No cóż, powiem otwarcie, Hsiang Shao- -erh. Li Yuan jest Tangiem. Twoim T'angiem, mówiąc kon- kretnie. Jest twoim władcą, a mnie dorównuje rangą. A zatem co sugerujesz? Nie można było ująć tego bardziej otwarcie i oczy Hsianga rozszerzyły się ze strachu. Opuścił głowę i zaczął się zastana- wiać, co odpowiedzieć. Wang sięgnął po kolejny owoc i czekał, rozkoszując się tą chwilą. Czy Hsiang ośmieli się uczynić następny krok, czy też wycofa się? — Ja... — Hsiang zadrżał, a niepewność i zakłopotanie spowodowały, że niezdecydowanie zakołysał się na nogach, przycisnąwszy jednocześnie ręce do okrytych jedwabiem ud. Następnie, po kolejnej chwili ogromnej, wewnętrznej walki, podniósł znowu wzrok. — Słyszałem, że jest pewien środek. Nielegalny środek, który jak mi mówiono, został opracowany w laboratoriach SimFicu. — Środek? Hsiang poruszył z zakłopotaniem głową. — Tak, Chieh Hsia. Coś, co niszczy kobiecą zdolność do produkcji jajeczek. — Ach... — Wang wyprostował się na tronie i zatopił wzrok w błękicie nieba. — I co z tym środkiem? Zakładam, że go masz? Hsiang pokręcił głową przecząco. — Nie, Chieh Hsia. O ile mi wiadomo, skonfiskowano go w czasie rajdu na jedną z siedzib Shih Berdyczowa. Wiadomo mi też, że akcję przeprowadziła Służba Bezpieczeństwa two- jego zmarłego ojca. A środek... — Został zniszczony, jak sądzę — przerwał mu szorstko Wang. — Powiedz mi jednak, kuzynie... Gdyby ta substancja istniała, gdyby część jej ocalała i ktoś ją przechowywał, łamiąc postanowienia Edyktu, to co byś z nią zrobił? Ponowne pytanie było zbyt bezpośrednie i Hsiang znowu cofnął się jak przestraszony koń. Jednakże żądza zemsty, paląca potrzeba odpłacenia za upokorzenie, które spotkało go z rąk Li Yuana, pchała go do przodu, była silniejsza od lęku. Odpowiedział szybko, nerwowo, jakby chcąc wypluć te słowa, zanim znowu sparaliżuje go strach: — Mam zamiar wydać przyjęcie, Chieh Hsia. Dla uczczenia dwudziestych urodzin Li Yuana. Przyjmie zaproszenie, natu- ralnie, a jego żony będą mu towarzyszyły, jak to zwykle bywa przy takich okazjach.Wtedy podam im ten środek. Wang Sau-leyan, pochylony, słuchał z uwagą. Następnie wyprostował się i wybuchnął śmiechem. — Chcesz powiedzieć, że będą spokojnie siedziały, kiedy ty zaczniesz wciskać im do gardła po łyżce tej substancji? Hsiang potrząsnął z irytacją głową. — Nie, Chieh Hsia. Ja... To będzie w ich napojach. — Aha, oczywiście! — Wang znowu się zaśmiał. — A she t'ou, oficjalny smakowacz potraw, co on będzie robił w tym czasie? Hsiang opuścił wzrok, tłumiąc wyraźny już gniew wywołany kpinami Wang Sau-leyana. — Powiedziano mi, że ten środek nie ma żadnego smaku, Chieh Hsia, że nawet she t'ou nie będzie w stanie wyczuć najmniejszego śladu jego obecności. Wang wciągnął głośno powietrze nosem, uspokoił się, a jego twarz przybrała nagle pojednawczy wyraz. Popatrzył w lewo na Sun Li Hua, po czym znowu skierował wzrok na Hsianga i uśmiechnął się. — Wyjaśnijmy sobie wszystko do końca, Hsiang Shao-erh. Sugerujesz, abym zaopatrzył cię w specjalny środek, nielegalny środek, który ty w tajemnicy podasz trzem żonom Li Yuana. Substancja ta sprawi, że nie będą miały owulaqi. Hsiang przełknął głęboko ślinę, po czym skinął głową. — Tak jest, Chieh Hsia. — A jeśli nasz młody przyjaciel znowu się ożeni? Hsiang zaśmiał się niepewnie. — Chieh Hsial — Jeśli Li Yuan odrzuci te trzy kobiety i znowu się ożeni? Usta Hsianga poruszyły się bezgłośnie. Wang pokręcił głową. — Mniejsza z tym. Mówiąc w skrócie, twój plan doprowa- dzi do tego, że Li Yuan nie będzie miał synów. Zabijesz ich, zanim się narodzą, co? Hsiang wzdrygnął się. — Tak jak on zabił moich, Chieh Hsia. To nie była dokładnie prawda. Synowie Hsianga zabili się sami. A przynajmniej padli ofiarą yang mei ping — choroby wierzbowej śliwy — która rozpowszechniła się pośród Rodzin Mniejszych po zabawie w posiadłości Hsianga. Nawet jeśli Li Yuan skrócił o kilka dni ich bezwartościowe życia, to należała mu się za to pochwała. Oni i tak byli już skazani. Ich śmierć ocaliła życie innym. Ale Wang nie zawracał sobie głowy taką sofistyką. Interesowało go jedynie to, jak wykorzystać po- wstałą sytuację. Hsiangiem powodowało teraz poczucie upo- korzenia; nawet bardziej niż żal po śmierci synów. To czyniło z niego użyteczne i prawie idealne narzędzie, przy pomocy którego mógł odegrać się na Li Yuanie. Prawie... Pochylił się do przodu i wyciągnął rękę, na której wskazu- jącym palcu znajdował się matowoczarny pierścień władzy, Ywe Lung. Hsiang patrzył na nią przez chwilę, nic nie rozumiejąc, po czym, napotkawszy spojrzenie Wanga, ukląkł pospiesznie i przyciągnąwszy pierścień do ust, pocałował go trzy razy. Następnie wyprostował się i pochylił nisko głowę przed T'angiem Afryki. Przygotowując się do spotkania, Karr wykąpał się i założył świeży mundur. Kiedy zapiął już ostatni guzik, odwrócił się od umywalki i popatrzył na Marię. Stała w drugim pokoju przed wielkim lustrem. W świetle wiszącej na suficie lampy jej skóra miała odcień jasnej kości słoniowej, a kiedy się pochyliła, długa linia jej kręgosłupa odcisnęła się wyraźnie na plecach. Przez chwilę stał bez ruchu, obserwując ją, znowu zachwy- cony tym widokiem. Była taka silna, tak doskonale zbudowa- na. Poczuł, jak ponownie budzi się w nim podniecenie, i z ci- chym śmiechem ruszył w jej stronę. Zamknął oczy i objął ją od tyłu. Ciepła miękkość jej skóry, tej jedwabistej powłoki kryjącej stalowe mięśnie, była odurza- jąca. Odwróciła się, przytuliła do niego i podała usta do pocałunku. — Musisz już iść — powiedziała z uśmiechem. — Muszę? — Tak, musisz. A poza tym czy nie masz już dosyć? Pokręcił głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Nie. Ale masz rację. Muszę iść. Jest bardzo wiele do zrobienia. Uśmiech znikł z jej twarzy, zastąpiony przez wyraz troski. — Powinieneś dłużej spać... Roześmiał się. — A ty byś mi pozwoliła? Pokręciła głową. — Ja zresztą też nie mogę spać, kiedy jesteś obok — ciągnął. — Nadejdzie taki czas... Znowu się zaśmiał. — Może. Nie mogę sobie tego wyobrazić, ale... Uniosła rękę. — Masz. Połknął dwie pigułki, które mu podała. Utrzymają go na nogach przez następne dwanaście, piętnaście godzin — wy- starczająco długo, by załatwić wszystkie sprawy. Potem będzie mógł spać. Jeśli ona mu pozwoli. — Czy to poważna sprawa? — zapytała Maria, a w jej głosie pojawiła się nutka ciekawości. — To sprawa Tanga — odpowiedział tajemniczo z ka- mienną twarzą, a następnie roześmiał się. — Musisz nauczyć się cierpliwości, moja kochana. Są rzeczy, które muszę robić... a które nie zawsze są przyjemne. Położyła palec na jego ustach. — Rozumiem. Idź już. Będę na ciebie czekała. Odsunął się od niej na długość ramienia, a jego ręce przez chwilę delikatnie masowały jej barki. Następnie pochylił się i pocałował jej piersi. — A więc do zobaczenia... Zadrżała, przytuliła się do niego i stanąwszy na palcach, pocałowała go w nos. — Uważaj na siebie, moja miłości, cokolwiek by to było. * * * — W porządku, majorze Karr. Może pan już zdjąć opaskę. Karr usunął z oczu opaskę z zielonego jedwabiu i z za- skoczeniem rozejrzał się wokół. — Gdzie jesteśmy? Na Pierwszym Poziomie? Służący pochylił z szacunkiem głowę, ale na jego ustach pojawił się uśmiech. Był zbyt ostrożny i zbyt długo już służył swojemu panu, aby dać się złapać na tak prostą próbę wyciąg- nięcia informacji. Był wszakże świadomy i tego, że z opaską na oczach czy też bez, major Karr na pewno wiedział, iż jadą w dół, a nie w górę. — Proszę iść za mną... Karr uśmiechnął się i ruszył za nim. Eleganq'a pokoi, przez które przechodzili, zaskoczyła i zadziwiła go. Nie przypusz- czał, że tutaj, tuż ponad Siecią, może istnieć taki luksus, ale nie samo to było tak zaskakujące. Czytał raporty o Zjed- noczonych Bambusach, widział szacunkowe oceny ich wyni- ków finansowych za ostatnie pięć lat. Mając obroty rzędu stu pięćdziesięciu miliardów yuanów rocznie, Tłusty Wong, wielki szef Zjednoczonych Bambusów, mógł sobie pozwolić na takie zbytki. Jednakże fakt, że to wszystko znajdowało się w takim otoczeniu, robił naprawdę niesamowite wrażenie. To było coś takiego, jak znalezienie oazy na Marsie. Nie można było tego oczywiście porównać z pałacem Tanga, ale mimo to było w tym miejscu coś, co robiło wrażenie, choćby to, że stworzono je pośród takiej nędzy. Karr spojrzał pod nogi i zauważył, że mozaika podłogowa była lustrzanym odbiciem tej, która ozdabiała sufit. Na obu widać było dziewięć długich, grubych prętów bambusa, ści- śniętych razem olbrzymią dłonią. Blada żółć prętów i dłoni kontrastowała z jaskrawą zielenią ryżowego pola. Karr uśmie- chnął się do siebie, wspominając, jak często widywał ten symbol: na opaskach martwych posłańców, którzy wpadali w pułapki zastawiane przez Służbę Bezpieczeństwa, lub na pakunkach towarów przemycanych z Sieci na górę. A teraz miał zobaczyć tego, do którego należała ta dłoń — samego 489. Służący stanął i zwrócił się w stronę Karra z głębokim ukłonem. — Proszę o wybaczenie, majorze Karr, ale tutaj muszę pana opuścić. Jeśli zechce pan wejść do środka, mój pan zaraz tam przyjdzie. Karr przeszedł przez wygodnie urządzony przedpokój i zna- lazł się w długiej, przestronnej galerii, której oba końce za- mykały drzwi w kształcie półksiężyców. Na ścianach wisiały sztandary ponad trzydziestu mniejszych Triad, pokonanych lub wchłoniętych w ciągu stuleci przez Zjednoczone Bambusy. Karr przeszedł wzdłuż tego rzędu trofeów i zatrzymał się przy ostatnim. Wyciągnął rękę i dotknął ostrożnie starego jedwabiu, świa- domy tego, że ten sztandar musiał być znacznie starszy od pozostałych. Jego pawi kolor już wypłowiał, ale złoty trójkąt w centrum zachował jeszcze coś z dawnego blasku. Na niebies- kim tle przy każdym boku trójkąta wyhaftowano słowa Han, a pierwotna czerwień tych piktogramów przekształciła się w matowy brąz przywodzący na myśl zaschłą krew. Wzdryg- nął się lekko, po czym przeczytał cicho: — Tian. Nan jen. Tu. Niebiosa. Człowiek. Ziemia. Odwrócił się, zamierzając przyjrzeć się sztandarom wiszącym na przeciwległej ścianie, ale znieruchomiał, zauważywszy postać, która pojawiła się w drzwiach przy drugim końcu galerii. — Poruszasz się bardzo cicho, Wong Yi-sunie. Jak ptak. Tłusty Wong uśmiechnął się i podszedł bliżej. Jego ob- wiązane materiałem stopy nie wydawały żadnego odgłosu na płytkach podłogi. — Jestem szczęśliwy, mogąc pana poznać, majorze Karr. Pańska reputacja wyprzedza pana. Karr ukłonił się, po czym podniósł głowę i zauważył, że uśmiech nie zniknął z oczu Wonga, nawet wtedy, gdy rzucił mu przeciągłe, taksujące spojrzenie. W przeciwieństwie do powszechnych oczekiwań, Tłusty Wong nie był wcale tłusty. Wręcz przeciwnie — był raczej krępym, dość żylastym mężczyzną, który w swoich brzosk- winiowych jedwabiach i owiązanych na biało stopach wy- glądał bardziej na odnoszącego sukcesy biznesmena z Pierw- szego Poziomu niż na okrutnego przywódcę jednej z siedmiu największych Triad Miasta Europa. Karr czytał jego akta, widział jego holograficzne podobizny, a jednak okazało się, że nie jest przygotowany na miękki głos tego człowieka, na atmosferę wyrafinowania, która zdawała się z niego ema- nować. — Jestem zaszczycony, że zechciałeś mnie przyjąć, Wong Yi-sunie. Niech twoi synowie będą po tysiąckroć błogosła- wieni. — I twoi, majorze. O ile mi wiadomo niedawno się ożeniłeś. Z piękną, silną kobietą, jak mi donoszą. — Wong uśmiechnął się szeroko. — Cieszę się razem z tobą. Przekaż jej moje najlepsze życzenia. W tych nieszczęśliwych czasach mężczyzna potrzebuje silnej żony, prawda? Karr pochylił głowę. — Dziękuję ci, Wong Yi-sunie. Powtórzę jej twoje uprzej- me słowa. Tłusty Wong uśmiechnął się i po raz pierwszy od wejścia do pokoju odwrócił wzrok od postaci gościa. Uwolniony od jego spojrzenia, Karr miał wreszcie szansę, by uważniej przyj- rzeć się temu człowiekowi. Patrząc na jego profil, zaczynało się zauważać te cechy, które zmieniły Wong Yi-suna w 489. W jego rysach było widać pewną ostrość i ledwie hamowaną gwałtowność, które świadczyły o tym, że raporty na jego temat mówiły prawdę. Opowiadano, że kiedy był młodszy, dostał się do sypialni jednego z rywali i odciął mu toporem głowę w chwili, gdy tamten kochał się z żoną, a następnie wziął sobie tę kobietę. Przyjął później imię Tłusty Wong, ponieważ — jak twierdził — świat jest miejscem, gdzie jeden robak pożera drugiego i tylko największy i najtłustszy ze wszystkich może dostać się na sam szczyt. Od tej chwili pracował dzień i noc, aby zostać tym robakiem — najtłust- szym ze wszystkich. I już był lub prawie był. — Zauważyłem, że podziwiasz ten stary jedwab, majorze. Czy znasz historię tego sztandaru? Karr uśmiechnął się. — Słyszałem co nieco o waszej historii, Wong Yi-sunie, ale jeśli chodzi o ten sztandar, to muszę przyznać się do całkowitej ignorancji. Wygląda na bardzo stary. Wong minął Karra, zatrzymał się pod chorągwią i popatrzył z uśmiechem na wielkiego mężczyznę. — I tak jest w rzeczywistości. Ma ponad czterysta lat. Mówisz, że znasz naszą historię, majorze Karr, ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo jesteśmy starzy? Byliśmy już, zanim powstało Miasto. A kiedy Miasta już nie będzie, my ciągle będziemy istnieć. Na twarzy Wonga pojawił się uśmiech i Karr, obserwując to, przypomniał sobie, co niedawno powiedział mu Nowa- czek — że wyżsi dostojnicy Triad nigdy nie uśmiechają się w obecności nieznajomych — i ponownie poczuł się nieswojo. Wong Yi-sun przeszedł wzdłuż rzędu sztandarów i znowu odwrócił się w stronę swojego gościa. — Ludzie nazywają nas kryminalistami. Mówią, że prag- niemy zniszczyć społeczną tkankę Chung Kuo. To nieprawda. Nasze korzenie sięgają głęboko. Założyło nas w końcu siedem- nastego wieku pięciu mnichów z klasztoru Fu Chou. Byli to ludzie honoru, lojalni, których jedynym celem było obalenie rządów Ch'ing, Mandżurów, i zastąpienie ich prawowitą dy- nastią Chung Kuo, dynastią Ming. Taki był cel naszego istnienia przez ponad sto lat. To Mandżurowie zepchnęli nas w podziemie, prześladując naszych ludzi i odcinając źródła zaopatrzenia. Później nie została nam żadna inna szansa. Musieliśmy improwizować. Karr uśmiechnął się w duchu. Improwizować. Był to cudo- wny, subtelny eufemizm dla określenia najbardziej brutalnych interesów: morderstw, prostytucji, hazardu, narkotyków i wy- muszania. — A więc, jak widzisz, majorze Karr, zawsze byliśmy lojalni wobec tradycji Chung Kuo. To dlatego z przyjemnością robimy interesy z Siedmioma. Powinieneś zrozumieć, że nie jesteśmy ich wrogami. Wszystko, czego pragniemy, to za- chować porządek w tych rejonach bezprawia, do których nie sięga długie ramię Tanga. — A sztandar? Tłusty Wong uśmiechnął się i pochylił lekko głowę. — Sztandar pochodzi z klasztoru Fu Chou. To wielki przodek wszystkich sztandarów. I ma go ten, kto przewodzi Wielkiej Radzie. Uśmiech zszedł z twarzy Wonga. — A ty... Ale tego nie trzeba było nawet mówić. Karr zrozumiał. Jednakże dlaczego Wong mu to powiedział? Przecież nie po to, aby mu zaimponować. Chyba że... Wong odwrócił się lekko, a jego postawa sugerowała Kar- rowi, by do niego dołączył. Karr zawahał się, po czym ruszył ku niemu. W jego głowie szalała burza myśli. Tłusty Wong chciał czegoś. Czegoś wielkiego. Ale nie mógł bezpośrednio poprosić o pomoc. Przyznanie się do słabości — do tego, że jest coś, c o k o 1 w i e k, co znajduje się poza jego zasięgiem — wiązałoby się z utratą twarzy. Karr poczuł dreszcz podniecenia, teraz już całkowicie pew- ny. Tak. Coś się tu na dole działo. Wypowiadając swe aluzje o Radzie Triad i sztandarze, Tłusty Wong ujawnił więcej, niż zamierzał. Karr popatrzył na jego profil i umocnił się w swym przekonaniu. Ktoś naciskał na Tłustego Wonga. Ale kto? Czy źródło tej presji znajdowało się we wnętrzu jego Triady, czy też był to jakiś inny, konkurencyjny 486? Jakkolwiek by było, Karr postanowił wykorzystać okazję i poruszyć tę sprawę. Wiedział jednak, że musi podejść do tego subtelnie i delikat- nie — tak, by nie musiał zadawać otwarcie żadnych pytań. Ale co właściwie się działo? Wong popatrzył jeszcze raz na sztandary, a następnie spoj- rzał na Karr a z lekkim uśmiechem i ruszył w stronę drzwi. — Chodźmy, majorze — powiedział. — Mamy sobie dużo do powiedzenia, a tam, w środku, jest znacznie wygodniej. Karr wyszedł za Wongiem z galerii, a następnie podążył za nim po szerokich schodach do wielkiego, dyskretnie oświet- lonego pokoju. Środek pomieszczenia zajmował zanurzony w podłodze ogród, do którego schodziło się po stopniach. W samym centrum ogrodu był mały, okrągły staw. Siedem złotych ry- bek, które leniwie pływały w wodzie, wyglądało tak, jakby były zatopione w szkle. Ale ogród i staw nie były wcale najbardziej uderzającymi elementami tego pokoju, ponieważ wzrok obserwatora przyciągała przede wszystkim znajdująca się za nimi ściana. Ta ściana — długa na pięćdziesiąt, a wysoka na dziesięć ch'i — zdawała się wychodzić na Jezioro Zachod- nie w Hang Chou, na szeroką panoramę jego bladych, prawie koronkowych mostów i pagód, porośniętych wierzbami wy- sepek i starożytnych świątyń. Panowała tu wieczna wiosna, a chłodne, wilgotne powietrze nasycone było zapachami jaś- minu i kwiatów jabłoni. Gdzieś z oddali, wraz z podmuchami lekkiego wiatru, do- chodziły dźwięki muzyki. Przez chwilę iluzja była tak dosko- nała, tak zupełna, że Karr zamarł, oczarowany tym wszyst- kim. Później, zauważywszy, że Wong go obserwuje, zszedł po stopniach do ogrodu i zatrzymał się na brzegu stawu. — Czy wiesz, dlaczego przyszedłem do ciebie, Wong Yi- -sunie? — Słyszałem, że potrzebujesz pewnych informacji. O Ko Ming, którzy zamordowali Hsien L'ing. — Pomyśleliśmy, że możesz coś wiedzieć na temat tej gru- py. Na przykład czy są, czy też nie, powiązani z Ping Tiaot — Dlatego, że mają ten sam symbol? — Wong prychnął, a jego twarz wykrzywiła się nagle w szkaradnym grymasie. — Nie wiem, jaki wynik przyniosło pańskie dochodzenie, majorze Karr, ale niech pan pozwoli sobie powiedzieć, że Hsien L'ing wsadzał nos w sprawy, których nie powinien tykać. Karr nawet nie drgnął, ale pod nieruchomą maską, w którą zmieniła się jego twarz, ukrywał ogromne zaintrygowanie. Jaki z interesów Shou Chen-haia mógł tak rozgniewać Tłustego Wonga? Bo nie było już żadnej wątpliwości, że Wong Yi-sun był wściekły. — A Ko Mingl Tłusty Wong wychylił swojego drinka jednym haustem, po czym odetchnął głęboko i uspokoił się. — Zabójcy, o których pytasz, nazywają się Yu. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej. Oprócz tego, że ta nazwa staje się coraz głośniejsza na najniższych poziomach. Karr pokiwał w zadumie głową. — To dosyć niezwykłe, prawda? Wong twardo popatrzył mu w oczy. — Ma pan całkowitą rację, majorze Karr. Oni się dosyć różnią od pozostałych. Od wielu lat nie widzieliśmy im podob- nych. Ja... — Przerwał i popatrzył nad ramieniem Karra w stronę drzwi. — Podejdź — powiedział szorstko i skinie- niem ręki przywołał służącego do siebie. Służący podał mu coś, powiedział szeptem kilka słów i wy- cofał się z pochyloną głową, unikając jego wzroku. Wong przez chwilę patrzył na spoczywające w jego dłoni trzy malutkie pakuneczki, a potem wyciągnął drżącą z gniewu rękę ku Karrowi. — O ile rozumiem, to należy do ciebie. Karr skinął głową, ale nie uczynił żadnego gestu wskazu- jącego na chęć odebrania połyskujących woskowanym opa- kowaniem pakunków. — Znaleźliśmy je w apartamencie Hsien L'ing. Pomyśla- łem, że mogą cię zainteresować. Wong zmrużył oczy. — Wiesz, co jest w środku? Karr ponownie kiwnął głową. Zrobili analizę zawartości i wiedzieli, że było to coś specjalnego. Ale co na ten temat wiedział Tłusty Wong? Karr obserwował drgnienia jego twa- rzy i zaczynał rozumieć. Wong nie był pewny. Zanim nie zobaczył tych pakuneczków, tylko coś podejrzewał. Ale teraz już wiedział. Wong odwrócił się plecami do niego i stał przez jakiś czas w milczeniu, patrząc na jezioro. Kosmyk jego kruczoczarnych włosów poruszał się wraz z podmuchami sztucznej bryzy. — Tym razem przeciągnęli strunę. Chcą zniszczyć równo- wagę... W tym momencie, jakby zrozumiawszy, że powiedział zbyt wiele, odwrócił się i wzruszył lekko ramionami. Ale chociaż uśmiechał się, zdradził go wyraz jego oczu. To właśnie tego się obawiał. To była ta wielka sprawa, której nie był w stanie załatwić własnymi siłami. Do tej chwili był największym, najtłustszym ze wszystkich robaków. Opiekunem i protek- torem antycznej chorągwi. Ale teraz Wielki Krąg zamierzał go wyrugować. Zamierzali usunąć go za pomocą pieniędzy z nowych narkotyków, nowych rynków zbytu. Ale czego chciał Tłusty Wong? Czy potrzebował pomocy, by zamiażdżyć Wielki Krąg? Czy też może chciał czegoś innego — jakiegoś układu, który przypomni Wielkiemu Krę- gowi, gdzie jest jego miejsce i równocześnie utrzyma Wonga na najwyższej pozycji? No i, poza tym, co Li Yuan miałby zyskać na takim układzie? Jeśli, oczywiście, w ogóle chciałby czegokolwiek oprócz utrzymania Triad w karbach. Ojciec Li Yuana, Li Shai Tung, próbował zawrzeć takie porozumienie. Chciał stworzyć jakiś rodzaj porządku na naj- niższych poziomach poprzez zaoferowanie pewnych koncesji ludziom w rodzaju Tłustego Wonga. Ale czy to miało szansę powodzenia? Czy nie sprowadziłoby się to po prostu do tego, że uzyskaliby oni większą władzę, a i tak trzeba by ich było potem zmiażdżyć? Albo przyglądać się, jak rozszerzają swoje wpływy na inne poziomy? Tłusty Wong zacisnął dłoń wokół trzech pakuneczków i cis- nął je w wodę. Następnie włożył rękę do kieszeni swojej jedwabnej szaty i wyciągnął z niej cienką kopertę. — Daj to swojemu Pangowi — powiedział, podając ją Karrowi. — I co mam mu powiedzieć? — Że jestem jego przyjacielem. Jego bardzo dobrym przy- jacielem. Na stoliku obok łóżka leżał projektor holograficzny. Mach ukląkł i położył dłoń na płytce sterującej. Nic się nie wyda- rzyło. Odwrócił się lekko i zaintrygowany popatrzył na Ywe Hao. Pochyliła się obok niego i dotknęła płytki opuszkami palców. Prawie natychmiast w powietrzu nad podstawą pro- jektora pojawiły się dwie małe figurki. — Mój brat — wyjaśniła. — Zginął w wypadku przy pra- cy. Tak przynajmniej brzmiał wynik oficjalnego dochodzenia. Ale nie taką historię opowiadali wówczas jego przyjaciele. Był organizatorem związków zawodowych. Miał wtedy osiemnaś- cie lat. Był o cztery lata starszy ode mnie. Mój wielki brat. Mówili, że pan chang zrzucił go z balkonu. Spadł z ośmiu pięter na maszyny. Niewiele z niego zostało. Tylko kawałki. Mach wciągnął głęboko powietrze i pokiwał głową. Ywe Hao jeszcze przez chwilę patrzyła na małe trójwymiarowe podobizny, a następnie cofnęła rękę. Ból widoczny w jej oczach był wciąż żywy, jakby lata wcale go nie stępiły. — Chciałem zobaczyć — powiedział, rozglądając się wo- kół. — Chciałem się upewnić. — Upewnić? — Co do ciebie. — Ach... Uśmiechnął się. — Poza tym muszę przekazać ci informacje. Zmarszczyła brwi i cofnęła się. — Na jaki temat? — Ataku na „Klub Ważka". Przeprowadzimy tę akcję. — Wstał, podszedł do pakunku, który przyniósł ze sobą i wyjął z niego ciężką teczkę. Popatrzyła na teczkę, a potem na Macha. — Co to jest? — To pełne dossier wszystkich osób związanych z tym klubem. — Skrzywił się. — Nie jest to przyjemna lektura, ale też i nie ma być. Musisz zrozumieć, dlaczego należy to zrobić. Dlaczego musimy zabić tych wszystkich ludzi. — A sam atak? Kiedy ruszamy? — Dziś w nocy. — Dziś w nocy? Ale przecież mówiłeś, że będziemy mieli przynajmniej tydzień na przygotowania. — Tak myślałem. Ale nasz człowiek ma właśnie dziś służbę, a poza tym dziś odbędzie się tam przyjęcie. Zrozumiała. — To znaczy, że nie będziemy mieli czasu na przećwiczenie całej akcji. Pójdziemy na oślep. Mach pokręcił głową, po czym usiadł na łóżku i gestem ręki przywołał ją do siebie. — Pozwól, że ci to wytłumaczę. Kiedy rozmawiałem z tobą tamtego dnia, gdy zleciłem ci to zadanie, miałem już wy- znaczonego dowódcę grupy. Jednakże po tym, co się wyda- rzyło, postanowiłem dać ci szansę. Szansę wykazania się. Próbowała coś powiedzieć, ale on uciszył ją gestem ręki. — Wysłuchaj mnie. Wiem, co zdarzyło się tamtego dnia. Wiem, że zabiłaś Vasskę. Nie ma to jednak znaczenia. Miałaś rację. Problem stanowi jego brat, ale damy sobie z tym radę. Ważne jest to, że postąpiłaś słusznie. Gdybyś zabiła straż- nika... no cóż, to by nam bardzo zaszkodziło, prawda? Zawahała się, lecz skinęła głową... Widział, że nie jest zbyt szczęśliwa z tego, iż tak uprościł przebieg wydarzeń. I dobrze. To świadczyło o tym, że była wrażliwa. Położył teczkę na jej udach i otworzył na chybił trafił, wskazując na jedną z foto- grafii. — To dlatego idziemy tam dziś w nocy. Aby położyć kres takim wybrykom. Trzeba to jednak zrobić bardzo ostrożnie. To dlatego na dowódcę grupy wybrałem ciebie. Nie masz organizować akcji, twój zespół wie dokładnie, co ma robić. Ćwiczyli to setki razy. Twoją rolą jest panowanie nad sytuacją. Masz pilnować, by ukarano tylko winnych. Nie chcę, aby ktoś r stracił panowanie nad sobą. Musimy to zrobić we właściwy sposób. Jeśli coś pójdzie źle, wylądujemy po uszy w gównie, rozumiesz? Skinęła głową, ale jej wzrok ani na moment nie oderwał się od fotografii zmasakrowanego dziecka. Po chwili uniosła głowę i spojrzała na niego. Odrazę widoczną w jej oczach zabarwił głęboki smutek. — Dlaczego oni to robią, Janie? Jak, na litość boską, można robić coś takiego tym małym chłopcom? Pokręcił głową. — Nie wiem. Oni właśnie tacy są. — Dotknął delikatnie jej policzka. — Wiem tylko, że cały gniew, który czujesz, cała ta odraza i oburzenie... są słuszne. Chcę je zużytkować. Dać im wszelkie szansę na wyładowanie się. — Opuścił rękę i roze- śmiał się cicho. — Wiesz, przypominasz mi starą przyjaciółkę. Była taka, jak ty. Silna. Przekonana o słuszności tego, co robi. Ywe Hao wzdrygnęła się i popatrzyła w dół. — A co z moją drugą tożsamością? Jej profesjonalizm zrobił na Machu duże wrażenie. Uśmie- chnął się i wskazał ręką pakiet leżący przy drzwiach. — Tam jest wszystko. Musisz tylko przeczytać akta. Ktoś przyjdzie po ciebie o jedenastej. Zaatakujecie równo z drugim dzwonem. — Usiadł. — Jest tego dużo, ale przeczytaj wszys- tko. Zwłaszcza oświadczenia rodziców. Jak już powiedziałem, musisz wiedzieć, dlaczego tam idziesz. Dzięki temu będzie ci łatwiej zrobić to, co musisz zrobić. Kiwnęła głową. — Dobrze. Muszę już iść. Moja zmiana zaczyna się za godzinę, a muszę jeszcze się przebrać. Powodzenia, Ywe Hao. Niechaj Kuan Yin uśmiecha się do ciebie dziś w nocy. * * * Li Yuan klęczał na zimnych, kamiennych płytach oświet- lonej pochodniami Sali Wiecznego Spokoju i Ciszy, patrząc na hologram ojca. Cienkie pasemka dymu unosiły się ponad palisandrowymi pałeczkami ofiarnymi, nasycając ich zapa- chem wilgotne i chłodne wnętrze antycznej komnaty. Pokryta czerwonym lakierem tablica znajdująca się za płonącą upior- nym blaskiem sylwetką zmarłego T'anga błyszczała tak, jakby była równie niematerialna jak postać starca, a Ywe Lung w jej centrum migotał słabo, jakby mógł w każdej chwili zniknąć, pozostawiając po sobie jedynie mglisty krąg pustki. Li Shai Tung wyglądał jak żywy. Słabość charakterystyczna dla jego ostatnich dni gdzieś zniknęła, a pewność siebie, z któ- rej niegdyś słynął, zdawała się kształtować każdy jego gest. — Twoje sny mają znaczenia, Yuanie. Kiedy byłem chłop- cem, mój ojciec kazał mi ignorować sny i koncentrować się jedynie na tym, co realne. Ale sny mają swoją własną rzeczy- wistość. Są jak najbardziej lojalni ministrowie. Mówią nam nie to, co chcielibyśmy, aby mówiły, ale to, co jest prawdą. Możemy zasłonić uszy, możemy zesłać je do najbardziej od- ległych obszarów naszej świadomości, ale nie możemy ich zabić, nie zabijając równocześnie siebie. Li Yuan podniósł wzrok i spojrzał w oczy zmarłego ojca. — A czy to właśnie robiliśmy? Czy dlatego wszystko wy- gląda tak źle? Li Shai Tung odetchnął głęboko, po czym oparł się ciężko na lasce, jakby zastanawiając się nad słowami syna. Jednakże tej nocy Li Yuan był bardziej niż zwykle świadomy tego, co kryło się za tą iluzją. Obwody logiczne, zajmujące całą ob- jętość niewielkiej skrzyni znajdującej się pod holograficzną podobizną ojca, bez przerwy wyszukiwały i selekcjonowały właściwe odpowiedzi, a o ich wyborze decydowały ogólne wskazówki programu. Sprawiało to wrażenie spontaniczności, a jednak wszystkie te słowa były tam wcześniej, wszystko było z góry określone — jak zejście lawiny lub rozpad atomów. A opóźnienie? To także było celowe: mechaniczna imitacja czegoś, co kiedyś było rzeczywiste. Mimo to wrażenie, że naprawdę stoi przed ojcem, było bardzo silne. Jakkolwiek te oczy były puste, nie widzące — nie były w ogóle oczami, tylko dymem i światłem — wydawały się widzieć go na wskroś, aż do tego małego jądra niepokoju, który pozbawił go snu i sprowadził tutaj o tak wczesnej godzinie. — Ojcze? Stary człowiek poruszył lekko głową, jakby został wyrwany z zadumy, i niespodziewanie zaśmiał się cicho. — Sny. Może to wszystko, co mamy, Yuanie? Sny. Czy samo Miasto nie było snem? Marzeniem, które nasi przód- kowie zamienili w coś namacalnego? A nasza odwieczna wiara w pokój, porządek i stabilizacje, czy to także nie był sen? Czy cokolwiek z tego było kiedykolwiek rzeczywiste? Li Yuan zasępił się, zakłopotany słowami ojca. Przez chwilę wrócił myślą do dnia jego śmierci, przypominając sobie jego schorowane, wychudzone ciało, jego słabość i bezbronność w obliczu śmierci. Wzdrygnął się, zrozumiawszy, że nasienie, z którego narodziła się choroba ojca, zostało posiane na długo przed tym, nim pojawił się wirus. Widział to teraz zupełnie jasno. W chwili, gdy serce ojca przestało bić, nie żył on już od dawna. Może zmarł w dniu śmierci Han Ćh'ina? A może to było wcześniej, tej nocy, kiedy on, Li Yuan, przedwcześnie wydostał się z łona matki? Czy od tego czasu całe życie ojca było zwykłym snem na jawie, nie bardziej materialnym od tej gry cieni? To pytanie zawisło w jego myślach, bliskie wypowiedzenia, po czym zanurzyło się ponownie w ciemności. Powrócił do sprawy swojego snu. Snu, z którego obudził się przerażony i pokryty potem, mimo chłodu panującego w komnacie. — Ale co to oznacza, ojcze? Jak mam sobie wytłumaczyć mój sen? Zmarły Tang popatrzył na syna, po czym nieznacznie zadrżał. — Mówisz, że śniłeś o ważkach? Li Yuan skinął głową. — O wielkich, szmaragdowozielonych ważkach, których roje obsiadły brzeg rzeki. Tysiące i tysiące ważek. Były to piękne stworzenia o skrzydłach jak szkło i odwłokach jak połyskujący nefryt. Świeciło słońce, a mimo to było chłodno. Potem zaczęły spadać, najpierw jedna, potem druga, aż w koń- cu pokryły całą rzekę swoimi drgającymi ciałami. I wtedy, na moich oczach, zesztywniały, a ich jaskrawa zieleń zniknęła, zastąpiona przez odrażającą szarość. Rozsypywały się w pył, a ciągle wiejący wiatr niósł go dalej, pokrywając pola, zanie- (czyszczając każdy staw i strumień, aż wszystko stało się szare i spopielałe. — A potem? — Potem obudziłem się przerażony, z łomoczącym sercem. — Ach... — Stary T'ang sięgnął jedną ręką do brody. Zadumany pociągał przez jakiś czas swoimi długimi palcami ciasno zaplecione kosmyki, po czym pokręcił głową. — To był dziwny i bogaty w znaczenia sen, erh tzu. Pytasz, jakie to znaczenia, a ja obawiam się, że już wiesz. — Podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy syna. — Ważka, jej szkliste skrzydła, to symbol lata, prawda? A zieleń symbolizuje wiosnę. Co więcej, mówi się, że pojawienie się we śnie zielonego koloru oznacza, iż zakończy się on szczęśliwie. A jednak w twoim śnie wszystko zamienia się w popiół. Lato umiera. Wieje zimny wiatr. Nie można tego odczytać inaczej jak zły omen. Li Yuan opuścił gwałtownie głowę. Czuł, jak zalewa go fala lodowatego strachu. Miał nadzieję, że na przekór wszystkiemu jest jakiś inny sposób interpretacji snu, ale słowa ojca po- twierdziły jego najgorsze obawy. Ważka była nie tylko sym- bolem lata, ale również słabości, niestabilności i najgorszych ekscesów łatwego, pełnego luksusu życia. Co więcej, mówiło się, że roje ważek pojawiały się zawsze przed burzą. A jednak czy sen był czymś więcej niż tylko odbiciem jego najgłębiej ukrytych lęków? Pomyślał o słowach ojca — o snach jako najbardziej lojalnych ministrach, mówiących prawdy, których w żaden inny sposób by nie usłyszał. Czy 0 to właśnie chodziło? Czy bogowie zesłali mu ten sen po to, aby postawić go twarzą w twarz z prawdą? — A zatem co mam robić? Martwy T'ang spojrzał na niego i roześmiał się. — Robić, Yuanie? No cóż, musisz nosić ciepłą odzież 1 nauczyć się gwizdać na wietrze. Musisz dbać o żony i dzieci. A wtedy... — Co wtedy, ojcze? Starzec odwrócił wzrok, jakby był już zmęczony. — Wiosna w końcu nadejdzie, erh tzu. Pamiętaj o tym nawet w najczarniejszej godzinie. Wiosna zawsze nadchodzi. Li Yuan zawahał się, czekając na coś więcej, ale widząc, że ojciec zamknął oczy i zapadł w milczenie, wyjął wonne pałeczki z ofiarnej czary. Prawie natychmiast podobizna starca skurczyła się i zajęła swoje miejsce obok innych maleńkich portretów jego przodków. Stał przez chwilę, rozglądając się po oświetlonej migotliwym światłem pochodni sali, patrząc na ogromny katafalk z szarego kamienia, który znajdował się po jego prawicy, na pokryte rzeźbami filary i tablice pamiątkowe, po czym odwrócił się rozgniewany na siebie. Tyle było do zrobienia — notatka ministra Henga, list od Tłustego Wonga, ostatnie przygoto- waniania do posiedzenia Rady — a on stał tutaj i mazał się jak dziecko przed podobizną zmarłego ojca. I po co? Zacisnął pięść, ale po chwili ją otworzył. Nie. Ten gniew nie ma sensu. Nie można też zapomnieć o tym śnie. Kiedy zamykał oczy, wciąż je widział — tysiące jasnych, migotliwych kształtów o skrzydełkach jak firanki z najdrobniejszych ko- ronek. Warstwa na warstwie połyskującej w słońcu koronki... — Chieh Hsia... Li Yuan odwrócił się tak gwałtownie, że prawie się za- chwiał, opanował jednak szybko zaskoczenie i spojrzał spokoj- nie na kanclerza. — Tak, kanclerzu Nan? O co chodzi? Nan Ho pochylił głowę. — Nadeszły wieści, Chieh Hsia. Te, na które czekałeś. Li Yuan ożywił się. — Z Tao Yuan? List? — Więcej, Chieh Hsia. Mamy taśmę. Taśmę ze spotkania Wanga z Hsiangiem. — Taśma... — Li Yuan roześmiał się radośnie, czując nagłe uniesienie, które było równie silne jak poprzedni nastrój de- speracji. — A więc mamy go, co? Mamy go dokładnie tam, gdzie chcieliśmy go mieć. * * * Dozorca wykonał swoje zadanie. Drzwi zewnętrzne odsu- nęły się pod lekkim naciskiem jej ręki. W środku panowały całkowite ciemności, a kamery nadzoru były wyłączone. Ywe Hao odwróciła się, po czym kiwnęła głową i reszta jej zespołu cicho wsunęła się do wnętrza. Dozorca leżał twarzą do podłogi w swojej izbie. Jeden z członków grupy klęczał już przy nim, wiążąc mu ręce i nogi. Ywe Hao przeszła szybko do końca korytarza, wiedząc, że pozostali gromadzą się po obu stronach drzwi. Odczekała, aż ostatni z nich dołączy do niej, po czym zapukała głośno do drzwi wewnętrznych. We wzmocnionej płycie drzwi znajdował się mały wizjer. Zbliżyła do niego twarz, włączywszy najpierw lampę swego kasku i okazując swoją kartę identyfikacyjną. Pół godziny temu, po „awarii" zewnętrznego zasilania, wzywali pogotowie energetyczne. Spodziewali się jej zatem. Pokrywa wizjera odsunęła się w bok, ukazując kawałek oświetlonej od wewnątrz twarzy. — Przysuń bliżej kartę. Zrobiła, jak jej kazano. — Cholera... — Twarz zniknęła, a ze środka dobiegł głos: — To jakaś pieprzona baba. — Czy jest jakiś problem? W wizjerze znowu pojawiła się ta sama twarz. — Chodzi o to, że to jest klub dla mężczyzn. Kobiety nie powinny tu wchodzić. Odetchnęła głęboko, po czym pokiwała głową. — Rozumiem. Ale ja muszę tylko odciąć dopływ prądu w skrzynce rozdzielczej, którą macie w środku. Resztę napraw mogę zrobić tu, w korytarzu. Strażnik zniknął, naradził się z kimś, po czym wrócił. — W porządku, ale pospiesz się, dobrze? I nie przyglądaj się niczemu, bo napiszemy skargę do twojego przełożonego. Drzwi odsunęły się wolno, a światło z wewnątrz zalało korytarz. Strażnik odsunął się, aby przepuścić Ywe Hao, wskazując jednocześnie ręką w kierunku skrzynki rozdzielczej. Nie dokończył jednak tego gestu. Cios Ywe Hao powalił go na ziemię. Rozejrzała się wokół, aby zorientować się w sytuacji. Był to wielki, sześciokątny pokój, z korytarzami wychodzącymi z każdej ściany. Na środku znajdował się zanurzony w pod- łodze, wyłożony jasnoczerwonymi kafelkami basen, do które- go schodziło się po sześciu stopniach. Zanurzeni w wodzie młodzi mężczyźni nie zdawali sobie najwyraźniej sprawy z jej wejścia. Było ich ośmiu, nagich jak nowo narodzone dzieci. Jeden przycisnął właśnie drugiego do brzegu basenu i stojąc za nim, poruszał energicznie poślad- kami, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Pozostali baraszkowali i śmiali się z beztroską i brakiem pohamowania, które były bez wątpienia wywołane przez narkotyki. Ywe Hao objęła całą scenę jednym spojrzeniem, ale tak naprawdę szukała drugiego strażnika — tego, z którym roz- mawiał jego leżący teraz bezwładnie towarzysz. Kiedy w pier- wszym momencie nie mogła go zlokalizować, poczuła, jak ciarki przechodzą jej po grzbiecie. Po chwili jednak zauważyła, jak coś zielonego mignęło między zawiasami parawanu stoją- cego po jej prawej stronie. Strzeliła w parawan dwa razy. Odgłos wystrzałów został stłumiony przez pokrywający podłogę gruby dywan i ciężkie gobeliny wiszące na ścianach, był jednak na tyle głośny, aby wyrwać młodych ludzi z transu. Reszta jej grupy stanęła już za nią: zamaskowane postacie ubrane od stóp do głów na czarno. Na jej sygnał rozbiegli się po wychodzących ze ścian korytarzach. Przeszła powoli przez pokój z pistoletem luźno zwisającym w dłoni i zatrzy- mała się na wyłożonym kafelkami brzegu basenu. Cofali się przed nią, a narkotyczne uniesienie zamierało w ich oczach w miarę, jak zaczynali rozumieć, co się dzieje. Kopulująca para rozdzieliła się i obaj patrzeli teraz na nią szeroko ot- wartymi oczami, a objawy ich niedawnego podniecenia były wciąż jeszcze widoczne. Pozostali podnieśli ręce w geście pod- dania. — Wyłazić! — warknęła, podnosząc gwałtownie pistolet. Podskoczyli na dźwięk jej głosu i zaczęli gramolić się na górę, speszeni teraz swoją nagością, a lęk powoli przebijał się przez narkotyczną mgłę panującą w ich oczach. Obserwowała, jak niezręcznie, obawiając się spojrzeć w bok, wychodzili po schodach z drugiej strony basenu. Jeden z nich potknął się i wpadł z powrotem do wody. Wypłynął na powierzchnię, krztusząc się i rozglądając się wokół szeroko otwartymi oczami. — Wyłaź! — krzyknęła jeszcze raz, sprawiając, że pod- skoczył z przerażenia i macając za sobą ręką w poszukiwaniu schodów, podążył za resztą. Znała ich wszystkich. Znała ich twarze, nazwiska i życio- rysy. Patrzyła teraz kolejno każdemu w oczy, zmuszając ich do wytrzymania jej wzroku. Byli tacy młodzi. Wydawało się, że zaledwie wyszli z wieku dziecięcego. Mimo to nie czuła żadnego współczucia dla nich, jedynie odrazę. Z pozostałej części klubu dobiegły jakieś hałasy; odgłosy uderzeń, gniewne okrzyki i wrzask, który nagle ucichł. Chwilę później jeden z członków jej grupy pojawił się przy wejściu do korytarza, z którego dochodziły te odgłosy. — Cni Li! Chodź szybko... — O co chodzi? — zapytała tak spokojnie, jak tylko mogła, i przechyliwszy lekko głowę, wskazała nią swoich więźniów.' Spojrzał w tym kierunku i zrozumiawszy, o co jej chodzi, podszedł bliżej. — To Hsao Yen — powiedział ściszonym głosem. — Stra- cił panowanie nad sobą. Lepiej go powstrzymaj. — Wyciąg- nął pistolet zza pasa. — Ja ich popilnuję. Usłyszała Hsao Yena, zanim go zobaczyła. Pochylił się nad młodym mężczyzną leżącym przy progu drzwi i sypiąc wy- zwiskami, bił go po głowie oraz karku kolbą karabinu. — Hsao Yen! — krzyknęła. — Ai ya\ Co robisz? Odwrócił się w jej stronę z wykrzywioną z gniewu twarzą i wyciągnął ramię, wskazując wnętrze pokoju za leżącym człowiekiem. Stanęła obok niego i zajrzała do środka, a następnie drżąca cofnęła się gwałtownie i spojrzała w oczy Hsao Yena prawie ze strachem. — Czy on to zrobił? Hsao Yen skinął głową. Zamierzył się, aby znowu uderzyć leżącego, ale Ywe Hao powstrzymała jego rękę. — Rozumiem cię, Hsao Yen — powiedziała łagodnie. — Ale zróbmy to wszystko właściwie, dobrze? W końcu po to właśnie tu jesteśmy. Aby położyć temu kres. Hsao Yen spojrzał na zakrwawioną postać leżącą u jego stóp i opanował się. — W porządku. Niech będzie, jak mówisz. Pokiwała głową, po czym ponownie spojrzała do wnętrza pokoju. To, co tam dotrzegła, rozdarło jej serce. — A chłopiec? Zdaje się, że nie żyje. Hsao Yen zadrżał, a jego gniew przeistoczył się nagle w rozpacz. — Jak on mógł to zrobić, Chi Li? Jak mógł zrobić coś takiego dziecku? Potrząsnęła głową, nie mogąc tego zrozumieć. — Nie wiem, Hsao Yen. Ja po prostu nie wiem. Kiedy wróciła, wszyscy stali już w szeregu obok basenu. Razem ze służącymi było ich trzy tuziny. Zamaskowani bo- jownicy Yu zajęli miejsca naprzeciw nich, trzymając wszyst- kich na muszkach swych automatycznych pistoletów. Ywe Hao kazała dwóm jeńcom podtrzymywać ich pobitego towa- rzysza i ruszyła wzdłuż linii, oddzielając służących od reszty. — Tu Li-shan, Rooke... weźcie ich do kuchni. Chcę, abyście ich związali i zakneblowali. Ale nie róbcie im krzywdy. Zro- zumieliście? Wydawszy to polecenie, zwróciła się ku pozostałym męż- czyznom. Było ich dwudziestu trzech. Mniej, niż miała na- dzieję tu znaleźć. Patrząc wzdłuż szeregu, zauważyła brak kilku twarzy, które znała z akt. Szkoda, pomyślała, patrząc na nich zimnym wzrokiem. Chciałaby złapać ich wszystkich, każdego z tych małych, ohydnych bękartów. Ale to także zupełnie wystarczy. — Rozbierać się! — warknęła gniewnie. Ci, którzy mieli jeszcze na sobie jakieś ubrania, a było ich mniej niż połowa, zaczęli je pospiesznie ściągać. Ona tymczasem sięgnęła do kieszeni tuniki i wyjęła z niej grubą kopertę. W środku były wyroki. Wyciągnęła je, rozłożyła i schowawszy z powrotem do koperty te, które nie były potrzebne, zwróciła się ku jeńcom. Patrzyli na nią z przerażeniem, kilku otwarcie płakało, a ich członki trzęsły się w nie kontrolowany sposób. Przeszła powoli wzdłuż szeregu, wręczając każdemu pojedynczą kartkę papie- ru; przyglądając się, jak opuszczają głowy, a potem podnoszą je znowu i patrzą na nią z nowego rodzaju lękiem w oczach. Były to wyroki śmierci, oddzielnie wypisane dla każdego z nich, z fotografiami skazańców przyczepionymi u dołu kartek. Wręczyła ostatnią z nich, cofnęła się i czekała, za- stanawiając się, czy znajdzie się wśród nich chociaż jeden, któremu wystarczy odwagi na to, by coś powiedzieć, by próbować znaleźć jakąś drogę wyjścia z tej matni, może nawet poprzez podjęcie walki. Ale jedno spojrzenie na cały rząd powiedziało jej wszystko. Hsao Yen miał rację. Oni byli jak owady. Nawet coś gorszego niż owady. Przez chwilę starała się odwrócić sytuację, spojrzeć na to wszystko z ich punktu widzenia, może nawet znaleźć w sobie jakieś ślady współczucia. Nie znalazła jednak niczego. Widzia- ła zbyt dużo, czytała zbyt wiele, a jej gniew przekształcił się w coś mrocznego, nieprzeniknionego. To byli mali, do gruntu źli gówniarze bez jaj. A to, co tutaj robili — to cierpienie, którego byli przyczyną — było zbyt wielkie, zbyt ohydne, by można im było wybaczyć. Ywe Hao zdjęła maskę, pozwalając im obejrzeć po raz pierwszy swoją twarz, dając im możliwość odczucia całej odrazy, którą w niej budzili. Następnie podeszła do końca szeregu i zatrzymała się przy pierwszym z nich. Wyjęła papier z jego drżącej dłoni i patrząc mu prosto w oczy, wyrecytowała z pamięci sentencję wyroku Wewnętrznej Rady Yu. Następnie przyłożyła lufę do jego skroni i nacisnęła spust. Rozległ się właśnie piąty dzwon, kiedy Wang Sau-leyan zatrzymał się na szczycie schodów i spojrzał w dół, na po- grążoną w półmroku piwnicę. Było to obszerne, ciemne po- mieszczenie, kiepsko wentylowane i cuchnące. Z jego wnętrza dobiegało przeciągłe jęczenie, nie z jednego, lecz z kilku źródeł. Te najwyraźniej ludzkie, ale zniekształcone bólem głosy wypeł- niały całą mroczną przestrzeń tego lochu. W połączeniu z od- rażającym smakiem, który czuł w ustach, tworzyły tak ohydną mieszankę, że wzdrygnął się z odrazy i rozłożonym wach- larzem zasłonił nos. Zauważywszy jego obecność, Hung Mien-lo oderwał się od stołu i pospiesznie przebiegł przez salę. — Chieh Hsia — powiedział z niskim ukłonem. — Jesteś- my zaszczyceni twoją obecnością. Tang zaczął schodzić po nierównych stopniach z prawie groteskową ostrożnością. Dotarłszy na dół, spojrzał na swego kanclerza z taką miną, jakby słowa nie mogły wyrazić całej wulgarności tego wszystkiego. Było to staroświeckie i barbarzyńskie, ale dzięki temu efek- tywne. Tortury są torturami. Subtelność nie ma tu nic do rzeczy. Ich istotą jest strach. A to ociekające wilgocią śmier- dzące miejsce było idealną salą tortur. Cuchnęło beznadziej- nością. Stół był zwykłym stołem stolarskim z dawnych czasów. Jego twarda powierzchnia z żółtego drewna została dokładnie oczyszczona, a z czterech narożników wystawały długie jak ramię człowieka metalowe szpikulce. Przy podstawach były grube, ale na końcach ostre jak szpilki. Ręce i stopy więźnia przywiązano do tych szpikulców cienkimi, mocnymi łańcusz- kami, które wgryzały się w ciało, powodując krwawienie. Jego nagą pierś kilkakrotnie opasano rozżarzonym przez prąd dru- tem, ciasno zaciągniętym drutem. Więzień, dusząc się, musiał walczyć o każdy oddech, a tym pełnym męki usiłowaniom towarzyszyło skwierczenie wrzynającego się w odarte ze skóry mięśnie gołego kabla. Wypalony, czarny oczodół był wszystkim, co zostało z jego oka. Ogoloną głowę pokrywała siatka nacięć zrobionych brzy- twą. Obcięto mu uszy. Na jego rękach i nogach widać było ślady oparzeń i uderzeń, a połamane kości w wielu miejscach poprzebijały skórę. Nie miał już paznokci, a ścięgna każdego palca zostały przecięte z prawie chirurgiczną precyzją. Jakby nie dość było zadanych mu męczarni, wycięto jeszcze jego genitalia, a ranę zalano gorącą smołą. Wang Sau-leyan popatrzył na to wszystko, po czym od- wrócił się i zaczął gwałtownie poruszać wachlarzem przed swoją twarzą. Hung Mien-lo zauważył jednak, że oprócz przerażenia i odrazy pojawił się na niej wyraz prawdziwej satysfakcji. Więzień popatrzył w górę, a spojrzenie jego jedynego oka zaczęło biegać między obu mężczyznami. Te ruchy były jednak automatyczne, spojrzenie mętne, obojętne i jedyne, co zdawa- ło się interesować nieszczęśnika, to pytanie, skąd nadejdzie następna fala bólu. Nic nie wskazywało na to, by rozpoznawał kogokolwiek. Widział jedynie krew, żar i połamane kości. Wang Sau-leyan znał to oko od dzieciństwa. Należało do ochmistrza Pałacu Cesarskiego, Sun Li Hua. — Przyznał się do winy? — Tak, Chieh Hsia — odpowiedział Hung, opierając się lekko jedną ręką na brzegu stołu. — Wystarczyło, że spro- wadziłem go tutaj, a już zaczął paplać jak przestraszone dziecko. Bał się bólu. Na samą myśl o nim rozśpiewał się jak ptaszek. A jednak wciąż żyje, pomyślał Wang. Jak on może jeszcze żyć po tym wszystkim, co mu zrobiono? Ta myśl sprawiła, że poczuł jakiś nowy szacunek do tego człowieka, a zaciekły gniew wywołany jego zdradą nieco zelżał. Mimo to nie zasługiwał on na litość. Sun Li Hua sprzedał swojego pana. Sprzedał go Li Yuanowi, wrogowi. Tak jak kiedyś sprzedał mi mojego ojca. Wang pochylił się i splunął na poszarpane i połamane ciało. Jednakże oko śledzące jego ruchy patrzyło biernie, obojętne na znaczenie tego gestu, jakby chciało powiedzieć: „To wszys- tko? Czy tym razem nie będzie bólu?" Ruszyli dalej, patrząc na pozostałe stoły. Niektórzy z nich byli mniej umęczeni od Sun Li Hua, inni ledwie już żyli — pomiażdżeni i porozcinani, jak kawały mięsa na straganie rzeźnickim. Wszyscy byli starymi i zaufanymi służącymi; wszyscy byli długoletnimi i „lojalnymi" dworzanami jego ojca. Li Yuan kupił ich co do jednego. Nic dziwnego, że ten bękart zdołał przewidzieć i zablokować jego posunięcia na kilku ostatnich posiedzeniach Rady. Wang Sau-leyan popatrzył na swego kanclerza. — I jak, Chieh Hsiat — zapytał Hung Mien-lo. — Czy jesteś zadowolony? Na jego twarzy pojawił się nieprzyjemny uśmiech, jakby chciał powiedzieć, że nie ma nic lepszego od zadawania cier- pień innym. Wang Sau-leyan skinął głową, a następnie od- wrócił się i pospiesznie, przeskakując po dwa stopnie na raz, ruszył na górę. Nie patrzył już w dół w obawie, że nie będzie mógł ukryć swoich prawdziwych uczuć. Nigdy by się nie spodziewał czegoś takiego po Hung Mien- -lo. A może była jakaś przyczyna? Mówiło się, że Hung i Sun nigdy się nie lubili. A więc może o to chodziło? Jakkolwiek by było, nadejdzie jeszcze czas rozrachunków. A wtedy Hung Mien-lo naprawdę nauczy się uśmiechać. Trupim uśmiechem. * * * Li Yuan stał przy oknie, ubierany przez służącą. Na ze- wnątrz, w skrytym jeszcze w półmroku ogrodzie, leżąca na liściach pobliskich rododendronów rosa błyszczała w promie- niach wschodzącego słońca. Odczekał nieruchomy, aż służąca skończy owijać szarfę wokół jego ciała, po czym odwrócił się w stronę swojego ochmistrza Wewnętrznej Komnaty. — I nie masz żadnego pojęcia, czego oni mogą chcieć, ochmistrzu Chan? Chan Teng pochylił się w niskim ukłonie. — Żadnego, Chieh Hsia. Wiem tylko tyle, że marszałek powiedział, iż jest to sprawa ogromnej wagi. Że mam cię obudzić, jeśli jeszcze śpisz. Li Yuan odwrócił się, ukrywając uśmiech wywołany bez- pośredniością Tolonena. Mimo to poczuł, jak po grzbiecie przebiegają mu ciarki. Czego kanclerz i marszałek mogą chcieć o tej porze? Czekali w jego gabinecie. Kiedy wszedł, ukłonili się: Tolo- nen sztywno, Nan Ho bardziej starannie. Zaniepokojony Li Yuan przeszedł szybkim krokiem przez pokój i zatrzymał się przed obu mężczyznami. — A więc, Knut? O co chodzi? Tolonen wyciągnął rękę, w której trzymał teczkę. Li Yuan wziął ją i niecierpliwie otworzył. Po chwili uniósł głowę i za- śmiał się dziwnie, cicho. — Jakie to niesamowite! Zaledwie wczoraj w nocy śniłem o ważkach. A teraz to... — Zmrużył oczy i przez chwilę patrzył z uwagą na Tolonena. — Ale dlaczego mi to poka- zujecie? To rzeczywiście paskudna sprawa, ale raczej nie taka, dla której budzi się Tanga, czyż nie? Tolonen ukłonił się i przeszedł do sedna sprawy. — I tak by było w normalnych okolicznościach, Chieh Hsia. Jednakże uznaliśmy, że jest to coś bardzo ważnego. Początek czegoś, co powinniśmy potraktować z najwyższą uwagą. Li Yuan odwrócił od niego wzrok i spojrzał na swego kanclerza. — A co sprawiło, że uznaliście, iż jest to coś tak ważnego? Nan Ho pochylił głowę. — To, Chieh Hsia. Li Yuan odłożył teczkę na najbliższy fotel i wyjął ulotkę z ręki kanclerza. Była to pojedyncza, złożona na czworo kartka z lodu, o grubości porównywalnej z krótkim łań- cuchem molekularnym. Zauważywszy kiepską jakość nierów- nego druku, Li Yuan natychmiast zrozumiał, że tekst był złożony ręcznie, że ktokolwiek to zrobił, chciał uniknąć nawet najmniejszego ryzyka wyśledzenia go przez sieć komputerową. Wzruszył ramionami. — To jest dosyć interesujące, ale wciąż nie rozumiem, o co chodzi. Nan Ho uśmiechnął się sztywno. — Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale tu nie tyle chodzi o samą ulotkę, ile o jej nakład. Trudno jest dokładnie powie- dzieć, ile wypuścili kopii, ale ostatnie szacunki Służby Bez- pieczeństwa mówią nawet o miliardzie. Lu Yuan wybuchnął śmiechem. — To niemożliwe! Jak mogliby wydrukować aż tyle? Jak by to rozprowadzili? A przede wszystkim, na bogów, jak mogliby to sfinansować? Śmiech jednak zamarł mu na ustach, gdy zauważył, że obaj starcy nie zmienili wyrazu twarzy. — To coś zupełnie nowego, Chieh Hsia. Coś bardzo niebez- piecznego. Dlatego musimy zacząć działać natychmiast. Dla- tego też przyszliśmy do ciebie. Chcemy uzyskać twoją zgodę na uczynienie eliminacji tej nowej grupy sprawą o najwyższym priorytecie. Li Yuan patrzył przez chwilę na marszałka, po czym odwrócił wzrok. Miliard ulotek. Jeśli to była prawda, to rzeczywiście pojawiło się coś, czym należało się przejmować. Ale czy Tolonen prawidłowo oceniał sytuację, czy też przesa- dzał? Podszedł do biurka i usiadłszy za nim, pogrążył się w zadumie. — Co robi teraz major Karr? Tolonen uśmiechnął się. — Karr jest już na ich tropie, Chieh Hsia. Poleciłem mu przeprowadzenie śledztwa w sprawie zamordowania Hsien L'inga Shou Chen-haia. — I? Tolonen pokręcił głową. — I nic, niestety. Dotychczas nasze śledztwo nie dało żadnych znaczących wyników. — Żadnych wieści? Nawet od naszych przyjaciół z Triad? — Obawiam się, że nie, Chieh Hsia. Li Yuan opuścił wzrok. — Rozumiem. — A zatem Karr nie powiedział Toloneno- wi o spotkaniu z Tłustym Wongiem. Nie powiedział mu o wiadomości, którą przekazał mu szef Triady. To było inte- resujące. Wskazywało wyraźnie, wobec kogo Karr poczuwał się do ostatecznej lojalności. — Dobrze. Ale chcę, aby to Karr prowadził dochodzenie, Knut. Chcę także mieć codziennie na biurku raporty na temat jakichkolwiek wyników. Zapewnij mu także wszystkie potrzebne środki. Oczywiście, Chieh Hsia. Kiedy Tolonen wyszedł, Li Yuan popatrzył na swego kan- clerza. — Czy jest jeszcze coś? Nan Ho zawahał się, jakby ważąc coś w myślach, po czym podszedł bliżej i wyjąwszy z kieszeni swej szaty mały pakunek, podał go Tangowi. — Nie byłem pewny, czy dać to tobie, Chieh Hsia — powiedział, opuściwszy głowę i unikając wzroku młodego władcy. Li Yuan wziął pakunek, uśmiechnął się, ale prawie natych- miast poczuł, że serce zamiera mu w piersiach. Z jedwabiu unosił się delikatny zapach. Zapach Mei hua, kwiatu śliwy. — Dziękuję ci, Nan Ho. Ja... Ale kanclerz już odszedł. Li Yuan dostrzegł jedynie zamy- kające się za nim drzwi. Siedział w fotelu, patrząc na mały pakunek leżący na jego biurku. To była przesyłka od niej. Od Fei Yen. Chociaż na opakowaniu nie było żadnych oznakowań, wiedział, że nikt inny nie użyłby tych perfum. Nikt inny nie wykorzystałby jego kanclerza w roli posłańca. Zadrżał, zaskoczony intensywnością swych uczuć. Następ- nie drżącymi dłońmi zaczął rozwijać opakowanie, równocześ- nie ciekawy i pełen obaw. W środku znajdowała się notatka, a pod nią mała kaseta. Rozłożył kartkę, przeczytał krótką wiadomość, po czym z oży- wieniem podniósł kasetę. Jego wzrok przyciągnęły pozłacane piktogramy wytłoczone z jednej strony pudełka. Han Chi'n. Imię jego syna. Przełknął ślinę i zamknął oczy. Czego ona chciała? Dla- czego mu to robiła? Zacisnął na moment dłoń wokół malutkiej kasety, jakby chciał ją skruszyć, po chwili jednak rozluźnił uścisk i odprężył się. Nie. Musi to zobaczyć. Nagle zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo pragnąłby pojechać do pałacu Hei Shui i po prostu stać tam, obserwując zabawy swojego dziecka. Ciągle jednak jedno pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Czego ona chciała? Podszedł do wysokiego okna. Słońce było już wysoko, a cienie na wschodnim trawniku znacznie się skróciły. Oddychał przez chwilę głęboko, patrząc na migotanie promieni słońca na powierzchni stawu, po czym pokręcił głową. Może ona sama nie wiedziała, czego chce? Może nawet teraz nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów swej władzy nad nim? Może był to zwykły akt uprzejmości... Roześmiał się cicho. Nie. Cokolwiek to było, to nie było to, lub nie tylko to. Odwrócił się, spojrzał na kartkę, na kasetę, po czym znowu skierował wzrok na ogród. Cokolwiek tam było, poczeka na sposobniejszy moment. Teraz musi się przy- gotować, musi skupić całą swoją uwagę na oczekującej go dzisiaj walce. Wieczorem, po posiedzeniu Rady, będzie mógł się odprężyć, będzie mógł ulec swojej słabości. Ale nie przed- tem. Najpierw musi rozprawić się z Wang Sau-leyanem. Westchnął i odwróciwszy się od okna, skierował kroki z powrotem do swojej sypialni i oczekujących tam służących. Na zewnątrz, nad stawem, zawisła w powietrzu ważka. Jej skrzydełka migotały jak stopione światło słońca, a ciało jaś- niało opalizującą zielenią. ROZDZIAŁ 7 Oślepione oko Było zaledwie kilka minut po siódmej rano, ale interes w „Czarnym Sercu" kręcił się już na pełnych obrotach. Przy ogromnym środkowym stole cisnął się tłum mężczyzn, ob- stawiając dwóch małych przeciwników krążących wokół siebie na tej oświetlonej przez jaskrawe światła reflektorów arenie. Były to przyniesione z Gliny modliszki. Ich długie, półprze- źroczyste odwłoki podniosły się groźnie, a przednie odnóża, wyposażone w haki i rzędy kolców, wysunęły się przed trój- kątne głowy wyglądające jak ucieleśnienie jadowitej drapież- ności. Dla stojącego z tyłu Chena był to obrzydliwy i mrożący krew w żyłach widok. Widział już ludzi — gangsterów z Triad — zachowujących się w ten sposób, każdym swym ruchem sugerujących tę samą, morderczą zawziętość. Ludzi, których oczy były martwe, których jedynym celem było osiąg- nięcie jeszcze większej doskonałości w zabijaniu. Te zimne, niesympatyczne stworzenia były dla nich wzorem do naślado- wania. Wzdrygnął się. Upodabniać się do czegoś takiego — co sprawiało, że człowiek tak nisko upadał? W tej właśnie chwili większy z owadów uderzył — jego przednie odnóża poruszyły się z nieuchwytną dla oka szybko- ścią — próbując złapać i przygwoździć do ziemi swego prze- ciwnika. Tłum zawył z podniecenia, ale atak chybił celu i mniejszej modliszce udało się wyrwać. Uciekła do tyłu, podrygując i wykonując przednimi nóżkami drobne, przypo- minające szermiercze finty ruchy. Chen rozejrzał się wokół przepełniony odrazą na widok podniecenia płonącego na wszystkich twarzach, po czym wró- cił do stolika w rogu. — I co się dzieje? Karr uniósł głowę znad mapy i uśmiechnął się ze znu- żeniem. — Trop wystygł. Tym razem nawet nasi przyjaciele z Triad nie mogą nam pomóc. Chen pochylił się i dotknął palcem miejsca na mapie ozna- czonego czerwoną linią — linią, która kończyła się nagle przy wejściu do strefy, gdzie znajdowało się „Czarne Serce". — Doszliśmy ich śladem aż tutaj, tak? I dalej nic. To jest, jak ty to nazwałeś? wybielenie, tak? Karr skinął głową. — Kamery pracowały, ale system pamięci został tak spre- parowany, że nic w nim nie ma. Na kasetach jest tylko białe światło. — Zgadza się. I nie ma także żadnego dowodu, że wyszły z tej strefy, prawda? Sprawdziliśmy twarze wszystkich wy- chodzących? Karr ponownie pochylił głowę. — A więc co pozostaje? Nikt nie przełamał plomb, aby dostać się do Sieci, i nikt nie wydostał się górą za pomocą transportera. A to oznacza, że muszą być tutaj. Karr wybuchnął śmiechem. — Ale ich nie ma. Przeszukaliśmy wszystko od góry do dołu i niczego nie znaleźliśmy. Prawie rozebraliśmy to miejsce na kawałki. Chen uśmiechnął się enigmatycznie. — A więc jaki z tego wniosek? Karr wzruszył ramionami. — Może były duchami? — Albo podobizny na kasetach były fałszywe. To możliwe, jeśli ten ktoś, kto bawił się komputerowym systemem prze- chowywania danych, zagłębił się w niego nieco bardziej. — Chen cofnął nieco palec i zatrzymał go w punkcie, gdzie czerwona linia załamywała się pod kątem sześćdziesięciu sto- pni. — A jeśli nasze przyjaciółki skręciły wcześniej? Albo poszły prosto? Czy sprawdziliśmy dane z sąsiednich stref? Karr pokręcił z rezygnacją głową. — Ja to zrobiłem. Przeszukaliśmy sześćdziesiąt stref. I nic. Jakby zapadły się pod ziemię. Sytuacja na stole gry zmieniła się dramatycznie. Mniejsza z modliszek zdawała się wygrywać. Udało się jej przygwoździć do ziemi przednie nogi większej, ale nie mogła wykorzystać swojej przewagi bez uwolnienia przeciwnika. Przez dłuższy czas pozostawała w tej pozycji, dbając jedynie o to, aby jej wróg nie zdołał się podnieść. Następnie, z szybkością, która zaskoczyła zamarłych w oczekiwaniu widzów, odskoczyła do tyłu z zamiarem natychmiastowego uderzenia bezradnego nie- przyjaciela. Jednakże większy z owadów tylko czekał na ten moment. Gdy tylko wyczuł, że nieugięty nacisk przednich odnóży przeciwnika słabnie, odchylił się do tyłu, wyskoczył w powietrze i uderzył wroga tylnymi nogami, przewracając go na grzbiet. Następującemu potem trzaśnięciu przednich od- nóży większego stworzenia, wbijających się w odsłonięty tu- łów mniejszego, towarzyszyło głośne chrupnięcie kruchego, owadziego ciała. Było po wszystkim. Mniejsza modliszka nie żyła. Ryk rozentuzjazmowanych kibiców oderwał na moment obu mężczyzn od ich rozważań. Popatrzyli przez chwilę w kie- runku środkowego stołu, po czym Karr, którego błękitne oczy wypełniało zwątpienie, mruknął: — Chodźmy... Nic już tu nie znajdziemy. Właśnie wstawali od stołu, kiedy podszedł do nich po- słaniec; człowiek Triady, którego spotkali wcześniej. Pochyliw- szy głowę, podał Karrowi wydruk komputerowy — kopię raportu Służby Bezpieczeństwa z godziny 4.24 rano. Karr studiował go przez chwilę z uwagą, po czym roześmiał się. — Właśnie w chwili, kiedy myślałem, że już po wszystkim. Popatrz, Chen! Zobacz, co nam bogowie zsyłają! Chen wziął wydruk z jego ręki i zaczął go czytać. Była to kopia pierwszego doniesienia o nowym ataku terrorystów. Na miejsce o nazwie „Klub Ważka". Nie było wiele szczegółów, ale jeden fakt rzucił mu się natychmiast w oczy — na pod- stawie opisów świadków komputer rozpoznał twarz. Chen spojrzał z zaskoczeniem na Karra, a następnie pokręcił głową. — Przecież to jest ta kobieta... Cni Li, czy jak tam ona naprawdę się nazywa. — Tak — roześmiał się Karr. Po raz pierwszy od dwóch dni z jego oczu zniknęło zniechęcenie i przygnębienie. — A więc ruszajmy za nią, co? Zanim trop ponownie wystygnie. * * * Ywe Hao obudziła się z bijącym gwałtownie sercem i od- rzuciła przykrycie. Zdezorientowana usiadła na łóżku i rozej- rzała się wokół. Co jest, na bogów...? I wtedy to zobaczyła — mrugające czerwone światełko obwodu ostrzegawczego. Musiał ją obudzić pisk alarmu. Od- wróciła się i spojrzała na zegar. 7.13. Spała niecałą godzinę. Ubieranie zajęło jej piętnaście sekund, znalezienie i spraw- dzenie pistoletu dodatkowe dziesięć. Chwilę później stała już przy drzwiach, oddychając głęboko i przygotowując się. Na- stępnie powoli je odsunęła. Korytarz był pusty. Przeszła przez niego szybko, z pis- toletem gotowym do strzału. Wiedziała, że jeśli przyszli po nią, będą musieli iść tą drogą. Przy pierwszym skrzyżowniu z innym korytarzem zwolniła, gdyż usłyszała ogłoś kroków. Dochodziły jednak z lewej stro- ny, a więc to nie o to chodziło. Ostrzeżenie przyszło od przyjaciół — dwóch chłopców pracujących w windzie — co znaczyło, że napastnicy przyjdą z tamtej strony: korytarzem, którym właśnie szła. Wsunęła pistolet do kieszeni kombine- zonu i ukłoniwszy się, przepuściła starego człowieka, który nadszedł z lewej strony, po czym skręciła w prawo i ruszyła biegiem w kierunku schodów międzypoziomowych. W momencie, kiedy do nich dotarła, usłyszała poniecone szepty dochodzące z korytarza za jej plecami — ze skrzyżo- wania, które właśnie minęła. Przycisnęła się do ściany i wstrzy- mała oddech. Po chwili głosy umilkły, gdyż obcy — było ich trzech, może więcej — skierowali się w stronę jej mieszkania. Brat Vasski, Edel. Tego była pewna. Nie miała pojęcia, jak ją wytropił, ale zrobił to. Zdążyła już pokonać osiem lub dziewięć stopni w górę, kiedy przypomniała sobie pudełko. — Cholera! — syknęła i zatrzymała się, wściekła na siebie. Ale nie miała czasu. Gdyby została tam dłużej, chcąc wydobyć pudełko z tyłu szuflady szafy, straciłaby bezcenne sekundy. Wpadłaby wtedy na nich na korytarzu. Mimo to nie mogła go tam zostawić. W tym pudełku były wszystkie szczegółowe opisy dotyczące ostatniego ataku, waż- ne informacje, które powierzył jej Mach. Po schodach schodziła grupa uczniów Han zmierzających na poranne lekcje. Przeszli obok niej, a ich świergotliwe głosy na krótko wypełniły klatkę schodową. Po chwili znowu była sama. Jeszcze przez moment wahała się, po czym ruszyła w górę, kierując się w stronę pomieszczenia konserwatorów na szczycie pokładu. * * * Karr rozglądał się po zrujnowanym wnętrzu. Schemat był ten sam co poprzednio. Wyłączone kamery nadzoru, opusz- czone stanowiska strażników, zabezpieczone windy i trop ter- rorystów sprytnie zamaskowany przez wybielenie zapisów kom- puterowych. Wszystko to wskazywało na doskonałą organiza- cję całej operacji, która najwyraźniej została zaplanowana z dużym wyprzedzeniem i przeprowadzona tak profesjonalnie, że nawet elitarne oddziały Tanga nie zrobiłyby tego lepiej. Tę ocenę potwierdzała także staranność, z jaką terroryści Yu wybierali cele. Nawet tu, pośiód tego całego chaosu, bardzo starannie zidentyfikowali swoje ofiary. Zginęło dwu- dziestu czterech ludzi. Wszyscy, z wyjątkiem jednego — straż- nika — byli stałymi członkami klubu i każdy został oznaczo- ny przez Yu przywiązanym do szyi krótkim opisem jego bezwartościowego życia. Drugi strażnik został jedynie pobity i związany, a służącym nie zrobiono żadnej krzywdy. Takie staranne rozróżnianie robiło wrażenie i pogłoski na ten te- mat — przekazywane z ucha do ucha na przekór najsurow- szym zakazom i ostrzeżeniom T'ing Wei — pomagały zdys- kredytować każdy wysiłek tego ministerstwa, który zmierzał do przedstawienia terrorystów jako nieczułych, sadystycznych morderców, a ich ofiary jako niewinnych, nie zasługujących na ten los obywateli. Karr pokręcił głową i podszedł do Chena. — Masz coś nowego? — zapytał, spoglądając na ciała. — Nic — odparł Chen, a jego znużony uśmiech przypo- mniał, że byli już na służbie ponad trzydzieści godzin. — Jedyne, co mnie zadziwia, to podobieństwo tych ran. Wygląda to tak, jakby odbył się tu jakiś rytuał. Karr skrzywił się. — Masz rację. Ci ludzie nie zostali po prostu zamordowani. To była egzekucja. I jeśli nasi przyjaciele Ko Ming mają rację, były ku temu uzasadnione powody. Chen opuścił głowę i wzdrygnął się z odrazy. On też widział hologramy pozostawione przez zabójców — przedstawiające ich ofiary z małymi chłopcami porwanymi na najniższych poziomach. Sceny upodlenia i tortur. Zdjęcia, które T'ing Wei z całą pewnością ukryje przed społecznością Chung Kuo. Nie mówiąc już o zmasakrowanym ciele dziecka znalezio- nym w pokoju na zapleczu klubu. Karr pochylił się i dotknął ramienia Chena. — Upłynie trochę czasu, zanim będziemy mogli ruszyć z tym, co wiemy. Czekamy na wyniki badań laboratoryjnych i informacje od naszych znajomych z Triad. Teraz niewiele możemy zrobić, a więc może pójdziesz do domu? Spędź trochę czasu z żoną, zabierz małego Jyana do Pałacu Snów. Słysza- łem, że można tam zobaczyć nowy holofilm historyczny. Chen roześmiał się. — A Maria? Sądziłem, że to ma być wasz miesiąc miodowy? Karr wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Maria zrozumie. To dlatego właśnie wyszła za mnie za mąż. Chen potrząsnął głową. — A ja myślałem, że to ja jestem wariatem. — Roześmiał się. — W porządku. Ale zawiadom mnie, kiedy tylko coś się zacznie dziać. Karr pokiwał głową. — Dobrze. A teraz już idź. Odprowadził Chena wzrokiem, po czym wstał, czując ciężar nie znanych mu dotąd emocji. Rzadko się zdarzało, aby przej- mował się podobnymi scenami, jeszcze rzadziej pojawiało się w nim uczucie sympatii dla przestępców.Tym razem jednak tak było. Yu oddało tej nocy wielką przysługę społeczeństwu. Oczyściło Chung Kuo ze śmieci, jakie często widywał pod Siecią. Odetchnął głęboko, wspominając wyraz odrazy na twarzy Chena, wiedząc, że to właśnie powinni czuć wszyscy uczciwi i zdrowi ludzie. A jednak ci z T'ing Wei będą próbowali przekręcić wszystko do tego stopnia, aż ci niezdatni do niczego degeneraci — to gówno przebrane za ludzi — zostaną przed- stawieni jako lśniący cnotą, idealni obywatele. Tak, widział hologramy. Czuł, że wszystko się w nim wy- wraca na widok rozpaczy w oczach tych chłopców, ich bez- radnego, nie wysłuchanego błagania o pomoc. Wzdrygnął się. Dawno już trafili do pieców krematoryjnych i nie został po nich żaden ślad, żaden dowód zbrodni, z wyjątkiem tego żałosnego ciałka i tych zdjęć — tych zboczonych zapisów odrażających żądz. A on ma patrzeć, jak to wszystko będzie tuszowane? Wy- czyszczone, wybielone za pomocą porcji kłamstw? Splunął, rozwścieczony nagle całą obrzydliwością sytuacji, w której się znalazł. Czy po to właśnie został człowiekiem Tolonena? Po to? Rozejrzał się wokół. W zamkniętym szklanym wieczkiem pudełku zauważył garść okrytych chitynowymi pancerzami jwadów. Przypominały te, które występowały w Glinie, ale ayły bardziej kolorowe, wręcz jaskrawe. Obok pudełka leżał tary odbiornik radiowy, którego obudowę ukształtowano na zór intymnych części kobiecego ciała. Zdegustowany po- ręcił głową, po czym zdjął z półki ciężką, oprawioną w skórę książkę. Patrzył przez chwilę na okładkę, usiłując zrozumieć znacze- lie wytłoczonego na niej symbolu — żółtego węgorza owija- jącego się wokół ryby — po czym wstrzymał oddech w nagłym przypływie olśnienia. Ta książka była katalogiem handlowym, towarem, którym tu handlowano, były młode, męskie pro- tytutki. Przerzucił szybko kilka stron. Na każdej z nich widniało ijęcie nagiego, młodego mężczyzny — Han lub Hung lao — a wszyscy byli przystojni, dobrze zbudowani i wspa- liale obdarzeni przez naturę. Piękni, młodzi ludzie, dumnie yprostowani, przypominający swą postawą antycznych bo- iterów. A jednak, mimo całej swej urody, wydawali się zbrukani. Można to było dostrzec w wyrazie oczy, w lekkim crzywieniu warg. Ich piękno było jedynie pięknem zewnętrz- lym. Karr z zaciekawieniem dotknął palcem jednej ze stron ze zdumieniem stwierdził, że ciała modeli były ciepłe, mimo reszta zimna. Kiedy odsunął palec, rozległ się cichutki rzask wyładowań elektrostatycznych. Wytarł palce o koszulę, jakby były czymś zabrudzone, po zym zamknął książkę i odłożył ją na półkę. Widział już dosyć. Wystarczająco dużo, by wiedzieć wszystko o tych młodych mężczyznach, którzy bywali w „Klubie Ważka". To nie była zwykła ekscentryczność. Otaczające go zepsucie, deprawacja i zgnilizna sprawiały, że zbierało mu się na mdłości, że drżał z głębokiej, nieodpartej odrazy. Ci ludzie nie mieli honoru. Żadnego honoru. Wszędzie, gdzie tylko patrzył, znajdował ślady rozkładu. Synowie, którym ojcowie dawali wszystko z wyjątkiem swego czasu i uwagi. Nic dziwnego, że stali się tacy, jakimi byli. Ludźmi, którzy nie mieli żadnego systemu wartości. Nic dziw- nego, że trwonili swój czas na picie, hazard, kurwy i na coś gorszego — bowiem nie było w nich niczego. Niczego rze- czywistego w każdym razie. Niektórzy z nich byli na tyle rozgarnięci, by zdać sobie z tego sprawę, a jednak wszystkie ich wysiłki zmierzające do wypełnienia czymś tej pustki spełzały na niczym. Bowiem pustka była przeogromna, nieskończona. Próby wypełnienia jej przypominały noszenie wody w sitku. Kair westchnął rozwścieczny bezsensownością tej straty. Wiedział wystarczająco dużo, by rozumieć, że to nawet nie była ich wina; nie mieli innego wyboru, jak tylko stać się takimi, jakimi się stali — zepsutymi, próżnymi, cynicznymi ludźmi. Nigdy nie pokazano im innego wzoru do naśladowa- nia, nikt nie próbował nawet ukształtować ich inaczej, a teraz było już na to za późno. Sama okazałość tych wnętrz budziła w nim wstręt. Sam lubił prostotę, a nawet pewną surowość. Tutaj, w obliczu czegoś zupełnie przeciwnego, obnażył w pewnym momencie z gniewu zęby, jakby trafił na nieprzyjaciela. Po chwili jednak, uświadomiwszy sobie, co robi, roześmiał się z zakłopotaniem i zmusił do spokoju. Nie będzie łatwo wytropić Yu, bowiem nie byli oni podobni do żadnej z innych grup Ko Ming działających obecnie w Chung Kuo. Kierowała nimi nie tylko czysta nienawiść — to obsesyjne pragnienie niszczenia, które płonęło w Ping Tiao i im podobnych — ale ogromne oburzenie i silne poczucie niesprawiedliwości społecznej. Pierwszy cesarz Ko Ming, Mao Tse Tung, powiedział kiedyś, że prawdziwi rewolucjoniści są jak ryby w wielkim morzu ludzi. No cóż, ci Yu — te „ryby"— czuli się nimi z pewnością. Wyciągnęli wnioski z błędów przeszłości. Nauczyli się, że ludziom nie było obojętne, kto ginął, a komu darowywano życie. To rozróżnianie — rozróż- nianie o charakterze moralnym — było ich najpotężniejszą bronią i ogromnie dbali o to, by tak pozostało. Tak przynaj- mniej wyglądało to z jego punktu widzenia, a niepowodzenia Ting Wei w kształtowaniu opinii społeczeństwa zdawały się potwierdzać jego przeczucie. A teraz to. Karr jeszcze raz rozejrzał się wokół siebie. Ten ostatni atak, to dewastujące uderzenie w samo serce zepsucia panującego na Górze, na pewno przyczyni się do podtrzyma- nia dobrej opinii, jaką wśród mas cieszyli się Yu. Wybuchnął śmiechem, wyobraziwszy sobie minę trzeciego sekretarza Yen Tzu z T'ing Wei w chwili, kiedy zobaczy ulotkę Yu. W tym momencie będzie już wiedział, że jeśli doniesienia mówią praw- dę, po świecie krąży miliard podobnych kartek. Karr śmiał się przez jakiś czas, po czym uspokoił się nagle, bowiem zarówno jego śmiech, jak i ogólny tor jego myśli świadczyły o głębokim wewnętrznym rozdarciu. Jego obowiązek był jasny. Jako człowiek Tolonena zobo- wiązany był do niewzruszonej lojalności i posłuszeństwa. Jeśli marszałek rozkaże wytropić Yu, wytropi ich. Co do jednego. Ale po raz pierwszy czuł wątpliwości. Instynktownie stał po stronie Yu, a nie przeciw nim. Gdyby któryś z tych malców był jego... Zadrżał. Tak, podzielał ich oburzenie, ich namiętne pragnienie sprawiedliwości. Ale był człowiekiem Tolonena; związanym najbardziej świę- tą ze wszystkich przysiąg. Przysięgał bronić Siedmiu przeciw działaniom Ko Ming, działaniom wszelkiego rodzaju. Jego głos zabrzmiał miękko w pustym pokoju: — To dlatego muszę cię znaleźć, Chi Li. Ciebie i wszystkich twoich przyjaciół z Yu. Muszę to zrobić, mimo że w duchu podziwiam to, co tutaj zrobiliście. Ponieważ jestem człowie- kiem T'anga, a wy jesteście jego wrogami. Ko Ming. A gdy ją znajdzie? Opuścił głowę w rozterce. Kiedy ją znajdzie, zabije ją. Szybko, bezboleśnie i z szacunkiem. * • * Kiedy Ywe Hao przeszła przez próg, pierwszy z nich stał dokładnie naprzeciw niej z głową odwróconą w bok, śmiejąc się z jakiegoś żartu. Chwilę później leżał już na plecach, trzymając rękoma swój rozszarpany pociskiem brzuch, a od- głos wystrzału odbijał się echem po całym korytarzu. Drugi wyskoczył z kuchni, wyciągając niezdarnie swoją broń. Strzeliła mu dwa razy w pierś, zanim zdążył skierować lufę w jej stronę. Edel biegł za nim. Wykrzywiwszy twarz w grymasie nienawiści, zaatakował Ywe Hao małym nożem rzeźnickim. Odstrzeliła mu rękę, po czym wypaliła w skroń. Padł na podłogę, a jego nogi bezsilnie kopały jeszcze przez chwilę powietrze. Rozejrzała się po pokoju. Według jej rachunku było ich pięciu. Gdzie podziała się reszta? Z zewnętrznego korytarza dobiegały jakieś krzyki. W każdej chwili mogła się pojawić Służba Bezpieczeństwa. Ywe Hao zajrzała do kuchni, po czym odwróciła się i spostrzegła pudeł- ko. Leżało na łóżku. Wydawało się, że wszystko jest na swoim miejscu. Podeszła do łóżka i podniosła pudełko. Dopiero w tym momencie spostrzegła, że się myliła. Jednak coś wzięli. Uniosła wieczko. W środku było pusto. — Cholera!... Zabiła ich bez powodu. Zadrżała i zmusiła się do spokoju. Co teraz? Dokąd mogli zabrać te papiery? Co zamierzali z nimi zrobić? Z korytarza dobiegły ją odgłosy zbliżających się kroków. Rzuciła pudełko i przyskoczyła do otwartych drzwi, wy- rzucając po drodze pusty magazynek z rękojeści pistoletu. Nieznajomi zatrzymali się przed wejściem. — Edel? Czy to ty? Pokiwała głową do siebie i załadowała zapasowy magazy- nek. Im dłużej będzie zwlekała, tym bardziej niepewnie będą się czuli. Z drugiej strony, może po prostu czekali, aby wy- stawiła głowę przez drzwi. Uśmiechnęła się. Z dylematami tego rodzaju potrafiła sobie radzić. Zaczęła odliczać. Kiedy doszła do ośmu, rzuciła się szczu- pakiem do przodu, a pistolet w jej dłoni, jakby żyjąc własnym życiem, zaczął pluć ogniem w chwili, kiedy minęła próg. * * * Gigantyczny hologram widoczny wysoko nad wejściem do Złotego Cesarskiego Pałacu Wiecznych Snów robił ogromne wrażenie. Na tle otulonych mgłą gór walczyły dwie armie. Dziesiątki tysięcy żołnierzy ścierały się ze sobą w zaciętym boju, ale gwar tłumów wypełniających Promenadę zagłuszał bitewną wrzawę. Z Holo-Pałacu wychodziły tysiące ludzi, podczas gdy inni — młodzi i starzy — ustawiali się w długich kolejkach przed wejściem i odchyliwszy głowy, obserwowali toczący się w górze bój. Kao Chen, ciągnąc za sobą syna, przepychał się do wyjścia. — No i co, Jyanie? — zapytał z uśmiechem, widząc, jak chłopiec wykręca szyję, usiłując jeszcze raz zerknąć na powiet- rzne widowisko. — Co o tym myślisz? Dziesięciolatek spojrzał na ojca, a jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. — To było cudowne! Ten moment, kiedy Lin Pang pod- niósł sztandar, a cała armia wykrzyknęła jego imię. To było wspaniałe! Chen roześmiał się i przycisnął na chwilę syna do piersi. — Tak, to rzeczywiście było wspaniałe. I pomyśleć, że zanim został Synem Niebios, był zwykłym, biednym człowie- kiem. Liu Pang, założyciel wielkiej dynastii Han! Jyan energicznie skinął głową. — W szkole powinni tego uczyć w ten właśnie sposób. To znacznie bardziej intresujące od tej całej poezji. Chen uśmiechnął się, torując sobie drogę wśród tłumu. — Być może, ale nie cała poezja jest zła. Zrozumiesz to później, kiedy będziesz trochę starszy. Jyan wykrzywił twarz w grymasie niedowierzania. Rozba- wiony Chen wybuchnął śmiechem. On także zawsze przed- kładał historię nad poezję, ale nigdy nie miał takich szans jak Jyan. Szansy na zdobycie wykształcenia. Nie, życie Jyana będzie inne. Zupełnie inne. Zwolnił i pochylił się nad synem. — Chcesz coś zjeść tutaj, czy też wracamy do domu? Jyan zawahał się, po czym odpowiedział z uśmiechem: — Wracajmy, dobrze? Mama czeka na nas, a ja chcę jej o wszystkim opowiedzieć. Ta bitwa między Liu Pangiem i hegemonem Zjednoczonych Królestw była olśniewająca. Wy- dawało się, że wszystko jest rzeczywiste. Ci jeźdźcy i cała reszta! Chen przytaknął. — Tak... tak to wyglądało, prawda? Zastanawiam się, jak oni to robią. — Och, to proste — odpowiedział Jyan, ciągnąc go za rękę. — Dawno już uczyliśmy się o tym w szkole. Kreuje się obrazy w komputerze i robi symulagę ruchu. — Symulację ruchu? — Chen roześmiał się, pozwalając mu ciągnąć się przez ludzką gęstwinę w kierunku jednego ze spokojniejszych korytarzy. — Może to i prawda, ale wszystko wyglądało dość prawdziwie. Sam nie mogłem się pohamować i zamykałem oczy w czasie niektórych zbliżeń scen walk. Jyan roześmiał się, ale nagle zamilkł i przystanął. — O co chodzi? — zapytał Chen. — Ci dwaj... — wyszeptał Jyan. — Zawróćmy. Pójdźmy południowym korytarzem, a potem na skróty. Chen zerknął na Jyana, a następnie spojrzał przed siebie. Dwóch wyrostków Han stało opartych o ścianę i udawało, że rozmawiają ze sobą. Chen pochylił się nad synem i zniżywszy głos, zapytał: — Kim oni są? Jyan spojrzał mu w oczy. — Chodzą do najstarszej klasy w naszej szkole. Należą do tongu, gangu. Nazywają siebie Strażnikami Zielonego Sztandaru. — Czego oni chcą? — Nie wiem. Wiem tylko, że oznaczają kłopoty. — A zatem ty nic nie zrobiłeś, Jyanie? Nic, o czym powi- nienem wiedzieć? Jyan uniósł głowę i spojrzał na niego otwarcie. — Nic, ojcze. Przysięgam. — To dobrze. A więc nie mamy się czego obawiać, praw- da? — Wyprostował się. — Chcesz, abym trzymał cię za rękę? Jyan pokręcił głową. Chen uśmiechnął się ze zrozumieniem. — W porządku. A zatem chodźmy. Prawie zrównali się ze stojącą pod ścianą dwójką, kiedy tamci poruszyli się nagle i zablokowali im drogę. — Gdzie się wybierasz, gówniarzu? — zapytał wyższy z nich, uśmiechając się szyderczo do Jyana. — Czego chcecie? — zapytał Chen, z trudem opanowując gniew. — Zamknij gębę, lao jen — odparł drugi, podchodząc bli- żej. — Mamy interes do chłopaka. Jest nam winien pieniądze. Chen zmusił się do spokoju. A więc to o to chodziło. Zabrakło im pieniędzy i postanowili wytrząsnąć coś z młod- szego chłopca. Uśmiechnął się i dotknąwszy malutkiego obiek- tywu w klapie swojej tuniki, uruchomił kamerę. — Nie sądzę, żeby mój syn prowadził z wami jakieś inte- resy. A wiec ruszajcie swoją drogą. Pierwszy wyrostek zaśmiał się; był to wysoki, sztuczny śmiech, najpewniej sygnał. Prawie natychmiast z pobliskich drzwi wyskoczyło jeszcze czterech nastolatków i zajęło pozycje za plecami swego przywódcy. — Jak powiedziałem, chłopak jest nam winien pieniądze. Dwadzieścia yuanów. Chen wyciągnął lewą rękę i przesunął Jyana za siebie. — Macie jakiś dowód? — Nie przy sobie — odpowiedział ten pierwszy, z paskud- nym grymasem na twarzy. — Ale on musi nam zapłacić. Chyba że chcesz mnie nazwać kłamcą... Chen uśmiechnął się i poruszył nieznacznie ciałem, aby kamera uchwyciła wszystkie twarze. — Och, jestem pewny, że nie ma potrzeby, by tak się zachowywać, przyjacielu. Obawiam się jednak, że mój syn nie ma przy sobie nawet jednego fena, a co dopiero dwudziestu yuanów. Chuligan zerknął na chwilę w bok, po czym uśmiechnął się i wrócił wzrokiem do twarzy Chena. — A co z tobą, lai jen? Mówi się, że ojciec jest odpowie- dzialny za długi syna. Sądzę, że powinieneś mieć dwadzieścia yuanów. Chen uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową, cofając się równocześnie o krok. — Wydałem wszystko, co miałem przy sobie. A teraz po- zwólcie nam przejść. Nasz dom jest niedaleko. Odpowiedzią był wybuch szyderczego śmiechu. Wyższy z chuliganów zrobił krok do przodu i położył lekko rękę na ramieniu Chena. — Przykro mi... przyjaciel u... ale to niemożliwe. Cho- dzi o to, że ja ci nie wierzę. Widziałem ten banknot, którym płaciłeś w Pałacu. Nie mogłeś wydać wszystkiego, co ci zo- stało, prawda? Chen popatrzył na rękę, która spoczywała na jego ramieniu. Była cienka i brzydka. Byłoby łatwe — i ogromnie satysfak- cjonujące — uchwycić ją i złamać. Ale nie mógł tak zrobić. Był oficerem T'anga. A poza tym Jyan musiał się nauczyć właściwego postępowania w podobnych sytuacjach. Odetchnął głęboko, po czym schylił głowę i wyciągnął z kieszeni pomięty banknot. — Dobrze... Chłopak poklepał protekcjonalnie Chena po ramieniu, a następnie, szeroko uśmiechnięty, odwrócił się i uniósł tryum- falnie banknot, aby jego przyjaciele mogli go obejrzeć. Zaczęli radośnie pokrzykiwać, gwizdać i wykrzywiać się szyderczo w stronę Chena. Następnie ich przywódca ukłonił się drwiąco po raz ostatni i ruszył przed siebie aroganckim krokiem. Jego towarzysze przepuścili go i utworzyli za jego plecami hono- rowy orszak, a jeden z nich obejrzał się jeszcze i przesłał Chenowi ostatni, pełen pogardy gest. Chen patrzył przez chwilę, jak odchodzą, po czym zwrócił się do syna. Jyan stał sztywno, z odwróconą w bok głową. — Musiałem... — zaczął Chen, ale Jyan pokręcił gwałtow- nie głową. — Pozwoliłeś, żeby na nas naszczali! Teraz Chen zesztywniał. Nigdy nie słyszał, by Jyan klął w jego obecności. Nigdy nie słyszał też takiego tonu w jego głosie: tonu świadczącego o ogromnym bólu i głębokiej dezap- robacie. — Ich było sześciu. Ktoś mógł ucierpieć. Jyan rzucił mu piorunujące spojrzenie. — Masz na myśli siebie, co?! Nie to miał na myśli, ale nie chciał się spierać. Odetchnął głęboko i zaczął mówić spokojnie, starając się skłonić syna do zrozumienia: — Jestem oficerem Tanga, Jyanie, i nie jestem teraz na służbie. Nie wolno mi wdawać się w burdy na korytarzach. — Naszczali na nas — powtórzył Jyan, łypiąc ponuro na ojca, bliski już łez. — A ty im na to pozwoliłeś. Dałeś im po prostu pieniądze, jak jakiś niedołęga z dolnych poziomów! Chen uniósł gwałtownie rękę, ale zaraz ją opuścił. — Niczego nie rozumiesz, Jyanie. Nagrałem to wszystko na taśmę. Ja... Jyan obruszył się gniewnie zawrócił i ruszył przed siebie. — Jyanie! Posłuchaj mnie! Chłopiec pokręcił głową i nawet się nie obejrzał. — Pozwoliłeś, by na nas naszczali! Chen stał jeszcze przez chwilę, patrząc, jak jego syn od- chodzi, po czym poszedł za nim. Dotarłszy do apartamentu, wszedł do sypialni. Wang Ti siedziała na łóżku i pakowała jego torbę. — Gdzie on jest? — zapytał spokojnie. Popatrzyła na niego i wskazała na zamknięte drzwi pokoju Jyana. — Tam — powiedziała niemal bezgłośnie. — Ale zostaw go w spokoju. Opuścił głowę i ciężko westchnął. Widząc to, wstała, pode- szła do niego i przycisnęła do piersi. — Co się stało? — zapytała cicho. Zamknął drzwi i opowiedział jej wszystko, wyjaśniając, co miał zamiar zrobić. Gdyby teraz zaczął działać, mogli jeszcze znaleźć banknot i tych młodzików. To wraz z dowodem z kasety wystarczyłoby, aby zesłać ich na niższy poziom. Tak powinno się prawidłowo załatwiać podobne sprawy. Był to bardzo efektywny sposób na pozbycie się podobnych śmieci. Mimo to tym razem nie czuł żadnego zadowolenia z własnego postępowania. — Miałeś rację, Chen — powiedziała miękko, przysunąw- szy swoją twarz do jego twarzy. — I to, co zrobiłeś, było słuszne. Należy przestrzegać prawa. Nie możemy już żyć tak, jak żyliśmy dawniej. Gdyby było inaczej, świat tutaj nie róż- niłby się od tego pod Siecią. — Wiem o tym — odparł — ale go zawiodłem. Widziałem to w jego oczach. Myśli, że jestem tchórzem. Myśli, że za- brakło mi odwagi, by stawić im czoła. Wang Ti potrząsnęła głową, a w jej oczach mignął ból. — A ty, Chen? Czy uważasz siebie za tchórza? Nie. Ja także. Jesteś kwai, mężu. Cokolwiek byś na siebie włożył, pod spodem zawsze będziesz kwai. Ale czasem lepiej jest się cofnąć, aby uniknąć kłopotów. Sam to mówiłeś. Czasem należy się ugiąć jak trzcina na wietrze. ^^ — Ai ya... — Odwrócił głowę, ale ona przyciągnęła go delikatnie. — Zostaw go teraz, Chen. On jeszcze odzyska rozsądek. Teraz jego głowę wypełniają obrazy bohaterów. To ten film, na którym byliście razem. Rozbudził jego wyobraźnię. Ale życie wcale takie nie jest. Czasem należy ustąpić bez walki, aby osiągnąć potem swój cel. Patrzył na nią w milczeniu, wiedząc, że ma rację, ale jakaś część jego umysłu nie przestawała mu mówić, że jednak po- winien był zadziałać. Powinien zmiażdżyć rękę tego chłopaka i połamać kilka kości. Aby dać im nauczkę. I zrobić wrażenie na synu... Opuścił głowę. — To boli, Wang Ti. To, że patrzył na mnie w ten sposób. To, że mówił do mnie te słowa... Dotknęła delikatnie jego policzka, łagodząc jego rozgory- czenie. — Wiem, mój ukochany. Ale to także wymaga pewnego rodzaju odwagi, prawda? Stawić czoło temu bólowi i pokonać go. Na dobre. Wiedząc, że postąpiło się słusznie. — Uśmiech- nęła się. — On dojdzie do siebie, Chen. Wiem, że tak będzie. To dobry chłopiec i bardzo cię kocha. Daj mu tylko trochę czasu, dobrze? Pokiwał głową. — No cóż... Lepiej przekażę to teraz Straży Pokładowej. Muszę wrócić na służbę za kilka godzin, a więc nie zostało zbyt wiele czasu. Uśmiechnęła się i powróciła do pakowania. — Jeszcze jedno, Chen. — Tak? — Popatrzył na nią. — Nie rób nic głupiego. Pamiętaj, co ci powiedziałam. Wiesz, kim jesteś. To musi ci wystarczyć, dobrze? Zawahał się, po czym skinął głową. Jednakże nawet w tej chwili wiedział, że nie wystarczy. Niech ich szlag trafi! pomyślał, zastanawiając się równo- cześnie, co takiego było w duszach ludzi, że nie potafili żyć bez zadawania cierpień innym. * * * Długi, szeroki korytarz, który prowadził do Sali Najwyż- szego Spokoju, był chłodny, cichy i pogrążony w półmroku. Olejne kaganki o kształtach zwierzęcych pysków, przymoco- wane wysoko na krwistoczerwonych ścianach, dawały słabe, migoczące światło, które odbijało się w mozaikowej podłodze i rzucało na nią chwiejne cienie tuzina smukłych filarów wytyczających drogę. Długie ciała smoków, na przemian czer- wonych i zielonych, wiły się w górę filarów, sięgając aż do sufitu, gdzie na płaskorzeźbie, w migoczącym blasku kagan- ków, bogowie toczyli swój odwieczny bój z demonami. Między filarami stali na baczność gwardziści. Ustawili się w siedmiu rzędach, po ośmiu żołnierzy w każdym, a różnice w ich galowych uniformach były widoczne na pierwszy rzut oka. Światło, odbijając się od ich połyskujących zbroi, uja- wniało jedyny ślad życia widoczny na ich zamarłych w bez- ruchu twarzach: wilgotny blask oczu. Stali zwróceni w stronę drzwi zewnętrznych, gotowi własnymi ciałami chronić swoich władców. Za ich plecami znajdowały się drugie podwójne drzwi, obecnie zamknięte. Za tymi drzwiami odbywało się posiedze- nie Rady Siedmiu. Było tu cieplej i jaśniej. Każdy z T'angów siedział na miękko wyściełanym fotelu. Wszyscy byli rozluź- nieni i tylko uroczyste, jedwabne szaty świadczyły o randze zebranych. Właśnie przemawiał Wang Sau-leyan, gospodarz spotkania. Omawiał pakiet propozycji, które przedtem przed- stawił im Li Yuan. Li Yuan patrzył na Wanga, czując w piersi narastające napięcie. Wcześniej zaskoczyło go niespodziewane ciepło, z ja- kim przywitał go młody Tang Afryki. Przybył tu, oczekując chłodnego przyjęcia, a nawet wrogości, a tymczasem Wang zbił go z tropu, obejmując serdecznie i żartując. Teraz jednak nadeszła chwila prawdy. Słuchając słów Wanga, można było początkowo odnieść wrażenie, że popiera on, a nawet jest zachwycony planem, który zdaniem Li Yuana pomoże roz- wiązać oczekujące ich w przyszłości problemy. Mimo to Li Yuan nie potrafił zdusić w sobie uczucia podejrzliwości. Wang Sau-leyan był takim wytrawnym aktorem — tak natural- nym politykiem — że branie za dobrą monetę czegokolwiek, co mówił, mogło sprawić, że słuchacz byłby nie przygotowany i bezbronny wobec kolejnej zmiany jego nastroju. Li Yuan poprawił się na poduszkach, zmuszając się do rozluźnienia, próbując dojrzeć prawdę w słowach Wanga. Siedzący obok niego Tsu Ma także poruszył się w swoim fotelu. Li Yuan zerknął na niego chwilę wcześniej i dostrzegł w twarzy kuzyna jakby odbicie własnego zakłopotania. — Tak więc — ciągnął Wang, rzuciwszy Li Yuanowi jasny i beztroski uśmiech — uważam, że musimy poprzeć pomysły Li Yuana. Zrobienie czegoś przeciwnego byłoby niemądre, a nawet mogłoby doprowadzić do katastrofy. — Popatrzył na twarze zebranych i uniósł swoją pulchną dłoń w geście ak- ceptacji. — Zdaję sobie sprawę z tego, że w przeszłości mó- wiłem coś innego, ale w ciągu ostatnich sześciu miesięcy zmagałem się z tymi problemami, szukałem innych rozwiązań i w końcu doszedłem do wniosku, że musimy stawić im czoło teraz, zanim będzie za późno. Musimy podejść do tego stanowczo, z wolą pokonania wszystkich trudności. Li Yuan opuścił wzrok, uświadomiwszy sobie nagle, że słowa Wanga brzmiały jak echo słów jego ojca. Ale czy to było celowe zagranie ze strony Tanga Afryki, czy też to podobieństwo było czystym przypadkiem? Wciągnął głęboko powietrze, niepewny i zakłopotany. Przybył tu z zamiarem wydania walki Wangowi. Chciał otoczyć jego fortecę i roz- walić bramę, ale tamten nie przyjął wyzwania. Jego forteca była opuszczona przez załogę, a wielka brama otwarta. Podniósł wzrok i zauważywszy, że Wang przypatruje mu się z uwagą, skinął głową. — Doskonale — powiedział na to Wang i popatrzył naj- pierw na Wu Shiha, a potem na Wei Fenga, rozumiejąc, że należało jeszcze przekonać tych dwóch. — Na wszelki wypa- dek proponuję, abyśmy naszkicowali pełniejszy dokument, którego treść uzgodnimy i ratyfikujemy na następnym posie- dzeniu Rady. Li Yuan spojrzał ze zdumieniem na Tsu Ma. Czy to było wszystko? Żadnego żądła w ogonie? Tsu Ma pochylił się do przodu i roześmiał się miękko. — Bardzo mnie cieszy, że zgadzamy się w tej sprawie, kuzynie, ale pozwól mi o coś zapytać. Czy proponujesz przy- jęcie pakietu propozycji Li Yuana w całości, czy też sugerujesz jakieś istotne... zmiany ich treści? Uśmiech Wang Sau-leyana był rozbrajający. — Jeśli chodzi o sedno sprawy, nie widzę nic złego w pro- pozycjach Li Yuana. Jednakże przy sprawach tego rodzaju musimy być pewni, że nawet drobne szczegóły, choćby zarys nowych praw, muszą nas także w pełni satysfakcjonować, prawda? Zezwolenie na zbyt mało byłoby równie złe jak zbytnie rozluźnienie. Zmiany w Edykcie muszą być rozważone bardzo starannie. To samo zresztą dotyczy praw związanych z kontrolą populacji. Musi być zachowana równowaga, zgodzisz się chyba ze mną, Wei Fengu? Wei Feng wezwany tak niespodziewnie do odpowiedzi, zadumał się na chwilę. Ostatnio wyglądał staro, był wyraźnie zmęczony, a na poprzednie spotkanie wysłał swojego najstar- szego syna, Wei Chan Yina, aby mówił w jego imieniu. Tym razem jednak, z uwagi na znaczenie spraw, które miały być omawiane, zdecydował się przyjechać. Pochylił się lekko, wy- raźnie cierpiący i skinął głową. — Masz rację, Wang Sau-leyanie. I jestem zadowolony, że mówisz o równowadze. Słyszałem dziś wiele takich stwierdzeń, z którymi nie zetknąłem się przez całe moje życie, jednakże nie mogę powiedzieć, że się mylicie. Wiele się zmieniło w ciągu ostatnich dziesięciu lat. I jeśli trzeba przyjąć ten pakiet pro- pozycji, aby wszystko powróciło do normalności, musimy iść tą drogą z całą stanowczością i zdecydowaną wolą pokonania wszystkich trudności, jak to powiedział mój kuzyn Wang. Jednak musimy poważnie zastanowić się nad zakresem i ro- dzajem tych zmian, zanim je wprowadzimy w życie. Musimy dokładnie zdawać sobie sprawę z możliwych konsekwencji naszych posunięć. Wang pochylił z szacunkiem głowę. — Zgadzam się, szanowny kuzynie. W twoich słowach jest wielka mądrość. Dlatego właśnie proponuję utworzenie wspól- nego komitetu mającego badać prawdopodobne konsekwencje naszych działań. Co więcej, pozwolę sobie zasugerować, żeby na czele tego komitetu stanął człowiek mego kuzyna Wei Fenga, minister Sheng. Wyniki swoich badań będzie przed- stawiał bezpośrednio na posiedzeniach tej Rady. Zaskoczony Li Yuan popatrzył na Tsu Ma. Minister Sheng! To właśnie jego mieli zamiar wraz z Tsu Ma zaproponować na nowego zarządcę GenSynu. To właśnie Sheng był osią ich planu mającego nie dopuścić do finansowej ruiny tego kon- cernu. Jednak Wang Sau-leyan dowiedział się o tym w jakiś sposób i teraz wyprzedził ich, zabierając im ich kandydata, wiedząc, że nie mieli w zapasie żadnego innego. Wei Feng kiwał głową, ogromnie zadowolony z propozycji Wanga. Chwilę później przeprowadzono głosowanie, w którym za- twierdzono ją jednomyślnie. Został jeszcze tylko jeden punkt programu: kwestia GenSynu i sposobu administrowania tym przemysłowym gigantem. — Ale najpierw coś zjedzmy — powiedział Wang, pod- nosząc swoje grube ciało z fotela. — Nie wiem, jak wy, kuzyni, ale ja zjadłbym teraz wołu, nawet surowego. Odpowiedział mu wybuch śmiechu, do którego nie dołączyli jednak Li Yuan i Tsu Ma. Ciągle jeszcze nie doszli do siebie po szoku, w jaki wprawiła ich ostatnia wolta Wanga. Li Yuan spojrzał mu w oczy. Poprzednio były czyste i otwarte, teraz zauważył w nich twardość i ledwie uchwytny błysk satysfakcji. Li Yuan zdusił gniew, a następnie, pochyliwszy się, podniósł oprawioną w jedwab teczkę. Idąc w stronę balkonu, ściskał ją z całej siły. Zaledwie kilka minut wcześniej zdecydował się nie wykorzystywać tego, co wiedział — nie zagrywać swą ostateczną kartą — ale teraz zmienił zdanie. Nie. Jeszcze z sobą nie skończyli. Niech Wang Sau-leyan porozkoszuje się swoim małym zwycięstwem. Jeszcze tego dnia zostanie upokorzony, a jego pozycja w Radzie złamana na zawsze. I nic, postanowił Li Yuan — nic —już go nie powstrzyma. * * * W tym samym czasie, w odległości dwudziestu tysięcy li od pałacu Wang Sau-leyana, w porcie kosmicznym Nankin z mię- dzyplanetarnego statku Wuhan wysiadał wysoki Han ubrany zgodnie z modą panującą w kolonii marsjańskiej. Już na pokładzie statku przeszedł przez drobiazgowe badanie Służby Bezpieczeństwa, ale czekało go jeszcze jedno. Od czasu zama- chu na marszałka Tolonena bardzo zaostrzono tu wszelkie kontrole. Dołączył do kolejki oczekujących i patrzył z roztargnieniem na ogromne pole startowe. Testy przeprowadzone wewnątrz statku były interesujące. Szukali wszelkich śladów nienormal- ności: różnic w strukturze żeber i górnej części klatki piersio- wej, nienaturalnych wzorców w pracy mózgu. Musiał przed- stawić próbkę moczu i kału. Musiał również napluć do cera- micznej miseczki. Później strażnik spojrzał na niego i uśmiech- nął się. „Jesteś człowiekiem", powiedział ze śmiechem, jakby opowiadał ten sam dowcip tysięczny raz. „Jesteś człowie- kiem". Jakby to jeszcze cokolwiek znaczyło. — Tuan Wen-ch'ang... Wystąpił do przodu i pokazał swoje dokumenty. Strażnik nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi, tylko ujął jego dłoń i przyłożył ją do podświetlonej płytki znajdującej się przed nim na biurku. Po chwili uwolnił rękę Tuana, przyciągnął obrotowe ramię ze specjalnym okularem i pokazał mu, że powinien zbliżyć do niego oko. Przybysz wykonał to polecenie i odczekał w tej pozycji nawet dłużej, niż to było konieczne, by maszyna mogła zdjąć wzór jego siatkówki. — W porządku — powiedział strażnik i dopiero teraz wziął dokumenty. Umieścił je w strumieniu światła o dużej inten- sywności, szukając jakichkolwiek śladów fałszerstwa lub prze- róbek. W końcu, usatysfakcjonowany wynikiem swoich ba- dań, włożył paszport do wąskiego czarnego pudełka znaj- dującego się przy jego boku. Chwilę później paszport wy- skoczył na zewnątrz. Komputer Centrali Służby Bezpieczeń- stwa w Bremie wprowadził do swojej pamięci wszystkie dane personalne Wen-ch'anga. — W porządku. Ma pan zezwolenie na poruszanie się bez przeszkód w czterech Miastach, w których będzie pan załat- wiał swoje interesy. Gwarantuje się panu dostęp do każdego miejsca między Poziomem 150 a Poziomem Pierwszym. Tuan ukłonił się nieznacznie, włożył dokumenty do kieszeni i odszedł od biurka strażnika. Czuł lekkie rozbawienie. Wszystko poszło łatwiej, niż się spodziewał. Rozumiał jednak dlaczego. Społeczeństwo Chung Kuo nie było przygotowane do myślenia niekonwencjonal- nego. Ich myśli biegły ustalonymi torami, widzieli rzeczy takimi, jakie one były teraz i w przeszłości. Nie potrafili oderwać się od tych stereotypów i wyobrazić sobie, że to, co widzą, może być czymś zupełnie innym. Na przykład ich procedury kontrolne. Robili testy, by wykryć coś, co już nie istniało, co było przestarzałe, podobnie zresztą jak same testy. Na Marsie sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Postęp doko- nywał się szybciej. Sprawy posuwały się do przodu. Wsiadł do pociągu i spokojnie czekał, aż ruszy. Jego cierp- liwość była niewyczerpana, a trasę podróży przez wielki labi- rynt Miasta miał tak jasno wytyczoną w głowie, jakby już ją przejechał. Najpierw cztery godziny do Luo Yang, następnie kolejne półtora na północ do Yang Ch'in znajdującego się na krawędzi Miasta, zaledwie sto li od pałacu Wang Sau-leyana w Tao Yuan. Jednakże w pamięci centralnego komputera zostanie zapisane coś zupełnie innego. Według nich niejaki Tuan Wen-ch'ang pojedzie prosto na południe, na wybrzeże i przesiądzie się tam do międzykontynetalnego wahadłowca z Fucho w do Darwin w Australii. A jeśli centralny komputer powie, że tak było, to kto ośmieli się twierdzić inaczej? Komu będzie chciało się sprawdzać, czy ta informacja odpowiada prawdzie i co naprawdę zdarzyło się w realnym świecie? Twarz Tuana Wen-ch'anga była spokojna, nieruchoma, pra- wie tak nieprzenikniona jak maska, w duchu jednak uśmiechał się do siebie. Tak, przygotowali im wiele niespodzianek. Nie- spodzianek, których ten gatunek potrzebował, jeśli miał przejść na wyższy etap ewolucji. To dlatego tu przybył. Aby uświadomić im, co można zrobić. Aby nimi trochę wstrząsnąć. I popchnąć sprawy o jeden krok do przodu. Za jednostronnym lustrem widać było dwóch wyrostków siedzących pod ścianą ze związanymi rękami. Przesłuchanie wstępne już się zakończyło, przedstawiono im oskarżenie, na które odpowiedzieli przecząco. Teraz nadszedł czas, aby po- sunąć wszystko dalej. Chen wszedł za sierżantem. Chłopcy unieśli głowy na widok jego munduru, a ich oczy rozszerzyły się ze strachu, kiedy rozpoznali, kogo mają przed sobą. — Ai ya... — mruknął pod nosem młodszy z nich, ale ten wysoki i chudy, przywódca, zachował milczenie. — No cóż, moi przyjaciele — zaczął sierżant ze zwodni- czym ciepłem i ironią w głosie — mieliście już okazję spotkać swego oskarżyciela, ale nie sądzę, byście poznali wtedy jego nazwisko. Pozwólcie zatem, że przedstawię wam kapitana Kao z sił specjalnych Tanga. Chudy podniósł wzrok i przez chwilę patrzył w oczy Chena. Dobrze, pomyślał Chen. A więc teraz już rozumiesz. — W porządku — powiedział szorstko. — Mieliście swoją szansę, by się przyznać. Teraz zostaniecie postawieni przed specjalnie powołaną ławą sędziowską, która zadecyduje o wa- szym losie. — Przerwał i po chwili dodał: — Wasze rodziny będą przy tym obecne. Na twarzy chudego wyrostka pojawił się nagle wyraz go- ryczy. — Ty świnio — powiedział spokojnie. — Ty pieprzona świnio. Ponownie nie zareagował. W końcu był żołnierzem T'anga. Do jego obowiązków należało załatwianie takich spraw we właściwy sposób. Chuligani, otoczeni przez uzbrojonych strażników, zostali sprowadzeni na dół, do sali spotkań na samym końcu po- kładu. Tam czekało już na nich trzech sędziów, siedzących za wysokimi pulpitami. Pod jedną ze ścian, na osobnych krzes- łach, zajęli miejsca czterej współwinowajcy oskarżonych. Z ty- łu zgromadziły się rodziny — mężczyźni, kobiety i dzieci — łącznie kilkaset osób. I to wszystko, pomyślał Chen, którego zdumiała i zasko- czyła liczba zebranych tu ludzi, dzieje się dlatego, że ja tego chciałem. Dlatego, że chciałem, aby problemy były rozwiązy- wane właściwie i zgodnie z prawem. A jednak nie czuł żadnej satysfakcji. Powinien złamać rękę temu małemu gnojkowi. Powinien dać mu prostą nauczkę, pokazać, co to znaczy prawdziwa siła. Tymczasem to... Zaczęło się. Chen siedział pod jedną ze ścian i słuchał, jak sędziowie sprawdzają wszystkie dowody, zadają chłopcom pytania i notują ich odpowiedzi. Wszystko było jasne, wręcz oczywiste. A jednak, kiedy Chen wstał, aby złożyć swoje zeznanie, poczuł ciśnienie tych wszystkich gniewnych spojrzeń, które oskarżały go o zakłócenie spokoju i równowagi w ich życiu. Twarz zdrętwiała mu w nieruchomym grymasie, serce zaczęło łomotać w piersiach, ale mimo to powtórzył swoje oskarżenie. Ostatecznie był kwai. Poza tym to nie on groził innym, nie on wymuszał pieniądze i nie on kłamał na ten temat. Patrzył na tych dwóch szczeniaków, a pragnienie, by sko- czyć i rozwalić ich ohydne, małe gęby, było prawie nie do opanowania. Ciemność, która potem zapadła, przyjął z praw- dziwą ulgą. Roztargniony i zakłopotany, prawie nie zwracał uwagi na film wyświetlany na ekranie za plecami sędziów, film, który sam nakręcił zaledwie kilka godzin wcześniej. I kiedy to się skończyło, a światła znowu zapłonęły, zdał sobie sprawę z tego, że trudno mu będzie odwrócić głowę i stawić czoła temu morzu potępiających go twarzy. Wysłuchał uważnie podsumowania sprawy wygłoszonego przez sędziego, który przewodniczył rozprawie, a następnie wziąwszy się w garść, wstał, aby wysłuchać wyroku. Na sali zapanowała chwilowa cisza, po czym rozległy się głośnie po- mruki niezadowolenia i dezaprobaty. Dwóch przywódców bandy zesłano pięćdziesiąt poziomów w dół, a ich rodziny obciążono wysokimi grzywnami. Wspólnicy zostali także uka- rani grzywnami, a poza tym skazano ich na sto dni prac społecznych. Chen patrzył na salę, widział wyciągnięte w jego stronę palce, oskarżające spojrzenia, lecz gdy sędzia upomniał rodzi- ny, zwiększając wysokość grzywien i wzywając głowy, by przywołali swoje klany do porządku, nie poczuł się wcale lepiej. Może to oni mieli rację. Ale tu nie o to chodziło. To rodzaj kary wydawał się zły, a nie jej wysokość. Gdy rodziny oskarżonych wychodziły, Chen stanął przy drzwiach i pozwalając poszturchiwać się, patrzył im w oczy, jakby chciał wymusić na nich zrozumienie swojej postawy. Widzieliście, co zrobili wasi synowie. Widzieliście, czym się stali. Dlaczego zatem mnie nienawidzicie? Dlaczego mnie ob- winiacie za upadek waszych dzieci? A jednak obwiniali go. Ts'ui Wei, ojciec chudego przywód- cy bandy, przeszedł przez salę i pochylił się groźnie nad Chenem. — I jak, kapitanie Chen, jest pan teraz szczęśliwy? Jest pan usatysfakcjonowany tym, co pan dzisiaj zrobił? Chen spojrzał na niego w milczeniu. Usta Ts'ui Wei wykrzywiły się lekko w grymasie, który był lustrzanym odbiciem pogardliwego wyrazu, który Chen wi- dział przedtem na twarzy jego syna. — Jest pan zapewne dumny z siebie, kapitanie. Dopilnował pan, by prawo było przestrzegane. Ale musi pan tu żyć dalej, prawda? Ma pan dzieci, czyż nie? Chen poczuł, że ogarnia go lodowaty gniew. — Czy pan mi grozi, Shih Ts'ui? Ts'ui Wei odsunął się z odrażająco cynicznym uśmiechem na twarzy. — Pan mnie źle zrozumiał, kapitanie. Ja jestem praworząd- nym obywatelem. Ale każdy musi jakoś żyć, prawda? Chen zdusił swój gniew i odszedł stamtąd, bojąc się, że zrobi coś, czego będzie potem żałował. Tak jak powiedziała Wang Ti, powinien być zadowolony, że spełnił swój obowią- zek, że pomógł oczyścić pokład. A jednak zamiast satysfakcji czuł gniew. Oprócz tego dręczyło go głębokie przekonanie, że coś poszło źle. Podniósł rękę, aby dotknąć głowy i napotkaw- szy na gęsty warkocz, pociągnął za niego z całej siły, jakby chciał go oderwać. * * ¦ Było kilka minut po trzeciej rano, kiedy wezwanie wyrwało Karra z łóżka. Donoszono o strzelaninie, do której doszło w jednej ze stref na południowy wschód od Hsienu Augsburg. Zginęło pięciu mężczyzn, których nikt tam nie znał. Samo to wydarzenie nie było wystarczającym powodem, aby go budzić, ale kilka godzin później w jednej z wind w tej strefie znaleziono worek zawierający pewne materiały dotyczące „Klubu Waż- ka" oraz napisany ręcznie dokładny plan ataku. I teraz, zaledwie trzydzieści minut później, stał w sypialni dwupokojowego apartamentu, próbując zrozumieć, co tu się wydarzyło. W pewnej chwili pokładowy oficer dyżurny zapukał do drzwi i wszedł do środka. Stanąwszy na baczność, pochylił głowę i wyciągnął rękę, w której trzymał dwa wydruki kom- puterowe. — Ywe Hao... — wyszeptał miękko Karr, przyglądając się twarzy mieszkanki tego apartamentu widocznej na czarno- -białej fotografii i zauważając natychmiast jej podobieństwo do twarzy terrorystki Yu, Chi Li, narysowanej przez grafika na podstawie zeznań świadków. To była ona. Nie miał żad- nych wątpliwości. Ale kim byli pozostali? • Sprawdzenie tożsamości pięciu ofiar nie przyniosło zbyt wiele. Pochodzili z różnych części Miasta, głównie z jego północnocentralnych rejonów. Wszyscy byli inżynierami lub technikami w służbach konserwacyjnych. To zajęcie dawało im wolny dostęp do tego poziomu. Oprócz tego w przeszłości prowadzili się wzorowo. Według danych zawartych w aktach wszyscy byli wspaniałymi, przykładnymi obywatelami. Jed- nakże oczywiste było także to, że akta są fałszywe. A więc o co tu chodziło? Jakaś rywalizująca z Yu frakcja, próbująca pozbyć się konkurencji? A może nastąpił podział w szeregach samego Yu, może toczyła się jakaś wewnętrzna walka o władzę, której kulminacją była ta jatka. Biorąc pod uwagę to, co wiedział o różnych grupach Ko Ming, nie byłby wcale zdziwiony, gdyby tak właśnie było. Jednakże tym razem miał wrażenie, że jednak wydarzyło się tu coś zupełnie innego. — Co pokazują kamery? — Kasety są właśnie opracowywane i porównywane, sir. Wyniki powinniśmy mieć w ciągu następnych dziesięciu, naj- dalej piętnastu minut. — A ta kobieta, ta Ywe Hao, czy ona jest na nich? Kapitan skinął głową. — Wysłałem oddział do miejsca, gdzie kamery widziały ją po raz ostatni, ale nie było już po niej śladu, sir. Zniknęła. — Zniknęła? — Karr pokręcił głową. — Co przez to ro- zumiesz? Mężczyzna odwrócił z zakłopotaniem głowę. — Nasze kamery zauważyły, jak wchodziła do pomiesz- czenia konserwacyjnego na szczycie strefy. Później już nic. Nie przejęły jej także kamery umieszczone na głównej kolumnie. — A zatem musi tam gdzieś być, co? — Nie, sir. Moi ludzie wszystko sprawdzili. Pomieszczenie jest puste, a w samej kolumnie też nie ma żadnego śladu jej obecności. Karr westchnął. Było dla niego oczywiste, że będzie musiał sam wszystko sprawdzić. — Powiedziałeś wcześniej, że dziewczyna mogła być ostrze- żona, że miała coś w rodzaju ochrony... — Dwóch młodych chłopców, sir. — Rozumiem. Znaleźliście ich? — Zostali zatrzymani, sir. Czy chciałby pan ich zobaczyć? Karr rozejrzał się po panującym wokół bałaganie. — Rozumiem, że twoi ludzie już tu skończyli, prawda? Kapitan przytaknął. — To dobrze. A więc najpierw posprzątajcie to. Usuńcie zwłoki i połóżcie na podłodze jakieś szmaty. Nie chcę, aby ten widok zdenerwował naszych młodych przyjaciół, rozu- miesz? — Sir! — Aha, jeszcze jedno, kapitanie... Każ jednemu ze swoich ludzi prześledzić w zapisach komputerowych, gdzie Ywe Hao bywała w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Szczególną uwagę zwróćcie na te sytuacje, kiedy znikała z pola widzenia kamer. Kapitan zmarszył brwi, ale przytaknął. — Jak pan sobie życzy, majorze. — Dobrze. I przynieście mi ch'a. Duży czajnik, jeśli macie coś takiego. Całkiem możliwe, że spędzimy tu trochę czasu. Chen zatrzymał się w progu i ze zdumieniem spojrzał na widoczne wszędzie ślady rzezi. — Kuan Yin\ Co tu się stało? Karr uśmiechnął się ze znużeniem. — Wygląda to na jakieś porachunki międzyfrakcyjne. Nie wiem, czy chodzi o dwie różne grupy, czy też toczy się jakaś walka wewnątrz Yu. Może dowiemy się tego, kiedy znajdziemy tę kobietę. Jeśli w ogóle ją znajdziemy. Jestem już pewny, że była zamieszana w morderstwo w Hanowerze i atak na „Klub Ważka". Poprosiłem już o raport o jej ruchach w czasie ostatnich trzech miesięcy. Jeśli mam rację, to na kasetach powinny być puste miejsca, które będą dokładnie pokrywały się z wybieleniami związanymi z działaniami terrorystów. Nie mamy jeszcze żadnych dodatkowych szczegółów, ale może ty troszkę tu pokopiesz i popytasz sąsiadów, dobrze? Aha, jeszcze jedno. Kapitan ze Straży Pokładowej przyprowadzi zaraz dwóch chłopców. Wydaje się, że oni właśnie ostrzegli tę kobietę. Chcę, abyś ich wypytał i dowiedział się, co o niej wiedzieli. Nie naciskaj na nich jednak zbyt mocno. Nie sądzę, aby choć przez moment rozumieli, w co się pakują. — A ty, Gregor? Co ty będziesz robił? Karr wyprostował się i wybuchnął śmiechem. — Najpierw dokończę tę znakomitą ch 'a, a potem wybiorę się sprawdzić, jak dorosła kobieta mogła tak po prostu roz- płynąć się w powietrzu. — Kuzynowie, przejdźmy teraz do kwestii zarządzania GenSynem. Wang popatrzył na twarze zebranych, zatrzymał na chwilę wzrok na Li Yuanie i Tsu Ma, po czym znowu skupił uwagę na starym Tangu Azji Wschodniej, Wei Fengu. — Wydaje mi się, że zbyt długo zwlekaliśmy z podjęciem odpowiednich decyzji. W rezultacie naszej opieszałości kom- pania ta zaczęła ponosić straty, a ceny jej akcji drastycznie spadły. Tak więc naszym obowiązkiem i troską powinno być natychmiastowe zapewnienie GenSynowi stabilnej administ- racji i zaprzeczenie w ten sposób wszelkim plotkom, które osłabiają tę firmę i są przyczyną narastającej niepewności co do jej przyszłości. Później... Li Yuan odchrząknął głośno. — Wybacz, że ci przerywam, kuzynie, ale chciałbym prosić o przełożenie tej dyskusji na nieco późniejszy termin. Wang roześmiał się z demonstracyjnym niedowierzaniem. — Wybacz, kuzynie, ale czy dobrze cię zrozumiałem? Pro- sisz o ponowne przełożenie dyskusji? Li Yuan skinął głową. — Oczywiście jedynie w tym wypadku, jeśli moi kuzynowie nie będą mieli nic przeciwko temu. Jest dla mnie jasne, że potrzebujemy jeszcze trochę czasu, aby znaleźć zadowalające rozwiązanie. Jeszcze miesiąc lub dwa. Wang pochylił się ku niemu, a jego twarz stwardniała. — Wybacz, kuzynie, ale nic z tego nie rozumiem. Od śmierci Klausa Eberta problem ten był już dwukrotnie poruszany na posiedzeniach Rady. W obu wypadkach jednomyślnie zgodzili- śmy się odłożyć sprawę na później. Były ku temu uzasadnione powody, bowiem nie widzieliśmy wówczas prostego rozwiąza- nia całej sprawy. Jednakże teraz mamy odpowiedź. Propozycja Hou Tung-po jest rozwiązaniem, którego poszukiwaliśmy. Tsu Ma zareagował na to sardonicznym śmiechem. — Ty to nazywasz rozwiązaniem, kuzynie? Według mnie jest to propozycja stworzenia biurokratycznego koszmaru; recepta nie na stabilizację, ale raczej na nieuniknioną kata- strofę finansową. Czerwony z gniewu Hou Tung poruszył się gwałtownie, ale Wang uciszył go gestem ręki. — Gdyby ta kwestia nie była podnoszona w przeszłości, Tsu Ma, i gdybyśmy nie mieli satysfakcjonującego rozwiąza- nia, takiego, które będziesz miał pełną szansę przedyskutować na tym forum, może zrozumiałbym twoje pragnienie szukania innych odpowiedzi, jednakże cz;as zwlekania minął. Jak już powiedziałem, musimy działać natychmiast albo przyglądać się bezradnie, jak GenSyn ponosi straty, które mogą okazać się nie do odrobienia. Wang przerwał i popatrzył na Wei Fenga, jakby apelując do niego bezpośrednio. Widoczne było, że Hou Tung-po oraz Cni Ling będą popierać Wanga, podczas gdy Tsu Ma i Wu Shih staną po stronie Li Yuana. Jeśli dojdzie do walki, głos Wei Fenga będzie decydujący. Po chwili Wang uśmiechnął się i dodał pojednawczo: — Poza tym jakie zastrzeżenia mogą mieć moi kuzynowie wobec idei wspólnego komitetu zarządzającego? Czy to nie będzie sprawiedliwe, kiedy każdy z nas będzie miał równy głos w kierowaniu tą firmą? Czy nie pokaże to wszystkim, jaśniej niż cokolwiek innego, że my, Siedmiu, jesteśmy głęboko prze- świadczeni o dalszym powodzeniu i rozwoju GenSynu? Li Yuan odwrócił wzok. Chociaż GenSyn jako holding ustępował na Indeksie Hang Seng gigantowi MedFac, był to jednak bez wątpienia najważniejszy koncern w całym Chung Kuo i — jak słusznie powiedział Tsu Ma — osłabienie go dotknęłoby Li Yuana znacznie bardziej niż Wang Sau-leyana. Ale tego nie wolno mu było powiedzieć. W każdym razie nie otwarcie. Ponieważ gdyby to zrobił, dałby okazję Wang Sau-leyanowi do przypomnienia o specjalnych stosunkach łą- czących rodzinę Li z GenSynem. Stosunkach, które — mimo że trwają już od ponad stu lat — są w gruncie rzeczy cał- kowicie sprzeczne z duchem i ideą rządów Siedmiu. Li Yuan popatrzył w oczy Tsu Ma. Będą musieli ustąpić. Minister Sheng był ich kartą atutową, a Wang wytrącił im ją z rąk. — Kuzynie Wang — powiedział w końcu chłodno. — Zga- dzam się. Przyjmijmy propozycję kuzyna Hou. Jak sam po- wiedziałeś, jakie zastrzeżenia moglibyśmy mieć wobec jego koncepcji? Odetchnął głęboko, a obecność oprawionej w jedwab teczki leżącej na jego kolanach poprawiła jego samopoczucie. To, a także myśl o bliskim już upokorzeniu Wanga. I wtedy, jakby znikąd, pojawiła się nowa myśl. Pochylił się do przodu, a nie- zwykła zuchwałość i absurdalność tego pomysłu sprawiła, że omal nie wybuchnął śmiechem. — Pozwólcie — odezwał się miękko — że dodam do tego moją własną propozycję. Jeśli Rada na to zezwoli, chciałbym zasugerować zastąpienie marszałka Tolonena na jego wysokim stanowisku kimś innym i mianowanie go przewodniczącym połączonego komitetu zarządzającego GenSynem. — Spojrzał bezpośrednio na Wanga. — Jak tego dowodził z wielką elok- wencją mój kuzyn, musimy wzmocnić zaufanie rynku do tego koncernu, a co może być z naszej strony bardziej wyrazistym sygnałem od mianowania głową komitetu człowieka z takim doświadczeniem i takiej prawości? Zauważył poruszenie na twarzy T'anga Afryki i wiedział, że go zaskoczył. Wang będzie się temu oczywiście sprzeciwiał, ale na jakich podstawach? Braku kompetencji? Nie. Bowiem takie postawienie sprawy byłoby równoważne ze stwierdze- niem, iż pomylili się, zatwierdzając awans Tolonena na mar- szałka, a tego Wang nie mógł zrobić i nigdy nie zrobi. Li Yuan popatrzył na twarze zebranych i widząc wszędzie oznaki zgody — nawet ze strony sojuszników Wanga — zrozumiał, że udało mu się zminimalizować szkody. Z To- lonenem na czele komitetu istniała znacznie większa szansa, że sprawy uda się jakoś wyprowadzić na prostą. Znaczyło to co prawda, że utraci wpływy w Radzie Generałów, ale ta strata była niczym w porównaniu z możliwością utraty dochodów z GenSynu. Spojrzał tryumfalnie w oczy Wanga, ale tamten jeszcze nie skończył. — Jestem zachwycony, że mój kuzyn rozumie pilność tej sprawy. Jednakże troskam się, czy rzeczywiście mówi on to, co myśli. W końcu nie byłby to pierwszy raz, kiedy obiecuje coś Radzie, a następnie cofa swoje słowo. Li Yuan pochylił się gwałtownie do przodu, rozwścieczony słowami Wanga. Wokół słychać było szmer zaskoczenia i obu- rzenia. Ale to Wei Feng odezwał się pierwszy. Wyprostował się sztywno w fotelu, a jego pokryta siecią głębokich zmarsz- czek twarz przybrała surowy, kamienny wyraz. — Wytłumacz się lepiej, Wang Sau-leyanie, albo wycofaj oskarżenie. — Nie. — Wang zerwał się na nogi, patrząc wyzywająco na starca. — Sam byś tego także nie zrobił, kuzynie, bowiem nie ma ku temu powodu. Mówię o obietnicy, złożonej Radzie przez Li Yuana, dotyczącej zwolnienia tych młodych ludzi, obietnicy, w której mieli także swój udział kuzyni Wu Shih i Tsu Ma. — Poruszył swoim grubym ciałem i przesunął wzrokiem po kręgu pozostałych T'angów. — Upłynęło właś- nie sześć miesięcy od dnia, kiedy złożyli tę obietnicę. I co się stało? Czy synowie są już razem ze swoimi ojcami? Czy cała ta sprawa została rozwiązana, a skargi owych wybitnych obywateli wysłuchane? Nie. Ojcowie wciąż nie są zaspokojeni i słusznie mają do nas pretensje, bowiem pomimo słowa, które im daliśmy, ich synowie ciągle pozostają w więzieniach. Li Yuan stanął naprzeciw Wanga. — Jest istotny powód, dla którego nie zostali jeszcze zwol- nieni, i ty go dobrze znasz. — Znam go? — Wang roześmiał się pogardliwie. — Wiem tylko, że dałeś słowo. Powiedziałeś, że wypuścisz ich natych- miast. — I tak by się stało, gdyby sprawnie załatwiono kwestie papierkowe. — Papierkowe...? — Szyderczy śmiech Wang Sau-ley- ana sprowokował Wu Shiha, który zacisnął pięści i z twarzą ożywioną gniewem stanął obok Li Yuana. — Wiesz równie dobrze, jak każdy z nas, co jest przyczyną tego opóźnienia, Wang Sau-leyanie! Biorąc pod uwagę okoli- czności i ciężar oskarżeń, warunki ich zwolnienia były śmiesz- nie proste do spełnienia. Prosiliśmy ojców tylko o pisemną gwarancję właściwego zachowania się ich synów w przyszłości. To było minimum tego, czego mogliśmy się domagać, a jednak odmówili nam, wdając się w długotrwałe spory na temat wszystkich sformułowań użytych w tych dokumentach. — I mieli rację, jeśli prawdą jest to, co słyszałem... Wu Shih najeżył się, a jego słowa cięły jak bicz: — A co takiego słyszałeś, kuzynie? Wang Sau-leyan zrobił krok do przodu i zbliżył swoją twarz do twarzy Wu Shiha. — Słyszałem, że wasi urzędnicy wymyślali wszelkiego ro- dzaju utrudnienia. Że to oni, a nie ojcowie, trawili czas nad komplikowaniem sformułowań słownych w tych... gwaranc- jach. Że przeciągali sprawy tak długo, iż wyczerpywała się cierpliwość nawet najspokojniejszych ludzi. Że wykorzystywali każdy powód, nawet najbardziej absurdalny, aby tylko nie doprowadzić do porozumienia. Mówiąc krótko, że dostali rozkaz, aby opóźniać rozwiązanie tego problemu. — Rozkaz? — Wu Shih zadrżał z gniewu i podniósł rękę, jakby chciał uderzyć Wanga. Li Yuan chwycił jednak jego dłoń i wkroczył między nich. — Kuzynie — rzucił nagląco — pamiętaj, gdzie jesteś- my. — Odwrócił głowę i spojrzał groźnie na Wanga. — Ni- czego nie osiągniemy, jeśli będziemy się nawzajem obrażać. — Daliście słowo — odparł wyzywająco Wang i spojrzał mu zimno w oczy. — Cała wasza trójka. Powiedzieliście, że zostaną uwolnieni natychmiast. Bez żadnych warunków. — Odetchnął głęboko, odwrócił się i zajął swoje miejsce. Wu Shih rzucił jeszcze jedno spojrzenie Wangowi, nie ukry- wając już odrazy, jaką tamten w nim budził. Li Yuan stał przez chwilę, rozglądając się wokół, czując elektryzujące wręcz napięcie wiszące w powietrzu i wiedząc już — po raz pierwszy bez żadnych wątpliwości — że w Radzie Siedmiu nastąpił właśnie rozłam, którego nigdy już nie da się załagodzić. Usiadł na swoim miejscu i pochylił się, aby podnieść teczkę, która upadła na podłogę w czasie zamieszania. — Wang Sau-leyanie — zaczął, patrząc na okrągłą twarz swojego kuzyna. Teraz, gdy zrobił ten pierwszy krok, ogarnął go wielki spokój. — Jest jeszcze drobna sprawa, którą chciał- bym poruszyć, zanim przejdziemy do dalszych punktów na- szych obrad. Chodzi o problem... etyki. Wang Sau-leyan uśmiechnął się w odpowiedzi. — Jak sobie życzysz, kuzynie. Li Yuan otworzył teczkę i popatrzył na cienki kawałek czarnego plastyku. Był to szablon holograficznego obrazu, który przedstawiał spotkanie Wang Sau-leyana w ogrodzie pałacu Tao Yuan z wasalem Li Yuana, Hsiao Shao-erhem. W teczce znajdowały się jeszcze inne rzeczy: kaseta z na- graniem ich rozmowy oraz zeznanie Sun Li Hua, ochmistrza Wanga, ale ten hologram był najważniejszym z dowodów. Chciał podać to wszystko Wangowi, ale tamten pokręcił głową. — Wiem, co to jest, Li Yuanie. Nie musisz mi tego poka- zywać. Li Yuan nie mógł ukryć zaskoczenia. Co się działo? Czy Wang przyznawał się do zdrady? Tymczasem Wang, z gestem, który wyglądał na rezygnację, uniósł się z fotela, podszedł do podwójnych drzwi i otworzył je. Na jego wezwanie pojawił się w nich służący, który z opusz- czoną głową niósł wielkie, polakierowane na biało pudło. Wang odwrócił się i popatrzył na pozostałych T'angów. — Zastana\yiałem się, kiedy do tego przejdziesz —- powie- dział, zbliżając się na odległość ręki do fotela Li Yuana. — Masz. To jest coś, co przechowywałem dla ciebie. Jeśli zaś chodzi o zdrajcę Suną, to znalazł on już spokój. Oczywiście po opowiedzeniu mi wszystkiego. Li Yuan z bijącym sercem patrzył na pudło. Otworzył je i zdrętwiał z przerażenia. Z wyłożonego jasnocze- rwonym materiałem wnętrza patrzył na niego Hsiang Shao-erh. Na tle nienaturalnie bladej twarzy jego pozbawione powiek oczy wyglądały jak wzdęte, bladoszare księżyce. Po chwili wolno, bardzo wolno, jakby we śnie, zaczęły poruszać się jego usta: — Wybacz... mi... Chieh... Hsia... Przyznaję... się... do... zdrady... i... proszę... cię... abyś... nie... karał... mojej rodziny... za... moją... nikczemność... — Odcięta głowa zadrżała i znowu rozległ się ten szept zza grobu brzmiący tak, jakby to sam kamień do nich mówił: — Wybacz... im... Chieh... Hsia... błagam... cię...Wybacz... im... Li Yuan podniósł wzrok i w oczach wszystkich obecnych — oprócz jednego — zauważył odbicie swego własnego przera- żenia. W nagłym przypływie odrazy upuścił pudło na podłogę i patrzył ze zgrozą, jak zamrożona głowa wypada z niego, toczy się chwiejnie po nierównościach dywanu i zatrzymuje się wreszcie, oparta na policzku, tuż obok stopy Wang Sau- -leyana. Ten zaś pochylił się po nią i z uśmiechem przypomi- nającym trupi grymas, podał ją Li Yuanowi. — Jak sądzę, to należy do ciebie, kuzynie. — I zaczął się śmiać, a jego tłuste ciało zdawało się falować wraz z kolejnymi wybuchami wesołości. — Do ciebie... — Jak się nazywasz? — Kung Lao. — A ty? — Kung Yi-lung. — Jesteście zatem braćmi? Dziewięcioletni Yi-lung pokręcił przecząco głową. — Kuzynami — odpowiedział spokojnie, wciąż nieufny wobec tego mężczyzny, który mimo że wydawał się życzliwy, miał jednak na sobie mundur Tanga. Chen z uśmiechem wyprostował się na krześle. — W porządku. Byliście przyjaciółmi Ywe Hao, prawda? Dobrymi przyjaciółmi. Pomogliście jej, kiedy przyszli ci ludzie, czyż nie? Daliście jej znać, że idą do niej. Zauważył, że młodszy z nich, Lao, zerknął pytająco na swego kuzyna, po czym skinął głową. — To dobrze. Prawdopodobnie ocaliliście jej życie. Opuścili głowy, a następnie popatrzyli na siebie i widać było, że ciągle nie rozumieją, o co tutaj chodzi. — Musiała być waszą bardzo dobrą przyjaciółką, skoro zrobiliście to dla niej, Yi-lung. Jak to się stało? Jak zostaliście przyjaciółmi? Yi-lung z uporem patrzył w podłogę. — Była dla nas miła — wymamrotał w końcu z niechęcią. — Miła? — Chen roześmiał się cicho, przypomniawszy sobie strażnika Leydena, któremu prawdopodobnie uratowała życie. —Tak, mogę to sobie wyobrazić. Ale jak ją spotkaliście? Żadnej odpowiedzi. Musiał spróbować innego podejścia. — Widzę, że miała tu świetną maszynę. MedRes Net- work-6. Sam chciałbym mieć coś takiego, a wy? Maszyna najwyższej jakości. Dziwne jednak, że używała jej do zapisy- wania informacji o systemie transportu. — To był nasz projekt — odpowiedział bez zastanowienia młodszy z chłopców, po czym znowu zamilkł. — Wasz projekt? Macie na myśli zadanie szkolne? Obaj chłopcy przytaknęli. — Pomagała nam w tym — odezwał się Yi-lung. — Za- wsze to robiła. Nie żałowała dla nas czasu. Nie tak jak inni. Zawsze, kiedy mieliśmy problem, mogliśmy do niej przyjść. Chen odetchnął głęboko. — I to dlatego ją tak lubiliście? Obaj chłopcy patrzeli teraz na niego z jakąś dziwną żar- liwością na swych młodziutkich twarzach. — Ona była zabawna — powiedział refleksyjnie Lao. — Z nią to nie była wcale praca. Zamieniała wszystko w zabawę. Dużo się od niej nauczyliśmy, chociaż wcale nie robiła tego w ten sposób, co nauczyciele. — To prawda — dorzucił Yi-lung, wyraźnie ożywiony wspomnieniami. — Oni sprawiają, że wszystko jest nudne i szare, a ona potrafiła to ożywić. W jej ustach wszystko nabierało sensu. — Sensu — Chen poczuł kurcz w żołądku. — Co przez to rozumiesz, Yi-lung? Co ona wam mówiła? Yi-lung opuścił głowę, jakby wyczuwając, że słowa Chena ukrywają jakiś głębszy zamiar. — Nic — odpowiedział wymijająco. — Nic? — Chen roześmiał się, rozumiejąc już, że zbytnio naciskając, nie wydobędzie z nich niczego. — Posłuchajcie, ja jestem po prostu tym zainteresowany, nic więcej. Ywe Hao zniknęła i chcielibyśmy ją znaleźć, aby jej pomóc. Jeśli będzie- my wiedzieć, jaką była kobietą... — Czy ją tropicie? Chen przyglądał się uważnie przez chwilę tym dwóm, po czym zdecydował się im zaufać. Pochylił się ku nim i powie- dział: — Ywe Hao ma kłopoty. Ci ludzie, którzy tu przyszli, chcieli ją zabić, ale udało się jej uciec. A więc owszem, Kung Lao, musimy ją znaleźć. Musimy ją wytropić, jeśli to tak nazywacie. Ale im więcej o niej wiemy, im więcej dobrych rzeczy wiemy, tym lepiej dla niej. To dlatego musicie mi opowiedzieć wszystko, co tylko wiecie na jej temat. Jeżeli chcecie jej pomóc. Lao popatrzył na kuzyna i pokiwał głową. — Dobrze. Powiemy panu. Ale musi nam pan coś obiecać, kapitanie Kao. Musi pan obiecać, że zrobi pan wszystko, żeby jej pomóc. Obrzucił obu chłopców długim spojrzeniem, widząc w nich przez chwilę coś z własnych synów i skinął głową. — Obiecuję. W porządku? A teraz powiedzcie mi, kiedy po raz pierwszy spotkaliście Ywe Hao i jak to się stało, że zostaliście przyjaciółmi. ¦ * * Pomieszczenie konserwacyjne było puste, pokrywa włazu na tylnej ścianie zamknięta, a umieszczona obok lampa alar- mowa świeciła żółto, wskazując, że wszystko jest w najlepszym porządku. Karr przykucnął, przecisnął się przez niskie drzwi i stanął w środku, idealnie nieruchomy, słuchając i węsząc. W powietrzu unosił się prawie niewyczuwalny zapach potu. I jeszcze czegoś... czego nie potrafił rozpoznać. Podszedł do włazu i przyłożył do niego ucho. Nic lub prawie nic. Słychać było słaby szum — niską, pulsującą wibrację — ten sam dźwięk, który można było usłyszeć wszędzie w Mieście, gdzie- kolwiek by się poszło. Przez jakiś czas przyglądał się włazowi. Ciężko będzie prze- cisnąć się na drugą stronę, a poza tym w trakcie przechodzenia będzie zupełnie bezbronny i bezradny. Jeśli ona czeka na niego po drugiej stronie... Z drugiej strony wszystko wskazywało na to, że była już daleko stąd. Wsunął głowę do otworu, potem przecisnął ramiona i chwy- ciwszy się przymocowanej na górze klamry bezpieczeństwa, wciągnął się do środka. Zeskoczył na nogi i wyciągnąwszy broń, obrócił się błyskawicznie dookoła. A raczej chciał się obrócić, bowiem już w trakcie wykonywania tego ruchu za- chwiał się i z najwyższym trudem odzyskał równowagę, gdy nagle dotarło do jego świadomości, że platforma ma zaledwie pięć ch'i szerokości, a za nią... Za nią jest przepaść głęboka na pół li. Przylgnął do ściany i powoli odetchnął. Naprzeciwko, w od- ległości pięćdziesięciu ch'i, dostrzegł kolumnę nośną. Był to jeden z sześciu wielkich, pustych w środku słupów o rombo- wych przekrojach, które stały w narożnikach strefy i utrzy- mywały ją. Masywne rury o obwodach większych dwadzieścia lub trzydzieści razy od obwodu człowieka pięły się wzdłuż kolumny ku ukrytym w mroku wyższym poziomom. Każda z nich rozgałęziała się na kształt ogromnego drzewa, którego konary rozciągały się we wszystkich kierunkach i krzyżowały ze sobą. Jasne plamki lampek serwisowych świeciły na ścia- nach wielkiej kolumny, ale nie tyle oświetlały całą scenę, co raczej podkreślały panującą tu ciemność. Było to chłodne, ponure miejsce, miejsce cieni i ciszy. A przynajmniej takie wrażenie odnosiło się w pierwszej chwili. Potem jednak usłyszał ten dźwięk, który nakładał się na wszystkie inne w Mieście, szum wielkich maszyn pompujących wodę z wielkich zbiorników leżących w dole i odgłos innych maszyn, filtrujących to, co wracało na dół. Ten dźwięk był prawie namacalny, bowiem wibrowało nawet samo powietrze. Karr rozpoznał w nim także ten sam trudny do zdefiniowania zapach, którego ślady wyczuł poprzednio w pomieszczeniu konserwacyjnym, tyle że tym razem był on silniejszy. Znacznie silniejszy. Wystawił głowę poza krawędź platformy i spojrzał w dół. Następnie cofnął się, zadarł głowę do góry i usiłował przenik- nąć wzrokiem ciemności. Którą drogę wybrać? Czy ona poszła w górę, czy też w dół? Rozejrzał się wokół. Zauważywszy kamery, zaskoczony zmarszczył brwi. Niemożliwe, aby kamery nie zarejestrowały jej w chwili, gdy wyszła z pomieszczenia na platformę. Ab- solutnie niemożliwe. A to oznaczało, że albo w ogóle nie weszła do pomieszczenia konserwacyjnego, albo ktoś grzebał przy tych kamerach. A przecież ona tam weszła. Karr przez jakiś czas patrzył na kamerę znajdującą się dokładnie naprzeciw niego, po czym roześmiał się, gdy zdał sobie nagle sprawę z całej absurdalności tej sytuacji. To było tak cholernie proste. Od samego początku, od zbudowania Miasta, Służba Bezpieczeństwa polegała na swoich oczach — kamerach — które miały wykonywać za nią większość pracy. Nikt nigdy nie zadał sobie pytania o skuteczność tego systemu. Wszyscy go po prostu używali, gdyż tak zostali nauczeni. Ale byli tacy, którzy zastanowili się nad tym. Na przykład Yu. Zrozumieli natychmiast, jak słaba, jak wrażliwa jest ta sieć — jak łatwo można nią manipulować. Zrozumieli, że łatwo moż- na oślepić takie oczy lub nakarmić je fałszywymi informac- jami. Potrzebowali tylko dostępu. A kto miał dostęp? Tech- nicy. Technicy ze służb konserwacyjnych. Tacy jak tych pięciu zabitych. I dziewczyna. I inni. Setki innych. Każdy z nich mógł grzebać w sieci i tworzyć luki w obrazie Miasta. Sfałszowali oczy. Podobnie jest w wei chi, gdzie grupa kamieni jest bezpieczna jedynie wtedy, gdy ma dwoje oczu. Celem gry jest oślepienie jednego z nich i pokonanie grupy lub uśpienie czujności przeciwnika przez przekonanie go, że ma oko, podczas gdy w rzeczywistości... Opuścił przyłbicę i wychylił się za krawędź platformy, szu- kając na ścianach śladów ciepła. Nic. Jak się tego spodziewał, trop już wystygł. Uniósł przyłbicę i głęboko westchnął. Tym, czego naprawdę potrze- bował, był sen. Dwanaście godzin, a w ostateczności cztery. Środki, które rykał, aby utrzymać się na nogach, po jakimś czasie miały ograniczoną skuteczność. Myślał z coraz więk- szym trudem, a jego refleks był coraz wolniejszy. Jeśli jej szybko nie znajdzie... Cofnął się i oparł jedną ręką o ścianę. Odsunął się jednak zaraz, gdyż poczuł, że jego palce natrafiły na coś miękkiego i lepkiego. Polizał je. To była krew, i to krew, która zakrzepła zupełnie niedawno. Czy była to jej krew? To całkiem możliwe. W ciągu osta- tnich kilku godzin nie wchodził tu nikt inny. A więc może została ranna w czasie wymiany ognia? Zaintrygowany tą myślą potrząsnął głową. Jeśli tak było, to dlaczego nie znaleźli śladów krwi w zewnętrznych korytarzach? Chyba że nie szukali. Podszedł do krawędzi platformy i zaczął macać ją pod spodem, aż w końcu na drabinie, trzy szczeble niżej, jego palce natrafiły na drugą lepką plamę. Zeszła na dół. Uśmiechnął się do siebie, wyciągnął broń i odwróciwszy się tyłem, opuścił nogę, szukając stopą szczebli drabiny. W miarę jak zbliżał się do dna szybu, schodzenie stawało się coraz trudniejsze. Mniejsze rury, odgałęzienia wielkich arterii, zdawały się mnożyć w nieskończoność, zmuszając go do kluczenia między nimi i odchodzenia od ściany w po- szukiwaniu dalszej drogi. Ślady krwi urwały się wcześniej, na platformie położonej jakieś trzydzieści poziomów niżej miejsca, gdzie je po raz pierwszy zauważył. Stracił dwadzieścia minut na poszukiwa- nia, ale nie znalazł niczego. Dopiero kiedy zaufał swojemu instynkowi i zszedł jeszcze niżej, natrafił na coś — opakowanie opatrunku ukryte starannie w niszy znajdującej się w ścianie kolumny nośnej. Było możliwe, że wyszła przez jeden z luków serwisowych na któryś z okolicznych pokładów. Możliwe, ale mało praw- dopodobne z uwagi na stan alarmu Sił Bezpieczeństwa we wszystkich pobliskich strefach. Nie zawróciła także w górę. Straciła zbyt dużo krwi. W jej stanie wspinaczka byłaby zadaniem ponad siły. Poza tym instynkt podpowiadał mu, gdzie ją znajdzie. Schodził po rurach, wypatrując w napięciu najmniejszych poruszeń, bacząc na nieznaczne nawet zakłócenia wolnego, rytmicznego pulsowania, które zdawało się wypełniać powiet- rze. W pobliżu dna ten dźwięk zyskał znacznie na intensyw- ności, a Karr nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wszechobecna, głęboka wibracja zaczyna się udzielać nawet jego kościom. Zatrzymał się, popatrzył na gmatwaninę rur i wyobraził sobie wysoką na dwa li kolumnę nośną jako gigantyczny flet — wielki k'un-ti — wibrujący na samej granicy słyszalności jed- ną, nie kończącą się nutą pieśni napisanej dla olbrzymów. Wzmagając jeszcze ostrożność, świadomy, że dno szybu nie może być daleko, ruszył dalej. Mimo to zamarł zaskoczony, kiedy jego noga, przecisnąwszy się poprzez sieć rur, trafiła w pustkę. Wisiał przez chwilę na rękach, szukając na oślep podparcia dla stóp, po czym podciągnął się do góry. Zabezpieczywszy się przed upadkiem, przykucnął i zaczął się wpatrywać w gmatwaninę rur. Pod nim nie było niczego. Niczego oprócz ciemności. Wszystko wskazywało na to, że ona była tam, w ciemności na dole, i czekała na niego. Ale jak daleko było do dna? Dwadzieścia ch'i1 Trzydzieści? Opuścił przyłbicę swojego heł- mu i przełączył ją na podczerwień. Silny czerwony blask prawie oślepił jego przywykłe do ciemności oczy. Oczywiście... czuł to już wcześniej — to ciepło dochodzące z dołu. Tam właśnie znajdowały się wielkie pompy — dokładnie pod nim. Podniósł przyłbicę i pokręcił głową. To nie miało sensu. W obecności tak silnych źródeł ciepła mogła poruszać się, jak chciała. Wiedziała, że żaden detektor podczerwieni jej nie wykryje. Nie mógł także użyć lampy. To by tylko zdradziło jego pozycję na długo przed tym, nim sam miałby szansę ją zauważyć. Co zatem robić? Bomba oślepiająca? Gaz obezwładniający? To ostatnie rozwiązanie było nawet sensowne, ale ciągle się wahał. Po chwili zdecydował się jednak na coś innego. Zmienił pozycję i zaczaj ostrożnie przesuwać się wzdłuż ściany. Musi być jakaś droga prowadząca w dół. Drabina. Znajdzie ją i zejdzie w ciemność. Znalazł i zaczął schodzić, napięty, nasłuchując najmniej- szych odgłosów ruchu. Jego nogi opierały się na szczeblach z delikatnością zaskakującą u tak dużego mężczyzny. Schodził na wpół odwrócony w kierunku centrum ciemności, z wyciąg- niętą bronią, gotowy do walki. Mimo to wiedział, że ogromnie ryzykuje. Jego przeciwniczka nie miała żadnego sprzętu umoż- liwiającego jej widzenie w nocy — tego był zupełnie pewny — ale jeśli była tam gdzieś, na dole, zawsze istniała możliwość, że zauważy go pierwsza, nawet jeśli miałby się jej objawić jedynie jako cień na tle cieni. Zatrzymał się i przykucnął na drabinie, a następnie wysunął w dół jedną nogę. Jego stopa natrafiła na coś. Coś twardego, a jednak ustępującego. To była siatka. Silna siatka bezpieczeństwa rozciągnięta w poprzek szybu. Sięgnął w dół ręką i zaczął macać powierzch- nię. Tak, był tu. Otwór, zamknięty. Przesunął palcami po jego krawędzi i znalazł wgłębienie-zamek, do którego zapewne pasowałby płaski klucz do nakrętek, ale nie miał akurat takiego przy sobie. Co gorsza, otwór był dodatkowo zaryglowany od dołu. Jeśli miał iść dalej, musiał siłą wybić sobie przejście. Wyprostował się i uchwyciwszy mocno szczebel drabiny, uderzył z całej siły nogą w siatkę. Puściła z głośnym trzaskiem i na tyle niespodziewanie, że straciwszy równowagę, runął w dół. Spadał. Instynktownie skulił się i podciągnął nogi, przygo- towując się do zderzenia z ziemią, ale nastąpiło ono wcześniej, niż się tego spodziewał. Przetoczył się na bok, po czym usiadł, próbując odzyskać oddech. W lewym ramieniu czuł paraliżujący ból. Jeśli ona tu jest... Zamknął oczy, próbując opanować ból, a przynajmniej nie zwracać na niego uwagi, i podniósł się na kolana. Przez chwilę był zdezorientowany, świat wirował mu w głowie, po czym wszystko się przejaśniło. Pistolet... stracił swój pistolet. Czekał w mroku, nasłuchując szczęku bezpiecznika albo turkotu toczącego się granatu, ale nic takiego się nie wyda- rzyło. Jedyne, co słyszał, to głębokie, rytmiczne pulsowanie pomp znajdujących się dokładnie pod nim. I jeszcze coś in- nego — coś tak słabego, że w pierwszej chwili pomyślał, iż jest to wytwór jego wyobraźni. Podniósł się niepewnie na nogi i macając na oślep rękami przed sobą, ruszył w kierunku źródła tego dźwięku. Ściana była bliżej, niż tego oczekiwał. Przez chwilę jego dłonie przeszukiwały ją bezskutecznie, po czym trafiły na to, czego szukał. Przejście — mały, niski tunel, tak wąski, że wydało mu się, iż nie zdoła się wcisnąć do środka. Stał przez chwilę nieruchomo, nasłuchując. Tak, ten dźwięk dochodził stamtąd. Słyszał to teraz wyraźnie. Schylił się i wsunął do przejścia. Poruszał się powoli we- wnątrz wąskiego tunelu, ocierając głową o sufit. W połowie drogi zatrzymał się i ponownie nastawił uszu. Dźwięk do- chodził gdzieś z bardzo bliska i Karr wiedział już, co to było. Wyciągnął rękę i natrafił na kratę. Rozpoznał ją natychmiast. Był to rodzaj szafy wpuszczonej w ścianę, takiej, w jakie wyposażano internaty. Wsunął palce między oka kraty i podniósł ją do góry, aż zaczepiła się o zatrzask w suficie. Zatrzymał się jeszcze raz, oparłszy dłonie o krawędź niszy, i słuchał przez chwilę, po czym powoli wsunął rękę do środka i zaczął szukać... Prawie natychmiast natknął się na coś ciepłego. Cofnął rękę, dosłyszawszy nieznaczną zmianę w rytmie oddechu ko- biety. Odczekał, aż wróci on do normy i ponownie zajął się badaniem obiektu, na który natrafił. To była otwarta dłoń. Pomacał ziemię obok niej i uśmiechnął się do siebie, kiedy dotknął twardego, zimnego przedmiotu. Jej pistoletu. Odpoczywał z zamkniętymi oczami, słuchając prostego ryt- mu oddechu śpiącej kobiety i głębokiego pomruku pomp. W tych ciemnościach oba te dźwięki zdawały się tworzyć coś w rodzaju kontrapunktu i na moment rozluźnił się, mając wrażenie, że splatają się one gdzieś głęboko w jego duszy, jak idealnie zrównoważone yin i yang. Ale ta chwila głębokiego odprężenia wkrótce minęła. Karr otworzył oczy i znowu znalazł się w tej nieprzeniknionej dla wzroku ciemności. Czuł żal, że wydarzenia potoczyły się w ten sposób. Wolałby skończyć to inaczej, ale nic już nie mógł zrobić. Sprawdził pistolet, opuścił przyłbicę i włączył lampę. Ciasna nisza wypełniła się światłem i cieniami. Widok tej kobiety sprawił, że Karr wstrzymał oddech. Leżała na boku z głową skierowaną w stronę wyjścia i jedną ręką złożoną na piersi. W perlistym blasku lampy wyglądała piękniej niż na zdjęciach. Sen zmiękczył jej azjatyckie rysy, a siła — widoczna w doskonałej strukturze kości twarzy i ra- mion — w jakimś stopniu jeszcze uwypuklała jej urodę. Jak u Marii, pomyślał, zaskoczony tym skojarzeniem. Gdy tak na nią patrzył, poruszyła się nieznacznie, przekręciła lekko głowę, a jej powieki zadrgały we śnie. Przypominał sobie wszystko, czego dowiedział się o niej w ciągu ostatnich kilku dni — relację strażnika Leydena i tych dwóch małych chłopców. Równocześnie przed jego oczami pojawiły się twarze młodych ludzi zamordowanych w „Klubie Ważka" oraz obraz tego odrażającego miejsca, i przez mo- ment zawahał się. Czy ona rzeczywiście była jego wro- giem? Czy ta silna, piękna istota naprawdę tak bardzo różniła się od niego? Odwrócił głowę w bok i aby zwalczyć dręczące go wątp- liwości, przypomniał sobie o przysiędze lojalności, którą złożył Tangowi. Następnie, wziąwszy się w garść, podniósł pistolet, przyłożył go do twarzy śpiącej kobiety i odbezpieczył. Szczęknięcie bezpiecznika obudziło ją. Przeciągnęła się z uśmiechem i spojrzała w jego stronę. Przez chwilę jeszcze jej ciemne oczy były zamglone snem, po czym zamrugały, w momencie zrozumiała. Znieruchomiała. Zawahał się, gdyż pragnienie wytłumaczenia się było zbyt silne do opanowania. Ten jeden raz chciał, by go zrozumiała... — Ja... — zaczął. — Nie... — przerwała mu spokojnie. — Proszę... Te słowa coś w nim zmieniły. Uniósł pistolet i patrząc cały czas w jej oczy, uderzył ją w skroń. Później, stojąc w ciemności głównego szybu i spoglądając na siatkę połyskującą w świetle lampy z jego przyłbicy, pró- bował zrozumieć, co właściwie zrobił. Miał zamiar ją zabić, zakończyć to czysto i honorowo. Ale patrząc na nią, słysząc jej głos, zrozumiał, że nie będzie mógł się na to zdobyć. Odwrócił się i spojrzał na ukryte w cieniu wejście do tunelu. Przez cały czas nie utrzymywał z nikim kontaktu — działał w ciszy radiowej — a więc teoretycznie mógł ją zabić albo pozwolić jej odejść i nikt by się o tym nie dowiedział. Ale wiedział już, że zrobi to, do czego zmuszał go obowiązek: dostarczy ją ogłuszoną i związaną na górę. Zrobi to niezależnie od tego, czy było to słuszne, czy też nie. Bowiem taka była jego praca — to do takich właśnie zadań wybrał go przed laty Tolonen. Westchnął i podniósłszy prawą rękę, nacisnął widoczne na niej dwa małe pęcherzyki, uruchomiając w ten sposób wszcze- piony do wnętrza dłoni zestaw komunikacyjny. — Kao Chen — powiedział cicho — czy mnie słyszysz? Zapanowała chwila ciszy, po czym usłyszał odpowiedź, którą urządzenie przekazało bezpośrednio do jego głowy: — Gregor... dzięki bogom. Gdzie jesteś? Uśmiechnął się, podniesiony na duchu niepokojem, który brzmiał w głosie Chena. — Posłuchaj. Mam ją. Jest związana i nieprzytomna, ale nie sądzę, bym mógł wydobyć ją stąd o własnych siłach. Potrzebuję pomocy. — W porządku. Zaraz się tym zajmę. Ale gdzie jesteś? Nie mieliśmy od ciebie żadnej wiadomości od ponad dwóch go- dzin. Bardzo się martwiliśmy. Karr roześmiał się cicho. — Poczekaj. Widziałem tutaj gdzieś tablicę. — Opuścił przyłbicę i zaczął rozglądać się dookoła, po czym przeszedł na drugą stronę szybu. — W porządku. Będziesz potrzebował dwóch ludzi i jakiś sprzęt do wyciągania: wielokrążki i tak dalej. — Wiem — odparł Chen, który zaczynał się już niecierp- liwić. — Zrobię to. Ale najpierw powiedz mi, gdzie jesteś. Musisz przecież wiedzieć, choćby w przybliżeniu. — To Poziom Trzydziesty Pierwszy — odparł Karr, oświe- tlając promieniem lampy powierzchnię tablicy, aby się upew- nić. — Poziom Trzydziesty Pierwszy, Hsien Dachau. ROZDZIAŁ 8 Nieżyjący brat Li Yuan stał na najwyżej położonym tarasie pałacu Hei Shui i patrzył na jezioro. Przyjechał tu bez zapowiedzi, bez- pośrednio po posiedzeniu z ministrami. Za jego plecami zajęło miejsce ośmiu dworzan, a ich czarne jedwabie sprawiały, że zdawali się wtapiać w cień rzucany przez bryłę budynku. Lekka bryza muskała powierzchnię jeziora, kołysząc wyso- kimi trzcinami porastającymi brzegi i sprawiając, że kormo- rany bujały się łagodnie na niewielkich falach. Niebo było idealnie niebieskie, a czarne kształty odległych gór rysowały się ostro i wyraźnie na horyzoncie. Światło słoneczne niczym miodowa mgiełka dotykało wszystkiego, połyskując na szero- kich schodach i białych, kamiennych łukach mostu. Na drugim brzegu jeziora, za bujną zielenią wodnych wierzb, dworki Fei Yen biegały między drzewami sadu, przygotowując swoją panią do audiencji. Z miejsca, w którym stał, mógł dostrzec dziecinne łóżecz- ko — wielkie, podobne do lektyki pudło, pełne poduszek i zasłonek w pastelowych kolorach. Na ten widok jego serce zaczęło szybciej bić, a kula ciemności w żołądku stwardniała na kamień. Odwrócił się zniecierpliwiony. — Idziemy — rzucił szorstko i ruszył w dół szerokich schodów, a jego ludzie podążyli za nim. Spotkali się na wąskim mostku. Fei Yen zatrzymała się w przepisowej odległości około sześciu ch'i od niego i pochyliła głowę. Za nią stanęły cztery dworki, które przyniosły łóżeczko. Kiedy Li Yuan zrobił krok do przodu, Fei Yen uklękła i dotknęła czołem ziemi. Jej dworki zrobiły to samo. — Chieh Hsia... Ubrana była w proste chipao w kolorze bladocytrynowym, z wyhaftowanymi motylami. Głowę miała odkrytą, a swoje przepiękne czarne włosy związała w ciasny kok. Kiedy uniosła głowę, zauważył słaby ślad rumieńca na jej szyi. — Twój podarunek... — zaczął, ale nie dokończył, gdyż usłyszał głos dobiegający z łóżeczka. Odwróciła głowę, podą- żając śladem jego spojrzenia, po czym znowu zwróciła się do niego. — Obudził się. Popatrzył na nią w roztargnieniu i ponownie skierował wzrok w stronę łóżeczka. Nic nie mówiąc, przeszedł obok niej i czterech klęczących dworek, przykucnął, a następnie odsunął zasłonkę z jednej strony łóżeczka. W środku, zakopany w gniazdku z poduszek, budził się mały Han. Leżał na boku i jedną drobniutką, delikatną rączką sięgał do krawędzi łóżecz- ka. Jego oczy — dwie malutkie plamki idealnej, wilgotnej czerni — były otwarte i patrzyły na niego. Li Yuan poczuł, że zamiera mu oddech. Podobieństwo było szokujące. — Han Ch'in... — wyszeptał miękko. Fei Yen podeszła i uklękła obok, uśmiechając się do dziec- ka, które zakwiliło ze szczęścia na jej widok. — Czy chcesz go potrzymać, Chieh Hsial Zawahał się, patrząc na niemowlę, ogarnięty tak bolesnym pragnieniem, że przeląkł się, iż straci panowanie nad sobą, po czym pokiwał głową, nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa. Pochyliła się nad łóżeczkiem, otarłszy się przy tym o niego, a lekki zapach jej perfum i ten chwilowy kontakt ich ciał sprawiły, że oprzytomniał i zdał sobie nagle sprawę z tego, że stała tuż obok. Zadrżał, wstrząśnięty siłą swych uczuć, i zrozumiał, że przyjazd tutaj był błędem. Słabością. Ale teraz nie mógł się już wycofać. Kiedy podniosła dziecko i zwróciła się ku niemu, poczuł, że ból wraca, nawet ostrzejszy niż poprzednio. — Twój syn — powiedziała tak cicho, że tylko on mógł ją usłyszeć. Dziecko leżało w jego ramionach spokojnie, tak małe, kruche i wrażliwe, że czoło Li Yuana pobruździło się z bólu na samą myśl, że ktoś mógłby je skrzywdzić. Miało dziewięć miesięcy — zaledwie trzydzieści dziewięć tygodni — a już było żywą podobizną jego brata, Han Ch'ina, który nie żył od dziesięciu lat. Li Yuan stał przez jakiś czas, a następnie odwrócił się i kołysząc niemowlę w ramionach, gruchając do niego miękko, przeszedł między klęczącymi wciąż dworkami. Doszedł do ba- lustrady i zmrużonymi oczyma zaczął się wpatrywać w brzeg jeziora. Nic tam jednak nie było. Żadnego młodszego odbicia jego samego, które patrzyłoby, jak młodziutki Han Ch'in idzie zdecydowanie po krótko przystrzyżonej trawie i na podobieńs- two dumnego, młodego zwierzęcia zmierza w stronę mostku i swojej narzeczonej. Li Yuan zmarszczył czoło i przeniósł wzrok na łąki, ale ponownie niczego tam nie zauważył. Żadnego namiotu, żad- nego przywiązanego konia ani celu łuczniczego. To wszystko już minęło, odeszło, jakby nigdy tego nie było. A jednak było to dziecko, tak podobne do jego dawno już nieżyjącego brata, jakby on nigdy nie umarł, a jedynie wyprawił się w długą podróż. — Gdzie byłeś, Han Ch'inie? — zapytał cicho, prawie nie- słyszalnie, czując ciepłą bryzę na policzku; widząc, jak porusza ona delikatnymi włosami pokrywającymi doskonale ukształ- towane czoło niemowlęcia. — Gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata? Jednak nawet w chwili, kiedy wypowiadał te słowa, wie- dział, że oszukuje sam siebie. To nie był Tongjiang, a jego brat był martwy. Sam pomagał go grzebać. A to dziecko było kimś innym. Obce w tym wielkim świecie, stanowiło początek nowego cyklu tworzenia. Jego syn, którego przeznaczeniem była rola obcego. Ponownie zadrżał, przejęty bólem na myśl o tym, co musi zrobić, po czym odwrócił się i spojrzał na Fei Yen. Patrzyła na niego, ująwszy rękoma szyję, a jej oczy zwil- gotniały ze wzruszenia na widok swego byłego męża trzy- mającego dziecko w ramionach. Zniknęło z nich wszelkie wyrachowanie. Wyraz jej twarzy zaskoczył Li Yuana — była równie jak on nie przygotowana na coś takiego. Cokolwiek zamierzała osiągnąć przez swój podarunek — czy chciała go zranić, czy też obudzić w nim poczucie winy — nie tego się spodziewała. Nie przewidziała własnej słabości. Za jej plecami stali jego ludzie, jak osiem ciemnych posągów w świetle porannego słońca, i czekali w milczeniu na słowa swego władcy. Podszedł do niej i podał jej niemowlę. — To dobre dziecko, prawda? Spojrzała mu prosto w oczy, nagle zaciekawiona, wyraźnie zastanawiając się, jaki miał zamiar, przyjeżdżając tutaj, po czym pochyliła głowę. — Podobnie jak jego ojciec — odpowiedziała w końcu cicho. Odwrócił głowę, gdyż po raz pierwszy tego dnia uświadomił sobie, jak bardzo była piękna. — Będziesz mi przysyłała kasetę co roku w dniu urodzin małego. Chciałbym... — zawahał się, a jego usta nagle wy- schły. Popatrzył na nią. — Jeśli zachoruje, chcę o tym wie- dzieć. Pochyliła lekko głowę. — Jak sobie życzysz, Chieh Hsia. — I jeszcze jedno, Fei Yen... Spojrzała na niego, a z jej oczu na chwilę zniknęła czujna ostrożność. — Chieh Hsidł Zawahał się, patrząc z uwagą na jej twarz i czując, że wszystko to, co do niej niegdyś czuł, wraca, jest tuż pod powierzchnią maski, którą nałożył na twarz. Potrząsnął gło- wą, jakby odpędzał jakieś natrętne myśli i powiedział: — Tylko tyle, że nie musisz robić nic oprócz tego. To, co było między nami, jest przeszłością. Nie próbuj tego na nowo rozniecać. Czy mnie dobrze rozumiesz? Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, jakby chcąc mu się przeciwstawić; następnie w ten charakterystyczny dla sie- bie, tak znajomy sposób, odwróciła głowę w bok, a jej głos zabrzmiał twardziej niż poprzednio: — Jak sobie życzysz, Chieh Hsia. Jak sobie życzysz. Między filarami na końcu sali ustawiono ekran. Wyglądał jak wielki biały sztandar trzymany w zębach przez smoki. Wyłożony poduszkami ze złotego jedwabiu tron audiencyjny Wang Sau-leyana został umieszczony w odległości dwudziestu ch'i od ekranu. Tang wdrapał się po stopniach i zajął swoje miejsce, po czym zwrócił się do kanclerza. — No i cóż? Hung Mien-lo zadygotał, a następnie odwrócił się i uniósł trzęsącą się rękę. Na ten znak wszystkie światła w sali przygasły, a ekran zalał strumień białego światła. Dopiero w chwili, gdy obraz wyostrzył się nieco, Wang Sau-leyan zdał sobie sprawę z tego, że patrzy na coś rzeczywistego — na powierzchnię jakiegoś białego kamienia. A gdy w polu widzenia pojawiła się zielono- niebieska krawędź, zrozumiał, co to było. Grobowiec. Płyta grobowca. I to nie byle jakiego grobowca. Patrzył na grobowiec swojej rodziny w Tao Yuan, znajdujący się w otoczonym murem ogrodzie za Pałacem Wschodnim. Wzdrygnął się i jakby chcąc zwalczyć narastające z każdą chwilą uczucie lęku, przycisnął jedną rękę do brzucha. — Co...? Nie zdołał dokończyć pytania, bowiem dokładnie w tym samym momencie na śnieżnobiałej powierzchni kamienia po- jawiła się siatka drobnych pęknięć. Przez krótką chwilę ciem- niały, poszerzając się, po czym kamień, gubiąc najpierw drob- ne, potem większe kawałeczki bieli, zaczął się kruszyć. Trwało to jakiś czas, po czym niespodziewanie i tak nagle, że Wang podskoczył na swoim tronie, płyta rozpadła się na kawałki, ukazując ciemne wnętrze krypty. Tang patrzył na to z przerażeniem. Wydawało mu się, że na jego gardle zacisnęła się jakaś niewidoczna ręka, a serce łomotało mu w piersi jak wystraszony ptak. Przez chwilę na ekranie nie było widać niczego — niczego oprócz ciemności — potem jednak coś w ciemności poruszyło się i na poszarpanej kamiennej krawędzi pojawił się czarny kształt, jakby cień. To była ręka. Wang Sau-leyan trząsł się już prawie bez przerwy, całe jego ciało dygotało w niepohamowanych dreszczach, ale nie po- trafił oderwać wzroku od tego, co działo się na ekranie. Powoli, jak w jego najstraszniejszych koszmarach, z mroku grobowca zaczęła się wynurzać jakaś postać. Wyglądało to tak, jakby z głębi oceanu wydobywał się topielec. Przez chwilę stał tam, ledwie zarysowany w promieniach porannego słońca, po prostu ciemny kształt na tle absolutnej ciemności panującej we wnętrzu krypty, po czym zrobił chwiejny krok do przodu i znalazł się w pełnym świetle dnia. Wang jęknął głośno. — Kuan Yin... To był jego brat, Wang Ta-hung. Jego brat, który dwadzieś- cia miesięcy temu został złożony w tym kamiennym łożu. Wyrósł w grobie, stał się mężczyzną, którym nigdy nie był za życia. Przeciągnął się najpierw na słońcu, a z jego śmiertelnego całunu opadły grudki ziemi, następnie zaś zaczął rozglądać się wokół, mrugając przy tym oczami, jakby przyzwyczajając się do pełnego światła. — To niemożliwe — wykrztusił z trudem Wang Sau-ley- an. — Kazałem go zabić i zniszczyć jego kopię. — A jednak jego krypta była pusta, Chieh Hsia. Trup stał tam przez jakiś czas, chwiejąc się lekko, wystawiw- szy twarz do słońca. Następnie, słaniając się jak pijak, ruszył do przodu, znacząc swoją drogę opadającą z całunu ziemią. — A ta ziemia? — Jest prawdziwa, Chieh Hsia. Kazałem ją dać do analizy. Wang wpatrywał się z przerażeniem w ekran, śledząc po- wolny, niezdarny marsz trupa swego brata. Nie było już wątpliwości. To był on, ale większy i bardziej muskularny, wyglądający tak, jak powinien wyglądać prawdziwy starszy brat, a nie jak słabeusz, którym był za życia. Dowlókł się przez trawnik do zamkniętej bramy i zamontowanej na niej kamery, a jego chrapliwy oddech z każdym krokiem brzmiał coraz głośniej. Brama przewróciła się, wyrwana z ogromną siłą z masyw- nych żelaznych zawiasów, a twarde drewno, z którego ją zbudowano, popękało, jakby było zupełnie spróchniałe. Pra- wie natychmiast obraz przejęła inna kamera i zaczęła śledzić kroczącą powoli postać, która przemierzywszy szeroką ścieżkę na tyłach Pałacu Wschodniego, zeszła po schodach do środ- kowego ogrodu. — Czy nikt nie próbował tego zatrzymać? — zapytał Wang, pokonując suchość panującą w jego ustach. — Nikt o tym nie wiedział, Chieh Hsia. — Głos Hunga brzmiał bardzo słabo i niepewnie. — Alarm został podniesio- ny dopiero wtedy, gdy t o wyłamało główną bramę. Strażnicy poszaleli ze strachu. Uciekli na jego widok. I trudno im się dziwić. Po raz pierwszy Wang Sau-leyan nie miał sił ani ochoty, by łajać swego kanclerza. Obserwując potykającą się postać, która powoli, ale tak nieustępliwie posuwała się do przodu, czuł ogromne, naglące pragnienie, by się schować w jakieś ciemne i bezpieczne miejsce albo rzucić się do ucieczki i biec, biec przed siebie aż na koniec świata. Ze strachu włosy zjeżyły mu się na głowie, a jego ręce drżały jak ręce starego człowieka. Nigdy jeszcze się tak nie bał. Nigdy, nawet jako dziecko. A jednak to nie mógł być jego brat. Mimo że był spara- liżowany z przerażenia, jakaś część jego umysłu odrzucała tę możliwość. Wyciągnął ręce i zacisnął dłonie z całej siły na oparciach fotela, zmuszając się do spokoju, ale niewiele to pomogło. Obraz na ekranie był ogromnie przekonywający. Tak przeko- nywający, że nawet jego racjonalny umysł nie potrafił się przeciwstawić świadectwu oczu. Wang Ta-hung był martwy. Widział to na własne oczy, dotykał jego zimnego, pozbawio- nego życia ciała — a jednak był tam, jakby urodzony na nowo. Nowy człowiek, którego oczy błyszczały życiem, a ciało emanowało dziwną, nieziemską siłą. Wzdrygnął się i oderwawszy wzrok od ekranu, spojrzał w dół na pobladłą z przerażenia twarz swojego kanclerza. — A więc gdzie to teraz jest, Hung? Gdzie, na bogów, to jest? Hung Mien-lo popatrzył na niego szeroko otwartymi ocza- mi i wzruszył nieznacznie ramionami. — Gdzieś na wzgórzach, Chieh Hsia. Gdzieś na wzgórzach. Ywe Hao stała odwrócona plecami do Karra. Była naga, jej ręce skuto kajdankami z tyłu, a nogi związano. Na prawo od niej, pod ścianą, zauważył pustą ławę przesłuchań. Za kobietą, po drugiej stronie celi, dwóch członków zespołu lekar- skiego rozkładało na długim stole swoje narzędzia. Karr odchrząknął, zakłopotany, a nawet trochę rozgniewa- ny sposobem, w jaki ją traktowano. Nigdy przedtem nie dręczyło go podobne uczucie. Zazwyczaj osoby, które tu przy- prowadzał zasługiwały na wszystko, co je spotykało, ale tym razem było inaczej. Zerknął niepewnie na kobietę, wytrącony z równowagi jej nagością, i minął ją. W tym krótkim momen- cie uchwycił spojrzenie jej oczu i ponownie dostrzegł widoczną w nich siłę i wyzwanie, a nawet, być może, poczucie moralnej wyższości. Zatrzymał się przy stole i zaczął przyglądać się rozłożonym na białym materiale narzędziom. — A to po co, lekarzu Wu? Wiedział, po co one tam były. Setki razy widział, jak ich używano, może nawet i tysiąc. Ale nie to miał na myśli. Wu uniósł głowę i spojrzał na niego z zaskoczeniem. — Proszę o wybaczenie, majorze. Nie rozumiem... Karr popatrzył mu twardo w oczy. — Czy ktoś poinstruował pana, aby to przynieść? Stary człowiek roześmiał się krótko. — Nie, majorze Karr. Nikt mnie nie instruował. Ale to jest standardowa procedura w czasie przesłuchań. Założyłem... — Nikt pana o to nie prosił — warknął Karr, rozwście- czony, że jego wyraźne instrukcje zostały zlekceważone. — Zapakuje pan to wszystko i wyjdzie stąd. Ale najpierw zbada pan więźniarkę. — To jest w najwyższym stopniu nieregulaminowe, majo- rze — zaczął lekarz, urażony jego tonem, ale Karr przerwał mu gniewnie: — To jest moje dochodzenie, lekarzu Wu, i zrobi pan to, co mówię! A teraz niech się pan zabiera do pracy. Za dwadzieś- cia minut chcę mieć gotowy do podpisu raport. Gdy stary lekarz i jego pomocnicy zajmowali się wykony- waniem tego polecenia, Karr stał przy drzwiach, odwrócony do nich tyłem. Dopiero gdy skończyli, ponownie spojrzał w tamtą stonę. Dziewczyna leżała na ławie, naga, a z samej pozycji, którą przyjęła, oraz z wyrazu jej oczu wyzierała wola oporu. Karr patrzył na nią przez chwilę, po czym odwrócił wzrok, czując coraz większe zakłopotanie. Mówiąc prawdę, podziwiał ją. Podziwiał godność, z jaką znosiła wszystkie poniżające prak- tyki, którym ją poddano, i dumę widoczną na jej twarzy. Pod tym względem przypominała mu Marię. Odwrócił wzrok, wytrącony z równowagi kierunkiem, w ja- kim pobiegły jego myśli. W końcu Maria nie była terrorystką. A jednak wystarczyło mu tylko raz spojrzeć na tę dziew- czynę — na sposób, w jaki się zachowywała — by zauważyć podobieństwo. Nie chodziło przy tym o stronę zewnętrzną -— chociaż obie były silnymi i przystojnymi kobietami — ale o cechy charakteru ujawniające się w każdym ruchu, każdym geście. Podszedł do szafy stojącej w rogu pokoju, wyjął z niej prześcieradło i wróciwszy do ławy, przykrył nim dziewczynę. Spojrzała na niego z zaskoczeniem, po czym odwróciła wzrok. — Zostaniesz przeniesiona do innej celi — powiedział, roz- glądając się wokół, zdegustowany surowością tego pomiesz- czenia. — Gdzieś, gdzie będzie ci wygodniej. Popatrzył na nią i zauważył, jak stężała pod prześcieradłem. Nie ufała mu. Ale dlaczego miałaby mu ufać? Był jej wrogiem. Mógł jej okazywać drobne dowody uprzejmości, ale jego ostatecznym zadaniem było zniszczenie jej, i ona o tym wie- działa. Może to powinno być tak okrutne. Może powinien po- zwolić temu rzeznikowi Wu zrobić swoje. Jednakże coś w nim buntowało się przeciwko temu. Ona nie była taka sama jak inni, z którymi musiał walczyć — niczym nie przypominała DeVore'a czy Berdyczowa. W ich wypadku wiedział dokład- nie, na czym stoi, a z nią... Odwrócił się rozgniewany na siebie. Zły, że było w nim dla niej tak wiele współczucia; że tak bardzo przypominała mu Marię. Czy właśnie o to chodziło — o to ogromne podobieńs- two? W takim razie był to wystarczający powód, by poprosić o odebranie mu tej sprawy. Jednakże nie był pewny, że właśnie o to chodziło. Raczej było to podobieństwo do niego samego, to samo, co zauważył u Marii i co, być może, sprawiło, że wybrał ją sobie na żonę. W takim razie jak to o nim świad- czyło? Czy wszystko aż tak się zmieniło — czy on sam zmienił się tak bardzo — że jego punkt widzenia pokrywał się z pun- ktem widzenia wrogów jego władcy? Spojrzał ponownie w jej kierunku — na te kobiece kształty rysujące się tak wyraźnie pod prześcieradłem — i poczuł, że przebiega go lekki dreszcz. Czy oszukiwał sam siebie, widząc w niej odbicie swojej własnej, głęboko zakorzenionej niepew- ności? Czy to było właśnie to? Bo jeśli tak, jeśli sedno prob- lemu było w nim... — Majorze Karr? Odwrócił się. Lekarz Wu trzymał swoją torbę z narzędzia- mi, a jego asystenci ustawili się za jego plecami. Przed nimi, na stole, leżał raport medyczny. Karr podniósł go, przeczytał z uwagą, po czym wyjął z kieszeni pióro i złożył na nim swój podpis. — W porządku, może pan już iść, Wu — powiedział, od- dając lekarzowi kopię raportu. — Dalej poprowadzę to sam. Na ustach i w oczach Wu pojawił się przelotny, porozu- miewawczy uśmieszek. — Jak pan sobie życzy, majorze Karr. Pochylił głowę w ukłonie i wyszedł, a za nim jego asys- tenci — milczące, bezbarwne cienie starego człowieka. Karr odwrócił się w stronę kobiety. — Czy jest coś, czego byś chciała? Popatrzyła na niego krótko. — Mojej wolności. Może nowej tożsamości. — Zamilkła, a na jej twarzy pojawił się wyraz gorzkiej rezygnacji. — Nie, majorze Karr. Nie chcę niczego. Zawahał się, po czym pokiwał głową. — W ciągu następnej godziny zostaniesz przeniesiona do innej celi. Później wrócę, aby cię przesłuchać. To musi być zrobione, a więc najlepiej będzie, jeśli przestaniesz się opierać. Wiemy już bardzo dużo, ale w twoim własnym interesie... — W moim własnym interesie? — Rzuciła mu pełne nie- dowierzania spojrzenie. — Niech pan robi to, co do pana należy, majorze Karr, ale niech pan mi nie opowiada o moim interesie. Ponieważ pan nic o tym nie wie. Nie ma pan naj- mniejszego pojęcia. Pokiwał z rezygnacją głową. Miała rację. To było ich przeznaczenie, coś jak scenariusz, który oboje musieli prze- czytać. Odwrócił się do ściany. Może tak właśnie musiało się wszystko toczyć, ale w jego mocy było przynajmniej to, by ułatwić jej odejście, kiedy już skończy się śledztwo — prze- prowadzić wszystko czysto i bezboleśnie. Tyle mógł dla niej zrobić na pewno. *¦* W Tao Yuan, na ogrodzonym wysokim murem cmentarzu klanu Wanga, padało. Owinęty ciasno płaszczem Wang Sau- -leyan stał przy otwartym grobowcu i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ziejącą pod nim ciemność. Zasnute szaroczarnymi chmurami niebo potęgowało tylko nastrój mrocznej posępności, który zdawał się przenikać wszystko dookoła. Obserwujący to z niewielkiej odległości Hung Mien-lo czuł przebiegające mu po grzbiecie ciarki. A więc to wszystko było prawdą. Grobowiec został wyłamany od środka, a kamienny sarkofag, w którym spoczywał Wang Ta-hung, rozbity jak gipsowy posążek. A jego zawartość? Wzdrygnął się. Na ziemi widać było odciski stóp, znaleziono także włókna materiału, ale wszystko to nie wystarczało. Nie wystarczało, by powiązać zniknięcie zwłok ze zniszczeniem grobowca. Chyba że uwierzyło się filmowi. W czasie lotu z Aleksandrii omawiali to wielokrotnie, a upor- czywość, z jaką Tang wracał do tego tematu, graniczyła z obłędem. Umarli nie wstają z grobów, powtarzał, a więc to musiało być coś innego. Ktoś to zaaranżował, aby go wy- straszyć i podważyć jego pozycję. Ale w jaki sposób? I kto? Oczywistym kandydatem był Li Yuan — on najwięcej mógł zyskać na takim posunięciu — ale równocześnie miał najmniej możliwości. Szpiedzy Hunga śledzili każdy ruch młodego Tanga Europy i nie odkryli niczego, co mogłoby wskazywać na jego związek z tą sprawą — nawet najmniejszego śladu. A więc może Tsu Ma? On także miał wystarczająco dużo powodów, by zrobić coś takiego, choć prawdą również było, że szpiedzy Hunga w otoczeniu Tsu Ma byli znacznie mniej skuteczni niż w każdym z pałaców pozostałych Tangów. Z drugiej jednak strony, podobny podstęp jakoś nie pasował do charakteru Tsu Ma. Przy całej swej przebiegłości naturę miał raczej szczerą i otwartą. A więc kto jeszcze pozostawał? Mach? Sama taka myśl była niedorzeczna. Jeśli zaś chodziło o pozostałych Tangów, to w gruncie rzeczy nie mieli wystarczająco silnego motywu — nawet Wu Shih. Sun Li Hua mógłby mieć taki powód, ale on już nie żył, a wraz z nim wyrżnięto całą jego rodzinę, do trzeciego pokolenia. Wszystko to sprawiało, że widok tej rozwalonej płyty i pus- tej trumny wprawiał go w jeszcze większe zakłopotanie. Poza tym ta istota była gdzieś tam na wolności. Mocarna istota, która potrafiła rozbić kamień i podnieść płytę ważącą tyle, co czterech mężczyzn. Coś nieludzkiego. Hung Mien-lo zauważywszy, że Tang wchodzi do środka, odwrócił się i popatrzył na tonący w deszczu ogród. Jeśli to nie był prawdziwy Wang Ta-hung, to musiał najpierw wejść do grobowca, by potem móc w tak spektakularny sposób wydostać się na zewnątrz. Jak mógłby tego dokonać? Hung Mien-lo zaczął powoli przechadzać się w tę i z powro- tem, usiłując znaleźć rozwiązanie tego problemu. Po pierwsze, możliwe było, że to coś leżało w grobie już od dawna — że umieszczono to tam w czasie pogrzebu Wang Ta-hunga albo jeszcze wcześniej. Jednakże takie rozwiązanie wydawało się mało prawdopodobne. Chyba że chodziło tu o maszynę, która nie musi jeść, a nie widział jeszcze maszyny, która wyglądałaby równie żywo jak to coś, co wydostało się z grobowca. A więc jak? Jak to coś mogło dostać się do wnętrza grobow- ca i nie zostać przy tym zauważone? Rozmieszczone wokół kamery nadzoru przez większość czasu były wyłączone, ale w razie najmniejszego hałasu lub poruszenia uaktywniały się i śledziły źródło zakłócenia do momentu, gdy zniknęło z ich pola widzenia. W nocy zaś reagowały na ciepło. Zaletą tego systemu było to, że ułatwiał on sprawdzanie wyników obserwacji. Nie było potrzeby wielogodzinnego prze- glądania filmu, na którym kamery niczego nie zanotowały. Hung wiedział, że było to sensowne... w normalnej sytuacji. Jeśli jednak tym razem w ciemności przekradło się coś zimnego i cichego? Zbliżył się do grobowca i zajrzał do środka. Wang Sau-leyan stał nieruchomo na samym dole, tuż przy roztrzaskanym sarkofagu i wpatrywał się w jego puste wnętrze. Kiedy wyczuł nad sobą obecność Hunga, uniósł głowę i spojrzał na niego. — On jest martwy. Czułem to. Był zimny. Hung Mien-lo skinął głową, ale słowa Tanga sprawiły, że znowu poczuł ciarki przebiegające mu po grzbiecie. Coś zim- nego... Widząc, że Wang, otrzepując ręce z kurzu, ruszył po schodach do góry, cofnął się i pochylił nisko głowę. — Znajdziesz tego, kto to zrobił, kanclerzu Hung. I znaj- dziesz tę istotę... czymkolwiek ona jest. Do tego czasu możesz się uważać za pozbawionego wszystkich tytułów i zesłanego na niższy poziom. Rozumiesz mnie? Hung spojrzał Tangowi w oczy, po czym opuścił głowę, przytakując w milczeniu. — Dobrze. Zabieraj się do roboty. Gdy myślę o tym wszys- tkim, cierpnie mi skóra. Mnie też, pomyślał Hung Mien-lo, ukrywając swój gorzki gniew. Mnie też. * * * Cela była czysta, a pościel leżąca na łóżku świeżo wyprana. W jednym kącie stała miska i dzbanek z wodą, a w drugim kubeł. Na wąskim biureczku leżał papier, pędzelki i słoiczek z tuszem. Obok nich stał holoprojektor przyniesiony z jej mieszkania. Ywe Hao siedziała za biurkiem z pędzelkiem w ręce i za- mknąwszy oczy, wspominała przeszłość. Chciała sobie dokład- nie wszystko przypomnieć, ale to było bardzo trudne. Bolesne. Mimo to czuła wielką potrzebę, aby to zrobić. Aby nadać temu wszystkiemu jakiś sens. Spróbować to wytłumaczyć temu wielkiemu mężczyźnie. Odłożyła pędzelek i przetarła oczy. Upłynęło już więcej niż trzy godziny od jej porannego spotkania z majorem, a mimo to zdołała dopiero zapisać trzy krótkie strony. Westchnęła i podniósłszy pierwszą z nich, przeczytała jeszcze raz. Za- skoczyła ją suchość i lakoniczność własnego opisu. Nie było w nim widać jej bólu, jej rozterek i prawdziwej przyczyny wyboru, którego dokonała. Wzdrygnęła się i odłożyła kartkę na biurko, myśląc, że w gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Na koniec i tak uznają ją winną i skażą na śmierć, cokolwiek by powie- działa, czy też zrobiła. Mieli przeciwko niej zbyt silne dowody. A nawet gdyby tak nie było... Tak, ale ten olbrzym major postępował sprawiedliwie. Od- wróciła głowę, zakłopotana dziwnym uczuciem, które ogar- niało ją na myśl o tym człowieku. Było w nim coś innego. Coś, czego nie spodziewała się znaleźć u jednego ze sług Tanga. Odnosiła wrażenie, że on naprawdę rozumiał większość tego, co mówiła, a nawet częściowo z nią sympatyzował. Kiedy na przykład mówiła o ataku na „Klub Ważka", pochylił się ku niej i kiwał głową, jakby dzieląc jej pogardę i odrazę. A jednak był majorem Służby Bezpieczeństwa, wyższym oficerem całko- wicie lojalnym wobec swego Tanga. Może zatem był to zwykły podstęp, mający na celu zdobycie jej zaufania i zmylenie jej czujności? Jeśli jednak tak było, to dlaczego niczego nie próbował z niej wyciągnąć? A może zamierzał prowadzić z nią długą grę? Może chciał przez nią złapać grubszą rybę? W takim wypadku musiał uzbroić się w cierpliwość nie- śmiertelnych, bowiem wiedziała równie mało, co on. Jedynie Mach znał nazwiska przywódców komórek, a Mach był zbyt sprytny, by dać się złapać komuś takiemu jak Karr. Wspomnienie majora ponownie wprawiło ją w zakłopota- nie. Zamyśliła się głęboko, patrząc na swoje dłonie. Karr dał jej ubranie oraz upewnił się, że dostaje dobre pożywienie i jest właściwie traktowana przez strażników. Nie spodziewała się tego wszystkiego. Na szkoleniu przygotowano ją, że w razie pojmania ma się spodziewać najgorszego. Jed- nakże ten żołnierz Tanga, ten wróg zadziwiał ją swym za- chowaniem. Miał wygląd brutala — jakiegoś wielkiego, nie- zgrabnego automatu — ale kiedy mówił, jego ręce poruszały się z zaskakującym wdziękiem. A jego oczy... Potrząsnęła głową, zupełnie zbita z tropu. Cokolwiek jed- nak by myślała, była już martwa. Wiedziała to od chwili, kiedy ją pojmał. Dlaczego zatem czuła tak wielką potrzebę, by się uspra- wiedliwić? Dlaczego nie chciała, aby rezulaty jej działań mó- wiły same za siebie? Pochyliła się i przyciągnęła holoprojektor. Może właśnie dlatego, że on ją o to prosił. Może dlatego, że zauważyła coś w jego błękitnych oczach, kiedy opowiadała o swoim bracie. I dlatego, że oddał jej tę pamiątkę. A więc może... Może co? zapytała siebie, a jakaś chłodna, cyniczna część jej umysłu zdecydowanie zdusiła uczucie ciepła, które budziło w niej wspomnienie Karra. Jakie dobro mogło wyniknąć z te- go, że on ją zrozumie, jeśli sam się przy tym nie zmieni? A jeśli wszystkie jej tłumaczenia doprowadzą jedynie do tego, że będzie jeszcze lepszy w tym, co robi? A jego zadaniem było przecież tropienie ludzi podobnych do niej. Tropienie ich i za- bijanie. Zapobieganie zmianom. Jak to oni mówili o sobie? Aha, „Jestem rękami mojego Pana". Tak myśleli o sobie i tak pozostanie. I nic, cokolwiek by powiedziała, nie może tego zmienić. Odepchnęła hologram brata i papiery na bok, po czym wstała gwałtownie, zła na siebie za to, że okazała się niewy- starczająco szybka i silna. Miała jeszcze tyle do zaofiarowania Yu, ale zniszczyła to wszystko. Powinnam to wiedzieć, powtarzała sobie. Powinnam prze- widzieć, że Edel będzie chciał mnie dopaść. Powinnam się stamtąd wyprowadzić. Ale nie było wystarczająco dużo czasu. Mach nie dał mi czasu. I byłam taka zmęczona. Rzuciła się na łóżko i kolejny raz zatopiła się w tych niewesołych rozważaniach. I tym razem nie zbliżyła się nawet do żadnej odpowiedzi. Zresztą żadna odpowiedź nie mogła jej już pomóc. A jednak ta potrzeba pozostała. Potrzeba wy- tłumaczenia się. Usprawiedliwienia się przed nim. Ale dlaczego? Skąd to się brało? Z zewnątrz dobiegły do niej odgłosy kroków, a następnie dźwięk towarzyszący otwieraniu elektronicznego zamka. Chwilę później drzwi się odsunęły i do celi wszedł Karr. — Ywe Hao — powiedział z tym swoim dziwnym akcen- tem. — Wstań. Musimy porozmawiać. Spojrzała na niego i pokiwała głową. — Myślałam — odparła. — Wspominałam przeszłość... Po pożarze, który go zniszczył, Pokład Czternasty central- nej strefy Bremy został już odbudowany, aczkolwiek nie we- dług starych planów. Z uwagi na szacunek dla tych, którzy tam zginęli, przekształcono go w park pamięci, który ukształ- towano na podobieństwo antycznych wodnych ogrodów — Chuo Cheng Yuan — w Siichow. Po wąskich ścieżkach prze- chadzali się żołnierze, samotnie lub w towarzystwie swoich rodzin, rozkoszując się pełnym spokoju i harmonii obrazem jeziora, skał, delikatnych mostków i wysmukłych pawilonów. Od czasu do czasu któryś z nich przystawał przed wielkim t'jngiem nazwanym Piękny Śnieg, Piękne Kwiaty i patrzył na ogromny głaz — Kamień Wiecznego Smutku — umieszczony tam przed kilkoma miesiącami przez młodego Tanga. Na szerokim, szarym boku głazu wyryto i wymalowano czerwoną farbą nazwiska. Nazwiska wszystkich jedenastu tysięcy osiem- nastu mężczyzn, kobiet i dzieci, zabitych tu przez Ping Tiao. Dalej, po przeciwnej stronie lotosowego jeziora, z brzegu wystawała kamienna łódź. Była to herbaciarnia „Płynący po Morzu". Karr siedział samotnie na jednej z ław w pobliżu dziobu, a przed nim stał czajniczek najprzedniejszej ch'a po- dawanej w tym lokalu. Dwaj członkowie jego ochrony usiedli w pobliżu i pilnowali, aby nikt mu nie przeszkadzał. Karr ze swego miejsca mógł dostrzec Kamień Wiecznego Smutku, którego kształt częściowo przesłaniały wierzby, a gór- na, tępa krawędź wyglądała jak spiłowany ząb. Patrzył na niego, próbując umieścić go jakoś w kontekście ostatnich wydarzeń. Sączył ch'a, czując, że znowu wraca, silniejsze niż kiedykol- wiek, uczucie niepokoju i zakłopotania. W jakikolwiek sposób próbowałby sobie to tłumaczyć, kamień w żaden sposób nie pasował do młodej terrorystki. Ywe Hao nigdy by tego nie zrobiła. Nigdy by nie potrafiła zabić z zimną krwią tak wielu niewinnych ludzi. Nie. Czytał to, co napisała o swoim bracie, i poruszyło go to. Słyszał, co mówił o niej strażnik Leyden, oglądał kasetę z przesłuchania dwóch młodych chłopców — jej pomocników — i dostrzegł w ich oczach gorącą miłość, którą ją darzyli. A wreszcie, widział na własne oczy to, co się stało w „Klubie Ważka" i nie potrafił znaleźć w swoim sercu ani śladu potępienia dla jej czynu. Była zabójcą, owszem, ale takim samym zabójcą był i on, a kto mógł powiedzieć, co usprawiedliwiało akt zabójstwa, co sprawiało, że raz było to coś dobrego, a innym razem złego? On zabijał na rozkaz, a ona z potrzeby serca, by zaspokoić swoje poczucie sprawiedliwości. Jak tu rozstrzygnąć, które z nich postępowało słusznie? A teraz to — ten ostatni, nieoczekiwany zwrot sytuacji. Popatrzył na zwój leżący na stole obok czajniczka i potrząsnął głową. Powinien zabić ją, kiedy miał okazję. Nikt by o tym nie wiedział. Nikt oprócz niego. Postawił gwałtownie czarkę na stole, rozlewając przy okazji ch'a. Gdzie, do cholery, podziewał się Chen? Co go, na bogów, tak długo zatrzymuje? Odwrócił głowę i zauważył Chena, który mijał właśnie jego ochroniarzy. — Co się stało? — To... — Karr podsunął mu zwój papieru. Chen rozwinął go i zaczął czytać. — Odebrali nam tę sprawę — kontynuował cicho i gniew- nie Karr. — Odepchnęli nas na bok i chcę wiedzieć dlaczego. Chen podniósł wzrok, zaskoczony reakcją przyjaciela. — Wszystko, co tu widzę, to polecenie, abyśmy przekazali ją w ręce T'ing Wei. To trochę dziwne, zgadzam się, ale nie tak znowu niesłychane. Karr pokręcił głową. — Nie. Przeczytaj ostatni akapit. Zobacz, co tam jest napisane. Chen uniósł zwój i przeczytał szybko wskazany akapit. Zasępił się. — To nie może być prawda. SimFac? Mają ją przekazać SimFacowi? Co właściwie Tolonen sobie wyobraża? — To nie marszałek. Popatrz na sam dół. To pieczęć kanclerza. A to oznacza, że rozkaz został zaakceptowany przez Li Yuana. Chen wyprostował się, ogromnie zdziwony. — Ale dlaczego? To nie ma żadnego sensu. Karr potrząsnął głową. — Nie. W tym musi być jakiś sens. Tylko że my nie wiemy jeszcze, jak to wszystko do siebie pasuje. — I ty chcesz wiedzieć? — Tak. — Ale czy to nie wykracza poza nasze uprawnienia? Mam na myśli... Karr pochylił się ku niemu. — Troszkę pokopałem na własną rękę i dowiedziałem się, że T'ing Wei zamierza przekazać ją do jednej z afrykańskich filii SimFacu. Chen zmarszył czoło. — Afryka? — Tak. To dosyć dziwne, nie uważasz? Ale posłuchaj dalej. Wygląda na to, że przeznaczono ją do specjalnego ośrodka we wschodniej Afryce. Jakieś miejsce o nazwie Kibwezi. Bo- gowie tylko mogą wiedzieć, co oni tam robią i do czego jej potrzebują, ale musi to być dość ważne, na tyle ważne, by zagwarantować bezpośrednią interwencję Tanga. To dlatego cię wezwałem, Chen. Widzisz, mam dla ciebie specjalne zada- nie, zadanie dla naszego przyjaciela Tong Chou. Tong Chou był pseudonimem Chena. Nazwiskiem, którego używał na plantacji, kiedy śledził tam DeVore'a. Chen westchnął głęboko. Wang Ti była bliska rozwiązania. Dziecko miało przyjść na świat w ciągu najbliższych kilku tygodni i miał nadzieję być tu w czasie porodu. Ale to był jego obowiązek. Za to mu płacono. Spojrzał prosto w oczy Karra i pokiwał głową. — W porządku. Kiedy zaczynam? — Jutro. Dokumenty są już przygotowywane. Zostaniesz przeniesiony do Kibwezi z europejskiej filii SimFacu. Wszys- tkie potrzebne informacje dostaniesz jeszcze dziś wieczorem. — A ta kobieta? Ywe Hao? Mam jej towarzyszyć? Karr pokręcił przecząco głową. — Nie. To mogłoby się komuś wydać nieco podejrzane, nie uważasz? Poza tym przeniosą ją tam dopiero za kilka dni. To ci da trochę czasu, abyś mógł się zorientować, co tam się właściwie dzieje. — A jak mam ci składać raporty? — Nie będziemy się kontaktować. Przynajmniej w czasie, kiedy tam będziesz. Chen zadumał się. Wyglądało to na niebezpieczne zadanie, ale nie bardziej niż poprzednie. Pokiwał głową. — A gdybym musiał się stamtąd wydostać, to co mam robić? — Wyślesz wiadomość. List do Wang Ti. Wtedy my tam przylecimy i zabierzemy cię. — Rozumiem. Chen wyprostował się na krześle i spojrzał w zadumie na swojego wielkiego przyjaciela. — A kobieta, Ywe Hao... czy mam interweniować, kiedy zajdzie potrzeba? Karr opuścił wzrok. — Nie. W żadnym wypadku. Masz tylko obserwować, nic więcej. Nikt nie może podejrzewać naszego udziału w tej sprawie. Gdyby T'ang o tym usłyszał... — Rozumiem. — To dobrze. A więc wracaj do domu, Kao Chen. Chciał- byś pewnie pobyć trochę z Wang Ti i dziećmi, prawda? — Karr uśmiechnął się do niego. — I nie obawiaj się niczego. Z Wang Ti wszystko będzie dobrze. Będę miał ją na oku w czasie twojej nieobecności. Chen wstał i także się uśmiechnął. — Jestem wdzięczny. Ta świadomość mi ogromnie pomoże. — Dobrze. Aha, zanim pójdziesz... czego się tam na dole dowiedziałeś? Z kim spotkała się Ywe Hao? Chen sięgnął do kieszeni swojej tuniki i wyciągnął dwie fotografie, które zabrał z mieszkania jej wujka: portrety ro- dziców Ywe Hao oraz jej samej wraz z bratem. Patrzył na nie przez chwilę, po czym wręczył Karrowi. — Ale oni przecież nie żyją — powiedział zdumiony Karr. — Powiedziała mi, że nie żyją. Chen westchnął. — Ojciec nie żyje. Brat także. Ale matka i wuj żyją. To ich poszła odwiedzić. Swoją rodzinę. Karr przyglądał się fotografiom jeszcze przez chwilę, a na- stępnie pokiwał głową. — Dobrze. Idź już. Porozmawiamy jeszcze później. Kiedy Chen odszedł, Karr wstał, poszedł na dziób kamien- nego statku i odszukał wzrokiem kamień. Nie mógł jej ocalić. To już nie było w jego mocy. Ale było coś, co mógł dla niej zrobić; mały, ale znaczący gest, który wprawdzie nie odmieni sytuacji, ale może ją chociaż odrobinę poprawić — i być może przyniesie dziewczynie ukojenie. Spojrzał na fotografie po raz ostatni i z uśmiechem, wiedząc już, co ma zrobić, wrzucił je do wody. * * * Li Yuan rozglądał się po pustych boksach stajni i wdychał jej zapachy. Kierując się nagłą zachcianką, wezwał zarządcę Pałacu Wschodniego, kazał mu przynieść klucze i przyszedł tu, sam, po raz pierwszy od dnia, kiedy zabił konie. Chociaż boksy zostały oczyszczone i zdezynfekowane, a z kamiennej podłogi usunięto siano, zapach koni wciąż był silny; przesiąknięta nim była każda cegła, każda płytka i drew- niana belka tego starego budynku. A kiedy zamknął oczy... Zadrżał i znowu rozejrzał się wokół. Promienie księżyca posrebrzyły wielki prostokąt bramy i na kształt błyszczącej warstwy rosy połyskiwały na końcówkach słupków przy bo- ksach. — Musze mieć konie... — powiedział miękko do siebie. — Muszę znowu jeździć na nich i polować z sokołem. Zbyt wiele czasu spędzam w gabinecie. Zapomniałem już... Co zapomniałem? zapytał się w duchu. Jak żyć, brzmiała odpowiedz. Odesłałeś ją, a jednak ona wciąż ma cię w swojej mocy. Musisz zerwać te łańcuchy, Li Yuanie. Musisz o niej zapomnieć. Masz żony, dobre żony. I wkrótce będziesz miał dzieci. Pokiwał głową, a następnie podszedł szybko do bramy i trzymając się wielkiego, drewnianego słupa, spojrzał na księżyc. Był wysoko na niebie, okrągły i wielki. Na tle jego jasnej tarczy przesuwały się poszarpane pasemka chmur. Li Yuan roześmiał się, zdumiony nagłym przypływem radości, która niespodziewanie go ogarnęła, i skierował wzrok na północny wschód, tam, gdzie w odległości tysiąca pięciuset li znajdował się pałac Wang Sau-leyana. — Kto nienawidzi cię bardziej ode mnie, kuzynie Wang? Kto nienawidzi cię tak bardzo, by straszyć duchem brata? Czy to było przyczyną tego nagłego przypływu dobrego samopoczucia? Nie. Ten nastrój nie wydawał się związany z jakimś konkretnym wydarzeniem — zaszła w nim jakaś wielka zmiana, coś przypominającego moment, gdy słońce pojawia się nad oceanem po przejściu sztormu i oświetla wzburzone fale. Wyszedł na wysypany żwirem plac przed stajnią i rozłożyw- szy szeroko ramiona, zakręcił się wokół. Zamknął oczy i wspo- minał poranek w dniu swoich dwunastych urodzin, kiedy ojciec wezwał tu wszystkich służących. Mimo zamkniętych oczu widział wszystko tak wyraźnie, jakby to było zaledwie wczoraj: widział swojego ojca, wysokiego, władczego, i stajennych usta- wionych przed bramą, i głównego stajennego, Hun Feng- -chana, który uspokajał konia, podając mu równocześnie cugle. Zatrzymał się, łapiąc z trudem oddech. Czy to naprawdę się wydarzyło? Czy to on, tego ranka naprawdę nie chciał dosiąść konia, którego podarował mu ojciec, domagając się konia swego brata? Pokiwał wolno głową. Tak, to był on. Szedł dalej do miejsca, gdzie ścieżka zakręcała w kierunku wysokich murów Wschodnich Ogrodów. Tam przystanął i spojrzał w kierunku wzgórz oraz ruin świątyni. Przez tak długi czas powstrzymywał się od przychodzenia tutaj; bał się. Ale nie było się czego bać. Tylko duchów, a z nimi potrafił żyć. Na balkonie nad Wschodnimi Ogrodami, trochę na lewo od niego, pojawiła się jakaś postać. Przyjrzał się jej uważnie i rozpoznał swoją pierwszą żonę, Mień Shan. Wszedł po schodach na górę i zbliżył się do niej. Pochyliła nisko głowę i wyglądała w tej pozycji jak prawdziwe uosobienie posłu- szeństwa. — Wybacz mi, panie—zaczęła. — Nie było cię tak długo. Pomyślałam... Uśmiechnął się i ujął jej rękę. — Nie zapomniałem, Mień Shan. Tylko że noc jest tak wspaniała, iż nabrałem ochoty na spacer przy księżycu. Chodź, przyłącz się do mnie. Przez jakiś czas spacerowali w milczeniu po pachnących ścieżkach, trzymając się za ręce. W pewnym momencie Li Yuan stanął i przyciągnął ją do siebie. Była taka mała, tak filigranowa i pachniała tak słodko, że wzburzyło to jego krew. Pocałował ją, przyciskając z całej siły do siebie, a na- stępnie podniósł do góry, śmiejąc się z jej cichego okrzyku zaskoczenia. — Chodź, moja żono — powiedział z uśmiechem, widząc dwa malutkie księżyce pływające w ciemnościach jej oczu. — Zbyt dawno nie odwiedzałem twojego łoża. Dziś w nocy to nadrobimy, dobrze? A jutro... jutro kupimy konie do naszych stajni. Morf stał przy wejściu do jaskini i patrzył w dół na zalaną światłem księżyca równinę. Migotanie pochodni rozproszo- nych w różnych miejscach ciemnych pól zdradzało pozycje grup poszukiwawczych. Przez cały dzień obserwował, jak krążą po wielkiej równinie, sprawdzając każdy zagajnik i stru- mień na terenie posiadłości. Powinni być już głodni i zmęczeni. Kiedy wzmacniał swój słuch, mógł nawet na tle szumu wiatru rozpoznać ich głosy, odległe i słabe — zachęcające pokrzyki- wania sierżanta i mrukliwe narzekania żołnierzy. Odwrócił się i skupił wzrok na podnóżu wzgórza, na któ- rym się schronił. Tam w dole, między skałami, w odległości mniejszej niż li, sześciu ludzi przeszukiwało zespół jaskiń, przeczesując je za pomocą detektorów podczerwieni. Ale nic nie znajdą. Może tylko jakiegoś królika czy lisa, ponieważ morf był zimny, prawie tak zimny, jak otaczające go skały. Grube warstwy izolujące sprawiały, że jego ciało nie emito- wało żadnego ciepła. Pośrodku równiny, jakieś trzydzieści li od miejsca, gdzie stał teraz, znajdował się pałac Tao Yuan. Poszerzywszy zakres swego widzenia, spojrzał w tym kierunku i wyostrzywszy wzrok, znalazł to, czego szukał — sylwetkę kanclerza, który otoczony przez swoich ludzi i widoczny w migotliwym blasku piecyka, pochylał się nad wielką mapą. — Szukaj dalej, Hung Mien-lo — powiedział morf spokoj- nie, rozbawiony tą całą aktywnością. — Gdyż twój pan nie zazna snu do czasu, aż nie zostanę znaleziony. I taki był właśnie jego zamiar. Bowiem nie przybył tu, aby zranić Wang Sau-leyana, ale by rozbudzić jego wyobraźnię, wypełnić ją koszmarami. Miał zasiać ziarno w miękkiej glebie umysłu młodego T'anga. Pokiwał głową, wspominając pożeg- nalne słowa DeVore'a, wypowiedziane na Marsie: „Jesteś pierwszym kamieniem, Tuanie Wen-ch'angu. Pierw- szym w zupełnie nowej grze. I chociaż mogą upłynąć miesiące, a nawet lata, zanim włączę się do tej rozgrywki, ty jesteś niezbędnym i podstawowym elementem mojego planu. Bo- wiem ty jesteś kamieniem wewnątrz, umieszczonym głęboko w środku terytorium wroga — pojedynczym białym kamie- niem zatopionym w mroku jego czaszki, świecącym tam jak malutki księżyc". To była prawda. Był kamieniem, zębem smoka, ziarenkiem. A z czasem to ziarno zakiełkuje i zacznie rosnąć, wypuszczając mroczne pędy w głowie młodego T'anga. I wtedy, kiedy nadejdzie właściwy moment... Morf odwrócił się. Jego napięte mięśnie połyskiwały w świe- tle księżyca; gładka, prawie pozbawiona rysów twarz prze- chyliła się do tyłu, a blade oczy wypatrywały miejsc podparcia. Po chwili zaczął się wspinać. ROZDZIAŁ 9 Biała Góra Rakieta wylądowała w Nairobi na pasie otoczonym wyso- kimi górami. Mimo późnego popołudnia powietrze było suche i niewiarygodnie gorące, zwłaszcza w porównaniu z chłodem panującym wewnątrz rakiety. Chen stał przez chwilę na pasie, po czym wsadziwszy sobie torbę pod pachę, pospieszył do odległego o sto ch'i budynku. Dotarł tam, dysząc ciężko z wysiłku, a jego koszula zdążyła nasiąknąć potem. — Witamy w Afryce! — powiedział jeden ze strażników, a następnie wybuchnął śmiechem i zaczął sprawdzać doku- menty Chena. Polecieli transportowcem na południowy wschód nad sta- rym, opuszczonym miastem, kierując się w stronę Kibwezi. Chen wyglądał przez boczne okno transportowca, zadziwiony niezwykłością rozciągających się w dole widoków. We wszys- tkich kierunkach, aż po horyzont, widział jedynie nierówne, zielono-brązowe pustkowia i ogromne bryły odwiecznych skał, wyrastające co jakiś czas z równiny. Chen, patrząc na nie, miał wrażenie, że są to jakieś gigantyczne bestie, które ucięły sobie drzemkę w palącym słońcu. Wszystko to było takie surowe. Oczekiwał czegoś podobnego do plantacji. Czegoś schludnego i uporządkowanego. Nigdy, ani przez moment, nie spodziewał się, że będzie tu tak prymitywnie. Stacja Kibwezi była zbiorowiskiem niskich budynków oto- czonych wysokim płotem z drutu kolczastego. W każdym rogu stała wieża strażnicza. Transporter zniżył lot nad środkiem całego kompleksu i opadł na małe, sześcioboczne lądowisko. Obok stał budynek, który wydawał się nie pasować do całej reszty: długa, staromodna, drewniana konstrukcja z wysokim, stromym dachem. Na werandzie budynku stali dwaj mężczyźni i obserwowali lądowanie transportowca. Kiedy pojazd osta- tecznie osiadł na ziemi, jeden z nich, drobny Hung Mao zbliżający się do trzydziestki, zszedł po drewnianych stopniach prosto na lądowisko. Ubrany był w zielony kombinezon ozna- czony podwójną spiralą SimFacu, a na głowie miał kapelusz z szerokim rondem. Minął strażników, podszedł do Chena i podniósłszy jego torbę, wyciągnął rękę na powitanie. — Witam w Kibwezi, Tong Chou. Nazywam się Michael Drakę. Mam tu panu wszystko pokazać. Ale wejdźmy naj- pierw do środka. Ten cholerny upał... Chen przytaknął, przyglądając się niskim, jednakowym bu- dynkom. I wtedy ją zobaczył. — Kuan Yin\ — wyrwało mu się i wyszedł z cienia trans- portowca w pełne słońce. — Co to jest? Drakę stanął obok niego. — Nazywają ją Kilimandżaro. Biała Góra. Osłupiały Chen patrzył przed siebie. Tuż za płotem zie- mia obniżała się. W świetle późnego popołudnia wyglądała jak wypełniona błękitem, niczym wielkie morze. Gęsta mgła przesłaniała większość widoku, ale z tej mgły wyrastał gi- gantyczny, niebiesko-biały kształt góry zakończonej płaskim szczytem. Wznosiła się wysoko, wysoko nad mglistym pod- nóżem, wyżej niż wszystko, co do tej pory widział. Wyżej, miał wrażenie, niż samo Miasto. Wytarł pot z czoła grzbie- tem dłoni i zaklął. — To dziwne, ale nigdy nie można przyzwyczaić się do tego widoku — odezwał się Drakę. Chen drgnął, zaskoczony tęsknotą brzmiącą w głosie tego człowieka. Zanim jednak zdążył to skomentować, Drakę uśmiechnął się i poufałym gestem dotknął jego ramienia. — Chodźmy stąd. Jest tu zdecydowanie za gorąco, zwłasz- cza że nie ma pan niczego na głowie. Kiedy znaleźli się wewnątrz, Chen zauważył jeszcze jednego mężczyznę, który siedział za biurkiem pod ścianą. — Proszę wejść, Tong Chou. Pańska nominacja nadeszła cokolwiek niespodziewanie, zazwyczaj dowiadujemy się o czymś takim z pewnym wyprzedzeniem, ale mimo to jest pan tu mile widziany. Proszę... niech pan usiądzie. Jaką truciznę lubi pan najbardziej? — Truciznę...? — Po chwili zrozumiał. — Zwykłe piwo, jeśli macie tu coś takiego. Dziękuję. Przeszedł przez pokój i usiadł na fotelu w pobliżu biurka. Ogarnęło go dziwne uczucie dezorientacji, jakby oderwania od normalności. Za biurkiem było okno, ale jak wszystkie pozostałe okna w pokoju, zasłonięto je żaluzjami. W środku panował chłód, prawie mróz w porównaniu z upałem na zewnątrz, a jednostaj- ny, niski szum klimatyzatorów był jedynym słyszalnym dźwię- kiem. Mężczyzna pochylił się, skinieniem ręki wysłał Drake'a po drinki, po czym włączył stojącą na biurku staroświecką lampę. — Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Laslo Debrenceni i jestem kierownikiem administracyjnym stacji Kibwezi. Wstał z fotela i wyciągnął rękę. Chen uścisnął ją i pochylił głowę w ukłonie. Debrenceni był wysokim, barczystym Hung Mao zbliżają- cym się już do pięćdziesiątki. Miał szerokie, ładnie wykrojone usta, zielone oczy i prosty nos. Kilka pozostałych mu jeszcze kosmyków jasnych włosów zaczesywał wysoko, usiłując za- kryć pobrązowiałą od słońca łysinę. Drakę wrócił z napojami i podał Chenowi wysoką szklankę, którą pokrywały kropelki wody. Chen podniósł ją w niemym toaście, pociągnął tęgi łyk i poczuł się znacznie lepiej. — Dobrze — powiedział Debrenceni, jakby kontynuując jakąś wcześniejszą myśl. — Przede wszystkim musi się pan tutaj zaaklimatyzować. Do tego miejsca trzeba się przyzwy- czaić. Jest... inne. Całkowicie inne od świata, w którym pan żył. Przywykł pan do Miasta, jego korytarzy, poziomów i re- gularnego przebiegu każdego dnia. Ale tutaj... No cóż, tutaj wszystko wygląda inaczej. — Uśmiechnął się tajemniczo. — Zupełnie inaczej. * * * Biała Góra wypełniała całe niebo. W miarę jak transpor- towiec zbliżał się do niej, zdawała się wyrastać z samych wnętrzności ziemi. Chen przycisnął twarz do szyby kokpitu, wypatrując szczytu, ale skały wznosiły się wyżej i wyżej, znikając z pola widzenia. — Jak wysoka jest ta góra? — wyszeptał, oszołomiony tą wielką masą skał. Drakę oderwał wzrok od przyrządów kontrolnych i roze- śmiał się. — Szczyt jest na wysokości dwunastu li, ale płaskowyż leży trochę niżej... nie więcej niż dziesięć //. Właściwie są tam dwa kratery: Kibo i Mawenzi. Mają średnicę pięciu li i w całości pokryte są lodowcami i śniegiem. — Lodowcami? — Chen nigdy nie słyszał tego określenia. — To rzeki lodu... prawdziwego lodu, a nie plastyku. Po- krywa on cały szczyt grubą warstwą. Z pewnej odległości wygląda to jak krem na jakimś monstrualnym ciastku. — Ponownie skierował wzrok ku przyrządom kontrolnym. — Samą górę można zobaczyć z odległości czterystu li. Gdybyś wiedział, że ona tu jest, dostrzegłbyś ją nawet z Nairobi. Chen spojrzał na górę, która zdawała się rosnąć w oczach. Byli już nad jej dolnymi stokami. Ogromne skalne rumowiska wyglądały jak cętki na grzbiecie śpiącego olbrzyma. — Czy jest bardzo stara? — Bardzo — odpowiedział Drakę, ciszej niż poprzednio, jakby rozmiar gigantycznej masy wywierał wpływ i na nie- go. — Powstała na długo przed pojawieniem się naszego gatunku. Nasi przodkowie prawdopodobnie patrzyli na nią z równin i zastanawiali się, czym ona jest. Chen przymknął oczy. — Na szczycie będziemy musieli założyć aparaty — kon- tynuował Drakę. — Powietrze jest tam bardzo rozrzedzone i lepiej nie ryzykować, kiedy jest się przyzwyczajonym do klimatyzacji i korytarzy. Ponownie w jego głosie zabrzmiała łagodna drwina, jakby chciał powiedzieć: „Sam zobaczysz, chłopie, że tu jest zupełnie inaczej". * * * Chen założył maskę tlenową i stojąc na krawędzi krateru Kibo, nad ciemną gardzielą wewnętrznego krateru, patrzył na znajdującą się po przeciwnej stronie ścianę i dalej, na wysokie urwiska oraz tarasy północnego lodowca. Nie, pomyślał, to nie wygląda jak rzeka, ale raczej jak miasto. Ogromne, wielo- kondygnacyjne miasto z lodu, błyszczące w promieniach połu- dniowego słońca. Widział już wystarczająco wiele cudownych rzeczy, idealne, delikatne kwiaty z lodu w gęboko zacienionych jaskiniach znajdujących się pod poszarpaną skalną krawędzią wulkanu, obwieszone gronami krystalicznej siarki szczeliny, z których wydobywała się cuchnąca zgnilizną para, w jednym miejscu natrafili na świeży śnieg, który wiatry i mróz uformowały na kształt dziwnych, sięgających do kolan i ostrych jak brzytwa liści, przypominających liście paproci. Drakę powiedział, że to się nazywa Niege penitant, „modlący się śnieg". Stał teraz na krawędzi wewnętrznego krateru i patrząc w jego głęboką na czterysta ch'i i wypełnioną popiołem gardziel, usiłował wyobrazić sobie siły, które utworzyły tę wielką, nienaturalną budowlę. Nie udało mu się. Widział różne cuda, to prawda, ale to, ta górująca nad wszystkim ściana lodu, zrobiło na nim największe wrażenie. — Jeszcze pięć minut i wracamy — powiedział Drakę, zatrzymując się obok niego. — Jest tu jeszcze wiele do oglą- dania, ale to będzie musiało poczekać. Są pewne rzeczy w Kib- wezi, które powinieneś najpierw zobaczyć. Tutaj — uniósł rękę i zatoczył krąg, wskazując na ogrom góry — można wszystko ułożyć sobie w pewnej perspektywie. To ułatwia znoszenie całej reszty. Bardzo ułatwia. Chen patrzył na niego ze zdziwieniem. W przesłoniętej maską twarzy swojego towarzysza zauważył coś, co sugero- wało niepokój, a może nawet cierpienie. — Jeśli kiedykolwiek będziesz tego potrzebował, przyjeżdżaj tutaj. Posiedź tu i pomyśl trochę. Potem wracaj do pra- cy. — Drakę odwrócił się i popatrzył na zasnutą mgłą równi- nę. — To pomaga. Sam to robiłem wiele razy. Chen milczał przez chwilę i obserwował go. Następnie, jakby nagle poczuł się zmęczony tym miejscem, wyciągnął rękę i dotknął ramienia Drake'a. — Dobrze. Wracajmy już. * * * Najpierw weszli strażnicy, a zaraz po nich dwaj służący wnieśli do celi lektykę z pasażerem. Na końcu podążało jeszcze czterech — Han ubranych w błękitne stroje swojego urzędu — a silny, kwaskowato-słodki zapach ich perfum wypełnił szybko pomieszczenie. Lektyka została postawiona pod ścianą celi, w odległości kilkunastu kroków od miejsca, gdzie siedziała Ywe Hao, której ręce i nogi skrępowano rzemieniami. Pochyliła się lekko do przodu, napięta i zaniepokojona. Z jego stroju — z samego kroju szat i skomplikowanego desenia zdobiącego naszywki na jego piersi — wywnioskowa- ła, że jest wysokim urzędnikiem. A z zachowania, tej pełnej aroganqi brutalności, domyśliła się, jakie ministerstwo repre- zentował. Ting Wei, Superintendenturę Sądownictwa. — Nazywam się Yen T'ung — odezwał się urzędnik, nie patrząc nawet na nią. — Jestem trzecim sekretarzem ministra i przybyłem tutaj, aby osądzić twój przypadek. Wstrzymała oddech, zaskoczona nagłością tego oświadcze- nia, a następnie skinęła lekko głową. Nie miała już żadnych złudzeń. Wiedziała, że jej los został przypieczętowany. To właśnie o czymś takim mówił Mach. Mówił, że w razie poj- mania mogą spodziewać się właśnie takiego potraktowania. Ta cała sprawa z Karrem —jego uprzejmość i wyraźne oznaki współczucia — zmyliły ją nieco. Ale teraz już wiedziała na pewno. To była wojna. My albo oni. I żadnej możliwości kompromisu. Wiedziała to od śmierci brata. Od tego prze- słuchania, po którym nadzorca został oczyszczony z wszelkiej winy, gdy sąd wysłuchał zaprzysiężone zeznania sześciu „u- czciwych" ludzi — naocznych świadków wypadku. Uniosła głowę i spojrzała na urzędnika, zauważając, w jaki sposób trzymał pod nosem jedwabną chusteczkę i grymas niesmaku na jego ustach. Trzeci sekretarz prztyknął palcami. Na ten znak jeden z czterech młodych ludzi wyciągnął rękę, w której trzymał zwój papieru. Yen T'ung wziął go i rozwinął szerokim gestem, a następnie, spojrzawszy na nią po raz pierwszy, zaczął czytać: — „Ja, Ywe Hao, niniejszym przyznaję, że siódmego dnia czerwca roku dwa tysiące dwieście ósmego, będąc w pełni świadomą mych czynów, zamordowałam czcigodnego Shou Chen-haia, Hsien L'inga Jego Najwyższej Światłości Li Yua- na, Wielkiego Radcy i Tanga Miasta Europa. Przyznaję także, że ponoszę odpowiedzialność za napad na «Klub Waż- ka», przeprowadzony dziewiątego dnia tego samego miesiąca i będący jego następstwem mord wymienionych niżej, niewin- nych obywateli..." Zamknęła oczy i słuchając nazwisk, przypominała sobie jeszcze raz ich twarze, strach lub rezygnację widoczne w ich oczach, gdy stali tak przed nią, nadzy i trzęsący się. I po raz pierwszy od tego wieczoru poczuła coś na kształt litości dla nich — lub współczucia dla ich cierpienia w tych ostatnich chwilach. Skończywszy odczytywać listę, Yen T'ung przerwał na mo- ment. Ywe Hao podniosła wzrok i zauważyła, że przygląda się jej z okrutnym i twardym wyrazem oczu, który nie pasował do jego pulchnej, miękkiej twarzy. — „Co więcej — kontynuował z pamięci, nie patrząc nawet na zwój —ja, Ywe Hao, córka Ywe Kai-changa i Ywe Sha..." Serce zamarło jej w piersi. Jej rodzice... Kuan Yin\ Jak się 0 tym dowiedzieli? — „...przyznaję się do przynależności do nielegalnej or- ganizacji i planowania upadku Jego Najwyższej Światłości". Zerwała się na nogi i krzyknęła: — To kłamstwo! Do niczego się nie przyznałam! Strażnicy rzucili się do niej i posadzili siłą na stołku. Yen T'ung patrzył na nią tak, jak się patrzy na insekty, z wyraź- nym obrzydzeniem. — To, co chcesz powiedzieć, nie ma żadnego znaczenia. Masz tylko wysłuchać własnego wyznania win i podpisać je, kiedy już skończę. Roześmiała się. — Jesteś kłamcą, Yen T'ungu, na żołdzie kłamców i nic na ziemi lub w niebie nie zmusi mnie do podpisania tego kawałka papieru. W jego oczach zauważyła błysk gniewu. Podniósł rękę w geście irytacji. Na ten sygnał jeden z młodych ludzi podszedł do niej 1 uderzył ją w twarz, raz, a potem jeszcze raz. Były to piekące uderzenia, po których jej oczy wypełniły się łzami. Skończywszy, mężczyzna ukłonił się swojemu panu i wycofał za lektykę. Yen T'ung wyprostował się na swoim siedzeniu i wziął głęboki oddech. — Dobrze. A teraz milcz, kobieto. Jeśli powiesz choć jedno słowo, każę cię zakneblować. Patrzyła mu prosto w oczy, starając się, by jej gniew był czysty, by idealnie wyrażał jej wolę walki i oporu. Ale on jeszcze nie skończył. — Poza tym — kontynuował miękko — nie ma żadnej potrzeby, abyś to podpisywała. Odwrócił ku niej dokument i tam, na samym dole, dostrzeg- ła swój podpis, a przynajmniej jego doskonałą kopię. — Widzę, że już zrozumiałaś. Musisz się przyznać, a my musimy odczytać ci twoje przyznanie się, a potem ty musisz to podpisać. Takie jest prawo. I teraz mamy już to za sobą, a ty, Ywe Hao, już nie istniejesz. Podobnie jak twoja rodzina. Wszystkie dane zostały wymazane z oficjalnego rejestru lud- ności. Patrzyła na niego, czując, że ogarnia ją nagłe odrętwienie. Matka... zabili jej matkę. Widziała to w jego oczach. W jakimś tępym oszołomieniu patrzyła, jak podnoszą lek- tykę i wynoszą urzędnika z celi. — Ty łajdaku! — krzyknęła głosem przepełnionym mo- rzem bólu. — Ona nic nie wiedziała... zupełnie nic. Drzwi trzasnęły głośno. — Chodź — powiedział jeden ze strażników, prawie łagod- nie. — Już czas. Na zewnątrz było piekło — pięćdziesiąt ch'i piekła. Minęli bramę w ogrodzeniu z drutu i pokonawszy kilkanaście niskich stopni, weszli do bunkrów. Lodowaty chłód ich wnętrza był prawdziwym szokiem po trzydziestoośmiostopniowym upale panującym na dworze. Różnica była tak drastyczna, że wcho- dząc do środka, traciło się na moment wzrok. Chen zatrzymał się przy wejściu, czekając, aż serce przestanie mu bić jak oszalałe, a oczy zaczną znowu normalnie widzieć, po czym ruszył wolno do przodu, słuchając odgłosu własnych kroków na twardej, betonowej posadzce. Popatrzył na otaczające go nagie ściany, na zwykłe, nie pomalowane metalowe drzwi i zmarszczył czoło. Lampy umieszczone z rzadka na długich, nisko sklepionych sufitach jarzyły się słabo, ledwie rozprasza- jąc panujące wokół ciemności. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że całe to miejsce było puste, ale i to, podobnie jak utrata wzroku, było jedynie chwilowe. Piętro niżej, widoczne przez ciemną, okrągłą dziurę w podłodze, znajdowały się cele. Tam właśnie trzymano tysiąc więźniów, po pięćdziesięciu w każdej celi. Nadgarstek i kostka u nogi każdego z nich przykute były do posadzki. Krótkie łańcuchy pozwalały im, jak zwierzętom, poruszać się tylko na czworakach. To był pierwszy raz, kiedy Chen znalazł się na dole. Drakę stał obok niego i milczał, pozwalając mu wyrobić sobie zdanie na temat tego wszystkiego, co widział. Cele nie miały żadnych ścian. Wytyczały je jedynie rzędy krat. Wszystko można było objąć jednym spojrzeniem, całe cierpienie i upodlenie tych wynędzniałych i nagich istot ludzkich. I to, być może, było najgorsze — ta otwartość, ta przerażająca otwartość. Dwa rzędy cel, jeden po lewej stronie, a drugi po prawej. A między nimi, co Chen rozpoznał dopiero, gdy się do nich zbliżył, hydranty. By móc spłukiwać wodą odchody, krew, mocz i wymiociny do wielkich, okratowanych odpływów, które znajdowały się pośrodku każdej celi. Chen, nie mogąc wykrztusić słowa, osłupiały ze zgrozy, rozejrzał się jeszcze raz dookoła, po czym spojrzał na swojego towarzysza. Drakę się zmienił. A raczej to twarz Drake'a się zmieniła: stała się twardsza, bardziej brutalna, jakby wchodząc tutaj, zrzucił maskę i odsłonił swoją prawdziwą naturę — ciemniejszą, bardziej barbarzyńską. Chen ruszył do przodu, zmuszając się do każdego kroku. Idąc wzdłuż cel, spoglądał to w jedną, to w drugą stronę i widział, że więźniowie cofali się na jego widok — tak daleko, jak im na to pozwalały łańcuchy. Jeszcze nie wiedzieli, kim jest, a już się go bali. Z pewnością musiał być jednak kimś z personelu, a nie jednym z nich. Dotarłszy do końca, podszedł do jednej z cel i stojąc przy kracie, spojrzał w jej mroczne wnętrze. To, co dostrzegł, sprawiło, że bezwiednie skrzywił się z grozy. Początkowo myślał, że tu są tylko mężczyźni, ale teraz zorientował się, iż pośród więźniów były również kobiety. Ich ręce i nogi były boleśnie powykrzywiane i wychudzone, brzuchy miały wzdęte, chyba z głodu, a na ciele każdej widniały ślady tortur i bicia. Większość miała ogolone głowy. Siedziały skulone lub po prostu leżały, wyraźnie cierpiące, ale żadna nie wydawała nawet najcichszego jęku. Wyglądało to tak, jakby odebrano im wszelkie siły, że nie mogły się zdobyć nawet skargę, na krzyk protestu przeciwko temu, co z nimi tu robiono. Nigdy nie widział... nigdy nie wyobrażał sobie... Drżąc, odwrócił się, ale one były wszędzie, gdzie by tylko spojrzał. Te blade, nie wyrażające niczego, nawet najmniejszej skargi, obserwujące go oczy. Zaczął szukać wzrokiem Drake'a i znalazł go po drugiej stronie sali. — Czy...? — zaczął, ale zaraz roześmiał się dziwnym gło- sem i umilkł. Jednakże to pytanie miał wciąż na końcu języka i wiedział, że musi je zadać, nawet w obecności tego tysiąca świadków. — Czy t o właśnie robimy? Drakę zbliżył się do niego. — Tak — odpowiedział miękko. — Właśnie to tutaj robi- my. To właśnie, zgodnie z kontraktem, musimy tu robić. Chen zadrżał jeszcze gwałtowniej i rozglądając się wokół, poczuł, jak ogarnia go nowa fala przerażenia na widok bier- nego cierpienia tych więźniów i zupełnie niepojętej akceptacji swego losu widocznej w każdej z tych wyniszczonych twarzy. — Nie rozumiem —powiedział po chwili. —Dlaczego? Co my próbujemy tutaj zrobić? Brzmienie jego głosu zdradziło chaos, który zapanował w jego głowie. Nagle był znowu dzieckiem, niewinnym i nagim w obliczu horroru. — Przykro mi — odezwał się Drakę, podchodząc jeszcze bliżej. Jego twarz wyglądała teraz mniej brutalnie, prawie współczująco, ale to współczucie nie sięgało poza Chena: dla innych nic nie zostało. — Nie ma innego sposobu. Musisz to zobaczyć. Musisz tu zejść i zobaczyć to bez żadnego przygo- towania. — Wzruszył ramionami. — To... co teraz czujesz... Wszyscy czuliśmy to samo. I wciąż jeszcze czujemy. Ale musisz przejść ten pierwszy szok. To jest... konieczne. — Konieczne? — Chen roześmiał się, ale śmiech szyb- ko uwiązł mu w gardle. Czuł się zbrukany, nieczysty. — Tak. Konieczne. A potem, kiedy już tym nasiąkniesz, zaczniemy ci wszystko wyjaśniać. I wtedy zaczniesz rozumieć. Ale Chen nie rozumiał. W gruncie rzeczy nie wyob- rażał sobie, by kiedykolwiek mógł to zrozumieć. Spojrzał na Drake'a, jakby nigdy go przedtem nie widział i omijając go, ruszył ku schodom, ku oczyszczającemu żarowi zewnętrznego świata. A kiedy Drakę wyciągnął rękę, aby dotknąć jego ramienia, cofnął się, jakby była ona czymś z innego świata,- sennym koszmarem. — To jest wstrętne, nikczemne! To jest... Ale nie było słowa mogącego to opisać. Przyspieszył kroku i prawie wybiegł na zewnątrz — z tego lodowatego chłodu w parzący upał. ¦ * * Była późna noc. Pojedyncza lampa oświetlała długi pokój o drewnianych ścianach. Chen, trzymając w ręku nietkniętego drinka, siedział w niskim fotelu naprzeciw Debrenceniego. Był milczący i posępny i aczkolwiek wydawało się, że nie słucha starszego mężczyzny, uważnie notował w pamięci każde jego słowo. — Oni nie żyją. Przynajmniej oficjalnie. Według rejestrów ludności wykonano już na nich wyroki śmierci. Dla nas są jednak użytecznym materiałem eksperymentalnym. Testujemy na nich różne teorie. Prawdę mówiąc, robimy to już od lat. Początkowo wszystko to było nieoficjalne. W czasach, gdy na czele firmy stał Berdyczow, istniała większa potrzeba dys- krecji. Ale teraz... Debrenceni wzruszył ramionami i ponownie napełnił winem swój kielich. W jego głosie brzmiała ponura ironia — jakby nie wierzył ani sobie, ani słowom, które wypowiadał. Upił nieco wina i wyprostował się, a spojrzenie jego bladoniebies- kich oczu spoczęło na twarzy Chena. — Oczywiście moglibyśmy powiedzieć: nie. Zerwać kon- trakt i obudzić się pewnego ranka pod Siecią, z wymazaną pamięcią i bez środków do życia. To jedna opcja. Opcja moralna, jak mógłby pan ją nazwać. Ale to dosyć kiepska perspektywa, zgodzi się pan chyba ze mną? — Roześmiał się niewesoło. — A zatem... robimy to, bo musimy. Ponieważ góra żąda, aby ktoś to robił. Nie zostawiono nam specjalnego wyboru. Ci, z którymi mamy tu do czynienia, są oczywiście mordercami, ale ta świadomość niewiele pomaga. Bo kim wobec tego my jesteśmy? Faktem jest, że oni zaczęli. Oni najpierw zabili. A my... my po prostu to kończymy. — Wes- tchnął. — Usłyszysz tu w czasie swego pobytu dziesiątki tłu- maczeń. Wszyscy znajdujemy setki sposobów usprawiedliwia- nia rzeczywistości i okłamywania samych siebie. Ale wierz tylko swojemu odczuciu, swojej pierwszej, instynktownej reak- cji. Była prawidłowa. Naturalna. To właśnie to, do czego tu przywykamy, jest nienaturalne. Po pewnym czasie może się nam wydawać naturalnym, ale nim nie jest. Pamiętaj 0 tym w czasie najbliższych tygodni i trzymaj się tego. — Rozumiem. — Niektórzy zapominają — kontynuował Debrenceni, po- chylając się ku niemu i zniżając głos. — Niektórym nawet sprawia to przyjemność. Chen wziął głęboki oddech. — Masz na myśli Drake'a? — Nie. Tu się mylisz. Michael przeżywa to bardzo głęboko, może nawet najmocniej z nas wszystkich. Często się zastana- wiam, jak on może to znieść. Góra mu pomaga, oczywiście. Pomaga nam wszystkim. Jest to miejsce, gdzie możemy pójść. Miejsce, gdzie można usiąść i pomyśleć, będąc ponad świa- tem i jego łajdactwami. Chen skinął nieznacznie głową. — Kim oni są? Mam na myśli więźniów. Skąd pochodzą? Debrenceni uśmiechnął się. — Myślałem, że zrozumiałeś. To terroryści. Narwańcy 1 mąciciele. To właśnie tutaj się ich teraz przysyła. Wszystkich wrogów państwa. * * * Stacja Kibwezi była większa, niż się to Chenowi w pierwszej chwili wydawało. Jej podziemne pomieszczenia i korytarze sięgały znacznie poza granicę wytyczoną na powierzchni przez ogrodzenie, a także wgryzały się głęboko w ziemię, poziom po poziomie. Ciemne cele sąsiadowały z jasno oświetlonymi pokojami, pełnymi rozmaitych mebli i aparatów, a nagie, nisko sklepione przejścia wiodły do pomieszczeń wartowni- czych, gdzie na ścianach aż po sufit piętrzyły się dziesiątki monitorów. Całość była połączona labiryntami wąskich ko- rytarzy i kręconymi schodami. W pierwszym momencie wszys- tko to wydawało się bardzo odmienne od Miasta, wyglądało na miejsce, w porównaniu z którym ten większy świat pozio- mów sprawiał wrażenie przestronnego, wręcz otwartego. Pó- źniej jednak zaczynało się rozumieć, że jest to jakby skonden- sowane Miasto, jakby jego wydestylowana istota. Na najniż- szym poziomie znajdowały się laboratoria i sale operacyjne — „czarne serce wszystkiego", jak to nazywał Drakę, zanosząc się równocześnie tym swoim dziwnym, szorstkim śmiechem, który zaczynał już działać Chenowi na nerwy. Była to pierwsza zmiana Chena w sali operacyjnej. Ubrany w fartuch, z maską na twarzy, stał w jaskrawym świetle lamp i nie bardzo wiedząc, czego może się spodziewać, czekał, obserwując wysoką sylwetkę Debrenceniego, który mył ręce nad umywalką. Po chwili do sali weszli jeszcze dwaj mężczyźni i skinąwszy głowami na przywitanie, także zaczęli myć ręce. Potem, kiedy wszyscy byli już w maskach i gotowi, Debren- ceni odwrócił się w stronę kamery zamontowanej na suficie i dał znak głową. Po chwili dwóch strażników wtoczyło do środka stół na kółkach. Na stole leżał przywiązany więzień. Całe jego ciało, oprócz ogolonej głowy, przykryto zwykłym, zielonym prześcieradłem. Chen ze swojego miejsca nie był w stanie dostrzec twarzy tego człowieka. W ostrym świetle rzucanym przez lampy sufitowe widział jedynie jego przezroczystą skórę, która ciasno opinała kości czaszki. Nagle drgnął bezwiednie, gdyż jego umysł, dla którego wszystko, co wydarzyło się od momentu wejścia do sali, było jakimś koszmarnym snem, przeszyła świadomość, że ten człowiek jest jeszcze przytomny. Głowa więźnia drgnęła i odwróciła się lekko, jakby chciał on spojrzeć za siebie. Chen zauważył błysk wilgotnego, niebieskiego oka, które usiłowało coś zobaczyć, po czym mięśnie szyi odprężyły się i głowa znowu legła nieruchomo, utrzymywana na miejscu przez taś- my, które ściskały ją jak klamry. Chen przyglądał się jednemu z lekarzy, który pochyliwszy się nad wózkiem, zacisnął je jeszcze mocniej, a potem wziął końcówki dwóch taśm zwisających do tej pory luźno i prze- ciągnął je na wysokości ust oraz czoła więźnia. Krzątał się jeszcze przez jakiś czas, sprawdzając, czy więzy są na tyle ciasne, że ofiara nie będzie miała żadnej możliwości ruchu, kiedy wszystko się zacznie, i skończywszy, odstąpił od stołu. Chen, którego usta wyschły ze zgrozy, spojrzał w stronę Debrenceniego i zauważył, że tamten także był zajęty — metodycznie rozkładał swoje skalpele na białym materiale. Skończywszy, podniósł wzrok i uśmiechnął się oczami widocz- nymi nad maską, dając znać w ten sposób, że jest już gotowy. Przez chwilę wrażenie nierealności tego wszystkiego, co się wokół niego działo, prawie obezwładniło Chena. Było mu zimno, a krew zdawała się ze zdwojoną siłą pulsować w jego głowie i rękach. I wtedy nagle dostrzegł coś, czego nie zauwa- żył przedtem. To nie był mężczyzna. Na stole leżała kobieta. Ta obserwacja tak dziwacznie nałożyła się na jego rozbiegane, pełne grozy myśli, że mimowolnie roześmiał się z zakłopo- taniem. Debrenceni pracował szybko i pewnie. Najpierw wkłuł igłę w cztery różne punkty na czaszce i wstrzyknął w te miejsca małe dawki środka znieczulającego. Następnie, ze zręcznością, która zaskoczyła Chena, zaczął za pomocą żarowego wiertła wywiercać w kości otwory. Jego blade, długie palce poruszały się delikatnie, prawie czule po nagiej głowie kobiety, poszu- kując miejsc, gdzie należało przebić się do miękkiej tkanki mózgu. Chen stał obok niego i obserwował wszystko. Praco- wali tak sprawnie, tak delikatnie, że nie mógł się oprzeć podziwowi. Podczas gdy Debrenceni robił swoje, jeden z jego asystentów tamował krwawienia, a drugi podawał instrumen- ty. Wszystko to wskazywało na długoletnią praktykę. Kiedy skończyli, z głowy kobiety wystawało osiem cieniutkich włó- kienek gotowych do podłączenia. Debrenceni przyglądał się przez chwilę swojemu dziełu, badając je palcami, po czym pokiwał głową i wyjąwszy z kie- szeni fartucha puszkę sprayu, pokrył czaszkę cienką warstwą jakiejś substancji, błyszczącej wilgocią w ostrym świetle lamp, która miała zaskakująco słodki zapach jakiegoś egzotycznego owocu. Chen obszedł stół i spojrzał w twarz kobiety. Była cały czas spokojna i prawie się nie poruszała, nawet wtedy, gdy małe ręczne wiertarki wydawały swój przenikliwy, szarpiący nerwy wizg. Oczekiwał krzyków, zewnętrznych oznak walki, szar- pania się, ale nie zauważył nic takiego; tylko bezruch i to denerwujące milczenie. Miała otwarte oczy. Kiedy pochylił się nad stołem, spoj- rzała prosto na niego, a źrenice jej oczu zwęziły się, gdy koncentrowała na nim wzrok. Odsunął się gwałtownie, wstrzą- śnięty, że po tym wszystkim jest jeszcze przytomna. Nic nie rozumiejąc, popatrzył na Debrenceniego. Przecież oni wywier- cili dziury w jej głowie. Nagle poczuł strach. Nic z tego, co widział, nie miało sensu. Jej reakcje były niewłaściwe. Kiedy dopasowywali do głowy kobiety podobny do pająka hełm, łącząc wystające z niego przewody z tymi, które wychodziły z jej czaszki, umysł Chena gorączkowo szukał jakiegoś wyjaśnienia. W pewnym momen- cie zerknął na jej dłonie i zauważył, pierwszy raz, że drgały jakby w reakcji na jakieś wewnętrzne bodźce. Przez chwilę zdawało się to coś oznaczać — coś sugerować — ale póź- niej ta myśl minęła, zostawiając po sobie tylko wrażenie, że stało się tu coś złego, niegodnego. Kiedy hełm był już na swoim miejscu, Debrenceni obniżył wysokość stołu i podniósł jego część, tak że kobieta znalazła się pozycji siedzącej. Zielone przykrycie zsunęło się z jej ciała, obnażając ramiona, małe, jędrne piersi i gładki brzuch. Miała młode ciało. Jej twarz dla odmiany wydawała się stara i jakaś nierzeczywista, zwłaszcza z tym metalowym pająkiem, którego nogi zamykały ją jak w klatce. Chen patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Przedtem była dla niego jakimś abstraktem. Teraz zobaczył konkretne ciało: delikatne, drobne i wrażliwe. Ale było jeszcze coś — coś, co sprawiło, że zawstydzony odwrócił się w drugą stronę. Był podniecony. Samo spojrzenie na nią wywołało silną i natychmiastową reakq'ę jego ciała. Wstydził się tego, ale fakt pozostawał faktem i teraz, odwrócony do niej plecami, musiał stawić mu czoło. Jej całkowita, bezbronna i bezwolna nagość wywołała w nim pożądanie. Nie jakieś przypadkowe i chłodne uczucie, ale nagłą i gwałtowną potrzebę, która wytrąciła go z równowagi. Pod współczuciem dla niej kryła się żądza. Nawet teraz pragnął odwrócić się i jeszcze raz spojrzeć — nasycić swe oczy widokiem jej bezbronnego ciała. Wzdrygnął się, przepełniony odrazą do siebie. To było obrzydliwe, a co więcej, przez fakt, że wydarzyło się to tak niespodziewanie i spontanicznie, z bez- litosną szczerością oddawało prawdę o nim samym. Kiedy odwrócił się z powrotem w stronę stołu, świadomie unikał wzrokiem kobiety. Ale Debrenceni zauważył to. Ściąg- nął maskę i patrzył na Chena w zadumie, prawie melancholijnie. Jego oczy nie drgnęły nawet, gdy spotkały się ich spojrzenia. — Mówi się, że taka praca dehumanizuje ludzi, którzy ją wykonują, Tong Chou. Ale tutaj przekonasz się, że jest inaczej. Widzę to teraz u ciebie, tak jak widziałem u innych, którzy tu przychodzili. Kawałek po kawałku dociera do nas prawda. Prawda o tym, jacy naprawdę jesteśmy. Nie nasze wyob- rażenia, ale rzeczywistość. Jesteśmy zwierzętami, które myślą, to wszystko. Myślącymi zwierzętami. Chen, przejęty dziwnym bólem, odwrócił wzrok. Zrozumie- nie, które wykazał Debrenceni, zdało mu się nagle czymś nie do zniesienia. I po raz drugi od swego przyjazdu w to miejsce znalazł się na korytarzu, uciekając od czegoś, od czego —jak dobrze wiedział — nie zdoła uciec. Na zewnątrz dzień zmienił się już w noc. Było ciepło i parno, a okrągły księżyc zalał otwartą przestrzeń między kompleksem budynków a chatami swym intensywnym srebrnym światłem. W oddali ciemny kształt Kilimandżaro — intensywna czerń na tle granatu — zdominował nieboskłon. Debrenceni stał tam, wdychając głęboko orzeźwiające po- wietrze. Światło księżyca oblało go srebrem i przez krótki moment wydawało się, że jest niematerialny, jak projekcja obrazu rzucona na czarne tło. Chen odruchowo wyciągnął rękę, aby to sprawdzić, ale zaraz cofnął ją zakłopotany. — Powinieneś zostać — zaczął Debrenceni. — Na pewno uznałbyś to za interesujące. To nie była operacja, jakie robię każdego dnia, a ta poszła bardzo dobrze. Widzisz, ja kab- lowałem. Chen zmarszczył brwi. Wielu wyższych oficerów Służby Bezpieczeństwa było okablowanych — przygotowanych do bezpośredniego podłączenia do zestawu komunikacyjnego — lub tak, jak w wypadku Tolonena, miało za uszami wszcze- pione chirurgicznie specjalne szczeliny, dzięki którym taśmy można było odtwarzać bezpośrednio do mózgu. To, co widział w sali operacyjnej, wyglądało jednak zupełnie inaczej. Debrenceni zauważył wyraz zwątpienia na twarzy Chena i roześmiał się. — Och, to nie jest tak toporne, jak zwykłe okablowanie. Nie, to następny krok ewolucji. Dość oczywisty, ale taki, którego, ze zrozumiałych względów, jeszcze nigdy nie próbo- waliśmy zrobić. Ta technika nie wymaga żadnych zewnętrz- nych, bezpośrednich połączeń. Kontakt może być nawiązany na odległość. Trzeba tylko znać odpowiedni kod wejścia. — Ale to wygląda... — zaczął Chen i przerwał. Miał za- miar powiedzieć, że wygląda to na wspaniały pomysł, ale nagle uświadomił sobie pewne konsekwencje takiej sytuacji. Konie- czność podłączenia się do jakichś zewnętrznych źródeł sygnału dawała obiektowi możliwość wyboru. Mógł to zrobić albo nie. W tej nowej sytuacji ta możliwość znikała. On czy ona stawali się po prostu kolejnymi maszynami, a kontrola ich zachowań leżała w rękach kogoś zupełnie innego. Wzdrygnął się. A więc to właśnie t y m się tutaj zajmowali. To dlatego używali do swoich eksperymentów skazańców, a nie ochotników. Popatrzył z przerażeniem na Debrence- niego. — Właśnie — powiedział tamten. Wydawał się autentycz- nie zmartwiony reakcją Chena. Chen opuścił wzrok. Nagle poczuł się zmęczony tą całą szaradą i zapragnął powiedzieć Debrenceniemu, kim napraw- dę był i po co tu przyjechał. Fakt, że musiał brać udział w tej nikczemności, doprowadzał go do wściekłości. Przez chwilę rozciągnął swój gniew nawet na Karra — za to, że wysłał go tutaj bez żadnej informacji, każąc mu samemu znaleźć wyjście z tego labityntu półprawd. Po chwili jednak zdusił w sobie to uczucie. Debrenceni zwrócił się w stronę Chena. Promienie księżyca osrebrzyły czaszkę kierownika stacji, zamieniając jego twarz w maskę cieni i światła. — Ta idea ma dwie strony. Jedną można zaakceptować, drugą nie. My tutaj eksperymentujemy nie tylko nad dosko- naleniem technik kablowania, ale także nad uczynieniem sa- mej idei czegoś takiego akceptowalną. — A kiedy już osiągniecie doskonałość w tym wszyst- kim...? — zapytał Chen, czując, że jakaś niewidzialna ręka ściska mu żołądek. Debrenceni popatrzył na niego i odwrócił się. Nie odpo- wiedział. Chen, patrząc na jego oblaną światłem księżyca postać, rysującą się jasno na tle góry, poczuł się nagle samo- tny, wystraszony i bardzo, bardzo mały. * * ¦ Chen obserwował, jak strażnicy wprowadzają ich do środ- ka; trzech mężczyzn i dwie kobiety. Wszystkich łączył ze sobą luźny, cienki łańcuch, ubrania mieli brudne, a głowy nie ogolone. Była wśród nich, oczywiście. Z opuszczoną głową, szła między dwoma pierwszymi mężczyznami. Drakę wziął od strażnika teczkę z dokumentami i przerzucił szybko plik kartek, prawie ich nie czytając. Następnie, skinąw- szy z zadowoleniem głową, podszedł do Chena i podał mu wszystko. — Nazwiska są fałszywe. Jeśli zaś chodzi o resztę, nie ma tam prawdopodobnie niczego, co moglibyśmy jakoś wykorzys- tać. Służba Bezpieczeństwa ciągle sądzi, że możliwe jest wy- ciągnięcie konkretnych informacji od osobnika, który znajdzie się pod presją, ale my wiemy lepiej. Zrań człowieka, a on przyzna się do wszystkiego. Oskarży fałaszywie nawet własną matkę, jeśli to tylko sprawi, że uniknie bólu. Ale tutaj to nie ma znaczenia. Nie jesteśmy zainteresowani tym, kim oni są naprawdę ani co zrobili. To wszystko jest już przeszłością. Chen burknął coś pod nosem, a następnie podniósł wzrok i zauważył, że więźniowie patrzą na niego w taki sposób, jakby fakt, iż Drakę wręczył mu teczkę, czynił z niego kogoś naj- ważniejszego. Odłożył dokumenty i zrobił krok w ich kierun- ku. Strażnicy poruszyli się razem z nim i wycelowali w więź- niów swoje karabiny, ale wcale nie poczuł się przez to pewniej. Nie chodziło o to, że czuł obawę — wielokrotnie bywał w zna- cznie niebezpieczniejszych sytuacjach — ale nigdy jeszcze nie musiał stawić czoła tak gwałtownej nienawiści, tak otwartej wrogości. Ta piątka zdawała się wręcz kipieć tymi uczuciami. Czuł to i widział w ich płonących oczach. A przecież nigdy przedtem nie spotkał żadnego z nich. — Kogo weźmiemy najpierw? — zapytał Drakę, stając obok niego. Chen zawahał się. — Dziewczynę — odpowiedział w końcu. — Tę, która na- zywa siebie Cni Li. Jego głos zabrzmiał mocno i dźwięcznie. Już to dodało mu nagłej pewności siebie. Zauważył, jak wielkie wrażenie na nich wywarł jego pozorny spokój. W ich spojrzeniach oprócz nie- nawiści widział teraz także strach i szacunek. Odwrócił się, jakby podkreślając, że już z nimi skończył. Strażnicy odkuli dziewczynę od innych i odciągnęli na bok. Nie obyło się przy tym bez drobnej szarpaniny i przyciszonych krzyków protestu, ale kiedy Chen ponownie zwrócił się w ich stronę, stała już samotnie po drugiej stronie celi. — Dobrze — powiedział. — Pozostałymi zajmę się pó- źniej. Wyprowadzono resztę więźniów, a w celi został tylko jeden ze strażników, który oparł się plecami o drzwi. Chen przyglądał się z uwagą dziewczynie. Bez łańcuchów wydawała się mniej wyzywająca i zbuntowana, a bardziej wrażliwa, krucha. Jakby wyczuwając jego myśli, wyprostowa- ła się i spojrzała mu prosto w oczy. — Spróbuj czegokolwiek, a połamię ci nogi — odezwał się, zauważywszy, że chcąc ocenić sytuację, zaczęła rozglądać się dookoła. — Nikt ci nie może pomóc, tylko ty sama. Współ- pracuj z nami, a wszystko będzie dobrze. Jeśli spróbujesz walczyć, zniszczymy cię. Były to gładkie słowa — słowa, które Drakę kazał mu mówić w podobnych sytuacjach — ale teraz, gdy znał już prawdziwy stan rzeczy, brzmiały w jego uszach dziwnie zło- wieszczo. Kiedy poprzednio uczył się ich na pamięć, myślał, że są zbyt teatralne, zbyt melodramatyczne, jak fragment starej opery Han; teraz jednak, gdy znalazł się sam na sam z więźniarką, zdał sobie sprawę z tego, że kryją w sobie treść, która mroziła mu krew w żyłach. Zauważył wpływ, jaki wywarły na nią. Najpierw zawahała się, a potem rozluźniła mięśnie. Chciał się do niej uśmiechnąć, ale nie potrafił. Karr miał rację. Była atrakcyjną kobietą, nawet z tymi śladami pobicia na twarzy. Była twarda i w tej twardości piękna. — Co chcesz zrobić? — zapytał Drakę. Chen przysunął się do dziewczyny. — Teraz sobie po prostu porozmawiamy. Dziewczyna patrzyła na niego niepewnie. Została ciężko pobita. Na jej ramionach i twarzy zauważył siniaki, a na lewej stronie szyi nie zagojone rany. Ogarnął go nagły gniew. Wszys- tko to spotkało ją, kiedy trafiła w ręce ludzi z SimFacu. Co więcej, jej usta były zaciśnięte w ten sposób, że domyślił się, iż została również zgwałcona. Zadrżał i powiedział pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy: — Powiedzieli ci, że jesteś już martwa? Stojący za jego plecami Drakę wciągnął głośno powietrze. To było niewłaściwe. Czegoś takiego nie należało mówić w czasie pierwszego przesłuchania. Dziewczyna opuściła wzrok z uśmiechem, ale kiedy uniosła głowę, zauważyła, że Chen wciąż nieruchomo wpatruje się w jej twarz. — Czy myślałaś, że jest to po prostu jeszcze jedno więzienie Służby Bezpieczeństwa — zapytał szorstko, ze złością, a jego gniew nagle skierował się ku niej: za tę jej dziecięcą słabość widoczną pod pozorami zewnętrznej siły, za ten prosty fakt, że tu była i zmuszała go przez to, by ją dręczył. Dziewczyna wzruszyła ramionami, ale nic nie odpowiedzia- ła. Jednakże Chen zauważył kropelki potu zbierające się nad jej brwiami. Zbliżył się jeszcze o krok; wystarczająco blisko, by mogła go uderzyć, gdyby się ośmieliła. — Robimy tu różne rzeczy. Dziwne rzeczy. Rozkładamy ludzi na części i składamy z powrotem. Ale inaczej. Patrzyła mu teraz prosto w oczy i widział, że ciekawość bierze w niej górę nad strachem. Mówił chłodnym tonem, beznamiętnie, jakby relacjonował jej coś zupełnie normalnego. Jednakże treść jego słów była straszna, a spokojne brzmienie jego głosu odbierała jak dodatkowe okrucieństwo. — Przestań — powiedziała miękko. — Po prostu rób to, co masz robić. Jej oczy patrzyły na niego błagalnie, jak oczy cierpiącego dziecka; podobnie patrzyła na niego Ch'iang Hsin, gdy zbytnio jej dokuczył. To podobieństwo między nieznajomą a jego najmłodszym dzieckiem sprawiło, że odsunął się gwałtownie, gdyż uświadomił sobie nagle, że jego szczerość rani ją dodat- kowo. A jednak był właśnie po to, by ją ranić. Na tym polegała tutaj jego praca. I niezależnie od tego, jak odegra swoją rolę, taka była rzeczywistość. Czując ciarki przebiegające mu po plecach, odwrócił się do niej tyłem. Drakę, zmrużywszy oczy, patrzył na niego dziwnym wzro- kiem. Do czego zmierzasz? zdawał się pytać. Chen spojrzał mu prosto w oczy. — Ona będzie dobra. Drakę zmarszczył brwi. — Ale nie widziałeś jeszcze pozostałych... Chen uśmiechnął się. — Ona będzie dobra. Ciągle się jeszcze uśmiechał, kiedy kopnęła go w nerki. * * * Została pobita, rozebrana do naga i wrzucona do celi. Leżała tam w całkowitej ciemności przez pięć dni. Rano i wieczorem przychodził strażnik, sprawdzał jej stan i przez otwór w drzwiach podawał posiłek, zabierając równocześnie starą tacę. Oprócz tego była cały czas sama. W celi nie było ani łóżka, ani umywalki, ani nawet kubła na odchody. Był tylko okratowany otwór w jednym narożniku. Korzystała z niego, początkowo z wewnętrznymi oporami, a potem z obojętnoś- cią. Ostatecznie jakie to miało znaczenie? W życiu zdarzały się gorsze rzeczy od konieczności załatwiania się do dziury. Przez kilka pierwszych dni samotność jej nie dokuczała. Po całym życiu spędzonym w bliskości innych ludzi ten spokój był ulgą, prawie luksusem. Jednakże trzeciego dnia zaczęło jej to ciążyć. Po sześciu dniach wyciągnęli ją z celi. Jasność panująca na dworze sprawiła, że zacisnęła mocno oczy, czując, jak igiełki bólu wwiercają się w jej mózg. Zlali ją wodą z węża, zdezyn- fekowali i wtrącili do innej celi, przykuwając łańcuchem kostkę jej nogi i nadgarstek do posadzki. Leżała tam jakiś czas, czekając, aż oczy przywykną do światła. Miała wrażenie, że znalazła się w pomieszczeniu znacznie przestronniejszym od tamtej ciemnej i śmierdzącej celki. Kiedy otworzyła oczy, jej wzrok padł na nagiego męż- czyznę, który przykucnął na czworakach tuż obok niej. Jego oczy błyszczały dziko, a sztywny penis wystawał spomiędzy ud. Szarpnęła się do tyłu, ale ten nagły ruch został powstrzy- many przez łańcuchy. I wtedy zobaczyła resztę. Przejęta grozą, zaczęła rozglądać się wokół siebie. W celi wraz z nią znajdowało się czterdzieści, może pięćdziesiąt na- gich kobiet i mężczyzn. Wszyscy byli przykuci łańcuchami do podłogi. Niektórzy podnosili głowy, by spojrzeć na nią, ale w ich wzroku nie było ciekawości ani zainteresowania. Inni po prostu leżeli bez ruchu. Właśnie w tym momencie jedna z kobiet podniosła się z ziemi, ukucnęła i wypuściła pod siebie jasny strumień moczu, po czym położyła się z powrotem z obojętnością zagonionego zwierzęcia. Ywe Hao wzdrygnęła się. A więc to było to. Takie miało być jej przeznaczenie, ostateczne upokorzenie. Miała się stać podobną do tych biedaków. Odwróciła się i popatrzyła na swojego sąsiada. Naprężył łańcuchy, usiłując przysunąć się do niej, a jego twarz wykrzywiła się w brutalnym, dzikim wyrazie pożądania. Jedną dłoń zacisnął wokół swego penisa i poruszał nią gwałtownie. — Przestań — powiedziała miękko. — Proszę... Ale on był tam, gdzie słowa już nie sięgały. Patrzyła na niego ze strachem, widziała, jak jego twarz wykrzywia się w dzikim grymasie, a ruchy ręki stają się coraz gwałtowniejsze. Kiedy wreszcie z głośnym jękiem skończył, spryskując spermą dzielącą ich podłogę, opuściła wzrok. Jej twarz płonęła, a serce waliło w piersi. Przez moment — najkrótszą z chwil — czuła, że coś w niej odpowiada, reaguje na tę dziką, zwierzęcą potrzebę, którą widziała w jego twarzy. Leżała przez jakiś czas, czekając, aż jej puls się uspokoi, a myśli przestaną tańczyć jak oszalałe, po czym uniosła głowę, prawie obawiając się spojrzeć na niego ponownie. Spał spokoj- nie obok, nie dalej niż dwa ch'i od niej, a jego ramiona podnosiły się i opadały łagodnie z każdym oddechem. Obser- wowała go, czując, że ogarnia ją fala niezmiernego współ- czucia, i zastanawiając się, kim on mógł być i za jakie zbrodnie został tu przysłany. Przez chwilę leżał spokojnie i tylko ciche chrapanie wska- zywało na to, że śpi, po czym zakwilił cicho jak dziecko i przewrócił się na bok. Wtedy właśnie zauważyła tatuaż na jego przedramieniu; zauważyła go i wstrzymała oddech, a ser- ce ponownie załopotało w jej piersi. To była ryba. Stylizowny rysunek ryby. * * * Chen zatrzymał się na progu kasyna i zajrzał do środka tego głęboko zacienionego pomieszczenia. Słychać było szmer prowadzonych półgłosem rozmów, a w powietrzu zdawał się unosić nastrój lekkiej euforii. Przy barze siedział samotnie Debrenceni, bawiąc się wysoką szklanką. Zauważywszy Che- na, przywołał go do siebie skinieniem ręki. — Jak tam twoje nerki? Chen roześmiał się. — Bolą, ale nie ma żadnych poważnych uszkodzeń. Trafiła mnie dosyć brzydko. — Wiem, widziałem to. — Debrenceni spoważniał na chwilę, po czym znowu się uśmiechnął. — Mimo to zupełnie dobrze sobie poradziłeś. Wyglądało to tak, jakbyś pracował tu od lat. Chen opuścił głowę. Ostatnie sześć dni spędził w szpitalu, z czego dwa pierwsze cierpiał ostre bóle. — Czego się napijesz? Chen podniósł wzrok. — Lepiej, żebym nie pił. — Tak, być może masz rację. Debrenceni podniósł szklankę w geście toastu. — Nawiasem mówiąc, miałeś rację co do tej dziewczyny. — Wiem. — Zawahał się i zapytał po chwili: — Czy już ją okablowaliście? — Nie. Jeszcze nie. — Debrenceni odchylił się lekko na stołku barowym i przyjrzał mu się z uwagą. — Wiesz, miałeś szczęście, że ona cię nie zabiła. Gdyby Służba Bezpieczeństwa nie popracowała nad nią, zanim my ją dostaliśmy, to praw- dopodobnie by jej się udało. Chen skinął głową, świadomy ironii brzmiącej w tych słowach. — Co z nią zrobiliście? — Nic. Pomyślałem, że poczekamy z tym na twój powrót. Chen nie spodziewał się tego. — Chcesz, abym to ciągnął dalej? Nawet po tym, co się wydarzyło? — Tak. Właśnie dlatego, że to się wydarzyło.— Debrenceni położył lekko rękę na ramieniu Chena. — My tu doprowadzamy sprawy do końca, Tong Chou. Aż do ich gorzkiego, nieuniknionego końca. — Nieuniknionego? — Nieuniknionego — powtórzył Debrenceni z powagą. — Takiego, od którego nie można uciec, nawet szarpiąc się i walcząc. — Ach... — W umyśle Chena pojawił się obraz dziewczyny i wizja jej przyszłego losu. N i e u n i k n i o n y. Jak los obiek- tów, które dostały się w pole grawitacyjne czarnej dziury lub długotrwały, powolny proces wzrostu entropii. Sprawy, o któ- rych mówił mu jego syn, Jyan. Uśmiechnął się z goryczą. Debrenceni, widząc to, usunął rękę z jego barku. — A zatem rozumiesz? Chen spojrzał na niego. — Czy mam jakiś wybór? — Nie. Tutaj nikt nie ma wyboru. — W takim razie rozumiem. — Dobrze. Zaczynamy rano. Dokładnie o szóstej. Chcę, abyś przyprowadził ją z celi. Ja będę czekał w sali operacyjnej. Rozumiesz? Kiedy Chen wrócił do swojego pokoju, było już późno. Był zdenerwowany i rozdrażniony. Co więcej, czuł się zawstydzo- ny i — pierwszy raz od czasu swego przyjazdu do Kibwezi — winny udziału w czymś tak nikczemnym i strasznym, że nie zdoła tego odpokutować przez całe życie. Usiadł ciężko na łóżku i oparł głowę na dłoniach. Dziś właśnie był ten dzień. Przedtem potrafił się jakoś odciąć od tego, co tu się działo. Nawet wtedy, gdy przesłuchiwał ją w celi, miał wrażenie, że jego wcale to nie dotyczy. Było to coś abstrakcyjnego, coś, co spotykało kogoś zupełnie innego — może Tong Chou — ko- goś, kto przypadkowo znalazł się w jego skórze. Ale teraz już wiedział. To był on. To właśnie on, a nie ktoś inny, przy- prowadził ją tam, przywiązał do stołu i przygotował do ope- racji. To on, a nie żaden nieznajomy, stał tam i patrzył, jak trepanują jej głowę i wkładają do środka te druty. — To byłem ja — powiedział z drżeniem. — To j a tam stałem. Podciągnął nogi pod siebie i potrząsnął z niedowierzaniem głową. A jednak musiał w to uwierzyć. To było zbyt rzeczywis- te — zbyt osobiste — aby zostawić miejsce na jakąkolwiek wątpliwość. Przełknął z trudem ślinę. Drakę ostrzegał go. Powiedział, że tak to właśnie będzie wyglądało. Że przyjdzie taki dzień, kiedy cały świat zmieni się całkowicie; jakby coś złego i mrocz- nego przesłoniło ci oczy, sprawiając, że nie widzi się niczego oprócz śmierci. Tak, Drakę miał rację. Teraz i on ją widział. Śmierć. Śmierć wszędzie dookoła. I siebie, jej sługę. Usłyszał pukanie do drzwi. — Zostawcie mnie! Pukanie powtórzyło się i tym razem towarzyszył mu głos: — Tong Chou? Zle się czujesz? Odwrócił się i położył na łóżku twarzą do ściany. — Zostawcie mnie... * * * Ywe Hao nigdy jeszcze nie biegła tak daleko i nigdy jeszcze się tak nie bała. Cały czas walczyły w niej dwa prawie równe strachy, w końcowym jednak rachunku lęk przed tym, co zostawiała za sobą, zdawał się przeważać nad lękiem przed ciemnością, ku której zmierzała. Instynktownie kierowała się w stronę Miasta. Nawet w tych ciemnościach mogła dostrzec na tle nieba jego czarny, masywny zarys. Nigdy nie myślała nawet, że może być tak zimno i tak ciemno. Biegnąc, wydawała ciche jęki podobne do kwilenia dziecka. Nie śmiała spojrzeć za siebie. Kiedy pierwsze blaski świtu zabarwiły niebo za jej plecami, dotarła do stoku, którego stromizna stopniowo wzrastała. Tempo jej biegu zmalało, ale wciąż obawiała się przystanąć i odpocząć. W każdej chwili mogą odkryć jej nieobecność. A wtedy ruszą w pogoń. W miarę jak światło stawało się coraz jaśniejsze, poruszała się coraz wolniej, aż w końcu stanęła i obejrzała się za siebie. Przez chwilę stała osłupiała z szeroko otwartymi ustami. Następnie, gdy zrozumiała, co widzi, zatrzęsła się gwałtownie. Przed jej oczami rozciągała się rozległa, otwarta przestrzeń. Tak przerażająco otwarta. Inny rodzaj lęku, większy od wszy- stkiego, co znała do tej pory, sprawił, że odruchowo cofnęła się o krok. Cały rozległy kraj leżący u jej stóp zdawał się stać w ogniu. W tej właśnie chwili górna krawędź słońca wypłynęła nad linię horyzontu i zaczęła się wznosić; tak ogromna, groźna, że Ywe Hao zaparło dech w piersiach. Odwróciła się z lękiem i w pierwszych promieniach słońca zobaczyła, co znajdowało się przed nią. Początkowo pokryty skałami stok wznosił się łagodnie. Później wydawał się bardziej stromy, by na końcu, z nagłością, która była równie przerażająca, jak wszystko, co do tej pory widziała, skończyć się grubą, nieprzeniknioną zasłoną bieli. Podniosła wzrok wyżej... Nie, to nie była zasłona, lecz ścia- na. Lita ściana bieli, która wydawała się miękka, prawie niematerialna. Ponownie zadrżała, nic z tego nie rozumiejąc, a głęboko zakorzeniony, pierwotny lęk przed takimi rzeczami sprawił, że skuliła się i przykucnęła. Ale jej otwarte oczy patrzyły wyżej i wyżej, ponad górną krawędź ściany, i tam dostrzegła masywny szczyt, w którego stronę biegła przez całą noc. Miasto... Ponownie poczuła, że w tym, co widzi, jest coś złego, niewłaściwego. Ten kształt wydawał się... wydawał się jaki? Poruszała nerwowo rękami, a jej nogi drżały ze zmęczenia. Zacisnęła zęby, starając się zmusić umysł do pracy, do poko- nania nieprzytomnego strachu, którego fale zalewały ją jedna za drugą. Przez chwilę wydało jej się, że odzyskała panowanie nad sobą. Co w tym jest niewłaściwego? O co tu, na bogów, chodzi? I nagle zrozumiała. To kształt był niewłaściwy. Jego dziki, stożkowaty i nieregularny wygląd. Podczas gdy... I znowu jej usta odruchowo otworzyły się ze zdumienia. Ale jeśli to nie było Miasto... to co to, do diabła, było? Stała tak jeszcze przez chwilę, chwiejąc się lekko na nogach, szarpana sprzecznymi uczuciami, po czym z wahaniem, ze- rkając za siebie na rosnącą kulę ognia, zaczęła znowu biec. I kiedy tak biegła — z ciemnym obrazem półokręgu słońca wyrytym na siatkówce — ściana mgły zeszła jej na spotkanie. * * * Było tuż po brzasku, kiedy dwa statki patrolowe uniosły się z lądowiska i zatoczywszy krąg nad stacją, ruszyły na północny zachód, w stronę góry. Chen znajdował się w drugim z nich, prowadzonym przez Drake'a. Małe urządzenie śledzą- ce, które Chen miał na ręce, było niewiele tylko większe od standardowego polowego zestawu komunikacyjnego Służby Bezpieczeństwa. Zerknął na nie, a następnie nieruchomym wzrokiem zaczął się wpatrywać w widoczną za oknem trawias- tą równinę, która przemykała pięćdziesiąt ch'i pod nimi. — Zabijemy ją, prawda? Drakę spojrzał na niego przelotnie. — Ona była już martwa, kiedy tu przybyła. Pamiętaj o tym. Chen pokręcił głową. — To tylko słowa. Mam na myśli to, że to m y j ą zabi- jemy. My. Osobiście. — W pewnym sensie. Chen spojrzał na swoje dłonie. — Nie. Nie w pewnym sensie, lecz naprawdę. Lecimy, aby ją zabić. Próbowałem o tym nie myśleć, ale nie potrafię. To wydaje się... — Potrząsnął głową. — Po prostu są takie dni, kiedy nie mogę uwierzyć, że to ja robię takie rzeczy. Jestem dobrym człowiekiem. Przynajmniej tak do tej pory myślałem o sobie. Drakę milczał pochylony nad przyrządami kontrolnymi, jakby koncentrując się na prowadzeniu statku, ale Chen wi- dział, że przeżuwa to, co usłyszał. — A więc? — drążył Chen. — A więc wylądujemy, zrobimy co do nas należy i wrócimy do bazy. Po prostu tak. Chen znowu spojrzał na Drake'a i patrzył na niego przez dłuższą chwilę, nie bardzo nawet wiedząc, co spodziewa się dostrzec w twarzy tamtego. Cokolwiek jednak by to było, nie zauważył tego. Opuścił głowę i skoncentrował swoją uwagę na malutkim ekranie urządzenia śledzącego. Tuż pod środ- kowym szkiełkiem zauważył dwa guziczki. Wyglądały dość niewinnie, ale niczego już nie był pewny. Tylko Drakę wie- dział, do czego one służą. Popatrzył w bok i zdecydował się trzymać język za zębami. Może rzeczywiście lepiej będzie, gdy podejdzie do tego w ten sam sposób co Drakę. Jak do jeszcze jednego zadania, które trzeba wykonać. Ale niepokój nie chciał go opuścić i w miarę jak widoczna przed nimi góra rosła, powiększyło się w nim poczucie, że uczestniczy w czymś całkowicie nierzeczywistym. To wszystko było takie bezosobowe. Jakby śledzili jakąś rzecz, jakiś rodzaj maszyny, która wydostała się z magazynu. Ale Chen widział ją z bliska, zajrzał w jej oczy i patrzył w twarz, kiedy Debrenceni przeprowadzał operację. Widział, jaka była krucha i bezbronna. Jaka ludzka... Włączył ogrzewanie kombinezonu i opuścił przyłbicę swego hełmu. Mimo to miał wrażenie, że stopy zamieniły mu się w sople lodu, a policzki prawie natychmiast przemarzły. Nad górą wiał zimny wiatr, który rozpędził gdzieniegdzie mgłę, ale były to tylko drobne wyłomy w jej potężnej gęstej ścianie. W słuchawkach Chena rozległ się cichy dźwięk, a potem głos: — Tu u nas już się przerzedza. Widzimy całą górę aż do szczytu. Chen spojrzał na stok, jakby chcąc przebić wzrokiem gęstą mgłę, po czym zerknął na Drake'a. — I co teraz? Drakę pokiwał głową z roztargnieniem, a następnie wydał polecenia przez mikrofon znajdujący się obok jego ust: — Zbliżymy się do niej na odległość stu c/j 7. Wygląda na to, że zatrzymała się. Gustaffson, ty pójdziesz na północ od miejsca, gdzie ona teraz jest. Palmer, ty idź na wschód. Tong Chou i ja zajmiemy pozostałe pozycje. W ten sposób będziemy ją mieli w sieci. — Skończywszy, odwrócił się i spojrzał na górę. — W porządku. A teraz przetestujemy tę zabawkę. — Urządzenie śledzące powinno być wmontowane w przy- łbicę — powiedział Chen. — Ta rzecz jest zbyt wrażliwa i kru- cha, może być więc uszkodzona w czasie wspinaczki. Poza tym tak jest niewygodnie. — Masz rację — odparł Drakę, ruszając pod górę. — To cholernie kłopotliwe. Powinno się z tego zrobić standardowe wyposażenie hełmów straży i uzupełnić to jeszcze o bezpo- średnie komputerowe sterowanie na odległość. — Chciałbyś także okablować strażników? Ledwie widoczny we mgle Drakę zatrzymał się. — A dlaczego nie? Dzięki temu mógłbyś koordynować wszystko na odległość, z dala od niebezpieczeństwa. Dzięki temu zespół byłby bardziej odporny na uderzenia. Uciekinier nie mógłby zaatakować głowy, mózgu kierującego pościgiem. To ma sens, nie sądzisz? W połowie drogi Drakę stanął i wskazał przed siebie ręką. — To tam. Idź, dopóki nie znajdziesz się na południe od niej. Tam zaczekaj. Chen poszedł dalej, z trudem torując sobie drogę po tym trudnym terenie, po czym zatrzymał się, kiedy ekranik na jego ręce wskazał mu, że znajduje się sto ch'i na południe i poniżej miejsca wskazywanego przez urządzenie śledzące. Dał sygnał o zajęciu pozycji i czekał na informacje od pozostałych. Mgła przerzedziła się nieco i mógł teraz dostrzec Gustaffsona oraz Palmera. Jednakże nigdzie nie było widać żadnego śladu ucie- kinierki. W słuchawkach rozległ się głos Drake'a: — Lada moment będziemy mieli pełną widoczność. Wtedy zaczniemy. Chen czekał, obserwując wolno rzedniejącą mgłę. Potem nagły podmuch wiatru przegnał ją zupełnie i jego oczom ukazała się góra w całej swej okazałości, z bliźniaczymi szczy- tami Kibo i Mawenzi odcinającymi się bielą na tle intensyw- nego błękitu nieba. Zadrżał i skierował wzrok na zbocze, gdzie bez trudu zauważył pozostałych członków grupy pościgowej. — Widzę was — odezwał się Drakę, zanim Chen zdążył coś powiedzieć. — W porządku. Podejdź teraz trochę wyżej. Zmniejszymy dystans do pięćdziesięciu ch'i. Gustaffson i Pal- mer, róbcie to samo. Chen wspinał się powoli po stoku, widząc, że pozostali zbliżają się do niego. W pewnym momencie zauważył nad sobą skalną półkę. Kiedy się do niej zbliżył, stracił z oczu najpierw Drake'a, a potem Gustaffsona i Palmera. — Muszę wejść wyżej — powiedział do swojego mikro- fonu. — Stąd nic nie widzę. Wdrapał się wyżej i stanął na półce, którą porastała gęsta trawa. Znajdował się dokładnie dwadzieścia ch'i od miejsca, które wskazywało urządzenie śledzące. Pozostali zatrzymali się pięćdziesiąt ch'i dalej i obserwowali go. — Gdzie ona jest? — zapytał ciszej niż poprzednio. — Dokładnie tam, skąd dochodzi sygnał — odpowiedział Drakę. — W tym zagłębieniu przed tobą. Zauważył już to zagłębienie, ale wydawało mu się zbyt płytkie, by mogło ukryć ciało kobiety. — Palmer? — To był znowu Drakę. — Chcę, abyś przetes- tował lewy sygnał z twojego urządzenia. Przekręć powoli potencjometr w lewo. Chen czekał, obserwując płytką dziurę. Wyglądało na to, że nic się nie dzieje. — Dobrze — mówił dalej Drakę. — Teraz ty, Gustaffson. Naciśnij równocześnie oba guziki i trzymaj je w tej pozycji przez dwadzieścia sekund. Dobrze? Tym razem z zagłębienia dobiegł jakiś dźwięk. Cichy jęk, który stawał się coraz głośniejszy w miarę upływu czasu. Potem nagle ucichł. Chen zadrżał. — Co to było? — Zwykłe testy — odparł Drakę. — Każde z naszych urządzeń działa w dwie strony. Odbierają sygnały od ucieki- niera, ale równocześnie mogą mu coś przekazywać. Palmer blokuje wszelką aktywność motoryczną kory mózgowej, a Gu- staffson pracuje nad czymś, co nazywamy bramą bólu, pobu- dzając nerwy w pniu mózgu. — A ty? — zapytał Chen. Słyszał oddechy pozostałych, którzy przysłuchiwali się ich rozmowie. — Moje urządzenie jest subtelniejsze. Ja mogę mówić do uciekiniera. Bezpośrednio do jego mózgu. W słuchawkach zapanowała cisza. Z zagłębienia znajdują- cego się dokładnie przed Chenem dobiegł skowyt nabrzmiały strachem. — W porządku — odezwał się znowu Drakę. — Możecie przestać nadawać. Nasza uciekinierka jest gotowa do wyjścia. Po chwili pełnego napięcia oczekiwania nad płytkim za- głębieniem ukazała się głowa. Z głębokiej dziury, którą tam wygrzebała, wyszła kobieta. Poruszała się z trudem i najwyraź- niej nękał ją szarpiący ból. Kiedy już wydostała się na ze- wnątrz, rozejrzała się dookoła, po czym wbiła wzrok w Chena. Przez chwilę stała tak, chwiejąc się na nogach, po czym osunęła się na ziemię. Zmęczenie i ból poryły zmarszczkami jej zniszczoną twarz. Wyglądała na wycieńczoną, ubranie mia- ła w strzępach, a jej ręce i nogi pokryte były licznymi stłu- czeniami i krwawiącymi ranami. Drakę musiał coś do niej powiedzieć, bowiem szarpnęła się gwałtownie i zaczęła szukać go wzrokiem. Następnie popat- rzyła w bok i zauważyła pozostałych. Opuściła głowę i przez chwilę siedziała bez ruchu, ciężko oddychając. Jej ręce zwisały po bokach, jakby w geście całkowitej rezygnacji. — W porządku — odezwał się Drakę. — Zakończmy tę sprawę. Chen odwrócił się i spojrzał w jego stronę. W jaskrawych promieniach słońca Drakę wyglądał jak postać z jakiegoś innego, zimnego świata. Jego kombinezon, jak zresztą wszy- stkie pozostałe, nie odbijał światła. Tylko opuszczona przy- łbica połyskiwała złowrogo. Właśnie podszedł bliżej i za- trzymał się w odległości dwudziestu ch'i od uciekinierki. Chen usłyszał, jak Drakę kazał Palmerowi przetestować swój sygnał jeszcze raz. Kiedy go wyłączył, kobieta upadła niezgrabnie na bok. Następnie, chwilę później, usiadła i roz- glądając się z osłupieniem wokół, próbowała najwyraźniej zrozumieć, co jej się stało. Potem przyszła kolej na Gustaff- sona. Gdy spadła na nią fala nieopisanego bólu, twarz ucie- kinierki wykrzywiła się, zęby zacisnęły, a całe ciało wygięło do tyłu. Kiedy znowu usiadła, jej twarz drgała w nerwowym tiku. Coś w niej pękło, w oczach miała wyraz całkowitego zagu- bienia. Przejęty grozą, Chen spojrzał na Drakę'a, ale tamten właś- nie coś do niej mówił. Widząc jego poruszające się wargi, przeniósł wzrok na kobietę i zauważył, że z wyrazem bez- granicznego przerażenia na twarzy próbuje zasłonić uszy. Powoli, z wyraźnym bólem, uciekinierka wygramoliła się na krawędź zagłębienia, po czym patrząc wpost na Chena, zaczęła powoli zbliżać się do niego. Kuśtykała, a każde ze- tknięcie uszkodzonej nogi z ziemią wywoływało grymas cier- pienia na jej twarzy. Mimo to szła dalej. Chciał cofnąć się do tyłu, ale powstrzymał go głos Drake'a: — Teraz twoja kolej — powiedział. — Trzymaj lewy guzik naciśnięty, a potem naciśnij prawy. Była już zaledwie o dwie długości ciała od niego i wyciągała ręce, jakby prosząc o pomoc. Chen popatrzył na malutki ekranik i nacisnął guziki. Po- wietrze wypełnił odgłos miękkiej, stłumionej eksplozji przy- pominający mlaśnięcie. To było tak, jakby ktoś wystrzelił z karabinu w środek jakiego dużego owocu. Prawie równo- cześnie z ekranu zniknął punkt oznaczający położenie celu. Podniósł wzrok. Jej ciało — pozbawione głowy i górnej części klatki piersiowej — właśnie padało na ziemię. Krwawe strzępy, które w niczym już nie przypominały ludzkiej istoty, zbryzgały mu kombinezon i przyłbicę. Odwrócił się, czując falę mdłości, ale swąd spalonego mięsa pozostał w jego noz- drzach. Potknął się i prawie poleciał w dół nagiego, stromego zbocza góry, ale w ostatniej chwili udało mu się odzyskać równowagę. Stał na krawędzi półki, balansując, i powtarzał sobie w kółko, że nie będzie wymiotować. Po chwili odwrócił się i ponad leżącym obok bezgłowym ciałem spojrzał na Drake'a. — Ty skurwysynu! Dlaczego ona szła do mnie? Co jej powiedziałeś? Drakę zdjął hełm i rzucił go na ziemię. — Powiedziałem jej, że jej pomożesz — odparł i roześmiał się dziwnym, jakby nieswoim głosem, a następnie dodał: — I pomogłeś. Pomogłeś jej przecież, do jasnej cholery. ROZDZIAŁ 10 Płomienie w szkle — Wang Ti? Chen zatrzymał się przy drzwiach zaskoczony ciemnością panującą w mieszkaniu. Wyciągnął rękę i macając po ścianie, znalazł włącznik świateł. Wszystko wyglądało tak jak zwykle. Odetchnął z ulgą. Przez chwilę obawiał się... Przeszedł do kuchni, napełnił wodą czajnik i włączył go do prądu. Kiedy odwrócił się, sięgając po słoiczek z ch'a, usłyszał kaszlnięcie. Wszedł do jasno oświetlonego salonu. — Wang Ti? — powiedział miękko, zaglądając z przyciem- nionego korytarza do wnętrza ich sypialni. — Czy to ty? Znowu usłyszał to samo: pełne bólu kaszlnięcie zakończone cichym jękiem. Wszedł do środka. Na łóżku pod kołdrą leżała Wang Ti, to zauważył od razu, ale była to Wang Ti, jakiej nie znał: włosy miała zmierzwione, a jej czoło było mokre od potu. Wang Ti, która nie przechorowała w życiu ani jed- nego dnia. — Wang Ti? Jęknęła i poruszyła lekko głową leżącą na poduszce. — Nmmm... Miał uczucie, że czegoś tu brakowało, ale nie wiedział czego. Rozejrzał się wokół. — Wang Ti? Otworzyła powoli oczy. Na jego widok jęknęła, odwróciła się na bok i naciągnęła kołdrę na głowę. — Wang Ti? — powtórzył delikatnie, przysuwając się bli- żej. — Gdzie są dzieci? — Posłałam je niżej. Do wujka Mai — powiedziała ci- chym, stłumionym przez pościel głosem. — Aha... — Przykucnął obok łóżka. — A co z tobą, moja kochana? Zawahała się, po czym odpowiedziała tym samym cichym, wystraszonym głosem: — Czuję się dobrze, mężu. Coś w sposobie, w jaki to powiedziała —w jej determinacji, aby być obowiązkową, nie narzekającą żoną nawet w obliczu swego wyraźnego cierpienia — sprawił, że poczuł, jak ogarnia go chłód. Musiało stać się coś strasznego. Odsunął kołdrę i w tym półmroku zaczął uważnie przy- glądać się jej twarzy. Była prawie nie do poznania. Jej usta — te silne usta stworzone do śmiechu — wykrzywił grymas bólu. Jej oczy — zazwyczaj tak ciepłe i pełne spokojnej pewności siebie — były ciasno zamknięte, jakby w ten sposób chciała odciąć się od rozpaczy i cierpienia. Przejęty do bólu tym widokiem dotknął palcami jej policzka, chcąc ją jakoś pocie- szyć, ale zaraz ze zdumieniem cofnął rękę. Płakała. Na chwilę w jego umyśle zaległa pustka, a następnie prze- szyło go straszliwe przeczucie. — Dziecko... Wang Ti skinęła głową i schowała twarz w poduszkę. Zaczęła szlochać, a całe jej ciało drgało konwulsyjnie pod kołdrą. Usiadł na łóżku i przycisnął ją do siebie, próbując uspokoić, ale jego umysł był w szoku. — Nie... — powiedział po chwili. — Zawsze byłaś taka silna. A dziecko także było zdrowe. Lekarz Fan sam to powiedział. Leżała nieruchomo — tak nieruchomo, że ogarnęła go lo- dowata pewność. A więc to była prawda. Straciła dziecko. — Kiedy to się stało? — zapytał z przerażeniem. — Tydzień temu. — Tydzień! Ai ya\ — Wyprostował się i patrząc pustym wzrokiem w ciemności, pomyślał o jej męce, o jej cierpieniu i o tym, że jego tu nie było. — Ale dlaczego nikt mnie nie zawiadomił? Dlaczego Karr nie przesłał mi jakiejś wiadomo- ści? Powinienem tu być. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego piersi. — Ja tego chciałam. On mnie błagał o pozwolenie, ale mu nie dałam. Twoja praca... Odwrócił się ku niej. Patrzyła teraz na niego, a jej napuch- nięte i zaczerwienione oczy były pełne współczucia. Widok ten — ta troska o niego widoczna w jej twarzy — sprawił, że serce wezbrało mu miłością. — Och, Wang Ti, mój mały gołąbeczku... Co się stało, na litość boską? Zadrżała i odwróciła głowę. — Nikt nie przyszedł — odpowiedziała spokojnie. — Cze- kałam, ale nikt nie przyszedł... Potrząsnął głową. — Ale lekarz... zapłaciliśmu mu specjalnie, żeby przyszedł. — Były komplikacje — ciągnęła, obawiając się spojrzeć mu w oczy. — Czekałam. Czekałam trzy godziny, ale nikt nie przyszedł. Jyan próbował... — Nikt nie przyszedł?! —krzyknął z wściekłością Chen. — Zawiadomiono go i nie przyszedł?! Skinęła lekko głową. — Wysłałam Jyana do centrum medycznego, ale wszyscy byli zajęci. — Popatrzyła mu przez moment w oczy, po czym znowu odwróciła wzrok i mówiła dalej cichym, przestraszo- nym głosem: — A przynajmniej tak twierdzili. Jyan jednak mówił, że siedzieli tam, w pokoju za izbą przyjęć, i śmiali się; śmiali się i pili ch'a w czasie, gdy moje dziecko umierało. Chen poczuł, że ponownie ogarnia go chłód. Ale tym razem był to zimny, prawie oślepiający w swej intensywności gniew. — I nikt nie przyszedł? Pokręciła głową, a na jej twarzy znowu pojawiły się zmar- szczki bólu i rozpaczy. Przycisnął ją do piersi, by wypłakała się w jego ramionach, czując równocześnie, że i jego policzki wilgotnieją od łez. — Moje biedne kochanie — szeptał. — Moje biedne, bied- ne kochanie. Ale gdzieś wewnątrz jego gniew twardniał i zamieniał się w coś innego — w zimną, niepohamowaną furię. Łatwo ich mógł sobie wyobrazić, siedzących tam, śmiejących się i piją- cych ch'a, podczas gdy jego córeczka umierała. Widział w myś- lach ich dobrze odżywione twarze i chciał je zmiażdżyć, poczuć, jak kości ich policzków pękają pod uderzeniami jego pięści. A mały Jyan... Czym musiała być dla niego świadomość, że jego matka cierpi, mała siostrzyczka umiera, a on nie jest w stanie nic zrobić? Jak się wtedy czuł? Chen jęknął. Mieli takie wielkie nadzieje, takie plany. Jak to wszystko mogło się tak źle potoczyć? Rozejrzał się po znajomym pokoju, a myśl o zmarłym dziecku zdawała się palić jego duszę. — Nie... — powiedział miękko, kręcąc równocześnie gło- wą. — Nieeeee! — Wstał, zaciskając pięści. — Idę się zoba- czyć z lekarzem Fan. Wang Ti popatrzyła na niego ze strachem. — Nie, Chen. Proszę. Niczego w ten sposób nie rozwiążesz. Potrząsnął głową. — Ten bękart powinien tu przyjść. To tylko dwa pokłady niżej. Trzy godziny... Gdzie on mógł się podziewać przez trzy godziny? — Chen... Wyciągnęła rękę, próbując go powstrzymać, ale on odsunął się już od niej. — Nie, Wang Ti. Nie tym razem. Tym razem zrobię to po swojemu. — Nie rozumiesz... — zaczęła. — Karr wie o wszystkim. Ma wszystkie dowody. Miał się z tobą spotkać... Umilkła, widząc, że już jej wcale nie słucha. Jego twarz stężała jak twarz kamiennego posągu. — On zabił moją córkę — powiedział ze zwodniczą mięk- kością. — Pozwolił jej umrzeć. A ty, Wang Ti... Ty też mogłaś umrzeć. Zatrzęsła się. To była prawda. Prawie umarła, wypychając z siebie dziecko — nie, umarłaby na pewno, gdyby Jyan nie pomyślał o wezwaniu Karra na pomoc. Opadła na poduszkę. Może Chen miał rację. Może tym razem należało pozwolić mu na działanie — może, nie zwa- żając na konsekwencje, należało odpłacić tym, którzy ich skrzywdzili. Prawdopodobnie lepsze to, niż pozwolić, aby ten wrzód ropiał w jego duszy. A na pewno lepiej nie zmuszać go do tego, by po raz drugi stracił twarz w oczach syna. Zamknęła oczy i wspomnienie tego, co ją spotkało, znowu napełniło jej serce bólem. Tak strasznie było bez niego. Nie- wiarygodnie strasznie. Poczuła jego oddech na swoim policzku. Kiedy dotknął ustami jej brwi, zadrżała. — Muszę iść — powiedział spokojnie, dotykając delikatnie jej boku. — Rozumiesz? Skinęła głową, powstrzymując łzy i pragnąc być dzielną. Jednakże było to bardzo trudne i kiedy wyszedł, załamała się ponownie, wybuchając głośnym, nie kontrolowanym szlochem i tylko wspomnienie jego dotyku zdawało się jaśnieć ciepłem w otaczających ją ciemnościach. * * * Pokój był zimny, jasno oświetlony, a białe kafelki na ścia- nach i podłodze podkreślały tylko surową nagość tego miej- sca. Na środku pomieszczenia znajdował się stół sekcyjny. Przy stole stało trzech lekarzy, którzy dopiero co przeprowa- dzili sekcję zwłok. Opuścili teraz nisko głowy i czekali na pytania. Ciało leżące na stole były mocno spalone, jego ręce i nogi były zniekształcone, głowa i górna część tułowia zmiażdżona; mimo to ciągle można w nim było rozpoznać produkt Gen- Synu. W trzech różnych miejscach usunięto mięśnie, odsła- niając kości. Widać było na nich oznaczenia GenSynu: jasno- czerwoną literę G tworzącą nie do końca zamknięte koło z małym niebieskim S w środku. Osaczyli to w końcu w jednej z jaskiń na północy posiad- łości. Następnie Hung Mien-lo i mały oddział elitarnej straży musiał stoczyć godzinną walkę, zanim dobrze wycelowany granat nie załatwił sprawy, uciszając ogień, którym to stwo- rzenie odpowiadało na ich ataki i spuszczając mu na głowę część stropu jaskini. Tak przynajmniej brzmiała opowieść Hunga. Wang Sau-leyan patrzył na zwłoki. Żdaden szczegół nie umykał jego uwagi. Na jego twarzy walczyła nadzieja z nie- dowierzaniem, ale kiedy spojrzał na swego kanclerza, widać na niej było wyraz głębokiej podejrzliwości. — Jesteś tego pewny, Hung? Ta twarz... Twarz była prawie bez kształtu. Wyglądała jak zaledwie szkic twarzy. — Powiedziano mi, że w ten sposób właśnie wykonują pewne modele, Chieh Hsia. Pewną ich liczbę trzymają w ma- gazynach na wypadek nagłych zamówień, a rysy twarzy kształ- tują w ostatniej chwili. Sprawdziłem zapisy GenSynu i od- kryłem w nich, że ten konkretny model wyprodukowano przed ośmioma laty. Prawie pięć lat temu został skradziony z ma- gazynów ich zachodnioazjatyckiej filii, a konkretnie z fabryki w Karagandzie. Wang popatrzył na ciało i pokręcił głową. — Mimo to... — Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale znaleźliśmy w tej jaskini jeszcze inne rzeczy. Hung odwrócił się i wziął z rąk swego sekretarza małe pudełko, otworzył je i podał Tangowi. — Miedzy innymi to. Wang Sau-leyan popatrzył na podaną mu twarz i pokiwał głową. Była poszarpana, brudna i podziurawiona w kilku miejscach, ale rozpoznawalna. To była twarz jego brata. A przy- najmniej jej idealna podobizna. Położył ją na piersiach trupa. — A więc zrobiło to w ten sposób? Z fałszywą twarzą i zim- nym ciałem? — Nie zimnym, Chieh Hsia. W każdym razie niezupełnie zimnym. Widzisz, panie, ten model został skonstruowany z myślą o pracy w niskich temperaturach albo w żarze kopalń. Ma szczególnie twardą i mocną skórę, która izoluje jego wnętrze, chroniąc je przed skrajnym zimnem lub gorącem. To właśnie dlatego nie zauważyły go nasze kamery. Są tak za- programowane, by w nocy uruchamiały się, gdy w okolicy pojawi się źródło ciepła. Ta rzecz nie promieniowała, a więc kamery nie zaczęły pracować. Wang przytaknął, czując, że zaschły mu usta. Wciąż jednak nie był do końca przekonany. — A ślady skóry i krwi, które znaleźliśmy na kamieniu? Hung pochylił lekko głowę. — Wierzymy, Chieh Hsia, że te ślady zostawiło tam to stworzenie. Celowo, abyśmy myśleli, że to był twój brat, panie. Wang opuścił wzrok, po czym roześmiał się cicho i gorzko. — Bardzo chciałbym móc podzielić twoją wiarę, kanclerzu Hung, ale to po prostu niemożliwe. Sprawdziłem to w Gen- Synie. Powiedzieli mi, że zduplikowanie osobniczego DNA ze szkiców i opisów jest niemożliwe. n — Ze szkiców tak, Chieh Hsia. Ale dlaczego tak własne miałoby być w tym wypadku? Wszystko czego potrzeba do zduplikowania DNA, to odrobina ciała dawcy. Jestem prze- konany, że próbkę można pobrać nawet ze zwłok. — I to właśnie sugerujesz? Że ktoś włamał się do grobowca mojego brata, jeszcze zanim to stworzenie wydostało się z nie- go? Ze wzięli kawałek ciała mojego brata i użyli go, by odtworzyć jego DNA? — To jedna z możliwości, Chieh Hsia, ale jest jeszcze inna. A jeśli ktoś bliski twojemu bratu, panie, jeszcze za jego życia wziął od niego próbki skóry i krwi? Wziął je i ukrył? Wang pokręcił głową. — To absurd. Mój brat był słabeuszem i głupcem, ale nawet on nie pozwoliłby wziąć słudze próbki swojej krwi. — Nie to mam na myśli, Chieh Hsia. A jeśli twój brat, panie, miał drobny wypadek i jeden z jego służących opatrzył mu ranę? I ten służący zatrzymał sobie materiały opatrun- kowe, których do tego użyto — kawałek zakrwawionej gazy, a może miskę z zakrwawioną wodą? Wang zmrużył oczy. — I myślisz, że to właśnie się stało? Hung przytaknął. — Dokładnie to się stało, Chieh Hsia. Mamy podpisane zeznanie. — Zeznanie? A jak uzyskałeś to zeznanie? Swoimi zwyk- łymi metodami? Hung odwrócił się ponownie, wyjął z rąk sekretarza zwój papieru i podał go T'angowi. — Wu Ming! — Wang roześmiał się z niedowierzaniem. — I to wszystkie twoje dowody? Zeznanie Wu Minga? Hung Mien-lo pokręcił przecząco głową. — Nie, Chieh Hsia. Przejrzałem pałacowe rejestry, szukając danych o wszystkich drobnych wypadkach, które miał twój brat, panie. Wygląda na to, że było ich kilka w ciągu ostatnich pięciu lat jego życia i za każdym razem, z wyjątkiem jednego, materiały użyte do opatrywania ran, zostały prawidłowo spalone. — Rozumiem, że w tym jednym wypadku, kiedy tego nie zrobiono, był przy tym Wu Ming, tak? — Tak, Chieh Hsia. Wu Ming i jeszcze ktoś. Zdrajca Sun Li Hua. Wang wydał cichy okrzyk zdumienia. — Czy to jest pewne? — Całkowicie, Chieh Hsia. Mamy kasetę z tego wypadku i widać na niej Wu oraz Suną opatrujących ranę twojego brata, panie. Nie ma jednak żadnego zapisu świadczącego o zniszczeniu opatrunku. — Aha... — Wang odwrócił się i jeszcze raz popatrzył na zwłoki, przesuwając palcami po konturach twarzy brata. — A więc za tym wszystkim stoi mój kuzyn — powiedział mięk- ko. — To robota Li Yuana. — Na to wygląda, Chieh Hsia. — Na to wygląda... A jednak coś go jeszcze dręczyło. Popatrzył na kanclerza. — Kiedy to się wydarzyło? — Dwa lata temu, Chieh Hsia. — Dwa lata, czy też prawie dwa lata? Bądź precyzyjny, Hung Mien-lo. — Dokładnie mówiąc, dwadzieścia dwa miesiące temu, Chieh Hsia. — Miesiąc przed jego śmiercią? — Tak jest, Chieh Hsia. Wang, usatysfakcjonowany, głęboko odetchnął. Trochę wcześniejsza data i to wszystko nie miałoby sensu, bowiem wtedy żył jeszcze jego ojciec i Li Yuan nie miałby żadnego powodu, by podejmować taką akcję. W takiej jednak sytua- cji... Uśmiechnął się. — Dobrze się spisałeś, kanclerzu Hung. Całkowicie zasłu- żyłeś na zaufanie, którym cię obdarzyłem. Są jednak dwa pytania, na które chcę znać odpowiedź. Po pierwsze, jak ten twór wszedł do grobowca nie zauważony? Po drugie, co stało się z ciałem mojego zmarłego brata? Hung Mien-lo pochylił się nisko. — Oba te pytania bardzo mnie dręczyły, Chieh Hsia, ale myślę, że znam już odpowiedzi. Wyprostowując się, wyjął coś z kieszeni i podał T'angowi. Było to małe, szkliste kółko, podobne do kapturka zakłada- nego na obiektyw kamery. Wang obrócił to w dłoni. — Co to jest? — zapytał. — To zamrażacz obrazu, Chieh Hsia. Umieszczony na obiektywie kamery, zatrzymuje na określony czas obraz w jej soczewce. Po upływie tego czasu ulega samozniszczeniu do poziomu molekularnego, rozpływając się w postaci gazu. Do- póki to jest na obiektywie kamery, można zupełnie swobodnie chodzić w jej zasięgu bez obawy, że cokolwiek zostanie zano- towane na kasecie. Później wszystko znika bez śladu. — Rozumiem. I myślisz, że podobna rzecz albo kilka takich rzeczy zostało użytych, aby oślepić kamery wokół grobowca? Hung uśmiechnął się. — To by wyjaśniało, jak otwarto grobowiec, a kamery tego nie zauważyły. — A ciało mojego brata? — W tej sprawie nie mamy żadnego śladu, Chieh Hsia. Jednakże znaleźliśmy ślady popiołu w dziurze obok strumienia na północ od pałacu. W połowie drogi do podnóża wzgórz. — A zatem to stworzenie spaliło ciało? Hung wzruszył niepewnie ramionami. — Nie jestem tego pewny. Jeśli tak było, to dlaczego nic nie zauważyliśmy? Spalenie ludzkiego ciała wymaga dużej ilości ciepła, a od momentu ogłoszenia alarmu każdy strażnik w pałacu wypatrywał wszelkich podejrzanych znaków. Gdyby to stworzenie spaliło ciało, musielibyśmy to zauważyć. Myślę więc, że to jednak nie było tak, Chieh Hsia. Sądzę raczej, że te popioły są pozostałością czegoś mniejszego, może jakiegoś obrzędu religijnego. Jeśli zaś chodzi o zwłoki, to przypusz- czam, że one tam ciągle są. Prawdopodobnie gdzieś ukryte. Wang zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym roze- śmiał się. — I niech tam zostaną, dobrze? Między skałami i strumie- niami, jak jakiś wygnany minister. — Zaśmiał się znowu, tym razem głośniej, z wyraźną ulgą, a także jakąś starą zawziętoś- cią. Następnie popatrzył na ciało i pudełko z twarzą swojego brata. — A jeśli chodzi o te rzeczy, kanclerzu Hung, to każ je spalić. Publicznie, przed pałacem, gdzie wszyscy będą mogli to zobaczyć. * * * W holu centrum medycznego było cicho i spokojnie. Sie- dząca za biurkiem pielęgniarka uniosła głowę na widok Chena i uśmiechnęła się do niego. On jednak przeszedł obok niej bez słowa, popchnął niską barierkę bramki i skierował się do pokoju, gdzie — jak wiedział — znajdowała się kartoteka. Ktoś go zawołał, ale Chen nie zwrócił na to uwagi. Nie miał czasu na formalności. Chciał się natychmiast dowiedzieć, kto zabił jego dziecko i dlaczego to zrobił. Kiedy wszedł do środka, dwaj siedzący tam mężczyźni oderwali wzrok od ekranów. Jego widok wprawił ich w wyraź- ne zdumienie. Jeden z nich próbował protestować, ale umilkł na widok wyciągniętej broni. — Chcę znać szczegółowe dane na temat śmierci mojego dziecka — zaczął bez żadnego wstępu Chen. — Nazwisko Kao. K-A-O. Tydzień temu. Niemowlę płci żeńskiej. Nowo- rodek. Chcę znać godzinę śmierci, dokładny czas, kiedy po- proszono was o pomoc, wykaz lekarzy pełniących dyżur tego wieczoru oraz dokładne dane na temat czynności każdego z nich. Urzędnicy spojrzeli na siebie, nie bardzo wiedząc, co robić, ale kolejne warknięcie Chena sprawiło, że podskoczyli na swoich krzesłach. Wycelował pistolet w starszego z nich. — Zrób to! Natychmiast! Chcę mieć wydruk z kom- putera. I nie próbuj, kurwa, mnie wykiwać. Jeśli za chwilę nie będę miał tego, po co tu przyszedłem, dostaniesz kulę w piersi. Przełykając nerwowo ślinę, mężczyzna pochylił głowę i za- czął wystukiwać polecenia na klawiaturze. W tej samej chwili, kiedy maszyna zaczęła wypluwać z siebie wydruk, Chen usłyszał jakieś hałasy na korytarzu. Odwrócił się i zobaczył trzech porządkowych — wielkich, masywnych mężczyzn — którzy wchodzili właśnie do środka, aby spraw- dzić, co się dzieje. Z samego sposobu, w jaki stali, blokując mu drogę wyjścia, było jasne, że nie zamierzają go wypuścić. — Wracajcie do pracy — powiedział spokojnie. — To was nie dotyczy. — Obejrzał się za siebie. Młodszy z urzędników dotykał właśnie palcami klawiatury zestawu komunikacyjne- go. Chen pokręcił głową. — Na twoim miejscu nie próbował- bym tego... Mężczyzna cofnął dłoń, a chwilę później maszyna zakoń- czyła wydruk. Chen wyciągnął rękę i podniósł z tacy plik papierów. Już pierwsze spojrzenie na nie potwierdziło jego podejrzenie. Jyan miał rację. W czasie śmierci jego córki przynajmniej czterech dyżurnych lekarzy było wolnych. A zatem dlaczego nie od- powiedzieli na wezwanie? A raczej kto polecił im, aby je zignorowali? Złoży wizytę lekarzowi Fan, naczelnemu konsultantowi centrum — człowiekowi, który powinien przyjść na wezwanie Wang Ti. Znajdzie go i wyciśnie z niego nazwiska. A potem dowie się, kim oni są, i zabije ich. Kimkolwiek by byli. Odwrócił się i spojrzał na porządkowych. — Słyszeliście mnie, ch'un tzul Wracajcie do pracy. To was nie dotyczy. Zauważył, z jakim napięciem wpatrywali się w jego pistolet. Byli spięci, ale także zdeterminowani. Myśleli, że uda im się go zaskoczyć i obezwładnić. Niech spróbują. Bardzo się mylili, myśląc, że ich zwykła determinacja wystarczy, aby go pokonać. Wsadził pistolet do kabury, pochylił się i wyciągnął z buta długi, ostry nóż. — A więc chcecie mnie zatrzymać, prawda? No cóż, spró- bujcie. Zobaczymy, czy wam się uda. * * * Kilka minut później walił do drzwi apartamentu Fan Tseng-li, wiedząc doskonale, że Służba Bezpieczeństwa mu- siała już zostać zaalarmowana. Ze środka dobiegły go odgłosy poruszeń i szmer wystraszonych, przejętych paniką głosów. Krzyknął do nich, starając się, by jego głos brzmiał uspoka- jająco: — Tu Służba Bezpieczeństwa! Otwierać! Jestem porucznik Tong i przysłano mnie tutaj jako ochronę! Zauważył, że kamera poruszyła się, wyciągnął więc w jej kierunku swoją legitymację, zasłoniwszy kciukiem nazwisko. Po chwili drzwi otworzyły się z sykiem i wpuszczono go do środka. W progu powitało go trzech służących, którzy uśmie- chali się z ulgą i wdzięcznością. Uśmiechy jednak zamarły na ich twarzach, kiedy wyciągnął pistolet. — Gdzie on jest!? Gdzie jest to małe gówno o szczurzej twarzy!? — Nie wiemy, kogo ma pan na myśli — odpowiedział najstarszy z nich, starzec z numerem 2 na piersi, ale Chen uciszył go groźnym gestem ręki. — Wiesz doskonale, kogo mam na myśli. Fana. Chcę wie- dzieć, gdzie on jest i chcę to wiedzieć natychmiast, a nie za dwie minuty. Najpierw zastrzelę ciebie, lao tzu, a potem ciebie, ty mały pierdolcu. Starzec opuścił wzrok w milczeniu, ale stojący obok niego młodszy służący zaczął paplać jak wystraszone dziecko. Chen słuchał go z uwagą, notując sobie w pamięci wszystko, co tamten mówił. —¦ I on tam teraz jest? Młody człowiek skinął głową. — Świetnie. — Chen popatrzył na stojący za nimi domowy zestaw komunikacyjny. Była to duża maszyna, bogato zdo- biona wizerunkami smoków. — Czy ktoś już z nim roz- mawiał? Młody służący pokręcił głową, ignorując ostrzegawcze spoj- rzenie starca. — Dobrze. Chen minął ich i strzelił dwa razy w maszynę. — Dzięki temu nie będziecie mieli żadnych pokus. Chcę was jednak ostrzec. Jeśli dowiem się, że ktoś go ostrzegł, wrócę tutaj. Bądźcie więc rozsądni i nie róbcie głupot. * * * Szef służby uśmiechnął się na jego widok i pochylił nisko głowę. — Jeśli zechce pan tutaj poczekać, kapitanie Kao, zaraz powiadomię mojego pana... Prosty cios w żołądek zgiął go w pół i pozbawił powietrza. Chen przekroczył jego ciało i ruszył w kierunku, skąd dobiegał gwar głosów i brzęk talerzy. Kolejny służący próbował przeszkodzić mu w wejściu do sali jadalnej. Chen powalił go uderzeniem w gardło. Otworzył szeroko drzwi i ignorując zaskoczenie malujące się na twarzach zgomadzonych w środku ludzi, zaczął im się przyglądać. Kiedy zauważył lekarza Fana, siedzącego po dru- giej stronie obładowanego żywnością stołu, ryknął wściekle. Fan Tseng-li zerwał się na nogi. Twarz mu pobielała, oczy rozszerzyły się ze strachu, a nogi zdawały się uginać pod ciężarem ciała. Inni krzyczeli teraz z gniewem, patrząc to na Chena, to na Fana, próbując zrozumieć, co tu się właściwie dzieje. Przez chwilę panował zgiełk, po czym nagle zapadła mrożąca krew w żyłach, przerażająca cisza. Chen wyciągnął nóż. — Ai ya\ — krzyknął chrapliwie Fan, rozglądając się go- rączkowo wokół siebie. — Kim jest ten szaleniec? — Wiesz cholernie dobrze, kim jestem — warknął Chen, obchodząc stół i zbliżając się do niego. — A ja wiem, kim ty jesteś, Fan Tseng-li. Jesteś tym skurwysynem, który pozwolił umrzeć mojej jeszcze nie narodzonej córeczce. Twarz Fana zesztywniała w wyrazie przerażenia, po czym zaczął paplać półprzytomnie: — To wcale nie było tak. Zostałem zatrzymany. Mój klient był bardzo chory. — Umilkł. Chen stał tuż przy nim z wyra- zem takiej nienawiści i pogardy w oczach, że słowa zamarły mu w gardle. — Wiem, jakim jesteś robakiem, Fan. Teraz chcę się jeszcze dowiedzieć, kto ci zapłacił za śmierć mojej córki i cierpienia żony. — Wyciągnął gwałtownie rękę, chwycił Fana za włosy i brutalnie szarpnął, zmuszając tamtego do klęknięcia. Rów- nocześnie w jego drugiej dłoni błysnął wielki nóż. — Kto to był, Fan Tseng-li? Powiedz mi. Wokół stołu rozległy się głosy protestu, ale Chen nie zwra- cał na nie uwagi. Patrzył w twarz Fana, a zaciekła nienawiść wykrzywiła jego usta we wściekłym grymasie. — Lepiej, żebyś mi powiedział — mówił z pozornym spo- kojem, zacieśniając uchwyt na włosach Fana — i lepiej będzie, jeśli zrobisz to natychmiast. Chyba że chcesz mieć pod brodą drugie usta. Przerażony Fan pokiwał głową i patrząc w oczy Chena, wykrztusił: — To był Ts'ui Wei. Ts'ui Wei zmusił mnie do tego. — Ts'ui Wei? — Chen zmarszczył brwi, próbując skojarzyć nazwisko z twarzą. — Czy on...? — Przerwał, przypomniaw- szy sobie. Ts'ui Wei. Oczywiście. Ojciec tego chuligana. Wy- soki, szczupły mężczyzna, który groził mu tego dnia, gdy spowodował zesłanie chłopaka. Chen zadrżał. A więc to dla- tego jego dziecko musiało umrzeć. Schował nóż i popatrzył na twarze ludzi siedzących wokół stołu. — Słyszeliście—powiedział wyzywająco. —Teraz już wie- cie, jaką kreaturą jest wasz przyjaciel Fan Tseng-li. Opuścił wzrok i spojrzał na klęczącego Fana, po czym z całej siły kopnął go kolanem w twarz. Omijając lekarza, wijącego się z bólu na podłodze, ruszył w stronę wyjścia. Gdy przechodził koło stołu, zebrani tam biesiadnicy kulili się i odsuwali, starając się nie wejść mu w drogę. Przy drzwiach natknął się na służbę, ale tym razem wszyscy rozstąpili się przed nim i nie próbowali go zatrzymy- wać. Widzieli, co zaszło, i rozumieli. Niektórzy pochylili nawet przed nim głowy, okazując mu swój szacunek i współczucie. Tych uczuć nie dzielili jednak najwyraźniej goście Fana. Zaraz po wyjściu Chena w sali jadalnej rozległy się krzyki i gniewne żądania, by coś zostało zrobione. * * Stał w ciemności przy drzwiach restauracji i patrzył. W su- mie było ich siedmiu. Pięciu siedziało przy jednym ze stołów w pobliżu kasy, tyłem do światła, przez co ich twarze ginęły w mroku. Dwaj pozostali zajęli miejsca przy sąsiednich sto- łach; zarówno uwaga, z jaką obserwowali wszystko dookoła, jak i ich rozmiary wyjaśniły Chenowi, kim byli. Pogrążona w rozmowie piątka skupiła się blisko siebie. — Powinieneś zniknąć — powiedział pierwszy z nich. — Musisz przecież mieć jakichś krewnych, u których mógłbyś przeczekać do czasu, aż wszystko przycichnie, Ts'ui Wei. Ts'ui Wei pochylił się ku niemu gniewnie. — Nie będę uciekać przed tym sukinsynem. Zesłał moje- go syna. Prędzej mnie szlag trafi, nim dam mu się za- straszyć. — Zrobisz, jak uważasz, Ts'ui Wei, ale doszły mnie słuchy, że Służba Bezpieczeństwa przekopuje wszystkie rejestry po- kładu i kompletuje informacje. Ts'ui Wei wyprostował się z arogancką miną. — No i co z tego? I tak nie będą mieli żadnych dowodów. Lekarz Fan będzie trzymał język za zębami. Jego gruby rozmówca najeżył się. — Fan Tseng-li jest wzorem dyskrecji. Poza tym wziął sobie do serca moją radę i zamierza wyjechać stąd na jakiś czas. Przynajmniej on mnie posłuchał. Ts'ui Wei prychnął wzgardliwie. — Jakie to typowe dla tego egoistycznego gnojka! Nigdy nie powinienem słuchać tych twoich pieprzonych rad. Nale- żało uderzyć mocno. Uderzyć z całej siły. I nie tylko w tego cholernego noworodka. Mogliśmy go naprawdę zranić. Ta mała dziewczynka... Chen opuścił wzrok, a jego gniew sięgnął zenitu. Nie spo- dziewali się go. To mu dawało przewagę zaskoczenia. Ale ciągle byli jeszcze ochroniarze. Ich będzie musiał załatwić w pierwszej kolejności. Stojąc tam i słuchając, jak planują kolejną zbrodnię, czuł, że jego gniew zmienia się w głęboką odrazę. Do nich, ale i do siebie samego — bowiem co o n robił w czasie, kiedy to wszystko się tutaj działo? Wypuścił powoli powietrze z płuc. Nie. Już nigdy nie będzie tak samo. Gdziekolwiek by patrzył, zawsze będzie widział kobietę, która kuśtyka ku niemu jak połamana lalka, zawsze będzie słyszał odgłos eksplozji... A dziecko? Zamknął oczy, czując, że wraca ból i jak żelazna obręcz ściska jego pierś. To było tak, jakby sam zabił własne dziecko. Jakby nacisnął mały guziczek i... Wystąpił z mroku. Jeden z wynajętych ochroniarzy spojrzał na niego, a następnie odwrócił głowę, wziąwszy go za tego, na kogo wyglądał — robotnika z nocnej zmiany, który wpadł na filiżankę ch'a przed udaniem się na spoczynek. Na to właśnie Chen liczył. Znalazłszy się w odległości trzech kroków od mężczyzny, przeszedł do działania i szerokim hakiem wbił mu pięść w twarz, miażdżąc nos. Nie czekając, aż tamten upadnie, odwrócił się i wysokim kopnięciem trafił drugiego goryla — zrywającego się właśnie z krzesła — w klatkę piersiową. Dwa kolejne ciosy pięści ogłuszyły mężczyznę i posłały go na podłogę. Chen odwrócił się twarzą do piątki siedzącej przy stole. Cofali się przed jego wzrokiem, wywracając krzesła, i patrzyli na niego oczami szeroko otwartymi z przerażenia. — Powiedz mi — zaczął spokojnie Chen, robiąc krok do przodu. — Moja mała dziewczynka... Co byś z nią zrobił, Ts'ui Wei? Opowiedz mi, co dla niej zaplanowałeś. Siny na twarzy Ts'ui Wei próbował się cofnąć, ale za plecami miał ścianę. Zaczął kręcić gorączkowo głową, szukając drogi ucieczki, ale z obu stron był zablokowany przez innych. Chen bez wysiłku podniósł ciężki stół i odrzucił go na bok, a następnie schylił się i wyciągnął z buta swój wielki nóż. — A więc twierdzisz, że jestem tchórzem, który boi się walki, Ts'ui Wei? — Roześmiał się chłodno, a cała jego nie- nawiść do tego bydlaka i wzgarda, którą czuł do siebie, jakby zogniskowały się nagle w jego przedramieniu, sprawiając, że wielki nóż zadrżał w świetle. Ts'ui Wei patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a jego usta poruszały się bezdźwięcznie, po czym padł nagle na kolana i przycisnął głowę do podłogi przed stopami Chena. — Litości — błagał, trzęsąc się ze strachu. — Na bogów, miej litość! Chen wziął głęboki, drżący oddech. Przed jego oczami pojawiła się twarz Wang Ti. Wspomniał, co czuł, kiedy uświa- domił sobie, że nie było go tutaj, gdy go potrzebowała. A Jyan, biedny Jyan... jak musiał się czuć ten chłopiec, wiedząc, że nic nie może zrobić? A ten... ta kupa gówna... prosi o litość? Uniósł nóż i napiął mięśnie całego ciała, przygotowując się do uderzenia... — Ojcze! Nie! Proszę... Odwrócił się i nóż wypadł z jego dłoni. To był Jyan. Jego syn. Chłopiec podbiegł do niego, objął go rękami i przycisnął się do niego tak mocno, że Chen poczuł, jak coś w nim pęka. Zaczął szlochać, a słowa zdawały się wypływać z niego razem ze łzami: — Och, Jyanie... Jyanie... Tak mi przykro... Nie wiedzia- łem... Ja nie wiedziałem. Jyan przylgnął gwałtownie do ojca i spojrzał na niego mokrymi od łez oczami. — Już dobrze, ojcze... Teraz już jest wszystko dobrze... Wróciłeś. Jesteś już z nami. Chen pocałował syna w czoło, a następnie podniósł go i przycisnął mocno do piersi. Tak. Ale nigdy już nie będzie tak samo, jak było. Odwrócił się i popatrzył w stronę wejścia. W progu stał Karr, a za jego plecami widać było żołnierzy z oddziału szturmowego. — Czy dobrze się czujesz, Kao Chen? Chen skinął głową. — Ja... — Roześmiał się dziwnym, nieswoim głosem. — Zabiłbym go. — Tak — odparł spokojnie Karr. — I ja bym ci na to pozwolił. Ale Jyan... No cóż, Jyan wiedział lepiej, prawda? Masz jeszcze przed sobą całe życie, Kao Chen. Dobre życie. Chen zadrżał, ścisnął syna jeszcze mocniej i pokiwał głową. Karr dotknął przelotnie jego ramienia, po czym minął go i przejął kontrolę nad sytuacją. — W porządku! — warknął, zbliżając się do przestraszo- nych mężczyzn. — Teraz sobie wszystko wyjaśnimy! Ty, ty... Wszyscy! Pod ścianę i ręce nad głowy! Jesteście aresztowani, jako sprawcy i współsprawcy morderstwa popełnionego na dziecku, a także za spisek mający na celu zapobieżenie wy- mierzeniu sprawiedliwości. * * * Karr siedział przy burcie kamiennej łodzi i patrzył na zalany światłem Kamień Pamięci. Było już po dziewiątej i lotosowe jezioro tonęło w ciemnościach. Gdzieniegdzie, pod lampami oświetlającymi wąskie ścieżki, widać było spacerujące pary zakochanych. Trzymali się za ręce, rozmawiali cichymi głosa- mi, ale utrzymywali właściwą — nakazaną przez przyzwoi- tość — odległość między ciałami. Chen siedział w cieniu her- baciarni, za plecami Karra, i z opuszczoną głową ciągnął swoją opowieść. Kiedy skończył, Karr przez jakiś czas nic nie mówił, po czym westchnął i potrząsnął głową, jakby budząc się z jakiegoś mrocznego, przerażającego koszmaru. — I to wszystko prawda? Chen nie odpowiedział. Głęboko i boleśnie poruszony Karr zamknął oczy. Oczywiś- cie, że to wszystko jest prawdą. Takiej historii nikt by na swój temat nie wymyślił. Ale nie tylko Chena było mu żal. Bardzo polubił tę kobietę. Darzył ją szacunkiem. Gdyby choć przez moment przypuszczał... Wstał, odwrócił się i spojrzał na przyjaciela. — Stało się coś złego, Chen. Bardzo złego. Chen popatrzył na niego i pokiwał głową. — Co z tym zrobimy? — Zrobimy? — Chen roześmiał się zimno. — A co my możemy zrobić? Karr milczał przez chwilę, bawiąc się smoczym medalionem wiszącym na jego szyi, po czym nagle uniósł go i zaczął mu się przyglądać. Był przecież Chia ch'eng, honorowym asysten- tem domu cesarskiego. Zgodnie z prawem mógł domagać się audiencji u Tanga. Usiadł i poprzez szerokość stołu popatrzył na Chena. — Zobaczę się z Li Yuanem. Opowiem mu wszystko, co usłyszałem od ciebie. — Myślisz, że on o tym nie wie? Karr skinął głową. — Jestem o tym przekonany. To dobry człowiek. Ktoś ukrywa przed nim prawdę. Wobec tego my musimy być jego oczami i uszami. Tang musi się dowiedzieć, co oni robią tam w jego imieniu. — A Tolonen? Jutro rano będzie miał mój raport. A jeśli powie ci, byś nic nie robił? Karr opuścił wzrok. To była prawda. Był człowiekiem Tolonena i w związku z tym powinien najpierw porozmawiać ze starcem. Jednakże pewne sprawy były ważniejsze od lojal- ności wobec zwierzchnika. — W takim razie muszę to zrobić natychmiast. * * * Obraz na ścianie został zmieniony. Teraz całą jej szerokość zajmował widok świętej góry Tai Shan. Jej zamglone stoki były oświetlone promieniami wschodzącego słońca, a widocz- na na tle błękitnego nieba wielka świątynia stojąca na szczycie, wyglądała jak malutka, czerwona plamka rzucona na masę szarości i zieleni. W samym pokoju wiał lekki wiaterek niosący ze sobą zapachy sosny i akacji. Tłusty Wong odwrócił się od ściany, spojrzał na swoich gości i wzniósł kielich. — Bracia... Dookoła niskiego stołu siedziało pięciu mężczyzn. Każdy z nich był równy Tłustemu Wongowi; każdy stał na czele jednej z wielkich Triad, które opanowały najniższe poziomy Miasta Europa. Zgromadzenie ich tutaj kosztowało go bardzo dużo, ale oto byli. Wszyscy. A przynajmniej wszyscy ci, którzy coś znaczyli. Patrzyli na niego chłodnymi, nieruchomymi oczami i tylko ich usta odpowiadały na jego uśmiech. Przypominali w tym aligatory. — Jestem szczęśliwy, że mogliście wszyscy przyjść. Zdaję sobie sprawę, że moje niespodziewane zaproszenie sprawiło wam dużo kłopotów, ale jestem przekonany, że kiedy usły- szycie, co mam wam do powiedzenia, zgodzicie się, iż miałem rację, zwołując posiedzenie rady. — Gdzie jest Żelazny Mu? Wong popatrzył na starego człowieka siedzącego po drugiej stronie stołu. — Proszę o wybaczenie, generale Feng, ale przejdę do tego później. Wielki szef Triady 14K patrzył na niego ponuro. — Rada ma siedmiu członków, Wong Yi-sunie, ale ja widzę przy tym stole tylko sześciu. Sądziłem, że zgodziliśmy się... — Wysłuchajmy najpierw Wonga, Feng Shang-pao — przerwał mu niski mężczyzna o ogolonej głowie, który usiadł dwa miejsca dalej. Pochylił się nad stołem, by wyjąć z miseczki garść orzeszków. — Jestem pewny, że wtedy otrzymasz od- powiedź na wszystkie swoje pytania. Feng wyprostował się i spojrzał na niego gniewnie. — Musimy przestrzegać ustalonych zasad, Li Chinie. Spo- sobów postępowania i zachowywania się. Li Chin — Li Bez Powiek, jak go z oczywistych względów nazywano — odwrócił kościstą głowę i zmierzył starca spoj- rzeniem swych wyłupiastych oczu. — Wcale tego nie kwestionuję, Feng Shang-pao. Ale Wo Shih Wo chciałoby wiedzieć, co Tłusty Wong ma do powie- dzenia i dopóki mu na to nie pozwalasz... Feng opuścił wzrok, a jego potężna pierś poruszała się przez chwilę w głębokich oddechach. Pokiwał wolno głową. — Dobrze — odezwał się Wong. — Pozwólcie, że teraz się wytłumaczę. Dziś po południu otrzymałem list. Wąsacz Lu, szef Kuei Chuan, pochylił się gwałtownie do przodu, a swoją podobną do maski twarz, w której błyszczało tylko jedno zdrowe oko, zwrócił w stronę Wonga. — List, Wong Yi-sunie? — Tak — odparł Wong i wyjąwszy list z kieszeni swej jedwabnej szaty, położył go na stole przed Lu. —Ale zanim go otworzysz, pozwól mi powiedzieć kilka słów. — Wyprostował się i przesunął wzrokiem po twarzach zebranych mężczyzn. — My z Hung Mun jesteśmy dumni z naszego dziedzictwa. I mamy po temu wszelkie powody. Od czasu, gdy pięciu mnichów z Kasztom Fu Chou założyło naszą organizację, zawsze polu- bownie załatwialiśmy wszystkie spory między nami. I tak jest dobrze, prawda? W końcu lepiej jest robić pieniądze, niż prowadzić wojnę. — Uśmiechnął się, ale po chwili jego uśmiech zbladł i zniknął. — Tym razem jednak groźba była zbyt wielka. Żelazny Mu chciał czegoś więcej niż zwykły zysk. Zamierzał zbudować własną potęgę, potęgę na tyle wielką, by móc obalić naszą radę. Zastąpić ją czymś innym. — Pokiwał głową z wyrazem surowej powagi na twarzy. — Nazwijmy rzecz po imieniu. Żelazny Mu zamierzał nas zniszczyć. Nieboszczyk Yun z Czerwonego Gangu odchrząknął i po- wiedział: — Słyszę twoje słowa, Wong Yi-sunie, ale dziwnie one brzmią w moich uszach. Mówisz o sprawach, które wszyscy znamy, ale używasz przy tym czasu przeszłego. Dlaczego? Wong uśmiechnął się i podszedł do małego stawu. Stał tam przez jakiś czas, obserwując siedem złotych rybek poruszają- cych się leniwie w krystalicznie czystej wodzie, a następnie błyskawicznym ruchem wygarnął jedną z nich i pokazał siedzą- cym przy stole mężczyznom. Trzepotała się przez chwilę w po- wietrzu, po czym Wong rzucił ją na suchą, kamienną podłogę. Wokół stołu rozległ się szmer zrozumienia. — A więc Żelazny Mu nie żyje. Ale jak to się stało? — zapytał Ho Trzy Palce, przyglądając się bacznie Wongowi. Wong zbliżył się do nich, a w kącikach jego ust pojawił się grymas samozadowolenia. — Opowiem wam jak. Pół godziny temu uderzono równo- cześnie na wszystkie trzydzieści siedem pokładów Wielkiego Kręgu. Użyto do tego sił składających się ze stu dwudziestu tysięcy Hei wspieranych przez półtora tysiąca regularnych żołnierzy. Hei... To jedno słowo sprawiło, że na twarzach siedzących mężczyzn pojawił się strach. Widzieli na swoich ekranach akcje przeprowadzane przez Hei, ogromnych półludzi z Gen- Synu, oczyszczających pokłady w czasie rozruchów z brutal- nością, której nie mogli dorównać nawet najbardziej fanaty- czni członkowie Triad. Siedzieli jakiś czas w milczeniu, patrząc na siebie i usiłując zrozumieć, co to wszystko może znaczyć, po czym Li Bez Powiek przechylił się nad ramieniem Wąsacza Lu i podniósł list. Otworzył go, czytał przez chwilę, a następnie spojrzał na Wonga. — Ale co to oznacza...? Jednakże zrozumiał, zanim dokończył pytanie. Ten list od Li Yuana — ta krótka notatka potwierdzająca zawarcie po- rozumienia — zmieniał wszystko. Jeszcze nigdv nikt z ich grona nie otrzymał z Góry takiego dowodu przychylności. Nigdy jeszcze nikt z Hung Mun nie działał ręka w rękę z Siedmioma. Li Bez Powiek zadrżał, zrozumiawszy już wszys- tko. Tego dnia Tłusty Wong zyskał ogromny szacunek i po- ważanie. Utrwalił swoją pozycję Wielkiego Ojca braterstw. Li popatrzył na pozostałych i widząc na każdej twarzy zro- zumienie, zwrócił się w stronę Wonga i pochylił przed nim głowę. * * * Gobeliny płonęły. Płomienie lizały stare tkaniny, pożerając górę i puszczę, obracając myśliwych w popiół w czasie równym mgnieniu oka. W czarnym od dymu powietrzu niosły się krzyki umierających ludzi. Długie miecze Hei połyskiwały w tych duszących ciemnościach, a ich głęboko osadzone oczy wypatrywały czegokolwiek, co biegło, szło albo czołgało się. Drzwi do rezydencji Żelaznego Mu wyłamano przed dzie- sięcioma minutami, ale mała grupa jego najlepszych ludzi wciąż się jeszcze trzymała. Hei rzucili się tłumnie na ostatnią barykadę i wspinali się na nią, nie dbając zupełnie o życie. Dowodzący obroną Yao Tzu, Czerwony Pal Wielkiego Kręgu, zachęcał swoich ludzi do ostatniego wysiłku. Krwawiły rany na głowie i w piersi, ale ciągle walczył, tnąc wszystko, co tylko ukazywało się nad krawędzią barykady. Jeszcze przez chwilę ten wielki stos nagromadzonych mebli i różnych przedmiotów trzymał się, po czym zadrżał i zaczął osuwać się w dół. Rozległy się tryumfalne okrzyki i pierwsi Hei przebili się przez przeszkodę. Yao Tzu cofnął się. Stracił swój nóż, a trzech jego ludzi padło przy pierwszym ataku półludzi. Kiedy kolejny Hei rzucił się na niego, Yao Tzu wyskoczył do góry z przenik- liwym okrzykiem i silnym kopnięciem zgruchotał mostek bes- tii. Jego ludzie, zachęceni tym widokiem, zaatakowli błys- kawicznymi seriami ciosów rąk i nóg, jednakże to nie wystar- czyło. Pierwsza fala Hei padła, ale w tym momencie rozległ się ogłuszający huk wystrzałów z wielkiego karabinu maszyno- wego. Strzelał dowódca Hei, stojący na szczycie rozwalonej barykady. Zapanowała krótka cisza, nad pobojowiskiem uniosły się kłęby dymu, a potem napastnicy ruszyli dalej, do wnętrza domu. * * * Jego żony nie żyły, a trzej synowie gdzieś zniknęli. Z ze- wnątrz dobiegały go krzyki jego umierających ludzi. Już nie- długo włamią się do tej części domu. Mimo to Żelazny Mu nie spieszył się. Zdążył się umyć i przygotować. Siedział teraz na piętach z rozpiętą na brzuchu szatą, a na macie obok niego leżał rytualny nóż. Z tyłu czekał służący z ostrym jak brzytwa mieczem, gotowy do zadania ostatniego cięcia. Pochylił się, wziął nóż do ręki i odwrócił go, kierując ostrze prosto w swój nagi brzuch. Głowę miał dziwnie lekką, myśli jasne. To zrobił ten kupiec Nowaczek. To musiał być on. Nikt inny nie wiedział wystarczająco dużo. Nie miało to już jednak żadnego znaczenia. Umrze dobrą śmiercią. Tylko to się teraz liczyło. Napiął mięśnie i w tym właśnie momencie pękły silne zamki i drzwi otworzyły się z hukiem. W progu stało dwóch Hei. Ciężko dyszeli i patrzyli na niego. Poruszyli się, chcąc wejść do środka, ale powstrzymał ich jakiś głos. Chwilę później w drzwiach pojawił się niski mężczyzna, schludnie wyglądający Han w jasnoniebieskim mundurze z naszywkami pułkownika. Maska gazowa zakrywała dolną połowę jego twarzy. Żelazny Mu spojrzał wyzywająco w oczy pułkownika. W tej ostatniej chwili swojego życia nie czuł strachu ani żalu. Miał przed oczami jasną wizję celu i bliski był jego realizacji. I nic, nawet czujne spojrzenia Hei, nie mogło tego zmienić. Oddech, drugi, dłuższy oddech i... Oczy pułkownika rozszerzyły się, a szczęka zacisnęła. Od- wrócił się i rozkazał swoim Hei, by dokończyli dzieła w po- koju. Wzdrygnął się, głęboko przejęty tym, co zobaczył, czując na przekór samemu sobie, że rodzi się w nim nowy szacunek dla tego człowieka. Żelazny Mu umarł dobrą, honorową śmie- rcią. Mimo to nie można było dopuścić, aby prawda o tej śmierci stała się powszechnie znana. Nie. Opublikuje się wersję mówiącą, jak to Żelazny Mu płakał, błagał o litość i chował się za swoimi żonami. Ponieważ tego chciało T'ing Wei. A życzenie Ting Wei było rozkazem. Tak, ale dopóki będzie żył, śmierć Żelaznego Mu będzie także żyła w jego pamięci. A pewnego dnia, kiedy nie będzie już T'in Wei, może opowie swoją historię. O tym, jak jeden z wielkich władców podziemnego świata z godnością i bez strachu wybierał się na spotkanie ciemności. * * * Tłusty Wong stał przy drzwiach i dziękując jeszcze raz pozostałym szefom za przybycie, żegnał się z nimi. Prze- chodząc obok niego, każdy z nich pochylał głowę i całował stary sztandar, potwierdzając odwieczną tradycję, która ich wiązała i uznając, że on, Tłusty Wong, 489 Zjednoczonych Bambusów, ciągle jest największym i najtłustszym robakiem na świecie. To powinno mu wystarczyć. A jednak, kiedy już poszli, w miejsce uniesienia ogarnęło go nagle uczucie pustki. To nie on odniósł to zwycięstwo. W gruncie rzeczy nie on. Było ono jak coś kupionego. Przeszedł przez pokój i zatrzymał się przy małym stawie. Patrząc w zadumie na krystalicznie czystą wodę, rozważał jeszcze raz wszystkie aspekty sytuacji. Przez chwilę stał nie- ruchomo, jakby medytując, a następnie wyjąwszy z kieszeni list, podarł go wolno, a kawałki rzucił na podłogę. Nie. Nie będzie nic winien żadnemu człowiekowi, nawet Synowi Nie- bios. Wszystko zrozumiał. Widział wszystko całkowicie jasno. Dlaczego Li Yuan zgodził się podjąć tę akcję, jeśli nie ze strachu? A jeśli sytuacja wygląda właśnie tak... Wziął głęboki oddech, a następnie podciągnął wysoko man- kiet i zaczął wyciągać z wody złote rybki. Skończył dopiero wówczas, gdy pięć z nich, podskakując i trzepocząc się bez- silnie, leżało na kamiennym obrzeżu stawku. Jego przyszłość rysowała się jasno. Musi zjednoczyć pod- ziemny świat. Musi kolejno zniszczyć swych braci i zostać jedynym przywódcą. A kiedy osiągnie ten cel, podniesie znowu głowę i spojrzy w światło. Opuścił wzrok, obserwował przez chwilę podrygiwania zdy- chających rybek, po czym odwrócił się z uśmiechem na twa- rzy. Właśnie tak. Nie spocznie, zanim to wszystko nie będzie jego. Zanim nie będzie miał wszystkiego. * * * Jasna tarcza księżyca wzniosła się już wysoko na niebie. Li Yuan stał na tarasie i spoglądał na dziedziniec oraz ogrody. 0 tak późnej godzinie wszędzie panowała już głęboka cisza, a pałac zdawał się być zupełnie pusty. Żaden ogrodnik nie klęczał w czarnej ziemi dolnego ogrodu; żadna służąca nie spieszyła ocienioną, wąską ścieżką prowadzącą do pralni. Odwrócił się i spojrzał w kierunku stajni. Paląca się tam samotna lampa rzucała swoje jasnobursztynowe światło na pusty krąg placu ćwiczeń. Zadrżał, podniósł głowę do góry i patrząc na wielką — zdawałoby się kamienną — tarczę księżyca, myślał o tym, co powiedział mu Karr. Stojąc tam w migotliwym świetle lampy i słuchając relacji wielkiego mężczyzny, był głęboko wstrząśnięty. Nie wie- dział — naprawdę nie wiedział — co robiono w Kibwezi 1 wzruszony apelem, pełnym szczerego bólu, tego wiernego żołnierza, obiecał mu zlikwidowanie stacji i ponowne roz- ważenie sposobów traktowania skazanych terrorystów. Powrócił potem na przyjęcie, ale słowa Karra wciąż brzmia- ły w jego głowie, a wynikające z nich niepokojące pytania nie dawały mu spokoju. Przechadzał się między swymi kuzynami, uśmiechał się do nich, wymieniał zdawkowe grzeczności. Wszystko to jednak nagle wydało mu się wielkim udawaniem, grą, pod którą była tylko pustka; spacerem po sali pełnej hologramów. Im więcej się uśmiechał i mówił, tym bardziej przygniatały go słowa Karra. Teraz wszakże, pod tym niewidzącym okiem, którym spog- lądał na niego księżyc, mógł spokojnie rozważyć całą sprawę. Aż do tej chwili nie dopuszczał do siebie wiadomości, że Projekt Kontroli Myśli stanowi problem moralny. Twierdził, że to tylko kwestia punktu widzenia. Jednakże ten problem istniał, bowiem —jak to od samego początku podkreślał Tolonen — wolność nie jest złudzeniem i choćby tylko dla zachowania równowagi, należało nawet utrzymać możliwość rebelii. Gdyby to była tylko sprawa filozofii — słów — to może byłoby to słuszne. Ale sytuacja była inna. Problem niekon- trolowanego wzrostu populacji istniał naprawdę. Nie można go było tak po prostu pominąć. Opuścił głowę i popatrzył na swoje dłonie — na wielki, żelazny pierścień zdobiący wskazujący palec jego prawej ręki. Dla takich ludzi jak Kao Chen zwykłe zdanie „Jesteśmy rękami naszego władcy" zawierało w sobie bardziej dosłowną prawdę, niż on sam kiedykolwiek to sobie wyobrażał. I miało też dużo większe znaczenie. Kim bowiem był człowiek? Czy był on wolną istotą wykuwającą swój własny los, czy też zwykłym pionkiem na planszy gry rozgrywanej przez kogoś znacznie od siebie potężniejszego? I to chyba gnębiło go bardziej nawet niż los tej kobiety. Pytanie o możliwość wyboru. Odwrócił się i spojrzał w głąb swojego gabinetu. Raport ministra Henga leżał na biurku, w tym samym miejscu, gdzie go zostawił. Było to kompletny raport o wynikach „akcji policyjnej" przeciw Triadzie Wielkiego Kręgu; dokumet, który radykalnie różnił się od oficjalnych relacji T'ing Wei. Li Yuan westchnął, głęboka niepewność, którą czuł, czytając raport, powróciła. Oddziały szturmowe Hei wpadły w amok. Zabito ponad dwie- ście tysięcy ludzi, w tym kobiety i dzieci. Tak, i to był następny argument przemawiający na korzyść okablowania. Nawet jeśli miałoby to jedynie zapobiegać po- dobnym do tej, „koniecznym" masakrom. Zamknął oczy i przez chwilę rozkoszował się podmuchami zimnego nocnego wiatru chłodzącego jego twarz. Księżyc był jeszcze wyżej. Nagle Li Yuanowi wydało się, że wszystko jest odwrotnie, a ta tarcza jest ogromną, płonącą dziurą w ciemnościach nieba. Wielkim kręgiem śmierci. Za- drżał gwałtownie i opuściwszy wzrok, zauważył, że ogrody zalane księżycowym światłem wyglądały tak, jakby posypano je warstwą srebrnego pyłu. Do dzisiaj zawsze usiłował postępować dobrze, być prawym człowiekiem i łaskawym władcą, jak to zalecał Konfucjusz. Teraz jednak widział już jasno, że nie istniało wyjście, które byłoby naprawdę dobre. Nie było czystego rozwiązania, mógł jedynie wybierać między różnymi stopniami zła. Dokona zatem swego trudnego wyboru. Oczywiście do- trzyma słowa danego Karrowi. Stacja Kibwezi zostanie za- mknięta. Ale jeśli chodzi o resztę, to nie miał wyboru. A przy- najmniej żadnego dobrego wyboru. Projekt Kontroli Myśli musi być kontynuowany, i tak też będzie. W innym miejscu, z dala od ciekawskich oczu. Aż praca zostanie zakończona, a system osiągnie doskonałość. Westchnął i odwróciwszy się plecami do ciemności, wrócił do gabinetu. Tak. Ponieważ szybkimi krokami nadchodził czas, kiedy taki system będzie bardzo potrzebny. Potłuczone szkło, które pokrywało cały taras przed war- townią, połyskiwało w świetle księżyca jak szron na liściach. Tam właśnie leżało ciało pierwszego wartownika. Wyglądał jak porzucona lalka, zamiast twarzy miał miazgę, a jego poszarpany mundur nasiąknięty był krwią. Przez pozbawione szyb okno można było dostrzec zwłoki jego kolegi. Zdawało się, że zasnął, siedząc w swoim fotelu i położył się na pulpicie stołu, ale jego nienaturalnie skręcona głowa i pusty wzrok, którym wpatrywał się w zniszczony ekran, mówiły coś zupeł- nie innego. Po drugiej stronie pokoju znajdowały się drzwi do sypialni. Za nimi, na łóżku, leżał ostatni trup. Ten był nagi, jego oczy wyszły prawie z oczodołów, a język wystawał mu spomiędzy zębów, jakby w jakimś obleśnym grymasie. Morf stał przy nadajniku w pokoju łączności, a jego nagie, bezpłciowe ciało połyskiwało w półmroku. Obok niego, na pulpicie, leżała dłoń. Jej lekko zgięte, wyciągnięte do góry palce przypominały nogi odwróconego na grzbiet kraba. Morf przycisnął swój pozbawiony dłoni lewy nadgarstek do gniazda kanału wejścia. Delikatne druciki z jego ręki poszukiwały przez chwilę swoich odpowiedników, podłączając go do płyty głównej aparatury. Bursztynowa lampka syg- nałowa, która zapaliła się po lewej stronie konsoli, świadczyła 0 pomyślnym zakończeniu całego procesu. Morf znierucho- miał, po czym przebiegło przez niego lekkie drżenie. Po dwu- nastu sekundach zakończyło się równie nagle, jak się rozpo- częło. Wiadomość została przesłana. Czekał. Minuty płynęły powoli, ale on się nie ruszał. Jego nienaturalny bezruch przywodził na myśl maszynę. W końcu nadeszła odpowiedź. Ponownie zadrżał, po czym przerwał połączenie, wyrywając gwałtownie nadgarstek z pulpitu, a z jego ust wydobyło się dziwne westchnienie, przypominające szmer wiatru przecis- kającego się pośród konarów drzew. Przyłożył starannie dłoń do nadgarstka, ustawiając ją tak, aby dwanaście plastykowych zatrzasków — sześć w dłoni 1 sześć w nadgarstku — trafiło na siebie. Ręka zacisnęła się gwałtownie, palce zadrgały, po czym wszystko znowu znieru- chomiało. Odwrócił się i wyjrzał przez ciemny prostokąt okna. W od- ległości pięćdziesięciu ch'i, na krawędzi betonowej płyty, znaj- dowało się druciane ogrodzenie. Zaraz za ogrodzeniem był las. Stał jeszcze przez chwilę i patrzył w ciemność, po czym od- wrócił się i ruszył do wyjścia. Przez ostatnich kilka nocy śnił. Były to sny o czarnym wietrze wiejącym gdzieś spoza świata i o mrocznej, cichej sile, która była jego przyczyną. Taki sen był jak przenikający do szpiku kości przypływ wiedzy, sprawiającej, że końcówki jego nerwów zdawały się dygotać w nagłej ekstazie. A razem ze snem przychodziła wizja — jasna i ostra w szczegółach wizja świata istniejącego pod powierzchnią powszedniości. Świata rządzonego przez grę mroku i światła. Słońc i księżyców. Czasu i przestrzeni. Przez grę, która zrywała ciemny welon z rzeczywistości, ukazując biel szkieletu. Na tarasie zatrzymał się i jeszcze raz rozważył sytuację. Z Tao Yuan do Taszkientu było sześć tysięcy li. Jeśli będzie szedł nocami, zrobi osiemset, może tysiąc li przez pierwszych dziesięć dni. Później, na wielkiej pustyni, gdzie patrole są rzadkością, będzie mógł iść także w dzień. Przy odrobinie szczęścia powinien dotrzeć do celu w półtora miesiąca. Uśmiechnął się, wspominając instrukcje DeVore'a. W Tasz- kiencie czekają na niego nowe dokumenty. Poleci stamtąd najpierw do Odessy, a potem do Nantes. W Nantes wsiądzie na statek — jeden z tych wielkich statków obsługujących pływające miasta środkowego Atlantyku. Zostanie tam przez jakiś czas, pracując dla ImmVacu, ogromnej północnoamery- kańskiej kompanii. Zapuści korzenie w jej struktury i będzie oczekiwał kolejnego wezwania. Stał jeszcze przez chwilę, a promienie księżyca upodabniały go do jakiegoś srebrnego boga, potężnego i eleganckiego. W końcu poruszył się, zeskoczył w dół i przemknąwszy przez krąg światła, skierował się ku ogrodzeniu oraz rozciągającej się za nim ciemności. DeVore uniósł głowę znad konsoli nadajnika i popatrzył w mrok marsjańskiej nocy. Minęła właśnie druga godzina czasu lokalnego i światła odległego miasta znacznie przygasły. Za nimi była już tylko ściana ciemności. Wstał, ziewając. Teraz, kiedy wiadomość już nadeszła, mógł wreszcie udać się na spoczynek. Odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na śpiącego mężczyznę. Hans Ebert leżał na łóżku polowym. Był całkowicie ubrany, a jego torba stała na podłodze tuż obok niego. Pojawił się przed czterema dniami, wystraszony i desperacko błagający o pomoc. W końcu wylądował tutaj, „uratowany" przez De- Vore'a przed więzieniem gubernatora. DeVore podszedł do łóżka i spojrzał na śpiącego. Ebert wyglądał na chorego. Był wynędzniały, stracił znacznie na wadze, a z woni, którą roztaczał wokół siebie, można było wywnioskować, że jego ostatnie doświadczenia musiały być bardzo ciężkie. Cięższe od wszystkiego, co przeżył do tej pory. Jego ciało ucierpiało i zmieniło się, ale twarz ciągle mogła być rozpoznana, gdziekolwiek by się znalazł. No cóż, może to był pewien problem, a może i nie. Znana twarz mogła okazać się w przyszłości bardzo przydatna. Zwła- szcza jeśli była to twarz młodego księcia, płonącego ambicją i chęcią zemsty. I właśnie dlatego — na przekór oczywistemu ryzyku związanemu z takim posunięciem — dał schronienie Ebertowi. Wiedząc, że coś, co zostało odrzucone i obecnie jest nic nie warte, w przyszłości może się okazać niezmiernie użyteczne. Pochylił się, naciągnął koc na pierś śpiącego, po czym odwrócił się i wyjrzał na zewnątrz. Wartownicy patrolowali zamrożony teren, a nad ich głowami na marsjańskim niebie jaśniał niebiesko-biały krąg Chung Kuo. * * * Chen przykucnął na stoku góry i patrzył na dolinę, gdzie ciemne, strome zbocza obramowywały spłaszczoną strzałę bie- li. Wyglądało to jak olbrzymi mur — tama wysokości dwóch li — zamykający wyjście z doliny. Jego powierzchnia, pod- świetlona od wewnątrz, miała barwę lekko opalizującej perły. Było to Ch'eng. Miasto i mur. Księżyc wznosił się wysoko na niebie. Wyglądał jak idealny krąg bieli na tle aksamitnej czerni. Chen patrzył na niego przez chwilę, jakby zahipnotyzowany mocą tego błyszczącego, niewidzącego oka, po czym opuścił wzrok i zaczął przesiewać palcami popiół. W końcu znalazł kawałek szkła, podniósł go i obracając w palcach, pogrążył się we wspomnieniach. — Co to za miejsce? — zapytał Karr, podchodząc bliżej. Jego twarz skrywał cień. Chen spojrzał na niego i skierował wzrok gdzieś w prze- strzeń nad górami. — Tutaj się wszystko zaczęło. Tutaj, na tym zboczu, roz- paliliśmy z Kao Jyanem ognisko. Właśnie w tym miejscu, gdzie teraz stoisz. A Jyan... Jyan wyjął butelkę i dwie szklanki. Pamiętam, jak na niego patrzyłem. Lekki wiaterek niosący ze sobą zapach Pustkowi wzniósł mały tuman popiołu i kurzu przy jego stopach. Wyprostował srę^i spojrzał na północ. Tam, w niewielkiej odległości od miejsca, gdzie stali, zaczynało się Miasto, które zapełniało wielką północną równinę Europy. Wcześniej, gdy lecieli nad nim, zauważył odbudowaną kopułę cesarskiego solarium, które pomógł zniszczyć dwanaście lat temu. Wciąg- nął głęboko powietrze i zwrócił się do wielkiego mężczyzny: — Czy przyniosłeś brzytwę, o którą cię prosiłem? Karr przez moment patrzył na niego nieruchomo, po czym sięgnął do kieszeni. — Po co ci ona? Chen spojrzał mu prosto w oczy. — Do niczego głupiego, obiecuję. Karr wahał się jeszcze przez chwilę, po czym podał mu brzytwę. Chen patrzył na nią, obracając w świetle księżyca i badając kciukiem ostrze. Usatysfakcjonowany przykucnął znowu i ująwszy w dłoń jeden z warkoczy, uciął go tuż przy skórze. — Kao Chen... Spojrzał na swego wielkiego przyjaciela i nie odpowiadając, kontynuował. Kiedy skończył, wyprostował się, oddał Kar- rowi brzytwę i przesunął dłonią po prawie łysej głowie, na której został tylko króciutki jeżyk. Karr z uwagą przyglądał się przyjacielowi. Twarz Chena miała bezbarwny, nijaki wygląd, tak charakterystyczny dla tysięcy generacji wieśniaków Han. Był to ten rodzaj twarzy, jakie widywało się wszędzie na dole. Zwykła, anonimowa twarz bez żadnych szczególnych cech. Do czasu, aż nie spoj- rzało się w jego oczy... — Dlaczego tu przyszliśmy, przyjacielu? Czego tu szukamy? Chen rozejrzał się wokół, obejmując wszystko jednym spoj- rzeniem: góry, niebo, Miasto rozciągające się jak wielki lodo- wiec w jasnym świetle księżyca. Wszystko wyglądało zupełnie tak samo. Dwanaście lat nic nie zmieniło w tej scenerii. A jednak była, przynajmniej w jego oczach, zupełnie inna. Całkowicie przetransformowana. Wtedy, przed laty, nie znał niczego oprócz Sieci. Patrzył na to i widział jedynie powierz- chnię rzeczy. Teraz mógł zajrzeć do ich wnętrza. Dojrzeć ich sedno. Pokiwał wolno głową, rozumiejąc już, dlaczego chciał tu przyjechać. Dlaczego poprosił Karra, by zboczył z trasy pro- wadzącej na południe i przyleciał z nim w to miejsce u podnóża Alp. Czasami trzeba cofnąć się w przeszłość, aby zrozumieć teraźniejszość. Zadrżał zdumiony siłą atakujących go wspomnień. To było niewiarygodne, jak wyraźnie wszystko widział, nawet teraz, po upływie prawie trzydziestu lat. Przed jego oczami pojawiła się jak żywa twarz starego mistrza, który przygotował go do zawodu, dzięki któremu stał się kwai: wysokiego, gibkiego Hana z podłużną, nieruchomą twarzą i rzadką bródką, no- szącego zawsze czerwone szaty. Nazywano go Stary Shang. Było ich wtedy pięciu, począwszy od Chi Su, najstarszego, barczystego szesnastolatka, a kończąc na nim samym, chu- dym, brzydkim sześcioletnim chłopcu. Sierocie, którego Shang przyjął pod swój dach. Przez następne dwanaście lat mieszkanie Starego Shanga było jego domem. Dzielił kang z jeszcze dwoma innymi chłop- cami i każdy jego dzień wyglądał tak samo. Swój materac zwijał dokładnie w chwili, gdy rozlegał się szósty dzwon, a rozwijał go o północy. Resztę czasu zajmowała mu ciężka praca, cięższa od wszystkiego, co znał przedtem i potem. Westchnął. Dziwne, jak długo udawało mu się odsuwać od siebie wspomnienia tamtych lat. Jakby ich nigdy nie było. A jednak to właśnie one go ukształtowały, tak pewnie, jak nasiono kształtuje postać drzewa. Słowa Shanga i jego gesty stały się jego słowami i gestami. Tak to było na tym świecie. Tak być musiało. Bowiem bez tego człowiek byłby bezkształ- tną, nie uformowaną istotą, zdolną jedynie do tarzania się w cuchnących ciemnościach Gliny. Odwrócił się i napotkał wzrok Karra. — Miał takie zręczne dłonie. Obserwowałem go z tego miejsca, gdzie ty teraz stoisz. Widziałem, jak zaglądał do szklanki i przyglądał się płomieniom, które migotały i wiły się jak malutkie węże w ciemnym winie. Wtedy nie rozumiałem, co on tam widział. Ale teraz już wiem. Karr opuścił głowę. Chen mówił o Kao Jyanie. O Kao Jyanie, swoim towarzyszu nocy sprzed dwunastu lat. — Nadeszła wiadomość — przerwał ciszę. — Od Tolonena. Chen ciągle patrzył na niego, ale wyglądało to tak, jakby nagle przeniósł się myślami zupełnie gdzieś indziej i przez ten krótki moment widział rzeczy zakryte przez Karrem. — Potwierdza, że Li Yuan nakazał zamknięcie Kibwezi. — Ach... — Chen opuścił wzrok. Karr milczał, obserwując przyjaciela, próbując go zrozu- mieć i wczuć się w jego nastrój, ale tym razem było to zbyt trudne. Przykucnął i zaczął w roztargnieniu przesiewać pal- cami popiół. — Ten twój przyjaciel, Kao Jyan... co on widział? Chen roześmiał się cicho, jakby zdziwiony, że Karr tego nie wiedział, po czym ponownie spojrzał w stronę rozciągającego się pod nimi Miasta i pogładził dłonią swoją łysą czaszkę. — Zmianę — odparł miękko, a przez jego ciało przebiegł lekki dreszcz. — I płomienie. Płomienie tańczące w szkle. KONIEC KSIĘGI TRZECIEJ ^ OD AUTORA Po raz pierwszy transkrypcji języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w siedemnastym wieku Włoch Matteo Ricci, który w 1583 roku założył i aż do śmierci w roku 1610 prowadził pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano kilku- dziesięciu prób przełożenia oryginalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych przez kilkadziesiąt tysięcy różnych piktogra- mów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy — używane w trzech wiel- kich zachodnich mocarstwach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa( Wielka Brytania i Ameryka — znany także jako system Wade'a), system Ścole Franaise de l'Extreme Orient ( Francja) oraz system Lessinga ( Niemcy). Natomiast sami Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stwo- rzeniem standardowej formy fonetycznej opartej na systemie nie- mieckim, którą nazwali hanyupinyin fang'an ( Schemat Chińskie- go Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 stycznia 1979 r., a także uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich znaków. Ja jednak postanowiłem korzys- tać w mej książce ze starszego i moim zdaniem znacznie bardziej eleganckiego systemu transkrypcji Wade'a-Gilesa ( w zmodyfiko- wanej formie). Dla tych, którzy przyzwyczaili się do twardszej postaci pinyin, podaję krótką tabelę konwersji, w której z lewej strony znajdują się symbole Wade'a-Gilesa, a z prawej zaś pinyin. p odpowiada b ts' odpowiada c ch' odpowiada ch t odpowiada d k odpowiada g ch odpowiada j ch odpowiada q j odpowiada r t' odpowiada t hs odpowiada x ts odpowiada z ch odpowiada zh Mam nadzieję, że dzięki temu udało mi się oddać bardziej miękką i poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym, jak sądzę, źle przysłużył się współczesny pinyin. Mój wybór, nawiasem mówiąc, pokrywa się z wyborem do- konanym przez autorów większości głównych, zachodnich opra- cowań na temat Chin. Mam tu na myśli następujące dzieła: zakrojoną na 16 tomów Historię Chin Denisa Twitchetta i Mi- chaela Loewe'a z Uniwersytetu Cambridge; gigantyczną, wielo- tomową Naukę i Cywilizację w Chinach Josepha Needhama; Chiny, Tradycja i Transformacja Johna Fairbanka i Edwina Reischauera; Imperialna Przeszłość Chin Charlesa Huckera; His- torię Cywilizacji Chińskiej Jacąuesa Gerneta; Chiny: Krótka His- toria Kultury C. P. Fitzgeralda; Sztuka i Architektura Chin Lau- rence Sickmana i Alexandra Soprer'a; klasyczne studia socjolo- giczne Fanshen i Shenfan Williama Hintona oraz Eseje o Chińskiej Cywilizacji Dereka Bodde'a. Wiersze Li Ho Wciąż i wciąż, na zawsze oraz Na granicy, we wspaniałym przekładzie A. C. Grahama, pochodzą z tomu Wier- sze zmarłego Tanga wydanego przez Penguin Books, Londyn 1965 i zostały tu wykorzystane za ich uprzejmą zgodą. Opadłe Kwiaty i Wzorcowa Lutnia Li Shang-yina w przekładzie Tao Jie pochodzą z tomu 300 wierszy Tanga, Nowy Przekład, Commercial Press, Hong Kong. Cytat z Księgi Pierwszej [XI] Tao Te Ching Lao Tzu pochodzi z przekładu D. C. Lau opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1963, i został tu wykorzystany za ich uprzejmą zgodą. Cytat z Konfucjusza Analekta [Księga XIII], pochodzi również z przekładu D. C. Lau opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1979, i także został wykorzystany za ich zgodą. Cytat z klasycznego dzieła Sun Tzu Sztuka Wojny pochodzi z przekładu Samuela B. Griffitha opublikowanego przez Oxford University Press w 1963. Wspomniana w tym tomie gra wei chi, bardziej znana pod swą japońską nazwą Go, jest nie tylko najstarszą, ale i najbardziej elegancką grą na świecie. Luty 1991 SŁOWNICZEK WYRAZÓW MANDARYŃSKICH Znaczenia większości mandaryńskich słów pojawiących się w tekście można domyślić się z kontekstu. Ponieważ jednak część z nich pojawia się bardzo często, uznałem, że warto je krótko wyjaśnić. ai ya\ — wyrażenie potoczne używane w wypadku zasko- czenia lub konsternacji; ch'a — herbata; warto tu zaznaczyć, że ch'a shu, sztuka parzenia herbaty wspomniana w tej książce, jest antycznym przodkiem japońskiej ceremonii herbaty, chanoyu; chen yen — prawdziwe słowa; chiński odpowiednik mantry; ch'i — chińska stopa; około 37 cm; ch'i — określenie oznaczające energię życiową związaną z psychiczną stroną natury człowieka; chi ch'i — robotnicy; tutaj użyte specjalnie do opisania podobnych do mrówek robotników Ministerstwa Dystrybucji; chi chu — pająk; chi pao — jednoczęściowy strój, na ogół bez rękawów, noszony przez kobiety; Chieh Hsia — zwrot oznaczający „Wasza Wysokość" po- chodzący od wyrażenia „Pod Stopniami". Tak oficjalnie zwra- cano się do cesarza, poprzez jego ministrów, którzy stali „pod stopniami"; chou — państwo; tutaj także nazwa gry karcianej; chów mein — to, podobnie jak i chop suey nie jest ani chińskim, ani zachodnim daniem, ale specjalną potrawą stwo- rzoną przez Chińczyków w Ameryce z myślą o zachodnim talerzu. Nazwa ta jest transliteracją chao mian (smażone klu- ski) i w odległy sposób nawiązuje do liang mian hunag, dania popularnego w Siichow; ch 'un tzu — dawne chińskie określenie z okresu walczących Królestw, opisujące pewną klasę szlachty kierującą się zasa- dami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli obyczaje. Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako „dżentelmeni". Ch'un tzu to zarówno sposób postępowania — zdefiniowany przez Konfucjusza w Analektach — jak i rze- czywista klasa w Chung Kuo, aczkolwiek do członkostwa w niej wymagany jest pewien poziom materialnej niezależności i wysokie wykształcenie; chung — czarka z wieczkiem służąca do podawania ch'a; erhu — instrument strunowy z pokrytym skórą węża pud- łem rezonansowym; erhu tzu — syn; fen — jednostka monetarna; sto fenów równa się jednemu yuanowi. fu jen — „Wielmożna Pani", w odróżnieniu od t'ai t'ai — „pani"; fu sang — „puste drzewo morwowe"; zgodnie z antyczną chińską kosmologią drzewo to stoi tam, gdzie wstaje słońce. Równocześnie jest to miejsce zadumy władców. Z drugiej strony słowo morwa (sang) brzmi po chińsku dokładnie tak samo, jak smutek (również sang); hei — dosłownie „czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego mężczyznę w barwach wojen- nych. W tej książce określam tak genetycznie wyprodukowa- nych (przez GenSyn) półludzi używanych jako policja sztur- mowa do tłumienia rozruchów na niższych poziomach; hsiao — uczucia synowskie. Znak hsiao składa się z dwóch części: górnej oznaczającej „stary" i dolnej oznaczającej „syn" lub „dziecko". Posłuszeństwo młodych wobec starych jest istotą nauk Konfucjusza i ogólnie całej chińskiej kultury; hsiao chi — niezamężna dama; hsiao jen — „mały człowiek, małe ludziki". W Księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze: „Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole". Owo rozróżnienie „dżentelmenów" (ch'un tkj) i „małych ludzi- ków"(hsiao jen), nie stosowane nawet w czasach Konfucjusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną w Chung Kuo; hsien — dawniej okręg administracyjny o zmiennych roz- miarach. Tutaj słowa tego używam na określenie bardzo konkretnego okręgu administracyjnego, obejmującego dziesięć sfer po 30 pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka mieszkalna składająca się z dziesięciu poziomów, o średnicy dwóch //, czyli około jednego kilometra. Sferę można opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu Miasta; Hung Mao — dosłownie „czerwonogłowi", nazwa nadana przez Chińczyków holenderskim (i później angielskim) żeg- larzom, którzy próbowali nawiązać stosunki handlowe z Chi- nami w siedemnastym wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw (często sprowadzały się one do plądrownia chiń- skich statków i portów) słowo to oznacza również pirata; Hung Mun — Tajne Stowarzyszenia lub, konkretniej, Tria- dy; jou tung wu — dosłownie „mięsne zwierzę"; Kan Pei\ — „na zdrowie" — toast; kang — chiński piec, służący także jako piekarnik, a w cza- sie chłodnych zim jako platforma do spania; Ko Ming — „rewolucyjny". Tien Ming jest Mandatem Nieba wręczanym jakoby przez Shang Ti, Najwyższego Przo- dka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi ( Huang Ti). Ten Mandat jest ważny, dopóki Cesarz jest jego wart, a rebelia przeciwko tyranowi — który pogwałcił Mandat swą niesprawiedliwością, złymi uczynkami i nieuczciwością — nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz właściwe wyrażenie gniewu Niebios; k'ou t'ou — patrz: lin k'ou; Kuan Yin — bogini miłosierdzia. Han brali wielkie piersi buddyjskego męskiego bodhisattvy Avalokitsevary (co Han tłumaczą jako „Ten, co słucha dźwięków świata", czyli „Kuan Yin") za atrybut kobiecości i od dziewiątego wieku czczą Kuan Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin przedstawiają ją za- zwyczaj jako Madonnę Wschodu piastującą w ramionach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan Kunga, chińskie- go boga wojny; Kuo-yu — język mandaryński używany w Chinach Kon- tynentalnych. Znany także jako Kuan hua lub Pai hua; kwai — skrót od kwai tao, „ostry nóż" lub „szybki nóż". Tutaj słowo to oznacza specjalną grupę wojowników spod Sieci, którzy górowali umiejętnościami i samodyscypliną nad zwyczajnymi nożownikami do wynajęcia; lao jen — „stary człowiek"; zwrot wyrażający szacunek; li — chińska „mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej. Przed rokiem 1949, kiedy przy- jęto w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależności od regionu; liu k'ou — zgodnie z „Księgą Ceremoniałów" jest to siód- my stopień na skali sposobów okazywania szacunku. O dwa stopnie wyższy od bardziej znanego k'ou t'ou, wymaga uklęk- nięcia, trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi, podniesienia się na jedną stopę i ponownego uklęknięcia oraz trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi. Jedynie san kuei chiu k'ou, zarezer- wowany dla Syna Nieba, Cesarza — i wymagający trzykrot- nego klękania i bicia czołem — był pokłonem bardziej skom- plikowanym; mui tsai — w mowie potocznej oznacza to albo „małą siostrę", albo „niewolnicę", chociaż najczęściej — tak jak i w tej książce — to ostatnie. Inne mandaryńskie określenia tego statusu to: pei-nu i ya tou; nu shi — niezamężna kobieta; pai pi — „sto piór"; nazwa eksperymentów ze sztuczną rzeczywistością, które Ben Shepherd określał jako „muszle"; pan chang — nadzorca; pau — prosta, długa szata noszona przez mężczyzn; p'i p'a — czterostrunowa lutnia używana do grania tra- dycyjnej chińskiej muzyki; Ping Tiao — zrównywanie (z ziemią); sam fu — zgodnie z „Księgą Ceremoniałów" jest to szósty stopnień na skali sposobów okazywania szacunku. Wymaga uklęknięcia i trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi (w k'ou t'ou uderza się czołem tylko raz). Zobacz także: liu k'ou; shih — „wielmożny pan". Tutaj zwrot grzecznościowy w zasadzie odpowiadający naszemu „pan". Oryginalnie okreś- lano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla odróż- nienia od znajdujących się poniżej nich pospolitych „panów" (hsiang sheng) i dżentelmenów {ch'un tzu) ponad nimi; Ta Ts'in — chińska nazwa Imperium Rzymskiego. Znali także Rzym jako Li Chien oraz „Ziemię na Zachód od Mo- rza". Rzymian Chińczycy nazywali „Wielcy Ts'in", w odróż- nieniu od Ts'in, jak w czasie Dynastii Ts'in ( 265—316 n.e.) określali samych siebie; tai ch'i — Początek lub Jedność, z której, zgodnie z chiń- ską kosmologią, rozwinął się dualizm wszystkich rzeczy ( yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem Tao, przed- stawiającym wirujący krąg mroku i światła; t'ing — pawilon o odkrytych ścianach w chińskim ogro- dzie. Budowany w centralnym punkcie ogrodu, miał sym- bolizować znaczenie miejsca, które zajmuje człowiek w natu- ralnym porządku rzeczy; wei cni — „gra okrążeniowa", bardziej znana na Zacho- dzie pod swoją japońską nazwą Go. Wymyślił ją jakoby legendarny Cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby ćwiczyć umysł swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca; yang mei ping — dosłownie „choroba wierzbowej śliwy"; ta chińska nazwa syfilisu daje trafny opis męskiego organu płcio- wego w zaawansowanym stadium tej choroby; yu — dosłownie „ryba", ale z powodu fonetycznej zbież- ności z określeniem obfitości, ryba symbolizuje także bogact- wo. Jednakże istnieje także powiedzenie, że kiedy ryba płynie w górę strumienia, grożą niepokoje społeczne i rebelia; yuan — podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współczesnych Chinach). Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai — „kawałek" albo „bryłka". Zobacz także: fen; Ywe Lung — dosłownie „Księżycowy Smok", wielkie koło siedmiu smoków, symbol władzy Siedmiu w Chung Kuo. „Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne cielska wywijały się na zewnątrz, niczym szpry- chy gigantycznego koła, na brzegu zaś splecione ogonami tworzyły obręcz" [fragment „Księżycowego Smoka", z czwar- tego rozdziału Państwa Środka]; PODZIĘKOWANIA Serdecznie dziękuję następującym osobom za ich pomoc. Moim redaktorom — Nickowi Sayersowi, Brianowi DeFiore, Johnowi Perace i Alyssie Diamond — za ich uprzejmość i (oczywiście) pełne entuzjazmu zachęty oraz Carolyn Caug- hey, przyjaciółce, która zmieniła się w redaktora, za pilnownie, gdzie należy przyciąć to ciastko. Mike'owi Cobley'owi należą się podziękowania nie tylko za zachętę, ale także za Zachowanie Pogody Ducha w obliczu Przeciwności Losu. Oby twoja cierpliwość i talent doczekały się nagrody. Dziękuję także Andy Sawyerowi za uważne przeczytanie całego tekstu. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł ci się jakoś odwdzięczyć. Mojemu pierwszemu krytykowi i równocześnie siatce bez- pieczeństwa, dzielnemu Brianowi Griffinowi chciałbym jeszcze raz powiedzieć, jak bardzo jestem mu zobowiązany. Same notatki, które porobiłeś, nadają się na świetną książkę! Mojej rodzinie i przyjaciołom — szczególnie moim dziew- czynkom Susan, Jessice, Amy i Georgii — należą się kolejne już podziękowania za wyrozumiałość w obliczu całkowitego zaniedbywania przeze mnie ojcowskich obowiązków. Dodat- kowo dziękuję wszystkim tym, których spotkałem w czasie moich podróży do uniwersytetów w Leeds, Manchester, Ox- ford, Cambridge, Southampton, Brighton, Canterbury i Dub- linie. I oczywiście grupie z Glasgow. Slainte Mhath! Specjalne podziękowania należą się muzykom, którzy (mi- mochodem) dostarczyli pokarm dla uszu konieczny dla dokoń- czenia tego tomu, a zwłaszcza Timowi Smithowi i grupie Cardiacs, Peterowi Hammillowi, Kingowi Swampowi i wszys- tkim chłopakom z IQ. I niezrównanemjjj^hnstianowi Van- derowi. Hamatai! &%ll"} SPIS TREŚCI Część 1 Lato 2207 — ZDRUZGOTANA ZIEMIA 1. Paszcza tygrysa 2. Choroba wierzbowej shwy 3. Bez niedomówień 4. Zdruzgotana ziemia Interludium - Zima 2207 - ZĘBY SMOKA Część 2 Lato 2208 - BIAŁA GÓRA 5. Między światłem a cieniem 6. Ważki 7. Oślepione oko 8. Nieżyjący brat 9. Biała Góra 10. Płomienie w szkle 19 21 48 73 102 131 137 139 180 223 266 288 320 Od Autora . Słowniczek wyrazów mandarynskicn Podziękowania 352 354 359