Fabrice Colin Na zdrowie @@Miernota Śmierć w płomieniach? Czemu nie? Kłopot w przypadku tej metody polegał jednak na tym, że po pierwsze, istniało ryzyko zaprószenia ognia w całym domu (to mnie nie bardzo urządzało, ponieważ miałem zamiar pozostawić list z wyjaśnieniami), po drugie, przypuszczałem, że facet przemieniony w żywą pochodnię może mieć niejaki problem z zachowaniem spokoju. A to przecież nie do pomyślenia, by zasady savoir-vivre zostały zepchnięte na dalszy plan w tak dramatycznej sytuacji. Nie zależało mi na zrobieniu z siebie widowiska. Moja egzystencja była już, sama w sobie, wystarczającym widowiskiem. Niemniej jednak ogień miał kilka zalet i warto było się nad nimi chwilę zastanowić. Chwyciłem za pióro i zabrałem się do bazgrania listy. Wady Zalety Problemy dla otoczenia Ostateczne Niezbyt schludne Widowiskowe Bolesne Bohaterskie Paliwo? Alkohol? Tak czy inaczej, decyzję już podjąłem. Zniknę z tego świata. Przynajmniej raz w moim życiu wydarzy się coś ostatecznego. Z pewnego punktu widzenia to pocieszające. Było prawie południe, siedziałem przy biurku, a przede mną leżał rozłożony stos kompletnie niepotrzebnych papierów. O szyby idiotycznie bębniły krople deszczu. Nadal trzymałem w ręku pióro. Tym bardziej warto go do czegoś użyć, pomyślałem. Co by tu?... *** W moim pojęciu rodzice powinni byli jednak bardziej uważać na to, co robią, kiedy mnie poczynali. Jedno albo drugie, choć właściwie oboje, bo przecież spełniali wspólny obowiązek. *** Miernota. Niestety miernota. To mi przypominało... Właściwie nic. Albo, jeśli już, to Johna V. Moona z kiepskiego okresu. Przestarzały numer, pretensjonalny, fałszywie liryczny. Trzylatek zrobiłby to lepiej. Wyjrzałem na dwór. Strugi deszczu spływały na miasto, ale w moim salonie było słychać jedynie regularne tykanie zegara ściennego. Już tylko kilka godzin, powtarzał niestrudzenie. Tylko kilka godzin i nastąpi kres wszystkiego. Moja decyzja była nieodwołalna. Żadne wykręty już tu nie pomogą. Należało spojrzeć przeznaczeniu prosto w twarz i odważnie je zaakceptować. Na początek porzuciła mnie Katey. Właściwie to nic takiego. Teraz pewnie omdlewała ze szczęścia w ramionach pierwszego lepszego pięknisia, jakiegoś durnia o szpiczastych uszach prawiącego czułe słówka. Elfy doskonale wiedziały, jak zdmuchnąć coś człowiekowi sprzed nosa. Banda nadętych błaznów. Nie od parady byli iluzjonistami. Mogłaby jednak dać znać o sobie. Skoro tego nie robiła, pomyślałem chwilę później, to może dlatego że uważała mnie za kompletne zero. A jeśli ona tak myślała, może to prawda. Katey rzadko się myliła. Czy mogło to mieć coś wspólnego z oszałamiającym sukcesem, jaki odniosłem w życiu zawodowym? Bez wątpienia. Drużyna Olbrzymów z Chelsey, którą miałem postawić na nogi, wlokła się beznadziejnie na samym dole tabeli Quarteku. Gdy przejąłem dowodzenie, znajdowaliśmy się na ósmym miejscu tabeli, a nasi kibice byli gotowi własnoręcznie wypruć z nas flaki. Obecnie nadal znajdowaliśmy się na ósmym miejscu, kibice nienawidzili nas tak samo jak przedtem, tyle że było ich znacznie mniej. Dzisiejszego wieczoru czekała nas decydująca rozgrywka. Jej sens ograniczał się, z grubsza rzecz biorąc, do sprawdzenia, jak nisko mogliśmy jeszcze upaść. Jedynym pocieszeniem było to, że liga Quarteku liczyła tylko osiem drużyn. Na dworze potop szalał w najlepsze. Wierzchołki drzew gięły się miotane wiatrem niczym pajacyki, a nieliczni przechodnie, na tyle szaleni, żeby wyjść z domu, sunęli pod wiatr z opuszczonymi głowami. Nie było doprawdy żadnego powodu, bym żałował swej decyzji. Kopnięcie w kalendarz to jedyna rozsądna rzecz, jaką mogłem uczynić w tym roku. Przy odrobinie szczęścia służby miejskie nie będą nawet musiały targać trumny do najbliższego cmentarza, a moja śmierć zakończy się równie udanie, jak całe moje życie. Kompletną klapą. Ująłem głowę w ręce. Biurko przerodziło się w istne pole bitwy. Po raz stutysięczny, właściwie całkiem odruchowo, wziąłem do ręki lakoniczny liścik przysłany mi wczoraj przez sekretarza bardzo tajnego i bardzo hm, hm, hm Stowarzyszenia Zintegrowanych Absolutnie na rzecz Jedności Bezpodstawnego Absurdu i przejrzałem go pobieżnie. Kolejne orędzie naszego dostojnego założyciela. Był nim Pronon Graymercy, astronom i naturalista, który wsławił się próbą udowodnienia, że Potwór Tamizon to żywa istota. Pomyśleć, że w moim pojęciu chodziło o zwyczajną rzekę. Gość miał jednak pomnik w samym sercu miasta. Wstąpiłem do Stowarzyszenia w chwili wielkiej samotności i po trosze zaczynałem tego żałować. Stowarzyszeni członkowie właściwie nie spotykali się prawie wcale, za to obdarzali się idiotycznymi pseudonimami (mnie nazywano Tom Kocurek). Twierdzili, że świat nie ma najmniejszego sensu i żeby wystarczająco dosadnie poprzeć te twierdzenia, ściągali ze mnie niewiarygodnie wysoką składkę, którą, jak mi się zdawało, zapłaciłem już co najmniej trzykrotnie. List drżał w mojej dłoni. Dewiza Stowarzyszenia, wyryta w mej głowie, wpędzała mnie, jak zwykle, w stan bezradności. „Świat jest sceną”. Pamiętałem wszelako, że była to też jedna z przyczyn, dla których postanowiłem wstąpić w szeregi. Świat jest tylko sceną, twierdzili odważnie teatromani (tak nazywali samych siebie członkowie klubu), a zatem uczestniczymy w nieustającym przedstawieniu. Wszystkie nasze przeżycia są być może jedynie owocem jakiejś nadrzędnej wyobraźni, toteż, silą rzeczy, nie musimy się kłopotać o cokolwiek. Wstałem. Niekłopotanie się o cokolwiek było sposobem postępowania, który mi w sam raz pasował. Zresztą dziś wieczór będę mógł sprawdzić zakładane z tego tytułu korzyści. – Jakiś kłopot, panie Moon? Stałem twarzą do ociekającego deszczem okna balkonowego w moim salonie, więc odwróciłem się z uśmiechem i uniosłem kciuk. – Wszystko w najlepszym porządku, Prudie. Do kogo ta mowa, pomyślałem. Gdy tylko się odwrócisz w drugą stronę, ja się podpalę. I tym razem, możesz mi wierzyć, nie zawalę sprawy. Moja gospodyni ukłoniła się ze wstydliwym uśmiechem. Gdy się tak pochylała, mogła niemal czołem dotknąć podłogi. Miała zaledwie trzy stopy wzrostu. W sam raz dla karła. – Prudie – powiedziałem, poprawiając podszyte wyłogi jedwabnej kamizelki – jak pani wie, dzisiejszego wieczoru rozgrywamy szczególnie ważny mecz... – Och tak! – wykrzyknęła pośpiesznie. – Całe Newdon mówi tylko o tym! – Doprawdy? Jednak w rzeczywistości było mi absolutnie obojętne, o czym też może mówić całe Newdon. – A jakie są nasze notowania? – Sześćset sześćdziesiąt sześć do jednego – Prudie trafiła precyzyjnie między oczy. Sześćset sześćdziesiąt sześć do jednego! – Do diabła – odparowałem – to chyba lekka przesada. Ci cholerni Rzeźnicy nie są znowu bogami wojny! – Ale Olbrzymy z Chelsey tkwią na końcu tabeli – zaoponowała moja gospodyni. – Nie na końcu – wprowadziłem poprawkę – na ósmym miejscu. I dziękuję bardzo za przypomnienie. Prudie, ze zmartwieniem malującym się na twarzy, stała przez chwilę w drzwiach, patrząc na mnie ogromnymi, wilgotnymi oczyma. Będzie mi jej brakowało. – Proszę mi powiedzieć, Prudie... Uniosła głowę, a w jej oczach pojawiła się nadzieja. – Tak, proszę pana? – Prudie, moja droga Prudie, tak się zastanawiałem, czy przypadkiem, proszę tego źle nie zrozumieć, nie chciałaby pani dzisiejszego wieczoru spędzić w gronie rodzinnym? Popatrzyła na mnie tak, jakby mi brakowało kawałka twarzy. – Ja nie mam rodziny, panie Moon. – Załóżmy. No to może, bo ja wiem, jacyś przyjaciele? Wzruszyła ramionami. – Dobrze, już dobrze. – Wróciłem do okna. Na zewnątrz padało uparcie bez cienia nadziei na poprawę. Ponura i masywna katedra w Haarlem odcinała się na tle szarego nieba. Wraz z nadejściem zmierzchu gromadzili się tam w głębokiej ciszy wszelkiej maści nekromanci i czarownicy z całego miasta. Dziś jednak panowało podejrzane poruszenie, a stróże prawa, trzymając kurczowo cugle swych rumaków, starali się ze wszystkich sił patrzeć w inną stronę. – Jeśli liczyła pani na przyglądanie się dzisiejszym rozgrywkom, moja droga... Między nas wkradło się niezręczne milczenie. Zastanawiałem się, kiedy ośmieli się pomyszkować w moim barku i zacząć kłaść nogi na sofie. – No dobrze, ma pani wolny wieczór, Prudie. Proszę mi nie dziękować. – Ależ ja chciałam... – Tss, tss – cmoknąłem, kiwając karcąco palcem wskazującym. – Postanowione. Ma pani wolny wieczór, koniec, kropka. Przecież ma pani prawo do odrobiny rozrywki. Ja zaś potrzebuję spokoju. Muszę się skupić przed meczem. – Rozumiem – odparła karlica, gładząc bawełniany fartuszek. – Fantastycznie – podsumowałem, krzywiąc się niepewnie, podczas gdy na dworze seria wściekłych błyskawic rozświetliła czarne chmury. – Wrócę jutro. – Otóż to, Prudie. Miłej zabawy. Proszę iść do pubu. – Ależ to zabro... – Żartowałem. – Machnąłem ze znużeniem dłonią. Zrobiła minę, jakby już miała wychodzić i, jak zwykle, odwróciła się jeszcze w progu. – Życzę szczęścia dziś wieczorem. – Dziękuję. Szczęście nie ma tu nic do rzeczy, pomyślałem, podczas gdy Prudie zamknęła za sobą drzwi i przepełniona smutkiem oddalała się drobnymi kroczkami. Przez to właśnie jesteśmy na szarym końcu. Odczekałem kilka chwil, aż echo kroków Prudie ucichło zupełnie. Zasiadłem następnie przy biurku i ponownie wziąłem do ręki pióro, które zdążyło już zaschnąć. Zanurzyłem je w kałamarzu i wróciłem do pisania. Dziś jest piękny dzień na śmierć, zacząłem. Hm, nic nadzwyczajnego. Dziś jest piękny dzień na śmierć. Trochę lepiej. Ale, gdyby się chwilę zastanowić, można to jeszcze bardziej wygładzić. Dziś jest piękny dzień na śmierć. To już było całkiem imponujące. Na koniec zostawiłem tylko: Dziś jest piękny dzień na śmierć. Przeciągnąłem się, mrużąc oczy. Prawdę mówiąc, poczułem się samotny. @@Kopniaki ulicznym latarniom Gloin MacCough wszedł prosto w kałużę i zaklął tak szpetnie, że zaleciało łąkami dalekiej północy, równinami jego marzeń. Ubrany w bufiaste, zielone spodnie, których barwa kontrastowała z obfitą, rudą brodą, wygrażał wściekle niebu uniesioną pięścią. W tejże chwili dorożka przetoczyła się przed nim w szaleńczym tempie, ochlapując go od stóp do głów. Przez krótką chwilę zdawało mu się, że w środku siedzi John Moon, ale nie, przecież John by się zatrzymał. Gloin MacCough zaklął tak, że w powietrzu czuć było zdechłą owcę, i zdjął z głowy przemoczony kapelusz, który niegdyś wyglądał całkiem szykownie. Przez chwilę przyglądał się monumentalnej kopule katedry Sakramenckiego Pawła i wyniosłemu, choć ociekającemu wodą, posągowi słynnego czarnoksiężnika, który tu niegdyś uroczyście odprawiał swe czary. Jeśli istnieje gdzieś bijące serce tego miasta, pomyślał krasnal, to musi znajdować się właśnie tutaj, pod wielką kopułą z brązu, gdzie oddawano cześć Trzem Matkom. W tym miejscu odczuwało się odświętny nastrój. Ciężar przeszłości. Brakowało jedynie odrobiny zieleni. Gloin MacCough ruszył w swoją stronę, rozmyślając o roślinach i woreczku pełnym nasion, który trzymał w kieszeni. Jeśli i tym razem się nie uda... W gruncie rzeczy klimat nie był taki zły – już trzy dni padało nieprzerwanie od samego centrum Newdon aż po najdalsze przedmieścia – wszystko na próżno! Przeklęte kwiaty i tak nie chciały rosnąć. Trudno się w tym połapać. Przyśpieszając nieco kroku, krasnal szedł wzdłuż murów Blackiron, którego wieże, zwieńczone blankami poczerniałymi ze starości, mokły w gęstej mgle i deszczu. Skąd ten pomysł, żeby wracać na piechotę?! Newdon było ogromnym miastem, gigantycznym, i nikt nie był w stanie określić, dokąd sięgają jego granice. Z tego, co wiedziano powszechnie, nie było żadnych granic. Ale co tam ludzie wiedzą! A cebulki tulipanów warte były drobnego poświęcenia. Myśli Gloina unosiły się we mgle niczym ptaki, a potem zniknęły w oparach, mieszając się z innymi myślami o niebieskich migdałach i westchnieniami wiszącymi nad miastem. Może to właśnie było przyczyną, dla której tak naprawdę nigdy nie świeciło słońce. Zbyt dużo ciężkich snów i marzeń, zbyt dużo myśli błądzących pod szarym, niezmywalnym niebem. Mieszkańcy Newdon skrywali się za oknami domów niczym przestraszone zwierzęta. Na dworze padało bez końca, a w zaciszu kuluarów parlamentarzyści, elfy, ich koledzy krasnale oraz ludzie, gubili się w niedorzecznych domysłach, paląc grube, śmierdzące cygara. Tuż obok zegar o miedzianych wskazówkach na wielkiej Wieży Zegarowej urągał lodowatym podmuchom wiatru, czuwając nad dachami domów niczym latarnia morska targana burzą. Nieco dalej wznosił się pałac Broad-In-Gham, którego strzeliste wieżyczki górowały nad Newdon, a dziwaczne gzymsy i galeryjki oplatały pajęczą koronką delikatny kamień budowli. Na balkonie zwalista Królowa we własnej osobie, żując liście mięty, podziwiała widoki i niewyczerpany potop, podczas gdy na niebie rozdęte, ogromne chmury, może wręcz jej myśli, przetaczały się niczym wieloryby. Deszcz sam w sobie nie stanowił przeszkody. Jej Wysokość uwielbiała paradować nago po wiszących ogrodach pałacu, obnosząc czterysta funtów obwisłego cielska. Jakże jednak smutna była ta szaruga! Zwłaszcza dla kogoś o gustach tak ugruntowanych, o gustach wszak królewskich, brak bladych róży, żółci przetykanych złotem, krwistych czerwieni był rażący i mógł zepsuć cały dzień. Królowa Astoria właśnie miała pociągnąć za sznurek, żeby ktoś coś z tym zrobił. Jeszcze dalej, bardziej na wschodzie, na przykład w takim Spitalfields albo w Blackchapel, bandy zielonkawych goblinów włóczyły się, złorzecząc i nie szczędząc kopniaków ulicznym latarniom. Tam jednak nie było sznurka, za który można by pociągnąć. Zatrzymawszy się na brookstońskim moście, Gloin MacCough wciągnął głęboko w płuca wilgotne powietrze i pochylił się, by spojrzeć na Potwora Tamizona. Bezmierna i gnuśna rzeka przeciskała majestatycznie ponure wody przez samo serce Newdon. Opowiadano pewną legendę o rzece, istniała dziwaczna teoria, według której była ona żywą, niezależną istotą. Pewnie kolejna niedorzeczność wymyślona przez teatromanów starających się nadać odrobinę pikanterii własnym smętnym żywotom. Powinni przestać czytać Graymercy’ego i spółkę, pomyślał MacCough, przechodząc przez most. Nic dziwnego, że John znalazł u nich schronienie. Świat jest sceną, też wymyślili. Świat jest łóżkiem! To tak! Wielkim łóżkiem z czekającą w nim karlicą. Długim ziewnięciem Gloin przepędził głębokie i jakże niebezpieczne refleksje. Zmarszczył brwi. Czas wracać do domu, posiać ziarna i zapalić porządną fajkę. A potem się zobaczy. @@To kapelusz Z samobójstwa oczywiście nic nie wyszło. Prawdę mówiąc, nawet nie miałem czasu, by moje zamierzenie wprowadzić w życie. Ten dureń, Vaughan Oriell, zadzwonił do drzwi dokładnie w chwili, gdy miałem oblać się brandy i podpalić. Nie wypadało trzymać go na deszczu. Z westchnieniem ruszyłem otworzyć mu drzwi. Prudie już zdążyła wyjść. Ach ta służba, mamrotałem pod nosem, wlokąc się korytarzem. Oriell stał przed drzwiami, uśmiechając się kretyńsko, a w dłoni trzymał cylinder. Jego długie fioletowe włosy ociekały wodą podobnie jak ubranie, jedwabna koszula i wełniany dwurzędowy płaszcz, kupiony z całą pewnością za cenę złota w Very Fair Grounds. – Oriell – powitałem go – jakież dobre wiatry cię prowadzą? Sterczał nieruchomo na progu, obojętny na deszcz, uśmiechając się nadal idiotycznie. – Ha! John Moon, stary, zapleśniały szczurze! – We własnej osobie. Nie wejdziesz do środka? – ... – Pytałem, czy nie wejdziesz do środka? – Niczego nie zauważasz? Miał nieprawdopodobnie rozczarowaną minę. Przyjrzałem mu się uważnie. Do czego zmierzał? – No cóż – odparłem – wydaje mi się, że... jesteś... przemoknięty? Wzruszył ramionami. – Powinienem chyba spisywać twoje złote myśli. – Westchnął, wymachując mi cylindrem przed nosem. – A to, co to jest? – To kapelusz – powiedziałem. – Zgadza się. – Coś jeszcze? – John... – zaczął, wchodząc do przedpokoju i nie zadawszy sobie trudu, by wytrzeć buty. – John, dziś rano ten kapelusz był granatowy. A gdzie Prudie? – Poszła na spacer – skłamałem, wchodząc za nim do salonu. – Granatowy? Oriell odwrócił się gwałtownie, najwyraźniej dotknięty. – Niczego nie widzisz? Teraz jest czarny. – Ach, to wspaniale – powiedziałem, biorąc jego kapelusz. – Mnie się jednak wydaje, że jest granatowy. Wyrwał mi cylinder z rąk. – Nie rozumiem, jak możesz być aż tak... Co? – Jest granatowy – rzekłem. – Twój kapelusz jest granatowy. Nie czarny. Uniósł cylinder i przyglądał mu się, marszcząc brwi. – Granatowy? – Zdecydowanie. – Ale z czarnym odcieniem. – Granatowy – upierałem się. – W dodatku kiepsko skrojony. Kto ci to wcisnął? Elf świsnął coś przez zęby, speszony, i rozejrzał się za jakimś wygodnym miejscem. Padło na jeden z moich skórzanych foteli. – Wypiłbym maleńką brandy – powiedział. Poszedłem do kuchni. Butelka czekała tam na mnie, najwyraźniej rozczarowana. Przykro mi, powiedziałem. Obiecuję ci, że się jeszcze spotkamy. Gdy wróciłem do salonu, Vaughan Oriell przemienił się w zwisające bezwładnie zwłoki, a cylinder walał się u jego stóp. Podsunąłem mu brandy. Patrząc bezmyślnie przed siebie, chwycił drżącą dłonią kieliszek i wychylił go jednym haustem. Wyglądał, jakby mu przybyło ze dwadzieścia lat. – Wiesz – odezwałem się – mogę się mylić. Może on faktycznie jest czarny. – Hm? – Twój kapelusz – powiedziałem, podnosząc z podłogi dowód rzeczowy. – To naprawdę nie ma wielkiego znaczenia. Granat to taka odmiana bardzo jasnego czarnego. – Ba. – Oriell westchnął. – Daj już spokój. Rzuciłem kapelusz na podłogę. – Jestem zerem – ciągnął elf. – Zerem, zerem, zerem. Chodzącą zniewagą dla praw magii. To okropne. Za trzy dni mam egzamin, a nie potrafię nawet zmienić koloru własnego kapelusza. Nie bardzo wiedziałem, jak zareagować. Co roku rozgrywała się ta sama komedia. Oriell stawiał się na egzaminy wstępne na pierwszy rok i oblewał je w wielkim stylu. Był jedynym znanym mi przedstawicielem swojej rasy, który przejawiał tak jaskrawą niezdolność do uprawiania sztuk magicznych. Jego niekompetencja graniczyła z cudem. Wiedziałem, co nas teraz czeka. Wiedziałem, że znowu obleje (na egzaminie wstępnym na pierwszy rok należało, na wstępie, unieść w powietrze stół ważący osiemset funtów i obrócić go wokół własnej osi), a perspektywa podtrzymywania Oriella po raz kolejny na duchu podczas tego przykrego przejścia przerażała mnie w najwyższym stopniu. Trochę mi go było żal – wyglądał jak zmokła kura, był ubrany w za długie spodnie i nosił granatowy cylinder. Z drugiej strony miałem go już dość i jego lamenty zaczynały mi działać na nerwy. Do licha, czyż nie zdawał sobie sprawy, że to ostatnie chwile mojego życia? Czy zbyt wiele wymagałem, prosząc jedynie o cień zainteresowania dla moich własnych problemów? – Doskonale, dziękuję. Rozchylił powieki, ukazując mętne oko. – Co? – Wybacz. Zdawało mi się, że pytasz mnie o zdrowie. – Jak? Nie, nie. Hm, czuć tu u ciebie świnią, nie? – Bzdury. Mój gość był mistrzem w odwracaniu kota ogonem. Wstał z fotela, wyprostował długie nogi, z najwyższą obojętnością spojrzał na kominek i stojące na nim trofea (puchar dla drużyny grającej najbardziej fair i paskudną wazę od mamy). – To ostatnie chwile mojego życia – oznajmił ziewając. – Wypiłbym jeszcze jeden kieliszek tej obrzydliwej cieczy. Podsunąłem mu kolejny kieliszek brandy, który pochłonął jeszcze szybciej niż poprzedni. Już miałem sypnąć garścią stosownych refleksji, gdy, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, uściskał mnie mocno, a potem przez dobrą minutę miętosił moje ramię, patrząc mi głęboko w oczy. – Puby w tym mieście są do bani – prychnął ze smutkiem. Skinąłem głową. – Jestem nędznym robakiem – ciągnął. Próbowałem uwolnić ramię, ale bez powodzenia. – Jesteś chodzącą katastrofą, stary bobrze. – Dziękuję ci – odparłem. – Nie ma za co. Wiesz, czytałem wywiad z tobą w Magicznym Poranku. – Tak? Usiadł ponownie, przeciągnął się powoli, szukając wzrokiem butelki brandy, którą trzymałem schowaną za plecami. – Świetna zabawa. – Uśmiechnął się. – Na Trzy Matki, ależ mnie męczy pragnienie! Gdzieś na północy rozległo się uderzenie pioruna. Myślałem o czekającym nas dzisiejszego wieczoru meczu. Boisko tonęło w wodzie. Może w grze przeciwko Rzeźnikom okaże się to czynnikiem działającym na naszą korzyść. Niektóre żywe trupy wcale nie przepadały za wilgocią. – Rozetrą was na miazgę – stwierdził radośnie Oriell, podziwiając gzymsy na moim suficie. – No dalej, wyciągnij tę butelkę, ty tłusty karaluchu. A twoje prognozy, ph... To się dopiero uśmiałem! Nie masz cygara albo czegoś w tym guście? – Oriell. – Hm? – Czy mogę spytać, po co do mnie przyszedłeś? – Padało – odparł elf. – Och, stary skarabeuszu, nie masz pojęcia, jak bardzo potrzebuję z kimś porozmawiać. – Mam pojęcie – odparłem. – Już od pięciu lat... – Tylko ty jeden mnie rozumiesz. Wiesz o tym? Ojciec grozi, że przestanie mnie utrzymywać, jeśli zawalę egzaminy. – Mówi to już po raz trzeci... – Wierz mi, on nie rzuca gróźb na wiatr. – Może – odrzekłem. – Za cztery godziny rozgrywamy mecz i jeśli go przegramy, to ja... – Ciągle tylko ty, ty i ty – jęknął elf, podnosząc cylinder. – Jasny gwint, to świństwo jest faktycznie granatowe. W całym moim życiu nie widziałem niczego równie granatowego, a wierz mi, niejedno już widziałem. Gdzie to cygaro, które mi obiecałeś? – Oriell, ja... – Za trzy dni – powiedział, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. – Za trzy dni. Wóz albo przewóz. Chwała albo chała. Cicha woda brzegi rwie. Dopóty dzban wodę nosi... – Na wszystkie demony piekła, Oriell! – krzyknąłem, wyciągając butelkę zza pleców. – Dzisiejszego wieczoru rozegra się moja przyszłość jako trenera, słyszysz? Spojrzał na mnie tak, jakby coś do niego dotarło. Wyjąłem korek i zacząłem pić prosto z butelki. Aby wywrzeć jakieś wrażenie na tym durniu, należało sięgnąć po środki ostateczne. – Tak? – Byłbym więc... niezwykle wdzięczny, gdybyś i mnie okazał odrobinę zainteresowania i gdybyś przestał rozczulać się nad swoim losem, ponieważ... ponieważ... – Ponieważ co? W jego oczach malowało się niebotyczne zdumienie. Przypomniałem sobie przykazy bardzo tajnego Stowarzyszenia Zintegrowanych Absolutnie. W każdej sytuacji działaj tak, by sprawiać sobie samemu przyjemność. – Ponieważ... Oczyma wyobraźni widziałem siebie rozbijającego butelkę brandy o stół i wylewającego resztę jej zawartości na głowę Oriella. Słyszałem, jak wyjaśniam mu, że jest niezgułą i że nigdy nie zda tego egzaminu, nawet jeśli na przygotowanie poświęci trzy kolejne życia. Widziałem siebie, jak daję mu w pysk na odlew, wyrzucam na bruk i zabraniam pokazywać się u mnie. Tak, do diabła, najwyższy czas dać temu koszmarnemu bęcwałowi nauczkę, na jaką zasłużył. Przymknąłem oczy i odetchnąłem głęboko. – W porządku – powiedziałem. – Chcesz bilety na dzisiejszy mecz? @@Jakie miasto? Już tylko kilka godzin pozostało do spotkania. Stracony przyjaciel, nieudane samobójstwo. Cały John Moon i jego radosna codzienność. Wodząc palcem po moich przystrzyżonych w cienki sznureczek blond wąsach, próbowałem dokonać przeglądu ostatnich porażek, ale łatwo było się w tym pogubić i tak też uczyniłem czym prędzej. Jedno było pewne: Śmierć mnie nie chciała. Doskonale. Jeszcze tego pożałuje. Jedyna korzyść to, że Vaughan Oriell postanowił wreszcie wrócić do własnych pieleszy. – Życz mi szczęścia – poprosił, stojąc już w przedsionku. – Chyba żartujesz? Trzasnąłem za nim drzwiami i wróciłem do salonu. Rzuciłem okiem na rejestr meczy, czyli kronikę spodziewanych katastrof. Zabrałem się do składania dokumentów nieszczęsnego Stowarzyszenia. Jeden paragraf przyciągnął szczególnie mocno moją uwagę i musiałem usiąść, żeby mu się uważniej przyjrzeć. „Świat, jakim go znamy, jest całkowicie pozbawiony znaczenia. Nasze życia są jedynie zabawkami w rękach wszechmogącego stwórcy kierującego naszymi losami zza dymnego ekranu. To przyczyna, dla której jest zawsze paskudnie, przyczyna, dla której mgła jest wciąż taka gęsta. Chodzi o nici. Nie wolno nam zobaczyć nici, a tym bardziej mechanizmów dekoracji. Mgła jest kolejną sztuczką, pod którą stwórca ukrywa tryby machiny. Nasze chaotyczne istnienia są, w najlepszym razie, jedynie bezczelnymi parodiami literatury. I tym pozostaną dopóty, dopóki nie zdołamy przejrzeć zamiarów Wielkiego Twórcy Marionetek”. *** Wielki Twórca Marionetek? Te słowa dźwięczały niczym litania. Stale powracały i nawiedzały mnie w snach. Podskoczyłem z wrażenia. Zegar w salonie właśnie wybił godzinę czwartą. Włożyłem szybko długi płaszcz z wełny i wyszedłem. Umówiłem się przecież w Columbine Forest na wywiad z tym gościem z Magicznego Poranka. Lubiłem to miejsce. Było siedzibą wróżek. Drzewa tu rosnące oddychały wielką tajemnicą. W powietrzu unosiły się opary miłości. W szczęśliwych czasach spacerowaliśmy tu razem, Katey i ja. A teraz oto wracałem w te same miejsca, siedząc w dorożce, miotany na wybojach, ze spojrzeniem utkwionym w pustce, wydany na pastwę lekkiego smutku, pozostawiwszy za sobą wątpliwości, niepokoje i pytania, podczas gdy z nieba deszcz sączył się niczym piosenka. Mżyło jak nigdy nad Phoenix Park i na wyspie pelikanów, gdzie wielkie gadające ptaki gwarzyły potajemnie między sobą, schowane pod płaczącymi wierzbami, i chroniły się przed zimnem, szeroko rozpościerając puchate skrzydła. Na Strawberry Circus lało jak z cebra. Karuzela dla dzieci od kilku już dni kręciła się tu na pusto i tylko jakieś niańki, ubrane jak czupiradła, ciągnąc wózki, nagle czemuś strasznie ciężkie, zatrzymywały się na chwilę, by spojrzeć na dumne drewniane koniki, które kręciły się i kręciły w kółko, niepotrzebnie. Strumienie wody przelewały się po melancholijnie lśniących brązem megalodonach na Graymercy Square, po pomniku słynnego astronoma i potężnych smokach w City, które nie drgnęły od stuleci, strzegąc antycznych bram. Zacinało wściekle na wzgórzach, poszarpane chmury unosiły się nad pagórkami i nad cmentarzem Veryhighate, nad ponurymi alejkami, gdzie, jak sobie wyobrażałem, nawet żywe trupy poruszały się jedynie po omacku, przedkładając z pewnością nad niewdzięczne porywy wichru wyjącego w alejach omszałą przytulność stuletnich krypt. Padało na sklepiki przy Moście pod Wieżą i na przerażone gnomy, które po raz enty przeliczały obroty z całego tygodnia i myślały o śmierci. Padało na jednorożce w królewskim zoo, na wielkie stadiony Quarteku otwarte na oścież, na wyludnione, położone wysoko parki, gdzie rosły klony i orzechy, na nisko położone dzielnice biedoty i na dzielnice mieszczańskie, na uliczki i alkowy, padało na żebrzące olbrzymy, na astmatyczne gobliny, na piękne, zagubione elfki, na domowe smoki, na nadzieje, na miłości, a dzwony w Newdon wybijały cierpliwie godziny deszczu bez końca. Co za miasto. – Hej! Dotarło do mnie wreszcie, że jesteśmy na miejscu. Woźnica odwrócił się do mnie. – Jesteśmy na miejscu, proszę pana. Columbine Forest. Wysiadłem, zapłaciłem za kurs i dorożka natychmiast ruszyła. Stukot kopyt stłumiła mgła. Skierowałem się w stronę parku. Samotny w strugach deszczu myślałem o Katey. Wyobrażałem sobie swoją miłość, zagubione widmo błąkające się w gałęziach, wyobrażałem sobie smukłe wróżki kryjące się w podziemnych schronieniach. Ich śladem podążała plątanina bujnych włosów, a wkoło fruwały tysiące przestraszonych świetlików. Ależ ze mnie ponury kretyn. Gdy wreszcie pojawił się ten gość z Magicznego Poranka, byłem przemoczony do suchej nitki i czułem się dziwacznie, przepełniony jakąś niezrozumiałą, gorączkową dumą i gotów stanąć w szranki ze wszystkimi drużynami Quarteku na świecie. – Andreas Tewksbury – przedstawił się młodzieniec, wyciągając do mnie sflaczałą dłoń, której nie omieszkałem nie uścisnąć. – Wejdziemy do środka? Wskazałem brodą na pub po drugiej stronie ulicy. – Zgoda. Ruszyłem przodem, on poszedł za mną. – Całkiem ładna pogoda jak na tę porę roku, prawda? – zagaił za moimi plecami. Wzruszyłem ramionami. Bo i co mogłem odpowiedzieć? @@Zgnilizna jest życiem Czarna sylwetka zamku barona Mordaykena górowała nad cmentarzem Veryhighate w całej swej ponurości, najeżona gargulcami o wykrzywionych pyskach i skrzydłach rozpostartych do lotu oraz wieżyczkami zdobiącymi fasadę, które wyglądały jak pokryte tłustą sadzą. W parku pełnym zielska porosłe mchem kamienne pomniki o diabelskich kształtach sterczały spomiędzy martwych drzew, na których przysiadły całe stada wron. Przodkowie barona! Potężni i twórczy, słynni nekromanci, którzy przez wieki przeciwstawiali się władzy królewskiej, aż do czasu, gdy ostatni król, robiąc dobrą minę do złej gry, przyjął ich na służbę. Lekceważąc rozporządzenia i najbardziej stanowcze zakazy wydane w tej sprawie, oddawali się przeklętym praktykom i sprawili, że z ziemi powstały całe armie trupów wyrwanych z wiecznego odpoczynku, błądząc zygzakiem z wyciągniętymi przed siebie rękami pomiędzy zmurszałymi stelami pobliskiego cmentarza. Na pordzewiałej bramie prowadzącej do siedliska Mordaykena miedziana tablica dumnie głosiła rodzinną dewizę: Putrefactio Vita Est. Zarówno dla barona, jak i jego przodków nekromancja stanowiła sztukę życia. Ghule i zombi służyły swemu panu. Ten zaś był właścicielem drużyny Quarteku złożonej wyłącznie z żywych trupów. Pozostawał w dobrych stosunkach z większością wampirów w Newdon. Królowa mianowała go nadwornym astrologiem, ku utrapieniu doradców. Ponadto silne zaklęcia otaczały jego siedzibę ochronnym nimbem, a sama Śmierć, ani chybi w imię jakichś zapomnianych dawno paktów, trzymała się w bezpiecznej odległości. Władze opuściły wreszcie ręce w obliczu wybryków kolejnych baronów rodu Mordayken. Tak czy inaczej, Twórcy Newdon żywili do nich pewne przywiązanie, uważając ich wręcz za „zabawnych”. Baronowie Mordayken jedli szczury na śniadanie. Baronowie Mordayken zajmowali się handlem narządami do przeszczepów. Baronowie Mordayken organizowali wykwintne przyjęcia na grobach w Haarlem. To nie byli ludzie, którym powierzyłbyś opiekę nad własną córką, w dodatku dziewicą. Gdy wpadali w gniew, na Newdon spadał deszcz szkarłatnych ropuch. Gdy byli szczęśliwi, wbijali służbę na pal bez szczególnej przyczyny i wystawali na balkonach zamczyska, marząc o niesłychanych i wyjątkowo morderczych pożarach. Podsumowując, nie należało od nich oczekiwać niczego dobrego. Nawet ich psy wykazywały poważne zaburzenia w zachowaniu. Wystarczy powiedzieć, że miały po dwie głowy. Tego popołudnia, wraz z wybiciem godziny piątej, podczas gdy deszcz lał się z nieba strumieniami na Newdon, baron Mordayken, sto czternasty z rodu, udał się na zbawienną drzemkę. Legł w łożu z baldachimem zdobnym w czaszki dzieci. Poprzedniego wieczoru uczestniczył w orgii, która wprowadziła go w stan zamroczenia alkoholowego i niezwykłej ekscytacji, toteż jego tłuste cielsko stanowczo domagało się wypoczynku. Rozkazy wydane służbie nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Ktokolwiek w jakikolwiek sposób spróbuje zamanifestować swoje istnienie, zostanie natychmiast rozstrzelany. Tymczasem, otulony w zapyziałą pościel baron miotał się we śnie. Śnił. Śnił, że sam Diabeł w pysznej purpurze przemawiał do niego. Do niego, wiernego sługi. I widział go, widział Księcia Ciemności w stopniu, w jakim można go było widzieć. Jego ciało było wirującą magmą upstrzoną miliardami gwiazd, odziane w obszerny płaszcz z kapturem – czerwony jak furia – obute w długie skórzane botki, tak samo pąsowe jak on. – Mordayken – wyszeptał Diabeł. – Mordayken... – Panie? – odparł baron. Zacisnął mocno pięści, a jego powieki drżały. – Mordayken, jesteś moim podnóżkiem, nieprawdaż? – Jestem nim, panie, jestem nim! – Moim lokajem. – Bez cienia wątpliwości, o panie. – Moim pokornym sługą? Zaczynało się to już robić nieco nudne, ale będąc wszak we śnie i niewątpliwie przeżywając koszmar, baron Mordayken, cały w drgawkach i zlany potem, potakiwał cierpliwie na wypadek, gdyby się okazało, że ta cała dyskusja nie jest wyłącznie wybrykiem otępiałego umysłu odurzonego paskudnym pijaństwem, a toczy się całkiem naprawdę. Diabeł i baron siedzieli na skraju urwiska, na bardzo wysokiej górze. Jakimś cudem ktoś wpadł na pomysł, żeby w tym miejscu ustawić ławeczkę. W dole rozciągało się gigantyczne morze lawy. – Doskonale – stwierdził Diabeł. Obaj podziwiali krajobraz – urwiste zbocza góry o barwie popiołu, ławice krwistych chmur i ani śladu słońca. – Czyżbyśmy byli... Czyżbyśmy byli w piekle, panie? Siedzący obok Diabeł pozostał całkowicie nieruchomy. – Niestety, nie – odparł ze smutnym uśmiechem. – Jesteśmy tylko w twoim śnie. To twoja wizja piekła. A wyobraźnię masz zaiste pożałowania godną. Baron Mordayken przełknął w myślach ślinę. Czy to jego wina, że w starych księgach zaklęć w kółko powtarzały się te same bzdury? – Czego ode mnie oczekujesz, o Zwiastunie Bluźnierczego Płomienia? – Zwiastunie Bluźnierczego Płomienia? Skąd też wam, satanistom, przychodzą do głowy takie idiotyzmy? – Ja... – Mniejsza z tym. Oczekuję od ciebie, żebyś mi służył, Mordayken. – Panie, jestem do twojej dyspozycji. – Doprawdy? Mordayken skinął nieśmiało głową, przykrywając się połami kapy. Powiało chłodem, pomimo wściekłych fal wrzącej lawy rozbijających się o skały na dole. – Rozbierz się i skocz do jeziora. – Co...? – To był żart. – Aha. – Mordayken? – Panie? – Nadal masz tę swoją drużynę Quarteku, nieprawdaż? – Zajmujemy trzecie miejsce w klasyfikacji. – Wisi mi to i powiewa tak dalece, że nawet nie jesteś sobie w stanie tego wyobrazić – odrzekł Diabeł. – W każdym razie prawdą jest, że gracie dziś wieczór przeciwko Olbrzymom z Chelsey? – To prawda, panie. – Wspaniale. Tak właśnie myślałem. Diabeł wpatrywał się jakiś czas w morze i aż pojaśniał z zadowolenia. Piekielne płomienie jarzyły się w jego sprytnych oczkach. – Mordayken – powiedział po dłuższej chwili milczenia – czy zdarzyło ci się kiedyś, że wyszedłeś z domu pijany w sztok i dopiero po fakcie zdałeś sobie sprawę, że zatrzasnąłeś klucze wewnątrz? @@Zaufanie Magiczny Poranek: Johnie Vincencie Moon, pańska ekipa zajmuje obecnie ostatnie miejsce w tabeli z trzema punktami straty do przedostatniej drużyny. Dziś wieczór zmierzy się Rzeźnikami ze Spitalfields. Zapowiada się bardzo ważne spotkanie. W razie przegranej Olbrzymy z Chelsey wypadną z ligi. Jakie nastroje panują wśród pańskich zawodników przed tym meczem? John Vincent Moon: Czujemy się znakomicie. W ostatnich dniach wiele rozmawiałem z moimi zawodnikami i odzyskałem do nich zaufanie. Nie pokonamy Rzeźników. My ich rozniesiemy na strzępy. MP: Zaufanie? Przecież pańska drużyna przegrała pięć spotkań z rzędu! JVM: Tak, tak, ale wie pan, jak to jest. Trzeba zaczekać, aż zaskoczą. Widzi pan, to delikatna alchemia. O tych sprawach nie można postanowić. Myślę jednak, że tym razem chłopcy zaskoczyli. MP: A co o tym myśli hrabia Gustus Oakley, właściciel drużyny? JVM: Daje mi wolną rękę. MP: Wolną rękę? JVM: Ma pan jakieś problemy ze słuchem? MP: No cóż... Znakomicie. Co pan nam może powiedzieć na temat przeciwników, z którymi zagracie dziś wieczorem? Rzeźnicy ze Spitalfields cieszą się parszywą reputacją... JVM: Tym razem sparszywieją ich członki (śmiech). Hm. Proszę mi wierzyć, uwiniemy się z nimi w mgnieniu oka. MP: Doprawdy? A jaką taktykę zamierzacie dziś zastosować? JVM: Wie pan co, złociutki? Tego rodzaju informacje są na ogół ściśle poufne. Ale dam panu cynk. Wiemy, że Rzeźnicy nie są wrażliwi na ból. Nie będziemy więc sobie zawracać głowy zwykle stosowanymi technikami zastraszania. Stawiamy na prędkość. Zaskoczymy ich. Wszystko, co mogę powiedzie, to że zamierzamy ich zaskoczyć. A od wyniku nie będzie odwołania. MP: Wielu kibiców drużyny Olbrzymów mówiło niedawno, że jedyne, co mogłoby ich zaskoczyć, to gdybyście rozegrali przyzwoity mecz. Co im pan odpowie? JVM: Spokój, dzieciaki. MP: A poważnie? JVM: Czy wygląda na to, że żartuję? MP (milczenie pełne zakłopotania): Johnie Vincencie Moon, ostatnio został pan obwołany najmniej popularnym trenerem Quarteku. Wielu zawodników z pańskiej drużyny życzyłoby sobie pańskiego odejścia, nie mówiąc już o kibicach. Co pan na to? JVM: Gdy przyszedłem do tej drużyny, zastałem ją w kompletnej rozsypce. Dziś nadal zajmujemy ósme miejsce. Trudno powiedzieć, żeby sprawy miały się o wiele gorzej. Prawdziwej odpowiedzi udzielimy na boisku. Zobaczy pan, że będzie gorąco. Odeślemy Rzeźników do grobów. W kawałkach. MP: Na waszą przegraną stawia się jak sześćset sześćdziesiąt sześć do jednego! JVM (szyderczy śmiech): To żałosne. Przewiduję przytłaczające zwycięstwo. Trzy do zera. Jesteśmy pełni zapału. To będzie polowanie z nagonką. Żywe trupy ze Spitalfields nie mają czego szukać na boisku Quarteku. My temu zaradzimy. MP (osłupiały): Hm... Panie Moon, ostatnie pytanie. Czy chciałby pan powiedzieć coś szczególnego Rzeźnikom ze Spitalfields? JVM: Przygotujcie się na śmierć! MP: Hm, John. Zdaje się, że oni już... i tak są martwi. JVM: Mało pan w życiu widział. Fragment wywiadu opublikowanego w Magicznym Poranku. @@Cztery do zera Dwadzieścia tysięcy widzów, którzy podjęli wysiłek przemieszczenia się do Kotła Chelsey i rozstania się z kwotą od ośmiu do dwunastu funtów, bo tyle kosztował bilet, nie spodziewało się ani trochę, że upokorzymy naszego przeciwnika. Niektórzy żywili jednak nadzieję na sukces, pomyślałem, albo przynajmniej na uczciwą przegraną. W rzeczywistości spotkanie okazało się najgorszą jatką, jaką widzieli w życiu. I ja również. Nawet trzej sędziowie, wyniosłe elfy ubrane, jak przykazano, w czarne długie płaszcze z podniesionymi kołnierzami, nie wierzyli własnym oczom. Pierwsza część meczu rozegrała się ostatecznie w kilka chwil – zombi barona Mordaykena zdołali strząsnąć czepiające się ich nóg gobliny, rozwalić z całym spokojem bramy czterech wież, które należało zdobyć, i zatknąć szarobure sztandary na ich szczytach. Naszych graczy równie dobrze mogłoby w ogóle nie być na boisku. Poruszali się jak sparaliżowani, a ich niedołęstwo było bliskie geniuszu, mnożyli niepotrzebne manewry i starannie niweczyli rzadkie okazje do zdobycia którejś z wież. Większość z nich legła ciśnięta o ziemię, zanim zdążyli podjąć jakąkolwiek walkę. Wkrótce wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że byli pijani jak bele i jedyne, co potrafili zrobić w miarę sprawnie, to zwalić się na ziemię i leżeć tam bez ruchu. Siedząc na ławce dla trenerów, podszczypywałem się bezustannie, by się przekonać, że to, co widzę, nie jest snem. U mego boku hrabia Gustus Oakley, właściciel drużyny, daremnie próbował zachować spokój. – Niech się pan przestanie denerwować – burczał co pięć sekund. – Tak czy siak, przegraliśmy, to oczywiste. Cała rzecz w tym, jak długo to jeszcze potrwa. – Na Trzy Matki. – Westchnąłem. – Niech pan zostawi religię w spokoju – odparł hrabia. – Pan w każdym razie jest zwolniony. – Wiem. – Wylany. Za drzwi. Bezdyskusyjnie zdymisjonowany. Wziąwszy pod uwagę reputację, która się za panem wlecze, zwracam uwagę na to, że nieprędko znajdzie pan jakąś pracę. – Zgoda – stwierdziłem lakonicznie. – Zgoda? To wszystko, co pan ma do powiedzenia? Idź do diabła, pomyślałem przepełniony goryczą, patrząc na naszych graczy, z których większość zalegała boisko Quarteku niczym ławica meduz wyrzuconych przez morze. – Niech no pan spojrzy – ciągnął dalej hrabia – wygląda na to, że jeden z naszych graczy zaraz się podniesie i... A jednak nie. – Powinniśmy chyba stanąć mocniej na nogach – zaryzykowałem. Hrabia odwrócił się do mnie z wyrazem niedowierzania na twarzy. – Czy ja dobrze słyszę to, co moje uszy mi mówią, że słyszę? Przeciągnął ręką po twarzy. – John, jakie pan im dał wskazówki przed meczem? Wskazówki? Szczera część mojej osobowości wpadła w panikę. Spokojnie, odparowała ta druga część. Postępuj jak zwykle. Wymyśl coś. – Powiedziałem im, żeby... – Żeby? Nieeee! – wrzasnął drugi głos w mojej głowie. – Żeby się odprężyli. Doskonale zagrane. – Żeby się odprężyli? – powtórzył hrabia, który najwyraźniej zapomniał o konieczności oddychania przez jakieś ostatnie dziesięć minut. – Powiedział im pan, żeby się odprężyli? No i co? – spytał podstępnie pragmatyczny głosik kryjący się w moim umyśle. Jesteś z siebie zadowolony? – No cóż... Poradziłem im, żeby nie wyolbrzymiali stawki, o jaką toczy się gra. Policzki Gustusa Oakleya zapadły się nagle, uszło z nich całe powietrze, a jego cera nie była już tak purpurowa jak przed sekundą. – Jest pan kretynem wielkiego formatu – wyszeptał. Nic dodać, nic ująć – skwitował głos. – Pozostały jeszcze dwie tercje meczu – wykrztusiłem wbrew sobie. – I co z tego? – Możemy... – Co? – Wygrać... dwie tercje do jednej? Gdyby tak... Ostatnie słowa mojego zdania ugrzęzły w niezrozumiałym pomruku. – Wielkie nieba – jęknął hrabia – nie potrafi pan zamilknąć w żadnej sytuacji? Odwrócił się, by spojrzeć na trybuny znajdujące się za nim. Większość widzów zwijała właśnie transparenty z napisem „Śmierć Moonowi” i szykowała się do wyjścia. Inni całkiem zwyczajnie i po prostu spali. Tu i tam kilku kibiców podłożyło ogień w ramach protestu, ale nikt nie zwracał na nich szczególnej uwagi, a im samym też już się znudziło. Doskonale, dla mnie po prostu świetnie. – Wie pan co – zaproponował hrabia – może jednak zdymisjonuję pana natychmiast? A może przerwiemy mecz, co? Aż mnie korciło, żeby mu odpowiedzieć. Na boisku jakiś zombi ze szczególnie silną motywacją pochwycił za nogę goblina z naszej drużyny i wywijał nim młynki nad głową. Gdy go puścił, ciało goblina zatoczyło piękny łuk i rozpłaszczyło się u naszych stóp. Niedobitki widowni powitały mdłym okrzykiem jego zejście z boiska. Jednak goblin, młody rekrut świeżo po transferze, nie był całkiem martwy. Uniósł głowę, a jego wzrok skrzyżował się z moim spojrzeniem. – Przykro mi – wybełkotał. – Słyszy pan – ucieszył się hrabia Gustus Oakley. – Czy pan to słyszy? Jemu jest przykro. Przygryzłem wargi. – To nic takiego – hrabia był na fali. – Jak się nazywasz, dzielny druhu? – Gormod. – Gormod. Coś sobie przypominam. Gormod. Tak, już wiem. Demony z Columbine, prawda? Tak, teraz sobie przypominam. Mój drogi Johnie, bardzo drogi Johnie, może mi pan przypomnieć, ile też zapłaciliśmy za tę nędzną ścierę? – Dwieście tysięcy funtów – wymamrotałem ponurym głosem. – Szefie, naprawdę jest mi bardzo przykro – sprecyzował goblin resztką sił. – Tak. – Hrabia uśmiechnął się uprzejmie. – Już to mówiłeś. – Sir Oakley... – wstawiłem się za graczem. – To jednak mi nie przeszkodzi wyrzucić również i ciebie. – Ja... – Jednakże nigdy nie jest za późno, żeby się nawrócić. – Ja... – Nie, nie, nie – zaprotestował hrabia, unosząc dłoń. – Proszę nic nie mówić. Bardzo proszę. Tylko pogarszasz swoją sytuację. Co robiłeś, nim zacząłeś grać w Quartek? – Byłem łowcą... łowcą szczurów – odparł słabym głosem goblin, którego tunika była cała powalana zaschłą krwią. – Doskonale! – wykrzyknął hrabia z niezwykle rozradowaną miną. – Gormod, to oczywiste, że jako akrobata nie jesteś wart funta kłaków. Za to mam całkowitą pewność, że doskonale się spisujesz jako łowca szczurów. W naszych szatniach aż się roi od tych szatańskich bestii. Masz tę pracę. Na boisku gobliny i olbrzymy nadal latały w powietrzu. – Łowca szczurów – powtórzył hrabia Gustus Oakley, a uśmiech na jego twarzy zamierał z wolna. – A pan, Moon, w jakimż to ciekawym zawodzie doskonalił pan swe talenty, zanim się pan pojawił, by radośnie zdeptać moje życie? Niech no pan zaczeka, sam zgadnę... Poławiacz dorszy? – Strzał w dziesiątkę – odparłem, wzdychając. – Po raz pierwszy w tym roku trafiłem w dziesiątkę – chlipnął hrabia. – Może mieliśmy jeszcze jakieś szansę na puchar fair play, ale, niestety, oni właśnie mordują naszych ostatnich zawodników. – Wcale nie są martwi – zauważyłem przytomnie. – Tylko ogłuszeni. Hrabia odwrócił się do mnie. W jego jasnych oczach tańczyła iskierka szaleństwa. – Nie sądziłem, że można nienawidzić kogoś tak bardzo, jak ja nienawidzę pana, John. Nie licząc mnie. @@Coraz głębiej W tej samej chwili, całkiem niedaleko, dwa ghule, które dopiero co wypełzły z ziemi, rozwalały za pomocą motyk resztki starego, zmurszałego muru. Przewodził im sam baron Mordayken. – Długo jeszcze? – pytał ten ostatni dosłownie co dwie minuty, a jego wielka peleryna koloru nocy powiewała w lodowatym powietrzu. – Na ognie piekielne, pośpieszcie się trochę! Ghule zwijały się jak w ukropie. Z niezwykłą siłą uderzały w mur, odłupując za każdym razem kawał kamienia. Poruszały się z regularnością metronomu. Ich ponure cienie drżały w świetle dwóch miedzianych lamp. Prace postępowały szybko, ale baron Mordayken był z jakiegoś powodu zalękniony. Zalękniony i niecierpliwy. Od kiedy przyśnił mu się ten sen, czyli od niedawna, czuł się obarczony świętą misją, czemu jednak towarzyszyło uczucie niepokoju. Uwolnić Diabła z krypty! Było to zadanie najwyższej wagi. Żaden z jego przodków nie dostąpił takiego zaszczytu. Z drugiej strony, może po prostu za dużo wypił. Krew dziewic smakowała ostatnio jakoś dziwnie, zresztą wiele rzeczy smakowało dziwnie i baron zastanawiał się z rosnącym niepokojem, czy przypadkiem nie zaczyna się starzeć. No cóż, wkrótce miał obchodzić sto trzydzieste urodziny. Czyżby demencja starcza mogła zagrażać w tym wieku? – Dalej! – sarkał baron, miotając się między żywymi trupami. – Dotarliście prawie do celu, więc do diabła szybciej, bo przerwa trwa już od pięciu minut, a ty, Nozdriow – zdenerwowany szarpał jednego z ghuli za ramię – jesteś wpisany na listę drugiej tercji, więc musicie tę robotę skończyć natychmiast i... Ghul odwrócił się w jego stronę, wydając dziwny gulgot. Olbrzymi biały robak wił się w jego lewym oczodole, a dolnej szczęki brakowało prawie w całości. – Już dobrze – stwierdził baron. Żelazo znowu zaczęło uderzać o kamień. W półmroku pryskały iskry, a pod stopy barona i jego sług padały potężne kawały muru. Wkrótce otwór stał się na tyle głęboki, że mógł się doń wślizgnąć osobnik średniego wzrostu. Twarz barona Mordaykena zajaśniała i pojawił się na niej szeroki uśmiech. – Stop! – zakomenderował, uroczyście unosząc rękę. Oba ghule odwróciły się do niego. – Ty – powiedział baron do Nozdriowa, podając mu latarnię – zejdziesz tam i zorientujesz się w sytuacji. I upewnij mnie, że to nie sen – dodał po części do siebie. Żywy trup zniknął w rozpadlinie. Światło latarni tworzyło jaśniejszy krąg w ciemnościach i baron czuł, jak serce w jego piersi bije coraz szybciej. – No i co? Echo kroków sługi zamilkło na chwilę w oddali; wreszcie dało się słyszeć charknięcie, pełne admiracji poświstywanie, a potem znowu echo kroków i na koniec głowa ghula pojawiła się w otworze. – O-u-aj – wykłapał ghul. – Arżo uże. – Fantastycznie! – wykrzyknął baron, zrywając się na równe nogi. – Prędko, prędko, niech i ja zobaczę to cudo! O, Książę Ciemności, Książę Ciemności, nareszcie dołączę do ciebie! Znajdujący się na granicy histerii Mordayken błyskawicznie pobiegł za swym sługą. – Na moce piekielne! Baron wybałuszył oczy, tak że omal mu nie wyskoczyły z orbit. Znajdował się wraz ze swym ghulem w sali o tytanicznych wprost rozmiarach. W grobowcu. Wysoko nad ich głowami na niektórych ścianach widniały na wpół zatarte inskrypcje. Introibo ad altare dei, głosiła jedna z nich. Czas zrobił swoje. – Co to za język? – spytał Mordayken. – Podobny do tych gryzmołów przed naszym zamkiem. – E am poęcia – odparł ghul Nozdriow. – Super – stwierdził baron. – Kto mógł przypuszczać, że ten stary, spróchniały stadion wybudowano w takim miejscu? Olbrzymy z Chelsey, ph! Tu jest tyle miejsca, że można by zmieścić całą armię. – Moe ktosz to zhobił ecalnie? – zaryzykował żywy trup, zdejmując z przedramienia płaty zbędnej skóry. – Może – przytaknął baron. – Przyjrzyjmy się temu z bliska... Ze sługą depczącym mu po piętach Mordayken ruszył wolno ku środkowi grobowca. Tu, pośrodku zbiornika z jasną, niebieskawą wodą, po której tańczyły ulotne odbicia złotych lamp, wznosiła się krypta. Ogromna, majestatyczna, cała z marmuru. – A więc to tak – wymamrotał baron. – Dokładnie jak w moim śnie. Starannie odmierzając kroki, podszedł na sam skraj zbiornika. – Nozdriow! – rozkazał. – Podejdź no tutaj. Dobrze. A teraz się pochyl. Uwaga... Gotowe! Stękając z wysiłku, ghul wyprostował się. Siedząc na jego ramionach, baron Mordayken w pełni kontrolował sytuację. – Paje – zaoponował żywy trup, postąpiwszy krok ku zbiornikowi z wodą – to badzo nieorze la moego krąenia. – Dlaczego uważasz, że mnie to obchodzi? – odburknął baron, unosząc latarnię. – Jeden trup stracony, dziesięć podniesionych. Tak czy inaczej, nie ma cię już na liście drugiej tercji. No dalej, ruchy, ruchy. Sługa jęknął, ale wykonał polecenie. Uginając się pod ciężarem swego pana, zrobił kilka chybotliwych kroków w wodzie i, za cenę nieludzkiego wysiłku, dotarł do drugiego brzegu, na którym stała krypta. Gdy baron zeskakiwał z jego ramion na stały grunt, ghul przewrócił się na plecy z szeroko rozpostartymi rękami, rozchlapując wodę. Mordayken odwrócił się, marszcząc brwi. – Nie tak głośno! Zastanawiam się, gdzie ty się uczyłeś dobrych manier. – Ja... Bul! Bul! – W każdym razie nie u mnie – wyszeptał Mordayken, grzebiąc po kieszeniach. – Omocy, bul! – błagał zombi, który nijak nie mógł się podnieść, choć zbiornik nie był głębszy niż na stopę. – Zamknij się – warknął baron, wyjmując z kieszonki kamizelki zabazgrany pergamin. – Uwaga, hu, hu! Nadchodzi chwila prawdy. – Tonę, bul! – jęczał Nozdriow za jego plecami. – Panie, bul – błagał, wymachując ramionami w wodzie i tracąc przy tej okazji palec. – Błagam, panie, bul! – Co my tu mamy? – Mordayken żmudnie odczytywał zapiski. – Ha! Na święty ogień tańczący między szczytami, na złe błyski, które są pomostami do piekieł, na... – O, litości. Baron stanął jak wryty. – Kto to powiedział? – Ja. Jestem w środku. Głos zdawał się dochodzić z krypty. – Ja? – Ja, nie ty. Ja, Diabeł. Mordayken natychmiast runął na kolana. – Panie – wyszeptał – jakim też cudownym sposobem? To jest, chciałem rzec, że rytuał nie został dokończony... – Rytuał? Daj wreszcie spokój, Mordayken. Rytuał. Skończ z nim i wyciągnij mnie stąd. Zaczyna mi to działać na nerwy. Baron wstał cały drżący. Za jego plecami ghul – wierny sługa – zdołał wreszcie wydostać się na brzeg. Przemoczony, ledwo łapiąc oddech, uniósł z wysiłkiem głowę. – Panie? – Zamkniesz wreszcie dziób? – syknął baron wściekły. – Że niby co? – spytał Diabeł. – To nie do ciebie, panie. – Ach, nie do mnie? Wiesz co, Mordayken, ja doceniam dowcip i wiem, że śmiech jest cechą ludzką, nawet jeśli człowiek jest karłem, albo czymś równie żałosnym, mniejsza z tym. Ale siedzę tu już kilka tysięcy lat, więc może mógłbyś się wreszcie pośpieszyć? – Już śpieszę, panie, już śpieszę! – odrzekł baron. – Tysiąckrotnie przepraszam, o zwycięski Książę Ciemności! Dosłownie podskakiwał w miejscu, podczas gdy jego sługa, ociekając wodą, stanął tuż obok. – Panie – wyszeptał Nozdriow – straciłem palec. – Wiesz, gdzie możesz go sobie włożyć? – Co takiego?! – ryknął Diabeł. – Mówię do mojego ghula – wyjaśnił baron. – Dobrze już – prychnął Diabeł, który najwyraźniej zaczynał tracić cierpliwość. – Doskonale. Po prostu wspaniale. – Dziękuję, panie. Westchnienie o wadze dziesięciu ton uniosło się nad kryptą, po czym opadło niczym suflet. @@Nie ma to jak motywacja Koniec pierwszej tercji. Cztery do zera. Zbiegłem szybko z trybun, pozostawiając hrabiemu Oakleyowi wygłaszanie tyrad. Daliśmy się pobić zgodnie z wszelkimi regułami gry. Doskonale wiedziałem, że nasza drużyna nie ma szans w starciu w Rzeźnikami ze Spitalfields, ale rozmiary porażki nieco przytłaczały nawet mnie. Nasze szatnie przypominały urządzone naprędce ambulatorium pod silnym ostrzałem wroga, na przykład deszczu meteorów. Większość moich przytomnych graczy siedziała na ławkach. Ich ręce zwisały bezwładnie, siedzieli z szeroko rozstawionymi nogami, a na zakrwawionych twarzach malował się wyraz tępoty. Niektórzy byli ranni, a ci, co nie byli, znajdowali się w stanie takiego otumanienia, że już byłoby lepiej, gdyby jednak zostali ranni. Opłakiwaliśmy także trzech zmarłych. Czwórka moich zastępców najzwyczajniej w świecie ulotniła się, przy czym jednego z nich, olbrzyma, odnaleźliśmy w podziemiach stadionu, pijanego w sztok z butelką szkockiej w ręku. – Botrek, gdzie są pozostali? – Och... szefie! Ja... yp! Widziałem takie rzeczy... Wie pan! – Tak, tak, ja też widziałem różne rzeczy, durna pało. Na Trzy Matki! Pytam, gdzie są pozostali zastępcy? – Dia... yp! Diabeł we własnej osobie, szefie! On... On... – Zabierzcie go – poleciłem moim dwóm asystentom. – Diabeł... grasuje gdzieś w tych murach! – zawył Botrek, po czym osunął się po ścianie, trzymając butelkę kurczowo w dłoni. – Słyszeliście! – Odwróciłem się, ale za mną stał tylko krasnal. Rozpoznałem sekretarza hrabiego Oakleya. – Co to jest? – Przyniosłem dokumenty do podpisania, panie Moon. – Dokumenty? – Dotyczące pańskiej dymisji. – O, niech pan idzie do diabła. Ta uwaga obudziła olbrzyma Botreka. – Diabeł!... Pan też go widział, szefie? – Spadaj – odparłem. – A pan – zwróciłem się do krasnala – niech mi zejdzie z oczu. To nie powinno przedstawiać szczególnych trudności. Wróciłem do szatni, pozostawiając obu w podziemiach. Botrek bełkotał nadal jakieś bzdury (to piekło, szefie, piekło!), a krasnal aż oniemiał z oburzenia, wstrząśnięty moją nikczemnością, niezdolny wykrztusić ani słowa. – No dobrze, panowie – powiedziałem, wyłamując palce aż zatrzeszczało w stawach – sytuacja jest trudna, nie będę tego ukrywał. Przegraliśmy pierwszą partię do zera i możemy przegrać całe spotkanie. Tymczasem zdawało mi się, że wystarczająco jasno wyjaśniłem, o jaką stawkę gramy. Ty! – Zgrzytnąłem zębami, stając przed jednym z moich goblinów akrobatów. – Czy możesz mi powiedzieć, co robiłeś po południu, przed meczem? Zielonoskóre stworzenie uniosło wolno głowę. Goblin miał jedno oko tak opuchnięte, że nie mógł go otworzyć. – Ups – czknął ogłupiały, po czym wypluł kawałek zęba. – Świetnie – powiedziałem, oblizując wargi. – A ty, Janek? Olbrzym, który był szeregowym żołnierzem w drużynie, jakby nie słyszał mojego pytania. Wyglądało na to, że spał. Dałem mu lekkiego kuksańca. Żadnej reakcji. – Janek? – On śpi – odezwał się jego kolega z prawej, półelf, linoskoczek. – Coś takiego. – Cmoknąłem, odwracając się do niego. – Toż to nasz bardzo drogi Wiktor Suk... – Nie przesadzajmy. – Wiktor skrzywił się. – Pięćset tysięcy funtów, jakby nie patrzeć – ironizowałem. – Powiedz no, Wiktorze, jak to się dzieje, że nie jesteś poturbowany tak jak inni? – Może dlatego że mam więcej talentu? – zaryzykował półelf. – Albo dlatego że się ukrywałeś przez całą pierwszą część meczu – sprostowałem zamyślony. – Tak, tak, to z pewnością jest jakieś wyjaśnienie... Bo, kiedy tak sobie o tym myślę, panowie, teraz, gdy niektóre sceny i niektóre słowa powracają do mej pamięci, mam bardzo niemiłe, wręcz ponure wrażenie, że moje wczorajsze rady zostały, jak by to ująć, nieco źle zrozumiane? – Broniliśmy się – odezwał się któryś z zawodników. – Jesteś wylany – odparłem. – Jest nam przykro – jęknął jeden z olbrzymów, po czym zwymiotował sobie na nogi. – Naprawdę mam ochotę umrzeć – stwierdziłem. – I sądzę, że to może się udać od samego patrzenia na was. Nagle drzwi do naszej szatni otworzyły się z łoskotem. To był krasnal Oakleya – diabła tam, jeśli przypomnę sobie jego imię! Spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie, aż ciarki mi przeszły po plecach. – Wszystko gra? – spytał, omiatając salę spojrzeniem. I czego się wtrąca? Już miałem te słowa na końcu języka, ale zamiast tego odparłem tylko „tak”, a sekretarz krasnal buchnął mnie przyjacielsko w brzuch z filuternym uśmiechem. – Fantastycznie – powiedział. – Schrupiemy na surowo tych Rzeźników. – Przepraszam? Wszystkie oczy były w niego wpatrzone. – Cztery do zera w ciągu maksimum pięciu minut meczu. Podszedł do zawodnika, który nazywał się Horatius Ploom, wdrapał się na ławkę obok niego i huknął go w plecy z takim rozmachem, że tamten się o mało nie przewrócił. – W porzo, stary? Olbrzym patrzył na niego z niedowierzaniem, które z wolna zaczęło się przeradzać w coraz szerszy uśmiech. – Czuję się znakomicie – oznajmił. – Mam ochotę przegryźć kanapkę z zombi. Krasnal zszedł z ławki i zmarszczył brwi. – Doprawdy? – Mówię ci – powtórzył Horatius. – Dwie kromki chleba bez skórki, rozkładający się trup i trochę majonezu do smaku. – Kompletnie ci odbiło – stwierdził krasnal. Tamten przyglądał mu się, oblizując wargi. Ja zaś nic z tego nie pojmowałem. – Nie lubię krasnali – oznajmił na koniec Ploom, przeciągając się – ale zostawię cię przy życiu, bo mi oddałeś przysługę. Zmykaj. – Słucham? – ZMYKAJ! – ryknął olbrzym pełną piersią, zrywając się na równe nogi. Sekretarz Gustusa Oakleya podskoczył w miejscu, jakby trafił go piorun, po czym prysnął, nie oglądając się za siebie. Horatius nie poruszył się. Patrzył za krasnalem, który czmychnął z szatni i zniknął w korytarzu, przy czym poklepał się radośnie po brzuchu, przyglądając się kolegom z drużyny z wyrazem absolutnego szczęścia na twarzy. Za to tamci patrzyli na niego kompletnie ogłupiali. Chyba czas przejąć sprawy w swoje ręce. – Znakomicie – zacząłem teatralnym głosem, wychodząc na środek szatni. – O czym to mówiliśmy? Ach tak, jesteście, hm... Nie zdołałem dokończyć zdania. Rozwaliwszy się na całej ławce, olbrzym Horatius przebierał spokojnie palcami po brodzie i podśpiewywał wyliczankę: Raz żywy, raz trup, raz żywy trup To zombi najlepszy kumpel twój. Wystroił się dzisiaj jak na ślub Ten robal, ten kmiot, ten głupi żłób. – Horatius? – Szefie? – Czy nie będzie ci przeszkadzało, jeśli udzielę wam kilku ważnych rad, które być może pozwolą mi zachować stanowisko trenera, podczas gdy ty będziesz sobie, hm, śpiewał? Machnął tylko ręką, jakby chciał odpędzić muchę. – Nie, nie, proszę mówić. Mnie to nie przeszkadza. Gdy na cmentarzu północ bije, Wyłażą z grobów w jednej chwili. Ślina z ohydnych pysków się leje, Dumnych, że między żywych wrócili. Patrzyłem na niego z szeroko otwartymi ustami. – Uważam, szefie, że powinien się pan odprężyć – zasugerował Horatius. – Moim zdaniem całkowicie panujemy nad sytuacją. – Doprawdy? – odparłem, powstrzymując się przed wskoczeniem mu na tłusty kałdun i odgryzieniem durnego łba. – No – przytaknął, siadając na ławce. – Mam wrażenie, że los się odwróci. Do czorta! – wrzasnął, zrywając się z ławki tak szybko, że inni aż podskoczyli z wrażenia. – Dawno się tak pysznie nie bawiłem! Ha, ha! Następnie odwrócił się do mnie. – No to jak, idziemy im przyłożyć? Pogwizdując, skierował się do wyjścia. @@Sześćset sześćdziesiąt sześć do jednego Początek drugiej tercji opóźnił się o dobre dwadzieścia minut. Opracowałem niezwykle zwięzły plan działania. – No dobrze – podsumowałem – koniecznie musimy zmienić taktykę. Jak by wam to wytłumaczyć? Czułem się, jakbym chciał ich prosić o zmianę płci. – Zmiażdżymy ich – zaproponował Horatius. – Na przykład – dopowiedziałem. I weszliśmy na boisko. A właściwie oni weszli, witani, jak się należało spodziewać, gradem pocisków. Siedząc obok hrabiego Gustusa Oakleya, przyglądałem się, jak moi zawodnicy zajmują miejsca. Widzowie wygwizdywali nas ile sił w płucach, ja zaś po cichu wychwalałem pomysłowość faceta, który wpadł na genialną myśl, by zamontować wiatrochron nad naszą ławką. – Mocno pada – zauważył hrabia, podnosząc rozpruty but, który właśnie spadł z nieba. – To nie deszcz – mruknąłem. – Wiem o tym, debilu jeden. A propos, gdzie reszta? – Jeszcze w szatni – odrzekłem. – Tak, pewnie tam trochę posiedzą. Szalony atak śmiechu może trwać w nieskończoność. Nie podjąłem wyzwania. Sterta zgniłych pomidorów rozpaćkała się przed nami. Moi zawodnicy stali teraz w komplecie na boisku. Przeskakując z nogi na nogę, starali się uniknąć przeznaczonych dla siebie pocisków. Chociaż niektórzy już niczego nie próbowali. Jeden z goblinów linoskoczków miał wszystkiego tak serdecznie dość, że pozwalał, by wokół niego gromadził się narastający stos śmieci. Jeszcze kilka chwil, pomyślałem, a całkowicie pod nimi zniknie. – A ten, to kto? Drgnąłem. Hrabia Oakley wskazywał palcem jednego z naszych olbrzymów. – Ach, ten? To Horatius Ploom. – Zupełnie postradał zmysły. Zmrużyłem oczy. Horatius obracał się wkoło i kolejno kłaniał widzom na wszystkich trybunach stadionu, obojętny na śmieci, które zewsząd leciały mu na głowę. Nie sposób zaprzeczyć, że jego zachowanie było dość intrygujące. Przynajmniej zachowuje morale, pomyślałem. – Wydaje mi się, że ma silną motywację. – Tak. – Hrabia Oakley uśmiechnął się, obejmując mnie w przyjacielskim geście ramieniem. – Zgadzam się z panem. W stu procentach. Byłem wstrząśnięty tym, jak prędko stosunki między nami kompletnie podupadły. Nigdy nie przepadał za mną jakoś szczególnie, ale teraz czułem, że pała chęcią wyprucia mi flaków, i jego nagłe porywy ojcowskiej czułości przyprawiały mnie o dreszcze. – Mój sekretarz wspominał, że się trochę poprztykaliście przed chwilą. Może nawet bardziej niż trochę. Ja również próbowałem się uśmiechać, ale to nie było łatwe, zwłaszcza że jego ramię oplatało mnie niczym wąż. – Sprawa już została załatwiona, nieprawdaż? Skinąłem głową, przełykając nerwowo ślinę, choć właściwie całkiem mi zaschło w gardle. – To dobrze. Cieszy mnie, gdy sprawy dobrze się układają. Od każdego z wygłoszonych przez niego zdań wiało szaleństwem i morderczą nienawiścią. Zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzyma, zanim pęknie ostatecznie i owładną nim dzikie instynkty. – Tamci czemuś nie przychodzą. – N... nie – wybełkotałem. – Co w takim przypadku przewiduje regulamin? – N... nie bardzo wiem. – Lubię pana, Moon. Przycisnął mnie mocno do piersi. Tak mocno, że przyszło mi do głowy, że postanowił ze mną skończyć, ale on po chwili odpuścił i spojrzał mi głęboko w oczy. Jego dolna warga leciutko drżała. – John, może podszedłby pan do arbitrów i zapytał, co się dzieje? Koniec końców, jeśli istnieje cień szansy, byśmy wygrali walkowerem... Skinąłem z entuzjazmem głową i wstałem z ławki. – Lubię pana, Moon – powtórzył hrabia Oakley. – Super! – ucieszyłem się, unosząc kciuk. – Super! – małpował mnie z szerokim uśmiechem. Na wszystkie demony piekieł, myślałem. Nigdy więcej. Pobiegłem szukać arbitra, przedzierając się wzdłuż boiska pod nieustającym ogniem chorągiewek, sezonowych warzyw, miedziaków, naczyń kuchennych i wyrwanych z trybun foteli. Gdy elf, którego sobie upatrzyłem, zauważył, że zdążam w jego stronę, dał mi znak, żebyśmy wyszli na środek boiska, gdzie nie dosięgną nas pociski. Z wdzięcznością dostosowałem się do niego. – Gdzie są nasi przeciwnicy? – spytałem, kiedy już mogliśmy się nawzajem słyszeć. – Nie bardzo wiadomo – odparł sędzia. – Wydaje się, że niektórzy zawodnicy zagubili się gdzieś w podziemiach stadionu. – Wygraliśmy – stwierdziłem. Uniósł brew. – Niby jak? – Walkowerem – wyjaśniłem. – Naszych przeciwników tu nie ma. Nie możemy rozegrać spotkania. Zatem wygraliśmy. Elf, który przewyższał mnie o głowę, przyglądał mi się przez chwilę ze zdziwieniem i politowaniem zarazem. – Pan naprawdę w to wierzy? – Nie – przyznałem. – Tak już lepiej. Bo musi pan wiedzieć, że baron Mordayken jest postacią niezwykle wpływową. – Ha, ha – zaśmiałem się. – Otóż właśnie. Ponadto regulamin przewiduje w takich przypadkach kilka różnych opcji. – Ach tak? – Zapewniam pana. – A jakie to opcje? – Słucham? – Opcje, o których pan mówił. – Tak – mruknął elf, spoglądając w niebo. – Opcje. Cisza trwała jakieś dwie minuty. Nie wiem, co tam było w górze, nad chmurami, ale mój nowy przyjaciel najwyraźniej był czymś niezwykle zaintrygowany. – No więc? Drgnął. – Powinniśmy kontynuować mecz, czyż nie? – Panie sędzio – zagaiłem tonem, jak mi się zdawało, stanowczym – mówił pan o pewnych opcjach, prawda? To może mógłby mi pan wytłumaczyć, tak z grubsza, w czym rzecz? – Nie – odrzekł wreszcie elf, ziewając. – Ale proszę się nie martwić – ciągnął, obejmując ramieniem moje plecy – to już chyba była jakaś mania – wszystko pójdzie gładko, obiecuję. Odprowadził mnie bardzo uprzejmie do ławki. – Hm – zaoponowałem jeszcze w ostatnim porywie urażonej dumy. – Musi pan jedno zrozumieć – szepnął mi elf do ucha, gdy się rozstawaliśmy – to mianowicie, że baron Mordayken to baron Mordayken. W tej kwestii nie mogłem się z nim nie zgodzić. – Władza, pieniądze i cała reszta – ciągnął, puszczając do mnie oko. – Rozumiemy się? Oddalił się wielkimi krokami. Co niby miałem odpowiedzieć? Rzeźnicy ze Spitalfields wkroczyli na boisko jakieś dziesięć minut później, podczas gdy trzech moich zawodników spało spokojnie na murawie. Pełen werwy, właśnie wyjaśniałem drogiemu hrabiemu Oakleyowi, w jaki też sposób ostatecznie unicestwimy zombi Mordaykena. – Ja to widzę tak – tłumaczyłem hrabiemu. – Powinniśmy przeznaczyć tę odrobinę funduszy z przychodów na akcję korupcyjną zakrojoną na wielką skalę. – Fantastycznie – oznajmił hrabia, na wpół przymknąwszy oczy. – Oddałbym wszystko za pieczonego prosiaka. – Dobrze pan wie, że to niemożliwe – usłyszałem własną odpowiedź. – No więc, co pan na to? – Na prosiaka? – Nie, na korupcję. Hrabia przeciągnął się, popatrując na zawodników Spitalfields wchodzących na boisko. – Mój drogi Johnie – powiedział, poprawiając marynarkę – to, że właśnie tracę rozum, wcale nie oznacza, że zmienię decyzję. – Decyzję? – Dobrze pan wie. Na temat zrujnowania pańskiej kariery. – Ach tak. – I pańskiego życia zarazem. – Uhm – mruknąłem, dłubiąc w zębach źdźbłem podniesionym z ziemi. – Zobaczy pan, że wygramy. Wszystko to nie miało najmniejszego sensu. Co do tego nie było cienia wątpliwości. Szliśmy powoli na dno, niczym wielkie kamienie rzucone w ponure nurty Potwora Tamizona. Bardziej niż kiedykolwiek nauki teatromanów z niezwykle tajnego Stowarzyszenia Zintegrowanych Absolutnie na rzecz Jedności Bezpodstawnego Absurdu wydawały mi się godne uwagi. Oto ludzie, którzy mnie rozumieli. Tak. I z całą pewnością pójdę na spotkanie, gdy tylko skończy się ta komedia. Oczywiście, jeśli nikt mnie wcześniej nie zabije. Tak sobie rozmyślałem, gdy jeden z arbitrów melodyjnym dęciem w róg dał sygnał do rozpoczęcia drugiej tercji. Skulony na ławce, ledwo ośmielając się rzucić okiem na trybuny za moimi plecami, a jeszcze mniej na siedzącego obok mnie hrabiego Oakleya, szykowałem się na najgorsze. Jednak jakaś część mnie była bardzo ciekawa tego, co się wydarzy. To ta część marzycielska, część naiwna. Z pewnością ta właśnie, która dotychczas ściągnęła na mnie najwięcej kłopotów. Ta część tkwiła za sterami jeszcze przez kilka chwil, po czym, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, zniknęła. Na boisku bowiem działy się rzeczy nieoczekiwane i dziwne. Wygrywaliśmy. Przez kilka pierwszych minut nie przywiązywałem wielkiej wagi do ofensywnej gestykulacji Olbrzymów z Chelsey. Nawet nie przypuszczałem, że coś takiego w ogóle mogło nastąpić. Jak większość naszych kibiców, byłem zajęty głównie odgadywaniem, który z naszych graczy straci jakiś członek albo zginie. Okazało się jednak, że to nie wchodzi w rachubę. – M... Moon. Hrabia Oakley trącał mnie łokciem. Doskonale widziałem, na co patrzy. Oczy wszystkich były zwrócone w tę samą stronę. W stronę Horatiusa. W to, co się działo na boisku, trudno było uwierzyć. To było wprost niemożliwe. Dzielny Horatius, który do tej pory błyszczał jedynie fizyczną obecnością, wziął właśnie na swe barki trud rozegrania całego meczu. Z żywym trupem u każdej nogi i z tuzinem innych czepiających się na wyścigi jego pleców, ramion i głowy zdążał dziarskim truchtem ku wieżom, trzymając po dwie flagi w każdym ręku. Wszyscy gracze z naszej ekipy gapili się na niego, a my razem z nimi. Jego sprawność graniczyła z cudem. Pędząc po schodach, wdrapał się na szczyt pierwszej wieży i zatknął proporzec swojej drużyny, zupełnie niepomny na oszalałe z furii zombi, które rzucały się na niego, próbując odebrać mu życie. Widziałem, że ocieka krwią, ale wyglądało na to, że mu to nie przeszkadza. Twardy jak skała cierpliwie czekał, aż jego przeciwnicy się zmęczą. Od czasu do czasu odwracał się i ze znudzeniem strącał któregoś na ziemię. Następny natychmiast zajmował jego miejsce. Na świętą krew Trzech Matek, pomyślałem. Ja chyba śnię. Urok? Niemożliwe. Sędziowie elfy natychmiast by to odkryły, a i widzowie na trybunach również. Nie ma co, po prostu wygrywaliśmy. Docierało to do mnie, podczas gdy niesamowity Horatius z uśmiechem triumfu na ustach zdobywał kolejne punkty. W kilka sekund opanował drugą wieżę. Palce hrabiego Oakleya wpiły się w moje udo. Pozostali gracze zaczynali się z wolna budzić. Z trybun gruchnęły wiwaty. Zupełnie jakby nasi kibice długo nie mogli uwierzyć własnym oczom i wreszcie w obliczu niezaprzeczalnych faktów dłużej nie wytrzymali, w wyniku czego nastąpiła eksplozja radości. Wiatr się odwracał. Najpierw była to delikatna bryza, potem zgodne falowanie, a gdy padła trzecia wieża, rozpętała się prawdziwa burza, szaleńczy entuzjazm, jakiego nasz stadion nie zaznał już od wieków. Bez względu na to, co się mogło jeszcze wydarzyć, druga tercja należała do nas. Pod wpływem nagłego przypływu empatii, absolutnie irracjonalnej, Oakley i ja zerwaliśmy się jak jeden mąż i ze śmiechem ucałowaliśmy w usta. Przyznaję, że to było dziwne, wręcz zupełnie niewytłumaczalne, ale po raz pierwszy od dawna byłem szczęśliwy i życie nie wydawało mi się całkiem nieznośne. Ostateczna eksplozja nastąpiła w chwili, gdy Horatius, a w ślad za nim pozostali zawodnicy, zdobył czwartą wieżę i wstępował po kamiennych schodach celowo odmierzonym, powolnym krokiem. Tłum, a my razem z nim, skandował imię zwycięskiego olbrzyma. – Ho-ra-tius! Ho-ra-tius! Brzmiało to niczym wojenny okrzyk, zagrzewający do zwycięskiej szarży na wroga, który już leży na obu łopatkach. Ghule Mordaykena, rozsypane po boisku jak po przejściu huraganu, przyglądały się bezsilnie triumfowi naszego chorążego. Gdy ten zatknął stanowczym ruchem flagę na szczycie wieży, miałem wrażenie, że cały stadion zatrząsł się w posadach. Pozostali gracze wzięli Horatiusa na ramiona i ponieśli go triumfalnie. Oakley i ja zerwaliśmy się na równe nogi z rękami wzniesionymi ku niebu. Odwróciłem się do głównej trybuny. Nasi kibice padali sobie w ramiona i machali transparentami, zupełnie jakbyśmy wygrali mistrzostwa. Na ławce Rzeźników panowała konsternacja. Baron Mordayken nie uznał nawet za stosowne, aby zostać do końca tej tercji. Po chwili zastanowienia stwierdziłem, że wcale nie byłem pewien, czy pojawił się na jej początku, ale jakie to w końcu mogło mieć znaczenie? Wygramy trzecią tercję. Wygramy to spotkanie i wszystkie następne. Zwyciężymy w pucharze – może już nie w tym, za to we wszystkich następnych. Na demony piekła! Miałem rację, wychwalając naszą wyższość przed tym głupkowatym dziennikarzem z Magicznego Poranka. Miałem rację, mówiąc, że nasi muszą zaskoczyć. Właśnie tak się stało. I nieważne, jakim cudem. Teraz nie było już mowy o odejściu z zawodu. Wiedziałem zresztą, że hrabia już się tego nie będzie domagał. Wreszcie zrozumiał, jakiego ma fantastycznego trenera. Nasze panowanie dopiero miało się rozpocząć. @@W dwóch tercjach Rzeźnicy ze Spitalfields odnieśli wczoraj zasłużone zwycięstwo na boisku Olbrzymów z Chelsey, wygrywając dwie tercje do jednej. Nowa porażka, w wyniku której dowiedzieliśmy się, bez większego zaskoczenia, o dymisji Johna V. Moona, spycha ekipę z Chelsey na sam dół tabeli. Wykluczenie z klasyfikacji wydaje się nieuniknione. Sam mecz rozegrał się w dwóch tercjach na korzyść żywych trupów ze Spitalfields, którzy przeskoczyli teraz na pierwsze miejsce w klasyfikacji, dzięki jednoczesnej porażce Demonów z Columbine. Pierwsza tercja, niezwykle krótka, zakończyła się zdobyciem czterech wież do zera, przy czym Rzeźnicy z łatwością pokonali przeciwnika. Kilka manewrów i ataków przypuszczonych z ziemi pozwoliło drużynie barona Mordaykena na zdobycie kolejno czterech wież bez cienia wysiłku. Olbrzymy z Chelsey były wyjątkowo mdłe podczas tej tercji i zostały jak zwykle wygwizdane przez większość kibiców. Jednakże podczas drugiej tercji zafundowały tym ostatnim zupełnie odmienne przedstawienie i przez chwilę wierzyliśmy w ich cudowne zmartwychwstanie. Wiedzione przez olbrzyma Horatiusa Plooma, szeregowego gracza, który dotychczas dał się poznać wyłącznie z ogromnej dyskrecji, zawodnicy Spitalfields dali prawdziwy pokaz, unicestwiając przeciwników serią szczególnie brutalnych szarż. To Ploom osobiście, obejmując rolę tradycyjnie przeznaczoną dla chorążego, zdobył cztery punkty dla swojej ekipy. Po takiej tercji i gwałtownej metamorfozie można się było spodziewać, że Olbrzymy pójdą za ciosem w trzeciej i decydującej tercji. I tak rzeczywiście się stało... przez kilka krótkich chwil. Po zdobyciu wieży przez Horatiusa Plooma w pierwszych sekundach gry mecz ponownie zmienił radykalnie swe oblicze. W sposób niewytłumaczalny (główny bohater był po spotkaniu zupełnie niezdolny do wypowiedzenia się na ten temat) prowadzący drużyny Spitalfields stał się równie nieskuteczny, jak w pierwszej tercji, być może w wyniku nieco brutalnego kontaktu z jednym z trzech arbitrów spotkania. Ociężały i niezdarny – „jakim znaliśmy go zawsze”, ironizowali niektórzy kibice – Ploom został błyskawicznie ujarzmiony przez przeciwników, ku ogólnej konsternacji kolegów z drużyny, którzy najwyraźniej zdali się wyłącznie na niego. I to zapewne stało się podstawową przyczyną porażki tej pozbawionej ducha drużyny, która przez jedną krótką tercję poczuła, że ma w piersi serce. Gdy tylko minął stan łaski, niewiele pozostało z nagłego zapału Olbrzymów, a Rzeźnicy ze Spitalfields bez kłopotu zdobyli trzy pozostałe wieże. Spotkanie zakończyło się zatem wynikiem 1-2 (0-4/4-0/1-3) i nieopisanym bałaganem, zaś wściekli kibice usiłowali opanować boisko. John V. Moon, trener Olbrzymów, który musiał opuścić stadion pod ochroną trzech sędziów, odmówił wszelkich komentarzy. Zdaniem dobrze poinformowanych źródeł podjął decyzję o ostatecznym zakończeniu kariery. Baron Mordayken, kontrowersyjny właściciel drużyny Rzeźników oraz oficjalny astrolog Jej Królewskiej Mości Królowej Astorii, oświadczył jedynie, że zwycięstwo nie jest dla niego zaskoczeniem. Wyraził też żal, że w początkowej części tercji drużyna przeciwników „odwołała się do sposobów magicznych, aby odwrócić bieg meczu”, ale kilka minut później dała tyły. „Zdobędziemy mistrzostwo!” – podsumował swą wypowiedź. „Mogę państwu obiecać, że to dopiero początek”. Wszystko wskazuje na to, że dla Olbrzymów z Chelsey to jednak definitywny koniec. @@Tym razem... Tym razem stało się, pomyślałem z westchnieniem, patrząc na przetaczające się ciemne wody. W oddali wielki zegar parlamentu wybijał właśnie godzinę trzecią i padający z nieba deszcz zaczynał przemieniać się w śnieg. Tak, tym razem nie było już żadnej nadziei. Miałem wiele szczęścia. Udało mi się ujść z życiem. Hrabia Gustus Oakley chciał mnie zamordować; kibice naszej drużyny pałali żądzą wypatroszenia mnie i rozrzucenia moich jeszcze dymiących wnętrzności na cztery strony Newdon. Nawet nie miałem czasu pożegnać się z zawodnikami. Tak czy inaczej, chyba nie miałoby to większego sensu. Oni zawiedli resztę zaufania, jakie w nich pokładałem, ja zaś okazałem się trenerem niekompetentnym od początku do końca. Stanowczo nie miałem talentu do tego zawodu. Noc była cicha. Kiwając w zadumie głową, postawiłem kołnierz długiego wełnianego płaszcza, żeby się ochronić przed zimnem. Płatki śniegu padające na moją twarz roztapiały się, kończąc swój żywot, a mnie się zdawało, że całe Newdon wzdycha zniechęcone. Między nagimi gałęziami wiązów na opustoszałych brzegach nieczułego Potwora Tamizona sączyło się melancholijne światło księżyca. Uniosłem wzrok ku niebu. W takich chwilach trudno było doprawdy wierzyć w cokolwiek. Święte księgi elfów głosiły, że Trzy Matki – Śmierć, Natura i Magia – czuwały nad naszymi losami od najdawniejszych czasów i że księżyc, który był zarazem martwy i magiczny, miał ich twarz. Zawsze uważałem te opowieści za bajki dla grzecznych dzieci. Dziś bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli ktoś miał jakiś, choćby najmniejszy, wpływ na nasze nędzne egzystencje, to z pewnością był wrednym dowcipnisiem. Wyobrażałem go sobie, jak uśmiechnięty siedzi gdzieś ponad chmurami, pociągając niewidzialne sznurki naszego życia. Tak właśnie to musiało wyglądać. Byliśmy zwykłymi marionetkami. – Hej! – krzyknąłem do chmur pod adresem ewentualnego demiurga. – I czego się tak na mnie gapisz? Żadnej odpowiedzi. Zmęczony, przemarznięty do szpiku kości, podniosłem się z ławki, na której siedziałem samotnie, i ruszyłem w drogę powrotną ciemnymi i krętymi uliczkami Willingstone. Nagie drzewa drżące pod śniegiem, świątynie o ponurych fasadach, maleńkie ssaki pierzchające przede mną na wszystkie strony, uliczne latarnie, mieszczańskie domy o jasnych ścianach, wszystko to tchnęło dziwną czułością, która wydawała mi się całkiem nie na miejscu. W pewnej chwili, niedaleko mojego domu, zatrzymałem się pod wierzbą i dotknąłem dłonią jej pnia. Dotyk uspokajał, dodawał odwagi. Skąd mieszkańcy Newdon czerpali niewidzialną siłę, która dzień po dniu pozwalała im poruszać się i w ogóle stanąć na nogach? Czy nie dostrzegali, że wszystko to nie miało większego sensu? Skąd się wzięły elfy, krasnale, smoki i ludzie? Dlaczego Newdon nie miało wspomnień ani granic, dlaczego nie było innych miast, dlaczego nic nie wiedzieliśmy o naszej przeszłości? Nic. Jak jeden mąż. Archiwa naszych bibliotek uparcie milczały w tej kwestii. Nikt nie wydawał się tym specjalnie zaniepokojony, jednak fakt pozostawał faktem. W przeciwieństwie do tych drzew my nie mieliśmy korzeni. Jakim sposobem mogły w nas krążyć życiodajne soki? Pomyślałem o tekstach Stowarzyszenia, które dostaliśmy wszyscy i które już prawie umiałem na pamięć. Teksty założycielskie. Co mówił Graymercy? „W każdych okolicznościach zaufaj własnemu instynktowi. Te wydarzenia, które, jak ci się zdaje, stanowią zwartą osnowę, są w rzeczywistości rozsypanymi bezładnie elementami tańczącymi po wzburzonym morzu – inspiracji Wielkiego Twórcy Marionetek. Istnieje tylko jeden sposób, by się wymknąć spod jego kontroli. Należy postępować byle jak. Toteż, jeśli stanąłeś w obliczu nowej sytuacji, a ostrożność lub inteligencja każą ci postąpić w taki to a taki sposób, nie wahaj się ani chwili. Postąp dokładnie odwrotnie”. Zgoda. To jednak nie poprawiało mojej sytuacji. Dotarłszy przed dom, na Finnegan Road pod numer 33, zacząłem grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy, a ponieważ nie mogłem ich znaleźć, mój niepokój rósł z każdą chwilą. Przygryzłem wargi, żeby nie wybuchnąć złością. Pewnie je zgubiłem podczas tego zamieszania po meczu. Tyle dłoni czepiało się mojego płaszcza. To zapewne było właściwe wytłumaczenie. Przez mgnienie oka pogratulowałem sobie, że mam w domu wierną Prudie, ale zaraz sobie przypomniałem, że przecież sam dałem jej wolne. – Tego już za wiele! – warknąłem, tłukąc głową w drzwi. – Niech przepadnie dzień, w którym się narodziłem, i noc, która stała się przyczyną mojego poczę... Stanąłem jak wryty. Wyraźnie usłyszałem kroki za moimi drzwiami. Doskonale, pomyślałem. Włamanie to wymarzone zakończenie dzisiejszego wieczoru. Usłyszałem trzask w zamku i drzwi się uchyliły. – Na krew Trzech Matek. Nie można się już spokojnie zdrzemnąć w Willingstone? Odetchnąłem z ulgą i wsunąłem nogę w drzwi. – Gloin MacCough – wyszeptałem zirytowany. – Co tutaj robisz? Mogłeś mnie przynajmniej uprzedzić. – To ty, John? – wymamrotał krasnal zaspanym głosem. – Tak, durniu. A kogo się spodziewałeś? – Jeśli mam być całkiem szczery, wolałbym, żeby tu nikogo nie było. – Urocze – odparłem. – Ale na razie jestem jeszcze u siebie. Przywarł do ściany, żeby mnie przepuścić. Gloin MacCough należał do tej kategorii przyjaciół, których wolelibyście nigdy nie spotkać. W moim przypadku była to jedyna znana mi kategoria przyjaciół. Był najbardziej naiwnym krasnalem na świecie i najbardziej uprzejmym, jakiego można sobie wyobrazić. Odziedziczył fortunę wartą miliony, ale wszystko wskazywało na to, że nie docenia znaczenia tego faktu. Był także najbardziej niszczycielskim ogrodnikiem, co nie składało się najlepiej, zważywszy na to, że z ogrodnictwa zamierzał uczynić swój fach. Ponieważ mieszkał dość daleko, a z obsesyjnym uporem nawiedzał puby w centrum miasta, gdzie pił aż do kompletnego wyczerpania konkurencji i miejscowych rezerw, powierzyłem mu pewnego dnia klucze do domu, „do wykorzystania tylko w wyjątkowych przypadkach”. Skutek był taki, że lądował u mnie co najmniej dwa razy w tygodniu, jeśli nie na dziesięć dni z rzędu. On i Prudie Hall rozumieli się znakomicie (rzecz jasna był w niej zakochany), a jego towarzystwo było całkiem do zniesienia, jeśli pominiemy niemiły zwyczaj rzucania uroków na moje rośliny, aby rosły szybciej. Na ogół więdły w dwie godziny po tych zabiegach. Nie wiedziałem, dlaczego został moim przyjacielem, i on najprawdopodobniej również tego nie wiedział. Po prostu był i to wystarczyło. Naturalnie, rozpowiadałem wszystkim wkoło, że go szczerze nie cierpię i że pewnego dnia wyrzucę go za drzwi. Moje pogróżki robiły jednak takie samo wrażenie, jak cała reszta. Nikt mnie nie traktował poważnie. Powiesiłem płaszcz na wieszaku i ruszyłem w stronę kuchni. – Gdzie Prudie? – spytał Gloin, drepcząc za mną. Miał na sobie zielonkawą piżamę w bardzo złym guście. – Skąd wytrzasnąłeś tę ohydę? – spytałem, przeglądając zawartość spiżarni. – Należy do Prudie – odparł krasnal, czochrając brodę. – Rozumiem – skwitowałem. – Do licha, nie ma ani odrobiny wędzonej szynki? – Chyba żartujesz – odparł Gloin. Przeciągnąłem dłonią po twarzy, wziąłem butelkę piwa, kromkę białego chleba, resztkę pasztetu (chyba z kaczki) i kilka liści sałaty, po czym przeniosłem się do salonu. – Kiedy wraca Prudie? – dopytywał się mój towarzysz. – Jutro. Osunąłem się na sofę, zrobiłem szybko kanapkę, układając sałatę i pasztet na chlebie, po czym ugryzłem spory kęs z zamyśloną miną. Butelkę piwa czekał smutny koniec. – Zastanawiam się, jak możesz jeść kaczkę. – Gloin pociągnął nosem, bo jak wszystkie krasnale był wegetarianinem. – Zastanawiam się, jak możesz nosić piżamę karlicy – odparowałem. – Pominąwszy to, że jest zielona. Otworzyłem butelkę piwa i pociągnąłem co najmniej połowę jej zawartości jednym haustem. Moje słowa jakby wtrąciły Gloina w otchłań zakłopotania. – John – odezwał się po dłuższej chwili milczenia – wydaje mi się... Przerwałem mu ruchem ręki i do końca opróżniłem butelkę piwa. Alkohol powoli robił swoje, ale jeszcze niewystarczająco. Wstałem. – Hm, John – powtórzył Gloin. – Chwileczkę – odparłem, ruszając do kuchni. Pojawiłem się z powrotem chwilę później, stawiając na stole w salonie cztery nowe butelki piwa. Dwie z nich były już otwarte. I natychmiast wyrównałem z nimi rachunki. – Słucham cię – powiedziałem na koniec. Gloin trzykrotnie przełknął ślinę. – Może to ci pomoże? – spytałem, podając mu butelkę piwa. Nieśmiało skinął głową. – Jak minął wieczór? – spytał, pociągnąwszy kilka łyków. – Chyba śmiało mogę powiedzieć, że to był najgorszy wieczór w moim życiu – odparłem, wzdychając. – Inne pytania? – Czyżbyście... przegrali? – Zostałem wylany. Wyglądało na to, że taka odpowiedź mu wystarcza. Pociągnął kilka następnych łyków piwa, po czym przystąpił desperacko do sedna sprawy. – John – wyszeptał – John, wydaje mi się, że jestem... – Tak? Wokół panował spokój. Spokój, ciemność i cisza. Śnieg na dworze padał coraz gęściej. – Właściwie nie wiem, czy... – Jakie masz objawy? – Co? – Pytam, co czujesz. Objawy. To jak choroba, wiesz? Skinął głową. – No więc nie mam apetytu – zaczął. – Do licha! – No tak. Poza tym często boli mnie brzuch i gubię wątek. – Poszukaj pod komodą. – Co takiego? – Żartowałem. – To wcale nie jest śmieszne. – I na dobitkę straciłeś poczucie humoru. – Ja... – No cóż, stary. To znak, który nie myli. – Ty... – Przykro mi, MacCough. Wydaje mi się jednak, że się zakochałeś. Nieszczęśnik zadrżał, jakby mu właśnie obwieszczono rychłą śmierć. – Och, John... Ja... Czy ty?... Myślisz, że mam jakąś szansę? Choćby najmniejszą? Westchnąłem. Trudno było w to wszystko uwierzyć. Straciłem pracę. Moje nazwisko stanie się synonimem nieudacznika. Będzie o nim głośno we wszystkich pubach w Newdon. A oto jedyny krasnal zdolny unicestwić na odległość każdą roślinę, wypowiedziawszy jedynie jej imię, wpraszał się do mnie najspokojniej w świecie, aby mi oznajmić, że szaleje z miłości do mojej gospodyni, karlicy. Jakbym sam tego nie widział. Nie minie wiele czasu, jak przyjdzie mnie prosić, żebym „załatwił sprawę”. Do diabła, nie zasłużyłem sobie na to. Dlaczego los tak się na mnie uwziął? Katey Plurabelle miała rację, porzucając mnie. Niedługo dzieciaki z Chelsey będą rzucać we mnie kamieniami. – John, myślisz, że mógłbyś z nią porozmawiać? A nie mówiłem? Najpierw Vaughan Oriell, teraz MacCough... Czy przyszedłem na świat jedynie po to, by rozwiązywać problemy szczęśliwszych ode mnie przyjaciół? Hej, Moon, musimy pogadać. Chciałbym stać się miliarderem, możesz mi pomóc? Hej, Moon, mam dla ciebie zadanie. Chciałbym, żebyś uczynił moje życie nieustającym pasmem sukcesów. Oczywiście, jak będziesz miał wolną chwilę. To się stawało irytujące. Niemniej jednak... – Może ona nie wie, że jestem bogaty – zastanawiał się Gloin. Niemniej jednak może nas to dokądś doprowadzi. – Och, jestem pewien, że nic sobie z tego nie robi – powiedziałem, opróżniając ostatnią butelkę piwa. – Jestem pewien, że wszystko się w końcu ułoży. I tobie, i innym. Czułem się nieco podchmielony. Wstałem i stanąłem w oknie. Śnieg leżał na chodnikach i wcale się nie topił. Wszystko było pokryte cienką, białą powłoką. Newdon spało. Niepokalane i ciche. Uliczne latarnie rzucały delikatne światło na szklistą powłokę. Wokół panował spokój. – Powinniśmy odpocząć – powiedziałem. Odwróciłem się. Wtulony w jeden z foteli Gloin MacCough przypatrywał się w zamyśleniu palcom u lewej nogi. Spojrzał na mnie z nadzieją w oczach. – Myślisz, że mam jakąś szansę? Skinąłem głową z uśmiechem. Co dziwne, czułem się prawie dobrze. Katastrofa, jaką się okazał nasz ostatni mecz, gwizdy kibiców i wykluczenie mnie z drużyny, nie mówiąc już o odejściu Katey, wszystko to wydało mi się odległe, nierzeczywiste. Jutro będzie nowy dzień. Nie wiem dlaczego, ale byłem skłonny się założyć, że wydarzy się coś niezwykłego. Do czorta, zaśmiałem się w duchu, unosząc butelkę i spoglądając na nią pod światło, niech będzie błogosławiony gość, który wymyślił tę truciznę. – Wiesz co? – odezwałem się do Gloina. – Życie może być całkiem przyjemne, pod warunkiem, że się go nie czepiasz zbyt mocno. Spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, że poczułem się w obowiązku uspokoić go czym prędzej. – Nie przejmuj się – powiedziałem, wylewając resztę zawartości mojej butelki na parkiet. – Żartowałem. @@Do samej Królowej Pomiędzy chwilą, w której niematerialny i pijany ze szczęścia nowo odzyskaną wolnością Diabeł wyszedł wreszcie z krypty, a równie uroczystą chwilą, w której zdołał opanować czterysta funtów sflaczałego cielska Jej Wysokości, kolejno dwanaście różnych ciał zostało przez niego nawiedzonych i minęły dwadzieścia cztery godziny. Nie było to zbyt wiele, zważywszy na czas już stracony, ale wszystko mogło się potoczyć jeszcze szybciej. Tyle że Książę Ciemności postanowił się nieco rozerwać. W pierwszych sekundach czysty duch, którym był, wstąpił w ciało barona Mordaykena. Było przestronne, wygodne, może nie pachniało zbyt pięknie, ale Diabeł był to winien wiernemu słudze, przynajmniej na kilka chwil. Jedną czy dwie minuty później, gdy Mordayken odwrócił się, by wymierzyć siarczysty policzek własnemu wiernemu słudze, żywemu trupowi, Książę Ciemności podążył za gestem. Doświadczenie okazało się niezbyt przyjemne. Nowemu ciału brakowało spójności; nie było także umysłu, o który można by zahaczyć. Kulą w płot. Chwilę później, ciągle jeszcze w podziemiach stadionu, ghul spotkał na swej drodze olbrzyma Botreka. Botrek był pijany jak bela, a zatem szczególnie wrażliwy na obecność Złego. To mogło się okazać zabawne. – Stój, kto idzie? – Gracz Chelsey czknął, stając twarzą w twarz z zombi. Ten jednak, bez szczególnej przyczyny, zdzielił go pięścią w twarz. To wystarczyło. Po chwili pojawił się krasnal, sekretarz hrabiego Gustusa Oakleya. Diabeł uważał wszystkie te osoby za bardzo interesujące. Błyskawicznie zdał sobie sprawę – zwłaszcza że to wściekłe porykiwania kibiców Chelsey (mecz Chelsey/Columbine, 0-4, 0-4, 0-4) wyrwały go kilka tygodni wcześniej z tysiącletniego snu – iż Quartek odgrywa niezwykle ważną rolę w życiu mieszkańców Newdon. Była to rozrywka brutalna i bezsensowna, a tak pokrętna, że przez chwilę żałował, że to nie on ją wymyślił. Po chwili zastanowił się i doszedł do wniosku, że może jednak faktycznie to jego złośliwe wpływy przejawiły się, mimo woli, w snach zwykłych śmiertelników. Krótko mówiąc, pojawił się krasnal Oakleya i Diabeł siedział w nim dobre dziesięć minut, wprawdzie okropnie ściśnięty, ale zaśmiewając się na myśl o przyszłych figlach, jakie spłata, po czym przeniósł się do ciała niejakiego Horatiusa Plooma, którego przekształcił natychmiast w gwiazdę pierwszej wielkości. Potem była kwarta poruszająca wszystkich do żywego i Diabeł przypomniał sobie chwile doskonale mu znane z przeszłości, chwile chwały i ekscytacji. Jego powrót do życia odbywał się pod najlepszymi auspicjami. I tym razem nie pozwoli, aby Trzy Matki go usidliły, tak jak podczas Pierwszego Nadejścia. Tym razem najpierw zajmie się nimi. Co zresztą nastąpi już bardzo niedługo. Po Horatiusie był Frederick Liewel, jeden z trzech arbitrów elfów. Pretensjonalny i raczej nieciekawy, niezwykłą wagę przywiązywał do swego wyglądu zewnętrznego i wyczynów seksualnych. Po skończonym meczu (Liewel wszedł w kolizję z niezgułą Horatiusem na samym początku trzeciej tercji) elf udał się w stronę Strawberry Circus, rzecz jasna taksówką, i wylądował w kabarecie w Trank, gdzie był stałym bywalcem. Tu, po dwóch ciemnych piwach, prawie natychmiast zaprzyjaźnił się z jakimś osobnikiem i opowiedział mu o chęci zmontowania nowej ekipy. Koniec końców, jego ojciec był bardzo bogatym człowiekiem, cóż więc mogło mu w tym przeszkodzić? – Razem dokonamy wielkich rzeczy! – Frederick Liewel jaśniał, poklepując nowego przyjaciela po ramieniu. Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć, jak on się nazywa. Nowy przyjaciel był również elfem, niewiele bardziej inspirującym niż jego poprzednik. Diabeł uznał, że ma tego dość, i namierzył pewnego mężczyznę opartego łokciami o bar, prowadzącego ożywioną dyskusję z młodą kobietą. – Hej! – powiedział Liewel, poklepując go po ramieniu. Tamten odwrócił się, najwyraźniej zły. – Nie widzisz, że jestem zajęty rozmową? – Jest pan kimś ważnym, nieprawdaż? – Czy ja jestem kimś...? Hej, chłopaki! – zawołał na cały bar. – On pyta, czy jestem kimś ważnym! No cóż – podjął już ciszej – połowa Newdon należy do mnie. No może nie całkiem połowa, ale... – Ale jest pan bogaty. – Mam miliony – mężczyzna uśmiechnął się – a mój stan posiadania stale rośnie. – Czym pan handluje? – Wiatrem. Marzeniami. Nieważne. Nakręcam jakiś interes, potem go odsprzedaję, a ludzie są szczęśliwi. Stały przepływ gotówki. To fascynujące, gdy już raz się tego zasmakuje. Diabeł w skórze elfa uśmiechnął się. A potem chlusnął mężczyźnie zawartością swojej szklanki w twarz. Tamten był tak zaskoczony, że nawet nie zareagował. – Jest pan genialny – powiedział Liewel, dając mu potężnego kuksańca. Finansista zachwiał się. W niecałą godzinę później wylądował w pokoju hotelowym z niejaką Lovabellą Leaty, której usługi okazały się płatne. Diabeł z radością oddał się rozpuście. Pieniądze i seks to bez wątpienia dwie najzabawniejsze rzeczy na tym świecie. Nie pamiętał już, czy on to wymyślił, czy też inni, czy może był owocem tych uciech, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Jego radość była bezgraniczna. – Nic nie szkodzi – powiedziała Lovabella Leaty, gdy finansista opuszczał jej pokój. – Następnym razem pójdzie ci lepiej. Mężczyzna wzruszył ramionami i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Około czwartej nad ranem jego miejsce zajął inny człowiek, dość wpływowy parlamentarzysta, który wrócił do domu nad ranem, nie zdając sobie sprawy z tego, że opętał go Diabeł. Ten zaś szalał z zachwytu. Poczucie winy jego gospodarza było tak silne, że stanowiło nieomal osobny byt. – Proszę mnie już o nic więcej nie prosić, moja droga. Dałem pani wszystko, co mogłem. W ciągu dnia Diabeł wędrował od jednego parlamentarzysty do drugiego, zmieniając rasy i formacje polityczne, żeby sprawdzić, czy stanowiło to o jakiekolwiek różnicy, po czym udał się do Broad-In-Gham na uroczystą kolację i w końcu ujrzał Królową. Spacer od ciała do ciała okazał się tyle zabawny, co pożyteczny, pomyślał Diabeł, uśmiechając się do Jej bardzo tłustej Wysokości siedzącej po przeciwnej stronie stołu. Czas jednak najwyższy przystąpić do rzeczy. W pewnej chwili, pod koniec posiłku, jego stopa wsunęła się pod stół i musnęła kostkę władczyni. Ta zaś była tak zajęta dzieleniem ósmego homara, że nie zwróciła najmniejszej uwagi na tę subtelną zaczepkę. Przeszedł ją krótki, ale bardzo silny dreszcz. @@Piękny zawód Tej nocy po raz pierwszy od bardzo dawna miałem sen. Zasnąłem w salonie na sofie, pozostawiwszy sypialnię Gloinowi. Na dworze nadal padał śnieg i całe Newdon okrywała puchata kołdra. Gdy nadszedł ranek, wstałem pełen nowego zapału. Poszedłem otworzyć drzwi. – Dzień dobry! – krzyknęło do mnie jednocześnie około stu osób, które ustawiły się w kolejce przed moimi drzwiami. Zmrużyłem oczy w jasnym świetle. – Witaj, jedyny przyjacielu, jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Wyglądało to na starannie opracowany scenariusz. Śnieg połyskiwał pod pieszczotliwym dotykiem słońca, a niebo przystroiło się w błękitny mundurek. Najwyraźniej nadal śniłem. Wszyscy ci ludzie uśmiechali się do mnie w świetle poranka. – Hm, dzień dobry – odpowiedziałem. – Hurra! – wykrzyknęli moi goście, podrzucając wysoko w niebo setki monet, które spadały w postaci złotego deszczu. – Dzień będzie dobry, powiedział to nasz przyjaciel. Hurra! Niech będzie błogosławiony za słowa pociechy! Śnieg pokrył dywan lśniących monet. Najwyraźniej złoto było przeznaczone dla mnie. Powinienem podziękować czy wygłosić mowę? – Tylko ty możesz mi pomóc! – usłyszałem dobrze mi znany głos. – Rozumiesz mnie jak nikt – odezwał się ktoś inny. – Muszę z tobą porozmawiać – dodał trzeci. Ratunku, pomyślałem. Kto napisał te dialogi? – Posłuchajcie – zacząłem, mrugając – czy ktoś z was może mi wytłumaczyć, co to wszystko znaczy? – Nie obchodzi nas, co to wszystko znaczy – wyjaśnił mi jeden z gości. Chłopczyk przebrany w kostium prosiaka wyszedł z długiej kolejki ustawionej na Finnegan Road. – Najważniejsze – powiedział – żeby ludzie mówili do pana i dawali pieniądze. Najważniejsze, żeby w pana wierzyli. Stałem pod słońce, więc nie mogłem spojrzeć mu prosto w oczy. Widziałem jednak, że jest przebrany w kostium prosiaka, ze świńskimi nóżkami i ogonkiem jak korkociąg, a świńską głowę trzyma pod pachą. I ma nóż. – Wyglądasz mi na niezłego łobuziaka – powiedziałem. – Większego niż się panu wydaje. – Jak się nazywasz? W odpowiedzi chłopak położył świński łeb na ziemi i zabrzęczał kluczami. – Hej! – zawołałem, wyciągając rękę. – Skąd je wziąłeś? Dał mi znak, żebym się odwrócił, ale było już za późno. Drzwi do mojego domu właśnie się zatrzasnęły. Chłopak spojrzał na mnie i chwycił za rękę. – Niedobrze – powiedział – zapomniał pan kluczy. – Co takiego? – Zapomniał pan kluczy. Nagle się obudziłem. Twarz mojej gospodyni pochylała się nade mną. – Co? Ach tak! – burknąłem, podnosząc się z trudem. – Do licha, która godzina? – Wpół do dziesiątej, panie Moon – wyszeptała Prudie. – Przygotowałam dla pana kawę. – To dobrze. – Dowiedziałam się o meczu – dodała z uśmiechem pełnym współczucia. – Druga tercja była bardzo udana. Nie powinien pan był... – Na miłość boską, Prudie. Proszę już nigdy więcej nie mówić o tym meczu ani o niczym, co miałoby cokolwiek wspólnego z Quartekiem. Nienawidzę Quarteku. Szczerze nienawidzę tego sportu i wszystkich, którzy się nim interesują. Od dziś nie ma w moim życiu miejsca na Q jak Quartek. Rozumiemy się? – Tak, tak. – Prudie westchnęła, pomagając mi wstać. – Proszę zachować spokój, panie Moon, proszę zachować spokój. Przespacerowałem się po salonie, przeciągnąłem się, pojękując, i wyjrzałem przez okno. Było prawie tak jak w moim śnie, tyle że niebo miało raczej szarawy odcień i na dworze nie dostrzegłem absolutnie nikogo. Nie licząc kota siedzącego na drzewie naprzeciwko. Ale on się nie liczył, był całkiem mały. Trochę pobolewała mnie głowa. Szczegóły wczorajszego wieczoru ożywały mozolnie w pamięci. Moja gospodyni była jednak prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie i podstawowe objawy już znikały. – Co słychać u naszego przyjaciela? – Pan MacCough położył się w moim łóżku – przerwała mi Prudie. – Co takiego? – Prawdopodobnie pomylił pokoje. Włożył też moją piżamę. – Jak to możliwe? – Och, nie jestem wcale mniejsza od niego. – Chciałem powiedzieć: Jak ośmielił się zrobić coś takiego? Natychmiast mu... – Natychmiast pójdzie pan wziąć kąpiel – powiedziała Prudie, ciągnąc mnie do łazienki. – Od wczoraj się pan nie przebrał. Pozwoliłem kierować sobą jak dziecko. Ku mojemu wielkiemu zaniepokojeniu ta niemądra karlica wcale nie wyglądała na oburzoną zachowaniem Gloina. – Może i tak, ale ja przynajmniej nie noszę pani piżam. Wzruszyła ramionami. – Pójdę zagrzać wodę – powiedziała. – Świetna myśl. Przy okazji może pani wylać kilka litrów na tego prostaka. Gdyby mnie pani pytała o zdanie... Jej już jednak nie było. Nieco później siedziałem przy biurku, a Prudie zajęła się porządkowaniem domu; Gloin MacCough nadal spał. Redagowałem właśnie zręczne ogłoszenie w dziesięciu egzemplarzach: Melancholia? Niepokoje? Rozpacz? Doktor John V. Moon leczy choroby duszy. Dwadzieścia funtów za konsultację. Umów spotkanie (albo nie). Następnie dopisałem adres i kilka uwag natury administracyjnej. To był zaiste genialny pomysł. Po pierwsze, większość mieszkańców miasta miała pieniądze. Ci, którzy ich nie mieli, i tak nie kupowali gazet. Po drugie, ludzie, którzy czytali gazety, kolekcjonowali kłopoty. Do czego bowiem służą gazety? Do pokazania, że na świecie istnieją ludzie jeszcze bardziej nieszczęśliwi niż ty sam. Po trzecie, gdy czytelnicy gazet będą mieli dość picia z mdłego źródełka, przyjdą do mnie. To czysta matematyka. Gdy wybiło południe, zawołałem Prudie i poprosiłem, by wysłała moje ogłoszenie do wszystkich dzienników w Newdon, do Chmurnego Wieczoru, Krajowej Anatemy, Dumnego Kombatanta, Małego Świata, Magicznego Poranka i pozostałych. Moja gospodyni rzuciła okiem na tekst ogłoszenia i spojrzała na mnie tak, jakbym się udawał na bal przebierańców przebrany za wirus dżumy. – Ależ, panie Moon... – Prudie? – Pan nie może... To znaczy, to nieuczciwe. – Co takiego? – Kazać ludziom płacić za to, żeby panu opowiadali o swoich nieszczęściach. – No tak, wiedziałem. – A poza tym jestem pewna, że nikt nie przyjdzie. – Doskonale. No to w czym problem? – Bry. Odwróciliśmy się oboje jak na komendę. Gloin MacCough pojawił się w drzwiach, jeszcze zaspany, przecierając posklejane powieki. A oto, pomyślałem, krasnal w szczerej rozpaczy. Ohydna piżama aż się prosiła o natychmiastową konsultację. – Hm, dzień dobry, Gloin. Dobrze spałeś? – John – wymamrotał mój przyjaciel. – Muszę z tobą natychmiast porozmawiać. Miałem bardzo dziwny sen. – Połóż się, proszę, na tej kozetce – powiedziałem, wskazując sofę. – Panie Moon – mruknęła Prudie, która miała zadziwiającą zdolność czytania w moich myślach. – Gloin, z przyjemnością cię wysłucham – odparłem, nie zwracając najmniejszej uwagi na moją gospodynię – jesteś wszak moim przyjacielem i tak dalej. Jak jednak wiesz, właśnie straciłem pracę i grozi mi, że w najbliższym czasie będzie cienko z finansami. Rozumiemy się? Krasnal uniósł brew, gładząc brodę. – Hm? – Jestem gotów ci pomóc – powiedziałem, zakładając nogę na nogę. – Proszę tylko, żebyś zechciał wnieść własny wkład. – Własny wkład? – Nie martw się – pocieszyłem go. – Jako że jesteś moim przyjacielem, będziesz mi płacił tylko pięć funtów za godzinę. @@Nie takie proste Następnego ranka po tym, jak Diabeł przejął kontrolę nad Jej Królewską Mością, Mordayken został pilnie wezwany do pałacu Broad-In-Gham. – Na wszystkie demony piekła, czego znowu chce ode mnie ta stara flądra? – zastanawiał się baron, odbierając królewskie wezwanie. Od dwóch nocy i jednego dnia Mordayken żył w ciągłym lęku. Najpierw uwolnił Diabła, potem jego drużyna zdobyła pierwsze miejsce w klasyfikacji, wygrawszy dziwny mecz, i w tym, co inni uważali za szczęśliwy zbieg okoliczności, baron widział ostateczne potwierdzenie swej nowej pozycji, przybocznego pana piekieł albo kogoś w tym rodzaju. Wkrótce, co do tego nie było cienia wątpliwości, on i Diabeł zawładną Newdon. Otworzą bramy do Dolnych Światów i na długo zapanują rządy strachu. Tyle że minęły już dwa dni, a Książę Ciemności nie dawał znaku życia. Czyżbym zachował się niestosownie, zastanawiał się Mordayken. Czyżbym przeoczył jakiś etap? Może powinienem wykazać inicjatywę? Taka perspektywa była wysoce nieprawdopodobna, a do tego przerażająca. I oto właśnie teraz pojawia się posłaniec Królowej, oznajmiając mu, że jego obecność w pałacu jest niezwykle pożądana. Jakby nie miał nic innego do roboty! Ale już wkrótce ta tłusta megiera dowie się, że nie można ot tak sobie dysponować baronem Mordaykenem. Och, z jaką niecierpliwością czekał na ten dzień! Tymczasem należało się raz jeszcze podporządkować królewskiemu nakazowi. Podczas gdy nad Newdon wstawał dzień, a ciężkie chmury powoli przysłaniały słońce, kładąc cień na stary cmentarz i ponure stele, Mordayken kazał przygotować powóz, rozmyślając, jaką też winien przyjąć postawę? Nadal nad tym rozmyślał, gdy jego powóz, zaprzężony w cztery rumaki czystej krwi i zdobiony upiornym herbem (robak w jabłku przebitym sztyletem), zatrzymał się przed bramą oszałamiającego pałacu Broad-In-Gham. Chmara lokai w liberiach ruszyła, by go powitać, i baron został prędko przeprowadzony przez labirynt niekończących się krętych schodów, tajemnych przejść i wiszących kładek aż do królewskich apartamentów. Dziwne, nigdy nie prowadzono go tą samą drogą. Bez wątpienia nie ufają mi, pomyślał baron, podążając za lokajami. Głupcy, gdyby wiedzieli! Niewielki pochód dotarł wreszcie do jednego z królewskich przedpokoi. Znajdowali się w najwyższej pałacowej wieży i widziane przez szerokie okna Newdon wydawało się bezgranicznie wielkie. Wszystko tu było wielkie. Obrazy wiszące na ścianach, opowiadające we wszystkich barwach o wyobrażonych i szalonych bitwach; ogromny dębowy stół zastawiany podczas bankietów, na którym i obecnie piętrzyły się stosy smakołyków; sufity o łagodnych gzymsach, pajęcze kandelabry połyskujące ogniem kryształów, lśniące jedwabiście kanapy, olbrzymich rozmiarów bibeloty. Nawet królewski kot był większy niż inne. Siedząc w fotelu, wylizywał łapy i pomrukiwał łagodnie. Mrrau. – Kici, kici. – Mordayken usiłował pogłaskać kota po głowie. Zwierzę odpowiedziało wściekłym parskaniem. – Kretyn – warknął baron. – Wkrótce będziesz chodził na smyczy, jak inni. – Panie? Mordayken uniósł głowę. – Jej Królewska Mość oczekuje pana. Baron westchnął i skierował się w stronę komnaty Królowej. Zamknięto za nim drzwi. Stał jak wmurowany z wybałuszonymi oczami. Siedząc na ogromnym łożu w kształcie muszli, Jej Królewska Mość Królowa Astoria wydawała się pochłonięta oglądaniem własnych piersi, które wyjęła na wierzch spod koszuli. – Ogromne – szeptała, spoglądając to na jedną, to na drugą z wyrazem łakomstwa na twarzy. – Fenomenalne, w życiu takich nie widziałam. – Wasza Wysokość – wymamrotał Mordayken ledwo żywy z wrażenia. – Ach! – Królowa uniosła głowę. – Drogi baron! Władczyni uchodziła za osobę ekscentryczną, ale Mordayken nigdy by nie przypuszczał, że była nią aż do tego stopnia. – Wasza Królewska Mość, wasze łono... – Chcesz powiedzieć: moje cycki? – Ja... – Odpręż się, idioto. To ja. – Ja? – Ja, Diabeł, przecież. – Aha. – Mordayken próbował się uśmiechnąć. – To cię dziwi? – Nie... Nie, panie. – Mówię o moich piersiach. – Ach. O, tak... tak, panie. – Dobrze. Po kilku minutach uważnych oględzin, podczas których Królowa obmacywała, podgryzała i ważyła w dłoniach obfite piersi, zdecydowała się wreszcie schować to, co winno pozostać schowanym. – Doskonale – powiedziała do Mordaykena. – Jesteś moim astrologiem, nieprawdaż? – Tak, Wasza Wy... to znaczy, panie. – Nie, nie, tak było bardzo dobrze. Nazywaj mnie Królewską Mością. To mi się podoba. Dodaje nieco pieprzyku. Tak, tak. Zachowujmy się, jakbym był twoją Królową. – Jak Wasza Królewska Mość sobie życzy. – Och, uwielbiam to, uwielbiam! Jesteś wyjątkowo służalczy, Mordayken. A do tego jesteś moim astrologiem. Sprawy przedstawiają się wprost fantastycznie. A teraz powiedz, mój miły lokaju, co mówią gwiazdy? Baron przeciągnął dłonią po łysej czaszce. – Otóż, Wasza Wysokość, to nie takie proste, niebo jest często zachmurzone, a my musimy zaczekać na pewne konjunk... – Daj sobie spokój – przerwała Królowa, wstając z łoża. – Tak tylko spytałam. Chciałam wiedzieć, czy masz jakieś pojęcie na temat przyszłego rozwoju wydarzeń. – Och. – Tak, „och”. Wolałam cię w twoim śnie, Mordayken. Wtedy przynajmniej wiedziałam, że śpisz. Ale to nic. – Królowa uśmiechnęła się, kręcąc głową. – Zaczniemy od zera. Podeszła do niego, wyniosła, przeogromna, odziana w niezwykle obszerną koszulkę z czarnego jedwabiu, i... odwróciła się do niego plecami. – Zdaje mi się, że coś się zacięło przy staniczku. Możesz mi pomóc? Przełykając nerwowo ślinę, baron wyciągnął drżącą dłoń. – Dobrze – zaczęła Królowa, podczas gdy astrolog zdejmował jej niepewnie koszulkę – zacznijmy od początku. Od początku... To było tak dawno! Już w zapleśniałych archiwach przodków Mordayken odnalazł ślad niezapomnianych zdarzeń spisanych niezwykle dramatycznie. Pierwsze Nadejście! Diabeł usiłował przejąć kontrolę nad Newdon! Ale nie powiodło się z powodu Trzech Matek. – Wstrętne, małe... zarazy! – złorzeczyła Królowa. – Tak, Wasza Królewska Mość. Trzy Matki władały Newdon i były uosobieniem założycielskich zasad: Tworzenia (Natura); Spoistości (Magia); Zniszczenia (Śmierć). Nikt właściwie nie wiedział, czy to trzy istoty stworzyły Newdon i jego mieszkańców, czy też stało się odwrotnie. Niektórzy twierdzili, że Trzy Matki były jedynie wyśnione przez Newdon; inni, bardziej radykalni, upierali się, że Matki nigdy naprawdę nie istniały. – Ja jednak mogę ci powiedzieć, że one istnieją! – rzekła Królowa. – Och, wiem, Wasza Wysokość. Wiem o tym. Pewnie, że wiedział. Któryś z jego przodków zaprosił nawet do siebie Śmierć. To był jeden z najbardziej chwalebnych rozdziałów sagi rodzinnej. – Pozostaje faktem – ciągnęła Królowa – że Trzy Matki rzuciły Diabłu wyzwanie i na koniec go pokonały. – Trzy przeciwko jednemu! – oburzyła się Jej Wysokość. – Masz pojęcie? – To niegodne. – Baron pociągnął nosem, zapinając koszulkę swej Królowej. – Hej, delikatnie, lokaju! Owszem, niegodne. Właśnie tego słowa szukałam. Aby wytrzebić z Diabla chytre ambicje i raz na zawsze zniechęcić go do otwarcia wrót piekielnych w Newdon, Trzy Matki zamurowały go w krypcie i odebrały mu klucze do Dolnych Światów. – Zrobić mi coś takiego! – żaliła się Królowa, wzdychając. Znudzony Mordayken spojrzał w sufit. Znał tę historię na pamięć. Znali ją wszyscy nekromanci. Może więc pora przejść do czynów? – Nie bardzo rozumiem, dlaczego tak zależy ci na tym, żebym to wszystko opowiadała – ciągnęła Jej Królewska Mość, odwracając się do niego. – Jak wyglądam? – Wspaniale – wybełkotał baron Mordayken. – Nie ja to powiedziałam. A teraz posłuchaj mnie uważnie. – Królowa uśmiechnęła się, pochylając się do jego ucha. – Oto, co zrobimy. @@Do roboty Obok moich drzwi wisiała błyszcząca tabliczka. Doktor John Moon Specjalista Chorób Duszy Rozmowy & Zwierzenia w atmosferze intymności Problemy Różne, Dwadzieścia Funtów za Godzinę Dzwonić tutaj. I wcale nie musiałem długo czekać. Wieczorem, jeszcze tego samego dnia, w którym ukazało się ogłoszenie, zgłosiło się czterech pacjentów. Nie oczekiwałem aż tylu! Ponieważ nie byliśmy całkiem gotowi, poleciłem, aby Prudie, która mocno ganiła moją postawę, umówiła spotkania, i odesłałem klientów do domu. Cóż, byłem geniuszem. Bez cienia wątpliwości. Geniuszem podszytym oszustem. Ale co z tego! Cóż mogłem na to poradzić, skoro ludzie chcieli mi płacić za opowiadanie o swoich problemach? Moja przeszłość trenera Quarteku wydawała mi się teraz nieprawdopodobnie odległa. Naturalnie, starannie unikałem czytania rubryk sportowych w dziennikach i wiedziałem, że w pubach huczało od kąśliwych uwag. Wiesz, jaka jest różnica między trenerem a Johnem Moonem? Ba! Trochę pohuczą i wszystko ucichnie. Jak zwykle. Miałem teraz co innego do roboty. Wspomagany przez Prudie spędziłem noc na przekształcaniu salonu w gabinet konsultacyjny. Należało wykonać kilka podstawowych poprawek – przesunąć kanapę pod ścianę, kupić dywan, zdjąć ten idiotyczny kandelabr, na którym tak zależało Katey (przynajmniej się go pozbędę), przesunąć moje biurko, wybrać odpowiednie ubranie, umyć okna i wyjaśnić Gloinowi MacCough, że od tej pory nie będzie mu wolno spacerować po moim domu w jabłkowozielonej piżamie około południa. Nazajutrz rano byłem gotów przyjąć pierwszego klienta. Siedząc za biurkiem, w koszuli z wyłożonym kołnierzem, w szerokim krawacie i najbardziej obcisłych spodniach, jakie zdołałem znaleźć, przymierzyłem monokl i trzykrotnie odchrząknąłem. Duży zeszyt w skórzanej okładce leżał rozłożony przede mną. Przygładziłem włosy. Doskonale. – Można prosić – powiedziałem Prudie. Drzwi się otworzyły i weszła pierwsza klientka, istota ludzka. Szykowałem się, by coś powiedzieć, ale nie dała mi dojść do słowa. – Pragnę natychmiast podkreślić, że jestem klientką, jak wszyscy – perorowała. – Proszę, oto pańskie dwadzieścia funtów. Rzuciła dwa zmięte banknoty na moje biurko. – Skandalicznie drogo – fuknęła. – Nie ma co. – Ja... – Gdzie mam usiąść? Skinąłem głową w stronę kanapy. – Na ogół radzę moim klientom, żeby się wygodnie... – Niczego pan nie radzi – przerwała mi. – Dopiero dziś pan zaczął. Uważa mnie pan za idiotkę? Pokręciłem głową. – Dobrze. – Westchnęła, wygładzając sukienkę. – Przyszłam, żeby panu coś powiedzieć. – Tak? – Powiedzieć o cierpieniu związanym z macierzyństwem, młody człowieku. – Czy...? – Jest to naturalnie coś, czego pan znać nie może. Matka pozbawiona uczucia swego jedynego syna. Czy może pan sobie wyobrazić okrutniejszą udrękę? – W rzeczy samej... – Tak właśnie myślałam. Czy wie pan, od jak dawna, mój jedyny syn nie przyszedł mnie odwiedzić? – T... trzy miesiące? – Cztery miesiące, dwa tygodnie i pięć dni – stwierdziła tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Mogłam umrzeć dziesięć razy i nic by o tym nie wiedział. Nie mam nawet pewności, czyby się tym przejął. Kwiaty, powiada pan? – Ależ ja... – Mam nadzieję, że pan żartuje. Nigdy nie przysłał mi kwiatów. Ani razu od pięciu lat, od kiedy mnie opuścił. Jakiś list, kartka, zwykła wiadomość, żeby dać mi znać, że o mnie myśli? Można pomarzyć. – Mamo, bardzo proszę... – Mamo, czy dobrze słyszałam? „Mamo”? Ależ, kto mówi „mama”, mówi też „syn”, czyż nie? Rozejrzała się, zaciskając usta. – Nie widzę tu żadnego syna. A pan? Podniosłem się zza biurka, zbierając banknoty. – Mamo, nie chcę twoich pieniędzy. Ja... Ja tu pracuję, rozumiesz? Spojrzała mi głęboko w oczy. – Nie nazywaj mnie „mamą”, mały niewdzięczniku. Nie jestem twoją mamą. Jestem taką samą pacjentką jak inni i spodziewam się podobnego traktowania. Usiadłem za biurkiem, wzdychając, i zanurzyłem pióro w kałamarzu. Pierwsza strona mojego zeszytu była dziewiczo czysta. Mamo, pisałem, marszcząc brwi. Czułem na sobie ciężkie spojrzenie matki, pełne wyrzutów i bezlitosne. – Przypuszczam, że ten zmarnowany czas też jest wliczony? – Westchnęła. – Na Świętą Trójcę, kto urządzał ten salon? – Ja – odpowiedziałem z uśmiechem. Czułem, że spędzimy razem miłe chwile. @@Łowy barona Siedząc na omszałej ławce, na cmentarzu Veryhighate, (który w ciągu dnia mógł prawie uchodzić za zwykły cmentarz jak każdy inny), baron Mordayken, w cieniu choinki przyprószonej śniegiem, rozsypywał garściami okruszki ciasta, częstując nimi stado czarnych kruków. Kra! Kra! – entuzjazmowały się ptaszyska. Kra, kra. Ponieważ nie miał w żyłach ani kropli krasnalej krwi, Mordayken nie był w stanie zrozumieć tego, co próbowały mu powiedzieć. A było to całkiem proste. Szybciej, szybciej, szybciej, szybciej. – Taś, taś. – Baron wzdychał, spoglądając na płynące po niebie chmury. Popołudnie było słoneczne, w stopniu w jakim to możliwe. Przez zapomniane ławice mgły delikatnie sączyło się światło, niczym lazurowe bruzdy o złocistych brzegach, a wiatr szemrał o beztrosce. Nic tylko sobie strzelić w łeb. W dali, jak okiem sięgnąć, rozciągało się Newdon, przeogromne, połyskujące. Strzeliste wieże wznosiły się ku obłokom, a miejskie ogrody i lasy jaśniały bielą pod zimowym szronem. Baron Mordayken zmarszczył brwi. Wypełniał właśnie misję. – Potrzebuję trzech istot – tłumaczyła mu Królowa. – Jednego człowieka, jednego krasnala i jednego elfa. Musisz mi ich znaleźć jak najszybciej. – To nie powinno być zbyt trud... – Ale! – przerwała mu Jej pulchna Wysokość. – Te trzy istoty muszą odpowiadać bardzo specyficznym kryteriom. Dopiero się zacznie, pomyślał wtedy baron. – Rozumiem – odparł. Królowa spojrzała na miasto leżące u jej stóp. – Bardzo by mnie to zdziwiło. A teraz dobrze zapamiętaj, co ci powiem. Te trzy istoty, które masz znaleźć, winny pozostawać w całkowitej sprzeczności z zasadami uosabianymi przez Trzy Matki. Baron zmarszczył brwi. – Pierwsza z nich musi być w konflikcie z Naturą. Żadnej empatii wobec Natury. Chcę chodzącej obrazy praw Natury, słyszysz? Anomalii. Skrajnego przeciwieństwa. Im bardziej uderzające, tym lepiej. Mordayken skinął głową. – Raczej nie krasnal, jeśli dobrze zrozumiałem. – Przeciwnie, krasnal. Niezaprzeczalnie i nieodwołalnie. Krasnal. Ale najbardziej żałosny i nieudolny krasnal posługujący się magią Natury, jaki kiedykolwiek urodził się w Newdon. Krasnal, który z krasnala ma, w pewnym sensie, tylko imię. – Jakie imię? – Daj spokój. No dobrze. Z drugą istotą jest podobnie, ale dotyczy sztuki iluzji. Najgorszy iluzjonista, z którego nigdy nic nie będzie. Niezdolny nawet do tego, by wyciągnąć królika z własnego kapelusza. Słuchasz mnie? – Elf? – Właśnie! Elf niezguła. – Zrozumiałem. – Taki elf, żeby sama Matka Magia powiedziała na jego widok: „Hm, hm, ma wielkie szpiczaste uszy, należy do mojego ludu, ale jak to wytłumaczyć? Coś tu nie gra. Straszliwie nie gra”. – Ale mimo wszystko elf. – Mimo wszystko elf. Co do naszej trzeciej ofiary... – Ofiary? – spytał baron. – Tak się tylko mówi. – Aha. – Nie patrz tak na swoją Królową, lokaju. Będę ci stopniowo tłumaczyć wszystko, co potrzebujesz wiedzieć. O czym to ja mówiłam? Ach tak. Trzecia ofiara. Będzie potrzebny człowiek. Człowiek odporny na Śmierć. – Odporny? – Zajrzyj do słownika. Mordayken spojrzał na nią tępym wzrokiem. – Człowiek, którego Śmierć nie chce zabrać, jeśli wolisz. – Którego Śmierć nie chce zabrać... – powtórzył baron w zadumie. – Ale jak go znaleźć? – Nie mam zielonego pojęcia. Radź sobie. Nie wiem jak. Choć raz wykaż się pomysłowością. – Hm. – A gdy już ich znajdziesz, oto, co zrobisz... Tu zaczynała się druga część planu. Baron Mordayken wyjął z kieszeni płaszcza niewielką fiolkę i, obracając, oglądał ją pod światło. W środku działo się coś fascynującego. To było jakby... jakby ktoś wpuścił gwiazdy do fiolki. Nie była to ani ciecz, ani substancja stała, ani żaden gaz. Wszystko wirowało i połyskiwało, obiecując rzeczy, których nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. To coś opowiadało o nieskończoności, a jeśli patrzyłeś zbyt długo, to czułeś się jakoś dziwnie. Po raz enty baron odczytał etykietkę zapisaną złotymi literami. Gwiezdny płyn głosiły litery. Fiolka gwiezdnego płynu. Koncentrat wszechświata. Zredukowane galaktyki, całe światy unoszące się w eterze... Królowa przekazała flakonik swemu słudze, polecając mu, by się nim zaopiekował ze szczególną troską. – Powiem ci, na wypadek gdybyś nie wiedział, że nie można tego znaleźć w każdym sklepie – wyjaśniła Królowa. No właśnie, a gdzie to można „znaleźć”? W tej jednak kwestii Jej Królewska Mość zachowała milczenie. Mordayken wzruszył ramionami. Wyszedł, przyciskając małą fiolkę do piersi i układając w szufladkach roztrzęsionego umysłu wszystkie przykazania swego pana. Należało wlać zawartość fiolki do płynu, który wypiją wybrane istoty. Królowa miała zadbać o sprowadzenie Trzech Matek. – Gdy już tu będą – obiecywała – a wierz mi, że przyjdą – są tak podejrzliwe i próżne, ja zaś wiem dokładnie, czym je rozgniewać. Otóż, gdy już tu będą, a nasze trzy dzielne ofiary wypiją gwiezdny płyn, Matki będą pragnęły tylko jednego – stopić się z nimi. I zanim zdołają pojąć, na czym polega ich błąd, znajdą się w niewoli. Baron po raz kolejny skinął głową. Nie wszystko rozumiał, ale pokładał wielkie zaufanie w mrocznych zamiarach swego pana. Jego misja nie wydawała się szczególnie skomplikowana. Miał napoić trzy starannie wybrane ofiary zawartością fiolki i zaczekać, aż coś się wydarzy. Jak zapewniała Królowa, Trzy Matki pojawią się natychmiast. Wślizgną się w nowe powłoki cielesne, niczym węże oszołomione z rozkoszy. A potem... potem zrozumieją. Nie będą mogły się wydostać ani nawiązać kontaktu z umysłami nosicieli. Krasnal, elf, człowiek, to bardzo niewdzięczne obiekty. Najgorsze, jakie można sobie wyobrazić. Męty, bagno i plewy. Ale będzie już, rzecz jasna, za późno. Mordayken podniósł się z ławki. Jego dłoń zanurzona w kieszeni zaciskała się na fiolce z gwiezdnym płynem, który być może odwróci losy Newdon i wtrąci je do piekieł. Sprawy zapowiadały się raczej korzystnie. Gdyby nie jeden drobiazg. Baron nie miał najmniejszego pojęcia, jak znaleźć trzy ofiary, których życzyła sobie Jej Królewska Mość. Krasnal, który nie potrafi rozmawiać z roślinami? Elf niezdolny do zrobienia najdrobniejszej sztuczki? A do tego jeszcze człowiek „odporny” na Śmierć? Chyba powinienem zacząć szukać natychmiast, pomyślał baron. To może mi zająć sporo czasu. @@Zeszyt konsultacji doktora Johna Moona – dzień 1 Mama. Ta sama gadka, co zwykle. Ja: Ależ, mamo, ty nie masz problemów! Ona: Milcz. Będziesz mówił, jak przeżyjesz swoje. Dyskusja o wdowieństwie. Czy wiem, co to znaczy być wdową? Nie, nie wiem. Jej krążenie. Już niewiele czasu jej zostało. Kupić oliwę do lampek. Uwagi na temat mojej fryzury. „Wyglądasz haniebnie”. Trzeba inaczej cię ostrzyc. Czy wiem, co to znaczy być wdową? To już było. Twój ojciec był człowiekiem wielkiej dobroci (pewnie! Ciekawe, czy dotyczy to także jego nocnych wypadów z panienkami z Bolland Park?). Ple, ple, ple, ple. Kupić jakąś składankę melodii. Skarży się, że jej nie słucham. Jej zdaniem nigdy jej nie słuchałem. John, słuchasz mnie? John? John? John? John? John? John? John? John? Twój ojciec to był kawał drania. Jedynym celem jego życia było poniżanie mnie i jestem bardzo zadowolona, że nie żyje. Łkanie. Przychodzi Prudie, wychodzi. Dyskusja o Prudie. Sypiam z nią? Nie. Dlatego że ona nie chce? Nie. Zdziwienie. Tematy & pytania rozmaite. Może powinienem zmienić pracę. Albo przemyśleć raz jeszcze koncepcję samobójstwa. Może przez powieszenie? Czemu nie? Wystarczy, że się nauczę wiązać pętlę. To jak wiązanie krawata, tyle że w bardziej radykalnej odmianie. Można powiedzieć śmiertelnej. John, słuchasz mnie? Życie jest bardzo drogie. Czy ja mam pojęcie, ile kosztuje funt zwykłego masła? No i nie sposób dostać wieprzowinę. W całym Newdon. Ani jednego prosiaka. To katastralne. Katastrofalne, mamo. Wszystko jedno. John, słuchasz mnie? Świnie zniknęły. Chrum, chrum. Świnki są takie smaczne. Refleksje na temat śmierci. Jak też wyglądają zaświaty? Życie. Śmierć. Sny. Joooohn? Bezsensowna paplanina. Kupić palto z kaszmiru, ha, ha! Godzina minęła! Zalecenia: dużo wypoczynku. A napary z ziół? Jeśli sobie życzysz, mamo. Druga klientka. Leonora Pullbrock. Elfka. Przynajmniej tak mi się zdaje. Urocza. Podstawowy problem: mąż ją zaniedbuje. Jest człowiekiem. Pracuje w finansach. Odsprzedaje firmy albo coś takiego. Związek mieszany, bardzo źle odbierany przez obie rodziny. „Nigdy nie będziemy mieli dzieci”. (To zdanie często powraca). Problem dodatkowy podstawowy: mąż jej nie zaspokaja. Od jak dawna? Bez odpowiedzi (uśmiech). Wyjątkowo uwodzicielska osoba. Ma dziwne sny. „Boję się tego, czym jestem”. Pytam, co przez to rozumie. „Czasami zastanawiam się, co ja tu robię. Mam wrażenie, że niczego nie kontroluję. Wrażenie, że jestem tylko jakimś dodatkiem, postacią drugorzędną. Rozszerzeniem czegoś innego”. Bardzo ciekawe. Niezwykle uwodzicielska. Pytam, czy ma kochanka. Odpowiedź: „Może”. Tak czy nie? „Jeszcze nie wiem „. Radzę, by znalazła sobie kochanka, jeśli tego dotychczas nie zrobiła. Uśmiech. Upuszcza chusteczkę. Ja: Upuściła pani chusteczkę. Nieszczęsny, bezmózgi kretyn! Dyskusja na temat pojęcia przyjemności koniecznej. Kilka szczegółów o snach, ale nie słucham uważnie. Patrzy na zegar. Musi iść: mąż nie wie nawet, że tu przyszła. Leonora: „W każdym razie to, że mogłam z panem porozmawiać, bardzo mi pomogło”. Kretyn John Moon: „Cała przyjemność po mojej stronie”. Ona: „Naprawdę pan tak myśli?”. Abcdefghijklmnopqrstuvwxyz. Pierwsza konsultacja za darmo. Umawiamy się na następne spotkanie w przyszłym tygodniu (zapisać). Trzeci klient Gloin MacCough. Niezobowiązujące uwagi na temat Leonory, którą Gloin minął w poczekalni. Nie może przestać myśleć o Prudie. Obsesja. Proponuję, żeby odpoczął w moim pokoju i spróbował skoncentrować się na roślinach. Propozycja przyjęta, ale upiera się, żeby mi zapłacić. Zgoda. Pyta, czy mogę porozmawiać z Prudie. Mówię, że to zrobię (zobaczymy). Zalecenia: kupić więcej nasion. Czwarty klient Krak’n. Goblin. Nieznośny smród. Pomyśleć o zakazaniu wizyt goblinów i innych takich. Płaci z góry. Trzeba pomyśleć o uregulowaniu spraw formalnych. „Przyjaciele z dzielnicy zrzucili się, żeby mi opłacić wizytę”. Bardzo niemiły uśmiech. Ciągle ten smród. Pomimo zimna otwieram okno. Ulżyło tylko na chwilę. He, he, he, he (tak przez pięć minut). Pytam, w czym problem. „Właściwie skłamałem. Nie mam przyjaciół w dzielnicy. Uciekłem ze szpitala w Bethlehum i znalazłem pieniądze”. Ja: Znalazłeś? On: He, he, he, he. Ja: Zabiłeś kogoś? On: He, he, he, he. Ja: Zgoda. Zmieniamy temat. Pytam go, w czym, jego zdaniem, mogę mu pomóc. „He, he”. Z buta wystaje mu nóż. Pomyśleć o rewizji pacjentów. Dzwonię po Prudie i proszę, by była uprzejma odprowadzić Krak’na do wyjścia. Ten zaczyna wrzeszczeć: „To pańska wina, że Olbrzymy są ostatnie w tabeli, to pańska wina!”. Wspólnymi siłami, następnie z pomocą Gloina, który nadszedł z odsieczą, udaje nam się go okiełznać i wyrzucić na dwór. Wszystkie sąsiadki stoją w drzwiach. Fantastycznie. Wysyłam Prudie do Bethlehum, żeby ich uprzedzić. Zalecenia: ??? @@Nowa polityka Popołudnie było tradycyjnie poświęcone sesjom parlamentarnym. Parlament, napisał pewnego razu pewien dziennikarz, jest dziwaczną hybrydą złożoną w jednej trzeciej z krasnali, w jednej trzeciej z ludzi i w jednej trzeciej z elfów, nakrytą ogromną bezą posiadającą prawo weta. Była to definicja dość ograniczająca i artykuł nigdy nie został opublikowany, ale trzeba przyznać, że tkwiło w nim ziarno prawdy. Wszyscy parlamentarzyści byli szlachcicami, którzy bądź odziedziczyli tytuł po sławnych przodkach, bądź też otrzymali go od samej Królowej. Większość sprawiała wrażenie aż za bardzo zadowolonej ze swego losu. Można jeszcze dodać, że parlament był bardzo wygodnym miejscem. Przygaszone światła, ogromne czerwone, miękko wyściełane fotele, małe stoliki do pracy z drzewa dzikiej wiśni i całe tłumy usłużnych sekretarzy gotowych zanotować każdą, nawet najbardziej ulotną myśl. Klasa polityczna dzieliła się, ogólnie rzecz biorąc, na dwa obozy: konserwatystów, którzy uważali, że jest dobrze tak jak jest i nie należy niczego ruszać, oraz ultrakonserwatystów, którzy utrzymywali, że nie tylko nie należy niczego ruszać, ale również, że przedtem było znacznie lepiej. Była też mała grupa niebezpiecznych postępowców umiarkowanych, którzy pragnęli położyć kres monarchii, elitom arystokratycznym oraz drogim bufetom, ale było ich tak niewielu, że niektórzy starzy parlamentarzyści nawet nie mieli pojęcia o ich istnieniu. Żeby już całkiem niczego nie móc załatwić, większość z nich potajemnie należała do Stowarzyszenia Zintegrowanych Absolutnie na rzecz Jedności Bezpodstawnego Absurdu i ich wystąpienia na trybunie wyraźnie na to wskazywały. Ogólnie rzecz biorąc, parlament był miejscem przyjemnym, jeśli ktoś lubił luksus i spokój, nie kończące się dyskusje i jałowe wystąpienia. Parlamentarzyści, w miażdżącej większości, traktowali swoje role bardzo serio. Na wielkim zegarze przyległej do parlamentu wieży wybiła druga, pobrzmiewając majestatycznie miedzianym dźwiękiem. W tłumionym szeleście starych sukien i peruk trzystu parlamentarzystów wkroczyło na salę obrad, trzymając pod pachami teczki. Dobre dziesięć minut zajęło im wygodne usadowienie się w fotelach i wreszcie można było rozpocząć obrady. Porządek dnia zapowiadał się bardzo bogaty. Najpierw należało przedyskutować kwestie bezpieczeństwa w okolicach stadionów Quarteku. Wielokrotnie już wybuchały awantury pomiędzy bandami kibiców, szczególnie w Blackchapel, i przy tej okazji okradziono wiele wystaw sklepowych. Sprawa została błyskawicznie załatwiona. Pewien krasnal konserwatysta wszedł na trybunę i wyjaśnił, że jego zdaniem agitatorów nie tylko należy wsadzać do więzienia, ale ponadto skazywać na ciężkie roboty. Akurat świetnie się złożyło, bowiem minister przemysłu potrzebował siły roboczej, żeby wybudować nowy most na Potworze Tamizonie. Ano tak. Były też ministerstwa. Jedno od represji, inne od rolnictwa, następne od parków i ogrodów, potem od rozrywki, od przemysłu, jako się rzekło, i ostatnie, od finansów. Ministrów desygnowała Królowa, wyszperawszy ich spośród przedstawicieli partii będącej u władzy, czyli w tym przypadku partii konserwatywnej. Krasnal wycofał się żegnany oklaskami zgromadzonych, a jego miejsce zajął elf, ultrakonserwatysta, który zaproponował, żeby, zamiast karać pracą sprawców zamieszek, raczej skazywać ich na śmierć, a egzekucji dokonywać na otwarcie meczy Quarteku. Jego propozycja, choć szalenie kusząca, została na koniec odrzucona w imię jakichś mętnych zasad natury etycznej. Na trybunę wstąpił potem przedstawiciel nurtu umiarkowanego i przypomniał program reedukacji społecznej oparty na pracach użyteczności publicznej. Daremnie usiłował wyjaśnić sprawę i został zmuszony do opuszczenia sali, wygwizdany nieomal przez wszystkich. Złorzecząc, zabrał płaszcz, wyszedł z parlamentu i ruszył prosto do katedry w Haarlem. Dobrą chwilę stał na dziedzińcu przed katedrą, jakby zatopiony w kontemplacji, po czym wyjął z teczki maskę królika i założył na twarz. „Świat jest sceną”, mruknął pod nosem. Nie było jednak nikogo, kto mógłby go zobaczyć czy choćby usłyszeć. Propozycja krasnala została przegłosowana przytłaczającą przewagą głosów i parlamentarzyści przeszli do następnego punktu obrad, urodzin Jej Królewskiej Mości. W tym roku Jej Królewska Mość miała obchodzić czterdzieste urodziny i życzyła sobie, aby jej lud został o tym poinformowany. Kilku mówców wstępowało kolejno na trybunę, przedstawiając ewentualne programy obchodów, które miały obejmować na przykład puszczanie gołębi, gigantyczne festyny w barokowym stylu, koncerty na Graymercy Square, przemówienia i regaty na Potworze Tamizonie. Przedstawiciel umiarkowanych zasugerował przeprowadzenie amnestii dla wszystkich więźniów Blackiron, ale jego słowa zdusił gremialny okrzyk oburzenia. Rzecz nie w tym, żeby zdecydować czy można, czy też nie, uwolnić kilku skazanych za przestępstwa tak groźne jak kradzież sklepowa, ale by określić liczbę jagniąt, jaką należało upiec z okazji tradycyjnego Gigantycznego Bankietu Urodzinowego, zważywszy na to, że w całym mieście nie było świń ani na lekarstwo. Ten właśnie punkt roztrząsali boleśnie parlamentarzyści, gdy Królowa, która dotąd milczała, podniosła się, aby osobiście zająć miejsce na mównicy. Dwóch ludzkich służących było zmuszonych podtrzymywać ją po obu stronach, tak wiele trudu sprawiało jej wstępowanie po schodach. Znalazłszy się na ich szczycie, odepchnęła służących kapryśnym gestem, po czym omiotła powoli zgromadzenie bardzo zadowolonym wzrokiem. Miała na sobie przeogromną suknię z czerwonej krepy, z której wystawała niczym uosobienie strasznego łakomstwa. Odchrząknęła. Zapadła cisza jak makiem zasiał. – W porządku – rozpoczęła Królowa. – Jak dobrze wiecie, nie mam w zwyczaju wygłaszać długich przemówień. Zgromadzeni skinęli głowami. – To, co wam chcę powiedzieć, jest bardzo proste. Zgromadziliście się tu dzisiaj, żeby rozprawiać o organizacji uroczystości, i zastanawiacie się, co byłoby najstosowniejsze na moje urodziny. Ale ani jeden z was chyba nie pamięta, że chodzi o MOJE urodziny, żadnemu z was nawet nie przyszło do głowy, żeby zapytać, co MNIE by sprawiło przyjemność, skoro to MOJE urodziny. Parlamentarzyści spojrzeli po sobie zaniepokojeni. Nie nawykli do takich dowcipów Jej Królewskiej Mości. Z niejaką obawą czekali na rozwój wydarzeń. – Usiłuję wam wytłumaczyć – ciągnęła tymczasem Jej Królewska Mość – że to, do licha, MOJE urodziny. Jasne? No, więc na początek chciałabym gigantyczny tort w kształcie piramidy. – Gigantyczny? – powtórzył ktoś za Królową. – Co najmniej na sto stóp. Wtopieni w fotele parlamentarzyści coraz szerzej otwierali oczy. – Ale to tylko czysta formalność – kontynuowała Królowa. – Przede wszystkim chcę... Jej Królewska Mość patrzyła zamyślona w sufit wielkiej sali obrad, ozdobiony wspaniałymi malowidłami w kolorze niebieskim kobaltowym, karminowej czerwieni, żółtozłotym i delikatnej barwie zboża. – Żebyście ścięli część drzew w Columbine Forest i w to miejsce zasiali trawę, zgoda? Piękną, soczystą trawę. Aha, i chciałabym, żeby ją przysypać złotym pyłem. Ostatnie oświadczenie zostało przyjęte w głuchej ciszy. Skonsternowani członkowie parlamentu siedzieli z otwartymi ustami niezdolni do najmniejszej reakcji. Wreszcie po dłuższym czasie ktoś – człowiek z partii konserwatywnej – zebrał siły i wstał. – Wasza Wysokość raczy żartować. – Słowa te wymawiał bardzo powoli. – Co takiego? – spytała Królowa. – Nie, nic. Człowiek szybko usiadł i skulił się w fotelu. Jej Wysokość świdrowała go spojrzeniem ciężkim od królewskiego gniewu. – Wie pan, kim pan jest? – spytała Królowa. Tamten słabo pokręcił głową. – Jest pan insektem, nędznym wyrobnikiem. Gnidą i jełopem, wyskrobkiem pozbawionym ambicji i marzeń. – Ależ Wasza Królewska Mość... – Cisza! Okrzyk Królowej zadźwięczał w wielkiej sali, a jego echo rozbrzmiewało niczym darmowe – na razie – ostrzeżenie. – Jest więc dokładnie tak, jak myślałam – podjęła Jej Wysokość. – Wasza Władczyni prosi o prezent. Co mówię? O drobną przysługę, o maleńki przejaw atencji, i napotyka ciasne i bezduszne obiekcje członków własnego parlamentu! Ach! W jej oczach pojawiły się łzy. Przygnębiona, zgarbiona, trzymając dłonie zaciśnięte na poręczy mównicy, pochyliła czoło w obliczu niezręcznego milczenia audytorium. – Wasza Królewska Mość – zaoponował pewien krasnal ultrakonserwatysta, najwyraźniej kandydat na samobójcę – nie chodzi o to, że nie chcemy sprawić przyjemności Waszej Wysokości, wprost przeciwnie. Dobrze wiesz, pani, jak lud cię miłuje i jak bardzo cenimy sobie wszyscy twą mądrość i twój dynamizm, ale hm... Królowa uniosła głowę. – Powiedzmy – kontynuował krasnal – że Columbine Forest jest dla naszego miasta czymś więcej niż zwykłym symbolem. Mieszkają tam przecież wróżki, a poza tym (dzielny mówca daremnie oczekiwał wsparcia kolegów ukrywających się za dokumentami), przyznajmy, że takie przedsięwzięcie jest po prostu niemożliwe do przeprowadzenia, hm? – A to niby dlaczego? – Och – odparł krasnal, próbując się uśmiechnąć – wydaje mi się, to znaczy chciałem powiedzieć, że wiem, iż urodziny Waszej Królewskiej Mości odbędą się niebawem i nie wyobrażam sobie, jak moglibyśmy... Tak czy inaczej, ten projekt winien zostać poddany głosowaniu uczonego zgromadzenia – oznajmił, odwracając się do współparlamentarzystów, którzy nadal starannie go ignorowali – a jego realizacja zajmie wiele czasu, zakładając, że parlament ratyfikuje tę... Zamilkł wreszcie i usiadł w fotelu. Królowa uśmiechnęła się i wzniosła ramiona ku niebu. – Taaak! – jęknęła. – Deszcz złota nad Columbine Forest! Wygrzebała spod spódnicy stary kawałek papieru i przeczytała go, marszcząc brwi. – To stary dekret – wyjaśniła, jakby odbywała zwykłą pogawędkę z przyjaciółmi – ale zdaje mi się, że nadal jest w mocy. Dekret 127-B, poprawka do Trzeciej Konstytucji. Hm, hm. „W ramach organizacji uroczystości dotyczących jej własnej osoby Królowa ma prawo podejmować każdą decyzję uznaną przez siebie za słuszną i do przegłosowania każdego votum zaufania uznanego przez nią za niezbędne pod warunkiem, że nie wystąpi przeciw niej jednomyślna większość”. Parlamentarzyści słuchali z szeroko otwartymi ustami. – Wydaje mi się, że niektórych z was jeszcze nie było na świecie, gdy przegłosowano tę poprawkę. Znam jednak wasze przywiązanie do chlubnych tradycji, a to przecież jedna z nich, nieprawdaż? Naturalnie, będziecie być może w stanie przeciwstawić się moim decyzjom, jeśli zbierze się przeciwko mnie jednomyślna większość, ale... No właśnie, gdy tak o tym rozmyślam, przychodzi mi do głowy, że przecież ja też jestem częścią zgromadzenia. Prawda? Tak, na pewno. Teraz sobie przypominam. Odeszła kilka kroków na bok i zrobiła taką minę, jakby rozmawiała ze swoim sobowtórem. – Wasza Wysokość? Wróciła na poprzednie miejsce. – Tak, wierny parlamentarzysto. Czy zgodzisz się oddać swój głos, aby nie można było jednomyślnie storpedować moich królewskich zamiarów? – Ależ oczywiście, Wasza Królewska Mość, zgadzam się z wielką przyjemnością – skłoniła się sama sobie. Z twarzą poczerwieniałą z wysiłku Władczyni odwróciła się do parlamentarzystów. – Zabawne, nieprawdaż? Mam już jeden głos, a jestem pewna, że także inni członkowie tego przemiłego zgromadzenia przychylą się do mojego zdania i tym sposobem, co oczywiste, nie będziecie mogli mi przeszkodzić w podejmowaniu wszelkich decyzji, które MNIE sprawią przyjemność. No więc? Kto poza mną samą jest gotów udzielić mi bezwarunkowego poparcia? Wśród parlamentarzystów nastąpiło delikatne poruszenie. Niektórzy usiłowali przypomnieć sobie, kto też mógł przegłosować swego czasu równie niedorzeczny dekret, jak 127-B, jednak bez skutku. Uniosła się jedna dłoń. Potem następna. I jeszcze jedna. Na koniec wszyscy unieśli ręce. Królowa przyglądała się temu z uśmiechem. Dekret 127-B był prawdziwym błogosławieństwem, cudownym wynalazkiem, dopieszczonym przez tęgie głowy. Trudno było o większą satysfakcję dla Królowej. – To MOJE urodziny – powtarzała, jakby chciała przekonać samą siebie. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jest na dobrej drodze. @@Jeszcze jeden dobry pomysł Wieczorem, po drugim dniu mojej pracy, podczas gdy siedząc w kuchni dyskutowaliśmy z Gloinem o ostatnich wydarzeniach (w tym także o dekretach parlamentu, sytuacji osobistej i braku jakichkolwiek świń bez względu na to, w którą stronę się człowiek obrócił), a za oknami znów zaczął sypać gęsty śnieg, ktoś zadzwonił do drzwi. Prudie spojrzała na mnie z niepokojem. Nikogo nie oczekiwaliśmy, a godziny przyjęć już dawno minęły. – Proszę tak nie stać – zniecierpliwiłem się, słysząc drugi dzwonek. – Niech pani sprawdzi kto to! Szybko poszła do drzwi, a ja odwróciłem się do krasnala. – Tak dłużej być nie może – powiedziałem. – Nie – odparł. – Kiedy wreszcie z nią porozmawiasz? Już miał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył. Z korytarza dobiegły nas głośne krzyki. Wyraźnie usłyszałem słowa „stary kaszalot”. – To Oriell – stwierdziłem. Gloin zaczął żuć kawałek pora. – Nadzwyczajne – powiedział, nie wiedziałem jednak, czy mówi o warzywie, czy o elfie. Wyszliśmy z kuchni. Uśmiechnięty Oriell powitał nas skinieniem głowy. Miał na sobie długi kaszmirowy płaszcz obszyty futrem, dokładną replikę tego, który chciałem sobie kupić. Teraz nie byłem już tego taki pewien. – Przeklęty stary chytrus, John – rzucił elf. – O, i cholerny gryzoń, Gloin! – Cześć, Vaughan – odparł krasnal. – Nie masz dziś cylindra? – Bardzo śmieszne, John. Doprawdy, bardzo zabawne. O mało zresztą nie zdałem egzaminów z magii, wiesz? Oblałem, niestety, część pisemną. – A praktyczną? – spytał Gloin. – Nie wiem. Trzeba było zdać pisemny, żeby przejść do praktyki. – Ach tak – stwierdziłem. – Zatem partia znowu nierozegrana. – Czuję się byle jak – powiedział z westchnieniem młody elf. – Mówiłem właśnie o tym Prudie. Zaczynam się zastanawiać, czy na pewno mam talent. Jego słowa zakrawały wyraźnie na kpinę. – A co na to twój ojciec? – Ba, stary sknera, mówi, że mnie wydziedziczy, albo coś w tym guście. – Fantastycznie. – Och, nie zrobi tego. Jestem jedynakiem. – Hm. – Ale powiedz no – denerwował się Vaughan, dosłownie podskakując w miejscu – wygląda na to, że wieją dla ciebie pomyślne wiatry, co? – Jakoś sobie radzę. – Ha, ha! A to dopiero. Ostatnio wiele o tobie słyszałem, wiesz? Twoje nazwisko stało się legendą w pubach. Ale w końcu byli też tacy, którzy się zakładali, że przegracie trzy tercje do zera przeciwko Rzeźnikom, i muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o to... – Oriell. – Co? – Porozmawiajmy o czymś innym... – Och, tak, tak – zorientował się – o czymś innym, o czymś innym. Naturalnie, nie ma problemu, bo widzisz, tak się składa, że mam tutaj (wskazał czubek głowy), że mam tutaj istną kopalnię pasjonujących tematów, które aż się proszą, żeby się im przyjrzeć z bliska i przeanalizować. Jak by tu więc przedstawić ci całą sprawę? Może przy karafce smakowitego winka, co? Jak za starych, dobrych czasów. – Proponujesz, żebyśmy wyszli? – Tak jest, stara sowo. Rzecz jasna Gloin idzie z nami. Muszę przecież opić oblane egzaminy z magii. I zamierzam się do tego zabrać godnie i mądrze, słyszycie? Słyszeliśmy. Zresztą mówił bardzo głośno. Podejrzewałem, że już jest na bani. Spojrzałem na Gloina, który odpowiedział mi wzruszeniem ramion. Nie należało liczyć, że ten krasnal pomoże człowiekowi wrócić na prostą drogę. No cóż. W końcu już dawno nie zajrzałem do żadnego pubu. Przy odrobinie szczęścia nikt mnie nie rozpozna, albo okaże się, że ludzie już o mnie zapomnieli i zajmują się czymś innym. Patrzyłem na Oriella. Czekał na odpowiedź, jakby trochę zrozpaczony, ale tylko on znał źródło tej rozpaczy połączonej ze szczęściem. A potem spojrzałem na Prudie. Wiedziałem jednak, że nas nie poprze. Niech sobie idzie do diabła razem ze swoją pruderią i lekcjami moralności. Mam przecież prawo się nieco zabawić, prawda? Ruszyłem pierwszy, zdjąłem płaszcz z wieszaka i otworzyłem drzwi na oścież. Na dworze zaczynało zmierzchać i kilka goblinów w mundurach służb miejskich z łopatami w dłoniach przykładało się już do odgarniania śniegu na Finnegan Road. Miałem ochotę spędzić miły wieczór. W gruncie rzeczy wszystko, czego mi było trzeba, to kilka kufli dobrego piwa, parę idiotycznych refrenów i dwóch doskonale niezdarnych przyjaciół. – Chodźmy – powiedziałem, odwracając się do nich. – Do Mulligana albo gdzieś indziej. Jestem w fantastycznej formie. @@No to siup! – Nie, nie – powiedziałem, kręcąc z uporem głową – nic z tego, chcę umrzeć. Mówię wam, że chcę umrzeć. Oriell i ja staliśmy podparci łokciami o kontuar, Gloin siedział na taborecie, i wychylaliśmy kolejne piwa, nie zadając sobie trudu, żeby je liczyć, toteż wszyscy trzej byliśmy coraz bardziej nasmarowani. A ja chciałem umrzeć. Doprowadzenie się do tego stanu nie zajęło mi wiele czasu. Już przy trzecim kuflu przypomniałem sobie moich zawodników i bolesne porażki, jakie ponieśliśmy. Potem przyszła kolej na moją matkę. Wspomnieliśmy o jej skandalicznej skłonności do pojawiania się w moim życiu w chwilach krytycznych i o poczuciu winy, jakie zawsze udawało się jej we mnie wzbudzić. Na koniec Oriell gapił się dobre dziesięć minut na przystojnego współplemieńca w drugim końcu sali, faceta ubranego na starą modłę, który przez cały czas opowiadał kawały (tak sobie przynajmniej wyobrażałem) i co dwie sekundy sprawdzał, która jest godzina, wyciągając złoty zegarek kieszonkowy. – To dokładnie – zauważył, odstawiając piąty kufel – ten rodzaj pięknisia, z którym pewnie teraz zabawia się Katey. Omal się nie zakrztusiłem piwem. Próbowałem posłać mu wściekłe spojrzenie, ale to nie było wcale łatwe, bo wszystko wkoło chwiało się coraz bardziej. – Nie... nie musiałeś tego mówić – zaplułem się z oburzenia. Wyobrażałem sobie moją Katey, nagą albo ubraną jedynie w naszyjnik z białych pereł kupionych za cenę złota w sklepie Shiny Happy Elves, pojękującą w zbyt silnych uściskach tego kretyna, może myślącą o nas, ale niezdolną do wysunięcia się z objęć pięknisia mruczącego jej do ucha coś w rodzaju: „Mam wystarczająco dużo pieniędzy w kieszeni moich spodni, żeby kupić ten hotel. Masz na to ochotę?”. A może mówili jeszcze do siebie per pan, pani. Czasem te wredne elfy uciekały się do takich sztuczek. „Pozwoli pani, moja droga, że się do niej wślizgnę? Czy teraz mogłaby się pani odwrócić, żeby moje cenne i jakże szlachetne nasienie...”. Przemilczmy to. Znowu chciałem umrzeć. Wszędzie wokół nas ludzie się bawili, wychylali kolejne kufle piwa – ciemnego, jasnego, czerwonego albo czarnego – a ja mogłem myśleć jedynie o tych wszystkich kobietach o włosach puszystych jak piana, które będą mi odmawiać przez wszystkie kolejne lata – ale właściwie, jakie lata? – gdy tylko sobie przypomną, kim naprawdę jestem, ja, John Vincent Moon, idealny obiekt żartów, chodząca żałość, dyplomowany idiota. No więc, Moon, kiedy ostatnio wygrałeś jakiś mecz? A na to ja: Wygrałem? A co to takiego? Ha, ha, haaaaa. Przez chwilę zdawało mi się, że widzę w głębi sali chłopaka, tego chłopaka z mojego snu, w stroju prosięcia. Ale nie, pewnie byłem już kompletnie pijany. Odwróciłem się do moich kumpli. Chcieli podnieść mnie na duchu, więc postanowili teraz opowiedzieć mi o wszystkich swoich nieszczęściach. Gloin przyłożył się szczególnie starannie: – Wróciłem wczoraj do domu, żeby podlać kwiaty, i zauważyłem, że wszystkie tulipany zwiędły. Właściwie nie zwiędły tak normalnie, tylko poczerniały. Spróbowałem więc porozmawiać z ich przywódcą, największym tulipanem, i powiedziałem im, że je kocham, kapujecie? Ale kiedy mi odpowiedziały, zrozumiałem tylko coś jak „Trrrrr”. – Trrrr? – A może „brrrr”. Nie wiem. A jeszcze do tego mój miniaturowy świerk pochyla się coraz bardziej ku ziemi. – Pragnie do niej wrócić – powiedziałem. – To nie było miłe. – Gloin pociągnął nosem. – Nudzisz nas tymi historiami – jęknął Oriell, nachylając się do nas, bo u Mulligana panował teraz piekielny gwar. – I kogo obchodzą te opowieści o roślinkach? Chcesz posłuchać o prawdziwych nieszczęściach? O sprapra – czknął – spapranym życiu? – Właściwie nie – odparł Gloin, który był z nas najtrzeźwiejszy. – Otóż tak – zaczął elf, unosząc kufel – hej! Odwrócił się wściekły do grubego człowieczka, który go właśnie potrącił, grubego człowieczka w czarnym płaszczu, cylindrze i z wąsem. – Proszę sobie nie przeszkadzać. Niech mnie pan dalej dźga łokciem pod żebro, podczas gdy usiłuję wyjaśnić moim obecnym tu przyjaciołom – Oriell odwrócił się do nas z obrzydliwym uśmiechem – dlaczego jestem najgorszym iluzjonistą, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia. – Proszę mi wybaczyć – odezwał się tamten – nie chciałem... – Nie chciałem, nie chciałem, ple, ple, ple. A teraz niech pan spływa. Tamten przesunął się, żeby z kolei przepuścić jakiegoś jegomościa, który ciągnął na smyczy małego smoka, i spojrzał na nas dziwnym wzrokiem. – Pozwolicie panowie, że postawię wam kolejkę? – Co? – Elf omal się nie udusił. Kilka sekund później podjął opowiadanie przed tacą z czterema potężnymi kuflami piwa, ociekającymi pianą i rozsiewającymi gorzkawy aromat, które zafundował nasz nowy przyjaciel – w takim miejscu łatwo było o nowego przyjaciela – pobiegłszy w tym celu specjalnie na drugi koniec kontuaru. – Fatalne ekstra – oznajmił gruby człowieczek w cylindrze, stawiając przed nami tacę. Specjalna partia. Powiecie mi, jak smakuje. I wybaczcie, że wam przerwałem. Oriell klepnął go zamaszyście po ramieniu i podjął opowieść. Godzinę później nadal nas nią raczył. Myśli samobójcze nie odstąpiły mnie ani na jotę, wprost przeciwnie. Historie Vaughana były nieznośnie żałosne i przypominały mi o moich własnych porażkach, o bólu. Gloin skorzystał z chwilowej przerwy, żeby nas poinformować, iż jego mieczyki przetrzymały całe pół dnia. – I to tylko dlatego, że rzuciłem urok na szybszy wzrost! Gruby człowieczek z wąsem i w cylindrze słuchał nas jak urzeczony. Najwyraźniej nasze historie go bawiły, bo gdy po jakimś czasie zamówiliśmy trzy małe jasne, oznajmił nam, że pragnie nam postawić jeszcze jedną kolejkę. Byliśmy zbyt wyczerpani i niemiłosiernie pijani, toteż nawet nie próbowaliśmy mu tego wyperswadować. A Oriell objął go ramieniem. – Jesteś najlepszym, co się może człowiekowi przydarzyć na tym świecie – recytował w ekstazie z oczami wzniesionymi do sufitu. – A myśl twoja naszymi banialukami bogata. – Bardzo ładne – odparł tamten, unosząc kufel, podczas gdy wkoło zaczynały się rozlegać stare gwardyjskie piosenki. – Czyje to? – Moje – oznajmił dumnie Oriell, a jakże mogło być inaczej. – Tak, w wolnych chwilach jestem poetą. – Rozumiem – powiedział wąsaty człowieczek. – W takim razie pańskie zdrowie! Wszyscy wznieśliśmy kufle. W tej chwili poczułem, że coś drapie mnie w nogę, i spojrzałem w dół. To był mały złoty smok, którego widziałem przed chwilą. – Hm – mruknąłem – a ty czego chcesz? Potem odwróciłem się do kumpli. – Pańskie zdrowie, panie Moon! – powiedział człowieczek w cylindrze. – A zatem mieszka pan na Finnegan Road? – No – wybełkotał Oriell, mrugając do mnie – i wszyscy u niego zamieszkamy, bo to nasz kumpel, i to najlepszy – czknął – proszę mi wierzyć, mój drogi panie w turbanie. Ha, ha. Zresztą, jak to jest? Zwyczaj nakazuje przecież, by w podobnych okolicznościach, zdjął pan, żebyś zdjął... do licha, ha, ha! Zrobił taki gest, jakby chciał zdjąć człowieczkowi cylinder, ten jednak zareagował dość gwałtownie i Vaughan niechcący mnie potrącił. – Hola! – zawołałem niby to urażony. – Bardzo sprytne. – Westchnąłem po chwili, stwierdziwszy, że wylałem prawie całą zawartość kufla na ziemię. Nikt jednak nie zwracał na mnie uwagi, z wyjątkiem małego smoka, który nadal stał u mych stóp. Gloin był pochłonięty wyliczaniem najbardziej intymnych części Prudie Hallowych. Wypiłem resztę piwa z kufla („Fatalne ekstra daje ci kopa prosto do piekła” głosiła reklama. Pewnie tak, tylko trzeba je było mieć) i chwyciłem mojego przyjaciela krasnala za wyłogi marynarki. – Jesteś wstrętnym kłamcą – powiedziałem. Huknął mnie pięścią w twarz. – Dajcie spokój, dajcie spokój – mówił człowieczek w cylindrze, podczas gdy ja usiłowałem przygwoździć Gloina do kontuaru. – Niech się pan do tego nie miesza – uprzedził go Oriell, wychylając zawartość kufla jednym tchem. – Zapomniałeś, co to znaczy cmoktać białe cycuszki! – ryczał krasnal, machając nogami w powietrzu i macając wkoło w poszukiwaniu kufla z piwem. Ktoś mu go podsunął usłużnie. Wychylił cały kufel, patrząc mi prosto w oczy. Nagle poczułem się idiotycznie i postawiłem go na ziemi. Cmoktać białe cycuszki? – Jesteś moim najlepszym pnączem, hm, przyjacielem – bełkotał Gloin, wycierając wierzchem rękawa brodę uwalaną w brunatnej pianie. – Ty też, parszywcu. – A ja? – spytał Oriell za naszymi plecami. Mały, złoty smok stał teraz zupełnie nieruchomo u naszych stóp. Można by sądzić, że się nad czymś zastanawiał. – Wszyscy jesteśmy naszymi najlepszymi przyjaciółmi – powiedziałem. – I lubię nie tylko białe cycuszki. Pragnę potwierdzić tę informację wielkiej wagi – ups! – bardzo wielkiej wagi! – wrzeszczałem na całe gardło. Smoka przeszył dreszcz. – Kocham wszystkie cycuszki... i ciemne cycuszki też – zakończyłem w pożałowania godnym stylu. – Wracamy do domu – szepnąłem do Gloina. – I zajmiesz się tą małą figlarką. To dla mnie sprawa horroru, pamiętaj. Stuknęliśmy się pustymi kuflami. Poczułem, jak ramiona Oriella zaciskają się na mnie i teraz ja znalazłem się w powietrzu. Smok zniknął, nie widziałem też naszego przyjaciela z wąsami, który z oczywistych powodów był najbardziej wytwornym osobnikiem, jakiego Newdon hołubiło na swej jędrnej i delikatnej piersi, i takiej jedwabistej w dotyku i... brrr. Wtedy ktoś wspomniał o kolejce dla wszystkich i cały pub zaczął śpiewać sprośną, wesołą piosenkę. Nie zależało mi na tym, żeby wiedzieć, czy umrę, czy też nie. Zwłaszcza że odrywałem się od ziemi. – Fatalne ekstra – wrzasnął ktoś w tłumie i zaczął przepychać się w naszą stronę. Czułem, że zaraz runę na plecy. Czułem, że zaraz wdrapię się na kontuar i wytłumaczę wszystkim, dlaczego wygramy mistrzostwa i dlaczego Katey do mnie wróci. Ktoś wcisnął mi do ręki kufelek z wianuszkiem piany. Świat zaczynał się chwiać w posadach. @@Nie zawsze jest łatwo Gdy otworzyłem oczy, leżałem we własnym łóżku. Jakaś dobra dusza wpadła na cudowny pomysł, żeby mnie doprowadzić do domu. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te metalowe kulki, które turlały się wewnątrz mojej czaszki, gdy tylko próbowałem się poruszyć, i to nie takie gładkie, drobne kulki, ale zgrzytające szyderczo i całe najeżone złośliwymi szpikulcami gotowymi zahaczyć o najmniejszą nierówność. – Aaaa – powiedziałem. Nie wiedziałem, która może być godzina, ale sądząc po świetle sączącym się przez kotary, dzień już wstał. Drzwi do mojej sypialni uchyliły się. Próbowałem się unieść choć trochę, ale ból był tak przeszywający, że prawie komiczny. – ...eć – westchnąłem. Chciałem przez to powiedzieć „umrzeć”, ale nawet to sprawiało mi ból. Odczuwałem potworne pragnienie. Jakiś dowcipniś przykleił mi w nocy język do podniebienia. Postawiłem obie nogi na podłodze, szeroko otworzyłem drzwi i ruszyłem do łazienki. Prudie dreptała mi na spotkanie niczym drapieżny ptak czyhający na ofiarę, która prędzej czy później musiała się mu ukazać. Rzuciłem jej spojrzenie, które z grubsza znaczyło: „Na miłość boską, kimkolwiek jesteś, zostaw mnie w spokoju”, ale wyglądało na to, że interpretacja Prudie była całkiem odmienna, bo zaczęła do mnie mówić. – Dwaj pierwsi pacjenci już przyszli, panie Moon. Pacjenci? Niechaj będę przeklęty. – Poprosiłam, żeby zaczekali w salonie, ale już się trochę niecierpliwią. – Hm. – Nie może im się pan tak pokazać, panie Moon. Musi się pan przynajmniej trochę ogarnąć. Na świętą krew Trzech Matek! I do jakiego to stanu się pan doprowadził! Dałem znak, że chcę wypić szklankę wody. Odwróciła się do komody. Jakimś chytrym zbiegiem okoliczności stała na niej szklanka wody. Wkrótce zauważyłem, że szklanki z wodą są porozstawiane w całym mieszkaniu. Prudie była bardzo przewidującą karlicą. – Kto mnie przyprowadził do domu? – spytałem, gdy już mogłem wydusić z siebie zrozumiałe słowo. – Pan Oriell. – Aha. – Przyprowadził też Glo... pana MacCough. – Rozumiem. – I przyprowadził jeszcze jedną... osobę. – Doprawdy? A jakąż to... osobę? – spytałem tym samym tonem. – Osobę ze złego towarzystwa. Z tego, co widziałam, młodą elfkę. W dodatku bardzo źle wychowaną. – Rozumiem – powiedziałem, wchodząc do łazienki. – Bardzo źle wychowaną. – I oni, no cóż, dokonali aktu, panie Moon. – Dokonali aktu? Prudie, litości. – I to kilkakrotnie. Przemyłem twarz zimną wodą. Przeklęty Oriell. Przynajmniej ten rodzaj egzaminów zdawał bez pudła. – O której poszedł sobie ten koszmarny Vaughan? – W tym problem, panie Moon. Wcale sobie nie poszedł. Dotkliwy ból świdrował moją czaszkę. – Jak pani powiedziała? – Śpi w moim pokoju, panie Moon. Ze swoją przyjaciółką. – A Gloin? – Pan MacCough spał w salonie, ale go zbudziłam, zanim przyszli pacjenci. – A gdzie jest teraz? – Wyszedł – odpowiedziała Prudie smutnym głosikiem. – Nie wiem, gdzie poszedł. – Fantastycznie – powiedziałem, wycierając twarz bawełnianym ręcznikiem. – Dobrze. A czy wie pani, jak się nazywają ci pacjenci, którzy przyszli? – Och, jest pewien krasnal, dość stary i naburmuszony, ale za to bardzo dobrze ubrany, i ta panienka, elfka, która była tu przedwczoraj. Leonora Pullbrock. Serce zakołatało mi w piersi. – Ach, hm, bardzo dobrze – stękałem, próbując przełknąć ślinę. I od dawna już tak, powiedzmy, czeka? – Od godziny. – Wielkie nieba. – To bardzo elegancka panienka – mizdrzyła się moja gospodyni, zawsze gotowa wydać mnie za pierwszą arystokratkę, jaka się trafi. – Tak – odparłem – ale jest mężatką. – Ach tak? Niczego takiego mi nie powiedziała. Dzień mijał jak długi puchaty sen. Były rzeczy miłe, jak choćby rozmowa z Leonorą i obietnica, że spotkamy się tak szybko, jak to będzie możliwe. – Pachnie od pana alkoholem – wyszeptała, przyciskając bardzo delikatnie spierzchnięte usta do moich. – Proszę na siebie uważać. Była piękna, piękna i zamężna, była tym strapiona i uznała, że lepiej będzie powiedzieć Prudie coś wręcz odwrotnego. – Pańska gospodyni bardzo dba o pana, prawda? – upewniła się. Leonora, przejaśnienie w samym środku burzy. Promyk słońca przenikający przez chmury. Kwiat rozkwitający pośrodku pustyni. Patrzyłem za nią, gdy wychodziła tak piękna w bawełnianej sukience i żakieciku z podwójną fałdą, i pomyślałem, że miałem doprawdy wiele szczęścia. Pomimo uporczywego bólu czaszki wróciłem do biurka pogwizdując. Krasnal, którego następnie przyjąłem, miał serdecznie dość długiego oczekiwania i nie bardzo rozumiałem, po co właściwie do mnie przyszedł. Chyba żeby wyładować na kimś złość. Zależało mu na tym, żebym go dokładnie zrozumiał. Jego małżonka szasta pieniędzmi. Był pewien, że go zdradza. One są zresztą wszystkie takie same, nie sądzi pan? Próbowałem się uśmiechnąć. No i te awantury w okolicy stadionów. Za jego czasów nie do pomyślenia. Widzi pan, przeciwnika się szanowało. Odkąd jednak konserwatyści wygrali wybory parlamentarne, a ultrakonserwatyści stracili większość, Newdon popadało w coraz większą ruinę i, proszę mi wierzyć, już niedługo te bandy młodych elegancików puszczą wszystko z dymem. – Nie przesadzajmy – zaoponowałem. Ach tak? Wstał i podszedł do niewielkiej torby, którą postawił na krześle. Otworzył ją i wyjął pistolet na demony Eshner & Son o rękojeści z kości słoniowej. Model, trzeba przyznać, imponujący. – Hej – powiedziałem – niech pan będzie tak miły i nie mierzy we mnie. Pistolety na demony były straszliwą bronią, na szczęście bardzo drogą. Naciskając spust, uwalniało się małego demona walki, a ten wpijał się w pierś przeciwnika i próbował pożreć jego serce. Nie zależało mi ani trochę na tym, żeby stary krasnal zademonstrował mi działanie tego cacka. – To jedyna rzecz, jaką wy, ludzkie istoty, jesteście w stanie wykonać z grubsza poprawnie – stwierdził. – Magiczna broń. – Do czego pan zmierza? – spytałem, poprawiając monokl. – Jesteście odtwórcami, nie prawdziwymi magami. Potraficie produkować przedmioty, ale bez talentu naszej rasy i rasy elfów, choć w znacznie mniejszej mierze, bylibyście niczym. – Istnieje pewna równowaga – próbowałem go miarkować. – Gdyby nas nie było, to wasze moce nie przydałyby się nikomu. – Pieprzenie. Wierzy pan w to, co mówi? Dzielnie skinąłem głową. W gruncie rzeczy jednak nie bardzo wierzyłem w te komunały. Było oczywiste, że nam, ludziom, czegoś brakowało. Czego? Tego nigdy tak naprawdę nie zdołaliśmy pojąć, podobnie jak nie zdołaliśmy pojąć, czemu zawdzięczaliśmy wyjątkowe traktowanie, ale z punktu widzenia czysto magicznego musiałem przyznać, że nie byliśmy w stanie dokonać zbyt wiele. Naszą Matką była Śmierć. No cóż. Z drugiej strony, byliśmy choć trochę wyższego wzrostu. Dajmy temu spokój. Krasnal tłumaczył mi przez dobre dwadzieścia minut, dlaczego jesteśmy rasą podrzędną, a mnie zajęło dwa razy tyle czasu, zanim do niego dotarło, że musi mi zapłacić za wizytę. Ulżyło mi, gdy sobie wreszcie poszedł. Około pierwszej zjadłem lekki posiłek – trochę suszonych owoców, grzanki z serem i herbatą. Dobrze mi to zrobiło, rozproszyło nieco pierwsze szeregi migreny, choć główne siły wroga nadal pozostawały zwarte. Vaughan Oriell i jego nowa zdobycz pojawili się wczesnym popołudniem. Panna, którą przyprowadził Oriell, wyglądała na bardzo inteligentną, zwłaszcza fizycznie. Gdy ją ujrzałem, przypomniałem sobie, że widziałem ją w małej grupce, którą obserwowaliśmy u Mulligana, bezmózgich chichotek stanowiących świtę tego pięknisia, co to Katey pewnie by się z takim, i tak dalej. Przez ułamek sekundy wyobraziłem sobie Katey w łóżku z Oriellem i jej drobne stopki wystające spod kołdry. Nie czułem się jeszcze dobrze. Przeprosiłem obie turkaweczki i zniknąłem w łazience, żeby zwymiotować. Gdy wróciłem, Vaughan już zdążył sobie pójść, razem ze swą zdobyczą. – Oriell zrobił magiczną sztuczkę – powiedziała Prudie. – Naprawdę? – Naprawdę, i to bardzo udaną. Sprawił, że jego przyjaciółka zniknęła. Opadłem na sofę w salonie. – Wygląda na to, że bardzo ją pani polubiła. – To nie jest odpowiednia kobieta dla Oriella – odrzekła z całą prostotą Prudie. – Nie ma odpowiedniej kobiety dla Oriella. Tymczasem nadal nie mieliśmy żadnych wieści od Gloina. Pewnie wrócił do siebie. Westchnąłem i rzuciłem okiem na Magiczny Poranek leżący na moim biurku, kupiony przez Prudie, którego dotychczas nie zdążyłem jeszcze przejrzeć. Nagłówek wydawał się dość odważny. Czy Jej Królewska Mość zwariowała? W artykule wyjaśniano pomysły Królowej na uczczenie jej urodzin. Chciała jedynie... – Na Trzy Matki – powiedziałem do Prudie – myśli pani, że to żart? – Ta straszna rzecz, którą ona chce zrobić w Columbine Forest? Nie wiem, wygląda na to, że mówi poważnie. – Kompletnie od rzeczy, chce pani chyba powiedzieć! Piszą, że karczowanie lasu rozpoczęto dziś rano. Ma pani pojęcie? – Och. – Co, „och”? – Nie powinien się pan tak wyrażać o Królowej, panie Moon. – A to niby dlaczego? To tylko stara klępa. Nie, raczej krowa. Gruba krowa. Ba, monumentalna krowa. Wie pani co? Powinno się ja zamknąć w specjalnej zagrodzie w muzeum. Policzki Prudie pokryły się żywym karminem. Moja gospodyni darzyła Królową żarliwym szacunkiem, co wynikało z bardzo konserwatywnego wychowania, hierarchii wartości, umiłowania przeszłości i innych takich. – Nie mogę uwierzyć, że sobie wbiła do głowy ten pomysł z wykarczowaniem części Columbine Forest – powiedziałem, wstając. Na świętą krew Trzech Matek. Chyba pójdę rzucić na to okiem. Wziąłem płaszcz i skierowałem się do drzwi. Prudie dreptała za mną, trzymając w ręku moje rękawiczki i kapelusz. – Co mam z tym zrobić? – spytałem, wskazując kapelusz. – Pomyślałam sobie... Wcale nie jest tak ciepło... – Pff. – Niech pan przynajmniej włoży rękawiczki! – Zgoda. Wyszedłem, a Prudie zamknęła za mną drzwi. Postanowiłem zajrzeć do Columbine Forest i samemu ocenić sytuację. Czy Królowa rzeczywiście rozpoczęła już prace? Wydawało się to niemożliwe. Myślałem o wróżkach, które mieszkały w lesie. I o robaczkach świętojańskich, skrzatach ukrywających się w korze drzew, których krystaliczny śmiech przypominał szum niewidzialnej rzeki. Z całą pewnością ludzie do tego nie dopuszczą. Ci, którzy kochają Newdon, mieszkańcy dzielnic nadbrzeżnych przechodzący każdego dnia wzdłuż wysokiego ogrodzenia lasu ze spojrzeniem zatopionym w ciemnej zieleni listowia. Tajemnicza plątanina tysiącletnich drzew, spokojnych gałęzi pokrytych białym puchem, cisza, lekkie kroki drobnego ludu... Ten las był jedną z niewielu rzeczy na tym świecie, o które warto się było troszczyć. Ode mnie do Columbine był kawałek drogi, ale znów nie tak wielki, żeby nie można go było przemierzyć leniwym kroczkiem, rozmyślając po drodze. Szedłem wyludnionymi, mokrymi ulicami, gdzie śnieg leżał prawie całkiem nietknięty, i wielkimi arteriami, po których spacerowały damy elfki i krasnale botanicy, hodowcy podziemnych grzybów i służba drzewna, bogaci finansiści przyciskający do piersi teczki, w długich, czarnych płaszczach, i uliczni żartownisie, gobliny zagubione w szarości i żebrzące olbrzymy, które wyciągały kikuty, śmiejąc się głupkowato. To dziwne, ale rozmyślałem o Katey. Straciłem ją właśnie w Columbine, tam się rozstaliśmy, zniknęła pod osłoną ciemnego lasu i czasami wyobrażałem sobie, że to las, w ten czy inny sposób, mi ją odebrał. Jeśli tak było, nie miałem pretensji. W każdym razie niewielką. Jak to jednak możliwe, że ciągle o niej myślałem? I jak to możliwe, że pocałunek Leonory wydawał mi się teraz tak bezcielesny? Choć byłem pewien, że włożyła weń całą swoją duszę. @@Columbine Popołudnie zaległo leniwie nad miastem. Od czasu do czasu dźwięczały dzwony, niczym słowa z brązu wypowiedziane w ciszy, albo było słychać ponury łopot skrzydeł wron sunących pod chmurami. Śnieg utrzymywał się wielkimi połaciami na chodnikach, podkreślając czerń kruchych gałęzi drzew. Dotarłem do Columbine Forest. Przed wejściem zebrał się pomrukujący tłum. Policjanci, olbrzymy w hełmach, stali w charakterze zapory, nie pozwalając ciekawskim wejść do parku. Zza ogrodzenia było widać wielkie, żelazne maszyny wyposażone w ssawki, niczym potwory z najgorszego koszmaru, sunące na rolkach. Pomnik Profana Hyoscyna, nieżyjącego męża Królowej, jakby obserwował ten widok, obojętnie acz z niedowierzaniem. Nieco dalej, na brzegach Serpentynki, padały gigantyczne wierzby, jęcząc z bólu, przyglądając się własnym odbiciom w martwych wodach. Nie widziałem ich, ale tak mówili ludzie. W ich spojrzeniach malowało się rozgorączkowanie i ból. Trudno było to wszystko pojąć, a na domiar złego pojawiły się wielkie armaty na parę wypełnione magicznym płynem, ruszyły w stronę rzeki, tam gdzie las ustępował miejsca chaszczom, i zaczęły pluć deszczem drobniutkich opiłków złota. Wstrzymaliśmy oddech. Pomrukiwania, pełne oburzenia protesty, cała gama uczuć, gniew, rozpacz, niezrozumienie szalały w umysłach gapiów niczym burza, niektórzy byli wręcz gotowi przejść do rękoczynów... Ale wiedziałem, że tego nie zrobią. Nie zrobią tego z powodu straży, olbrzymów z twarzami wykrzywionymi złośliwym uśmiechem, nieruchomych i niewzruszonych, stojących z muszkietami u boku; nie zrobią tego, ponieważ nigdy nie przeciwstawiliby się swojej Królowej, a tym bardziej teraz, przy takiej okazji. Na bunt było już za późno. Nie zrobią tego, tak pomyślałem, ponieważ w głębi duszy byli zbyt ciekawi tego, co nastąpi. Żelazna przemoc ogarnęła las. Miriady wróżek uciekały w popłochu, poszukując bezpieczniejszych zakątków, skrzaty zagrzebywały się głęboko w ziemi, tocząc wkoło wielkimi oczami pełnymi przerażenia, robaczki świętojańskie latały w panice spłoszone potokami złotego deszczu, który lał się z nieba. Wszystko było tak niesamowite, tak piękne i złowieszcze zarazem! Staliśmy uczepieni ogrodzenia. Niektórzy wspięli się na drzewa albo na latarnie, żeby lepiej widzieć, dzieci pochlipywały w anonimowym tłumie, a smoki trzymane na smyczy ciągnęły ile sił, łopocząc bezsensownie skrzydłami i powarkując z przerażenia. Ludzie nadchodzili zewsząd. Inni, stojąc w oknach, wskazywali palcami Serpentynkę, rzucając inwektywy pełne nienawiści. W ich umysłach aż kłębiło się od ponurych myśli, życzeń śmierci pod adresem Królowej i tym podobnych, ale było to niczym wobec fascynacji, która ich pożerała, w rzeczywistości bowiem, wszak to nie był sen, złoty deszcz spadał na wielkie połacie nadbrzeżnych łąk, a nieco dalej drzewa pełne życiodajnych soków padały pod uderzeniami siekier. Krasnale zatykały sobie uszy. – Oni poszaleli! – rozlegały się głosy. – Mamo, co oni robią z lasem? Dziecięce palce czepiały się palt, a oczy napełniały łzami. – Wstrętna stara krowa! – Hej, ty! – Och, nie. To już i tak było martwe. – To naprawdę jej urodziny? – Jaki dekret? Marble, mój drogi, ty bredzisz! – Nie wiem! Skąd mam niby... – Proszę się nie pchać, to na nic. – Niech Trzy Matki mają nas w opiece. – No i co z tego? Myślisz, że to dostateczny powód? – Hej, czy to nie były trener Olbrzymów, ten tam? Skuliłem się. – Nie wytrzymam, jak się dobiorą naprawdę do Tysiącletniego Staruszka! – Jakie śliczne opiłki złota, tak sobie kapią i kapią... – Mówią, że wystarczą im trzy dni, żeby wszystko zrównać z ziemią. Fakt, że jest ich bardzo dużo. No i mają tę maszynę do ścinania drzewa. – Na świętą krew... Ano tak, myślałem, Trzech Matek, to prawda! To był stanowczo najlepszy moment, żeby się pokazać w świetle dnia i udowodnić swoje istnienie, bo jeśli się nie myliłem, mieliśmy do czynienia z podwójnym wyzwaniem rzuconym Naturze, wykrwawianej na naszych oczach przez połyskliwe ostrza i uderzenia wojennych machin, które toczyły jej soki niczym krew poległych, i Magii. Koniec z plemieniem wróżek i całym drobiazgiem, który żył w zaroślach, koniec z szeptami i sukniami z lilii, szelestami w trawie, koniec z tym wszystkim! Westchnienia w alkowach, błędne ogniki tańczące na cichych wodach, szalone pościgi, och, i radosny śmiech nieśmiertelnych, połyskliwy lot robaczków świętojańskich, które każdej nocy odwiedzały nas w snach, gdybyśmy tylko potrafili o tym pamiętać, wszystko to zostało przeklęte, zbrukane, przekreślone, wydane na pastwę zniszczenia. Na co wy wszyscy czekacie? – myślałem. Na co czekacie, żeby wykrzyczeć wasz protest? Ale być może... Ktoś mnie klepnął po ramieniu. Odwróciłem się. Był to człowiek o całkiem banalnym wyglądzie, w meloniku na głowie. Rzadką bródkę miał przyciętą w szpic, był niezbyt wysoki i bez przerwy mrugał powiekami, jakby miał nerwowy tik. – Tak? – Całkiem ładna pogoda jak na tę porę roku – stwierdził. – Ale powietrze jest rześkie. – Czołem, witaj, bracie Kocurku. – Czołem, witaj. Spoglądaliśmy obaj poprzez ogrodzenie. Maszyny do karczowania lasu parły do przodu niczym legiony piekielne, bezlitośnie miażdżąc młode drzewka leśnej ściółki. – Nie widujemy cię ostatnio podczas ceremonii, bracie Kocurku. – Może pan przestać mnie tak nazywać? – To twoje imię. – Mężczyzna siąknął nosem. – Tom Kocurek. A ja jestem Jan Królik. Sekretarz, do usług. – Jan? W porządku. Miałem nieco kłopotów. Przeszkody natury, hm, osobistej. – Wiem, dobiegły nas słuchy – szepnął stojący obok mnie facet w meloniku. – Ale właśnie w takich chwilach nasze braterstwo może się okazać pożyteczne. – Ach, doprawdy? A propos, zapłaciłem już składkę, wie pan? Nie ma sensu prosić mnie o nią przy każdej okazji. Tamten milczał przez chwilę, po czym spojrzał na zegarek. – Wszystko to wydaje się całkowicie logiczne. – Słucham? – To co się dzieje tutaj – powiedział, wskazując na plujące złotem armaty, które właśnie zaczęły zraszać rzekę. – Przewidzieliśmy to już dawno temu. Rzeczywistość się rozwarstwia. Wielki Twórca Marionetek jest skrajnie wyczerpany. Wielki Twórca... – ach tak, ten który pociąga za sznurki. Zarządca naszych losów, mistrz, demiurg. Nie miałem pojęcia, co sądzić o tych głupotach. W gruncie rzeczy, dlaczego nie? – Mamy nowe wieści – dodał facet w meloniku. – Zgoda. Kiedy najbliższa ceremonia? – Całkiem nowe. – Doskonale. – Wielu spośród naszych członków... Ha. Dotarły do nas słuchy o różnych dziwactwach i nie zawaham się powiedzieć, że... Jego słowa ginęły w gwarze tłumu. Odpływały gdzieś w przestrzeń, niesione nurtem rozmów, a ja stałem ze wzrokiem utkwionym w lesie. Potężne drzewa, jeszcze pokryte śniegiem, padały zrozpaczone pośród trzasku połamanych gałęzi i pryskającego błota. Ostatnie drgnienie, a potem, bardzo szybko, nadchodziła śmierć! – Ale kiedy najbliższa ceremonia? – spytałem, gdy niejaki Jan Królik wreszcie zamilkł. – Uprzedzimy cię w stosownym czasie, bracie Kocurku, jak zwykle. Odwróciłem się, żeby jeszcze coś powiedzieć, ale jego już nie było. Przez krótką chwilę zdawało mi się, że widzę melonik krążący w tłumie, kluczący jak kiepsko dobrany argument. Zrezygnowałem z pościgu. @@Przegłosowane! – Zachęcam was gorąco, żebyście dokładniej przyjrzeli się waszym obowiązkom i powinnościom związanym z rolą, jaką spełniacie tu, na ziemi, albowiem nasze wyobrażenie na ten temat jest bardzo pomieszane i ledwo co... Siedząc okrakiem na steli, ghul Atanazy zwracał się do stojących wokół niego pobratymców. Noc już zapadła nad cmentarzem Veryhighate. Latarnie rzucały blade światło na śnieg i drgające cienie na zapadłych twarzach zżartych przez robactwo. Owe twarze, którym brakowało czasami potężnych fragmentów, wyrażały najwyższą uwagę. Zmarszczki świadczące o skupieniu przecinały czoła nietknięte dotychczas myślą. Gdzie indziej o tym samym świadczyły krogulcze palce wyłamywane w milczeniu albo całe garście włosów wyrywane odruchowo. Z ziemią pod paznokciami, oczyma ledwo trzymającymi się orbit, podparte o drzewa, siedząc na grobach albo po prostu stojąc, z odartymi z ciała ramionami skrzyżowanymi na kościstych piersiach, żywe trupy wsłuchiwały się uważnie w przemówienie ochmistrza. – ...dlatego też mamy pełne prawo, jak mi się zdaje, żądać ustanowienia niezależnej grupy parlamentarnej. Wśród zgromadzonych zapadła cisza. Jeden z zombi przykucnął i podniósł garść ziemi zmieszanej ze śniegiem. Upuścił ją powoli i uroczyście. To był Selifan, jeden z najstarszych sług barona Mordaykena. Selifan rozpadał się na drobne kawałki, ale pozostali szanowali go za jego niezwykłą, zombiczną mądrość. – Naphawdę myślisz, że nasze mahenia wystahczą? Już dziewięć lat jestem w słuhbie bahona i nie bahdzo widzę, jak... – Musimy to zrobić! – oznajmił żujący dżdżownicę Maniłow – młody zombi świeżo wyciągnięty z ziemi. – Nie ma cienia wątpliwości, że te sny są znakiem. Mamy przecież takie samo prawo jak inni do... do... – Do uznania i szacunku, które nam się należą – skończył za niego Atanazy. – Przecież wszyscy śniliśmy ten sam sen, prawda? Zebrani pokiwali głowami w całkowitej ciszy. Powoli, niczym niezauważalna pieszczota, znów zaczęły padać drobne płatki śniegu. – Posłuchajcie! – przerwała Nastazja Pietrowna, unosząc trójpalczastą dłoń. Tam w dole, w oddali, w kotlinie Newdon, nad którą górowało ich wzniesienie, pełne starych drzew i grobów, a także ruin na wpół zburzonych domostw, wzgórze pokryte chaszczami o ciężkim zapachu śmierci, tam w dole dzwony wydzwaniały jakąś melodię, szybko, jakby chciały odzyskać utracony czas. – To ta stara wariatka – zauważył jeden z zombi. – Właśnie – podjął Atanazy. – Teraz albo nigdy! Po tym, co zrobiła, ach! Właściwie to ona sama już nie wie, co robi, i nie wydaje mi się, żeby mogła nam odmówić... – Piehdoły – fuknął stary Selifan ze swojego kąta. – Wszyscy wiemy, dlaczego jest, jaka jest. – Nie wiemy. Dlaczego? – spytał Maniłow. – Bo jest opętana. – Zgadzam się ze starym – stwierdził potężny zombi w czarnej czapeczce o nazwisku Cziczikow. – Tak, ale to całkiem inna para kaloszy – powiedziała Nastazja Pietrowna. – To sprawa barona, nie nasza. Czas najwyższy zresztą, żeby on zrozumiał, że nie jesteśmy tu... – Na jego usługi? – spytał beznogi żywy trup podpierający własny kadłubek obiema pięściami. Nazywał się Pietrowicz. – Myślę, że tego właśnie on nie rozumie. – Bez wątpienia... – A gdzie znajdziemy świeżą krew? Skąd weźmiemy delikatne mózgi, które on każe nam przyrządzać z taką miłością? – Miłością? – zaoponował Atanazy. – Tyle tylko, żebyśmy ustali na nogach. – Dziękuję ci – sapnął kadłubek – bardzo zabawne. – Wybacz, Pietrowicz. Rozejrzyj się po cmentarzu! Czyż to nie najwspanialsza spiżarnia, o jakiej moglibyśmy marzyć? – Bo ja wiem? Kości są w całkowitej rozsypce. – Nie wiesz, co dobre – zauważył ktoś z tyłu. – Ja żywię się świeżym mięsem, przyjacielu. – Nie jestem twoim przyjacielem. – Panowie, panowie! – Dość już tego! – Zamknij się. – Nie hozumiem, dlaczego nie jesteście w stanie pojąć, co dla nas... – Ty też się zamknij! – Cisza! Atanazy wdrapał się na opleciony bluszczem grobowiec i potoczył po zebranych spojrzeniem pełnym gniewu. – Na zdartą skórę, czy nie możecie choć na chwilę zapomnieć o złości i głupich żalach? Wszyscy mieliśmy ten sam sen, prawda? Sen o innym świecie, gdzie martwi i żywi mogą znowu maszerować ramię w ramię, świecie w którym nie musielibyśmy się ukrywać, świecie w którym bylibyśmy czymś innym w oczach świeżokrwistych niż tylko kawałkami skruszałego mięsa, świecie w którym moglibyśmy być nareszcie wolni! Zamilkł na chwilę, a jego słowa zawisły w powietrzu, delikatne i kruche jak obietnice. – Razem zawsze będziemy silniejsi. Nie boimy się już Śmierci, nic nam nie może zrobić, za to my – jeśli zechcemy – możemy ją trzymać w szachu. Niezależność! – Wymachiwał kościstymi rękami, na których wisiały strzępy szarawego ciała. – Niezależność! Nie jesteśmy ani żywi, ani martwi, ale czas, żeby nas uznano! Czas, żeby nasz świat stał się królestwem, a nasze istnienia nowym fluidem, który zacznie krążyć w jego żyłach! – Hurra! – ryknął młody Maniłow, podskakując w miejscu pod uważnym spojrzeniem skonsternowanych pobratymców. – Hm. Cziczikow wzruszył ramionami. Wszyscy śnili ten sen, tak. Niezależność. Stworzyć grupę parlamentarną. Zaistnieć w polityce, ba! Uznanie u żywych pozostawało w sferze marzeń i utyskiwań zza grobu. Leżąc na kamiennych płytach, skuleni między korzeniami w cieniu starych drzew, w świetle bladych promieni księżyca, oczyma wyobraźni widzieli siebie idących jednym krokiem w stronę dostojnych progów parlamentu, żądając wielkim głosem autonomii, uznania całego ludu. Wyciągnięto ich z grobów i skazano na los niewolniczy. Kukły wyrwane z zadumy. Teraz jednak zapragnęli życia. Nowego życia. Zmartwychwstania. @@Jak się nie ma, co się lubi... Z wieży zamczyska, zza kolorowych szyb witraży, Mordayken wodził wzrokiem po cmentarzu. Królowa uprzedzała, że słudzy mogą go zaskoczyć. Ich żądania stanowiły część planu zmierzającego do rozgniewania Śmierci. Istnienie zombi zawsze stanowiło dla niej nie lada kłopot, bolało jak cierń w stopie, stanowiło wyzwanie dla zasad. Tylko błąd z przeszłości sprawiał, że przyzwalała na taką sytuację – niesłychany błąd, za który płaciła po dziś dzień. Baron wiedział, o jaki błąd szło. Śmierć dopuściła się – hm, czy to możliwe? To stara legenda, uśmiech w półmroku. Śmierć i Diabeł... Związek przeciwny naturze, skrzętnie skrywany w rodzinie. Jednak mimo wszystko, pomyślał baron, szantażować Śmierć to chyba nazbyt śmiałe przedsięwzięcie. Ktoś zastukał do drzwi. – Wejść. – Panie – jęknął goblin w liberii; miał tak długie ramiona, że prawie dotykały ziemi – panie, coś się dzieje na cmentarzu. – Wiem o tym, Orglonie. – Żywe trupy... – Wiem o tym – powtórzył baron odrobinę zniecierpliwiony. – Dyskutują o swojej niezależności. – Niezależności? – Tak. Możliwe, że w ciągu najbliższych dni złożą dymisję. Mają zamiar założyć niezależną partię polityczną. – Dymisja, panie? A kto zajmie się kuchnią? I sprzątaniem zamku? – Wiem, wiem, Orglonie. Nie kłopocz się tym. Wszystko to stanowi część planu. Ledwie wymówił te słowa, gdy błyskawica przeszyła niebo. Nastąpił potężny grzmot i mury wieży zatrzęsły się w posadach. Goblin zamrugał w ciemnościach. – Nie chcesz, panie, żebym zapalił światła? – O nie, tylko nie to. – Czy mogę... czy mogę coś dla ciebie zrobić, panie? Baron Mordayken nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Po raz kolejny rozmyślał o szczegółach misternego planu ułożonego przez Królową. Przyciągnąć uwagę Trzech Matek. To było już załatwione, przynajmniej w przypadku Natury i Magii. Śmierć też wkrótce do nich dołączy. Już jutro, gdy żywe trupy wyślą delegację do parlamentu. Następnie... No tak, trzeba będzie zaczekać, aż czarodziejski napój zadziała. Czyli upewnić się, czy Trzy Matki rzeczywiście znajdą się w ciałach specjalnie dla nich przewidzianych. A potem wystarczy je schwytać. – Panie? – Jak liczne są nasze siły, mój Orglonie? Wyłączywszy żywe trupy, rzecz jasna. Ile mamy służby w zamczysku? – Jest nas trzynastu, panie. Dobrze pan wie. – W porządku – uspokoił baron samego siebie. – Czy faktycznie potrzebujemy umarlaków? Może już czas najwyższy, żeby się nieco unowocześnić? Potrzebujemy świeżej krwi. A żywe trupy ciągle noszą ziemię na dywany. Nie mówiąc już o zapachu. I te palce pływające w zupie. – Tak – chlipnął goblin. – I ciągle nam powtarzają, z jaką przyjemnością pożarłyby nasze mózgi. – Pożarłyby wasze móz... och, Orglonie. Przecież to tyko żarty. – Nie chciałbym się sprzeciwiać, panie, ale może by pan rzucił okiem na trupa Fincheya Zoomura. Nie jestem pewien, czy on docenił ten żart. – Nie? – Brakuje mu połowy czaszki. Kolejny grzmot. Burza zbliżała się coraz bardziej i błyskawice rozświetlały niebo tak, że chwilami było widno jak w biały dzień. Pojawiały się mleczne łuki i rozlegały pomrukiwania rozwścieczonej elektryczności. Wiatr kołysał wierzchołkami nagich drzew, jakby chciał im wydrzeć wielką tajemnicę. Przyznajcie się, wył wściekłe. A śnieg padał gęstym tumanem. Baron westchnął i odwrócił się do sługi stojącego nieruchomo w półmroku. Nazajutrz delegacja żywych trupów stanie w parlamencie, by żądać dla siebie praw. Może nie wszystko potoczy się gładko, ale z pewnością Śmierć ujawni się, wyprowadzona z równowagi. Tak przewidywał plan. Takie były prognozy. On zaś, Mordayken, musiał poszukać nowych służących. Jakież to jednak miało znaczenie? Były naprawdę ważniejsze sprawy. Należało zebrać grupę uderzeniową do porwania trzech ofiar. Porywacze musieli pochodzić z grona jego sług. Może zawodnicy drużyny Rzeźników? Baron poskrobał się po głowie. A może dać ogłoszenie w spelunkach Spitalfields? Wyobrażał sobie, jak powinno brzmieć: Poszukuje się zaufanych olbrzymów lub goblinów do spełnienia trudnej misji. Wynagrodzenie bardzo wysokie. Wymagane referencje. Zgłoszenia przy barze. Pozostanie tylko wprowadzić w temat kilku właścicieli odpowiednich pubów i zaczekać na kandydatów. Tak, to ciekawy pomysł i zasługiwał na to, by go natychmiast wcielić w życie. Baron Mordayken gładził się po brodzie i podziwiał noc nad Newdon. Noc rozświetloną błyskawicami, które rozdzierały ciemności. Idealne tło. Taki widok sprawiał mu największą przyjemność. Wydał rozkazy, by przygotowano ogłoszenia. – Ach i znajdźcie mi jakąś dziewicę – dodał. Już niebawem wrota piekieł otworzą się i będzie mógł, niczym nie skrępowany, dać ujście najwstrętniejszym skłonnościom. A na razie życie toczy się starym torem. @@Niech żyje śmierć! Zdumienie i niedowierzanie towarzyszyło wczorajszego wieczoru pojawieniu się delegacji żywych trupów, która dotarła pieszo w okolice parlamentu na oczach osłupiałego tłumu gapiów, rosnącego z każdą chwilą. Żywe trupy, w liczbie około trzydziestu, wiedzione przez nadzwyczaj energicznego zombi, poprosiły o osobistą audiencję u Jej Królewskiej Mości, która wbrew wszelkim oczekiwaniom przychyliła się do ich prośby. Pomimo iż posypało się kilka kamieni i grad kąśliwych uwag, żywe trupy, które specjalnie przybyły z Veryhighate, aby domagać się niezależności, czekały cierpliwie około kwadransa przed drzwiami parlamentu, osłaniane przez kordon straży królewskiej. Następnie weszły do środka i po upływie niecałych trzydziestu minut wyszły stamtąd wyraźnie zadowolone. Ich przywódca odmówił w pierwszej chwili wszelkich komentarzy i nieco światła na sprawę rzuciło dopiero wyjaśnienie rzecznika prasowego Królowej, Gusa Rubblina. Rubblin oznajmił, że żywe trupy przybyły wynegocjować z Jej Wysokością utworzenie autonomicznej partii zombi oraz zwołanie obrad w sprawie ich miejsca w społeczeństwie. Partia zombi skupiałaby wszystkie żywe trupy życzące sobie przynależenia do niej i byłaby subwencjonowana z funduszy królewskich w imię podstawowych zasad demokracji „mających na celu uznanie praw martwych do normalnego życia”. Królowa wydała „bardzo przychylną” opinię w sprawie żądań rewolucjonistów. Rubblin podkreślił ze szczególną mocą, iż żywe trupy zachowały się w sposób niezwykle kurtuazyjny, bardzo daleki od utartych stereotypów powstałych na podstawie ludowych wyobrażeń. Przywódca żywych trupów, niejaki Atanazy, ograniczył się do przypomnienia, że populacja zombi w Newdon liczy sobie kilka tysięcy osób, w tym kobiety i dzieci. Bojownicy o prawa zombi powrócili następnie do swych dzielnic, gdzie najprawdopodobniej się rozeszli. Tłum także opuścił plac przed parlamentem. Jaki morał wynika z tej opowieści? Prawdę powiedziawszy, nie wiem, w jakich żyjemy czasach, i nie jestem przekonany, czy chcę wiedzieć. Jedna rzecz jest wszelako absolutnie pewna, drogi Czytelniku: niech żyje Śmierć. Na którą nareszcie możemy głosować. Kroniki Andreasa Tewksbury’ego, Magiczny Poranek. @@Proszę mi opowiedzieć o... Moi przyjaciele stali się nieco męczący. Vaughan Oriell stale mnie odwiedzał. Zwracał się do mnie per stara zrzędliwa łasico, opowiadał o najnowszych podbojach (dwa, a może trzy dziennie?), o ojcu, który pozbawi go środków do życia już od przyszłego roku – tym razem to nie przelewki! – i o tym, że ogólnie rzecz biorąc, marnuję czas, moje życie jest nic nie warte, a moja gospodyni za mała. – Co z tą słynną Leonorą? – Skąd o niej wiesz? Kto ci powiedział? – Posłuchaj no, stary warchlaku, jeśli nie chcesz, żeby się jakaś rzecz wydała... Słuchałem cierpliwie, siedząc na kanapie, równie elokwentny jak egzotyczny ptak. Jeśli chciałem usłyszeć, co on myśli na ten temat, to otóż powinienem wiedzieć, ja, stara astmatyczna wydra, że... ple, ple, ple. Tak, Oriell. Masz rację, Oriell. Gdy skończył, odprowadziłem go grzecznie do drzwi i poprosiłem, równie grzecznie, żeby zapomniał, gdzie mieszkam. Przynajmniej na jakiś czas. Jeden z głowy, pomyślałem. Co zaś do Gloina MacCough, był cały czas tak samo beznadziejnie zakochany. Żałosne. Spalał się niczym żywiczna pochodnia. Upierał się, bym go traktował jak „normalnego” pacjenta. Poradziłem mu inne rozwiązanie. – Jestem pewien, że nie przyszło ci to do głowy – powiedziałem pewnego dnia, gdy byłem w (szczególnie) złym humorze. – Co takiego? – Żeby pozbierać wszystkie szpargały. Spojrzał na mnie tak jak jeszcze nigdy dotąd. John V. Moon, podły bluźnierca. Uśmiechałem się złośliwie. – Chcesz... chcesz, żebym wrócił do siebie? Pokiwałem głową. – Chwytasz w lot. Nazajutrz zniknął. Teraz Prudie piorunowała mnie spojrzeniem za każdym razem, gdy raczyłem na nią opuścić wzrok, co też wkrótce przestałem czynić. Trochę samotności mi nie zaszkodzi, pomyślałem sobie. Jednak w rzeczywistości nie czułem się lepiej, gdy byłem sam. Ani trochę. Po jakimś czasie zaczęło mi brakować Gloina i Oriella, i zrozumiałem, że nie tędy droga. Żałowałem swojego postępowania. Żałowałem, że byłem dla nich niemiły. Żałowałem, ale zło już się stało. Prudie zaczęła mnie za to serdecznie nienawidzić. Przygotowywała moje posiłki byle jak i w pośpiechu. Na meblach gromadził się kurz. Niektórzy spośród moich pacjentów wręcz się skarżyli. Za kogo ona się ma? – pytali. Nie bardzo wiedziałem, i miałem to gdzieś. Poza tym była jeszcze Leonora. A Leonora była bardzo dziwna. Moja z nią historia nie rozwijała się tak, jak to przewidziałem. Nadal odwiedzała mnie regularnie, ale zachowywała dystans, była kapryśna, nieuchwytna. Gdy wstawałem, aby ją objąć, ona kuliła się na kanapie. – John – strofowała mnie. – No co? – Nie jestem pewna, czy to odpowiednia chwila. Do licha, a jak brzmiała dokładna definicja „odpowiedniej chwili”? Nadal opowiadała mi o swoich snach. O przemożnym wrażeniu, że nie jest panią siebie samej. Nie sądzę, żeby ON właśnie tego chciał. ON? Jaki ON? Jej mąż? No i to absurdalne uczucie, że nie jest rzeczywista. To chyba jakieś żarty? – chciałem jej szepnąć do ucha. Jestem pewien, że pani biodra są jak najbardziej prawdziwe. Nie wspominając już o piersiach. Coś mi tu stanowczo nie grało. Jedyną myślą, jaka powstrzymywała przed zamknięciem całego interesu i zerwaniem z tą litanią absurdu było to, że moi pacjenci, a w każdym razie niektórzy spośród nich mogli mnie potrzebować. Był jeden taki, elf, od którego odeszła żona, zabierając dzieci. Pracował w banku. I miał wszystkiego serdecznie dość. – Za każdym razem, gdy przechodzę przed smokami, wie pan gdzie? Doskonale wiedziałem. Dwa złotołuskie potwory, które strzegły bram City. Dwaj strażnicy. Jedyne świadectwa minionej epoki... – No więc? – Proszę, żeby mi solidnie plunęły ogniem w twarz. – Rozumiem. – Jestem pewien, że to by nie bolało. Przynajmniej on jeden był czegoś pewien. Zaleciłem mu tydzień wypoczynku. Sam nie wiem, niech pan chodzi do parku. Niech pan je jarzyny albo poderżnie sobie gardło. Cokolwiek. Nie był jedyny. Takich jak on było więcej. Zupełnie jakby wszyscy wariaci z Newdon zmówili się, żeby odwiedzać właśnie mnie. Hej, przyjaciele! Wszyscy do Johna Moona! To jedyny egzemplarz w Newdon bardziej szurnięty od nas! Była też karlica. Ona z kolei cierpiała na rodzaj choroby nerwowej. Gdy tylko pojawiał się najmniejszy problem, natychmiast wywoływał atak. Drgawki, piana na ustach, konwulsje. Cały arsenał. Wykonała zresztą dość przekonującą demonstrację w chwili, gdy jej pokazałem rachunek. Ahhahahehehahiiia! – porykiwała, wijąc się na wszystkie strony po moim parkiecie. Dość już tego cyrku, wzdychałem w duchu. Wystarczy, doprawdy. Skierowałem ją do szpitala w Bethlehum z zaleceniem zamknięcia po wsze czasy. Dzięki niebiosom niewielka istotka nie potrafiła czytać. No i moja matka. Chyba żeby mnie już całkiem dobić. Siedziała niczym baronowa, oglądając uważnie najmniejsze zakamarki salonu z miną pełną dezaprobaty, a ja stałem przed nią z rękami założonymi z tyłu, uzbrojony w słynny uśmiech numer dwadzieścia dziewięć: „Zejdź mi z oczu w tej chwili, albo odgryzę ci głowę”. Mama znała jednak na wylot wszystkie moje uśmiechy i ten nie robił na niej wrażenia większego niż jakikolwiek inny. – Kiedy się nareszcie zdecydujesz, żeby kupić odpowiedni krawat? Tak się zachowywała, gdy była w dobrym nastroju. Przez resztę czasu mnożyła mordercze ataki na moje życie prywatne. Podsycała ogień, jak tylko mogła, i dręczyła mnie z bezsensowną zajadłością komara oszalałego od zapachu krwi. – Jesteś pewien, że bardziej od kobiet nie pociągają cię mężczyźni? Nie widziano cię z żadną dziewczyną już od... Na Trzy Matki! Odnoszę wrażenie, że nigdy cię nie widziano z dziewczyną! Mocno przesadzone. Bardzo mocno. Moje zerwanie z Katey nastąpiło jakiś miesiąc wcześniej. Mamie jednak najwyraźniej sprawiało przyjemność wyważanie otwartych drzwi. – Pomyśl – mówiła – nawet twój ojciec zdołał sobie kogoś znaleźć! – Tak, ale przez co musiał przejść? – Chcesz w twarz? – Żartowałem. Te spotkania niewiele pomagały, jak nietrudno sobie wyobrazić. Gdy mama wreszcie wychodziła, to z reguły dlatego, że czuła się zmęczona. Albo też dlatego, że się umówiła na jakąś idiotyczną herbatkę w Phoenix Park, gdzie spędzała trzy godziny, z uniesionym małym palcem, na wygłaszaniu groteskowych oczywistości razem ze swoimi koleżaneczkami, olbrzymimi i podrygującymi z emocji, jakby je kto co chwila tłukł pałką. Gdy patrzyłem, jak wychodzi, nie myślałem już o niczym. Składała dwa oschłe pocałunki na moich policzkach, a ja podawałem jej płaszcz. – Może byś mi pomógł? – Przecież... – Zaczynam mieć tego dosyć. Meczą mnie twoje napady złośliwości małego chłopca. No, do jutra, John. Jeśli jeszcze będę na tym świecie. – Tyle że właśnie jutro ja... Trzaskała drzwiami, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Od tej chwili nie byłem już częścią jej świata. @@Kicha Świetny pomysł. Pewnego wieczoru wysłałem Prudie na zakupy. – Co mam kupić, proszę pana? – Co pani chce. Miała wielkie, przerażone oczy. – No tak – ciągnąłem – coś do przegryzienia. – Ale spiżarnia jest pełna, proszę pana. – No to niech ją pani opróżni. Albo, czy ja wiem, niech pani kupi kotyliony. Proszę sobie jakoś radzić. Może na przykład zorganizujemy małe przyjęcie? Co pani na to? – Przyjęcie... – Niech się pani idzie przewietrzyć – poradziłem jej, otwierając drzwi. Nagłe porywy wiatru podniosły tumany śniegu na chodniku przed domem. Prudie ruszyła dzielnie, rzucając mi spojrzenie, w którym litość mieszała się ze znużeniem i całkowitym niezrozumieniem. – Ha, ha! – triumfowałem głośno, wracając do kuchni. – Teraz tak... Omiotłem spojrzeniem kuchnię i szybko namierzyłem nóż do mięsa. John, stary druhu, przeżyjesz niemiłą chwilę, ale obiecuję ci, że gra jest warta świeczki. Przyłożyłem czubek noża do brzucha. Nie było sensu zdejmować koszuli. Zresztą Prudie uwielbiała prać. Hm, nóż jak się patrzy. Ostrze jak brzytwa. Z całą pewnością moje wnętrzności nie będą tym zachwycone, ale to nie potrwa długo. Poza tym miałem gdzieś moje wnętrzności. – Jaaa! – zawyłem, przymknąwszy oczy i napierając z całej siły na trzonek noża. – Jaaaha! Nic się jednak nie działo. Zupełnie nic. Co jest grane? Może źle się zabrałem do rzeczy? Albo skóra na brzuchu była zbyt napięta. Mięśnie brzucha? To coś nowego. Faktem jednak pozostawało, że ostrze uparcie odmawiało zanurzenia się w moich wnętrznościach. Czułem się zbity z tropu. Spróbowałem ponownie. Mmmmm. Nic. – W porządku – oznajmiłem z dziko wykrzywioną twarzą. – Myślisz, że jesteś większym cwaniakiem ode mnie? Dotarłem do krytycznego momentu, w którym obie strony mojej osobowości zaczęły na głos dyskutować ze sobą. Najgorsze, że nie wiedziałem, kto jest kim. Byłbym znakomitym pacjentem dla doktora Moona. – No i co teraz zrobisz? – Zaraz ci pokażę. Nieco później, wieczorem, próbowałem podciąć sobie żyły za pomocą zardzewiałej brzytwy. Liczyłem na błyskawicznie postępujące zakażenie, ale ten wieczór najwyraźniej nie należał do mnie. Ostrze pękło, a ja miałem ledwie otarty naskórek na przegubie. Za to bardzo bolało, gdy uderzyłem się małym palcem u nogi o kant komody. – Ach! – jęknąłem, trzymając stopę obiema dłońmi i podskakując jak debil na jednej nodze po całym domu. – Przeklęta komoda, niech ją szlag! @@Znowu kicha Nazajutrz rano, jeszcze przed przyjściem pierwszego pacjenta (krasnala o drżących dłoniach, który twierdził, że popełnił morderstwo), próbowałem się powiesić w korytarzu. Sprawa okazała się dość skomplikowana. Najpierw musiałem pozbyć się Prudie, wysyłając ją na zakupy, czułem, że ma już dosyć kupowania kotylionów na przyjęcie, którego – to stawało się z każdą chwilą coraz bardziej oczywiste – i tak nie urządzimy. Następnie musiałem zdjąć żyrandol zawieszony pod sufitem, niefortunny prezent od babci świętej pamięci. Prawie mi się udało, i to całkiem niechcący, bo szczebel krzesła złamał się nagle, gdy się nań mozolnie wdrapywałem, i runąłem na plecy, trzymając migoczący żyrandol w ramionach. Koniec końców tylko uderzyłem głową o ścianę i potłukłem rzeczonego olbrzyma. Prawdziwy deszcz sztucznych kryształów (dziękuję, babciu!) rozsypał się po podłodze i przez dobry kwadrans zamiatałem korytarz. John, dlaczego ty robisz takie rzeczy? Wraz z wybiciem dziesiątej byłem wreszcie gotów wprowadzić mój projekt w życie. Przewlokłem sznur przez hak pod sufitem, ten na którym wisiał przedtem żyrandol, i oto wspaniała pętla czekała na mnie, dyndając lekko. Ustawiłem krzesło na miejscu i założyłem pętlę wokół szyi. Tym razem musi się udać. Skoczę w pustkę raz na zawsze. Odepchnę krzesło, wtedy pętla się zaciśnie, a reszta już pójdzie sama. Przy odrobinie szczęścia kręgosłup pęknie pod wpływem ciężaru ciała i nic nie poczuję. Zobaczę tylko gasnące światła. Z drugiej strony, ostatnio jakoś szczęście mi nie dopisywało. Bardziej prawdopodobna wydawała się hipoteza, że śmierć będzie długa i pełna cierpień. Będę przez dobrą minutę wymachiwał rozpaczliwie rękami i nogami jak pajac, usiłując się odczepić. Krótko mówiąc, odniosę piorunujący sukces w groteskowym stylu, a potem moje ciało zesztywnieje, oczy nabiegną krwią, język stanie się całkiem czarny i wyskoczy z moich ust niczym diabeł z pudełka, a potem się to wreszcie skończy i będę mógł w spokoju umrzeć. Zastanawiałem się właśnie, czy nie byłoby rozsądniej związać sobie ręce na plecach. Już miałem podjąć decyzję na ten temat, gdy drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie na oścież. Prudie! Co za przeklęty zwyczaj z tym ciągłym otwieraniem drzwi. Krzesło zachwiało się pode mną, a ja rzecz jasna razem z nim. Poczułem, jak sznur zaciska mi się na szyi, i moja gospodyni wydała okrzyk tak przejmujący, że w pierwszym odruchu, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, zatkałem sobie czym prędzej uszy. Po czym rozpaczliwie, i z całą pewnością idiotycznie, usiłowałem złapać sznur rękami. Na ten widok Prudie, w przekonaniu, że przyszło jej właśnie odegrać życiową rolę, zaczęła podskakiwać jak szalona, wydając przy tym idiotyczne piski. Proszę mi pomóc! – chciałem krzyknąć. Jednak ze sznurem na szyi wydałem z siebie rzężenie w rodzaju „Ouuuu!” i było całkiem oczywiste, że moja gospodyni mnie nie rozumie. Zdjęta jednak nagłą inspiracją, rzuciła mi się do nóg, usiłując mnie ściągnąć w dół. Początkowo uznałem, że pomysł jest niestosowny. Przyszło mi do głowy, że może chce mnie czym prędzej dobić, skoro niewiele więcej można było zdziałać. Przede wszystkim jednak wkurzało mnie to, że sposób okazał się całkiem nieskuteczny. Po prostu nie działało. Ani trochę. Cierpiałem jak potępieniec, a śmierć i tak nie chciała mnie zabrać. Prawdę powiedziawszy, byłem jak najgorszym kandydatem do tego rodzaju eksperymentów. Choleryczny pechowiec o niezniszczalnym karku. Po takim początku umieranie zajmie mi dobre trzy godziny. Prudie mogła spokojnie pójść do kuchni i wstawić wodę na herbatę. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, haczyk, przez który przewlokłem sznur, odpadł od sufitu i runęliśmy oboje na podłogę. Ściślej rzecz biorąc, to ja runąłem na Prudie, wydając z siebie straszliwe rzężenie. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie pomyśleć, jaką też minę miałby Gloin, gdyby teraz wszedł i zastał nas razem, ja z pętlą na szyi i nosem wetkniętym między piersi Prudie. Uniosłem głowę, usiłując złapać oddech. Nigdy w życiu nie byłem tak obolały i wystraszony. Prudie patrzyła na mnie oczyma wielkimi jak spodki. Wyraźnie poruszona, zaczęła się spode mnie wygrzebywać. – Proszę posłuchać – powiedziałem, gdy moje struny głosowe postanowiły podjąć właściwą funkcję – naprawdę bardzo mi przykro. – Och, panie Moon, ale co takiego się stało? – Nie uwierzy mi pani – zacząłem, podnosząc się niezdarnie z podłogi. Faktycznie, nie uwierzyła mi. @@Święty ogień A oto, dokąd zabrnęliśmy. Ja, niedoszły samobójca, diabelnie nieskuteczny, jednym słowem żałosny. Prudie, nieufna jak nigdy dotąd, odmawiająca pozostawienia mnie samego choćby na trzy minuty, uparta i porywcza. Podejrzewałem, że stoi w nocy na straży przed moją sypialnią. Na wypadek gdybym próbował umrzeć we śnie. Gloin i Oriell nadal nie dawali znaku życia, co zaś do samego Newdon, to sprawy też nie miały się lepiej. Królowa była dziwna. Ludzie byli dziwni. Bałagan w dekretach, mnóstwo bezsensownych przedsięwzięć, najlepsze życzenia urodzinowe. Miałem niejakie trudności z rozeznaniem się w tym wszystkim. Co się działo z naszym miastem? Teatromani ze Stowarzyszenia Zintegrowanych na rzecz i tak dalej zapewne triumfowali. W każdym razie nie ujawniali się jakoś szczególnie. Co do reszty, to życie toczyło się normalnym trybem. Pacjenci nadal mnie odwiedzali. Leonora nadal była równie odległa. Mówiła o swoich niepokojach i nasze spotkania zupełnie straciły potencjał erotyczny. A tak naprawdę byłem przekonany, że to mi się tyko śniło. No cóż. Rozpoczynał się kolejny poranek. Pierwszym klientem tego dnia był niejaki August Oven. Co z nim jest nie tak? Poprosiłem Prudie, żeby go wprowadziła. Drzwi się otworzyły. – Dzień dobry – powiedziałem, wstając. Miałem wrażenie, że już gdzieś go widziałem. Ale gdzie? Postawił na podłodze małego, złotego smoka, którego wniósł na rękach, i nerwowo uścisnął mi dłoń. Spojrzałem na zwierzę. A potem podniosłem wzrok na właściciela. Uśmiechał się z lekkim zażenowaniem. – Tak? – Właściwie – wyznał mi – przyszedłem tu ze względu na smoka. – Aha. – Jest ostatnio jakiś dziwny. – Jak to dziwny? – Dziwny. Przykucnąłem, żeby z bliska przyjrzeć się małemu zwierzęciu. Wreszcie sobie przypomniałem. Widziałem tę parę u Mulligana tamtego wieczoru. Mężczyznę i jego smoka. Tak. Wtedy, gdy tak dzielnie usiłowaliśmy się zabić, pijąc piwo. Zwierzątko było całkiem standardowe. Rzecz jasna po zabiegu, dzięki któremu nie mogło pluć ogniem. Niewiele większe od królika. Miało złote łuski, było ładnie umięśnione, a małe, żywe oczy przyglądały mi się z wielką uwagą. – Co tam? – zagadałem, poklepując smoka po karku. – Co się stało? Pozbądź się go. Przeszedł mnie dreszcz. Kto to powiedział? Niech stąd spada. Znowu. Głos w mojej głowie. Wyprostowałem się. Właściciel małego smoka rozglądał się z uwagą po salonie. – Zatem, panie... – Oven. August Oven. – Panie Oven, wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli podczas pierwszej wizyty zostawi nas pan samych. – Słucham? – Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jeszcze nie jestem w stanie postawić diagnozy, rzecz jasna. Czasami jednak zdarza się, że zaburzenia w zachowaniu, jakie obserwujemy u zwierząt, pochodzą od ich właścicieli. – Od właścicieli? – Ma to związek ze stosunkiem właścicieli do zwierząt. – Przypuszcza pan, że biję to zwierzę? – Słyszał pan, żebym wysunął taką hipotezę? – A pan słyszał, że ja mówiłem, że to zrobiłem? Pokręciłem głową, przymykając oczy. – Usiłuję jedynie panu wytłumaczyć, panie Oven, że pański smok... – Gryphius. – Gryphius, usiłuję ukazać pewną... Och, skończmy z tym wreszcie. Dziwny był ten głos. Brzmiał bardzo stanowczo, co nie do końca mi się podobało. Jednak niezaprzeczalnie budził moją wielką ciekawość. – Krótko mówiąc – powiedziałem, prowadząc Augusta Ovena do drzwi gabinetu – chciałbym zostać z nim sam na sam. Przynajmniej na kilka chwil. Prudie? Karlica pojawiła się prawie natychmiast. – Tak, proszę pana? Spojrzała spode łba, wygładzając fartuszek drobnymi, kościstymi dłońmi. – Proszę zaprowadzić pana Ovena do poczekalni. – Dobrze, proszę pana. Wróciłem do gabinetu i zamknąłem za sobą drzwi. Mały złoty smok wdrapał się na kanapę. Patrzył na mnie w napięciu. – Nareszcie – przemówił. Zamarłem z otwartymi ustami. Coś chrupnęło w moim umyśle. Jakby pękła tama. W żadnym, ale to w żadnym razie smoki nie mają prawa mówić. – Ty mówisz? – spytałem głupio, zupełnie oszołomiony. – Dlaczego tak myślisz? Przykucnąłem, żeby móc spojrzeć mu w oczy. Mały pyszczek pełen ostrych ząbków. Łuski. Grzebień na grzbiecie wyrastający z kręgosłupa. Wygięty, szpiczasto zakończony ogon. Piękne błoniaste skrzydła, teraz złożone. – Ale... jak? – Jak wszyscy. Wprawiając w drganie struny głosowe. Dość, nie mamy czasu do stracenia. Nazywasz się John Moon, prawda? Skinąłem głową. – Odnalazłem cię – stwierdził smok, rozglądając się wkoło. – To już coś. Hm. – Co? Smok pociągnął nosem. – Był tu niedawno duch. Całkiem niedawno. – Duch? – Nieważne. Nie o to teraz chodzi. Zaczynał mnie denerwować tymi zagadkami. Wyprostowałem się, niezadowolony, poprawiając kamizelkę. – Nie wydaje mi się, żeby smok był powołany do pouczania mnie – stwierdziłem. – Czy mogę wiedzieć, czego się po mnie spodziewasz? Smok rzucił mi spojrzenie pełne wyrzutu. – Nie wyobrażaj sobie przypadkiem, że mnie to bawi – powiedział. Usiadłem w fotelu i skrzyżowałem ręce na piersiach. – Dokąd zmierzamy? – Musimy się pośpieszyć – podjął smok. – Po pierwsze, trzeba mnie wyrwać z łap mojego właściciela. – Co takiego? – Tego kretyna, mojego właściciela, który czeka za drzwiami – powiedział smok. – Będzie chciał mnie zabrać do domu. Dość już tej komedii. – Czemu? Nie dba o ciebie, jak trzeba? – Ooooch! – jęknął smok. – Dlaczego musiało paść właśnie na ciebie? Albo, dlaczego nie na ciebie padło? Z łokciami opartymi na biurku i głową między rękami przesunąłem się po blacie kawałek do przodu. – Posłuchaj – powiedziałem. – Nie rozumiem nic z tego, co próbujesz mi powiedzieć. Nic a nic. Wydaje mi się, że potrzebujesz solidnego leczenia. Smok zeskoczył na podłogę i zaczął spacerować po gabinecie, wdzięcznie się wyginając. – Byłeś u Mulligana, prawda? – Tak. Reszta była już prosta. – Piłeś Fatalne ekstra. – Możliwe. – Kilka kolejek. Dobrze wiem, bo cię widziałem, kiedy jeszcze byłem smokiem. Zmarszczyłem brwi. – Nie chciałbym cię martwić... – zacząłem. – Ale co? – Zwierzątko rozłożyło skrzydła, jakby chciało sprawdzić, czy działają. – Ach, to? – Tak – powiedziałem cały w uśmiechach. – Jesteś smokiem. – Fizycznie być może – odparło zwierzę, składając swój sprzęt latający. – Ale wewnątrz mnie nie ma nic z gadziny, Johnie Moon. Możesz mi wierzyć. Podniosłem się, okrążyłem biurko i kucnąłem obok niego. – Oczywiście – powiedziałem łagodnie, gładząc go po głowie. – Pomówimy o tym. Bez pośpiechu. Smok otrząsnął się gwałtownie. – Hej! – Dość tego, John. Nie jestem twoją zabawką. – Dobrze, już dobrze – łagodziłem, wymachując rękami, jakbym chciał odpędzić zły sen. – W takim razie, kim jesteś? Mały smok dreptał chwilę po parkiecie, po czym gwałtownie odwrócił się w moją stronę. – Nie masz bladego pojęcia, co? Stanowczo pokręciłem głową. – To będzie wstrząs. – Och, mnie już nic nie zdziwi. – Znakomicie. W takim razie, wiesz co? – Mm? – Jestem Śmiercią. @@Zielone crescendo – Na Świętą Trójcę – powiedział z westchnieniem Gloin MacCough, klęcząc przed skrzynką z pelargonią. – Na świętą krew Trzech Matek. Niech im będą dzięki za wszystkie błogosławieństwa, jakich doznała nasza rasa. I za ten cud! Z ramionami wyciągniętymi ku niebu, twarzą przeobrażoną szczęściem i zalaną łzami, krasnal jęczał cichutko w zaciszu małego ogródka. Po raz pierwszy w całym swoim życiu zdołał sprawić, że kwiat się rozwinął. Wprawdzie normalne krasnalki już od najmłodszych lat potrafiły zrobić taką sztuczkę, jednak dla Gloina był to najprawdziwszy wyczyn. Na ogół rośliny więdły, gdy się tylko do nich zbliżał. A tu, proszę! – Hurra! – pokrzykiwał, nie posiadając się z radości i podskakując jak sprężynka. – Hurra! Zaczął biegać po całym ogrodzie. Padł na kolana, by ucałować pomidor. Uściskał wiąz. Pogłaskał delikatnie kilka kolcolistów, uwiesił się na bluszczu obrastającym ścianę domu, zgiął się w pokłonie przed mieczykiem, śmiejąc się i płacząc zarazem. Ogród był mały i niezbyt piękny, pełen chorych roślin, otoczony trzema wysokimi ścianami z szarego kamienia – u ich stóp ciągle jeszcze leżały resztki śniegu – jednak krasnal kochał go całym sercem. I oto pierwszy raz w życiu poczuł, że wypełnia go nadnaturalna siła, nieskończona łaska cudownej mocy, niczym niezmącona i ogromna. Umiał sprawić, by rośliny żyły! Udało się! Udało się! Zatrzymał się na chwilę. Słyszał, jak mu bije serce, ale za tym biciem... gdzieś tam głębiej... Coś się poruszało. Coś się do niego przedzierało. Jakby szept... Szept roślin. Cicha mowa flory. Wyznania płynące tuż nad ziemią, westchnienia łodyg omamionych wiatrem. Rozwija się kwiat, delikatne piękno przychodzące na świat uwolnieniem płatków. Radujcie się słupki! Cieszcie się pręciki! Na Trzy Matki, pomyślał Gloin. Co się ze mną dzieje? Czyżbym stał się krasnalem takim jak inne? Wznosząc oczy ku niebu, wystawił twarz na delikatny podmuch wiatru. W górze przetaczały się leniwie olbrzymie ciemne chmury. – Hurra! – wrzasnął raz jeszcze, podskakując w miejscu jak potępieniec. – Fantastycznie, kurczę! Runął w stronę domu, przebiegł przezeń jak błyskawica i wyskoczył z drugiej strony. Musiał komuś obwieścić nowinę. Obojętne komu. @@Bardzo mi przykro Boldur MacCabe był dostawcą. To dość ciężki zawód, który nie pozostawiał mu zbyt wiele czasu dla rodziny. Nie składało się najlepiej, bo co jak co, ale rodzinę Boldur MacCabe miał liczną. Czternaścioro dziatków. Całkiem ładne osiągnięcie. Gdy się tak na niego patrzyło, jak jechał, trzymając w rękach wodze dwóch mułów i pogwizdując radosną melodię, a jego bryczka kołysała się nie mniej radośnie, podskakując na bruku Leopold Street, odnosiło się wrażenie, że chłopak jest całkiem szczęśliwy. Czterdzieści sześć lat, stała praca, kochająca żona i duża, duża rodzina. Ponadto cieszę się naprawdę dobrym zdrowiem, rozmyślał Boldur. Gdy ostatnio badał mnie lekarz, wręcz sobie żartował. Ma pan serce jak dziesięciolatek, powiedział. Jest pan silny jak wół. Dożyje pan setki jak nic. Tak, tak, myślał Boldur. Poza tym miał też kochankę. W dodatku była człowiekiem. A żona o niczym nie wiedziała. I dzieciaki go wprost uwielbiały. Kochane maleństwa. Promienny uśmiech rozjaśnił twarz krasnala. Tak, tak, czasami życie bywało całkiem przyjemne. Nawet dla dostawcy szyb. Nawet w taki poranek jak... – Hej! Boldur gwałtownie ściągnął wodze. Jakiś rozczochrany krasnal pojawił się nagle przed zaprzęgiem, wydając z siebie jazgotliwie wrzaski. Zdjęte paniką muły szarpnęły bryczkę. Boldur pociągnął jeszcze mocniej. Na darmo. Muły puściły się galopem, jakby sam diabeł je gonił. Nie galopowały długo. Na ich drodze wyrosła ściana i zaprzęg uderzył w nią z wielką mocą. Bryczka się przewróciła, a razem z nią Boldur. Wszystko stało się tak nagle. W chwili, gdy uderzał o ziemię, krasnal spodziewał się, że ujrzy całe swoje życie przewijające się w umyśle, ostatnie skrawki pamięci rozsypane w morzu zapomnienia. Ale ujrzał jedynie siebie wczepionego w biodra kochanki, ryczącego jak dziki zwierz, tak, o tak, chcę jeszcze. Potem wszystkie szklane tafle, które wiózł, zsunęły się na ziemię, z wyjątkiem jednej. Ta utkwiła w jego szyi. Natychmiast trysnęła struga szkarłatnej krwi. Boldur chwycił rękami za gardło. Było poważnie rozcięte. Życie zaczęło zeń ulatywać razem ze strugami ciepłej krwi. Szybciej, szybciej, trzeba to zatamować. To cholerny pech, pomyślał krasnal. Naprawdę cholerny pech. Za nim, ten drugi krasnal, który spowodował wypadek, padał w panice na kolana, potem się podnosił, bełkocząc bez przerwy jakieś przeprosiny. – Na Trzy Matki, co ja zrobiłem? Co ja zrobiłem? Bardzo mi przykro, nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo mi przykro. Ależ pan krwawi. Do diabła, krwawi pan jak wieprz! Proszę mi wybaczyć, straszliwie pan krwawi. Naprawdę, nie ma pan najmniejszego pojęcia, jak bardzo jest mi przykro z powodu tego, co się wydarzyło. Najmniejszego. O, Święta Trójco, co robić? Co robić? Zamknij się, pomyślał półprzytomny Boldur. I co ty w ogóle masz na sobie? Jakieś obrzydliwe, zielone ogrodniczki. Nie, to nie może być prawda. Nieco dalej, oba muły przewrócone na bok nadal szaleńczo przebierały kopytami, usiłując galopować w pozycji leżącej. Było widać, że bardzo cierpią. To był poważny wypadek, bez dwóch zdań. Potłuczone szkło, krew na chodniku... Zaczynali się schodzić gapie. – Co się stało? – Muły poniosły. Straciły kontrolę. – Taki muł to chyba i tak niewiele kontroluje. – Do mnie pan to mówi? – Hej, może ktoś pójdzie po lekarza albo coś w tym rodzaju? – A po co? Ten facet i tak za kilka sekund wyzionie ducha. – Dziesięć minut. – Żarty? Nie wytrzyma nawet dwóch. – Założy się pan? – Pięć funtów. – Stoi. Wydawało się, że wszyscy są zgodni, co do tego, że należy pozwolić, aby Boldur MacCabe dogorywał spokojnie na chodniku. – Och, tak bardzo mi przykro – jęczał nieustannie krasnal w zielonych ogrodniczkach. To okropne. To wszystko nigdy by się nie wydarzyło, gdyby nie... Mniejsza z tym. Ale jednak... No tak, oczywiście to prawda, że biegłem, ale te muły!... Och, na świętą krew Trzech Matek! Poczuł, że czyjeś ręce odciągają go delikatnie do tyłu, podczas gdy Boldur MacCabe, nadal w agonii, usiłował powstrzymać krew tryskającą z wielkiej, otwartej rany w jego gardle. Wyglądało na to, że niewiele już jej w nim zostało i właściwie nikt nie rozumiał, jakim cudem nadal żyje. Ciemna plama na chodniku wokół niego powiększała się z każdą chwilą. Dobre trzy minuty później mężczyzna, który zakładał się o jego śmierć, wyjął z portfela pięć banknotów i podał je konkurentowi, który obserwował MacCabe’a szyderczym wzrokiem. – Dzięki, stary. – Nie jestem twoim starym. Nieco rozczarowani gapie zaczynali się z wolna rozchodzić. Nie wyglądało na to, żeby Boldur MacCabe zdecydował się wreszcie umrzeć. Zważywszy na wyjątkowo ślamazarne tempo, mogło to się ciągnąć i cały dzień. Nikt nie wydawał się szczególnie zdziwiony, gdy ofiara mozolnie podniosła się z chodnika podtrzymywana przez osłupiałego Gloina. – Hola, hola! Nie powinien się pan ruszać, nie trzeba... Wszystko wskazywało na to, że MacCabe doskonale sobie radzi bez niego. – Niech mnie pan puści, dobrze? Zdaje mi się, że zrobił pan już wystarczająco dużo w tej sprawie. – Ja... – Niech pani idzie zabić kogoś innego. Okropna rana już prawie przestała krwawić. MacCabe oparł się o bryczkę. – Jasna cholera – jęknął, popychając stopą kawałki potłuczonego szkła. – Bardzo mi przykro. – Nie tak bardzo jak mnie. Zapadła jakaś nierzeczywista cisza. Krasnal powinien był umrzeć. Z taką raną nikt nie miał prawa podnieść się o własnych siłach. Ani powiedzieć „jasna cholera”. – Jest pan absolutnie pewien, że się pan dobrze czuje? – spytał raz jeszcze Gloin. – Może pan chce, żebym sprowadził lekarza? Boldur MacCabe pokręcił głową. Oba jego muły nadal leżały na ziemi, wierzgając szaleńczo, ale i one nie były zdecydowane zejść z tego świata. Krasnal pochylił się, by je pogłaskać. Przymknęły oczy pod dotykiem jego dłoni. – Do diaska – odezwał się MacCabe. – Hm – odparł Gloin. Myśli cwałowały w jego głowie z prędkością liści niesionych wiatrem. Na własne oczy widział kawał szklanej tafli, która utkwiła w szyi dostawcy, widział, jak krasnal go wyjął, i widział krew, która ciurkiem płynęła z rany. Ten krasnal powinien być martwy – tak mu podpowiadały myśli kłębiące się w głowie. Nikt nie powinien był przeżyć z taką raną. A zatem, co się dzieje? – Umf – stęknął MacCabe, masując boki. Jego ubranie było całe powalane krwią. Przechodnie przyglądali mu się, kiwając głowami, po czym robili to, do czego zostali stworzeni – przechodzili. – Czy mogę coś dla pana zrobić? – zapytał po raz ostatni Gloin, zupełnie zbity z tropu. – Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mi pan postawił małe piwo – odparł tamten. @@Ooooch! Zmierzch przykrył dachy miasta. Wąskie smugi dymu wznosiły się wdzięcznie w górę, jakby przyciągała je ciemność. Śnieg topniał powoli na chodnikach, a lekka bryza poruszała smukłymi gałęziami drzew. W parku Greenwitch wiewiórki opuszczały gniazda i baraszkowały w brunatnej trawie. Przed surowym budynkiem Szkoły Magii niewielkie grupy studentów elfów rozprawiały o czymś gorzko. Byli to ci uczniowie, którzy nie zdali rocznych egzaminów końcowych, ale dostali szansę w postaci egzaminów poprawkowych. – Co ci jeszcze zostało do zaliczenia? – Uroki zaczepne. Ściśle rzecz biorąc, umoczyłem błyskawice. – Tak jak ja. – Pff. Macie szczęście. Mnie zostały prace z niewidzialności. – Ciężka sprawa. A tobie, Maugham? – Iluzje odświętne. Jak zwykle. – Powinieneś sobie poradzić. – W zasadzie tak. Ale teraz jest jakoś dziwnie. Zupełnie nie wiadomo, co się dzieje. – Tak, rzeczywiście jest dziwnie. – Co takiego? – Jak dotąd wszyscy oblali. – Jak dotąd. – Dlaczego tak ścinają? – Może dlatego, że jesteśmy kiepscy. – Przestań! Nawet Walpole oblał Naśladownictwo. A to w końcu Walpole! Woźny w czarnej liberii pojawił się na schodach. – Darles Chickens! Pańska kolej. Mocno wyrośnięty młodzieniec poprawił na sobie marynarkę i ruszył w stronę wielkiego wejścia odprowadzany okrzykami kolegów pragnących mu dodać odwagi. – Dalej, Chickens! Pokaż, co potrafisz! – Jazda, Chickens, jesteśmy z tobą! – I pamiętaj, kto lewituje, ten jedzie! – Hej, chłopaki! Wszyscy odwrócili się w stronę trawnika. Przybysz biegł wielkimi susami. – Och, nie. Patrzcie tylko, kto nadchodzi. – Oriell. Tylko tego brakowało. Vaughan Oriell nadbiegł cały zasapany. – Co nowego? – Co tu robisz, Oriell? Przecież oblałeś, nie wiesz o tym? – Wiem – odrzekł Oriell z szerokim uśmiechem – ale przyszedłem, żeby was podtrzymać na duchu, chłopaki! – Fantastycznie. Tylko że dotychczas wszyscy umoczyli. Sam więc widzisz, że... – Co takiego? – Słyszałeś. Wszyscy oblali. – He, he – zarechotał Oriell. – Ja tam wiedziałem, że obleję test praktyczny. Dlatego też umoczyłem teorię. – Nie. – Jeden ze studentów uśmiechnął się, kładąc mu rękę na ramieniu. – To dlatego że jesteś najgorszą plagą, jaką kiedykolwiek widziała ta szkoła. Oriell już miał coś odpowiedzieć, ale przeszkodziło mu w tym nagłe zamieszanie. Ubrany w ekstrawagancki strój – koszulę z żabotem, haftowaną marynarkę, długą pelerynę i krawat – student drugiego roku schodził właśnie po schodach. Reszta, pełna nadziei, ruszyła w jego stronę. Ale twarz nowo przybyłego nie zwiastowała niczego dobrego. – Oblałem – rzucił zwięźle. – Co? Dlaczego? – Ale... – Oblałeś uroki zaczepne? Przecież brakowało ci tylko trzech punktów! – Wiem – odparł tamten, ocierając wierzchem rękawa pot z czoła. – Ale nie udało mi się uformować ani jednej nędznej kuli ognia. Macie pojęcie? Powiedzieli mi, że jestem hańbą tej szkoły, że nasze roczniki są najgorsze spośród wszystkich, jakie kiedykolwiek uczyły się w Greenwitch. – Najgorsze roczniki! Pozostali studenci wyglądali na mocno skonsternowanych, otaczali smutnym wianuszkiem kolegę, próbując go pocieszyć, i dyskutowali. Nikt zaś nie zwracał najmniejszej uwagi na Vaughana Oriella. – Hej – ożywił się ten ostatni, chwytając za łokieć kolegę, który odchodził właśnie ze spuszczoną głową. – Chodzę z taką dziewczyną, ma na imię Cissy. Jestem pewien, że nigdy nie widziałeś takiej ślicznotki. A nogi to ma... Tamten uniósł dłoń i spojrzał na niego znużony. – Stary, jest mi to dokładnie obojętne... Oriell opuścił rękę. Westchnąwszy, omiótł spojrzeniem trawnik w Greenwitch Park. Całe stada szarych wiewiórek kłębiły się i ścigały w półmroku. Zbiegały z drzew, skakały z piskiem na inne wiewiórki, turlały się w trawie, a potem nagle zamierały, nasłuchując czujnie z postawionymi uszkami. Vaughan Oriell przymknął oczy i wyciągnął przed siebie ręce, złączone razem, lekko uniesione. Zrobił to całkiem odruchowo. Koncentrował się przez kilka chwil i wizualizował jedno z maleńkich stworzonek. Potem otworzył oczy. Prawie natychmiast na czubkach jego palców pojawiła się kula ognia. Przez ułamek sekundy zawisła w przestrzeni, po czym przedarła się przez ciemności, uderzając w ziemię tuż obok modrzewia rosnącego dwieście stóp dalej. Wiewiórka, która myszkowała w tamtej okolicy, podskoczyła, jakby uderzył w nią piorun, i błyskawicznie zniknęła. Oriell skamieniał. Powoli odwrócił się do kolegów. – Hej, hej, chłopaki! Kilka głów odwróciło się na chwilę w jego stronę. Elf puścił się pędem ku nim, wymachując rękami. – Chłopaki! Widzieliście to? Widzieliście? Zatrzymał się, ciężko dysząc, a uśmiech pełen dumy rozświetlał jego twarz. – Czy co widzieliśmy? – Kula ognia! Udało mi się zrobić kulę ognia! – Kulę... Bardzo zabawne, Oriell. – Tak, bardzo śmieszne. – Przysięgam! – Omal nie uwierzyłem. – A potem sobie przypomniałeś, że chodzi o Oriella, co? Wybuch śmiechu wstrząsnął okolicą. Śmiali się wszyscy z wyjątkiem samego bohatera, który stał jak kołek, niezdolny do reakcji. – Udało mi się zrobić kulę ognia, przysięgam. Mówił bardzo cichutko. Tamci wzruszyli tylko ramionami i podjęli rozmowy między sobą. – Nie wierzycie mi? – szeptał Oriell, pozostawszy sam. – Zapytajcie tę wiewiórkę. Zapytajcie, sami się przekonacie. Wszystko na nic. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Niesłychane, pomyślał Oriell. Już miał pomyśleć coś jeszcze, gdy drzwi szkoły otworzyły się ponownie i stanął w nich student, tym razem trzeciego roku. – Glassworthy! Koledzy ruszyli mu na spotkanie. Młody student, w mundurku z grubego weluru, trzymając w dłoni kapelusz z szerokim rondem, uśmiechał się od ucha do ucha, zadowolony. Zatrzymał się na pierwszym stopniu schodów, patrząc na poszturchujących się i biegnących ku niemu kolegów. – No i jak? – spytali, gdy znaleźli się obok niego. Niejaki Glassworthy nadal się uśmiechał. – No, powiedz coś wreszcie! Student założył kapelusz na głowę i powiódł promiennym spojrzeniem po grupce kolegów. – Dwadzieścia na dwadzieścia – oznajmił na koniec. – Co? – A czego się spodziewaliście? Zdałem wszystko. Dziesięć ognistych kul w sam środek tarczy. Dokładnie w sam środeczek... Pozostali studenci przyglądali mu się z podziwem. Wkrótce rozległ się chór gratulacji i pełnych zazdrości gwizdów. Ktoś odwrócił się do stojącego nieco z tyłu Oriella. – Słyszysz, Vaughan. Dawałeś mu korepetycje? Wywołało to ogólną wesołość. Oriell uniósł obie dłonie i pokręcił głową. – Przysięgam, chłopaki! Podczas gdy przyjaciele pokpiwali sobie z Vaughana, student z trzeciego roku usiadł na schodach i ukrył głowę między kolanami. Ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Wyglądało na to, że jeszcze chwila, a się rozpłacze. – Glassworthy? Student uniósł powoli głowę. Miał zaciętą minę. W środku gotował się ze złości. Nikt już niczego nie rozumiał. – No, Glassworthy? Otaczający go koledzy wyglądali na zaniepokojonych. – Nic, kompletnie nic mi się nie udało – odezwał się Glassworthy. – Mało tego, to była porażka poniżej wszelkiej krytyki. Nie utworzyłem najmniejszej, rozumiecie, najmniejszej kuli. Czy wy to sobie wyobrażacie? Wyobrażali to sobie. Powoli kiwali głowami. – Najgorsze jest to, że udawało mi się tysiące razy w Phoenix Park. Na przykład, gdy ćwiczyłem ostatniej nocy. A teraz nic. Absolutnie nic. – Ale... – Powiedzieli, żebym się zastanowił, czy wybrałem odpowiedni kierunek. Macie pojęcie? Że iluzja to nie zawód, tylko pasja. I tak dalej, i tak dalej. – Och. – Ciężka sprawa. – Żebyś wiedział. – Przykro mi, Glassworthy. – Tak, to naprawdę parszywy pech. – Ba! – Tak czy inaczej, wszyscy oblaliśmy. – Ja jeszcze nie zdawałem egzaminów! – zaprotestował któryś ze studentów. – Poczekaj chwilę. – Ale coś wam powiem – rzucił Glassworthy, wstając i spoglądając niezbyt życzliwie w mrok Greenwitch Park. – Nawet egzaminatorowi, który chciał mi pokazać, jak się do tego zabrać, sztuczka się nie udała. Słyszałem potem, choć to nie było przeznaczone dla moich uszu, jak rozmawiał o koniunkcjach astralnych z Wielkim Magistrem. Zostaliśmy oszukani, oto, co myślę. I zapewniam was wszystkich, jak tu stoicie, że taki, co by dziś rzucił ognistą kulą, jeszcze się nie narodził. @@Uprasza się o nieumieranie Nazajutrz, od samego rana, August Oven sterczał już pod moimi drzwiami razem ze smokiem. Poprosiłem Prudie, by się nim zajęła. Gdy jednak wyciągnąłem ręce po smoka, zrobił krok do tyłu, przyglądając mi się nieufnie. – O co chodzi? – spytałem. – Co mu jest? – spytał Oven. – Pańskiemu smokowi? Skinął głową, wyraźnie zatroskany. – Jeszcze nie wiemy – odparłem. – To dopiero druga konsultacja. – Jasne. W takim razie, dlaczego nie mogę być przy niej obecny? W końcu jestem jego panem, czyż nie? Posłałem mu życzliwy uśmiech. – Nikt tego nie podważa, panie Oven. Znowu wyciągnąłem ręce, żeby zabrać smoka, który patrzył na mnie błagalnie. – Znam się na swojej pracy – zapewniłem. Cofnął się raz jeszcze. – Jak tak dalej pójdzie – zauważyłem – wylądujemy na ulicy. Proszę się nie obawiać, pański smok nie odfrunie. August Oven przyglądał mi się podejrzliwie. Ja zaś uśmiechałem się jak kretyn. Profesjonalny John Vincent Moon. Zawodowiec najwyższej klasy. Ręce opuszczone wzdłuż ciała, zero zagrożenia. Żadnych gwałtownych gestów. Uśmiech. Racjonalizm. Przede wszystkim nie okazuj, że o czymś myślisz. – A zatem? Hm? Nadal nieufny Oven pozwolił mi wziąć zwierzątko. – Proszę się nie martwić – powiedziałem, unosząc mój cenny ciężar w stronę gabinetu. – To nie potrwa długo. – Hej! Niech pan zaczeka! Nie zdjąłem mu smyczy! – To bez znaczenia – zawołałem, zamykając drzwi kopniakiem, podczas gdy Prudie prowadziła naszego przyjaciela do poczekalni. Postawiłem Gryphiusa na podłodze. – Nie do zniesienia – oznajmił. – W porządku? – Oczywiście, że nie. Rozłożył skrzydła, pomachał nimi chwilę i złożył. – O czym to mówiliśmy? – zapytałem, siadając obok niego na podłodze. – Ach tak. Wydaje ci się, że jesteś Śmiercią, czy tak? Spojrzał na mnie morderczym wzrokiem. – Nie „wydaje” mi się, że jestem Śmiercią, debilu jeden. Ja jestem Śmiercią. Masz dzisiejszą gazetę? – Tak, Magiczny Poranek. – Doskonale. Przynieś ją tutaj. Wstałem, wziąłem gazetę złożoną starannie na moim biurku i znów usiadłem na parkiecie. – Nekrologi – powiedział smok. Szukałem wskazanej rubryki. Przewertowałem gazetę na wszystkie strony. – Nie ma – powiedziałem. – Cóż za spostrzegawczość. – To niczego nie dowodzi. Przyglądałem mu się z rosnącą uwagą. – Nie? To zajrzyj do niej jutro. I każdego następnego dnia. Za kilka kolejnych tygodni, miesięcy i lat. A oto, co stwierdzisz, Johnie Vincencie Moon: Nikt nie umiera. Zupełnie, jakby Śmierć nie istniała. – Ale... – Jestem uwięziona w ciele smoka – powiedział Gryphius, zatapiając spojrzenie w moich oczach. – Ktoś mnie schwytał w pułapkę. To poważna sprawa. Przeciągnąłem dłonią po twarzy. Świat bez Śmierci? Na pierwszy rzut oka wydawało się to zupełnie absurdalne. Ale przecież ostatnio widziałem wiele absurdalnych rzeczy. Począwszy od tego złotego czegoś, które upierało się, by ze mną rozmawiać. Wstałem. Sprawy zaczęły się komplikować nieco zbyt mocno jak dla mnie. Ale smok (albo Śmierć, sam już nie bardzo wiedziałem co) nie dał mi odetchnąć. – No dobrze – powiedział – wymyśliłeś jakiś sposób na pozbycie się tego kretyna, Ovena? Olśniło mnie nagle. Pochyliłem się nad nim i obejrzałem skórzaną obrożę z imieniem g.r.y.p.h.i.u.s, do której była przyczepiona smycz. Wziąłem z biurka nóż do papieru i zacząłem delikatnie nacinać obrożę. – Co robisz? – spytał Gryphius. – Nacinam twoją obrożę. Ale nie do końca. Tylko trochę. Tym sposobem, kiedy twój pan – to znaczy Oven – przywiąże cię gdzieś, wystarczy, że mocniej pociągniesz. – Hm – prychnął smok. – A co potem? – Potem przyjdziesz do mnie, a ja cię ukryję. – Ukryjesz mnie? – No, będziesz tu mieszkał. Zajmę się tobą. Zwierzątko rozważało tę opcję, mając przy tym minę, jakby oglądało niedoskonały szlif szlachetnego kamienia, po czym powoli skinęło głową. – Nie jest to idealne rozwiązanie, ale na razie nie mamy lepszego, a czas nagli. Zgoda, może być. Potem będziemy mogli przystąpić do działania. W mgnieniu oka zrobiłem niewielkie nacięcie na obroży i wstałem. – Jest tylko jeden mały problem – powiedziałem. Smok podreptał do sofy i wskoczył na nią. – Jaki? – Nie rozumiem, dlaczego miałbym ci pomagać. – To żart? Podszedłem do niego z uśmieszkiem na ustach. – Tak szczerze – odezwałem się – czy wyglądam na radosnego dowcipnisia? Odwrócił się ode mnie demonstracyjnie. – Powiem ci, dlaczego musisz mi pomóc – powiedział smok. – Po pierwsze, płyn, który wypiłam – który wypił smok – był przeznaczony dla ciebie. I to z jego powodu jestem teraz uwięziona w tym ciele. Ten temat omawialiśmy już podczas naszego pierwszego spotkania. Próbował mi wyjaśnić, na czym rzecz polega, i chociaż okoliczności decydujące i towarzyszące sprawie wydały mi się nieco mętne, udało mi się uchwycić ogólną zasadę. Ktoś dodał czegoś do naszych piw. Gwiezdny płyn mający nieodpartą moc przyciągania Śmierci. Problem polegał na tym, że to nie ja wypiłem to coś, ale smok. Wniosek: Śmierć powinna była się znaleźć w moim ciele, a nie w ciele Gryphiusa. – Zgoda – powiedziałem głosem słodkim jak miód. – Jednakże, mój mały łuskowaty przyjacielu, nie jestem w żadnym razie odpowiedzialny za to nieporozumienie. Z pretensjami musisz się zwrócić do smoka. Mówię do ciebie, która jesteś tam, w środku. Bo widzisz, jeśli o mnie chodzi, to z największą przyjemnością wypiłbym to piwo. Tak to zresztą było przewidziane. – Rozumiem – odparł smok, nie odwracając się. – Jest jednak coś jeszcze. – Tak? – Tak. Chcesz przecież umrzeć, Johnie Moon. Prawda? Złoty, łuskowaty drobiazg spojrzał na mnie. – Powiedzmy, że ostatnio często mi to chodzi po głowie. – Daj spokój. Doskonale wiem, dlaczego zostałeś wybrany, dlaczego miałeś wypić napój. Dlatego że twoje pragnienie połączenia się ze mną urosło ponad wszelką miarę. Ale ja nie chciałam cię przyjąć. Zaczynało się robić coraz ciekawiej. – Aha! Więc to tak? Smok pokiwał głową. – Nie chcę, żebyś teraz umierał, Johnie Moon. Nie pytaj mnie, dlaczego. Chyba sama nie całkiem to rozumiem. Fakt jest jednak faktem. I powiem ci coś jeszcze. Dopóki będę przebywać w tym ciele, nie masz cienia szansy na zejście. – Och. – Właśnie tak. Oznacza to, że możesz się spokojnie rzucić pod pociąg, skakać do Potwora Tamizona z kieszeniami pełnymi kamieni albo podcinać sobie głupio żyły w wannie. Wszystko na nic. Jeśli chcesz zyskać choć cień szansy, by się pożegnać z tym światem, mój miły, musisz mi najpierw pomóc się stąd wydostać. – To szantaż – wyszeptałem. – Nie – odpowiedział smok. – To przeznaczenie. Oparłem się o ścianę. Gdzieś tam zegar wybił godzinę dziesiątą. Na dworze padał niezdecydowany deszcz ze śniegiem. – Tak długo, jak będziesz, pani, w środku – powiedziałem, przyłapując się na tym, że mówię wprost do samej Śmierci, co wymagało formy pełnej szacunku – nie będzie sposobu, żebym?... Zwierzę pokręciło głową. – A inni? – Też nie. Nikt nie umrze, Johnie Moon. Bez względu na to, co się stanie. Czy chcesz, bym ci powiedziała, co się stanie, jeśli taka sytuacja utrzyma się dłużej? Dałem znak, że nie chcę. Sam mogłem to sobie wyobrazić bez trudu. Przeludnienie. Wojna domowa. Ale wojna bez trupów, wojna po nic. Totalny chaos. Będą nas całe sterty, jeden na drugim do samego nieba. Pomyślałem o Vampire State Building, najwyższym budynku, który stał w sercu City. Tysiące podobnych konstrukcji zaczną się pojawiać niczym kwiaty z metalu. Miejsce, w którym przyszło nam żyć i tak nie było najweselsze, ale przy takim obrocie spraw błyskawicznie przemieni się w piekło. Piekło, w którym będziemy żyć wiecznie. Spojrzałem na Gryphiusa. Umościwszy się na sofie, przypatrywał mi się w milczeniu, z taką miną, jakby los świata zależał od mojej odpowiedzi. – Zgoda – powiedziałem wzdychając. – Jakie są dalsze kroki? Smok rozłożył skrzydła i przyjrzał mi się z zainteresowaniem. – Przede wszystkim – powiedział – trzeba załatwić sprawę z Augustem Ovenem. – Doskonale. – Począwszy od teraz – ciągnął smok – będziemy musieli zachować szczególną ostrożność. Stanąłem na środku pokoju. – Proszę się nie martwić – powiedziałem, rozpościerając ramiona. – Wroga jeszcze nie widać u naszych bram. @@Puk, puk Ktoś zastukał do drzwi. Uniosłem brew. – Nie ma zmartwienia – powiedziałem. – Prudie zaraz otworzy. O czym to mówiliśmy? Ach tak! August Oven. – August – powtórzył Gryphius. Obaj odczuwaliśmy jednak pewne napięcie. – Poszła otworzyć – stwierdził smok, węsząc. – Dlaczego nie zamknęła drzwi? Ledwie wypowiedział te słowa, a z salonu dobiegł głośny krzyk. Krzyczał Oven. – Schowaj się – powiedziałem do smoka. Gryphius wcisnął się pod moje biurko. Już miałem położyć rękę na klamce, gdy drzwi otworzyły się z hukiem na oścież. Poleciałem na plecy z nogami w powietrzu i próbowałem się cofnąć, pełznąc jak krab. Dwa potężne osiłki, jeden uzbrojony w szablę, drugi w pistolet na demony, wpadły do mojego gabinetu. – Hm – mruknąłem, próbując się podnieść – panowie w sprawie leczenia? – Nie ruszaj się – warknął olbrzym z pistoletem, celując wprost we mnie. – W porządku – powiedziałem. Oba bydlaki były ubrane w długie, czarne skórzane płaszcze, miejscami porozdzierane, i kapelusze w kształcie pieroga, które musiały chyba przeżyć niejedną wojnę. Nie wyglądało to na żarty. – Nazywasz się John Vincent Moon? – To zależy. O co chodzi? – To on – powiedział olbrzym, odwracając się do kolegi. – Mówiłem ci, bułka z masłem. Nasz pan będzie bardzo zadowolony. – Hm... Pan? – dopytywałem się z głupim uśmieszkiem. – Zamknij się! – wrzasnął olbrzym z szablą. – Dobra – tym razem odezwał się do kolegi – to jak go zabieramy? Zrób coś, odezwał się głos w mojej głowie. Prawie zapomniałem o Gryphiusie. Tak, ale co? – odpowiedziałem tym samym sposobem. Cokolwiek. Pamiętaj, że nie możesz umrzeć. Doprawdy? – zastanawiałem się, patrząc na napastników. No i co z tego? To nie ewentualność śmierci mnie przerażała. Ale cierpienia. Powodowany nagłym impulsem, w którym było tyle odwagi, co głupoty, postanowiłem się jednak podnieść. – Hej – warknął olbrzym z pistoletem – powiedziałem ci, żebyś się nie ruszał. – W porządku – odparłem – muszę tylko trochę rozprostować kości. – Siadaj! Na ziemię! – Słucham? – Powiedziałem: siadaj! Poczułem w sobie nową siłę. Zdaje się, że przekroczyłem stadium strachu. Albo też miałem go po prostu w nosie. – Bo co mi zrobisz, hm? Strzelisz do mnie? Idę o zakład, że twojego pana to nie ucieszy. Przez chwilę olbrzym rozważał mój argument, a potem zaczął podwijać rękawy. – Mam inny pomysł – powiedział. – Ach tak? – spytałem, wpatrując się w drzwi, które powoli uchylały się za ich plecami. – No. Nie wyglądasz mi na faceta, który kojarzy, kiedy mu wolno mówić, a kiedy ma się zamknąć. – To całkiem możliwe. Nadal się uśmiechałem. Prudie, moja droga, maleńka Prudie przecisnęła się przez szparę, trzymając w ręku moją laskę z ukrytym ostrzem szpady. Ostrze błysnęło w półmroku. To był bardzo kiepski, ale zawsze jakiś pomysł. – Powinniście jednak uważać na żyrandol – zauważyłem. Obaj odruchowo spojrzeli na sufit. Prudie wbiła ostrze w udo bydlaka z szablą, po czym natychmiast je wyjęła. – Ach, ty mała zdziro! – ryknął olbrzym, chwytając obiema rękami za udo. Korzystając z zamieszania, skoczyłem na jego kolegę. Przewróciliśmy się obaj na plecy. W czasie krótszym od jednego uderzenia serca miałem nad nim przewagę. Wystarczyło, by upuścił pistolet na demony. Następnie cisnął mną o ziemię równie łatwo, jak ciska się workiem pełnym pierza, i szykował się, by mnie rozedrzeć na strzępy wielkimi, sękatymi łapskami. Prudie, nadal uzbrojona w moją laskę z ostrzem, chciała mi się rzucić na ratunek, ale olbrzym, którego zaatakowała, chwycił ją za kostkę i cisnął nią o ścianę w głębi pokoju. Rozpłaszczyła się o nią jak przejrzały owoc. Laska upadła na podłogę. Przeturlałem się dokładnie w chwili, gdy ten drugi miał mnie uderzyć pięścią w twarz, i zobaczyłem, że jego pistolet na demony leży po drugiej stronie gabinetu, poza wszelkim zasięgiem. Sprawy nie miały się najlepiej. Gryphius też to chyba rozumiał. Wyskoczył z ukrycia niczym diabeł z pudełka i wbił kły w zadek mojego przeciwnika, który wyprostował się gwałtownie, wydając dziki ryk. Huknąłem go z całej siły w splot słoneczny i rzuciłem się na oślep w kierunku pistoletu. Sunąłem ślizgiem po parkiecie. Chwyciłem go wreszcie, odwróciłem się i wystrzeliłem w stronę olbrzyma. Usłyszałem niezbyt głośny wybuch i z lufy wyskoczył maciupeńki, zielonkawy diabełek. Zatrzymał się w locie, o kilka cali od olbrzyma, i zawrócił. – Co? Następnie zaczął krążyć bezsensownie we wszystkie strony, mknąc niczym błyskawica z jednego kąta pokoju do drugiego. Nie sposób było nadążyć za nim wzrokiem. Olbrzym ruszył do mnie z wrednym uśmiechem na twarzy, masując pośladki. Cisnąłem mu pistoletem w twarz, smok tymczasem gryzł go w łydkę. Drugi olbrzym zaczynał odzyskiwać przytomność. Wymierzyłem mu kopniaka prosto w szczękę, podniosłem laskę z ostrzem upuszczoną przez Prudie i wbiłem mu ją w brzuch. Jeśli masz odrobinę szczęścia, pomyślałem, okaże się, że wszystkie te brednie o Śmierci są prawdziwe i nie umrzesz. Po kilku sekundach miotania się wężykiem mały zielony demon przysiadł na parapecie. Najwyraźniej zabrakło mu tchu. Prudie leżała nieruchomo. Wziąłem ją pod pachę. Zupełnie jakbym trzymał szmacianą lalkę. Nie było czasu do stracenia. Olbrzym z pistoletem odzyskiwał zmysły. Gryphius ugryzł go po raz ostatni i pobiegł za mną do wyjścia. Nie do końca byłem świadom tego, co czynię. W poczekalni niemożliwy August Oven leżał rozciągnięty jak długi i cicho jęczał. Przelazłem przez niego i skierowałem się ku drzwiom, na ramieniu dźwigając cenny ładunek i ze smokiem depczącym mi po piętach. Wyszliśmy na dwór, gdzie padał drobny lodowaty deszcz. Puściłem się truchcikiem po Finnegan Road, prosto do skweru Mill Rock Park. Ciemne sylwetki sosen majaczyły we mgle, nieuchwytne jak zjawy. Kilku mijanych po drodze przechodniów obdarzyło nas zdziwionymi spojrzeniami. – Hej! – protestował Gryphius za każdym razem, gdy nikt nie mógł nas słyszeć – nie biegnij tak, zatrzymaj się! Nie słuchałem go. Prudie, potrząsana na wszystkie strony, odzyskiwała powoli przytomność. Wbiegliśmy na skwer. Między drzewami pięła się kręta ścieżka. Po obu jej stronach stały wilgotne ławki. Opadłem na jedną z nich, przed ogromną skałą, która wydawała się ustawiona celowo w tym właśnie miejscu. Posadziłem Prudie obok siebie. Mały smok też wskoczył na ławkę. – Uf – sapnąłem – nareszcie. – Uf? – powtórzył Gryphius. – Powiedz no, Johnie Vincencie Moon, co cię właściwie napadło? Opuściłem wzrok i spojrzałem na niego. Myślałem o uczonych przykazaniach Stowarzyszenia Zintegrowanych. „Jeśli stanąłeś w obliczu nowej sytuacji, a ostrożność lub inteligencja każą ci postąpić w taki to a taki sposób, nie wahaj się ani chwili. Postąp dokładnie odwrotnie”. No właśnie. Tak się też stało. Na pierwszy rzut oka postąpiłem dokładnie odwrotnie w stosunku do tego, co mi dyktował własny rozum. Bilans wypadł raczej pomyślnie. – Uciekliśmy im – powiedziałem. – My? Oni chcieli ciebie, Johnie Moon. – Co ty możesz o tym wiedzieć? Smok wzruszył ramionami smoczym sposobem. Uniosłem twarz ku niebu. Przymknąłem oczy i otworzyłem je, gdy Prudie zaczęła się wiercić obok mnie na ławce. – Gdzie jestem? – jęknęła, chwytając mnie za ramię. – Gloin? – Niezupełnie – odparłem, wyswobadzając się delikatnie z jej uścisku. – To tylko ja, moja droga Prudie. Jesteśmy w Mill Rock Park. I chcę pani podziękować. Spojrzała na mnie zdziwiona. – Miałam dziwny sen – powiedziała, wstrząsana dreszczem. – Naprawdę? – Tak. Śniło mi się, że nasz dom był starym zamczyskiem, a ubrane na czarno olbrzymy usiłowały go zdobyć. – Aha. – I ten smok, który siedzi obok pana, też tam był. – Hm. – Ale wtedy mówił. Spoglądałem na tulącą się do mego ramienia karlicę. – On nie tylko mówi – powiedziałem, patrząc prosto przed siebie. – W dodatku jest Śmiercią. @@Może raczej w hotelu Wzięliśmy pokój w Warlock Hemsley, dość szykownym hotelu na brzegu Potwora Tamizona. Z naszego okna widzieliśmy leniwe zakole błotnistych wód i drugi brzeg z dużym szarawym budynkiem, ozdobionym ząbkowanymi wieżami. Muzeum Legend. Nie miałem przy sobie pieniędzy, ale liczyłem na to, że zajrzę do domu, gdy tylko to będzie możliwe. Na razie nie było mowy o powrocie na Finnegan Road. Byłem pesymistą z natury i perspektywa, że zostanę porwany w środku nocy przez bandę mściwych olbrzymów, wcale mnie nie pociągała. Siedzieliśmy we trójkę na łóżku. Prudie przyzwyczaiła się do smoka. Uważała, że jest „rozkoszny”, a to, że w jego wnętrzu kryła się sama Śmierć, w niczym jej nie przeszkadzało. Popołudnie ciągnęło się niezbyt wesoło, my zaś usiłowaliśmy podsumować ostatnie wydarzenia. – Po pierwsze – podsumowywał Gryphius – ktoś chciał cię porwać, sądząc, że znajduję się w twoim ciele. Ponieważ jednak to smok wypił płyn, a nie ty, manewr się nie powiódł. Ale oni pewnie szybko się połapią. – Oni? – Nie jestem pewien tożsamości owych „onych” – ciągnął Gryphius – jednak ta historia straszliwie mnie niepokoi. Trzeba mieć nie lada tupet, żeby chcieć porwać Śmierć, i niesamowitą wprost wyobraźnię, by wykombinować równie pokręcony plan. Z namysłem pocierałem grzbiet nosa. – W jaki sposób nas znaleźli? – Johnie Moon – powiedział smok, rozkładając skrzydła – koniecznie musisz sobie przypomnieć, kto wlał płyn do waszych piw. – To był człowiek – stwierdziłem. – Miał wąsy i... ach, wszystko jest takie zamazane. Wypiliśmy bądź co bądź dużo piwa. – Wyobrażam sobie. Zapadła pełna refleksji cisza. – John? – Tak? – Powiedziałeś „my”? – Wydaje mi się, że tak. – Kim byli pozostali? – Och. Oriell i Gloin. – Gloin MacCough. – Prudie uznała, że należy to uściślić. – Elf i krasnal, jak sądzę? – Można tak powiedzieć. – To bardzo ciekawe. – Może w twojej opinii. – A czy mógłbyś mi opisać tego Oriella i Groina? – spytał Gryphius. – Gloina – poprawiła Prudie. – No więc – powiedziałem, wstając z łóżka i patrząc daleko w przestrzeń – Oriell jest studentem magii, wyjątkowo nieudolnym, a Gloin... – Gloin nie potrafi sprawić, żeby wyrosło choćby najnędzniejsze źdźbło trawy – dokończył za mnie smok. Odwróciłem się do niego. – Skąd o tym wiesz? Gryphius schował pyszczek pod skrzydłem, jakby tam czegoś szukał. Wyglądał na mocno zaniepokojonego. – To potwierdza moje obawy – powiedział. – Możesz to wyjaśnić? Mógł to wyjaśnić. Z tego, co wiedział, człowiek, który próbował porwać Śmierć, miał podobne zamiary wobec jej sióstr, Magii i Natury. Płyn wlany do naszych piw miał być wypity przez starannie dobrane ofiary, przez nas. Trzy istoty pozostające w doskonałej sprzeczności z zasadami ucieleśnianymi przez Świętą Trójcę. Ktoś, komu Natura nie chce pomóc. Ktoś, komu Magia pomóc nie może. I ktoś (ja), kogo Śmierć nie chce albo nie może mu pomóc. – Ale po co? – pytała Prudie, której zrozumienie tego sprawiało niejaką trudność. – To proste. Raz uwięzione w tych ciałach nie potrafimy się z nich uwolnić. Gdy taka osoba jest odporna na zasady, które ucieleśniamy, działa jak płaszcz nieprzemakalny. Znalazłszy się w środku, bardzo trudno jest nam zrobić to, co byśmy chciały. Nie kontrolujemy ciała, w którym się znajdziemy. – My? – powtórzyła Prudie. – Trzy Matki – odpowiedziałem. Karlica pokręciła głową. Było tego za wiele, stanowczo za wiele. Przyjęcie do wiadomości faktu uwięzienia Trzech Matek oznaczało przede wszystkim uznanie, że naprawdę istnieją, a to większość z nas uważała za prawdę, ani w to specjalnie nie wierząc, ani też nie starając się specjalnie zrozumieć. Wiara mieszkańców Newdon stanowiła dla nich bardziej pocieszenie niż cokolwiek innego. Teraz zaś przemieniała się w pewność, mieliśmy tego namacalne dowody. I to był nie lada kłopot. Nie wspominając już o tym, że boskie istoty okazały się nieprawdopodobnie bezbronne. – Daliśmy się schwytać w pułapkę – powiedziałem. – Na to wygląda. Zamówiliśmy butelkę brandy. Napełniłem trzy kieliszki. Jeden podałem Prudie, a drugi postawiłem przed smokiem. – Przecież pan wie, że nie piję – mizdrzyła się karlica. – Proszę wypić albo wyleję panią z roboty – oznajmiłem, wychylając jednym haustem zawartość mojego kieliszka. Zamoczyła usta i skrzywiła się. Ogarniało mnie błogie ciepło. Bardzo przyjemne, zważywszy na deszcz padający za oknem. Śnieg był już tylko wspomnieniem. Gryphius chłeptał swoją brandy drobnymi łykami. Rozmawialiśmy i z wolna sprawy się wyjaśniały. Zamieszanie w parlamencie, metodyczne niszczenie Columbine Forest nabierały nowego znaczenia. I Gryphius był absolutnie pewien, że stanowiły one część planu. Czy Królowa była w to zamieszana? W chwili obecnej Natura i Magia znajdowały się bez wątpienia w wielkim niebezpieczeństwie. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że nie jest jeszcze za późno. Nalałem sobie kolejny kieliszeczek brandy, aby w spokoju rozważyć taką ewentualność. Gul, gul, gul. – Paskudna sprawa – stwierdziłem. – John – odezwał się smok, zeskakując z łóżka. – Musisz odnaleźć przyjaciół. Być może ich też ktoś spróbuje porwać. Nie możemy być tego pewni, ale ryzyko istnieje. Złapałem butelkę i zacząłem pić prosto z gwinta. Beznadziejnie potrzebowałem ciepła. Beznadziejnie potrzebowałem przyjaźni. – Panie Moon – zaoponowała nieśmiało moja gospodyni. Odstawiłem butelkę na podłogę. – Prudie, moja słodka – powiedziałem, siadając obok niej – sytuacja jest, hm, bardzo poważna. Ale kontroluję wszystkie jej zady i walety. Pokiwała głową. Objąłem ją ramieniem i przytuliłem. Gdzieś w przepastnej głębi umysłu potężne tryby zaczynały się zazębiać. – John – mówił dalej siedzący u mych stóp smok – co zamierzasz zrobić? Przyjaciele cię potrzebują. Przymknąłem oko. Wyciągnąłem na wpół opróżnioną butelkę w jego stronę. – W końcu jesteś Śmiercią – zapluwałem się – dlaczego więc do ciasnej niejasnej, dlaczego czegoś nie zrobisz, a? – Jesteś pijany, Johnie Moon. To kiepski pomysł. – To prawda – upierałem się, przysuwając twarz bardzo blisko twarzy Prudie – niech ona po prostu wylezie z tego smoka i wszystkich pozabija i... – John. Ja NIE MOGĘ wyjść ze smoka. – Wielka szkoda. – Czknąłem w zamyśleniu. – Musisz nam pomóc, Johnie. – Nam? – Mnie i moim siostrom. Znów wstałem i chwiejnie podszedłem do okna. Hej! Czyż to nie cudowne? Mgła na rzece. Kościoły, wzgórza, wieże, dym, światła w szarudze, te wszystkie drzemiące potwory i całe to pracowite życie, roztrząsanie, podziemne poruszenie, wszystko działało niczym mechanizm, wielka maszyna na jałowym biegu. – Nazywam się John Moon – powiedziałem, jakby to tłumaczyło wszystko. – I to właśnie mnie, trenera Olbrzymów z Chelsey, prosi się, żebym uwolnił Śmierć. Ha! Gościa, który chciał umrzeć, ale nie wiedział jak! To dopiero! Zabawne – mruknąłem, opierając z rozmachem czoło o szybę. Stuk. – Panie Moon – błagała Prudie, szarpiąc mnie za marynarkę. – Pańskim przyjaciołom być może grozi straszne niebezpieczeństwo. Patrzyłem na nią, próbując się uśmiechnąć. – He, he! Moja maleńka Prudie jest zakochana, co? Musiałem wyglądać dość przerażająco. – Wydaje mi się – czknąłem – ale proszę mnie poprawić, jeśli się mylę – zgoda? – że poradzą sobie znakomicie beze mnie, a poza tym – znów czknąłem – obraziliśmy się, prawda? Na śmierć! – krzyknąłem, wznosząc ramiona ku niebu. Smok coś odburknął, ale go nie słyszałem. Za oknem, po drugiej stronie rzeki, wznosił się imponujący budynek Muzeum Legend. Musiałem pomyśleć, musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Chwila wydała mi się odpowiednia. Nieco chwiejnym krokiem skierowałem się do drzwi. – Pójdę sprawdzić, o co lata. O co biega – poprawiłem się. – Wy zostajecie tutaj, bo, jak wiecie, sytuacja jest bardzo, hm, poważna. I przede wszystkim niczym się nie martwcie. Rozumiecie? Bo, dopóki tu jesteście, no właśnie, nie martwcie się – czknięcie – za bardzo. Zaraz wracam. @@Auu! Gdy ktoś późnym popołudniem zastukał do drzwi, Gloin MacCough usłyszał jedynie przytłumiony dźwięk. Znajdował się w gęstym lesie. Jego mieszkanie przemieniło się w prawdziwy bór. W salonie wyrosło drzewo. Mocne korzenie obejmowały nadpękniętą komodę. Mchy i paprocie wyściełały łazienkę; potężny bluszcz obrastał ściany kuchni. Korytarz opanowały bujne krzewy, a na piętrze królowały choinki. Rosło ich tam co najmniej dziesięć. Łóżko zniknęło całkowicie, rozniesione na strzępy. Większość mebli przegrała walkę. Popękały, rozpadły się na kawałki pod nieprawdopodobnym naporem życia, pod naporem pędów i drzew, które rosły w gorączkowym tempie i rozwijały się tak szybko, że widać to było gołym okiem. Wszędzie gdzie tylko Gloin położył dłoń pojawiała się nowa roślina. Podłogę zalegała ziemia próchniczna i zwiędłe liście, a porozsypywane nasiona czekały tylko, by zacząć kiełkować. Gloin uniósł gałąź młodego dębu, którego konary, poszukując po omacku światła, dotarły już do sufitu i wiły się pod nim niczym węże w wodach jeziora. Krasnal nadstawił ucha. Ktoś zapukał ponownie. – Jasny gwint – złorzeczył Gloin, wycierając uwalane ziemią ręce o górę ogrodniczek. Wydarzenia z dzisiejszego poranka wciąż kołatały się w jego pamięci. To, co przeżywał już od kilku godzin, było tak niesamowite, że pojęcie czasu utraciło dla niego wszelkie znaczenie. Jak długo siedział w domu, siejąc kwiaty i przyglądając się, jak rosną, podskakując z radości i tarzając się po świeżej ziemi? Może to ta próchnica, którą zamówił? Może ją właśnie przyniesiono w wielkich workach, chociaż jakimś niewytłumaczalnym, a cudownym sposobem zdawało się, że rośliny nie potrzebują podłoża i czerpią siłę z podłogi w mieszkaniu albo spod podłogi. Gloin sam już nie wiedział, co myśleć. Przedzierając się przez monstrualny korzeń, rozgarniając zarośla wyrastające na jego drodze, które za chwilę całkiem zatarasują przejście, skierował się w stronę drzwi i znów usłyszał pukanie. – Tak, tak, już idę! Na Świętą Trójcę, pomyślał, jeśli to rodzina tego nieszczęsnego szklarza, którego omal nie zabiłem, to ja już nic z tego nie rozumiem. Krasnal szklarz. Krasnal, który powinien był umrzeć, a zamiast tego wypili razem po dwa piwa w pobliskim pubie i żartowali jak starzy przyjaciele. Żartowali też, patrząc na afisz, który głosił: Poszukuje się zaufanych olbrzymów lub goblinów do spełnienia trudnej misji. Wynagrodzenie bardzo wysokie. Wymagane referencje. Zgłoszenia przy barze. – He, he – rechotał cudem ocalały krasnal, podczas gdy wąziutka strużka krwi sączyła się z jego rany. – Co? – Znów jakiś biedaczysko dostanie za swoje. – Biedaczysko? – „Trudna misja”. Chodzi o kogoś, kto nie spłacił długów. Teraz jednak podejdzie inaczej do sprawy. Wierz mi, z workiem na głowie myśli się zadziwiająco szybko. To niesamowite. – He, he – zarechotał z kolei Gloin. – He, he – rechotał również teraz, otwierając drzwi. – Dzień dobry! Ujrzał olbrzyma w towarzystwie dwóch goblinów o groźnych minach. Olbrzym miał na sobie obszerny płaszcz, który mu sięgał do kostek, i buty z okuciami. Ręce splótł na plecach. Twarz Gloina rozjaśniła się. – Poznaję pana – powiedział. – Tak? – Pan Horatius Ploom. Gra pan w Olbrzymach z Chelsey. – Grałem – poprawił go tamten. – Tam do licha! Wie pan co? W odpowiedzi olbrzym wyjął zza pleców jutowy worek i spokojnie włożył go krasnalowi na głowę. Gloin próbował coś powiedzieć, ale nikt go nie słyszał. Jeden z goblinów o krostowatej twarzy i nerwowym usposobieniu podał Ploomowi sznur, ten zaś związał nim żywy worek, który strasznie się miotał. – Hum, hum, hum – mamrotał krasnal, próbując się poruszyć. – Zamknij się – poradził olbrzym i wyrżnął krasnala w część ciała, którą podejrzewał o to, że była głową. Sytuacja Gloina pogarszała się w błyskawicznym tempie. Jeszcze chwilę wcześniej był najbardziej utalentowanym ogrodnikiem w całym Newdon, a oto teraz bezsensowny ból spadał na niego radosnymi falami. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Horatius Ploom! To niemożliwe. Gloin MacCough chciał o coś spytać, ale nagle wszystkie światła zgasły i kurtyna opadła. @@Proszę nie przeszkadzać Ona: leniwa krzywizna mlecznych kształtów. Zwinięta na pościeli, skulona w literę S, ciężki zapach ambry, srebrzyste włosy, łagodny wdzięk rozrzuconych loków. On: siedzi na skraju łóżka, w ręku cylinder, pochylony, błysk triumfu w oku. Ona usiadła i pogłaskała go delikatnie po karku. – Kochany... – No? – Kochany, czy nie zechciałbyś...? – No? Jej dłoń opadła bezwładnie. – Hej, skarbie – mruknął Oriell – na świętą krew tych tam i tak dalej. Ha, ha, jestem w takich obszarach, do jakich żaden elf przede mną nigdy nie dotarł i... – Hm, ale o czym ty mówisz? – jęknęła jego młoda towarzyszka, przewracając się na bok. – Spójrz na to, skarbie. Uwaga. Raz, dwa... – Trzy – mruknął Skarb. – Trzy! – wykrzyknął Oriell, wprost nie posiadając się z radości i wyciągając kudłate i miotające się na wszystkie strony stworzenie z kapelusza. – Proszę, jaki zuch! Upuszczając kapelusz na podłogę, odwrócił się i pokazał z dumą zwierzątko swej towarzyszce, a raczej upuścił je na pościel tui za jej plecami. – Aaaach! – wykrzyknęła młoda elfka, siadając gwałtownie. – Co to za paskudztwo? – Jakie paskudztwo? To nutria z rzeki Serpentynki, moja droga. – Zabierz to. – To gryzoń. Buduje gniazda w trzcinach. – I właśnie wyjąłeś go z kapelusza? – spytała elfka, poprawiając włosy i podciągając prześcieradło pod brodę. – Otóż właśnie – odparł Oriell z triumfalnym uśmiechem. – Jak ci się podoba? Jego kochanka opadła z westchnieniem na łóżko. On zaś patrzył na nią mrugając. Z jego ust nie schodził uśmiech, w którym była nutka niedowierzania. – Nie jesteś ciekawa, jak to zrobiłem? – Jak to zrobiłeś? – spytała uprzejmie młoda elfka, przymykając oczy. – Nie – zdecydował Oriell, wstając z łóżka całkiem golusieńki. – Przecież widzę, że cię to nie obchodzi. Jego towarzyszka znowu się odwróciła. – Jestem w twojej sypialni od prawie dwóch dni, Oriell. I ile razy się kochaliśmy? – Hm, dwa? – Jeden, w najlepszym razie. – Co to znaczy „w najlepszym razie”? – Cały czas opowiadałeś mi o magii. Och – westchnęła elfka, chowając twarz w dłoniach. – Oriell, ty... – Zaczekaj. – Co? Chwytając koszulę leżącą na oparciu krzesła, Oriell nasłuchiwał. – Ktoś dzwonił do drzwi. – Nic nie... Jednak dzwonek rozległ się ponownie, przenikliwy, uporczywy. Elf stanął przy oknie i wyjrzał na zewnątrz. – Olbrzym i goblin – powiedział, ubierając się w pośpiechu. – To pewnie wędrowni handlarze. – Odpraw ich – jęknęła elfka. Oriell popatrzył na nią, wkładając spodnie. Wprost niesamowite. To młode stworzenie dzieliło łoże z największym iluzjonistą w Newdon, a wszystko, co miało do powiedzenia, to: „Kochałeś się ze mną tylko raz”. No dobrze, ale jaki raz! – Sprawdzę, o co chodzi – powiedział, owijając szal wokół szyi. – Do licha, gdzie moje buty? Ty tymczasem ciesz się miękkim łożem w tym wygodnym pokoju. To jest, chciałem powiedzieć, w jednym z pięciu wygodnych pokoi w tym przestronnym i wspaniale urządzonym domu. Przypuszczam, że twoi poprzedni przyjaciele też posiadali takie domy. W bogatej i spokojnej dzielnicy. Elfka odpowiedziała coś do poduszki, ale jej nie usłyszał. Zszedł na bosaka po czerwonym dywanie z gęstego weluru, który przykrywał główne schody ozdobione balustradą z drzewa dzikiej wiśni. Otworzył drzwi. Olbrzym i gobliny nie mieli w sobie nic z wędrownych handlarzy. Byli ubrani na czarno i nosili kapelusze o szerokich rondach. Olbrzym miał imponującą rudą brodę. – Tak? – spytał elf. – Vaughan Oriell to pan? Zapytany skinął głową z uśmiechem. Stało się. Wieść o jego wyczynach musiała się już roznieść. Ostatni prawdziwy iluzjonista w Newdon to on. Jedyny, na którego można liczyć. Wyjątkowy, najlepszy, o najwyższych kwalifikacjach. Wiem, co mi powiesz, myślał Oriell, patrząc olbrzymowi prosto w oczy. Ale to bez znaczenia. Możesz mówić. To będzie przyjemne. – Rozwiązały się panu sznurowadła. Elf z wolna spuścił wzrok. Sznurowadła? Przecież był na bosaka! – Ja... – zaczął. Nie zdążył jednak dodać nic więcej. Świat zwalił mu się na głowę i Oriell stracił przytomność. @@Legendy Szedłem wzdłuż nadbrzeża. Powietrze było zimne, od czasu do czasu zrywały się mocniejsze podmuchy wiatru. Most Tompkinsa, który łączył oba brzegi rzeki, był ledwo widoczny we mgle. Wszedłem nań chwiejnym krokiem i z pustką w głowie, a pytania krążyły wokół mnie jak nikomu niepotrzebne insekty. Po drugiej stronie stało Muzeum Legend. Ogromny szary budynek z kolumnami, zdobiony gargulcami, które ani chybi wraz z zapadnięciem wieczoru wzbijały się ciężkim lotem i zawisały kamienną groźbą nad miastem. Miałem niemiłe wrażenie, że ktoś mnie śledzi, obserwuje. Kilka razy odwracałem się, drżąc, ale poprzez mgłę trudno było cokolwiek zobaczyć. Poza tym byłem na wpół pijany. Dotarłem na drugi koniec mostu. Dwie smukłe zakapturzone sylwetki podpierające uliczną latarnię oderwały się od niej i wyszły mi na spotkanie. Pewnie gobliny. Ja tymczasem nie byłem uzbrojony. – Jak tam? Spacerek? Dwaj szubienicznicy uzbrojeni w rapiery. Ruszyli w ślad za mną. Ostrza błyszczały u ich boków, ale nie ośmielali się na mnie rzucić. Najwyraźniej brakowało im doświadczenia. – Nie mam nic przy sobie – powiedziałem. – Naprawdę? Jeden z goblinów zastąpił mi drogę i zdjął kaptur. Kły wystawały mu z kącików ust. Nieśmiałe szaleństwo narastało z każdą chwilą w jego oczach. – Naprawdę – odparłem. Przyłożył ostrze do mojego brzucha. – Ja cię znam – stwierdził. Jego kumpel stanął obok. – Znamy cię. – Możliwe – odpowiedziałem. – Byłem trenerem Olbrzymów z Chelsey. – A tak – powiedział ten pierwszy, nieomal się do mnie przyklejając. – My jesteśmy za Demonami z Columbine. Poczułem przejmujący ból w dole brzucha. Opuściłem wzrok. Ten skretyniały goblin wbił mi rapier w brzuch. Wyjął go natychmiast, ociekający krwią. Upadłem na kolana, czerwona mgła zasłaniała mi oczy. – Coś ty zrobił? – spytał drugi goblin. – No – odrzekł pierwszy – przecież jesteśmy za Demonami, nie? – No to co, durniu! Dlatego go zabijasz? Mój napastnik wzruszył ramionami. Bardzo dziwne. Powinienem właśnie konać, tymczasem wydawało mi się, że uczestniczę w przedstawieniu teatralnym. Tylko gdzie są widzowie? Brzuch bolał mnie jak wszyscy diabli, krew się lała strumieniami, plamiąc koszulę i spodnie. Jednak nawet w najmniejszym stopniu nie schodziłem z tego świata. – Przeszukaj go – poradził pierwszy goblin, rozglądając się nerwowo dokoła. – Zanim ktoś się tu zjawi. Tamten usłuchał i zaczął przeglądać moje kieszenie. – Nic nie mam – mamrotałem, trzymając się obiema rękami za brzuch. – Ale z was durnie. – Zamknij się – powiedział goblin, mrużąc oczy, i dodał wstając: – nic nie ma. – Przecież mówiłem – wyszeptałem, powstrzymując mdłości. – Co robimy? – spytał goblin. – Zamknij się – odparł jego koleżka. – Przecież nic nie powiedziałem – zaprotestował ten pierwszy. – Nie, ty się zamknij. – Ja też nic nie powiedziałem. – Zamknij się! – zdenerwował się pierwszy goblin, popychając mnie nogą. Przewróciłem się na ziemię. Było prawie przyjemnie, w pozycji leżącej o wiele wygodniej się umierało, albo przynajmniej próbowało umrzeć. Padał drobny orzeźwiający deszcz. Wytrzeźwiałem. – No dobra – stwierdził goblin. – Nie mamy tu już nic do roboty. Spadamy. – Nie wykończymy go? – spytał ten drugi. Dziękuję, pomyślałem. Nowy cios zadany rapierem przeszył mój bok. Stęknąłem już tylko dla formalności, ale zrozumiałem, że nie umrę. Nikt nie umrze. Właściwie powinienem był się natychmiast wściec, jednak stało się dokładnie odwrotnie. Nigdy nie czułem się równie spokojny. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tylko co teraz? Cierpiałem jak zwierzę. Podpierając się na łokciu, patrzyłem, jak moje dwa gobliny znikają we mgle. Na ulicy nie było żywej duszy. Przejechała dorożka, ale się nie zatrzymała. Teraz padał nieco mocniejszy deszcz, rozpryskując się o chodnik. Powierzchnia Potwora Tamizona była cała pomarszczona, a kręgi tworzące się od padających kropel powiększały się jak rosnące wszechświaty i szybko znikały. Wiatr poruszał gałęziami drzew. Podniosłem się z trudem. Moje ubranie było całe poplamione krwią. Nadal bolało, ale trochę mniej, choć przecież nadal byłem ranny. To pewnie dzięki przekonaniu, że nie umrę. Sprawy od razu nabrały mniej dramatycznego wymiaru. Chwiejąc się na nogach i potykając, skierowałem się w stronę wejścia do Muzeum Legend. Wszystko jedno, tu czy gdzie indziej. Potrzebowałem ciepłego kąta i pokrzepienia. Kilku zwiedzających wchodziło po schodach. Wszyscy mieli parasole. Wspinałem się skrzywiony, włosy miałem całkiem mokre. Płaszcz nie był zbyt zniszczony. Zapiąłem go, zakrywając koszulę. Czy rana wciąż krwawiła? Chyba już nie. W każdym razie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Podszedłem do okienka. – Poproszę wejściówkę. Spoglądałem na ogromny hol. Szklarniowe drzewa, monumentalne schody, monarchowie z brązu, szmer fontann zagłuszany deszczem. – Dwa i pół funta. – Co? Aż podskoczyłem. Przecież nie miałem pieniędzy. – Proszę posłuchać... – zacząłem. – Ja zapłacę – usłyszałem głos za moimi plecami. Odwróciłem się. To był mężczyzna w meloniku z Columbine Forest. Jan Królik ze Stowarzyszenia Zintegrowanych na rzecz. – Hm – powiedziałem. Przesunął mnie nieco do przodu i zaraz do mnie dołączył, trzymając nasze dwa bilety. Usiedliśmy na brzegu fontanny z różowego marmuru. Nowa wystawa głosił napis wiszący nad głównymi schodami. Historia naszych Twórców Wielkie Nazwiska Newdon & Błędy, których Żałujemy – Powietrze jest rześkie – zauważył mężczyzna w meloniku, podając mi bilet. – Nie trzeba. Przecież pana rozpoznałem. – Aha. – Czy pan mnie śledzi? Facet w meloniku gwałtownie pokręcił głową. – Nie? – Nie, nie. – Ale szedł pan za mną. – Każdy idzie za każdym, bracie Kocurku. Cóż za debilny protokół, pomyślałem. Wsunąłem rękę pod płaszcz. – Jesteś bardzo blady, bracie – szepnął człowiek w meloniku. – Mam anemię – odparłem. – Aha. Znów spojrzeliśmy na napis. – Dziwna wystawa – powiedział mężczyzna. – Dziwna? – Nie widziałeś jej jeszcze? – Nie. – To co tutaj robisz? Wyglądał na szczerze zdziwionego. – No cóż, ja... – Nie wiesz. Tym razem ja skinąłem głową. Jan Królik wstał i poprawił kołnierz płaszcza. – To wszystko stanowi część pewnej całości, Kocurku. Rozwiązanie jest już bliskie. – Bardzo chcę panu wierzyć. – Przypadek nie istnieje. Nie ma zbiegów okoliczności. Nigdy. – Nie? Skinął głową. – Zgoda – stwierdziłem. Jan Królik stał teraz odwrócony do mnie plecami. Nadal jednak mówił. Kilku zwiedzających wchodziło na górę po marmurowych schodach. – Ludzie przestali umierać, zauważyłeś, bracie? Rośliny przestały rosnąć, a magia... Znamy kilka elfów, którzy nie ośmielają się nawet wyjść z domu. Za parę dni, a może parę godzin, plotki się rozniosą jak tuman kurzu i nad miastem zapanuje chaos. Wiemy, że wszystko to stanowi część Jego planu. – Jego planu? Czyjego? – Jego – odparł po prostu mężczyzna w meloniku, wskazując palcem sufit. Spojrzałem w górę. Złoto-niebieskie freski. Trzy Matki czuwające nad losem świata. Ale doskonale wiedziałem, że mężczyzna w meloniku mówił nie o nich. – On – powtórzył – Wielki Twórca Marionetek. – Niech no pan powie, czy... Odwrócił się do mnie, gładząc brodę. – Zaczynamy widzieć coraz jaśniej – powiedział. – ON się objawił. To dobrze. To dla nas bardzo dobrze. – Cieszy mnie to. – A kiedy ON przemówi, ty również zrozumiesz. – Bez wątpienia. – Czytałeś gazety? Wzruszyłem ramionami. Wyjął z kieszeni złożony egzemplarz Magicznego Poranka i podał mi go. – Spotkanie jutro po północy. U stóp megalodonów. – Graymercy Square? Nie racząc mi nawet odpowiedzieć, Jan Królik odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. Jutro. Po północy. Może wreszcie składki się na coś przydadzą. Rozłożyłem Magiczny Poranek podarowany mi przez Jana. To nie był dzisiejszy numer. Niech żyje śmierć! Zdumienie i niedowierzanie towarzyszyło wczorajszego wieczoru pojawieniu się delegacji żywych trupów, która dotarła pieszo w okolice parlamentu... Tak szybko, jak to było możliwe, przebiegłem wzrokiem artykuł. Ciekawe. Bardzo ciekawe. Czułem, że wszystkie fragmenty układanki znajdują się teraz w moich rękach, ale nie potrafiłem ich jeszcze uporządkować. Niepewny, złożyłem gazetę, schowałem ją do kieszeni i zacząłem się zbierać. Poczułem nagle zawrót głowy i musiałem podeprzeć się o marmurową kolumnę, żeby nie upaść. To z pewnością z powodu rany. Bo i czegóż innego? @@Sen Gloina Na scenie: karlica w bieliźnie, majteczkach i gorsecie, w towarzystwie chórzystek. W głębi krasnal w wianku z kwiecia, przystrojony w swoisty roślinny kostium, czyli marynarkę plecioną z paproci i wdzianko z kory. Inny krasnal, z poderżniętym gardłem, trzyma kufel piwa w dłoni. I chłopczyk przebrany za prosiaka. Karlica: Gloin pragnie ciała mego, Gloin mnie dotykać chce. Mych krągłości, obfitości I w dolinie stracić się. Karlica i chór adoratorek: A dolina taka słodka, Że dla niej oddałbyś Własne śniadanko i kawę z pianką, Byle tam wliźć. Krasnal z poderżniętym gardłem: Ach, oddać piankę, Wielki to żal! Znów jej nie oddać, Skończony bal. Postać w kostiumie prosiaka: Natura, przyjacielu, Natura w tobie dziś gości. Mimo kłopotów wielu Nie możesz jej wyprosić. Na scenę wbiegają gobliny i powtarzają temat przewodni na dudach. Statyści zmieniają miejsca. Krasnal w roślinnym kostiumie wychodzi do przodu. Trzyma karlicę za rękę. Wśród ponurej ciszy następuje wznowienie. Krasnal w roślinnym kostiumie: Ne wiem już nic, umiłowana, Lecz ponad wszystko drogaś mi. Muzyka milczy dziś od rana, A przed oczami wszystko ćmi. Karlica: Me obawiaj się, kochany, Nie o ciebie idzie tu. Błąd popełnisz, choćby marny, Głowę stracę, łubudu. Chór karlic: Teraz ciemno jest, to prawda. Wkrótce światło się zapali. Miej nadzieję, rzecz to ważna, A Natura się objawi! Postać w kostiumie prosiaka (bardzo cicho): Przykro mi, że twoją miłą Śmierć zabierze bez litości. Wybacz, lecz obecną chwilą Inny pomysł nie zagości. Wszyscy chórem (po policzkach karlicy płyną łzy): Przykro mi, że twoją miłą Śmierć zabierze bez litości. Wybacz, lecz obecną chwilą Inny pomysł nie zagości. Burzliwe oklaski. Aktorzy kłaniają się i schodzą pośpiesznie ze sceny. Krasnal w roślinnym kostiumie zostaje na scenie sam i stoi tak dłuższą chwilę. @@Szampan Z artystycznego punktu widzenia wystawa nie była ani trochę ciekawa. Zbiór posągów i obrazów wykonanych pośpiesznie, z pewnością na zamówienie. Jej Wysokość na trybunie przemawiająca do wyimaginowanego tłumu. Jej Wysokość konno, dosiadająca nieszczęsnego zwierzęcia przytłoczonego jej boskim ciężarem. Jej Wysokość na łożu przyjmująca dygnitarzy. Jej Wysokość Królowa Astoria, jak głosiła notatka biograficzna podsumowująca wystawę, jest najbardziej popularną Władczynią panującą kiedykolwiek w Newdon. Wesoła, inteligentna, wrażliwa i nadzwyczaj kompetentna, zdradza niczym nie hamowaną skłonność do szampana. Wrażliwa i nadzwyczaj kompetentna? Przeciągnąłem dłonią po twarzy. Rozejrzałem się wkoło. Zwiedzający wyglądali na oszołomionych, wręcz zszokowanych. No tak, pomyślałem, Królowa ostatecznie zluzowała cumy. Wszystko to jednak nie mówiło nic na temat roli, jaką właściwie odgrywała w sprawie, i stało się całkiem jasne, że pozostając tutaj, nie doznam na ten temat żadnej iluminacji. Zwłaszcza wobec myśli kłębiących się w mojej głowie jak stado durnych, ślepych ptaków. Postawiłem kołnierz płaszcza i wyszedłem z muzeum, potrącając po drodze osłupiałych gapiów. Przepraszam, och przepraszam, bardzo mi przykro. Ludzie oglądali się za mną ze zmarszczonymi brwiami, ale mnie już nie było. Na dworze nadal padało i Potwór Tamizon wydawał się bardziej posępny niż zwykle. Zszedłem po białych, śliskich schodach, pozostawiając w tyle szarą, drzemiącą bryłę Muzeum Legend, i biegiem wróciłem przez most Tompkinsa. Popołudnie zbliżało się do końca. Tamtych dwoje powinno czekać, tego się w każdym razie spodziewałem, ponieważ przykazałem im, by się nigdzie nie ruszali. Warlock Hemsley. Przeszedłem przed recepcją, ruszyłem prosto kuchennymi schodami i zabębniłem palcami w drzwi naszego pokoju. Usłyszałem szuranie, odgłos łopotania skrzydeł i zduszone przekleństwa. – Co się dzieje? – zapytałem. – John? To ty? Rozpoznałem głos Gryphiusa. – A któż inny? – Jeśli mam wybór, wolę, żebyś to był ty. Mógłbyś wtedy zejść do recepcji i powiedzieć im, żeby otworzyli te przeklęte drzwi. Bo to nie jest takie proste, gdy się jest smokiem. – Gdzie Prudie? – Poszła sobie. Do Gloina. – I pozwoliłeś jej wyjść? Gratulacje. – Myślisz, że miałem coś do powiedzenia? Westchnąłem. – Dobrze, zaraz wracam. Zszedłem do recepcji i wróciłem z drugim kluczem. Otworzyłem drzwi. Gryphius leżał na podłodze wyciągnięty jak długi, strasznie zasapany. – Okropna harówa, takie latanie w zamkniętej przestrzeni – wyjaśnił. – Uf. Wziąłem go na ręce i posadziłem na łóżku. – Dziękuję – powiedział. – No i co? Jakie wieści? – Nic wielkiego. Omal nie zostałem zamordowany. – Ach tak? Pokiwałem głową. – Gobliny. Smok się nie odezwał. – Poza tym jest też to – dodałem, wyjmując z kieszeni pognieciony egzemplarz Magicznego Poranka. Podałem mu gazetę otwartą na odpowiedniej stronie. Gryphius przejrzał szybko artykuł. – Przeklęty Mordayken – wysyczał. – Mordayken? Baron Mordayken? – A któż inny? – spytał smok. – Dokładnie w chwili, gdy jego żywe trupy zaczęły rozprawiać o niezależności, pojawiłam się w Newdon. Postąpili tak, żeby mnie zwabić. Wiedzieli, że to zadziała. Nie przyszło mi do głowy, że posuną się aż do pojawienia się w parlamencie, ale to niewiele zmienia. Zło już się stało, i to szybciej, niż myśleli. Przez chwilę trwałem w oszołomieniu. Mordayken. Do licha, ależ ze mnie przeklęty dureń! Odpowiedź na nasze pytania leżała przede mną. Klucz do całej tajemnicy. Nie było cienia wątpliwości, to on. Człowiek, który stawiał nam piwo u Mulligana. Na świętą krew Trzech Matek. Jak mogłem być tak ślepy? Przecież tę twarz znałem prawie na pamięć! Oczywiście nie miał wąsów, ale na moce piekielne! Widziałem go znowu oczyma wyobraźni, trzymającego w dłoniach kufle. Łypał na nas bez przerwy, by się upewnić, czy rzeczywiście pijemy piwo. O Matki, święte Matki! Teraz wszystko było jasne. Ten bydlak usiłował porwać Śmierć. – To baron Mordayken wlał płyn do naszych piw – oznajmiłem z dumą. – Możliwe – skwitował smok. Omal się nie zadławiłem z oburzenia. – Jak to, możliwe? – Jeśli go rozpoznałeś, znaczy, że to on. Wcale mnie to zresztą nie dziwi. Przybyłam tu przecież specjalnie z powodu jego żywych trupów. I ich ponurych bredni. Pierwszym jego celem było zwabienie nas. Drugim – schwytanie. Jednak baron, hm. Bardzo by mnie zdziwiło, gdyby ten dureń działał z własnej inicjatywy. Widzisz, John, ja znam rodzinę Mordaykenów. I nie widzę, jakim sposobem jej obecny przedstawiciel mógłby samodzielnie zdobyć fiolkę z gwiezdnym płynem. – Gwiezdny płyn? – Ciekawe – ciągnął smok. – Nie, nie, on musi dla kogoś pracować. To pewne. I mam niemiłe wrażenie... – Proszę powiedzieć – spytałem, siadając na łóżku – czym jest gwiezdny płyn? Mały złoty smok rozłożył skrzydła. – To koncentrat wszechświata – odpowiedział cicho. – A poza tym? – Pył gwiezdny. – Tak? A gdzie można kupić taki, hm, towar? – Nie mam pojęcia. – Wspaniale. – Ale wiem, gdzie go widziałam po raz pierwszy. – Gdzie? – spytałem, ujmując w dłonie jego drobne łapki. – Proszę mi powiedzieć. – Sprawa jest trochę niezręczna. – Mogę usłyszeć wszystko. To mój zawód. – Kpisz sobie ze mnie? Zacząłeś tydzień temu! – Tak, niemniej jednak powinieneś ze mną porozmawiać. Wszystko jest ważne, rozumiesz? Jeśli będziesz tłumić w sobie takie tajemnice... – Zgoda – odparł smok. – Opowiem ci pewną historię. Ale musisz mi obiecać, że nikomu jej nie zdradzisz. Nikomu, nawet moim siostrom, jeśli je spotkasz. Rozumiemy się? Zwłaszcza moim siostrom. Uniosłem prawą rękę. – Przysięgam – powiedziałem. – Świetnie – oznajmił smok. – To się wydarzyło, jakieś... Och, nie, nie mogę. – Śmiało! – zachęcałem go. – Nie jestem tu, by cię osądzać. – Ostrzegam, że to nie jest ładne, nawet bardzo nieładne. – Słyszę. Sam tego chciałem. I Śmierć zaczęła opowiadać. – Wydarzyło się to naprawdę dawno temu – zaczęła. – W tamtych czasach bardzo dużo uwagi poświęcałam śmiertelnikom. Przebywałam między nimi, nosiłam wtedy ten długi czarny płaszcz, który ciągnął się za mną po ulicy. Ciągnął się nieskończenie daleko, pozostawiając za sobą złowróżbną smugę. Ludzie umierali albo rwali włosy z głowy, albo też bili się w piersi. Początkowo to było bardzo ekscytujące, ale w końcu wszystko się może znudzić. Magia i Natura już ze mną nie rozmawiały. Potępiały moje zachowanie. Poza tym włóczyłam się z Mordaykenami, co nie polepszało sprawy. Baron z tamtych czasów był kompletnym wariatem, który organizował orgie... – I wzięła pani udział w jednej z nich. Śmierć zamilkła gwałtownie. Czułem jej spojrzenie zza źrenic smoka. – Skąd o tym wiesz? Wzruszyłem ramionami. – Powiedzmy, że mi się to wydaje logiczne. – Słusznie – podjęła Śmierć nieco zbita z tropu. – Ale to nie wszystko. W tych wieczorach uczestniczyły nie tylko żywe trupy. Był też... był też Diabeł we własnej osobie. I właśnie dlatego jestem taka niespokojna. Pozostałem niewzruszony. Smok znowu czegoś szukał pod skrzydłem. – Spała pani z nim. Uniósł głowę. – Tylko raz. Przełknąłem ślinę. – I co? – Co „i co”? – Jak było? Smok zamknął oczy. – Nic nadzwyczajnego. – Aha. – Poczęstował mnie szampanem. – Szampanem? Pomyślałem o notatce na temat Królowej. Tej notatce z muzeum. – Wyjątkowy rocznik, John. – Wierzę na słowo. Smok wzniósł oczy do sufitu. – Zastanawiałeś się kiedyś, czym naprawdę są te tysiące bąbelków mknących w górę w kieliszku szampana? Zastanawiałeś się, skąd mogły się tam wziąć? – Myślę, że niezbyt często zadawałem sobie takie pytanie – przyznałem. – Skąd mogły się wziąć? – Dzieci myślą, że to gwiazdy. Zabawne – ciągnęła Śmierć. – Bo to, co piłam, nie było naprawdę szampanem. To był gwiezdny płyn. Napój, któremu nie sposób się oprzeć. Taki sam napój, jaki w legendach piją kochankowie. A smakował... Smakował jak nieskończoność. Moje siostry i ja uległyśmy. Czy możesz to zrozumieć? To było tak, jakby pić z samego źródła kosmosu. Jakby... – Co to było? Zdjąłem smoka z kolan i postawiłem go na łóżku. Diabeł. W sercu całej sprawy tkwił Diabeł. – Wielkie Wszystko – odparła Śmierć. @@Kłamca Następnie Diabeł posunął się stanowczo za daleko. Groził, że otworzy wrota piekieł, więc Trzy Matki skonfiskowały mu klucze i zakopały go gdzieś w sercu miasta. To jednak była przeszłość. Dzisiaj Książę Ciemności najprawdopodobniej znalazł sposób, żeby wyleźć z dziury. I co dalej? Od tego wszystkiego okropnie zgłodniałem. – To na nic – powiedział Gryphius, gdy po raz trzeci wzywałem recepcję. – Nie mają wieprzowiny, podobnie jak pozostałe hotele w tym mieście. Nie mają jej ani restauracje, ani rzeźnicy, ani wędliniarze. Nie ma jej na farmach, ani w hodowlach, ani w tych przeklętych tajnych stowarzyszeniach adoracji świń, jeśli takie istnieją. Ani gdziekolwiek indziej. – Ale dlaczego? – jęknąłem, obejmując dłońmi głowę. – Dlaczego? Chcę wieprzowiny. Moje ciało domaga się wieprzowiny. Mój organizm rozpaczliwie potrzebuje wieprzowiny. Czy nikt nie potrafi tego zrozumieć? – Nie ma wieprzowiny – oznajmił zwyczajnie smok. Znowu złapałem się za głowę. – Muszę wyjść – powiedziałem. – Wykluczone. Musimy porozmawiać. – Rozmawiać? Nie mam ochoty z panią rozmawiać. – Niech się pan pozbiera, John. Musimy być rozsądni. Zastanawiałem się przez chwilę. – Zgoda – odparłem, podnosząc płaszcz, który rzuciłem wcześniej na podłogę. – Ta komedia trwa już wystarczająco długo. Tak czy inaczej, odeszła mi ochota na umieranie, więc może pani sobie zabrać swoje rady i włożyć je tam, gdzie myślę. – Słucham? Z drapieżnym uśmiechem na ustach uniosłem rękę. – Całkowicie odeszła mi ochota na umieranie, zrozumiano? I na wykonywanie pani głupich rozkazów. Począwszy od tej chwili będziemy postępować po mojemu. Jeśli woli się pani tutaj kisić, proszę uprzejmie. Fruwa mi to kompletnie. – John! – Nie ma żadnego Johna. To jakieś wariactwo. Miasto jest pełne chorych psychicznie. Gobliny próbują mnie zabić bez najmniejszego powodu. I nic z tego wychodzi. Dlaczego? Bo Śmierć skosztowała gwiezdnego szampana i bardzo jej smakował. Do licha, spraw, żebym nie wypowiadał takich słów. Odwróciłem się do okna, wkładając płaszcz. – Chyba mgła się podniosła. – Westchnąłem. – Dobrze. Pójdę sprawdzić, co się dzieje z Gloinem i Oriellem, bo nie miałem czasu tego zrobić wcześniej, jasne? Byłem zbyt zajęty zdychaniem, ha! I zwiedzaniem wystawy poświęconej Królowej Astorii. Królowa Astoria na koniu, Królowa Astoria w łóżku. Królowa Astoria w kąpieli! Ba! – Posłuchaj, John... – Nie! Proszę nic nie mówić. Smok cofnął się, nieco przestraszony. – Oriell i Gloin. Dwa radosne gamonie. Naprawdę myśli pani, że ktoś mógłby być na tyle szalony, żeby uzależnić powodzenie swego planu od takich, jak oni? A przede wszystkim, kto jest tym kimś? Diabeł? Doskonale. Przyprowadzę tych dwóch chojraków i sama się pani przekona, że doprawdy nie ma o czym mówić. Minęło kilka tysięcy lat, powiada pani? Wykwintna zabawa u barona Mordaykena. A teraz ten szampan Księcia Ciemności, któremu nie potraficie się oprzeć, pani i jej siostry, do tego stopnia, że przybyłyście tu z waszych włości, czy nie wiem skąd tam, żeby go znowu skosztować? Hm, do licha, gdzie się podziała ta durna Prudie? Przy najbliższej okazji porozmawiam z nią na temat zwolnienia. Niech sobie żyje z Gloinem na kocią łapę. Mniejsza z tym. Idzie pani ze mną czy zostaje w tym pokoju do końca świata? Gryphius cofnął się na łóżku o kilka kroków. Wzdychając, wziąłem z komody smycz i przypiąłem ją do obroży. Trochę poburkiwał, ale pozwolił się przypiąć. – Czego? Byłem dziwnie podminowany. – Jestem Śmiercią – smok uznał za słuszne mi o tym przypomnieć. – No i co z tego? – spytałem. – Na razie jesteś smokiem, zgadza się? Tylko ja wiem, że jesteś Śmiercią. Choć czasami zastanawiam się, czy nie jesteś po prostu smokiem, który mówi. – Ty za to jesteś skończonym durniem – powiedział smok. – Być może – odparłem. – Ale jedynym, jakiego masz w zasięgu ręki. Uniosłem zwierzątko na wysokość mojej twarzy. – Postaw mnie. – Bez paniki – rzekłem. – Stanowimy razem wspaniały zespół, czyż nie? Nasze wysiłki zostaną sowicie wynagrodzone. Czuję to. A do tych spraw mam świetnego nosa. Najpierw damy w kość baronowi, bo na pierwszy rzut oka wygląda na to, że to jego sprawka. A potem zajmiemy się Diabłem. – John, czy... – Ale przede wszystkim trzeba zajrzeć do tego głupka, Gloina – postanowiłem, ciągnąc Gryphiusa w stronę kuchennych schodów. – Pewnie zastaniemy go w stroju domowym, ale to nie powód, żeby nas nie poczęstował piwem. @@Urocze przyjęcie Nad miastem zapadał zmierzch i zamczysko Mordaykena tonęło w półmroku. Kilka gargulców zdążyło już odfrunąć, gnanych głodem. Cmentarz Veryhighate, który rozciągał się w dole, był prawie całkiem pusty. Jedynie garstka żywych trupów, stara gwardia, ci którzy odmówili opuszczenia siedliska, wyszła z krypt. Na razie grali w kości. Ich posępny nastrój był nieomal dotykalny. Na przekór wszystkiemu i wszystkim pozostali wierni Śmierci. I niedaleki był czas, gdy zaczną się zastanawiać dlaczego. Za ogrodzeniem imponującej budowli wiatr poruszał gąszczem chwastów i wyginał miękko gałęzie drzew, szarawych i bezlistnych. Rodzina Mordaykenów zawsze dbała o to, by nad ich siedzibą królowała atmosfera żałoby i głębokiej rozpaczy. Stado wron siedzących w gałęziach starego dębu krakało uparcie. Ogród był mocno zaniedbany, a sama siedziba miejscami przedstawiała jeszcze bardziej opłakany stan. Ciemny bluszcz, poprzerywany tu i ówdzie, wspinał się po ścianie niczym armia węży. Posągom odpadały członki, ale nikt ich nie zbierał. Zaniedbane wieże, zapadnięte tarasy – całość wprost doskonale wysmakowana. Tymczasem żółtawe światła na piętrze rzucały ruchome cienie na ściany dużego salonu. Długi stół z ciemnego dębu uginał się od jedzenia – były tam pieczone bażanty, faszerowane pulardy podlane gęstym sosem, skwierczące ciasta przekładane mięsem, drobiowe udka, ciężkie wina w kolorze ciemnoczerwonym, cały zestaw pasztetów i pieczeni, ciasta z puchatym kremem... Po obu stronach stołu siedzą biesiadnicy. Na jednym końcu dzielny Gloin MacCough trzyma po sarnim udźcu w każdej dłoni, żuje zaciekle, a brodę ma powalaną sosem. Na drugim końcu wielki Vaughan Oriell wychyla kolejne kieliszki wina. Talerze stoją całymi stertami przed nim i dookoła, smętne pozostałości obfitej uczty, on zaś toczy zadowolonym okiem niczym zwycięski generał oglądający ruiny po bitwie. Elf i krasnal zostali tu doprowadzeni z zawiązanymi oczami, a właściwie przyniesieni, bez żadnych względów czy delikatności, półprzytomni, wytrząsani na plecach olbrzymów. Teraz jednak, gdy już byli na miejscu, traktowano ich po królewsku, a sam baron okazywał im nadzwyczajną uprzejmość. Tyle że nikt im nie powiedział, rzecz sama w sobie całkiem zrozumiała, co robią w zamczysku ani jak długo tu pozostaną. – Jeśli chcesz mojej rady – Oriell beknął potężnie, sięgając po nową butelkę – udzielę ci jej. Otóż – czknięcie – o, przepraszam, chodzi o to po pierwsze, żeby – beknięcie – wybacz, hm, jak by to powiedzieć, korzystać z okazji, którą podsuwa ci życie, zanim zdechniesz. Rozumiesz mnie, stary wyleniały lisie? Gloin słuchał, pogryzając drobne kawałki ciepłego mięsiwa i zanurzając od czasu do czasu obie ręce w gigantycznym daniu złożonym z ryżu i warzyw. – Musisz jednak przyznać – odpowiedział, gdy już udało mu się przełknąć – że to trochę niepokojące. Nie wydaje ci się? – Ba. Samo życie jest straszliwie niepokojące, stara kuno. Weźmy mnie za przykład. Jeszcze kilka dni temu byłem najgorszym iluzjonistą, jaki chodził po tym świecie. A dzisiaj? Spójrz na mnie! Nieco chwiejnie wdrapał się na krzesło i wyciągnął palec w stronę sterty jedzenia zgromadzonej przed przyjacielem. Krasnal wytrzeszczył oczy. Pojawił się przed nim ogromny tort. Na jego wierzchołku, na piramidzie z cukrowych olbrzymków, stali krasnal i karlica spleceni w uścisku. Drżąc, Gloin wyciągnął rękę. Tort zniknął. – Ha, ha – zaśmiał się MacCough. – Bardzo sprytne. Oriell wrócił na miejsce, uśmiechając się z zadowoleniem. – To nic wielkiego, zapewniam cię. Ha, ha, stary warchlaku z wysp. Krasnal zaczął pałaszować z takim zapałem, jakby od tego zależało jego życie. – Tak samo jest ze mną – oznajmił, chwytając miseczkę, w której pływały jakieś bliżej nieokreślone kawałki jedzenia. – Hm, tydzień temu nie chciał mi urosnąć najzwyklejszy tulipan, a dziś... – Co to? – Co? – Ciii! Gloin znieruchomiał. Jego towarzysz zamknął oczy. Wyglądał na niesamowicie skupionego. – Wydawało mi się. – Że co? – Wydawało mi się, że ktoś do mnie mówi. – Bo ktoś do ciebie mówił! To ja. – Nie ty, stara, faszerowana mewo. Ktoś w mojej głowie. – O. – Otóż właśnie. – Powinieneś odstawić wino. – Powinieneś przestać mi mówić, co powinienem odstawić. – Zgoda. – Doskonale. – Świetnie. – Dobrze. Wrócili do jedzenia, jednak to już nie było to samo. Gloin dziobał ziarenka kaszy, drapiąc się w zadumie po brzuszysku. Marszczył brwi. – Hm, Oriell? – No? – Co do ciebie mówił? – Kto taki? – No ten głos. – Aha. Mówił, poczekaj no... Mówił: „Chcę wyjść”. – Chcesz wyjść? – Nie ja, głos. – Ale co to znaczy? – A skąd niby mam wiedzieć? Trzeba go zapytać. Hej, głosie! – powiedział, klepiąc się w głowę. – Czy mógłbyś sprecyzować swą prośbę czy co to tam jest? Zapadła chwila ciszy. Po chwili Oriell aż podskoczył. – To dopiero! – Co? – spytał krasnal, wstając z krzesła. – Co? Co? – Mówi, że jest więźniem mojego ciała. – Co? Elf ponownie przymknął oczy. – Co robisz? – spytał krasnal, podchodząc do niego bliżej. – Cisza, bandyto jeden tłuszczem smarowany. Och, do licha – czknięcie – zgubiłem go. Zdawało mi się... Gloin położył ręce na ramionach przyjaciela. Wyglądał na mocno zaniepokojonego. – Co ci się zdawało? Powiedz! – To było... to było, jakby przemówiła do mnie Matka Magia we własnej osobie – powiedział słabym głosem. – Do licha, to niesamowite. Ręce krasnala opadły bezwładnie. Słowa Oriella rozbrzmiewały dziwnym echem w jego umyśle. Alkohol nie tłumaczył wszystkiego. Wszak on sam śnił ten dziwny sen, gdy stracił świadomość. Niełatwo było oddzielić prawdę od fałszu, ale... – Ach, przyjaciele, drodzy moi, bardzo drodzy przyjaciele! Drzwi salonu otworzyły się gwałtownie i baron Mordayken wkroczył odziany w prosty szlafrok z czarnego weluru. Za rozczochranym baronem weszły dwa gobliny, służący w cylindrach, z odświętnymi mieczami wetkniętymi za pas. Baron rozpościerał szeroko ramiona, jakby Gloin i Oriell byli jego starymi przyjaciółmi. Oni jednak patrzyli na niego podejrzliwie. Mordayken stanął jak wryty. – Co? – spytał, pochylając głowę. – Jedzenie nie smakuje? Vaughan Oriell zerwał się, przewracając krzesło. – Kim pan jest? I dlaczego nas tu sprowadzono? – spytał, czkając. – Ho, ho – zadudnił Mordayken, nadal szeroko otwierając ramiona. – Spokojnie, przyjaciele, spokojnie. Wszystko wam wyjaśnię, gdy nadejdzie czas. – Przyjaciele?! – wykrzyknął Oriell, ruszając ku niemu. – Nie jesteśmy pańskimi przyjaciółmi. Zostaliśmy porwani! O, tu mam nawet guza! Proszę spojrzeć. – Pochylił głowę, żeby baron mógł się o tym osobiście przekonać. – Jak pan to nazwie? – Lekką kontuzją – odparł Mordayken, gładząc podbródek. – Bardzo lekką. Prawie niezauważalną. – Boli jak jasna cholera – zaprotestował elf, prostując się. – A ponadto... – Hej, poznaję pana! – przerwał mu Gloin, wbijając wzrok w barona. – Zaraz, gdzie to... Oriell machnął ręką. – Brawo, Gloin. To zaiste godne podziwu. To baron Mordayken. – Przecież wiem, durniu. Chcę powiedzieć, że gdzieś go już widziałem. – Zgadza się – podjął elf. – W gazecie. Czemu się dziwisz? Przecież to astrolog Królowej. Może stąd go znasz? Krasnal rzucił mu mordercze spojrzenie. – Mniejsza z tym – zakończył Mordayken, klaszcząc w dłonie. – Hansel? Gretel? Obydwa gobliny w nieco sfatygowanych liberiach uniosły żwawo głowy. – Dwaj nędznicy, których tu widzicie – wyjaśnił baron gościom – mają za zadanie zaspokajać wszystkie wasze, nawet najmniejsze potrzeby, tak długo, jak tu będziecie. Kobiety, narkotyki, jedzenie, wszystko, czego zapragniecie. Obydwa stworzenia pokłoniły się z szacunkiem, krzywiąc zielone gęby. – Chwila – zaskoczył Oriell. – Powiedział pan: „kobiety”? Baron przytaknął z szerokim uśmiechem. – Zgoda – przeciął Gloin. – To jednak nie tłumaczy, co tutaj robimy. Mordayken wynagrodził ich serią życzliwych min. – Potrzebuję was – powiedział. – Może nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale jesteście obaj szalenie cenni. – Ja sobie zdaję sprawę – powiedział Oriell, udając, że chce mu dać kuksańca. – Ha, ha, stary degenerat. – Ha, ha – powtórzył baron, odrobinę zbity z tropu. – Cenni? – dopytywał się coraz bardziej zaniepokojony krasnal, gdy tymczasem Vaughan usiadł z powrotem na krześle, pogwizdując beztrosko. – Chce się pan domagać okupu? – Och – westchnął Mordayken. – Oczywiście, że nie. Pański niepokój jest zupełnie niepotrzebny, przyjacielu MacCough. – Wziął go pod ramię, aby odprowadzić na miejsce przy stole. – Jesteście tutaj jak u siebie, goście najwyższej klasy, jeśli wolno mi tak rzec. Wiem, że wszystko może się wam wydawać nieco tajemnicze, ale... Może kurczaczka? – Nie, dziękuję. – Proszę przyjąć moje przeprosiny za nieco prostackie maniery moich sług. A! Faszerowany indyk? – Chętnie. – Bardzo proszę. Zatem, chodzi mi jedynie o to, byście... Może trochę wina do tego? Byście okazali odrobinę cierpliwości. Zapewniam, że gra jest warta świeczki. – Doprawdy? – pytał krasnal, gryząc indycze udko. – Nie znalazłoby się trochę pieczeni wieprzowej? – Przykro mi, ale nie. Nie ma wieprzowiny, jak pan dobrze wie. Co to ja mówiłem? Ach tak. Jest pan kimś całkiem wyjątkowym, mistrzu MacCough i... – Gloin. Przy drugim końcu stołu Oriell powstał. Wskazując paluchem na stos jedzenia zgromadzonego przed przyjacielem, drżał na całym ciele. Krasnal uniósł brew i wypluł kawałek kości. – Co ci jest? – Ty... Ty... Tamci patrzyli w napięciu. – Ja co? – Jesz mięso. Krasnal zamarł. Z trudem przełknął kęs, który właśnie przeżuwał w ustach. I wolno, bardzo wolno odsunął talerz z kurczakiem jak najdalej od siebie. – Na świętą krew Trzech Matek. – Och, nie przesadzajmy – wtrącił się Mordayken, podając mu półmisek warzyw. – Proszę spróbować raczej tego. Gloin MacCough wstał, blady jak trup. – Co się ze mną dzieje? – wybełkotał. – Och, jest pan w świetnej formie. Ot i co. Jedno pociąga za sobą drugie... – Krasnale nigdy nie jadają mięsa – ciągnął Gloin. – Nigdy. Nienawidzą mięsa. – No cóż – powiedział baron. – Kiedyś zawsze jest ten pierwszy raz, jak sądzę? – Mordayken! – nie wytrzymał Oriell na drugim końcu stołu. – Wzywam pana do wyjaśnienia tego – czknięcie – co się dzieje! – Wszystko jest w największym porządku... – zaczął Mordayken. – Nie! Nic nie jest w porządku! – wykrzyknął Gloin, wymachując rękami na wszystkie strony. – Od jakiegoś czasu dzieją się kompletnie nienormalne rzeczy. Kompletnie nienormalne! – Och, doprawdy – mruknął baron, próbując posadzić gościa z powrotem na krześle – proszę się uspokoić. Jest pan trochę przepracowany, ot i cały kłopot. Zapewniam jednak, że nie dzieje się nic nienormalnego. Ani tutaj, ani nigdzie indziej. @@W mieście wszystko gra Dotarłszy na szczyt Wieży Zegarowej, obwieszony sznurami i mnóstwem wypchanych toreb, stary Dathan Smelgot, który przez dobre pięćdziesiąt lat opiekował się pelikanami w Phoenix Park, zdecydował, że oto nadeszła chwila, by przemówić do niezwykle podnieconej, gęstej ciżby, która obserwowała go, stojąc jakieś dwieście stóp poniżej. Hurra, pomyślał Smelgot, odczepiając megafon od paska, całe życie o tym marzyłem! Jedną ręką przytrzymywał się sznura, który przywiązał do zegara. W drugiej dzierżył megafon, potrząsając nim przed tłumem zebranym na dole. – Ludu Newdon – zaczął. – Śmiało mogę powiedzieć, że na taką okazję czekałem od dawna. Dzisiaj jesteście tu wszyscy razem i chciałbym skorzystać z okazji, żeby wam coś pokazać. Coś, co ma związek z lataniem. Mądrość ludowa powiada, że nie można latać. Stawiam zatem pytanie: A co mnie, kurde, obchodzi mądrość ludowa? Jego deklaracja została przyjęta głośnymi okrzykami „hurra”. Ludzie wymachiwali rękami, wyrzucali w górę kapelusze. Pośrodku tłumu, chłopczyk w przebraniu prosiaka stał całkowicie nieruchomo. – Otóż to, ha, ha! A teraz, hip, hip? – zawył Dathan Smelgot, sięgając do jednej z toreb i sypiąc pełne garście konfetti na tłum. – Hurra! – odpowiedzieli widzowie, najwyraźniej zachwyceni. – Hip, hip, hip? – spytał ponownie staruszek. – Hurra! Smelgot rzucił jeszcze kilka garści konfetti na zgromadzonych. Z powodu wiatru tysiące różnokolorowych kropeczek unosiły się przez jakiś czas w powietrzu. Potem, bez żadnej przyczyny, połyskująca barwami chmura dosłownie eksplodowała, w całkowitej ciszy, pełna melancholijnych odbłysków, a staruszek nadal sięgał do toreb, wysypując kolejne garście konfetti. Wszystkim konfetti była przeznaczona pewna śmierć, ale nic sobie z tego nie robiły. Widać to było po sposobie, w jaki wirowały w powietrzu. – Dobrze, a teraz – stwierdził Smelgot, gdy już opróżnił torby – chwila, na którą wszyscy czekacie! Ladzie stojący w dole odpowiadali mu przeróżnie, on tego jednak nie słyszał. Nie to było ważne. Staruszek czuł się lekki, Lżejszy od wieczornego powietrza, lżejszy od porannej rosy. Był – tak właśnie – był teraz pelikanem. Fantastycznym pelikanem. Z uśmiechem na ustach Dathan Smelgot odwiązał sznur, który go łączył z zegarem, i objął ramieniem wskazówkę minutową. Była dwa razy większa od niego, prosta, połyskująca miedzią i punktualna. Tam w dole, całkiem w dole, widzowie podobni do mrówek miotali się i wykrzykiwali słowa, które daremnie próbowały dotrzeć do niego, znikając gdzieś w pół drogi, zniechęcone i niepotrzebne. Wskazówka, której się trzymał, drgnęła nagle i wyprostowała się, sztywna jak litera I. Wewnątrz ustrojstwa jakiś żelazny mechanizm został wprawiony w ruch z diabelską precyzją. Wielki dzwon na wieży zaczął wybijać godzinę siódmą wieczór. Każde uderzenie wprawiało w drgania całą wieżę i Smelgot musiał się mocno uchwycić wskazówki, żeby nie spaść. Omal mu nie popękały bębenki w uszach. Przy siódmym uderzeniu staruszek zamknął oczy i opadł w pustkę. Ostatni dźwięk wibrował jeszcze chwilę w powietrzu, po czym zgasł. Rozległy się krzyki przerażenia i tłum rozpierzchł się w panice. Dathan Smelgot czuł się szczęśliwy, lekki, wyzwolony. Nie latał. Spadał jak bezwładna masa. Nie odczuwał jednak strachu. WIEDZIAŁ. Po czterech sekundach lotu jego ciało zetknęło się z brukiem. Kości roztrzaskały się w drobny mak. Stracił przytomność. Krew pociekła z nosa, uszu i oczu. Leżał na ziemi w dziwacznej pozycji, pod zakazanymi kątami, tworząc figurę, która wyglądała jak wymyślona specjalnie na tę okazję. Większość jego członków była potrzaskana. Powoli, bardzo powoli, wystraszeni widzowie zaczęli się schodzić i gromadzić, tworząc krąg. – Hm – chrząknął ktoś w śmiertelnej ciszy. Smelgot otworzył jedno oko i spróbował się uśmiechnąć. Ludzie ani drgnęli. Przestraszeni, ale jednocześnie zafascynowani. – Porusza się – odezwał się któryś z gapiów. – Do licha, ale mu się dostało! – To bohater. – Chyba dureń, to i owszem! – Dzieci, nie patrzcie na to. Staruszek otworzył drugie oko. Zakrwawiony, znalazł w sobie dość siły, by się podeprzeć na łokciu. – O kurde. – Słowa wymawiał bardzo wolno. – Boli jak wszyscy diabli! Znowu zapadła cisza. Chłopak w przebraniu prosiaka wyjął z kieszeni zeszyt i zapisał coś w pośpiechu, a potem odszedł i zniknął w tłumie. – Hip, hip, hip – wyszeptał słabym głosem Smelgot, walcząc z pogruchotaną szczęką. – HURRA! – zabeczała większość widzów. Półprzytomny staruszek poczuł, jak go podnoszą z ziemi, przekazują sobie z rąk do rąk, unoszą triumfalnie. W kilka chwil pojawiło się morze ludzi. A on, choć miał doszczętnie pogruchotane członki, to gdzieś głęboko w piersi czuł życie żywsze niż kiedykolwiek dotychczas. Uśmiechał się do chmur, teraz już czarnych, mknących po niebie, a ludzie wkoło niego jakby płynęli w tajemniczej ekstazie, podczas gdy z wolna, niczym nieznany kwiat, rozkwitała w nich, płatek po płatku, ta prawda, która mogła przyprawić o szaleństwo – śmierć przestała istnieć. Śmierć przestała istnieć. @@Och, och! Zajrzeliśmy do Gloina. Nikogo. Dostrzegliśmy jednak pewien problem, rzecz całkiem nienormalną. – Cudowne – skomentował Gryphius, podziwiając fasadę. – Pewnie potrafisz mi to wytłumaczyć? Nie było widać właściwie niczego. Ściany, dach, okna, najmniejsze zakamarki wypełniał mech, porosty, bluszcz, bujne rośliny pnące i kwitnące. Prawdziwe dzieło sztuki, w każdym razie można było i tak to nazwać. Kilku przechodniów, nieco oszołomionych, stało nieruchomo, podziwiając z niedowierzaniem barokowy porządek minerałów i roślin, który był niegdyś domem MacCougha. – Hm – powiedziałem – niezupełnie tego się spodziewałem. Trzymałem w ramionach przytulonego do mnie smoka. Ruszyliśmy ostrożnie naprzód. Minęliśmy niewielką, kutą z metalu i dekorowaną małymi miedzianymi gadami bramę, zastukaliśmy do drzwi, ozdobionych szczególnie wybujałym bluszczem. – Była tu, to pewne – powiedział Gryphius. – Kto taki? – Moja siostra, Natura. – Niesamowity zmysł dedukcji – powiedziałem, usiłując odczepić jeżyny chwytające się moich nóg. – Hej, Gloin! Nie było, rzecz jasna, nikogo. Drzwi zamknięte. Obejrzałem się przez ramię. – Wyważamy? Popołudnie chyliło się ku końcowi. Po niebie snuły się szare smugi. Stada wron przelatywały w zapadającym zmierzchu. – Czemu nie? – zgodził się Gryphius. W porządku. Uderzyłem ramieniem dość mocno. Drzwi ani drgnęły. Zupełnie jakby rzucały mi wyzwanie. Spróbuj raz jeszcze, cwaniaku. Proszę bardzo. Postawiłem smoka na ziemi i z całej siły kopnąłem w zamek. Do licha! Też nic z tego. – Narobiłeś takiego rejwachu, że gdyby był, to chybaby otworzył – zauważył smok. – Nie, poważnie tak myślisz? Wziąłem rozpęd i rzuciłem się ku drzwiom. Otworzyły się same, w chwili gdy miałem się z nimi zderzyć. Rozciągnąłem się jak długi w korytarzu. Uniosłem głowę i znalazłem się nos w nos z ryjówką, która patrzyła mi głęboko w oczy. – Cześć – powiedziałem. Zwierzątko skryło się pod korzeniem. W samym wejściu rosło drzewo, potężny dąb. Klepki podłogi zniknęły pod grubą warstwą próchnicy. Podniosłem się i otrzepałem przylepioną do ubrania ziemię. Gryphius wszedł do środka, wyginając się wdzięcznie. – Widziałeś?! – wykrzyknąłem. – Drzwi otworzyły się same! – Pff. – W porządku – powiedziałem, rozcierając biodra. Rozejrzałem się. Wszędzie panoszyły się rośliny, i to nie tylko polne kwiaty. Całość przypominała gęsty las. – Chyba się trochę spóźniliśmy – powiedział Gryphius. – Chyba tak. Dotknąłem kory dębu. Pod pomarszczoną powierzchnią płynęły życiodajne soki, drobne strużki lepkiej krwi. Wróciłem do wejścia. Przed schodami były widoczne niewyraźne ślady na sypkiej ziemi, może moje własne? Kto to może wiedzieć? Padał drobny deszcz. Dotknąłem ziemi czubkami palców. Ulica była szara, cicha. Oczyma wyobraźni zobaczyłem podejrzane typy chwytające Gloina. Wyrywał się i szamotał na wszystkie strony, jednak nadaremnie. Podniosłem się. – Porwano go – powiedziałem. – Nie ma sensu zaglądać do Oriella. – Powinieneś był pójść do nich z samego rana. – Doprawdy? Tak się składa, że z samego rana musiałem ratować własną skórę. Teraz już za późno na żale. Trzeba działać. Smok nie odpowiedział. – Nie mamy tu nic do roboty – oznajmiłem, zamykając drzwi. Wziąłem Gryphiusa na ręce i oddaliliśmy się, opuszczając Eglinton Square i wchodząc w Dedalus Street. Deszcz ciągle padał. Spostrzegłem szyld pubu. – O’Molloy, O’Molloy – przeczytałem na głos. – Nie wiem, jak pani, ale ja odczuwam potrzebę przepłukania gardła. Smok odpowiedział coś, czyniąc aluzję do mojego przykrego zwyczaju uchlewania się z byle okazji, ale udałem, że go nie słyszę. W każdym razie nie miał najmniejszych szans w tej dyskusji. Weszliśmy. W środku panował już tłok. Były tam krasnale, robotnicy wracający z pracy i kilka wyniosłych elfów, sączących przy barze białawe, gęste napoje. Wielu gości paliło fajki. Na zdobionych wykładziną ścianach wisiały stare grawiury, a gdzieniegdzie prześwitywały witraże. Usiedliśmy przy stoliku w oddalonym kącie. Skórzane, miękkie fotele. Po prostu wymarzona chwila, żeby wlać coś za krawat, nawet jeśli nie nosiłem krawata. Na dworze deszcz bębnił o szyby. Usiadłem naprzeciwko Gryphiusa i zamówiłem kieliszek brandy dla siebie i miseczkę wody dla niego. Patrzył na mnie z furią w oku. Jego pyszczek znajdował się na wysokości blatu. – No – powiedziałem, gdy kelner przyniósł nasze trunki. – Podsumujmy. Baron Mordayken próbował nas porwać. Udało mu się to bez wątpienia w przypadku tamtych dwóch. Proszę mi nie odpowiadać, smoki nie mówią. Z tego, co mi pani powiedziała, wynika, że nie działał z własnych pobudek, tylko na rozkaz nadrzędny. Kto w tym mieście może być przełożonym Mordaykena? Królowa. Tę hipotezę należy odsunąć. Królowa jest ogromna... – powiedziałem cicho, ponieważ czułem, że inni klienci mi się przyglądają. Na Trzy Matki! Facet mówi do smoka, trzeba sprowadzić lekarza – ...i całkowicie niekompetentna, a w każdym razie niezdolna do opracowania takiego planu, z jakim, jak nam się wydaje, mamy do czynienia. Zatem kto? Diabeł? Przecież Diabeł został skazany na milczenie całe wieki temu. Tak właśnie pani powiedziała, prawda? Podobno pani i jej siostry pokonałyście go. Już prawie całkiem opróżniłem kieliszek. – Nie będzie pani piła? – spytałem, wskazując na miseczkę. Smok pokręcił głową. – Nie przepada pani za mną, prawda? Zero reakcji. – Nie wybieraliśmy siebie nawzajem – ciągnąłem, pochylając się ku niej. – Nie powinna się pani znaleźć w ciele smoka. A ja nie powinienem dać się wciągnąć w tak pokręconą sprawę. Gryphius zmienił się w najprawdziwszy posąg. Dopiłem brandy i wstałem, żeby zapłacić przy barze. Wyszliśmy odprowadzani ciekawskimi spojrzeniami kilku klientów. Na zewnątrz ciągle padał deszcz. – Tego mi właśnie brakowało – powiedziałem. Znowu wziąłem smoka na ręce. – Kryzys już minął? – spytał niezbyt uprzejmie. – Jaki kryzys? – To przedstawienie, które dopiero co odegrałeś na nasz użytek. Jestem nieszczęśliwy, ale mimo to będę walczył, ple, ple, ple. – Och, wcale nie jestem nieszczęśliwy – oznajmiłem. – Tyle tylko, że mieszkamy w hotelu, moi dwaj przyjaciele zostali porwani, a moja służąca gdzieś zniknęła. Do tego jeszcze Śmierć mnie poucza. Czegóż mógłbym chcieć więcej? Burzy? Jakby w odpowiedzi, w dali rozbłysła żółtawa błyskawica, a zaraz za nią druga. Tyle że znacznie bliżej. Usłyszeliśmy podziemny pomruk, bicie w napięte bębny chmur. – Hip, hip, hip? – ... – Rozumiem. – W porządku – odezwał się Gryphius. – Jakie masz plany? – Muszę się zastanowić. – Wydawało mi się, że zrobiliśmy to właśnie przed chwilą? Szliśmy dalej. W którymś miejscu, na Cunningham Street, mijaliśmy małą, opuszczoną świątynię, prawie całkowicie zrujnowaną, która zdawała się na nas czekać. Uchylona brama była zżarta przez rdzę. – Wchodzimy? Gryphius nie odpowiedział. To z pewnością oznaczało, że tak. Minąwszy rozchybotaną bramę, brnęliśmy przez to, co pozostało z ogrodu, który teraz porastały bujne chwasty. W samym jego środku rosła szara topola znajdująca się właściwie w stanie agonii. Drewniane drzwi świątyni były ciemne, spękane, z metalowymi inkrustacjami. Popchnąłem je ostrożnie. – Hej! Ktoś był za drzwiami. Raczej leżał i zagradzał przejście. – Proszę wybaczyć – powiedziałem. Kolejne uderzenie pioruna. To był krasnal, bez wątpienia włóczęga. Z ohydną raną na szyi. Spróbował się podnieść, spojrzał na nas, mrużąc oczy, i kilka razy mlasnął językiem. – Do licha – wydusił wreszcie. – Która godzina? Spojrzałem na zegarek kieszonkowy. – Wkrótce będzie ósma – odparłem. – Szlag by to – złorzeczył krasnal, gramoląc się z trudem. – Schlałem się jak jasna cholera. Aaaach! – Dobrze się pan czuje? – spytałem, próbując go podtrzymać, ze spojrzeniem wbitym w głębokie nacięcie na jego gardle. Wyrwał się gwałtownie. – Nie potrzebuję pomocy – powiedział. – Nie, proszę pana. Stary MacCabe potrafi jeszcze wyjść o własnych siłach. Do jasnej cholery. – Jak pan sobie życzy. Przytrzymał się drzwi, spoglądając na padający deszcz i zatopiony we własnych myślach. Potem nagle ruszył bardzo szybko i oddalił się, lekko kulejąc. Od czasu do czasu wznosił pięść ku niebu. – Cholerne chmury! – powtarzał ze złością. Odczekaliśmy, aż znajdzie się daleko, po czym weszliśmy do środka. Było ciemno, prawie czarno, do tego zalatywało stęchlizną, starym, przegniłym drewnem. Na ziemi leżały połamane ławki. W głębi, pomiędzy dwiema kępami zwiędłych kwiatów, stał nadal posąg Natury, pozbawiony ramion. Przez dziurę w dachu sączyła się woda. Kap, kap. Na zewnątrz burza nadchodziła niczym wielkie, ryczące zwierzę, któremu nic nie mogło stanąć na drodze. Miejsce było odpowiednie do poważnej dyskusji. Wypatrzyłem małe nisze w głębi, tam gdzie pewnie niegdyś stali kapłani-elfy, trzymający pałeczki z ostrokrzewu i lśniące kadzielnice. Umościliśmy się wygodnie. Razem z Gryphiusem wpatrywaliśmy się w drzwi, nasłuchując błyskawic i padającego deszczu. – Jeśli nie złapię jakiejś śmiertelnej zarazy, to będzie cud prawdziwy – powiedziałem, zacierając ręce. Smok spojrzał na mnie dziwnie. – Obie moje siostry są u Mordaykena – odezwał się po dłuższym milczeniu. – Zaczynam odczuwać ich obecność. Poza tym jestem pewna, że wszyscy ludzie barona ruszyli w pościg za nami. – W takim razie nie będzie im łatwo nas odnaleźć – stwierdziłem. – Jeśli im się jednak uda... – zaczął smok. – Nie wchodzi w rachubę. – Byłaby to katastrofa. – Powiedziałem: nie wchodzi w rachubę. Śmierć mnie jednak nie słuchała. – Moje dwie siostry... – Och! Chwila – przerwałem jej. – Nie wydaje mi się, żeby moi kumple dali się spętać potulni jak baranki. Jestem pewien, że nieźle mu dali popalić. – Tak myślisz? – spytał Gryphius. Nie wierzyłem w ani jedno własne słowo. Piorun uderzył tuż obok, a po nim rozległ się głośny grzmot. Obaj podskoczyliśmy z wrażenia. – Jestem tego pewien – powiedziałem, puszczając do smoka oko. @@Pałacowe życie – Nigdy w życiu nie było mi tak dobrze. – Oriell westchnął, leżąc wygodnie pod świetlikiem w zimowym ogrodzie pośrodku czegoś, co słusznie byłoby nazwać lasem. – Daję słowo. Pociągnął dym z cygara i wypuścił piękne, siwe kółko. Leżał w wielkim, na wpół zapadniętym fotelu, a jego ręce spoczywały na szerokich oparciach. Za oknem mrugały światła miasta. Gałęzie bezlistnego wiązu poruszały się w półmroku. Rozpętała się burza i uporczywy deszcz nadciągał kolejnymi falami. Ręka Vaughana Oriella powędrowała leniwie do stojącego na podłodze kosza z owocami, wybrała jabłko i podniosła je do ust. – W porządku, Gloin? Stary nicponiu czy jak tam. Gloin MacCough, leżąc plackiem przed klombem kwiatowym, na którym rosły malwy i pelargonie, wdychał zapachy, przymykając oczy. Gdy udawało mu się dostatecznie silnie skupić, słyszał myśli swoich małych pieszczochów. Było to coś w rodzaju „Aaaach!”. Od czasu do czasu wyławiał kąsek z fajansowej miseczki stojącej obok niego, w której pływały tłuste krewetki w sosie z owoców leśnych. Smak był zaskakujący, niemniej jednak wyśmienity. – Cosz pięknego, takie kwiaty. Vaughan Oriell omal się nie zakrztusił, pociągając dym z cygara. Po drugiej stronie jego fotela stała do połowy opróżniona butelka szampana. Elf wychylił potężny łyk i nadgryzł jabłko. – Aaaach. – Uśmiechnął się błogo. Prawie jak kwiaty. Ciągle, rzecz jasna, istniał ten głos w jego umyśle. Cały czas ten sam mały chochlik, który podskakuje i domaga się wyjścia. Oriell nie miał pojęcia, co oznaczało to „wyjście”, i w stanie, w jakim się znajdował, miał to w nosie. W każdym razie on i Gloin rozmawiali przecież z baronem Mordaykenem i sprawy zostały wyjaśnione. Nie było powodu do niepokoju. We właściwym czasie wszystko się wyjaśni. Oriell zamknął oczy i pomyślał o swoim dawnym życiu, o życiu sprzed kilku godzin. Szczerze mówiąc, nie miał powodu do dumy. Pewnie, że nie było znowu tak strasznie źle, ale tutaj przynajmniej doceniano jego magiczny talent. „Jest pan największym iluzjonistą w tym mieście” zaświadczył baron Mordayken, gdy Oriell zamienił monetę jednofuntową w jednego pensa. „Proszę teraz spróbować odwrotnej sztuczki”. Z cygarem w jednej dłoni, butelką w drugiej i jabłkiem leżącym na udach młody Oriell otworzył oczy i w zamyśleniu podrapał się w okolicy rozporka. Miał ochotę na dziewczynę. Dlaczego nie? Hm. Był w rubasznym nastroju, gotów nieco popuścić wodze fantazji. Skosztować nowych doznań. Odwróciwszy się z trudem, zauważył za fotelem sznur z czerwonego weluru i pociągnął go kilka razy. Wieszał się na nim nadal, gdy pojawił się jeden ze służących goblinów. – Ach, hm, Hansel. – Gretel, proszę pana. – Gdybyś wiedział, przyjacielu, jak mało mnie to obchodzi! – Jak pan sobie życzy. W czym mogę pomóc? – Wyrażasz się – czknięcie – bardzo przyzwoicie, jak na goblina. Tamten pochylił się w ukłonie, najwyraźniej wzruszony. – W porządku, Hansel. A więc, mój dobry Hanslu, sprawa jest poważna. Potrzebuję dziewczyny. – Dobrze, proszę pana. – Taaa – dodał młody elf z niezwykle sugestywną miną. – Mam ochotę się trochę rozerwać, wiesz o co chodzi? – Wiem doskonale. – Świetnie. A teraz, powiedz no mi, Hansel... – Nazywam się Gretel, proszę pana. – Mam to gdzieś, mój dobry Greselu. Opowiedz mi raczej, co miałbyś do zaproponowania w niewielkim formacie? – W niewielkim formacie, proszę pana? Goblin wyglądał na zatroskanego. – No, powiedzmy, coś z karłowacizny? Gloin MacCough, który dotychczas jedynie wpatrywał się miłośnie w płatki malw, odwrócił się gwałtownie. – Co powiedziałeś? – Och, nie unoś się, stara, jadowita sowo. Nie będę tego robił przy tobie, nie obawiaj się. Krasnal wstał, wygładzając zielone ogrodniczki. – Czego nie będziesz robił? Oriell machnął w nieokreślony sposób ręką, co mogło równie dobrze znaczyć „zmieńmy temat”, jak i „zejdź mi z oczu”. Jednak żadna z tych opcji chyba nie satysfakcjonowała Gloina. Służący goblin wycofał się dyskretnie. Oriell przeciągnął się z szerokim uśmiechem. – Uważam, że jesteś... obrzydliwy – zaczął MacCough. – Posłuchaj, stara mangusto, myślę, że bierzesz to sobie zbytnio do serca, hm, powinieneś spojrzeć na sprawy bardziej, hm, życzliwie. Rozumiesz? – Chcesz to zrobić z karlicą? – Karlicą, krasnalką, co za różnica? – Słucham? Twarz Gloina stawała się coraz bardziej fioletowa. – Co? Nie, nie. Chcę przez to powiedzieć, że dla mnie to niewielka różnica, skoro i tak mam zamiar to zrobić. Rozumiesz mnie? Oriell nadal palił cygaro. Postawił butelkę na podłodze i rozpoczął poszukiwania jabłka leżącego gdzieś między jego udami. Gloin MacCough pokręcił głową. Jego pięści zacisnęły się, gdy wpatrywał się w przyjaciela spojrzeniem pełnym najczystszej nienawiści. – Nie będę cię słuchał ani chwili dłużej – stwierdził na koniec. Poprawiając ogrodniczki, odwrócił się na pięcie i wyszedł wściekły z pokoju. Zamczysko Mordaykena było istnym labiryntem. Minąwszy długi szereg ponurych korytarzy i zszedłszy schodami na niższy poziom, krasnal dotarł do ogromnego pomieszczenia. Monumentalny kominek, którego strzegły stojące po obu stronach dwa kamienne gryfy, zajmował prawie całą ścianę. Naprzeciwko duże, marmurowe schody, pokryte dywanem z wyleniałego, czerwonego weluru, prowadziły na wyższe piętro. Rodzinne portrety Mordaykenów zdobiły niektóre ściany, jednak inne miejsca były puste. Wielki kandelabr wisiał pod sufitem. Bez wątpienia kryształ. Tu i ówdzie nieco bezkształtne fotele przykryte czarnym płótnem zachęcały do melancholijnego wypoczynku, a świeczniki z brązu o dziwacznie powyginanych kształtach rzucały wkoło upiorne cienie. Gloin MacCough poczuł się malusieńki. Podszedł do tajemnych drzwi obitych karmazynowym kirem. Drzwi były otwarte, ale za nimi panowała ciemność. Krasnal spostrzegł skwierczącą pochodnie w szponiastym uchwycie metalowej dłoni wystającej ze ściany. Wyjął ją, wspinając się na czubki palców, po czym ruszył w dół. Schody były kręcone. Ściany z surowego kamienia ociekały niezdrową wilgocią. Pojawiły się kolejne drzwi. Gloin je otworzył. Znajdował się teraz w piwniczce, skąd wyjście prowadziło do ogrodu. Grube, jutowe worki leżały w stertach, a zza nich dobiegał hałas. Spod sufitu zwisało ptactwo, domowe i dzikie, stwardniałe i prawie szare. Niewyraźny smrodek zgnilizny wisiał w ponurym powietrzu. Krasnal nadstawił ucha. Już miał ruszyć swoją drogą, gdy drzwi z poczerniałych drewnianych płyt, prowadzące najprawdopodobniej do kuchni, otworzyły się z hukiem. Pojawił się w nich zombi w czarnej czapeczce. Na widok krasnala jego zniekształcone oblicze rozświetlił ponury uśmiech. – Hm, dobry wieczór? – zaryzykował Gloin. Gwałtowne uderzenie pioruna wstrząsnęło zamczyskiem. Zombi wpatrywał się w niego z uporem. – Uderzył całkiem niedaleko, co? – Kim jesteś? – spytał żywy trup. Trzymał w ręku łopatkę. – Jestem... Gościem barona Mordaykena. – Coś pokręcił. A ja jestem Cziczikow, szef kuchni w tym zamczysku. Czy wiesz, gdzie się znalazłeś? Gloin potrząsnął głową. Wyjść stąd, pomyślał. Natychmiast trzeba stąd zwiewać. – W spiżarni. – Aha. – No właśnie. – Rozumiem – powiedział Gloin, wycofując się powoli. – Jest mi bardzo, bardzo przykro. Nie chciałem... – Czy ja cię o coś pytam? Krasnal bardzo wyraźnie dał znak, że nie. Zombi dopadł go kilkoma susami i chwycił za ramię. Bijący od niego smród był prawie namacalny. – Znajdujesz się w spiżarni – zaświszczał, a jego usta znalazły się tak blisko twarzy Gloina, że ten aż zamknął oczy. – Nie masz tu czego szukać. Chyba że jesteś częścią menu. – Ha, ha – zaśmiał się krasnal nerwowo. – Uważasz, że to śmieszne? – Ani trochę – odparł Gloin jednym tchem. – Wcale nie uważam, żeby zombi były śmieszne, proszę w to absolutnie nie wierzyć. Uważam, że są godne szacunku. I uważam, że są, hm, odważne w najwyższym stopniu. Tak sobie myślę, że czasami musi im być ciężko. – Co prawda, to prawda – powiedział Cziczikow, rozluźniając nieco uścisk. – Czytałem gazety – szedł za ciosem krasnal. – Niezależność ludu zombi, tak, tak, bardzo dobrze. Jestem jak najbardziej... – Co? – Niezależność? – powtórzył Gloin. Pozbawione ciała palce żywego trupa znowu wpiły się w jego ramię. – Jesteś za? – Eeee... – Myślisz, że to coś dobrego? Krasnal usiłował przypomnieć sobie, co też przeczytał w gazecie. Delegacja zombi w parlamencie. Królowa przystała na audiencję. Żywe trupy otrzymały prawo głosu. Jasny gwint, oddałbym wszystko, byle się znaleźć jak najdalej stąd! – Nie? – Nie – odrzekł Cziczikow. – Nie – powtórzył Gloin pewnym głosem. – Oczywiście, że nie. Uścisk żywego trupa znowu nieco zelżał. – To absurdalne – tłumaczył rozmarzonym głosem. – Musimy pozostać wierni i lojalni wobec naszej Matki. Śmierć nas wybrała. Po co nam przeżywać inne istnienie? Należymy do niej. W jego oczach malowała się melancholia. Puścił Gloina i uniósł rękę do czapeczki. – Tak – podjął z przejęciem krasnal – nie trzeba wszystkiego mieszać. Skoro jesteście martwi, to jesteście martwi. – To nasze przekleństwo – powiedział z westchnieniem Cziczikow. Zdawało się, że go to zasmuca. Zasmuca i uszczęśliwia zarazem. Patrzył z roztargnieniem na wielki jutowy worek, który chyba leżał tu od bardzo dawna. – Jesteśmy martwi – dodał. – To nasz przeklęty przywilej. – Jak najbardziej się zgadzam. – Gloin uśmiechnął się nerwowo. – Nie rozumiem za to, jak to się dzieje, że inni, to znaczy, chcę powiedzieć... – Zdrajcy – oznajmił zombi grobowym głosem. – Tak ich nazywacie? Bardzo słusznie. Zasługują na to. Chciałem właśnie powiedzieć, że nie rozumiem, jak oni mogli zażądać tego prawa głosu. A tym bardziej je dostać. Trzeba przyznać, że nie brak im tupetu. – Za wszystko przyjdzie zapłacić. – Cziczikow westchnął w zadumie. – Prędzej czy później. Kpią sobie z piękna martwych dusz, prostaki, nikczemnicy! Z nieuchronnej tragedii naszego losu. Okrucieństwa koniecznego dla... – Podzielam całkowicie pańską opinię – wszedł mu w słowo Gloin, kładąc rękę na klamce. – Zgadzam się w stu procentach. – Śmierć jest naszą szatą – ciągnął zombi. – Och, gorzkie pola śmierci i słodkie wieczne śniegi, pod którymi milkną westchnienia naszych dusz! – Hm, muszę już iść – powiedział krasnal. – Nie chciałbym panu przeszkadzać. Ale Cziczikow całkiem odpłynął. Wzniósł ramiona do sufitu. Strzępy obumarłego ciała zwisały mu z przedramion i nieskończony ból malował się na jego gnijącym obliczu. Zaczął śpiewać. O my nieszczęśni, Których Śmierć spowiła, Biedni szaleńcy Bez życia w mogiłach. Żałobna skarga, prawie lament. Gloin pomyślał o Prudie. Potem przypomniał mu się John Moon, i jego myśli, niczym delikatny lot ptaków, rozpierzchły się we mgle. – Bardzo ładne – powiedział Gloin, powoli otwierając drzwi. Zombi przestał śpiewać. – Naprawdę? Podoba ci się? Krasnal uniósł kciuk w geście aprobaty. – Naprawdę muszę już iść – powiedział, starając się uśmiechać. Zombi przyglądał mu się z dziwnym wyrazem twarzy, jakby coś sobie przypominał. – Zaczekaj no chwilę... Czy ty nie miałeś?... Gloin nie czekał jednak, aż zombi dokończy zdanie. Rzucił się do schodów i trzasnął za sobą drzwiami. – Na sto tysięcy drewnianych fajek – sapnął, wspinając się po schodach. – Ledwo mi się udało. @@Druga lewa Gloin wrócił do dużej sali na górze i starannie zamknął drzwi. – Nie powinien pan tędy schodzić. Krasnal podskoczył z wrażenia. To był goblin Hansel. Stał pod ścianą tak samo zdyszany. Jego dłoń spoczywała na rękojeści miecza. Wolno, bardzo wolno, zdjął ją i odwrócił się do Gloina. – Szedłeś za mną? – spytał krasnal, dopiero teraz rozumiejąc, jak bardzo był nierozważny. Błyskawica rozświetliła na chwilę pokój, a po niej nastąpił potężny grzmot. – Mam obowiązek pana strzec – odrzekł goblin. – Rozumiem – stwierdził krasnal. – Złota klatka, co? Tamten nie odpowiedział. – Na dole są zombi – zauważył Gloin. – Kilku z nich zostało, proszę pana. Zapadła cisza. Na dworze deszcz padał mocniej niż dotychczas, bębniąc o witraże. Wściekłe porywy wiatru miotały we wszystkie strony gałęziami drzew w ogrodzie. Gloin MacCough czuł się wyjątkowo nieswojo. Bez dwóch zdań, on i Oriell byli więźniami w tym ponurym zamczysku. I znajdowali się w rękach człowieka, który, jeśli się nad tym chwilę zastanowić, jednak wlał coś do ich piwa, a potem kazał ich porwać. Rodzina Mordaykenów nie cieszyła się w mieście najlepszą reputacją. Pamiętajmy, że stosunek do nich był tylko umiarkowanie pozytywny. A sposób, w jaki Vaughan traktował sprawę, nie wróżył nic dobrego. To oczywiste, że nie można na niego liczyć. W chwili obecnej z pewnością oddawał się wyuzdanej rozrywce z tą nieszczęsną karlicą, mniej lub bardziej uległą, obmacując radośnie jej... Nie, nie. Nie trzeba o tym myśleć. Trzeba działać, znaleźć sposób, żeby się stąd wydostać, uprzedzić kogoś na zewnątrz, wytłumaczyć ludziom, co się tu knuje, nawet jeśli on sam nie miał jeszcze jasno wyrobionego zdania na temat całej sytuacji. Wytłumaczyć, ale komu? – zastanawiał się Gloin. Komu opowiedzieć to wszystko? Na Trzy Matki! Przyjacielowi? Johnowi Moonowi? Ba! Johna Moona obejdzie to tyle, co stara skarpetka. To może Prudie? Gloina MacCough przeszył dreszcz. Coś tu się nie zgadzało. Ten głos w jego głowie. Już od jakiegoś czasu szeptał cichutko... Był jednak wątły jak szmer strumyka. Co próbował mu powiedzieć? Uciekaj stąd? Uciekaj stąd. Tak, właśnie tak. Głos nakazywał mu się wydostać z zamku. Krasnal pokręcił głową. Obok niego służący goblin stał nieruchomo, zagubiony we własnych myślach. Jak się go pozbyć? – zastanawiał się Gloin. Nie znajdując jednak odpowiedzi, stanął na wprost niego. Podjął decyzję. Należy czym prędzej opuścić to miejsce. I jakiś tam Hansel z pewnością mu w tym nie przeszkodzi. Gloin wcisnął ręce do kieszeni i spojrzał na goblina. – Nie zamierzacie nic z tym zrobić? – Z czym? – Z sufitem. Goblin spojrzał w górę, Gloin wymierzył mu w tym momencie potężny cios w żołądek. Sługa zgiął się wpół, nie mogąc złapać tchu. Krasnal wyrżnął go z łokcia w kark. Tamten runął na ziemię. Przeciwnik wyjął odświętny miecz z pochwy u jego boku i wbił go kilka razy w brzuch goblina. To jakieś szaleństwo. Co też go napadło? Widział siebie zabijającego goblina, wbijającego ostrze raz za razem, widział krew cieknącą na dywan i tak przecież czerwony, ale to nie był on. Nie, nie. Tak jak nie on jadł mięso. Ktoś go do tego zmuszał. I nie było to całkiem nieprzyjemne. Gdy goblin przestał się poruszać, krasnal wytarł miecz o jego ubranie i pobiegł do dużych schodów prowadzących na piętro. Wbiegł po nich najszybciej, jak mógł, i zatrzymał się dopiero na górze. Ostrze miecza połyskiwało w półmroku. Jedynie kilka pochodni oświetlało długi korytarz. Złapawszy oddech, Gloin rzucił okiem zza balustrady. – Na mą brodę – wyszeptał. Goblin, którego dopiero co zadźgał, poruszał się niemrawo. Za późno, żeby wracać i go dobijać. Należało znaleźć inne wyjście. I to szybko. Krasnal wybrał bez zastanowienia lewą stronę. Puścił się biegiem po filcowym dywanie. Dywan tłumił kroki. Gloin bardzo niewyraźnie widział rozciągnięte kształty. Złowrogie twarze wielkiej rodziny Mordaykenów spoglądały za jego cieniem z ponurych obrazów wiszących na kilkusetletnich ścianach. Dotarł do okna i spróbował je otworzyć. Zaklął, ale nic to nie pomogło – okno było jak zamurowane. Przed nim ciągnął się ogromny korytarz, nieskończenie długi, tak bardzo, że nie było widać końca. Zaciskając palce na rękojeści broni, Gloin MacCough ostrożnie zawrócił. W zamczysku panowała cisza, ale może goblin leżący na dole zawoła na alarm. Wtedy odnajdą go bez trudu i, do czorta, będą go z lubością torturować albo rzucą na pożarcie ponuremu zombi nazwiskiem Cziczikow. Sytuacja rozwijała się w złym kierunku. – Cholera – zaklął cicho Gloin. – Należało słuchać matki. Zatrzymał się pośrodku korytarza, tuż przed schodami. – Co ja opowiadam, przecież umarła trzydzieści lat temu. Odkrył niewielki portal zamknięty drzwiami kutymi z żelaza, którego zrazu nie zauważył, i dźwignię, która aż się prosiła, by ją przesunąć. W tej sytuacji Gloin nie zdołał się oprzeć pokusie i pociągnął za dźwignię. Natychmiast uruchomił się jakiś mechanizm. Mała, luksusowa kabina o ścianach obitych czerwonym welurem zatrzymała się przed nim, oświetlona najpewniej za pomocą magii. Winda! Gloin słyszał już o takich urządzeniach. Pojawiały się stopniowo, metalowe twory zatruwające umysły, w najwyższych budynkach miasta, począwszy od Vampire State Building. Odczuwał lekki strach, ale to nie była pora na wahanie. Dzierżąc miecz w dłoni, dzielny MacCough – bo przecież był dzielny, prawda? – wszedł do środka. Drzwi się za nim zamknęły i kabina drgnęła, po czym zaczęła się zsuwać w dół, choć krasnal niczego w niej nie dotknął. Szczególne wrażenie, jakby wsysały go wnętrzności ziemi. Wciągały w głębiny... Gloin nie czuł się zbyt pewnie. Po krótkiej chwili kabina stanęła, a jej drzwi otworzyły się z ponurym zgrzytem. Na zewnątrz panował półmrok. Kolejny korytarz, ściany z grubo ciosanego kamienia, zupełnie jak w jakimś więzieniu. Powietrze było wilgotne. Cisza? Jeśli się porządnie nadstawiło ucha, można było usłyszeć odległe dźwięki, może krzyk, a może jakieś jęki. Gloin zastanawiał się jednak, czy to nie jedynie wytwór jego wyobraźni. Ruszył przed siebie. Podłogę pokrywały wióry. Cienkie, smołowane pochodnie cicho skwierczały. Gloin stanął przed ciężkimi drewnianymi drzwiami. Wydawało mu się, że coś usłyszał. Gdzie też mógł się znajdować, na którym poziomie zamczyska? Nie bardzo wiedział i stanowiło to nie lada kłopot. Przywarł uchem do drzwi. Owszem, ktoś był w tym pomieszczeniu. Dobiegł go niski głos, który nie wróżył nic dobrego, a odpowiadały mu pojękiwania. Te same, które, jak mu się zdawało, słyszał od samego początku. To były pojękiwania kobiety. Pojękiwania dziwnie znajome. Na świętą krew Trzech Matek! Czerwona mgła zasłoniła oczy Gloina. Nim zdał sobie sprawę z tego, co robi, otworzył drzwi i wpadł do środka, dzierżąc w dłoni miecz. Pierwszą rzeczą, jak zobaczył, był ghul – ubrany w skórzany fartuch, z wywichniętą szczęką. Żywa reklama rozkładu. Jego długie, odarte z ciała ramiona dyndały niczym martwe gałęzie. Wkoło znajdowały się dziwne, niepokojące urządzenia, ohydne mechanizmy, bloczki, zębatki, staromodne pale i deski najeżone gwoździami. Gloin zrozumiał, że trafił do sali tortur. A potem odwrócił głowę. I z jego piersi wyrwał się pisk. Wciśnięta w jedno z urządzeń – dziwadło z ostrzem, które mogło opaść w każdej chwili i – do kroćset! – czymś w rodzaju wnęki na uciętą głowę – karlica patrzyła na niego zapłakanymi oczami. Usta miała zatkane kawałkiem szmaty. Krasnal poczuł, że zaraz serce wyskoczy mu z piersi. Prudie! To była Prudie. Wywijając mieczem, krasnal rzucił się na ghula, który zdążył jedynie odskoczyć w bok. Ostrze utkwiło w blacie, na którym spoczywał cały arsenał szczypców i kleszczy. Gloin stanął na chwilę, by ocenić przeciwnika. Ghul chwycił coś, co przypominało pogrzebacz, i trzymał niezdarnie krasnala na dystans. Najwyraźniej obaj byli tak samo doświadczeni w sztuce walki wręcz. – Jeeehaaaa! Krasnal wydał dziki bojowy okrzyk, który pamiętał zamierzchłe czasy. Jego źródła tkwiły w dawno zapomnianych wojnach, w okrutnych walkach, w jakich swego czasu uczestniczył jego klan. Albo też wrzask był do niczego nie podobny, nie miał żadnego źródła, a jedyną domeną, w jakiej zasłynął klan MacCough była konsumpcja ciemnego piwa. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, wrzask odniósł skutek. Ghul skamieniał z wrażenia i jednym, silnym cięciem miecza Gloin odciął mu ramię. – Aj! Krasnal pomyślał o stosownej odpowiedzi. Giń, nędzna kreaturo. Albo coś bardziej męskiego, jak, „zamknij dziób, dobra?”. Zamiast tego jednak zadał kolejny cios mieczem i całkowicie chybił celu. Cofnął się, zaplątał nogą w sznur i runął na ziemię jak długi. – Kurwa. Kompletnie do niczego. *** Spróbujmy cofnąć się w czasie o kilka sekund i podjąć rozwój wydarzeń. Zatem krasnal pomyślał o stosownej odpowiedzi. – Czerpie pan przyjemność z wykonywania tego zawodu? Ghul już miał coś odpowiedzieć, ale Gloin nie dał mu na to czasu. Chwytając miecz za rękojeść, z całej siły cisnął bronią w przeciwnika. Rzut był doskonale wymierzony. Ostrze wbiło się dokładnie między oczy ohydy, która bezzwłocznie padła martwa. *** Taaa. Nie należy też popadać w przesadę. *** Krasnal pomyślał o stosownej odpowiedzi, ale nic mu nie przyszło do głowy. Jak się lepiej przyjrzeć, to z drugiej strony były ważniejsze sprawy do załatwienia. Na razie ghul skrył się w drugim końcu sali. Za nim stała szeroko otwarta żelazna dziewica najeżona czarnymi szpikulcami. Krasnal ruszył w jego stronę, unosząc miecz. – Chwila – powiedział ghul. – Może jakoś to załatwimy, co? Ale w oczach Gloina MacCough płonął ogień, ani trochę nie przemawiając za pacyfistycznym rozwiązaniem. Krasnala przepełniała nadnaturalna siła. Wiedział, że za jego plecami stoi Prudie. Czuł jej obecność i pełne słodyczy spojrzenie. Prudie i jej śliczne, drobne krągłości, Prudie i jej włosy koloru miodu, Prudie i... – Jeeehaaaa! – ryknął znowu krasnal, rzucając się na przeciwnika. Powitał go silny cios wymierzony pogrzebaczem i przed oczami pojawiły się gwiazdy, jedna, druga, trzecia, czwarta. Nie czuł jednak bólu. Jedyne, co się teraz liczyło, to zepchnąć ghula, zepchnąć i jeszcze raz zepchnąć na szpikulce, które aż skomlały o ofiarę. Zamykając oczy, Gloin wbił broń w żebra kreatury. Ghul wydał pełen zdziwienia okrzyk. Krasnal wyciągnął miecz i naparł całym ciężarem ciała na przeciwnika, który zachwiał się i runął na ostre kolce. Trysnęła szarawa posoka. Ghul zamachał rękami w błagalnym geście. Bezwstydny strach pojawił się w jego spojrzeniu. Był jak zwierzę w klatce, ale kto by chciał takie zwierzę oglądać. Krasnal nie poświęcił mu więcej uwagi. Zatrzasnął klapę żelaznej dziewicy i przy okazji przyciął sobie nogę. Lepka ciecz wypłynęła szczelinami. W środku rozbrzmiewało mrożące krew w żyłach wycie. Krzywiąc się z obrzydzeniem, Gloin zamknął zasuwy. Cofnął się o kilka kroków, starając się odzyskać oddech i upuścił miecz. Potem się odwrócił. Zwyciężył. Prudie stała ściśnięta w ohydnym urządzeniu, a ostrze połyskiwało tuż nad jej głową. Gloin podszedł do niej i opadł powoli na kolana przed dziwaczną maszyną. Karlica zaczęła pochlipywać. – Prudie – powiedział Gloin, ujmując jej twarz w dłonie. Nie była to zbyt wygodna pozycja. Żeby na niego spojrzeć, musiała mocno wykręcić szyję. – Och, Gloin, Gloin – powtarzała Prudie. – Wyciągnij mnie stąd, błagam! – Co się stało – pytał krasnal, rozglądając się dokoła. – Jak się tu znalazłaś? – Ja... szukałam cię – wyjaśniła karlica pomiędzy dwoma chlipnięciami. – John... tylko gadał i gadał, ale niczego nie robił... i... jego też próbowali porwać, no i był też ten smok, który się uważa za Śmierć i... – Dobrze, już dobrze – powiedział krasnal, wstając. – Potem mi opowiesz. Na początek cię uwolnię. Bum. – Co to było? Prudie pokręciła głową. Bum. Krasnal odwrócił się. Hałas dobiegał z żelaznej dziewicy. Bum. – Coś podobnego. – Krasnal westchnął, przesuwając dłonią po brzegu urządzenia ze stalowym ostrzem. – Dobrze. Jak się otwiera to cholerstwo? – Jest... jest taka dźwignia – powiedziała Prudie, pociągając nosem. – Widzisz ją? Tu, z boku. Gloin przyjrzał się maszynerii. – Trzeba ją pociągnąć w lewo – powiedziała karlica. – Wtedy uwolnimy moją głowę. Krasnal patrzył na nią z czułością. Cudowna, mała Prudie. Dotarła aż tutaj, by go uwolnić. Jego, Gloina MacCough. Bo stało się całkiem oczywiste, że nic sobie nie robiła z Vaughana. Teraz rozumiał. Spłynęła nań dobroczynna jasność. Miał ochotę porwać Prudie w ramiona i przytulić bardzo mocno. Zamiast tego położył rękę na dźwigni. I pociągnął... – Hm, chodzi oczywiście o moją lewą – Prudie uznała, że nie zaszkodzi sprecyzować. – To znaczy, że dla ciebie, to pra... ...w lewo. Ostrze spadło z drapieżnym świstem. Ciach. Istnieją takie dźwięki, których wolelibyśmy nigdy nie usłyszeć. @@Złotym okiem Taki pomysł: pójdziemy do barona Mordaykena i uwolnimy naszych przyjaciół. Urządza nas to oboje. Mnie, bo niespecjalnie zależy mi na tym, by Gloin i Oriell pozostawali w łapach mętnego typa, którego przodkowie sypiali ze Śmiercią. Ją, ponieważ jej siostry nadal były uwięzione wewnątrz moich kumpli. – Ale – zaoponowałem, gdy wychodziliśmy ze zrujnowanej świątyni, kuląc głowy pod strugami deszczu, które nadal lały się z czarnego już teraz nieba – nie sądzisz, że jesteśmy zbyt słabi? – Mam pomysł – odpowiedział Gryphius. Och, świetnie. W takim razie ja nie miałem już nic do powiedzenia, skoro pani Śmierć miała pomysł. Po prostu doskonaaaale. Na początek przywołaliśmy dorożkę. – Dokąd jedziemy? – spytałem, gdy rozsiedliśmy się wygodnie w cieple, a dorożkarz odwrócił się do mnie. – Skąd mam niby wiedzieć? – odszczeknął się. – Mówiłem do smoka – odparłem. – Do City – oznajmił Gryphius. Gość aż podskoczył z wrażenia. – Jest pan brzuchomówcą? – Tylko w wolnych chwilach. Dosyć gadania. Jedziemy. Woźnica strzelił z bata i powóz ruszył. Jakieś dwadzieścia minut później dotarliśmy do bram City, dzielnicy interesów wyznaczonej szarymi, wysokimi budynkami. Spowite przez noc, wydawały się bardziej ponure niż zwykle. W samym sercu wieżowców stał on, majestatyczny i imponujący, Vampire State Building o gigantycznych fasadach ze szkła, strzeżony przez złowieszcze gargulce. Z miejsca, w którym się znajdowaliśmy, było widać jedynie szczyt i delikatną wiązkę światła latarni omiatającej okolicę. Większość okien była oświetlona. Wampiry pracowały wyłącznie w nocy. – Wysiadka – oznajmiłem. Wziąłem Gryphiusa na ręce, postawiłem go na ziemi i z reszty pieniędzy, jakie mi pozostały, zapłaciłem za kurs. Dorożka zawróciła i zostaliśmy sami w strugach deszczu. W kałużach na chodniku błąkały się żółtawe odbicia światła latarń. To, że się tutaj znaleźliśmy, było dziwne, wręcz nie na miejscu. Czułem się nieswojo. Było zimno i jakoś tak bezcieleśnie. Stojący obok mnie Gryphius zachowywał milczenie. Czemuś się przyglądał. Powoli uniosłem głowę. Dwa ogromne złote smoki, które strzegły bram City, stały doskonale nieruchome. Wydawały się monstrualne, potworne w bębniącym uparcie deszczu. Łuski smoków lśniły złotem i czarnymi błyskami, a w ich oczach tańczył złowieszczy ogień. Posągi, ale z tego gatunku, który nagle ożywa i obraca całe miasto w perzynę. – Gryphius? Smok odwrócił się w moją stronę. – Co my tutaj robimy? – Bądź cicho – odrzekło zwierzątko. Staliśmy chwilę pod ścianą wysokich budynków, kamiennych łuków, wiszących mostów i lodowatych fasad, po czym ruszyliśmy naprzód, bardzo wolno. Szliśmy w deszczu, zdjęci pełnym szacunku lękiem. Zatrzymaliśmy się u stóp jednego ze złotych smoków. Chcę przez to powiedzieć, że NAPRAWDĘ stanęliśmy u jego stóp. Każdy ze smoczych pazurów był dłuższy i ostrzejszy niż oburęczny miecz. Potwory były świadkami minionej epoki. Epoki, w której problemy rozwiązywano przy brzęku oręża i buchających płomieni ognia. Gryphius uniósł głowę, patrząc na smoka, i zrozumiałem, że smok również na niego patrzy. Opuścił długą szyje, a składające się na nią złote pierścienie przesuwały się powoli w dół, zaś jego przerażająca paszcza zatrzymała się o zaledwie kilka stóp od naszych twarzy. Gigantyczne stworzenie przyglądało się nam na wpół przymkniętymi oczyma. Powieki niczym filtr przysłaniały złote oczy gotowe się w każdej chwili otworzyć. Skamieniałem z przerażenia. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Jednym ruchem skrzydeł Gryphius dał mi znak, bym zamilkł. Po czasie, który wydawał mi się wiecznością – na Trzy Matki, nadal lało jak z cebra – wielki smok otworzył szeroko oczy. Przez króciutką chwilę nasze spojrzenia spotkały się i coś we mnie pękło, jakby urodziła się gwiazda. Potem jego głowa uniosła się majestatycznie. Na ogromnych smoczych bokach lśniła skóra z metalu. Ogniste serce pulsowało pod pyszną zbroją. Mogłem nieomal słyszeć jego bicie. – Co teraz? – spytałem. Gryphius nie zdążył mi odpowiedzieć. Ogromny smoczy strażnik opuścił kamienny podest i postąpił kilka kroków w bok. Ziemia pod nim zadrżała. Schyliłem się, aby wziąć Gryphiusa na ręce, ale zatrzymałem się w pół drogi. Przemokliśmy do suchej nitki. Psia kość, co za widok. Metalowy tytan kładący się łagodnie na ziemi, pośrodku ulicy, na całą długość ciała, a było tego solidne sto stóp! Zupełnie, jakby nas zapraszał do zajęcia miejsc. I pomyśleć tylko, że nikt poza nami tego widział! Czyżbyśmy śnili? Jakaś sylwetka zamajaczyła w ciemnościach na końcu ulicy i zniknęła, zrywając się do biegu. Usłyszeliśmy przeciągły krzyk, a potem zapadła cisza. Odwróciłem się do smoka. Jego oddech przypominał hurgot maszyny. Wyobrażałem sobie wewnętrzny mechanizm puszczony w ruch, poruszający się niezmordowanie, pompy i tłoki, kołowroty i dźwignie, dym wydobywający się z wnętrzności. Mogłem tak stać do końca świata z bezwładnie opuszczonymi rękami, gapiąc się na niego, gdybym nie poczuł uporczywego podgryzania w okolicach kostki. Opuściłem wzrok na Gryphiusa, który znęcał się nad moimi spodniami. – Hej! – karcił mnie. – Co hej? – spytałem. – Długo jeszcze będziemy tak czekać? – Czekać? – powtórzyłem. – Zanim wsiądziemy. Podchodząc do smoka, położyłem dłoń na łusce. Było się czego przytrzymać, a nawet po czym wspiąć, oczywiście, ale... Och, właściwie dlaczego nie? Trzymając Gryphiusa pod pachą, rozpocząłem wspinaczkę. Gigant przystawał na to cierpliwie. Miałem, rzecz jasna, lekki zawrót głowy. Wspinaczka na grzbiet smoka była niesamowitym przeżyciem. Potwór był żywy, żywy! Ja, który zawsze podziwiałem nieruchomego smoka, zawsze uważałem go za posąg, czułem teraz prastarą krew krążącą pod zroszoną deszczem miedzianą skórą. Kilka razy omal się nie ześlizgnąłem. Jednak zawsze znajdowałem łuskę, której się mogłem przytrzymać. I wspinałem się stopniowo coraz wyżej aż do samego szczytu, z dziwnym poczuciem zwycięstwa w sercu. Pochyliłem się, stopy przykleiłem wręcz do metalu, a rękami obejmowałem z całej siły to coś, złotego potwora. I gdy smok powoli wstawał, gdy jego ogromne skrzydła zaczęły się poruszać, zahaczając o sąsiednie budynki, i gdy wszystkie światła City nagle zapłonęły, gdy zwierzę zaczęło biec, a latarnie rozpadły się, chodniki zaczęły się załamywać, a drzewa przygięły się do ziemi na naszej drodze, gdy wszystko stało się długim i straszliwym podmuchem powietrza, gdy moje palce zacisnęły się aż do bólu, jak przyspawane do cennych łusek, i gdy poczułem, że odrywamy się od ziemi, gdy w gwałtownym porywie oderwaliśmy się od domów, ogrodów, od wszystkich smutnych i przygnębionych dusz, gdy poczułem, że moje serce bije w uniesieniu, a powietrze świętej nocy wypełnia mi płuca, gdy dojrzałem niebieskie błyskawice tnące konwulsyjnie niebo i zbliżające się chmury, i gdy nasz szczerozłoty powóz oderwał się od tego świata, gdy księżyc uśmiechnął się do mnie, a twarz Leonory Pullbrock pojawiła się nagle jak w biały dzień, zrozumiałem, że żyłem wyłącznie dla tej chwili, i po raz pierwszy w życiu byłem sobą. @@Wprost cudownie Otworzyłem oczy. Wkoło panowały ciemności, a w moim umyśle nadal błąkały się miraże niesamowitego lotu. Leżałem na chodniku, a płatki śniegu, niepewne, niczym białe motyle delikatnie trzepotały skrzydłami wokół mnie, opadając na ziemie, jakby wbrew własnej woli. Obok mnie siedział Gryphius. Głowa mi pękała. – Co się stało? – spytałem. – Gdzie smok? Uniosłem się podparty na łokciu, masowałem obolałe przedramiona. Znajdowaliśmy się na wzgórzu, na zboczu wzniesienia. Za nami był jakieś opuszczone budynki. Samotność. Śnieg utrzymywał się miejscami całkiem solidnie, a z gałęzi uschniętego drzewa patrzył na nas siedzący nieruchomo kruk. Na wprost dostrzegłem ogromne zamczysko, szarą budowlę z wieżyczkami, od której dzielił nas zarośnięty chwastami ogród. Smukłe posągi wyglądały, jakby wyrastały wprost z ziemi. Trudno było ocenić wiek bramy prowadzącej do zamczyska. Putrefactio Vita Est głosił napis na tabliczce. Zrozumiałem, że dotarliśmy do celu. Ale jak? Na grzbiecie smoka? – To zamczysko Mordaykena, prawda? – spytałem, podnosząc się z ziemi. Gryphius skinął głową. Otuliłem się dokładniej połami płaszcza, starego, brudnego płaszcza, miejscami porozrywanego, i wcisnąłem ręce do kieszeni. Zimno jak w psiarni. Byłem przemoczony do suchej nitki. – Czy mogę o coś spytać? Mały smok podszedł do mnie. Przyglądaliśmy się obaj zamczysku. Ogród Mordaykenów, poczerniałe gałęzie drzew, smukłe, wygięte pnie, przysypywane z wolna śniegiem. Doprawdy dziwne miejsce. – Słucham cię. Poniżej nas cmentarz, niewiarygodna plątanina obrośniętych mchem nagrobnych stel, wysuszonych, martwych krzewów, wykoślawionych drzew, a wszędzie jakieś zapomniane głazy, przewrócone kamienie nagrobne, zapadnięte krypty, mauzolea, pamiątkowe napisy, wyrazy czci, żale, nieutulone żale, nieutulone, nieutulone, nieutulone. – Jak tu dotarliśmy? Gryphius milczał. Wpatrywał się uparcie w niewidzialny punkt gdzieś ponad zamczyskiem, tam gdzie za zboczem wzniesienia rozciągały się olbrzymie cienie miasta przetykane światłem. – Trzeba będzie tam wejść – mruknął mały smok. – W środku są moje siostry. Czuję ich obecność silniej niż zwykle. Było widać gołym okiem, że opór na nic się nie zda. – Doskonale. Jak się do tego zabierzemy? – spytałem. Zamknąłem oczy, zaciskałem je tak mocno, że aż zobaczyłem świetlne punkty pod powiekami. Źrenice połyskujące złotem. Chyba nie przylecieliśmy na smoczym grzbiecie, prawda? Zrobiliśmy to? Galopowaliśmy pod chmurami? Uczepieni kurczowo smoczego grzebienia lataliśmy wysoko w niebiosach? – Co ty na to? Otworzyłem oczy. – Mówiłeś coś? – Tak. Powiedziałem „wejdziemy od tyłu”. Tam jest drzewo, widzisz? Skinąłem głową. – Umiesz wspinać się po drzewach? – ... – Przejdziemy na drugą stronę. Potem znajdziemy ukryte drzwi. Zawsze są jakieś ukryte drzwi. – I? – I odnajdziemy Oriella i Gloina. – Ot tak po prostu? – Masz lepszy pomysł? – Nie mam żadnego pomysłu, Gryphius. Jest mi zimno, jestem głodny, boli mnie głowa i nie wiem, jak tutaj dotarliśmy. Może trzeba... Przeszedłem na drugą stronę ulicy i ruszyłem wzdłuż muru okalającego zamczysko. Gryphius szedł za mną, podskakując żwawo. – Jesteś pewien, że wszystko gra? Wyjąłem rękę z kieszeni i uniosłem kciuk. – Wprost cudownie. – Dokąd idziesz? – Na cmentarz. Było mi jakoś głupio, że tak właśnie odpowiedziałem. Pomyśleć, że tyle razy usiłowałem wybrać się na cmentarz! Nadal szliśmy wzdłuż muru. Nekropolia przylegała do zamczyska. Rozciągała się chaotycznie na zboczu wzniesienia, porytego garbami i rozpadlinami. Bramę wejściową toczyła rdza, zaś wieńczył ją herb kuty z żelaza – dłoń, która coś upuściła (nie wiadomo co, bo to coś upuściła) i druga dłoń trzymająca łopatę. Potrząsnąłem bramą. Zamknięta. Za bramą niewiele było widać, bo i samo miejsce nie było oświetlone. Majaczyło jedynie kilka krypt, niczym czami strażnicy, i nieopisany galimatias kamieni nagrobnych i samych grobów. – Chcesz iść przez cmentarz? – zapytał Gryphius. Spojrzałem na niego ze złośliwym uśmiechem. – Och, nie, nie! Za bardzo się boję, szanowna pani Śmierć! – Prawie natychmiast się opanowałem. – Tak, mam zamiar przejść przez cmentarz. Nie potrafię wspinać się po drzewach. Czy masz co do tego jakieś obiekcje? Smok skinął głową. – Brama jest zamknięta. – Gadaj zdrów – powiedziałem, wspinając się na bramę. – Hej! – protestował smok, patrząc na moje wyczyny. – A ja? Jak mam przejść? – Przefruń. Dlaczego nie fruwasz? Zwierzę bezradnie poruszyło skrzydłami. – Nie potrafię. Dotarłszy na szczyt, przerzuciłem energicznie nogi i znalazłem się po drugiej stronie. Gryphius dreptał po chodniku – machając gwałtownie skrzydłami. Jednak ani na cal nie odrywał się od ziemi. Spróbował raz jeszcze, biegnąc w drugą stronę i biorąc większy rozbieg. Klapa na całej linii. Postawiłem nogi na ziemi. – Proszę tu na mnie zaczekać – powiedziałem. – Koniec końców nie bardzo widzę, w czym mogłaby mi pani być pomocna. – Ależ... – To nie potrwa długo – ciągnąłem. – Pani zostaje tu na czatach, zgoda? Nie czekałem na odpowiedź. Wąska, wydeptana ścieżka wiła się między drzewami i prowadziła nieco pod górę, w stronę zamczyska. Cienka warstwa śniegu już zalegała na ścieżce. Ruszyłem w drogę. – Johnie Moon – szeptał za mną głos – Johnie Moon, proszę natychmiast wracać! Rozkazuję panu... Resztę zdusiły ciemności. Za kogo ona się uważa? Że niby Śmierć? Wystarczy, że moja własna matka mi rozkazuje. Zresztą byłem już na tyle dorosły, żeby sobie radzić samodzielnie. Właściwie, o co ten cały rejwach? Trzeba wejść do zamczyska i uwolnić dwóch uwięzionych przyjaciół, tak? Też mi coś. @@Wbrew duchom Wcisnąłem ręce głębiej do kieszeni płaszcza. Brrr. Nie było zbyt ciepło, a i miejsce niezbyt przytulne. Po lewej groby, po prawej groby, większość opuszczona lub pootwierana, nisko zwisające gałęzie wierzb, a tuż nad ziemią chwasty i ciemne zakamarki. Czułem się obserwowany, czułem, że każdy mój krok jest pilnie śledzony, i moja początkowa pewność siebie niebezpiecznie szybko gasła. Wszystko dokoła było jak najbardziej prawdziwe. Koniec ze snem na jawie. Znajdowałem się na cmentarzu, a cmentarz – ten w szczególności – cieszył się złą, oj, bardzo złą sławą. Przyśpieszyłem kroku i nagle gdzieś w półmroku usłyszałem szelest w krzakach. Zesztywniałem z wrażenia. Coś się poruszyło w ciemnościach. Zdawało mi się, że słyszę bicie własnego serca. Szelest stał się wyraźniejszy i z cienia wychynęła jakaś postać. Stanęła przede mną, na ścieżce. Zombi. Stary model, cały w strzępach. Brakowało mu połowy szczęki, a i reszta też nie była w lepszym stanie. Widywałem już takie stwory na boiskach Quarteku, ale w tym otoczeniu pojawienie się żywego trupa po prostu ścięło mi krew w żyłach. Postąpił kilka kroków w moją stronę i zatrzymał się w przyzwoitej odległości. – Kim jesteś? – Hm, he, he, dobry wieczór. Zwyczajnym turystą. – Zwyczajnym tuhystą? – Ja... Zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Całkiem ładna pogoda, jak na tę porę roku, nie? Nie. A jak zdrówko? Do bani. Hm, jestem John Moon, trener Olbrzymów, kojarzy pan? Ani trochę. – Podziwiam was, żywe trupy. – Czuję zapach twojego mózgu. – Doprawdy? Wyciągnął ręce w moją stronę i zaczął się kiwać w przód i w tył. – Głodny, bahdzo głodny. – Nie mam nic do jedzenia – powiedziałem, obmacując kieszenie. – Przykro mi. Więc jak już powiedziałem, podziwiam was – Wasze żądania parlamentarne to dopiero cos! Jednocześnie powoli się wycofywałem. Bydlę, niestety, ruszyło za mną. Ja krok w tył, on krok w przód. Nie najlepsze rozwiązanie. – Hądania pahlamentahne! To go zajęło przynajmniej na chwilę. – Tak! – przytaknąłem, klaszcząc w dłonie. – Fantastyczne! – Hądania pahlamentahne! To kpina! Kurczę, kulą w płot. – Oczywiście – powiedziałem, cały czas się wycofując. – Uważam postawę pańskich pobratymców za szczególnie nieodpowiedzialną. Usiłowałem wyobrazić sobie, ile zyskam na czasie, jeśli zacznę biec w stronę bramy. Ciekawe, czy ten ochłap na nogach potrafi biegać? Szykowałem się już, żeby to sprawdzić, on zaś szykował się, żeby mi skoczyć do gardła, gdy nagle w pobliskich zaroślach rozległ się głos, hm, co najmniej anielski. – Zostaw go, Selifanie. Młoda, przezroczysta istota wychynęła z półmroku. Długa biała suknia, która była uszyta chyba z tiulu, z jedwabnymi zdobieniami, zadziwiająca, zważywszy na pogodę, ciągnęła się za nią niczym całun, eteryczna i delikatna. Istota odwróciła twarz w moją stronę. Leonora. – Pani? – wyszeptałem. – Co pani tutaj... Co pani tutaj robi? Była nierealna, świetlista, a wokół niej tańczyły płatki śniegu i gdy się do mnie uśmiechnęła, zrozumiałem, że nadal jestem w niej zakochany, że nigdy nie przestałem jej kochać. Położyła palec na ustach. – Ciii. Przeszła tuż obok zombi. Jej twarz nie wyrażała niepokoju. – Selifanie... Stare truchło skłoniło się, wykrzywiając oblicze w uśmiechu. Aż mnie zatkało z wrażenia. – To przyjaciel. Bardzo bliski przyjaciel. Nie wyrządzi ci krzywdy. Zombi spojrzał na mnie. Widziałem w jego oczach, że mam szczęście. Leonora pochyliła się i szepnęła mu coś do ucha. Wyraz zdumienia pojawił się na twarzy żywego trupa, lecz wnet ustąpił miejsca dziwnemu wyrazowi ukojenia. Selifan zawrócił powoli do zamczyska. Wkrótce był jedynie cieniem jak inne. Zostałem sam z Leonorą. Ruszyła w moją stronę, unosząc się raczej nad ziemią niż stawiając kroki, w nimbie wirujących płatków śniegu. Zatrzymała się tuż obok mnie. Chciałem ją wziąć w ramiona, ale moja dłoń przeszła przez jej ciało, nie napotykając żadnego oporu. Było bardzo zimne i bardzo delikatne zarazem. Ogarnął mnie głęboki smutek. – Ty nie... Skinęła głową. Nadal się uśmiechała, ale jej uśmiech dziwnie gasł i wszystko roztapiało się w mroku. – Ty nie żyjesz. Pokręciła głową, a wiatr rozwiewał jej włosy. Prawie się śmiała. Tyle czułości kryło się w jej spojrzeniu... – To zależy od sposobu patrzenia na sprawy. Poczułem, że mi się kręci w głowie. Szukałem wzrokiem czegoś, na czym mógłbym znaleźć oparcie. Ale niczego nie było. Tylko my dwoje. – Ale przecież – powiedziałem – ja cię dotykałem, całowałem. Wyciągnąłem do niej rękę. Odsunęła się odrobinkę. – Leonoro. – Idź za głosem instynktu, Johnie Moon. Jesteś tym, co dla NIEGO najdroższe. Nie może ci się przytrafić nic złego. Jesteś dla NIEGO zbyt ważny. – Dla NIEGO? Ponieważ cały czas szedłem w jej stronę, nagle odsunęła się gwałtownie. Unosiła się teraz dobre trzy stopy nad ziemią, falując pod gałęziami cyprysu, piękniejsza i wspanialsza niż kiedykolwiek. Mogłem nieomal czuć jej woń: delikatny aromat, który nie był jej zapachem. – Wiem o tym – powiedziała – bo to ON mnie stworzył. – ON? – powtarzałem, jakbym recytował litanię. – Podobnie jak stworzył nas wszystkich, Johnie. Wierzę moim snom. – Leonoro? O jakich snach mówisz? Jej sylwetka pobladła nagle i Leonora zniknęła. Nic już nie rozumiałem. Najpierw smok unoszący nas na własnym grzbiecie, a teraz Leonora! Leonora i jej sny. Ja też miewałem sny! No i co z tego? Czy trzeba we wszystko wierzyć? A potem przypomniałem sobie te zbyt rzadkie chwile, jakie spędziliśmy razem. „Nie sądzę, żeby ON właśnie tego chciał”. Nie mówiła o mężu. To ktoś inny. Ale kto? Do licha, kim był ten ON, o którym aż do znudzenia opowiadali członkowie stowarzyszenia S.Z.A.J.B.A.? Koniecznie będę musiał pójść na to tajemne zebranie jutrzejszej nocy na Graymercy Square, jeśli oczywiście dożyję tej chwili. Coś mi mówiło, że ci ludzie wiedzą znacznie więcej, co się dzieje, niż ja. Patrząc z drugiej strony, nie było to znów takie dziwne. Gdy tak oddawałem się niezwykle uczonym refleksjom, poczułem, że jakaś dłoń, tym razem z krwi i kości, dotknęła mojego ramienia. Podskoczyłem jak oparzony. To był zombi. Saksifan, czy jak mu tam. Wcale nie odszedł naprawdę. – Hej, Saksofon! – powiedziałem, odwracając się do niego. – Co za niespodzianka! Wycofywałem się żwawo i potknąłem o kamień, po czym straciłem równowagę, w efekcie czego wyrżnąłem jak długi. – Niech pan zaczeka – uspokajał mnie zombi. Stał pochylony nade mną, a wiatr targał na nim nędzne szmaty. Straszydło w tumanach śniegu. – Mogę w czymś pomóc? – spytałem, próbując się odczołgać. – Musimy coś zhobić. – My? – Ci spośród nas, którzy zostali. – Zgoda. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Posłuchaj, John: chodzi z grubsza o to, żeby cię zeżreć. A ja na to: eeee... – Ona jest tuh-tuh, phawda? – Tuh-tuh? – Bahdzo blisko – wyartykułował z niemałym trudem. – Aha. Kto taki? – Dobrze pan wie. Uniósł głowę i węszył. – Czuję ją – oznajmił. Ogarnęła mnie przemożna litość dla tej istoty. Włóczenie się każdej nocy po cmentarzu nie było pewnie zbyt zabawne. Zwłaszcza że nic nie wskazywało na to, by otaczały go chmary kumpli. – Doskonale – powiedziałem, podnosząc się z ziemi. Stał do mnie profilem, o ile można to było nazwać profilem, ze wzrokiem utkwionym w bramie cmentarnej znajdującej się nieco poniżej. Śnieg padał coraz gęściej. Cała armia śnieżnych płatków w wielkim nieładzie, a wysoko na niebie wisiał księżyc, pożerany przez chmury, majestatyczny, widzący wszystko i wszystko rozumiejący. Mój płaszcz był utytłany wilgotną ziemią. Wycierałem go ręką. – Przy bramie pozostał mój przyjaciel – wyjaśniłem. – Przyjaciel? – Tak. Smok domowy. Uniósł to, co mu pozostało po brwiach. – Śmiehć! – zawołał. – Śmiehć. Wzniósł do księżyca długie, pozbawione ciała ręce. Tylko spokojnie, pomyślałem. Nagle krzaki wokół nas gwałtownie się poruszyły. Gałęzie podtrzymywane przez kościste dłonie rozchyliły się i kilka postaci wychynęło z ciemności, idąc ku nam zygzakiem. Znowu zombi! Cała kolekcja gnijących truposzy. Wydawało mi się, że rozpoznaję w tych ciemnościach jednego z graczy drużyny Spitalfields, chyba akrobatę, czy coś w tym guście, ale śnieg zacinał tak mocno, że nie miałem pewności. Wszyscy byli do siebie podobni. Jeden z nich trzymał w ręku czarną czapeczkę. – Śmiehć – powtórzył już nieco spokojniej Palimpsest. Reszta chyba nie zwracała uwagi na moją obecność. – To prawda, Śmierć – powiedział któryś z nich. – Jesteście pewni? – Nie czujesz? – Śmierć! Jeden po drugim, ruszyli kolejno wąską ścieżką. Brama była zamknięta. Gryphius niewiele ryzykował, ale nie chciałem zostawiać go samego. Nie wiedziałem, czego chciały żywe trupy. Nie miałem też pojęcia, do czego były zdolne. Przede wszystkim jednak byłem ciekaw, czego też mogły chcieć od Śmierci. Ruszyłem więc w ich ślady, zachowując przyzwoity dystans. Zombi poruszały się rozważnie, powoli, z rękami wyciągniętymi przed siebie, jak się należy, chwiejąc się i pomrukując. Orszak pogrzebowy bez grabarza i bez trumny. Dotarłszy pod bramę, pierwszy zombi, Semafor, czy jak mu tam, wyciągnął ze swoich szmat klucz i włożył go do zamka. Brama cmentarna otworzyła się ze zgrzytem. Mały złoty smok siedział na ziemi na wprost trupów i popatrywał na nie bez cienia lęku, zupełnie jakby od dawna oczekiwał ich przybycia. Chciałem coś krzyknąć. Niepotrzebnie. Jeden po drugim, żywe trupy, zdjęte jakimś świętym stuporem, klękały przez drobnym stworzeniem i dotykały czołami ziemi. Gryphius przyglądał im się niewzruszony. Jeden zombi uniósł nieco głowę. Tyle tylko, ile trzeba, nic więcej. – Wasza Wielkość – powiedział. Wyglądało na to, że wie, co mówi. – Wstańcie – odparł smok. Potem zwrócił głowę w moją stronę. – A ty co tu jeszcze robisz? – Ależ ja... – Nie bój się – ucięło zwierzątko poważnym tonem, którego dotychczas u niego nie słyszałem. – Jestem na tyle stara, że sama sobie poradzę. – Być może, ale... – Idź uwolnić moje siostry – rozkazała Śmierć – bo to jednak była ona, och, do licha! Jeszcze jak. I zombi doskonale o tym wiedziały. – Idź i wyrwij je z łap Mordaykena, zanim będzie za późno. Zwłaszcza że postanowiłeś działać sam. Ja zostaję z nimi. Żywe trupy stanowiły jej świtę. Otaczając smoka półkolem, na klęczkach wyrażały swe bezgraniczne uwielbienie. To musiało być dla nich przeżycie, może jeszcze dziwniejsze niż dla mnie. Widziały ją już i znały, ale przecież nie pod taką postacią. Spojrzałem na zamczysko. Miała rację. Potrzebowali mnie tam, na górze. I po raz pierwszy od bardzo dawna czułem, że znalazłem się wreszcie na swoim miejscu. Nie wiedziałem, czy Leonora istniała naprawdę, nie rozumiałem, czym była w rzeczywistości, jednak w gruncie rzeczy to wcale nie było takie ważne. Przemówiła do mnie. Wierzyła we mnie. Czym właściwie był duch? Rodzajem znaku. Wiadomością utkaną z mgły, która, być może, pochodziła od nas samych? Leonora próbowała mi coś przekazać. „Idź za głosem instynktu”. Tylko ja jeden mogłem to zrozumieć. Przeciągnąłem dłonią po twarzy. O, święci pańscy, co za dziwna noc! Nadal żyłem. – Zgoda – wykrzyknąłem, uśmiechając się tak szeroko, jak jeszcze nigdy w życiu. – Idę. – A psik! – kichnął mały smok za moimi plecami. – Na zdrowie – odpowiedziałem, nie odwracając się. @@Bruggs Oakroon Wszystko pięknie, pomyślałem, przyglądając się tylnej ścianie zamczyska, ale od czego zacząć? Przed sobą miałem szklarnię, w której panoszyły się potężne rośliny. Połowa szyb była wytłuczona. Przyległa pakamera pozostawała wprawdzie zamknięta, ale drzwi nie wyglądały na zbyt solidne. Powyżej dostrzegłem rząd okien z balkonami, balustradami, wianuszkiem gargulców wpatrzonych w pustkę – groźne kły, kamienne oblicza i tak dalej. Jeszcze wyżej kolejny rządek, drugie piętro, kilka oświetlonych okien, śnieg na parapetach. Wreszcie trzecie piętro, a nad nim wieżyczki, nadbudówki z tarasami, strome balkony i dziwaczne kominy. Z tego, co wiedziałem, pod zamkiem były też piwnice rozciągające się we wszystkich kierunkach i korytarze łączące zamek z ogrodem, a nawet ze starymi kryptami na cmentarzu. Pod spadzistym, nieregularnym dachem i wyrastającymi z niego wieżyczkami z pewnością znajdowały się ogromne strychy. Jak odgadnąć, gdzie się teraz znajdują Gloin i Oriell, jeśli tu w ogóle są? Skąd wziąć pewność, że nie przybywamy zbyt późno albo że się nie pomyliliśmy na całej linii? Nieprzyjemne wątpliwości zaczynały mnie dręczyć niczym podszepty grzesznego węża zaczajonego w ciemnościach. Zdałem sobie sprawę, że nawet nie jestem uzbrojony. No i Gryphius, który pozostał w dole ze swoją świtą żywych trupów... Z takiego punktu widzenia nasza sytuacja jawiła się znacznie mniej zachęcająco. Odkładając rozwiązanie na później, ruszyłem do pakamery. Oczywiście drzwi były zamknięte. Wzdychając w ciszy ogrodu, posuwałem się wzdłuż szklarni. Było słychać wyłącznie odgłos moich kroków, skrzypiący pod stopami śnieg. Przykleiłem czoło do szyby i wpatrywałem się w ciemność, mrużąc oczy. Nie było tu czego szukać. Za to z całą pewnością wspinając się na dach tego czegoś, można się było dostać do balkonów na pierwszym piętrze. Czy ktoś mnie podsadzi? – Zawsze to samo – narzekałem. – Wystarczy poprosić o najdrobniejszą przysługę... Postawiłem stopę na zewnętrznym parapecie okna, uczepiłem się rynny i podciągnąłem, unosząc wysoko biodra. Ha, ha. Dach był nieco śliski, ale jeśli będę się poruszał ostrożnie, powinno się udać. Zrobiłem krok do przodu i moja noga przeszła na wylot. Kawałki szyb poleciały na dół i rozprysły się po podłodze. Wypadło to niezwykle dyskretnie. Brawo, John. Wstrzymując oddech, stałem przez chwilę nieruchomo, czekając, co się wydarzy. Ale nic, cisza. – Szlag by to – wymamrotałem. Wyszarpnąłem nogę z dziury, w której ugrzęzła. Całe szczęście, że się nie pokaleczyłem. Może by tak pomyśleli wreszcie o naprawie dachu, pomyślałem. Ledwie wypowiedziałem w duchu te słowa, dach szklarni zarwał się pod moim ciężarem. Tym razem całkowicie. Poczułem, jak wpadam do środka, lecę w zwolnionym tempie, a wokół mnie rozpryskują się okruchy szkła. Spadałem na wznak, wolno, bardzo wolno, i z powodzeniem mógł to być sen i mógł trwać wiecznie, trwać i trwać... tyle że w snach nikt nie wpada tak gwałtownie i boleśnie na drzewo kryjące się w ciemnościach, nie klinuje się w jego gałęziach. I nikt się nie miota w tak kretyński sposób. – Och, szlag, szlag, szlag, szlag! – kląłem, usiłując się wyplątać. Gałęzie czepiały się mojego ubrania. Uwalniałem się z dużym trudem i dzięki bezsensownemu wymachiwaniu członkami zdołałem wreszcie spaść na sam dół. Ocknąłem się, powiedzmy że siedząc, oparty plecami o gruby pień drzewa. Mój płaszcz był upstrzony drobniutkimi odpryskami błyszczącego szkła i podłużnymi liśćmi, które, dla odmiany, wydawały się prawie czarne. Odwróciłem się do drzewa. – Bardzo dziękuję. Następnie drzwi szklarni się otworzyły i olbrzymie cienie ruszyły w moją stronę, trzymając w dłoniach pochodnie. – Coś takiego – powiedział ktoś tonem dalekim od żartów. – Prosto w paszczę lwa. Gruby typek ruszył w moją stronę, gruby typek cały spowity w czerń. Po drodze zdejmował rękawiczki. Rozpoznałem go natychmiast, choć nie nosił ani wąsów ani kapelusza. Baron Mordayken. Fantastycznie rozegrane, pomyślałem. Lepiej nie można było tego zrobić. Barona otaczało trzech spośród jego sług, dwa gobliny i olbrzym z imponującą brodą, ale pozostawali w cieniu. Wstałem, przytrzymując się drzewa. – Chyba pójdę już do domu – stwierdziłem. – Tss, tss – zacmokał baron, kręcąc głową. – Zawsze ten sam, nasz drogi John Moon. Bardzo miło z pańskiej strony, że do nas zajrzał. Mieliśmy duży kłopot z odnalezieniem pana, wie pan? Duży jak cholera. Można by pomyśleć, że się pan specjalnie chował. – Proszę posłuchać – powiedziałem, skubiąc nasadę nosa i mrużąc oczy. – Sądzę, że się pan myli co do osoby. – Pomyłka jest wykluczona, drogi Johnie. – Przecież ja pana nawet nie znam – powiedziałem. – Zgoda, jest pan trenerem, ale ja zakończyłem karierę, jak pan dobrze wie. Zatem, hm... – Doskonale mnie pan zna, oj doskonale! U Mulligana tamtego wieczoru. Fatalne ekstra, co? Takiego wieczoru się nie zapomina. Wyglądało zresztą na to, że zna pan wszystkich. – Ach, tamtego wieczoru? – spytałem, nagle jakoś bardzo zmęczony. – Zabrać go – uciął baron, odwracając się. – I natychmiast podjąć wszelkie kroki, żebyśmy mogli przystąpić jeszcze dziś wieczór do rytuału. Nasz pan będzie bardzo zadowolony! Ha, ha, ha! Echo jego śmiechu odbiło się od ścian w szklarni i ucichło niczym dzieciaki na lekcji. Oba gobliny wysunęły się do przodu. – Zostawcie – powiedział olbrzym. – Ja się nim zajmę. Ten głos coś mi przypominał. Czyżby... Podniósł mnie z ziemi i zarzucił sobie na plecy jak pierwszy lepszy worek zboża. Gobliny wymieniły zadowolone spojrzenia i ruszyły pośpiesznie w ślad za baronem. – Wszystko w porządku – szepnął olbrzym, gdy tamci odeszli na przyzwoitą odległość. – Nie, nic nie jest w porządku – odparłem unoszony śladami tamtych trzech. – Szefie, to ja, szefie! – Ty? Weszliśmy na wąskie, kręte schody z kamienia. Olbrzym zatrzymał się na chwilę i spojrzał mi prosto w oczy. – Zapuściłem brodę, i to błyskiem – szepnął. – Magiczny Balsam na Porost Włosów Profesora Fitzgibbona. – Horatius! – wykrzyknąłem. – Horatius Ploom! Olbrzym położył palec na ustach. – Oni nie wiedzą, kim jestem. Zatrudniłem się tu kilka dni temu, ale wtedy nie wiedziałem, na czym ma polegać praca. Schwytałem jednego z pańskich przyjaciół. – Krasnala? – Nie, drugiego, tego kretyna. – Ach, Oriella! – Hej – dobiegł głos z góry. – Jakiś problem, Bruggs? – Idę, idę! – ryknął olbrzym. – Bruggs? – powtórzyłem. – Bruggs Oakroon. Nie mogłem przecież podać prawdziwego nazwiska! – Jesteś wielki, wodzu! – powiedziałem, padając mu w ramiona. – Wybacz, że nie od razu cię rozpoznałem. Ja... – Później – przerwał mi olbrzym, ponownie mnie unosząc. – Przykro mi, szefie, ale teraz nie może pan uciec. Trzeba zaczekać na odpowiednią chwilę. – Odpowiednią chwilę? – Wkrótce pan zrozumie. Zarzucił mnie sobie na plecy raz jeszcze i ruszyliśmy po schodach. Niebawem znaleźliśmy się w obszernej sali, skąd prowadziły szerokie, marmurowe schody. Pan tych włości raczej nie był ekspertem w kwestii aranżacji wnętrza. Na ścianach wisiało kilka starych, zapleśniałych skorup pozbawionych jakiejkolwiek wartości artystycznej, wkoło stały nędzne fotele i różne meble przykryte czarnymi pokrowcami; coś na kształt barokowego kandelabra, nawet nie z kryształu. Do tego ogromny, całkiem banalny kominek, w którym nie płonął ogień. – Wszędzie jest tak ładnie? – spytałem. Horatius nie odpowiedział. Wspięliśmy się po szerokich, marmurowych schodach, przy czym Mordayken i oba gobliny otwierali pochód. Szliśmy długim korytarzem, aż dotarliśmy do windy. Baron otworzył drzwi kabiny. – Nie wystarczy miejsca dla wszystkich – oznajmił, podczas gdy oba gobliny przyglądały mu się z głupim wyrazem twarzy. – Do zobaczenia na strychu. Krata zamknęła się, zasłaniając jego pełen satysfakcji uśmiech. Sprawy się wyjaśniły. Zawróciliśmy. Ja nadal podróżowałem na ramieniu Horatiusa, a przed nami podążały rozbrykane gobliny, nadzwyczaj przyzwoicie odziane, częstując się nawzajem kuksańcami i wątpliwymi żartami. – Nauczyciel pyta dzieciaka. Powiedz mi, Zoertek, co robi twój tata? A ten na to: Jest łowcą szczurów, psze pana. Hm, ciekawe, mówi nauczyciel. A twój ojciec, Gloebun? Cmentarny rabuś, psze pana, odpowiada mały. Bardzo dobrze, mówi nauczyciel. A teraz odpowie nam Hoertel. Na to mały Hoertel w ryk i pociąga nosem, kapujesz? Na to nauczyciel pochyla się nad nim i pyta: Co się stało, Hoertel? A mały mówi: A, bo mój tata nie żyje. To ci dopiero, mówi nauczyciel, prawdziwy pech. A co robił przed śmiercią? A mały na to: Aaaaaaa! – Jak? – Robił Aaaaaa! Przed śmiercią. Kapujesz? – Nie. – Ale z ciebie kretyn. – Ja ci zaraz dam kretyna. – Twoi partnerzy? – szepnąłem do ucha olbrzyma. Westchnął ze znużeniem. @@Północ w ogrodzie zła Śmierć wdrapała się na najwyższy kamień nagrobny na cmentarzu. Śmierć: mały złoty smok, który drżał z zimna pod śniegiem i czuł, że szczypią go oczy. Dokoła zgromadziła się cała świta wiernych żywych trupów, milczących, uważnych. – Muszę wam pogratulować – powiedziała Śmierć. – Nie wpadliście w tę pułapkę, co reszta. Nie daliście się skusić zwodniczym mirażom. Żywe trupy kiwały poważnie głowami. Siedząc w wysokiej trawie albo na grobach, podparte plecami o stare, wątłe drzewa, milczały w półmroku, smakując wielką, białą ciszę. Śmierć przypomniała, że są jej ambasadorami, że wiedzą to, czego inni nie znają, że ją zwiastują na tym padole i że pewnego dnia wszyscy do niej powrócą. Zwykła przemowa. – Jesteście moimi żołnierzami – szeptała – jesteście moimi sługami i w żadnym razie nie powinniście, a psik! Smok kichnął niewielkim czerwonym płomieniem, po czym przymknął oczy i zamarł tak na dłuższą chwilę. – Hej! – powiedział na koniec. – Wasza Wielkość? – Niewiarygodne. – Wszystko w porządku, Wasza Wielkość? – Fantastycznie – mruknął smok. – Zaczynam wychodzić z ciała. Zwierzątko otworzyło oczy. – Tak jest! – wykrzyknęło, radośnie machając skrzydłami. – Tak jest! Mogę wyjść z tego ciała. Mogę wyjść wtedy, gdy pluję ogniem! – Ale smoki nie plują ogniem! – zauważył młody ghul. – Chyba że mają katar – odparł zombi w czarnej czapeczce. – Gdy są zakatarzone, wtedy... – A psik! Smok znów zionął ogniem, tym razem płomienie były większe niż poprzednio. Grzecznie złożył skrzydła i uniósł pyszczek do nieba. – Muszę się przeziębić – powiedział. – Muszę się solidnie przeziębić, wtedy wyjdę z tego ciała. Zróbcie coś – dodał, omiatając spojrzeniem zgromadzonych. – I to jak najszybciej. – Prędko! – krzyknął zombi w czarnej czapeczce. – Niech ktoś przyniesie lodowatej wody! – Ja to zrobię! Żywe trupy rozpierzchły się we wszystkie strony. Każdy starał się być w czymś przydatny. Smoka zdjęto z nagrobka i posadzono na śniegu. Młody ghul przybiegł z powrotem, niosąc gliniany dzbanek wypełniony po brzegi lodowatą wodą. – Lać – rozkazał Selifan. Zawartość dzbanka polała się na małego smoka. – Ssss – zasyczał. – O kurczę, ale to zimne! – Przykro nam, Wasza Wielkość. – Aaaa... Zombi odsunęły się w pośpiechu, zostawiając dzban w śniegu. – Psik! Smok znów plunął ogniem, podkreślając kichnięcie efektownym koziołkiem. – Och, do diaska! Czuję, że jesteśmy coraz bliżej! Zombi przyglądały się temu z mieszaniną zdziwienia i pełnej szacunku obawy w oczach. Kilka ciemnych chmur unosiło się przez chwilę wokół małego smoka, po czym rozpierzchły się w lodowatym powietrzu wieczora, na podobieństwo duchów. – Cudownie! – wykrzyknęło zwierzątko, rozglądając się wkoło. – Jeszcze, jeszcze. Obym stąd wyszła jak najszybciej! Żywe trupy zaczęły znosić kolejne dzbanki i wylewać wodę na smoka. Zwierzę kichało jak szalone, a im bardziej kichało, tym bardziej wychodziło z siebie w postaci oparów, które, skłębione, zbierały się i łączyły stopniowo pod pobliskim cyprysem. Wkrótce w smoku było tyle samo Śmierci, co poza nim. Dziwne to było doświadczenie, nawet dla tak starej istoty. Rozdzielona na dwoje w tym obłok gazu wydobywającym się z każdym kichnięciem. Śnieg tymczasem padał bezustannie i cała okolica pokryła się cienką warstwą białego puchu. Płatek po płatku, duszyczki wyrwane z mroku nocy. Z drugiej strony, Śmierć czuła wielką radość. Odradzała się kawałek po kawałku, na zdumionych oczach swoich najwierniejszych sług, ze świadomością, że za kilka chwil znów zapanuje naturalny porządek rzeczy, że Śmierć znów będzie się swobodnie unosić nad Newdon i zafurkoczą rozpięte poły jej czarnego płaszcza, że będzie tulić ukojone wreszcie dusze elfów, ludzi, krasnali, dzieci, olbrzymów, goblinów, zdmuchnąwszy wątłe płomyki życia, tak jak się zdmuchuje świecę. Nagle wszystko zamarło. Śmierć coś poczuła. Zagrożenie. Nadal wisiało nad nią straszliwe zagrożenie. Kociołek! Wystarczy, że Mordayken otworzy kociołek, tylko go otworzy, a ona zostanie ponownie wchłonięta. Nieuchronnie wpadnie w pułapkę. Bo w środku, czuła to wyraźnie, znajdował się nie jakiś zwyczajny napój, ale coś znacznie silniejszego. Eliksir Diabła. Gwiazdy sfermentowały. Gdy tylko dotrze do niej zapach napoju, ten zapach, któremu nie potrafiła się oprzeć... Ależ była głupia! Tak bardzo się śpieszyła, że nie zwróciła uwagi na zapach, na wrzenie w kociołku. Drgawki i dreszcze... Teraz nagle poczuła, jak blisko było niebezpieczeństwo! Koniecznie trzeba coś zrobić. – A psik! Żywe trupy przyglądały się smokowi z zachwytem. Wkrótce ich pani będzie wolna. I bez wątpienia podziękuje za wierną służbę, pozwalając im wrócić do siebie, do swego królestwa. – Wszystko w pohądku, Wasza Wielkość? – Zabierzcie mnie daleko stąd – odparł smok, czując, że ogarnia go panika. – Albo jeszcze lepiej, zamknijcie mnie gdzieś. W jakimś miejscu, z którego nie będę mogła się wydostać. Szybko! Zombi popatrywały po sobie z niepokojem. Ta gwałtowna zmiana planów oznaczała jakieś nieprzewidziane komplikacje. Wiedzione instynktem właściwym wyłącznie zmarłym, powoli się odwróciły. Zaczynały z wolna rozumieć. Tam w górze, w zamczysku, coś się właśnie rozgrywało. Coś strasznego. – Nie pozwólcie mi się ruszyć! – błagała Śmierć, powracając do smoczego ciała z prędkością błyskawicy. – Zakopcie mnie! Pręęęędko! Żywe trupy spojrzały po sobie w milczeniu. Po czym rzuciły się na małego smoka. @@To dopiero! Wdrapaliśmy się na strych po wąskich, tajemnych schodach, które trzeszczały niepokojąco. Pomieszczenie było ogromne. Z wrażenia otworzyłem szeroko oczy. Podłoga pokryta trocinami połyskiwała w świetle lamp oliwnych ustawionych w półkole. W spadzistym dachu dostrzegłem kilka okienek strychowych, przez które przesączało się blade światło księżyca. Baron Mordayken zajął już miejsce w jednym z kątów strychu, stał z założonymi rękami, hamując z wielkim trudem podniecenie widoczne na jego twarzy. Horatius postawił mnie na ziemi. Był tu również Vaughan Oriell, związany jak baleron i na wpół nagi. Na mój widok w jego spojrzeniu zapłonęła iskierka radości. – Coś takiego! John Moon, ty stary raku! – Cisza! – zagrzmiał Mordayken. Skinąłem dyskretnie do Oriella. Pośrodku pomieszczenia, w miejscu gdzie podłoga była zamieciona, połyskiwał ogromny pentakl w kolorze krwistoczerwonym. Farba nie zdążyła jeszcze wyschnąć. Jego wpływ był mocno odczuwalny. Nie miało to nic wspólnego ze zwykłą magią. O tym wiedziałem doskonale. Prawdopodobnie bardzo stary urok, wyszperany w jednym ze złowieszczych inkunabułów, jakich jest zapewne mnóstwo w rodzinnej bibliotece barona. Horatius poszedł po sznur, który walał się w kącie, i zaczął związywać mi ręce za plecami. Po sposobie, w jaki plątał supeł, pojąłem, że była to część planu. Ale jakiego planu? Czego się po mnie właściwie spodziewano? Czy miałem oczekiwać jakiegoś znaku? Czy też miałem chwytać okazję w locie? A może zaufać, hm, instynktowi? Trudno było się w tym rozeznać. Właśnie się do tego poważnie przymierzałem, gdy dotarł do nas odgłos upadku i głośne krzyki. Do licha, ktoś walczył na schodach! Mordayken opuścił ręce i przespacerował się po całym strychu. Hałas był coraz bliżej. Wypchnięto kogoś do przodu, kogoś niskiego wzrostu, z zakneblowanymi ustami. Nie trzeba było jasnowidza. To nasz dzielny Gloin. – Ho, ho! – zawołał Oriell. – Nasz stary pelikan! Trzech goblinów postępowało za nim, trzech goblinów w cylindrach, z rapierami u boku. Krasnal klęczał w trocinach. W jego oczach pojawił się błysk nadziei, gdy spostrzegł, że i ja tutaj jestem. No cóż, widywałem go już w lepszej formie. Mordayken podszedł do niego i usiłował wymierzyć mu kopniaka w pierś. Zadarł nogę, zachwiał się, stracił równowagę i przewrócił się na plecy. – Hej! – zaprotestował Oriell. – On nie zrobił nic złego! – Ach nie? – odparł Mordayken, rozcierając obolałe pośladki, ze spojrzeniem wbitym w schody. Wszyscy odwróciliśmy głowy w tę samą stronę. Oriell wydał dziwny odgłos, przypominający czkawkę, a ja omal nie zemdlałem. Ktoś wszedł właśnie po schodach i stanął w progu. Ten ktoś niósł pod pachą głowę. A głowa miała szeroko otwarte oczy. – Prudie – szepnąłem. Pomyślałem: niech mi ktoś powie, że to nieprawda. Byłem punktem stałym, a wszechświat obracał się wokół mnie. Gloin, cały czas na klęczkach, patrzył prosto przed siebie. – Na świętą krew Trzech Matek – wyszeptał elf. – Z ust mi pan to wyjął – stwierdził Mordayken, odwracając się do pentakla. Służącym dał znak ręką, by odciągnęli moją gospodynię na bok. Święci pańscy, pomyślałem, patrząc na głowę, która szczękała zębami, co za koszmar! – Nasz przyjaciel MacCough próbował opuścić nas bez pożegnania – ciągnął baron Mordayken, stanąwszy pośrodku strychu. – To dziwny sposób dziękowania mi za okazaną gościnę. Dlaczegóż to chcieliście sobie pójść, kumie krasnalu? Czego się spodziewaliście na zewnątrz? Zaciskając mocno zęby, sam zainteresowany pozostawał w całkowitym bezruchu. – Nie odpowiada pan? Jak pan sobie życzy – podjął Mordayken. – Najważniejsze jest to, że nareszcie zebrałem was tu razem. Wszystkich trzech. Można powiedzieć, że zadaliśmy sobie wiele trudu! Zwłaszcza, jeśli chodzi o pana, panie Moon. – Mordayken – odparłem – traci pan czas. – Tak pan sądzi? Na pańskim miejscu nie byłbym tego taki pewien. Chciałem coś jeszcze dodać, ale nie wystarczyło mi czasu. Ktoś wchodził po schodach. Znowu? Kiedy to się wreszcie skończy? Rzuciłem okiem na Vaughana. Z opuszczoną głową wydawał się nieco przygnębiony. To, co przed chwilą zobaczyliśmy, poruszyło nas wszystkich, co tu dużo gadać! To był prawdziwy szok, a w dodatku wiedzieliśmy, że Prudie stoi za nami, w półmroku, trzymając tę nieszczęsną głowę pod pachą. Doprawdy... Na szczycie schodów pojawili się dwaj nowi służący, gobliny. Nieśli ogromny kocioł żeliwny, kocioł z pokrywką. Wszystkie ich mięśnie były napięte z wysiłku. Oriell zamknął oczy i zaczął cichutko jęczeć. Gloin padł twarzą na ziemie. Na Trzy Matki, co się działo? – Ha! – zawołał Mordayken, poruszając palcami. – Nareszcie! Dwa gobliny postawiły kocioł pośrodku pentakla. Jego kształt i rozmiary były doskonale przemyślane. Dreszcz paniki powędrował wzdłuż mojego kręgosłupa niczym wygłodniały insekt. – Co pan zamierza zrobić? – spytałem. Moi towarzysze nadal zwijali się z bólu na podłodze. Za nami głowa Prudie jęknęła w przeciągłej, zawodzącej skardze. Wiele bym dał za to, żeby się znaleźć gdzie indziej. Gobliny wycofały się. Mordayken pozostał sam obok kotła. – Eliksir Diabła – radował się. – Słyszycie, jak bulgocze? – Pan jest szalony – powiedziałem. – Nie wiem, co pan ma zamiar zrobić, ale mogę obiecać, że się to panu nie uda. Baron położył rękę na pokrywie i przyglądał się nam, każdemu po kolei, Oriellowi, Gloinowi i mnie. Wyglądało na to, że moi towarzysze cierpią jak potępieni. Zaczynałem co nieco rozumieć. Bez wątpienia byli nawiedzeni. A istoty, które w nich przebywały, właśnie usiłowały wyjść. – Nareszcie razem! – oznajmił baron triumfalnie. Kątem oka pilnowałem Horatiusa. Rozmyślałem o Gryphiusie. Co teraz robi? Z tym stadem zombi na cmentarzu...? Baron przyłożył ucho do kotła. – He, he, wiecie, co jest w środku? – spytał. – Taaa – odparł Vaughan, krzywiąc się – gorąca woda z jarzynami. Chce nas pan ugotować. – Eliksir – odparł Mordayken. – I to nie byle jaki. Eliksir Diabła! – I co z tego? – spytałem, udając, że ziewam z nudów, podczas gdy nigdy w życiu nie byłem tak czujny. – Zaraz pan zrozumie – odpowiedział baron, unosząc powoli pokrywę. – Zrozumie pan bardzo szybko. Jednym szybkim ruchem zerwał pokrywę. Głowa Prudie zawyła. Gloin i Oriell padli na ziemię, jakby popchnięci niewidzialną ręką. Oni także zaczęli wyć. Ich usta były szeroko otwarte, a oczy wychodziły z orbit. Rozsądek nakazywał mi ich naśladować, toteż i ja rzuciłem się na ziemię, wymachując nogami we wszystkie strony i porykując jak nowo narodzone cielę, pod radosnym spojrzeniem Mordaykena, który tańcował wokół kotła jak jakiś czubek. W pewnej chwili przestałem udawać i odwróciłem się w stronę tamtych dwóch. Oriell i Gloin przestali krzyczeć i w ciszy walczyli z nieuchwytnym wrogiem. Zobaczyłem nagle niematerialne, mieniące się kształty, jeden niebieskawy, a drugi barwy złota. Wychodziły z ich ust, oczu i uszu. Wydawało się to bardzo bolesne, ale wydarzenia toczyły się niezwykle szybko. Znalazłszy się poza ciałami, w których były więzione, obie istoty nabrały błyskawicznie kształtów. Smukłe, eteryczne widma o nieskończenie długich palcach. A potem zostały wciągnięte przez kociołek, jak do odkurzacza. Wpadły doń ze świstem i zniknęły na dobre. Niezwykle podniecony Mordayken zamknął pokrywę kotła i zaczął podskakiwać wokół pentakla, machając rękami. – Udało się, udało, fantastycznie! – cieszył się jak dziecko przez kilka chwil, po czym stanął jak wryty. Oriell i Gloin odzyskiwali z wolna oddech, leżąc na boku. Ja zaś stałem całkiem nieruchomo. Baron patrzył na mnie. – Chwileczkę – powiedział, nagle śmiertelnie poważny. – Co z panem jest nie tak? Dlaczego nic się nie stało? – Nic się nie stało? – powtórzyłem. – Ależ tak! Coś się stało! Aaaaaa, aaaaa, aaaaa – zacząłem wyć, wiercąc się w miejscu. – Jest pan zadowolony? Twarz Mordaykena zmieniła nagle barwę na fioletową. – Pan ze mnie kpi? Oriell wykrzesał resztki sił, żeby się podnieść i mnie pochwalić. – Brawo, stary jeleniu. Świetnie zagrane. Baron zwrócił się do niego. Vaughan dał znak, że już i tak wystarczająco dostał za swoje. Tę właśnie chwilę wybrał Bruggs Oakroon alias Horatius Ploom, żeby przejść do czynów. Chwycił obydwa gobliny stojące po jego bokach i zderzył je ze sobą niczym muzykant grający na talerzach. Pum, nieprzytomne. Olbrzym podniósł rapier i wyciągnął go przed siebie z groźną miną. – A pana co napadło? – dławił się ze złości Mordayken, odsuwając się pośpiesznie, podczas gdy tamten nacierał, wywijając nad głową potężne młynki. Skorzystałem z okazji, by rozwiązać sznur. Byłem tak zdenerwowany, tak przerażony wszystkim, co się wydarzyło, że mi się to udało dosłownie w kilka sekund. Skoczyłem na równe nogi i odwróciłem się do moich przyjaciół. Trochę późno. Pozostali służący Mordaykena, nie będący rzecz jasna z nami w zmowie, zaczynali już reagować. Dwa gobliny, które przyniosły kocioł, rzuciły się na Gloina i Oriella. Jakiś olbrzym, którego właściwie dotychczas nie zauważyłem, szedł wielkimi krokami w moją stronę, a podniecony do granic baron wyszczekiwał mniej lub bardziej spójne rozkazy. – Łapcie go! Nie, nie jego. A tego zwiążcie! Kto go wiązał? A ty, dlaczego tak stoisz jak kołek? Uwaga na kocioł! Ach, na wszystkie demony piekła! Nie było nad czym dumać. Horatius i tak miał ręce pełne roboty. Dwa uzbrojone gobliny szły prosto na niego. Zrobiłem zwrot, rzuciłem się do Prudie i chwyciłem ją za rękę. Nieco zbyt gwałtownie, bo jej nieszczęsna głowa upadła na podłogę z głuchym stukiem i potoczyła się kawałek. Panie, ratuj. Chwyciłem ją za włosy – nie miałem zbyt wielkiego wyboru. Gdy jednak ponownie odwróciłem się do mojej maleńkiej gospodyni, jej już nie było, zniknęła. – Szukasz czegoś? Olbrzym! To olbrzym ją schwytał. Trzymał ją mocno, przyciskając do siebie jak jakąś lalkę. Lalkę bez głowy. Bydlę patrzyło na mnie ze złośliwym uśmiechem. – Zamienimy się? Wyglądało na to, że nie żartuje. – Cholera! – zakląłem. Po drugiej stronie strychu sytuacja wcale nie wyglądała lepiej. Gobliny wymachiwały rapierami przed nosem Horatiusa, a Gloin i Oriell nadal mieli związane ręce. Chciałem im coś powiedzieć. Ale co? Że mi przykro? Że zobaczymy się później? To nie miało wielkiego sensu. W rękach trzymałem głowę Prudie. Próbowałem wyobrazić sobie, co mógł czuć krasnal, który ją kochał. Może kocha ją nadal. To nie mógł być dla niego miły wieczór. Co teraz robić? Podbiegłem do kotła i bez szczególnej przyczyny wymierzyłem solidnego kopniaka w wielkie żeliwne świństwo. Idealny pomysł, żeby sobie połamać palce u nóg. – Jasna cholera, co za burdel! To nie był najodpowiedniejszy moment na takie dziecinne igraszki. Olbrzym z ciałem Prudie pod pachą patrzył na mnie bardzo zdziwiony. – Hej! Nie chcesz się zamienić? Spojrzałem na Horatiusa. Trzymał gobliny w szachu, ale na jak długo? Co zaś do moich przyjaciół, sytuacja była chyba bez wyjścia. Z ciężkim sercem obiecałem sobie, że po nich wrócę. Później. Wycofałem się aż do stopni wąskich drewnianych schodów. Mordayken stanął mi na drodze. – Nie ma przejścia! Zdzieliłem go z całej siły pięścią w twarz i runął jak długi. Ależ to była przyjemność. Horatius dołączył do mnie, wywijając młynki i trzymając przeciwników na dystans. Gdy byliśmy już wystarczająco blisko, spojrzeliśmy na siebie i rzuciliśmy się pędem w dół po schodach. – A tamci? – wyszeptała głowa, którą trzymałem pod pachą. – Wrócimy po nich później – powiedziałem. – Niech się pani nie martwi, Prudie. Niech się pani nie martwi. Trzeba było mieć nieźle w głowie, żeby opowiadać podobne androny w takiej chwili. Niech się pani nie martwi. Wolne żarty! Nie martwię się, panie Moon. Po prostu pańscy najlepsi przyjaciele znajdują się w rękach niebezpiecznego szaleńca, a Śmierć we własnej osobie ucina sobie sprośne pogawędki z żywymi trupami na cmentarzu. Poza tym wszystko jest w najlepszym porządku. Ach, no tak. Nie mam ciała. Wolę, żeby pan o tym wiedział, bo przy sprzątaniu może to sprawiać pewien kłopot. – Gdzie jest wyjście? – spytałem Horatiusa, gdy znaleźliśmy się na korytarzu. – Tędy. Pociągnął mnie w stronę ukrytych drzwi i zeszliśmy po kolejnych schodach. Kilka razy omal nie skręciłem karku. Głowa Prudie zamknęła oczy. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby złapać oddech. – Do licha, Horatius. Jestem ci winien dozgonną wdzięczność. – To całkiem normalne, szefie. Nie sądzi pan chyba, że wydałbym pana związanego jak prosię temu psycholowi. Zwłaszcza po tak nędznym sezonie. – Gdy słyszę coś takiego, od razu robi mi się cieplej na duszy. Znaleźliśmy się w ogrodzie. Śnieg przykrywał dosłownie wszystko. @@Ale burdel Przemykaliśmy się, cienie między cieniami, pod osłoną wielkich drzew. Żywe trupy nadal tu były. Leżały jedne na drugich – prawdziwa góra ciał, z której wystawały ramiona i nogi, mniej lub bardziej gnijące i wykrzywione oblicza. Cuchnąca masa, prawie nieruchoma, przykryta cienką warstwą śniegu. Z daleka wyglądało to jak zmiennokształtny potwór. Potwór jęczał i stękał, lecz uparcie tkwił w miejscu. Puściłem się biegiem, trzymając w ręku pozostałości Prudie, a Horatius galopował mi po piętach. Z chaosu wystawała głowa. Przyglądała się z ciekawością, jak nadbiegam. – Co się stało? – spytałem. – Pod spodem jest Śmierć. – A potem zauważyła Prudie. – O, cześć! Głowa Prudie znów uderzyła w płacz. Najwyraźniej odczuwała jeszcze pewne trudności z zaakceptowaniem nowej sytuacji. – Mmm mm-mm-mm! – protestował ktoś na spodzie sterty. – Smok? Smok jest... pod wami? Głowa skinęła. Horatius poskrobał się niepewnie po brodzie. Prudie pisnęła cichutko. – Szefie... Pomachałem do niego ręką. – Poczekaj. Potem zwróciłem się do zombi: – Ale dlaczego? – Sama nas o to prosiła. Powiedziała: nie pozwólcie mi się ruszyć. – Teraz możecie ją puścić. Zombi spojrzał na mnie złym okiem. – Nigdy. – Szefie, może powinniśmy się pośpieszyć. Odwróciłem się do Horatiusa. – Chcę mojego ciała – powiedziała głowa Prudie. – Myślisz, że możesz to sprzątnąć? – spytałem Horatiusa, wskazując stertę żywych trupów. – Mogę spróbować, ale... – Chcę mojego ciała! – No to jazda! – Szefie... – Chcę mojego ciała! – Zamknij się! Prudie spojrzała na mnie zdumiona. – Przepraszam. Obiecuję, że się tym zajmiemy. Dalej – rzuciłem do Horatiusa. Olbrzym wzruszył ramionami, odsunął się dla nabrania rozpędu, po czym ruszył biegiem na skotłowaną piramidę. Gdy tylko zombi zdały sobie sprawę z jego zamiarów, próbowały się nieco rozproszyć. Było jednak za późno. Horatius wpadł na nie jak torpeda. Masa skłębionych ciał rozprysła się niczym zbite kręgle. Żywe trupy, wyrzucane we wszystkie strony, spadały ciężko na ośnieżoną ziemię. Zostało jeszcze kilka, na wpół zemdlonych, nieomal wpasowanych kosteczkami jeden w drugiego. Odłożywszy głowę Prudie na ziemię, chwytałem je za ramiona, aby im ułatwić opuszczenie stanowiska. Większość z nich była zbyt oszołomiona, by poruszyć jakąkolwiek częścią ciała. Więc im pomagałem. – Hej! – protestował jakiś ghul. W samym sercu piramidy, na samym jej spodzie, dygoczący z zimna i dosłownie zakopany w śniegu (wystawał tylko kawałek ogona), Gryphius pozostawał w ukryciu. Wyciągnąłem go stamtąd za łapy. Miał wściekłą minę. – Dlaczego to zrobiłeś? I... Zauważył głowę Prudie. – Wszystko skończone. Obie pańskie siostry zostały pojmane. – Szefie! Uniosłem głowę. Gobliny barona Mordaykena wpadły do ogrodu i właśnie nas dostrzegły. Ruszyły prosto na nas, a rapiery, którymi wywijały młynki nad głowami, połyskiwały groźnie. Wziąłem smoka na ręce i zwróciłem się do żywych trupów, ciągle jeszcze rozciągniętych na śniegu, ale już coraz przytomniejszych. – Zabieramy go w bezpieczne miejsce – powiedziałem, wskazując na smoka. Patrzyły na mnie w taki sposób, że zrozumiałem, że nie we wszystkim się ze mną zgadzają. Może zachowałem się przed chwilą zbyt poufale? Odpinając płaszcz, wsunąłem smoka pod połę, gdzie było ciepło. – Co z kotłem? – spytał zaniepokojony Gryphius. – Czy zamknęli pokrywę? Skinąłem głowę i otuliłem go połą płaszcza. Zombi ruszyły ku nam, wymachując rękami. Tymczasem gobliny kontynuowały szarżę. Zderzenie było nieuniknione. Odwróciłem się do zombi. – Przybyli tu, by zabrać Śmierć – powiedziałem głośno. – Mają już jej obie siostry! Żywe trupy patrzyły na mnie osłupiałe z wrażenia. Chwyciłem z ziemi głowę Prudie i zacząłem biec. Horatius ruszył za mną. Po harmidrze, jaki się rozpętał za naszymi plecami, zrozumiałem, że mój niewinny podstęp poskutkował, przynajmniej na chwilę. Zombi rzuciły się na gobliny z mocnym postanowieniem, że im odpłacą za zdradę. Pędem zbiegliśmy po pochyłym zboczu cmentarza. Jednym uderzeniem ramienia Horatius wyważył bramę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę, żeby złapać drugi oddech. Newdon spoczywało u naszych stóp, bardziej tajemnicze i magiczne niż kiedykolwiek. Byłem wyczerpany. Gryphius wysunął głowę spod płaszcza i rozejrzał się wkoło. – Wiem już jak wyjść z tego ciała – powiedział. – Co się stało Prudie? – Wiesz przecież... – Tak, ja... A psik! Zionął niewielkim czerwonym płomieniem w stronę miasta. – Do licha – powiedziałem. – Na zdrowie. Ale proszę uważać. Coś takiego. Choć raz nie przekląłem. Nie powiedziałem przecież „cholera, ale burdel”. – Przykro mi – odrzekł smok. – Więc, co z Prudie? – Ją proszę spytać. Jednak głowa gospodyni tkwiąca pod moją pachą zamknęła oczy. Coś podobnego. Małemu gamoniowi było przykro. Ach, Natura i Magia zostały uwięzione przez barona Mordaykena. Hordy goblinów uzbrojonych po zęby miały już wkrótce wyruszyć na łowy naszym śladem. Śmierć siedziała schowana pod moim płaszczem i była coraz bardziej zakatarzona. A jemu było przykro? Walka na cmentarzu wrzała w najlepsze. Słabo oświetlona uliczka prowadziła bokiem. Skręciliśmy w nią, biegnąc truchtem. Śnieg tłumił wszelkie odgłosy, zarówno naszej szalonej kawalkady, jak i myśli w naszych głowach. Schodziliśmy w stronę miasta. @@Wreszcie objazd Powrót do domu, Finnegan Road 33. Drzwi zostały wyważone, ale w środku panował jaki taki porządek, czyli dom wyglądał tak jak go pozostawiliśmy, uciekając. Padałem z niewyspania. Głowa Prudie ciągle jęczała i płakała. To się stawało denerwujące. – O co chodzi? – spytałem, kładąc ją na komodzie. – Proszę mi wybaczyć – odparła, przewracając oczami. – To dlatego że wróciliśmy do domu, widok starych kątów i... Reszta utonęła w rozdzierającym łkaniu. – Proszę się nie martwić – powiedziałem. Osiągałem mistrzostwo w udzielaniu kretyńskich rad. – Ufam – chlip – panu – chlip – panie Moon – chlip – jak zawsze. – W porządku – odparłem, wieszając płaszcz na haczyku. Odwróciłem się do niej. Ponieważ brak było podparcia, głowa opadła na bok. Na pewno nie było jej lekko w tej sytuacji. – Zrobimy wszystko, żeby odzyskać pani ciało, Prudie. Gdzie chce pani spać tej nocy? – W moim łóżku – odpowiedziała słabym głosem. – Oczywiście. Uniosłem ją z nadzwyczajną ostrożnością i zaniosłem do jej pokoju. Położyłem delikatnie na poduszce i pocałowałem w czoło. – Dobrej nocy – powiedziałem. Życzenie jej „pięknych snów” wydawało mi się cokolwiek niestosowne. Wzdychając, zamknąłem drzwi, po czym wróciłem do salonu, gdzie czekał na mnie Gryphius. Horatius Ploom poszedł się położyć na górę. Nalałem sobie potężną dawkę brandy i usiadłem wygodnie na sofie, krzyżując nogi. Oczy same mi się zamykały. – Proszę opowiadać – poleciłem. Smok rozpoczął opowieść, a ja słuchałem z taką uwagą, na jaką mnie było stać. Plus był taki, że wiedział, jak wyjść z ciała. Minus – ale o tym, przekonałem się na własne oczy – obie jego siostry uległy złym czarom barona Mordaykena. Zresztą, bo ja wiem czy uległy... W każdym razie znalazły się w kotle. Były w nim uwięzione i nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy, jeśli pozostaną tam zbyt długo. Śmierć wyjaśniła mi różnicę pomiędzy zwykłym gwiezdnym płynem a straszliwym eliksirem Diabła, tym świństwem, które baron wlał do kotła. Eliksir był podgrzanym płynem. Wyjątkowo groźną trucizną. – Wiesz, co się otrzymuje, jeśli się podda fermentacji dzieło stworzenia? Pojęcia nie miałem, co też można otrzymać. – Nie – odparłem. – Co się otrzymuje? – Prawdę. – Prawdę? – Nie inaczej. – I co z tego? – No właśnie – szepnęła Śmierć. – A kto wie, jaki skutek może wywrzeć Prawda na Trzy Matki? Nie odpowiedziałem. Za pomocą płynu Mordayken najpierw uwięził Trzy Matki w ciałach fizycznych, tylko po to, by je mieć wszystkie pod ręką. Eliksir w kotle stanowił drugi etap. – Tortury – ciągnęła Śmierć. – On chce coś uzyskać. – Ale co? Smok rozłożył skrzydła, tak jak już to robił wielokrotnie. – Tylko on jeden wie. Splotłem ręce za głową. Kieliszek po brandy stał pusty na podłodze. Wpadłem w trans. – Ten Diabeł – odezwałem się. – Czy istnieje jakiś sposób, żeby go odnaleźć? Porozmawiać z nim? Smok pokręcił głową. – Wyczuwam jego obecność – powiedział. – Jest gdzieś w sercu miasta. I jest wolny, choć nie wiem, jak do tego doszło. Z zamkniętymi oczami, rozwalony wygodnie na sofie, próbowałem wyobrazić sobie Diabła. Widziałem go jako szaleńca z rogami i rosochatym ogonem w piekielnym królestwie lawy. Ten to się dopiero musiał nudzić. – Oddałbym życie za pyszną pieczeń z wieprzowiny – powiedziałem. Gryphius poruszył ogonem. Jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy o Diable. Co to był za typek i czego mógł chcieć od Trzech Matek w zamian za wolność? Śmierć miała swoją koncepcję na ten temat, ale najwyraźniej nie spieszno jej było, żeby się nią ze mną dzielić. Sytuacja stawała się patowa. Czy mieliśmy ruszyć i uwolnić tamte dwie? Ale jak? W obecnym stanie rzeczy tworzyliśmy nie najlepszą ekipę. Głowa karlicy, domowy smok, śpiący olbrzym i nieudacznik na całej linii. Zastanawiałem się, co Mordayken zrobi z Gloinem i Oriellem teraz, gdy istoty, które w nich zamieszkiwały, opuściły ich ciała. Wiedziałem przynajmniej, że nie może ich zabić, bo Śmierć była ze mną. Zawsze to jakaś pociecha. Nadal rozmawialiśmy o tych wszystkich sprawach, gdy nastał świt. Horyzont powoli zabarwiał się wyblakłym światłem. Noc wycofywała się niechętnie. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Zdaje się, że Gryphius nadal do mnie mówił. @@Niedobrze Zamczysko Mordaykena. Wszystkie światła zgaszone. Vaughana Oriella i Gloina MacCough zaprowadzono do pokoi, zamknięto na cztery spusty i starannie spętano. Baron nie powziął jeszcze żadnej decyzji w ich sprawie. Na strychu nadal stał kocioł. Matka Natury i Matka Magii usiłowały się zeń wydobyć, ale moc eliksiru osłabiała je z każdą chwilą coraz bardziej. Walczyły nadaremnie. Nikt nie wiedział, z czego była sporządzona trucizna. Pewne było jedno – że wkrótce pokona ich opór. To była kwestia godzin. Może dni. Pentakl pod kociołkiem połyskiwał złowieszczo czerwoną farbą. Magia zwalczająca magię. Trzeba przyznać, że podziałała nadzwyczajnie. Chyba że Vaughan Oriell nie pomyślał nawet, by skorzystać z talentu iluzjonisty. Albo też uniemożliwiały mu to spętane za plecami ręce. Jak to bowiem możliwe, by formuła poskutkowała, powodując przy tym rzekomo zniknięcie samej magii? To pytanie nurtowało Mordaykena. Cały czas odnosił wrażenie, że niczego nie kontroluje. To było niemiłe wrażenie. Wydarzenia mu umykały. Zdawało się, że doskonale sobie radzą bez niego. Poza tym od kilku dni miał dziwne poczucie, jakby został sprowadzony do roli statysty, i to również nie dawało mu spokoju. Diabeł grał, jak mu się podobało. Diabeł wydawał rozkazy. A ty wykonuj i milcz. – Wkurza mnie to – szalał baron, podczas gdy bramy jego zamczyska otwierały się jak gigantyczne szczęki, przepuszczając powóz zaprzężony w cztery końskie szkielety. – Coraz bardziej mnie to wkurza. Powóz ruszył w szalonym tempie w stronę zamku Broad-In-Gham. W nim baron, miotany na wybojach niczym wór ziemniaków, czepiał się kurczowo, czego się tylko dało. Rozpłaszczony na skórzanej ławeczce pomyślał przez chwilę, że może warto by przekląć woźnicę nazwiskiem Koszkariow, ale w porę sobie przypomniał, że to jeden z nielicznych żywych trupów, jaki mu pozostał wierny. Teraz powóz jechał z maksymalną prędkością. Śnieg pryskał spod kół, a uśpione miasto drżało od łoskotu upiornego pojazdu. Gdzieś w dali dzwony wybiły godzinę trzecią. Baron Mordayken rozmyślał nad tym, w jakim też nastroju zastanie Królową. Ich ostatnie spotkanie odbyło się, jak mu się zdawało, wieki temu. Jej Wysokość okazała wówczas łaskawe zadowolenie z postępów, jakie poczynił jej sługa. Tym razem mogło pójść mniej gładko. Wasza Wysokość, mamrotał baron, podskakując na ławeczce, podczas gdy końskie szkielety ryły kopytami ziemię, żeby nie wypaść z zakrętu w agrafkę, dwie spośród Trzech Matek zostały schwytane, ale Wasza Wysokość mi nie uwierzy. Nie. Wasza Wysokość, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Ale mi się nie powiodło. Poddaję się twojej wszechmocnej sprawiedliwości. Też nie. Wasza Wysokość, mam doskonałą nowinę! Pozostała już tylko jedna Matka do schwytania! Ach tak? Myślałam, że masz je wszystkie. Nigdy tego nie twierdziłem, Wasza Wysokość. Powiedziałem, że mam doskonałą nowinę. Możesz mi wytłumaczyć, jaka jest różnica? Nie. Nie i jeszcze raz nie. Nie będzie łatwo. Spojrzenie Mordaykena zaczęło błądzić po starych fasadach Veryhighate. Dzielnica była wyludniona, ulice pokryte śniegiem. Wieże Broad-In-Gham połyskiwały w oddali, niczym klejnoty oprawne w zimę. Baron poczuł, jak mu się ściska serce. Gdzie też był teraz John Moon? I co knuł podstępnego? A wszystko mogło pójść tak gładko. Ciężko to było przyjąć do wiadomości. Przecież wlał eliksir do trzech kufli, prawda? Oczywiście, że tak. I widział tych trzech wychylających swoje kufle, prawda? Oczywiście... Chyba że... Mordayken pokręcił głową. Powóz najwyraźniej zwolnił. Baron pochylił się i zapukał w okienko. Wykrzywione oblicze odwróciło się w jego stronę. Przez pokrytą parą szybę Mordayken widział tylko kontury. Szarpnął wściekle za klamkę. Powóz stanął w miejscu. – Na demony piekła, Koszkariow, co się dzieje? Dlaczego nie jedziemy? – Nic na to nie poradzę, panie. To wina pańskich koni. – Moich koni? – Są zmęczone. Baron wzruszył ramionami. Zmęczone? Jego konie są zmęczone? – Co też ty opowiadasz – burknął. – Nie mogą być zmęczone. Przecież są martwe. – No to może chodzi o coś innego, panie. – Coś innego? – Niech pan sam spojrzy. Baron wysunął głowę na zewnątrz i spojrzał na zaprzęg. Cztery końskie szkielety, pokryte resztkami gnijącego mięsa, pochyliły zgodnie łby, najwyraźniej odmawiając dalszej drogi. – Co im się stało? – Chce pan usłyszeć moje zdanie na ten temat? – Obawiam się, że tak. – Chcą tego samego, co tamci, panie. – Tego samego? O czym ty mówisz? – O niezależności, panie. Baron zrobił wielkie oczy, potrząsnął głową i ze złością zatrzasnął okienko. Niezależność! Dla koni! Kolejny pomysł tego bydlaka Atanazego! Otworzył drzwiczki powozu i wyszedł na drogę. Żywy trup, jego woźnica, siedział wyprostowany jak struna. Konie popatrywały w niebo. Mordayken podszedł do jednego z nich i zmusił go, by spojrzał mu w twarz. W miejscu głowy zwierzę miało gołą czaszkę z mizerną kępką grzywy. Czerwone, złe oczy połyskiwały w głębi oczodołów. Śmierdziało od niego straszliwie. – Powiedz no – zagaił baron – nie masz mózgu, ale pragniesz niezależności? Zwierzę wyswobodziło się powoli i spuściło łeb. Zaczęło przeżuwać pełne garście śniegu. Baron zatkał dłonią usta. Prawie drżał. – Ponieważ nie myślą – odezwał się żywy trup – pochłaniają myśli innych. Mordayken rzucił mu ponure spojrzenie. – Rozumiem. – Tak to już jest. – Zombi westchnął, wypluwając dyskretnie ząb do garści. – Nastały nowe czasy. Baron odwrócił się w stronę miasta. Oczywiście. Niezależność żywych trupów stanowiła część planu. Najlepsza metoda, żeby zmusić Śmierć do wyjścia z cienia. Najwyraźniej jednak nie wszystko poszło tak, jak było zaplanowane. Śmierć umknęła, a teraz nawet konie nabrały ochoty na niezależność. Tego już było za wiele. Zaprzęg stał nieruchomo w miejscu. Mordayken podparł uliczną latarnię. Dolne Światy. Niech no tylko piekło się otworzy, a jego wysiłki zostaną, co najmniej po stokroć, nagrodzone. Diabeł przecież dotrzyma słowa, prawda? Tymczasem jednak on, Mordayken, nie dotrzymał swojej części umowy. Należało jeszcze schwytać Śmierć. Gdzie też mogła się ukryć? Cała brudna robota przypadała właśnie jemu, co do tego nie było cienia wątpliwości. I podczas gdy on harował jak nędzny wyrobnik, on, ostatni bękart słynnego rodu, on, znakomity astrolog samej Królowej Astorii, on, który tak świetnie sobie radził podczas przeróżnych orgietek i seansów tortur, Diabeł leżał do góry brzuchem. Diabeł tarzał się w czarnej, satynowej pościeli i bałamucił co najmniej połowę pałacowej straży. Jeden z koni uniósł łeb i zarżał, jakby chciał zaznaczyć zniecierpliwienie. Wydawał mniej więcej taki odgłos, jak pływak, który spróbowałby złapać oddech w basenie pełnym lawy. Tego już było Mordaykenowi za wiele. Podszedł do konia. – Jakiś problem? Koń patrzył na niego niewzruszenie. Jego pan wymierzył mu cios prosto w szczękę i natychmiast się cofnął. – Cholera – jęknął, potrząsając dłonią. Opuścił wzrok. Spodnie miał uwalane mokrym śniegiem. – Cholera jasna – dodał. – Panie? – zaniepokoił się woźnica. – Zamknij się – parsknął baron i ruszył przed siebie na piechotę. – Zamknij się, do cholery. Wpatrywał się w wysokie wieże Broad-In-Gham. Próbował myśleć o piekle. Ponętna dziewica masuje jego włochate ciało i podaje mu wdzięcznie bicz, żeby mógł ją chłostać do woli. Ach! To było to! Życie mogło być takie piękne... Przed oczyma jego wyobraźni miejsce dziewicy zajął jednak Diabeł we własnej osobie. Baron pokręcił głową. – Chrzań się – burknął. @@Jak zabawa to zabawa Czujna jak zając na czatach, Królowa nadstawiła nagle ucha. Wydawało jej się, że coś usłyszała. Bluźnierstwo – najprostsza formuła magiczna. Czyżby Mordayken? Hm, Mordayken powinien być już w drodze. Czuła, że się zbliża i że nie wróży to nic dobrego. Mordayken był, najogólniej rzecz biorąc, nieudacznikiem. Podobnie jak reszta jej służących. Podobnie jak przytłaczająca większość stworzeń zamieszkujących to miasto. Nieważne. To tylko drobna przeszkoda na wytyczonej drodze, ale nic ważnego. Z kieliszkiem szampana w dłoni Jej Wysokość odwróciła się twarzą do wielkiej sali balowej, by się rozkoszować widowiskiem. Większość gości była naga, a ci, którzy się jeszcze nie rozebrali, byli z kolei zbyt pijani, żeby sobie z tego zdawać sprawę. Królowa, która nalegała, aby dostarczono napitków równoważnych sześciu butelkom spirytusu na głowę, wydała z drugiej strony dyspozycje, by każdy, mimo obowiązku nagości, wystąpił w krawacie lub muszce (w przypadku panów) oraz pantoflach na obcasach (w przypadku pań). W końcu to jej urodziny, prawda? Ona decyduje. Newdon potrzebuje silnej kobiety stojącej na czele miasta. To oczywiste. Kobiety, która potrafi przejąć sprawy w swoje ręce. Odbierając zaproszenia określające rodzaj stroju obowiązującego na urodzinowym przyjęciu, organizowanym w wielkiej sali balowej pałacu (a obecnie również w przyległych przedpokojach), większość dostojników koronnych, parlamentarzystów, ministrów i innych sekretarzy stanu, uprzejmie odmówiła, podając jako pretekst bardzo niejasne przyczyny. Faktycznie zaś wieczór wybrany przez Królową pokrywał się z datą spotkania, jaką sobie wyznaczyli, spotkania, które miało się odbyć przy drzwiach zamkniętych i w najściślejszej tajemnicy, dla przedyskutowania aktualnej sytuacji, (określanej najczęściej przymiotnikiem „katastrofalna”) i zmontowania zamachu stanu, co się wydawało nieuniknione. Kilku parlamentarzystów pobladło nawet na widok blankietu zaproszenia. Królowa jest szczęśliwa! Aby Wam za to podziękować, zaprasza Państwa do wspólnego uczczenia JEJ FANTASTYCZNYCH URODZIN!!! Przyjdźcie nago. Inni ledwo rzucili okiem. Tu już nie było zabawne, było wręcz tragiczne. Zaledwie w kilka dni sytuacja uległa gwałtownemu pogorszeniu. Stan umysłowy Jej Królewskiej Mości najwyraźniej nie pozwalał jej pełnić funkcji. Cały problem polegał na tym, jak jej to dać do zrozumienia. Pomijając fakt, że parlament był daleki od przeciwstawienia się jednolitym frontem. Ultrakonserwatyści agitowali za ustanowieniem republiki wojskowej. Mieli się zająć wszystkimi aspektami „technicznymi” problemu, cokolwiek miałoby się kryć pod słowem aspekt. Umiarkowani, w jeszcze większej mniejszości niż zwykle i gotowi na wszelkie ryzyko, przedstawiali się jako obrońcy demokracji, ale wymagali, aby „najpierw zrozumieć świat”, a dopiero potem próbować nim rządzić. W ich przemówieniach często była mowa o scenie i o teatrze, a ich zamiłowanie do metafor irytująco wpływało na innych. Zrozumieć świat! – szydzili konserwatyści. Obudźcie nas, kiedy to się stanie! I opowiedzieli się po stronie kolegów. Problem tymczasem pozostawał nierozwiązany. Jak obalić czterystufuntową władczynię, do tego jeszcze stukniętą? Zajęci rozwiązywaniem tego niezwykle podchwytliwego równania, parlamentarzyści poczuli się lekko zdziwieni, gdy osobista straż Jej Królewskiej Mości przyszła po nich nieco przed wyznaczoną godziną, aby ich siłą doprowadzić do Broad-In-Gham. Niektórzy usiłowali stawiać opór. Zostali ogłuszeni i doprowadzeni z urzędu. Krnąbrne małżonki potraktowano w analogiczny sposób, podobnie jak niektóre panny służące, o co bardziej apetycznym wyglądzie. Ogólnie rzecz biorąc, dobrowolna współpraca była żywo zalecana. Dokładnie o godzinie dziesiątej, podczas gdy na dworze śnieg padał grubymi płatami, wszyscy zgromadzili się w sali balowej pałacu. Gdy zaś Jej Wysokość pojawiła się osobiście z dyndającą swobodnie nagą piersią i kieliszkiem szampana w dłoni, jej goście zrozumieli, że święto, na które ich zaproszono, nie będzie podobne do innych. O jedenastej większość gości była już pijana. Ci zaś, którzy nie upili się z własnej woli, byli bardziej pijani od pozostałych, zostali bowiem spojeni siłą. Zarządzono tańce. Przy niespójnych dźwiękach orkiestry, składającej się z instrumentów dętych i cymbałów, gwizdków oraz bębnów, pary tancerzy chwiejnym krokiem wkroczyły na parkiet, improwizując coś pomiędzy polką, walcem a tańcami tak cudacznymi, że dotychczas jeszcze nie wynaleziono dla nich odpowiedniej nazwy. Wszystkich poproszono, by się rozebrali i odłożyli na bok całość znanych powszechnie zasad współżycia społecznego. Niektórzy marszałkowie skorzystali z przyzwolenia, aby na oczach wszystkich romansować z byłymi kochankami. W tym czasie ich małżonki odkrywały u siebie skrzętnie dotąd tłumione apetyty seksualne, ku wielkiej uciesze koniuszych i wszelakiej służby. Elfy z karlicami. Ludzie z elfami. Karły z kobietami. Wszystkie kombinacje były możliwe, wybuchowe i wręcz pożądane. Olbrzymie kanapy obite czerwonym pluszem oraz skóry zwierzęce porozkładane w antyszambrach szybciutko okazały się bardzo użyteczne. W głębi dusz goście Jej Królewskiej Mości byli z pewnością przerażeni, chyba że przeciwnie, przeżywali najbardziej ekscytujące i wyzwalające chwile swego życia. Tabu sypały się wkoło jak zamki z piasku. Nadzy mężczyźni i kobiety, którzy nigdy przedtem ze sobą nawet nie rozmawiali, teraz wpasowywali się w siebie wzajemnie, drapiąc, gryząc, pocąc się, krzycząc i jęcząc z rozkoszy, zapiwszy wszelki wstyd, zapomniawszy wszelką pruderię. Sama Królowa zdawała się czerpać wiele przyjemności z zaspokajania tych fantazji. Trzech stajennych zmieniało się, by zadośćuczynić jej wymaganiom, i wyglądali na kompletnie wycieńczonych. Szampan lał się strumieniami. Butelki pojawiały się, jakby czarodziejskim sposobem. Rzeczone strumienie tryskały na ociekające potem ciała, a zewsząd dobiegały przeróżne śmiechy i pokrzykiwania. – To piekło – powiedział któryś z gości. Jej Wysokość usłyszała jego słowa i uśmiechnęła się szeroko, unosząc głowę, aby się lepiej przyjrzeć lokajowi, który uwijał się między jej tłustymi udami. W ruch poszły nargile. Orkiestra poczęła grać jakieś kawałki od tyłu, a chóry podjęły nikomu nie znane refreny. Żony ministrów próbowały ustawić ludzką piramidę, ale piramida padła. Do sali balowej, bez szczególnej przyczyny, wpuszczono mokre psy. Niewinnie rozpoczęte pojedynki zakończyły się rzezią, a pourywane członki przekazano w ręce ekspertów dla dokładniejszego ich zbadania. Nikt nie mógł umrzeć. Parlamentarzyści krasnalej rasy zdarli z karniszy ciężkie, czerwone tkaniny i poprzebierali się za duchy. Ogłoszono konkurs jedzenia sukulentów. Wygrał go mokry pies. Rozległ się huk pistoletów na demony i małe wyjące stworzenia obijały się w szalonym tempie o ściany w całkowitym zamęcie, zanim wreszcie padły na ziemię, zupełnie wyczerpane. Była to trafna zapowiedź tego, co się wydarzy, gdy wrota piekieł zostaną faktycznie otwarte. Nie licząc prawdziwych demonów, które były mistrzami występku. Można powiedzieć, że czyniły to zawodowo. Jej Królewska Mość rozkwitała. Przechadzając się między grupkami gości, bez zbędnych ceremonii rozdawała tu i tam swoje względy, gratulowała ministrom zadziwiającej żywotności, zachęcała jednych, radziła drugim opryskując się od czasu do czasu szampanem i śmiejąc na całe gardło, czym wprawiała w gwałtowne falowanie obfitą pierś. – Dalej tak, Rubblin. – Dziękuję, Wasza Królewska Mość. – Patrzcie no na starego Nasrama! Ten to dopiero ma zdrowie! – Wasza Królewska Mość nazbyt łaskawa. Między trzecią a wpół do czwartej nad ranem przyjęcie zbliżało się do kulminacji. Większość parlamentarzystów, jeszcze z grubsza przytomnych, miałaby wielkie trudności z przeliterowaniem własnego nazwiska albo imienia żony, jeśli oczywiście pamiętali, że posiadali takową. Dyskusje rozgorzały w najlepsze. – Coś niesamowitego, co za wieczór! Gdzie Tristram? Jest jeszcze szampan? – Szampan jest zawsze. Zawsze. – Hej, to twoja żona, tam? – A skąd mam wiedzieć? Gdzie indziej: – Lizałem piersi Jej Królewskiej Mości! Lizałem piersi Jej Królewskiej Mości! – Ty też? Gratulacje, stary. – Zatem, jak już mówiłem, środki szacunkowe... Nie, proszę pani, nie widzi pani, że jestem zajęty, bardzo proszę. A więc deficyt budżetowy może się... Zaczekaj chwilę. Proszę pani, czy może mi pani powiedzieć, co pani... Oooo... – Kochanie, gdzie byłaś? – Ten facet, który tam stoi z trzema elfami, bardzo przypomina sekretarza ultrakonserwatystów, prawda? – Oczywiście, bo to on. – Aha, ale co on robi? Albo też: – Bo ty to się może z nikim nie przespałeś, co? – Przepraszam, ten krasnal należy do pana? – Na świętą krew, bleee. – Hej, zobaczcie, kto idzie! – Coś takiego! Mordayken! Kilku parlamentarzystów rozwalonych bezwładnie uniosło się resztą sił. Baron Mordayken, powiewając wielką, czarną peleryną, przemierzał salę balową stanowczym krokiem. Miał ubłocone buty, a na jego twarzy malował się niepokój. Ruszył prosto do Królowej rozłożonej pośrodku sterty szkarłatnych poduszek w towarzystwie dwóch służących, całkowicie wykończonych. – O? – zdziwiła się na widok wiernego sługi. – Zapomniałam wysłać panu zaproszenie. Jakże mi przykro. Baron rozejrzał się po sali. Widok iście apokaliptyczny przywodził mu na myśl niegdysiejsze potańcówki organizowane w rodzinnym domu. Tyle że tutaj w wersji dziesięciokrotnie większej. – Nie po to przyjechałem, Wasza Królewska Mość. Królowa uniosła brew i podparła się na łokciu. – Nie? Baron pokręcił głową i zerknął znacząco na dwóch śpiących w najlepsze służących. Królowa zepchnęła jednego z nich na bok. Runął na parkiet i nawet się nie obudził. – Możesz mówić bez obaw – oznajmiła poważniejszym niż dotychczas tonem. Mordayken odchrząknął. – Schwytaliśmy Magię, Wasza Wysokość. – Siedzi w kotle? Baron skinął głową. – I Naturę także, Wasza Wysokość. – Doskonale – jęknęła Królowa, opierając się wygodnie plecami i przymykając oczy. – A teraz wyjaśnij mi, co się stało ze Śmiercią. Baron przełknął ślinę. – Śmierć... nam umknęła, Wasza Wysokość. Tylko na chwilę, bo przecież gwiezdny płyn... – Zamknij się – ucięła Królowa, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem. – Nie obchodzi mnie, co się stało. Gdzie ona jest teraz? Wiesz przynajmniej? – Hm, jeszcze nie, Wasza Wysokość, a właściwie wiemy, to znaczy mamy pewną koncepcję na ten temat. Jeden z moich zombi przemówił i... – Kiedy? – Kiedy? – Kiedy ją odnajdziesz? – Ja... To kwestia kilku godzin, Wasza Wysokość. W najgorszym razie kilku dni. Królowa westchnęła i podniosła się z niemałym trudem. – Bardzo długo, Mordayken. To bardzo długo. – Niezmiernie mi przykro, Wasza Wysokość. Z drugiej strony, mamy już dwie spośród Trzech Matek... – Jesteś kiepski, Mordayken. Jako porywacz jesteś do niczego. Nie mam pojęcia, jak się do tego zabierasz. Wydaje się, że bylejakość to twoja druga natura. – Wasza Wysokość jest zbyt łaskawa. Zmarszczywszy czoło, Królowa uniosła lewą pierś i obejrzała ją uważnie, po czym pozwoliła jej opaść. – Ten facet, który ma w sobie Śmierć... – John Moon. W gruncie rzeczy Śmierć nie jest już... – Nieważne. Gdzie on mieszka? – W Chelsey, Wasza Wysokość. Finnegan Road 33. Królowa machnęła dłonią w stronę Mordaykena. – Wracaj do siebie i czekaj na instrukcje. – Wasza Wysokość? – Zajmę się tym twoim Johnem Moonem, głupcze. – Wedle rozkazu, Wasza Wysokość. – Jakby nie było, jestem twoją Królową. – Tak, Wasza Wysokość. – I przestań, kretynie, powtarzać w kółko Wasza Wysokość. A teraz, zejdź mi z oczu, dobrze? Baron ani mrugnął. W pewnym sensie nawet mu ulżyło. – A ty! – wrzasnęła Królowa, łapiąc za włosy drugiego sługę, który leżał na poduszkach. – Zajmij się swoją Królową! Mężczyzna otworzył oczy, kompletnie nieprzytomny. Rozejrzał się wkoło, uśmiechając się niezbyt mądrze. Baron stał nieruchomo. – Jeszcze tu jesteś? – spytała Królowa, gdy służący wślizgiwał się pomiędzy jej grube uda. – Znikaj. Powiedziałam, że zajmę się tym cholernym Johnem Moon, skoro ty tego nie potrafisz. – Jak Wasza Wyso... Hm, dobrze. Doskonale. Baron skłonił się i odwrócił na pięcie. – Nieszczęsny głupek – wymamrotała Królowa, opadając na poduszki. – Pewnie się spodziewa, że dostanie ode mnie stanowisko w piekle. Klepnęła złośliwie służącego po głowie. – A ty postaraj się trochę bardziej. @@Prosze sie nie martfić Gdy się obudziłem, było znowu ciemno. To znaczyło, że przespałem cały dzień. Zerwałem się jednym susem i spojrzałem na zegarek. Wpół do dwunastej. Gryphiusa nie było, a ja czułem się okropnie. Miałem niesmak w ustach i sklejone powieki. Ruszyłem w stronę łazienki, powłócząc nogami. W lustrze zobaczyłem faceta, który wyglądał, jakby spędził tydzień urlopu w krowim żołądku. Byłbym gotów zabić własnego ojca i matkę w zamian za kanapkę z pieczonym schabem. – Horatius! – wrzasnąłem na cały dom. Jego też nigdzie nie było. Nieco później znalazłem liścik przyszpilony do drzwi wejściowych. Szefie, Poszłem ze zmokiem. Sprubujemy przyprawić go o katar muzgu. Wtedy śmierć, ktura jest w śrotku będzie mogła wyjść (tak mi powiedział). Prosze sie nie martfić o nic. Pański oddany Horatius. Oddany Horatius? Nie byłem pewien, czy powinienem się czuć uspokojony, czy też przeciwnie. Skłaniałem się raczej ku temu, że przeciwnie. Poszedłem do pokoju Prudie i ostrożnie otworzyłem drzwi. Biedna głowa mojej nieszczęsnej gospodyni była obecna. Wiernie tkwiła na posterunku. Tak czy inaczej, nie bardzo mogła sobie odejść. Usiadłem na skraju łóżka. – Prudie? Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w sufit. – Panie Moon. – Wszystko w porządku? – A jak pan myśli? Skrzywiłem się w półmroku. – Założę się, że... nie? Głowa przymknęła oczy i ciężko westchnęła. – Brakuje mi ciała – powiedziała. Próbowałem ją poprawić, klinując pomiędzy ścianą a Jaśkiem. – Dziękuję. Przesunąłem dłonią po czole. – Gdy tylko wróci Horatius, podejmiemy odpowiednie kroki, aby odnaleźć pani ciało – powiedziałem. – Obiecuję. Wstałem i szykowałem się do wyjścia z pokoju. – Panie Moon? – Prudie? – Ktoś coś zostawił pod drzwiami. Kilka godzin po wyjściu Horatiusa. – Skąd pani wie? – Słyszałam. – Słyszała pani? – Słyszę doskonale, wie pan? Znacznie łatwiej jest się skoncentrować, gdy człowiek ma tylko głowę. Pomyślałem, że nie ma co zapuszczać się na ten grząski teren. Podziękowałem Prudie, przymknąłem drzwi (ale ich nie zamknąłem całkiem) i poszedłem do drzwi wyjściowych. Wyjrzałem za próg. Rzeczywiście, na schodach leżała jakaś paczka. Coś niedużego i obwiązanego sznurkiem ze wszystkich stron. Zamknąłem nogą drzwi i poszedłem do gabinetu sprawdzić, co też może zawierać paczuszka. Rozciąłem sznurki nożem do papieru. Do licha! Przez krótką chwilę byłem gotów przysiąc, że w środku znajduje się ucięta głowa, cała włochata, jakiegoś wilkołaka albo licho wie co. Ale nie. To była maska. Maska przedstawiająca pyszczek kota. Obracałem ją przez chwilę w dłoniach, aż wreszcie zdecydowałem się przymierzyć. Dokładnie mój rozmiar. Trochę się w niej dusiłem, jednak otwory na oczy były na właściwym miejscu. Odłożyłem maskę na bok. Wraz z nią w paczce znajdował się list. Z pieczęcią Stowarzyszenia Zintegrowanych. Tomie Kocurku, spotkanie po północy przy megalodonach. Proszę włożyć tę maskę. Brat. Ponieważ świat jest sceną. Zmiąłem list w dłoni. Spotkanie! Niewiele brakowało, a byłbym je przegapił. Skoro Horatius zniknął ze smokiem, a ja nie miałem najmniejszego pojęcia, dokąd mogli pójść, skoro nie bardzo widziałem siebie szarżującego w pojedynkę na zamczysko Mordaykena, gdzie z pewnością wyznaczono cenę za moją głowę, skoro nie czułem się na siłach dyskutować z Prudie o kapeluszach i fryzurach, dopóki światło dnia nie rozproszy nocy, wstałem raźno, okryłem się już całkowicie porwanym płaszczem, założyłem na twarz maskę i otworzyłem drzwi na oścież. – Prudie! – krzyknąłem. – Idę się przejść, wrócę tak szybko, jak to będzie możliwe. – Ależ panie Moon! Spróbuj mnie powstrzymać, pomyślałem złośliwie. I trzasnąłem drzwiami. Powietrze było zimne, wręcz szczypało, a ulicę pokrywała imponująca warstwa śniegu. Kilka płatków unosiło się w powietrzu, porozrzucanych, słaniających się melancholijnie. Ruszyłem przed siebie. Byłem Tomem Kocurkiem. Tom Kocurek na dobre i na złe. Pomyślałem, że może wreszcie do licha wszystko wyjaśni się dzisiejszego wieczoru. Nigdy nic nie wiadomo. Ci ludzie mieli przynajmniej zmysł reżyserowania zdarzeń. Pominąwszy Jana Królika, nigdy nie spotkałem żadnego członka Stowarzyszenia. Pewnego dnia nawiązali ze mną kontakt, nie wiem dlaczego, a ja wypełniłem i odesłałem ich formularz. Też nie wiem dlaczego. Sprawy tak się po prostu potoczyły. Obecnie zaś kroczyłem w stronę przeznaczenia, w stronę prawdy, w stronę światła. „Zaczynamy widzieć coraz jaśniej”, tak powiedział Jan Królik. Nadal nic nie rozumiałem, jednak przepełniało mnie dziwne podniecenie. Trzeba przyznać, że w ciągu ostatnich kilku godzin moje zainteresowanie Stowarzyszeniem nieco osłabło. Teraz poczułem, że się odradza. Przeszył mnie dreszcz prawdy. Zapadałem się w miękki śnieg. Dzwon na Wieży Zegarowej wybił dzielnie północ. Przyśpieszyłem kroku. Zaciśnięte ręce trzymałem, jak zwykle, w kieszeniach. Gdzie też mogli się podziać Horatius z Gryphiusem? Wyobrażałem sobie małego smoka siedzącego na skale i kichającego bez końca. A psik! A psik! A psik! I z każdym kolejnym apsikiem Śmierć wychodziła z niego coraz bardziej, niczym zjawa połyskująca ponurym blaskiem w ciemnościach. Śmierć uwolniona! Dumałem sobie tak. Ha, pomyśl teraz o gościu, weźmy na przykład ciebie. Wybierasz tę właśnie chwilę, żeby zrobić debilną sztuczkę typu najgłębiej nurkujący człowiek na świecie, albo coś równie głupiego, i skaczesz z mostu, przekonany, że Śmierć nie istnieje, co? A tu, na ułamek sekundy wcześniej, nim dotkniesz powierzchni wody, łup! Śmierć pojawia się znowu! Kilka minut później dotarłem do Graymercy Square. Wysoka kolumna stojąca pośrodku placyku górowała nad okolicą. Na jej szczycie posąg Pronona Graymercy’ego obserwował horyzont przez potężną lunetę. Czego też mógł wypatrywać? Przemówienia tego gościa były usiane dziwnymi wtrętami. Powiadał na przykład, że gwiazdy, rzadkie gwiazdy, które czasami postrzegano jak łebki od szpilek na nocnym nieboskłonie, nie były punktami stałymi na niebie? Ach tak? A do czego niby służyły? Do ozdoby? Wkrótce moje myśli podążyły starym torem. Albo raczej wróciły na manowce. Weźmy na przykład takiego faceta, któremu ucinają głowę. Siekiera spada mu na kark, ale on myśli sobie, phi, co z tego, skoro moja głowa i tak żyje własnym życiem! A w tym momencie Śmierć... Zamarłem. Prudie. Prudie, dobry Boże! Jeśli Śmierć wydostanie się z więzienia, przy założeniu, że jej się to uda, pierwszą ofiarą będzie... – Bracie? Odwróciłem się. Jakiś typ w masce ropucha dreptał w moją stronę. Bez wątpienia krasnal. Albo prawdziwy ropuch. – Uf! – sapnął, gdy się już znalazł obok mnie – ładna pogoda jak na, uf... – Tę porę roku – dokończyłem. – Ale powietrze jest rześkie – dodał ropuch, wyciągając rękę. – Jeremiasz. Jeremiasz Wędkarz jestem. – Tom Kocurek – odparłem. – Kto nam wybiera nazwiska? Ropuch usiłował złapać oddech. – Nie mam pojęcia. To moje – uf – pierwsze spotkanie. – Podobnie jak moje – zauważyłem. Spojrzeliśmy obaj w kierunku wysokiej kolumny. Graymercy Square. Jeremiasz zacierał ręce, podskakując w miejscu. – Zimno jak w psiarni! – Może zapolujemy na kaczki? – spytałem, wskazując sylwetkę po drugiej stronie ulicy. Ropuch zamarł z szeroko otwartymi ustami. Na nasz widok kaczka na chodniku po drugiej stronie również znieruchomiała. Po chwili wahania postanowiła jednak przejść przez ulicę i dołączyć do nas. – Ładna pogoda, jak na tę porę roku – odezwała się kaczka kobiecym głosem. – Chyba pani żartuje? – spytałem ironicznie, a krasnal wbił mi łokieć pod żebro. – Ale powietrze jest rześkie – dokończył. – Jeremiasz Wędkarz. – Zofia Kaczuchowska – powiedziała młoda kobieta. Całkiem niezły dziób, pomyślałem. – A to jest, hm, Tom Koteczek? – zaryzykował ropuch. – Tom Kocurek – poprawiłem, kłaniając się w pas. – Bardzo mi miło – odparła Zofia Kaczuchowska. Ująłem jej dłoń i złożyłem na niej pocałunek. Wokół nas królowały noc, mgła i śnieg, przez które prześwitywały czasami blade światła ulicznych latarń. Ruszyliśmy razem w drogę. Po obu stronach zamaskowane postacie poruszały się ostrożnie w głębokiej ciszy i tak schodziliśmy się ze wszystkich stron do kolumny Graymercy’ego otoczonej czterema megalodonami z brązu. Wkrótce było nas już ponad trzydzieści osób. Wszyscy popatrywali po sobie, trochę spode łba. Były wśród nas króliki, wiewiórki rude i szare, jeże i myszy, ropuchy, inne koty, a nawet sowa. Niektórzy przyjmowali nonszalanckie pozy, siadali na ogromnych łapach uśpionych bestii, inni miotali się nerwowo, poprawiając co pięć sekund maski, zapalając fajki albo cygara. Przez chwilę zdawało mi się nawet, że widzę prosiaka pośród tej całej menażerii. Ale to pewnie była tylko moja wyobraźnia. Ręce wtłoczone do kieszeni płaszcza nadal trzymałem mocno zaciśnięte. @@Hunca Munca Po nieskończenie długim oczekiwaniu jeden z królików, który był zresztą z nami już od dłuższego czasu, odchrząknął i zabrał głos. Na głowie miał cylinder, a spod niego uszy zwisały mu wdzięcznie po obu stronach głowy. – No dobrze, zdaje się, że jesteśmy już wszyscy. Czy ktoś spośród was miał opiekę pod drodze? – Chodzi o opiekę medyczną? Królik wzruszył ramionami i wdrapał się na cokół jednego z megalodonów. – Zaczynajmy – powiedział. Przyłożył kciuki do oczu potwora i mocno nacisnął. Ku naszemu ogromnemu zdumieniu zwierzę zaczęło się obracać na cokole, odsłaniając bardzo ciemne wejście. – To dopiero! – wyszeptało kilkoro zgromadzonych. – Pomyśleć tylko, że dziesięć tysięcy razy przechodziłem przed potworami i nigdy nie zwróciłem na nie uwagi! – A z pana co za zwierzę? – Cisza! – zarządził królik, unosząc rękę. – Nazywam się Piotr Królik, przewodniczący Stowarzyszenia. To informacja dla tych, którzy mnie nie znają. Zdjął cylinder i postawił uszy. Znów rozległy się szepty. – Jak wiecie – ciągnął – spotkaliśmy się dzisiaj z zupełnie wyjątkowego powodu... Nie zawaham się określić tego spotkania jako zebranie nadzwyczajne. Wiele zwierząt pokiwało głowami na znak, że doskonale rozumieją. – Od niepamiętnych czasów – kontynuował Piotr Królik – usiłujemy zbliżyć się do prawdy. Prawdy, która bezustannie nam umyka. Przeczuwamy ją, lecz nie jesteśmy w stanie jej ogarnąć. Każdy z nas ma szczególny powód, by się tu znajdować. Niektórzy mieli sny. Inni znowu wcale nie śnią. Niektórzy mają wrażenie, że się do niczego nie nadają. Jeszcze inni uważają się za zabawki rzucone na pastwę kapryśnych sił, które żywią wobec nich szczególnie ponure zamiary. Wszyscy jednak mamy jedną cechę wspólną, wszyscy mianowicie wiemy. – Wiemy mianowicie, co? – spytał ktoś wątłym głosikiem. – Zamknij dziób, Orzeszku. Z tyłu, za mną, ludzie zaczynali się pchać. Byliśmy okropnie ściśnięci. Piotr Królik stał tuż przy wejściu, trzymając w dłoni cylinder. Obok mnie stał inny królik, tym razem w meloniku. To pewnie był Jan. Chciałem puścić do niego oko, ale z maską na twarzy nie było to takie proste. – Wiemy – podjął naczelny królik – że nasze życie spoczywa w rękach mocy wyższej. Ach tak? Zamyśliłem się. – I że ta wyższa moc nie ma nic wspólnego z rzekomymi bóstwami, o których nam ciągle trzeszczą za uszami. Pogładził uszy, jakby na poparcie własnych słów. – Ta moc jest mocą Wielkiego Twórcy Marionetek – ciągnął Piotr Królik – stworzyciela tego świata, który pociąga za sznurki w naszym życiu. Stłumiłem ziewanie. Czy ściągnięto nas tutaj w środku nocy i w przejmującym zimnie, żebyśmy wysłuchiwali podobnych bredni? Do licha, skończmy już z tym. – Wielu spośród was zadaje sobie pytania dotyczące Wielkiego Twórcy Marionetek. Dziś wieczór – grzmiał Piotr Królik – powiemy wam o nim coś nowego. Świetnie. Uśmiechnąłem się w duchu. – Dzisiejszy wieczór, to właśnie TEN wieczór – powiedział Piotr Królik, wznosząc ręce ku niebu. – Dzisiejszego wieczoru niektórzy spośród was ujrzą go po raz pierwszy! – Kogo ujrzą? – spytał ktoś. – Hej, depcze mi pan po ogonie – oburzył się ktoś inny. – Mam nadzieję, że ON potrafi czynić cuda – wyszeptała pani jeż stojąca obok mnie. – Mój mąż mnie zdradza od trzydziestu lat. Piotr Królik ponownie założył cylinder na głowę i omiótł spojrzeniem obecnych. Wszyscy zamilkli. – Teraz zejdziemy na dół – powiedział, wskazując ziejący ciemnością otwór, nad którym płatki śniegu tańczyły szaloną poleczkę. – Kto chce iść pierwszy? Nie zastanawiając się zbytnio, utorowałem sobie drogę przez tłum i wdrapałem się na cokół megalodona obok przewodniczącego. Królik położył mi dłoń na ramieniu. – Spodziewaliśmy się tego po tobie, Tomie Kocurku. Ten facet musiał znać wszystkie maski na pamięć. Nie odpowiedziałem. Rzuciłem okiem na wielką dziurę. Schody prowadziły w ciemność. Postawiłem stopę na pierwszym stopniu schodów. Wszyscy na mnie patrzyli. Skinąłem do tłumu i zniknąłem w półmroku. Schody były śliskie i bardzo strome. Na dole jednak zauważyłem jakiś blask i poczułem się uspokojony. Kilku członków Stowarzyszenia postępowało za mną. Żaby. Wiewiórki. Myszy. Wszyscy szli gęsiego, milczący, ostrożni i większość wyraźnie zawstydzona. – Był pan tu już kiedyś? Ludzie potrząsali głowami. Nasza obecność w tym miejscu miała w sobie coś nierzeczywistego. Szliśmy ocierając się o ścianę. Z jednej strony kierowała nami obawa przed upadkiem, z drugiej kontakt ze ścianą dawał poczucie pewności. Może to wszystko nie było tylko snem? Na koniec weszliśmy do dużego, cichego pomieszczenia, oświetlonego jedynie kilkoma pochodniami umocowanymi wysoko, pomieszczenia o wygipsowanych ścianach, z ołtarzem, na którym wznosiła się dziwna miedziana kapliczka, która wyglądała jak pocisk, w połowie zakryta ciężkim, czerwonym welurem. Dookoła porozstawiano ławki wyściełane filcem. Całość przypominała kabinę na statku. Na ścianach wisiały portrety. Wybitni przedstawiciele S.Z.A.J.B.Y. w kostiumach gryzoni, doskonałe godni, opierali się o drzewa albo na laskach, bądź też siedzieli samotnie w ciszy wielkich, spokojnych ogrodów. Panowała atmosfera ukojenia, serdeczności. Czułem się tu dobrze. Było coś w spokojnym ładzie tchnącym z tego miejsca, w równo ustawionych ławkach, w małej estradzie i zapachu lakierowanego drewna, w unoszących się dymach kadzidełek rozstawionych tu i ówdzie w małych połyskujących naczyniach. Tak, wszystko tu oddychało podziemnym spokojem i nagle zrozumiałem, czym musiało być to schronienie dla starych członków Stowarzyszenia. Było ich norą, tak jak dla drobnych zwierząt, prawdziwym schronieniem przed chaosem i zawirowaniami świata. A pośrodku nory, w charakterze axis mundi, stało to dziwaczne urządzenie, połyskująca miedzią głowica skrywana częściowo pod miękkimi zwojami weluru. Poproszono nas, byśmy usiedli. Zająłem miejsce w pierwszym rzędzie, a po mojej lewej zasiadł Jeremiasz Wędkarz. Myszka w białych rękawiczkach zajęła miejsce po prawej stronie, ocierając się o mnie delikatnie. Patrzyła prosto przed siebie. Z jej subtelnej postaci coś emanowało, ale nie wiem co, nie umiałem tego sprecyzować. Przyglądałem jej się ukradkiem przez chwilę. Jeremiasz pociągnął mnie za rękaw. – Za chwilę się zacznie – powiedział. Właśnie wkroczył Jan Królik. Wszedł na estradę i spokojnie skrzyżował ręce na piersiach. Piotr stał obok niego. Podszedł do miedzianej kapliczki i pociągnął za sznurek. Welurowa zasłona uniosła się, odkrywając przedmiot w całej okazałości. Wyglądał jak niewielka budka, hermetycznie zamknięta z drzwiczkami z boku. – Oooo! – odezwali się zebrani. – Od lat czekamy na tę chwilę – rozpoczął Piotr Królik. – Niektórzy spośród nas, najstarsi, byli już w Sanktuarium. Potwierdzające pomruki na końcu sali. – Jednak większość z nas nie wiedziała nawet o jego istnieniu. Jeremiasz odwrócił się do mnie. Skinąłem do niego głową, podczas gdy po mojej drugiej stronie prawa dłoń, wymykając się spod wszelkiej kontroli, zbliżała się niebezpiecznie do uda sąsiadki. – Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego słońce nigdy naprawdę nie świeci nad Newdon? Dlaczego mgły są tak natrętne? Grzecznie pokiwaliśmy głowami. – Dlatego że mgła, jak naucza Pronon Graymercy, mgła jest jeszcze jedną sztuczką, mającą na celu ukrycie trybów prawdziwego stworzenia. Przez całe tygodnie, miesiące, lata, być może ciągle jeszcze nie zrozumieliście, co to wszystko znaczy. Co znaczą te niekończące się zebrania, enigmatyczne listy... To znaczy, że my, wierni uczniowie, bezustannie pracujemy. Pracujemy bez wytchnienia, żeby odnaleźć Wielkiego Twórcę Marionetek. Głuchy szmer przebiegł przez zgromadzenie. – Gdzie się chowa ten dowcipniś? – Ciii. Moja dłoń była już bardzo blisko dłoni sąsiadki. Prawie jej dotykała. Święci pańscy, co się ze mną dzieje? Mysz... Kot i mysz. – Bardzo proszę, by Hunca Munca zechciała dołączyć do nas przy ołtarzu. Moja sąsiadka wstała i podeszła do estrady. Do licha, ależ była ładna! – Dziękuję – powiedziała młoda kobieta. Serce omal mi nie wyskoczyło z piersi. To nie była jedynie myszka. To Leonora Pullbrock. Na Trzy Matki! Co ona tu robi? I wcale nie wygląda na ducha. – Hunca Munca odnalazła Wielkiego Twórcę Marionetek – wyjaśnił Piotr Królik, zwracając się do myszki. – Moja droga, czy zechce nam pani wyjaśnić, jak do tego doszło? Mysz patrzyła mi prosto w oczy. Czułem to. Byłem tego pewien. – Właściwie sama nie wiem, jak to się stało – powiedziała łagodnym głosem. – Wydaje mi się, że można widzieć jedynie sercem. Trzeba... słuchać serca. – Co za brednie – szeptał ktoś za mną. – Cicho bądź – odrzekła jego sąsiadka. – Tak czy inaczej, nic nie rozumiesz. – Ciii. Hunca Munca cofnęła się o kilka kroków. – Przemówił do mnie we śnie – ciągnęła. – Przemówił do mnie. Wyjaśnił mi różne rzeczy. I powiedział, że tu będzie. Wskazała na miedzianą kapliczkę. – Powiedział, że będzie tu dziś wieczór. Znowu szmery. Piotr Królik uniósł ręce, aby nas uciszyć. – Milczcie, sceptycy. Czyżbyście zapomnieli o chwalebnych naukach naszego ukochanego założyciela, Pronona Graymercy’ego? Powiedział: „Wielki Twórca Marionetek ukazuje się czasami we śnie. Nielicznym wybranym członkom pokazuje prawdziwe oblicze. W chwilach zwątpienia jest światłem w ciemności, przewodnikiem na wyboistej ścieżce”. – Tak. Ale dlaczego ona? – spytał ktoś siedzący za mną. – Niewiadome są zamiary Wielkiego Twórcy Marionetek – odparł Piotr Królik. – Hunca Munca jest wybraną. Tego się nie tłumaczy. Myszka opuściła wzrok, nieomal zawstydzona. Duch, pomyślałem. Co to właściwie oznacza? Przypomniałem sobie jej słowa, przypomniałem sobie, co powiedziała, gdy przyszła do mnie po raz pierwszy. „Boję się tego, czym jestem. Mam wrażenie, że niczego nie kontroluję. Wrażenie, że jestem tylko jakimś dodatkiem, postacią drugorzędną; rozszerzeniem czegoś innego”. – Wyznaczymy teraz – oznajmił Piotr Królik, odwracając się do Jana, który podawał mu coś w rodzaju miski do sałaty wypełnionej małymi czarnymi kulkami – tych spośród nas, których spotka wielki zaszczyt wejścia do Sanktuarium. Jedynie ci członkowie, którzy wylosują liczbę zakończoną cyfrą siedem, zobaczą dzisiejszego wieczoru Wielkiego Twórcę Marionetek. – Co to znowu za głupota? – zapytał ktoś szeptem. – Nie ma zbyt wiele czasu – odpowiedział ktoś inny. – On zresztą nigdy nie ma dla nas zbyt wiele czasu. – Widział go pan już kiedyś? Miska wolno krążyła z rąk do rąk. Ludzie wyciągali kulki, otwierali je, wyjmowali karteczki i z piersi większości z nich wydobywało się ciężkie westchnienie. Hunca Munca wróciła na miejsce i usiadła u mego boku. – Ci, którzy wyciągnęli numer zakończony siódemką, proszeni są ustawić się w kolejce przed Sanktuarium. Pozostałych gości prosimy o zagłębienie się w lekturze świętych tekstów Pronona Graymercy’ego, których egzemplarze dostępne są przy wejściu. – Genialnie. Wielu członków Stowarzyszenia powstało i skierowało się w głąb sali. Rzuciłem okiem na tych, którzy wygrali. Na razie było ich troje. Dwie ropuchy i jedna mysz. Zdjęli maski, a ich twarze wyrażały spokój zabarwiony ironią. Jakby zrozumieli sens kawału opowiedzianego dziesięć lat wcześniej. – Leonoro – powiedziałem, ujmując dłoń mojej sąsiadki, tym razem już bez wahania. – Leonoro, czy możesz mi wytłumaczyć? Odwróciła się do mnie. Pochyliła. – John – powiedziała po prostu – pamiętasz ten dzień, gdy się spotkaliśmy? – Ja... – John, hej, John! Ropuch Jeremiasz znowu ciągnął mnie za rękaw. – Jeremiaszu, do licha... Wziąłem od niego misę, a z niej kulę, otworzyłem i głęboko zaczerpnąłem tchu. – Siedemnaście – powiedziałem. Z kolei Leonora wzięła misę i wyciągnęła kulę. Ale jej nie otworzyła. – Nie otwierasz? – spytałem. – Wiem już wszystko, co powinnam wiedzieć – odparła. – Teraz twoja kolej. Wskazała miedzianą budkę. Wstałem nieco chwiejnie i wdrapałem się na estradę. Ludzie wchodzili do Sanktuarium i wychodzili zeń po kilku minutach, trzymając nadal maski w ręku. Nie sposób było pojąć wyrazu ich twarzy. W ich oczach było wszystko. Wszystko i nic. Nie odczuwałem lęku. Tylko lekkie zniecierpliwienie. Sytuacja wydawała się tak nierealna. Gdy nadeszła moja kolej, Piotr Królik wziął mnie pod rękę i otworzył powoli małe, miedziane drzwi. Popchnął mnie do środka. Sanktuarium. Drzwi się za mną zamknęły. W środku panowały głębokie ciemności, które rozpraszał płomień jedynej zapalonej świecy. Naprzeciwko mnie, za stołem, siedział chłopiec. Chłopiec o bardzo jasnych oczach. Pochylony nad zeszytem w skórzanej oprawie, pisał coś z wielką starannością. Gwałtownie uniósł głowę. Rozpoznałem go natychmiast. Obok niego leżała maska prosiaka. – Cześć – powiedział. – Proszę usiąść. Wskazał mi krzesło. Usiadłem ostrożnie. Chłopak z moich snów był raczej ładniutki. Marszczył czoło, a na jego okolonej jasnymi, potarganymi kędziorami twarzy malował się wyraz zatroskania. Palce miał poplamione atramentem, jak palce ucznia, i trzymał w nich pióro. Zanurzył je w kałamarzu i ponownie zabrał się do pisania. – Hm – chrząknąłem – Nazywa się pan John Moon. – Tak, a kim pan jest? – Nie wie pan? – Nie. – Uf – westchnął, a pióro zaskrzypiało o kartkę. – Jest pan taki sam jak inni. – Proszę mi zatem wytłumaczyć – powiedziałem. – Niech pan zaczeka chwilę. Pisał i mamrotał jednocześnie. „Śmierć i Diabeł, i wszyscy ludzie wkoło, a może nawet całe miasto i cały świat razem z nimi, dyskutowali o przyszłości”. Co pan na to? – Nie rozumiem – wyszeptałem. – Może powinienem dodać „jeśli istnieje coś zwanego światem”, nieprawdaż? Żeby podkreślić aspekt iluzoryczny. – Ale o czym pan mówi? Pokręcił głową, wysunął język i ponownie zanurzył pióro w kałamarzu. – To zdanie, które pojawia się pod sam koniec powieści. – Sam koniec czego? – Powieści. – Co to znaczy? Cisza. Śnisz, zapewniałem się w duchu. To po prostu sen. Tak samo jak za pierwszym razem. Uszczypnąłem się, ale nie pomogło. – Czy pan jest... Czy pan jest Bogiem? – Bóg jest tylko szmerem na ulicy – powiedział, wzdychając. – To, niestety, nie moje, ale podoba mi się bardzo. No cóż, najwyraźniej niczego pan nie rozumie. Muszę stwierdzić, że mnie to nie dziwi. Ani trochę. W całej tej historii pan jest tym facetem, który nic nie rozumie. Odłożył pióro obok zeszytu i przeciągnął się, postękując. – Nie jestem Bogiem – oznajmił. – I nie wiem skąd to panu przyszło do głowy. Jestem po prostu pana autorem. – Moim autorem? Wzruszył ramionami. – Tym, który pisze historię o panu. – Aha – powiedziałem, wstając powoli. – Zmyślił pan to od początku do końca, tak? Chłopiec spojrzał mi głęboko w oczy. – Niewiarygodne – powiedział. – Jest pan jeszcze bardziej stuknięty niż myślałem. Zupełnie jakby... Jakby mi się pan wymykał spod kontroli. – Kontroli? – Jest pan cholerną główną postacią. Zamknąłem oczy. Położyłem dłoń na klamce. – Proszę posłuchać – powiedziałem. – Ma pan rację. Nic nie rozumiem. Myślę tylko, że pan i pańscy – pańscy przyjaciele – jesteście zwykłą bandą, hm, żartownisiów i... – Dlaczego pan tak drży? – Nie drżę – powiedziałem, próbując się opanować. Szeroki uśmiech rozpromienił jego twarz. – Uwielbiam pana – powiedział. – Niech się pan wypcha – odparłem, otwierając drzwi. Wyszedłem. Na zewnątrz sprawy przybrały całkiem nowy obrót, i to, co najmniej, nieoczekiwany. Nikt już nie siedział na ławkach. Większość członków Stowarzyszenia była zepchnięta w głąb sali i zgromadzona przy schodach. Słowo daję, ktoś tam się bił! A ja nic nie słyszałem! Omiotłem salę spojrzeniem. Leonora zniknęła, podobnie jak Jan i Piotr Królik. W głębi panowało straszliwe zamieszanie. Do licha, co się stało? Wkrótce zrozumiałem. Nagle straż królewska w mundurach, uzbrojona w halabardy, zbiegła po schodach, zmuszając naszych, by się cofnęli. Nie wyglądało to na żart. Króliki, wiewiórki, jeże stały pod ścianą z rękami na głowie, bez masek na twarzach. Poczułem, że ktoś ciągnie mnie do tyłu. Odwróciłem się, gotów do walki, ale to był tylko ropuch. – Tędy – powiedział Jeremiasz. – Prędko! Zasłona skrywała tajemne drzwi, lekko uchylone. Weszliśmy, a drzwi zamknęły się za nami. Pojawił się płomień zapalniczki. Zapalił ją Piotr Królik, trzymając maskę pod pachą. Wokół niego stał tuzin innych zwierząt. – Nie mamy chwili do stracenia – wyszeptał nasz przywódca. Ruszyliśmy gęsiego. – Zdemaskowali nas – oznajmił Piotr. – Kto? – Ultrakonserwatyści. – Czy ktoś wie, gdzie jest Hunca Munca? – spytałem. – Złapali Jana? Piotr Królik skinął głową. – Nie mogło być gorzej. Zmrużyłem oczy. – Co do tego mają ultrakonserwatyści? Piotr zatrzymał się na chwilę, po czym odwrócił w naszą stronę. – S.Z.A.J.B.A. przeniknęła do partii umiarkowanej – wyjaśnił. – Jesteśmy cierniem w stopie ultrakonserwatystów. Oni chcą obalić Królową i ogłosić republikę. – Repu, co? – Blikę. My zaś wcale nie jesteśmy temu przeciwni. Wiemy jednak, że źle się do tego zabiorą. I wiemy, że wtedy może być jeszcze gorzej. Próbowaliśmy im to wyjaśnić, ale oni nie chcą tego pojąć. Teraz próbują zniszczyć partię umiarkowaną. Zrozumieli, że stanowimy dla nich zagrożenie. I zabrali się do likwidacji zagrożenia w najlepszy możliwy sposób. – S.Z.AJ.B.A. przeniknęła do partii umiarkowanej? – zdziwił się jakiś jeż, który jeszcze nie zdjął maski. – To dopiero. – Nie wiedziałeś? – spytała mysz. – Głosuję za ultrakonserwą – odparł tamten cicho. – To dopiero. Wyglądał na głęboko wstrząśniętego. – To przejście doprowadzi nas do piwnicy – wyjaśnił Piotr Królik, unosząc wysoko zapalniczkę. – Dom należy do nas. Każdy wróci do siebie i zaczeka na instrukcje. Wszyscy pokiwali głowami. Na wilgotnych, kredowych ścianach tańczyły nasze zniekształcone cienie. – Nie opowiadajcie nikomu o dzisiejszym spotkaniu – dodał Piotr. – Po prostu zaczekajcie na dalsze instrukcje. Pociągnąłem go za rękaw. – A dzieciak? – zapytałem. – Jaki dzieciak? – Proszę nie udawać idioty. Ten, który został w budce. Dzieciak z głową prosiaka. Piotr pokręcił głową z wyrazem rozczarowania na twarzy. – Co z panem? – wyszeptał. – Niczego pan nie zrozumiał? Czy też... Nie uwierzył mu pan? Nie pozostawiając mi czasu na odpowiedź, wyszarpnął gwałtownie rękę i ruszył przed siebie. Kompletnie zgłupiałem. Jak to niczego nie zrozumiałem? Ruszyliśmy ponownie przed siebie w śmiertelnym milczeniu. Gdzie się podziała Hunca Munca? Poczułem się otumaniony, uśpiony, nierzeczywisty. – Czy są z nami – podjął po kilku chwilach Piotr Królik – tacy, którzy rozmawiali w Wielkim Twórcą Marionetek? Uniosłem rękę. – No, ja – powiedziałem. Królik zmiażdżył mnie spojrzeniem. – Proszę zostać w domu, Tom. Bez względu na to, co pan o tym myśli, niech pan zostanie w domu. Może się zdarzyć, że będzie pan miał dziwne sny. Albo że dopadną pana dziwne myśli. – To żart? – Ktoś jeszcze? Nikt się jednak nie zgłosił. Kilka chwil później znaleźliśmy się na powietrzu. Śnieg przykrywał wszystko. Kopuła Sakramenckiego Pawła połyskiwała w ciemnościach. Za nami wzburzone wody Potwora Tamizona szumiały i pluskały tajemniczo. Postanowiłem wrócić do domu na piechotę. Pożegnaliśmy się, oszołomieni chłodem poranka, niczym zagubieni pielgrzymi, którzy wrócili z dalekiej podróży; kruche postacie posuwające się milimetr po milimetrze na ogromnej mapie. Gdy wróciłem do siebie, była szósta rano. @@Rozdział smutny Gdy się obudziłem, zwinięty w kłębek na kanapie w salonie, zegar wskazywał południe. Trochę zmarzłem, przykryty jedynie płaszczem. W domu panowała cisza. Wstałem i chodziłem na bosaka, a parkiet pod moimi stopami cicho skrzypiał. Zajrzałem do kuchni, skąd wziąłem kawałek sera, i wszedłem na piętro. Drzwi do pokoju Prudie nadal były uchylone, dokładnie tak, jak je zostawiłem. Głowa też była na swoim miejscu, wciśnięta między ścianę a jasiek, z szeroko otwartymi oczami. – Dzień dobry, Prudie. Wodziła za mną spojrzeniem, gdy siadałem na skraju łóżka. – Sera? Mrugnęła powiekami. – Proszę otworzyć buzię. Położyłem jej kawałek sera na języku. Przełknęła z przyjemnością. – Ciągle pada śnieg? – spytała. – Nie wydaje mi się. – Tak. Czuję, że pada. Teraz ja ugryzłem kawałek sera. Był pachnący i aksamitny. Przeszła mi ochota na wieprzowinę. – Czuję się jakoś dziwnie – powiedziałem. Prudie nie odpowiedziała. Bo i co też miała odpowiedzieć. Wziąłem ją i położyłem delikatnie na kolanach. „To nie najlepsze rozwiązanie, jeśli chcesz się poczuć mniej dziwnie”, podpowiedział mój wewnętrzny glos. – Wróciłem dziś wcześnie rano – oznajmiłem. – A Gloin? – Zajmę się nim. Gdy tylko będzie to możliwe. Tak naprawdę jednak dopiero teraz przypomniałem sobie o moich przyjaciołach. I nie bardzo wiedziałem, jak ich oswobodzić. Zwłaszcza że zostałem całkiem sam. – Prudie. Głowa słuchała mnie uważnie. – Prudie, zastanawiam się... – Panie Moon? Chciała mi pomóc. Chciała mi pomóc ze wszystkich sił. W nazwaniu rzeczy. Jakby dzięki temu można je było uchwycić i okiełznać. To nie było proste. Postanowiłem jednak spróbować. – Zdarzyło się coś dziwnego – powiedziałem. – Dziwnego? W jaki sposób dziwnego? Chwilę zastanawiałem się, jak jej o tym opowiedzieć. – Znowu kogoś widziałem. – Kogo? – Chłopca. Chłopca z maską prosiaka. Opowiedziałem jej pokrótce mój sen. Prudie przyglądała mi się uważnie, a ja czułem się nieswojo, gdy tak uważnie przyglądała mi się głowa. – To tylko sen – mruknęła na koniec. Świetnie, pomyślałem. W takim razie Leonorę zachowamy na później. – Niech mi pani powie – podjąłem. – Czy wie pani, dlaczego się nazywam John Moon? – Bo pańska matka dała panu takie imię. – Tak, ale dlaczego to, a nie jakieś inne? – Jej powinien pan spytać – odpowiedziała łagodnie Prudie. Nie rozumiała. – A gdybym był bohaterem powieści? – spytałem. – Bohaterem czego? – Powieści. Takiej książki, która opisuje jakąś historię. – Nie rozumiem. Westchnąłem. – Wie pani, co to jest sztuka teatralna, prawda? – Tak... – Więc proszę sobie wyobrazić, że taką sztukę ktoś napisał w książce. Prudie spojrzała na mnie wielkimi oczami. – Tak mówią teatromani – powiedziałem. – To Stowarzyszenie, do którego przystąpiłem, pamięta pani? Byłem u nich ostatniej nocy. I – nie uwierzy pani – widziałem tego chłopaka z głową prosięcia. Siedział przed rozłożonym zeszytem. Pisał powieść. Tak mi tłumaczył. – Powieść? Choć pomysł wydawał się zupełnie absurdalny, musiałem to z siebie wyrzucić. – Załóżmy – ciągnąłem, gładząc ją po głowie – załóżmy, że jesteśmy jedynie postaciami z powieści. – John – spytała Prudie – jest pan pewien, że się pan dobrze czuje? Uwolniłem się od ciężaru. – Ba – westchnąłem – dajmy temu spokój. Po prostu żyjemy w bardzo trudnych czasach. Śmierć przestała istnieć, więc ludzie wyobrażają sobie różne rzeczy. Zobaczyłem ponownie tego chłopca w okolicznościach, powiedzmy, dość dziwnych i... Głowa uśmiechnęła się do mnie. – Wymyślił pan sobie różne rzeczy. W tym jest pan świetny, panie Moon. Tyle że dziś jest pan bardzo zmęczony. Miała rację. Czułem się wycieńczony i pusty. Teatromani zorganizowali dziwną maskaradę. I ten chłopak. Pilnie strzeżona tajemnica. Wszyscy ci przebierańcy, sekrety, Leonora, umiarkowani, Graymercy Square, czerwone zasłony, ukryte przejścia, delikatne płomienie świec... – Nie wiem, dlaczego przystąpiłem do Stowarzyszenia – kontynuowałem wywody. Prudie z największym trudem otwierała oczy, które się same przymykały, ale ja nawet na nią nie patrzyłem. Byłem zbyt zajęty mówieniem. Słowa musiały znaleźć ujście. – Nawet nie wiem, czy oni wierzą w to, co mówią. Wszystko to wydaje się po prostu niemożliwe. Ale ten sen nie daje mi spokoju. Bo, widzi pani, gdybym nie śnił o tym chłopcu w kostiumie prosiaka, nie wpadłbym na pomysł wykonywania nowego zawodu, a w każdym razie nie tego, który wykonuję, i nikt nigdy by do mnie nie przyszedł, a już na pewno nie Gryphius, i gdyby Oriell i Gloin nie byli moimi przyjaciółmi i gdybyśmy nie poszli do tego pubu, do Mulligana, to byśmy nie... Prudie? Moja gospodyni zamknęła oczy. – I do tego jeszcze nie opowiedziałem pani o Leonorze Pullbrock. Leonora. Nagle coś mi przyszło do głowy. Już samo wypowiedzenie jej imienia sprawiło, że przypomniały mi się słowa, te dziwne słowa, które mi wyszeptała do ucha, „pamiętasz ten dzień, kiedy się spotkaliśmy?”. Delikatnie odłożyłem głowę Prudie na narzutę, po czym udałem się na strych, gdzie składowałem numery Magicznego Poranka. Okienka strychu przysypał śnieg. Było ciemno i zimno, ale dość szybko odnalazłem egzemplarz, którego szukałem, noszący datę tamtego poranka, gdy po raz pierwszy spotkałem Leonorę Pullbrock. Dla pewności wziąłem jeszcze numer z dnia następnego i zszedłem na dół. Prudie nadal miała zamknięte oczy. – Zaraz pani pokażę – powiedziałem. Otworzyłem pierwszy numer na stronie z nekrologami. Nic. Otworzyłem drugi. Przeglądałem gorączkowo ogłoszenia, przeskakując od jednego do drugiego z prędkością błyskawicy. Serce tłukło mi się w piersi jak szalone. Omal go nie przegapiłem. Nekrolog był całkiem maleńki, ale był. Łzy napłynęły mi do oczu. W gardle tkwiła dławiąca kula. W jakiś sposób, zrozumiałem to teraz, zawsze o tym wiedziałem. Czy to prawda? Nieutuleni w żalu powiadamiany o gwałtownej śmierci Katey Plurabelle. Śmierci, która przyszła nagle w 26 roku życia. Niech jej dusza spoczywa w pokoju. Płacz nie miał sensu, nic nie miało sensu. Nie było też sensu wpadać w gniew, skoro nikt mnie nie słuchał i nikt by nie odpowiedział. Wstałem i podszedłem do okna. Niebo miało jednolicie szarą barwę. – Co to znaczy? – spytałem na głos. Odwróciłem się do Prudie i podszedłem do łóżka. – Co to znaczy – spytałem ponownie, klęknąwszy na podłodze i gładząc ją po włosach. Opuściłem głowę. – Dobry Boże, ma pani rację. To wszystko jest absurdalne. Przesunąłem palcem po jej policzku. Nadal nie otwierała oczu. – Prudie? Lodowaty dreszcz powędrował wzdłuż mojego kręgosłupa. Ten sam mały insekt. Wiedziony ohydnym przeczuciem, położyłem kciuki na powiekach mojej gospodyni i delikatnie je uniosłem. Zobaczyłem białka jej oczu. Białe jak śnieg. Zagryzłem wargi aż do krwi. Prudie nie żyła. Poczułem się nieskończenie smutny... Nie żyła? To mogło oznaczać tylko jedno, do licha. Że tamta wariatka zdołała się uwolnić. @@Zupełnie inaczej Wstałem z oczyma pełnymi łez. Czułem się winny. Powinienem był odszukać Gryphiusa. Powinienem był się tym zająć, zamiast troszczyć się o moje nieważne, prywatne sprawy. Na świętą krew – nie, nie, nie. Tylko nie ich. Cóż, trzeba się teraz jakoś pozbierać i przejąć sprawy w swoje ręce. Ale od czego zacząć? Gdzie Horatius? Gdzie jest Śmierć? Trzeba coś zrobić, i to szybko. Uprzedzić ludzi. Pomyślałem o Oriellu i Gloinie. Co się teraz z nimi stanie? Czułem, że ogarnia mnie panika. Wziąłem głowę Prudie, ale nie wiedząc, co z nią począć, odłożyłem z powrotem na łóżko. Zacząłem wściekle obgryzać paznokcie. Doskonale. Śmierć była wolna, a moi przyjaciele nadal w niewoli. Mordayken poniósł porażkę na całej linii. Jeśli zaś chodzi o teatromanów, to chyba tylko Trzy Matki wiedziały, co się z nimi stało. I czort z nimi! Przesunąłem dłonią po włosach. Trzeba kogoś uprzedzić. Królową. Hm. Bardzo zły pomysł. Tak, ale czy masz jakiś inny? – dopytywał się głosik w mojej głowie. Musiałem przyznać, że nie. Uniosłem głowę Prudie i złożyłem na jej czole pocałunek. Następnie wziąłem ją pod pachę i zszedłem do kuchni. Otworzyłem drzwi spiżami. Było w niej prawie tak zimno jak na dworze. To tymczasem załatwi sprawę. Położyłem głowę między przetworami warzywnymi a słoikami z konfiturą, następnie zabrałem z salonu mój stary płaszcz i poszedłem do wyjścia. Ledwo wystawiłem nogi na zewnątrz, gdy powóz oznaczony herbem koronnym, zaprzężony w cztery białe rumaki pomalowane w czerwone pasy, zatrzymał się przed moim domem. Otworzyły się drzwiczki i mężczyzna w liberii wysiadł z powozu. Na mój widok stanął jak wryty. – Pan John Moon? – spytał, zdejmując cylinder. – To zależy – odparłem. – Tak, to pan. Panie Moon. Jej Królewska Mość życzy sobie rozmawiać z panem w sprawie najwyższej wagi. Pięknie. O co znów chodziło tym razem? – Nie mogła tu przyjechać osobiście? – Mnie samemu trudno było uwierzyć, że się zdobyłem na taką bezczelność. Mężczyzna o siwiejących skroniach, wyniosłej postawie i wydatnych ustach obejrzał mnie od stóp do głów, następnie oszacował uważnie mój dom, po czym jego spojrzenie znów spoczęło na mnie. – Nie czas na żarty, panie Moon. Nie podobał mi się ani trochę. Nienagannie ubrana tyka w lśniącym cylindrze, z bardzo pewną siebie miną, jakby chciał powiedzieć: „Spójrzcie no tylko na mnie, mam upoważnienie od samej Królowej”. – Nie? – upewniłem się, usiłując myśleć. Pokręcił głową. Wtedy, nie bardzo wiedząc dlaczego, odwróciłem się do niego plecami i puściłem biegiem. Decyzja jak najbardziej żałosna, miałem tego świadomość, ale czułem, że muszę czegoś spróbować. Gwałtowne wydarzenia, które od kilku dni wyznaczały moją egzystencję, otaczały mnie coraz ciaśniej, jak pętla, która zaciska się mocniej i mocniej. Być może oszalałem, ale czułem się jak zwierzę w potrzasku. Marionetka. Działać. Trzeba koniecznie działać, nim będzie za późno. Odwróciwszy się, zauważyłem, że typ w cylindrze ruszył za mną w pościg. Na moje nieszczęście, dureń miał nienaturalnie długie nogi. – W imieniu Jej Królewskiej Mości! – krzyczał. – Wzywam, by się pan zatrzymał! Należało spojrzeć na sprawę od tej lepszej strony. Przynajmniej nie miał żadnej broni. Doganiał mnie jednak bardzo szybko. Już czułem jego oddech na plecach. – Niech pan nie będzie śmieszny! – dyszał. – Jej Królewska Mość chce tylko porozmawiać! Jeszcze czego. Natchniony nagłą myślą, zatrzymałem się i wykonałem gwałtowny zwrot w tył. Facet omal na mnie nie wpadł. Uniosłem dłoń w uspokajającym geście. – Niech pan chwilę zaczeka – powiedziałem. Po czym rzuciłem się do ucieczki. – Na świętą krew Trzech Matek – jęknął, goniąc mnie znowu – proszę, skończmy tę głupią grę! Dopadł mnie w kilku susach. Poczułem, jak jego ręce zaciskają się na moich ramionach, i poturlaliśmy się w śnieg. Z ust buchały mu obłoczki pary, kiedy wyprostował się i, usiadłszy mi na plecach, przygwoździł nieruchomo do ziemi. Bolało jak wszyscy diabli. – Niechże pan będzie rozsądny – powiedział mężczyzna, podnosząc cylinder, który upadł na ziemię. – Zgoda – odparłem. Podnieśliśmy się, otrzepaliśmy i wróciliśmy do powozu. Wiedziałem doskonale, że sąsiedzi obserwują mnie zza zasłoniętych firan. Moje szansę na tytuł najbardziej szanowanego sąsiada w dzielnicy malały w mgnieniu oka. Patrzyłem prosto przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Woźnica czekał na nas. Konie wyraźnie się niecierpliwiły. Sługa Królowej otworzył przede mną drzwiczki i wdrapałem się do środka. Wersja luksusowa. Miękkie skórzane siedzenia, lusterka, welurowe zasłonki, ścianki obite pikowaną tkaniną. Mężczyzna w cylindrze usiadł naprzeciwko mnie i powóz ruszył. – Czego chce ode mnie Jej Królewska Mość? – spytałem, gdy opuszczaliśmy Chelsey, a fasady mijanych domów migały kolejno za oknami. – Porozmawiać – odparł zwyczajnie mężczyzna. Z wewnętrznej kieszeni wyjął małe etui pokryte złotem, otworzył je i wyciągnął w moją stronę. – Cygaro? – Czemu nie? Cygaro było grube jak noga od krzesła. Przypalił mi je i przyglądał się z uwagą. – Rzucił mi pan prawdziwe wyzwanie – powiedział po chwili. Milczałem, paląc cygaro. – Jest pan wysportowany. – Nie tak, jak pan. Uśmiechnął się. – Dziękuję. Widzi pan, ja – puf – dużo ćwiczę. A pan? Dużo pan ćwiczy? Puf. – Nieszczególnie. Nadal mi się przyglądał. To się stawało krępujące. – Jak się miewa Jej Wysokość? – zapytałem. – To znaczy – puf – jak ocenia obecną sytuację? – Och, Jej Wysokość cieszy się niezłomnym morale. Ludzie gadają za jej plecami i ona o tym wie. Ale coś panu powiem – puf – ma to w nosie. Zresztą wczoraj wydała wspaniale przyjęcie. Czyż istnieje lepszy sposób na zamknięcie ust sceptykom? Spędziliśmy wspólnie bardzo... pouczające chwile. – Doprawdy? Pokręcił głową i położył mi dłoń na udzie. – Nauka jest bardzo ważna. Czy pan lubi się uczyć, Johnie? Odkrywać nowe horyzonty? Jego głos przerodził się w szept, a w oczach połyskiwały złote iskierki. – Czuję, że ma pan taką potrzebę. Delikatnie zdjąłem jego dłoń i odłożyłem ją na miejsce. – Dziękuję – powiedziałem. – Ale myli się pan. Skrzyżował ramiona na piersiach, niezadowolony. W palcach trzymał cygaro, a jego spojrzenie prześlizgiwało się po krajobrazie, nieobecne, zagubione. To ci dopiero, pomyślałem. Nie mówiąc już o tym, że miałem w nosie przyjęcia wydawane przez Jej Królewską Mość. Co się teraz wydarzy? Myślałem o Prudie. Myślałem o moich przyjaciołach uwięzionych wysoko w zamczysku ponurego barona Mordaykena. Myślałem o Leonorze, o Katey, o wszystkich kobietach, które spotkałem, i... Ba, zawsze miałem mamę. Fantastycznie. – Wie pan – ciągnął mój towarzysz, gdy wjeżdżaliśmy na teren pałacu Broad-In-Gham – jestem żonaty i mam dwójkę dzieci. – Gratulacje – odparłem, podziwiając wygasły czubek mojego cygara. – Ale rodzina to nie wszystko. – Wierzę panu. Minęliśmy bramę pałacu odprowadzani niewzruszonym spojrzeniem strażników z królewskiego regimentu, elfów w złotych mundurach. Znowu zaczął prószyć śnieg. – Ma pan ogień? – Oczywiście! Podsunął mi usłużnie zapalniczkę. Wreszcie powóz się zatrzymał. Ochmistrz podszedł i otworzył drzwiczki. Postawiłem stopy na ziemi, wydmuchując mu kłęby dymu prosto w twarz. Grajmy tę komedię do końca, pomyślałem. W końcu miałem okazję rozmawiać z Jej Królewską Mością we własnej osobie. I niewiele miałem do stracenia. – Jestem umówiony – powiedziałem. – Gdzie Królowa? Tak właśnie, i do diabła ze zwyczajowym, dworskim ględzeniem. Mężczyzna w cylindrze wysiadł za mną i lekko dotknął moich pleców, abym się odwrócił w odpowiednią stronę – do majestatycznej wieży, lśniącej bielą, do której prowadził potrójny portal strzeżony przez gargulce. – Idziemy do niej – powiedział mężczyzna. – Czy byłby pan łaskaw zgasić cygaro? – Nie. – Bardzo proszę. – Przykro mi, panie, hm... – Gus. Gus Rubblin, do usług. – Przykro mi, Gus. Nienawidzę przerywać tego, co zacząłem. Mężczyzna uśmiechał się przez chwilę, po czym wyjął mi cygaro z ust, rzucił na ziemię i zdeptał. Ruszyliśmy w stronę wieży. – Mógłbym panu przemodelować facjatę – powiedziałem. – Zawsze może pan spróbować – odparł Gus. – Kiedy tylko pan zechce – odparłem, pocierając szczękę. Weszliśmy do wieży. @@Ściąć mu głowę! Weszliśmy na sam szczyt. Aby tam dotrzeć, należało przedrzeć się niebywałą plątaniną wytłumionych korytarzy, podwieszanych kładek, przedpokoi i przejść, schodów i ogromnych holów, gdzie rozbrzmiewały jedynie nasze kroki, plątaniną tak skomplikowaną, że wkrótce całkowicie się pogubiłem. Wspinaliśmy się, to wszystko, co mogłem stwierdzić. Towarzyszył nam barokowy przepych przeróżnych ornamentów i esów-floresów wystawionych bezwstydnie na widok publiczny. Obrazy, posągi, ogromne freski opowiadające o historiach, które się nigdy nie wydarzyły. Znaleźliśmy się wkrótce w przedpokoju Jej Królewskiej Mości. Trzy gigantyczne świeczniki chybotały się delikatnie nad naszymi głowami. Rozwalony na ogromnym dębowym stole przeogromny kot przyglądał się nam uważnie. Był rudy, miał biały krawat i zdumiewająco małą głowę. Wypatrzyłem fotel w drugim końcu pokoju. Gus Rubblin pozwolił mi usiąść. Wygodnie, miękko i całkiem przytulnie. Gdy jednak tylko wielki kot spostrzegł, że się rozsiadłem, zeskoczył ze stołu i skierował się w moją stronę, kołysząc zadem. Usiadł przed fotelem i zaczął miauczeć. Przymknąłem oczy. – To jego ulubione miejsce – szepnął Gus, kucając, by pogłaskać zwierzę. – Prawda, pączuszku? Kot parsknął w odpowiedzi. – Jak się nazywa? – spytałem, odchylając głowę. – Tego nikt nie wie. Po prostu kot. Wstałem, przeciągnąłem się, aż zatrzeszczało mi w stawach, i chwyciłem kota za skórę na karku. – Nie lubię cię – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Mrrau – odpowiedział kot. Postawiłem go delikatnie na podłodze. – Umie się pan obchodzić ze zwierzętami – zauważył Rubblin. Już miałem mu odpowiedzieć wyjątkowo kąśliwie, gdy drzwi do pokoju Jej Królewskiej Mości otwarły się na oścież. Królowa Astoria wkroczyła do przedpokoju. Wstałem i poczułem, że czerwienieję na twarzy. Była naga, nagusieńka. I była ogromna. Jej piersi zwisały niczym ciężkie wymiona, słoniowe uda przelewały się przy każdym kroku, a nalana twarz wyrażała coś, czego nie potrafiłem określić. Mieszaninę złości i radosnego podniecenia. – John Moon! – wykrzyknęła, otwierając szeroko ramiona. Ukłoniłem się ostrożnie. – Hm, Wasza Królewska Mość. – Jestem szczęśliwa, że nareszcie pana spotykam. – Ach tak? – I nasz drogi, dzielny Rubblin! – Klepnęła go z hukiem w plecy. – Chodźcie no tu obaj. Weszliśmy za nią do pokoju. Za ogromnymi oknami rozpościerało się lśniące bielą miasto. Królowa usiadła na łóżku i poklepała miejsce obok siebie. – Proszę tu usiąść – powiedziała. Prawdę powiedziawszy, nie miałem wyboru. Rubblin dał znak strażnikom stojącym przy drzwiach, by je zamknęli i zaczekali na zewnątrz. Usiadłem obok Królowej. – Wiele o panu słyszałam, Johnie Moon. Wykrzywiłem się w uśmiechu. Ten wstęp nie zapowiadał nic dobrego. Jej Wysokość objęła mnie potężnym ramieniem i zagaiła, drapiąc się w pierś. – Czyta pan gazety? – Zdarza się, Wasza Królewska Mość. – Doskonale. Zatem wie pan, co się dzieje! – W jakiej sprawie? – O, jaki sprytny! – wykrzyknęła Królowa, składając zamaszysty pocałunek na moim policzku. – Uwielbiam, pana! Prawda, Rubblin, że jest sprytny? – Wasza Królewska Mość ma absolutną rację – odpowiedział Rubblin. Królowa zdjęła rękę z moich pleców i przeciągnęła się bez cienia wstydu. – Ludzie już nie umierają, mój drogi Johnie. – Skoro pani tak twierdzi. – Skoro ja tak twierdzę? Ha, ha, niezrównany John. Jest pan doprawdy niezrównany. Otóż – podjęła nagle poważnym tonem, patrząc prosto przed siebie – nikt już nie umiera, nikt, ani trochę. Żadnej przypadkowej śmierci, żadnego nagłego zgonu, żadnego zawału serca, utonięcia, śmiertelnego upadku, wszystkie narodziny również przebiegają szczęśliwie, a wie pan, dlaczego? Wzruszyłem ramionami. Do czego właściwie zmierzała? – Dlatego, że Śmierć została uwięziona! Czy miałem podskoczyć z wrażenia? Królowa przyglądała mi się bardzo uważnie. Nie było sensu zaprzeczać. – Będę z panem całkiem szczera, Johnie Moon. Wiem, gdzie jest ta wywłoka. Właściwie to nie tego się spodziewałem. Jej Wysokość wolno skinęła głową. – I pan również o tym wie. Co to miało znaczyć? Dlaczego Królowa tak bardzo interesowała się Śmiercią? Do licha. – Nie wiem, o czym pani mówi, ale jest pani w błędzie. Położyła mi ręce na ramionach i spojrzała prosto w twarz. – Gdzie pan był przedwczoraj w nocy? Udawałem, że się zastanawiam. – W łóżku. Jej Wysokość ciężko westchnęła. – Ts, ts – syknęła, kręcąc głową. – Nieładnie tak kłamać. – Ależ ja nie kłamię! – zapewniłem. – Mówię samą prawdę. Królowa wstała i złapała się za głowę, patrząc na Rubblina. – Nie zniosę tego – zaczęła płaczliwie. – Jest pan świadkiem. Staram się jak mogę i nic. Nie zniosę tego dłużej. Gus patrzył na mnie ze smutkiem. Królowa znów do mnie podeszła i uniosła mnie, trzymając za poły płaszcza. – Wiem, że Śmierć jest ukryta w twoim smoku! – krzyknęła, a jej twarz stała się nagłe purpurowa. – Więc powiesz mi natychmiast, gdzie jest ta mała bestia, zanim wpadnę w prawdziwą złość! Zrozumiano?! Rzuciła mnie na łóżko, niczym miękką szmatę. Serce waliło mi jak młotem, czułem się jednak dziwnie spokojny. – Jest pani w błędzie – powtórzyłem. – Śmierć nie siedzi już w smoku. Śmierć jest wolna, wolna jak powietrze – powiedziałem, robiąc zamaszysty gest. Królowa zastanawiała się przez chwilę i popatrzyła na Rubblina. Po czym, odwracając się gwałtownie, wymierzyła mi cios pięścią w twarz. Wstałem z wielkim trudem i dotknąłem wargi. Na palcach zostały mi ślady krwi. – Może mnie pani bić do woli – powiedziałem – ale to nie zmieni prawdy. Moja gospodyni zmarła dziś rano. Dlaczego jej to opowiadasz? – protestował mój głos sumienia. Niech sobie sama sprawdza! Królowa podeszła do drzwi i otworzyła je gwałtownie. Strażnicy podskoczyli. – Ty! – ryknęła Jej Królewska Mość, zwracając się do jednego z nich, tego który wydawał się nieco zaspany. – Wbij sobie szablę w brzuch. – Wasza Królewska Mość? – Dobrze słyszałeś – piekliła się Królowa. – Wbij sobie tę cholerną szablę w brzuch, zanim się zdenerwuję i zrobię to osobiście! Nieco pobladły strażnik wyciągnął szablę z pochwy i przyłożył jej koniec do brzucha. Królowa położyła rękę na jego dłoni i pomogła mu wbić ostrze. To musiało bardzo boleć, pomyślałem. Strażnik upadł na kolana, a z jego ust wypłynął strumień krwi. Patrzył przez chwilę na Królową, nic z tego nie rozumiejąc, po czym jego oczy zasnuły się mgłą i upadł na bok. Poruszał jeszcze przez chwilę nogami i wreszcie wyzionął ducha. Nie wypowiedział ani słowa. Jej Królewska Mość zastygła na moment w bezruchu. Następnie odwróciła się w moją stronę, najwyraźniej zdziwiona. – Gdzież więc ona jest? – Powiedziałem już. Na wolności. Krąży swobodnie. Jej Królewska Mość poskubała nasadę nosa i potrząsnęła głową. Gdy opadła na łóżko obok mnie, omal z niego nie zleciałem. Gus Rubblin zachował milczenie. – Dlaczego zawsze ktoś musi mi stanąć na drodze? – jęknęła. Popatrzyła na mnie tak, jakbym znał odpowiedź. Wzruszyłem ramionami. Nie bardzo rozumiałem, do czego zmierza ani jaki ma interes w całej tej sprawie. W każdym razie wyglądało na to, że wszystko sobie bardzo mocno bierze do serca. – Rubblin – powiedziała bardzo cicho. – Proszę wtrącić tego dzielnego dżentelmena do więzienia. Nie wiem, czy może nam się jeszcze do czegokolwiek przydać, ale wolę go mieć pod ręką. – Ależ... – protestowałem, wstając. – Przykro mi – powiedział Rubblin, kładąc mi rękę na ramieniu. – Straże! Dałem mu znak, żeby mnie puścił, jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na moje ostrzeżenie. – Między nami nigdy do niczego nie dojdzie! – wrzasnąłem, wbijając mu łokieć w brzuch. Rzuciłem się do wyjścia. W tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież i zostałem trafiony prosto w twarz. Jeszcze chwilę stałem na nogach, chwiejąc się, po czym runąłem na ziemię. – Lawford nie żyje! – szlochał ktoś. Przez moment myślałem, że chodzi o mnie, ale nie. O tamtego faceta. Tego, który miał szablę w żołądku. Strażnik przelazł przeze mnie i padł w ramiona Rubblina, który przytulił go po bratersku, poklepując po ramieniu. – No już, już. Znów wstałem. Próbowałem zrobić kilka kroków, jednak za bardzo mi się kręciło w głowie. Opadłem na podłogę. Miałem dość bijatyki. Zamknąłem oczy i poddałem się ciszy. Nieco później, może natychmiast, a może po godzinie – skąd niby miałem wiedzieć – poczułem, że czyjeś ręce chwytają mnie i podnoszą z podłogi. Tkwiłem na czyichś solidnych plecach i ktoś mnie niósł. Słyszałem cichy głos Rubblina. – Odwagi – mówił do mnie. Miałem ochotę odpowiedzieć coś złośliwego, ale nawet na to nie wystarczyło mi siły. Poza tym gość nie był przecież niczemu winien. Znowu poczułem się poniewierany przez splot wydarzeń. Sprawy potoczyły się zbyt szybko. Wszystko było zbyt trudne. Popełniono gdzieś błąd. Nie byłem na swoim miejscu w tej historii. Nieodpowiedni człowiek w nieodpowiednim miejscu. – Nie jestem na swoim miejscu – szepnąłem. – Nie martw się. – Usłyszałem śmiech. – Niedługo znajdziesz się na swoim miejscu. Otworzyłem jedno oko. Kot Królowej szedł za nami przez jakiś czas, a potem zawrócił, prychając wściekle. @@Wyjść Gdy oprzytomniałem, stwierdziłem, że wkoło jest ciemno, a ja mam we włosach mnóstwo słomy. Ktoś mnie przykrył płaszczem. Cóż za subtelna atencja. Usiadłem w półmroku. Ogromny typ, odwrócony do mnie plecami, wyjadał zawartość swojej miski. Słysząc, że się poruszyłem, odwrócił się do mnie. – Nie za bardzo pana wytrzęsło, szefie? To był Horatius. Uniosłem rękę do czoła. Zdjąłem z włosów kilka źdźbeł słomy. – W porządku – powiedziałem. – Gdzie jesteśmy? – A jak pan myśli? Dam panu wskazówkę. Cztery ściany i nie można stąd wyjść. – W jakim więzieniu? To chcę wiedzieć. – Blackiron – odparł olbrzym. – Najpiękniejsze, najpewniejsze. – Fantastycznie. – Westchnąłem. – Podano kolację? Horatius wyciągnął do mnie miskę. Kilka kawałków niezidentyfikowanej materii pływało w jakimś obrzydliwym kleiku. Mniam, mniam. – Myślę, że zabiłbym cię dla plastra szynki – powiedziałem. – Myślę, że spróbowałby mnie pan zabić. – Desperacko pragnę wieprzowiny – rzekłem. – Wszyscy jej pragniemy. Rozejrzałem się wkoło. Horatius miał rację. Cztery ściany. Bardzo solidne i niewiele nadziei na horyzoncie. W celi panowały spartańskie warunki. Dwa przegniłe materace i stara ławka w kącie. Podniosłem się i rozmasowałem obolałe nogi, po czym usiadłem na ławce. – Co się działo? – spytałem. – U pana czy u mnie? – U ciebie. Co do mnie, jestem wprowadzony w temat. Horatius zaczął wylizywać miskę. – Ślurp – mlasnął. – Sprawa jest prosta. Podczas gdy pan spał, smok – ślurp – poprosił mnie, żebym mu pomógł, wie pan, złapać katar. – Hm. I zrobiłeś to? Olbrzym kiwnął głową. – Dlaczego nie? Pan spał jak suseł, a sprawa wyglądała na poważną. Nie mówiąc już o tym, że widziałem, co się święci. I tak też sobie mówiłem: Horatius, posłuchaj no, stary, Śmierć we własnej osobie prosi, żebyś jej oddał przysługę. Może nie byłoby mile widziane, gdybyś odmówił. Kapuje pan, o co chodzi? Skinąłem głową. – No więc wyszedłem i zacząłem rozmyślać. Niedobrze, pomyślałem. – I pomyślałem sobie tak: Horatius, jakie jest najzimniejsze znane ci miejsce? Takie w którym bardzo byś nie chciał się znaleźć w tej chwili? – Szkoła? – zaryzykowałem. Pokręcił głową, niezwykle skupiony. – Ślurp. Nie. Potwór Tamizon. – Ach tak. – No tak. Jest lodowaty. Zacierałem dłonie, żeby się ogrzać. – Nie zrobiłeś tego – powiedziałem. – Nie zrobiłem czego? – Nie wrzuciłeś smoka do rzeki. – A i owszem. – Do licha. I nic nie powiedział? – Na początku nie. Ale kiedy zrozumiał, to tak. Chciał mnie nawet ugryźć. Wtedy ja powiedziałem: Proszę się uspokoić, to dla pani dobra. – A on co? – Nic. Od razu go wrzuciłem do wody. – Świetnie zagrane – stwierdziłem, wzdychając. – A co potem? – Przestał się ruszać. No to powiedziałem sobie tak: Horatius, nie możesz pozwolić, by się utopił. W końcu w jego wnętrzu jest Śmierć. – Faktycznie. – Więc mu skoczyłem na ratunek. – Do rzeki? W taką pogodę? Pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z siebie. – Smok przecież siedział w rzece. – Bo go tam wrzuciłeś! Olbrzym zamyślił się na chwilę. – A umiesz... umiesz pływać? – spytałem od niechcenia. – Nie. – I skoczyłeś, chociaż wiedziałeś, że nie umiesz... – Zapomniałem o tym. Ale szybko sobie przypomniałem. – Wyobrażam sobie. I co dalej? – No, zacząłem się topić. – A Gryphius? – Smok? Nie znalazłem go. – Musiało mu się udać. W ten czy inny sposób. W każdym razie uwolniłeś Śmierć. Odstawił miskę na podłogę i spojrzał na mnie zdziwiony. – Co też pan mówi, szefie? – Mówię o twojej sztuczce. Podziałała znakomicie. Śmierć jest wolna. – Jest pan tego pewien? – Widziałem dziś śmierć dwóch osób. Możesz więc być pewien, że jestem pewien. – Fantastycznie – powiedział olbrzym, klaszcząc w dłonie. – Tak uważasz? – Ależ szefie, nie rozumie pan? – Prudie umarła – powiedziałem. – Szefie, nikt tutaj nie jest... Co? – Prudie, moja gospodyni. Wiesz, ta samotna głowa. Umarła. – Och – powiedział olbrzym. Wstał, żeby mnie uściskać. – Delikatnie. – Tak mi przykro, szefie. – O, do licha! Ależ ty cuchniesz! – To Potwór Tamizon, szefie. Nie dali mi ubrania na zmianę. – Nie mówmy już o tym – powiedziałem, odpychając go delikatnie. – O czym to mówiłeś? – Że... wpadłem do wody? – Nie, potem. – Czy to nie fantastyczne? – Tak, tak. Ale dlaczego to niby takie fantastyczne? Nie widzę nic fantastycznego w tym, że siedzimy tu zamknięci. Horatius ujął moje ręce w swoje dłonie. – Nie o to chodzi, szefie – wyszeptał. – Tutaj nikt nie wie o tym, że Śmierć jest znowu na wolności! – Ach nie? – Nie! Strażnicy bawią się, rzucając sobie nawzajem idiotyczne wyzwania. Rano będą turnieje. – Jakie turnieje? – Nie bardzo wiem. Podobnie jest podczas spaceru o północy! Strażnicy to wariaci. A dyrektor jest najgorszy spośród wszystkich. Tak mówią. Prawdziwy czubek. Więźniowie biją się między sobą! Bo nikt się nie przejmuje śmiercią, rozumie pan? – Niezupełnie. – Szefie – upierał się Horatius. – Musimy stąd wyjść. – To rozumiem. Uśmiechnął się dobrym uśmiechem olbrzyma, tylko troszkę onieśmielającym. – Może więc powinniśmy opracować plan? I wykorzystać to, że nikt jeszcze nie wie o niespodziance. Choć taki wielki, choć mówił jak pięcioletni chłopczyk, choć grał w Quartek jak ostatnia melepeta, Horatius nie był jednak zupełnym idiotą. Zaczęliśmy rozmawiać. I tak nie było nic lepszego do roboty w Blackiron. Olbrzym opowiedział mi najpierw, co się wydarzyło po tym, jak wpadł do rzeki. Otóż zaczął się straszliwie miotać. Po Gryphiusie nie było ani śladu, a Horatius poczuł, że ogarnia go panika. Bardzo szybko ściągnął na siebie uwagę przechodniów. A między innymi bandy włóczących się goblinów. – Na moje nieszczęście – opowiadał olbrzym – były wśród nich typki od Mordaykena. I wyglądało na to, że nas poszukują. – To całkiem możliwe. – Kiedy podsunęli mi długą gałąź – ciągnął opowieść Horatius – nie zastanawiałem się zbytnio i chwyciłem ją. Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że wymierzyli rapiery prosto w mój brzuch. Przyłożył łapsko do wyjątkowo czułego miejsca. – Nic im nie powiedziałem i wcale nie kłamałem, bo smok zniknął. Zapytali, gdzie pan jest, i tego też nie powiedziałem. Ale tym razem kłamałem. – Wiem – odparłem. – Jak pana dopadli, szefie? – Ba, to nie było takie trudne. Przyszli po mnie do domu. Ale skończ najpierw twoją historię. – To właściwie wszystko – wyznał olbrzym, czyniąc gest, który wyrażał, że jest pogodzony z losem. – Przyprowadzili mnie tutaj i jakiś facet przyszedł mnie wypytywać o smoka. Powiedzieli, że jeśli nie będę mówił, wezmą mnie na tortury. Ale jak dotąd jeszcze niczego nie próbowali. Tak czy inaczej, tylko na nich czekam. – Nic nie zrobią – powiedziałem. – Wiedzą już to, co chcieli wiedzieć. Nie jesteśmy im do niczego potrzebni. Horatius wstał i usiadł obok mnie. Rozległ się trzask i ławka zawaliła się pod naszym ciężarem. – Bywają w życiu takie dni – zauważyłem. I nie starając się ani wstać, ani zrobić czegokolwiek innego, znów zaczęliśmy rozmawiać. Z nogami w górze, spoczywałem rozwalony, opierając się częściowo o brzuch mojego towarzysza. – Dlaczego nas zamknęli razem? – spytałem. – Cele są pełne. – Naprawdę? Horatius podniósł kawałek drewna i przyjrzał mu się z uwagą. – Razem ze mną przyprowadzili mnóstwo ludzi. Poprzebieranych w maski różnych zwierząt. Podczas południowego spaceru pytałem ich, kim są, ale nie chcieli ze mną rozmawiać. Hej, powiedziałem wtedy, przecież nie macie już masek, a poza tym jesteśmy w więzieniu, więc czego się boicie? – Teatromani – wyszeptałem. – Co? – Nic takiego. I co dalej? – No więc zapytałem, dlaczego się tu znaleźli, i jeden z nich powiedział, że to tajemnica natury politycznej. Uśmiechnąłem się. – Ale ja i polityka to trzy różne rzeczy – powiedział Horatius. – Dwie – poprawiłem. Olbrzym zaczął liczyć na palcach, marszcząc brwi. – Ma pan rację – przyznał wreszcie – jak zwykle. @@Nieźle Baron Mordayken wrócił do domu nad ranem. Pieszo. Na podejście pod wzgórze aż do zamku zmarnował trzy godziny i dobre dziesięć minut, zanim zdecydował się osobiście otworzyć bramę. Tych kilkoro służących, którzy mu pozostali wierni, najwyraźniej nie uznało za stosowne wyjść i go powitać. Mordayken westchnął i szedł przez przysypany śniegiem ogród. Pięć czy sześć kruków zajętych dziobaniem to tu, to tam, uniosło głowy i przyglądało mu się, gdy dreptał pośpiesznie. Na podeście wytarł buty i popchnął wielkie drzwi wejściowe, które ktoś pozostawił nie zamknięte. Całkowita demoralizacja. Baron wszedł do pustego holu. – Hej tam! – krzyknął, rozglądając się wkoło. – Jest tam kto? Zmęczony. Był tym wszystkim zmęczony. Służbą i jej niezrozumiałymi żądaniami; durnymi więźniami, w dodatku zupełnie nieprzydatnymi; samym Diabłem i jego absurdalnymi przyjęciami, i rozkazami; i nawet murami starego domostwa, od których wiało nudą i smutkiem. Ani żywego ducha. Baron zdjął pelerynę i rzucił ją na podłogę. Cała nędza świata spoczywała teraz na jego nieszczęsnych barkach. Powoli wszedł na pierwsze piętro i stukał po kolei do różnych drzwi. – Proszę wejść – usłyszał wreszcie czyjś głos. Nie czuł się jak u siebie. Otworzył drzwi. Był to pokój gościnny, cały w czerni, ze świecznikami w kształcie czaszek, czarnymi zasłonami, gargulcami o poczernionych skrzydłach i łożem z baldachimem. Czarnym. Obaj więźniowie, elf i krasnal, siedzieli na łóżku. Ręce mieli związane za plecami, a przed nimi leżały zakryte karty. Naprzeciwko nich siedzieli goblin i ghul. Oni trzymali karty w ręku. Wszyscy odwrócili głowy ku nowo przybyłemu. Żywy trup, który położył łuszczące się nogi na poduszce, poruszył się niemrawo, żeby usiąść nieco przyzwoiciej. – Dzień dobry, panie – powiedział z szerokim uśmiechem goblin. – Bry. Coś nowego? – Nic panie. – Wspaniale – powiedział baron, skrobiąc się w czoło. – Przypuszczam, że istnieje jakiś powód, dla którego jesteście w tym pokoju? – Pilnujemy więźniów, panie. – W rzeczy samej! – stwierdził Oriell pewnym siebie tonem. Goblin dał mu trzy nowe karty. – Dzięki, stary kalmarze. Elf zaczął się wić na wszystkie strony, żeby chwycić karty zębami. – Co to za gra? – spytał baron. – Gra czterech magów – odparł goblin. – Sami ją wymyśliliśmy. – Czyje to? – spytał Gloin niezbyt uprzejmym tonem. – Zdaje mi się, że moje – odparł ghul. Baron nadal stał w drzwiach, ale tamci jakby o nim zapomnieli. – Nozdriow? – Panie? – odpowiedział ghul, przyglądając się swoim kartom. – Rozczarowałeś mnie. Straszliwie mnie rozczarowałeś. – Licytuję thójkę kohon – rzekł ghul, nie zwracając uwagi na Mordaykena. – MacCough, jesteś ze mną? Krasnal powoli skinął głową marszcząc brew. – Niech będzie trójka – przystał. – Nozdriow, słuchasz mnie? Brak odpowiedzi. – Spotkałem się z Diabłem – spróbował Mordayken desperacko. – He, he, he – zarechotał Oriell. – Ja wam zaraz pokażę... I jedną po drugiej odsłaniał karty czubkiem nosa. Był przy tym zgięty wpół. – Zgoda – oznajmił wreszcie, prostując się. – Wchodzę w to. – Poszukuje Śmierci – nalegał Mordayken. – Słyszycie, co mówię? – Nozdriow, podrap mnie po nosie! – rozkazał Gloin. Miał bardzo zły humor. Ghul wykonał rozkaz. – Nie damy sobie w kaszę dmuchać – powiedział krasnal. – Co to, to nie. – Ho, ho! – wykrzyknął Oriell z teatralną przesadą. – Nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. Słyszałeś, przyjacielu goblinie? – Taaa. – Goblin uśmiechnął się uprzejmie. – Spójrz na mnie, trzęsę się ze strachu. – Otworzą się wrota piekieł – oznajmił Mordayken. – Dla naszego miasta nastanie nowa era. Era, w której demony... – Zaczekajcie – powiedział Oriell – mówiliśmy o trójce, prawda? – Thójce kohon – potwierdził ghul. – Idziemy jak w dym! – Elf dał się ponieść emocjom. – Banda starych osłów! Pokażę wam, gdzie raki zimują! – Moglibyście mnie chwilę posłuchać? – spytał słabym głosem Mordayken. – Karty – odparł krasnal. – Odkąd to gramy w gadanego? – Ile? – Dwie. – Rozumiem. – Diabła tam rozumiesz! – huknął krasnal. – Nigdy nic nie rozumiesz. – Diabeł obiecał, że będę jego, powiedzmy, przybocznym – Mordayken podjął temat ze spojrzeniem wbitym daleko w przestrzeń. – Nie złość się, stary niedopieczony indorze! – Nie jestem starym, niedopieczonym indorem – zeźlił się krasnal, usiłując zajrzeć w karty, które położył przed nim goblin. – A kiedy mówię, że nic nie rozumiesz, to wiem, co mówię. – To było celne – pochwalił Nozdriow. – Macie to w nosie, co? – spytał baron. – I podbijam stawkę – obwieścił Gloin. Ghul skręcił się nerwowo i podrapał po resztkach nosa. – Ha! – triumfował Oriell. – Mam cię, ale przecież ja nic nie rozumiem! – Och, zamknij się – odparował krasnal, kręcąc głową. – Hm – chrząknął Mordayken. – Czyja kolej? – spytał goblin. – Hm... Chciałem powiedzieć, że... jesteście wolni – dodał baron, zwracając się do dwóch więźniów. – Genialnie – powiedział goblin. – Teraz ja, zgadza się? Reszta kiwnęła głowami. – Właściwie – wyszeptał Mordayken – mówiłem do więźniów. – Hm, poproszę... Dla mnie też dwie karty. Ghul sięgnął do talii leżącej pośrodku i podał dwie karty. – Mówię do panów MacCough i Oriella – podkreślił baron nieco głośniej. – Panowie MacCough i Oriell są wolni. Goblin spojrzał na karty i zacisnął mocno powieki. – Jasna cholera – powiedział. Gloin rzucił okiem na partnera. – To żałosny blef. – Możecie odejść natychmiast, jeśli takie jest wasze życzenie – dodał Mordayken. – Tak myślisz? – spytał Nozdriow. Krasnal skinął głową. – Zanim nie zmienię zdania – ciągnął baron. – Nie, mówię całkiem poważnie. To się nazywa zgniłą ręką. Chyba powinniśmy odpuścić. – I NIE KAŻĘ WAS PODDAĆ TORTUROM! – ryknął Mordayken. Czwórka graczy spojrzała na niego. – Ciii – powiedział goblin, kładąc palec na ustach. – Sytuacja jest delikatna – wyjaśnił Oriell. – Bardzo proszę. Przygnębiony Mordayken głęboko zaczerpnął tchu. – Albo znikniecie stąd natychmiast, albo się wami pobawię. W izbie tortur. Używając gilotyny. – Gilotyny? – powtórzył Gloin. – A co to takiego? – To urządzenie z ostrzem, które... aj. Vaughan Oriell zamilkł gwałtownie. – Nic nie mówiłem. Położył dłoń na ramieniu Gloina. – Weź się w garść. – Gilotyna – powtórzył krasnal, czerwieniejąc jak burak. – To tylko taki przykład – skomentował baron. – No dobra, gramy? – spytał goblin. – Gilotyna. – No już, skończ z tym. – Oriell westchnął. – Panie – wtrącił się ghul Nozdriow – zdaje mi się, że i tak wszyscy kaci wyhuszyli w świat. – GILOTYNA! – wrzeszczał wściekły Gloin ze wszystkich sił. – GILOTYNA! GILOTYNA! Wstał z łóżka i wykonał niebezpieczne salto. Spadł na plecy i zaczął wierzgać nogami jak niemowlę, wrzeszcząc bez wytchnienia. – GILOTYNA! PRUDIE! NIE! NIE! Karty, które goblin trzymał w ręku, rozsypały się po narzucie. Cztery króle, jeden as. Przez krótką chwilę czas jakby stanął w miejscu. – To ci dopiero zgniła ręka – stwierdził elf, wzdychając. – Gilotyna – parskał krasnal, obracając się na brzuch twarzą do Mordaykena. – Ty potworze! To wszystko twoja wina. Przysięgam, że gdy tylko będę miał wolne ręce... – Żartuje – wtrącił się Oriell, robiąc pełną zażenowania minę. – Znam go. Nie skrzywdziłby nawet muchy. – Ależ ja cię nie skrzywdzę – wyskrzeczał krasnal z pianą na ustach. – Zadowolę się wyrwaniem z ciebie flaków. I zrobię to zębami. – Rozumiem – powiedział Mordayken, cofając się. – Rozumiem, rozumiem. – I TO TRZONOWYMI! – ryknął znowu Gloin. – Panie – spytał ghul, wstając z łóżka – jakie są rozkazy? Baron wzruszył ramionami. – Może w czymś pomóc, panie? – Tylko nie to – odparł baron, zamykając delikatnie drzwi. – Proszę uwolnić więźniów. I dopilnować, żeby mi nie przeszkadzano. Co też ja mówię? Przecież i tak nie ma tu już nikogo. – Jeszcze partyjkę? – spytał goblin, przeciągając się. – Z wolnymi rękami powinno być łatwiej, nie? Drzwi były teraz zamknięte. – GILOTYNA! – ryczał przytłumionym głosem Gloin. Baron Mordayken ruszył korytarzem i wrócił do wielkiego holu. Zamczysko. Klejnot rodowej spuścizny. Zamczysko, w którym sama Śmierć oddawała się grzesznej miłości tak dawno temu. Przeklęci przodkowie. Kiedyś umiano się bawić. Ze ściśniętym sercem Mordayken stał przez chwilę na stopniach wielkich marmurowych schodów. Następnie zszedł po nich powoli i ruszył w stronę tylnych drzwi prowadzących na cmentarz. Otworzył je i znieruchomiał na progu. Miejsce było raczej ładne, zdobione ośnieżonymi posągami. W głębi, przy na wpół zrujnowanym mauzoleum, w cieniu cyprysa zgromadziła się niewielka grupka zombi. Najwierniejsi z wiernych, pomyślał baron. Wierni komu? Bo przecież nie jemu. Kto pamiętał jeszcze o ostatnim Mordaykenie? Zimne powietrze było przyjemne. Pan zamczyska pozwolił swobodnie szybować swym myślom. No cóż, Diabeł sobie z niego zakpił. Książę Ciemności nie docenił jego wysiłków! Wszystko było, być może, jednym wielkim oszustwem. Tak... Sprawy się powoli wyjaśniały. Jego pan nigdy nie miał zamiaru przyjąć go na służbę, gdy już wrota piekieł zostaną otwarte. Jego pan tyle dbał o niego, co o starą skarpetkę. Jego usługi nigdy nie zostaną docenione. Baron odwrócił się, a jego spojrzenie spoczęło na jednym z obrazów wiszących na przeciwległej ścianie. Moi przodkowie, pomyślał. Moi dumni przodkowie. Co też myślą o mnie w tej chwili? Zamczysko podupada. To, co czynią lub mówią Mordaykenowie, na nikim już nie robi wrażenia. Przynajmniej, pomyślał baron, kiedy Królowa była Królową, miałem jeszcze jakieś wpływy. Byłem jej astrologiem, do licha. Prywatnym astrologiem. Baronie, czy sądzi pan, że powinnam włożyć tę suknię? Nie, Wasza Królewska Mość. Gwiazdy temu nie sprzyjają. Baronie, czy sądzi pan, że powinnam sobie w tym miesiącu sprawić nowego kochanka? Biorąc pod uwagę obecną konfigurację, to najlepsze, co Wasza Królewska Mość może uczynić. Ach, królewski astrolog. Baron przymknął oczy i nagle drgnął. – Schlam się na śmierć – oznajmił głośno. – Pójdę i... Zatrzymał się jak rażony piorunem. Tak. Tak, oczywiście. Jest znacznie lepsze wyjście. Mordayken plasnął się dłonią w czoło. – Jasny gwint. Jak mógł być tak głupi, żeby nie pomyśleć o tym wcześniej? Na demony piekieł. Zaciskając pięści i wznosząc oczy do sufitu na znak odniesionego zwycięstwa, ruszył biegiem na piętro, otworzył drzwi prowadzące na strych i wbiegał, pokonując naraz po cztery stopnie starych schodów. Na strychu zalegała głucha cisza. Baron czuł się tak, jakby się znalazł w krainie dzieciństwa. Gargulce na biegunach. Gra w Nawiedzony Cyrk z maleńkimi figurkami. Wypchane dwugłowe psy z otwieranym brzuchem. Kocioł stał na swoim miejscu. Mordayken podszedł ostrożnie. Na etażerce w głębi leżała stara, poczerniała chochla. Wziął ją i stał się jeszcze ostrożniejszy. Zupełnie, jakby się bał, że kogoś obudzi. I w pewnym sensie tak właśnie było, prawda? Powoli baron uniósł pokrywkę i zajrzał do kotła. Nieźle bulgotało. Mordayken zanurzył chochlę w płynie, po czym wyciągnął ją i przyjrzał się w półmroku jej zawartości. Był sam, sam w kraju dzieciństwa, jak wtedy, gdy szykował się, by popełnić jakieś straszne głupstwo. – Karty zmieniają rękę – wymamrotał, unosząc chochlę do ust. W ostatniej chwili zawahał się. Co ty robisz, Mordayken? Mam zamiar połknąć dwie z Trzech Matek. Czy jesteś pewny, że to mądre, mój drogi baronie? Nie będziesz żałował? Prawie słyszał głos dziadka. To się musi wreszcie skończyć. Te głosy muszą zamilknąć. Niech mu wreszcie przestaną mówić, co on, ostatni z Mordaykenów, może, a czego nie może robić. Niech wreszcie... Z zamkniętymi oczami przełknął pierwszy łyczek. Dziwny smak. Właściwie wcale nie było smaczne. Ale całkiem niesmaczne też nie. @@Słodka noc Około północy Królowa opuściła pałac. Obudziła się, gwałtownie podciągając kołdrę na piersi w nagłym odruchu skromności. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w ciemność, po czym wstała i na bosaka przemierzyła cały pokój, by podejść do drzwi. Czas z tym skończyć. Śmierć była znów na wolności. W ciągu dnia miała niejasne wrażenie, że ją wyczuwa, teraz była tego pewna. Nadeszła pora negocjacji. Jej Wysokość opuściła apartamenty. Ktokolwiek znalazłby się o tej późnej porze w korytarzach pałacu Broad-In-Gham, zobaczyłby ją nagą, jak schodzi niczym lunatyczka po wielkich, marmurowych schodach, a jej cień prześlizguje się po ścianach, zdążając do sobie tylko znanego celu. Dotarła do głównego dziedzińca. Na jej widok strażnicy królewscy, elfy, którzy grali w kości, zerwali się jak jeden mąż i wybiegli jej na spotkanie. – Wasza Wysokość! Królowa Astoria spojrzała na nich stanowczo. – Potrzebny mi powóz – powiedziała. Wiedziała, gdzie znaleźć Śmierć. – Powóz? Może Wasza Wysokość tymczasem się ubierze, a... – Powóz. Dowódca straży odwrócił się do strażników i dał im znak, by natychmiast wykonali rozkaz. Sam zaś zdjął długą, niebieską pelerynę i nałożył ją z szacunkiem na ramiona swej Władczyni. Królowa poddała się tym zabiegom, odczuwając nawet niejakie dla nich zrozumienie. Wkrótce zjawił się powóz zaprzężony w parę siwych koni. Strażnik otworzył drzwiczki. Jej Wysokość wtoczyła się do środka. – Do Columbine Forest! – rozkazała woźnicy. Mężczyzna posłusznie strzelił z bata i powóz ruszył. Trasa nie była długa. Jechali najwyżej kwadrans. Wielokrotnie woźnica odwracał się i spoglądał na swoją panią. – Sekretna misja, hm? – Milcz i prowadź. – Tak, Wasza Wysokość. Na koniec powóz zatrzymał się przed potężną bramą główną z kutego żelaza, prowadzącą do parku. Za nią majaczyła unieruchomiona w brązie postać świętej pamięci małżonka Królowej. Dalej zaś, w półmroku, zdewastowany świat wydany na pastwę morderczych koparek parowych i innych metalowych potworów. Jej Wysokość wzruszyła ramionami. – O tej porze już zamknięte – zauważył woźnica. – Zamknięte? – Chcę powiedzieć, że park jest otwarty w godzinach, hm... – Tak. – He, he. Bardzo dobrze, Wasza Wysokość. Mężczyzna zdjął kapelusz, żeby przygładzić włosy. Królowa stała przed bramą w całkowitym bezruchu. – Czy mam zaczekać na Waszą Królewską Mość? – Nie – odparła Królowa, nie odwracając się. – Jedź. – Wasza Wysokość pragnie pozostać sama. Rozumiem. Woźnica znów strzelił z bata i konie ruszyły powoli. Mężczyzna nie był pewien, czy powinien tak zostawiać Królową, na wpół nagą, ale w końcu rozkazy były rozkazami i wystarczyło czytać gazety, żeby zdać sobie sprawę z tego, że ostatnimi czasy sprawy nie układały się tak jak zwykle. Może chce się oddać kontemplacji? – pomyślał. Chce być sama z posągiem męża. Ba, to jej sprawa. Swoją drogą to jednak zabawne. Zawsze mi się zdawało, że go niecierpiała. Gdy powóz zniknął, Królowa podeszła do bramy i położyła dłoń na zamku. W kilka sekund zamek rozżarzył się czerwienią i zaczął topnieć jak wosk. Ciężkie jęzory płynnego żelaza spływały powoli. Zdawało się, że Królowa nic nie czuje. Gdy zamek już całkiem wyzionął ducha, naparła całym ciężarem ciała na bramę, ta zaś otworzyła się ze zgrzytem. Królowa postąpiła kilka kroków i spojrzała na posąg. Profan Hyoscyn. Posąg małżonka stał oparty plecami o wspornik starannie zdobionego portyku, a u jego stóp radośnie pląsały zwierzątka z brązu. Króliczki, wiewiórki, jeże. Twarz mężczyzny, rozjaśniona światłem padającym ze stojącej tuż obok latarni, wyrażała idiotyczne zadowolenie. Królowa próbowała sobie przypomnieć, kto też mógł nakazać postawienie takiego paskudztwa. Może ona sama. A właściwie Królowa. Było jednak w tej bukolicznej rzeźbie coś znacznie ważniejszego niż symbol dawno już zapomnianej żałoby. Jeśli przyjrzało się jej z bliska, łatwo było zauważyć, że portyk nie został wykuty z tego samego metalu, co reszta. To nie był brąz. Ani żelazo. Było to coś bardzo starego i biła od tego złowieszcza energia. To coś przywodziło na pamięć niezwykle bolesne wspomnienia. Wrota! Wrota piekieł. Królowa położyła rękę na głowie królika i przechyliła ją. Z boku, w portyku, widniał zamek. Wstrętny, złośliwy, mały zamek. Jej Wysokość zacisnęła pięści. Że też te trzy wywłoki ośmieliły się zabrać jej klucze. Klucze do Dolnych Światów. Nadal czuła zew, nawet silniejszy niż zwykle. Już wkrótce nadejdzie chwila, gdy... – Szukasz czegoś? – usłyszała czyjś głos. Jej Wysokość podskoczyła. To mąż. Posąg jej męża poruszył ramieniem. Coś połyskiwało na czubkach jego palców. Królowa cofnęła się o krok. Ach, tu cię mam, pomyślała. Śmierć i te jej sztuczki. – Pokaż się – powiedziała Królowa. – Ależ jestem tutaj – odparł głos. – Nie widzisz mnie? Posąg Profana Hyoscyna skłonił się lekko. – Twój ukochany mąż. – Dość już tych żartów. – Twój mąż zmarły w wypadku na polowaniu. Ha, ha, kiedy o tym pomyślę. To dopiero świetny żart. Zwłaszcza że to ty go zabiłaś. – Gadasz, co ci ślina na język przyniesie – stwierdziła Królowa. – A jednak wiem, co mówię. W końcu jestem Śmiercią. W gruncie rzeczy to mało ważne. W każdym razie muszę stwierdzić, że się niewiele zmieniłeś od naszego ostatniego spotkania. Wciąż ten niepohamowany pociąg do bałaganu i samozniszczenia. – Co takiego? – oburzyła się Jej Królewska Mość. – Przecież mnie zamknęłyście! – Zasłużyłeś na to – odparł posąg. – Chciałeś otworzyć SWOJE drzwi na NASZ świat. Posąg z brązu wskazał na portyk, o który się opierał łokciem. – Twoje piekło niczemu nie służy – oznajmił. – To dekoracja i nic więcej. Nikomu niepotrzebne miejsce zaludnione przez koślawe demony. Nikt nigdy tam nie zagląda. Dlatego chciałeś otworzyć drzwi. – A ty... masz klucze? – spytała Królowa. Posąg obracał kluczami wokół wskazującego palca. Światło latarni odbijające się na jego twarzy nadawało uśmiechowi szczególnie ponury wyraz. – Nie sądziłeś chyba, że ci je oddam? Królowa stała przed wielkim posągiem. Nawet podskakując, przy założeniu, że znalazłaby na to siłę, nie zdołałaby sięgnąć choćby stóp zmarłego męża. Albo istoty, która go obecnie zamieszkiwała. – No cóż – stwierdziła Śmierć – muszę przyznać, że tym razem dałeś dowód wielkiej wyobraźni. Niestety, ha, ha – dodała, zaciskając powoli palce na cennym pęku kluczy – wyobraźnia nie zastąpi talentu. Królowa zamknęła oczy. Jej twarz nabrała żywych, czerwonych barw. Coś się działo z jej ciałem. Ramiona drgnęły. Skóra stwardniała. Z pleców zaczęły wyrastać skrzydła, a na czubku głowy pojawiły się rogi. Jej twarz się zmieniła, włosy zniknęły, brzuch się skurczył. Wszystko trwało ledwie kilka sekund. Gdy przemiana się dokonała, peleryna Jej Królewskiej Mości leżała na ziemi niczym kir. Przed posągiem nie stała już Królowa Astoria, ale Diabeł, Diabeł we własnej osobie, czerwonoskóry demon wysoki na sześć stóp, z połamanymi skrzydłami, twarzą wykrzywioną nienawiścią, wygiętymi rogami i... – Litości, co za wyobraźnia – stwierdził posąg, wzdychając. – Pieprz się – odparł Diabeł. – Już to zrobiłam – odpowiedział głos. – Ale to było dawno temu i nie pamiętam szczegółów. – Mówisz, że nie pamiętasz? – odgryzł się Diabeł. – Nie mogłabyś zapomnieć najlepszych chwil twojego istnienia. – Najlepszych chwil? Ja nie spędziłam pięciu tysięcy lat pod stadionem Quarteku. – Ach tak? – spytał Diabeł. – Tak – odparł posąg. Przeciwnicy mierzyli się chwilę spojrzeniem. Zza ogrodzenia, od strony ulicy, jakiś nocny marek stanął na ich widok jak wryty. Diabeł odwrócił się do niego. – Może w czymś pomóc? Nieszczęśnik wydał z siebie niezidentyfikowany bulgot i wycofał się, machając rękami. Diabeł odwrócił się, tym razem do posągu. – A propos, jak się miewają siostry? – Bardzo zabawne, ale poczekaj no, jeszcze o nich usłyszysz. Książę Ciemności wytrzeszczył oczy. Coś odłączyło się od posągu, coś co przypominało cień, choć było bardziej gęste. Kobiecy strój, kapelusz o wysokim denku, żakiet z brokatu głęboko wycięty, gorset z fiszbinami, suto marszczona spódnica wiązana z tyłu, wszystko eteryczne, szarawe... tyle że fatałaszki stroiły szkielet, a nie istotę z krwi i kości. – Co ty robisz? – spytał Diabeł, gdy transformacja dobiegła końca. – Chyba nie zamierzasz... Szkielet wyciągnął dłoń w stronę posągu, chwycił klucze i schował je pod ubraniem, gdzie zniknęły z brzękiem żelastwa. – Nieeee – jęknął Diabeł. Śmierć spojrzała na niego z uśmiechem pełnym satysfakcji i powoli zeszła z piedestału. Zawieszona stopę nad ziemią była prawie tego wzrostu, co jej przeciwnik. – Nie przepadły – uspokoiła go. – Czuję je. Nie mam jednak ochoty na kolejną wredną sztuczkę z twojej strony. Znasz ich tyle. – Wredne sztuczki? Ja... – Pomówmy o moich siostrach – przerwała mu Śmierć. – Rozumiesz chyba, że nie możesz ich tak trzymać aż do końca świata. – Nie? A co mi w tym przeszkodzi? – Gdzie są klucze? – spytała Śmierć, unosząc szkieletowate ramiona. Zatrzymała się zamyślona. – Ach, słyszę je. Pobrzękują w mojej klatce piersiowej. To mnie uspokaja. Diabeł długo gładził się po brodzie. – Posłuchaj – powiedział. – Proponuję układ. – To zabawne – odparła Śmierć. – Miałam powiedzieć to samo. – Ty otworzysz te drzwi... – ...a ty uwolnisz moje siostry. Diabeł skinął głową, uśmiechając się. – I załatwimy sprawę uczciwie między sobą. – Wyzwanie? Diabeł ponownie skinął głową. – Jeśli wygram, moje demony przyjdą tutaj. Tak zresztą miało być, nieprawdaż? – Ty tak twierdziłeś... – A jeśli przegram... – Wracasz do siebie. – Kupuję! – krzyknął Diabeł. – Mnie też to odpowiada – odparł szkielet. Diabeł potrząsnął głową. Śmierć to elegantka z bogatych dzielnic, ubrana zgodnie z najnowszą modą. Wątła niczym trzcina, ale nigdy nie należy wierzyć pozorom. Odwróciła się do niego z uśmiechem. – Pójdziemy na spacer? – Zgoda – odrzekł Diabeł. Spacer rozpoczął się w melancholijnym nastroju. Towarzyszyły im skargi wróżek. Nawet oni je wyczuwali. Ich ból płynął długą, podziemną rzeką. Zniszczony las, trawniki pokryte złotym pyłem, powyrywane krzewy. Wszystko wyglądało jak jedno wielkie pole bitwy i nawet ptaki nie śpiewały na pobojowisku. Dobre czasy minęły raz na zawsze, a oni, Diabeł i Śmierć, wędrowali w półmroku, tworząc doprawdy dziwną parę! Szkielet przebrany za kobietę, ulotna strojnisia z prochu i tandetny demon wymachujący szponami w leśnym półmroku. – Prawdziwa jatka. – Diabeł pociągnął nosem. – Przypominam ci, że to twoja wina – odparła Śmierć. Wzruszył ramionami i schylił się, żeby podnieść kamyk. Zaczął go żuć w roztargnieniu. Przedzierali się przez pnie drzew przewrócone w poprzek ścieżki, aż dotarli do trawnika pokrytego śniegiem – waciany dywan na złotym tle. – Smakował ci mój napój, co? Szkielet zatrzymał się i odwrócił w jego stronę. – Na świętą krew. Skąd wziąłeś taką truciznę? – Tajemnica mistrza. – Diabeł uśmiechnął się i pochylił gwałtownie, by ją złapać za ramię. – Hej! – krzyknęła Śmierć, uskakując szybko. – Żadnych podstępnych sztuczek, zgoda? – Czego chcesz? To przecież moja prawdziwa natura. Szkielet pokiwał głową. Klucze pobrzękiwały cichutko, zawieszone na jednym z kręgów. Obie istoty szły obok siebie. – Stare dobre czasy, co? Książę Ciemności uśmiechnął się w mroku. Pośrodku trawnika stała fontanna. Ona również była pokryta złotem, ale woda nadal płynęła, czysta, przejrzysta, bezczasowa, a w niej odbijały się blade światła nocy. Diabeł i Śmierć usiedli na cembrowinie. – Dobrze, więc to wyzwanie? – zagaił szkielet. – Kości? – Też coś. – Mam pomysł – powiedział Diabeł z triumfalnym uśmiechem. – Prześpimy się ze sobą, a ten, kto pierwszy zazna przyjemności, przegrywa. Śmierć westchnęła. – I ty to nazywasz pomysłem? – Dlaczego nie? A ty jakbyś to nazwała? – Bardzo pokrętne. Diabeł wzruszył ramionami. – Quartek – odezwała się Śmierć po dłuższej chwili milczenia. – Co? – No wiesz, ten sport, za którym oni przepadają. Jesteś Królową. Możesz więc zorganizować wielki mecz Quarteku, prawda? Diabeł wzniósł oczy ku niebu, gładząc się po brodzie. – To nie takie głupie. – Wcale nie jest głupie – stwierdziła Śmierć. – Wcale nie jest głupie – powtórzył Diabeł. – Powierzyć nasz los mieszkańcom Newdon. Przecież w gruncie rzeczy istniejemy właśnie dla nich. – Dla nich i przez nich – dodała Śmierć, schylając się, by podrapać się w kostkę. – Hej, wy tam! Śmierć i Diabeł patrzyli na krasnala, który biegł ku nim. – Strażnik – powiedział szkielet. Krasnal zatrzymał się w przyzwoitej odległości. W ręku trzymał latarnię. Uniósł ją raz i drugi. Sprawiał wrażenie skamieniałego ze zgrozy. – Na świętą krew Trzech Matek! – Wracaj do domu – powiedziała Śmierć. Krasnal upuścił latarnię, odwrócił się na pięcie i pobiegł ile sił w nogach. – Ha, ha, ha – cieszył się Diabeł, klaszcząc. – Niewiele ci trzeba – skwitowała Śmierć. Diabeł odwrócił się do niej. – Rzeczywiście. Podoba mi się ten pomysł. To będzie kompletny chaos i byle co. Aż się dziwię, że sam na to nie wpadłem. – He, he – uśmiała się Śmierć. – Dobrze. Kiedy? – Im wcześniej, tym lepiej. – Zgadzam się. – Jutro wieczorem? – zaproponowała Śmierć. – Czemu nie? – No to zgoda. Szkielet wyciągnął dłoń, a Diabeł przybił. Rozległ się suchy trzask. Symfonia na kości śródręcza. – Ale żadnych numerów? – Ty to mówisz? – spytała Śmierć. W oddali znikała sylwetka wrzeszczącego krasnala. – Mam jeszcze jeden pomysł – mruknął zamyślony Diabeł. – Wal śmiało. – Każdy wybiera ekipę przeciwnika. – Ciekawe – zauważyła Śmierć. – Kto pierwszy? Ja? Śmierć westchnęła. – Jak zwykle uprzejmy wobec pań. – Dobra, niech będzie – burknął Diabeł nieco naburmuszony. – Wybieraj. – Doskonale – odparł szkielet. – Twoim trenerem będzie Mordayken. Diabeł dzielnie przyjął cios, chwytając się cembrowiny. – Morday... Śmierć skinęła głową. – To przecież niedojda! Wiem, o czym mówię, przyjąłem go na służbę! – Sądzisz, że ja o tym nie wiem? – Szkielet się uśmiechnął. – Doskonale – zeźlił się Diabeł. – Skoro tak, bierzesz Johna Moona. Szkielet spuścił głowę. – Sądzę, że powinnam się była tego spodziewać. – Otóż właśnie. – To jednak nie było zbyt uprzejme. – Możesz sobie wziąć nowych graczy, jeśli chcesz. Śmierć namyślała się przez chwilę. – Zgoda – odparła wreszcie. – Czemu nie? W gruncie rzeczy to nie takie głupie. – Podoba mi się jak nie wiem co. – To mnie nie dziwi. Obie istoty odeszły od fontanny i spacerowały rozmawiając. Śmierć czuła, jak klucze pobrzękują w jej wnętrzu. Piękne i jakże cenne klucze do piekieł. Diabeł zaś rozglądał się wkoło. Skład obu ekip mógł chwilę zaczekać. Tymczasem była noc, noc którą zamierzał się rozkoszować. Ich pierwsza wspólna noc od tysięcy lat. – Zastanawiam się, co my tu robimy? – powiedział, wzdychając, gdy zagłębiali się oboje w gęstwinę lasu. – Mam na myśli: do czego jesteśmy potrzebni? – Jak to? – No tak – ciągnął Diabeł. – Nikt nie przychodzi do mojego piekła ani do mnie. A ludzie przecież umierali, zanim ty się pojawiłaś, prawda? Ogarnął ich mrok. – Sama już nie wiem – przyznała Śmierć. – Muszę ci się przyznać, że sama już nie wiem. – To ciekawe. – Może jesteśmy tu, żeby nadać sens życiu. Życiu innych istot. – Naprawdę wierzysz w to, co mówisz? – Nie. – To mnie podnosi na duchu. Ale przyznaj, że udało mi się was nabrać, co? Ten numer z żywymi trupami w parlamencie! I ten las! – To czystej wody szantaż. A moje siostry i tak nigdy za tobą nie przepadały. – Brakuje mi ich. – Skończ już z tymi bredniami. – Ależ to prawda, przysięgam. – Hej, wiesz co? – Co? – Może stworzyła nas jakaś siła wyższa i w gruncie rzeczy nasze istnienie nie ma najmniejszego znaczenia...? – Nie rozumiem. – Nieważne. Nie myśl już o tym. @@Nogami do przodu Pierwsza noc w więzieniu była raczej niespokojna. Powróciły dawne skłonności i znów chciałem umrzeć. Choć tak naprawdę wcale nie chciałem. Ale chciałem być gdzie indziej. Jednak, gdy się jest zamkniętym w celi, takie marzenia same się nie spełniają. Około jedenastej Horatius zaczął chrapać. Nie było to zwyczajne chrapanie, raczej prawdziwy kataklizm, ryk dzikiej bestii, od którego trzęsły się mury. Zagłuszał protesty naszych sąsiadów. – Co się dzieje? – pytał ktoś. – To wojna. – Wojna? Te, królik, chyba w twojej głowie! Królik? Przypomniałem sobie, że członkowie Stowarzyszenia Zintegrowanych również zostali schwytani. Sprawa – choć właściwie, jaka sprawa? – nabrała faktycznie wymiarów politycznych. Nie wiedziałem już, czy powinienem być smutny, czy zadowolony. W pewnym stopniu miałem żal do teatromanów. Miałem żal o to, że zasiali w moim umyśle zwątpienie, oni i ten ich szef z głową prosiaka. To dopiero żart! Skoro byli tacy sprytni, dlaczego nie poprosili go, żeby zmienił ten rozdział w książce? Epilog: John Moon wychodzi z więzienia oklaskiwany przez oszalały ze szczęścia tłum. A Katey Plurabelle rzuca mu się do stóp. Głupota. Tym bardziej że w najmniejszym stopniu nie rozwiązuje mojego problemu. Nie sposób zaprzeczyć, że jestem więźniem, a perspektywa spędzenia reszty moich dni w towarzystwie niewydarzonego kaszalota nie nęci mnie ani trochę. Ach, zasnąć! Spać. Spać. – SPAĆ! – ryknąłem w rozpaczy, słysząc gdzieś dzwony wybijające północ. – Co? – jęknął Horatius gwałtownie obudzony. – Hej, niektórzy chcieliby spać! – Idź do hotelu! – dodał ktoś. Zamknąłem oczy. – W porządku, szefie? Uniosłem kciuk. Uspokojony olbrzym chrapnął znów w najlepsze. Nie do zniesienia. Coś z tym trzeba zrobić. A przynajmniej wyjść. Pomyślałem o Oriellu i Gloinie zamkniętych w zamczysku. Może Mordayken postanowił z nimi skończyć? Przecież Śmierć znowu istniała. Śmierć była wolna i przechadzała się ciemnymi alejkami. Wcale nie byłem pewien, czy to dobra wiadomość. Przewracałem się prawie całą noc. Zasnąłem dopiero nad ranem, jakieś dziesięć minut przed wyprowadzeniem nas z celi na codzienny spacer. Byłem wykończony. Wyszedłem, chwiejąc się, podtrzymywany przez Horatiusa, który spał całą noc jak suseł. Skierowaliśmy się do łazienki, gdzie czekały na nas cebrzyki z zawiesistą cieczą. Strażnicy, przeważnie olbrzymy, wywrzaskiwali sprzeczne rozkazy, które i tak ledwo słyszałem. Kilka razy oberwałem batem; to była kara za moje roztargnienie, ale i tak niewiele czułem, bo byłem zbyt zaspany. Horatius energicznie wyszorował mi plecy i chlusnął zawartością cebrzyka w twarz. – Fuj – powiedziałem. – To ta zupa, którą nam podają w południe? – Chciałbyś – odezwał się któryś z więźniów. Dostaliśmy coś w rodzaju pasiastych piżam, a tym, którzy mieli jeszcze jakieś rzeczy osobiste, zostały one skonfiskowane. – Czy mogę zachować medalion? – spytał jakiś elf. I natychmiast strażnik wyrwał mu medalion, a na wymianę przyłożył mu w pysk. Strażnicy z Blackiron byli najwyraźniej nieco na bakier z protokołem. Pośród innych więźniów zauważyłem też takich, którzy przebywali tu od niedawna. Na przykład krasnale w całkiem dobrej formie i ze starannie przystrzyżoną brodą. – Całkiem ładna pogoda, jak na tę porę roku – zagaiłem do jednego z nich, kiedy opuszczaliśmy łazienkę. – Powiedz mi coś, o czym nie wiem. Zaprowadzono nas na jeden z dziedzińców fortecy. Cztery wysokie mury i wyleniały trawnik przeświecający gdzieniegdzie spod śniegu, a wszędzie wkoło żwir. Spojrzałem na innych. Wyglądaliśmy żałośnie. Każdy w piżamie i sandałach, przemarznięci do szpiku kości. Kilku uzbrojonych strażników obserwowało nas kątem oka z dziedzińca, kilku innych – z wieżyczek zwieńczonych blankami. Już sama myśl o ucieczce wydawała się świetnym żartem. – No cóż – mruknął Horatius. – Dalej! – krzyknął jeden ze strażników stojący na wieży. – Turniej rycerski! Spojrzeliśmy na siebie, nic nie rozumiejąc. Kilku więźniów, najwyraźniej już obytych, pochyliło się ze znużeniem, aby wziąć na plecy swoich towarzyszy. – Ruchy! Ruchy! – krzyczał strażnik ze swojej grzędy, chyba elf. – Znacie zasady. Do pierwszej krwi, wtedy nie musicie się już podnosić. Ostatni stojący na nogach zwycięża! – Jaka jest nagroda? – spytał ktoś. Kilku strażników roześmiało się. Strzelił bicz. Nie mieliśmy wyboru. Horatius pochylił się, a ja wdrapałem się mu na plecy. Uczepiony jego ramion wzniosłem oczy ku niebu. Nie wiedziałem, czy tam w górze, ponad chmurami, ktoś był, na przykład jakiś skretyniały autor albo ktoś inny. Jeśli jednak był, musiał się teraz nieźle bawić. Na wszelki wypadek przekląłem go i ruszyliśmy w tłum. Bardzo szybko zrozumiałem, że ci, którzy nie siedzieli na plecach olbrzymów, nie mieli żadnych szans. Stanowiliśmy parę doskonałą. Horatius był mocny jak skała, a ja niezbyt ciężki. Wszystkie chwyty były dozwolone. Wysadziliśmy z siodła kilku przeciwników, nie robiąc im zbytniej krzywdy, ale wkrótce zauważyliśmy, że nie wszyscy zadawali sobie tyle trudu. Niektórzy, najwyraźniej starzy wyjadacze, nie wahali się przed wymierzaniem potężnych kopniaków, chwytaniem przeciwników za włosy, uszy i wszystko, co odstawało. Mocniej zacisnąłem nogi wokół pasa mojego wierzchowca, dając mu do zrozumienia, by przeszedł na wyższy bieg. Wyglądało na to, że Horatius rozumie. Rżąc całkiem a propos, runął na dwie pary krasnali i wpadł na nich niczym kula armatnia. Pod jego gwałtownym uderzeniem przewrócili się na ziemię. Jeden z rycerzy uniósł dłoń do czoła i starł z niego odrobinę krwi. – Wyeliminowany! – wrzasnął strażnik. – Całkiem ładna pogoda, jak na tę porę roku – mruknąłem, schylając się do niego, podczas gdy mój olbrzym szykował się do kolejnego ataku. – Spierdalaj. Wróciliśmy do boju. Po kilku chwilach niemal całkowicie oczyściliśmy miejsce i na placu boju pozostało już tylko trzech jeźdźców. Wszystkie trzy wierzchowce były olbrzymami. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób rozegrać ostatnią rundę, gdy nasi przeciwnicy, którym najwyraźniej było spieszno z tym skończyć, rzucili się na siebie. Jeden z wojowników, elf, chwycił adwersarza za kołnierz i wywijał nim młynki nad głową. Biedak skończył rozpłaszczony na murze. Z głuchym stukiem uderzył czołem o kamień i już się nie poruszył. Wcale się nie poruszył. – Wyeliminowany! Spojrzeliśmy na faceta leżącego na ziemi. – Dalej! – zachęcał nas strażnik z wieży. – Ostatnia walka! Wszyscy jednak czuli, że coś nie gra. Dla strażników z Blackiron śmierć była tylko wspomnieniem. Dlatego właśnie organizowali turnieje. Żadnego ryzyka utraty więźnia. Z niczego nie trzeba było się tłumaczyć i wszystko szło jak po maśle. Więźniowie podeszli do rycerza leżącego na ziemi. – Wstawaj! – ryknął jeden ze strażników. Niepokój wyczuwało się w powietrzu. Zszedłem z pleców Horatiusa i zbliżyłem się do leżącego nieruchomo ciała. Nikt nie próbował mnie powstrzymać. Nawet strażnicy. Odwróciłem faceta na plecy. Jego czoło było umazane krwią. Nie oddychał. Przyłożyłem ucho do serca. Nic. – Nie żyje – powiedziałem. – Nie żyje? Pełen zdumienia szept obiegł całą grupę. – Co ty opowiadasz? – spytał jeden ze strażników, rozgarniając pozostałych. – Proszę sprawdzić. Strażnik, gigantyczny olbrzym ciężko stawiający kroki, pochylił się nad ciałem. Za pasem miał nóż. Rzuciłem okiem na Horatiusa. Coś we mnie pękło. Coś, czego nie umiałem już powstrzymać. Horatius podążył wzrokiem za moim spojrzeniem i też spostrzegł nóż. – Całkiem ładna pogoda, jak na tę porę roku – powiedziałem. – Ale powietrze jest rześkie – dodał ktoś stojący za mną. Nie jesteśmy sami, pomyślałem. Jednym susem dopadłem strażnika, wyrwałem nóż zza jego pasa i przytknąłem mu do gardła. Facet nie zdążył nawet zrozumieć, co się stało. Ostrze dotykało jego tchawicy. Nawet przez zwały tłuszczu czułem pulsowanie żyły i byłem pewien, że olbrzym też to czuje. – Nie ruszać się! – krzyknąłem do pozostałych strażników na ziemi i na wieżach. – Horatius – ciągnąłem, podczas gdy więźniowie odsuwali się z respektem – przeszukaj go. Mój towarzysz obmacał szybko kieszenie strażnika i wyjął z nich klucze. – Co ty sobie wyobrażasz? – spytał inny strażnik, podchodząc do nas z pałką w dłoni. – Śmierć powróciła, durniu. Jeden ruch i przedziurawię twojego kumpla. Tamten stanął jak wryty. – Róbcie, jak mówi – jęknął mój więzień. – Otóż to. Dobra – wskazałem na Horatiusa – co te klucze otwierają? Strażnik opuścił pałkę i wzruszył ramionami. – Skąd niby mam wiedzieć? – Siadaj – powiedziałem do mojego strażnika. Usłuchał, a ja stałem za nim, nadal trzymając mu nóż na gardle. – Jak możesz nie wiedzieć? – To nie moje klucze – odpowiedział gość – tylko jego. – Niech pan powie – zapytał ktoś za moimi plecami – należy pan do Stowarzyszenia? To prawda? – Nie teraz. – Pan jest tym facetem, który widział Wielkiego Twórcę Marionetek, co? Sytuacja wymykała się spod kontroli. Mocniej przycisnąłem ostrze. – Dobrze – powiedziałem. – Teraz pójdziemy spokojnie do wyjścia i... – Jestem bardzo spokojny – zapewnił olbrzym. – Szefie, jaki jest plan? – spytał Horatius. – Taaa. Widziałem pana wczoraj wieczorem. Był pan jeżem, prawda? – Nie, debilu, to byłem ja. – ZAMKNĄĆ SIĘ! – ryknąłem. Przypomnieli sobie wreszcie o moim istnieniu. Miałem tego serdecznie dość. – Dobra – powiedziałem – a teraz wszyscy razem pójdziemy do wyjścia. I przy najmniejszym podejrzanym ruchu poderżnę gardło temu tłustemu wieprzowi. – Jak to tłustemu wieprzowi? – To bluff! – krzyknął ktoś z wieży. – Śmierć? A takiego! Patrzcie! Wszyscy zadarliśmy głowy. Ten, który wypowiedział te słowa, był elfem i właśnie przełaził przez mur ochronny, za którym się znajdował, najwyraźniej szykując się do skoku. – Na pańskim miejscu nie robiłbym tego – zauważyłem. – Być może – odpowiedział. – Ale nie jesteś na moim miejscu. Z szeroko rozpostartymi ramionami rzucił się w pustkę. – Dathan Smelgoooot! – zawył. I uderzył o ziemię. Lekkie drgawki targnęły jego ciałem i było po wszystkim. Jakiś więzień obok mnie zaczął klaskać, bardzo powoli odmierzając uderzenia. Klap, klap, klap. – Jeszcze jacyś chętni? – spytałem. – Na świętą krew Trzech Matek – jęknął olbrzym, którego trzymałem pod nożem – róbcie, co każe, nie widzicie, że to mag? Tego jeszcze nie było, pomyślałem. – Otóż to – powtórzyłem. – Nie widzicie, że jestem magiem? – John Vincent Moon! Wszyscy się odwróciliśmy. Odgłos kroków zbliżał się do nas bardzo szybko. – John Vincent Moon, do rozmównicy! – Co? Mój strażnik skorzystał z okazji i wymierzył mi potężny cios łokciem w szczękę, po którym runąłem na ziemię. Horatius rzucił się na niego i oba olbrzymy zaczęły toczyć zajadły bój. Cały czas trzymałem w ręku nóż. Dyrektor więzienia pojawił się w całej okazałości. Był to niski mężczyzna z siwą bródką i w cylindrze na głowie. – Który z was to John Moon? Podniosłem się z nożem w garści. – To ja. Dyrektor spojrzał na nas zdziwiony. – Co się tutaj dzieje? – Hm – mruknąłem, upuszczając nóż. Znów to samo. Znów straciłem kontrolę. Horatius podniósł się powoli. Strażnik leżał nieprzytomny u jego stóp. Pozostali więźniowie otoczyli go kołem. – Gus Rubblin w służbie Jej Królewskiej Mości. – Co? – Chce się z panem widzieć. W rozmównicy. Głuchy pan czy co? Gus Rubblin, pomyślałem. O co znowu chodzi? – O co znowu chodzi? – spytał dyrektor, podchodząc do nas. – Czy możecie przestać się bić? Podeszli też inni strażnicy, unosząc pałki. Więźniowie rozpierzchli się. Zostałem sam z Horatiusem i tamtym, nieprzytomnym bydlakiem. – Całkiem ładna pogoda, jak na tę porę roku – powiedziałem. – Tak pan sądzi? – spytał dyrektor, dotykając czubkiem buta nieruchomego ciała olbrzyma. – Dobrze, co on tu robi? I dlaczego nie nosi przepisowego stroju? – To Doubleday, proszę pana. – Doubleday? – Strażnik. – Ach tak. – Ani kroku! – krzyknął inny strażnik, zachodząc mnie odważnie od tyłu. – Proszę pana, ten mężczyzna próbował wszcząć bunt i... – Ależ nie – odparł dyrektor, kręcąc głową. – To ten, który ma iść do rozmównicy. Niech pan będzie tak miły i go tam doprowadzi. – Ależ panie dyrektorze... – Aaaa, a ten? – Dyrektor omal się nie zadławił, wskazując na elfa leżącego trupem na ziemi. – Co on zrobił? Przymknąłem oczy. Zaczynałem mieć tego dość. Miałem wrażenie, że jestem pionkiem na szachownicy, pionkiem, który ktoś przesuwa tak, jak mu się podoba. I hop! John Moon w więzieniu. A zresztą nie. Wypuścimy go. Albo urządzimy wszystko tak, żeby już niczego nie rozumiał. Co wy na to, chłopaki? Wielki Twórca Marionetek! Też mi coś! Nie potrzeba Wielkiego Twórcy Marionetek, żeby rozumieć, że jestem kukiełką. Mimo to chciałbym mu wygarnąć kilka słów. Cholerny świński ryj. Zaprowadzono mnie do rozmównicy. Na odchodnym spojrzałem przez ramię. Horatius patrzył za mną ze smutnym uśmiechem. – Może trzeba ponownie wprowadzić ten system z łańcuchami i kulami u nóg? – mruczał dyrektor za moimi plecami. – Funkcjonował całkiem nieźle. – Będę rozmawiał z Wielkim Twórcą Marionetek? – spytałem strażnika, który mnie prowadził. Nawet na mnie nie spojrzał. – Żal mi ciebie, stary – mruknął. – Naprawdę mi ciebie żal. @@Coś na kształt sympatii Gus Rubblin czekał na mnie w rozmównicy. Wyglądał nienagannie. Miał na sobie kaszmirowy płaszcz z haftowanymi wyłogami, dokładnie taki, jak ten, który zawsze chciałem kupić, wełniane spodnie i przepisowy cylinder. Oddzielała nas wprawdzie szyba, ale nietrudno było zgadnąć, co mu chodzi po głowie. – Wiem – odezwałem się, nie dając mu dojść do słowa. – Uważa pan, że jestem bardzo pociągający. I chce mi pan pomóc się stąd wydostać, żebym mógł zamieszkać u pana. Spojrzał na mnie oczami wielkimi jak spodki. – Wszystko w porządku, panie Moon? – W jak najlepszym – odparłem. – Pan w jakiej sprawie? – Uiściłem kaucję. – Byłem tego pewien. Ile? – W gruncie rzeczy nie chodziło o pieniądze, panie Moon. To moralne poręczenie. Tak czy inaczej, wychodzi pan i tyle. Rozkaz Jej Królewskiej Mości. Patrzyłem mu prosto w oczy, obracając w palcach guziki od piżamy. – To fajnie, zwłaszcza gdy się pomyśli, że to przecież ona kazała mnie tu zamknąć. – Wiem o tym doskonale. – Rubblin westchnął, zdejmując z głowy cylinder. – Jej Królewska Mość ma ostatnio dość zmienne nastroje. A ja po prostu wykonuję jej rozkazy. – Zgoda – powiedziałem, wstając. – W takim razie jestem wolny. Fantastycznie. – John... – Hm? Wie pan co? Mam tu przyjaciela. Nazywa się Horatius. Czy on też może wyjść? – Tak, John... może wyjść. Muszę jednak panu powiedzieć jeszcze o czymś. – Słucham. – Otóż, John... jakby to panu powiedzieć? Myślę, że jednak najlepiej będzie mówić wprost. – Wal pan śmiało. Rubblin spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. – No więc tak, John. Królowa pragnie, by pan wrócił na służbę jako... jako... – Jako, jako? – Jako trener. Opadłem na krzesło. – Jest pan pewien? – Tak, jestem. Przecież był pan trenerem Quarteku, prawda? Skinąłem głową. – Pan nie czyta gazet? Kiwnął głową. – Jestem najgorszym trenerem, jaki kiedykolwiek pracował w tym mieście – powiedziałem. – Wiem. – Zatem? – Jej Wysokość Królowa Astoria pragnie, żeby pan na trochę wrócił do zawodu. – Na trochę? Jak to na trochę? – Musi pan spełnić ten warunek, jeśli chce wyjść na wolność. – Rozumiem – odparłem, wstając ponownie. – Może jej pan powiedzieć, żeby się poszła pieprzyć. Zdaje mi się, że to ćwiczenie opanowała do perfekcji. Rubblin uśmiechnął się do mnie blado. – W gruncie rzeczy jest to również warunek uwolnienia pańskich przyjaciół... – Gloin i Oriell! – Aż mnie zatkało. – To oni jeszcze żyją? Sługa Królowej skinął głową. – Owszem, żyją. I pozostaną przy życiu, jeśli przyjmie pan warunki Królowej. Zamarłem z rozdziawionymi ustami. – To szantaż – wyszeptałem. – Najbardziej absurdalny i ohydny szantaż, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem. – Nazwijmy to negocjacją – łagodził Rubblin. – Naz-wij-my to ne-go-cja-cją – powtórzyłem jak jakiś debil. – Pan też może się iść pieprzyć – dodałem słabym głosem. Nadal się uśmiechał, ale czułem, że nie sprawiało mu to najmniejszej przyjemności. Przez chwilę czułem do niego coś na kształt sympatii. – Chcę się z nimi zobaczyć – powiedziałem. – Chcę zobaczyć Gloina i Oriella. – Ależ zobaczy ich pan, John. Gdy tylko pan stąd wyjdzie. Ma pan na to słowo Jej Królewskiej Mości. – Słowo Jej Królewskiej Mości? Zabawny z pana facet, Rubblin. Wstał i włożył kapelusz. – Więc jak? – Co? – Muszę mieć odpowiedź już teraz. Przymknąłem oczy i zastanowiłem się. Twarze Oriella i Gloina tańczyły mi przed oczyma. Horatius stał za mną i dawał mi dyskretne znaki rękami. Jak na rodzinnym portrecie. Do licha! Królowa chciała, żebym pełnił funkcję trenera Quarteku! Ja, John Vincent Moon, chodząca plaga i katastrofalne beztalencie, o czym mogli wszyscy zaświadczyć jednogłośnie, ja, który nie potrafiłem dostarczyć Śmierci, ja, którego gospodyni skończyła na gilotynie, ja, którego pierwsza narzeczona zniknęła, a wkrótce po niej zniknął również duch drugiej narzeczonej, ja, który śniłem o smokach i budziłem się z zadkiem w śniegu, ja, który byłem niezdolny do uratowania przyjaciół i wygrania meczu, niezdolny do popełnienia samobójstwa, ja, Tom Kocurek wypatrujący rzadkich gwiazd na niebie. O mamo! Tego właśnie chciała? Takiego trenera pragnęła Królowa? Ha, ha, na Trzy Matki. Można było zdechnąć ze śmiechu. Ta kobieta nie była szalona, była wcieleniem szaleństwa. Tak czy inaczej, cały świat zwariował. Moi przyjaciele byli, w najlepszym razie, żałosnymi szajbusami, a facet w piżamie stojący naprzeciwko tego gościa o wydatnych ustach, był najbardziej szurnięty spośród wszystkich. – Zgoda – powiedziałem. @@Przed O szóstej stadion Chelsey był wypełniony po brzegi. Wiedziałem z całą pewnością, że to szósta, bo Rubblin pokazał mi swój zegarek. Bicia zegarów i tak bym nie usłyszał przez wrzaski tłumu. Całe popołudnie zawodowi krzykacze ubrani w barwy naszej drużyny krążyli ulicami miasta, zapowiadając wieczorny mecz. Darmowy! Wyselekcjonowani zawodnicy Johna Moona przeciwko Rzeźnikom ze Spitalfields. Nikt nic z tego, rzecz jasna, nie rozumiał. Po co ponownie grać raz już rozegrany mecz? 1 co oznaczali „wyselekcjonowani zawodnicy Johna Moona”? Niemniej jednak chodziło o mecz Quarteku. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Tłum zgromadził się bardzo wcześnie pod bramami stadionu, czy to zwabiony zapachem krwi, czy też niezrozumiałym powrotem safanduły Johna Moona, pośmiewiska wszystkich gazet, przeklętego nieudacznika, pojawiającego się nieoczekiwanie na miejsce jakiegoś typa – nie znam jego nazwiska i nie chcę go znać – który usiłował podciągnąć Olbrzymów i prawie mu się to udało, skoro drużyna Chelsey wygrała jeden mecz. John Moon powrócił. John Moon siedział już od godziny piątej na ławce dla trenerów z notatnikiem w ręku. Johnie Moon, czy jest pan aby świadom stawki tego meczu? No cóż, żeby być całkiem uczciwym, powiem, że od rozmowy z Gusem Rubblinem patrzę na sprawy innym okiem. Stawką jest los Newdon, prawda? (Skinienie głowy). Zatem wszystko, co mogę powiedzieć, to że, korzystając z moich wątłych możliwości, zgromadzę możliwie najlepszą drużynę, a co do reszty, jak to mówią, niech zwycięży lepszy! Całkiem przyjemne wprowadzenie w temat. Tylko czy ja byłem tym lepszym? Nic pewnego, zwłaszcza gdy się posłuchało uważnie śpiewu kibiców zgromadzonych na głównej trybunie. John Moon powrócił i zaraz nas skrócił! John Moon znów w ekipie, ekipa zaś w... Resztę przemilczmy. W każdym razie ludzie przyszli tu przede wszystkim się zabawić, toteż wszyscy porykiwali, zarówno nasi kibice, jak i kibice drużyny przeciwnej, krasnale, elfy, kobiety, dzieci, wszyscy ciekawscy, spragnieni zobaczyć nas gryzących ziemię. Hej, słuchajcie ludziska, to dowcip roku! John Moon jako trener. To oznacza krew i sterty ciał na boisku, ciał leżących bezładnie albo tworzących piramidę, powybijane zęby i tysiące noszy. Tak, doskonale zdawałem sobie sprawę, do czego to prowadziło. Właściwie nadal czułem w ustach smak porażki. Na boisku, pomiędzy czterema wieżami ustawiono rodzaj metalowego łuku czy przęsła. Nikt, w tym również arbitrzy, nie był w stanie wyjaśnić, do czego miała służyć ta konstrukcja. Najbardziej szalone plotki krążyły po trybunach niczym psotne iskierki i wszyscy je sobie powtarzali. Ludzie opowiadali, że konstrukcja została zdjęta z pomnika Profana Hyoscyna, świętej pamięci męża Jej Wysokości. A co, do cholery, robi na boisku, to już całkiem inna sprawa. Gus Rubblin chodził od jednej do drugiej ławki trenerskiej, ale doskonale widziałem, że więcej czasu spędza z Mordaykenem niż ze mną. Przeklęty Mordayken! Czułem się dziwnie, grając przeciwko facetowi, który dwa dni wcześniej usiłował mnie wepchnąć do kotła i który miał, tak czy inaczej, na sumieniu śmierć mojej gospodyni. Ale o jakim sumieniu ja mówię. Do licha. – Niech no pan powie – zwróciłem się do Rubblina, kiedy podszedł do mnie z kartką papieru w dłoni – jaka jest właściwie pańska rola w całej tej, hm, historii? Natychmiast poczęstował mnie tym szerokim uśmiechem, na który miał wyłączność. – Dbam o prawidłowy przebieg spotkania – odparł. – Proszę, to skład pańskiej ekipy. – Moje CO? – Skład ekipy. – Dobrze słyszałem. Czy jednak to nie ja sam miałem wybrać zawodników? Hm? Przestał się uśmiechać. – W rzeczywistości sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. – Jak zwykle. – To z powodu sponsorów. – Sponsorów? – Trzeba spojrzeć na ten mecz, jak na wydarzenie wyjątkowe, John. Wyjątkowo uroczyste. Dwóm, powiedzmy, osobom – powiedział, odliczając osoby na palcach – szczególnie zależy na tym, żeby wynik spotkania rozsądził pewien, hm, spór osobisty. – Aha. A kim są ci sponsorzy? Lubię wiedzieć, dla kogo pracuję. – Rozumiem, John. Ale osoby, o których mówię, patrzą na tę sprawę inaczej. Wolą pozostać anonimowe. Rzuciłem okiem na skład ekipy. Zaproponowano mi około dwudziestu zawodników, plus kilka ewentualnych asów w rękawie i mogłem wybierać spośród nich. Co to za głupota? – Hm, Gus? – Tak? Pochylił się nad listą. – Widzę tu Gloina MacCough i Vaughana Oriella. – Co z tego? – Co to ma znaczyć? – Są pańskimi przyjaciółmi, prawda? Westchnąłem. Wskazałem dyskretnie Mordaykena. – Z innej beczki. Wiem pan, kim jest ten czubek? To znaczy, kim jest naprawdę? Gus skinął głową. – Pańscy przyjaciele są wolni – szepnął. – Myślę, że czekają na pana w szatni. Pochyliłem się, żeby spojrzeć na Mordaykena. – Co to za kombinacje? – spytałem. – I gdzie jest Królowa? – Królowej nie będzie na meczu – odparł Rubblin. – Co takiego? Gus chwycił mnie za ramiona i zmusił, bym na niego spojrzał. – Niech pan już skończy z tymi numerami, John. Proszę mnie posłuchać, sytuacja jest delikatna. A ja robię to, co pan. Jestem posłuszny rozkazom. Tak jak panu powiedziałem, tam na górze – powiedział, wskazując na trybunę honorową – siedzą dwie osoby bardzo, ale to bardzo wpływowe, którym zależy na tym, żeby mecz się odbył. Mam nadzieję, że mnie pan rozumie? Ten mecz musi się odbyć. Mniejsza o warunki. Jego usta prawie drżały. – Co jest stawką? – spytałem. – Przyszłość Newdon. – Bardzo zabawne. Był pan błaznem na królewskim dworze? Ścisnął mnie mocniej za ramiona. – Jestem śmiertelnie poważny, John. I choć z racji pełnionych funkcji stoję raczej przy Królowej, a tym samym przy Mordaykenie, z całego serca radzę panu, by pan wygrał. Oni – brodą wskazał na kibiców – nie mają pojęcia, o co dziś toczy się gra. Nie wiedzą, jak wiele zależy od pana i od wyniku tego meczu. – Nie tak mocno. – Słucham? – Ściska mnie pan. To boli. – Przepraszam. Puścił mnie, choć niechętnie. – Niech pan to wreszcie z siebie wyrzuci – powiedziałem. – Niech pan powie, o co naprawdę gramy. – Rubblin? To był głos Mordaykena. Sługa Królowej wstał. – Muszę iść. – Westchnął. – Hej, Rubblin! Przytrzymałem go za rękę. – Czym jest to przęsło? – Niech pan to zachowa dla siebie – powiedział, wyswobadzając się. – Nie wiem czy, jeśli pana wtajemniczę, to panu pomoże, czy też nie. Ale musi pan wiedzieć jedno. Jeśli pan przegra ten mecz, piekło otworzy się w Newdon. W znaczeniu dosłownym. Odszedł do drugiej ławki. Piekło? Zastanówmy się. Czy na trybunie honorowej siedziały jakieś osobistości na tyle wpływowe, by spowodować otwarcie piekieł? Może sam Diabeł? Zaśmiałem się w duchu. Właściwie, dlaczego nie? W końcu u mnie mieszkała Śmierć. Książę Ciemności nie mógł być aż tak przerażający. Odwróciłem się i omiotłem spojrzeniem trybuny. Czy Diabeł mógł siedzieć gdzieś w tym tłumie? Wyobrażałem go sobie. Był skupiony i trochę nieswój, skubał z torebki małe smażone rybki, siedząc incognito w wielkim, czerwonym płaszczu. Och, lepiej dać sobie spokój z tymi głupotami. Postanowiłem się skoncentrować na składzie ekipy. – Panie Moon? Ktoś mi coś podawał. Powoli uniosłem głowę. – To pan! – mruknąłem. Chłopak z głową prosiaka! Choć miał na sobie mundur listonosza z Newdon, brązową, skórzaną kurtkę i kapelusz, to z całą pewnością był on. Niebieskooki blondynek. Wymachiwał jakimiś papierzyskami przed moim nosem. – Telegramy – powiedział. Byłem całkiem oszołomiony. Odruchowo przyjąłem je, nie spuszczając chłopaka z oka. – Co pan tu robi? – spytałem. – Dwa funty, proszę pana. Funty? Przeszukałem kieszenie i podałem mu garść drobnych. – Proszę zaczekać, proszę nie od... Ledwo rozpocząłem zdanie, a chłopak odwrócił się na pięcie i puścił pędem w stronę trybun. Przez chwilę chciałem ruszyć w pościg, ale rozpłynął się w tłumie. Przekleństwo! Stałem i patrzyłem za nim. Zbity z tropu. Wściekły. Wielki Twórca Marionetek, myślałem. Wredny, psotny smarkacz. Musiałem się uspokoić. Usiadłem i spojrzałem na telegramy. Pierwszy był od matki. Ciągle nieobecny. Stop. Chyba chcesz śmierci matki. Stop. Dowiedziałam się strasznych nowin przez krzykaczy. Stop. Czekam w szatni. Stop. Podpisano: Mama. Zmiąłem kartkę. Teraz drugi. Powodzenia podczas meczu. Stop. Liczę na ciebie. Stop. Miło wspominam wspólne przygody. Stop. Zobaczymy się na pewno. Stop. Podpisano: Gryphius. Zerwałem się gwałtownie i spojrzałem na trybuny. Zebrał się na nich spory tłum. Co my właściwie gramy? Mecz Diabła ze Śmiercią? Usiadłem ponownie i ująłem głowę w obie ręce. – John? To był Gus Rubblin, pochylony nade mną jak matka nad dziecięciem. Uniosłem głowę. – Jak to się dzieje, że na trawniku nie ma śniegu? – spytałem. – I gdzie się podział ten chłopak? Chłopak z telegramami? – John, o czym pan mówi? Chciałem mu wyjaśnić. Otworzyłem usta, ale nie wydostał się z nich żaden dźwięk. – John, chyba już czas zajrzeć do zawodników. Skinąłem głową. – Oczywiście. Namierzając wejście do szatni, obliczyłem sobie, że jeśli pobiegnę dostatecznie szybko i do tego zygzakiem, zdołam uniknąć większości pocisków przeznaczonych dla mnie. Wypadłem spod wiatrochronu niczym kula wystrzelona z armaty. Jakimś dziwnym trafem nikt we mnie niczym nie rzucał. Kilka butów upadło za moimi plecami, jeden czy dwa pomidory i to wszystko. Zniknąłem w półmroku. @@Tuż przed Triumfalne wejście do szatni. Gracze wstali, żeby mnie powitać. Oklaskom nie było końca. Niektórzy z nich brali mnie w ramiona i składali gratulacje. Wyglądali na bardzo zadowolonych ze spotkania! Miałem łzy w oczach. – Szefie! Horatius Ploom rzucił się do mnie i uniósł nad ziemię. – Delikatnie, delikatnie. – Chichotałem, podczas gdy olbrzym zaczął obracać się wokół własnej osi przy akompaniamencie wiwatów reszty drużyny. – Powiedzieli nam szefie. – Odstawił mnie na ziemię. – Co wam powiedzieli? – spytałem, poprawiając płaszcz. – I kim są ci „oni”? – Gustus Oakley. – Gustus? Gustus jest tutaj? – Tak. Wyjaśnił nam, dlaczego musimy wygrać ten mecz. Sprawa nabierała rumieńców. – I dlaczego, jego zdaniem? Horatius Ploom spojrzał na mnie z wielką powagą. – Bo w przeciwnym razie otworzą się wrota piekieł. Chciałem coś powiedzieć, ale nie wystarczyło mi czasu. – Jak dobrze, że jesteś, stara mangusto! – Oriell! Elf, który siedział ukryty w jakimś kącie, wyszedł z cienia i ruszył mi na spotkanie, szeroko rozpościerając ramiona. Padliśmy sobie w objęcia. Oczy nam błyszczały, gdy ściskaliśmy się jak starzy przyjaciele cudem ocaleni z tonącego okrętu. Potem Oriell odsunął się. Za nim stał Gloin, nieco onieśmielony. Pochyliłem się do niego i też go uściskałem ze wszystkich sił. Czy trzeba o tym mówić? Byłem wzruszony. – Myślałem, że już was nigdy nie zobaczę – powiedziałem. – A co dopiero my! Dopiero wtedy zauważyłem, że obaj mają na sobie stroje drużyny Olbrzymów. – A to co? – spytałem. – Gramy z tobą – wykrzyknął radośnie Oriell. – Stary, bezmózgi karpiu! Chyba nie przypuszczałeś, że cię porzucimy! Patrzyłem na nich z uśmiechem pełnym niedowierzania. – Wy przecież... – Nie potrafimy grać? Z trudem przełknąłem ślinę. – Zauważ, że ty też nie potrafisz trenować zawodników – mamrotał Gloin. – Dziękuję ci – powiedziałem – właśnie dokładnie to pragnie usłyszeć każdy trener przed meczem. – Wybacz – odparł Gloin, wymierzając kopniaka na chybił trafił. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego i wiedziałem, dlaczego tak jest. Takie rzeczy rozumiało się bez słów. Położyłem mu dłoń na ramieniu. – Przykro mi bardzo – powiedziałem. – Ba. Inni gracze patrzyli na nas w milczeniu. – Dość już, stare, gnijące chrabąszcze! – huknął Oriell, klepiąc nas po plecach. – Pora zaszaleć! – W porządku – odparłem. – Czy ktoś ma jakieś wiadomości o mojej ma... Drzwi do szatni otworzyły się z hukiem. Do środka wtargnął istny huragan. Kobieta, niewysokiego wzrostu, w wieku trudnym do określenia, bardzo śmiało umalowana i ubrana w bezkształtny żakiet, bulgocząca w środku, ale hamująca złość. Usta mocno zaciśnięte. Moja matka. – Jesteś wreszcie! Nigdy na swoim miejscu! Wykapany tatuś! – Dzień dobry, mamo. – Nie widzę w nim nic dobrego. Ledwie skończyła zdanie, chwyciłem ją za ramię, otworzyłem drzwi, wypchnąłem ją na zewnątrz i zamknąłem drzwi na klucz. Załomotała w nie. – Otwórzcie, otwórzcie! – Nie zwracajcie na nią uwagi – powiedziałem. Wszyscy zawodnicy patrzyli na mnie. Czekali. Liczyli na mój gniew. Liczyli na moją furię. Jakiś nowy duch wstąpił w drużynę, duch, którego do tej pory nie znałem. Pozostawało już wyłącznie przeć do przodu. Mniejsza o cel. Najważniejszy był sposób, w jaki się do tego zabierzemy. – Dobra – powiedziałem, zacierając ręce. – Oto moje instrukcje dotyczące meczu. – Otwórzcie wreszcie te drzwi! – wrzeszczała z korytarza moja matka. – Konająca matka ma chyba prawo zobaczyć syna po raz ostatni! – Instrukcje są następujące – powiedziałem. – Chcę, żebyście dali z siebie wszystko. Nie wiem, co się stanie, jeśli przegramy ten mecz, ale to oczywiste, że nie spodoba się to nikomu, a już na pewno nie nam. – Jak mnie rozstawisz? – spytał Oriell. – To później. Na razie jesteśmy przy ogólnych wskazówkach. Kim jest nasz przeciwnik? To Rzeźnicy. Większość z was już ich zna. Rzeźników trenuje niejaki baron Mordayken. Jeśli chodzi o mistrzostwa, to nie wiem, czy... – Są pierwsi – oznajmił ktoś. – Zgoda – odparłem. – Ale coś wam powiem. Nie obchodzi mnie, czy są pierwsi, czy ostatni, czy... – Nie, to my jesteśmy ostatni – dodał ktoś inny. – Skarbie! – jęczała za drzwiami moja matka. – Skarbie, dlaczego? – Posłuchajcie, mówię, że mnie to nie obchodzi – powtórzyłem, leciutko wytrącony z równowagi. – Drużyna Mordaykena musi obecnie stawić czoło olbrzymiemu zniechęceniu. Wiecie wszyscy, że żywe trupy zażądały parlamentarnej autonomii. To nie jest najłatwiejsza sytuacja dla ekipy. Zwłaszcza podczas rozgrywania meczu. Trzeba grać na tej słabości i, jeśli zajdzie taka potrzeba, wzmocnić ją i wykorzystać. – W jaki sposób? – Nie mam pojęcia. – Ptaszynko, mój kocurku! – pochlipywała matka. – Sami znajdziecie sposób. Ufam wam – zapewniłem. Moi zawodnicy spojrzeli na mnie jakoś dziwnie. Ufam. Pewnie sporo czasu minęło od dnia, gdy po raz ostatni słyszeli to słowo. – A co z atakiem? – spytał ktoś. Nadszedł czas na przegląd wojsk. Mrużąc oczy, jak facet, który właśnie intensywnie myśli, wszedłem pomiędzy nich. – Gloin – powiedziałem. – Ty będziesz godłem. – Godłem? – Będziesz trzymał flagi. Spróbujemy takiego ustawienia w pierwszej połowie meczu. Jeśli się okaże, że ta rola ci nie odpowiada, dokonamy zmian w trakcie meczu. – Co mam robić? – spytał krasnal nieco spanikowany. – Zatknąć flagę – wyjaśnił jeden z zawodników. – Zatknąć flagę i nie dać się ruszyć z miejsca – dodałem. – Pomyśl, że dranie, które zechcą ci odebrać tę cholerną flagę, to te same dranie, które zabrały ci Prudie. – Prudie – powtórzył Gloin dziwnym tonem. Poczułem, że należy szybko zmienić temat. – John? John? Mamusia umiera! – odezwała się zza drzwi moja matka. – Mamusia gaśnie powoli, jak płonąca świeczka. Do licha, pomyślałem, dlaczego nie grasz w teatrze? – John – dodał Gus Rubblin – pańska matka nie czuje się najlepiej. I jest tu ktoś, kto chciałby z panem porozmawiać. Wzdychając, przesunąłem dłonią po włosach i poszedłem otworzyć drzwi. Matka padła u mych stóp jak długa, wydając cichy kwik. Gus Rubblin spojrzał na mnie, krzywiąc się lekko z dezaprobatą. A Gustus Oakley spiorunował mnie wzrokiem. – John Moon, miałem nadzieję już pana nigdy nie spotkać. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparłem. Spojrzał przez moje ramię na zawodników i zrobił minę pełną powątpiewania. – To nie ja wysunąłem pańską kandydaturę. – Domyślam się. – Zaproponowałbym byle kogo, tylko nie pana. Nie zależy na tym, żeby nasza cywilizacja runęła w gruzach. Nie podniesie pan matki? – To jest stały numer – odparłem. Mama wstała postękując. Spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Odsunąłem się kilka kroków. Znów runęła na ziemię. – Proszę ją zabrać – powiedziałem do Rubblina. – Jest pan nieuleczalnym zerem – stwierdził Oakley. – Wydaje się jednak, że ten mecz jest ważny i że nasz los leży w pańskich rękach. Co oznacza, że już jesteśmy trupami. Mimo to życzę szczęścia. Gus Rubblin chwycił moją matkę za ramiona i spróbował ją podnieść. Poprosiłem Horatiusa, by mu pomógł. Przy specjalnych okazjach mama umiała zaważyć. Wyprowadzono mamę, wyjącą jak skazaniec, z dala od szatni. Zamknąłem za sobą drzwi i odwróciłem się do zawodników. – Dobra – powiedziałem. – O czym to mówiliśmy? – O Prudie – odparł Gloin. @@Podczas Za pięć dziewiąta. Mecz miał się rozpocząć lada chwila. Siedziałem na ławce dla trenerów. Po jednej stronie moja matka, po drugiej Gustus Oakley. Nie zdołałem im umknąć. Jeśli chodzi o matkę, borykałem się z tym problemem od dobrych kilku lat. Za naszymi plecami kibice Olbrzymów z Chelsey zaintonowali pieśń bojową. Przyglądałem się im przed chwilą i zauważyłem pośród nich wiele postaci w maskach na twarzy. Króliki, koty, ropuchy i inny żywy inwentarz. – Królowa kazała ich wszystkich uwolnić – wyjaśnił mi Rubblin. – Umiarkowani czy nie, myślę, że teraz jest jej to całkiem obojętne. Ma w nosie ich i ich domniemane tajne stowarzyszenie. Skinąłem głową ze zrozumieniem. Po co tu przyszli ci komedianci? Może im się zdawało, że to jakiś bankiet na wolnym powietrzu? Wyjąłem zegarek na łańcuszku. Czas płynął beznadziejnie wolno. Po raz stutysięczny w ciągu ostatnich trzech minut pochyliłem się i rzuciłem okiem na ławkę Rzeźników. Baron chyba był nie w sosie. Nie spojrzał ani razu w naszą stronę. Ani razu nie wstał. Od czasu do czasu unosił tylko dłoń do ust, jakby chciał powstrzymać czkawkę. Ot i wszystko. On też się tu nie prosił. Może miał inne plany na wieczór? Jakaś orgietka i wieczorne przyjęcie? Właśnie zastanawiałem się nad odpowiedzią na to pytanie, gdy potężny krzyk wstrząsnął stadionem. Poczułem, że trybuny zadrżały od szaleńczego tupania kibiców. Obie ekipy weszły na boisko. – Nadal nie rozumiem, co tu robi ta rzecz! – wrzeszczałem do Oakleya, wskazując na przęsło stojące pomiędzy czterema wieżami. – Była częścią rzeźby w Columbine Forest – odparł prezes klubu Olbrzymów tak samo głośno. – Co do jej obecności w tym miejscu, to nie umiem jej sobie wytłumaczyć, ale wydaje mi się tak samo niestosowna, jak pańska. Dowcipny się znalazł. Udało mi się przywołać uśmiech na twarz. Columbine Forest? Czyżby to był fragment tych... wrót? Ogarnęło mnie nieokreślone uczucie, które spowodowało, że poczułem się bardzo nieswojo. Kolejny wybuch na stadionie. Wszyscy wstali z miejsc. Matka uczepiła się mojego ramienia. – Wyprostuj się. Arbitrzy wkroczyli na murawę. Drużyny powoli zajmowały miejsca. Mecz miał się rozpocząć. Usiedliśmy na ławkach i zapadła cisza. Wszyscy na trybunach zachowywali absolutne milczenie. To nie był zwykły mecz, bez dwóch zdań. Przyjrzałem się kolejno zawodnikom drużyny przeciwnej. Zdawało mi się, że rozpoznaję niektórych spośród nich. Nie byli tu po raz pierwszy. Zombi spotkane na cmentarzu? Miałem nadzieję, że wiedzą, co robią. Dla kogo jednak faktycznie mieli grać? Może im wcale nie zależało na tym, żeby wiedzieć. Zadęto w róg. Drużyny ruszyły i zauważyłem, że Mordayken sztywnieje na swojej ławce. – Co oni robią? Oni, och! Oni się biją? – Ciii, mamo. Rozpoczęła się pierwsza część meczu. A pewnie, że się bili! Zombi Mordaykena natychmiast przejęły inicjatywę. Z braku bardziej błyskotliwego pomysłu mianowałem Horatiusa kapitanem naszej drużyny, a Oriellowi powierzyłem rolę, doprawdy nie najważniejszego, akrobaty. Nie była to najwyraźniej jego mocna strona. Już po pierwszym starciu padł na murawę i trzeba było dobrych pięciu minut, żeby się pozbierał. Gloin sprawiał wrażenie bardziej wytrzymałego i był z niego gracz prawie całkiem do rzeczy. Ale przeciwnicy byli mocni. To oni wypracowali najwięcej okazji. O pierwszą wieżę stoczyli zaciętą bitwę. Skłębieni szeregowcy, pojedynki z każdej strony. Zombi wdrapywały się na przęsło i stamtąd rzucały na przeciwników jak dzikie bestie. Moi gracze przewracali się w trawie, stękali, ale walczyli jak lwy. W pewnej chwili czyjaś ręka wyleciała wysoko w powietrze, czemu towarzyszyło wycie pełne cierpienia. Straciliśmy jednak pierwszą wieżę. Motywacja Olbrzymów była silna jak nigdy dotąd. Nasi kibice zdawali sobie z tego doskonale sprawę i głośnym wrzaskiem zagrzewali faworytów do walki. Po zmasowanym ataku wyrwaliśmy drugą wieżę. Zombi skorzystały z chwili słabości i zdobyły trzecią. Z naszej strony było zbyt wiele błędów, zbyt wiele głupio zepsutych akcji i ewidentny brak koordynacji, trudny do zastąpienia jakimkolwiek wysiłkiem. Motywacja to jeszcze nie wszystko. Coś tu nie grało, a ja nie umiałem się zorientować, co. Czwarta wieża. Nasi akrobaci wykonali wiele pięknych prób, ale żaden z nich nie osiągnął celu. Żywe trupy Mordaykena próbowały całkiem nowych sztuczek. Formowały się w szyk piramidy i w szyk bojowego żółwia. Nigdy nie widziałem, żeby grały aż tak dobrze. W pewnej chwili Gloin był bliski zatknięcia flagi, ale jakiś ghul ucapił go w pasie tak mocno, że akcja nie została dokończona. Widzowie tupali z niecierpliwości. – Co się dzieje? – spytała moja matka. – Czy to wojna? – Tak, mamo. Na koniec zombi opanowały czwartą wieżę od środka. Opróżniły ją z naszych, ciskając nimi o ziemię i schody. Było kilka pięknych upadków i wspaniałe bójki. Wreszcie zostaliśmy zmuszeni do ustąpienia. Przeklęta flaga Rzeźników. Przegraliśmy pierwszą tercję z wynikiem jeden do trzech. Wróciliśmy do szatni. Niewiele miałem do powiedzenia, poza „walczcie dalej!” i „przestań się wieszać na moim ramieniu”. To do matki. Wprowadziłem parę zmian i udzieliłem kilku rad taktycznych, ale wyłącznie pro forma. W żadnym jednak razie nie straciliśmy twarzy. To był najlepszy mecz, jaki moje Olbrzymy rozegrały kiedykolwiek. O co więc chodzi? Czyżby żywe trupy były po prostu lepsze? Horatius patrzył na mnie zasapany. – Szefie? Uniosłem kciuk. Odpowiedział mi słabym uśmiechem. Druga część rozpoczęła się tak samo, jak zakończyła pierwsza. Graliśmy dobrze, nawet bardzo dobrze, czegoś nam jednak brakowało. Może odrobiny szczęścia. Kilkoma atakami omal nie zdobyliśmy pierwszej wieży. Za każdym jednak razem coś nam przeszkadzało. A to nieoczekiwany upadek szeregowca. A to niewytłumaczalna niezdarność chwytacza. A to znów nagły zawrót głowy u akrobaty. – Do licha! – wściekałem się. – To niemożliwe! W pewnej chwili matka trąciła mnie łokciem. – Nie teraz, mamo. I znów nie udało się nam zdobyć tej cholernej wieży. – Hej, wy tam! – wrzeszczałem, składając ręce w trąbkę. – Nie rozpraszać się! Wszyscy razem, razem! Grajcie po ziemi! – Kochanie? – Czego? Matka spojrzała na mnie oczyma wielkimi jak spodki. – Wybacz mi – powiedziałem. – Co takiego? – Co on robi? Palcem wskazywała Mordaykena. Siedzący na ławce baron potrząsał delikatnie dłońmi, od czasu do czasu wyrzucając je przed siebie, jakby płoszył ptaki. Niemożliwe. Do diabła! Znałem ten gest! Aż nazbyt często widywałem Oriella próbującego różnych sztuczek! Spojrzałem na boisko. Za każdym razem, gdy baron potrząsał dłońmi w nerwowym, prawie niezauważalnym drganiu, na boisku coś się działo. Jednemu z moich graczy wypadała flaga albo się potykał. Albo biegł w złą stronę. Piękny brak koordynacji, pomyślałem, nie ma co! – Święci pańscy – wymamrotałem. – On używa magii. Hej! Pociągnąłem Gustusa Oakleya za rękaw, żeby spojrzał w tamtą stronę. – Magia? Moon, nawet taki facet jak pan powinien wiedzieć, że tylko elfy... – zaczął Oakley, ale go zaraz zamurowało. – Na świętą krew Trzech Matek, niech no pan zaczeka! Do licha, ma pan rację! Oczywiście, że miałem rację. Mordayken może nie był elfem, ale jego sztuczki skutkowały jak się patrzy. Rzeźnicy zdobyli właśnie pierwszą wieżę, przy banalnej kombinacji chwytacz/akrobata, którą normalnie rozbilibyśmy bez problemu, gdyby nie to, że większość naszych szeregowców stała dziwnie nieruchomo. Teraz byliśmy o krok od utraty drugiej wieży. Zagotowało się we mnie. Mało, że baron był skończonym bydlakiem, to jeszcze okazał się najpodlejszym sztukmistrzem. Miałem dość wodzenia mnie za nos. Do kroćset! Ten mecz należał do mnie! Pora wkroczyć do akcji. Jednym susem zerwałem się i wpadłem na boisko. Jakiś zombi omal mnie nie potrącił. Wykonałem zręczny unik. – Panie sędzio! Elf w długim czarnym płaszczu spostrzegł mnie i natychmiast zarządził przerwę w meczu. Głuchy pomruk uniósł się nad trybunami. Ludzie nie rozumieli. – Panie sędzio – powtórzyłem, gdy elf dotarł do mnie – składam protest. Trener drużyny przeciwnej używa magii. Arbiter spojrzał w kierunku, który mu wskazywałem. Mordayken skulił się w ławce. – To bardzo poważne oskarżenie – powiedział elf. – Proszę tylko, żeby go przypilnować. Nadeszli dwaj pozostali arbitrzy. – O co chodzi? – Domniemanie oszustwa. Na trybunach rozległy się gwizdy i pokrzykiwania. Dlaczego nie kontynuowano meczu? Chwilę dyskutowaliśmy, po czym jeden z arbitrów skierował się do ławki Rzeźników i szepnął coś na ucho Mordaykenowi. Wrócił do nas po chwili ze szczerym uśmiechem na twarzy. – Załatwione – powiedział. – Co? – spytałem, masując dłonią kark. – Co jest załatwione? – Już tego więcej nie zrobi. – Już tego więcej nie... Co to znaczy? – To znaczy, że przeprasza. Mówi, że nie robił tego naumyślnie. – Aha... – wymamrotałem zupełnie oszołomiony. Spojrzałem na trybuny. – Dalej, Olbrzymy! Olbrzymy! Nigdy dotychczas nie słyszałem, żeby nasi kibice śpiewali tę pieśń. Jeszcze nie wszystko stracone. Rzuciłem okiem na drużynę. Gracze byli zmęczeni, ale z pewnością nie bardziej niż nasi przeciwnicy. Jakaś głupkowata wiara, irracjonalne zaufanie tliło się jeszcze w ich oczach. Oriell pokazał mi znak zwycięstwa. Nawet on to czuł. A więc to było możliwe. Całkiem możliwe. Odwróciłem się do trzech elfów. – Możemy wznowić mecz – powiedziałem. I nie czekając na odpowiedź, ruszyłem prosto do ławki Mordaykena. Stanąłem przed nim. Baron i Gus Rubblin spojrzeli na mnie wielce zdziwieni. – Możecie się przesunąć? – spytałem. Rzecznik Królowej posunął się nieco, zbyt zaskoczony, żeby protestować. Usiadłem obok. Mordaykena miałem po lewej. Znów zadęto w róg i wznowiono mecz. – Opowiadaj – zwróciłem się grzecznie do Mordaykena. @@Po Drugą tercję wygraliśmy wynikiem trzy do jednego. Po serii piorunujących akcji. Zastosowaliśmy kombinacje akrobaci/szeregowcy, kilka zręcznych dywersji i solidne przegrupowanie na środku pola. W centrum boiska ciągle stało to pieprzone przęsło, ale i my nauczyliśmy się je wykorzystywać. Stosowaliśmy je jako odskocznię przy szaleńczym ataku na nieprzyjaciela. Na demony piekieł, to była prawdziwa wojna! I zombi powoli traciły ducha. Drugą wieżę zdobyliśmy z inicjatywy Oriella. Jego bezsensowna gestykulacja wprowadzała najwyższy zamęt w szeregach przeciwnika. Grał całkowicie po swojemu, ale dość interesująco, biegając od jednego do drugiego stanowiska tak szybko, jakby od tego zależało jego życie. Horatius Ploom samodzielnie zdobył trzecią wieżę, grając jak za czasów szczytowej formy, mimo uczepionych kurczowo zombi. Mordayken skończył ze swoimi sztuczkami. – To nie moja wina – powtarzał w kółko. Wiedziałem, że w pewnym sensie mówi prawdę. Widziałem to po sposobie, w jaki dusił czkawkę. Zielonkawa piana wypływała czasami z jego ust. Piana? Najwyraźniej nie czuł się dobrze. I wiele stracił ze swej zwykłej hardości. – Diabeł mnie porzucił – wyznał mi. – Więc chciałem się – czknięcie – zemścić. A jakiż był lepszy sposób na zemstę niż – czknięcie – wypicie zawartości kociołka? Nie wierzyłem własnym uszom. Ten dureń naprawdę to zrobił! Wypił eliksir! Trzeba było rzeczywiście nie lada desperacji, by popełnić podobną głupotę. Natura i Magia na wpół żywe, ale połączone w jednej osobie. Zupełnie przeze mnie nie pytany, zaczął wszystko opowiadać. Naturalnie najwięcej opowiadał o Diable. O Diable i jego obietnicach. O Diable i absurdalnych misjach, o jego kaprysach i wariactwach. – Nie wiem już, komu służę – wyznał mi baron. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego nie objąłem go czule ramieniem. Trzecia tercja rozpoczęła się jak we śnie. Podczas przerwy nie zadaliśmy sobie nawet trudu, żeby zajrzeć do szatni. Jeśli było coś, czego moi zawodnicy naprawdę nie potrzebowali, to moich rad. Doskonale sobie radzili bez nich. Rzuciłem okiem na matkę. Siedziała spokojnie na ławce. W życiu nie widziałem czegoś podobnego. Od czasu do czasu Gustus Oakley pochylał się do jej ucha i coś szeptał, a mama gulgotała jak indor. Ostatni raz widziałem ją śmiejącą się na pogrzebie taty. Niewiarygodne, pomyślałem. Tymczasem rozpoczęła się trzecia tercja. Pierwsze minuty i zadziwiająca akcja. Elfy akrobaci dokonali dywersji. Zombi rzuciły się na główne siły mojej drużyny, węsząc jakiś podstęp. Ale szeregowcy opuścili obie wieże, śpiesząc na pomoc kolegom. Porzucili cel. Żywe trupy przez chwilę zamarły, a gdy wreszcie zareagowały, było już za późno. Zdobyliśmy pierwszą wieżę. Skoczyłem na równe nogi. – TAK! – wrzasnąłem jak dziki. Obok mnie baron pomrukiwał coś pod nosem. – Wydaje mi się, że nie powinien był wybierać tego ciała – mamrotał. Usiadłem. – Co? Na trybunach panował istny szał. – Dalej Olbrzymy! Olbrzymy! Śmiałem się od ucha do ucha. – Diabeł – ciągnął Mordayken. – Dlaczego w Królowej? Tak naprawdę nie słuchałem go. Na boisku świętowano w najlepsze. Zdobywaliśmy właśnie drugą wieżę, ale na skutek jakiegoś zamieszania (zderzenie krasnali, źle pojęte rozkazy) ostatecznie ją straciliśmy. Rzeźnicy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Baron powstrzymał mdłości. – Źle się pan czuje? – spytałem z czystej przyzwoitości. Dał do zrozumienia, że tak, że jest chory. Za każdym razem, gdy mu się odbijało, czuł, jakby magia podchodziła mu do gardła, a to nie było przyjemne. – Nie widzi pan, co robię trawie? – ciągnął baron. – Zapewniam pana, że rośnie znacznie szybciej niż zwykle. I to przeze mnie śnieg się rozpuścił. Nikt tego nie zauważył. A najgorsze, że mam to gdzieś, czy wygram ten mecz, czy go przegram. Wierzy mi pan? Skinąłem głową. Z rozpędu po tej drugiej zdobyliśmy trzecią wieżę. To była wspaniała akcja zainicjowana przez Oriella w charakterze akrobaty (chcąc nie chcąc, bo sznur się zerwał i Oriellem rzuciło na przeciwległą wieżę, ale utrzymał się) i zakończona przez Gloina, który stanął, niesamowity, niczym granitowa skała i nie dał się strącić podtrzymywany jedynie siłą własnego gniewu. Kibiców ogarnęła fala szaleństwa. Krzyczeli teraz tak głośno, że już nic nie było słychać. Dwa do jednego. Zwycięstwo było tuż-tuż. – Wygramy – oznajmiłem. Baron znajdował się najwyraźniej całe mile stąd, być może w krainie zawiedzionych nadziei. Marzył, że zostanie pierwszym przybocznym w piekle, przewodząc wykrzywionym demonom. Zamki na morzu lawy, ot i co. Żywe trupy, które mu służyły, prawie wszystkie poddały się już znacznie wcześniej. A Diabeł okazał się panem aż nadto nieodpowiedzialnym, przedkładając nad obowiązki ulotne i chwilowe uciechy. – Królowa była szalona już wcześniej – zauważył baron. Tak, o tym też wiedziałem. Pozostała tylko jedna wieża. Tylko jedna wieża do zdobycia, ale obrona Rzeźników trzymała się uparcie i bardzo dzielnie. – Na demony piekieł – burknął Mordayken. – Czego? Wskazał na środek boiska. Metalowe przęsło zaczęło świecić. Jarzyło się czerwonawym blaskiem, coraz to silniejszym. Moi zawodnicy zatrzymali się, przyglądając się zjawisku, a widzowie zamilkli. – Co to znaczy? Gus? Rubblin wzruszył ramionami. – To bez znaczenia. – Chyba pan żartuje. Tymczasem stojące na murawie przęsło przygasło. Wznowiono mecz. Początkowo niemrawo, ale wkrótce Olbrzymy znów przejęły sprawy w swoje ręce i ruszyły do ostatecznej ofensywy. Doskonała kombinacja. Horatius w tłumie. Zamieszanie. Dwa strzały chwytaczy, jeden z przodu, drugi z tyłu. Atak bokiem boiska. Manewry przy przeważającej sile. Kilku zombi przeciwstawiło się natarciu, lecz nadaremnie. Byliśmy nie do pokonania. Nasza flaga dotarła wkrótce do stóp wieży. Na szpicy prowadził rozjuszony krasnal. – Tak! – porykiwałem ze wszystkich sił. – TAK! Nasi wynieśli flagę na szczyt. Cały stadion powstał. Wszyscy nasi kibice stali murem za Olbrzymami. Wkrótce Gloin MacCough pojawił się na murach wieży. Trzymał w ręku naszą flagę. Na świętą krew Trzech Matek! Wygrywaliśmy. Wybuch entuzjazmu porwał wszystkich na trybunach. – Dalej! Naprzód! Dalej. Zatknij tę cholerną flagę. Zatknij ją i niech to się skończy raz na zawsze. Stałem wyprostowany. Serce rozsadzało mi pierś. Byłem szczęśliwy. Po prostu szczęśliwy. Szczęśliwy, ponieważ wszystkie manipulacje, ponure knowania, łańcuszki naszych czynów, tryby przyczyn i skutków, wielka machina racji utraconych, wzięły, w gruncie rzeczy, w łeb. Żyjemy. I możemy cieszyć się szczęściem, jeśli tylko tego zapragniemy. Wolnością i swobodą. I wygramy. Nie ma żadnego losu. Ani przeznaczenia. Obok mnie leżał skulony Mordayken. Już nawet nie czułem do niego nienawiści. Wygramy. Szaleństwo ogarniało dusze. Nasi kibice wymachiwali rękami. Wrzeszczeli tak, że o mało nie pozrywali strun głosowych. Kolejny zwykły mecz, co? O nie, tu chodziło o coś znacznie więcej niż o mecz. Graliśmy przeciwko losowi. I właśnie spuszczaliśmy mu baty. W tejże chwili wydarzyło się coś nadzwyczajnego. Gloin MacCough zatrzymał się i spojrzał ma mnie przenikliwym wzrokiem, a ja doskonale wiedziałem, że nie podoba mu się to, co widzi. Widział zaś mnie, nie posiadającego się z radości, u boku barona. Pewnie myślał: Prudie. Prudie, Prudie, Prudie. Rozumiałem go. Miałem tylko nadzieję, że nie pomylił się, co do moich intencji. Miałem ochotę do niego zawołać: Hej, Gloin, zaczekaj, ten facet nie jest moim przyjacielem, przeciwnie, czuję to, co ty, płyniemy na tej same tratwie, Gloin, przyjacielu, bracie! Szybko porzuciłem ławkę Mordaykena i wróciłem na swoją. Ale było za późno. Gloin uniósł flagę nad głową i, w śmiertelnej ciszy, cisnął nią ponad murem. Wszyscy patrzyli w osłupieniu. Ostatni akt, pomyślałem, patrząc, jak jeden z ghuli przełazi przez mur, trzymając własną flagę w zębach. Wszyscy moi gracze odwrócili się do mnie. Najwyraźniej na coś czekali. Coś, czego nie mogłem im dać. Jednym susem ghul Rzeźników wdrapał się na szczyt wieży. Gloin nie spróbował niczego, co by mogło przeszkodzić mu w jego zamiarach, czyli zatknięciu flagi Rzeźników. I ohydna flaga pojawiła się na wieży. A ghul wbijał ją powoli i starannie, tak jak się wbija ostatni gwóźdź do trumny. Jeden z arbitrów uniósł rękę, sygnalizując zdobycie punktu. Jego gest nie wywołał żadnych oznak szczęścia ani złości. Cały stadion skamieniał ze zgrozy. Patrzyłem na Mordaykena. Zawodnicy patrzyli na mnie. Tłum patrzył na zawodników. A Mordayken nie patrzył na nikogo. Niewiarygodna prawda wyszła na jaw. Niewyobrażalne było jednak nie to, co się wydarzyło, ani też nie konsekwencje czy okoliczności, czy cokolwiek innego mającego związek z tą sprawą. Niewyobrażalne było to, że nikt w całym Newdon nigdy by nie pomyślał, że coś takiego może się wydarzyć. Ani jedna dusza w naszym mieście. Ani ja, ani baronowie, ani zawodnicy, ani moja matka, ani przyjaciele, ani Diabeł, ani Trzy Matki, nikt. Powoli wróciłem na moją ławkę. Podniosłem wzrok na trybuny. W tłumie panowało lekkie poruszenie, leciutka panika. Ludzie rozstępowali się, robiąc przejście dla jakiejś pary. Zmrużyłem oczy. Co to miało znaczyć? Dreszcz przerażenia przebiegł po kibicach. Widzowie uciekali, wchodzili na siebie nawzajem. A para wciąż schodziła. Duży facet ubrany na czerwono, w czerwonej pelerynie, z rogami na głowie i kobieta w czerni, w płaszczu z kapturem. Gdy go zdjęła, zrozumiałem, że to nie kobieta, tylko szkielet. Szkielet! Śmierć we własnej osobie. Cisza jak makiem zasiał. Schodzili ku nam. Patrzyłem, jak idą, pewni siebie, rozradowani zasianym strachem. Nie śpieszyli się, bo Diabeł i Śmierć mogli sobie na to pozwolić. Jedyni prawdziwi Władcy tego miasta. Szlag jasny by to trafił, pomyślałem, jednak do tego doszło. Szli po murawie. Podeszli spokojnym krokiem do przęsła. A potem stanęli i dali znak mnie i Mordaykenowi, żebyśmy się zbliżyli. My? Dlaczego my? Matka patrzyła na mnie błagalnym wzrokiem. Wziąłem ją pod ramię i ruszyliśmy. Po drugiej stronie baron również wstał. Zdążaliśmy z obu stron do przęsła. Nie było ani jednego kibica w mieście, ani jednej żywej duszy, która by na nas nie patrzyła. Wiedziałem o tym. Czułem to. Podeszliśmy do obu szkarad. On był naprawdę ogromny. Zdjął pelerynę. Ciało jak wyciosane w marmurze, miedziana skóra, ogniste spojrzenie, a na plecach para złożonych skrzydeł. Ona, trochę mniejsza, ale równie groźna. Bardzo powolna. Miała do dyspozycji całą wieczność, piękny strój i ciało Śmierci. Zawodnicy obu drużyn podeszli bliżej. Zatrzymali się w bezpiecznej odległości i otoczyli nas kołem. Gus Rubblin również tu był. I Gustus, i inni. Gdzieś tam na trybunach, byłem tego absolutnie pewien, stał wyprostowany chłopczyk przebrany za prosiaka i też się przyglądał. Serce miasta przestało bić. Śmierć i Diabeł przyglądali się nam. – No i co? – spytał wreszcie Diabeł. – Co robimy w takim przypadku? Mordayken i ja wymieniliśmy umęczone spojrzenia. *** Pierwsza kwarta: trzy do jednego. Druga kwarta: też trzy do jednego, ale na naszą korzyść. Trzecia kwarta: po dwa dla każdej ze stron. Idealna równowaga. Jedyny problem, że coś takiego nigdy się wydarzyło. – Co robimy? – powtórzył Diabeł. – Otwieramy wrota? – Na pewno nie – odrzekła Śmierć. – John, co się robi przy remisie? Wzruszyłem ramionami. – Nie wiem – powiedziałem. – Nigdy nie było remisu. – Ten gość – Diabeł pociągnął nosem – to świetny wybór. Dobra, a tak bez żartów? Może otworzymy wrota, ale wpuścimy tylko połowę demonów? – Wykluczone – odparła Śmierć. Matka ściskała mnie bardzo mocno za ramię. – Kochanie? Co się dzieje? O czym mówią ci ludzie? – Nie denerwuj się, mamo. – John? – naciskała Śmierć. Mordayken milczał jak grób. – Posłuchajcie – odezwałem się wreszcie – jaka była stawka tego meczu? – Myślisz, że ci o tym powie... – Jeśli Olbrzymy przegrają, otwieramy wrota piekieł. Jeśli wygrają, ten pan – Śmierć wskazała na Diabła – wraca do siebie. Przełknąłem ślinę. O to chodziło? O to graliśmy i walczyliśmy? Odwróciłem się do moich zawodników. Podeszli do mnie. Ubrania mieli pokryte błotem, twarze poobijane i posiniaczone, ale w ich oczach lśnił blask. Była w nich duma i złość. – Wszystko w porządku – powiedziałem uspokajającym tonem. Nasz mecz, myślałem. To nasz mecz. – To co robimy? – spytał Diabeł. – Gramy od nowa? Skrzyżowałem ręce na piersiach. – Jest remis, ale wasza drużyna oszukiwała. – Oszukiwała? Wskazałem Mordaykena, który odsunął się nieco na bok. – Uciekał się do magii podczas pierwszej tercji. Uważam, że to my wygraliśmy. Śmierć wykrzywiła się w uśmiechu, jeśli można było to nazwać uśmiechem. Diabeł stał zdezorientowany. Powoli podszedł do Mordaykena. – Co zrobiłeś? – To nie moja wina – jęknął baron, machając rękami. – To nie moja wina. – W najgorszym przypadku wynik jest remisowy – odezwałem się. – Wrota piekieł pozostaną więc zamknięte. Ale Diabeł może tu zostać, jeśli mu się podoba. – Co? – Śmierć omal nie zadławiła się ze złości. – Och – mruknąłem zniecierpliwiony. – Zresztą radźcie sobie sami. Odwróciłem się na pięcie. Coś we mnie pękło. Przecież nam się udało, nie? Newdon było uratowane. Wiedziałem, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy i nic więcej nie było ważne. Walczyliśmy jak nigdy dotąd. Moi chłopcy rozegrali mecz swojego życia. I to jeszcze jak. Za naszymi plecami Śmierć i Diabeł przeszli do rękoczynów. – Zmiataj stąd – skrzeczał szkielet – Przerżnąłeś! – Jakim sposobem? Był remis, nie słyszałaś? A w ogóle oddaj mi te klucze! – Sam je sobie weź! – Nie zmuszaj mnie, żebym... Odwróciłem się. Diabeł chwycił swoją kumpelkę za kark. Jeden z moich olbrzymów, zdaje się, że Horatius, dosłownie uniósł go i cisnął nim na bok. – Dziękuję – powiedziała Śmierć, otrzepując się z kurzu. Na to podszedł do niej ghul i walnął ją pięścią w twarz. Zachichotał, ale na krótko, bo rzucił się na niego krasnal. Rzeźnicy Mordaykena nie dawali sobie w kaszę dmuchać, ale moje Olbrzymy też nie wypadły sroce spod ogona. Ogólna bijatyka! W powietrzu fruwały inwektywy i ciosy. Stało się. Diabeł leżał na ziemi. Śmierć biegała na czworakach. – John! Matka wskazywała palcem na trybuny. Uśmiechnąłem się. Uśmiechnąłem się, ponieważ schodzili do nas teatromani – króliki, lisy, żaby, kaczki – szli w nieładzie, wymachując transparentami. Szli do nas. Tłum zaczął śpiewać. Śpiewy bojowe. Cholerne śpiewy szczęścia. Wszyscy moi zawodnicy znów wpadli w zamęt bitewny. To była prawdziwa bitwa Quarteku. Twarze poobijane, trzask łamanych kości, zduszone pojękiwania. Wszyscy, z wyjątkiem Oriella i Gloina. Elf był na wpół żywy, ale trzymał się jeszcze na nogach. – No i co, stary, wyliniały kocurze? Uniosłem kciuk. Mama puściła moje ramię. Gustus Oakley natychmiast zajął moje miejsce i właśnie odprowadzał ją na bok. Poczułem, że dłoń Rubblina zaciska się delikatnie na moim ramieniu. – John – powiedział – proszę posłuchać. Stadion szalał. – JOHN MOON! JOHN MOON! Ludzie... ludzie skandowali moje nazwisko. – Wiecie co, chłopaki – powiedziałem. – Chyba rzeczywiście wygraliśmy. Gloin MacCough padł mi w ramiona. Schyliłem się, żeby go bardzo mocno uściskać. Potem Vaughan miażdżył mnie w uścisku. Tłum szalał! Tego już było za wiele. Wkrótce dopadli nas teatromani i poczułem, że mnie unoszą. I tak nieśli mnie w tryumfalnym pochodzie, nieśli prosto do nieba, prosto w noc. – John Moon! John Moon! Okrzyki kibiców przerodziły się w szept. Nic już nie słyszałem. Unosiły mnie czyjeś ręce. Horatius skakał jak szalony. Moi zawodnicy padali sobie nawzajem w ramiona. Z zamkniętymi oczami, w ekstazie, pozwoliłem się unosić ludzkiej fali. Tak bardzo pragnąłem, żeby Katey zobaczyła mnie w takiej właśnie chwili! Jak bardzo pragnąłem, by była przy mnie. Ale to przeszłość. Dzisiejszego wieczoru narodził się nowy John Moon. I niech cały świat, w tym również Śmierć i Diabeł, mają się na baczności. Czułem się lekki. – Tom Kocurek! Niech żyje Tom Kocurek! Teatromani podrzucali mnie aż do nieba. Hej, pomyślałem, ja się wcale nie nazywam Tom Kocurek. Wiecie o tym? *** W pewnej chwili otworzyłem oczy i spojrzałem nocy prosto w twarz. Większość chmur zniknęła i było widać gwiazdy. @@Wszystko dobre Stało się! Widziałem go! Prosiaka, drogi Czytelniku. Jak wielu ciekawskich wiecznie poszukujących dziwactw, przyglądałem się meczowi rozgrywanemu pomiędzy specjalnie wyselekcjonowanymi zawodnikami Johna Moona a ekipą barona Mordaykena. Jest północ. Pisze te słowa, siedząc u stóp kolumny na Graymercy Square w bladym świetle ulicznej latarni, a prosiak stoi cały czas obok mnie. Nie wierzę, żeby to była prawdziwa świnia, ale ma przynajmniej świński łeb i choć nie można powiedzieć, żeby była szczególnie rozmowna, to i tak mam całkiem jasne wrażenie, że jest inteligentniejsza od większości moich braci. Uf, ależ to był mecz, drogi Czytelniku. Po zwycięskiej tercji dla każdej drużyny równowaga w trzeciej. Remis. Czegoś takiego nie widziano nigdy przedtem. A pod sam koniec spotkania wiele się wydarzyło. Widzieliśmy Diabła, widzieliśmy Śmierć, a potem kibice obu drużyn weszli na boisko, zaś wrota otwarły się przy niesamowitych błyskach światła i spotkanie zakończyło się ogólną bijatyką. Tę właśnie chwilę wybraliśmy, żeby dzielnie opuścić stadion. Informacja przede wszystkim, nieprawdaż? Ludzie opowiedzieli mi, że potem wrota zamknęły się bardzo, bardzo powoli i że zaległa wreszcie cisza nad stadionem i nad całym miastem. Na sam koniec kibice obu drużyn patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, po czym każdy grzecznie wrócił do domu. Zabawne. Mam wrażenie, że obudziliśmy się z długiego snu. Co o tym myślisz, świnko? Ba, myślisz to, co ja. Że noc jest zwycięska i że po raz pierwszy niebo jest czyste. Miliony gwiazd przyświecają od tej chwili naszym małym istnieniom. I razem, wszystkie razem, stanowią, jak sądzę, jedyną zasadę i jedyne pocieszenie, w które naprawdę potrzebujemy wierzyć. One i świnka. Z kronik Andreasa Tewksbury’ego Magiczny Poranek. @@Epilog Wróciłem do domu na piechotę. Ze wzrokiem utkwionym w niebie pragnąłem zgubić się w plątaninie uliczek Chelsey, Willingstone, a potem odciąć od świata, a przynajmniej oddzielić w stopniu, w jakim to możliwe od ludzi, tak by nie słyszeć krzyków, nie słyszeć natarczywego pomrukiwania, wrzasku tłumu. Trzeba mnie było widzieć, jak szedłem wymarłymi uliczkami z wysoko podniesionym czołem. I nie zajmowałem się niczym innym, jak tylko maszerowaniem i nie myśleniem już o tym wszystkim. Trzeba mnie było widzieć. Były takie chwile, gdy postrzegałem swoje istnienie jako coś pięknego i tragicznego, absurdalnego i głębokiego zarazem, a były też takie, gdy miałem wrażenie, że to historia prosto z książki. Rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć? Wszystko było zbyt niedorzeczne i zbyt głębokie, aby sądzić, że mogło dotyczyć tylko naszego życia. Ale ty, drogi Czytelniku, przecież patrzysz na mnie teraz? Istniejesz? Widzisz, to jest coś, czego ja nigdy się nie dowiem. Za to wiem, że gdy dotarłem do domu, zastałem tam Leonorę Pullbrock siedzącą na chodniku przykrytym śniegiem. W ręku trzymała śliczną maskę myszy. Uśmiechnęła się na mój widok. Ja też się uśmiechnąłem i usiadłem obok niej. Czułem się znakomicie. Duch czy nie duch, nigdy dotąd nie wydawała mi się tak rzeczywista. Miłość, przypomniałem sobie, to jest to niewidzialne coś, silniejsze od najpotężniejszej magii. Na tym świecie nie było już Katey Plurabelle, ale jej duch przetrwał. Cały świat do odbudowania. – Skończyło się? – spytała. – Mecz rozegrany? Miałem ochotę ją pocałować. – Taaa. – I kto wygrał? Gdy tak na mnie patrzyła, jej oczy lśniły jak diamenty. Mogłem odpowiedzieć byle co. Mogłem jej powiedzieć: he, he, kochanie, pomyliłaś się, przeznaczenie nie istnieje, nigdy nie było żadnej świnki i widzisz, świat nie jest tylko sceną. I nawet, jeśli gdzieś, w jakimś kącie, siedzi facet i pociąga za sznurki, nasze życia i tak należą do nas. Istnieją rzeczy silniejsze niż przeznaczenie. Nie chciałem jednak psuć uroku tej chwili. Ona i tak o tym wszystkim wiedziała, i to lepiej niż ktokolwiek inny. Więc tylko spojrzałem w noc. Wiatr był rześki, a miliony gwiazd odbijały się w moich oczach. – My – odparłem. „What’s that, young sirs? Stole a pig?”. Beatrix Potter, The Tale of Pigling Bland Uwaga: żadne stworzenie ludzkie nie zostało zabite ani zranione podczas pisania tej powieści. Wszystkie efekty specjalne © Fabrice Colin.